Najważniejsza bitwa Polaków Opór w Warszawie 1976 1980 1976 To był smutny rok


Najważniejsza bitwa Polaków.

W sierpniu 1920 r. pod Warszawą doszło do bitwy rozstrzygającej nie tylko o losach Polski, która mogła utracić dopiero co odzyskaną niepodległość, lecz także o losach Europy, której dużą część mogła już wtedy opanować Armia Czerwona. Zwycięstwo Wojska Polskiego, nazywane Cudem nad Wisłą, jest świętowane 15 sierpnia, w uroczystość Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny

Kiedy w listopadzie 1918 r. Józef Piłsudski proklamował utworzenie odrodzonej po 123 latach niewoli niepodległej Rzeczypospolitej, powiedział: „Nie oddamy ani piędzi ziemi polskiej i nie pozwolimy, by uszczuplono nasze granice, do których mamy prawo”. W tym czasie Kresy Wschodnie Rzeczypospolitej były poważnie zagrożone ze strony bolszewickiej Rosji, która powstała na gruzach białego caratu. Piłsudski trafnie zauważył, że tekst „Międzynarodówki” to program polityczny nawołujący do zniszczenia starego porządku świata drogą podbojów. Nie miał więc znaczenia fakt, że Lenin uznał powstanie niepodległej Polski. Rosja Radziecka chciała wywołać rewolucję w Niemczech, a następnie narzucić swoje zwierzchnictwo innym narodom Europy. Lenin w 1920 r. ogłosił: „Atakując Polskę, atakujemy aliantów. Niszcząc polską armię, niszczymy pokój wersalski”. Aby dotrzeć do Niemiec, Armia Czerwona musiała najpierw pokonać Polskę.

Wyprzedzić śmiertelny cios

Konflikt polsko-sowiecki z lat 1919-21, który rozpoczął się bez oficjalnego wypowiedzenia wojny, był nieunikniony. Sprzeczność interesów między bolszewicką Rosją i Rzeczpospolitą była zbyt głęboka, aby mogły ją rozwiązać środki dyplomatyczne. Również wyznawana przez bolszewików ateistyczna ideologia budziła odrazę w katolickiej Polsce. Wojna polsko-sowiecka rozpoczęła się w chwili, kiedy okupacyjne wojska Niemiec, pokonanych w I wojnie światowej, ustąpiły z obszarów kresowych (na wschód od Bugu), a zaczęły na te tereny napływać wojska bolszewickie i polskie. 5 lutego 1919 r. Rosjanie zdobyli Kijów, a 14 lutego doszło do pierwszego starcia Wojska Polskiego z Armią Czerwoną o miasteczko Mosty nad Niemnem. Wojna trwała, ale obydwie strony konfliktu podejmowały próby pertraktacji. W tym czasie bolszewicy wciąż byli zaangażowani w wojnę domową z białymi, natomiast Polska toczyła wojnę z dwoma państwami ukraińskimi - w Galicji Wschodniej i na Wołyniu, utrzymywała także stan pogotowia na pograniczach czechosłowackim, niemieckim i litewskim.

Wojna polsko-radziecka nabrała rozmachu w kwietniu 1919 r., kiedy z rejonu Lidy ruszyły oddziały gen. Rydza-Śmigłego i zajęły Wilno (19 kwietnia), a następnie stoczyły wiele - w większości zwycięskich - potyczek z wojskami radzieckimi. Piłsudski ograniczył działania swojej armii dopiero we wrześniu i październiku 1919 r., ponieważ nie chciał się przyczynić do triumfu wojsk białej Rosji nad bolszewikami. Naczelne dowództwo armii białych zdecydowanie odmawiało uznania niepodległości Polski. Dla nas odrodzenie się carskiej Rosji, popieranej przez Wielką Brytanię i Francję, byłoby gorsze niż wojna z Sowietami. Piłsudski ochronił bolszewików, ale co do Lenina nie miał złudzeń. „Lenin złamie każdą umowę, gdy będzie mu to na rękę” - mówił. Po ponad dwóch miesiącach, między 3 a 25 stycznia 1920 r. nasze wojska stoczyły bój z bolszewikami pod Dyneburgiem i opanowały miasto, co pozwoliło uzyskać bezpośrednią łączność z zaprzyjaźnioną Łotwą. W tym czasie Piłsudski bezskutecznie próbował utworzyć wspólny front państw będących w stanie wojny z Rosją Sowiecką. Nie powiodły się także plany utworzenia federacji Polski, Litwy, Ukrainy i Białorusi. W tej sytuacji Piłsudski podjął ryzyko wojny prewencyjnej, by wyprzedzić atak sowiecki na Polskę. Rzeczpospolita zdołała wzmocnić swoje siły. Działania wojenne doprowadziły do rozszerzenia terytorium państwa, co zwiększyło możliwości mobilizacyjne; wzrosły też środki finansowe i materiałowe, co ułatwiło poprawę uzbrojenia i wyposażenia armii. Rosja Radziecka miała jednak nad Polską olbrzymią przewagę. 25 kwietnia 1920 r. ruszyła ofensywa Piłsudskiego na Kijów. Jej celem militarnym było rozbicie głównych sił Armii Czerwonej skierowanych przeciwko Polsce, celem politycznym - stworzenie wolnego państwa ukraińskiego, które miało zabezpieczać Rzeczpospolitą przed agresywnym rosyjskim sąsiadem.

Na czele zjednoczonego państwa ukraińskiego miał stanąć przywódca Ukraińskiej Republiki Ludowej - ataman Symon Petlura, który 21 kwietnia 1920 r. zawarł z Polską układ sojuszniczy, a jego wojska wsparły naszą armię w wojnie z bolszewikami. Ani cel militarny, ani cel polityczny nie zostały zrealizowane mimo zdobycia Kijowa przez Wojsko Polskie. Do konfrontacji z głównymi siłami radzieckimi w ogóle nie doszło, ponieważ błędnie rozpoznano ich położenie, natomiast Petlura nie uzyskał szerszego poparcia wśród Ukraińców. Kiedy nasze dywizje dotarły nad Dniepr i Berezynę, Piłsudskiego - który podążył szlakiem Bolesława Chrobrego - okrzyknięto wodzem na miarę Chodkiewicza i Sobieskiego. Jednak w niedługim czasie nasze wojska znalazły się w odwrocie. 4 lipca 1920 r. rozpoczęła się wielka ofensywa bolszewicka na całym, kilkusetkilometrowym Froncie Zachodnim, tzw. pochód nad Wisłę. Głównodowodzący wojsk, jakie miały uderzyć na Warszawę, marszałek Michaił Tuchaczewski wydał 2 lipca 1920 r. w Smoleńsku rozkaz do oddziałów Frontu Zachodniego, w którym napisał m.in., że Armia Czerwona przyniesie szczęście i pokój masom pracującym, a droga na Zachód wiedzie przez trupa białej Polski, Polski panów. Jednocześnie Rosja Radziecka rozwinęła w krajach Zachodu antypolską akcję propagandową, która osiągnęła swój cel. Rzeczpospolita musiała liczyć na własne siły, alianci nie przyszli jej z pomocą.

Warszawa 1920

W sierpniu 1920 r. armie bolszewickie dotarły w pobliże Warszawy. Porażał impet ich ofensywy i tempo odwrotu Polaków. Czerwonoarmiści pokonali ponad 600 km w niespełna półtora miesiąca. Podczas tej wojny paniczny lęk nawet daleko od frontu wywoływała 1. Armia Konna Siemiona Budionnego. Siłą bolszewickiej kawalerii była szybkość przemieszczania się na rozległych terenach, a także duża liczebność oraz bestialstwo wobec wroga (mordowanie jeńców, całych wsi itp.). Armia Czerwona przypominała olbrzymią, dziką bandę, której nie sposób zatrzymać. Zdawało się, że katastrofa jest nieuchronna. Na Piłsudskiego posypały się gromy ze strony opozycji. Oskarżano go, że sprowadził nieszczęście na Polskę. Mocarstwa zachodnie przysłały do Warszawy misję wojskową. Chciały, aby Polska zawarła rozejm na tzw. linii Curzona, na której miałaby zatrzymać się Armia Czerwona. Wówczas całe Kresy byłyby w rękach Sowietów. W krytycznych dniach Piłsudski udał się do Anina pod Warszawą, gdzie przebywała jego rodzina. Tam samotnie rozważał sytuację. Po powrocie do Belwederu wydał rozkaz realizacji śmiałego planu, autorstwa własnego i gen. Tadeusza Rozwadowskiego, szefa Sztabu Generalnego Wojska Polskiego. Plan, który udało się utrzymać w tajemnicy (wpadł on w ręce Rosjan, ale uznali go za fałszywy!), polegał na zaskoczeniu bolszewików - pewnych już swojego sukcesu - manewrem oskrzydlającym i uderzeniem na ich tyły doborowych polskich jednostek. Wydzielone oddziały Wojska Polskiego zajęły pozycje wyjściowe nad Wieprzem. Jednocześnie reszta naszej armii dla zmylenia zaatakowała główne siły bolszewików na przedmościu stolicy i nad Wkrą. Byliśmy za słabi, żeby się bronić, więc musieliśmy atakować. Nasze wojska liczyły ok. 1 mln żołnierzy, ale z tej liczby na linii obrony było ok. 230 tys. Rosjanie rzucili przeciwko Polsce ok. 280 tys. żołnierzy, ale Armia Czerwona liczyła ok. 5,5 mln żołnierzy. W razie porażki z przeciwnikiem posiadającym takie zaplecze trudno by było odbudować polską armię. Rosjanie byli w stanie zdławić takie próby. Przewagę, jaką posiadała w polu Armia Czerwona, Wojsko Polskie nadrabiało talentem dowódców, gorącym patriotyzmem i wielkim bohaterstwem żołnierzy, a nawet ludności cywilnej. Atutem naszej strony było złamanie przez polskich kryptoanalityków kluczy szyfrowych Armii Czerwonej, dzięki czemu dowództwo Wojska Polskiego uzyskiwało na bieżąco bezcenne informacje o ruchach wojsk wroga i sile poszczególnych formacji. Polskie Biuro Szyfrów zagłuszało także rozkazy, jakie wydawał przez radio Tuchaczewski. Przyczyniło się to m.in. do wyłączenia z udziału w Bitwie Warszawskiej całej doborowej 4. Armii bolszewickiej.

Z Bitwą Warszawską łączy się całe pasmo cudownych zdarzeń. Oficerowie i żołnierze Wojska Polskiego, zarówno ci sławni - m.in. generałowie Józef Haller, Władysław Sikorski, jak i tysiące ochotników, którzy zaciągnęli się do armii w obliczu zagrożenia stolicy latem 1920 r., walczyli w dniach 12-16 sierpnia pod Radzyminem i Ossowem (tu zginął ks. Ignacy Skorupka, dzielny kapłan, który z krzyżem w ręku zagrzewał do walki młodych ochotników), w bojach o Nasielsk, pod Kockiem, pod Cycowem, podczas kontruderzenia znad Wieprza, a także w obronie Zadwórza - zwanego polskimi Termopilami - podczas ataku Armii Konnej Budionnego na Lwów (17 sierpnia). Armia Czerwona została zmuszona do panicznego odwrotu. Kolejne bitwy 1920 r. - białostocka i pod Komarowem, a następnie wielka bitwa niemeńska, przypieczętowały nasze zwycięstwo. Polska obroniła niepodległość. Wojnę zakończył traktat ryski z 18 marca 1921 r. Nie przyniósł on Rzeczypospolitej wielkich zdobyczy.

Choć przywódcy mocarstw zachodnich, głównie Francji i Wielkiej Brytanii, nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia, jakim byłaby dla Europy klęska Polski latem 1920 r., to wynik Bitwy Warszawskiej miał zasadniczy wpływ na wydarzenia polityczne w Europie lat 20. i 30. XX wieku, a nawet miał wpływ na przebieg II wojny światowej i podział Europy po jej zakończeniu. W Katyniu, w Powstaniu Warszawskim, w Jałcie wyraźnie słychać echo Bitwy Warszawskiej. W 1920 r. zwycięstwo Polaków zapobiegło podbojowi Europy przez Lenina, ale już 20 lat później, wobec prowadzonej przez przywódców Francji i Wielkiej Brytanii polityki ustępstw, nie można było zatrzymać biegu historii. We wrześniu 1939 r. triumfowali Stalin i Hitler. Potem bolszewicka noc rzuciła na długo swój cień na połowę Starego Kontynentu, a skutki tego podboju trwają do dziś.

Spór o zwycięstwo

Szef alianckiej misji wojskowej w Warszawie, francuski generał Maxime Weygand (który na początku sierpnia 1920 r. nie wierzył, że Wojsko Polskie po 600-kilometrowym odwrocie będzie zdolne do kontrofensywy) i lord Edgar Vincent d'Abernon (brytyjski dyplomata, który w prestiżowej klasyfikacji umieścił Bitwę Warszawską 1920 r. jako osiemnastą decydującą bitwę w dziejach świata) zgodnie przypisali zwycięstwo z 1920 r., „wykonane z talentem i bohaterstwem”, Józefowi Piłsudskiemu. Naczelnik Państwa i Naczelny Wódz Wojska Polskiego wydawał najważniejsze rozkazy podczas Bitwy Warszawskiej i ponosił za nie pełną odpowiedzialność w razie klęski. Jego przeciwnicy polityczni nie potrafili tego uznać. Aby umniejszyć rolę Piłsudskiego w zwycięstwie nad bolszewikami, publicysta i polityk związany z ruchem narodowym Stanisław Stroński napisał, że Bitwa Warszawska zakończyła się cudem - „Cudem nad Wisłą”. Sformułowanie to było chętnie podnoszone przez politycznych przeciwników Piłsudskiego, kwestionujących zasługi marszałka w przygotowaniu i przeprowadzeniu tej operacji. Jednocześnie sformułowanie to nabrało konotacji religijnej. Dziś wyłącznie kojarzone jest z cudowną opieką Opatrzności nad Polakami, którzy w sierpniowe dni 1920 r. pokonali wroga opętanego przez zbrodniczą ideologię.

Sławomir Błaut

90. rocznica Bitwy Warszawskiej Rok 1920 Ryszard Tłuczek

Opór w Warszawie 1976 - 1980

Po 1989 pojawiły się tony tekstów o przepychaniu się terytorialnym Żydów i Polaków w przedsolidarnościowej opozycji. Ale w latach 1976-80 w czasie tzw. korowskim, czyli dominacji życia politycznego i kulturalnego opozycji przez żydowskie rodziny z desantu KPP, dużo nie poczytałbyś o tym w drugoobiegowym mainstreamie. Głównie odbywało się to na poziomie obmów i plot. Można zaglądnąć do ówczesnej bibuły - plaża, poza od czasu do czasu zakamuflowanym strzyknięciem.

Jedno wytłumaczenie byłoby takie - i było - że opozycja była za słaba wobec totalitarnego molocha, aby rzucać się jeszcze otwarcie i sobie do gardeł. Niby fakt, ale właśnie przez to, że ten problem nie został gruntownie i kompetentnie przedstawiony w tamtym formatywnym - jeśli chodzi o elity przyszłych historycznych zmian w Polsce - czasie, szersza społeczność nie miała szansy dokonać właściwego wyboru kiedy po 1989 wolne wybory w Polsce stały się faktem. Nie mówiąc o "sprywatyzowaniu etnicznym" samych negocjacji prowadzących do "okrągłego stołu".

Niżej pokazuję fragment mojej książki "W Polsce", skończonej w połowie 1980 i wydanej w 1981 po rocznym przeleżeniu w NOWej (Marek Beylin był przeciw), w którym przeleciałem się po obu stronach etnicznego konfliktu. I opozycji "demokratycznej" i opozycji "narodowej". I maskowanym jako uniwersalizm hipernacjonalizmie żydowskim i wynaturzanym przez sprzężenie zwrotne z nim nacjonalizmie polskim. Kazimierz Orłoś, który znał moje poglądy na "opozycję", powiedział jak spacerowaliśmy raz na Mokotowie jego długiego psa Fido: Panie Tadeuszu, pan to jest jak ta Albania. Ani z jednym, ani z drugim.

I dobrze jak się ma dwadzieścia kilka lat, a co. W młodości ma się szukać dróg. Inaczej kończy się nabożnością synowską, podjęciem ojcowskich walk bez rozwinięcia własnych idei, i tylko czekać aż nas całkiem poniosą.

Kiedy skończyłem pisać ten fragment, zaniosłem go Marianowi Brandysowi, bo chciałem poznać jego opinię. Nie tyle ze względu na niego jako pisarza, ile że pochodził z tego środowiska - ja dawałem tym ludziom szansę, co myślicie, że byłem jakiś głupi antysemita? Wybrałem Mariana Brandysa, bo po moim wieczorze rok przedtem w Salonie Walendowskich na Puławskiej podszedł do mnie z gratulacjami, więc był kontakt. No i od jakiegoś czasu pisał w miarę normalnie o polskiej historii, a nie dopiero co wskoczył na medialną opozycyjną furkę jak jakiś Geremek.

Zaniosłem maszynopis do jego mieszkania przy dolnej Marszałkowskiej i po paru dniach wróciłem porozmawiać. Usiedliśmy w jego pokoju, on koc na kolana, popija białe wino małymi łykami bo gościec czy coś, gadu gadu, i w kulminacyjnym punkcie on ekspresywnie jak przestrzegał ziomków Żydów w stalinowskiej Polsce:

- Ja im mówiłem... Co wy robicie, co wy robicie! Przecież oni wam tego nie darują!

Oni czyli my Polacy.

Moim zdaniem Marian Brandys odnosił się tu do Żydów stalinowców "twardych" , tj. z bezpieki, sądownictwa, wojskówki. Takich co brali udział w mordowaniu czy administracyjnym czy wprost fizycznym nas. To była jedna rozradowana żydowarszawka, dziś z badań historyków i publikowanych wspomnień wiemy o tym coraz więcej. Mieszkano w tych samych luksusowych kamienicach, zabawiano się w tych samych miejscach publicznych i prywatnych, jeżdżono do tych samych rekreacyjnych miejscowości, romansowano między sobą, pobierano się - i Żydzi z "kultury" i Żydzi z bezpieki.

Zatem standardowo psychologicznie rozumując, Marian Brandys miałby tu na myśli żydowskich katów Polaków, kiedy mówił mi, że ich przestrzegał "co wy robicie, co wy robicie!". Dlatego, ponieważ w tym kontekście nie mógłby on raczej kierować tych słów do takich jak on, gdyż on wstąpił do PPR w 1945 i produkował literaturę socrealistyczną w rodzaju "Wyprawa do Arteku. Notatki z podróży do ZSRR" (1953). "Reportaż z podróży polskiego pisarza do krainy szczęśliwych pionierów - straszna propaganda socrealistyczna skierowana do młodego czytelnika. Wydane przez Państwowe Wydawnictwo Literatury Dziecięcej "Nasza Księgarnia", Warszawa, 1955 r., wydanie III" - opisuje książkę na Allegro sprzedający ją współcześnie (2008).

Legitymację PZPR Marian Brandys oddał wraz z paczką ex-stalinowców w 1966 w geście solidarności grupowej po partyjnej czystce, do której dało pretekst wystąpienie jednego z nich, niejakiego L.Kołakowskiego, w obronie wartości demokratycznych. O L. Kołakowskim mało kto dziś pamięta, ale niedawno jeszcze zrobił falę, pokazując się na wstydliwie utajnionym - w obawie przed polskimi demonstracjami - pogrzebie Heleny Wolińskiej. Dla niego może i przyjaciółki, ale dla nas stalinowskiej prokurator, administracyjnego kata najdzielniejszych z nas.

Marian Brandys miał porządną wojenną przeszłość, oficera w kampanii wrześniowej, więźnia oflagu. Niestety, nawet żołnierowanie w grupie gen. Kleeberga nie uchroniło przed kolektywistycznym zewem krwi, co zaczęło się już w oflagu udziałem w lewicowym oficerskim "kole spółdzielców". Trzeba nam Polakom być zawsze świadomymi tej i podobnie odmiennych grup etnicznych i ich nie zawsze otwartej - często dla nich samych - gry ewolucyjnej, jeżeli chcemy żeby za pół millenium dalej śpiewano nad Wisłą "Jeszcze Polska".

A teraz ten kawałek z 1980.

* * *

W 1977 pojechałem pisać do jednej poniemieckiej wsi na ziemiach serdecznie polskich. Ludzie tam nawieźli się od sasa i od lasa, w związku z tym zakorzenieni głównie w knajpie. Ja akurat nie piłem, więc znowu nie miałem z ludźmi wspólnego języka i znowu dużo czasu zostawało mi na przemyślenia. Jest to niebezpieczne zajęcie, bo jak się za dużo myśli to zbierają się nawisy lawinowe i od czasu do czasu lecą, np. przy skisłej pogodzie. Jednego wieczoru miałem takie właśnie lęki owcy odłączonej od stada. Żeby się przygłuszyć, nastawiłem radio. Dla odmiany Wolną Europę alias Ciocia Jadzia.

I tu na mnie niespodzianka. Po normalnym serwisie światowego horroru (jedna tylko ta Ameryka kochana), słyszę że stowarzyszyli się u nas jacyś odważniejsi klienci i łańcuchem społecznych niezależnych rąk zabezpieczyli taką trybunę, na którą można spokojnie wleźć i wyciągać wszystko co ci zalazło za pazuchę w tym nieartystycznym kraju.

Spodobało mi się to, miałem i ja swoje niechciane zapasy, przygotowałem tendencyjny maszynopis, wcisnąłem w rękaw swetra, swetr w torbę i pojechaliśmy do Warszawy.

W Warszawie nietrudno dać sobie radę, to światowe miasto i wszyscy mają tu psy i telefony. Raz dwa znalazłem numer jednego pisarza, o którym wiedziałem od Ciotki że zabezpiecza tę trybunę, i po godzinie już siedziałem w jego gabinecie. Żadnych kłopotów, żadnej policji, tylko jak jechałem windą oblał mnie jeden pies, ale to tu normalka.

Usiadłem, odpytano mnie ze skróconego życiorysu, zostawiłem maszynopis i pojechałem do mojego stryjka przenocować. Stryjek jest tokarzem i Polakiem, ale ma mieszkanie, dzieci i żółtego fiata, więc nie publikuje w prasie niezależnej.

Ale za dwa dni była niedziela i w niedzielę miałem zatelefonować. Jestem zaproszony. Wchodzę, pisarz, żona, znany reżyser jeszcze, stół a na stole lód i johnny walker proszę bardzo. Piorunująca literacka kariera. Zwiedła z początku rozmowa po paru szklaneczkach nabrała turgoru i ja im chwaliłem się czego to ja nie robiłem i gdzie się nie pętałem, a oni mi imponowali kto z nazwiskiem wygrał skocza od innego nazwiska bo jeszcze inne nazwisko nie dostało paszportu. Tak że b. przyjemny wieczór.

Kiedy minęły cztery godziny i trzeba było wychodzić (bo pierwsza wizyta nie powinna trwać dłużej niż cztery godziny), pisarz czegoś stanął przy firankach. Po chwili kiwa na żonę i reżysera, i słyszę komentarze. Spójrz, jak sobie kołnierz postawił. A ten drugi, jaka skórzanka, nigdy ubrać się nie potrafią. O, tak, na sto metrów takiego rozpoznasz. A tam radiowóz stoi, na pewno ich ubezpiecza. Oczywiście, że ubezpiecza, musieli podrzucić ich tym wozem... Ale jak spytałem czy może policja tam na mnie czeka, to nie nie, nic nic, my tak tylko sobie.

No dobrze, pożegnałem się, obiecałem pisać prozę i odwiedzać, i wyszedłem.

Na dole podchodzi do mnie dwóch klientów, jeden stary, drugi młody. I z bardzo czystym wyrazem twarzy, szczerością oczu, proszą o chwilę rozmowy. Wiele słyszałem i czytałem o perfidii bezpieczniaków i że nie należy wchodzić z nimi w żadne rozhowory, bo przy największym nawet twoim poczuciu czystości tak już skombinuja, że wrobisz i siebie, i innych niewinnych ludzi. Ale jak się żyje w domu bez ścian w jakim się w tym wieku żyje, to się uważa, że każdemu człowiekowi i każdemu przejawowi ludzkiej aktywności należy się na początku carte blanche, dopóki cię nie przewalą (dziś już nie rozmawiam).

Więc poszedłem z nimi na kawę. Od słowa do słowa - i okazuje się, że to żadni bezpieczniacy. Żadne łapsy. Tylko uczciwi ludzie, ze szczególnym uwzględnieniem umiłowania ojczyzny i czego tamci się ich czepiają przez firanki. I że tu, w tej Warszawie - czyli w Polsce, bo w Polsce więcej Polski w Warszawie niż w całej reszcie kraju; pod tym względem bije Warszawę tylko polska historia - nie jeden łańcuch niezależnych rąk i nie jedna trybuna, tylko dwie trybuny i dwa łańcuchy. I że oni żadna tam dysydencja, schizmatyczne łapserdactwo, tylko - tylko - irredencja trzęś się ziemio!

I pokazują swoje irredenckie papiery, pisemko powielaczowe, z orłem rekoronowanym, a jakże, słyszałem i o nim od Ciotki, tylko tak bardziej na marginesie. I mówią że już słyszeli (bardzo dobra akustyka), świetny debiut jestem, nadzieja, Polska potrzebuje, tylko bardzo niepotrzebnie do pisarzy z tamtej trybuny poszedłem, bardzo niepotrzebnie. Mówię że nie ma innych pisarzy niezależnych, gdzie miałem pójść. Będą, oni na to, zobaczy pan, będą, my ich zabezpieczymy. I mówią: To taka warszawska klika, piecze sobie pieczeń, przecież ta ich główna prowodyria dzisiaj to ci sami, którzy w dobie stalinowskiej w pierszym szeregu uczciwe artystyczne i apolityczne głosy gnoili i zakrzykiwali. Naród gnił po więzieniach, a oni socrealistycznymi gniotami jeszcze ich mury utwardzali. Więc myśli pan że z nich co dobrego teraz będzie, że tak łatwo zmienia się skórę?

W tym miejscu nastąpiła fermata - a po niej erotycy ojczyzny pochylili się nieco i tak:

- Bo to Żydzi. Żydzi! Żydzi i ich filosemici to są! Oni Polskę najpierw Rosji sowieckiej zaprzedali, odgryzając się za Rzeczpospolitą jednego tylko narodu, mordowali z zemsty Polaków po stalinowskich wiezieniach, ich kuzyni z literackiej siuchty sterroryzowali dokumentnie życie literackie, rozpanoszyli się w kulturze, a jak za mocno, za pazernie zaczęli do siebie zagarniać i powinęła im się noga, to teraz podłapali nową synekurę, obrońców praw człowieka, praw które oni sami albo ich ojcowie jeszcze trzydzieści lat temu wdeptywali w ziemię wraz z tym nieszczęsnym wykrawionym narodem. I dzisiaj znowu na udręczonych karkach tego narodu wyjeżdżają w zachodni gazetowy świat. Mają oni swoje nitki, swoje siatki, w całym świecie konszachty i te siatki ich zasługi dysydenckie rozdmuchują, a nasze, irredenckie, obśmiewają i poniżają. I oni też pieniądze od polskiej emigracji dla siebie biorą, bo o naszej narodowej działalności niewiele za ich sprawą do polonii dociera. To Żydzi, Żydzi, Żydzi proszę pana to są ...

Bardzo mi ta ich interpretacja zapasowała. Nie tam że Polska, naród, pieniądze, żydowska masoneria, etcetera, to nie moja brocha. Ale odkąd dowiedziałem się o niezłomnym pisarstwie, niepodległej literaturze, gryzł mnie robak niezrozumienia, jak to jest: jak to jest, że trybuna która tak pozytywnie zabezpieczyła mój debiut, animowana jest głównie - a to im bliżej, tym ostrzej widziałem - przez tych właśnie ludzi, którzy jeszcze parę dziesiątków lat wstecz oddawali najlepsze swoje kilokalorie, żeby takich właśnie protuberancji literackich nie było. Bo niechby zbuntowali się ci w pierszym szeregu, co przez cały ten zimowy czas przykulili się w samoobronnej hibernacji, niechby ci, którzy do tej pory sączyli po prostu swoje indywidualne literackie sznapsy, lirycy, indywidualiści i autoartyści niezłomni, prometejscy, chyłkiem wymijający wilcze ścieżki... Ale nie. To ci właśnie w pierszym rzędzie stanęli okoniem, którzy byli najgorliwszymi insektami tego moru, przeciwko któremu dziś tak humanistycznie płazują. I jak łatwo, jak wydaje się bezboleśnie przeistoczyli się z piewców produkcji i uświadomionej konieczności, w trybunów obywatelskiego liberalizmu i artystycznej anarchii. Którzy nie wyemanowali z siebie żadnego istotnego przewartościowania ówczesnej postawy. Którzy zdają się nie widzieć, że sprzeczność ich wczorajszego człowieczeństwa i dzisiejszego domaga się radykalnego wyjaśnienia - inaczej zawsze izolowani będą rozpadliną nieufności. A w związku z nimi i cała ta literacka i obywatelska sprawa.

No a teraz już wiedziałem. Żydzi to byli. Odmieńcy. Inny mający tryb czucia dopolskiego, skądinąd i dokądinąd idący, i w związku z tym nie obligujący się tak bardzo imperatywem bycia w porządku przed tym narodem i przed tą kulturą.

Byłem zadowolony. Wolniejszy o jedną mniej zakawyczkę w głowie. Jedna rzecz tylko wsączała jeszcze we mnie niepokój. W końcu przemogłem się i zapytałem:

- Ale... czy przypadkiem nie jesteście panowie antysemitami? Czy to nie antysemityzm?

- Ależ skąd, broń boże, niech nam ręka boska uschnie, antysemityzm w żadnym wypadku! - zabożyli się najgwałtowniej jak tylko można wyobrazić.

- A, jak tak to dobrze, bo ja czytałem, że antysemityzm jest podły i wsteczny, i ja nie jestem antysemitą, nie chcę być i nie mogę, przede mną kariera.

Oni pokiwali w zrozumieniu głowami, też przecież umieli czytać. I zapytali czy mam gdzie mieszkać.

- No nie bardzo, mam wprawdzie stryjka, i to nawet z telefonem, ale on nie publikuje w prasie niezależnej.

- A, to my publikujemy, od rana do wieczora, na okrągło koniec z końcem, niech pan do nas się przeprowadzi.

Czemu nie.

Zaprowadzili mnie do siebie, ten starszy szczególnie, do takiego pokoiku z wejściem z kuchni (stare niepodległościowe budownictwo), i tu jest pokój p. bardzo, p. sobie p. bardzo mieszkać, tu kuchnia, tu spiżarka, tu podsłuch, a tu nasza gazeta niepodległościowa, na każdej stronie orzełek taka technika, i przydałby się artykuł. I udali się do swojego pokoju, tego starszego zwłaszcza, przyjemnego bardzo, żadne tam whisky, johnny walker, salonowy sznyt, tylko nastrój wigilijny, braterstwo, abstynencja i determinacja.

No dobrze, myślę, nasmaruję wam ten artykuł a potem to już tylko swoje powołanie. Akurat, uwaga. Nie tylko pisać, ale i spać nie mogłem. Ryk, krzyk, trzaski drzwiami i artyleryjska nomenklatura. Na okrągło koniec z końcem, od rana do rana. Kiedy pomieszkałem już jakiś czas i wszystkiego wyprodukowałem parę ornitologicznych artykułów (o krukach i wronach) - zorientowałem się, że figuracja aktywności moich gospodarzy jest z grubsza biorąc taka:

Reszta siedzi a jeden wybiega i wbiega. Reszta siedzi i słucha tej judajskiej wolnej europy, co i rusz tłukąc w skrzynkę że o nich za mało, a jeden wybiega, i to w jednym kierunku, i wraca, z kierunku też tego samego. I wszyscy i co, i co - a on że oni to a to. Wtedy się robi stukot jakby ktoś kury uczył dziobać, wszyscy pukają się w czoła i my tu zaraz zrobimy, my zaraz, my, i nie to i to jakieś wydumane, niewyrastające z poczucia tożsamości z tym narodem, rozbieżne i nieadekwatne, ale sio i sio, tak, sio i sio właśnie! I już się za sio zabierają ale jeszcze się nie zabrali a już delegują drugiego. Ten wybiega, wbiega - i co, i co, wszyscy. A on że oni tak i tak. Więc kury znów uczą się dziobać, i my tu zaraz, my zaraz, nie tak i tak jakieś wykorzenione, bezkontaktowe, spektakularne, ale siak i siak, siak i siak trzęś się ziemio, żywiołowe, dożylne i krwiste. I już - ale jeszcze nie - i znowu ktoś leci w podchody pod tamtą trybunę...

A raz jeden wracał z taką informacją, pędził z taką informacją, no taką już rewelacją niemożliwą, kompromitacją, że wbiegał na czwarte piętro i zbiegał, wejść zapominając, tak ze sześć razy chyba bo biec, biec, lecieć, prędko prędko, co za kompromitacja, co za obsuwa, no teraz to już im powinie się noga, już nie podniosą się chyba, i w końcu gdzieś mu się odpiął zegarek i trzeba mu było nowy z funduszy irredenckich odkupywać.

A kiedy już prawdziwy popłoch padł, bo konkurencja T-shirty takie wypuściła reklamowe, z wydrukowaną nazwą własną i moi gdzieś na lewo podpłacili proli, i odlali znacznie lepszy oczywiście pomysł, dzwoneczki takie reklamowe z wizerunkiem matkiboski kozietulskiej, więc nie tylko lumière ale i son, i niech no teraz wolna europa o nich nie zadzwoni, a te dzwonki okazały się ciężko spierniczone, bo to tempo, tempo, dziś najpóźniej jutro niepodległość, i nic a nic nie chciało im się dzwonić, a ponieważ jednak przykro, bo z tym Kozietulskiem bądź co bądź martyrologia - wyleciałem wyśmiać się na miasto...

Lecę, ryję, a tu zaczepia mnie jeden młody obywatel, akurat pochodzenia mojżeszowego, z trybuny konkurencyjnej. I pyta czy dalej jeszcze waletuję u tych bezpieczniaków bo w razie czego to on ma swoje jednopokojowe mieszkanie bo urodziła im się córeczka i przeprowadzają się do teściów. Mówię że to żadni bezpieczniacy, są tylko trochę ten-tego, ale jak masz spokojne mieszkanie to możemy porozmawiać. On mówi dobrze, tu są klucze, ale oni rozbijają nam nasz ruch niezależny i chcą zabrać nasza kasę. Mówię że tu oto chowam klucze do kieszeni, ale ruch niezależny nie jest wasz tylko ruchu niezależnego, i to samo z kasą. Na to on żebym zamykał kurek od gazu bo palniki przepuszczają, ale ten ich marszałek cały Żydów w gazecie załatwiał, jak ich w 68-ym z Polski wyrzucali. Mówię zgoda, będę zamykał, ale z tym nic pewnego, żadnych czarno na białym, chyba że anonimowo, ale jeśli nawet, to wy mu odkąd się objawił w nielepszym stylu za plecami koło pióra robicie.

Wtedy mojemu przyjacielowi napięcie całego poprzecznie prążkowanego umięśnienia wzmogło się, postawa ciała się wyprężyła, ręce odchyliły nieco w bok i odwróciły ku środkowi, głowa podniosła się ku górze, broda wysunęła ku przodowi a owłosienie pleców i zewnętrznej partii ramion nastroszyło się [fizjologia zachowania nacjonalistycznego w/g K. Lorenza - przyp. TK, 2009] i to nacjonaliści, zobaczysz zobaczysz, nacjonaliści, zaczął mi wysokim głosem grozić. Spytałem czy mam go może pomasować, bo się chyba męczy, ale podziękował i znowu mi zobaczysz zobaczysz, pogroził. Przesadzasz przesadzasz, powiedziałem w rewerencji dla jego narażonej egzystencji. Zobaczysz zobaczysz, z rewerencją dla mojego ew. talentu pogroził. I rozstaliśmy się w zgodzie.

Było mi u niego jak za piecem. Raz tylko na początku przyszli tamci żebym im oddał torbę co mi ją dali. A tak to leżałem sobie, piłem herbatę, paliłem papierochy, dłubałem w głowie, a wieczorami poznawałem dysydenckie życie salonowe.

Po jakimś jednak czasie opadł mi apetyt na te wieczorne wypady, poznałem wszystkie już sto pięćdziesiąt na krzyż dysydenckich twarzy, które jak wesoła procesja krzyżowa przewalały się przez piętnaście na krzyż dysydenckich salonów, i teraz już po całych dniach sobie leżałem, piłem , paliłem, dłubałem, i najwyżej coś incydentalnie.

No i niestety. Dałem plamę. W międzyczasie były bowiem urodziny Premiera tegoż gabinetu, a ja nie poszedłem. Były imieniny jego Ministra Spraw Zagranicznych, i też mnie nie było. I przychodzi kiedyś młody obywatel i melduje, że owszem, mogę mieszkać, jak najbardziej, tylko czemu zjadłem jego żony malinowy kompot.

Kompot malinowy... Wziąłem manele i poszedłem.

Fragment książki "W Polsce" wydanej przez NOWą w 1981. Wypisałem to wtedy jak czułem i choć dziś moje rozumienie problemu tu i tam się polepszyło, dalej przyznaję się do tego kawałka bez bicia. Z jednym wyjątkiem: nie powinienem był tego kompotu malinowego ruszać! Potem mnie życie nauczyło. Pod "kompot" można podstawić stypendia, nagrody, wykłady, tytuły, kasę...

1976 - to był smutny rok.

W czerwcu 1976 r. premier rządu PRL Piotr Jaroszewicz zapowiedział podwyżki cen sięgające nawet 150 procent. W kilkunastu miastach kraju zaczęły się manifestacje i strajki. Protestowało ponad sto tysięcy osób. Najaktywniej w Radomiu.

Milicja zorganizowała wobec aresztowanych tzw. ścieżki zdrowia. Ustawieni w kilkudziesięciometrowy szpaler mundurowi z długimi na 75 centymetrów pałkami bili przechodzących aresztantów. Upadających pod ciosami pałek kopali. Młodzież, dzieci, dorosłych, kobiety w ciąży. „(...) na korytarzu bito brzemienną kobietę, a milicjanci nieczuli na jej błagania krzyczeli «jak żeś k... brała udział w strajku, to żeś się nie bała, że poronisz, a teraz się boisz». Bicie ciężarnej kobiety widział Bogdan Goliat, który słyszał jej błagania «nie bijcie mnie, jestem w ciąży» i szokującą odpowiedź: «to k... poronisz»”. Paweł Sasanka, „Czerwiec 1976. Geneza, przebieg, konsekwencje”, s. 278, IPN 2006 r.

Piątek 25 czerwca był pogodnym dniem. Jednak to nie nastrajało ludzi do ciepłych refleksji. Jadąc do pracy, po cichu dyskutowali o radykalnych podwyżkach cen. W zakładach już na głos wyrzucali swą złość przed brygadzistami, majstrami i dyrektorami zakładów - zwykle aktywistami PZPR. Obojętność, niekiedy wręcz chamstwo przełożonych zaczęły powoli doprowadzać ludzi do wściekłości. Postanowili wyjść na ulicę. Jako pierwsi pochód sformowali pracownicy Zakładów Metalowych im. „Waltera”. Do nich stopniowo dołączali następni.

Po kilku godzinach milicja oraz wojsko przypuściły frontalny atak na manifestujących. Głównie na tych, którzy znajdowali się pod radomskim Komitetem Wojewódzkim PZPR i którzy mieli rzekomo podpalić gmach. Do dziś nie wiadomo, kto pierwszy rzucił ogień. Prowokatorzy z SB, milicji, którzy inicjowali na mieście rozbijanie szyb i rabowanie sklepów, czy też ktoś z niezadowolonego tłumu. Podczas walk ulicznych, które trwały do późnych godzin popołudniowych, kilkaset osób zostało rannych. Dwaj robotnicy zginęli przygnieceni przyczepą z betonowymi płytami, które miały stanowić barykadę. Tego samego dnia zginął Jan Brożyna zakatowany przez milicję. Za pobłogosławienie radomskiej manifestacji w niecały miesiąc później zamordowany został przez SB ks. Roman Kotlarz. Do dzisiejszego dnia morderców obu ofiar nie ukarano. Około tysiąca osób, w większości przypadkowych zostało aresztowanych.

Męża już nie masz

Zofia Sadowska urodziła się w 1939 r. W 1976 r. jej mąż od kilku miesięcy szukał pracy, a ona dorabiała sobie do niskiej renty handlem warzywami i owocami. Mieli troje dzieci: dwunastolatkę, pięciolatka i czteromiesięczną córeczkę. Handlowała nieomal pod swoim domem, żeby zawsze na czas zdążyć z karmieniem małej. W sezonie zarabiała jeszcze na zbieraniu runa leśnego. Marzyli z mężem, aby wreszcie mieszkanie komunalne dzielone z jeszcze inną rodziną zamienić na coś lepszego. Na politykę nie miała czasu. Nie słyszała więc o podwyżkach, a o tym, co się dzieje na mieście, dowiedziała się, kiedy manifestacja była blisko jej domu. Tego dnia sprzedawała truskawki. W puszce miała drobne pieniądze. Nagle podbiegło do niej dwóch mężczyzn w cywilu. Jeden z nich kopnął puszkę tak, że wysypały się monety. Drugi krzyknął: „Kasuj ten interes, ty k… ”.

- Wiedziałam, kto mógł być tak bezczelny. Albo chuligani, albo milicja. Rada nie rada, poszłam do domu po przeciwnej stronie ulicy - opowiada Zofia Sadowska. - Tłum był ode mnie jakieś kilkaset metrów. Przez okno obserwowałam manifestację. Nakarmiłam czteromiesięczną córkę i usnęła. Zostawiłam więc najstarszą córkę z dwójką młodszych i powiedziałam do męża: „Chodź, zobaczymy, co się dzieje”. Poszliśmy. Wszyscy gromadzili się pod KW. Ludzie krzyczeli: „Chcemy prawdy!”. Spotkałam znajomą i pytam: „Co się dzieje?”. Odpowiedziała mi, że mają być wysokie podwyżki. Drzwi KW były zamknięte. W pobliżu nas stał mężczyzna w białej koszuli. Powiedział do nas, a właściwie do mnie: „Jak pani nie wie, o co chodzi, to niech pani wejdzie. Urzędniczki panią poinformują”. Weszłam do środka, a mąż został na ulicy. Urzędniczki dały ulotki, powiedziały, jak będą wyglądały ceny. Zapamiętałam, że żywność będzie drożała, a sprzęt AGD taniał. Wzięłam ulotki i wyszłam. Wróciłam do domu. Mąż poszedł do kolegów na działkę. W ogóle nie brał udziału w manifestacji. Był zupełnie apolityczny. Przed wieczorem wrócił. Położył się spać. Następnego dnia rankiem mąż pani Zofii, Jan, wyszedł po papierosy. Został zatrzymany przez SB niedaleko domu. Wrócił dopiero po kilku miesiącach. Podczas pierwszej rozprawy, po wcześniejszym skatowaniu, został skazany na 5 lat więzienia, jako rzekomy prowodyr wydarzeń. „Niebieski ptak”, który nigdzie nie pracował. Podczas drugiej rozprawy wyrok zmniejszono. Tym razem w procesie brali udział społeczni adwokaci, m.in. Jan Olszewski i Władysław Siła-Nowicki.

- Ale tamtego dnia, oczywiście, nic o tym nie wiedziałam. Martwiłam się tylko, że mąż nie wraca - opowiada Zofia Sadowska. - Zmywam naczynia. Otwierają się drzwi, wpada trzech. Jeden niewielkiego wzrostu mówi do dwóch pozostałych: „Brać ją”. Pytam go, o co chodzi. A on: „Co k…, może powiesz, że nie byłaś pod KW?”. Mówię: „Chwileczkę, jestem matką trójki dzieci, mam męża”. Krzyknął: „Męża już nie masz” i zwrócił się do dzieci: „Matki też nie macie!”. I od razu rewizja. Zeszli do piwnicy. Mnie też tam zagonili. Dostałam kopa, bo ich zdaniem, szłam niezbyt szybko. Jeden z nich chwycił mnie za palec i mi go złamał. Do dziś mam zdeformowany, bo nie mogłam pójść do lekarza, żeby mi założyli gips. Okazało się, że w piwnicy nic nie znaleźli. Wróciliśmy do mieszkania. Córka zapłakana. Pytam: „Dlaczego płaczesz?”. A ona: „Bo ten pan mnie uderzył. Wmawiał nam, że tatuś coś nakradł i żebym to potwierdziła. A ja powiedziałam, że to nieprawda!”.

Jeszcze się do pani dobierzemy

Po tygodniu od aresztowania męża Zofia Sadowska dostała wezwanie do prokuratury. Wysłała dwunastolatkę z czteromiesięczną córką do mamy, do prokuratury poszła z pięciolatkiem. - Pomyślałam, że kiedy pójdę z dzieckiem, to mnie od razu nie zamkną. Prokurator pytał o męża, gdzie i kiedy był. Powiedziałam, że nie brał udziału w żadnej manifestacji. Spisał moje zeznania i przeszedł do następnego pokoju zadzwonić. W pewnym momencie słyszę rozmowę: „Przyjeżdżajcie, mamy tu kolejnego «niebieskiego ptaszka»”. Więc ja niewiele myśląc, szarpnęłam za drzwi i już byłam na ulicy. Uciekłam do sąsiadów. Akurat wyjeżdżali na sezon truskawkowy, więc ukrywałam się przez dwa tygodnie na tych truskawkach. Wróciłam i znów pojawiła się milicja z wezwaniem do prokuratury. Dzieci w płacz: „Mamusiu, znowu cię zamkną!”. Na co jeden z milicjantów powiedział: „Nie bójcie się, mama tylko coś podpisze i wróci”. Poszłam. Nie aresztowali mnie. Ale prokurator zagroził: „Jeszcze się do pani dobierzemy”. Rzeczywiście, mieliśmy kilka rewizji. Córka też przechodziła upokorzenia. Wyśmiewali ją w szkole, że ojciec warchoł i siedzi w więzieniu. Kiedy mąż siedział w Barczewie, ja dostałam wezwanie na rozprawę. Znalazłam też w skrzynce wizytówkę, że mecenas Władysław Siła-Nowicki „oczekuje panią w sądzie”. W sądzie było jeszcze kilka osób z Warszawy. Późniejsi działacze KOR-u. Również ksiądz z naszej kurii, którego nazwiska już nie pamiętam. Pomagali mi, to pewne.

Podczas rozprawy nie dopuszczono moich świadków. Tylko oskarżycieli. Miałam zarzuty, że wyrywałam pręty ze schodów, wybijałam szyby w sklepach i demolowałam bufety w KW. W końcu nie wytrzymałam tych bzdur, jeszcze mi jakieś zarzuty stawiali, więc zaczęłam krzyczeć na sędziego, że to kłamstwa. Coś pomstowałam na sąd i czymś rzuciłam w ten stół sędziowski. Uciszono mnie i dano skierowanie na badanie psychiatryczne. Odroczono sprawę. Chcieli ze mnie zrobić psychiczną. Po rozprawie troje młodych ludzi przyszło do mnie. Przynieśli dzieciom słodycze, zabawki, kredki, zeszyty. Powiedzieli, że są z Warszawy. Nie minęło dziesięć minut, jak tajniacy też się pojawili. Pytali o to, kto mnie odwiedził, jak się nazywają. Odpowiedziałam: „Tak jak ja pana nie legitymuję, tak i nikogo nie legitymuję, więc nie wiem, kto to był”. Później mi obiecali mieszkanie, żeby tylko te ich nazwiska podać. Albo jak ktoś mnie odwiedzi, to żeby zadzwonić. Powiedziałam, że nie mam zamiaru. Straszyli mnie: „Jak będzie pani tak postępowała, to może pani sobie zaszkodzić”. Na kilka dni przed ponowną rozprawą męża otrzymałam wezwanie do sądu rodzinnego. Biorę dzieci, idę. Prowadzi rozprawę pani sędzina Sadurska. Zapytałam, w jakiej sprawie. Powiedziała: „Chcemy pani dwójkę dzieci wziąć do domu dziecka, ponieważ ma pani małą rentę”. Zapytałam: „Czy są jakieś skargi na mnie, że źle się opiekuję dziećmi? Nie? Więc jakie są podstawy?”. A ona na to: „Chcemy pani ulżyć”. Odpowiedziałam: „Już ulżyliście, zabierając mi męża i ojca dzieciom”. I dodałam: „Wysoki sądzie, mam dwie ręce do roboty, więc sobie poradzę. A jak mi po dziecko ktoś sięgnie ręką, to nie będę patrzyła, utnę łapę siekierą. Bo ja dzieci nosiłam we własnym łonie i ja dzieci wychowam”. No i na tym się skończyło. Napisałam też skargę na działanie milicji i prokuratury.

Podczas kolejnej rozprawy, w styczniu 1977 r., Zofia Sadowska została skazana na kilkutysięczną grzywnę. I trzy miesiące prac na cele społeczne. - Jednak mecenas Władysław Siła-Nowicki powiedział mi: „Niech się pani nie martwi, wszystko zapłacimy i nie będzie pani musiała niczego odrabiać” - podkreśla Zofia Sadowska. - I tak to się stało. Kolejne wezwanie dostałam chyba w styczniu. Tym razem do prokuratora wojewódzkiego czy jego zastępcy. Już nie pamiętam. Kazał mi wycofać skargę na działanie milicji, prokuratury. I żebym również wycofała pełnomocnictwa dla prawników z Warszawy. Konkretnie dla mecenasa Władysława Siły-Nowickiego. Bo tacy „jak oni szkodzą Polsce”. Odpowiedziałam, że nie wycofam się, bo nie jestem rakiem i do tyłu nie chodzę. Był oburzony. Powiedział, że swoją postawą sobie zaszkodzę. Dodał, że nie rozumie rozgłosu wokół mnie. Bo to o mężu i o mnie tyle Radio Wolna Europa mówi. Powiedziałam: „No, jeśli RWE mówi to, co mówi, to chyba wie, co mówi. A męża jak żeście mi zabrali, to go nie zwróciliście. I co? To nie jest prawda?”. A on mi na to 5 tys. zł na stół kładzie i mówi, że to zapomoga. Powiedziałam, że nie wezmę, bo „jak wyjdę, to zaraz mnie oskarżycie, że ukradłam”.

Jan Sadowski wyszedł z więzienia w lutym 1977 r. Objęła go „dobroczynna” amnestia. Nadal miał widoczne ślady poturbowania. Pracy szukał jeszcze dość długo, mimo że miał wykształcenie średnie - rzadkość w PRL. Wreszcie znalazł: sprzątanie dworca i całego placu wokół. - Mąż popracował z rok - mówi pani Zofia. - Lekarze coraz to gorsze dawali mu rokowania. Nerki miał odbite. Nogi, ręce puchły. Leżał w szpitalu jakiś czas. Lekarz powiedział, że wszystko poodbijane. Rak się wdał. Uszkodzenie mózgu. Nie doczekał „Solidarności”. Zmarł przed osiemdziesiątym. Tak... Rok 1976 to był smutny rok. Zabrał mi męża, a dzieciom ojca.

Mateusz Wyrwich



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
sędzia Maria Trzcińska nieugięta w walce o prawdę o obozie dla Polaków w centrum Warszawy zginęło 2

więcej podobnych podstron