Ewa Szelburg-Zarembina
O Trzech Braciach i o Żywej Wodzie
Była raz wdowa,
trzech synów miała.
Kochała wszystkich trzech.
Dwaj - to mądrale,
żyli statecznie.
Trzeci - o trzecim
wspominać śmiech!
Bo cóż, że w polu,
bo cóż, że w chacie zrobił ochoczo,
co zrobić miał,
jeśli o każdej
swobodnej chwili
nic - tylko śpiewał!
Śpiewał i grał!
Ten brat najstarszy
kupcem był w mieście.
Do grosza zbierał grosz.
Drugi brat, średni,
urząd miał ważny
i też mu pęczniał trzos.
Patrzyli z góry
na najmłodszego. Mówili:
- Głupiś ty!
Siedzisz w tej wiosce,
w biedzie i trosce -
rób to, co my:
zbieraj majątek,
budź zazdrość w ludziach,
w górę się pnij!
Nie w ciemię bity,
zbieraj zaszczyty,
pusz się i ty.
Matka słuchała,
matka milczała.
Choć nie mówiła
„tak" ani „nie",
to najmłodszemu
synkowi swemu
gładziła czoło.
Uśmiechał się.
Było wczesne rano.
Kosił Jasio siano.
Kosił trawę z rosą,
bo tak lżej jest.
Kosą
migał w słońcu złotym,
a pełen ochoty
do takiej roboty,
pracował za trzech!
Szeroko na polu
dzwoniła piosenka,
dzwonił jego śmiech!
Namachał się dobrze
ciężką, ostrą kosą.
Lecz cóż to matusia
śniadania nie niosą?
Podniosło się słonko
do połowy nieba.
Matusi nie widać...
Przegryzł skibkę chleba
i znowu za kosę.
Brzęk-brzęku żelazem.
- Śniadanie i obiad
przyniosą mi razem.
Aliści już słonko
zachodzi za łąkę.
Jasio skończył kosić,
ledwie sobie wierzy:
ni śladu obiadu,
ni śladu wieczerzy.
- Ha, pewnie matusia
bardzo czymś zajęta,
że o swym kosiarzu
tak dziś nie pamięta.
Trzeba się pośpieszyć
i pomóc w robocie
starej matuleńce,
która jest w kłopocie.
Otarł ostrze kosy
z wieczorowej rosy,
dłonią czystej wody
zaczerpnął ze stoku,
napił się i idzie,
a przyśpiesza kroku.
Idąc ku chatynce
przez łączeńkę rosną
przyśpiewuje sobie
niecicho, niegłośno:
- Wyjrzyj, matusiu, wyjrzyj, siweńka,
przed ten biały dwór -
idzie, powraca z dalekiej drogi
synaczek twój.
Wyjdźże, matulu, siwa zazulu,
na jasny próg.
Przyszedł synaczek, ubogi żaczek,
paść ci do nóg.
Świeci miesiączek miedzy gwiazdkami,
wesół i rad.
Przyzba przed izbą, izba za przyzbą -
najmilszy świat.
Zamknij, matusiu, te drzwi cisowe
na spusty dwa.
Siądziem wieczerzać przy białym stole
i ty, i ja.
Odpocznie kosa, obeschnie rosa,
a jutro znów
z grabiami z rana pójdę do siana
ja młody, wesół, zdrów.
Miesiąc z gwiazdkami świeci nad nami,
matusiu ma.
Mleko we dzbanku, cebula w wianku
i ser na desce.
Czego nam jeszcze,
czego nam jeszcze trza?
Śpiewa sobie Jasio
niegłośno, niecicho,
echo mu wtóruje...
Ale - co za licho?
Miesiączek za chmurę
schował łeb rogaty,
gwiazdy myk! myk! z nieba...
Ledwie że drzwi chaty
namacał zdziwiony parobek wesoły.
Cóż to? Drzwi rozwarte
jak wrota stodoły!
W izbie czemu ciemno?
Komin zimny, czemu?
Gdy zawołał matki,
odbrzęknęły tylko
na kominie statki.
Stanął. Stoi. Słucha.
Słyszy jęk w komorze:
matusia stękają.
- Czyście chorzy może? -
W jednym susie Jaśko
u wezgłowia stanął.
- Chórzyście, matusiu? -
i słodko, jak anioł,
ten chłopak rubaszny
szorstkimi rękoma
gładzi lico chorej.
- A czy w łóżku słoma
jest aby dość miękka?
Czy nie wsłać pierzyny?
Czy ziółek naparzyć?
Ale głos matczyny
powiada cichutki
jak z dali dalekiej:
- Zwołaj prędko braci,
nim zamknę powieki.
Śmierć mi na powiekach
kładzie pięść z ołowiu.
Chcę was trzech pożegnać.
Bądźcie w pogotowiu.
Stoją, płaczą trzej synowie
przy łóżku matki.
Nic tu nie pomoże sława
ani dostatki.
Śmierć siadła na przyzbie,
cierpliwie czeka.
Matka żegna się z synami,
z odejściem zwleka.
- Schodzić z tego świata
wielce mi szkoda.
Pono gdzieś we świecie
jest żywa woda.
Lek ten, lek cudowny,
życia mi doda.
Między sobą naradźcie się.
Niechże który jej przyniesie.
Najstarszy, ten mędrek,
do trzosa po rozum bieży.
Trzos ma pękaty u boku.
Po trzosie się uderzy:
- Jest tu grosiwa dosyć,
pójdę, kupię żywej wody.
Będziemy ci ją, matko,
beczkami wozić, wiadrami nosić!
Wykąpiesz się w niej cała
od pięt po szyję.
Sto lat w zdrowiu dożyjesz!
Idę. Wrócę dziś wieczorem
lub jutro o świcie.
Czekajcie mnie. Zobaczycie...
Poszedł.
Mija wieczór. Świt minął.
... Jak kamień w wodę...
Zginął.
Śmierć wstała z przyzby,
przez próg człap, człap - stuk, stuk.
Jasnokoścista na zydlu usiadła koło łóżka.
- Moja będzie ta w łóżku staruszka.
Najmłodszy syn zarumienił się,
pięść zaciska,
Jasnokościstej skoczy
do kłapiącego pyska.
- Zamilcz, zaczekaj, Kostucho!
Szkoda twych prędkich słów,
Jeszcze staruszka nie twoja,
ma ona synów dwóch!
Śmierć umilkła.
Chichocze z cicha.
Słaba matka na łóżku wzdycha.
Powiada średni, mądry brat:
- Tobie, głuptasie,
od żywej wody zasię!
Bez tytułu, bez złota
cóż ty jesteś? Gołota!
Nie ty pójdziesz w świat.
Jam dygnitarz jest znany -
tak, bracie kochany.
Dla mnie fraszka po wodę wyprawa.
Z niej urośnie ma sława,
no... i matce pomoże.
Więc - w drogę!
Brzuch wypiąwszy, łeb zadarłszy,
wyszedł z izby i ten starszy.
Jeszcze krzyknął przez płot z drogi:
- Wrócę w obiad, więc pierogi
zgotuj, głupi, abym podjadł,
kiedy się wygłodzę!
I już pojazd z tym mądralą
w mig potoczył się po drodze.
Kurz przesłonił mądralę.
Wrócił na obiad?
Nie, wcale!
Jasnokoścista, niemiłosierne licho,
z zydla przy łóżku powstała cicho
i położyła kościane dłonie
na matki serce, na matki skronie.
We łzach ma oczy
ten syn najmłodszy.
Mówi:
- Zostaw mi matkę na jedną dobę.
Ja lek przyniosę. Zmogę chorobę.
Ty zamiast matki, słabej staruszki,
zabierzesz wtedy młodego mnie.
Czy chcesz tak, śmierci! -
A ona:
- Chcę.
Wychodzi Jaś z podwórka,
spotyka pieska Burka.
Że go nigdy nie drażnił,
Burek żył z nim w przyjaźni.
Teraz Burek zaszczekał,
żeby Jasio zaczekał.
- Jesteś sam i ubogi,
pewnie nie znasz też drogi.
Pozwól mi iść przy nodze,
może przydam ci się w drodze.
Idą, idą, spieszą się.
Dobrze idą, czy też źle?
Na dębinie zadrżał liść.
- Liściu! Liściu, jak mam iść?
- Idź przed siebie prosto
najtrudniejszą z dróżek.
Nie żałuj, nie żałuj,
chłopcze, swoich nóżek.
Burek z Jasiem idzie wiernie,
a na dróżce ostre ciernie.
A na dróżce twarde głazy -
upadł Jasio wiele razy.
A ta dróżka stroma, kreta,
przelatują nią ptaszęta,
przelatują, ćwierkają,
siły chłopcu dodają:
- Jeszcze tylko milek sto
i już źródło, właśnie to!
Na połowie drogi - rety! dlaboga! -
przeszkoda nagła: bo przepaść tu sroga!
Ha, że przepaść, to nie wszystko!
Patrz! Tam na dnie wężowisko!
Tysiąc węży tam się wije,
jadowite syczą żmije
i sam smok o siedmiu łbach
zieje ogniem.
Strach! Strach! Strach!
Burek stulił uszy,
podkulił ogon.
Szczeka, skomli:
- Jasiu, wracajmy do dom!
Ale Jasio kręci głową:
- Matuś musi zostać zdrową.
Za przepaścią żywa woda,
co matusi zdrowia doda.
Niech się wali, niech się pali,
mnie iść trzeba naprzód, dalej!
Że brak kładki, że brak mostu,
przepaść przeskoczę po prostu!
I ten Jasio nasz, zuch chłop,
rozpędził się, no i - hop!
Więc i Burek za nim - hyc!
I nie stało im się nic.
Obaj zdrowi, obaj cali
idą naprzód, idą dalej.
Wtem przed nimi...
- czy zły czar? -
snopy iskier, dym i żar!
Z obu stron wąziutkiej drogi
las się pali!
Pożar srogi.
Umykają, z trwogi drżące,
razem: lisy i zające,
wilczur z sarną,
jeleń z rysiem,
małe losze z wielkim misiem!
Strach je łączy,
trwoga brata.
Burek wyje:
- Koniec świata!
Spalimy się na węgielek!
Ale Jasio rzecze śmiele:
- Niech się pali, niech się wali,
a ja - naprzód! A ja - dalej!
Za tym ogniem żywa woda,
ona matce zdrowia doda.
l nasz Jasio, chłopiec zuch,
prosto w morze ognia - buch!
Dym mu oddech zatamował,
płomień, mu osmalił twarz.
Już - już myślał, że tu zginie.
Lecz nie zginął Jasio nasz.
Jakby skrzydła miał u ramion,
jakby skrzydła miał u nóg,
tak przeleciał las płonący,
a z nim Burek! Dalibóg!
Teraz droga jak po stole.
I kamuszek nie ukole.
Wietrzyk rzeźwi,
pachnie kwiecie.
Droga najpiękniejsza w świecie.
Przy tej drodze karczma stoi,
w karczmie karczmarz karmi, poi.
Burek węszy. Węszy, zerka:
pachnie piwo, bigos, szperka
i wędzonka, i kiełbasa.
Burek szczeknął:
- Dobra nasza!
Z głodu marsza kiszki grają,
a tu poją, tu jeść dają.
Nuże, Jasiu, do karczmiska,
bo mi ślinka ciecze z pyska!
- Idź sam, Burku, trudna rada,
Chociaż jestem głodny srodze,
nie mogę przystanąć w drodze.
Choć mi język schnie z pragnienia,
nie zmitrężę tu ni mgnienia.
Ja ratować matkę muszę,
za jej życie oddam duszę! -
I omija karczmę gwarną,
do której się inni garną.
Ledwie minął drzwi karczmiska,
coś huknęło! Coś się błyska!
Ciemność się wokoło stała,
a zaś potem jasność biała.
Patrzy Jasio, ledwie wierzy...
Aż uwierzył! Pędem bieży,
bo na miejscu karczmiska
cudną tęczą rozbłyska
źródło wodę lejące,
taką światłą jak słońce!
A u źródła kubek złoty
pięknej, złotniczej roboty.
Przykląkł Jasio, zuch młody,
u czarodziejskiej wody.
Kubek, jak co żywego,
sam podpływa do niego.
- Bierz mnie, Jasiu, kochanie,
spełniłeś swe zadanie.
Oto jest żywa woda,
co matce życia doda.
Do chaty, gdzie matka,
droga teraz gładka.
Po niej jak należy
Jasio strzałą bieży.
Na rozstaju pod miedzą
dwaj starsi bracia siedzą.
Nos na kwintę spuścili,
bo się bardzo wstydzili.
Jeden zląkł się wężowiska.
Drugi wstąpił do karczmiska.
Nie udało się żadnemu,
tylko temu najmłodszemu.
(Wy zgadnijcie, proszę, czemu?)
Wstyd im było, żałowali
i poprawę obiecali
Jaśkowi.
*
Wielka radość w chacie była:
gdy matusia lek wypiła,
zaraz z łóżka wyskoczyła.
Wyskoczyła staruszeczka
i - dalejże do taneczka,
do taneczka - obereczka.
Przytupnęła, podskoczyła,
wokoło się okręciła,
Śmierteczkę w taniec skusiła.
Poszła i Kostucha w tany.
- Oj, da dana! Odbijany!
Oj, oberek, obereczek!
Śmierci, nie zgub patyneczek!
Tańcowali wszyscy w izbie,
nie ustali aż na przyzbie!
Jasio z matką,
dwaj bratowie,
Burek ze Śmiercią.
Kto wypowie,
kto opisze, kto wyśpiewa
te wesołość!
Moiściewa,
zatańcujmy razem wszyscy,
ci dalecy i ci bliscy.
W złotym kubku
zdrowia dosyć!
Dadzą i nam, jak poprosić!