Temat: Moja podróż po miejscach w Europie, związanych z historią i kulturą.
Początek formularza
Dół formularza
Dzień jest ciepły i słoneczny. Idę ulicą w kierunku antykwariatu przy Żurawiej. Mijam śpieszących gdzieś ludzi, pędzące samochody. Wreszcie docieram do antykwariatu i wchodzę. Przeglądam z zainteresowaniem stare atlasy, leżące na jednej z półek. Zza kotary wychyla się kobieta i pyta, czy interesuję się podróżami. Po chwili proponuje mi herbatę. Siadamy i zaczynamy rozmawiać. Opowiadam jej o tym, że moim największym marzeniem jest zwiedzenie Europy. Kobieta przez chwilę myśli, po czym wstaje i, odsłaniając kotarę, wychodzi na zaplecze. Po niedługim czasie wraca, niosąc w ręku zakurzoną, oprawioną w skórę książkę.
- Ta książka- mówi właścicielka antykwariatu, podając mi tom- pomoże Ci spełnić marzenia.
Spoglądam na okładkę.
- Weronika Grzebalska- czytam. Nie znam tej pisarki. Czy napisała jeszcze jakieś książki?
- Dzięki Bogu tylko jedną. Marna była z niej pisarka -stwierdza z uśmiecham kobieta.
Spoglądam na nią ze zdziwieniem, nie mogąc pojąć, w jaki sposób powieść miernej pisarki ma spełnić moje marzenia. Chcę zapłacić.
-Ile się należy?
-Ta książka nie ma ceny- odpowiada kobieta, nie kryjąc oburzenia.
-Jak to? -dziwię się.
-Nie mogę przyjąć pieniędzy za tę książkę, gdyż nie należy ona do mnie. Weronika ********** napisała ją dla wszystkich ludzi, którzy marzą o zwiedzeniu dawnej Europy. Dlatego pamiętaj, że gdy raz przeczytasz tę powieść, musisz ją oddać komuś, kto również będzie tego potrzebował. Tak jak ja oddaję ją tobie.
Wracam do domu. Siadam na kanapie i oglądam książkę. Przekładam ją z ręki do ręki, okręcam. Nie otwieram jej jednak. Coś niezrozumiałego powstrzymuje mnie od rozpoczęcia lektury. Po chwili zdecydowanym ruchem przekładam pierwszą stronę i zaczynam czytać: „Działo się to w I wieku naszej ery w Rzymie. Pewien patrycjusz Trymalchion wydał wielką ucztę ...” Nagle silny podmuch wiatru wytrąca książkę z moich rąk , po czym przewraca również mnie. Tracę przytomność.
Gdy odzyskuję świadomość, moim oczom ukazują się wąskie, brukowane uliczki, zapełnione ludźmi. Zaciskam mocno powieki, mając nadzieję, że z powrotem znajdę się w moim salonie. Próbuję zebrać myśli i dochodzę do wniosku, że dokonałam niemożliwego- przeniosłam się w czasie. Jest mi gorąco. Powietrze jest ciężkie, parne i nagrzane. Wstaję i przypominam sobie, że początek powieści mówił coś o uczcie Trymalchiona w Rzymie. Rozglądam się w około i stwierdzam, że istotnie jestem w Rzymie. Mijają mnie ludzie, ubrani w białe wełniane tuniki, przewiązane w talii wełnianymi pasami. Słyszę i co ciekawe rozumiem rozmowy Rzymian. Co chwilę ktoś mnie potrąca, nawet nie zauważając. Po chwili orientuję się, że jestem dla ludzi niewidzialna. Pod nogami, na kamiennych płytach, drepcze stadko gołębi, poszukujących okruchów chleba. Oglądam wystawę u złotnika, potem wchodzę do księgarni, gdzie przeglądam ozdobne rękopisy. Nagle słyszę głośne wiwaty, a wśród nich „ave caesar!”. Wybiegam z księgarni. Ulica nie tonie już w chaosie, tłum rozstąpił się, zostawiając po środku miejsce dla orszaku Cezara. Na przedzie biegną pachołkowie, posypując drogę egzotycznymi kwiatami.Za nimi idzie kilkunastu pretorian, uzbrojonych w bambusowe dzidy i ubranych w żółte tuniki, przepasane czerwonymi pasami. Za oddziałem pretorian czterech olbrzymich Murzynów niesie lektykę, w której siedzi Cezar. Rozpoznaję w nim Nerona. Śladem lektyki podąża następny oddział żołnierzy, strzegących bezpieczeństwa Cesarza. Korzystając z tego, że nikt mnie nie widzi, dołączam się do orszaku. Z rozmów pretorian wnioskuję, ze podążamy na ucztę, wydaną przez Trymalchiona dla Nerona. Pochód mija jeszcze kilka przecznic, po czym zatrzymuje się przed olbrzymią marmurową posiadłością z imponującą jońską kolumnadą. Posesję otaczają rozległe ogrody, w których, wśród lotosów, palm i bluszczów, rozstawiono stoły. Marmurowe blaty aż uginają się pod ustawionymi na nich kryształowymi, srebrnymi i złotymi naczyniami, oraz łyżkami i nożami. Dziwi mnie to, że nie ma widelców. Przy stołach natomiast stoją fontanny oraz złote klatki, wypełnione egzotycznym ptactwem. Cezar wysuwa rękę z lektyki i daje znak, by wnieść go na teren posiadłości. W chwili, gdy czterech niewolników, niosących lektykę, przekracza bramę, rozlegają się powitalne dźwięki trąbek, oraz wiwaty gości. Murzyni stawiają lektykę na ziemi i Neron wysiada, po czym zajmuje miejsce przy największym stole, nad którym rozstawiono purpurowy namiot. Stoję w miejscu, jak zaczarowana. Wokół mnie występują żonglerzy i rozbrzmiewa cudna muzyka harf, lutni i cytr. Przed jedzeniem goście wznoszą toast: „Auguste, patri patriae”, co oznacza „niech się szczęści cezarowi, ojcu naszej ojczyzny”. Po chwili, pięciu służących podaje do stołu pieczonego dzika. Jeden z niewolników bierze do ręki ogromny nóż i rozkraja zwierzęciu brzuch. Nagle, prosto z brzucha dzika, wyfruwają żywe, śpiewające drozdy. Goście głośno wiwatują i nawet Cezar wyraża swoją aprobatę. Poza dzikiem, do stołu podano smażone, utuczone mlekiem ślimaki, faszerowane drozdy z łapami, krem jajeczny z pokrzywami i duszone wodorosty. Najbardziej dziwi mnie jednak soczewica podana ze szlachetnymi kamieniami i groszek z płatkami złota. Potrawy nie za bardzo przypadają mi do gustu, więc częstuję się tylko stuletnim winem z płatkami róż. Nagle czuję mocny podmuch wiatru i nie mogę dłużej utrzymać się na nogach.
Budzę się pod drzewem oliwnym. Spoglądam wokoło i początkowo zdaje mi się, że przeniosłam się do innej części Imperium Rzymskiego. Rozglądam się i mój wzrok pada na górujące nad miastem ,strome wzgórze wapienne, wyglądające zupełnie jak ateński Akropol. Dochodzę do wniosku, iż znajduję się w Atenach. Wstając z ziemi, zrywam z drzewa kilka oliwek i chowam do kieszeni. Powoli idę w kierunku rynku miasta, obserwując po drodze Ateńczyków, ubranych w białe stroje, zwane doryckimi chitonami. Docieram do rynku. Naprzeciwko mnie idzie młoda kobieta z kręconymi blond włosami, niosąca w ręku glinianą donicę, wypełnioną storczykami i złocieniami. Zmęczona upałem, siadam pod drzewem oliwnym i przymykam powieki. Z zamyślenia wytrąca mnie donośny męski głos. „A więc powiedz mi, drogi Lachesie, czym dla Ciebie jest męstwo?”- pyta mężczyzna. Patrzę przed siebie i widzę dwóch Greków. Jeden z nich, do którego zostało skierowane pytanie, jest potężny, muskularny, w stroju żołnierza. Drugi natomiast, ubrany w prosty płaszcz i schodzone sandały, jest niski, gruby, ma wyłupiaste oczy i zadarty nos. Przypomina mi kogoś. Przysłuchuję się z zainteresowaniem dalszej części rozmowy.
- Więc ja uważam, że jest to pewna moc, pewna zaciętość duszy- odpowiada Laches.
- Otóż mnie się tak wydaje, że na pewno nie wszelka moc jest dla Ciebie męstwem. A męstwo zaliczasz do rzeczy bardzo pięknych, prawda Lachesie?- pyta gruby człowieczek, który zaczyna mi się zdawać bardzo sprytny i inteligentny.
- Bądź przekonany, że do najpiękniejszych- prędko przytakuje żołnierz.
- A czy nie sądzisz, że moc i wytrwałość na tle rozsądku jest piękna i dobra?- mężczyzna nie przestaje pytać.
- Tak jest, Sokratesie- odpowiada żołnierz, mając już wyraźnie dość rozmowy.
Przyglądam się jeszcze raz mężczyźnie, którego Laches nazwał Sokratesem. Ateńczyk od początku mi kogoś przypominał, a istotnie dostrzegam jego podobieństwo do popiersia, które widziałam w muzeum. Nasłuchuję, zainteresowana dalszą ciągiem rozmowy. Na kolejne pytanie filozofa wycieńczony Laches wzrusza ramionami i odpowiada „Na Zeusa, Sokratesie ! ”, po czym żegna się z myślicielem i skręca w jedną z wąskich uliczek, odchodzących od rynku. Sokrates przez chwilę stoi bez ruchu, myśląc nad czymś, po czym mówi sam do siebie: „Ateny są jak ospały koń a ja jak giez, który próbuje go ożywić”. Potem uśmiecha się i powoli odchodzi. Patrzę za nim, aż zupełnie ginie w tłumie. Szkoda- myślę- że taki mądry człowiek będzie musiał umrzeć, oskarżony przez ateńskie władze o deprawację młodzieży. Raz jeszcze rozglądam się wokoło. Po wyślizganych kamieniach rynku chodzą powolni, ospali Ateńczycy, zmęczeni upałem. Gdzieniegdzie, na kamiennych ławkach, siedzą mężczyźni i popijają rozcieńczone wodą wino. Zadzieram głowę i patrzę na wznoszące się na Akropolu świątynie, ozdobione posągami i fasadami. Nagle, zupełnie niespodziewanie, silny wiatr wpycha mnie na ścianę jednego z domów.
Budzą mnie przeraźliwe krzyki. Podnoszę niechętnie powieki i widzę biegających w panice ludzi. Po chwili orientuję się, że znowu przeniosłam się w czasie. Szczerze mówiąc, ta podróż zaczyna mnie już męczyć i z chęcią znalazłabym się w domu. Póki co jednak, z zainteresowaniem przyglądam się ludziom. Kobiety ubrane są w długie suknie, ciasno zasznurowane w talii i poszerzane od bioder w dół. Na głowach mają płócienne chusty. Mężczyźni noszą obszywane futrem płaszcze z kapturami, kaftany i rajtuzy. Niektórzy mają na sobie skórzane pasy, ozdobione metalowymi rozetkami. W mieście panuje chaos. Wielu ludzi w pośpiechu pakuje walizki i meble na wozy i odjeżdża, popędzając konie. Inni idą ulicami, niosąc na plecach tobołki. Matki trzymają na rękach płaczące dzieci. Przyglądam się budynkom. Wszystkie są drewniane. Jedynie w oddali, na wzgórzu, stoi gotycki kościół. Patrząc na stroje i budynki, odnoszę wrażenie, że znalazłam się w średniowiecznej Anglii. Nagle słyszę przeraźliwe łkania. Biegnę w stronę, z której dobiega dźwięk. Widzę płaczącą starą kobietę, wybiegającą z jednego z domów. Staruszka wyciąga ręce ku niebu i głośno krzyczy głosem przepełnionym goryczą. Po chwili z chaty wychodzi młody mężczyzna z łopatą w ręku, ciągnący za sobą taczkę. Przyglądam się jej, nie mogąc uwierzyć w to, co widzę. Na taczce leżą dwa dziecięce ciała, całe pokryte czarno-fioletowymi plamami. Do głowy przychodzi mi tylko jedna myśl: dżuma- czarna śmierć. Pierwszą moją reakcją jest oczywiście chęć ucieczki. Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że skoro jestem niewidzialna, to nie mogę się też niczym zarazić. Stara kobieta i mężczyzna stoją przez chwilę płacząc i obejmując się. Po niedługim czasie przybywa ksiądz, który pospiesznie odmawia modlitwę, po czym wchodzi wraz ze starą kobietą do chaty. Ja decyduję się iść za mężczyzną, ciągnącym wózek. Idziemy cały czas prosto, główną ulicą. Mijamy przecznice i domy, przed którymi stoją ludzie, smutnie kiwając głowami. Po kilku minutach marszu, wychodzimy z miasta. Domów jest coraz mniej, a w tych, które stoją, nikt już nie mieszka. Nagle człowiek gwałtownie skręca. Stajemy za starą, rozsypującą się szopą. Nikogo nie ma w pobliżu. W całej okolicy czuć bardzo nieprzyjemny zapach. Mężczyzna odstawia wózek i zaczyna kopać dół. Potem ostrożnie wkłada do niego ciała dzieci i zasypuje je ziemią. Dopiero teraz łzy płyną z jego oczu gęstym strumieniem. Czuję, że i po moim policzku spływa łza. Na szczęście powiew porywistego wiatru sprawia, że tracę przytomność.
Budzę się z silnym bólem głowy. Z trudem siadam na kanapie i otwieram oczy. Znajduję się w moim salonie. Rozglądam się dookoła. Pokój wygląda jak po przejściu tornada. Przewrócone krzesło leży na ziemi, wazon jest potłuczony. Wstaję. Pod nogami leży książka Weroniki Grzebalskiej. Podnoszę ją i zastanawiam się, czy rzeczywiście byłam na rzymskiej uczcie, słuchałam rozmowy Sokratesa i uczestniczyłam w średniowiecznej epidemii. Nie mam pewności, ale mimo to nie otwieram ponownie książki. Nagle czuję, że coś tłustego cieknie po mojej nodze. Odkładam powieść na kanapę i wkładam rękę do kieszeni. Wyjmuję z niej zgniecione oliwki, które zerwałam z ateńskiego drzewka.
*****
O podróży nie powiedziałam nikomu. Wątpię, żeby ktokolwiek mi uwierzył. Powieść Weroniki ************ leży w szufladzie i czeka na osobę, której pomoże spełnić marzenia, tak jak pomogła mi, kobiecie z antykwariatu i pewnie wielu innym.