Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
Władysław Stanisław Reymont
Oko w oko
...Szampan polał się strumieniem i jednocześnie zerwała się nieopisana wrzawa, nie podobna było odróżnić śmiechów od krzyków, śpiewów od odgłosów pocałunków, brzęków tłuczonego szkła od schrypniętych głosów. Dym, kurz, opary - niby obłokiem nakrywały biesiadników. Atomy szału, upojenia i rozpusty, zdawały się pływać w powietrzu i przenikać wszystkie serca i mózgi. Niskie, drgające namiętnością głosy, stłoczone na niewielkiej przestrzeni gabinetu restauracyjnego, zdawały się rozsadzać ściany. Kilkanaście osób pijanych tłoczyło się bezładnie z kieliszkami w rękach, krzycząc, bezprzytomnie:
- Zdrowie Jurka! Niech żyje amfitrion! Niech żyje!
- Ludzie zabawni! proszę o głos! - krzyczał jakiś mężczyzna siedzący na stole.
- Wiwat Jurek!
- Narodzie rozbawiony szampańsko, proszę o głos!
- Cicho! Jur ma głos.
- Nie, nikt przede mną. Słuchajcie!
- Słuchajcie! Słuchajcie!
- Wnoszę zdrowie rozkoszy, upojenia, życia i miłości!
- Wiwat rozkosz!
- Piję na śmierć bólów, tęsknot, trosk; na śmierć śmierci, na śmierć wszystkiego, co nie jest rozkoszą. Używajmy! w tym mądrość.
- Wiwat! Używajmy! - krzyczano i nowa fala wina, śmiechów, uścisków lubieżnych i gwaru bezprzytomnego zalała wszystkich.
Jerzy siedział jakby nie słysząc, tylko całemu chaosowi bachanalii odpowiadał jakimś tępym, bezmyślnym uśmiechem. Nie przedzierały się te krzyki głębiej do jego, świadomości, tylko obijały się o niego i wracały do źródła. Miał świadomość tylko zewnętrzną. Naraz oczy zaczęły mu się zwężać i przygasłe źrenice strzeliły złym, zielonkowatym płomieniem, ogarnął nim towarzystwo i powstał. Tak wszyscy by ii zajęci sobą, że nie zwrócono uwagi, więc jakąś butelką zaczął bić w stół.
Wtedy dopiero uciszono się. Odsunął jedną z kobiet, co mu zwisała u ramienia, nalał w kryształową czarkę wina i podnosząc ją rzekł spokojnie.
- Trzodo ludzka! piję za twoje istnienie i pragnę, aby cię los tłukł kołem i łamał w męce istnienia dotąd - aż przez ból staniesz się poznaniem.
- Holla! Romantyk! Schyłkowiec - mruczał ten siedzący na stole.
- Trzodo ludzka! gdybyś miała jedną twarz - plunąłbym ci w nią ze wstrętem.
Coś, jak dreszcz gniewu i zadziwienia zadrżał w tych mózgach pijanych, ale serdeczniejsi już wołali:
- Brawo, Jur! Ten już gotów. To się urządził. Brawo!
Zaczęli go całować wszyscy i tłoczyć się wkoło niego. Wzdrygnął się pod plugawymi dotknięciami i chciał się wysunąć, ale ten ze stołu ujął go za rękę i ukłoniwszy się z grymasem komicznym, rzekł donośnie, wskazując nań:
- Oto człowiek! Patrzcie! Szczęśliwy narzeczony najlepszej i najpiękniejszej z kobiet, a najnędzniejsze z nędznych stworzenie, które przeflirtowało życie, a teraz - jak baba, przez bezzębne szczęki pluje na wszystko ze złości, że nie jest w stanie ogryźć szczerej ludzkiej rozkoszy.
Śmiech niby huragan zatrząsł salą.
- Błaznujesz wiecznie - szepnął Jerzy wyrywając mu rękę.
- Cóż można lepszego robić na tym cacanym świecie? Czym pokryć pustkę?...
Gwar przytłumił resztę słów, wszyscy naraz zaczęli mówić. Jakiś nięujęty powiew popychał ku sobie te upojenia. Opary z wina, dymu, zapachy pudru topniejącego na twarzach i ciał rozgrzanych winem i namiętnością, unosiły się w powietrzu, wnikały we wszystkie pory biesiadnika i jakby rozprężały te wszystkie dusze szalem, bo ręce miały tylko siłę do obejmowania, a usta do szukania drugich ust wśród bełkotu i pijackiej czkawki. Nie było już ludzi, tylko jakaś mieszanina rozpętanych żądz, instynktów, bydlęctwa poruszała się w bezkształtnych formach i porykiwała z uciechy dzikiej, rozkiełzanej z człowieczeństwa. \
Zaczęto tańczyć, śpiewać, wybijać takt krzesłami, tłuc zwierciadła i tarzać się w delirium po dywanie. Krzyki schrypnięte, głosy podobne do syków zduszonych, gamy obłąkanego śmiechu, spojrzenia szkliste i nieprzytomne, pocałunki namiętne - krzyżowały się, zrywały nagle i opadały w chaotycznej gmatwaninie.
Jerzy wyszedł nie czekając końca bachanalii. Schodził wolno po schodach i na szelest jakiś odwrócił głowę. Z góry szła szybko jedna z kobiet. Balowy strój miała pomięty i poplamiony, a w ocz-ach ogromnych jakąś prośbę. Przystanął. Zatrzymała się przy nim i jakaś bezradność, płynąca z nieśniałości, musiała ją przejąć, bo mówiła bez związku, czerwieniła się i ściskała nerwowo poręcz nie patrząc mu w oczy.
- Wołałaś mnie? - spytał, łagodnie patrząc na nią.
- Tak, chciałam się spytać, chciałam... - szeptała pomieszana, drąc nerwowo rękawiczki.
- No, mów, czemuż się wstydzisz?
- Chciałam iść z panem. Zabierz mnie ze sobą - dodała szybko z jakąś odwagą wysiloną i sztuczną, zarzucając mu ręce na szyję. Spojrzał zimno i odsunął ją pogardliwie.
- Wróć się na górę, upiłaś się i nie wiesz, co mówisz. - Zaczął schodzić.
- Kocham cię, nie jestem pijana. Zabierz mnie - zawołała cicho i błagalnie.
- Wyjeżdżam daleko - odpowiedział miękko, targnięty tym błagalnym, gorącym akcentem.
- Pojadę wszędzie z tobą. - Rzuciła się do niego gwałtownie, objęła go nagimi ramionami i cisnęła mu się do piersi z jakimś wysiłkiem namiętności szalonej i długo skrywanej. Piękna jej twarz zabłysła uczuciem i oczy płonęły gorączkowo.
- Zrób mnie swoją służącą, ale weź ze sobą. Kocham cię, ty nie wiesz o tym, dawno już cię kocham i zabiję się, jeśli mnie odtrącisz. - Szukała spojrzeniem jego wzroku, drżała, rwała się do pocałunków, a nie śmiała dotknąć jego twarzy ustami.
- Wyjeżdżam sam i niepowrotnie - rzekł sucho i spojrzał dziwnie, jakby przez nią, w świat.
- Wiem gdzie, wiem - zaczęła prędko. - Ja to od razu dzisiaj poznałam i zrobiło mi się tak żal, tak mnie męczyło, tak mnie strach trząsł, że ani pić, ani bawić się nie mogłam, bom czekała, rychło się to skończy Nie śmiałam pana zaczepić. Ja cię tak dawno kocham, ty jeden uważałeś mnie nie za zwierzę, ty jeden miałeś ludzkie słowo i spojrzenie dla mnie. Ja jestem nędzny łachman, wiem, ale corn ja temu winna, nikt mnie nie kochał i nie przestrzegał. Widziałam pana wczoraj z narzeczoną i to mnie tak zabolało...
- Nie mów o niej - szepnął krótko i szorstko, marszcząc brwi gniewnie. Dziewczynie ręce opadły, wyprostowała się nagle i łzy duże, ciężkie popłynęły po wypudrowanej, zmiętej rozpustą twarzy, a jakieś łkanie rozpaczy niewypowiedzianej i upokorzenia rozsadzało jej piersi.
Jerzy już nic nie powiedział, tylko podniósł kołnierz palta, zapiął rękawiczki odruchowo i schodził, jeszcze nie wyszedł za drzwi, gdy dziewczyna w jakimś histerycznym paroksyzmie upadła, zaczęła drzeć rękami suknię, szarpać dywan pokrywający schody, tłuc głową o marmur i wyć przeciągle, a potem głosem podobnym do syku, krzyczeć:
- Idź, idź! Powieś się, zgiń mamie, przepadnij, psie podły, podły! Zdechnij, jak pies! - i bełkotała coraz niewyrażniej a zajadlej.
- Zaprowadź tę pijaczkę do gabinetu - powiedział szwajcarowi, otwierającemu drzwi i wyszedł na ulicę.
- Bydlę! - mruknął z obrzydzeniem i zaraz zapomniał o tej scenie. Czuł tylko, że się rozlewa po nim coś mrocznego i zasnuwa odrętwieniem.
- Dzisiaj! Zaraz umrę! - powiedział głośno, jakby w odpowiedzi czemuś wewnętrznemu i zanurzył się znowu w jakiejś mgle nieokreślenie cicho podsycającej jaźń jego. Nie czuł grozy ani żalu. Dawno już czuł znużenie i myślał o śmierci, ale dopiero wczoraj wyraźnie zobaczył, że umrzeć musi i postanowił umrzeć.
- Wczoraj! dzisiaj! jutro! a razem nic - mgnienie, błysk, co się rozwiał w mrokach nieskończonych - wczoraj! a może milion lat temu? - myślał z wysiłkiem.
To wczoraj, po gwarnej uroczystości zaręczyn urzędowych, siedział w zacisznym buduarku z narzeczoną. Pamiętał, widział teraz jej oczy czarne, twarzyczkę zarumienioną wzruszeniem, piękną i taką dobrą. Milczeli znużeni śmiesznym ceremoniałem i jakby wstydząc się przed sobą obłudnej komedii, jaką grali wszyscy przed wszystkimi. Te słówka "ciotek, rodziny, przyjaciół, spojrzenia drwiące znajomych i jakby obmacujące jej postać, sprawiały mu przykrość i obrzydzenie. Mówili potem ze sobą cicho, .a jemu ani nie drgnęło serce żywiej do tej wybranej, oceniał zimno jej wdzięki, sposępniał i jakaś gorycz zaczęła mu się sączyć do duszy. Matka kilka razy przychodziła do nich, zamieniała kilka słów i odchodziła z uśmiechem zadowolenia i dumy, bo to jej dziełem było to małżeństwo. Dawała synowi żonę bogatą i wytresowaną u Sercanek. Słyszał, jak jej wszystkie zacne, obsiadujące kanapy matrony winszowały takiego nabytku. W salonie dyskretne śmiechy i szepty dźwięczały wymuszoną, fałszywą nutą. A to dziecko, co obok niego siedziało, ze szczebiotem chyliło główkę ku niemu i z ufnością naiwną powierzało życie swoje i przyszłość nieznajomemu. Nie kochał jej, była mu zupełnie obojętna, jak tysiące kobiet spotykanych na ulicach, ale czuł, że to stworzenie go kocha i wierzy mu tą pierwszą, głęboką wiarą miłości.
- Cóż ja ci dam za tę wiarę i miłość? - myślał. Czym ci zapłacę za dobroć i czystość?
Jakiś żal i wstręt poczuł w sobie, a gdy znalazł się znów w salonie głównym, usiadł w jakimś ciemnym zakątku samotnie i w milczeniu przypatrywał się zebranym.
- Za dwa lata ten anioł będzie kochanką którego z moich przyjaciół - pomyślał i naraz cały szereg obrazów przyszłego pożycia przesunął mu się przez mózg.
I widział te pierwsze miesiące, gdzie oboje starają się udawać miłość i szacunek, a w głębi zaczynają pogardzać sobą - potem dnie pełne swarów i przycinków zjadliwych, złości, całe morze nienawiści dwojga zwierząt zamkniętych w klatce konwenansów, przykutych do siebie nierozerwalnym łańcuchem, plwających na siebie i gryzących się wzajem. Piekło życia dwojga ludzi spodlonych przez mus i nierozerwalność więzów, całą tragedię obłudy ciągłej i ustawicznej przed światem, zgrozę istnienia pełnego podłości, oszustw i zatruwania się wzajemnego, pogardy. Znał to życie, znał!
Wywoływał przed pamięć setki małżeństw i zapuszczał sondę wyostrzonego poznania aż do głębi i widział tylko zgnilizna i rozkład: czasem męki biernie znoszone, czasem miłość, ale najczęściej pogardliwą obojętność pod pozorami szczęścia, a wszędzie męczarnie, obłudę, podłostki marne przez swoją codzienność.
Przepełniał go niezmiernie gryzący boi coraz jaśniejszego uświadomienia tych nędz, że aż drżeć począł pod nadmiarem poznania i uginać się.
Siedział jeszcze długo, rozmawiał, śmiał się nawet, ale robił to wszystko odruchami, silą przyzwyczajenia, a w głębi te dawne ciemne chęci, zagłuszane kołowacizną miejskiego życia, wyłaniały się w świadomości i uprzedmiotowywały w tym jednym:
- Umrę! - powtarzał to sobie cicho podczas tej weaołej kawalerskiej zabawy, powtarzał i teraz, idąc wolno pustymi ulicami. Czuł dawno, że ta ostatnia chwila przyjść musi i przyszła teraz.
Dzisiaj umrę! I przez dziwne skojarzenie splątało się to "dzisiaj" z całym szeregiem lat upłynionych, że aż się zatrząsł ze wstrętu i nudy, jaką poczuł w przeszłości.
Wydało mu się, że życie to rodzaj kwadratów bez dna i dachu, zawieszonych w przestrzeni. Zobaczył to tak jasno, że poczuł szalony ból rozbijania się o boki ściśle zamkniętej przestrzeni, ból drapania się pod górę po karkach i ramionach i ten tłok. ciżby miażdżącej się wzajemnie, byle dostać się do otworu, i ból tych, co już trzymali się krawędzi i patrzyli ogłupiałymi ze strachu oczami w wieczną noc, panującą dokoła. Jakby nie mogąc się utrzymać na powierzchni, zsuwał się do wnętrza, do własnych spraw i krzywd, jakich doznał od życia; przejmowało go dziwne spokojnością znękanie duszy wiecznie deptanej i przystosowywanej do potrzeb życia codziennego. Czuł, jak czuć musi chwilami drzewo krępowane w rozwoju i przycinane przez dobrych ludzi gwoli ozdoby.
- Skarlałem. Rozmieniłem się na szarzyznę głupią cywilizowanego zgiełku, na wiewiórcze gonienie za własnym ogonem -i aż załkał z żalu gryzącego za swoim "ja" zmarnowanym.
- Tak, tamten miał rację. Przeflirtowsłem życie.
Rozłamał się wnętrznie jakby na awoje - połową zatapiał się w rozkoszy zapominania subiektywnego, a drugą, mózgiem, snuł refleksję i wżerał się nagłym i ostrym poznawaniem w treść ogólnego życia. Przypatrywał mu się w niezmiernie dokładnych przekrojach, choć ból cichy litości przenikał go zwolna.
Co to za tragedia w tym, że wszystko jest farsą! Ze wszystko jest cieniem, majakiem i blagą, blagą!
Gorycz pogardy głębokiej miał w kątach ust, a oczy zimno wypatrujące te wewnętrzne odbicia. I teraz, w tym podnieceniu, jakby w halucynacji jasnowidzenia, widział doskonale wszystkie marne sprężynki życia, wszystkie jaskrawo malowane łachmany odpadły pod jego ostrym wzrokiem, pozostał tylko nagi i przegniły szkielet całości; karikaniada pojęć, idei, żądz, haseł, interesów, zbrodni przewalała się z brzękiem, tłoczyła, rosła i rozpadała się na przemian w tym ciasnym i ciemnym kwadracie.
Złość dzika i bezlitosna go przejmowała, że dopiero teraz zrozumiał źródła swojej własnej niemocy, że teraz dopiero zoczył zależność swoją od tej ciżby stłoczonej, gdy go już żarna życia rozpyliły na mamy, nawozowy pył i gdy już spada w otchłań. Ze strachem przyglądał się tej głębi.
- Po cóż tyle miliardów żre i kąpie się we krwi wysiłków? żeby głód zaspokoić! Więc on jest tym motorem, co wszystko pcha i wszystkim kieruje! A potem - wszyscy w jeden dół, na kompost, żeby to samo mogło wyrosnąć i tak wiecznie w kółko, co? - pytał cicho, jakby zmiażdżony tym komunałen^ odwiecznym, który teraz dopiero mógł sobie sformułować i patrzał na szare, w zadumie kamiennej opuszczające się mury miasta; zrobiło mu się tak straszno, taki spazmatyczny kurcz zmiął mu duszę trwogą, że jak oszalały zaczął biec; dusił się w tych murach, wydawało mu się chwilami, że te kamienne potwory o wydłużonych cielskach i szeregach nieskończonych, zielonkowatych oczów poruszają się, że idą jakby na niego, że głód szarpie nimi wieczny, nieustanny i teraz chcą się nasycić, wyssać go do ostatka. Tracił przytomność w tym paroksyzmie czysto ustrojowego strachu. 'Ratunku! krzyczał ściśniętymi ustami, ale ciche, podrogatkowe ulice nie śpieszyły na pomoc.
Wóz życia powszechnego biegł dalej, kto się stoczył z niego, niech ginie lub niech idzie sam i toruje sobie własne drogi w pustyniach.
Kto poznał, że mętne i splugawione są ścieki powszechne, niech nie pije, niech ma odwagę szukać i znaleźć so'bie kryniczne zdroje w odległych oazach - lub niech umrze.
Jerzy nie widzia^nigdzie przejść ani żadnego sposobu wyśliznięcia się spod miażdżących kół losu, stracił instynkt samozachowawczy, więc z rozkoszą otwierał sobie głuchą i ciemną furtkę śmierci - byle tylko uciec.
Przywlókł się do mieszkania zmęczony ogromnie i jakby w agonii. Nie było w nim nic, co by go mogło zachwiać w postanowieniu. Czuł się jak w obręczy, z której nie było wyjścia.
Chodził po pokoju bezmyślnie. Potem otworzył okno l wyjrzał na świat, patrzył chwilę w te mroczne głębie przestrzeni, co się srebrzyły drganiem gwiazd i ciągnęły nieprzeparcie ciszą i jakby obietnicą spokoju. Zegary biły na mieście godzinę, ocknął się. Siadł, aby napisać ostatnielisty do swoich, ale zaraz odsunął papier i dał spokój.
- Po co? Nie zrozumieją - a litości nie potrzebuję.
Bez przedśmiertnego ślinienia się potrafię skończyć a równocześnie majaczyły mu w mózgu jakieś strzępy zapomnianych twarzy, scen, rozmów.
- Widma! upiory! przepadajcie! Zaraz was obrócą w nicość, zaraz, ,tylko ten zbiornik głupstwa kulą rozsadzę - i śmiał się cicho w jakimś głęboko nienawistnym zadowoleniu, że może zniszczyć; gdy zechce, ten cały świat gnieżdżący się pod czaszką.
- Jerzy, Jurek, Jur; Jerzy kochanek i uwodziciel słynny, Jerzy inteligencja bez zarzutu, Jerzy złoty młodzieniec, promotor bib i łajdactw, chluba rodziny; i ten, Jerzy smutny, zblazowany schyłkowiec, mizantrop, ten ogłupiały, kąsający wciąż siebie Jerzy - przestanie istnieć. Nie będzie nic z jego cnót i grzechów. Nie będzie Jerzego - nie będzie - szeptał w delirium nieprzytomności i sarkazmu szarpiącego mu nerwy.
Z pewną lubością widział się już w kałuży krwi i chłodnym spokoju śmierci, ale mu uporczywie przysłaniały oczy jakieś odbicia, których nie mógł rozpoznać kształtów ani barw. Chwytał je, jak mógł i skupiał, aż ujrzał i krzyknął ze zdziwienia.
- Diable, ty mnie kusisz!...
Zobaczył najdokładniej swoją rodzinną od dzieciństwa nie widzianą wieś - i jakby na falach wspomnień przypłynęły mu szumy lasów i zaśpiewały swoją pieśń głęboką i jakby te wszystkie głosy ziemi, drzew, radości dzieciństwa szczęśliwego, blasków, zlewały się w jeden słodki, orzeźwiający ton, że się zagłębił w niego i zasłuchał.
- Diable, ty mnie kusisz! - szeptał, ale już z biernością poddając się wrażeniu.
- Cóż to szkodzi. Romantyczna śmierć na łonie przyrody cacanej - drwił.
- Byle bydlę, gdy go samiczka zdradzi, pali sobie w łeb w tych plugawych murach. Zrobię kawał swoim najserdeczniejszym i pozbawię ich widowiska, nie dam im zeru.
To dziecinne zadowolenie wywlokło mu uśmiech na usta.
Szybko się rozpatrzył w rozkładach pociągów i już miał wyjść, gdy go doszedł z dalszych pokoi głos:
- Jerzy!
Drgnął i wstrzymał się nie wiedząc na razie co począć, ale zawrócił i z kapeluszem w ręku wszedł do słabo rozświetlonego pokoju matki.
- Dawnoś wróci!? siądź przy mnie.
Jeszcze nie odpowiedział, gdy matka znów pytała:
- Mizernie wyglądasz, pobladłeś, możeś słaby?
Usiadł przy łóżku na niskim foteliku.
- Nie, mamo, to tylko światło zielone rzuca taki refleks przykry.
- To zdejm abażur.
Podniósł się, ale natychmiast opadł z jakimś posępnym grymasem.
- Razi mnie, tak lepiej - i ukrył część twarzy w cieniu kotary.
- Byłeś u Toli wieczorem?
- Byłem.
- To dobra, złota dziewczyna i kocha cię ogromnie.
- Mówiła mi o tym - rzekł cicho i z trwogą patrzał w twarz matki.
- Masę rzeczy kupiłam dla was. Odżyłam tym szczęściem twoim. Będzie nam bardzo dobrze we troje, zobaczysz. Wróci mi młodość przy was i zdrowie. Kiedyż ślub stanowczo?
- Nie wiem jeszcze, jeszcze - mówił wolno, bo mu jakieś łkanie zapychało gardło.
- Tobie coś jest? - spytała matka i uniosła się trochę na pościeli wpatrując się badawczym spojrzeniem w jego twarz sinawą.
- Zdrów jestem, mamo.
Silił się na spokój, ale głos mu łkał lekko,
- Połóż się, jesteś zmęczony.
Przyciągnęła go do siebie i ucałowała z głęboką, macierzyńską miłością. Pochylił się i jakaś ostatnia, zdradziecka i paląca Iza stoczyła mu się na jej ręce. Już był w drugim pokoju, gdy matka jeszcze zawołała:
- Jerzy! ty coś ukrywasz przede mną? - I miała w twarzy i w głosie jakiś głuchy niepokój i trwogę bezwiedną.
- Nie, mamusiu. Spać mi się tylko chce.
Przesłał od ust pocałunek jej profilowi, słabo się rysującemu w półmroku sypialni na białym tle pościeli i. wyszedł przymykając drzwi starannie.
Stal czas jakiś na środku swego pokoju z ponurym błyskiem źrenic i jakby z bólem odrywał się, szarpał ostatnie włókna, jakie trzymały jego serce; jakiś nerwowy kurcz ścisnął go, że zaczął łamać ręce spazmatycznie, ale oderwał się.
W kilkanaście minut już był na stacji. Zdążył jeszcze na pociąg i wkrótce już jechał. Wyjął rewolwer z kieszeni, aby mu nie przeszkadzał i wyciągnął się na ławce; chciał się przespać, ale sen nie przychodził.
Był sam w przedziale, przysłonił sobie światło i patrzył w przeciwległe okno.
Pociąg z hukiem bił w szyny i parł się naprzód. Jerzy uczul się jakby w mocy potęgi ogromnej. Wstrząsał nim rozkoszny dreszcz lotu szalonego^ Przymykał oczy i sam rzucał się w jakąś dal niezmierną; bez sił i bez pamięci poddawał się wrażeniu i szeptał z pewnym uporem:
- Nie wrócę! Nie wrócęl - I znowu otwierał oczy i trzymał je utkwione w przemykające krajobrazy, w plamy lasów, w czarniawe linie wiosek owianych ciszą i nocą, w srebrne źrenice stawów, odbijających światło księżyca i w te bezmierne, nieskończone pustynie nieba.
- A jednak tam nic nie ma, nic - szepnął z głębokim przeświadczeniem.
- Tu przygięta karkami do ziemi trzoda ludzka w bólu, w pocie, w znękaniu, pławi się w krwi wysiłków, hańbie, podłości - a tam'- nic: wielka pustynia i wielka obojętność. Komu jest potrzebne, żeby się to wszystko spełniało?
Zaczęły mu zalewać duszę opary nienawistnego buntu.
Z bezwiedną trwogą patrzył w głębię przestrzeni, w migotliwe błyski gwiazd odległych; wsłuchiwał się w te jakby tęczowe szmery światów, przesuwających się w nieskończonościach i rodzących może nowe istnienia i bóle nowe, w te orgie błysków i sił wszechmocnych, w te potęgi miotające się w otchłaniach jak psy na łańcuchach elips swoich i płynące w kosmicznych mgłach światów zdruzgotanych.
- Czymże ja jestem wobec tego ogromu? Cóż znaczę w tym wiecznym, nieustannym młynie!
Pociąg biegł z równą szybkością; mijał stacje, domki służby, światła strażnicze i jakby się śpieszył na spotkanie dnia, co się już zaczął zapowiadać płowymi blaskami obłoków. Księżyc zaszedł, tylko ta płowość roztapiała się coraz więcej w powietrzu. Ogromne lasy wychylały się z przepaści mroków i zwolna okręcały je puchy mgieł szarawych, a te długie szeregi latarń nad torem płonęły niby bladozielonawe gwiazdy na tle perłowym zawieszone.
Jerzy wpatrywał się w lasy i czuł, ze go przyciągają ogromnie te zarysy niewyraźne a potężne. Wysiadł na najbliższej stacji.
Oderwał się cicho jak cień od wagonów i prawie nie spostrzeżony przez nikogo, poszedł ku tej zwartej ścianie olbrzymów majaczących w oddaleniu. Szedł jakąś polną drogą nie czując nic, prócz zdziwienia pewnego. Taki był teraz spokojny w głębi, że szedł automatycznie. Chłód go przejmował, bo mgły zimne, rozwleczone nad ziemią, przenikały g.'J, a ta pustka, pełna mętnej ciszy przedświtu, mroziła martwotą. Wzdrygał się, jakby poczuł zlewanie duszy swojej z tą szarością i jakby szarpnięty ostatnim włóknem nudy. I znowu niknął w tej bezmiernej ciszy przyrody i wypływał z niej z głuchym, ciemnym niepokojem fcamotności. Czuł się głęboko obcy wszystkiemu. Nic czuł zmęczenia, ałe pragnął "już dojść do lasów.
Z ziemi zaczęły ciągnąć białawe opary i zasnuwač czyste linie horyzontu, a wszystkie kontury rozpierzchały się w mętnych głębiach.
Jerzy nie widział tego, bo miał chwilami złudzenie, że się rozpadł i te kawały własnego "ja" wlecze z jakąś niezmierną męką po świtowym szlaku, że to białawe, mleczne światło, co przesączało się zewsząd, okręca go jak w całun i buja nim po przestrzeniach.
Świt był coraz jaśniejszy. Niebo z mętów stłoczonych wyłaniało kawały czystych, błękitnawych plam i na wschodzie poprzez mgły rudzieć zaczynało.
Szept niewyraźny płynął od zbóż i drzew wynurzających się coraz wyraźniej.
Świat niby lej olbrzymi napełniał się lilioworóżanym pyłem świtu. Czarniawa zieleń, kamienie, ziemia okryte były rosą niby potem snu męczącego. Jerzy widział, jak ta szarość, bezkształt i martwota zaczęła drgać i nabrzmiewać życiem, jak się rozprężały trawy, niby oddechem głębokim, a rosy zapalały się u zórz czerwonawych, jak coś niby ocknienie ze snu, dreszczem falistym przebiegło wszystko.
Cisza jeszcze panowała niezgłębiona, ale ta cisza, w której wyczuć można wszystkie napięte struny gwaru dziennego, które tylko czekają, aż na nich zagra słońce.
Kiedy wszedł na szczyt wzgórza, ujrzał wynurzające się z głębin bęzrzęsne oko słońca, jakby zapatrzone czerwoną źrenicą w świat siny, omotany oparami.
Stanął zdziwiony niespodziewanym spotkaniem i gdy buchnęło ogniem, gdy się rozpaliło w każdej kropli wody, uderzając w ziemię wichrami płomieni - ocknął się z martwoty. Poczuł w sobie drganie cieple i przejmujące tego światła. Nie umiał zdać sobie sprawy z tego, co się z nim dziać poczynało. Nie myślał zresztą o niczym, bo nie było w nim miejsca na myśl jaką bądź, wobec tego olśnienia nadzwyczajnego, jakie go zatopiło gwałtownie, wobec tego spotkania się pierwszy raz w życiu z przyrodą oko w oko.
Maj był, to znaczy wiosna, zieleń, kwiaty, śpiewy, upojenie radości powszechnej: to hymny wszystkich serc, to wrzenie dziękczynne dusz kontemplujących cuda, to szat życia gwałtownie rozwijającego się.
Jerzy szedł ścieżyną wijącą się wśród pól obsianych. Szedł jakby oceanem błyszczącej rosą zieleni. Taka wonność biła z tej ziemi ogromnej, ze zbóż falujących, z łąk rozkwitłych płynął taki ożywczy strumień siły i radości powszechnej, że zaczęło mu się trząść serce z nadmiaru wyczuwania.
Ulewa słoneczna przeciekała przez liliowe mgły, kładła złotawe piętna na zieleni, przebłyskiwała na dnie jarów głębokich, rozzłacała mroki, budząc i pobudzając wszystko do życia, do rozkoszy wegetacji. Skowronki z trzepotem podrywały się nad zagonami i dzwoniły pieśń poranną, a małe zielonawe świerszczyki polne strzykały radośnie.
Nad polami i lasami zaczęły przebiegać świegotliwe głosy sygnaturki, zwołujące wiernych do modlitwy i pracy. Spiż dżwięczał radośnie i w błyskotliwych tonach leciał coraz rozległej, napełniał gwarem przestrzeń i splątany z głosami przyrody, rozpływał się w fali wesela i czaru.
W Jerzego biły te rytmy i ogarniały go zwolna upojeniem. Tracił poczucie siebie coraz bardziej. Zanurzał ręce w wilgotnej zieleni z jakimś dreszczem rozkosznym i szedł nic nie myśląc.
Po ugorach stada krów ciemniały, to znów bieliły się runa owiec; gdzieniegdzie jak czerwone plamy poruszali się ludzie na długich pasmach błękitnawej ziemi lub ostrza pługów migotały w słońcu. Porykiwanie bydła rozlegało się donośnie, krzyki i śpiewy pastuchów łączyły się z głosami fujarek, świeżo wykręconych z tych wierzb, co tam, nad wodą, przysiadły i bujnymi pędami darły się do słońca i brzmiały w przestrzeniach pieściwymi tonami; to klekot bociani leciał gdzieś z łąk i naszczekiwanie psów ode wsi, to jakieś głosy nieznane, dźwięki, co musiały płynąć od słońca, drżały w powietrzu; szmery pól, jakby oddechy ziemi, szumy boru, żółcącego się z oddalenia pniami sosen, to coś takiego śpiewało w tej ciszy, czego nie znał, nie rozumiał, a co biło w niego rozradowaniem życia. Cisza się w nim rozpostarła i tylko wszystkimi centrami wchłaniał głęboką rozkosz tego jakby rozpraszania się i zaniku.
We wsi, przez którą przechodził, chałupy niskie, o zielonych ze starości strzechach, przypłaszczały się ku ziemi niby starce pod ciężarem lat, a nad nimi stał różowy, dymiący pyłem obłok jabłoni rozkwitłych. Mijali go ludzie tym odwiecznym: "Pochwalony!" i kapelusze odsłaniały brązowe twarze i czoła białe. Przechodzili powoli, z powagą skupienia i spokoju. W twarzach były uśmiechy szczere, podobne do rozbłysków słońca, a w oczach błękitna toń wiosny. Jerzemu dziwny się wydał ten spokój zbiorowiska ludzkiego, ta powolność ruchów i ta jakby senna pulsacja życia tętniącego wspólnie z przyrodą. Czekał rychło wleje się szeroką ulicą wioski gwar i chaos miejskiego życia i aż cierpnął z trwogi oczekiwania. Ale wieś dyszała spokojem. Nikomu tutaj się nie śpieszyło, nikt nie biegł brutalnym pędem rozbijając drugich, nie tratowali z hałasem jedni drugich w życiowej walce, nie drżeli wysiłkiem pośpiechu, bo każdy z tych ociężałych pracowników czuł bezwiednie, że największą mądrością i szczęściem jest żyć długo i spokojnie, że każdy z nich i tak dość prędko pójdzie tam, na to wzgórze za rzeką, co majaczyło lasem topoli i ramionami krzyżów.
Jerzy porównał ich z tymi gruszami, co obsiadły pola jak opiekunki i chwyciwszy się głęboko matki ziemi sączą zwolna życie i zwolna druzgocą słabszych, a przez to wieki trwają.
Ni smutków wielkich, ni radości, pragnień ani rozczarowań wielkich. Wegetacja surowa, ale czująca samą roz, kosz w istnieniu i bezmyślnie, instynktowo dławiąca wszystko, co staje na przeszkodzie rozwojowi własnemu. Zycite natury ślepe i bezlitosne - walka ustrojów słabszych z silniejszymi nie milknąca nigdy...
I znowu zaczęły mu się rany zabliźnione krwawić. Ból tępy, nieświadomy, ból przed ulegnięciem w walce z nicestwem, nękał go do głębi.
Usiadł na jakiejś przyzbie i zapadł w głęboki stan rozmarzenia. Ruchome, falujące masy zbóż, ciepło, woń jabłoni, cisza, czysty błękit przestrzeni i ta słodka melan- cholia z pól płynąca kołysały go, śpiewały mu pieśń kojącą a tak pełną czaru niewypowiedzianego i jakiegoś lęku, iż uczuwał niejasno, że zamiera, że ta ziemia, te łodygi zbóż, ten pieszczący powiew wiatru, przenikają go i wypijają mu życie, czarują go cudami, a zwolna rozdzielają jego "ja" pomiędzy siebie. Wstał raptownie i poszedł ku lasowi.
Nie rozmyślał, po co tam idzie, ale ile razy bezwiednie wsunął rękę w kieszeń i dotknął się rewolweru, przenikał go zimny dreszcz przytomności.
- Trzeba umrzeć! - szeptał, jakby wyzywając własne, pod świadomością ukryte siły, nabrzmiałe potęgą życia, wiosny i piękna. Czuł, że się w nim toczy jakaś walka zacięta i zgiełkliwa.
Szedł wolno i za wsią przystanął, bezmyślnie patrząc na rosłego chłopa, który z pękatego worka nabrał w siwą płachtę zboża i siał idąc zagonami, pochylony nieco, rozrzucał ziarno w półkole; - w ruchu tym automatycznym było jakieś namaszczenie ofiarne i jakby błogosławieństwo każdej skibie, a ledwie odrosły, czarny jak żuk chłopak chodził za ojcem, rozmachiwał rączętami i straszył wrony samopas chodzące po świeżej roli - i szli obaj pod wzgórza, ledwie się odrzynając swoją szarością od ziemi.
Byłby tak stał i patrzał długo, ale uderzył go szum lasu niedalekiego i skrzeczenie srok, więc zapomniał o wszystkim i tam poszedł.
Słońce podniosło się już wysoko i prażyło upałem, a las dyszał chłodem i ciągnął w swoje wnętrze tajemniczością. Omszone olbrzymy szeptały jakiś pacierz konarami, wiatr się poruszał, wił w gęstym podszyciu i długimi falami wciskał się w gąszcze, trząsł jemiołami, co jak zielonkewe brody wisiały na dębach, prześwistywał spróchniałe pnie i biegł w ciemną, zbitą gęstwinę drzew... Wstają echa przeciągłe, głosy, szmery ciche i płyną zewsząd i jak miliony harf śpiewają ciche, urywane adagia, rozpylają się w atomy, pełne blasków i smętku dusz chorych.
Spokój. Dzięcioły kują zawzięcie, słychać łopot przeliilującego nad lasem ptactwa i kukanie kukułek, szelest światła przeciekającego w gęstwinę, jakieś skrzenie się melodyjne barw nieokreślonych, co nie są czymś pochwytnym, a są jakąś wieczną, przez dusze chore upragnioną harmonią.
Zapomnienie jest w tej ciszy, co las ogarnęła - zapomnienie wszystkiego.
Te zmilkłe rozgwary ciągną dalej hymny swoje, śpiewają wszystkimi barwami powietrza, słońca, drzew, symfonią woni obwijają dusze w rozkosz nieśmiertelną.
Jerzy miał tę ciszę w głębi serca, słyszał ten powolny rytm przyrody w mózgu, w krwi własnej. Kontemplował już tylko, bo myśl miał rozsnutą i czuł się, jak embrion wszechrzeczy. Przecinały mu mózg błyski jakieś niepojęte, jak niejasne, pojedyncze fazy jakiegoś dawnego czy przyszłego bytu i snuły się przed nim niby cienie.
A potem, jakby zwyciężony ostatecznie, zanurzał się cały w tym wrzeniu życia krążącego dokoła. Czuje się jakby spętany i rozszarpywany pomiędzy ciepło, ziemię i drzewa. Otworzył ramiona i z uśmiechem boskiej tęsknoty chylił się ku mchom, oddychał głęboko zapachem lasów i czuł,
że jest tym samym już, co go przenika i unicestwia przyrodą jeno, ziemią, dźwiękami.
Upadł z placzem na mchy i zmieszał te łzy swoje z ziemią, objął ją ramionami jak dziecię bezradne, cierpiące i szeptał:
- Matko! matko! - i łkał długo, wypłakiwał na tym łonie wszystkie bóle, zawody wszystkie i nudę, i zniechęcenie, i gorycz wszystką, a brał jakąś cichość i moc z tego objęcia; spokój poznania surowego własnej niemocy i nicestwa skamienił mu starganą duszę, cały ogrom nicości ludzkiej wobec niezmiennych praw przyrody zalewał mu mózg krwią smutku i zdeterminowania.
Długo tak leżał czując głęboko i świadomie, że wstanie i pójdzie stąd, ale pójdzie inny, odejdzie mocny na życie i mocny na bóle, jak ta ziemia, która mu po raz drugi życie dala.
Czul, że najnędzniejsze życie jest tysiąc razy lepsze od nieistnienia, że tu, z piersi matki ziemi bije ożywcze źródło, skąd strapieni pić mogą poznanie i silę odzyskania samych siebie.
Powstał i poszedł skrzepły tym smutkiem dusz przenikających wszelkie głębie i ogarnąwszy ze wzgórza olbrzymi szmat pól, lasów, chat, drzew, patrzał nań długo oczyma pełnymi łez i poczuł w sobie nieznaną dotąd tęsknotę - kochania wszystkiego i pobłażania wszystkim.
Początek formularza
|
|
|
Dół formularza
|