Harlequin Temptation 002 McWilliams Judith W dobrej wierze

JUDITH MCWILLIAMS



Harlequin Temptation 2



W DOBREJ WIERZE









PROLOG



- Goldwasser to znakomita wódka. - Kazimierz Blinkle wziął z rąk kelnera butelkę i napełnił przyjacielowi kieliszek. - Na zdrowie, Zygmuncie.

- Wyglądasz, jakbyś naprawdę potrzebował jednego. -Fryderyk Landowski spojrzał bladoniebieskimi oczami na pobrużdżoną twarz Zygmunta.

- Potrzebuję cudotwórcy! - prychnął Zygmunt. - Dzisiaj Libby kończy trzydzieści lat. - Potrząsnął głową z niedowierzaniem. - Trudno uwierzyć, że moja córka jest już taka dorosła.

- Wszystkiego najlepszego! - Kazimierz uroczystym ruchem uniósł kieliszek. - Za nieustające zdrowie Libby.

- Lepiej życzmy jej, żeby znalazła męża - mruknął kwaśno Zygmunt. - Dobiła trzydziestki, a nie jest nawet zaręczona. Wciąż albo prowadzi wykłady, albo wertuje podręczniki matematyczne. Jak zamierza poznać odpowiedniego chłopaka, skoro cały czas poświęca na pracę? -Zygmunt uniósł ręce w geście rozpaczy.

- Przykład idzie z góry, profesorze Michałowski -z szelmowskim uśmiechem wtrącił Kazimierz.

- To co innego! - wybuchnął Zygmunt. - Jestem mężczyzną. Od mężczyzny powinno się wymagać wytężonej pracy. Kobieta musi przede wszystkim myśleć o założeniu rodziny. Chciałbym doczekać wnuków!

- Chyba cię rozumiem. - Fryderyk pokiwał w zamyśleniu siwą głową. - Mój Joseph skończył trzydzieści sześć lat, a wciąż zachowuje się jak uczniak. Co chwila ma inną przyjaciółkę! - Prawie wypluł z siebie ostatnie słowo. Z oburzeniem przewrócił oczami. - Co to za kobiety! Tłumaczę mu, że straci okazję znalezienia porządnej dziewczyny, ale czy on mnie kiedykolwiek słucha? Nie, mój syn uważa, że zjadł wszystkie rozumy.

- Czasami trudno mu się dziwić - dodał po chwili z widoczną dumą. - Od czasu gdy przeszedłem na emeryturę i przekazałem mu zarządzanie firmą, zyski przedsiębiorstwa wzrosły dwukrotnie. Ale pieniądze to nie wszystko.

Smutek znów zagościł na jego twarzy.

- Gdy dobije mojego wieku, kogo wyznaczy na następcę? Ha! - Rzucił serwetką o stół i gwałtownym ruchem odpędził kelnera, który podbiegł, aby dowiedzieć się, o co chodzi.

- Sama myśl o tym, co tracę przez tępy upór własnego syna i jego niechęć do małżeństwa, przyprawia mnie o palpitację serca!

- Racja. Każdy dzień, jaki mogę spędzić z którymś z dziesięciorga wnucząt, jest dla mnie niezapomnianym przeżyciem - powiedział z dumą Kazimierz, ignorując posępne spojrzenia przyjaciół.

- Wiecie - mówił dalej - że w dzisiejszych czasach brak kogoś takiego, jak swat lub swatka. W starym kraju, gdy któraś z żydowskich rodzin stawała przed podobnym problemem, wynajmowano swatów i po kłopocie.

- Dawne czasy nie wrócą - zbolałym głosem odezwał się Fryderyk.

- Dlaczego? - spytał Zygmunt.

- Co, dlaczego? - nie zrozumiał pytania Kazimierz.

- Dlaczego nie mielibyśmy zrobić czegoś podobnego? - z zapałem wyjaśnił Zygmunt. - Doskonale zdaję sobie sprawę, że mamy lata osiemdziesiąte, a nie czasy sanacji i że to Nowy Jork, a nie Dolina Chochołowska. Ale dlaczego nie skorzystać z doświadczeń?

Obrócił się w stronę zaintrygowanego Fryderyka.

- Twój syn jest porządnym facetem...

- W zasadzie... - mruknął Fryderyk, ale Zygmunt nie zwrócił na to uwagi.

- Ja zaś mam córkę o nienagannej reputacji. Jest z nami Kazimierz, który znakomicie potrafi wywiązać się z powierzonego zadania. Możesz zaproponować mu wyswatanie młodych i spisanie umowy przedślubnej.

- Hmmm... - W oczach Fryderyka pojawił się błysk zainteresowania.

- Mówicie poważnie? - Kazimierz zerknął na twarze przyjaciół.

- Jak najbardziej - powiedział stanowczo Zygmunt. -Szczególne sytuacje wymagają szczególnych działań.

- Słusznie - Fryderyk obrócił się w stronę Kazimierza.

- Zrobiłem wszystko, co w mojej mocy. Przysięgam, że przedstawiłem swego syna każdej znanej mi pannie poniżej czterdziestki. Rozkazywałem, błagałem, próbowałem przemówić do rozsądku... nawet modliłem się za niego. Bezskutecznie. Nadal postępuje jak młokos i nie pozwala mi cieszyć się widokiem wnucząt.

- Chyba nie przypuszczasz, że młodzi zaakceptują układ zawarty bez ich wiedzy pomiędzy ojcami - zauważył Kazimierz, przypomniawszy sobie, że jest prawnikiem.

- Oczywiście, że nie - odparł Zygmunt. - Lecz może nasza desperacja zmusi ich do zmiany dotychczasowego stylu życia.

- Zawsze pozostaje nadzieja - powiedział niezbyt przekonany Fryderyk.

- Wygląda na to, że przeznaczenie doprowadziło do naszego spotkania na tym przyjęciu w polskiej ambasadzie w zeszłym miesiącu. Ja, ojciec niezamężnej córki, ty -Zygmunt obrócił głowę w stronę Fryderyka - z synem-kawalerem i on - wskazał na Kazimierza - który podsunął pomysł, jak ich połączyć.

- Przyjacielu, przeznaczeniem kieruje nie tylko Bóg, ale także diabeł - sucho wtrącił Kazimierz.

- Nie możesz się wycofać - nalegał Zygmunt. - Gdzie twoje zamiłowanie do przygód?

- A jeśli zostanę oskarżony o pogwałcenie swobód obywatelskich?

- Gadasz jak stara baba! - fuknął Fryderyk.

- Jestem starym prawnikiem - sprostował Kazimierz. - O konserwatywnych poglądach.

- Który ma dziesięcioro wnucząt - westchnął Zygmunt.

- Nie uda ci się zagrać na moich uczuciach - odparował Kazimierz.

- To czym można cię przekonać?

- Nie trzeba. Nudzę się, podobnie jak wy. Od czasu gdy przeszedłem na emeryturę, życie straciło dla mnie wiele uroku, a propozycja zabawy w swata wygląda na interesującą. Poza tym, jak słusznie zauważyłeś, mamy chrześcijański obowiązek wskazania naszym dzieciom właściwej drogi.

- Pomożesz? - nie ustępował Zygmunt.

- Pomogę-wąskie wargi Kazimierza wykrzywił tajemniczy uśmiech. - Ale musimy zrobić to w wielkim stylu. Mój najmłodszy syn jest producentem; wystawił kilka sztuk na Broadwayu. Wypożyczę u niego odpowiedni kostium.

- Kostium? - spytał Fryderyk. - Czy to konieczne?

- Absolutnie - odparł Kazimierz. - Odpowiedni strój zmusza ludzi do odpowiedniej reakcji. Jak myślisz, dlaczego policjanci noszą mundury, a sędziowie paradują w togach?

- Miejmy nadzieję, że Libby oglądała „Skrzypka na dachu" - zamruczał Zygmunt, zaskoczony niecodziennym pomysłem przyjaciela.

- Zatem postanowione? - spytał, spoglądając na pozostałych. - Spiszemy umowę, a Kazimierz przedstawi ją Libby.

- Zgoda - Fryderyk podniósł kieliszek. - Za powodzenie. I przynajmniej sześcioro wnucząt.

- Za powodzenie - zgodnym chórem odparli Zygmunt i Kazimierz.

















































ROZDZIAŁ 1



- Czy ktoś dzwonił do drzwi? - Libby odgarnęła włosy znad ucha i przechyliła głowę.

- Pewnie sąsiedzi nasłali na ciebie policję - roześmiała się Jessie Anders.

- Niemożliwe. - Uśmiech Libby rozjaśnił jej błękitne oczy. - Pamiętam, żeby zawiadamiać ich o każdym przyjęciu. Poza tym, nie hałasujemy zbyt mocno.

Spojrzała po zgromadzonych w salonie gościach. Większość z nich dyskutowała zawzięcie, więc przyjęcie należało do nadzwyczaj udanych.

- Lepiej sprawdzę. - Libby poczęła przeciskać się pomiędzy rozmawiającymi. Przed drzwiami stanęła na chwilę i zanim sięgnęła do klamki, poprawiła pasek przytrzymujący długą, czarną jedwabną spódnicę.

Jej powitalny uśmiech przygasł nieco na widok nowego gościa. Niewysoki, szczupły mężczyzna, na oko dobiegający siedemdziesiątki, ubrany był w wytarty, zrudziały czarny garnitur. W jednym ręku trzymał zgnieciony czarny kapelusz, a w drugim plik papierów.

Libby zdawało się, że dostrzegła błysk zaskoczenia w oczach przybysza na widok zgromadzonych w mieszkaniu osób, ale trwało to tak krótko, że nie była zupełnie pewna. Mężczyzna zachowywał się z godnością; z jego postawy emanowało pewne dostojeństwo.

Libby odruchowo poddała się nastrojowi chwili.

- Czym mogłabym panu służyć? - spytała, zastanwia-jąc się nad celem, w jakim przybył nieznajomy. Sądząc po ubraniu, nie stać go było nawet na porządny obiad, cóż dopiero na względnie niewysoki czynsz za mieszkanie w tym budynku.

- Czy mam przyjemność z panią Liberty Joy Michałowski, starą panną? - Donośny głos wypełnił pomieszczenie, przerywając wszelkie rozmowy.

- Tak.

- Mam zaszczyt wręczyć pani oficjalną propozycję małżeństwa.

Libby spoglądała z tępym zdumieniem na przybysza. Otworzyła usta, ale nie mogła wymówić ani jednego słowa. Odchrząknęła, po czym spróbowała powtórnie.

- Małżeństwa? - spytała niepewnym głosem. - Pan chce się ze mną ożenić?

W czarnych oczach mężczyzny błysnęło natychmiast stłumione rozbawienie.

- Gdybym tylko mógł, droga pani - westchnął teatralnie. - Lecz bez względu na pani niewątpliwą urodę, nie potrafiłbym opuścić mojej żony po pięćdziesięciu jeden latach pożycia. Nie, jestem jedynie zwyczajnym wysłannikiem rodziny kawalera.

Wyciągnął trzymane w dłoni papiery.

- Za pozwoleniem, chciałbym przekazać swe gratulacje. Została pani wybranką pana Josepha Landowskiego.

Libby odruchowo odebrała podane jej kartki.

Staruszek skłonił się z szacunkiem, obrócił na pięcie i dostojnie pomaszerował w głąb korytarza. Libby patrzyła z niedowierzaniem, jak wszedł do windy i zniknął. Potrząsnęła głową. Obróciwszy się, napotkała zdumiony wzrok kilkunastu par oczu.

- Libby Michałowski, stara panna! - prychnął Frank Lessing, kolega-wykładowca z wydziału matematyki na Uniwersytecie Columbia, do tej pory jeden z dobrych przyjaciół Libby. - A to historia!

- Zamknij się, bo nie usłyszysz niczego więcej. - Libby wymierzyła mu solidnego kuksańca.

- Że też przyszło mi dożyć chwili, w której ozdobę wydziału matematyki nazwano starą panną! -jęczał Frank, nadal drażniąc swym zachowaniem gospodynię.

- Kto to był? - ktoś spytał. - Wyglądał, jakby zszedł wprost ze sceny Broadwayu.

- Nie przedstawił się. - Libby mówiła beztroskim tonem, próbując przywrócić atmosferę zabawy. Jej przyjaciele najwyraźniej uznali nieoczekiwaną wizytę za kulminacyjny punkt przyjęcia. Spojrzała po twarzach obecnych, widząc zaintersowanie i współczucie dla jej zakłopotania, zmieszane z wesołością.

Dlaczego? - pytała samą siebie. Dlaczego ją to spotkało? Świetny temat do żartów. Będą opowiadać tę anegdotę, nawet gdy osiągnie wiek dzisiejszego swata.

- Masz zamiar się zgodzić? - spytała Berty, sekretarka wydziału.

- Jaka jest cena za taką oblubienicę? - zainteresował się Frank. - W końcu kobieta z dyplomem docenta matematyki nie stanowi zwyczajnej partii.

- Uważaj, Frank - Libby posłała mu chłodny uśmiech - bo pomyślę, że jesteś zazdrosny.

- Jestem zazdrosny. - Frank był niewzruszony. - To nienaturalne, żeby kobieta zajmowała się matematyką i to z takimi wynikami. Matematyka jest dla mężczyzn.

- Czego nie można powiedzieć o taktowności. - Jessie podała mu kieliszek z winem. - Proszę. Wypij i uspokój się, zanim powiesz coś, czego będziesz żałował.

- Wiesz, Libby - odezwał się Dave Tabot, świeżo upieczony wykładowca socjologii - kiedy byłem w Afryce wraz z Korpusem Pokoju, widziałem, jak w podobny sposób zawierano małżeństwa wśród szczepów murzyńskich. Wódz wioski otrzymywał stado krów w imieniu rodziny kawalera.

- Krów?! - Betty zakrztusiła się winem. - A co robili z gotówką?

- W niektórych plemionach krowy są ekwiwalentem pieniędzy - wyjaśnił Dave.

Frank zachichotał.

- Ile krów warta jest Libby?

Libby z trudem powstrzymywała narastające zdenerwowanie, wiedząc, że dla własnego dobra powinna zachować spokój. Jej zwykle grzeczni i układni przyjaciele zachowywali się jak grupa pozbawionych opieki trzylatków.

- Oddałabym dwie krowy, żeby mieć tak kręcone blond włosy - zamruczała z rozbrajającą szczerością Betty.

- I tak zdrową cerę - dodał ktoś z głębi pokoju.

- Nie wspominając o cudownej figurze - zawołał ze śmiechem Frank. - Oddałbym całe stado!

- Jeśli już mowa o zwierzętach - Libby zmusiła się do uśmiechu - to przypominacie mi bandę wilków.

- Chcesz, żebyśmy wspólnie wyli do księżyca? - Frank poruszył brwiami, nieudolnie naśladując Groucho Manca

- Wystarczy - Jessie pośpieszyła przyjaciółce z pomocą. - Chodź, Libby, musimy przygotować trochę lodu.

- Oczywiście. - Libby uśmiechnęła się z wdzięcznością i poszła do kuchni. W ręku wciąż trzymała plik papierów.

- I co? - spytali niemal jednocześnie Fryderyk i Zygmunt na widok wychodzącego z windy Kazimierza. - Jak poszło?

- Pogratulować taktyki - mruknął z niesmakiem Kazimierz.

- O co ci chodzi? - nadąsanym głosem spytał Fryderyk. - Miałeś jedynie oddać umowę. Cóż w tym skomplikowanego?

- Urządzała przyjęcie - wyjaśnił Kazimierz. Zygmunt złapał się za głowę.

- O rety!

- Właśnie „o rety". Odegrałem przedstawienie przy pełnej widowni.

- A Libby? Wściekała się? - spytał Zygmunt.

- Nie zdążyła. Kiedy wychodziłem, wciąż jeszcze nie wierzyła własnym oczom. Ale... - Kazimierz zerknął ponuro w stronę pozostałych konspiratorów - kiedy otrząśnie się z oszołomienia, polecą głowy.

- Nie moja - z widoczną ulgą zauważył Fryderyk. -Nie wie, kim jestem.

- Mnie również nie zna - dodał Kazimierz i obaj spojrzeli na Zygmunta.

- Myślę, że powinienem zabrać żonę na wycieczkę do Atlantic City - układał nerwowe plany Zygmunt. - Tam pozbędę się najwyżej zawartości portfela. Tutaj mogę stracić życie.

- Rozsądna decyzja - przytaknął Kazimierz. -Chodźmy się czegoś napić. Kojarzenie małżeństw pobudza pragnienie.

Libby z trzaskiem odstawiła pusty pojemnik na lód i potarła czoło.

- Uspokój się - doradziła Jessie. - Pomyśl o swoim zdrowiu.

- Myślę, jaką przyjemność sprawi mi uduszenie tego... tego... jak on się nazywa? - machnęła ręką w kierunku leżących na stole papierów.

- Joseph Lan... dousky - sylabizowała Jessie.

- Landowski - machinalnie sprostowała Libby. - Rozgniotę go na miazgę.

- Hola. A jeśli będzie większy od ciebie?

- Mam metr siedemdziesiąt. Jessie spojrzała z pobłażaniem.

- To on nie może być wyższy?

- Pozwól, że ci opiszę pana Josepha Landowskiego -zgrzytnęła Libby. - Ma prawdopodobnie około stu sześćdziesięciu pięciu centymetrów wzrostu, jest bardzo szczupły, nerwowy i niewiarygodnie nieśmiały. Gdy spotyka przedstawicielkę płci przeciwnej, głośno przełyka ślinę i szepcze „Tak, proszę pani" i „Nie, proszę pani", niezależnie od tego, w jaki sposób próbujesz nawiązać rozmowę.

- Spotkałaś go już?

- To niekonieczne. Rozpoznaję w całej tej historii rękę ojca - Libby skrzywiła się. - Joseph Landowski jest niewątpliwie młodym uchodźcą politycznym z Polski. Ojciec pomaga im urządzić się w nowym kraju.

- Dlaczego miałby zrobić ci coś podobnego?

- To proste - westchnęła Libby. - Beznadziejnie proste. Tata uważa, że powinnam wyjść za mąż i wychowywać gromadkę dzieci. Od lat podsuwa mi kolejnych kandydatów, tylko tym razem uczynił to w sposób bardziej wyszukany.

- Pozyskał twoją uwagę.

- I wszystkich obecnych - cierpko zauważyła Libby.

- Wiesz, ten staruszek miał w sobie coś szczególnego. - Jessie w zamyśleniu owinęła wokół palca pukiel ciemnych włosów.

- Biegnij, może go jeszcze dogonisz.

- Nie kpij ze mnie. Mam wrażenie, jakbym go już kiedyś widziała.

- W koszmarnym śnie?

- Wtedy, gdy na ciebie spojrzał - Jessie zastanawiała się głośno - w jego wyniosłości było coś znajomego.

- Powiedz mi, kiedy sobie przypomnisz. Wpiszę go na czarną listę. - Libby wiedziała, że jej przyjaciółka nie spocznie, póki nie zidentyfikuje przybysza. To była jedna z cech, które czyniły z Jessie tak doskonałego prawnika.

- Pośpiesz się z tym lodem, kowbojko. - Frank wetknął głowę przez drzwi, lecz na widok min obu kobiet cofnął się szybko.

- Wynoś się! - rzuciła za nim Jessie, po czym zwróciła twarz w stronę Libby: - Co masz zamiar zrobić?

- Zacisnąć zęby i z uśmiechem wrócić do gości, a później powędrować na Siedemdziesiątą Drugą Ulicę, pod numer czwarty, i wybić panu Landowskiemu z głowy amory.

- Gdzie?

- Skąd mam wiedzieć, gdzie je wybiję!

- Nie o tym mówię - zniecierpliwiła się Jessie. - Chodzi mi o adres.

- Siedemdziesiąta Druga Ulica, blok numer cztery, apartament 11-D - Libby stukała paznokciem w maszynopis.

- Jedna z moich klientek mieszka w sąsiedztwie. To luksusowa dzielnica. Wątpię, żeby imigrant mógł sobie pozwolić na wynajęcie mieszkania w tej części miasta.

- Apartament należy prawdopodobnie do któregoś z przyjaciół taty, a Landowski będzie go zajmował do czasu, aż nie okrzepnie w nowych dla siebie warunkach. To już się zdarzało. Przyjaciele taty cieszą się opinią dobrych katolików.

- Wyobrażam sobie. Pamiątam artykuł, jaki zamieścił przed kilku laty „Time". Twego ojca nazwano „intelektualnym gigantem dwudziestego wieku".

- Starzeje się, ot co.

- Każdy z nas będzie kiedyś stary - przypomniała jej Jessie. - Potem może być za późno, żeby żałować.

- Najbardziej żal mi obecnej sytuacji - Libby wskazała na kontrakt.

- Proszę bardzo. Siedemdziesiąta Druga, numer czwarty. Niezłe sąsiedztwo, co? - Wzrok taksówkarza przesunął się po smukłych nogach Libby i spoczął na obszernej bluzie skrywającej ponętne kształty kobiety.

- Należy się cztery dolary dziesięć - wyciągnął potężną dłoń.

- Reszty nie trzeba - Libby wręczyła mu banknot pięciodolarowy i wysiadła z samochodu, nawet nie zauważając spojrzenia mężczyzny. Myślała o oczekującej ją konfrontacji z Josephem Landowskim. Zacisnęła wargi na wspomnienie docinków przyjaciół.

- Dobranoc pani. Życzę udanej zabawy. - Taksówkarz skrzywił się w stronę elektronicznego zegara przymocowanego do deski rozdzielczej. Dawno minęła pierwsza w nocy.

- Wzajemnie - rzuciła Libby za odjeżdżającym samochodem. Spojrzała w stronę oszklonych drzwi budynku. W głębi eleganckiego, czystego korytarza siedział portier.

Cholera, zaklęła w duchu Libby. Spiesząc na spotkanie zapomniała, że w podobnych miejscach istnieje znakomicie działający system ochrony. Ze strażnikiem włącznie.

Cofnęła się w cień i zaczęła rozmyślać, w jaki sposób ominąć przeszkodę. Może podać się za pracownicę pizzerii? Mogłaby gdzieś w pobliżu kupić pizzę, przynieść ją tutaj i powiedzieć portierowi, że otrzymała zamówienie od Josepha Landowskiego. Lecz wówczas strażnik podniesie słuchawkę domofonu i sprawdzi...

Mimo całej inteligencji nie potrafiła wymyślić niczego sensownego. W głowie miała pustkę. W końcu uznała, że spróbuje sposobu z pizzą. Miała jedynie nadzieję, że Landowski nie będzie zbyt zaspany i że potrafi zrozumieć choć kilka słów po angielsku.

Właśnie zamierzała wyruszyć na poszukiwanie pizzerii, gdy w pobliżu sąsiedniego budynku zatrzymała się taksówka i wysiadł z niej elegancko ubrany mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu pięć lat. Przez chwilą dyskutował na temat wysokości opłaty za przejazd, po czym spojrzał niepewnie wokół siebie.

- Czy mogę w czymś pomóc? - odruchowo spytała Libby na widok jego bezradnego wzroku. Uśmiechnął się lekko.

- Tak - odparł bez ogródek.

Libby czekała na dalsze wyjaśnienia, a gdy nie nastąpiły, spróbowała ponownie.

- Co się stało?

- Zgubiłem się. Chciałbym być już w domu - odpowiedział, starannie akcentując każde słowo. Chyba wypił trochę za dużo.

- To znaczy gdzie?

- WMeadows.

- Flushing Meadows?

- Nie. War... Warwi... w Anglii - powiedział, nie mogąc wymówić właściwego słowa.

- Rzeczywiście, zgubił się pan - Libby stłumiła śmiech. - Jesteśmy w Nowym Jorku.

- Zgadza się. Konferencja w Nowym Jorku. Okropne miejsce - zwierzył się. - Pozbawione trawy i zieleni.

- Jest Central Park. - Libby odruchowo stanęła w obronie ukochanego miasta.

- Gdzie? - rozejrzał się mężczyzna. - Chcę zobaczyć trawę.

- Jutro. Dziś park już zamknięto - skłamała naprędce, przewidując rozwój wydarzeń, gdyby nieznajomy pojawił się o tej porze w Central Parku ubrany w garnitur za tysiąc dolarów i z diamentową spinką wpiętą do krawata.

- Ach... - Wyglądał na tak przygnębionego, że kobiecie zrobiło się przykro.

- Niech pan posłucha...

- Fortesąue. Peregrine Fortesąue - przedstawił się. Libby była zdumiona jego wyraźną wymową. Zawsze przypuszczała, że pijacy bełkoczą.

- Panie Fortesąue - mówiła dalej. - Myślę, że najlepiej będzie, jeśli pan wróci do domu. - I prześpi się trochę, dodała w myśli. - Pamięta pan adres?

- Już mówiłem. Meadows.

- Nie ten - jęknęła. - Gdzie się pan zatrzymał w Nowym Jorku?

- Och - kiwnął głową. - Pamiętam. Wynająłem apartament. Nie cierpię hoteli.

- Świetnie - pocieszającym tonem powiedziała Libby. - W którym budynku?

- W którym? - Musnął końce siwych wąsów.

- Tak, w którym? W tym mieście setki agencji oferuje mieszkania do wynajęcia. Gdzie jest pański dom?

- Nigdzie - odparł urażonym tonem. - Nie mam domu w Nowym Jorku. To okropne miejsce. Bez trawy.

Libby, z cierpliwością wyćwiczoną podczas pracy ze studentami, zadała następne pytanie.

- Przecież zajmuje pan apartament?

- Tak - zgodził się mężczyzna. - Ale on nie jest mój. Wynajęła go firma, na czas konferencji.

- Doskonale. Więc gdzie jest apartament wynajęty przez pańską firmę?

- Nie pamiętam.

- Nie szkodzi. Coś wymyślimy.

- Możemy sprawdzić - zaproponował mężczyzna w chwili, gdy Libby zamierzała się poddać.

- Sprawdzić?

- W moim notatniku.

- Ma pan adres zapisany w notatniku?!

- Oczywiście. - Wyglądał na szczerze zaskoczonego jej reakcją.

- Więc proszę sprawdzić!

- Co za czasy - mruczał, grzebiąc po kieszeniach. -Wszystkim się śpieszy. Szczególnie młodym...

Wyciągnął notes i zezując zerknął do środka.

- Mogę? - Libby wyciągnęła rękę. Poczuła, że serce drży jej z podniecenia. Na kartce widniały słowa: „Siedemdziesiąta Druga Ulica, blok 4, apartament 6-F. Cudownie. Odprowadzi pana Fortesque'a do jego mieszkania i bez przeszkód odnajdzie drzwi Landowskiego. Zapomniała o pizzy.

- Pójdę z panem, panie Fortesąue. - Delikatnie ujęła go pod ramię i skierowała we właściwą stronę.

- Bardzo pani uprzejma - powiedział ze staroświecką galanterią.

- Drobiazg.

Pchnęła szklane drzwi i modląc się w duchu, poprowadziła swego towarzsza w kierunku windy.

- Dobry wieczór, panie Fortesąue - odezwał się strażnik. - Jak poszło zebranie?

- Phi! - parsknął z niezadowoleniem zapytany. - Dolar trzyma się cholernie mocno, a to ogranicza możliwości wyboru.

- Widzę. - Strażnik sceptycznie spojrzał na znoszoną, nieforemną bluzę Libby. Kobieta zacisnęła zęby i powstrzymała się od ciętej riposty.

- Życzę dobrej nocy. - Słowa portiera usłyszeli już w obitym materiałem wnętrzu windy.

Gdy drzwi zasunęły się bezgłośnie, Libby wydała westchnienie ulgi. Udało się! Minęła strażnika! Wystarczyło teraz tylko pożegnać pana Fortesque'a i udać się na poszukiwania Josepha Landowskiego.

Pięć minut później dotarła na jedenaste piętro. Spojrzała w głąb pustego korytarza. Wyjęła kontrakt z kieszeni i dwukrotnie sprawdziła numer mieszkania.

- Jedenaście - przeczytała i obróciła się w prawo. Stanęła przed masywnymi drzwiami, czując, jak powraca w niej dawny gniew. Tu mieszkał Joseph Landowski, który z fałszywie pojętą pomocą jej ojca naraził ją na drwiny kolegów.

Miała zamiar najpierw zniszczyć Josepha Landowskiego, a później raz na zawsze rozprawić się z ojcem. Miłość do niej nie dawała mu prawa do ingerowania w jej życie.

Odsunęła rękaw bluzy i spojrzała na zegarek. Druga dziesięć. Landowski na pewno spał. A przynajmniej miała taką nadzieję. Chciała go obudzić, wyrwać z łóżka w środku nocy.

Zastukała gwałtownie, a potem... w napięciu czekała, lekko kołysząc się na obcasach. Cisza. Śpioch z tego Landowskiego.

- Poczekaj, przyjacielu - mruknęła i nacisnęła dzwonek. Nie odrywała palca przez długą chwilę. Słyszała przeciągłe, denerwujące brzęczenie.

Dopiero minutę później drzwi otworzyły się i w progu stanęła rudowłosa piękność ubrana w szmaragdowozieloną jedwabną haleczkę. Zaskoczona Libby puściła przycisk dzwonka i z uwagą przyjrzała się dziewczynie. Nie, kobiecie, poprawiła się w myślach. W kontrastowym świetle padającym z korytarza wyraźnie było widać delikatne zmarszczki wokół oczu i ust nieznajomej. Resztę również. Libby patrzyła z zainteresowaniem. Zmierzwiona kaskada rudych włosów okalała piękną twarz. Ciało kobiety było równie urodziwe. Wzrok Libby prześliznął się w dół białych ramion i zaróżowionych piersi widocznych w głębokim wycięciu dekoltu. Odpędzając ukryty żal, że natura nie była równie hojna dla niej, Libby zerknęła w głąb mieszkania.

- Chciałabym mówić z Josephem Landowskim - powiedziała oschle.

- To niemożliwe - odpowiedziała kobieta, lecz widząc, że Libby nie rusza się z miejsca, dodała: - Joey jest pod prysznicem. Oblał się, próbując otworzyć szampana.

To potwierdzałoby moje wcześniejsze przypuszczenia, pomyślała z satysfakcją Libby.

- Nieważne. Muszę się z nim zobaczyć. Teraz.

- W jakim celu? - nie ustępowała kobieta. - Jest... Rozejrzała się, jakby szukając zegara.

- Druga dziesięć. - Libby poczuła satysfakcję na widok jej zakłopotania. - Proszę poinformować, Joeya", że przyszłam w sprawie propozycji małżeństwa, jaką mi złożył.

- Czego?! - Głos rudowłosej zabrzmiał piskliwie.

- Propozycji zawarcia małżeństwa - powtórzyła Libby.

- Oficjalnej i spisanej na papierze. Wskazała na kontrakt.

- Proszę mi to pokazać! - Kobieta chwyciła dokumenty i przebiegła je wzrokiem.

- A to łajdak! - cisnęła papierami o marmurową posadzkę. - Szuja!

Libby zamrugała powiekami, zaskoczona gwałtownością wybuchu złości.

- Romansuje ze mną, składając innej propozycję małżeństwa! - Kobieta błysnęła olśniewająco białymi zębami.

- Poczekasz tutaj. Dostaniesz to, co z niego zostanie, kiedy ja skończę.

Obróciła się na pięcie i pobiegła w głąb mieszkania. Jej ponętne ciało drżało z nie ukrywanej furii.

Libby pozbierała rozsypane kartki. Spojrzała na drzwi, za którymi zniknęła kobieta. Prawdopodobnie wiodły do sypialni i... do Josepha Landowskiego. Postanowiła pozostać na miejscu i zaczekać, aż sam do niej przyjdzie. To nie powinno długo potrwać. Miała jedynie nadzieję, że ruda pozostawi choć trochę dla niej. Zemsta jest rozkoszą bogów.

Nasłuchiwała przez chwilę, lecz grube ściany tłumiły dźwięki i do jej uszu dobiegało jedynie niewyraźne mamrotanie. Wzruszając ramionami, minęła niewielki hol i weszła do salonu. W końcu propozycja poślubienia gospodarza dawała jej pewne prawa. Na przykład to, żeby czuła się jak u siebie w domu. Chyba że to nie był dom Landowskiego. W każdym razie mieszkanie urządzono z wyszukanym smakiem. Stanęła przed dużym olejnym obrazem, przypominającym płótna Jacksona Pollocka. Podeszła bliżej i zerknęła na podpis.

Gwizdnęła cicho. Wyszukany smak musiał być poparty sporym zasobem gotówki.

- Nie mów do mnie „Myrna, kochanie"! Ty... ty... domorosły Casanovo!

Libby odwróciła się na czas, aby zobaczyć wejście rudowłosej nieznajomej. Podążający za nią mężczyzna miał zatroskaną minę... co w pewnym stopniu rekompensowało brak przyodziewku.

Libby westchnęła, nie mogąc oderwać oczu od nowo przybyłego. Był olbrzymi. Niemal dwa metry wzrostu i budowa, jakiej nie powstydziłby się futbolista New York Jets. Libby przełknęła ślinę, mierząc wzrokiem szerokość jego ramion. Wyciągnął rękę w stronę uciekającej kobiety i wydawało się, że biceps przebije mu skórę. Wzrok Libby powrócił na szeroką pierś, pokrytą gęstwiną jasnych włosów. Westchnęła ponownie. Przez ulotną chwilę zapłonął w niej ogień pożądania, zduszony szybko przez piskliwy głos Mymy. Powrócił żal za przerwane przyjęcie i poczucie urażonej godności.

- Myrno, o czym ty mówisz?! - Mężczyzna przesunął nerwowo dłonią po mokrych włosach. Kosmyk wymknął mu się spod palców i kropla wody pociekła wzdłuż nosa. Mężczyzna niecierpliwie potrząsnął głową, ochlapując przepiękne, kremowe tapety.

- Spytaj swojej przyszłej żony! - Myma oskarżycielskim gestem wskazała Libby i wybiegła z mieszkania.

Mężczyzna obrócił się i stanął jak wryty na widok nieznajomej kobiety. Powoli zmierzył ją wzrokiem, spoglądając na jej rozpuszczone włosy, mały zgrabny nosek, miękkie, pełne usta nie pokryte szminką. Przesunął spojrzenie niżej.

Libby oddychała głęboko, starając się opanować chęć natychmiastowej ucieczki. Nie potrafiła opanować reakcji swego ciała na tak szczegółowe oględziny. Piersi zafalowały jej pod spojrzeniem mężczyzny, czuła, jak twardnieją jej sutki.

Uniosła dumnie podbródek i próbowała zachować pozory spokoju.

Lekki uśmiech pojawił się w kącikach kształtnych ust mężczyzny, który niewątpliwie zauważył odruchową reakcję swego pięknego gościa. Spojrzał jeszcze niżej, kierując wzrok ku powabnym biodrom.

Libby poczuła się mniej pewnie. Mężczyzna w niczym nie przypominał dotychczasowych kandydatów, podsuwanych jej przez ojca. Nie można było go nazwać nieśmiałym lub znerwicowanym. Otaczała go aura doświadczenia i tylko dureń nie zauważyłby jego pewności siebie.

Libby spojrzała mu prosto w twarz.

- Pan... - przerwała. Odchrząknąwszy, mówiła dalej. -Pan Joseph Landowski, prawda?

- Tak - rzucił krótko. - Lecz kim ty jesteś, u diabła? Libby zignorowała pytanie. Na nowo zawrzała w niej

wściekłość. Było gorzej, niż przypuszczała. Mogła wytrzymać drwiny przyjaciół, gdyby ich powodem stało się niestosowne zachowanie nieśmiałego młodzieńca, ale skoro to tylko żart...

- Zaraz powiem, kim jestem, ty... ty... - zamachała kontraktem przed nosem mężczyzny.

- Pozwól mi zerknąć. - Chwycił papiery, najwyraźniej nieświadom, że owinięty wokół jego bioder ręcznik zsunął się nieco.

Libby rozwarła szeroko oczy i przerażona własnymi myślami, skupiła uwagę na niewielkim znamieniu, widocznym na lewym ramieniu Landowskiego.

- Przepraszam - Joe poprawił ręcznik. - Nie jestem dziś w najlepszej formie.

- W takim razie proponuję, aby się pan ubrał. - Głos Libby pobrzmiewał afektacją, ale nie przejmowała się tym. Dwa metry muskularnego, niemal nagiego męskiego ciała było wystarczającym usprawiedliwieniem jej zachowania.

- Hmmmm? A tak, słusznie - Joe przerwał czytanie. -

Proszę usiąść, za chwilę wracam. Liberty Joy Michałowski? - uniósł pytająco ciemne brwi.

- Tak, Libby Michałowski to ja i możesz postawić ostamiego dolara na to, że się stąd nie ruszę. Mam wiele do powiedzenia.

- Oczywiście - cierpko zauważył Joe. - Wszyscy dziś mają wiele do powiedzenia i w dodatku nic miłego. - Żałosnym wzrokiem spojrzał na drzwi, za którymi zniknęła Myrna.

- Gdybyś nie próbował... - zaczęła Libby, lecz Joe już wyszedł. Usiadła na brzegu jasnobeżowej kanapy i czekała.






















ROZDZIAŁ 2



Libby nie musiała długo czekać. Joe wrócił po pięciu minutach, ubrany w parę beżowych spodni i błękitną koszulę. Ciasno opinającą jego szeroką klatkę piersiową.

Libby zerwała się na jego widok. Próbowała wydawać się wyższą, niż w rzeczywistości. Nie chciała, aby uzyskał psychiczną przewagę, lecz Joe najwyraźniej nie miał takiego zamiaru. Otworzyła usta, by zacząć mówić.

- Poczekaj. - Mężczyzna uniósł dłoń. - Zanim użyjesz wobec mnie wyszukanych epitetów, chciałbym cię zapewnić, że o niczym nie miałem pojęcia.

- Nazywasz się Joseph Landowski!

- Tak, jestem Joe Landowski. - Usiadł w brązowym fotelu i oparł bosą stopę na stojącym obok pufie.

- I mieszkasz na Siedemdziesiątej Drugiej Ulicy pod numerem czwartym, apartament 11-D - ciągnęła Libby.

- Zgadza się- skinął głową Joe.

- I masz zamiar wmówić mi, że twoje nazwisko pojawiło się na tym dokumencie przypadkowo?

- Nie - westchnął Joe. - Za sprawą mojego ojca.

- Twojego ojca?

- Nie wiem, jak i kiedy, ale domyślam się, dlaczego -dodał mężczyzna.

- Więc mnie oświeć.

- Chce, żebym się ożenił i uszczęśliwił go gromadką wnucząt. Widocznie uznał cię za odpowiednią partię.

- Ale ja nie znam twojego ojca! - zaprotestowała Libby. - Chyba, że... - Przypomniała sobie o staruszku, który dostarczył jej dokumenty. - Czy ma około siedemdziesiątki, metr sześćdziesiąt wzrostu i jest dość chudy? Występował kiedyś w teatrze?

Była to aluzja do niecodziennego przebrania, w jakim swat pojawił się w jej domu.

- Nie. - Joe zmarszczył czoło. - Wiek się zgadza, ale ojciec jest wyższy i ma nadwagę. O kim mówisz?

- O człowieku, który to przyniósł. - Libby wskazała na kontrakt.

- Może wynajęto kogoś.

- Może... - Libby nie wyglądała na przekonaną. Staruszek nie zachowywał się jak zwykły posłaniec.

- W całej sprawie nie jest najważniejszy sposób, w jaki dostarczono kontrakt, ale... - mówił Joe.

- Nie najważniejszy?! - wybuchnęła. - Ciekawe, co byś zrobił na moim miejscu! Urządzałam przyjęcie i całe zajście oglądał tłum gości!

- To zmienia postać rzeczy. - Błękitne oczy mężczyzny błyszczały od powstrzymywanego śmiechu.

- Nie ma w tym nic śmiesznego! Będą ze mnie drwić, nawet gdy dobiję dziewięćdziesiątki.

- Możliwe - odparł Joe - lecz w tej chwili bardziej interesuje mnie ten papier- postukał palcem w dokument - oraz dlaczego wybrano właśnie ciebie.

- Z tych samych powodów - skrzywiła się Libby. - Nie tylko ty masz nadopiekuńczego ojca. Jestem zupełnie pewna, że mój również maczał w tym palce.

- Robił coś podobnego już wcześniej?

- Nie do tego stopnia - wzruszyła ramionami. - Dziś przeszedł samego siebie. Zwykle osobiście przedstawiał mi kolejnych kandydatów, czasem dość niezwykłych.

Ponuro pomyślała o tłumie odrzuconych przez siebie mężczyzn.

- Doskonale cię rozumiem - przytaknął Joe. - Mój ojciec działa w podobny sposób. Doszło do tego, że sprawdzam listę gości, zanim pójdę razem z nim na kolację. Wciąż mu powtarzam, że potrafię sam wybrać żonę.

Libby patrzyła w podłogę.

- Jeśli wszystkie twoje przyjaciółki są takie jak Myrna... Jej widok zwala z nóg. - Zmusiła się, aby. powiedzieć prawdę.

- Uhm - zgodził się mimochodem Joe, ponownie czytając kontrakt. - Ale to kiepski materiał na żonę.

- Naprawdę? - Libby zastanowiła się, jaki typ kobiety odpowiadałby jej rozmówcy. Nim zdążyła zapytać, Joe wybuchnął śmiechem.

- Czytałaś ostatni paragraf na drugiej stronie? - spytał.

- Nie. Pierwsza strona wystarczyła, żebym dostała szału.

- Napisano - parsknął - że zgadzasz się dać mi sześcioro dzieci.

- Sześcioro! -jęknęła.

- Nie wiadomo, czy wystarczyłoby ci czasu - mruknął Joe z udawanym współczuciem. - Ile masz lat?

- Trzydzieści. - Pytanie uznała za niestosowne. -1 nie będę miała sześciorga dzieci z powodów intelektualnych, a nie fizjologicznych.

- Trzydzieści? - krytycznym wzrokiem spojrzał na jej nieforemną bluzę. - Ten strój cię postarza - dodał bezczelnie.

- A ile pan ma lat, panie Landowski? - warknęła Libby.

- Trzydzieści sześć, ale to bez znaczenia. Ojciec Konfucjusza miał ponad siedemdziesiąt, gdy spłodził syna.

- Ponieważ nie pragnę, aby mój syn włóczył się po kraju wygłaszając aforyzmy, to faktycznie jest bez znaczenia.

- A co będą robić twoi synowie?

- Coś pożytecznego.

- A co ty robisz?

- Uczę.

- W której klasie?

- Wykładam wyższą matematykę. - Z satysfakcją zauważyła wyraz zaskoczenia na jego twarzy. Cholerny samiec! „W której klasie?,, - Moją specjalnością są równania wektorowe.

- Każdemu według gustu - mruknął Joe i nagle spojrzał na nią z zainteresowaniem. - Jesteś spokrewniona z tym fizykiem, profesorem Michałowskim?

- Jestem jego córką - odpowiedziała Libby. - Jedynaczką, jeśli chodzi o ścisłość. Tata w styczniu przeszedł na emeryturę i cały swój czas poświęca na znalezienie mi męża.

Machnęła ręką w kierunku kontraktu.

- Zastanawiam się, gdzie poznał mojego ojca. Fizyk-teoretyk i emerytowany producent tekstyliów to niecodzienna para konspiratorów.

- Trio - poprawiła go Libby. - Zapomniałeś o tym, który przyniósł kontrakt.

- Triumwirat spiskowców. Aż trudno uwierzyć. Brzmi to jak nieudolny scenariusz szekspirowskiej komedii. Nieważne, gdzie się spotkali. Co teraz?

- Przecież ich nie zamordujemy - westchnęła. - Mogę mówić do ojca, aż mi tchu zbraknie, a on odpowiada, żebym sienie denerwowała.

- Mogłabyś poprosić matkę o pomoc.

- Nic z tego. Mama uważa, że największym szczęściem dla kobiety jest stanąć przed ołtarzem u boku wybrańca. Wszystko poza tym się nie liczy.

- Nie popiera feministek, co?

- Jest zadowolona z małżeństwa z ojcem. Ja wolałabym na własną rękę poszukać szczęścia.

- Dokucza ci?

- Nie. - Libby potrząsnęła głową. - Jest na to za delikatna. Gdy otrzymałam dyplom, przez trzy dni płakała.

- Musi być z ciebie bardzo dumna.

- Nie o to chodzi. Boi się, że żaden mężczyzna nie zechce kobiety ze stopniem naukowym.

- Naprawdę? - błysnął oczyma.

- Mmmm - potwierdziła Libby. - Mężczyźni boją się wykształconych kobiet.

- Jesteś generalnie przeciwko instytucji małżeństwa?

- Nie. Nie jestem też przeciwniczką rodzenia dzieci, choć posiadanie szóstki w dzisiejszych czasach to lekka przesada. Nie potrafiłabym po prostu zaszyć się gdzieś na przedmieściu. Zwariowałabym. Potrzebuję aktywności, a wszyscy mężczyźni, jakich spotkałam, uważali, że miejsce kobiety jest w domu.

- Ktoś musi opiekować się dziećmi.

- Ale dlaczego żona? Dlaczego zawsze kobieta powinna poświęcić karierę zawodową i siedzieć z dziećmi w domu?

- Ponieważ jej zarobki są z reguły niższe, niż męża.

- Nie zawsze. Ile zarabiasz rocznie?

- Po opłaceniu podatków?

- Tak, jaką sumę przeciętnie przynosisz do domu.

- Około dwustu tysięcy.

- Właściciel! - Libby spojrzała na niego z tępym zdumieniem.

- Właściciel? O czym ty mówisz?

- To mieszkanie jest twoją własnością?

- Oczywiście. Ja... - W jego oczach błysnęło zrozumienie. - Myślałaś, że jestem tu tylko przygodnym lokatorem?

- Och... - skinęła głową Libby, czując że wyszła na idiotkę. - Wyobrażałam sobie, że jesteś uchodźcą politycznym, jednym z tych, którym ojciec pomaga ustabilizować się w nowym kraju. Ale gdy zobaczyłam cię z Myrną, zmieniłam zdanie.

- Nie do końca - zauważył ze śmiechem. Libby mu zawtórowała. Gdzie, u licha, jej ojciec mógł poznać ojca Joe'ego? To przekraczało granice rozsądku.

- W każdym razie... - wróciła do przerwanego wątku -ten powód, że zarabiasz więcej pieniędzy... - Dużo więcej - wtrącił, ale nie zwróciła na to uwagi.

- Nie oznacza, że właśnie ty powinieneś kontynuować pracę.

- Są inne powody - przesunął wzrokiem po jej piersiach. - Jak miałbym karmić niemowlę?

Libby spojrzała na jego szeroką klatkę piersiową. Poczuła, że oblewają fala gorąca. Próbowała zignorować to uczucie. Joe był bardzo atrakcyjnym mężczyzną, ale postanowiła nie ulegać jego czarowi. I tak miała dość kłopotów.

- A propos, jestem głodny. - Joe podniósł się. - Mieliśmy z Myrną coś przekąsić, kiedy przypadkowo oblałem się szampanem.

- Właśnie, Myrna - przypomniała sobie Libby. - Przepraszam za to, co się stało. Jeśli dasz mi adres, odwiedzę ją i wszystko wytłumaczę.

- Niby co? - cierpko mruknął Joe. - Że mamy zwariowanych ojców? Dzięki, ale wolę tę informację zachować dla siebie. Poza tym, i tak przestawałem z nią za długo. Chodźmy przekopać lodówkę.

- Dobrze - zgodziła się Libby, choć nie była zachwycona sposobem, w jaki wyrażał się o Myrnie. Zupełnie, jakby mówił o przeczytanej gazecie. Ale... nie powinno ją to obchodzić. Nie powinno obchodzić ją nic, co dotyczy Josepha Landowskiego. Najwyżej spisek pomiędzy ojcami.

- Siadaj. - Joe wskazał jej jeden ze stojących w kuchni wysokich stołków. Libby z zainteresowaniem rozglądała się po pomieszczeniu. Nie przypominało typowej kuchni kawalera. Miedziane naczynia nosiły ślady zużycia, a pośrodku wznosił się solidny piec z rusztem.

- Ładnie tu. - Przyjęła z rąk mężczyzny kieliszek szampana. - Dużo przestrzeni.

- To konieczność. - Położył przed nią kilka kromek pieczywa i ser topiony. - Jak zapewne zauważyłaś, jestem dość duży.

- Gotujesz? - zmieniła temat.

- Uwielbiam piec różne rzeczy. - Usiadł obok i poczuła elektryzujący dreszcz spowodowany bliskością jego ciała. Gwałtownymi mchami poczęła smarować kromkę. Nawet przed sobą bała się przyznać do fascynacji, jaką odczuwała. Nie wierzyła w miłość od pierwszego wejrzenia. To nie miało sensu. Każda przyjaźń, nawet ta, która z czasem przeradzała się w bardziej intymny związek, musiała wpierw okrzepnąć. Lecz przecież teraz nie myślała o przyjaźni, stwierdziła z osłupieniem. Myślała po prostu o seksie!

- Kiedyś - mówił Joe nieświadom rozterki swej towarzyszki - pragnąłem zostać najlepszym kucharzem świata. Takim, jak w telewizji.

- I co się stało? - spytała z roztargnieniem, szukając wzrokiem serwetki, w którą mogłaby wytrzeć usmarowany serem palec.

- Pozwól - Joe nieoczekiwanie ujął ją za rękę. Libby zdrętwiała czując dotyk jego palców. Poczuła, że dzieje się z nią coś dziwnego.

Joe uniósł jej dłoń do ust i zlizał resztki topionego sera. Delikatne muśnięcie jego języka spowodowało, że serce kobiety załomotało gwałtownie, oddech stał się przyśpieszony, a całe ciało ogarnęła fala gorąca. Joseph Landowski używał swej męskości niczym broni, a co gorsza, czynił to zupełnie instynktownie. Libby zerknęła w jego stronę. Patrzył jej prosto w oczy i uśmiechał się.

- W porządku? - spytał.

- Wystarczyłaby serwetka. - Cofnęła dłoń.

- Nie użyta, znaczy niepotrzebna - mruknął, a chociaż

Libby nie była pewna, co miał na myśli, wolała nie pytać. Im prędzej powrócą do zasadniczego tematu, tym lepiej.

- Mówiliśmy o twoim zamiarze zrobienia kariery w branży gastronomicznej - przypomniała.

- Nic z tego nie wyszło - westchnął i zajął się kanapkami. - Mój brat nie zdecydował się pójść w ślady ojca, więc padło na mnie.

- Masz brata?! To dlaczego ojciec właśnie ciebie zmusza do ożenku?

- Stan uzyskał święcenia kapłańskie. Jest biskupem.

- Rozumiem.

- Uratował własną głowę, a mnie zrobił niedźwiedzią przysługę.

- Musiało ci być przykro.

- Przeciwnie, to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła mi się w całym życiu - nieoczekiwanie odparł Joe. - Pracowałem kiedyś w restauracji. Po miesiącu chciałem uciekać. Teraz jest choć trochę inaczej. Banki, prawo gospodarcze, ekonomia światowa, związki zawodowe oraz podaż. Wszystko trzeba brać pod uwagę przy podejmowaniu decyzji.

- To nie dla mnie - powiedziała Libby.

- Zależy, co kto lubi. - Joe sięgnął do ekspresu z kawą i napełnił dwie filiżanki parującym napojem. - Dla mnie matematyka to głupota.

- Głupota? - Nie potrafiła zrozumieć, jak mógł powiedzieć coś takiego.

- Właśnie. - Podał jej cukier i śmietankę, lecz nie skorzystała z jego oferty. - Matematyka rządzi się ustalonymi regułami, prawda?

- Prawda - skinęła głową Libby.

- Więc gdzie posmak ryzyka? Jeśli zrobisz A, nastąpi B, i tak dalej. W biznesie nie ma nic pewnego. Cała ekonomia jest jak wrzący kocioł.

- Brak ładu i organizacji! - warknęła, nie mogąc mu darować poprzednich słów.

- Za to dużo zabawy - odciął się Joe. - Nie martw się. Każdy ma własne upodobania. Ty wolisz stabilizację.

W oczach błyszczały mu iskierki wesołości, lecz Libby była zbyt zdenerwowana, aby to zauważyć.

- To, że lubię porządek, jeszcze nic nie znaczy!

- Skoro tak twierdzisz - mruknął Joe. - Ale znów odbiegliśmy od tematu. Musimy zastanowić się, jak powstrzymać dalszą radosną działalność naszych ojców. Mój stał się całkiem nieznośny.

- Mój również - przytaknęła Libby. - Dawniej martwił się moim panieńskim stanem jedynie w chwilach wolnych od pracy, których na szczęście nie było zbyt wiele, ale od czasu gdy przeszedł na emeryturę... - Z rezygnacją wzruszyła ramionami.

- Nie ulega wątpliwości, że musimy podjąć działania -Joe w zamyśleniu ugryzł olbrzymią kanapkę.

- Wiem! - W głowie Libby zaświtał znakomity pomysł. W podnieceniu chwyciła rękę swego sąsiada, ale natychmiast cofnęła dłoń.

- Możesz udawać, że naprawdę chcesz mnie poślubić, a ja będę opowiadać swojemu ojcu, jaki jesteś wspaniały. Za każdym razem, gdy go zobaczę, będę piała z zachwytu nad twoją osobą.

- I to pomoże?

- Nie od razu, ale gdy mnie nagle porzucisz, sprawa przyjmie zupełnie inny obrót. Będę zrozpaczona. Może nawet popadnę w apatię.

Joe pokręcił głową.

- To do ciebie nie pasuje. Nie jesteś drobną, superkobiecą blondynką.

- Może nie jestem zbyt drobna - zaprotestowała Libby, dotknięta jego słowami - ale kobiecości mam tyle, ile trzeba.

- Trzymam cię za słowo - odparł mężczyzna, żując kolejny kęs. - W tym stroju mogłabyś oszukać każdego. Kobiety powinny nosić spódnice, chyba że mają sporą nadwagę. - Spojrzał na nią taksującym wzrokiem. - Ważysz w sam raz.

- Znów zapomniałeś, o czym mówimy - poinformowała go Libby. - Zastanawialiśmy się, jak uniknąć kolejnych posunięć naszych rodziców.

- Twój pomysł nie wypali - ponownie potrząsnął głową.

- Na pewno się uda!

- Może tobie, ale co ze mną? Jaką wyrobię sobie opinię, jeśli wszyscy uznają, że złamałem serce biednej dziewczyny?

- Kobiety - mruknęła Libby.

- I to nie byle jakiej dziewczyny - rozwijał myśl Joe - lecz dobrej, uczciwej Polki. Wsiądzie na mnie cała moja rodzina.

Melodramatycznym ruchem rozłożył ręce.

- Chyba masz rację - westchnęła Libby. Uniosła filiżankę i upiła łyk kawy. Spojrzała z zaskoczeniem na swego towarzysza.

- Wyśmienita. - Nigdy nie wahała się wygłosić zasłużonej pochwały. - Dużo lepsza niż ta, którą sama parzę.

- Założę się, że więcej rzeczy potrafię robić lepiej od ciebie. - Odpowiedź Joego na jej komplement spowodowała, że kobieta zacisnęła zęby, ale powstrzymała się od uwag. Ze spokojem dokończyła pić kawę. Czuła się jakoś związana z tym człowiekiem, choć we wszystkim odbiegał od jej wyobrażeń. Był zbyt duży, zbyt pewny siebie, zbyt... seksowny i zbyt ufający swej męskości. Przypomniała sobie sposób, w jaki mówił o Mymie.

- Chcesz jeszcze? - wyciągnął w jej stronę świeżo ukrojoną kromkę.

- Nie, dziękuję - ziewnęła Libby. - Czas na mnie.

- Jeszcze nie ustaliliśmy, jak znaleźć wyjście z tej głupiej sytuacji.

- Ustaliliśmy, że nic się nie da zrobić. Ani legalnie, ani zgodnie z własnym sumieniem - skrzywiła się.

- Niezupełnie - Joe powtórnie napełnił filiżanki. -

Ustaliliśmy jedynie, że nie da się powstrzymać naszych ojców przed dalszymi posunięciami.

- Właśnie o tym mówiłam!

- Nie. Jest różnica pomiędzy niemożnością a bezczynnością. Rozumujesz jak typowy matematyk i nie potrafisz spojrzeć na problem od innej strony. Uważasz, że jedyna droga z punktu A do punktu C wiedzie poprzez punkt B, a nie pomyślisz, że można dojść do D i wrócić.

- Ten cały wykład nie ma sensu! Mógłbyś wyrażać się jaśniej i uznać, że istnieje tylko jeden z tych punktów?

- Oczywiście - obiecał Joe. - Czy zgodzisz się ze mną, że naszym głównym problemem jest nie to, że nasi ojcowie chcą nas pożenić, lecz zbyt duża ilość czasu, jaką mają na rozmyślania?

- Tak - zgodziła się Libby. - Zrobili się zbyt aktywni.

- A widzisz. Musimy ich czymś zająć. I to szybko, nim wymyślą coś jeszcze zabawniejszego - machnął ręką w kierunku kontraktu.

- To już chyba szczyt możliwości! - Libby wzruszyła ramionami. - Albo dno, zależy od punktu widzenia.

- Próbujesz mi dokuczyć? - roześmiał się Joe.

- Nie - westchnęła. - Po prostu nie wiem, co robić. Mam dość dyskusji, kłótni, złości. Nic nie pomaga. Tato wciąż knuje.

- Skoro nie możemy ich powstrzymać, użyjmy podstępu.

- Jakiego?

- Udajmy, że akceptujemy ich posunięcie -Joe przycisnął palcem kontrakt.

- Mamy się pobrać? - wykrztusiła Libby. - To twój wspaniały pomysł?

Irracjonalny przebłysk nadziei zgasł natychmiast przy odpowiedzi Joego.

- Jasne, że nie! Wezmę ślub tylko wtedy, kiedy sam zechcę, a nie za namową ojca!

- Więc o co ci chodzi?

- Zaczniemy negocjować. - Pochylił się w jej kierunku i poczuła delikatny zapach kosztownej wody kolońskiej. -Libby, przestań udawać zadumaną profesorkę i posłuchaj uważnie.

Głos Joego zabrzmiał w uszach kobiety, wyrywając ją z rozmarzenia. Co się dzieje, u diabła? Wpadła w zadumę, czując zapach mężczyzny?

- Rozmyślam nad tym, co mówisz - skłamała.

- Ale bez pożytku, jak widzę.

- Po co mamy omawiać punkty kontraktu, skoro nie mamy zamiaru go dotrzymać? - spytała.

- Zyskamy na czasie - wyjaśniał cierpliwie. - Zajmiemy ich uwagę przygotowaniem nowych żądań i klauzul i nie będą mieli czasu, aby zmienić taktykę. Dadzą nam spokój.

- Tak myślisz? - Głos Libby zabrzmiał sceptycznie.

- Tak będzie. Posłuchaj. Dzisiaj otrzymałaś kontrakt wstępny.

Skinęła głową.

- Jutro przygotujemy kontrpropozycję i przekażemy ją twojemu ojcu. Będzie musiał skontaktować się z pozostałymi spiskowcami i spędzić sporo czasu na przedstawieniu swego punktu widzenia. Oni też na pewno będą chcieli coś dodać. Potem pozostaje przepisać tekst na maszynie i przekazać, tym razem do mnie. Zajmie im to kilka dni, a my wkrótce potem powtórzymy całą sytuację.

- Hm. - Libby w zamyśleniu żuła dolną wargę. Pomysł, mimo swoich wad, wyglądał na najlepszy z dotychczasowych. - To może zadziałać.

- Oczywiście - zapewnił ją Joe. - Będą zajęci przez większą część lata.

- Warto spróbować.

- Umowa stoi - Joe wyciągnął olbrzymią dłoń. Libby ujęła ją odruchowo i znów poczuła przyjemny dreszcz emocji.

- Zgoda - skinęła głową. - Będziemy udawać, że poważnie dyskutujemy nad kontraktem.

- Nie.

- Nie? - Libby zamrugała powiekami, sądząc że źle usłyszała. - Przecież mówiłeś...

- Nie możemy udawać. W ten sposób niczego nie osiągniemy. Musimy, jak prawdziwi aktorzy, wczuć się w odgrywane role.

- Co masz na myśli? - kwaśno spytała Libby. - Chcesz, żebym poszła jutro do ONZ i wysłuchała kilku debat?

- Niezły pomysł, zwłaszcza jeśli chodzi o przygotowanie do rozmowy z ojcem - uśmiechnął się Joe. - Ale myślę, że i bez tego dasz sobie radę.

- Uparty... - zaczęła gniewnie, ale nie dał jej skończyć.

- Musimy postępować tak, jakbyśmy naprawdę chcieli się pobrać.

- I byli świadomi skutków swego postępowania? - spytała zjadliwie.

- Dokładnie - pokiwał głową, jakby wyrażając podziw dla jej błyskotliwości. - Potraktujemy kontrakt jako autentyczny dokument. Nam przyda to wiarygodności, a ojcowie popadną po uszy w kłopoty.

- Na krótko, nawet jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli.

- Możesz to potraktować jako trening, na wypadek gdybyś naprawdę kiedykolwiek chciała wyjść za mąż.

- Nie szukam nikogo! - warknęła Libby. - A nawet gdybym znalazła, to nie będę spisywać kontraktu! Wyjdę za kogoś takiego, jak ja!

- Ja bym nie chciał wyjść za kogoś podobnego do mnie - Joe błysnął oczami. - Przede wszystkim musiałby być odmiennej płci.

Libby zgrzytnęła zębami, lecz milczała. Uznała, że nie pozwoli się sprowokować. Szczególnie o trzeciej nad ranem.
















ROZDZIAŁ 3



Przytłumiony terkot stojącego na nocnej szafce telefonu wdarł się w głęboki sen Libby.

Kobieta przewróciła się na drugi bok i wcisnęła głowę pod poduszkę. Nie pomogło. Natrętny dźwięk wwiercał się w uszy, świdrował wewnątrz głowy i wywracał żołądek. Libby odgarnęła z czoła kosmyki włosów i spojrzała na świecącą jasnoczerwonymi cyframi tarczę zegarka.

- Wpół do dziewiątej? - zamruczała protestującym tonem. Kto mógł do niej dzwonić w niedzielę, o ósmej trzydzieści? Wczorajsi goście jeszcze na pewno odsypiali przyjęcie. Ona również miała podobny zamiar. Telefon wciąż dzwonił. Libby niecierpliwym ruchem wzięła do ręki słuchawkę.

- Halo - burknęła.

- Co dzień rano jesteś taka naburmuszona? - spytał głęboki męski głos.

- Nie rano. Jest środek nocy - próbowała zignorować nieoczekiwane uczucie zadowolenia, jakie ogarnęło ją na dźwięk głosu Joego.

- O ósmej trzydzieści w czerwcu?

- Nic mnie to nie obchodzi. Ranek będzie wówczas, gdy prześpię sześć godzin. Chciałam ci przypomnieć, że rozstaliśmy się po czwartej.

- A ja ci przypomnę, że to był twój pomysł, aby odwiedzić mnie o drugiej w nocy.

- Szczegóły. - Nie słuchała tego, co mówił, zastanawiając się, dlaczego Joe nie śpi. Przecież położył się nie wcześniej od niej. A co najważniejsze, dlaczego zadzwonił? Dzisiejszego ranka powinien raczej udać się z przeprosinami do Mymy.

- Dlaczego dzwonisz? Poza tym, że chciałeś mnie obudzić.

- Zabierz kostium kąpielowy i czekaj.

- Co? - Libby zamurowało z wrażenia.

- Myślałem, że nie chcesz sześciorga dzieci.

- Chciałabym coś zrozumieć z twojej gadaniny. Mówisz, jak madelfijski adwokat.

- A ty zachowujesz się, jakbyś miała współczynnik inteligencji równy piętnaście.

- Przynajmniej da się go zmierzyć! Czego nie można powiedzieć o twoim!

- Nic dziwnego, że dotąd nie znalazłaś męża. Z takim charakterem...

Libby zacisnęła zęby i zamilkła. Joe chyba się zmartwił.

- Posłuchaj - powiedział. - Mamy rozpocząć negocjacje, prawda?

- Uhm.

- I jest piękny dzień, prawda?

- Pogoda wygląda zachęcająco, choć wieje lekki wiatr.

- Więc weź kostium kąpielowy, a ja za pół godziny po ciebie przyjadę. Spędzimy kilka godzin na plaży, omawiając punkty umowy. Dobrze?

Starał się mówić głosem pełnym nadziei, co Libby przyjęła z pewną rezerwą. Poznała Josepha Landowskiego na tyle, aby sądzić, że zawsze brał to, co chciał i najkrótszą drogą dążył do celu. Ale jego propozycja brzmiała zachęcająco. Dzień spędzony na plaży mógł być doskonałą formą relaksu po ostatnich przygodach.

- Dobrze - odpowiedziała, na co Joe zamruczał z radością.

- Będę za pół godziny.

- Pół godziny?! Dopiero co mnie obudziłeś. Muszę przynajmniej wziąć prysznic i wypić filiżankę kawy, żeby powrócić do normalności.

- Pół godziny - powtórzył i odłożył słuchawkę, zanim Libby zdążyła zaprotestować.

Cholerni mężczyźni! Czy on sobie wyobraża, że będzie skakać na każde jego skinienie?! Przez chwilę rozważała możliwość rezygnacji ze wspólnej wycieczki, ale dwie przyczyny odwiodły ją od tego pomysłu. Po pierwsze, chciała sprawdzić, czyjej wczorajsze zainteresowanie jego osobą spowodowane było kombinacją gniewu, zakłopotania i późnej pory, czy wynikało z czegoś innego. Czy Joe wyda się jej równie atrakcyjny w dziennym świetle?

Druga przyczyna była ważniejsza. Ojciec. Libby machnęła ręką, przypomniawszy sobie niefortunny kontrakt. Trzeba było działać, a pomysł Joego nosił wszelkie znamiona rozsądku. Przy odrobinie szczęścia mogliby zająć trójkę konspiratorów na całe lato. A jesienią ich ojcowie znaleźliby coś innego do roboty. Warto było spróbować. Libby wygramoliła się z łóżka i powlokła do łazienki.

Dwadzieścia minut później kończyła pić trzecią filiżankę kawy i pomału odzyskiwała zwykły wigor. Nagle ktoś zapukał. Spojrzała na zegar wiszący w kuchni. Joe przybył dziesięć minut przed czasem. Serce Libby załomotało gwałtownie. Wstała od stołu i powoli poszła otworzyć drzwi, przeklinając w duchu swe podniecenie. Joe był tylko mężczyzną i do tego dość aroganckim.

Gdy spojrzała przez wizjer, zaczęła oddychać normalnie. Za drzwiami stała Jessie. Zastanawiając się nad przyczynami tak wczesnej wizyty przyjaciółki, Libby zdjęła łańcuch i odsunęła zasuwę.

- Pamiętałam! - palnęła od progu Jessie.

- Świetnie - Libby zrobiła kwaśną minę. - Napijesz się kawy, czy od razu chcesz mi powiedzieć, co wyszperałaś w swej pamięci?

- „Wyszperałam" to bardzo dobre określenie - ziewnęła Jessie i posłusznie powędrowała do kuchni. - Nie mogłam zasnąć, próbując sobie przypomnieć, gdzie widziałam tego staruszka. Dopiero czytając poranną gazetę doznałam olśnienia.

Wzięła z rąk Libby filiżankę parującej kawy.

- Pomyślałam, że muszę ci to powiedzieć, zanim zaczniesz szukać Landowskiego.

- Dlaczego? - Libby nalała sobie czwartą porcję napoju i wypiła jąjednym haustem. - Czekaj, sama zgadnę. Był oskarżony o porwanie i morderstwo, zamiast o włóczęgostwo?

- Gorzej - westchnęła Jessie. - Wiesz, kim on jest?

- Nie i jeśli nadal będziesz rozmawiała ze mną w ten sposób, nigdy się nie dowiem.

- Jego ekscelencja Casimir Blinkle!

- Jego kto?

- Ekscelencja - niecierpliwie powtórzyła Jessie, zła, że jej odkrycie nie wywołało spodziewanej reakcji. - Wśród prawników uważany jest za jednego z najlepszych sędziów Sądu Najwyższego, jacy kiedykolwiek pracowali w Nowym Jorku!

- Obecnie emerytowany, jak sądzę - powiedziała w zamyśleniu Libby.

- Skąd wiesz?

- Wydedukowałam.

- W tej sytuacji sprawa kontraktu wygląda zupełnie inaczej. Nie możesz iść do Landowskiego, zanim nie ustalimy, w jaki sposób sędzia Blinkle został wmieszany w tę sprawę. Landowski może być jego protegowanym, a nie twojego ojca.

- Dobra rada, lecz nieco spóźniona - mruknęła Libby.

- Spóźniona? Widziałaś Landowskiego? -jęknęła przerażona Jessie.

- Ubiegłej nocy - potwierdziła Libby. - Jak wszyscy wyszli. Ten kontrakt nie dawał mi spokoju i o drugiej w nocy stwierdziłam, że muszę komuś nawymyślać.

- I co?

- Okazało się, że moje przypuszczenia były mylne.

- Nie jest chuderlawym, nieśmiałym uchodźcą?

- Starcza za dwóch i chyba tylko interwencja niebios pozbawiłaby go pewności siebie.

- Och. - W oczach przyjaciółki błysnęła ciekawość. -Opowiadaj dalej.

- Bez obaw. Był równie zaskoczony sytuacją, jak ja. Nie tylko mnie przytrafił się nadgorliwy ojciec.

- Zdenerwował się twoją wizytą?

- Mogło być gorzej - powiedziała Libby.

- Co teraz? - spytała Jessie.

- Za kilka minut przyjdzie tu i zastanowimy się, co dalej.

- Świetnie, pomogę wam.

- Pomożesz, jak stąd znikniesz. Zamierzamy tę dyskusję odbyć na plaży.

- Taaak? - z porozumiewawczym uśmiechem spytała Jessie.

- To pomysł Joego.

- Oczywiście - pokiwała głową przyjaciółka. - Pewnie nosił się z tym zamiarem od chwili, w której cię poznał.

- Niemożliwe - zaprotestowała Libby, chociaż słowa Jessie sprawiły jej dziwną przyjemność. - Gdybyś widziała rudowłosą piękność, która była w mieszkaniu Landowskiego, kiedy tam przyszłam...

- Żaden rudzielec nie ma przy tobie szans - zauważyła Jessie.

- Przy niej nawet Marylin Monroe byłaby szarą gąską.

- Zostaję. Nie ruszę się stąd, dopóki nie rzucę okiem na twojego nowego przyjaciela. - Jessie chwyciła dłońmi krawędź stołu. - Nie chcę słyszeć ani słowa sprzeciwu. Czy mogłabym dostać kawałek ciasta? - zmieniła temat.

- Proszę bardzo. - Libby sięgnęła po talerzyk. - Schowałam je podczas przyjęcia na wypadek, gdybym obudziła się głodna.

- Na którą plażę się wybieracie?

- Nie wiem. Nie mówił, ale... - Libby przerwała, gdyż rozległ się dzwonek u drzwi.

- Och! Idzie nieśmiały emigrant!

- Chodź, przedstawię cię - niepotrzebnie zaproponowała Libby, gdyż Jessie dreptała tuż za nią. Nacisnęła klamkę i usłyszała głośne westchnienie przyjaciółki.

W zasadzie nie powinna dziwić się jej reakcji. Joe Landowski prezentował się równie imponująco w świetle dnia, jak poprzedniej nocy. Ubrany był w dżinsy, spięte na biodrach skórzanym pasem ze srebrną klamrą, i koszulę podkreślającą imponujące muskuly.

- Widzę, że nie żartowałaś, mówiąc o niewyspaniu. -W jego głosie pobrzmiewał cień humoru. Libby otrząsnęła się z zadumy, pąsowiejąc niczym uczennica przyłapana na ściąganiu. Przywitała gościa, po czym odwróciła się w stronę osłupiałej Jessie.

- Jessie - wymierzyła przyjaciółce solidnego kuksańca. - To jest Joe Landowski. Joe, Jessie Anders.

- Strasznie się cieszę, że cię poznałam, Joe. - Głos Jessie brzmiał aż nadto szczerze. - Właśnie wychodziłam.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł grzecznie Joe i złożył głęboki ukłon, pozbawiony jednak jakiejkolwiek przesady.

- Do widzenia. Libby, spotkamy się później.

- Kiedy tylko zechcesz. - Libby nie była pewna, czy potraktować słowa przyjaciółki jako obietnicę, czy jako groźbę. Zamknęła drzwi i wprowadziła gościa do salonu. -Posiedź tu przez chwilę, zaraz wracam. Muszę się przygotować.

- Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś włożyła spódnicę.

- Lubię dżinsy. Ty też je nosisz.

- Zdaje się, że jestem mężczyzną.

- Zauważyłam. Sporo innych rzeczy również - z przekąsem powiedziała Libby. - Siadaj. Zaraz wracam.

Weszła do kuchni, zapakowała resztki ciasta do dużej plażowej torby, do której wcześniej włożyła opalacz i kontrakt, po czym szybko powróciła do salonu.

- Na którą plażę pojedziemy? - spytała.

- Na moją - odpowiedział wymijająco.

Libby nie wiedziała, dokąd jadą, póki nie skręcili w prywatną drogę na południu Long Island. A więc była to rzeczywiście „jego" plaża. Kobieta z zainteresowaniem rozejrzała się po okolicy. Czterysta metrów w prawo znajdował się przeszklony cedrowy bungalow, a po lewej willa, jak gdyby żywcem wyjęta z kart „Wielkiego Gatsby'ego".

- Niezłe sąsiedztwo. - Libby spojrzała na gruby żywopłot odgradzający posiadłość od wścibskich spojrzeń przechodniów.

- Uhm. - Joe odpiął pasy bezpieczeństwa i przechylił się, aby otworzyć drzwi z jej strony. Kobieta cofnęła się odruchowo, gdy muskularne przedramię musnęło jej piersi. Wstrzymała oddech. Poczuła, że jej ciało niespodziewanie tężeje. Zapragnęła pochylić się w przód, wzmocnić wzajemny kontakt. Zagryzła wargi aż do bólu.

Co się z tobą dzieje? - pytała samą siebie. Nie odczuwała niczego podobnego od czasów, gdy była studentką, zainteresowaną wyłącznie fizycznymi atrybutami męskości.

Zycie przyniosło jej inne doświadczenia. Wiedziała, że wygląd mężczyzny niekoniecznie musi odzwierciedlać jego cechy charakteru. Nauczyła się oceniać ludzi po zachowaniu, a nie po urodzie.

Więc dlaczego dotknięcie ręki Joego tak nią poruszyło? Nie potrafiła, a może nie chciała udzielić odpowiedzi na to pytanie. Zresztą zanim zdążyła je przemyśleć, Joe cofnął rękę i pozwolił jej wyjść z samochodu.

- Tam dalej jest twój dom, prawda? - spytała.

- Tak. - Przełożył torbę do lewej ręki, a w prawą delikatnie ujął jej dłoń.

- Ale nie tak monstrualny, jak ten - ruchem głowy wskazał willę sąsiada. - Wolę coś praktyczniejszego.

- Zaskakujesz mnie - odparła sucho. - Sądząc po tym, co mówiłeś wcześniej, myślałam, że chciałbyś wypełnić go dzieciakami.

- Ciekawe spostrzeżenie. - Błysnął oczami i Libby poczuła nagły skurcz mięśni brzucha. - Ale każdy powinien nad sobą panować.

- Uwierzę, kiedy zobaczę. - Kobieta ruszyła w dół ścieżki wijącej się pomiędzy splątanymi krzewami.

- Dlaczego nie zrobisz tu trochę porządku? Mógłbyś posiać trawę - powiedziała. - Chyba istnieje gatunek rosnący tak blisko oceanu.

- Prawdopodobnie tak, lecz gdybym to zrobił, musiałbym ją kosić i pielęgnować, a to miejsce ma służyć przede wszystkim do odpoczynku...

- Miło tu - odezwała się Libby na widok drewnianej chatki, zbudowanej na szczycie niewielkiego pagórka.

- Lubię to miejsce, choć mam zbyt mało czasu, żeby tu często przebywać. - Joe otworzył drzwi i gestem zaprosił ją do środka.

- Prawdziwe szczęście, że je znalazłeś.

Z ciekawością obejrzała wnętrze. Niemal cały dół domu zajmował salon wypełniony rozmaitymi meblami. W tyle znajdowały się dwa rzędy schodów, z których jedne prowadziły na górę, do pomieszczeń sypialnych, a drugie w dół, do kuchni oraz jadalni.

- Nie ma w tym mojej zasługi - przyznał się Joe. - Ojciec znalazł je po przejściu na emeryturę i uznał za znakomite miejsce na letnisko dla wnuków.

- Niezłe posunięcie - roześmiała się.

- Niezłe - parsknął Joe. - Chodź, pokażę ci sypialnie. Poprowadził ją na górę i otworzył jedne z trojga par

drzwi. Libby zerknęła, zamrugała oczami i zerknęła ponownie. Wszystko w pokoju było niebieskie, nawet trzy niewielkie piętrowe łóżeczka!

- To na wypadek, gdyby cała szóstka wspomnianych w kontrakcie wnucząt okazała się być rodzaju żeńskiego.

- Byłoby zabawnie, gdyby urodzili się sami chłopcy.

- Nie doceniasz mojego ojca. Sąsiedni pokój wygląda identycznie, z tą różnicą, że wszystko jest tam różowe.

Pokiwał głową.

- Możesz się tu przebrać. Spotkamy się na dole za pięć minut.

- Za pięć minut - zgodziła się Libby.

Gdy Joe zamknął błękitne drzwi, szybko zrzuciła dżinsy i bluzkę i włożyła kostium. Spojrzała w lustro, niepewna, czy dobrze wygląda. Skąd to wahanie? Była przecież dorosłą kobietą, świadomą swej urody. Dlaczego teraz brała pod uwagą gust Joego? Zawsze uważała, że jednoczęściowy, głęboko wycięty kostium z lycry jest bardziej zmysłowy niż bikini, nie pozostawiające niczego dla męskiej wyobraźni.

Przesunęła dłonią po krawędzi dekoltu. Spojrzała na swój płaski brzuch, jędrne biodra i długie zgrabne nogi. Westchnęła z satysfakcją, lecz po chwili skrzywiła się.

Co za różnica, jak będzie wyglądać? Przyjechała tu, żeby podyskutować nad punktami kontraktu. Wzięła głęboki oddech i przysięgając, że zachowa się jak rozsądna, wykształcona kobieta, poszła na poszukiwanie Joego.

Znalazła go w kuchni. Stał przy rozsuwanych szklanych drzwiach i spoglądał na ocean. Zatrzymała się na chwilę i przesunęła wzrokiem po potężnej sylwetce mężczyzny. Poczuła ssanie w żołądku. Joe podniósł rękę, aby poprawić włosy, a wówczas mięśnie jego grzbietu drgnęły harmonijnie. Libby była oczarowana. Zamrugała powiekami, chcąc odpędzić natrętne myśli, i weszła do pomieszczenia.

Joe odwrócił się i ze zmarszczonymi brwiami spojrzał na towarzyszkę. Libby wstrzymała oddech. Coś w jego wzroku podsunęło jej niespodziewaną odpowiedź. Patrzył nie na nią, lecz na jej kostium!

- Kiepski wybór - mruknął.

- Słucham?

- Kostium. Przy twojej karnacji powinnaś nosić jasne, pastelowe kolory zamiast czerni. Poza tym ten krój deformuje ci piersi. Lepsze byłoby cienkie bawełniane bikini, lub jeśli upierasz się przy kostiumie jednoczęściowym, coś z usztywnionym biustonoszem.

- Przepraszam bardzo! - uniosła się Libby.

- Nie musisz przepraszać - uśmiechnął się Joe. - Nie próbuję ironizować, ale uważam, że jeśli chcesz wyglądem wzbudzić zainteresowanie mężczyzny, powinnaś podkreślić naturalne walory swej sylwetki.

- Wystarczą mi takie, jakie są!

- Oczywiście - wyszczerzył zęby Joe. - Jak na trzydziestolatkę masz znakomitą figurę.

- Jak ci wymierzę pożądanego kopniaka, poznasz jeszcze inne moje walory! - fuknęła jak rozzłoszczona kotka.

- Nie rozumiem, dlaczego się denerwujesz - powiedział uspokajającym tonem. - Próbuję tylko przekazać ci część mego doświadczenia.

- Zachowaj swoje poronione uwagi dla siebie!

- Pomysły.

- Co?

- Poronione mogą być pomysły. Uwagi najwyżej niewczesne.

- Proszę bardzo! Nic dziwnego, że pozostawiłeś ojcu trud znalezienia ci żony, jeśli każdą kobietę traktujesz w ten sposób!

- Mea culpa, mea culpa, mea maxima culpa. - Przy każdym słowie Joe walił się w potężną pierś, aż dudniło. Libby nie mogła opanować chichotu.

- Wybaczam ci - powiedziała. - W zamian też udzielę ci kilku rad. Jeśli chcesz, żebyśmy współpracowali przeciwko spiskowi naszych ojców, nie próbuj kształtować mnie według własnego gustu. Jestem zadowolona z tego, co mam.

- Rutyna pozbawia ostrości widzenia - mruknął współczująco.

- Wiesz co, kochasiu? Dzięki spotkaniu z tobą zaczęłam odkrywać w sobie nowe cechy charakteru.

- Naprawdę? - Niepewnie zerknął spod oka. Skinęła głową.

- Okazało się, że uwielbiam zadawać ból. Muszę wprost się powstrzymywać, żeby cię nie udusić.

- Niektórzy twierdzą, że gwałt idzie w parze z namiętnością. Nie mogłabyś tego jakoś wykorzystać? - spytał z nadzieją w głosie.

Libby wiedziała, że kpi sobie z niej, lecz nie mogła odpędzić nagłej fali pożądania, która ogarnęła jej ciało. Odezwała się zgrzytliwie.

- „Niektórzy"? Czy ci sami, którzy twierdzą, że każda kobieta w głębi duszy pragnie być uległą?

- A to nieprawda?

- Wyobraź sobie, że nie. Normalna kobieta pragnie związku opartego na partnerskich zasadach.

- Ale ty nie jesteś normalną kobietą - zauważył. -

Jesteś trzydziestoletnią starą panną z wyższym wykształceniem matematycznym.

- Zapomniałeś o docenturze!

- O czym?

- To ulubiona śpiewka mojej mamy. .Jesteś trzydziestoletnią starą panną, a do tego docentem". Oczywiście mogę zrozumieć jej punkt widzenia. Ma sześćdziesiąt siedem lat, urodziła się w Polsce i nawet nie ukończyła szkoły średniej. A ty co masz na swoją obronę?

- Nie potrzebuję niczego. Jestem mężczyzną.

- Amen.

- Cholera. - Joe wziął głęboki oddech. - Nie powinniśmy teraz rozpoczynać kłótni.

- Dopiero później?

- Przyjechaliśmy tutaj po to, żeby złagodzić dzielące nas różnice - powiedział Joe z przesadną cierpliwością.

- Złagodzić? Potrzeba młota parowego, żeby je trochę zmiękczyć.

- Powiem ci coś. Bardziej się martwię zachowaniem swojego ojca, niż twoim.

Libby spojrzała krzywo.

- Dzięki za komplement, ale nie umiem odpłacić podobnym.

- Jeszcze nad tym popracujemy.

- Tego się obawiałam - zamruczała wychodząc przez otwarte drzwi kuchni.

Świeży powiew przesyconego morską solą powietrza owionął jej twarz. Dzień zapowiadał się cudownie. Libby odetchnęła głęboko, nieświadoma błysku w oczach Joego na widok jej falujących piersi. Miała ochotę śpiewać. Nieczęsto zdarzało się jej przebywać na tak pięknej prywatnej plaży, nawet jeśli musiało to być okupione towarzystwem niezbyt dobrze wychowanego mężczyzny. Zatrzymała się na piaszczystym wzgórku, około trzydziestu metrów od brzegu i zapytała:

- Tutaj?

- Świetnie - Joe rozłożył trzymany dotąd pod pachą koc. Libby wbiła pięty w ciepły piasek i obserwowała, jak mężczyzna ułożył się na plecach, podkładając ręce pod głowę. Słońce igrało we włosach porastających mu pierś, a serce kobiety znów poczęło łomotać. Jak poprzedniej nocy, aby się uspokoić, zaczęła obserwować ciemne znamię na ramieniu Joego.

- Niech zgadnę- mruknął z rezygnacją jej towarzysz. -Nie podoba ci się ta plamka?

- Nie, skądże - zmusiła się do uśmiechu. Cholera, musi bardziej uważać na to, co robi. Inaczej popadnie w rozstrój nerwowy i ugruntuje swą opinię zamkniętej w sobie starej panny. Ostrożnie położyła się na kocu, starając się utrzymać bezpieczny dystans. Założyła okulary przeciwsłoneczne i zaczęła przeglądać torbę w poszukiwaniu olejku do opalania.

Joe przysunął się bliżej. Libby drgnęła, gdy jego owłosiona noga dotknęła delikatnie jej skóry.

- Dobry pomysł - zauważył. - O tej porze roku słońce grzeje bardzo silnie.

- Słuszna uwaga - burknęła i szybko odkręciła wieczko, w obawie, że Joe zaoferuje swą pomoc. Nie potrafiłaby usiedzieć w spokoju, czując dotyk jego palców. Sama myśl o tym wywoływała przyśpieszone bicie jej serca.

Zawzięcie rozsmarowywała grubą warstwę olejku na skórze, jednak ku jej zdziwieniu Joe nie przejawiał najmniejszej ochoty do pomocy. Przetoczył się na brzuch i zamknął oczy. Niezadowolona z jego zachowania Libby skończyła swe zajęcie i położyła się na plecach.

- Mogłabyś mnie też posmarować?-mruknął sennie Joe.

- Ciebie? - zająknęła się. Odmowa zabrzmiałaby głupio, lecz zgoda oznaczała konieczność dotknięcia jego jędrnego ciała, co na pewno nie przyniosłoby ulgi jej rozdygotanym nerwom. Libby niepewnie zagryzła wargę. Próbowała sobie wytłumaczyć, że jest przecież dorosła. Powinna opanować emocje na czas koniecznego zabiegu. Chyba się na niego nie rzuci! Zachichotała nerwowo.

- To wcale nie jest śmieszne - oburzył się Joe. - Mam delikatną skórę i łatwo doznaję odparzeń, a wówczas jestem nie do zniesienia.

- Bardziej niż teraz? - z przekąsem spytała Libby. - To chyba niemożliwe.

- Masz cięty języczek, moja pani.

- Powinieneś się do tego przyzwyczaić.

- Może zdobądź się na odrobinę kobiecej czułości i posmaruj mi plecy.

- Nie jest z tobą najgorzej, skoro odwołujesz się do kobiecej czułości.

- Zawsze musisz mieć ostatnie słowo - zauważył Joe.

- Naprawdę?

Polała mu plecy strumieniem chłodnego płynu. Drgnął, co skwitowała uśmiechem. Odłożyła buteleczkę, rozprostowała palce, wzięła głęboki oddech i rozpoczęła masaż. Poczuła miękkość jego skóry oraz stalowy spokój ukrytych głębiej mięśni.

Pomału dłonie kobiety zsuwały się coraz niżej, w dół pleców. Woń rozgrzanego olejku zmieszała się z naturalnym zapachem ciała Joego, dając efekt burzący zmysły. Libby oddychała ciężko, lecz nie przerywała.

- Skończyłam - powiedziała po chwili stłumionym, nieswoim głosem.

- A nogi? - zamruczał prosząco.

- Możesz posmarować sam - odmówiła, choć miała wielką ochotę spełnić jego żądanie.

Joe obrócił się na bok, oparł głowę na dłoni i popatrzył spod oka.

Libby wydawało się, że odpowiedziała na jego spojrzenie uprzejmym uśmiechem, gdy nagle mężczyzna chwycił ją za rękę i przycisnął do swej piersi.

Przez chwilę zaskoczenie odebrało jej zdolność poruszania się. Wciśnięta nosem pomiędzy włosy porastające ciało Joego spróbowała wziąć głęboki oddech, lecz wówczas podniecająca woń w dwójnasób odurzyła jej zmysły. Poczuła, że mężczyzna unosi ją lekko i podciąga ku górze. Zobaczyła jego błękitne oczy na wysokości swej twarzy. Oczy, które pociemniały tłumioną namiętnością.

Przesunęła koniuszkiem języka po wyschniętych wargach. Skupiła uwagę na ustach Joego. Jej ciało płonęło, a w szyi czuła delikatne, lecz natrętne pulsowanie. Była tak zauroczona chwilą, że nie zauważyła, gdy mężczyzna położył dłoń na jej karku i delikatnie przycisnął. Chwilę przedtem, nim ich usta się zetknęły, próbowała się cofnąć. Za późno. Jego wargi chwyciły jej usta, nie pozwalając na myśl o oporze. Poczuła dotyk jego języka i instynktownie rozchyliła usta. Fala podniecenia ogarnęła jej ciało.

- Nie - powróciła do świadomości. Ku jej zdziwieniu i lekkiemu żalowi Joe nie zaprotestował. Z pozorną obojętnością, całkowicie odbiegającą od uczuć, jakie targały ciałem Libby, ułożył ją z powrotem na kocu.

- Dlaczego to zrobiłeś?

- Żeby oczyścić atmosferę - odparł spokojnie.

- Oczyścić... - nie zrozumiała.

- Właśnie - pokiwał głową. - Od chwili, kiedy tu przyjechaliśmy, zachowywałaś się jak zdenerwowana kotka, oczekując jakiegoś ataku z mej strony. Teraz, kiedy już go przeżyłaś, możemy powrócić do właściwego celu naszego spotkania. Do kontraktu.

Więc tak zinterpretował jej zachowanie? Obawa przed atakiem? Choć nie miało to nic wspólnego z jej prawdziwymi uczuciami, Libby postanowiła nie zagłębiać się w wyjaśnienia.

- Mam umowę w torbie, ale czy przedtem mogłabym dostać coś do picia? - Słowa z trudem przechodziły jej

przez wyschnięte gardło. - To słońce pali rzeczywiście mocno.

- Nie ma sprawy. - Joe podniósł się kocim ruchem i pobiegł w stronę domu.

Libby westchnęła. Potrzebowała kilku minut samotności, aby zacząć zachowywać się normalnie.
























ROZDZIAŁ 4



Zanim Joe powrócił z napojami, Libby pozbierała się na tyle, że bez drżenia dłoni mogła odebrać od niego butelkę coli.

- Lepiej? - Śledził ją wzrokiem, gdy piła lodowaty napój.

- Bosko - Libby przycisnęła oszronioną butelkę do policzka. - Czuję się jak w niebie.

- Świetnie. - Spojrzał w bok. - Gdzie kontrakt? Libby zamrugała powiekami. Słońce oraz nieprzespana noc całkowicie przytępiły jej zdolność myślenia. Sięgnęła do torby i wyjęła dokumenty oraz długopis.

- Tutaj.

- Niech spojrzę jeszcze raz. - Joe wyciągnął się i zerknął w papiery. - Dziwne imię: Liberty Joy - mruknął z zaciekawieniem.

- Podczas wojny moi rodzice spędzili dwa lata w obozie, a potem jeszcze pięć w łagrze dla uchodźców, czekając na możliwość emigracji. Nic dziwnego, że „wolność" była ich ukochanym słowem.

Joe pokiwał głową.

- Powinniśmy tę umowę rozpatrzeć punkt po punkcie.

- Ja to zrobię! - zawołała gwałtownie Libby. - Dostarczono ją właśnie mnie, pamiętasz? Na twoje uwagi przyjdzie kolej, gdy otrzymasz poprawioną wersję. Teraz tylko pisz. - Podała mu długopis.

- Słyszałaś przysłowie „Co dwie głowy, to niejedna"? Libby zamknęła oczy i policzyła do dziesięciu. Wciąż ją

drażnił. Nic dziwnego, że dotąd się nie ożenił. Tylko jakaś desperatka mogłaby wyjść za niego. Libby nie była zdesperowana. I nigdy nie będzie.

- Dalej, nie wstydź się. - Iskierki humoru w oczach Joego przeczyły współczującemu tonowi głosu. - Obiecuję się nie śmiać.

- Będziesz płakał, jeśli natychmiast nie zamilkniesz! -wybuchnęła. - Piszesz czy nie?

- Nie. - Położył przed nią kartkę. - Jeśli chcesz udawać mężczyznę, to pracuj sama.

- Przynajmniej zachowuję się jak osoba dorosła - stwierdziła Libby, choć nie była o tym zupełnie przekonana.

- Do roboty. - Zerknęła na pierwszy paragraf. - Zaczyna się dosyć prosto. Nazwisko, wiek, wykształcenie. Hm. -Przerwała i ponownie przeczytała coś, na co przedtem nie zwróciła uwagi. - Nie ukończyłeś studiów?

- Nie. Przesiedziałem na Harvardzie tylko dwa lata.

- Co studiowałeś?

- Ekonomię.

- Dlaczego? Przecież chciałeś zostać kucharzem.

- Ojcu nie spodobał się mój wybór, więc zawarliśmy układ. Ja miałem zrobić dyplom, a wówczas, jeśli nadal trwałbym przy swoim postanowieniu, tata miał mi zapewnić start w przemyśle gastronomicznym. Jednak zanim zacząłem na dobre studiować, dostał ataku serca i musiałem podczas jego rekonwalescencji pokierować firmą. Miałem zamiar powrócić na uniwersytet za rok, ale po dwóch miesiącach całkowicie pochłonęły mnie sprawy biznesu i tak już zostało.

- Mogłeś ukończyć studia zaoczne.

- Po co? - Joe obrócił się na bok i spojrzał na kobietę. - Dlaczego miałbym tracić czas na studiowanie teorii, skoro na co dzień mam do czynienia z praktyką? Kłopot z tobą polega na tym, że jesteś wykształconą snobką.

- Nie jestem! - zaprotestowała gwałtownie.

- Jesteś! Edukacja stanowi jedyny bilet wstępu do kręgu twych przyjaciół.

- To nieprawda. - Libby była głęboko przejęta jego oskarżeniem. Zawsze uważała siebie za osobę o bardzo liberalnych poglądach.

- Pomyśl przez chwilę. Kto z twoich znajomych nie posiada dyplomu?

- No... nikt.

- Co więcej, przypuszczam, że niemal wszyscy ukończyli co najmniej dwa fakultety lub obronili pracę doktorską.

- To dlatego, że poznałam ich na uniwersytecie... -próbowała się bronić.

- Tak, to wszystko wyjaśnia. - Jego głos nie brzmiał zbyt przekonywająco, lecz Libby wolała uniknąć dalszej dyskusji. Potrzebowała spokoju, aby dobrze przemyśleć słowa Joego.

- Odbiegliśmy od zasadniczego tematu.

- Sama zaczęłaś.

- Punkt dotyczący narzeczonego jest bez sensu. - Libby w zamyśleniu ssała koniec długopisu.

- Czy ja wiem? Brzmi dosyć rozsądnie - zamruczał Joe.

- Jak reklama Pięknego Królewicza! Wolałabym coś bardziej wyważonego. Ze szczególnym uwzględnieniem skromności kandydata. - Zanotowała coś na marginesie.

- Jeśli głośno nie mówisz o swych zaletach, inni za ciebie tego nie zrobią.

Libby spojrzała na twarz mężczyzny.

- Za to na świecie byłoby ciszej.

- Słyszałem, że akademicy zamykają się w wieżach z kości słoniowej, ale czy nie uważasz, że lekko przesadzasz?

- Chyba nie powinniśmy tracić słów na...

- Powinniśmy - przerwał. - Jesteś przecież na tyle rozumna, żeby pamiętać, o czym mówiłem wczoraj. Musimy potraktować ten dokument jak najbardziej poważnie. Dość udawania.

- Najwyższy czas - odcięła się Libby.

- Co masz na myśli? - Joe powoli kończył pić colę.

- Paragraf dotyczący podziału obowiązków. Mowa w nim o tym, że mam zajmować się domem, rodziną, bawić gości, a w zamian będę otrzymywać część twoich dochodów.

- Brzmi to uczciwie.

- Nie potrzebuję twoich pieniędzy. Mam wykształcenie i sama potrafię zarobić na siebie.

- Nie będziesz pracować, tylko zajmować się domem.

- Będę! Moja praca jest dla mnie bardzo ważna. Nie jestem jakąś smarkatą maszynistką, strzelającą wokół oczami w nadziei złapania chłopaka. Mam dyplom i wieloletnie doświadczenie. Kocham swą pracę. Nie ma nic piękniejszego od chwili, w której widzisz błysk zrozumienia i zainteresowania w oczach studenta. I ty oczekujesz ode mnie, żebym z tego zrezygnowała?

- Powinnością żony jest prowadzenie domu.

- Bzdury! - warknęła Libby. - Nie masz żony, a twój apartament lśni czystością.

- Mam gospodynię - przyznał się Joe. - Lecz uważam, że to należy do obowiązków żony.

- Dlaczego? - spytała. - Chodzi jedynie o to, żeby w mieszkaniu było czysto i schludnie, prawda?

- Tak, ale...

- Więc dlaczego przypuszczasz, że apartament będzie lepiej posprzątany, jeśli zrobi to ktoś, kto cię kocha, niż ktoś, komu płacisz?

- Zony powinny sprzątać.

- Przestań w kółko powtarzać to samo i pomyśl, na miłość boską! - zawołała zrozpaczona Libby. - Pragniesz, żeby w domu był porządek. Twoja gospodyni czyni to znakomicie. Z jakiego powodu miałbyś wymagać od żony tego, do czego jest nie przygotowana zawodowo? Dlaczego nie posadzisz swojego księgowego przed komputerem na miejscu programisty?

- Masz rację, ale...

- Istnieje ta sama zależność - ciągnęła Libby. - Nie można zastąpić kogoś wykwalifikowanego nowicjuszem. To nie ma sensu.

- Ale jeśli nie zajmiesz się sprzątaniem, będzie ci się nudzić.

- Nie słuchasz tego, co mówię. Nie będę siedziała w domu. Będę uczyć, jak zwykle.

- Moja żona nie będzie pracować poza domem!

- Będąc ciągle z tobą dostałaby kręćka!

- No dobrze. - Joe wzruszył ramionami. - Zawrzyjmy kompromis. Ja zatrzymam gospodynię, a ty zostaniesz w domu.

- To nie kompromis - powiedziała cierpko Libby. - To byłaby kompletna kapitulacja z mojej strony. Chociaż -napisała kilka słów na marginesie - przyjmuję ofertę pozostawienia gospodyni.

- Ciekawe - wtrącił z kwaśnym uśmiechem Joe. - Bierzesz, nie dając nic w zamian.

- Oddam porcję zdrowego rozsądku - odparła jego atak. - Ale żeby udowodnić ci, że mam serce po właściwej stronie, zgodzę się pełnić honory domu wobec twych gości, pod warunkiem, że uprzedzisz mnie dzień wcześniej o ich przybyciu.

- Nigdy nie wątpiłem, że masz serce po właściwej stronie. - Błyszczącym wzrokiem spojrzał na jej lewą pierś. Libby poczuła kolejną falę emocji.

- Dokładnie tutaj. - Wyciągnął rękę i dotknął miękkiego ciała. Libby wstrzymała oddech, a jej serce wybijało huczący rytm, łomocząc o żebra.

- Oczywiście, że tutaj. - Próbowała opanować się i mówić normalnym głosem. - Wszystkie części mego ciała są tam, gdzie potrzeba.

- Tak? - Przesunął palcem wskazującym wzdłuż krawędzi jej kostiumu. Nagły dreszcz wstrząsnął ciałem kobiety. Odruchowo porównała swą sylwetkę z kształtami Myrny. Nie miała wątpliwości, która z nich bardziej odpowiadała męskim oczekiwaniom. W końcu, to i tak bez różnicy. Związek z Joem, chociaż dość dziwny, polegał jedynie na rozwiązywaniu wspólnych problemów. Sięgnęła po butelkę z colą, próbując umknąć przed dotykiem swego towarzysza.

- Jeśli chodzi o następny paragraf...

- Nie skończyliśmy omawiać poprzedniego - zaoponował Joe.

- Skorzystaj ze swej szansy, kiedy otrzymasz kontrakt. - Libby przebiegła wzrokiem tekst.

- Mamy zamieszkać w domu na Long Island.

- Cóż w tym złego?

- Nic, jeśli zamierzasz spędzić czas na dojazdach do centrum - odpowiedziała. - Mnie się to nie podoba.

- Ale dzieci powinny mieć duże podwórko do zabawy.

- Dzieci powinny mieć rodziców - odpaliła Libby. - Jeśli będziemy mieszkać na Long Island, dojazdy zajmą nam codziennie minimum dwie godziny. Czas, który moglibyśmy spędzić wspólnie, zajmując apartament w śródmieściu.

- Apartamenty są zbyt małe - zapierał się Joe. - Dzieciaki potrzebują przestrzeni i świeżego powietrza.

Libby wzruszyła ramionami.

- To będziemy zabierać je do parku. Dzieci łatwiej adaptują się do każdych warunków, niż przypuszczasz.

- Jeśli będziesz wciąż w domu, tylko jedno z rodziców traciłoby czas na dojazdy - nie ustępował.

- Posłuchaj mnie bardzo uważnie - powoli, głębokim tonem powiedziała Libby. Zaczęła podejrzewać, że Joe gra nie fair. - Nie porzucę mej pracy, aby zakopać się na przedmieściu.

- Negocjacje z tobą, to jak prowadzenie rozmów z Rosjanami.

- Nonsens. Przyznaję, że mój apartament jest zbyt mały dla całej rodziny. Zamieszkamy u ciebie.

- Co za wspaniałomyślność! - mruknął sarkastycznie.

- Większą część ostatniej strony poświęcono planowaniu potomstwa - zmieniła temat Libby.

- Tu nic nie da się zmienić - westchnął z rezygnacją Joe. - Tata jest bardzo uparty.

- Uparty, czy nie, sześcioro dzieci nie przejdzie! Jedno wystarczy.

- Jedno? - Joe otworzył usta ze zdumienia. - Chyba na początek! A co będzie, jeśli urodzi się dziewczynka?

- Będziemy wiedzieć, że Bóg pobłogosławił nasz związek! - fuknęła.

- Mężczyzna potrzebuje syna, żeby przekazać mu zarządzanie firmą!

- Dziewczynki również się do tego nadają.

- Czasem tak, ale nie zawsze! Popatrz na siebie. Biznes cię nie interesuje.

- Prawda - przyznała Libby, chociaż nie podzielała całkowicie jego punktu widzenia. Z drugiej strony zdawała sobie jednak sprawę, że chęć posiadania syna jest powszechna wśród mężczyzn. Nawet tych, których znała.

- Chcę przynajmniej jednego syna - upierał się Joe.

- Po pierwsze, za płeć dziecka odpowiedzialny jest ojciec, a po drugie, możemy mieć dwanaście córek, próbując spełnić zadość twemu żądaniu.

- Nic mnie to nie obchodzi.

- Oczywiście, że nie. Nie będziesz przez dziewięć miesięcy odczuwał mdłości, przestrzegał diety ani wyglądał jak purchawka - mówiła szybko Libby. - Cały twój udział zamknie się w kilku sekundach.

- Nie doceniasz mnie. - Joe skrzywił usta w uwodzicielskim uśmiechu. - Potrafiłbym kochać się z tobą całymi godzinami. Godzinami pełnymi rozkoszy.

Jego aksamitny głos wywołał ciąg niepokojących skojarzeń w umyśle Libby. Poczuła ciepło rozlewające się po całym ciele. Potrząśnięciem głowy odpędziła niebezpieczne myśli.

- Nie jestem amatorką całodziennych orgii - powiedziała oschle. - Poza tym to pestka w porównaniu z dziewięciomiesięczną ciążą.

- Skąd wiesz, jeśli nigdy nie próbowałaś? Myślałem, że naukowcy uwielbiają eksperymentować. Co tam piszesz?

- Że pragnę jednego dziecka, ale jeśli urodzi się dziewczynka, zgadzam się na drugie.

- To też kompromis?

- Na razie wystarczy. Czy mógłbyś podać mi torbę? Joe wyciągnął rękę, a Libby wypakowała zawinięte w papier kawałki ciasta.

- Chcesz? - spytała.

- Dzięki. Umieram z głodu. - Odwinął papier i odgryzł spory kęs.

Libby obserwowała w zdumieniu, jak jego twarz stężała, przybierając wyraz prawdziwego przerażenia i wstrętu. Joe przełknął głośno i spojrzał na leżące resztki.

- Cóż to jest, u diabła?!

- Ciasto. Czekoladowe - Libby ostrożnie odgryzła kawałek. Smakowało tak jak zwykle. - Co się stało?

- Skąd wytrzasnęłaś to paskudztwo?

- Zrobiłam. Użyłam ciasta w proszku i puszkowanej czekolady.

- Puszkowanej? Nic dziwnego, że smakuje jak parafina. - Joe pozbierał pozostałe kawałki, zabierając nawet ten, który Libby trzymała w ręku, i cisnął je w piasek. – Mewy się posilą. I tak nie znajdą nic lepszego. Wstyd. Założę się, że twoja matka nigdy nie piecze ciast z pudełka.

Libby chciała odpowiedzieć, że jej matka, będąc emerytką, ma wiele czasu na domowe wypieki, ale po namyśle zrezygnowała. Nie było sensu zaczynać dyskusji od nowa.

- Pokażę ci, jak piecze się prawdziwe ciasto.

- Ale ja jestem głodna teraz, a nie w jakiejś nieokreślonej przyszłości. - Z żalem popatrzyła na obsypane piaskiem szczątki.

- Nie ma sprawy - Joe nieoczekiwanie podniósł się z miejsca. - Postawię ci lunch. Znam miejsce, gdzie podają najlepsze homary w tej części wybrzeża.

- Prowadź. - Wyciągnęła dłoń i pozwoliła się podnieść. Było jej lekko na duszy. Ten dzień miał jednak swoje uroki.

Libby westchnęła z niechęcią i wyłączyła telewizor.

- W środę wieczorem powinno być przecież coś nadającego się do oglądania - wymruczała. Dochodziła ósma, a na żadnym kanale nie znalazła niczego interesującego.

Mamrocząc pod nosem wzięła do ręki stertę papierów przygotowanych do sprawdzenia. Nie miała ochoty tego robić. Czuła się nieswojo. Od zeszłego weekendu, od czasu wycieczki na plażę, nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Nachmurzona sięgnęła po czerwony ołówek i spojrzała na pierwszą stronę.

Dotarła mniej więcej do połowy skomplikowanego dowodu matematycznego, gdy usłyszała pukanie. Szczęśliwa, że ktoś przerwał jej nudne zajęcie, poszła otworzyć.

Spojrzała przez wizjer i jej serce zatrzepotało radośnie. Za drzwiami stał Joe. Drżąc z emocji, zdjęła łańcuch i odblokowała zamek.

- Gdzie jest kuchnia?

Libby odruchowo wzięła jedną z papierowych toreb, które trzymał mężczyzna.

- Też się cieszę, że cię widzę. To naprawdę piękny wieczór - powiedziała z przekąsem. - Co jest w środku? -Wetknęła nos w torbę.

- Coś, co powinno znaleźć się w kuchni. Pokażesz mi drogę?

- Tam - wskazała wahadłowe drzwi w końcu korytarza. -Może to głupie pytanie, ale dlaczego przynosisz mi zakupy?

- To jest kuchnia? - Joe wsunął głowę do pomieszczenia.

- Coś nie tak? - Położyła torbę na blacie obok zlewu.

- Jest tak mała, że trudno się w niej obrócić. Kot by się nie zmieścił.

- Nie mam kota - odpowiedziała bezwiednie, patrząc, jak Joe wykłada na stół przyniesione produkty.

- Przestań się wygłupiać.

- Po pierwsze, nie ja zaczęłam z tym kotem, a po drugie, nadal nie rozumiem, dlaczego panoszysz się w mojej kuchni.

- Mówiłem, że przyjdę. - Joe zmiął pustą torbę i rzucił ją w kierunku kosza na śmieci. Wylądowała na podłodze, ale nie zwrócił na to uwagi.

- Czy to znaczy, że nie żartowałeś, gdy obiecywałeś nauczyć mnie piec ciasto?

- Właśnie. - Otworzył szafkę i zajrzał do środka. -Uznałem za swój obowiązek uratować kilku twoich gości przed ciężkim zatruciem.

- Czego szukasz?

- Miseczek. Są. - Sięgnął na górną półkę i wyjął kilka naczyń.

- Może cię to zdziwi, przyjacielu, ale jestem nader zadowolona ze swoich umiejętności i z ciast w proszku.

- Za to ja nie - odparł z powagą. - Więc jeśli ten związek ma trwać nadal, musisz wziąć lekcję podstaw pieczenia.

Libby w milczeniu rozważała jego słowa. Czy mówił wyłącznie o współdziałaniu przeciwko spiskowi ojców, czy chodziło mu o coś więcej? O coś bardziej osobistego? Rozmarzyła się przez chwilę, lecz zaraz powróciła do rzeczywistości. Mężczyźni, których przyjaciółki wyglądają jak Myrna, nie tracą głowy dla trzydziestoletnich matematyczek.

- Poza tym - mówił dalej, nie zwracając uwagi na jej milczenie - słyszałaś chyba, że droga do serca mężczyzny wiedzie przez żołądek? Jeśli będziesz pilną uczennicą, to może dowiesz się, jak złapać męża.

- Mówiłam już, że nie szukam okazji. Mężczyzna na tyle głupi, żeby ożenić się z kobietą tylko dlatego, że ona dobrze gotuje, nie jest wart zachodu.

- Czego oczekujesz od mężczyzn? - Rzucił jej zaciekawione spojrzenie. - Czego może wymagać wykształcona, osamotniona intelektualistka od kandydata na męża?

- Nie jestem osamotnioną intelektualistką! - zawołała Libby. - Jeśli jeszcze raz to powtórzysz, zniżę się do twego poziomu i użyję siły fizycznej!

Joe przerwał rozpakowywanie drugiej torby. Spojrzał na mocno zaciśnięte wargi kobiety, przesunął wzrokiem po jej szczupłych ramionach, a na koniec zerknął na drobne dłonie.

Libby poczuła nagły dreszcz, spowodowany spojrzeniem jego błękitnych oczu, Nieomal dotykał wzrokiem jej skóry. Nie chciała mieć nic wspólnego z człowiekiem, który jej dokuczał, ale nie mogła powstrzymać swych myśli i uczuć.

- Nie dałabyś sobie rady z pijanym staruszkiem, a co dopiero ze mną.

- Naprawdę? - spytała. - Cóż jest w tobie takiego szczególnego?

Ostrożnie odstawił na blat tekturowy pojemnik z jajkami i podszedł, zatrzymując się kilka centymetrów od niej. Z tej odległości jego wzrost i szerokość ramion wydawały się wręcz przytłaczające. Libby spojrzała na pulsujący biceps lewej ręki Joego, ale pozostała na miejscu.

- Jestem większy od ciebie - zauważył mężczyzna. -Dużo większy.

- Powiadają „duży, a głupi". Uwielbiasz przysłowia - zamruczała, podniecona bliskością jego ciała. Bijące od niego ciepło paliło jej skórę i powodowało wibrację myśli. Ostra woń płynu po goleniu mąciła umysł.

- Czytałaś w dzieciństwie zbyt dużo bajek. - Joe wyciągnął dłonie i niespodziewanym ruchem przyciągnął Libby do siebie.

Jej zgrabny nosek rozpłaszczył się na błękitnej koszuli mężczyzny, przez materiał czuła szorstkość porośniętej włosami piersi.

- Posłuchaj, przerośnięty mądralo... - Libby próbowała uwolnić się z uścisku, lecz to spowodowało, że wyraźniej poczuła jędrność jego ciała.

- Nic dziwnego, że nikt dotąd ci się nie oświadczył, skoro z każdym rozmawiasz w ten sposób. Na Boga, kobieto, czy nie masz pojęcia, jak traktować mężczyzn? Spróbuj użyć podstępu, oszukuj trochę.

Zwarł mocniej ramiona. Piersi Libby przylgnęły do jego ciała.

- Nie chciałam uwłaczać twej inteligencji, stosując nieczyste zagrania. - Próbowała się odsunąć, ale Joe trzymał ją mocno. Jego przewaga fizyczna nie powodowała w niej strachu, lecz podniecenie.

- Proszę bardzo - uśmiechnął się. Jego zęby błyszczały olśniewającą bielą. - Nie stawiam przeszkód.

Libby gorączkowo usiłowała znaleźć wyjście z sytuacji. Wiedziała, że jeśli nie ustąpi, będzie ją tak trzymał w nieskończoność. I choć nie sprawiał jej bólu, bliski kontakt powodował narastającą, trudną do opanowania namiętność. Za chwilę Joe mógł to zauważyć.

Odchyliła głowę i spojrzała mu prosto w twarz.

- Kochany niedźwiadek nie ma zamiaru skrzywdzić swego słodkiego koteczka, cio?

- Bardzo dobrze - skinął głową Joe. - Idzie ci łatwiej, niż przypuszczałem.

- Mam silny instynkt samozachowawczy!

- Zasłużyłaś na nagrodę.

- Nagrodę? - Ponownie odchyliła głowę i spojrzała na niego krytycznym wzrokiem. - Zaprezentujesz mi pozę Schwarzeneggera?

- Lepiej - mruknął przysuwając usta do jej twarzy.

Zaskoczona Libby nie zdążyła pomyśleć o obronie. Jego wargi stłumiły nie wypowiedziany protest i zmusiły ją do oddania pocałunku. Splotła dłonie na karku mężczyzny. Miękkość jego skóry powodowała słodką wibrację jej ciała.

Bezwiednie przytuliła się mocniej. Joe również poddał się urokowi chwili. Jednak głęboko zakorzenione poczucie zagrożenia zmusiło Libby do działania. Szarpnęła się w tył i wysunęła z jego objęć.

- Co teraz? - spytał Joe, bardziej zdziwiony, niż niezadowolony z jej postępku.

- Przerwa skończona. - Libby uspokoiła drżenie głosu i mówiła dalej. - Myślałam, że masz zamiar mi pokazać, jak upiec ciasto.

- Mogę nauczyć cię wielu innych rzeczy. - Jego uwodzicielski głos przyprawiał ją o dreszcze.

- A ja mogę iść do biblioteki i wypożyczyć książkę kucharską - odpowiedziała, z trudem łapiąc oddech.

- Jestem lepszy niż jakakolwiek książka. - Uśmiech Joego zapowiadał wiele niespodzianek, niekoniecznie związanych z gotowaniem, jednak, ku rozczarowaniu Libby, mężczyzna zajął się przyniesionymi produktami.

- Siadaj - wskazał jej stołek. Wybuchnęła śmiechem na widok białej czapki kucharskiej, którą wyjął z torby i założył na głowę. Strój czynił go jeszcze wyższym, choć i tak wypełniał swą postacią niemal całą kuchnię.

- Bajery - zachichotała Libby, gdy mężczyzna owinął biodra śnieżnobiałym fartuchem.

- Cicho, mała, geniusz potrzebuje koncentracji.

- Ale nie skromności. - Sytuacja stawała się coraz bardziej zabawna. Mimo swego śmiesznego przebrania, Joe dziwnie pasował do otoczenia. Jakby był u siebie w domu.

- Jakie ciasto pieczemy?

- Frankfurter Kranz.

- Brzmi jak nazwa czegoś, co się smaruje musztardą.

- Święta naiwności! Ale czego należy oczekiwać od kobiety, która robi ciasto z proszku? To - wyciągnął sporej wielkości biszkopt - jest podstawą całej roboty.

- Sam go wykonałeś?

- Wczoraj. Musi poleżeć dwadzieścia cztery godziny przed wypełnieniem pozostałymi składnikami. Teraz zrobimy drugi, żebyś jutro mogła sama sprawdzić swe umiejętności.

- Dzięki. - Libby nie miała najmniejszej ochoty wyjść naprzeciw jego oczekiwaniom. Ile razy próbowała upiec prawdziwe ciasto, zawsze wychodził jej zakalec.

- Teraz - kontynuował Joe - rozgrzej piekarnik do około stu sześćdziesięciu stopni i posmaruj tę formę masłem, a następnie posyp mąką. Dasz sobie radę?

- Zrobię wszystko, co w mojej mocy. - Libby oblizała nerwowo usta. Jak dorosły mężczyzna mógł tak poważnie traktować pieczenie ciasta?

- Mam mikser - mruknęła, gdy wbił jajka do miseczki i posypał cukrem. Nie odpowiedział, jedynie spojrzał z ukosa i z przesadną energią wziął się do ucierania. Libby z zachwytem patrzyła na pracę jego potężnych mięśni. Już nie proponowała, aby skorzystać z miksera.

- Słucham? - Otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała na twarz mężczyzny.

- Mówiłem - powtórzył Joe - żebyś odmierzyła trzy czwarte kieliszka rumu.

Libby wzięła do ręki ciemną butelkę i zagwizdała ze zdumienia zerknąwszy na nalepkę.

- Ależ to mocne! Trzy czwarte kieliszka i będziesz gotów sam się włożyć do piekarnika.

- To nie dla mnie. - Zerknął na zawartość miseczki i wykonał jeszcze kilka ruchów, zanim począł nakładać masę do formy. Odstawił miseczkę do zlewu. - To dodatek do ciasta. Otwórz piekarnik.

Libby obserwowała, jak pieczołowicie wkładał formę do piekarnika. Sięgnęła po kieliszek z rumem. Było go chyba trochę za dużo. Upiła łyk, czując w ustach i żołądku przyjemne ciepło. Sprawdziła ponownie zawartość kieliszka. Teraz było za mało. Odkorkowała butelkę i ostrożnie odmierzyła kilka kropli.

- Co ty robisz? - spytał Joe.

- Chcę, żeby było dokładnie trzy czwarte kieliszka.

- Napchasz mi bakterii do ciasta.

- Nic podobnego. - Pociągnęła następny łyk. - Tak mocny alkohol zabija wszelkie formy życia.

- Oddaj mi to. - Odebrał jej kieliszek i butelkę. Z torby wyjął lśniący nóż o niemal trzydziestocentymetrowym ostrzu. Spokojnymi, zdecydowanymi ruchami przekroił ciasto w poprzek na trzy części.

Skropił rumem każdy plaster. Otworzył pojemnik z żółtą masą i zaczął ją rozsmarowywać.

- Dobrze - mruknął. - Nowy biszkopt masz w piekarniku, a ja już prawie kończę.

- Co to? - Libby wetknęła palec w miksturę i dostała drewnianą łyżką po ręku.

- Nadzienie.

- Dobre. - Polizała palec. - Co jest w środku?

- Dziesięć żółtek, dwie kostki masła, cukier, woda i pół kieliszka rumu - odpowiedział beznamiętnym głosem, zajęty pracą.

- Boże, znów rum! Nic dziwnego, że kręciłeś nosem na moje ciasto. Jesteś alkoholikiem.

- Jestem smakoszem.

- Moje ciasto może jeść cała rodzina. Twoje jest dozwolone tylko dla dorosłych.

- Umiem robić też inne rzeczy dozwolone tylko dla dorosłych - uśmiechnął się Joe, a Libby aż zadrżała, czując w jego głosie obietnicę rozkoszy.

- Skoncentrujmy się na jednym. - Spojrzała na ciasto. Powinna bardziej uważać, bo chwila zapomnienia może mieć fatalne skutki dla jej kobiecej godności.

- Skończone - Joe odstąpił krok w tył i z satysfakcją spojrzał na swoje dzieło.

Miał powody do dumy. Ciasto wyglądało jak zdjęte z wystawy wiedeńskiej cukierni.

- Wspaniała robota - mruknął bez fałszywej skromności. - Gdy skończysz sprzątać, zasiądziemy do stołu.

- Sprzątać?! - zająknęła się Libby. - To ty nabałaganiłeś! Powiodła wzrokiem po kuchni. Wokół piętrzyły się brudne naczynia, leżały porozrzucane sztućce, tu i ówdzie widniały plamy surowego ciasta.

- Jestem kuchmistrzem - Joe wyprostował swą potężną sylwetkę. - Nie zmywam naczyń.

- A okna? - nieco bez związku zamruczała Libby.

- Idę do salonu przejrzeć dzisiejszą prasę. - Wziął do ręki szklankę i w połowie opróżnioną butelkę rumu. - Zawołaj mnie, kiedy skończysz.

- Zawołać cię?... - wykrztusiła z niedowierzaniem Libby, lecz Joe już wyszedł. Nie żartował! Ten cholerny samiec naprawdę kazał jej sprzątać! Nawet zabrał rum! Kobieta zachichotała nerwowo, lecz jej uśmiech zamienił się po chwili w kwaśny grymas.

- Kuchmistrz... - mruknęła. Postanowiła, że gdy dostanie kontrakt z powrotem, uzupełni go o parę punktów dotyczących bałaganienia, sprzątania i tym podobnych rzeczy. Lecz teraz?... Musiała przyznać, że została pokonana. W każdym innym przypadku ubrałaby się i wyszła, lecz przecież nonsensem byłoby opuszczanie własnego mieszkania.

- Jeszcze zobaczymy, panie Landowski. - Odkręciła kran z gorącą wodą. - Jeszcze mi pan za to zapłaci.




































ROZDZIAŁ 5



Libby przetoczyła się po kanapie, uniosła słuchawkę dźwięczącego telefonu i mrukliwym głosem spytała, o co chodzi.

- Libby? - Głos Joego spędził z jej powiek resztki snu.

- Tak - stłumiła ziewnięcie.

- Mówisz, jakbyś jeszcze spała.

- Bo pewnie śpię.

- O wpół do czwartej, w piękne sobotnie popołudnie?

- Poprawiałam kilka prac. - Usiadła, próbując jednocześnie pozbierać rozrzucone papiery.

- To wszystko wyjaśnia - zauważył Joe. - Matematyka może uśpić każdego.

- Czy dzwonisz po to, aby nabijać się z tego, co robię, czy masz jakiś konkretny powód? - Radość, jaką odczuła na dźwięk jego głosu, ustąpiła niechęci.

- Owszem. Dostałem poprawiony kontrakt.

- Po sześciu dniach. Nieźle.

- Też tak sądzę. Minął prawie tydzień, a ojciec ani razu nie wspomniał o moim małżeństwie - powiedział z zadowoleniem.

- Mój także. Byłam u niego wczoraj na obiedzie i nie odezwał się nawet słowem na temat męża. Chociaż, mówiąc szczerze, nie miał ku temu okazji. Mama wciąż opowiadała o swojej wygranej.

- O wygranej? - zaśmiał się Joe. - Niech zgadnę. Odkryła salon bingo?

- Nic tak przyziemnego. W zeszły weekend tata zabrał ją na dawno obiecywaną wycieczkę do Atlantic City. Mam pewną teorię, dlaczego to zrobił - dodała ponuro. - W każdym razie, mama zarobiła cztery tysiące dolarów grając w .jednorękiego bandytę".

Joe zagwizdał z wrażenia.

- Szczęściara.

- Uważa się teraz niemal za milionerkę. Gdy wychodziłam, zamawiała przez telefon sporą liczbę losów na loterię. Prawdopodobnie wyda więcej, niż wygrała.

- Może znów jej się poszczęści. Ktoś przecież musi wygrać", więc dlaczego nie ona?

- Kiedyś wyjaśnię ci zasady rachunku prawdopodobieństwa.

- Bez fatygi - odparł Joe. - Jestem szczęśliwy w swej nieświadomości. Ale ponieważ dostałem kontrakt, chciałbym spytać, czy masz wolny wieczór. Moglibyśmy wspólnie popracować.

Libby zastanowiła się chwilę. A gdyby powiedzieć mu, że jest już umówiona? Może straciłby na pewności siebie? Jednak rozsądek zwyciężył. Po co kłamać, skoro jego to i tak nie obchodzi?

- Wolna jak ptak - powiedziała.

- Świetnie. - Usłyszała nutę satysfakcji w jego głosie. -W tej chwili siedzę nad projektem z naszej nowej kolekcji, ale skończę wcześniej, bo o siedemnastej trzydzieści chcę być w kościele, na mszy. Będę u ciebie o piątej i pojedziemy razem. Potem zjemy kolację i wspólnie przejrzymy kontrakt.

- Kolację? - spytała podejrzliwie Libby, pamiętając o bałaganie, jaki towarzyszył jego poprzedniej wizycie.

- Uhm. Otworzyli nową restaurację. Kuchnia wiedeńska. Trzeba spróbować.

- Brzmi nieźle - zgodziła się z ulgą.

- Zatem za półtorej godziny?

- Dobrze. - Starannie odłożyła słuchawkę i bezwiednie poczęła przerzucać papiery, myśląc, w co powinna sią ubrać. Joe nie wspomniał, jakiej kategorii jest restauracja; czy obowiązywał strój wieczorowy, czy panowała pełna swoboda, niczym w tawernie. Byleby nie popaść w przesadę. Lepiej włożyć coś tradycyjnego, tym bardziej że przedtem wybierali się do kościoła.

Skończyła zbierać pokreślone papiery i położyła je na stoliku. Poszła do łazienki, licząc na to, że gorąca kąpiel przywróci jej jasność myślenia.

Nie pomogło. Choć Joe potrzebował towarzystwa Libby tylko w związku z kontraktem, jej własne powody były bardziej skomplikowane. Niewidzialna, lecz silna więź łączyła ją z Landowskim. Odwiesiła mokry ręcznik i podeszła do szafy. Ubrała się i stanęła przed lustrem.

Krytycznym spojrzeniem obrzuciła klasyczny kostium, uzupełniony śnieżnobiałą jedwabną bluzką i krawatem. Nie ulegało wątpliwości, że w porównaniu z Myrną wyglądała dość skromnie. Usta kobiety wykrzywił grymas. Ktoś taki jak Myrna prezentował się wspaniale w każdym stroju. Nie zamierzam z nią konkurować, pomyślała, poprawiając koronkową halkę.

- Nieźle - mruknęła, delikatnym ruchem nakładając szminkę na usta. Może nie mogła równać się z Myrną, ale... Przeszła do salonu i usiadła. Nie musiała czekać zbyt długo. Dokładnie o piątej usłyszała pukanie. Ogarnęła ją znajoma fala podniecenia. Nie lubiła tego uczucia. Nie powinna reagować w ten sposób. Joe był tylko jej znajomym, nikim więcej. Powinna o nim myśleć jak o prawniku, wynajętym dla przeprowadzenia trudnej sprawy.

Powtórne pukanie przerwało jej rozmyślania. Przyczesała włosy i podbiegła do drzwi. Joe ubrany był w doskonale skrojony garnitur z kamizelką, a na szyi miał zawiązany krawat w kolorze indygo.

- Pośpiesz się - zakomenderował. - Źle zaparkowałem, więc nie mamy ani chwili do stracenia.

- Nigdy nie mówisz „dzień dobry"? Albo chociaż „cześć"? - Chwyciła torebkę i zatrzasnąwszy drzwi pobiegła w ślad za nim.

- Bo co? - Nacisnął guzik windy.

- Przestrzeganie pewnych zasad czyni życie bardziej znośnym. Przynajmniej tak uważają niektórzy - dodała, unikając jego kpiącego spojrzenia.

Na szczęście żaden policjant nie pojawił się w pobliżu samochodu, więc bez przeszkód mogli ruszać w drogę.

- Zapnij pas - rzucił Joe sadowiąc się za kierownicą. Kwadrans później srebrne ferrari stanęło na zatłoczonym parkingu opodal kościoła.

Podczas mszy Libby nie potrafiła się skupić. Myślała o stojącym w pobliżu mężczyźnie, a pod koniec nabożeństwa zastanawiała się, co zamówi na kolację. Była okropnie głodna.

Nie dokonała wyboru nawet wtedy, gdy dotarli już do drzwi restauracji. Gdy czekali na hostessę, Libby z ciekawością rozglądała się po wnętrzu. W lokalu panował naturalny półmrok. Ściany wyłożono orzechowym drewnem i obwieszono rozmaitymi trofeami, wśród których przeważały jelenie rogi.

- Jak ci się podoba? - spytał Joe widząc jej zainteresowanie.

- Przynajmniej nie podają dziczyzny w całości – zauważyła - Wpierw obcinają głowy.

- Styl typowo austriacki. Przypomina mi restaurację Figlmullera w Wiedniu. Nawet te wypolerowane stoły.

- I niedobór hostess? - Libby rozejrzała się po zapełnionym klientami pomieszczeniu.

- Myślę, że to ona. - Joe wskazał na nadchodzącą szybkim krokiem dziewczynę w tyrolskim stroju.

- Przepraszam, że musiał pan czekać. - Hostessa spojrzała na pełną wigoru sylwetkę Joego i odruchowo wygładziła zieloną spódnicę, okrywającą jej kształtne biodra. - Zmienniczka zachorowała, więc sama dziś obsługuję gości...

- Nie szkodzi - odezwała się Libby, nieco urażona tym, że dziewczyna rozmawia wyłącznie z jej towarzyszem. Nie była przyzwyczajona do takiego zachowania... ale też nigdy dotąd nie towarzyszył jej właśnie Joe.

- Proszę za mną. - Dziewczyna oderwała wzrok od Joego i poczęła przeciskać się między stolikami. Wskazała miejsce dla dwojga osób, tuż obok pokaźnego lustra, i wręczyła im kartę dań, odbitą na kserografie.

- Nie zdążyliśmy wydrukować - przeprosiła. - Kelnerka zaraz nadejdzie.

- Dziękuję - uśmiechnął się Joe. Dziewczyna rzuciła mu długie, niemal pożegnalne spojrzenie i odeszła.

Libby zajrzała do karty.

- Co będziesz jeść? - zagadnął Joe.

- Dlaczego pytasz? - podejrzliwie spytała Libby.

- Chcę zamówić coś innego. W ten sposób spróbujemy dwóch dań.

- Poproszę pieczone jagnię w sosie koperkowym.

- A ja zamówię backhendla. To pieczone kurczę. -Spojrzał na jej zdziwioną minę. - Austriacki symbol zamożności klasy średniej.

- Pieczone kurczę? - zachichotała. - Możesz je zjeść w każdym barze szybkiej obsługi.

- To nie jest zwykłe kurczę - odparł poważnie. - Należy je trzykrotnie przyprawić i piec przez piętnaście minut na gorącym smalcu, po czym podawać z plasterkiem cytryny. Czasami z pietruszką, ale wówczas nie ma to posmaku tradycji. - Rozejrzał się po zatłoczonej sali. - Backhendel powinien być spożywany w ogrodzie, w gorącą letnią noc, wraz z dodatkiem schłodzonego białego wina. Takiego jak „Gumpoldskirchner".

- Wolę wino „New York State". Najlepsze na świecie i z łatwą do wymówienia nazwą.

- Tak, ale...

- Ale co? Powinniśmy popierać rodzimy przemysł.

- Nacjonalistka - mruknął i odwrócił się w stronę czekającej kelnerki, ubranej w strój podobny do tego, jaki nosiła hostessa, uzupełniony niewielkim czepkiem.

Młoda kobieta potrząsnęła głową, aby odrzucić wstążki przeszkadzające jej w patrzeniu, i zanotowała zamówienie. Rzuciła przez ramię spłoszone spojrzenie w stronę kuchni i odeszła.

- Kiepsko z obsługą - zauważyła Libby.

- Mm. - Joe nie wyglądał na przejętego tym faktem. -Wszystkie nowo otwarte restauracje mają podobny problem. Ważne, żeby kucharz stanął na wysokości zadania.

Kiedy kelnerka przyniosła zamówione dania, Libby uznała, że szef kuchni musi być prawdziwym geniuszem. Grube plastry jagnięcego mięsa opieczono na złocisty kolor i udekorowano bukietem warzyw oraz ziemniakami.

- Wygląda wspaniale, a pachnie jeszcze lepiej - powiedziała do kelnerki, która właśnie stawiała talerz przed Joem.

- Tak, nasz kucharz... - Dziewczyna obróciła się w stronę Libby, lecz przy tym ruchu straciła jedną ze wstążek, umocowanych do jej czepka. Skrawek materiału wylądował w sałatce Joego.

- Boże! -jęknęła kelnerka. - Przepraszam!

- Nic się nie stało - uśmiechnął się Joe i sięgnął po wstążkę. - Zatrzymam jako miłą pamiątkę z dzisiejszego obiadu. Będzie pani wygodniej bez tej ozdoby.

- Szczera prawda - westchnęła dziewczyna. - Ciągle plątała mi się po twarzy. Zaraz przyniosę panu inną sałatkę. - Chwyciła talerz i zniknęła na kilka chwil, po czym wróciła z nowym zestawem jarzyn.

- Palce lizać - wymruczała Libby, delektując się daniem. - Jak twój kurczak?

- Wyśmienity. - Joe odkroił kawałek i położył go na talerzu swej towarzyszki. - Spróbuj.

Uczyniła zadość jego prośbie.

- Bardzo dobry - powiedziała. Joe wpatrywał się w leżący przed nią kawałek mięsa.

- Poczęstowałeś mnie, aby samemu spróbować? - spytała ze śmiechem.

- Jeśli byłabyś tak uprzejma.

- Oczywiście. - Przełożyła część potrawy na jego talerz. - Te porcje są olbrzymie, a chcę jeszcze zostawić miejsce na deser.

- Znakomity pomysł - odpowiedziała poważnie. -Wiedeńskie torty są najlepsze na świecie.

I niezwykle tuczące, pomyślała w jakiś czas później Libby, przełykając ostatni kawałek ciasta. Odłożyła widelczyk i sięgnęła po kawę ozdobioną olbrzymią porcją bitej śmietany.

- Przepyszne. Dziękuję, że mnie tu zaprosiłeś.

- Cała przyjemność po mojej stronie. - Joe wydobył ostatnią przesiąkniętą koniakiem truskawkę ze swojego spanische windtorte. - Ta restauracja ma znakomitą przyszłość, pod warunkiem że zostanie złagodzonych kilka niewielkich niedociągnięć. - Dotknął palcem wstążki leżącej na stole.

- Wracamy do mnie? - spytała Libby.

- Nie. Zostawiłem kontrakt u siebie i zaprogramowałem ekspres, żebyśmy po przyjściu mogli napić się świeżej kawy.

- Żona będzie miała z ciebie pociechę - zaśmiała się Libby, nie zwracając uwagi na jego grymas.

- Chodźmy. - Wziął do ręki rachunek. - Praca zajmie nam wiełe czasu. Musimy zmienić kilkanaście punktów.

- Zobaczymy - mruknęła Libby idąc za nim w stronę szatni.

Niedługo potem z głębokim westchnieniem ulgi zanurzyła się w miękkie materace olbrzymiej kanapy, stojącej w mieszkaniu Joego. Z zaciekawieniem rozjerzała się po salonie. Podczas swej poprzedniej wizyty była zbyt zdenerwowana, aby zwracać uwagę na szczegóły. Jej wzrok przyciągnęła kolekcja miśnieńskiej porcelany, wyeksponowana w zabytkowej, przeszklonej szafce oraz ciemnoczerwony perski dywan zawieszony na ścianie. W zadziwiający sposób korespondował on z modernistycznym obrazem wiszącym nad kanapą.

- Proszę. - Joe wręczył jej kubek z parującą kawą, po czym zdjął marynarkę oraz krawat i rzucił je beztrosko na krzesło.

- Dziękuję. - Libby pociągnęła łyk i odstawiła naczynie na pobliski stolik.

- Dałeś sobie radę z projektem? - spytała, gdy mężczyzna począł przerzucać sterty papieru pokrywające biurko.

- Nie - odparł zamyślony. Nie zareagował, gdy stos wydruków komputerowych niespodziewanie wylądował na podłodze.

- Z przyjemnością muszę stwierdzić, że nie jesteś takim ideałem, za jaki pragniesz uchodzić. Masz przynajmniej jedną wadę. - Libby schyliła się i poczęła zbierać rozsypane kartki.

- Jaką? - mruknął.

- Wciąż bałaganisz.

- Tworzę - poprawił ją. - Żony... - przerwał, jakby wstydząc się tego, co chciał powiedzieć.

- Bardzo mądrze. - Libby odłożyła papiery na stolik. -Najważniejsze, żeby mózg nie zastrajkował.

- Nie mów o strajkach - skrzywił się Joe. - Zbyt mocno pachną kłopotami.

- A miałeś jakieś?

- Trochę - Zaczął przeglądać następną stertę. - Wielu pracowników przemysłu tekstylnego oburza fakt, że rynek zalewany jest tanią importowaną odzieżą, w dodatku kiepskiej jakości.

W jego głosie pobrzmiewała nuta zdenerwowania.

- Spokojnie - powiedziała łagodnie Libby. - Przy następnych zakupach zwrócę uwagę na metkę.

- Powinnaś - odparł poważnie. - Problem tanich artykułów z importu nie dotyczy jedynie dziewiarstwa.

Cisnął papiery w kąt biurka i z desperacją rozejrzał się po pokoju.

- Gdzie ja to wsadziłem?

Libby, rozumiejąc, że pytanie nie było skierowane do niej, wróciła do tematu.

- Czym się właściwie zajmujesz? Wspominałeś, że twój ojciec był...

- Krawcem. Kiedy mieszkał w Polsce. Po wyemigrowaniu rozpoczął na dużą skalę produkcję eleganckiej damskiej bielizny.

- Bielizny?! - Libby wybuchnęła niepowstrzymanym śmiechem. Widok Joego w otoczeniu jedwabnych majteczek i satynowych halek wydał jej się ogromnie zabawny. Wyglądem zupełnie nie pasował do swojej profesji.

- Na początku - dodał oschle mężczyzna. - W ciągu kilku lat rozszerzyliśmy naszą działalność. Produkujemy stroje sportowe, zarówno dla kobiet, jak i mężczyzn, płaszcze damskie z włókien naturalnych oraz ubranka dziecięce.

- Bieliznę! - krztusiła się Libby, nie zwracając uwagi na to, co powiedział później.

- Nie widzę w tym nic śmiesznego - odparł sztywno.

- Skoro tak twierdzisz... - Nadal chichotała.

- Panno Liberty Joy Michałowski! - Schwycił ją za ramiona i potrząsnął.

- Przepraszam - zacisnęła wargi, aby powstrzymać śmiech. - Ale bez ogródek naśmiewałeś się z mego zawodu. O co chodzi? Straciłeś poczucie humoru?

- Nie straciłem. - W jego oczach błysnął płomień uczucia. - Pytanie brzmi, czy tyje potrafisz zachować?

Popchnął ją lekko. Libby nagle stwierdziła, że leży na plecach, a nad nią unosi się potężne ciało Joego. Zwilżyła językiem wyschnięte usta.

- Czyżbym coś przegapiła? - szepnęła.

- Zrelaksuj się. Nie przegapisz niczego. - Nachylił twarz, a Libby poczęła toczyć wewnętrzną walkę z miotającymi nią emocjami. Wpatrywała się w drobniutkie zmarszczki wokół oczu mężczyzny, spowodowane częstym uśmiechem. Lecz teraz sprawa była raczej poważna. Ciało Libby poczęło drżeć, a rozkoszna fala ciepła spłynęła w dół podbrzusza. Dotyk Joego był...

- Myślę, że nie... - odezwała się.

- Zauważyłem - przerwał. - Jeden z mych pracowników tak mówi o swoim synu: „W teorii znakomity, ale życiowy głupek!"

Libby otworzyła usta, aby zaprotestować, lecz w tym momencie poczuła smak jego warg zmuszających ją do milczenia. Ciepły oddech wypełnił jej wnętrze i wzbudził iskierki gwałtownego pożądania.

Joe lekko potarł dłonią policzek kobiety. Libby jęknęła. Oplotła ręce wokół jego karku i mocno przycisnęła go do siebie, prężąc całe ciało. Jej biodra płonęły namiętnością, odruchowo reagowała na ruchy partnera. Nagle Joe chwycił olbrzymimi dłońmi przeguby kobiety i przycisnął je do jej boków.

- W sypialni - obwieścił triumfalnie.

- Nie... - szepnęła, zdając sobie sprawę, ile konsekwencji niosłaby wspólnie spędzona noc. Jej ciało domagało się natychmiastowego spełnienia, lecz rozsądek mówił co innego.

- Na pewno. Wiem, że go tam zostawiłem. - Joe podniósł się miękkim ruchem.

- Zostawiłeś? - spytała otępiała Libby.

- Kontrakt. Wszędzie go szukałem, a on leży w sypialni. Poczekaj chwilę, zaraz wracam.

- D... dobrze. - Urażona duma stłumiła pożądanie. Libby zerknęła na swoje dłonie i skrzywiła się widząc ich drżenie. Nawet teraz czuła magnetyzm osobowości Joego.

Podniosła się, wygładziła spódnicę i sięgnęła po kubek z kawą. Joe najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że jego pocałunki trwale naruszyły wewnętrzny spokój pewnej matematyczki.





































ROZDZIAŁ 6



- Miałem rację. - Joe wrócił po dwóch minutach z niezwykle zadowoloną miną. - Leżał w sypialni.

Usiadł na podłodze obok stolika i oparł plecy o kanapę, na której siedziała Libby.

Kobieta nieznacznie odsunęła się od niego, gdyż niemal dotykał plecami jej łydek. Nie chciała ponawiać tak bliskiego kontaktu. Przynajmniej nie teraz. Joe wziął do ręki swój kubek z kawą i pomału czytał dokument.

- Jak go dostałeś? - spytała z ciekawością Libby. -Przez umyślnego?

- Nie wiem. - Joe odwrócił stronę. - Znalazłem go pod drzwiami, gdy wczoraj wróciłem z pracy.

A dopiero dziś do mnie zadzwoniłeś, pomyślała Libby, zastanawiając się jednocześnie, gdzie jej towarzysz mógł spędzić ubiegłą noc. Może, wbrew swym zapewnieniom, spotkał się z Myrną? Kobieta niespodziewanie poczuła, że ogarnia ją przerażenie.

- Mało brakowało, a nie zauważyłbym go. Było już po jedenastej i padałem z nóg po całodziennej debacie nad projektem. Nawet nie miałem siły nic przeczytać.

- Naprawdę? - Libby była zdumiona uczuciem ulgi, z jaką powitała jego słowa.

- Popatrzmy. - Joe wetknął między śnieżnobiałe zęby gumkę do ścierania i spojrzał ponownie na treść pierwszego paragrafu. - Tu coś przegapiłem.

- Niby co? - zaczepnie spytała Libby.

- Kobieta powinna wnieść jakiś posag.

- Na przykład stado krów? - mruknęła kwaśno, przypomniawszy sobie niefortunne porównanie Dave'a Talbota.

- Pościel i haftowane obrusy. - Zapisał kilka słów na marginesie.

- Czy masz pojęcie, ile czasu zajmuje haftowanie?

- A jak w lepszy sposób zapewnić dziewczynie zajęcie?

- Może wbijać szpilki w lalkę przedstawiającą narzeczonego i wymawiać zaklęcia voodoo - odparła ponuro Libby. Joe nie zwrócił uwagi na jej słowa.

- Moja babcia miała obrus cały pokryty czerwonym haftem. Chyba chciałbym dostać podobny. - Znów coś zapisał.

- Wiecznie masz jakieś zachcianki!

- Będziesz miała czas na swoje, kiedy dostaniesz kontrakt - odparł z uśmiechem. - O ile kompletów pościelowych powinienem prosić?

- Trzy.

- Tylko trzy?

- Oczywiście. Jeden na łóżko, jeden do prania i jeden do szafy.

- Nie - potrząsnął głową. - Posag powinien wypełnić cały kuferek. Powiedzmy... tuzin. - Dopisał to do kontraktu.

- Dwanaście! -jęknęła Libby. - Wystarczy ci na kilka kolejnych małżeństw!

- Nic podobnego - spoważniał nagle Joe. - Nie uznaję rozwodów. Problem większości dzisiejszych małżeństw polega na tym, że najmniejsze kłopoty prowadzą do rozstania i poszukiwań nowego partnera. Moja żona nie będzie miała takiej możliwości.

- Tak ci się tylko wydaje!

- Nie. Mam zamiar być idealnym mężem. Libby omal nie zakrztusiła się kawą.

- Chyba że zapadniesz w śpiączkę.

- To byłoby niepożądane. - Uśmiechnął się chytrze. -Jestem wspaniałym kochankiem.

- Nic mi o tym nie wiadomo - przypomniała mu Libby.

- Oczywiście, że nie. Nie mam zamiaru cię uwodzić. Co myślisz o puchowej kołdrze?

- O czym? - spytała zdumiona Libby.

- Chciałbym, żeby żona w posagu wniosła pierzynę.

- Ktoś je jeszcze wyrabia?

- Moja prababka sama darła pierze z gęsi.

- Rozumiem. Twój obłęd jest dziedziczny.

- Nie masz powodu, aby obrażać mą prababkę. Na pewno myślałaś o czymś podobnym.

- Myślałam o wielu rzeczach związanych z tobą, niestety, albo niezgodnych z prawem, albo z moralnością.

- Z moralnością? - Joe spojrzał z zainteresowaniem. -Opowiedz mi o tym.

- Miałam na myśli morderstwo albo okaleczenie - odparła sucho.

- Znam przyjemniejsze sposoby pozbycia się moralności.

- Nie wątpię. Widziałam Myrnę.

- Wspaniała, prawda? - powiedział z zadumą. - Ale niezbyt bystra. Nie miałybyście o czym rozmawiać.

- Dobrze, że mnie oceniłeś jako mądrą.

- Zbyt mądrą - sprostował. - Jest ogromna różnica między mądrością a nadmiarem inteligencji. Ale to nie ma w tej chwili znaczenia. Chcę puchowej kołdry i dwunastu kompletów bielizny pościelowej.

- I byka z kółkiem w nosie.

- Idźmy dalej. - Joe w zamyśleniu żuł koniec gumki. -Twoja praca. Nadal bezsensownie upierasz się, aby pracować.

- Bezsensownie?!

- Mogę ci zapewnić takie utrzymanie, o jakim większość kobiet jedynie marzy.

- Powiedz - spytała Libby -jakim majątkiem mógłbyś dysponować likwidując swoje aktywa?

Joe zamyślił się przez chwilę.

- Całkiem pokaźnym. Jestem właścicielem wielu nieruchomości, włączając w to budynek na Manhattanie, gdzie mieści się salon wystawienniczy.

- Podaj mi sumę.

- Od ośmiu do dziesięciu milionów. To zależy od sytuacji na rynku. Dlaczego pytasz?

- Ponieważ prowadzi to do logicznego wniosku, że powinieneś porzucić pracę, zainwestować posiadany majątek i żyć z procentów.

- To bez sensu.

- Skądże. Mógłbyś wydawać więcej niż teraz.

- Ale co robiłbym całymi dniami?

- A co ja robiłabym nie pracując? - zaatakowała go Libby.

- To co innego - nie dawał za wygraną. - Byłabyś odpowiedzialna za dom i wychowanie dzieci. Miałabyś dużo zajęć.

- Nie powinieneś udzielać rad bez sprawdzenia ich zasadności.

- Czego ode mnie oczekujesz? Że zlikwiduję produkcję i wyrzucę na bruk kilkaset osób, żeby sprawdzić, czy masz rację?

- Nie jestem aż tak bezmyślna.

- Prawie się dałem nabrać - mruknął kwaśno.

- Chodziło mi o to, że bardzo łatwo jest o czymś mówić, a o wiele trudniej wykonać. Uważasz, że rola żony i gospodyni to niezbyt męczące zajęcie. Spróbuj sam! Za półtora tygodnia mamy sporządzić na wydziale spis inwentarza. Moja kuzynka Elisabeth obiecała swoją pomoc, pod warunkiem że znajdzie kogoś do opieki nad dziećmi. Mógłbyś wziąć dzień wolny od pracy i zająć się czwórką chłopców. Przywiozłabym ich rano, przed wykładami, a ty przez cały dzień zajmowałbyś się przygotowywaniem posiłków, zabawą, i tak dalej. Daj gospodyni wychodne. Wieczorem odwieźlibyśmy dzieciaki do domu.

- Brzmi to jak wyzwanie.

Wyzwaniem byłoby twoje opanowanie i cierpliwość, pomyślała Libby, nic a nic nie żałując swych słów.

- Pod warunkiem, że rozwiążę wszystkie problemy związane z projektem - ostrzegł Joe.

- To ty stwierdziłeś, że z powagą mamy rozpatrywać punkty kontraktu. Co ważniejsze: projekt czy przyszła żona?

- No...

- Nic dziwnego, że żadna cię dotąd nie chciała. Poza tym, jeśli do tego czasu nie opracujesz projektu, przerwa dobrze ci zrobi.

- Może masz rację - odparł z namysłem. - Ostatnio dość ciężko pracowałem. Dzień odpoczynku w domu mógłby być całkiem pożądany.

Libby wypiła łyk kawy, kryjąc uśmiech pobłażania. Dzień odpoczynku! Biedak, nie widział jeszcze jej kochanych kuzyniątek. Przewidująco pokiwała głową.

- Ale otrzymam coś w zamian - powiedział Joe. - Kiedy już udowodnię, czym jest opieka nad domem i dziećmi, zgodzisz się porzucić pracę. To uczciwy warunek.

- Uczciwy? - zająknęła się Libby. - Jeden dzień w zamian za całą moją przyszłość?

- To po co miałbym to robić?

- Żeby przekonać się, czym jest rola matki i żony. Może wówczas spuścisz nieco z tonu.

- Może - mruknął - choć myślę, że jedynie umocnię się w swoim przekonaniu.

- Zobaczymy.

- Ale zanim „zobaczymy", dopiszę punkt o nie pracującej żonie. - Skreślił poprawkę uczynioną poprzedniej soboty przez Libby.

- Teraz sprawa zamieszkania...

- Long Island odpada.

- Connecticut?

- Tylko Nowy Jork. Bez dojazdów!

- Powtarzam, że dzieci potrzebują dużo miejsca do zabawy i prawidłowego rozwoju.

- Czy chcesz przez to powiedzieć, że każde dziecko dorastające w mieście jest nienormalne? - spytała ze złością - Gdzie mieszkałeś, gdy byłeś dzieckiem?

- Na Sześćdziesiątej Piątej Ulicy.

- Ha! Może się więc myliłam. Może masz rację.

- Bardzo śmieszne - Joe zdawał się nie podzielać jej opinii.

- Oczywiście, w tym co mówisz jest sporo racji - dodała pojednawczo Libby. - Ogród czy duże podwórko byłoby odpowiednie dla dzieci. Ale jeśli w zamian mają tracić dwie godziny obecności rodziców...

- Gdybyś nie pracowała...

- W kółko mówisz tylko o jednym! - przerwała mu ostro. - Odłóż przez chwilą na bok moją karierę i pomyśl o sobie. O której zwykle zaczynasz pracę?

- Lubię przejrzeć rozkład zajęć, zanim przyjdą pracownicy. Powiedzmy, o ósmej trzydzieści.

- Więc pomyśl. Aby dostać się z Long Island do centrum na wpół do dziewiątej, musiałbyś dojechać samochodem do stacji, powiedzmy, w piętnaście minut. Godzina jazdy pociągiem plus co najmniej dwadzieścia minut z Grand Central Station do biura. Godzina i trzydzieści pięć minut w jedną stronę, czyli z domu musiałbyś wyjść najpóźniej za pięć siódma. Dzieci jeszcze będą spały. O której wychodzisz teraz?

- Około ósmej dziesięć.

- Hm. - Skinęła głową. - Zdążyłbyś zjeść z rodziną śniadanie. Zacznijmy od końca. O której kończysz pracę?

- Wpół do szóstej.

- Więc wracałbyś dopiero na siódmą, a o tej porze małe dzieci idą już do łóżeczek. Na miłość boską, Joe, w ogóle nie widywałbyś swoich dzieci! Urosłyby myśląc, że jesteś jedynie niedzielnym gościem. Chcesz tego?

- Nie. - Rzucił jej badawcze spojrzenie. - Masz rację. Nigdy nie rozpatrywałem tej sprawy w taki sposób.

- Więc uczyń to, ponieważ gwarantuję ci, że dzieci, gdy dorosną, nie będą pamiętały o trawie, lecz o ciągłej nieobecności ojca.

- Twój wykład ma sens - zgodził się Joe po krótkim namyśle. - Życie w mieście ma swoje dobre strony.

- Naprawdę tak myślisz? - popatrzyła niepewnie. Nigdy nie przypuszczała, że potrafi ustąpić.

- Oczywiście. Mimo braków w wykształceniu, zachowałem poczucie rozsądku. Zgadzam się, abyśmy pozostali w mieście. - Uczynił odpowiednią adnotację w kontrakcie. - Jednakże teraz, gdy będziemy mieli więcej czasu, nie powinno być problemu z szóstką dzieci.

- Bez problemu! - parsknęła. - Mam trzydzieści lat. Nawet gdybym się zgodziła i od razu przystąpilibyśmy do wcielania tego pomysłu w życie, musiałabym praktycznie co roku rodzić.

- Libby - z pobłażaniem pokręcił głową Joe - jak na matematyczkę jesteś za mało dokładna. Możesz rodzić co osiemnaście miesięcy.

- Znakomicie! - zawołała. - Naprawdę uważasz to za możliwe? W moim wieku?

- Młodsza i tak nie będziesz.

- Nie, ale szybko się zestarzeję, jeśli będę to robić z tobą!

- A chciałabyś robić to ze mną? - Błyszczącym wzrokiem spojrzał na jej usta.

- Nie łap mnie za słowa! - ucięła Libby, zaniepokojona jego zawoalowaną propozycją. Wyobraźnia podsunęła jej widok potężnego ciała napierającego na nią... Potrząsnęła głową, aby odpędzić kłopotliwe myśli.

- Dobrze, może jesteś za stara na szóstkę - zgodził się mrukliwie. - Ograniczymy liczbę dzieci do pięciu.

- Do dwóch.

- Pięcioro i ani jednego mniej.

- Dwoje i... a co się stanie, jeśli będę miała trudności z poczęciem?

- Cierpliwość i upór czynią cuda. Będziemy próbować do skutku - wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Mogłam być tego pewna. - Libby rozsądnie zakończyła rozmowę na ten temat.

- Załatwione. Pięcioro dzieci. - Napisał uwagę na kontrakcie.

- Jedyne, co sobie załatwiłeś, to opinię o braku rozsądku - odparła cierpko. - Na nic się nie zgodziłam.

- Uwzględnisz to, kiedy otrzymasz kontrakt. - Zauważył jej pusty kubek. - Dolać ci kawy?

- Nie, dziękuję. - Libby potrząsnęła głową. - Skończmy z tym dokumentem. Jestem trochę zmęczona.

- Zaczynasz odczuwać swój wiek? - spytał kpiąco.

- Miałam ciężki tydzień - zignorowała drwinę. - Mój asystent złapał grypę i musiałam sama przejrzeć wszystkie testy.

- Studenci mają kłopoty ze zrozumieniem twoich wykładów?

- To raczej ja mam kłopoty - westchnęła. - Łatwiej odczytać hieroglify. A student, którego jestem promotorem, uważa, że skoro ma do czynienia z kobietą, może mówić mi, co powinnam robić. Nadęty dureń. Oznajmiłam mu, że jeśli nie zmieni swego postępowania, odeślę go do diabła.

- Czy to obudziło w nim bojaźń bożą?

- Nie mam pojęcia. - Wzruszyła ramionami. – Wybiegł z pokoju, grożąc mi surowymi konsekwencjami. Od tamtej pory go nie widziałam.

- Konsekwencjami? - twarz Joego przybrała wyraz powagi. - Jakimi?

- Jeśli dobrze zrozumiałam, jego ojciec zwróci się do rektora. A może chodziło o matkę?

- Ojciec?

- Uhm - przytaknęła. - To jakiś narwany kongresmen z zachodnich stanów. Synek jeszcze widocznie nie pojął, że wypadł z tatusiowej kołyski.

- Trochę się zdenerwowałem.

- Niepotrzebnie.

- Mimo wszystko, nie podoba mi się ta sprawa.

- Takie jest życie.

- A co ze studentem?

- Jeśli się nie zmieni, spełnię swą groźbę.

- Zaskakujesz mnie. Nie przypuszczałem, że jesteś tak bezlitosna.

- A czy kiedykolwiek próbowałeś dowiedzieć się, jaka jestem naprawdę? Raczej usiłowałeś dopasować mnie do swoich dość pokrętnych wyobrażeń o roli kobiety.

- Przesada. Rozsądek podpowiada mi, że jesteś uprzejmą, realistycznie myślącą osobą. Nawet gdy się złościsz, jak w tamten piątek, kiedy złożyłaś mi nie zapowiedzianą wizytę. Mimo zdenerwowania potrafiłaś opanować się na tyle, aby wysłuchać moich wyjaśnień. Również żarty kolegów nie pozbawiły cię tolerancyjnego stosunku do ojca, choć cała sytuacja wynikła w zasadzie z jego winy.

- To co innego. Istnieje różnica między moim życiem osobistym a zawodowym.

- Może, gdyby jakiś mężczyzna... - zaczął mówić Joe, lecz przerwał widząc ostre spojrzenie kobiety.

- Nie próbuj powiedzieć nic więcej - ostrzegła go Libby - albo dowiesz się, jaka potrafię być, kiedy się złoszczę, a to mogłoby poróżnić nas do końca życia.

- Niemożliwe - z lekkim uśmiechem odparł Joe. - Ale co do jednego, masz rację. Za późno już, żeby się droczyć. Odłóżmy to do następnego razu.

- Świetnie, przynajmniej będę miała na co czekać. -Libby podniosła się, przeciągnęła i ziewnęła, nie zauważając spojrzenia swego towarzysza, który błyszczącymi oczyma wpatrywał się w jej piersi, wyraźnie rysujące się pod jedwabną bluzką.

- Skończyłeś już z poprawkami?

- Prawie - odpowiedział. - Jeszcze tylko jedno uzupełnienie do paragrafu o dzieciach.

- Byleby nie jeszcze jedno dziecko.

- Nie. - Joe pisał na marginesie. - Chcę, żeby dzieci były ochrzczone i wyrastały w wierze katolickiej.

- Chociaż raz jesteśmy zgodni. - Libby spojrzała na niego ze zdumieniem. - Ale ponieważ ja również jestem katoliczką, myślałam, że nie trzeba tego zapisywać w kontrakcie.

- Ja zaś nie przypuszczałem, że muszę zapisać żądanie, aby matka i żona przebywała w domu - odparował Joe. -Lepiej niech wszystko będzie na papierze.

- Czy kiedykolwiek pomyślałeś, żeby sprowadzić sobie narzeczoną? Gdybyś się dobrze rozejrzał, to na pewno znalazłbyś jakąś wioskę w Polsce, gdzie nadal kultywują tradycję.

- Jeszcze uwaga na temat edukacji - powiedział Joe, nie odpowiadając na pytanie kobiety. - Dzieci będą uczęszczać do szkoły katolickiej.

- Dlaczego?

- Ja też tam chodziłem.

- To niewiele wyjaśnia. Chociaż chyba nie powinnam winić Kościoła za to, co z ciebie wyrosło.

- ,,Błogosławić", to lepsze słowo - sprostował Joe, nie przerywając pisania. - Uważam za istotne, aby szkoła pogłębiała wartości wyznawane w domu rodzinnym. Szczególnie w obecnych czasach.

- Jeśli wszystko robisz sumiennie, to szkoła w tym nie przeszkodzi.

- Ale może pomóc. Czytałaś raport o stanie amerykańskiej oświaty?

- Oczywiście. Jestem przecież wykładowcą. Uważam, że nie wszystkie szkoły spełniają oczekiwania społeczeństwa. Zajmują się zbyt wieloma rzeczami, zamiast zapewnić uczniom solidne podstawy wychowania.

- Nie interesują mnie przyczyny, chcę jedynie uniknąć skutków.

- W Nowym Jorku jest wiele znakomitych szkół publicznych!

- Lecz także jest wiele złych, a nie będę eksperymentował na własnych dzieciach. - Odłożył maszynopis na stolik i podniósł się. - Chodź, odwiozę cię do domu.

- Dzięki - uśmiechnęła się Libby, choć w głębi duszy czuła niezadowolenie, że spotkanie dobiegło końca. Ale mogła za to winić jedynie siebie. Pierwsza wstała, sugerując, że chce już opuścić mieszkanie Joego.

- Libby, mam do ciebie wielką prośbę. Jest środa. - Jessie zamknęła za sobą drzwi do mieszkania przyjaciółki.

- Nie wiem, w jaki sposób połączyć obie informacje, ale chętnie posłucham. Chodź do kuchni, piekę ciasto.

- Dobrze - Jessie podreptała za nią. Spojrzała na ciemnoczekoladową masę stojącą w misce na stole. - Co to?

- Miał być tort - mruknęła z powątpiewaniem Libby. -Ale nie wychodzi.

- Za mało cukru pudru?

- Czegoś za mało. - Libby spróbowała zamieszać ciasto. - Cholera! Nie powinien się tak kleić!

- Możesz użyć ciasta w proszku - zaproponowała Jessie.

- W tym cały problem. - W głosie Libby brzmiało zniechęcenie i gorycz.

- W czym?

- Że mężczyzna potrafi upiec ciasto, a ja nie. Wiesz -Libby polizała końce lepkich palców - że w zeszłym tygodniu zrobił niesamowity tort rumowy? Zaniosłam kawałek mojej mamie, nie mogła wyjść z zachwytu. I nawet nie wiedziała, że to dzieło mężczyzny, z którym jakoby mam się pobrać.

- To zakontraktowany narzeczony zna się na gotowaniu?

- Jak profesjonalista - przyznała Libby. - Dlaczego ja tak nie potrafię?

- Panno Michałowski! - zawołała Jessie. - Urażono pani kobiecą dumę!

- Co takiego? - spytała zdumiona Libby.

- Wściekasz się, bo będąc kobietą powinnaś upitrasić lepsze ciasto. Przy okazji, jak idą negocjacje?

- Trudno powiedzieć. - Libby wzruszyła ramionami. -Przeglądaliśmy kontrakt w sobotę, u Joego. Od tamtej pory się nie widzieliśmy.

- Cztery dni. Powinnaś zadzwonić.

- Teraz moja kolej, żeby otrzymać dokument.

- Zadzwoń. To cię do niczego nie zobowiązuje.

- Tak możesz uważać ty, ale Joe? - Libby zmoczyła ścierkę i zaczęła czyścić blat stołu.

- Co to znaczy?

- Że brak mi pewności - odpowiedziała. - Joe Landowski jest... bardzo nietypowym mężczyzną.

- Wiem coś o tym - rozmarzyła się Jessie. - W żadnym filmie nie widziałam kogoś równie wspaniałego. Nad jego kołyską musiała czuwać dobra wróżka.

- Wcale nie jest nadzwyczajny.

- Powinnaś włożyć okulary.

- Raczej zatyczki do uszu.

- Co?

- Nie o to chodzi, jak wygląda, ale co mówi - sprecyzowała Libby.

- Aż tak jest zadufany w sobie?

- Nie. - Libby zastanowiła się, płucząc miseczkę. -Chyba nie o to chodzi.

- Więc o co?

- Może... jest tradycjonalistą - odparła Libby. - Nie broni pracować wszystkim kobietom, chce tylko, żeby jego żona była w domu.

- Aaaa... - pokiwała głową Jessie. - Już gdzieś to słyszałam.

- Ja nie. Do tej pory. W dodatku nie wiem, co mam z nim począć.

- Na twoim miejscu wiedziałabym - zachichotała Jessie. - Ten facet to istny dynamit. A te muskuły!

- Uhm - Libby odwróciła się w stronę zlewu, nie podejmując dalszej rozmowy. Jej związek z Joem był sprawą zbyt osobistą, aby mogła podzielić się wrażeniami nawet z tak dobrą przyjaciółką, jak Jessie.

- Jak on cię traktuje? - ciekawość Jessie wyraźnie wzrosła.

- Jak przyjaciela domu.

- To nie brzmi zbyt zachęcająco.

- Czasami jest miło - powiedziała niepewnie Libby, po czym szybko dokończyła: - Na początku domagał się, aby potraktować pracę nad kontraktem tak, jak byśmy naprawdę mieli zamiar się pobrać. A teraz czasem myślę, że zapomina, iż całe negocjacje to czysta fikcja. I traktuje sprawę zbyt poważnie.

- Za bardzo wszedł w rolę - mruknęła Jessie.

- Ja chyba też - przyznała się Libby. - Złoszczę się, kiedy krzyczy, abym porzuciła pracę i zajęła się dziećmi.

Wypuściła wodę ze zlewu i dodała w zamyśleniu:

- Wiesz, spędziłam w niedzielę całe popołudnie z mamą i ani razu nie spytała, czy mam chłopaka. Co więcej, robiła właśnie sweter dla wujka Pawła!

- Nie rozumiem - wtrąciła Jessie.

- Mama ma na wpół wykończony dziecięcy sweterek, nad którym zawsze pracuje, gdy do niej przychodzę. To taki subtelny sposób zwrócenia uwagi, że wciąż nie ma wnuków... Przestań chichotać. To nie jest śmieszne. -Libby ostro spojrzała na przyjaciółkę.

- Przepraszam. A to historia!

- To obłęd - sprostowała Libby. - Lecz negocjacje nad kontraktem zapewniły mi spokojne dni, jakich nie miałam od czasu ukończenia studiów.

- Warto było.

- Tak - zgodziła się Libby, choć nie była pewna, czy mówi prawdę. Może po prostu zamieniła jedne kłopoty na inne?

Głos Jessie przerwał jej rozmyślania.

- W zasadzie przyszłam, aby spytać cię, czy mogłabyś posiedzieć u mnie w mieszkaniu od siódmej do ósmej trzydzieści?

- Oczywiście - Libby spojrzała na zegar wiszący na ścianie. - Co mam robić?

- Po prostu być. Dzwonił facet z mojej firmy. Wracając do domu, chce dostarczyć pewną przesyłkę, na której mi bardzo zależy. Tymczasem dziś mam dyżur przy telefonie porad prawnych i...

- Nie ma sprawy. Będę mogła przynajmniej w spokoju zająć się sprawdzianami.

- Dziękuję, Libby. Jestem ci bardzo wdzięczna.

- Spóźniłeś się- Zygmunt spojrzał karcąco na Fryderyka, który z głębokim westchnieniem opadł na krzesło.

- Kserokopiarka w bibliotece była zepsuta i straciłem sporo czasu szukając punktu usługowego. Mam duplikaty kontraktu. Czy to dla mnie? - spojrzał z nadzieją na pełną szklankę.

Kazimierz skinął głową.

- Przed chwilą zamówiliśmy.

- I co? - spytał Zygmunt, odczekawszy, aż Fryderyk pociągnie głęboki haust whisky. - Dlaczego debatowali nad tym tak długo? Dziś jest czwartek, a kontrakt dostarczyliśmy w zeszły piątek.

- Spokojnie, Zygmuncie. Spokojnie. Nie minął nawet tydzień. - Fryderyk wręczył kopie umowy dwóm pozostałym mężczyznom.

Kazimierz skrzywił się i sięgnął do kieszeni marynarki po okulary.

- Mm. - Zygmunt przebiegł wzrokiem dokument.

- Nieźle się bawią, prawda? - westchnął Fryderyk. -Czy muszą rozpatrywać wszystko punkt po punkcie?

- Haftowany obrus. - Kazimierz uśmiechnął się do swoich wspomnieli. - Moja babka miała taki.

- Joego również! - warknął Fryderyk. - Stąd mu to przyszło do głowy.

- Pierzyna! - nie wierzył oczom Zygmunt. Kazimierz spojrzał na niego znad okularów.

- Najważniejsze, że się widują.

- Właśnie - przytaknął Fryderyk. - Ale nie mogę pojąć, dlaczego podjęli negocjacje. Może potrzeba im rady kogoś starszego i bardziej doświadczonego... To tylko luźna uwaga - dodał widząc spojrzenia przyjaciół.

- Nie jestem pewien - odezwał się zamyślony Zygmunt - lecz podejrzewam w tym pewien podstęp.

- Co takiego? - spytał Fryderyk.

- Zadanie komuś niepotrzebnej pracy tylko po to, aby mu zapewnić zajęcie. Czasem stosowałem to wobec swoich studentów.

- Zajęcie?! - Fryderyk nie posiadał się z oburzenia.

- Bardzo pomysłowy sposób - parsknął Kazimierz. -Nawet spóźniłeś się na spotkanie, bo nie mogłeś skopiować dokumentu.

- Ha! - Fryderyk upił następny łyk whisky. - Przysłużyłbym się sprawie, gdybym ogłosił go publicznie!

- Nie zniechęcaj się - odparł Kazimierz. - Mam uczucie, że oboje wpadną we własne sidła.

- Może masz rację - skinął głową Zygmunt. - Spójrz na punkt pierwszy. Zgadzają się zamieszkać w Nowym Jorku.

- To jedyna rzecz, na którą się zgadzają.

- Ogólnie biorąc, tak - powiedział Kazimierz. - Ale ustępują i w innych. Joe zgodził się zatrzymać gospodynię, a Libby zwiększyła proponowaną przez siebie liczbę dzieci do dwóch.

- Spójrzcie tutaj - Zygmunt szczupłym palcem stuknął w kartkę. - W naszym kontrakcie nie było mowy o wychowaniu. To ich pomysł. Kontrakt się rozrasta, a to chyba pomyślny objaw.

- Mówiłem, że może się udać - triumfował Fryderyk.

- Jak dotąd - powiedział ostrożnie Kazimierz. - Nie wolno nam teraz popełnić żadnego błędu.

- Na przykład? - spytał Zygmunt.

- Nie możemy wtrącać się do ich gry i próbować przyśpieszyć jej zakończenie. - Kazimierz spojrzał uważnie na Fryderyka. - Zajęli się kontraktem, bo uważają, że w ten sposób damy im spokój. Jedno nieopatrzne słowo i cała sprawa pójdzie na marne.

- Racja - mruknął Zygmunt.

- A co z tą pościelą?

- Do diabła z pościelą, co z łóżkiem?

- Posłuży im dobrze, jeśli naprawdę dostaną puchową kołdrę - podsunął Kazimierz.

- Znakomity pomysł - Jasnoniebieskie oczy Fryderyka błysnęły łobuzersko. - Na przyszłość będą bardziej uważać na słowa.

- Masz jakiś pomysł? - spytał Zygmunt.

- Hm. - Fryderyk pokiwał głową. - Znam fabrykę, w której używają pierza do wyrobu poduszek. Chyba dostałbym trochę puchu na kołdrę. - Pytająco spojrzał na pozostałych.

- Spróbujemy?

- Oczywiście - odparli zgodnym chórem.

- Poza tym - Zygmunt przybrał niewinną minę - spełnimy tylko ich życzenie. Pozostali przytaknęli.



























ROZDZIAŁ 7



W piątek Libby uznała, że w tym tygodniu nie może liczyć na niespodziewaną wizytę Joego. Nawet nie zatelefonował. Postanowiła więc zaczekać, aż przyniosą jej kontrakt lub sama zadzwonić w poniedziałek z pytaniem, czy nadal ma chęć zaopiekować się jej małymi kuzynami.

- Pozwól, pomogę ci. - Jessie podbiegła korytarzem na widok obładowanej zakupami Libby, która niezręcznie usiłowała włożyć klucz do zamka.

- Dzięki. - Libby pchnęła drzwi i obie weszły do środka.

- Wyglądasz, jakbyś potrzebowała o wiele większej pomocy - stwierdziła krytycznie Jessie, przyglądając się mokrym od potu włosom przyjaciółki, jej bladej cerze i zmiętoszonej bluzie, którą miała na sobie.

- Potrzebuję dużej szklanki z czymś zimnym. - Libby rzuciła aktówkę na kanapę i zajęła się rozpakowywaniem zakupów. - Przez całą drogę do domu miałam przed oczami zmrożoną colę. Napijesz się?

- Jasne. - Jessie weszła do kuchni. - Marzyłam o czymś podobnym. Rano w adwokaturze popsuła się klimatyzacja i w pokojach było chyba ze trzydzieści stopni!

- Trzydzieści było na zewnątrz.

- Nie, tylko dwadzieścia pięć - poważnie odpowiedziała Jessie.

- Naprawdę? - roześmiała się Libby. - Możesz mi pomóc rozpakować to, co przyniosłam? Poszukam coli. Chcesz kawałek tortu?

- Tego, który robiłaś ostatnio?

- Tak. W końcu użyłam ciasta w proszku. Smakuje znakomicie.

- Skoro tak twierdzisz...

Libby napełniła lodem dwie szklanki i wlała colę.

- Czuj się jak u siebie. Za kilka minut wrócę. Koniecznie muszę wziąć prysznic.

Pięć minut później stwierdziła, że na powrót stała się ludzką istotą. Chłodna woda zmyła pot i kurz z jej ciała i przywróciła świeżość. Libby włożyła cienką, bawełnianą bluzkę i wróciła do salonu. Jessie siedziała na krawędzi kanapy, zamyślonym wzrokiem wpatrując się w przestrzeń.

- Zapadłaś w śpiączkę czy medytujesz? - Libby wzięła do ręki szklankę i upiła spory łyk zimnego napoju.

- Co przechowujesz w swoim gabinecie? - spytała Jessie.

- Nic, oprócz kurzu. Dlaczego pytasz?

- Wygląda na to, że kurz czymś zaowocował.

- O czym ty mówisz? - Libby nie przejawiała większego zainteresowania rozmową. Była zmęczona i zniechęcona brakiem wiadomości od Joego.

- Nie wiem, co to jest. Wygląda jak worek.

Libby podniosła się i szybkim krokiem podeszła do drzwi. W progu swego maleńkiego gabinetu stanęła, zamrugała oczami i spojrzała ponownie. Przedmiot nie zniknął.

- Co to, do diabła? - wskazała na olbrzymią, różową bryłę, niemal całkowicie wypełniającą przestrzeń za biurkiem.

- Pytałam pierwsza. - Jessie stanęła obok.

Libby podeszła bliżej i niepewnie wyciągnęła palec.

Materiał był gładki i skrywał w swym wnętrzu coś bardzo miękkiego. Coś...

- Och, nie! -jęknęła Libby.

- Masz przeczucie?

- Raczej obawy - warknęła Libby. - Weź za jeden koniec i pomóż mi wytaszczyć to do salonu. Obejrzymy dokładnie.

- Osobiście - Jessie chwyciła jeden z wystających rogów - widziałam już wszystko, co chciałam.

- Ciągnij. - Libby pomału sunęła w stronę drzwi. Jessie usiadła na kanapie i popatrzyła znad krawędzi szklanki.

- Pasuje do tapet - zauważyła. - I zajmuje większą część podłogi.

- Cholera. Wiesz, czym jest to monstrum?

- Nowoczesna rzeźba? Zemsta niezadowolonego studenta?

- Prawie. Zemsta niezadowolonego ojca.

- Skąd wiesz?

- Bo mój ojciec jest jedyną osobą, która poza mną ma klucz do tego mieszkania. Ale się pomylił. Nie ja o to prosiłam, chociaż z chęcią zatrzymałabym pościel.

- Słuchając ciebie, mam wrażenie, że czytasz słownik. Wszystkie wyrazy znam, ale nie układają się one w żadną logiczną całość.

- To kołdra. Mówiąc ściślej, puchowa kołdra. Pierzyna.

- Pierzyna? - Jessie trąciła przedmiot nogą. - Dlaczego jest tak wściekle różowa?

- Nie wiem - Libby wzruszyła ramionami. - Nic mnie to nie obchodzi. To wina Joego.

- Lubi różowe pierzyny? - Jessie porozumiewawczo podniosła jedną brew.

- Lubi być uciążliwy. Zażądał od panny młodej wyprawy.

- A twój ojciec potraktował to poważnie? - parsknęła Jessie.

- Jak widzisz. To oznacza, że dostarczył także kontrakt. - I dał mi powód, żeby skontaktować się z Joem, pomyślała z nieoczekiwaną radością. Wbiegła do gabinetu. Dokument leżał na biurku. Libby chwyciła kartki, wróciła do salonu i potknęła się o różowy, monstrualny pagórek.

- To musi zniknąć - oznajmiła.

- Zgadzam się. - Jessie wysączyła ostatnią kroplę coli. - Tylko gdzie?

- Joe wpisał to do kontraktu. Niech się sam martwi.

- Znakomity pomysł - przytaknęła Jessie. - Gdzie ją schowasz do czasu jego przybycia?

- Nigdzie. Zwlekałby całymi tygodniami. Ale gdy zobaczy tego potwora pośrodku własnego mieszkania...

- Dobrze, a jak chcesz mu to dostarczyć?

- Taksówką - Libby zrobiła mądrą minę. - Wiele firm używa ich do przekazywania drobnych przesyłek.

- To nie jest drobna przesyłka - przytomnie zauważyła Jessie.

- Nieważne. Zaczekaj chwilę. Zadzwonię na postój, a potem razem zniesiemy to na dół.

- Od czego ma się przyjaciół? - mruknęła zrezygnowana Jessie. - Zatelefonujesz też do Joego?

- Nie. Uciekłby z domu.

- Znakomicie. Zaskoczenie jest połową wygranej. Tylko że jeśli na przykład naprawdę wyszedł, to aresztują cię za śmiecenie i włóczęgostwo. Raz kozie śmierć, dzwoń po taksówkę.

Dopiero we wnętrzu samochodu Libby uświadomiła sobie, że nie ma pojęcia, w jaki sposób sama zataszczy kołdrę pod drzwi mieszkania Joego. Nerwowo zagryzła wargę, zastanawiając się, czy taksówkarz okaże swą pomoc. Chyba nie, pomyślała wspominając jego rozbawienie, gdy wsiadała. Nie tylko pozostał w aucie, ale jeszcze zażądał podwójnej opłaty.

Mężczyźni, pomyślała z niechęcią. Taksówka zatrzymała się przed okazałym budynkiem.

- Ktoś na ciebie czeka, kotku? - zarechotał kierowca.

Libby rzuciła mu wątły uśmiech i dołożyła spory napiwek w nadziei, że w ten sposób poruszy sumienie mężczyzny. Wygramoliła się z taksówki i z przerażeniem obserwowała, jak kołdra z wolna wypełnia pozostawioną lukę.

- Jak masz zamiar wnieść to do środka? - Taksówkarz podrapał się w łysiejącą głowę, obserwując zmagania kobiety.

- Mógłby mi pan pomóc.

- Nic z tego - potrząsnął głową. - Nie było umowy.

- A gdzie pańska rycerskość wobec kobiet?

- To Nowy Jork, droga pani!

- Bardziej przypomina Hades. - Libby czuła ściekające po jej plecach strumyki potu.

- Proszę się odsunąć - zamruczał niechętnie kierowca. -Widzę, że jeśli chcę odzyskać mój wóz, muszę wyciągnąć to coś na zewnątrz. Ale nie będę tego taszczył ani kroku dalej.

- Zgoda. - Libby była skłonna zaakceptować każdą formę pomocy. Z cichym poszumem kołdra wyślizgnęła się z taksówki i wylądowała na piersi mężczyzny. Kierowca zerknął na Libby.

- Warto mieć trochę krzepy.

- Mam jej bardzo dużo, tylko źle zlokalizowaną.

- Na jedno wychodzi. Proszę wyciągnąć ręce, owinę to wokół pani.

- Dziękuję.

Kołdra ciasno otuliła ciało Libby.

- Gdzie pani jest? - dobiegł jej uszu stłumiony głos taksówkarza.

- Doskonale pan wie, gdzie jestem! - straciła cierpliwość.

- Spokojnie. Chodzi mi o to, że zakryłem pani głowę. Przydałoby się odsłonić chociaż oczy.

- Mógłby pan to zrobić? - Libby zmusiła się, aby mówić spokojnie. Kierowca odchylił róg kołdry.

- Proszę bardzo - mruknął i wyszczerzył zęby. - Wygląda pani niesamowicie.

Libby usiłowała nie zwracać na niego uwagi.

- Czy byłby pan uprzejmy otworzyć mi drzwi?

- Z przyjemnością. - Chwycił za klamkę.

Libby weszła do przestronnego holu, z radością witając chłód klimatyzowanego wnętrza. Minęła strażnika, który udawał, że jej nie dostrzega, i weszła do windy. Miała nadzieję, że nikt więcej nie wsiądzie. Niestety, na pierwszym piętrze oczekiwała para małżonków w średnim wieku.

Libby usiłowała zachowywać się nonszalancko. Patrzyła w podłogę.

W końcu towarzysząca jej kobieta nie wytrzymała i zwróciła się w stronę męża.

- Charlie, przecież jesteś psychiatrą. O co tu chodzi? -wskazała na poczerwieniałą Libby.

Charlie oderwał skupione spojrzenie od dębowych ścian windy i obrócił twarz w kierunku dziewczyny.

- Co to dla ciebie oznacza, moja droga? - spytał łagodnym, uspokajającym tonem.

- Niekompetencję zawodu psychiatry! - warknęła Lib-by, tracąc resztki cierpliwości.

- Och! - fuknęła kobieta. - Chcieliśmy jedynie pomóc. Winda zatrzymała się i Libby wyszła na korytarz, ciągnąc za sobą kołdrę niczym tren.

- Głupek! - mruknęła.

Gdy dotarła do drzwi mieszkania Joego, była nie tylko wyczerpana fizycznie, ale również zdesperowana. Nawet radość z oczekiwanego spotkania nie mogła przesłonić faktu, że przyszło jej paradować po mieście z kołdrą na plecach. Bardzo śmieszne. I niepodobne do jej nawykłego zachowania. Zawsze lubiła wszystko dokładnie przemyśleć, nim podjęła jakiekolwiek działanie. Związek z Joem dziwnie na nią wpływał i chyba nie były to zmiany na lepsze. Z wściekłością wdusiła przycisk dzwonka.

W drzwiach ukazał się Joe. Uniósł brwi i spojrzał na stojącą w progu postać.

- Co to za święto?

- Dzień głupich żądań o puchową kołdrę. - Libby wtoczyła się do salonu, gdzie zrzuciła swe brzemię.

- To jest pierzyna? - Joe popatrzył na podłogę.

- Pierzyna. - Libby opadła na krzesło, ignorując kanapę. Na jakiś czas miała dość wygód.

- Po co ją przyniosłaś? - spytał Joe.

- Prosiłeś o nią. Teraz radź sobie sam.

- Sadystka. - Spojrzał na nią spod oka.

- Uważam to raczej za brak ciągot masochistycznych z mojej strony. - Libby uśmiechnęła się kwaśno. Czuła, że w obecności Joego wracają jej siły. - Przeszkadzam ci?

- Skądże. Czy obecność pierzyny świadczy o tym, że otrzymałaś kontrakt?

- Owszem. - Wyjęła dokument z torebki.

- Świetnie. Przejrzymy go dzisiaj.

Skąd ta pewność, że mam wolny wieczór? pomyślała Libby, lecz nie zaprotestowała. Kłamstwo pozbawiłoby ją towarzystwa Joego.

- Wyglądasz, jakbyś raczej powinna znaleźć się pod tą pierzyną, niż w niej chodzić po mieście. - Łagodnie rozczesał końcami palców jej spocone włosy.

Libby drgnęła pod jego dotknięciem. Poczuła ogarniającą ją falę ciepła, która nie miała nic wspólnego z upałem panującym na zewnątrz. Siedziała nieruchomo, pozwalając, aby dłoń mężczyzny przesunęła się po jej policzku i sięgnęła ucha. Czuła suchość w ustach. Wzrok miała wlepiony w jasnożółty materiał koszuli opinającej szeroką pierś Joego.

- Jesteś cała rozpalona - powiedział. - Chcesz coś zimnego do picia?

- Z rozkoszą -wysapała.

- Zaraz wrócę. Zostań tutaj. Powinnaś wiedzieć, że w taką pogodę nie zakłada się kołdry.

- Wcześniej nie miałam podobnych doświadczeń -mruknęła.

- Kobiety! - parsknął Joe. - Mężczyzna miałby więcej rozsądku.

- Szczególnie ten, który domagał się, abym miała pierzynę...

- Już dobrze. Wczoraj przygotowałem coś specjalnie dla ciebie.

- Naprawdę? - spytała z zaciekawieniem, lecz Joe zniknął już w kuchni. Myślał więc o niej? To mało prawdopodobne. Libby była realistką. Nawet jeśli Joe okazywał zainteresowanie jej osobą, nie mogło kryć się za tym nic więcej. Zresztą nawet ona sama nie była pewna swych uczuć. Dlaczego ją tak pociągał? Był przystojny, ale nie oszałamiająco. Miał znakomitą posturę, ona jednak nigdy nie zwracała uwagi na męską budowę. Odznaczał się bystrością i rozsądkiem, ale w swoim czasie Libby poznała wielu inteligentnych mężczyzn. Bawiło ją jego poczucie humoru, lecz z drugiej strony potrafił być drażniący ze swymi teoriami na temat małżeństwa. Cóż więc się stało? Każde spotkanie z nim wywoływało nadzieję na następne. Dziwne. Niepokojąco dziwne. Co miała począć w tej sytuacji?

Podeszła do kołdry, obróciła ją i zanurzyła się w jej puchowym wnętrzu. Przesada z tą miękkością, pomyślała. Jej ciało dotykało podłogi.

- Co robisz? - dobiegł ją głos Joego. Z głową schowaną w puchu nie słyszała, kiedy nadchodził.

Podniosła głowę i spojrzała. Na wysokości oczu miała parę zniszczonych błękitnych adidasów. Przesunęła wzrokiem w górę muskularnych nóg.

Łoskot upadającej w pobliżu paczki spowodował, że szybko opuściła głowę, wstydząca się własnych myśli. Patrzyła na niego, jakby był smakowitym kąskiem do schrupania.

- Nie masz zamiaru otworzyć? - Joe usiadł obok.

- Otworzyć?

- Przyniosłem ci prezent - rzucił niecierpliwie i wskazał na paczkę.

- Naprawdę? - Bez zainteresowania popatrzyła we wskazanym kierunku.

- Dobrze się czujesz? - Zerknął na jej poczerwieniałą twarz. - Mam nadzieję, że mózg ci się nie zagotował od spacerów w kołdrze.

- Nie, tylko straciłam dobrą opinię - zachichotała na wspomnienie spotkania w windzie. - Napiłabym się czegoś.

- Przepraszam, zapomniałem. To przez ten prezent. -Joe wręczył jej napoczętą butelkę piwa. Libby popatrzyła niepewnie. Picie z jednego naczynia było bardzo... podniecające.

- Jak nie chcesz, pójdę po colę - zaproponował.

- Nie, w porządku. Ważne, aby było mokre. - Przełknęła solidną porcję aromatycznego, chłodnego napoju. -Dzięki.

Zwróciła mu butelkę. Joe wypił łyk, po czym chwycił Libby delikatnie za głowę i obrócił ją w stronę leżącego pakunku.

Kobieta rozdarła papier i wyjęła zawartość paczki. Tępym wzrokiem spojrzała na towarzysza, domagając się wyjaśnień.

- Co to jest?

- Obrus oraz przybory do haftowania... część twojej wyprawki. - Joe był najwyraźniej dumny z siebie. - Nigdzie nie mogłem ich kupić, dopiero Agnes przypomniała sobie, że w zeszłym roku kontaktowaliśmy się z pewnym zakładem w Iowa...

- Agnes? - z niewinną miną zapytała Libby.

- Moja sekretarka. Zadzwoniła do nich i zakupiła komplet. Przysłali ekspresem.

- Nie powinieneś robić sobie tyle kłopotu - mruknęła Libby szyderczo.

- Drobiazg. Lubię pomagać.

Jeszcze jedna podobna pomoc i skończę w zakładzie dla umysłowo chorych, pomyślała Libby. Najpierw obdarzył ją różową pierzyną wielkości słonia, a teraz pracą, którą w najlepszym wypadku ukończy na swe czterdzieste urodziny.

Spojrzała spod wpół przymkniętych powiek, zastanawiając się, czy przypadkiem znów nie padła ofiarą niewczesnego żartu. Na twarzy Joego malowało się zadowolenie. Libby uznała, że nie pora na próżne dyskusje i odłożyła prezent.

- Chcesz jeszcze? - spytał Joe wyciągając butelkę. Przecząco potrząsnęła głową. Joe wysączył resztki piwa, odstawił butelkę i wyciągnął się obok leżącej kobiety.

- Niezbyt to pasuje do moich wspomnień - mruknął.

- Często tak bywa, że nosi się w sercu wyidealizowany obraz przeszłości. Ciekawi mnie, jak twoja babcia wytrzymywała w lecie pod czymś takim. Nawet teraz, mimo klimatyzacji, jest mi gorąco. Wyobrażasz sobie, co będzie, gdy upał wzrośnie?

- Pomyśl raczej o zimie, gdy szyby będą pękać od mrozu...

- Nie wygłupiaj się.

- Leż spokojnie, pokażę ci, że nie masz racji. Pomimo wewnętrznych oporów Libby spełniła jego prośbę.

- Mmm... - Joe przysunął się bliżej. Poczuła, jak jej mięśnie tężeją pod dotykiem ciała mężczyzny.

- Czegoś brakuje - mruknął Joe.

- Naprawdę? - Libby odczuwała ciepło bijące od jego ciała, przenikające nawet poprzez materiał ubrania. Jej gołe ramię dotykało muskularnej piersi mężczyzny. Nerwowo zwilżyła usta końcem języka. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz.

- Może powinniśmy spróbować inaczej - usłyszała słowa Joego, była jednak zbyt zajęta kontemplacją jego bliskości, aby podjąć rozmowę. Niespodziewanie otoczył ją ramionami, przewrócił na bok i przytulił plecami do siebie.

- Co robisz? - spytała.

- Próbuję znaleźć wygodną pozycję - westchnął. - To niełatwe zadanie.

Drgnął niespokojnie i położył dłoń na piersi Libby. Kobieta poruszyła biodrami i nieoczekiwanie poczuła twardniejącą męskość.

- Joe... - zaczęła niepewnie.

- Ciii - oparł brodę na jej ciemieniu i przytulił się mocniej. - Sprawdzamy przydatność kołdry.

Nie, sprostowała go w myślach, sprawdzamy, ile wytrzymam. Zamknęła oczy i rozluźniła się. Nacisk jego ciała pobudzał rozkoszny dreszcz przebiegający po jej skórze. Czuła, jak wzbiera w niej gwałtowna namiętność. Nagle Joe wsunął lewą dłoń pod jej bluzkę. Libby instynktownie wstrzymała oddech, lecz gdy jego ręka powędrowała ku górze, muskając jej żebra, wydała głębokie westchnienie. Poczuła delikatny nacisk jego palców na swoją lewą pierś. Zamknęła oczy i ponownie wstrzymała oddech, czekając, co będzie dalej.

Namiętność i pożądanie narastały olbrzymią, trudną do opanowania falą. Joe trzymał teraz jej obie nagie piersi, pozwalając ciepłu swych dłoni przeniknąć w głąb ciała kobiety. Rozpoczął delikatny masaż, przesuwając palcami po aksamitnej skórze i dotykając stwardniałych sutków.

Cichy jęk wydobył się zza zaciśniętych zębów Libby. Wtuliła się mocniej, czerpiąc rozkosz z podniecenia mężczyzny. Lewa ręka Joego poczęła sunąć w dół, minęła brzuch i talię...

Libby poruszyła się i otworzyła usta, lecz nie padło z nich ani jedno słowo. Co miała powiedzieć? Nie potrzebowała opisywać tego, co się z nią działo w obecności

Joego; było to aż nadto widoczne. I nie chciała, aby zaprzestał swych działań. Jeszcze nie teraz. Za chwilę. Jej myśli uleciały jak spłoszone ptaki - poczuła męską dłoń wewnątrz swych dżinsów.

Sapnęła kilkakrotnie, a jej smukłym ciałem wstrząsnął dreszcz. Joe sięgał coraz dalej. Libby wyprężyła się.

- Joe!... - chciała zaprotestować, lecz wyzwolona namiętność zmieniła ton jej głosu.

- Wszystko w porządku. - Mężczyzna ułożył ją na plecach i uniósł się na przedramionach.

- Nie powinieneś... chcę...

- Cokolwiek zechcesz. - Jego ochrypły głos podsycił jej pożądanie. Mężczyzna powoli cofnął dłoń, łaskocząc palcami jej rozpłomienioną kobiecość.

- Jesteś tak cudowna - powiedział. - Nie zrobię nic, na co nie masz ochoty.

- Nie o to chodzi. Kłopot w tym, że za bardzo tego pragnę. Muszę...

Jęknęła, gdy gorące usta Joego dotknęły jej nabrzmiałej piersi. Jej opór mięknął, znikał bezpowrotnie. Przesunęła palcami po czuprynie mężczyzny, przyciskając jego twarz do swego ciała.

- Nie na podłodze. Nie z tobą - zamruczał Joe, niespodziewanie prostując potężną sylwetkę. Uniósł partnerkę w ramionach, przytulając ją do szerokiego torsu.

- Pójdziemy do sypialni - powiedział.

Rzekł pająk do muchy, przemknęło przez głowę Libby, ale nie próbowała stawiać oporu. Oparła czoło o ramię mężczyzny. Nie chciała patrzeć mu w oczy. Obawiała się tego, co mogłaby w nich wyczytać. Nie chciała nawet myśleć. Pragnęła jedynie czuć jego pieszczoty. Była dorosłą kobietą, na tyle dojrzałą, aby znać konsekwencje własnego postępowania. Odepchnęła natrętne myśli. Chciała choć przez kilka chwil żyć pełnią życia.











































ROZDZIAŁ 8



Senny uśmiech pojawił się na nieco nabrzmiałych ustach Libby. Przeciągnęła się niczym kotka. Stopą dotknęła ciepłej, porośniętej włosami, męskiej łydki.

Zaskoczona otworzyła szeroko oczy. Obok spoczywała wspaniale rzeźbiona sylwetka śpiącego mężczyzny. Przed oczyma Libby stanęły palące wspomnienia minionego wieczoru. Spojrzała na twarz Joego, aby upewnić się, czy naprawdę jeszcze śpi. Czy wciąż odpoczywa po wybuchu namiętności, który połączył ich kilka godzin temu.

Rysy mężczyzny były słabo widoczne w półmroku. Wzrok Libby przesunął się na jego piersi i brzuch. Wstrzymała oddech, gdyż poczuła na nowo budzące się uczucie. Szybko zgasiła iskrę pożądania. Powinna uczynić to wcześniej, zanim znalazła się w łóżku Joego, słuchając jedynie własnych zmysłów i zupełnie ignorując szept rozsądku. Lecz nawet świadomość popełnionego błędu nie wywołała w niej skruchy po tym to, co się stało.

Rozkosz przeniknęła ją z nową siłą. Minione zdarzenia były niewiarygodnym doświadczeniem. Czymś niezwykłym. Miłość, jaką zaproponował jej Joe, niosła w sobie olbrzymi ładunek emocji. W jego ramionach zapomniała o wszelkich zahamowaniach. Stała się gorącą, zmysłową kobietą, potrafiącą jednocześnie brać i dawać. Po raz pierwszy w życiu zrozumiała, dlaczego niektórzy ludzie potrafią zaryzykować wszystkim w obronie kochanka. Ale... mimo wszystko, pójście do łóżka z Joem należało zaliczyć do błędów.

Po pierwsze, stało się to zbyt szybko. Miała jeszcze sporo pytań dotyczących jego osoby. Zbyt wiele dokuczliwych wątpliwości, które stawiały ich dalszy związek pod znakiem zapytania. Jak echo powróciły słowa Joego, który stwierdził, że Myrna nie jest kobietą pasującą do roli żony. Dlaczego akurat Myrna? Czy dlatego, że kochał się z nią bez sakramentu małżeństwa? Czy naprawdę był aż takim hipokrytą?

Libby poczuła się nieswojo. Wszystko zależało od tego, ile Joe przejął z zasad tradycyjnego wychowania, jakie wpajał mu ojciec.

Choć małżeństwo nie wchodziło w grę, Libby chciała, aby Joe miał o niej jak najlepszą opinię. Żeby szanował ją jako kobietę. Lubiła go. Co ważniejsze, również szanowała. Joe Landowski był inny niż mężczyźni, którzy otaczali ją na co dzień. Dotyczyło to zwłaszcza jego religijności i filozofii życia. Był silny; i nie tylko siłą fizyczną. Libby przesunęła wzrokiem po jego postaci, zajmującej dwie trzecie szerokiego łóżka. Tak, miał w sobie wiele cech, które można było polubić.

Ale miał też i inne, których nie cierpiała. Rozsądek mówił jej, że te cechy charakteru nie znikną na skutek spędzonych wspólnie godzin. Na przykład przekonanie o roli żony.

Joe był zmienny niczym wnętrze kalejdoskopu. To powodowało, że Libby nie potrafiła przewidzieć jego reakcji na wydarzenia ubiegłego wieczoru. Czy potraktuje ją jak Myrnę?

Odpowiedź nadeszła niemal natychmiast. Rytm oddechu mężczyzny uległ zmianie. Joe przeciągnął się, poruszył nogą. Libby w napięciu oczekiwała, aż otworzy oczy. Były pełne ciepła zmieszanego z erotyczną satysfakcją i pojaśniały na widok leżącej obok kobiety.

- Dlaczego mnie nie obudziłaś, kochanie? - Potrząsnął głową, spędzając resztki snu z powiek i łagodnie ścisnął jej dłoń. Cofnęła rękę. Nie była pewna, co powinna powiedzieć lub zrobić, ale wiedziała, że nie może sobie pozwolić na ponowny kontakt z jego ciałem. Od tego wszystko się zaczęło. Gdy tylko dotknął jej po raz pierwszy, straciła panowanie nad sobą.

- Libby? - Joe oparł się na łokciu. - Co się stało? Powinnaś wiedzieć...

- Muszę wziąć prysznic - przerwała gwałtownie. Nie obchodziło ją, że zachowuje się jak idiotka, a nie jak dojrzała kobieta. Nie chciała znać jego myśli. Może później, kiedy odzyska panowanie nad sobą. Teraz potrzebowała spokoju, ucieczki od jego zmysłowości, powrotu do realnego świata.

- Libby, my...

- I umieram z głodu - powiedziała, siląc się na beztroski ton, co wyszło nieco piskliwie. Wyskoczyła z łóżka i poczęła zbierać rozrzucone po podłodze ubranie.

- Dobrze. - Spokojny głos Joego pomógł jej opanować zdenerwowanie. - Idź pod prysznic, a ja sprawdzę, co jest w lodówce. Potem przejrzymy najnowszą wersję kontraktu.

- Znakomicie. - Uciekła w stronę łazienki.

Pół godziny później odsunęła resztki steku i podniosła z podłogi kontrakt. Odsunęła na bok pierzynę i usiadła na kanapie, podwijając nogi pod siebie. Nie miała ochoty skorzystać z kuszącej miękkości kołdry. Gdyby to zrobiła, Joe mógłby podobne zachowanie uznać jako zachętę do dalszych pieszczot. Pomysł nie był najgorszy, ale wolała nie ryzykować.

Popatrzyła, jak mężczyzna zwinął pierzynę i rzucił ją na fotel.

- Co masz zamiar z tym zrobić?

- Zatrzymać.

- Zatrzymać?

- Uhm. Dam ją ojcu na gwiazdkę.

- Pomogę ci przy pakowaniu. - Wybuchnęła śmiechem, po czym nagle spoważniała. Boże Narodzenie było dopiero za pół roku. Czy do tego czasu będą się jeszcze spotykać?

Poczuła ulgę, gdy Joe nie odrzucił jej oferty. Podniósł zestaw przyborów do haftowania i wyciągnął rękę w stronę kobiety.

- Mogłabyś popracować, a ja zajmę się kontraktem. Libby spojrzała z niechęcią.

- Po pierwsze, to mój kontrakt, a po drugie, praca nad tym zajęłaby mi co najmniej tysiąc godzin.

- Jeśli zaczniesz teraz, pozostanie tylko dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć.

- Wcale mnie to nie pociesza.

- Najdłuższy marsz zaczyna się od jednego kroku.

- A każdy domorosły filozof zaczyna od cytowania innych. - Odłożyła zestaw na podłogę i wzięła do ręki kontrakt.

- Pracując w ten sposób nie zdążysz z obrusem do zimy!

- Albo do roku dwutysięcznego. Popatrzmy. - Skupiła uwagę na pierwszej stronie dokumentu.

- Skoro mamy kołdrę, to po prostu podpisz się na znak, że wszystko w porządku - zaproponował Joe.

- Ty masz kołdrę - sprostowała Libby. - Ja wolałabym dwanaście kompletów bielizny pościelowej.

- Może... - mruknął z namysłem. - Chociaż znając już możliwości naszych ojców, byłbym ostrożny w wysuwaniu takich żądań.

- To prawda - przyznała.

- I masz obrus. Wystarczy go wyhaftować.

- W wolnym czasie!

- Gdybyś nie pracowała, miałabyś mnóstwo wolnego czasu.

- Następny punkt. - Zignorowała jego słowa. - Zgadzamy się zamieszkać w centrum Nowego Jorku, tak?

- Tak - kiwnął głową.

- Pozostają więc tylko dzieci i moja praca.

- Sześcioro dzieci. - Joe oparł stopę o blat stolika.

- Joe, bądź rozsądny -jęknęła Libby. - To niemoralne mieć więcej niż dwoje dzieci. Świat już i tak jest zatłoczony.

- Przekazując im w genach swoją inteligencję, możesz być pewna, że któryś z twoich synów przysłuży się sprawie ludzkości. Chcesz, aby to nie nastąpiło?

- Synów albo córek! Dziewczyny też mogą dokonać wspaniałych odkryć. Poza tym twój wywód jest nielogiczny. W ten sposób moglibyśmy dochować się dwunastki.

- Dlaczego nie? - Błysnął oczyma. Libby wiedziała, że wspominał wydarzenia ostatnich godzin. Jej brzuch również drgnął, lecz szybko opanowała swe uczucia.

- Nawet nie wiem, czy lubię dzieci - przyznała nieostrożnie i zaniepokoiła się, czy jej wypowiedź nie spowoduje niechęci Joego, który najwyraźniej uważał, że każda kobieta bezwarunkowo kocha wszystkie dzieci.

- A czego tu nie lubić? Libby spojrzała na niego.

- Na początek brudnych pieluch, płaczu, ciągłego wołania o pokarm...

- Nonsens. Nie ma w tym nic strasznego - rzekł uspokajająco. - Mogę karmić je o drugiej w nocy. Jedna butelka dziennie wystarczy.

- A resztę czasu mają głodować?

- Powiedziałem: jedna butelka dziennie. W pozostałych porach będziesz oczywiście karmić piersią.

- Dlaczego „oczywiście"? - parsknęła Libby.

- Ponieważ jest to najlepsze, zarówno dla dziecka, jak i matki. W ten sposób prędzej uzyskasz sprawność i stan zdrowia sprzed porodu.

- I będę mogła ponownie zajść w ciążę? - spytała kwaśno. - Nie mam zamiaru karmić.

- Zobaczymy. - Joe wyszczerzył zęby.

- To niewola. Moja biedna kuzynka nie mogła wyjść nigdzie na ponad dwie godziny, dopóki jej dzieci nie skończyły ośmiu miesięcy życia. Nie chciały jeść z butelki.

- Spróbuj. Jeśli ci się nie spodoba, przejdziemy na karmienie butelką.

- Bez zastrzeżeń? - spytała spoglądając kosym okiem. Nie bardzo wierzyła w jego słowa.

- Bez zastrzeżeń. - Rozprostował ramiona. - Jeśli będziesz karmić wbrew sobie, to najbardziej odczuje to dziecko.

- Och... - Nie bardzo była zachwycona tym, co powiedział. Miał całkowitą rację, ale nigdy nie przypuszczała, że może powiedzieć to tak bez ogródek.

- Punkt dotyczący karmienia mamy z głowy. - Zapisała kilka słów na marginesie. - Ale to nie rozwiązuje całej sprawy. Nadal nie jestem pewna, czy lubię dzieci. Dotąd nie interesowałam się nimi. Do rozpaczy doprowadzają mnie zachwyty rodziców nad najprostszymi rzeczami robionymi przez ich pociechy.

- A co myślisz o swych kuzynach, którymi mam zająć się w przyszłym tygodniu?

- Nooo... - zamyśliła się Libby. - Lubię ich. W zasadzie - dodała, przypomniawszy sobie chwile, w których naprawdę ich nie lubiła. - Ale nigdy nie byłam z nimi dłużej niż przez weekend. Zwracałam ich rodzicom, gdy stawali się zbyt uciążliwi. Komu zwrócę własne dzieci?

- Nie będziesz musiała - zapewnił ją Joe. - Zobaczysz, pokochasz całą szóstkę.

- Parę. Zgodziłam się tylko na dwoje - odpowiedziała zdecydowanie i pochyliła się nad umową.

- A jeśli będą dwie dziewczynki? - spytał.

- Przestań! W ten sam sposób mówiłeś, gdy chciałam tylko jedno.

- I podziałało. - Parsknął śmiechem.

- Hm... Zgodziliśmy się, jeśli chodzi o wyznanie, ale odłożyliśmy kwestię wykształcenia.

- Ty odłożyłaś - sprostował Joe. - Ja wiem, czego chcę.

- Nie bacząc na to, czy masz rację- zaoponowała.

- Ważne, aby rozwijać wartości wyznawane w domu -powtórzył wcześniejszy argument. - Szczególnie dotyczy to nastolatków.

- Masz rację, ale niepotrzebnie generalizujesz całe zagadnienie. Nasze dziecko może być szczególnie uzdolnione, a wówczas zaistnieje konieczność zapewnienia mu specjalnego wykształcenia.

- Możliwe - przyznał. - Zgódźmy się więc, aby do matury dzieci uczęszczały do szkół katolickich. Uniwersytet wybierzemy później, zgodnie z wynikami ich edukacji.

- Do końca szkoły podstawowej. Potem wspólnie przedyskutujemy, co zamierzają robić dalej. Zanim przyjdzie czas na wybór uniwersytetu, dzieci dorosną na tyle, aby samodzielnie podjąć decyzję.

- Własne decyzje będą podejmować wtedy, gdy zaczną na siebie zarabiać.

- Pieniądze nie mają znaczenia.

- Tylko wówczas, gdy jest ich dużo.

- Nie będę używać pieniędzy jako argumentu!

- Nikt cię o to nie pyta. Ja będę - warknął Joe.

- Nie! - rzuciła Libby, szybko pisząc na marginesie. -Tylko do zakończenia nauki w szkole podstawowej.

- Ale...

- Dziś moja kolej na poprawki - przypomniała mu. -Został jeden punkt: moja praca.

- Coś ci powiem. - Joe odchylił się w tył i spojrzał w sufit. - Jeśli chcesz pracować, będę ci płacił za pełnienie funkcji matki i żony.

- Nie. Mam zawód. Nie potrzebuję faceta, aby mnie utrzymywał.

Joe próbował zaprotestować.

- Myślałem...

- Nie myślałeś. Nigdy nie myślisz ani nie zwracasz uwagi na to, co mówię. A tłumaczyłam ci, że nie chodzi o pieniądze. Praca sprawia mi satysfakcję. Pieniądze jej nie zastąpią.

- To może zastąpią ją dzieci.

- W ogóle mnie nie słuchasz! - krzyknęła. - Ty!...

Przerwała i wzięła głęboki oddech. Zwykle była zrównoważoną osobą, rzeczowo rozpatrującą argumenty rozmówcy. Z pobłażaniem patrzyła na ludzi niezdolnych do spokojnej dyskusji, używających krzyku do wyartykułowania swych racji. Joe wymykał się spod wszelkiej kontroli. Rozmowa z nim nie była ćwiczeniem z logiki. Była popisem bezradności.

- Wychowywanie dzieci nie zastąpi pracy zawodowej. - Zmusiła się, żeby mówić spokojnie. - Ma swoje walory, ale to nie to samo.

Pogratulowała sobie rozwagi. Ciągnęła dalej:

- Nie rozumiem twojej fascynacji biznesem, lecz nie zmuszam cię, abyś porzucił pracę i pozostał w domu, z rodziną. Mimo że to właśnie ty domagasz się sześciorga dzieci!

Joe uśmiechnął się z wyższością, co podniosło ciśnienie jego rozmówczyni o co najmniej dwadzieścia jednostek.

- Zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami...

- Nie było żadnych ustaleń! Dowiedziałam się tylko, że zarabiasz więcej ode mnie!

- Dużo więcej.

- Świadczy to jedynie o tym - głos Libby drżał z pasji - że w naszym społeczeństwie przykłada się różną miarę do wartości wykonywanego zawodu.

- Wstydź się, Liberty Joy. - Mimo ponurej miny, w oczach Joego błyszczały iskierki wesołości. - Obarczasz społeczeństwo winą za swe frustracje.

- Frustracje?! - wybuchnęła. - Mówimy o pieniądzach!

- Albo ich braku.

- Zmieniasz temat! Mówimy o mojej pracy!

- Jak źle jest opłacana.

- Nie jest źle opłacana! - Libby straciła panowanie nad sobą. - Jedynie w porównaniu z zarobkami... - Przerwała gwałtownie.

- Zachłannej kapitalistycznej pijawki? - spytał niewinnie Joe.

- Dość tego! - Z trzaskiem odstawiła kubek z kawą i zerwała się z miejsca. - Nie wiem, dlaczego tak się przejmuję. Nie chcesz żadnej dyskusji. Śmiejesz się ze wszystkiego, co mówię. Nie pragniesz kompromisu! - rzuciła mu prosto w twarz. - Pragniesz mojej bezwarunkowej kapitulacji. Znajdź ją gdzie indziej!

Chwyciła torebkę i wybiegła z mieszkania, nie zważając na nieśmiałe protesty mężczyzny. Nie czekała na windę. Zbiegła schodami jedenaście pięter w dół. Gdy wpadła do holu, nieoczekiwanie wylądowała wprost w rozwartych ramionach Joego.

Cofnęła się, rzuciła mu pogardliwe spojrzenie i ruszyła w stronę drzwi, ignorując zaciekawione spojrzenie portiera.

- Libby, posłuchaj. - Joe szedł tuż obok.

W odpowiedzi uniosła dumnie głowę. Była już prawie przy wyjściu, gdy chwycił ją za ramię i wepchnął w niewielkie drzwi po lewej stronie.

- Co ty wyprawiasz? - Spojrzała wymownie na jego dłoń spoczywającą na jej ramieniu.

- Garaże są w podziemiach.

- I co z tego? Przyjechałam taksówką. Razem z pierzyną.

- Nie mieszaj tego do kłótni - odparł chłodno.

- Dobrze - rzuciła ostro. - Przypuszczam, że masz spore doświadczenie, jak prowadzić kłótnię. Ja zwykle miałam do czynienia z racjonalnie myślącymi ludźmi...

- Racjonalnie myślącymi?! Chyba byli martwi, jeśli w milczeniu przyjmowali twoje zachowanie.

- Mówiłam ci...

- A ja ci teraz mówię - przerwał zdecydowanym tonem - że nie pozwolę, abyś włóczyła się o zmroku po Nowym Jorku, w dodatku obrażona na cały świat.

- Obrażona?!

- Zupełnie po dziecinnemu. - Sprowadził ją w dół schodów.

- Nie jestem obrażona.

- Nie? - Spojrzał z kpiącym uśmiechem. - W takim razie świetnie potrafisz udawać.

- Jestem po prostu zła! - zawołała Libby. - Wściekła na twój głupi, bezsensowny upór i ignorancję.

- Dziwne, jak intelektualiści łatwo tracą panowanie nad sobą stając przed niewielkimi problemami, podczas gdy taki biedny biznesmen, jak ja, musi z wyobraźnią patrzeć w przyszłość i przewidywać rozmaite konsekwencje.

- Tak jesteś zadufany w swej męskości, że nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak denerwujesz innych.

- Mów dalej, jeśli sprawia ci to ulgę. - Wepchnął ją do samochodu.

Libby nie czuła się lepiej. Szybko zapięła pas, nie chcąc pomocy ze strony swego towarzysza. W obecnym stanie wolała, aby jej nie dotykał. Kto wie, co by się stało?

Wcisnęła się w oparcie fotela i zamknęła oczy, aby choć w ten sposób odgrodzić się od ewentualnych uwag Joego. Była jednak zdziwiona jego milczeniem. Zdawał się nie zauważać jej obecności, całą uwagę skupiwszy na prowadzeniu pojazdu.

Zanim zatrzymał samochód w niedozwolonym miejscu opodal budynku, w którym mieszkała, gniew Libby zniknął bez śladu. Odpięła pas bezpieczeństwa i niepewnie spojrzała na mężczyznę. Obserwował we wstecznym lusterku nadjeżdżające pojazdy. Najwyraźniej nie miał zamiaru wysiąść. Libby wzięła głęboki oddech i otworzyła drzwiczki. Zawahała się chwilę.

- Dobranoc - wykrztusiła i wyskoczyła z auta.

Nie odpowiedział, lecz zaczekał, aż wejdzie do budynku, po czym odjechał.

Libby samotnie poczłapała w stronę swego mieszkania. Wbrew woli głowę miała wypełnioną rozmaitymi myślami. Widok pustego miejsca w salonie, gdzie niedawno leżała różowa pierzyna, wywołał niepokojące wspomnienia.

Podeszła do barku i nalała sobie szklankę whisky, po czym poszła do kuchni, aby poszukać lodu. Przypomniała sobie ostatnią wizytę Joego, więc szybko wróciła do pokoju i wyjęła z torebki kontrakt. Dopisała żądanie, aby jej mąż zawsze sprzątał po sobie.

- Właśnie - mruknęła i odłożyła dokument na stolik. -Ten facet mnie wkurza.

Pociągnęła spory łyk bursztynowego płynu, nawet nie zauważając jego smaku i mocy. Skrzywiła się na widok własnego odbicia w lustrze. Oczy błyszczały jej dziko, a włosy stanowiły zbitą, skotłowaną masę.

- Co się ze mną dzieje? - spytała samą siebie i opadła na kanapę. Zamknęła oczy i powoli policzyła do dziesięciu. Nie pomogło. Myśli wirowały jej pod czaszką niczym płyta na przyśpieszonych obrotach. Dlaczego? Dlaczego pozwoliła, aby Joe zniszczył jej chłodny i intelektualny stosunek do życia?

Westchnęła, nie potrafiąc znaleźć odpowiedzi. Przed oczyma wyobraźni stanęła jej sekwencja ich miłosnej przygody. Wyraz twarzy kobiety uległ zmianie. Rozmarzona, wcisnęła się głębiej w materac. Czuła w dole brzucha rozkoszne ciepło. Z trudem otrząsnęła się ze wspomnień.

Dziecinny w zamyśle spisek niezadowolonych ojców nieoczekiwanie nabrał nowych kształtów.

- Sama to sobie zawdzięczasz. - Libby złożyła ciężar winy na własne barki. - Tak bardzo chciałaś spotkania, że nie miałaś czasu na zastanowienie. Owinęłaś się w kołdrę i przemierzyłaś miasto, aby dopiąć celu.

Nagle przypomniała sobie, że we wtorek powinna dostarczyć czwórkę swych małych kuzynów do mieszkania Joego. Ciekawe, czy on nadal miał na to ochotę. Jeśli nie... Tę sprawę należało wyjaśnić. Będzie musiała do niego zadzwonić. Ale nie dzisiaj. Nie chciała stwarzać pozorów, że żałuje swego zachowania. Zresztą naprawdę nie żałowała swych słów, a jedynie sposobu, w jaki je wypowiedziała. Nie powinna była wrzeszczeć jak zazdrosna żona. Wciąż miała w uszach piskliwy dźwięk swego głosu. W ciągu kilku tygodni Joe Landowski zniszczył coś, nad czym pracowała przez trzydzieści lat swego życia.










ROZDZIAŁ 9



W poniedziałek wieczorem Libby leżała wygodnie na podłodze swego salonu na wprost wentylatora i próbowała przemyśleć najbliższą rozmowę z Joem. Musiała go zapytać, czy nadal ma zamiar zaopiekować się jej kuzynami. Zadanie okazało się trudniejsze niż przypuszczała. Każde zdanie, jakie ułożyła, brzmiało fałszywie lub zbyt ulegle.

- Musisz w końcu coś wymyślić - powiedziała w stronę sufitu. Przewróciła się na brzuch i zerknęła na kanapę. Jutro przed śniadaniem powinna odebrać chłopców. Jeśli Joe zrezygnował, jeszcze dziś powinna zawiadomić o tym Elisabeth.

- Cholera! - Usiadła i oplotła kolana rękami. Niepewność była dla niej czymś nowym... i nieznośnym. Zwykle doskonale potrafiła kontrolować własne myśli.

Zasłoniła oczy dłonią. Wydarzenia w sypialni Joego były jednym wielkim błędem. Chociaż nie to dręczyło ją najbardziej. Po prostu nie wiedziała, w jaki sposób ten fakt wpłynął na ich wzajemne kontakty. Westchnęła boleśnie. Przecież właśnie dlatego wrzeszczała i zachowywała się jak idiotka.

Obawiała się, że milczenie Joego jest potwierdzeniem jej domysłów. Od trzech dni nie dawał znaku życia. Prawdopodobnie zapomniał o niej i o kontrakcie.

- A może nie? - próbowała dodać sobie otuchy. Trzy dni to niewiele. Zawsze wspominał, że do późna pracuje nad projektem do nowej kolekcji. Jego milczenie mogło nie mieć nic wspólnego z tym, że zostali kochankami. Jeśli nadal nimi byli. Co czyni kobietę i mężczyznę parą kochanków? Jedynie wspólnie spędzona noc?

W końcu ona i Joe mieli sobie więcej do zaoferowania. Łączyło ich poczucie humoru, zasady moralne i wyznanie. Jednakowo lubili filmy Chaplina i kryminały Agathy Christie. Czy to wystarcza, aby być kochankami?

- Do diabła! - zerwała się na nogi i spojrzała na stojący w zasięgu ręki telefon. Coś musiała zrobić. Coś oprócz rozczulania się nad sobą.

Wzięła głęboki oddech i sięgnęła po słuchawkę, gdy aparat nagle zaterkotał. Serce Libby załomotało z przerażenia. Wytarła o dżinsy spocone dłonie. To na pewno Joe. Wiedziała. Dzwoni z informacją, że nie będzie się opiekował chłopcami. Drżącą ręką odebrała telefon.

- Halo.

Usłyszała głęboki głos Joego. Zrobiło się jej niedobrze.

- Libby, jesteś tam? - spytał niecierpliwie mężczyzna.

- Oczywiście. Jestem. Czego chcesz? - Zdecydowała pominąć konwencjonalne grzeczności i przejść od razu do sedna sprawy. Jeśli miała zostać potraktowana tak, jak Myrna, wolała to wiedzieć od razu.

- Pokazać ci coś.

- Przez telefon? - Poczuła, jak ogromny ciężar spada jej z serca. Joe nie chciał zakończenia ich związku. Zachowywał się normalnie. W każdym razie jak na niego.

- Nie bądź bardziej uciążliwa niż zazwyczaj. Przyjadę za dwadzieścia minut. - Połączenie zostało przerwane, a Libby wciąż stała, trzymając słuchawkę. Joe ani słowem nie wspomniał o jej ostatnim zachowaniu. To dobrze. Ale nie wspomniał również o innym, nieco wcześniejszym zdarzeniu. Czy o tym także należało zapomnieć? Czy chciał to wymazać z pamięci?

Powoli odłożyła słuchawkę na widełki. Próbowała zebrać myśli. Mężczyźni są mniej skłonni do objawiania swych uczuć niż kobiety. Poza tym to ona nie dała mu dojść do słowa, gdy po przebudzeniu chciał coś powiedzieć. Nic dziwnego, że zaczął postępować jak dawniej.

Ciekawe, co chciał jej pokazać? Pewnie kolejny „prezent" od ojców. Cokolwiek to było, nie mogło być gorsze niż różowa pierzyna. Z lekkim sercem Libby wbiegła do kuchni, aby zaparzyć kawę i ukryć resztki ciasta przyrządzonego z torebki. Zrobiła je wczoraj, w odruchu nieuzasadnionego buntu.

Kwadrans później otworzyła drzwi. W progu stał Joe. Naprawdę nie zwlekał z przyjazdem.

- Gotowa? - Z niechęcią spojrzał na jej dżinsy, lecz powstrzymał się od komentarza.

- Do czego? - popatrzyła na jego puste ręce.

- Mówiłem, że chcę ci coś pokazać.

- Więc pokaż.

- Nie tutaj. Chodź. Zostawiłem samochód na parkingu pod budynkiem.

Libby chwyciła torebkę i dwukrotnie sprawdziła, czy dobrze zamknęła drzwi. Dogoniła Joego w połowie korytarza.

Weszli do mrocznego wnętrza garażu. Libby po raz pierwszy od kilku dni widziała Joego i chciała w pełni nacieszyć się jego obecnością. Pomógł jej wsiąść do swego ferrari. Obserwowała jego ruchy - skoordynowane, miękkie, nieomal kocie. Kobieta przymknęła oczy. W wyobraźni ponownie zobaczyła grę mięśni rysujących się pod jego nagą skórą.

Jej ciało zalała fala uczucia. Oddech stał się szybszy. Zapach wody po goleniu drażnił nozdrza i mącił myśli.

- ... prawu, nie mówiąc już o zdrowym rozsądku. -

Jedynie koniec wypowiedzi Joego przebił się przez mgłę spowijającą jej umysł.

- Słucham? - Spojrzała na niego.

- Mówiłem, żebyś zapięła pas bezpieczeństwa. - Sięgnął w jej stronę. - Chwileczkę, zaplątał się.

- Mogę... - Zanurzyła się głębiej w siedzenie, aby zrobić mu miejsce. Biodrem dotykał mocno jej uda i nawet przez podwójną warstwę materiału czuła ciepło bijące od jego ciała. Poczuła nagłą potrzebę bardziej intymnego kontaktu. Wstrząsnął nią dreszcz pożądania.

- Już. - Zamek pasów bezpieczeństwa szczęknął głośno w otaczającej ich ciszy. Wracając na swe miejsce, Joe dotknął przypadkowo miękkich piersi kobiety.

Westchnęła gwałtownie, po czym wstrzymała oddech. Siedziała nieruchomo, jak gdyby pragnąc zatrzymać ślad jego dotyku.

- W porządku? - spytał.

- Jak najbardziej. - Musnął ustami jej ucho.

Libby poczuła, jak zarost mężczyzny drapie ją lekko w policzek. Czułość jego pieszczot spowodowała natychmiastową reakcję. Poddała się bez oporu. Potrzebowała tego.

- Smakujesz niczym ciasto nasączone rumem - mruknął, łagodnie chwytając zębami koniec jej ucha. Libby wyprężyła ciało i odchyliła głowę, ośmielając usta mężczyzny do dalszych karesów. Przesunęła dłońmi po jego muskularnych ramionach, czując twardość bicepsów i mięśni grzbietu. Wplątała palce w jego włosy.

Joe zaczął delikatnie całować jej usta.

- Nie tak... - szepnęła i poruszyła się niespokojnie.

- Nie tak? - spytał Joe. - A jak? Może w ten sposób? -Nagłym ruchem wsunął dłoń pod jej bluzę i chwycił nagą pierś.

- Tak! -jęknęła Libby, nawet nie próbując ukryć swych uczuć.

Jakby nagradzając jej szczerość, Joe sięgnął rozchylonymi ustami ku jej wargom. Libby poczuła żar jego oddechu. Z jękiem pożądania przechyliła się w stronę mężczyzny. Jej niefortunny ruch spowodował zwolnienie ręcznego hamulca.

- Cholera! - zawołał Joe, chwytając w dłonie kierownicę. Zatrzymał toczący się pojazd.

Libby zareagowała z mniejszym pośpiechem. Zamrugała powiekami, próbując przywrócić oczom ostrość widzenia. Całe jej ciało pulsowało nie zaspokojoną namiętnością.

- Samochód nie jest najwygodniejszym miejscem do miłości - uśmiechnął się Joe.

Libby odpowiedziała mu również uśmiechem. Pochylił głowę i złożył gorący pocałunek na jej nagiej piersi. Nawet nie zauważyła, kiedy niemal do ramion podciągnął jej bluzę.

Joe uniósł się z wolna.

- Muszę ci coś powiedzieć - odezwał się miękko. -Jesteś wystarczająco niepokojącym zjawiskiem, gdy z tobą rozmawiam, a cóż dopiero mówić o twoim ciele.

Ona była niepokojąca! Chyba nigdy nie przeglądał się w lustrze.

- Libby... - Rzucił jej dziwnie niepewne spojrzenie. -Jeśli chodzi o nasze poprzednie spotkanie...

- Im mniej będziemy o tym mówić, tym lepiej - przerwała gwałtownie.

- Zgoda, ale mimo wszystko chcę, abyś wiedziała, że nie miałem zamiaru cię zdenerwować. Nie wiedziałem, że mówisz poważnie, dopóki nie straciłaś cierpliwości.

- Nie ma sprawy. Dokąd jedziemy? - Zdecydowanie wolała zmienić temat.

- To niespodzianka. - Spojrzał w lusterko i włączył zapłon.

Libby wykorzystała czas podróży, aby uspokoić roztrzęsione nerwy. Na ulicach panował tłok, który zmniejszył się dopiero, gdy dojechali do Trzydziestej Ósmej Ulicy, w pobliże Park Avenue. Wówczas też zauważyła, że nie jadą do

mieszkania Joego. Właśnie miała zapytać o cel przejażdżki, gdy samochód stanął opodal niewielkiego, pokrytego soczystą zielenią skweru.

- Jak tu pięknie. - Libby spojrzała na kilkuletniego brzdąca, bawiącego się w trawie pod czujną opieką elegancko ubranej starszej kobiety. Wokół dumnie piętrzyły się stare, doskonale utrzymane budynki. To był Nowy Jork, jakiego dotąd nie znała.

- Właśnie - mruknął Joe z wzrokiem utkwionym w jej twarzy.

- Gdzie jesteśmy? - Nie chciała jego ponownej pomocy i szybko wysiadła.

- Murray Hill. - Wskazał na duży budynek, przed którym stali. - To właśnie chciałem ci pokazać.

- Dom z czerwonej cegły? - Libby przyglądała się z ciekawością. Był dużych rozmiarów. Piętrowy, z zagospodarowanym poddaszem. Szerokie schody prowadziły w stronę połyskujących czarnych drzwi ozdobionych błyszczącą kołatką. Po prawej stronie widniało sześć okien, po lewej cztery. Wszystkie zasłonięte były ciężkimi kotarami, jak gdyby lokatorzy pragnęli się odgrodzić od otaczającego ich świata.

- Kto tu mieszka? - spytała Libby, zaskoczona tym, że jej towarzysz, zamiast zastukać, wyjął z kieszeni klucz i włożył go do zamka.

- W tej chwili nikt. Przyjaciel mojego ojca odziedziczył dom po swojej matce.

- Matce? - Weszli do wnętrza. - Ile lat ma przyjaciel twojego ojca?

- Są niemal rówieśnikami. - Joe przekręcił wyłącznik, ale nic nie nastąpiło.

- Nie ma prądu?

- Raczej żarówek. - Mężczyzna wszedł do ogromnego salonu i włączył niewielką lampkę ustawioną na marmurowym stoliku. Zapaliła się, lecz słaba, dwudziestopięciowatowa żarówka dawała niewiele światła.

- Spróbuj rozsunąć kotary - zaproponowała Libby. Joe spełnił jej prośbę. Kobieta zakasłała, gdyż z aksamitnej materii uniósł się obłok kurzu.

- Ile lat miała starsza pani, która tu mieszkała?

- Ponad dziewięćdziesiąt, lecz ostatnie dziesięć spędziła przykuta do łóżka.

- A wówczas gospodyni przestała sprzątać parter? -domyśliła się Libby.

- Na to wygląda. - Joe wytarł zakurzone ręce o dżinsy. - Gdy Farkie o tym opowiadał...

- Kto?

- Przyjaciel taty, Farkie Worthington. To skrót od Farquhar.

- A myślałam, że Liberty to już szczyt pomysłowości -zachichotała Libby.

- Farkie ma zamiar sprzedać ten dom, więc pomyślałem, że może chciałabyś go zobaczyć.

Dlaczego? - chciała zapytać, lecz odłożyła dalszą indagację na później. To, że Joe przywiózł ją do tego domu, jeszcze nic nie oznaczało. Mógł sądzić, że chciałaby zobaczyć autentyczną posiadłość. A było na co popatrzeć.

- Mogę się rozejrzeć?

- Oczywiście. Nikogo tu nie ma. Nawet dozorcy. Libby odeszła w głąb mrocznego pokoju, zajrzała do zastawionego półkami pełnymi książek gabinetu, pięć razy większego od jej własnego, oraz do zaskakująco niewielkiej jadalni. Minęła dwa małe pokoje i na koniec weszła do kuchni.

- O mój Boże! Co za bałagan! - skrzywiła się na widok zalanego wodą sufitu i porysowanej podłogi. Na stole wciąż walały się resztki jedzenia, a drzwiczki szafek były pootwierane. - Tu jest mniej miejsca, niż u mnie! I nie ma spiżarni.

- Jest obok. - Joe wskazał na drzwi po lewej stronie. Libby zajrzała do środka. Sięgające sufitu półki zastawione były zakurzonymi butelkami i słoikami. Powietrze wypełniała woń pleśni.

- Co jest za tymi drzwiami? - wskazała na przeciwległą ścianę.

- Jedne prowadzą do piwnicy, a te po prawej do sporej stróżówki. Jak ci się podoba całość? - Joe próbował oprzeć się o stół, ale spojrzawszy na brudny blat zrezygnował z tego zamiaru.

- Myślę, że nic się tu nie zmieniło od lat dwudziestych. - Libby zerknęła na zardzewiały zlew. - Przede wszystkim, czy spostrzegłeś brak ubikacji?

- Fakt. To mógłby być kłopot. - Oczy błyszczały mu rozbawieniem. - Czy masz jeszcze jakieś uwagi?

- Na początek należałoby wysprzątać kuchnię, rozbić ścianę stróżówki i całość przebudować. W ten sposób powstałaby duża kuchnia połączona z jadalnią. Co jest z tyłu domu? - Odchyliła kawałek zielonej folii zasłaniającej okno i wyjrzała na otoczone ceglanym murem podwórko.

- Znakomicie - westchnęła. - Jest miejsce na werandę i niewielki ogródek.

- Oraz piaskownicę i huśtawkę.

- Dla sześciorga dzieci - dodała. Hipotetyczne dzieci Joego jakoś dziwnie pasowały do tego domu. - Przy okazji, gdyby rozbić ścianę między tymi małymi pomieszczeniami, powstałby świetny pokój zabaw.

- Pod warunkiem, że nie jest to ściana nośna - wyszczerzył zęby Joe.

- Mogę zajrzeć na górę?

- Oczywiście. Tam są schody. - Wskazał na niewielkie drzwi, których przedtem nie zauważyła. Libby podeszła i zatrzymała się w progu.

- Ktoś mógłby tu skręcić kark - powiedziała patrząc na strome stopnie, ledwo widoczne w półmroku.

- Pierwotnie były to schody dla służby, więc nie kłopotano się o ich jakość. - Położył uspokajająco rękę na jej plecach i pomógł wejść na górę.

Z sufitu zwisała naga żarówka, słabo oświetlając wnętrze korytarza. Na ścianach położono tapety, z ledwo widocznymi - po upływie pięćdziesięciu lat - czerwonymi kwiatami na kremowym tle. Drewniana podłoga nosiła ślady głębokich zarysowań.

- Ten dom jest niesamowity. - Libby poczęła otwierać kolejne drzwi.

- Dlaczego?

- Z zewnątrz jest w doskonałym stanie. Świeżo pomalowany, z nowoczesnymi oknami, znakomicie utrzymany, ale wewnątrz... - Wskazała na niewielki pokoik wypełniony tekturowymi pudłami. - Wewnątrz wygląda, jakby ktoś usiłował za wszelką cenę zachować swój dobytek.

- Pozory mylą. Podobnie jak Farkie, jego matka była multimilionerką, ale nie wpuszczała go do wnętrza domu. Zajął się więc ścianami budynku, bo tylko tyle mógł zrobić.

- Smutne. Czy... - Po otworzeniu kolejnych drzwi Libby nagle urwała.

- O rety! - jęknęła na widok głębokiej, zabytkowej wanny, obudowanej mahoniowym drewnem. - To oczywiście też wymaga remontu, ale pod warunkiem, że zachowamy urok tego miejsca.

- Jaki urok? - spytał Joe krztusząc się kurzem.

- Ma wiele uroku - stwierdziła Libby. - Potrzebuje jedynie renowacji. Podobnie jak sypialnie. Po wybiciu kilku ścian powstaną przepiękne pokoje.

- Ale potrzebujemy sześciu sypialni dziecięcych.

- Powiedziałam, dwa spore pokoje. - Libby przetarła zakurzoną szybę i spojrzała na ogród. Na czym polegała gra Joego? Mówił, jakby rzeczywiście miał zamiar kupić ten dom i przebudować go. Czy w dalszym ciągu bawiło go „wypełnianie kontraktu"? Czy rozważał zakup nieruchomości jako dobrą inwestycję, czy miał zamiar dokuczyć ojcu? Libby bała się wypowiedzieć na głos swe pytania.

Przysunęła twarz bliżej szyby, zagarniając kurz czołem, i poszukała wzrokiem dachu.

- Parter jest większy. To dach kuchni?

- Chyba tak. Wiesz co? Moglibyśmy założyć tam szyby, niczym w pracowni malarskiej.

- Brzmi cudownie - powiedziała niezdecydowanie, niepewna swej roli w jego planach. Czyżby uważał, że po wspólnie spędzonej nocy należą się jej pewne względy? Była na to zbyt dumna. Poza tym kto chciałby męża o tak staroświeckich poglądach? Co miała więc począć? Wspomnienie jego pieszczot rozpaliło jej krew i wywołało rumieniec na twarzy. Pragnąc się uspokoić odetchnęła głęboko i połknęła solidną porcję kurzu. Zaniosła się kaszlem.

- Proszę. - Joe wręczył jej czystą chusteczkę, pachnącą niezwykle drogą wodą kolońską. - Wytrzyj twarz. Łzy rozmazały kurz.

Libby potarła policzki, zostawiając ciemne smugi pod oczami.

- Może powinnam się umyć?

- Nie tutaj - odpowiedział. - Nie ma wody. Chodź, pojedziemy do mnie i opowiesz o dzieciach, którymi mam się jutro zająć.

- O czym tu opowiadać? - zdziwiła się, gdy schodzili ze schodów. Głęboko ukryła zadowolenie, że nie zapomniał o ich umowie. - Czwórka chłopców w wieku dwóch, czterech, pięciu i siedmiu lat. Chyba nie masz zamiaru powiedzieć, że praca nad projektem nie pozwoli ci na opiekę nad nimi? - spytała podejrzliwie.

- Nie. - Joe wyglądał na urażonego. - Zgodziłem się i dotrzymam słowa. Chcę ci udowodnić, jak wdzięcznym zajęciem jest opieka nad dziećmi.

Wyszli na zewnątrz.

- Poza tym - dodał, przekręcając klucz - zabrałem z biura cały projekt. Gdy ich nakarmię, będą spokojni aż do obiadu. Niech wezmą ze sobą jakieś zabawki.

- Dobrze - Libby nie wspomniała, jak wyglądają ulubione zabawki jej kuzynków. Miała taki zamiar, ale pomyślała, że Joemu należy się dobra lekcja życia. Może w ten sposób zmieni swe przekonania.

- Rety! - Siedmioletni Todd rozejrzał się po eleganckim holu budynku, w którym mieszkał Joe, i zatrzymał wzrok na postaci portiera. - On musi być tak bogaty, jak niektórzy faceci w telewizji.

- Bredzisz - odparł pięcioletni Tom. - Jak byłby tak bogaty, to po co miałby się nami opiekować?

- Mówiłam wam - Libby ustawiła torbę z zabawkami przy ścianie windy i poprawiła trzymanego na ręku dwulatka imieniem Timmy. - Pan Landowski chce mi pomóc. I nigdy nie wolno robić uwag na temat pieniędzy lub ich braku. To... - przerwała i spojrzała na wypchany policzek pięcioletniego Teddy'ego. - Skąd to masz?... Czekolada! Skąd wziąłeś czekoladę o wpół do ósmej rano?

Zaczęła szukać w torebce chusteczki.

- Dała mi ją miła pani w autobusie.

- Co? - jęknęła Libby. - Wiesz przecież, że nie wolno brać słodyczy od nieznajomych.

- Nie... - Teddy przybrał minę niewiniątka. - Nigdy nie biorę, kiedy jestem sam. A teraz nie byłem. Ty i Timmy siedzieliście z przodu.

Niewzruszona jego logiką, Libby ścierała czekoladę z twarzy malca.

- Czy on ma służących? - spytał Todd.

- Tylko gospodynię. - Libby rozwiała jego złudzenia.

- Czy oddał swą duszę? - szepnął nagle Tom.

Libby nie zrozumiała.

- Słucham?...

- Siusiu - pisnął Timmy.

- O, nie. Nie masz pieluszki? - Libby wpadła do windy, popychając przed sobą pozostałą trójkę.

- Wytrzymaj, Timmy - poprosiła. Chciała, żeby Joe otrzymał nauczkę, ale dopiero wtedy, gdy ona będzie już w pracy.

- Mama mówi, że on nigdy nie nauczy się wołać, jak będzie nosił pieluszki - poważnie zabrał głos Todd.

- Bardziej boję się o własne bezpieczeństwo - zamruczała Libby. Winda zatrzymała się na jedenastym piętrze.

- Siusiuuu! - zawołał Timmy.

- Jeszcze chwileczkę. - Libby popędziła w stronę mieszkania Joego i załomotała w drzwi.

Po chwili, która zdawała się nie mieć końca, w progu stanął Joe. Rozpięta na piersiach koszula ukazywała jego pociągającą muskulaturę, ale Libby miała teraz na głowie inne zmartwienie.

- Musimy skorzystać z toalety.

- Czujcie się jak u siebie w domu! - krzyknął za nią.

Pięć minut później Libby wróciła do salonu w towarzystwie szczęśliwego Timmy'ego. Joe siedział półnagi pośrodku dywanu, otoczony chłopcami.

- Co się tu dzieje?

- Chcieliśmy zobaczyć, którędy ją wyjmują - powiedział Todd - ale nie widać różnicy.

- Co wyjmują?

- Duszę.

- Co?

- Powiedziałaś przecież, że ma gospodynię - odparł Todd, jakby to wszystko wyjaśniało.

- Joe, czy mógłbyś mi powiedzieć, o co tu chodzi?

- Skąd mam wiedzieć? To twoi kuzyni, otoczyli mnie i poprosili, żebym zdjął koszulę.

- I zrobiłeś to?

- Przecież nie żądali niczego strasznego. - Wzruszył ramionami. Libby z fascynacją obserwowała ruchy jego mięśni. - Ale chyba są zawiedzeni.

Libby była przeciwnego zdania. Wcale nie odczuwała zawodu. Stłumiła jęk rezygnacji, gdy mężczyzna ponownie się ubrał. Obróciła się w stronę chłopców.

- Co ma z tym wspólnego gospodyni?

- Mama powiedziała, że oddałaby duszę diabłu za gospodynię, która zechciałaby u nas pracować, a ponieważ on ma gospodynię, to chcieliśmy zobaczyć, którędy diabeł zabrał mu duszę -jednym tchem wyrecytował Tom.

- To tylko taka przenośnia - usiłowała wytłumaczyć im Libby, a tymczasem Joe wybuchnął donośnym śmiechem. - Mama chciała przez to powiedzieć, że bardzo cieszyłaby się z pomocy gosposi. Nikt nie musi naprawdę oddawać duszy diabłu.

- Naprawdę? - nie dowierzał Todd.

- Naprawdę - powtórzyła Libby i odwróciła się w stronę Joego. - Pozwól, że przedstawię ci twoich gości. To są Todd, Tom, Ted i Timmy. - Pogładziła malca po włosach. -Chłopcy, to jest pan Landowski.

- Dzień dobry - odpowiedzieli chórem, najwyraźniej pamiętając nauki matki.

- Posiedźcie chwilę, muszę skończyć ze śniadaniem. -Joe wskazał na kanapę.

Libby chciała go przestrzec, że chłopcy raczej nie będą cicho, ale ugryzła się w język. Niech sam się dowie.

- Jest tu telewizor? - spytał Tom.

- Oczywiście. - Joe otworzył drzwi szafki odsłaniając dwudziestopięciocalowy ekran i, co ważniejsze z punktu widzenia chłopców, magnetowid.

- O raju! - błysnął oczami Todd. - Co można w to włożyć?

- Popatrzmy... - Joe uchylił drzwi innej szarki, zawierającej imponującą kolekcję kaset. Spojrzał na osłupiałych gości, po czym odwrócił wzrok w stronę filmów. - Może którąś część przygód Muppetów? Mam wszystkie trzy.

- Naprawdę? - zdziwiła się Libby.

- Uhm. Lubię Muppety - przyznał Joe.

- Ja też. Najbardziej Gonza.

- To dla dzieciaków - parsknął pogardliwie Todd. -Chcemy prawdziwy film. Z mnóstwem akcji.

- To znaczy ze sporą ilością krwi i efektów specjalnych - wyjaśniła Libby.

- Nie będą potem mogli zasnąć - odparł Joe.

Libby spojrzała na niego ze współczuciem. Nic a nic nie znał się na dzieciach.

- Może... - przeczytała kilka tytułów - ten?

- „Władca Pierścieni"? - Joe niepewnie popatrzył na swych małych gości.

- Puść - nalegała Libby. - To ich zajmie.

- Skoro tak uważasz... - Niezupełnie przekonany włączył magnetowid. - O której wychodzisz?

Libby zerknęła na zegarek.

- Wykład zaczynam dopiero za godzinę. Posiedzę jeszcze chwilę, na wypadek, gdyby chłopcy uznali cię za dziwaka.

- Mnie? Za dziwaka? - Joe rzucił jej pobłażliwe spojrzenie. - Mówisz, jakby twoi kuzynowie potrafili zmusić doktora Spocka do zmiany profesji.

- Skądże, to najzupełniej normalni kilkuletni chłopcy -próbowała przekonać samą siebie. W końcu, przy swym niewielkim doświadczeniu, czego mogła być pewna?

- Śniadanie prawie gotowe. - Joe włożył pokrojony boczek do kuchenki mikrofalowej i rozbił na patelni kilka jajek.

Libby z rozkoszą wciągnęła nosem smakowity zapach.

Zauważyła, że na stole stoi sześć nakryć. Zrobiło się jej bardzo miło. Najwyraźniej wszelkie kłopoty miała już za sobą.

Nalała sobie filiżankę kawy i obserwowała krzątaninę Joego. Rzadko miała czas, aby zjeść prawdziwe śniadanie.

- Zawołaj chłopców, ja otworzę sok pomarańczowy.

- Dobrze. - Malcy siedzieli z wzrokiem wlepionym w telewizor. Wyłączyła magnetowid, kazała im umyć ręce i wróciła do kuchni.

Chłopcy wkroczyli tam pół minuty później, co pod znakiem zapytania stawiało czystość ich rąk, lecz powstrzymała się od komentarzy. Nie miało to sensu. Posadziła Timmy'ego na krześle i zwróciła się do pozostałych.

- Siadajcie.

- Możemy jeść przed telewizorem? - spytał Todd.

- Nie. - Sucha odpowiedź Joego najwyraźniej ich zaskoczyła. Ale tylko na chwilę.

- Nie chcemy przegapić najważniejszych scen filmu -spróbował Tom.

- Nie przegapicie - wyjaśniła Libby. - Włączę dokładnie w tym samym miejscu, w którym przerwaliście oglądanie. Teraz usiądźcie.

- Nie jestem głodny - zamruczał Teddy. - Najadłem się czekoladą.

- To opowiedz coś, gdy my będziemy jedli. - W głosie Joego nie było ani odrobiny współczucia.

- Mama mówi, że dzieci powinno być widać, a nie słychać - rezolutnie odpowiedział Todd.

- Zgadzam się - skinął głową Joe. - Słuchając cię, w pełni podzielam jej zdanie.

- Chcę chrupek! - chlipnął Timmy. - Nie tego! - Spojrzał na swój talerzyk.

- Jajka na boczku są niedobre? - Joe popełnił poważny błąd, dając się wciągnąć w dyskusję.

Libby nauczona wieloma równie jałowymi rozmowami uznała, że najwyższy czas wkroczyć z pomocą.

- Niezależnie od tego, czy będziecie jedli, czy nie, nikt z was nie odejdzie od stołu.

- Libby!-jęknął Ted.

- Siadaj. - Wskazała mu wolne krzesło. Ted spełnił jej żądanie, mrucząc coś pod nosem. Libby zignorowała go. Nie chciała w pełni wyręczać Joego. Ukryła uśmiech w filiżance z kawą.

Joe spojrzał na nią podejrzliwie.

- Niezłe. - Tom podniósł głowę znad nie dojedzonej rurki z kremem. - Ale nie tak dobre, jak u mamy. Tylko że ona kupuje je w sklepie.

- Kupujecie ciastka? - Joe wyglądał na zgorszonego.

- Libby mówiła, żeby nie rozmawiać o zakupach i pieniądzach! - syknął na brata Tod.

- Przepraszam. - Tom spojrzał ze skruchą w stronę Libby.

- Ja... - Joe przerwał na donośny dźwięk dzwonka, uzupełniony łomotaniem w drzwi. - Kto to? O tej porze?

Odłożył serwetkę i wstał. Popatrzył na Libby.

- Dotąd jedynie ty w podobny sposób zawiadamiałaś o swoim przybyciu.

Poszedł otworzyć. Zaciekawieni goście podążyli za nim. W progu stał mocno zdenerwowany jegomość około sześćdziesiątki. Machnął pięścią w stronę Joego. Libby zachichotała. Wyglądał jak kurczak drażniący tygrysa.

- Koniec z tym! Natychmiast! - wrzeszczał.

- Z czym? - Z trudem hamując złość spytał Joe.

- Z wodą! - Libby zaniepokoiła się na widok poczerwieniałej twarzy mężczyzny. Chciała doradzić Joemu, aby nie przyprawiał swych sąsiadów o palpitację serca.

- Mógłby pan wyjaśnić to nieco dokładniej? - spytała uspokajającym tonem.

- Mieszkam piętro niżej. Zalewa mi pan sufit!

- Słucham? - szczerze zdziwił się Joe.

- Oooo... - Libby usłyszała pomruk Teda i doznała nagłego olśnienia. Wpadła do łazienki, o krok wyprzedzając Joego. Jej obawy potwierdziły się w chwili, gdy poczuła w butach wodę, którą nasiąknięta była cała puszysta wykładzina podłogowa.

- Och, nie! - Z otwartego sedesu spływał pokaźny wodospad. Joe odsunął ją, podniósł wieko spłuczki i coś pociągnął. Woda przestała płynąć.

- Przyślę panu rachunek za naprawę sufitu i nowe tapety. - Obcy mężczyzna popatrzył na Joego, jakby oczekiwał odmowy. Gdy nie nastąpiła, powiódł wzrokiem po obecnych i wyszedł.

- Jak to się stało? - spytała groźnym głosem Libby.

- Timmy wrzucił do sedesu całą rolkę papieru - odpowiedział Ted.

- A ty spuściłeś wodę? - spytała ostro.

- Nie - zaprzeczył Ted. - Timmy.

- Ja - z uśmiechem przyznał się winowajca. - Zrobiło wziuuu!

- Nieważne, jak to się stało. - Joe bezradnie rozejrzał się po zdewastowanej łazience. - Co teraz mamy zrobić?

Libby spojrzała na zegarek.

- Wezwij hydraulika. Bardzo chciałabym ci pomóc, ale za pół godziny muszę być w pracy.

- Słucham?! - zawołał Joe.

- Sam mówiłeś, że opieka nad dziećmi to radość i szczęście - zauważyła. - Więc teraz rozwiąż ten problem.

- To nie dzieci. - Joe spojrzał na czwórkę chłopców. -To diablątka!

- Chcę film - zapiszczał Timmy.

- Idź z Bogiem - westchnął ciężko Joe.

- A ja idę do pracy - słodko uśmiechnęła się Libby. Joe mruknął coś w rodzaju „zdrajczyni", ale nie zwróciła na to uwagi. Przecież zrobiła mu grzeczność, pokazując, jak wygląda życie w naprawdę licznej rodzinie.






















ROZDZIAŁ 10



Libby przełożyła torebkę do lewej ręki i nacisnęła przycisk windy. Zastanawiała się, jaki widok zastanie w mieszkaniu Joego. W ciągu dnia dręczyło ją poczucie winy, zmieszane z satysfakcją. Nie wiedziała, co lepsze.

Winda zatrzymała się na jedenastym piętrze. Libby wyszła na korytarz. Stanęła przed drzwiami apartamentu i nasłuchiwała przez chwilę. Wewnątrz panowała cisza. Czyżby chłopcy spali? Prędko odrzuciła ten niedorzeczny pomysł. Po pierwsze, było już po szesnastej, a więc zbyt późno na poobiednią drzemkę. Po drugie, Elisabeth twierdziła, że chłopcy już od dawna nie sypiają w dzień, nawet Timmy.

Wzięła głęboki oddech i delikatnie zastukała. Pamiętała, w jaki sposób Joe skomentował jej dawne metody powiadamiania go o swoim przybyciu. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast.

Joe wyglądał niczym rozbitek, któremu po długim oczekiwaniu rzucono linę ratunkową. Chwycił ją za rękę i wciągnął do mieszkania, jakby w obawie, że rozmyśli się i odejdzie.

- Gdzie się podziewałaś tyle czasu?

- Dopiero czwarta - odparła łagodnie. - Mężczyźni zwykle wracają do domu o szóstej.

- Jeśli mają dzieci podobne do tej czwórki - rzucił wściekłe spojrzenie w kierunku salonu - to dziwię się, że w ogóle wracają.

- Gdzie są chłopcy? - spytała z ciekawością.

- Oglądają „Władcę Pierścieni". Cały dzień. - Błysnął oczami. - W kółko. Znam ten film już na pamięć!

- Czy mogłabym prosić o kawę? - Libby zmieniła temat.

- Chodź do kuchni. Tam nie słychać dialogów.

Po drodze Libby zajrzała do salonu. Chłopcy siedzieli metr od telewizora, pochłonięci akcją rozgrywającą się na ekranie.

- Chyba nie powinni siedzieć tak blisko - powiedziała, przypomniawszy sobie czytany niegdyś artykuł. - W przyszłości mogą mieć kłopoty ze wzrokiem.

- Bez obaw. Wcześniej ktoś ich udusi - odparł z pasją Joe. Libby ukryła uśmiech. Z tonu głosu mężczyzny wywnioskowała, że nauczka musiała być bolesna.

- Dobry wieczór, chłopcy - zawołała.

- Ciii - syknął Tom. - Teraz będzie najlepsze.

- Będzie ta wielka bitwa, a ten dziadzio usmaruje się w krwi po szyję - wyjaśnił z tajemniczą, groźną miną Todd.

- Naprawdę? - spytała Libby, lecz Joe wepchnął ją za drzwi kuchni.

- Gdzie?... - Obróciła się zaskoczona. Poczuła silne ramiona oplatające jej ciało. Chciała zapytać, o co chodzi, ale w tej samej chwili zamknął jej usta gorącym pocałunkiem, w którym nie było nic z łagodności. Wyglądało na to, że gwałtownie potrzebował kontaktu zapewniającego mu poczucie bezpieczeństwa i własnej wartości.

Libby z rozkoszą przyjęła pieszczoty. Docisnęła biodra do jego muskularnych ud. Poczuła znajomy dreszcz przebiegający cale ciało. Nie golona od rana broda delikatnie drapała ją w policzek, a słaba woń koniaku uszlachetniała pocałunki. Joe musnął ustami jej nos i rozluźnił uchwyt.

- Potrzebowałem tego! - westchnął z satysfakcją.

Libby wciągnęła głęboko powietrze i próbowała zapanować nad nieoczekiwanie rozbudzonymi zmysłami. Przyjęła z rąk mężczyzny filiżankę z kawą i usiadła, opierając ręce o stół, aby ukryć drżenie dłoni. Patrzyła, jak Joe nalał sobie kieliszek z opróżnionej do połowy butelki brandy i wychylił go jednym haustem.

- Nie za wcześnie na drinka?

- Było za późno od chwili, gdy zostawiłaś mnie wśród demonów.

- To znaczy, że dzisiejszy dzień odbiegał od twych wyobrażeń?

- Zniszczył je bezpowrotnie - warknął Joe. - Zanim hydraulik skończył pracę i posprzątałem łazienkę, była już prawie pora lunchu. Ponieważ chłopcy obejrzeli „Władcę Pierścieni" już dwa i pół raza, uznałem, że czas ich zająć czymś innym.

- Na przykład? - spytała z zaciekawieniem.

- Zjeść lunch u MacDonalda i spędzić popołudnie w zoo.

- Zabrałeś ich na spacer? - przeraziła się Libby.

- Powinnaś się wstydzić, że mnie nie uprzedziłaś. To dzikusy.

- Nic podobnego - próbowała bronić swych kuzynów. - Są tylko... nadpobudliwi.

- Są niewychowani! - poprawił ją gwałtownie. - Tom chciał nakarmić słonia samochodzikiem, który miał w kieszeni.

- O Boże -jęknęła Libby.

- Teraz „O Boże" - parsknął Joe. - Zrobił to tuż obok dozorcy zoo. Zostaliśmy w niezbyt grzeczny sposób wyproszeni za bramę.

- Przepraszam - powiedziała szczerze. Chciała mu dać nauczkę, ale nie poniżać w obecności innych osób.

- Wówczas zrezygnowałem. Przyprowadziłem ich do domu, włożyłem z powrotem film do magnetowidu i schowałem się do kuchni.

- Nie wymyśliłeś nic stosownego? - spytała z przekąsem w głosie.

- Nie udawaj! - Spojrzał na nią przeciągle. - Nawet dureń domyśliłby się, że wszystko zaplanowałaś.

- Niezupełnie.

- Ale o czymś zapomniałaś. Gdyby to były nasze dzieci, nigdy nie wychowalibyśmy ich w ten sposób. Chcą jedynie oglądać telewizję! Nawet najmłodszy! - obruszał się Joe. - Potrafią wyrecytować z pamięci cały program na każdym kanale. Co twoja kuzynka z nich zrobiła?!

- Nic. - Libby potrząsnęła głową. - Elisabeth jest zwykłą, zapracowaną żoną i matką. Nie zawsze była taka. Gdy miała jedynie Todda, zabierała go do zoo, do parku, do muzeum. Nawet kiedy dwa lata później pojawił się Tom, potrafiła jeszcze znaleźć czas dla obydwu. W rok później, po urodzeniu Teda, już nie dawała rady. Gdy dwa lata temu przyszedł na świat Timmy, poddała się. Zajmują niewielkie mieszkanie na Manhattanie i żeby mieć spokój, wpadła w „telewizyjną pułapkę".

- Hm - Joe zamyślił się głęboko.

- Lecz przede wszystkim chodzi o to, że kiedyś była zupełnie inną kobietą. Zmieniła ją zbyt duża liczba dzieci. Chłopcy czasem mnie denerwują, ale częściej współczuję ich matce.

- Chociaż jedną rzecz wyjaśniliśmy do końca. - Joe spoglądał w głąb trzymanej w dłoni szklanki. - Masz poważny powód, aby obawiać się zbyt licznej rodziny. Nawet jeśli jest to powód źle interpretowany. Nie, poczekaj chwilę. - Nie pozwolił jej przerwać. - Głosząc opinię o rodzinie, mylisz jabłka z pomarańczami. Nie będziesz musiała ponosić pełnej odpowiedzialności za opiekę nad dziećmi. Będziesz miała do pomocy gosposię i zatrudnioną na stałe nianię.

- A dzieci będą wyrastały wśród wartości wyznawanych przez obcych ludzi - zaoponowała. - Gdybyśmy mieli jedno, spędzałabym z nim wiele czasu wieczorem i w weekendy. Może nawet z dwoma, choć tu mam pewne wątpliwości. Jednak przy większej liczbie dzieci niezbędna jest niania i nie mów mi, że mogę porzucić pracę, gdyż tego nie zrobię.

- Praca jest dla ciebie tak ważna?

- Nareszcie zaczynasz pojmować!

- Może pół etatu?

- Nie. - Pokręciła głową. - To oznaczałoby klęskę na polu zawodowym. Tacy wykładowcy dostają zadania, których nie chce nikt inny. Przez wiele lat pracowałam, aby osiągnąć obecną pozycję. Jeśli przejdę na pół etatu, wrócę do nauczania algebry studentów pierwszego roku.

- Może... - zaczął z namysłem Joe, ale przerwał mu Tom, który z łoskotem wpadł do kuchni.

- Joe! Joe! Nie możemy przewinąć taśmy!

- Nie szkodzi - powiedziała Libby. - Obiecałam waszej mamie, że wrócicie do domu przed piątą, więc musimy już wychodzić.

- Libby! Chcemy obejrzeć jeszcze raz!

- Nie. Wyłącz telewizor i powiedz braciom, żeby się zbierali.

- Ale, Libby... - nie ustępował.

- Słyszałeś, co masz zrobić. - Ton głosu Joego nie dopuszczał sprzeciwu. Tom wyszedł.

- Chodź. Oddamy ten kwartecik ich mamie.

- Nie musisz z nami jechać - odpowiedziała, choć w głębi duszy odczuła gwałtowną radość, słysząc jego propozycję.

- Nie pozwoliłbym nawet terroryście przebywać samotnie w ich towarzystwie, a co dopiero tobie.

Libby spojrzała mu prosto w twarz, nie bardzo wiedząc,

co chciałaby zobaczyć. Myślała nad jego ostatnimi słowami. Co chciał przez to powiedzieć? Dojrzała maleńkie iskierki ukryte w głębi jasnoniebieskich oczu mężczyzny. Może...

Todd wpadł do kuchni.

- Czy możemy zabrać „Władcę Pierścieni" do domu?

- Nie macie magnetowidu - powiedziała Libby.

- Czasem wypożyczamy - odparł z nadzieją w głosie.

- Niech wezmą - westchnął Joe. - I tak nie mógłbym go już spokojnie oglądać.

- Dzięki! - zawołał Todd. - Chyba nie jesteś taki zły, na jakiego wyglądasz! - Wybiegł do salonu.

- Nie - uśmiechnęła się Libby. - Nie jesteś.

- Teraz kolej na ciebie. Chciałbym cię o coś prosić. Po południu dzwonił jeden z moich kontrahentów. Przyjeżdża w sobotę, aby wziąć udział w zaplanowanych na przyszły tydzień targach dziewiarskich.

- Tak? - Libby była pełna złych przeczuć. Czy Joe usiłował podsunąć ją komuś innemu? Z napięciem czekała na jego dalsze słowa.

- Ma wolny wieczór, więc pomyślałem, że zaprosisz tę zgrabną brunetkę i wspólnie poszlibyśmy się zabawić.

- Zgrabną brunetkę? - spytała, nie będąc pewną, co usłyszała. A jeśli Joe zainteresował się Jessie i używał tego wybiegu, aby spędzić z nią wieczór?

- Nie pamiętam jej imienia. Była u ciebie, gdy jechaliśmy na plażę. Moglibyśmy zabrać ich na Broadway, a później do , ,Alhambry".

- Brzmi nieźle - westchnęła z ulgą Libby. Więc jednak to ona miała towarzyszyć Joemu. - Skontaktuję się z Jessie zaraz po odwiezieniu chłopców.

- Raczej zaraz po kolacji. - Otoczył ją ramieniem i przycisnął do siebie. Złożył delikatny pocałunek na jej włosach. - Pachniesz jak promień słońca.

- Nic dziwnego. - Zmusiła się do spokojnej odpowiedzi, mimo że całe jej ciało nieomal dygotało. - Słońce grzeje dziś tak mocno, że zdolne jest wypalić wszystko.

- Nawet skórę. - Głos Joego był zabarwiony namiętnością.

Libby drgnęła, gdy musnął ustami jej kark. Miała wrażenie, że się rozsypie, kiedy jego wargi delikatnie dotknęły czułego miejsca za uchem.

- Joe, ja... - wydała z siebie cichy pomruk, czując, że lekko chwycił jej ucho mocnymi, białymi zębami.

- Myślałem, że musimy już iść! - zza jej pleców dobiegł nadąsany głos Todda.

- Tak - mruknął Joe nie odrywając ust od miękkiego ciała kobiety. - Zdecydowanie powinieneś już iść.

- Ciii - Libby nieco zawstydzona wysunęła się z objęć mężczyzny. - Wpędzisz go w kompleksy.

Nie zwróciła uwagi na rozżalone spojrzenie Joego. Była przepełniona radością. Mimo straconego dnia zaprosił ją na kolację! Chyba naprawdę był nią zainteresowany.

- Jak nazywa się przyjaciel Joego? - Jessie włożyła w ucho jeden ze swych perłowych kolczyków.

- Nie wiem nawet, czy mi powiedział - Libby z powątpiewaniem przeglądała się w lustrze. Przesunęła wzrokiem po długiej sukni z czarnego jedwabiu, uzupełnionej na ramionach zgrabnym bolerkiem. Może powinna włożyć coś bardziej konwencjonalnego?

- Co się tak krzywisz? - spytała Jessie. - Wystarczy, że ja jestem zdenerwowana. Boże, to moja pierwsza randka w ciemno od czasów ogólniaka. Ostrzegam cię, jeśli ten facet będzie jakiś mdły, przesiedzę cały wieczór wlepiając oczy w Joego. I tak nie mam u niego szans - westchnęła szczerze. - Wyglądasz imponująco.

- Naprawdę tak uważasz? - Libby próbowała ułożyć na ramionach czarny jedwabny szal, znakomicie pasujący do wieczorowego stroju.

- Naprawdę?! Twój wygląd mógłby przyprawić o atak serca dziewięćdziesięcioletniego staruszka, a co dopiero takiego mężczyznę, jak Joe.

- Czy nie jest zbyt... - Libby przesunęła dłoń wokół skąpo przesłoniętych piersi.

- Jest - skinęła głową Jessie. -1 o to chodzi.

- No... nie wiem. - Libby nerwowo poprawiła upięte włosy.

- Co ci jest? Przecież już nosiłaś tę suknię!

- Tak, ale...

- Chyba nie zakochałaś się w tym Landowskim? -z przestrachem w głosie spytała Jessie.

- Oczywiście, że nie! - zaprotestowała gwałtownie Libby, lecz nie zdążyła nic dodać, gdyż w tej samej chwili ktoś zapukał do drzwi.

- Poczekaj chwilę. - Jessie usiadła na kanapie, przybierając uwodzicielską pozę. Ułożyła w fałdy purpurową spódnicę. - Dobrze wyglądam? - Przeciągnęła się zmysłowo, prezentując kształt ściśle opiętych materiałem piersi.

- Gotowa do schrupania. - Libby uśmiechnęła się w stronę przyjaciółki i poszła otworzyć.

Oczy rozszerzyły się jej ze zdziwienia na widok Joego. Rozpoznała go z trudem. Szerokie ramiona okrywał mu nienagannie skrojony smoking. Strój przydawał mężczyźnie powagi i dostojeństwa, ale jednocześnie czynił go nieco obcym, mniej przystępnym. Libby popatrzyła na niego z lekkim zmieszaniem. W oczach Joego dojrzała znajomy błysk pożądania. Kurtyna obcości opadła, lecz nim kobieta zdążyła coś powiedzieć, przemówił drugi ze stojących w progu mężczyzn.

- Dobry wieczór. - Nieznajomy przesunął wzrokiem po ponętnych kształtach Libby. - Co za widok dla zmęczonych oczu!

Wyciągnął dłoń, aby klepnąć ją w ramię, lecz kobieta zrobiła instynktowny unik.

- Kim jesteś, ślicznotko? - Zdawał się nie zauważać jej reakcji.

- To Libby Michałowski. - Joe wszedł do mieszkania. Otoczył ramieniem talię Libby, przyciskając ją do siebie.

- Gdzie znalazłeś podobną piękność? - Mężczyzna nie spuszczał wzroku z jej dekoltu.

- Przedstawił nas mój ojciec - poważnie odparł Joe, a Libby stłumiła rozbawienie na widok osłupiałej miny jego towarzysza.

- Och. - Gość po chwili odzyskał pewność siebie. -Powinienem od razu się domyślić.

- Libby, to jest EdWalton.

- Właśnie. Wszyscy Eda znają, bardzo podziwiają.

- Bardzo mi... - chciała przywitać go Libby, lecz zrezygnowała i wskazała ręką w kierunku salonu.

- Ed, pozwól że przedstawię ci Jessie Anders. Jessie, Ed Walton.

- Powinienem wiedzieć - westchnął gwałtownie Ed -że ktoś tak uroczy, jak Libby, może mieć za przyjaciółkę tylko kobietę dorównującą jej pięknością. Czy mogę wyrazić nadzieję, że dotrzymasz mi dziś towarzystwa?

Wygładził przód lekko zgniecionej karmazynowej marynarki i wlepił pełen nadziei wzrok w Jessie.

Libby spojrzała w bok, aby nie wybuchnąć głośnym śmiechem na widok miny swej przyjaciółki.

- Lód - zamruczała. - Przyniosę lodu. Napijemy się czegoś przed wyjściem.

Uciekła do kuchni, pozostawiając Jessie samotną na placu boju. Odkręciła kran, aby szum wody zagłuszył jej chichot. Gdy się po chwili odwróciła, zobaczyła przed sobą postać Joego.

- Ed to porządny chłop, chociaż nie podobało mi się, jak na ciebie patrzył. - Szczęki mężczyzny zacisnęły się lekko.

- Póki jedynie patrzył... - Libby wzruszyła ramionami, co wywołało delikatny szelest okrywającego ją jedwabiu.

- Każdy mężczyzna wpadłby w zachwyt na twój widok - mruknął Joe, obejmując ją. Poczuła jego dłonie na swych plecach, co spowodowało przyspieszenie pulsu i lekki zamęt w głowie.

- Nie dziwię mu się. - Ton głosu Joego nabrał głębszej barwy. - Również jest oczarowany. Widok twej jasnej skóry skontrastowany z połyskującą czernią jedwabiu...

Przesunął dłonią w stronę jej piersi. Libby poczęła szybciej oddychać. Przysunęła się. Zamknęła oczy, aby lepiej czuć dotyk jego palców. Wzrastające pożądanie zaróżowiło jej blade policzki.

- Jesteś cała jak jedwab - mruczał Joe z ustami ukrytymi w jej włosach. - Wspaniale miękki jedwab, połączony z aksamitem. Ciepła i kusząca. - Dźwięk jego głosu podniecał ją bardziej niż pieszczoty. - Jesteś wszystkim...

- Libby! - Głośny szept Jessie przywołał ich do rzeczywistości. Drzwi kuchni otworzyły się gwałtownie. Joe szybko cofnął rękę, co spowodowało nową falę wątpliwości u Libby. Nie należał do nieśmiałych, więc dlaczego odskoczył jak oparzony? Potrzebując chwili na uspokojenie, podeszła do zamrażarki i wyjęła pojemnik z lodem.

- Co się stało? - Przełożyła lód do stojącego na stole wiaderka.

- Co się stało? Twój przyjaciel - Jessie spojrzała na Joego - właśnie złożył mi „propozycję".

- Co takiego? - Libby popatrzyła na przyjaciółkę. -Uznał, że po tak krótkim czasie może zrobić podobną sugestię?

- Sugestię? Wprost spytał, czy pójdę z nim do łóżka.

- Cholera! Przepraszam, Jessie. Ed znany jest jako ognisty chłopak, ale dzisiaj stanowczo przesadził. Chcesz, żebym odwiózł go do hotelu?

- I pozbawił mnie możliwości obejrzenia rewii oraz wizyty w ,,Alhambrze"? Nigdy w życiu - odparła zdecydowanie Jessie. - Poza tym, gdy teraz myślę o tym, co powiedział, już nie jestem taka zgorszona. Po prostu już dawno nie słyszałam czegoś równie bezpośredniego.

- I obleśnego w ustach czterdziestopięciolatka - sucho zauważyła Libby, nadal zajęta lodem.

- Jeśli jesteś zdecydowana... ale nie pozwolę mu na podobne odzywki - powiedział Joe. - Nie należysz do tego typu kobiet. Daj mi pięć minut, żebym z nim porozmawiał, a obiecuję, że nie sprawi więcej kłopotów.

- Nie bij go! - zawołała Libby. - Zgadzam się z Jessie. Jest tak rozbrajający w swej szczerości, że trudno się bronić.

- Bez obaw - obiecał Joe. - Od dorosłego mężczyzny można wymagać odrobiny kultury. Pięć minut.

- Wiesz co, Libby? - z przekonaniem w głosie mówiła Jessie. - Przy tobie nie sposób się nudzić. O co chodzi? -spytała na widok wyrazu jej twarzy.

- O to, co powiedział.

- Kto powiedział co?

- Joe - niecierpliwie wyjaśniła Libby. - Że nie należysz do tego typu kobiet.

- To zależy. - Jessie podkręciła koniec wyimaginowanego wąsa. - Dla Eda wszystkie kobiety są jednakowego pokroju, ale w przypadku twego narzeczonego... - wymownie zawiesiła głos.

Fala nagłego pożądania, która ogarnęła ciało Libby na dźwięk tych słów, była niemal nie do odparcia. Kobieta walczyła ze swymi uczuciami. Joe Landowski nie był i nigdy nie będzie jej narzeczonym. Wcale tego nie chciała. Zwariowałaby przy nim w ciągu tygodnia.

- Naprawdę tak mocno przejęłaś się tym, co powiedział? - niepewnie spytała Jessie.

- To jedna z jego aluzji. Zawsze mówi ogródkami, nigdy wprost. Doprowadza mnie tym do szału. Uważa, że istnieją dwa rodzaje kobiet. Te, z którymi można się umówić i te, z którymi należy się żenić.

- Więc posiada zwykłe samcze spojrzenie na otaczający to świat - wzruszyła ramionami Jessie. - Powinnaś zatkać uszy i kontemplować się jego widokiem. A jest na co popatrzeć! Co cię obchodzą jego poglądy?

Ponieważ go lubię, cenię jego przyjaźń i byłam na tyle głupia, żeby pójść z nim do łóżka, co omal wszystkiego nie zepsuło, pomyślała Libby.

- Chodź - powiedziała Jessie. - Dałyśmy im już wystarczająco wiele czasu. Zobaczmy, czy któryś jeszcze żyje.

Ku zaskoczeniu Libby okazało się, że obaj mężczyźni są pogrążeni w dyskusji na tematy zawodowe. Najwyraźniej interwencja Joego nie rozgniewała Eda, ale jego zachowanie względem Jessie uległo zmianie. Stał się wcieleniem dobrego wujaszka, co chwila wpadając w przesadę. Przez większą część rewii przepraszał za lekki szelest kartek programu, który bezustannie wertował, a podczas trzeciego aktu zasłonił oczy swej towarzyszce, ponieważ na scenie rozgrywała się wzruszająca scena miłosna.

Jessie z niedowierzaniem zerknęła na Libby, po czym obie spojrzały na krztuszącego się śmiechem Joego. Libby dręczyła ciekawość, co powiedział Edowi, ale musiała jeszcze na jakiś czas wstrzymać się z pytaniami.

Dopiero cztery godziny później, gdy podwieźli Eda do hotelu i bezpiecznie odprowadzili Jessie, Libby odetchnęła z ulgą. Milczała, póki nie wrócili pod drzwi jej mieszkania.

- Co teraz? - spytała.

- Nie zaprosisz mnie do siebie? - Joe przybrał minę pełną nadziei. - Wypiłbym kieliszeczek przed snem.

- Po dzisiejszym wieczorze też odczuwam taką potrzebę. - Weszła do środka i zapaliła światło. Odłożyła małą srebrzystą torebkę na stolik, kopnięciem zrzuciła pantofelki i pozwoliła, aby szal zsunął się na podłogę. Sięgnęła do barku i nalała dwa kieliszki brandy.

Joe wyciągnął dłoń, ale Libby pokręciła głową.

- Najpierw powiedz, czym postraszyłeś Eda.

- Postraszyłem? - Zrobił skrzywdzoną minę. - Nie tknąłbym włosa z jego łysiejącej głowy.

Zdjął krawat i rzucił go na stolik. Potem przyszła kolej na marynarkę. W końcu zzuł buty i usiadł na kanapie, opierając nogi o blat stołu.

- Podaj mi mój kieliszek, niewiasto.

- Bardzo podniecające - mruknęła.

- Prawda? - zapytał kusząco.

- Myślałam o tym, jak byś wyglądał, gdybym wylała ci go na głowę. Tylko jedno mnie powstrzymało.

- Szacunek dla mojej osoby?

- Nie, raczej fakt, że plamy po alkoholu nie spiorą się z twojej koszuli. Teraz powiedz, w jaki sposób uspokoiłeś Eda.

- Poinformowałem go, że Jessie pragnie zbawienia świata i została przyjęta jako nowicjuszka do zakonu Sióstr Świętego Józefa, a w przyszłym miesiącu będzie miała posłuchanie u Matki Przełożonej.

- Joseph! - zawołała Libby. - Ciesz się, że nie poraził cię piorun z jasnego nieba!

- Nie tym razem. - Wyjął z dłoni kobiety kieliszek i posadził ją obok siebie.

- Ale zakonnica...

- Nie pozwoliłaś go bić - przypomniał Joe - a nie miałem zbyt wiele czasu. Poza tym, w ten sposób nie uraziłem jego godności.

- Domyślam się. - Bez oporu pozwoliła się przytulić.

- Podziałało.

- Nawet za bardzo. Biedna Jessie, nawet nie miała okazji zatańczyć!

- Kobiety! -jęknął. - Najpierw jesteście niezadowolone, bo ktoś okazuje wam zbyt wiele czułości, później -ponieważ zbyt mało.

- Wystarczy znaleźć złoty środek.

- Złoty środek? - Przełknął łyk koniaku i odstawił kieliszek. - Musimy tę kwestię rozpatrzeć bardziej szczegółowo.

Przycisnął ją mocno do siebie i zamknął jej usta gorącym pocałunkiem. Libby poczuła nagły zamęt w głowie. Nie potrafiła zapanować nad swoimi uczuciami, więc jęknęła ze złością. Czuła się, jakby została zmuszona do gwałtownego przełknięcia porcji znakomitego wina, zamiast powoli delektować się jego smakiem.

Joe puścił ją nieoczekiwanie i odsunął się lekko. Libby spojrzała na niego.

- Co o tym myślisz?

- Myślisz? - powtórzyła jak echo, nie potrafiąc powiedzieć nic innego.

- Czy to był „złoty środek"?

- Nie. - Odetchnęła głęboko i próbowała odzyskać równowagę emocjonalną. - Czułam się za bardzo zdominowana.

- Spróbujemy nieco obniżyć skalę. - W oczach Joego błyszczało fałszywe zakłopotanie.

- To poważna sprawa, Joe.

- Najbardziej słuszna uwaga, jaką słyszałem w tym roku - mruknął kpiąco i objął ją ponownie. Tym razem zrobił to delikatnie. Ich ciała ledwo się dotykały, a jego pocałunki leciutko muskały jej usta, przesuwając się w stronę ucha i szyi.

- Joe... - Libby po omacku szukała jego warg, lecz schwycił jej głowę w swoje dłonie i przytrzymał.

- Uspokój się...

Usłyszała napięcie w jego głosie. Rozpięła mu koszulę i wsunęła dłoń pod materiał. Joe wydał przeciągłe westchnienie, co ośmieliło kobietę. Pod palcami wyczuwała twarde mięśnie jego piersi. Dotknęła paznokciem jednego z sutków ukrytych w gęstwinie włosów i uśmiechnęła się marzycielsko, gdy potężnym ciałem wstrząsnął lekki dreszcz.

- Jesteś czarodziejką. Masz w sobie coś, co czyni cię godną największego pożądania.

Jego głos wzmógł namiętność wypełniającą jej biodra. Joe przesunął dłonią po szyi partnerki, dotknął jej obojczyka. Libby wydała cichy jęk radości, gdy począł ją rozbierać.

- Pragnąłem tego cały wieczór - wyszeptał. - Podczas rewii mogłem myśleć tylko o tym, jak twoje piersi poruszają się pod błyszczącym jedwabiem. Wiedziałem, że nie włożyłaś nic pod spód. Chciałem zaciągnąć cię w kąt i zerwać z ciebie ubranie...

Libby wyczuła w jego głosie nieokiełznaną pasję. Radowała ją myśl, że oceniał jej ciało równie wysoko, jak ona jego.

- Ale jesteś jeszcze gładsza, niż w mojej wyobraźni. -Pochylił głowę i dotknął językiem jej piersi.

- Joe! - Zanurzyła palce w jego włosach i próbowała przytulić się mocniej. Delikatne pieszczoty mężczyzny przyprawiały ją o zawrót głowy. Pragnęła poczuć żar jego ust, ciężar jego ciała przygniatający ją do posłania. Nie rozumiała, dlaczego Joe nie podziela jej zniecierpliwienia. Z uporczywą powolnością przesuwał językiem wokół jej piersi, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi.

Libby odetchnęła głęboko i w nozdrza uderzył ją zapach świeżo umytych włosów. Zwilżyła językiem spieczone wargi i swobodną ręką dotknęła policzka Joego.

- Proszę... - szepnęła przez zaciśnięte zęby i poczęła drżeć, nie mogąc zapanować nad własnym ciałem.

- Czego pragniesz, maleńka? - spytał nie odrywając ust od jej piersi.

- Przestań! -jęknęła.

- Mam przestać cię całować?

- Nie! - zaszlochała. - Przestań się bawić i kochaj mnie.

Mocno, dodała w myślach. Tak, jak ja będę cię kochać. Pękły ostatnie bariery oporu i kobieta wyprężyła całe ciało.

- Teraz. Potrzebuję cię teraz.

- Tak, kochanie. - Joe nadal przyciskał ją do siebie. -Będę cię kochał tak, że świat zadrży w posadach.

Boże, pozwól mu, aby to zrobił, wyszeptała nie poruszając ustami i skierowała się w stronę obiecująco otwartych drzwi sypialni.









ROZDZIAŁ 11



- Trzymajcie się, niosę radosną nowinę. - Fryderyk rzucił na stolik dużą brązową kopertę i usiadł, spoglądając na twarze przyjaciół.

- Co to jest? - spytał Zygmunt.

- Okazja, żeby wznieść toast. - Fryderyk kiwnął na kelnera, a gdy ten podszedł, zamówił butelkę najlepszego szampana.

Kazimierz otworzył kopertę i z namaszczeniem obejrzał jej zawartość. Kelner odkorkował butelkę. Fryderyk odprawił go ruchem ręki i osobiście napełnił kieliszki.

- I? - Zygmunt spojrzał na Kazimierza.

- To umowa - odparł Kazimierz. - Opiewa na kupno domu. - Spojrzał na nagłówek. - Przy Trzydziestej Ósmej Ulicy.

- Więc o co chodzi? - spytał Zygmunt. - Czyżbyś inwestował w nieruchomości, Fryderyku?

- Raczej nie w tej okolicy - mruknął nieco kąśliwie Kazimierz.

- To nie jest moja umowa - odpowiedział Fryderyk -tylko Joego. A to nie jest zwykły dom. To duża, rodzinna posiadłość. Piętrowa, z zagospodarowanym poddaszem i dużym podwórkiem.

- Joe ją kupił? - Zygmunt błysnął oczyma.

- Tak. Podpisał dokumenty dwa dni temu. Co więcej, wynajął architekta dla dokonania modernizacji. Lecz przede wszystkim - Fryderyk zrobił pauzę dla osiągnięcia większego efektu - powiedział, że najpierw spyta o zdanie Libby.

- Bardzo obiecujące. - Zygmunt zatarł chude dłonie.

- Zbyt obiecujące - zauważył Kazimierz.

- Co to ma znaczyć? - z niepokojem spytał go Fryderyk.

- Nie wiem. Ten dom... - Kazimierz stuknął palcem w umowę. - To nie ma sensu. Wiemy doskonale, że oni jedynie bawią się w negocjacje, nie mając poważnych zamiarów względem siebie. A nikt nie wykłada podobnej sumy dla żartu!

- A jeśli wpadli we własne sidła? - spytał Fryderyk.

- Może masz rację - Zygmunt wyjął z kieszeni zwitek papierów i wręczył po kilka każdemu z mężczyzn. - To ostatnia wersja kontraktu i nie ma w niej żadnych dziwactw, z wyjątkiem sławetnej pierzyny.

- Oboje zgodzili się posyłać dzieci do szkoły katolickiej. To już coś. Już prawie widzę uśmiechnięte buziaki wnucząt. - Fryderyk rzucił okiem na dokument.

- To wszystko mi się nie podoba - wtrącił Kazimierz.

- Dlaczego? - spytał Zygmunt. - Myślę, że Fryderyk ma rację. Chyba naprawdę się polubili.

- Myślałem nad tym - Kazimierz machnął ręką - ale w dalszym ciągu nie jestem przekonany. To jest... - przez chwilę szukał odpowiedniego słowa - zbyt proste. Nie mogę uwierzyć, aby dwoje dorosłych ludzi dało się tak podejść. Wspomnicie jeszcze to, co powiedziałem.

- Phi! - parsknął Fryderyk. - Kraczesz jak stara baba.

- Lepiej niż jak stary głupiec - odciął się Kazimierz.

- Zobaczymy - uspokajającym głosem wtrącił Zygmunt. - I to już niedługo. Może nie zwróciliście uwagi, ale kontrakt wymaga bardzo niewielu poprawek.

- A potem wesele! - zawołał Fryderyk, nie zwracając uwagi na powątpiewające pomruki Kazimierza.

- Cudownie, Joe. Nie planowałam nic na dzisiejszy wieczór - Libby starała się mówić spokojnie. - Byłam w kościele i zjadłam lunch. Świetnie. Zobaczymy się za dwadzieścia minut. Cześć.

Odłożyła słuchawkę i dała upust swej radości. Joe kupił ten wspaniały dom! W dodatku prosił ją, żeby mu doradziła, jak przebudować wnętrze!

Ale... dlaczego to zrobił? Pytanie za sześćdziesiąt cztery tysiące dolarów. Najbardziej niepokoił ją termin zawarcia transakcji. Praca nad kontraktem jeszcze nie była zakończona. A może to tylko przypadek? Właściciel nieruchomości nie chciał kłopotać się renowacją, więc sprzedał budynek poniżej ceny rynkowej. Joe wyczuł możliwość dobrej inwestycji. Po remoncie mógłby odsprzedać dom z godziwym zyskiem. Wielu ludzi pomnaża w ten sposób swój majątek. Może potrzebował jej rady tylko z tego powodu, że była kobietą? A może chciał, żeby dzieliła z nim...

Nie! Libby gwałtownie potrząsnęła głową. Joe nie prosiłby córki przyjaciela swojego ojca, aby zamieszkała z nim bez ślubu. Miał na to zbyt duże poczucie wartości rodziny. Mógłby udostępnić swą posiadłość jedynie żonie...

Zaczęła krążyć nerwowo po pokoju. Mimo głębokiego uczucia, jakie żywiła w stosunku do Joego, nie był w jej oczach ideałem. Co więcej, również świadomość własnej słabości powodowała chęć stawiania oporu jego żądaniom.

Może najlepiej spytać go wprost, czy ją kocha? Po namyśle odrzuciła ten projekt. Jeszcze za wcześnie, aby domagać się zdecydowanej odpowiedzi. Jeśli tylko ją lubił i po prostu nadal bawił się w wymyśloną przez siebie grę, obnażanie własnych uczuć mogłoby pociągnąć za sobą niespodziewane i niekoniecznie pożądane konsekwencje. Na przykład zerwanie.

Spójrz prawdzie w oczy, pomyślała. Naprawdę nie wiesz co zrobić. Więc nie rób nic. Pozostaw sprawy własnemu biegowi. Przynajmniej w ten sposób mogła mieć nadzieję na kolejne spotkanie.

Spojrzała na zegar. Dziesięć po pierwszej. Za dziesięć minut przyjedzie Joe, więc jeśli ma zamiar towarzyszyć mu w wędrówce po zakurzonych wnętrzach, powinna przebrać się w coś praktyczniejszego, niż niedzielna sukienka. Na przykład w dżinsy i bluzę.

Pogratulowała sobie tej decyzji gdy drzwi wiekowej posiadłości stanęły otworem. Wewnątrz było bardziej brudno, niż zapamiętała to po pierwszej wizycie. Joe zdawał się nie zauważać leżących wokół kilogramów kurzu. Z dumą właściciela rozejrzał się po holu.

Libby wsunęła głowę do salonu. Blask słońca wpadał przez nie zasłonięte okna, oświetlając wyblakłe tapety i poczerniałą dębową podłogę. Pozbawiony umeblowania, pokój wydawał się jeszcze większy. Kobieta weszła do środka i zbliżyła się do kominka.

- Piękny. - Przesunęła palcem po ozdobionym ornamentem gzymsie.

- Uhm - Joe otworzył czarną aktówkę i przerzucił kilka papierów. - Zgodnie z opinią architekta, to może być autentyczny Adams. Chcesz go zachować, czy zastąpić czymś bardziej nowoczesnym?

- Nowoczesnym? - Libby z czułością popatrzyła na piękny przedmiot. - Nawet nie próbuj. Jest nie tylko prześliczny, ale także doskonale pasuje do wnętrza. Jeśli pragniesz nowoczesności, zamieszkaj w Oyster Bay.

- Chciałem - przypomniał jej. - To ty upierałaś się, żeby mieszkać w centrum. Co nie znaczy, że się nie zgadzam. Czuję się tylko nieco przytłoczony.

- Z powodu kurzu. - Libby potarła nos. - Może należałoby wyłączyć klimatyzację i po prostu otworzyć okna?

- I zamienić kurz na spaliny? - spytał powątpiewającym tonem.

- Prawda - skinęła głową. - Co jeszcze napisał architekt?

- Między innymi to, że możemy zburzyć ścianę pomiędzy dwoma małymi pomieszczeniami i zrobić duży pokój zabaw. Mniejszy pokój na wprost salonu chciałbym zachować jako gabinet.

- Świetnie, przyda mi się do pracy - zaczepnie powiedziała Libby.

- Dwa biurka... jakoś się pomieścimy - mówił nie zbity z tropu Joe. - Chociaż nie będę mógł się skupić, widząc naprzeciwko twoje piękne ciało. - Powiódł wzrokiem po jej piersiach, zarysowanych wyraźnie pod ciasno opiętą bluzą. Błysk w jego oczach rozbudził w kobiecie nadzieję na dalszą część wieczoru. Weszli do kuchni.

- Architekt twierdzi, że powinniśmy powiększyć kuchnię o przestrzeń znajdującą się pod schodami, a spiżarnię przerobić na łazienkę.

- Znakomity pomysł. - Libby ostrożnie stąpała po porozrywanym linoleum. - W ten sposób będziesz mógł umyć dzieci wracające z podwórka, zanim zdążą zabrudzić resztę mieszkania.

- Zaproponował także wstawienie rozsuwanych drzwi z tyłu domu. Są szczelniejsze i trudne do sforsowania, w przypadku próby włamania.

- Wstyd, że musimy zwracać uwagę na takie rzeczy -skrzywiła się Libby.

- Cena, jaką się płaci za mieszkanie w metropolii.

- Wiem. Najważniejsze, żeby wpadało dużo światła.

- To ci ułatwi także obserwację dzieci, bawiących się na zewnątrz.

Dzieci, o których wciąż mówił, nabierały coraz realniejszych kształtów.

- Tu przeszklimy dach - wskazał na sufit. - A poniżej będzie kuchnia czarnoksiężnika.

Libby skinęła głową, zdając sobie sprawę, że Joe lepiej zna się na urządzeniu pomieszczeń kuchennych, niż ona. Poza tym podobał się jej pomysł ze świetlikiem.

- Co z jadalnią? - Wsunęła głowę do ciemnego wnętrza.

- Architekt zaproponował, żeby usunąć boazerię. To imitacja, dorobiona dopiero w latach dwudziestych. Nie możemy powiększyć pomieszczenia, ponieważ ściana pomiędzy jadalnią a kuchnią jest ścianą nośną. Tu dawniej kończył się dom. Kuchnię i stróżówkę dobudowano po zakończeniu wojny secesyjnej.

- A gdzie gotowano przedtem?

- W podziemiach. Służba mieszkała na nie ogrzewanym poddaszu. Chodźmy na górę. - Otworzył drzwi wiodące na schody.

- Spytaj architekta, czy mógłby coś zrobić z tymi stopniami. - Libby pomału posuwała się naprzód, a Joe pilnie notował jej uwagi. - W holu przydałoby się więcej światła.

Weszła do przestronnej sypialni i rozejrzała się wokół. Pokój był olbrzymi; zajmował cały tył domu.

- Nieźle. - Joe z uwagą studiował wnętrze. - Od północy moglibyśmy urządzić garderobę i łazienkę. Nie będę dzielił wanny z gromadą dzieciaków.

- Co takiego? - Libby spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Jest w dzieciach coś, czego nie lubisz?

- Po nauczce, jaką otrzymałem od twoich kuzyniątek, znalazłoby się to i owo.

- Grunt to doświadczenie - Libby uśmiechnęła się triumfująco. - Ale zgadzam się z koncepcją wybudowania dodatkowej łazienki. Gdzie to było... - przerwała i wyszła z powrotem na korytarz.

- Mam nadzieję, że znasz dobrego elektryka. - Spojrzała na nagą żarówkę zwisającą z sufitu. - Oświetlenie w tym domu to wczesny Edison. Podobnie jak hydraulika.

Otworzyła kolejne drzwi i wskazała na antyczną toaletę.

- Nie ma problemu. - Joe zajrzał do wnętrza. - Wszystko będzie jak nowe.

- Chwileczkę, chcę rzucić okiem jeszcze na resztę pokoi. - Libby poszła wzdłuż korytarza, po kolei otwierając drzwi do pomieszczeń. Zatrzymała się w samym rogu przed niewielkim pokojem w samym rogu budynku. Nacisnęła wyłącznik i wzruszyła ramionami, gdy nic nie nastąpiło.

- Co się stało? - Joe szeroko otworzył ciężkie dębowe drzwi, aby dopuścić nieco światła z korytarza.

- Ktoś zalepił okno czarnym papierem. Ciekawe dlaczego.

- Może urządzał tu ciemnię fotograficzną.

- Masz rację. - Libby weszła do mrocznego wnętrza. Podskoczyła gwałtownie, gdy pod jej nogami zaszeleścił jakiś papier.

- Boże! - odetchnęła głęboko i uśmiechnęła się słabo. -Okropnie tu ponuro.

- Jest jasny dzień.

- Ale nie tutaj - skrzywiła się. - Tu jest strefa zmroku. Mam nadzieję, że bez duchów.

- Duchów? - zahuczał Joe. - Taka intelektualistka, jak ty, wierzy w siły nadprzyrodzone?

- Im więcej człowiek odkrywa, tym bardziej przekonuje się, jak mało wie o otaczającym go świecie - odpowiedziała poważnie. - Ten dom ma już wiele lat i może... aaau! - wrzasnęła, gdy znienacka otoczyła ją para ramion.

- Joe! Przestraszyłeś mnie niemal na śmierć!

- Naprawdę? - Roześmiał się i położył dłonie na jej piersiach. Libby chłonęła ciepło jego ciała. Wydawało się zupełnie oczywiste, że ma prawo jej dotykać. Z trudem opanowała myśli.

- Co... Co robisz?

- Jestem duchem przeszłości - głębokim basem odparł Joe.

- Tak? - zachichotała. - Należysz do tego domu?

- Tylko do sypialni - Ścisnął lekko palcami jej piersi. Kobieta wygięła się zmysłowo, czując ogarniający ją płomień. -1 kieruję się szczególnymi upodobaniami przy wyborze swych ofiar.

- Szczenięcymi?

- Szczególnymi, niewiasto. Nie straszę byle kogo. -Pieścił jej piersi, czując przez materiał bluzy twardniejące sutki. Libby drżała niecierpliwie.

- Wierz mi - musnął wargami jej ucho i przesunął językiem po karku. - My, duchy, mamy silne poczucie własnej wartości. Może nas skusić tylko taki kąsek, jak ty.

Oraz Myrna i Bóg jeden wie, ile innych, przemknęło jej nieoczekiwanie przez głowę. Niewątpliwie Joe lubił pieścić jej ciało, ale czy czuł coś więcej? Możliwe, że było to jedynie pożądanie, nie różniące się niczym od tego, jakie odczuwał na widok Myrny. Libby potrząsnęła głową, wysuwając się z objęć mężczyzny.

- Co się stało? - Joe z uśmiechem popatrzył na jej zakłopotaną minę.

- Ten kurz doprowadza mnie do szału - skłamała. Nie chciała powiedzieć mu prawdy. Mógł tolerować humory swych przyjaciółek, ale gdyby któraś naprawdę się zakochała. .. Libby nawet nie miała pewności, czy może nazwać się jego przyjaciółką. W końcu nie została wybrana przez Joego, tylko przez jego ojca...

- Fakt, pełno tu pyłu i śmiecia. - Mężczyzna rozejrzał się z widocznym niezadowoleniem po pokoju. - Ale nie ma sensu tego sprzątać, skoro w przyszłym tygodniu rozpoczynamy remont.

- Masz rację. Pośpieszmy się trochę. - Skorzystała z okazji, aby skrócić spotkanie. Im bardziej uczestniczyła w planach Joego, tym bardziej pragnęła, aby się spełniły. Żeby przebudował ten dom na przytulne rodzinne gniazdko. Dla ich rodziny. Ale nie mogła odpędzić myśli, że Joe traktuje budynek tylko jako doskonałą lokatę kapitału, a wspólną debatę nad przebudową jako element zabawy w negocjacje.

- Możemy przebić ścianę obok głównej łazienki i nieco ją powiększyć. A ciemnię zamienić na toaletę. W ten sposób zyskamy na powierzchni.

- Pamiętaj, że mamy jeszcze łazienkę na dole - przypomniała Libby.

- Świetnie, to wystarczy - skinął głową. -1 nadal pozostanie sześć pokoików dla dzieci.

- Nie - sprostowała. - Pozostanie sześć celi, które mogłyby służyć za mieszkania dla mnichów. Sam twierdziłeś, że dzieci potrzebują przestrzeni. Dlaczego nie wyburzyć ścian i zrobić trzech obszernych sypialni?

- Będą musiały się dzielić - zaoponował, idąc za nią w dół schodów.

- Nie będą, jeśli poprzestaniesz na trojgu - uśmiechnęła się słodko.

- Trojgu?

- Zrządzenie losu. Trzy sypialnie, trójka dzieci.

- Ale sypialni jest sześć.

- Mówiłam, że to nie sypialnie, tylko klasztorne cele.

- Chcę sześciorga dzieci! - powtórzył chyba po raz setny.

- A ja nie!

Joe oparł się o zniszczoną framugę drzwi wiodących do narożnego pokoiku i pokręcił nosem.

- Nie podoba mi się...

- Gratulacje. Mnie też nie, więc chyba osiągniemy w tym wypadku kompromis.

Joe wziął głęboki oddech, zebrał się w sobie i powiedział.

- Dobrze, zgadzam się, ale ponieważ to ja wciąż ustępuję, może przemyślałabyś kwestię ich wykształcenia?

- Czego? - spytała Libby, zbyt zaskoczona, aby od razu w pełni docenić to, co powiedział. Nigdy nie przypuszczała, że Joe ustąpi choćby o krok w kwestii rodziny. To tylko na niby, uznała po chwili. Gdy zdecyduje się na małżeństwo, znajdzie sobie jakąś półanalfabetkę, która z radością zgodzi się zostać producentką dzieci w zamian za godne utrzymanie. Wówczas pokoje zostaną przegrodzone. Libby poczuła w żołądku kłąb zazdrości na myśl, że jakaś inna kobieta mogłaby zamieszkać w tym domu i... w sypialni Joego. Chaos w jej głowie potęgował się z minuty na minutę.

Westchnęła. Lepiej żyć wspomnieniami szczęśliwej miłości, niż w imię tejże miłości pogrzebać się żywcem. Joe nie uznawał rozwodów. Ślub oznaczał decyzję obowiązującą do końca życia.

- Nie musisz robić takiej zbolałej miny. - Joe źle zrozumiał jej wahanie. - Pytałem tylko, czy zgadzasz się, żeby dzieci uczęszczały do katolickiej szkoły średniej.

- Z jednym zastrzeżeniem. Nowy Jork szczyci się najlepszymi w kraju szkołami dla dzieci szczególnie uzdolnionych. Jeśli któreś z naszych dzieci będzie przejawiało talent w jakiejś dziedzinie, będzie się je kształcić w tym kierunku.

- Jeśli zechce - dorzucił.

- Zgoda.

- Zatem załatwione. Mam w domu kopię kontraktu. Jeśli uważasz, że tu już skończyliśmy, możemy jechać do mnie i przeredagować umowę, zanim zmienisz zdanie.

- Mów o sobie - mruknęła. - Jesteś bardziej uparty w swych żądaniach.

- Tylko dlatego, że mam szerokie spojrzenie na naszą przyszłość.

- Przez co nie potrafisz dostrzec szczegółów.

- To ty masz klapki na oczach - nie ustępował Joe. -Uważasz, że liczy się tylko praca. Zapomniałaś, że przede wszystkim jesteś kobietą.

- Przede wszystkim jestem sobą, Libby Michałowski, i jeśli nie będę szczera wobec siebie samej, nie będę szczera wobec nikogo.

- Nie mam ochoty na bezsensowne rozważania filozoficzne. Wracajmy do domu i poprawmy kontrakt. Potem zamówimy pizzę i spiszemy uwagi odnośnie do remontu. Chcę jutro zanieść je architektowi.

- Dwie pizze - dodała szybko Libby. - Umieram z głodu.

- Nie samym chlebem człowiek żyje - zauważył Joe i skrzywił usta w dwuznacznym uśmiechu.

- A co? Chciałbyś poza tym pooglądać telewizję? -spytała zaczepnie, choć jej serce zatrzepotało radośnie na jego słowa. Najwyraźniej nie chciał, aby wieczór upłynął jedynie na rozmowie. Podzielała jego oczekiwania. Ich znajomość pomału dobiegała końca. Kontrakt zostanie ostatecznie zredagowany i z początkiem września nie będą mieli pretekstu, aby się nadal spotykać. Posmutniała. Gorąco zapragnęła zachować jak największą ilość wrażeń.

- Nie mów mi o telewizji. - Wzruszył ramionami. –Wciąż jeszcze śni mi się „Władca Pierścieni".

Libby spojrzała na jego uśmiechniętą twarz i jej obawy uleciały bez śladu. Kochała go. Kochała jego błyskotliwość, nawet jego charakter, dobry humor i śmieszny sposób, w jaki przekrzywiał głowę, gdy myślał. Wszystko w nim kochała. Ich rozstanie rozdarłoby jej serce. Ale próba utrzymania związku za wszelką cenę- również.

- Panie Landowski, jest pan cholernie fajnym facetem - powiedziała, patrząc na niego pociemniałymi od skrywanych uczuć oczami.

- A pani, panno Michałowski, jest kobietą pełną rządkich i cennych wartości. Chodźmy do domu, aby głębiej przestudiować to zagadnienie.

Wyciągnął swą olbrzymią dłoń. Libby ujęła ją radośnie. Miała uczucie, że zaoferował jej coś znacznie więcej.
































ROZDZIAŁ 12



- Cześć, Libby. Mówi Joe. - Libby uśmiechnęła się do słuchawki. Wszędzie rozpoznałaby ten głęboki, aksamitny ton głosu. Wystarczyło jedno słowo, aby pobudzić do niepokoju jej cały system nerwowy.

- Przepraszam, że ci przeszkadzam, ale dziś jest trzeci czwartek miesiąca.

- Prawdopodobnie dlatego, że wczoraj była trzecia środa miesiąca. - Libby starała się mówić spokojnie, nie okazując podniecenia, jakie odczuwała podczas każdej rozmowy z Joem. To było niemądre. Po każdym kolejnym spotkaniu pragnęła go coraz bardziej. Przez ostatnie półtora tygodnia Joe wciąż szukał jej towarzystwa. Czasem zjawiał się pod pretekstem dopisania czegoś do kontraktu, częściej jednak po prostu przychodził, aby wspólnie z nią spędzić wieczór, co zresztą całkowicie pokrywało się z jej oczekiwaniami. W głębi duszy Libby zdawała sobie sprawę, że jej pożądanie wynikało z obawy przed rozstaniem, ale nie miała siły się bronić. Przeciwnie, wykorzystywała każdą sekundę danego im czasu. Nawet usiłowała przekonać samą siebie o prawdziwości uczuć Joego...

- Libby! - Głos mężczyzny wyrwał ją z zamyślenia. Powróciła do rzeczywistości.

- Przepraszam. Poprawiałam dzisiejsze sprawdziany i czuję się lekko oszołomiona - powiedziała, co częściowo odpowiadało prawdzie.

- Muszę przekazać ci coś ważnego.

- Nie strasz mnie.

- Nie o to chodzi. Chciałem ci powiedzieć, że masz równie piękne wnętrze, jak urodę ciała.

- Trele-morele, szanowny panie - odpowiedziała ciepłym tonem. - Tylko tak dalej, a daleko zajdziesz.

- Co to znaczy?

- To znaczy, że daleko będziesz musiał szukać, zanim znajdziesz kobietę, która ci uwierzy.

- Nie, nie. Wszystko pomyliłaś. Kobiety powinny wzmacniać osobowość mężczyzny, a nie ją zmiękczać.

- Osobiście wolałabym wzmocnić coś innego, niż twoją osobowość.

- Och?... - szepnął namiętnie. Libby wstrzymała oddech. - Jeśli nie będę miał dzisiaj zebrania, przyjadę, żebyś wyjaśniła mi to dokładnie. Może w formie wykładu...

- Raczej dowodu matematycznego - mruknęła, niezbyt zadowolona z faktu, że ich spotkanie może nie dojść do skutku.

- Dzwonię przede wszystkim dlatego, że otrzymałem dzisiaj kontrakt.

- Dodali coś?

- Tylko plamy z zupy. Chyba poprawiali go w restauracji. Myślę, że mieli świetną zabawę - parsknął.

- Mieli już wcześniej, próbując nas pożenić.

- Najwyższy czas - mruknął ponuro. Libby poczuła dziwny niepokój. Czyżby miał zamiar wypełnić wolę ojców i poprosić ją o rękę? Cień nadziei zniknął tak prędko, jak się pojawił. To, że wskutek połączonych działań obu rodzin Joe zmienił zdanie, nie znaczyło jeszcze, że ma zamiar się oświadczyć. A nawet, gdyby szczęśliwym zrządzeniem losu chciał, wcale nie była pewna, czy miałaby ochotę poślubić tego zarozumialca.

- Libby - usłyszała ponownie jego głos. - Twoje ciągłe milczenie jest bardzo denerwujące.

- Przepraszam. Co mówiłeś?

- Że musimy wspólnie przejrzeć kontrakt.

- Dziś nie możemy, ponieważ masz zebranie. Może jutro albo w weekend? - Starała się mówić beztroskim tonem. Duma nie pozwalała jej okazać prawdziwych uczuć.

- Jest drugi powód, dla którego dzwonię. Podjąłem decyzję.

- Decyzję? - spytała z nadzieją w głosie.

- Muszę wyjechać. Do Europy, na doroczne targi tekstylne.

- Do Europy! -jęknęła.

- Wyjeżdżam na dwa tygodnie i chcę, żebyś mi towarzyszyła.

- Mam jechać z tobą? - spytała z ogłupiałą miną.

- Właśnie. Chyba masz paszport?

- Oczywiście, ale nie sądzisz chyba, że rzucę wszystko i po prostu wyjadę.

- Dlaczego nie?

- Dlaczego nie?! Przecież mam wykłady!

- Niech cię ktoś zastąpi. A gdybyś zachorowała?

- Nie o to chodzi. - Libby z trudem panowała nad nerwami. Targały nią sprzeczne uczucia. Całym sercem pragnęła spełnić jego prośbę. Zapomnieć o wszystkim i wyjechać. Z drugiej strony, była wściekła, że tak mało przejmował się jej pracą.

- Więc o co? - spytał.

- Podpisałam umowę z rektorem. To nie jest szkoła podstawowa, gdzie może uczyć każdy średnio wykształcony matematyk. Zastępstwo niczego nie załatwi. Będę nie w porządku wobec studentów, jeśli zniknę na dwa tygodnie.

- A co ze mną? - spytał poważnie.

- A co z tobą?! - Podniosła głos. - Wiedziałeś o tym wyjeździe już dawno, ale czekałeś do ostatniej chwili, aby mnie zawiadomić.

- To miała być niespodzianka.

- Gratuluję! Była.

- Nie pojedziesz?

- Nie mogę - odparła przez zaciśnięte zęby. - Posłuchaj. Czuję się odpowiedzialna wobec studentów i władz uczelni. Nie mogę zostawić wszystkiego dla przyjemności.

- Jeśli naprawdę uważałabyś to za przyjemność, mogłabyś.

- A ty jak postąpiłbyś na moim miejscu?

- To nie ma nic do rzeczy! - huknął, lecz rozzłoszczona Libby nawet nie zauważyła, że zapiszczało jej w uszach. -Wszystko przez twoją cholerną pracę! Gdybyś nie pracowała, pojechałabyś z ochotą.

- Gdybym nie pracowała, siedziałabym w domu z rodzicami i też trudno byłoby mi wyjechać na dwa tygodnie z jakimś mężczyzną! - syknęła.

- Nie jestem .jakimś" mężczyzną! - odparł Joe. -I mam dosyć tego, że stawiasz swoją pracę wyżej ode mnie!

- Więc się odczep! - wrzasnęła i rzuciła ze szlochem słuchawkę, co ją jeszcze bardziej zdenerwowało. Nigdy nie płakała, a teraz przez tego... tego...

Po jakimś czasie łzy przestały płynąć, lecz Libby nadal siedziała na kanapie, zbyt pogrążona w smutku, aby się poruszyć. Duma zamieniła się w żal nad własnym losem. Zacisnęła usta i nalała sobie pół szklanki czystej whisky. Wypiła jednym haustem, nie zwracając uwagi na palenie w przełyku. Otarła policzki, głośno wydmuchała nos i z powrotem zasiadła do poprawiania sprawdzianów.

Pół godziny później usłyszała pukanie. Odłożyła czerwony długopis i zmęczonym ruchem potarła czoło. Nie miała ochoty nikogo widzieć. Nie teraz. Tymczasem niepożądany gość nieustannie dobijał się do jej drzwi. Zrezygnowana, zmełła w ustach przekleństwo i poszła otworzyć.

Ze zdziwieniem zobaczyła w progu Joego. Miał zmierzwioną czuprynę, jakby przez dłuższy czas targał się za włosy. Nie dopięta koszula i poluzowany krawat dopełniały reszty. W ręku trzymał marynarkę.

Widok jego kochanej twarzy spotęgował rozżalenie i Libby poczęła zamykać drzwi. Był szybszy. Wsunął rękę, otworzył drzwi na oścież i wszedł do mieszkania.

- Brutal - rzuciła w jego stronę. - Czego chcesz?

- Ciebie! - Chwycił ją w ramiona.

Owionął ją żar bijący od jego ciała. Płaczliwie pociągnęła nosem. Nie miała siły walczyć. Tak bardzo go kochała.

- Wolałabyś jechać ze mną niż uczyć? - Spojrzał na jej pobladłą, zatroskaną twarz.

- Już ci powiedziałam. Bez względu na to, co czuję, muszę wypełnić swe zobowiązania.

Uniósł ją w ramiona i skierował się w stronę sypialni.

- Co robisz?

- Chcę znaleźć honorowe wyjście z zaistniałej sytuacji. - Łokciem otworzył drzwi, przeszedł kilka kroków i złożył swe brzemię na satynowej pościeli.

Libby spoglądała spod wpółprzymkniętych powiek, jak zdejmował krawat i koszulę. Obserwowała grę jego obnażonych mięśni. Zamknęła oczy, gdy sięgnął dłonią do klamry paska. Usłyszała stuk zdejmowanych butów. Przesunęła się, gdy mężczyzna usiadł na łóżku. Po omacku sięgnęła w jego stronę. Kiedy dotknęła rozpalonej skóry i zanurzyła palce w gęstwinie włosów porastających mu pierś, poczuła nagłą eksplozję namiętności. Wszystkie uboczne myśli zniknęły, a na ich miejscu pojawił się jasny, klarowny obraz twarzy Joego.

Otoczyła go ramionami i mocno przycisnęła do siebie.

Potrzebowała go. Chciała uleczyć rany, pozostałe po niedawnej walce.

- Czego pragniesz, Libby? - spytał głosem, w którym dźwięczała skrywana namiętność. - Czy pożądasz mnie chociaż w części tak, jak ja ciebie?

Leżała czekając, aż wolno - nieubłaganie wolno - podciągnął jej bluzę do ramion, odsłaniając piersi. Poczuła chód klimatyzowanego pomieszczenia, lecz w chwilę później jego dłonie przyniosły nową falę ciepła.

- Jesteś taka delikatna - powiedział. - Miękka i krucha, niczym sen, który prześladował mnie od wieków. Sprawiasz, że zapominam o otaczającym mnie świecie.

Wstrzymując oddech, Libby czekała. Dłoń Joego powędrowała niżej. Wsunął rękę pod jej dżinsową spódnicę, dotykając wewnętrznej powierzchni uda. Delikatnie potarł jedwabisty materiał jej majteczek. Kobieta wbiła pięty w pościel i wygięła ciało. Szarpnęła się gwałtownie.

- Tak! -jęknęła.

- Tak, najdroższa. - Płynnym ruchem zsunął z jej bioder niewielki kawałek materiału i odrzucił go na bok. Libby wyciągnęła ręce. Chwyciwszy mężczyznę za ramiona, pociągnęła go ku sobie. Zawahał się przez chwilę. Z trudem powstrzymywała krzyk. Wówczas pchnął biodrami i Libby z rozkoszą przyjęła go w swoim wnętrzu.

Kocham cię, Joe, dźwięczało jej w głowie przy każdym jego poruszeniu. Otaczająca ją ciasno obręcz pożądania pękła, eksplodując kalejdoskopową feerią rozkoszy. Mocno objęła ciało mężczyzny pragnąc, aby nie opuścił jej zbyt szybko.

Gdy jakiś czas później leżeli obok siebie, zadał jej pierwsze pytanie.

- Pozostaje kwestia, w jaki sposób pogodzić moją koncepcję kochającej, opiekuńczej żony, matki i gospodyni z twoją karierą.

Libby czuła, że czas na ustępstwo z jej strony.

- Mogę zrezygnować z prowadzenia letnich wykładów. Zyskam wówczas co roku dwa i pół miesiąca wakacji.

- Znakomicie. Ja zaś tak opracuję plan wyjazdów służbowych, abyś zawsze mogła mi towarzyszyć. Ale co z dziećmi? Potrzebują matki.

- Błąd. Potrzebują obojga rodziców.

- Nie na początku - zaoponował. - Nie mogę ich karmić.

- Już to przerabialiśmy - zauważyła. - Poza tym okres niemowlęcy szybko mija.

- Ale jest bardzo ważny dla dalszego rozwoju. Libby westchnęła, przyznając mu rację.

- Mogę wziąć roczny urlop macierzyński po urodzeniu każdego dziecka. To chyba wystarczy, aby zapewnić im prawidłowy start w życiu.

- Może... - mruknął z powątpiewaniem, ale po chwili rozchmurzył czoło. - A ja będę zabierał część pracy do domu, aby wcześniej wracać. Przynajmniej będę w pobliżu.

- Nie doceniasz własnych umiejętności - powiedziała. - Jesteś najlepszą matką, jaką kiedykolwiek widziałam.

- Pochlebstwem wszystko osiągniesz. - Zerknął na nią.

- Wszystko? - Zatrzepotała rzęsami i usiłowała przybrać pozę niewiniątka, co było raczej niewykonalne ze względu na to, że leżała naga w jego ramionach.

- Tam już byliśmy, niewiasto.

- Apetyt rośnie w miarę jedzenie. - Przesunęła palcem po jego brodzie.

- Masz rację. - Pochylił się w jej stronę.

- Chodź - mruknęła kusząco.

- Chwileczkę. - Zatrzymał się w pół ruchu. - Chciałbym wiedzieć, czy wszystko dobrze pojąłem, żeby właściwie zredagować kontrakt. Zgadzasz się zrezygnować z letnich wykładów i brać roczny urlop po urodzeniu każdego dziecka?

- Tak - skinęła głową. - W zamian ty będziesz pracował popołudniami w domu.

- Umowa stoi - westchnął Joe. - Chociaż wolałbym, abyś przez cały czas była przy dzieciach.

- Ostatnia uwaga - poważnie powiedziała Libby. - Kiedy już dostaniesz to, o czym mówiliśmy, nie będziesz mógł narzekać.

- Doskonale wiem, co teraz chcę dostać. - Błysnął oczami i ponownie pochylił się w jej stronę.

- Oboje tego pragniemy - sprostowała Libby.




















ROZDZIAŁ 13



Wrócił! Wrócił! Wrócił! - jedno słowo kołatało się bez końca w umyśle Libby. Po dwóch tygodniach wlokących się w nieskończoność przyjechał Joe. Był w swoim mieszkaniu. W tej chwili. Teraz. Kobieta posłała uśmiech kierowcy szkolnego autobusu, który zatrzymał się obok taksówki. W duchu śpiewała z radości.

Wydawało jej się, że Joe wyjechał kilka lat temu. Wiedziała, że będzie za nim tęsknić, ale nie przypuszczała, że aż tak bardzo. Codziennie oczekiwała na jego telefon. Pragnęła opowiedzieć mu o wydarzeniach na uczelni. Chciała posłuchać o jego pracy. A przede wszystkim była po prostu spragniona jego obecności.

Po chwili wiedziała, że tęsknota Joego dorównywała jej własnej. Całował ją bez opamiętania, po czym oboje skierowali się w stronę sypialni. Z oczu Libby płynęły łzy radości i szczęścia.

- Dziękuję. - Joe ucałował czubek opartej o jego ramię głowy kobiety. - Przez cały czas myślałem o naszym spotkaniu, ale rzeczywistość przeszła moje oczekiwania.

Mruknęła zalotnie, z trudem otwierając oczy. Spędzili sporo czasu na burzliwej miłości.

- Wstawaj.

- Skąd w tobie tyle energii? Nie jesteś zmęczony podróżą?

- Wręcz przeciwnie. Mam przestawiony organizm o pięć godzin. Wstawaj, musimy się ubrać.

- Dlaczego?

- Jestem głodny.

- Ja też - zachichotała, łaskocząc go lekko po brzuchu.

- Nie o taki głód mi chodzi! - Popchnął ją na materace i wstał. - Od wczoraj nic nie jadłem.

- Przygotuję ci coś - zaproponowała prędko, woląc to od zmywania naczyń.

- Ha! - Joe wystawił głowę zza drzwi szafy. - Myślisz, że zaufam kobiecie, która przygotowuje ciasta z torebki?

- Lepiej z torebki, niż z butelki z rumem!

- Ma pani plebejski gust, droga pani.

- Właśnie. Dlatego wybrałam ciebie.

- Twoja nieumiejętność gotowania to nic śmiesznego -mruknął. - Zabieram cię na kolację.

- Znakomicie. Pójdę wziąć prysznic. - Zebrała rozrzucone ubrania i skierowała się w stronę łazienki.

- Ostateczna wersja kontraktu leży w salonie, na stoliku. Tata zostawił ją tam podczas mojej nieobecności. Możesz przejrzeć przy okazji. Przed wyjściem muszę jeszcze zadzwonić do sekretarki.

Libby myła się pośpiesznie, nie chcąc tracić ani chwili spotkania z Joem. Gdy wróciła, jeszcze stał przy aparacie. Wzięła do ręki dokument i zaczęła go czytać. Pomimo faktu, że cała sprawa zaczęła się od niefortunnego pomysłu ich rodziców, trzymała rzetelnie opracowaną umowę, zawartą pomiędzy dwoma trzeźwo myślącymi osobami. Czy Joe myślał podobnie? Niemal do samego końca obstawał przy własnych pomysłach...

- Skończyłaś? - Podskoczyła na dźwięk jego głosu. Nie usłyszała, gdy nadchodził.

- Tak. - Podała mu kontrakt.

- Jak widzę, powstrzymali się od uzupełnień. - Błysnął szelmowsko oczyma. - Nasi ojcowie chcieli powrócić do tradycyjnej formuły zawierania małżeństw. Ja pójdę jeszcze dalej w poszanowaniu tych zasad.

Podniósł ze stolika złote wieczne pióro i dopisał coś u dołu strony, po czym złożył zamaszysty podpis.

- Co to takiego? - spytała Libby, zajęta obserwowaniem pracy mięśni jego przedramienia, gdy pisał.

- Panna młoda powinna być dziewicą - mruknął.

Dziewicą! Jego słowa załomotały jej w głowie. Wszystkie uprzednie obawy okazały się prawdą. Dlaczego nie posłuchała głosu rozsądku? Przecież miała ku temu pewne podstawy. Ale nie, dała się ponieść uczuciom i dokąd trafiła? Do punktu wyjścia. Nawet jeśli Joe rozważał możliwość małżeństwa, to Libby z góry przekreśliła swoje szanse. Akceptując go jako kochanka, zrezygnowała z męża.

Zerwała się z miejsca i popatrzyła na jego zdziwioną twarz. Rumieniec barwił jej policzki, a oczy ciskały błyskawice.

- Co się stało?

- Ty!... - warknęła Libby. - A raczej twoja podwójna moralność!

- Podwójna moralność?

- Jak możesz stawiać warunki, których sam nie spełniasz?! Hipokryta! - wrzasnęła. - Wymaga od panny młodej, aby była czysta jak płatek róży, a sam zachowuje się niczym kot w marcu!

- Co cię ugryzło? - spytał, zaskoczony jej gwałtownością.

- Poczekaj, mądralo! Pożałujesz swoich słów! Zgarnęła torebkę ze stołu i ruszyła w stronę drzwi.

- Dokąd? - Sięgnął ręką, lecz zrobiła szybki unik. - Nie jedliśmy kolacji.

- Nie jestem głodna - odparła zgodnie z prawdą. Żołądek skurczył się jej z gniewu. - Poza tym nie chciałabym ci przeszkadzać.

- Czy mogłabyś przestać mówić zagadkami i wyjaśniła, o co chodzi?

- Dobrze. - Zacisnęła zęby i wzięła głęboki oddech. -Powiem. Uważasz mnie za godną krótkich odwiedzin w twoim łóżku, ale jeśli chodzi o małżeństwo, to jestem poza nawiasem społeczeństwa!

- Nawiasem społeczeństwa?! - Joe nadal nie rozumiał, o co chodzi.

- Nie jestem dziewicą, do cholery! - Otworzyła drzwi, nie widząc wyrazu zmieszania, jaki pojawił się na twarzy mężczyzny. Biegiem dopadła windy, nie odpowiadając na jego wołanie. Nie potrafiłaby spojrzeć mu w oczy. Chciała jedynie dotrzeć do domu i ukryć się przed wszystkimi. Jej świat legł w gruzach. Stłumiła szloch. Nie będzie płakać. Nie był tego wart. Wmawiała sobie, że obejdzie się bez niego, ale wiedziała, że to nieprawda. Nadal go kochała i ta miłość rozrywała jej serce.

- Co się stało, Fryderyku? - spytał Kazimierz, osuwając się na krzesło. - Dlaczego tak nagle nas wezwałeś?

- Właśnie - przytaknął Zygmunt. - Co się stało? Praca nad kontraktem dobiegła końca!

- Nie jestem pewien. - Jasnobłękitne oczy Fryderyka wyrażały zakłopotanie. - Joe zadzwonił do mnie wczoraj i poprosił o pomoc.

- Pomoc? - zdębiał Kazimierz.

- Tak. Powiedział, że to nasza wina, więc teraz powinniśmy znaleźć wyjście. Ostatni raz prosił mnie o pomoc, gdy miał sześć lat i nie mógł ściągnąć latawca z drzewa.

- Wszystko nasza wina - mruknął Kazimierz. - Ciekąwe, dlaczego nie oskarżył nas na początku, tylko zwlekał tak długo?

- Możesz go sam zapytać. Właśnie idzie. - Fryderyk wskazał na potężnego mężczyznę zmierzającego w stronę ich stolika. Mocno zaciśnięte zęby przybysza zdradzały zdenerwowanie.

- Cześć, tato.

- Witaj, synu. To są Kazimierz Blinkle i Zygmunt Michałowski.

- Dzień dobry panom. - Joe uścisnął im dłonie i usiadł na pustym krześle, najwyraźniej ni wiedząc, od czego ma zacząć.

- Chciałeś nas widzieć? - pośpieszył z pomocą Fryderyk.

- Nie bardzo. - Joe przesunął dłonią po zmierzwionych włosach. - Ale jesteście moją ostatnią deską ratunku. Próbowałem już wszystkiego.

- Niestety, nie posiadamy wystarczających wiadomości, aby zrozumieć twoje obraźliwe pomruki - zauważył Kazimierz.

- Przepraszam - westchnął Joe. - Nie spałem dobrze. Chodzi o Libby. Pokłóciliśmy się i kiedy dzwonię, żeby przeprosić, odkłada słuchawkę. Nie mogę do niej dotrzeć.

- A to konieczne? - spytał Fryderyk.

- Tak - zgrzytnął Joe. - Czytałeś kontrakt. Powinieneś wiedzieć, że...

- ...że twój ojciec znalazł ci idealną żonę? - Fryderyk uśmiechnął się lekko.

- Właśnie, do cholery! - warknął Joe. - Liczy się tylko ona!

- Więc jej to powiedz - zaproponował Zygmunt.

- Nie mogę. Nie chce ze mną rozmawiać. Nawet zadzwoniłem do jej przyjaciółki, Jessie Anders. Powiedziała, że i tak mam wiele szczęścia, że jeszcze żyję, i odłożyła słuchawkę.

- Pozostaliśmy tylko my? - cierpko zapytał Kazimierz.

- Tato, zawsze pragnąłeś wnuków. - Joe zwrócił się do Fryderyka. - Jeśli nie poślubię Libby, nigdy się nie ożenię!

- Bez obaw - wtrącił Zygmunt. - Pomożemy ci. W końcu poznaliście się za naszym pośrednictwem.

- Taaak... Należy stworzyć taką sytuację, w której Libby będzie musiała zachować spokój, i pozbawić ją możliwości ucieczki. Znam swoją córkę.

- Co możemy zrobić? - niecierpliwił się Joe.

- Miałem iść z żoną na chrzest wnuczki mojej siostry. Zadzwonię do Libby i powiem jej, że mama źle się czuje i ktoś powinien ją zastąpić. W kościele nie urządzi awantury.

- Ale czy posłucha?

- Oczywiście. Jestem przecież jej ojcem. Podczas ceremonii powiem jej, że zapomniałem czegoś z samochodu i wyjdę. Wtedy usiądziesz koło niej. Będziesz miał mnóstwo czasu na przeprosiny, a ja udam, że o niczym nie wiedziałem.

- Zgoda - bez zastanowienia odparł Joe.

Libby usiadła na drewnianej kościelnej ławce i spojrzała dokoła. Westchnęła. Nie była w nastroju do świętowania. Oczy piekły ją, jakby pod powiekami zagnieździł się piasek, a żołądek był skłębionym zwitkiem nerwów. Po raz pierwszy czuła wstręt nawet do ukochanej matematyki.

Stłumiła szloch. Już była gotowa ustąpić i porozmawiać z Joem, kiedy ten przestał dzwonić. Od trzech dni nie dawał znaku życia, co nasuwało przypuszczenie, że znalazł gdzieś pocieszenie. Nie wolno ci płakać z jego powodu, ostrzegała samą siebie. Zwłaszcza tutaj. Zobaczyła zainteresowanie na twarzy ciotki. Zmusiła się do uśmiechu.

- Libby? - Ojciec położył łagodnie dłoń na jej ramieniu. - Zapomniałem wziąć czegoś z samochodu.

- Zaraz przyniosę.

- Nie! - odpowiedział szybko, po czym uśmiechnął się na widok jej zaskoczenia. - Zaraz wracam. Przypilnuj mi miejsca.

- Oczywiście. - Oparła się i zamknęła oczy. Powoli jej ciało poddawało się atmosferze kościoła. Usłyszała kroki powracającego ojca. Usiadł obok. Libby nie otworzyła oczu. Nie miała ochoty na rozmowy.

Ale zmęczony umysł wciąż płatał jej figle. W nozdrzach poczuła zapach kosztownego płynu po goleniu, jakiego zwykle używał Joe. Zapragnęła wyjść, odetchnąć świeżym powietrzem.

Obróciła się w kierunku ojca, aby powiedzieć mu, że zaczeka w samochodzie i niespodziewanie spojrzała wprost w wymizerowaną twarz Joego. Chciwie wpiła wzrok w jego kochane rysy.

- Cześć, Libby - szepnął.

Proste pozdrowienie przywróciło ją do rzeczywistości. Jak mógł zachowywać się tak beztrosko? Szczery gniew z wolna zastępował smutek i gorycz. To nie przypadek. Ojciec na pewno wiedział o wszystkim.

- Nie odzywaj się do mnie, ty nędzna kreaturo! - syknęła, nie zwracając uwagi na zaskoczone spojrzenie ciotki.

- Libby, nie chciałem cię urazić. Ja... przerwał, gdyż organy donośnym dźwiękiem obwieściły kolejną część ceremonii.

Libby wbiła wzrok w prezbiterium. Księża schodzili się do ołtarza, więc nawet gdyby przepchnęła się obok Joego, w tej chwili nie mogła opuścić kościoła.

- Nie, nie chciałeś - szepnęła. - Przykro ci teraz, że nie dałam się złapać i przerwałam grę, zanim ty to zrobiłeś.

Patrzyła na ołtarz, ale nie widziała, co się tam dzieje.

- Posłuchaj. - Joe ujął ją za rękę.

- Już to zrobiłam - zaszlochała. - Puść mnie. - Próbowała się uwolnić, ale nie mogła tego zrobić, nie ściągając na siebie ogólnej uwagi. I tak już zewsząd na nich patrzono. Uśmiechnęła się niewinnie w stronę dwóch starszych wiekiem kuzynów.

- Libby, proszę...

- Niby dlaczego?

- Bo cię kocham, ty uparta... - zawołał i przerwał przerażony swym zachowaniem. Poczerwieniał, gdy wszyscy obecni spojrzeli w ich stronę.

Libby głośno przełknęła ślinę, łącząc zakłopotanie z nagle rozbudzoną nadzieją. Zanim zdążyła coś powiedzieć, zabrał głos kapłan, jej daleki krewny.

- Twoje uczucia dobrze o tobie świadczą, młody człowieku. Bóg jeden wie, jak mało miłości jest w dzisiejszym świecie. Jednakże prosiłbym ciebie i Libby, abyście dalszą dyskusję przeprowadzili w przedsionku i pozwolili nam w spokoju doprowadzić uroczystość do końca.

- Oczywiście, ojcze - zamruczał Joe i wyszedł, pociągając za sobą Libby, która uparcie patrzyła w posadzkę i próbowała nie słyszeć podnieconych szeptów pozostałych gości. Bardziej interesowały ją słowa Joego. Nigdy dotąd nie powiedział jej, że ją kocha. Nawet w chwilach wspólnej rozkoszy. Mówił, że ją lubi. Że jej pożąda. Ale nigdy dotąd nie wypowiedział słów, na które czekała.

Joe pchnął masywne dębowe drzwi i wyszli do ciemnego, pozornie pustego przedsionka. Libby zatrzymała się nagle.

- Nigdzie nie pójdę, dopóki nie wyjaśnisz swojego postępowania!

- Libby - powiedział, zwracając twarz w jej kierunku. - Nie chciałem cię skrzywdzić. Musisz mi uwierzyć. Nie przypuszczałem, że moje słowa weźmiesz do siebie. Zlitowałem.

- Chcesz, żebym ci uwierzyła?

- Nie wiem - odparł. - Nie myślałem o tym. Libby. -Delikatnie dotknął jej policzka. - Kochasz mnie i ja kocham ciebie. Nie niszcz naszej wspólnej przyszłości dlatego, że uraziłem twą dumę.

- Skąd wiesz, że cię kocham? - spytała, całym sercem chłonąc jego pieszczotę.

- Z tego powodu, że oddałaś mi całą siebie. - Błysnął oczami na wspomnienie wspólnie spędzonych chwil. Ujął ją za podbródek i nakłonił, aby spojrzała mu prosto w oczy. - Miej odwagę się przyznać.

- Masz rację - westchnęła. - Kocham cię, ty hultaju. Nie wiem jak i dlaczego, ale cię kocham. Och, Joe, byłam taka nieszczęśliwa.

Głos jej się załamał i padła w jego ramiona. Zapach płynu po goleniu i ciepło jego potężnego ciała stworzyły wokół niej aurę bezpieczeństwa.

- Kiedy możemy się pobrać? - spytał Joe.

- Pobrać?

- A cóż, u diabła, sobie myślisz? - zawołał nie zwracając uwagi na świątobliwe otoczenie. - Niby po co nakłoniłem Farkie'ego, żeby sprzedał mi ten dom? Oferował mi kupno już w grudniu, ale nie miałem na to ochoty. Dopiero kiedy przekonałaś mnie, że powinniśmy zamieszkać w centrum... Dlaczego prosiłem cię o radę, w jaki sposób go przebudować? Libby, jak na tak inteligentną osobę, jesteś po prostu głupia.

Serce kobiety trzepotało radośnie, Joe ją kochał i pragnął się z nią ożenić. Tylko to się liczyło.

- Boże, jak pragnę cię pocałować. - Popatrzył na jej usta. - Od tygodnia czuję twój smak i zapach.

- Ja też - przyznała i przysunęła się bliżej.

Joe ujął w dłonie jej ramiona i obrócił ją tyłem do siebie.

- Lepiej będzie, jeśli trochę zaczekam, bo jeśli teraz zacznę, to nie skończę, póki zupełnie nie zniszczę twej reputacji. - Spojrzał na zamknięte drzwi kościoła.

Libby zachichotała.

- Pogadają trochę i zapomną albo zainteresują się jakimś innym wydarzeniem.

- Na przykład naszym weselem - pokiwał głową Joe.

- Kocham cię - Libby mocniej przytuliła się do jego boku.

- I ja cię kocham, Liberty Joy. Jutro skompletujemy dokumenty i odwiedzimy proboszcza. Chodź. Wynieśmy się stąd, zanim nadciągną wszystkie ciotki.

Pchnął ciężkie drzwi wiodące na zewnątrz.

- Chodźmy. - Libby wsunęła dłoń w jego olbrzymią prawicę.

- Znakomicie. - Z głębi cienia dobiegło zadowolone westchnienie.

- Nieźle, jak na mój gust. - Zygmunt wyszedł pomału na środek przedsionka.

- Zgadzam się - pokiwał głową Kazimierz. - Zastawiliśmy znakomitą pułapkę.

- Agata - powiedział Fryderyk. Dwaj pozostali obrócili się w jego stronę.

- Co takiego? - spytał Kazimierz.

- Agata - powtórzył Fryderyk. - Takie będzie imię mojej pierwszej wnuczki.

- Nie... - zaprotestował Zygmunt. - Nie dla mojej wnuczki. Inne dzieci będą ją przezywały „Agata-kudłata". Nikt nie będzie mojej wnuczki nazywał kudłatą.

- Znalazłbym kilka określeń na was - mruknął zdegustowany Kazimierz.

- Aleksandra. - Zygmunt nie zwrócił na niego uwagi. -Nazwiemy ją Aleksandra.

- Agata! - spojrzał groźnie Fryderyk.

- Szampana! - powiedział Kazimierz.

- Kto słyszał, żeby dziewczynce dać imię Szampana? -spytał Fryderyk.

- Znałem jedną o imieniu Brandy - podsunął Zygmunt.

- Nie chodzi mi o imię, chcę wznieść toast - wyjaśnił Kazimierz. - Zostawmy kwestię wyboru rodzicom i uczcijmy nasz sukces.

- Racja - westchnął Fryderyk. - Znakomita z nich para. Naprawdę odwaliliśmy kawał dobrej roboty. Może moglibyśmy wykorzystać swe doświadczenie...

Wyszli na zewnątrz.

- Wykorzystać? - spytał Zygmunt, machnięciem ręki zatrzymując taksówkę.

- Właśnie. Moja siostrzenica pragnie wyjść za mąż, a ponieważ już wiemy, jak wyswatać młodych...

- Wiemy, jak uniknąć kłopotów - przerwał mu Kazimierz, wsiadając jako ostatni do samochodu. - Najlepiej trzymać się od nich z dala.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
002 McWilliams Judith W dobrej wierze
002 McWilliams Judith W dobrej wierze
McWilliams Judith Harlequin Desire 372 W siódmym niebie
CZY MOŻNA KŁAMAĆ W DOBREJ WIERZE ARGUMENTY ZA I PRZECIW KAMILZELKA
Czy warto klamac w dobrej wierze
codzienność, Okłamani w dobrej wierze, Okłamani w dobrej wierze / 24 kwiecień 2008
Thompson Vicki Lewis W hawajskim rytmie (Harlequin Temptation 107)
352 McWilliams Judith Mistrzowska gra
Thompson Vicki Lewis Specjalista od romansow (Harlequin Temptation 183)
rozprawka na temat kłamstwa w dobrej wierze
McWilliams Judith Całkiem nowy mąż 6
Harlequin Temptation 022 Wilkins Gina Gorąca linia
Harlequin Temptation 021 White Tiffany Spełnione marzenia
Harlequin Temptation 015 Elise Title Świąteczna opowieść
Harlequin Temptation 001 Schuler Candace Dziecko Desi
Thompson Vicki Lewis Szalony weekend (Harlequin Temptation 18)
Thompson Vicki Lewis Boże Narodzenie w Connecticut (Harlequin Temptation 53)
Thompson Vicki Lewis Ulubieniec kobiet (Harlequin Temptation 170)

więcej podobnych podstron