Portret w bieli Nora Roberts

Nora Roberts

Portret w bieli

Tytuł oryginału VISION IN WHITE









Dla Dana i Stacie, Jasona i Kat - za wszystkie chwile


Uwiedź mój umysł, a dostaniesz moje ciało, Odkryj moją duszę, a będę twoja na zawsze.

Anonim

To nie tylko podobieństwo jest tak cenne...

ale zaangażowanie i poczucie bliskości...

fakt, że nawet cień drugiej osoby zostanie na zawsze!

Elizabeth Barrett Browning

PROLOG

Przed ukończeniem ośmiu lat Mackensie Elliot wzięła ślub czternaście razy. Zawarła związek małżeński z każdą ze swoich trzech najlepszych przyjaciółek - zarówno jako panna młoda, jak i pan młody - z bratem jednej z nich (pomimo jego protestów), z dwoma psami, trzema kotami i królikiem.

Brała udział w niezliczonej ilości innych ślubów jako pierwsza druhna, druhna zwykła, drużba, świadek i ksiądz.

Późniejsze rozstania przebiegały w przyjaznej atmosferze i żaden ze związków nie przetrwał dłużej niż jedno popołudnie. Tymczasowy charakter małżeństwa nie dziwił Mac, jako że każde z jej rodziców zaliczyło już po dwa - na razie.

Zabawa w ślub nie należała do jej ulubionych, ale w sumie dziewczynce podobała się rola księdza lub pastora czy sędziego pokoju. Albo rabina, po bar micwie bratanka drugiej żony ojca.

Poza tym lubiła babeczki, fantazyjne ciasteczka i gazowaną lemoniadę, którą zawsze podawano na przyjęciach weselnych.

To była ulubiona zabawa Parker i wszystkie śluby odbywały się w Brown Estate, w zadbanym ogrodzie, niedaleko uroczego zagajnika i srebrzystego stawu. Podczas lodowatych zim Connecticut ceremonię przenoszono przed jeden z kominków buzujących ogniem w wielkim domu.

Urządzały proste śluby i wyszukane ceremonie. Śluby królewskie i gwiazd filmowych, z tematem cyrkowym i na pirackich statkach. Każdy pomysł był starannie rozważany i poddawany głosowaniu, a żaden motyw przewodni ani kostium nie wydawał się czterem przyjaciółkom zbyt ekstra­wagancki.

Jednak mimo wszystko po czternastu ceremoniach Mac miała trochę dosyć zabawy w ślub.

Dopóki nie przeżyła owej brzemiennej w skutki chwili.

Na ósme urodziny Mackensie jej czarujący, lecz na ogół nieobecny ojciec przysłał dziewczynce aparat Nikon. Nigdy nie wykazywała żadnego zainteresowania fotografią i na początku odłożyła podarunek na stertę innych prezentów, które dostała od ojca, odkąd rodzice się rozwiedli. Ale matka Mac wspomniała o tym swojej matce i babka zrzędziła i narzekała na „nieodpowiedzialnego, nieużytego Goeffreya Elliota” i niestosowny prezent, jakim był aparat dla dorosłych dla dziewczynki, która zrobiłaby lepszy uży­tek z lalki Barbie.

Ponieważ Mac z zasady nie zgadzała się z babcią, jej zainteresowanie nikonem wzrosło. Żeby zirytować starszą damę - która przyjechała do nich na całe lato, zamiast siedzieć na swoim osiedlu emeryckim w Scottsdale, gdzie zdaniem dziewczynki było jej miejsce - Mac wszędzie nosiła aparat ze sobą. Bawiła się nim, eksperymentowała, robiła zdjęcia swojego pokoju, własnych stóp, przyjaciół. Fotografie wychodziły rozmazane i ciemne albo zupełnie wyblakłe. Brak sukcesów i zbliżający się rozwód matki z ojczymem Mac sprawiły, że zainteresowanie nikonem zaczęło słabnąć. Nawet wiele lat później nie potrafiła powiedzieć, dlaczego wzięła ze sobą aparat do Parker tego pięknego, letniego popołudnia na zabawę w ślub.

Każdy szczegół tradycyjnej ceremonii w ogrodzie został starannie zaplanowany. Emmaline jako panna młoda i Laurel jako pan młody mieli złożyć przysięgę pod różanym krzewem.

Emma miała włożyć koronkowy welon, który mama Parker zrobiła ze starego obrusa, a do ołtarza miał ją poprowadzić Harold - stary, przyjacielski golden retriever Parker.

Miejsca dla gości zajmowała kolekcja Barbie, Kenów i pluszowych zwierzaków.

- To bardzo kameralna uroczystość - relacjonowała Parker, upinając Emmie welon. - Z małym przyjęciem na patio. No dobrze, a gdzie drużba?

Laurel, ze świeżo zdartą skórą na kolanie, przeszukiwała kępę hortensji.

- Pognał za wiewiórką na drzewo. Nie mogę go namówić, żeby zszedł.

Parker przewróciła oczami.

- Pójdę po niego. Nie powinnaś oglądać panny młodej przed ślubem, to przynosi pecha. Mac, musisz upiąć welon Emmie i przynieść jej bukiet. Laurel i ja ściągniemy Pana Szprotkę z drzewa.

- Wolałabym pójść popływać - powiedziała Mac, bez przekonania ciągnąc welon Emmy.

- Możemy pójść po weselu.

- Chyba tak. Nie znudziło ci się bycie panną młodą?

- Och, nie przeszkadza mi to. I tak tu ładnie pachnie. Wszystko jest takie śliczne.

Mac podała Emmie bukiecik z mleczy i dzikich fiołków, które wolno im było zrywać.

- Ty wyglądasz ślicznie.

To była szczera prawda. Ciemne, lśniące włosy Emmy odbijały się od białej koronki. Jej oczy błyszczały głębokim brązem, kiedy wąchała bukiet z zielska. Była opalona, jakby cała złota, pomyślała Mac i skrzywiła się na myśl o własnej skórze, białej jak mleko.

Przekleństwo rudzielców, powiedziała matka, która sama odziedziczyła rude włosy po ojcu. Jak na ośmiolatkę Mac była wysoka, chuda jak patyk, a zęby miała już uwięzione w znienawidzonym aparacie ortodontycznym.

Pomyślała, że Emmaline wygląda przy niej jak cygańska księżniczka.

Parker i Laurel wróciły, chichocząc, z kocim drużbą w objęciach.

- Wszyscy na miejsca. - Parker podała kota Laurel. - Mac, musisz się przebrać! Emma...

- Nie chcę być pierwszą druhną. - Mac popatrzyła na suknię Kopciuszka, przewieszoną przez oparcie ogrodowej ławki. - Ona drapie i jest w niej gorąco. Dlaczego Pan Szprotka nie może być druhną, a ja drużbą?

- Ponieważ wszystko zostało tak zaplanowane. Każdy się denerwuje przed ślubem. - Parker odrzuciła na plecy długie, brązowe kitki i obejrzała suknię, żeby sprawdzić, czy nie ma na niej rozdarć ani plam. Zadowolona z wyniku oględzin wepchnęła kreację w ręce Mac.

- Jest w porządku. To będzie piękna ceremonia, państwo młodzi naprawdę się kochają i będą żyli długo i szczęśliwie.

- Moja mama mówi, że długo i szczęśliwie to bzdura.

Po stwierdzeniu Mac zapadła cisza. Niewypowiedziane słowo „rozwód” wydawało się unosić w powietrzu.

- Myślę, że nie musi tak być. - Parker, z oczami pełnymi współczucia, pogłaskała Mac po ramieniu.

- Nie chcę wkładać tej sukni. Nie chcę być druhną. Ja...

- Dobrze, w porządku. Będziemy udawać, że mamy druhnę. Ty możesz robić zdjęcia.

Mac spojrzała na wiszący na szyi aparat, o którym zapomniała.

- One nigdy mi nie wychodzą.

- Może tym razem wyjdą. Będzie fajnie. Możesz być oficjalnym fotografem ślubnym.

- Zrób mi zdjęcie z Panem Szprotką! - zawołała Laurel i przycisnęła twarz do kociej mordki. - Zrób nam zdjęcie, Mac!

Mac bez entuzjazmu uniosła aparat i nacisnęła migawkę.

- Powinnyśmy były wcześniej o tym pomyśleć! Możesz zrobić oficjalne fotografie państwa młodych, a potem podczas ślubu. - Zafascynowana nowym pomysłem Parker odwiesiła suknię Kopciuszka na krzak hortensji. - Będzie świetnie. Musisz iść przed panną młodą i Haroldem. Spróbuj znaleźć dobre ujęcie. Ja poczekam, a potem puszczę muzykę. Zaczynajmy!

Potem będą babeczki i lemoniada, przypomniała sobie Mac. I pływanie. Nic się nie stanie, jeżeli zdjęcia będą głupie, nie szkodzi, że babcia miała rację i Mac jest za mała na aparat fotograficzny.

Nie szkodzi, że matka znowu się rozwodzi, a ojczym, który był w porządku, już się wyprowadził.

Nie szkodzi, że „żyli długo i szczęśliwie” to bzdury, bo i tak wszystko jest na niby.

Próbowała zrobić zdjęcia Emmie i posłusznemu Haroldowi, ale już widziała oczami duszy rozmazane fotografie ze smugą od jej kciuka, jak zawsze.

Kiedy rozbrzmiała muzyka, Mac poczuła wyrzuty sumienia, że nie włożyła drapiącej sukienki i przez nią Emma nie ma druhny, tylko dlatego, że matka i babka popsuły jej humor. Krążyła więc wokół panny młodej i starała się z całych sił zrobić ładne zdjęcie Emmie prowadzonej przez Harolda do ołtarza.

Przez obiektyw wszystko wyglądało inaczej, pomyślała. Mogła się skupić na twarzy przyjaciółki - dostrzegła, jak welon otula jej włosy i jak ślicznie słońce prześwieca przez koronkę.

Zrobiła więcej zdjęć, kiedy Parker zaczęła „zebraliśmy się tutaj” jako wielebny Whistledown, Emma i Laurel wzięły się za ręce, a Harold zwinął się w kłębek i zaczął chrapać u ich stóp.

Mac widziała, jak jasne były włosy Laurel, jak słońce rozświetlało pasma, które wystawały spod wysokiego czarnego kapelusza pana młodego. Jak poruszały się wąsy Pana Szprotki, kiedy ziewał.

To, co się stało, wydarzyło się bardziej wewnątrz Mac niż na zewnątrz. Jej trzy przyjaciółki stały razem pod kwitnącym bujną bielą różanym krzewem, trójkąt ślicznych dziewczynek. Jakiś instynkt kazał jej się przesunąć, ale tylko odrobinę, i przechylić aparat pod innym kątem. Nie wiedziała, że to się nazywa kompozycja, po prostu teraz wszystko ładniej wyglądało.

I wtedy błękitny motyl przefrunął przed obiektywem i usiadł na słonecznie żółtym mleczu w bukiecie Emmy. Na wszystkich trzech twarzyczkach pod białymi różami odmalowały się zaskoczenie i radość.

Mac nacisnęła migawkę.

Wiedziała, wiedziała, że to zdjęcie nie będzie rozmazane, ciemne ani wyblakłe. Nie zostanie ślad po jej kciuku. Wiedziała dokładnie, jak będzie wyglądała ta fotografia, wiedziała, że babcia jednak się myliła.

Może „żyli długo i szczęśliwie” to bzdury, ale Mac wiedziała, że chce robić zdjęcia chwil, które są szczęśliwe. Bo wtedy zostaną takie na zawsze.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pierwszego stycznia Mac obróciła się, żeby walnąć w budzik, i wylądowała na twarzy na podłodze swojego studia.

- Cholera. Szczęśliwego Nowego Roku.

Leżała nieprzytomna i otumaniona, dopóki nie przypomniała sobie, że nie dotarła na górę do sypialni, a budzik pochodził z komputera, który nastawiła na dwunastą w południe.

Zmusiła się, żeby wstać, i poczłapała do kuchni.

Dlaczego ludzie musieli pobierać się w sylwestra? Dlaczego chcieli urządzać oficjalne przyjęcie w czasie przeznaczonym na pijackie maratony i, prawdopodobnie, na przygodny seks? I jeszcze musieli wciągać w to rodzinę oraz przyjaciół, nie wspominając już o fotografach.

Oczywiście kiedy o drugiej nad ranem przyjęcie wreszcie dobiegło końca, mogła pójść do łóżka jak każdy normalny człowiek, zamiast spędzać następne trzy godziny na przeglądaniu zdjęć ze ślubu Hines - Myers.

Ale, kurczę, niektóre wyszły naprawdę dobrze. A kilka wspaniale.

Albo wszystkie były do niczego, a ona oceniała je w oparach euforii.

Nie, to były dobre zdjęcia.

Wsypała trzy łyżeczki cukru do filiżanki czarnej kawy i wypiła ją, stojąc przy oknie i wyglądając na biały koc śniegu, który okrywał ogrody i trawniki Brown Estate.

Odwaliły wczoraj kawał dobrej roboty, pomyślała. I może Bob Hines i Vicky Myers wezmą z nich przykład i wykonają kawał dobrej roboty przy swoim małżeństwie.

Tak czy inaczej, wspomnienia tego dnia nie znikną. Chwile, te ważne i te trochę mniej, zostały utrwalone. Ona teraz to wszystko poprawi, dopracuje i wyszlifuje. Bob i Vicky będą mogli wrócić do swojego wielkiego dnia w przyszłym tygodniu albo za sześćdziesiąt lat.

To, pomyślała, ma taką moc jak słodka, czarna kawa w chłodny, zimowy dzień.

Otworzyła szafkę, wyjęła pudełko markiz i jedząc ciastko, powtórzyła plan na dzisiejszy dzień.

Ślub Clay - McFearson (Rod i Alison) o osiemnastej, co oznaczało, że panna młoda z druhnami przyjadą o trzeciej, a pan młody z asystą o czwartej. Mac miała więc wolne do drugiej, czyli do rozpoczęcia ostatniej odprawy bojowej.

Wystarczy jej czasu, żeby wziąć prysznic, ubrać się, przejrzeć notatki i dwukrotnie sprawdzić sprzęt. Kiedy wczoraj oglądała prognozę pogody, zapowiadali słońce i zero stopni. Powinna więc zrobić kilka ładnych zdjęć podczas przygotowań przy naturalnym świetle i może uda jej się namówić Alison - jeśli ta lubi wyzwania - na portret na balkonie, ze śniegiem w tle.

Mac przypomniała sobie, że matka panny młodej, Dorothy („mów mi Dottie”) należała do upierdliwych i wymagających klientek, ale dadzą sobie z nią radę. Jeśli Mac się nie uda, to Parker na pewno. Parker potrafiła dać sobie radę z każdym i ze wszystkim.

Determinacja i zapał przyjaciółki sprawiły, że w przeciągu pięciu lat działania „Przysięgi” stały się jedną z najlepszych agencji ślubnych w stanie. W ten sposób Parker obróciła tragedię śmierci rodziców w nadzieję, a przepiękny wiktoriański dom i oszałamiające ogrody Brown Estate w kwitnący i wyjątkowy biznes.

A w dodatku, pomyślała Mac, przełykając ostatni kęs markizy, sama także miałam w tym swój udział.

Przeszła przez studio w kierunku schodów prowadzących do sypialni i łazienki i zatrzymała się przed jednym ze swoich ulubionych zdjęć. Promieniejąca szczęściem panna młoda, z uniesioną twarzą, rozłożonymi ramionami, stojąca w deszczu płatków róż.

Okładka „Nowoczesnej Panny Młodej”, pomyślała Mac. Ponieważ jestem aż tak dobra.

W grubych skarpetach, flanelowych spodniach i koszulce weszła po schodach, żeby przeobrazić się ze zmęczonego markizożercy w piżamie w eleganckiego fotografa weselnego.

Zignorowała niepościelone łóżko - po co je ścielić, skoro i tak znowu je rozkopie? - i nieład panujący w sypialni. Gorący prysznic, do spółki z cukrem i kofeiną, pomógł jej oczyścić umysł z ostatnich pajęczyn snu i skupić się na czekającej dzisiaj pracy.

Miała oblubienicę zainteresowaną oryginalnymi zdjęciami, pasywno - agresywną matkę panny młodej, której wydawało się, że wie najlepiej, pana młodego zakochanego tak bez pamięci, że zrobiłby wszystko, aby uszczęśliwić przyszłą żonę. I zarówno pan, jak i panna młoda byli naprawdę fotogeniczni.

Ostatni element sprawiał, że praca Mac będzie zarówno przyjemnością, jak i wyzwaniem. Czy uda jej się zabrać państwa młodych w fotograficzną podróż, która będzie wspaniała, a jednocześnie będzie należała tylko i wyłącznie do nich?

Kolorystyka panny młodej, pomyślała, robiąc w pamięci notatki, kiedy myła krótkie, postrzępione rude włosy. Srebro i złoto. Elegancka, lśniąca.

Widziała już kwiaty i tort - dzisiaj czekały tylko na ostatnie poprawki - kotyliony i obrusy, stroje obsługi, czepeczki. Miała kopię repertuaru orkiestry, z zaznaczonym pierwszym tańcem pary młodej, tańcem matki z synem i ojca z córką.

I tak, pomyślała, przez kilka następnych godzin jej świat będzie się obracał wokół Roda i Alison.

Wybrała strój, biżuterię i makijaż z niemal taką samą starannością, z jaką naszykowała sprzęt. Obładowana wyszła na dwór, żeby pokonać niedużą odległość, która dzieliła domek przy basenie od dużego domu.

Śnieg lśnił jak pokruszone diamenty na futrze gronostaja, powietrze było zimne i czyste jak górski lód. Mac koniecznie musiała zrobić kilka zdjęć na zewnątrz, w dziennym i wieczornym świetle. Zimowy ślub, biały ślub, śnieg pokrywający ziemię, szron lśniący na drzewach, skapujący z nagich wierzb nad stawem. I stary, wysoki i rozłożysty, fantazyjny wiktoriański dom, z łamanymi dachami, łukowatymi i okrągłymi oknami, miękki błękit na tle szarej kopuły nieba. Tarasy i szeroki portyk świętowały zimę girlandami świateł i morzem zieleni.

Mac często obserwowała budynek, idąc, jak teraz, żwirowanymi alejkami. Uwielbiała linie domu, jego krzywizny i kanty, delikatny odcień bladej żółci i kremowej bieli na miękkim, subtelnym błękicie.

Kiedy dorastała, Brown Estate był jej domem nie mniej niż własny. A w sumie bardziej, przyznała sama przed sobą, ponieważ u niej w domu rządziły chimeryczne kaprysy matki. Rodzice Parker byli ciepli, otwarci, kochający i - uznała teraz Mac - zrównoważeni. Ofiarowali jej w burzliwym dzieciństwie cichy port.

Kiedy oboje zginęli prawie siedem lat temu, nosiła żałobę po nich tak samo jak przyjaciółka.

Teraz Brown Estate był jej domem. I miejscem pracy. Życiem. I to dobrym, pod każdym względem. Co mogło być lepsze od robienia tego, co kochasz - i to razem z najlepszymi przyjaciółkami, jakie kiedykolwiek miałaś?

Weszła tylnym wejściem, powiesiła w sionce sprzęt do robienia zdjęć na zewnątrz i poszła zajrzeć do królestwa Laurel.

Jej przyjaciółka i wspólniczka stała na stołku i pedantycznie układała srebrne lilie na pięciu piętrach weselnego tortu. Każdy kwiat rozkwitał na złotym liściu akantu, co razem dawało lśniący, pełen elegancji efekt.

- Pierwsza klasa, McBane.

Laurel pewnym ruchem położyła kolejną lilię. Włosy w kolorze słońca zwinęła w niedbały węzeł, który bardzo pasował do jej trójkątnej twarzy. Przy pracy mrużyła w skupieniu oczy, błękitne jak niezapominajki.

- Tak się cieszę, że zgodziła się na lilię pośrodku zamiast lukrowych figurek państwa młodych. To ona nadaje cały szyk. Poczekaj, aż ją położymy, kiedy już go przewieziemy do sali balowej.

Mac wyjęła aparat.

- To będzie dobre zdjęcie na stronę internetową. Mogę?

- Oczywiście. Przespałaś się choć trochę?

- Położyłam się dopiero o piątej, ale spałam do południa. A ty?

- Poszłam spać o wpół do trzeciej, wstałam o siódmej, żeby dokończyć tort dla pana młodego, desery i to. Cholernie się cieszę, że następny ślub mamy dopiero za dwa tygodnie. - Zerknęła przez ramię. - Nie mów Parker, że to powiedziałam.

- Jest na górze, jak przypuszczam.

- Była już tutaj dwa razy. Pewnie wszędzie była ze dwa razy. Chyba słyszałam, jak wchodziła Emma. Może obie są teraz na górze.

- Też tam idę. A ty?

- Za dziesięć minut. Przyjdę punktualnie.

- W świecie Parker punktualnie to za późno. - Mac się uśmiechnęła. - Spróbuję odwrócić jej uwagę.

- Po prostu powiedz jej, że pewnych rzeczy nie da się przyśpieszyć. I że MPM dostanie za ten tort tyle komplementów, że da nam święty spokój.

- To może zadziałać.

Mac wyszła, ale zajrzała jeszcze do holu przy wejściu i ogromnej bawialni, gdzie miała się odbyć ceremonia. Zauważyła, że Emmaline i jej elfy już zabrały się do pracy, zdjęły dekoracje po poprzednim ślubie i przygotowały nowe. Każda panna młoda miała swoją własną wizję, a dzisiejsza chciała mnóstwa srebrnych i złotych wstążek i girland kon­trastujących z lawendowo - kremowym wystrojem sylwestra.

Kominek w bawialni był przygotowany i zostanie rozpalony przed przyjazdem gości. Przykryte białym materiałem krzesła, ozdobione srebrnymi kokardami, ustawiono w równe rzędy. Emma udekorowała już półkę nad kominkiem złotymi świecami w srebrnych świecznikach i ogrom­nymi bukietami ulubionych białych lilii panny młodej w wysokich, smukłych wazonach ze szkła.

Mac obeszła cały pokój, planując ujęcia, sprawdzając światło i robiąc kilka ostatnich notatek, po czym ruszyła schodami na drugie piętro.

Tak jak się spodziewała, znalazła Parker w sali konferencyjnej, otoczoną mnóstwem niezbędnych rzeczy: laptopem, palmtopem, stertą segregatorów, telefonem komórkowym i krótkofalówką ze słuchawkami. Gęste, kasztanowe włosy związała w długi ogon - prosty i lśniący - pasujący do jej kostiumu w gołębim kolorze, który doskonale wtopi się w tło i uwydatni kreację panny młodej.

Żaden szczegół nie mógł umknąć uwagi Parker.

Nie podniosła wzroku, tylko nie przerywając pracy na laptopie, zatoczyła palcem kółko w powietrzu. Znając ten sygnał, Mac podeszła do ekspresu i nalała im obu po kubku kawy. Usiadła, położyła na kolanach swoją teczkę i otworzyła notes.

Parker z uśmiechem odchyliła się na krześle i wzięła kubek do ręki.

- To będzie udany ślub.

- Bez wątpienia.

- Drogi są przejezdne, pogoda ładna. Panna młoda już wstała, zjadła śniadanie i poszła na masaż. Pan młody był w siłowni i na basenie. Catering przyjechał na czas. Wszystkie druhny potwierdziły swoje przybycie. - Zerknęła na zegarek. - Gdzie Emma i Laurel?

- Laurel kończy tort, który jest niesamowity. Nie widziałam Emmy, ale zaczęła już dekorować bawialnię. Wygląda to ślicznie. Chcę zrobić kilka zdjęć na zewnątrz. Przed i po.

- Nie trzymaj panny młodej za długo na śniegu przed ślubem. Nie chcemy, żeby miała czerwony nos i kichała na potęgę.

- Być może będziesz musiała trzymać z dala ode mnie MPM.

- Już to zanotowałam.

Wbiegła Emma, z dietetyczną colą w jednej ręce i teczką w drugiej.

- Tink ma kaca i nie przyszedł, więc brakuje mi rąk do pracy. Załatwmy to szybko, dobrze? - Opadła na krzesło, a czarne loki zatańczyły jej na ramionach. - Apartament panny młodej i bawialnią są gotowe. Foyer i schody już prawie. Bukiety, kwiaty do sukni i butonierek sprawdzone. Zaczęliśmy główny hol i salę balową. Muszę tam wracać.

- Dziewczynka z kwiatami?

- Zapachowe kule z białymi różami, srebrno - złota wstążka. Wianek - róże i biała kaszka - czeka na fryzjerkę. Jest przecudny. Mac, chciałabym, żebyś zrobiła kilka zdjęć bukietów, jeśli zdążysz. Jeśli nie, sama zrobię.

- Już idę. - Dzięki. MPM...

- Ja się nią zajmę - powiedziała Parker. - Muszę... - Emma urwała, bo do pokoju weszła Laurel.

- Nie spóźniłam się - ogłosiła.

- Nie ma Tinka - poinformowała ją Parker. - Emmie brakuje ludzi.

- Mogę pomóc. Muszę jeszcze położyć główną ozdobę na torcie i ozdobić desery, ale mam trochę czasu.

- Powtórzmy rozkład dnia.

- Chwileczkę. - Emma uniosła puszkę dietetycznej coli.

- Najpierw toast. Szczęśliwego Nowego Roku dla nas, czterech cudownych, niesamowitych i bardzo seksownych kobiet. Najlepszych kumpelek na świecie.

- Do tego mądrych i super ekstra. - Laurel uniosła butelkę wody. - Za fajne kumpelki i wspólniczki.

- Za nas. Za przyjaźń i poczwórny umysł - dodała Mac - i fantastyczną robotę, jaką odwaliłyśmy w „Przysięgach”.

- I za dwa tysiące dziewiąty. - Parker uniosła kubek z kawą. - Cudowne, niesamowite, seksowne, mądre, ekstra superfajne najlepsze kumpelki na świecie będą miały najlepszy rok w życiu.

- Cholerna racja. - Mac stuknęła się kubkiem z resztą.

- Za śluby, wtedy, teraz i zawsze.

- Wtedy, teraz i zawsze - powtórzyła Parker. - A teraz rozkład dnia?

- Ja od początku zajmuję się panną młodą - zaczęła Mac - a jak przyjedzie pan młody, przerzucam się na niego. Zdjęcia z ukrycia podczas ubierania, pozowanie, jeśli nadarzy się okazja. Oficjalne portrety w domu i na zewnątrz. Zaraz zrobię zdjęcia tortu i dekoracji, ustawię sprzęt. Wszystkie indywidualne zdjęcia rodziny i orszaku weselnego przed ceremonią. Po ślubie będę potrzebowała tylko około czterdziestu pięciu minut na zdjęcia całej rodziny, orszaku i pary młodej.

- Dekoracje z kwiatów w apartamentach państwa młodych gotowe do piętnastej. Kwiaty w sieni, salonie, na schodach, w głównym holu i sali balowej do siedemnastej. - Parker zerknęła na Emmę.

- Tak jest.

- Operator kamery przyjeżdża o siedemnastej trzydzieści. Goście od wpół do szóstej do szóstej. Kwartet smyczkowy zaczyna grać o siedemnastej czterdzieści. Zespół muzyczny będzie czekał w sali balowej od osiemnastej trzydzieści. Matka pana młodego w asyście syna zaprowadzona na miejsce o siedemnastej pięćdziesiąt, matka panny młodej w towarzystwie zięcia zaraz potem - czytała z kartki Parker. - Ojciec panny młodej, ona sama i orszak na miejscach o osiemnastej. Zejście ze schodów i przez salę. Ceremonia trwa dwadzieścia trzy minuty, przerwa, czas dla rodziny. Goście zostaną odprowadzeni do głównego holu o osiemnastej dwadzieścia pięć.

- Otwieramy bar - ciągnęła Laurel. - Muzyka zaczyna grać, serwujemy przystawki.

- Zdjęcia od osiemnastej dwadzieścia pięć do dziewiętnastej dziesięć. Przemówienia członków rodziny, drużby i świeżo upieczonych małżonków o dziewiętnastej piętnaście.

- Kolacja, toasty - dodała Emma. - Wszystko wiemy, Parks.

- Chcę mieć pewność, że przeniesiemy się do sali balowej i odtańczymy pierwszy taniec przed dwudziestą piętnaście - powiedziała Parker. - Pannie młodej bardzo zależy, żeby jej babcia widziała pierwszy taniec, i żeby jej tata zatańczył ze swoją matką po tańcu ojca z córką i matki z synem. Babcia ma dziewięćdziesiąt lat i może nie wytrzymać zbyt długo. Może doczeka krojenia tortu, jeśli uda nam się rozpocząć o dziewiątej trzydzieści.

- Babcia jest kochana - wtrąciła Mac. - Podczas próbnych zdjęć zrobiłam kilka dobrych ujęć jej i Alison. Zanotowałam sobie, żeby dziś też zrobić im kilka fotografii. Moim zdaniem zostanie do końca.

- Mam taką nadzieję. Tort i desery podamy podczas tańców. Rzucenie bukietu o dwudziestej drugiej piętnaście.

- Bukiet do rzucania gotowy - dodała Emma.

- Rzucenie podwiązką, ciąg dalszy tańców. Ostatni taniec o dwudziestej drugiej piętnaście, szampan, państwo młodzi odjeżdżają. Koniec imprezy o dwudziestej trzeciej. - Parker znów zerknęła na zegarek. - Do roboty. Emma, Laurel, musicie się przebrać. Niech żadna nie zapomni krótkofalówki.

Zawibrował telefon Parker, która spojrzała na wyświetlacz.

- MPM. Znowu. Czwarty telefon od rana.

- Miłej zabawy - powiedziała Mac i uciekła. Przejrzała pokój po pokoju, starając się nie wchodzić w drogę Emmie i jej drużynie uwijającej się wszędzie z kwiatami, wstążkami i woalami. Zrobiła zdjęcia tortu Laurel i bukietów Emmy, aranżując w głowie wieczorne ujęcia.

To były określone, następujące po sobie czynności. Wiedziała, że jeśli zacznie działać automatycznie, będzie przegapiała dobre ujęcia, nie szukając nowych okazji ani pomysłów. I za każdym razem, gdy czuła, że w jej pracę wkrada się rutyna, myślała o błękitnym motylu siedzącym na mleczu.

W powietrzu unosił się zapach róż i lilii, rozbrzmiewały głosy i kroki. Promienie słońca wpadały przez wysokie okna lśniącymi strzałami i mieniły się na złotych i srebrnych wstążkach.

- Krótkofalówka, Mac! - Parker zbiegła z głównych schodów. - Nadjeżdża oblubienica!

Popędziła dalej na spotkanie panny młodej, a Mac pognała na górę. Nie przejmując się zimnem, wychyliła się maksymalnie z tarasu na froncie domu, gdzie miała najlepszy widok na białą limuzynę sunącą po podjeździe. Auto stanęło, a Mac sprawdziła aparat i czekała.

Pierwsza druhna, potem matka panny młodej.

- Przesuńcie się, przesuńcie, tylko trochę - mruczała.

Wysiadła Alison ubrana w dżinsy, futrzane kozaki, zniszczoną zamszową kurtkę i jaskrawoczerwony szalik. Mac zmieniła ogniskową.

- Hej! Alison!

Panna młoda spojrzała w górę. Zaskoczenie zmieniło się w rozbawienie i ku radości Mac Alison podniosła ramiona, odchyliła głowę do tyłu i zaczęła się śmiać.

I oto, pomyślała Mac, robiąc zdjęcie, jesteśmy na początku podróży.

W ciągu dziesięciu minut apartament panny młodej - niegdyś sypialnia Parker - wypełniło radosne podniecenie. Dwie fryzjerki dwoiły się i troiły, zakręcając, prostując i układając włosy oblubienicy, podczas gdy dwie inne dziewczyny żonglowały kolorami i słoiczkami.

Tak skończenie kobiece, myślała Mac, bezszelestnie poruszając się po pokoju, te zapachy, ruchy, dźwięki. Skupiła uwagę na pannie młodej - na szczęście dzisiejsza oblubienica nie należała do tych nerwowych. Alison była pewna siebie, rozpromieniona i cały czas trajkotała jak katarynka.

Jednak MPM to zupełnie inna para kaloszy.

- Przecież masz takie piękne włosy! Nie sądzisz, że powinnaś zostawić je rozpuszczone? Przynajmniej część. Może...

- Upięte lepiej pasują do welonu. Odpręż się, mamo.

- Tu jest zbyt ciepło. Myślę, że jest tu za ciepło. I Mandy powinna się zdrzemnąć. Wszystko zepsuje, po prostu to wiem.

- Nic jej nie będzie. - Alison spojrzała na dziewczynkę od kwiatów.

- Naprawdę myślę...

- Drogie panie! - Parker wtoczyła wózek z szampanem i piękną paterą pełną owoców i serów. - Panowie są już w drodze. Alison, masz cudowną fryzurę. Wyglądasz jak królowa. - Nalała szampana do wąskiego kieliszka i podała pannie młodej.

- Naprawdę nie sądzę, że powinna pić przed uroczystością. Prawie nic dzisiaj nie jadła i...

- Och, pani McFearson, tak się cieszę, że jest pani gotowa. Wygląda pani wspaniale. Czy mogłabym porwać panią na kilka minut? Marzę, żeby zerknęła pani na bawialnię. Chcemy, żeby wszystko wyglądało perfekcyjnie, prawda? Zwrócę ją na czas. - Parker wcisnęła kieliszek szampana w dłoń MPM i delikatnie wyprowadziła ją z pokoju.

- O kurczę - powiedziała Alison i roześmiała się.

Przez następną godzinę Mac kursowała między apartamentami państwa młodych. Między perfumami i tiulem a spinkami do mankietów i szarfami. Wróciła do królestwa panny młodej i krążyła wokół rozemocjonowanych kobiet, które ubierały się, pomagając sobie nawzajem. I dostrzegła Alison samą, jak stała przed swoją suknią ślubną.

W tym obrazie jest wszystko, pomyślała Mac, ustawiając ostrość. Zdumienie, radość - z maleńkim ziarenkiem żalu. Zrobiła zdjęcie, kiedy oblubienica wyciągnęła rękę, żeby przesunąć palcami po błyszczącym gorsecie.

Rozstrzygający moment, kiedy wszystko, co czuła młoda kobieta, malowało się na jej twarzy, Mac to wiedziała.

Chwila przeminęła i Alison spojrzała przez ramię.

- Nie spodziewałam się tego uczucia. Jestem taka szczęśliwa. Tak bardzo kocham Roda i jestem w pełni gotowa, żeby za niego wyjść. Ale czuję ten malutki ucisk, o tutaj. - Dotknęła palcami miejsca nad sercem. - To nie nerwy.

- Smutek. Małe ziarnko. Dziś dobiega końca jeden z etapów twojego życia. Masz prawo być smutna przy pożegnaniu. Wiem, czego ci potrzeba. Poczekaj chwilę.

Chwilę później Mac przyprowadziła babcię Alison. I znowu odstąpiła krok do tyłu.

Młodość i starość, pomyślała. Początek i koniec, więzy krwi i niezmienność. I miłość.

Zrobiła zdjęcie ich uścisku, ale to nie było to. Sfotografowała błysk łez, ale wciąż nie o to chodziło. Wtedy Alison oparła czoło o czoło babci, i mimo że usta młodej kobiety wygięły się w uśmiechu, po policzku spłynęła samotna, pojedyncza łza, podczas gdy suknia lśniła i mieniła się w tle.

Idealnie. Błękitny motyl.

Zrobiła zdjęcia rytuału ubierania panny młodej i pozowane portrety przy wspaniałym, naturalnym świetle. Tak jak się spodziewała, Alison nie miała nic przeciwko fotografiom na zimnym tarasie.

Mac zignorowała rozbrzmiewający w słuchawkach głos Parker i pobiegła do apartamentu pana młodego, żeby powtórzyć to samo ujęcie z Rodem.

Kiedy wracała szybkim krokiem do panny młodej, minęła w korytarzu Parker.

- Muszę mieć pana młodego i orszak na dole, Mac. Mamy dwie minuty opóźnienia.

- O mój Boże - powiedziała Mac z udawanym przerażeniem, dając nura do apartamentu.

- Goście siedzą na miejscach - ogłosiła przez krótkofalówkę Parker chwilę później. - Pan młody i drużbowie na swoje pozycje. Emma, szykuj orszak.

- Już się robi.

Kiedy Emma ustawiała druhny, Mac zajęła swoje miejsce na dole schodów.

- Orszak gotowy. Daj znać muzykom.

- Daję - odpowiedziała Parker. - Zaczynajcie!

Dziewczynka od kwiatów najwidoczniej świetnie radziła sobie bez drzemki, uznała Mac, kiedy mała niemal spłynęła tanecznym krokiem ze schodów. Na znak Laurel stanęła jak karny żołnierz, po czym przeszła godnym krokiem w swojej sukience elfa przez foyer, do ogromnego salonu i przejściem pomiędzy krzesłami.

Za nią ruszyły druhny lśniące srebrem i na końcu pierwsza druhna w złocie.

Mac przykucnęła i wycelowała obiektyw w pannę młodą, która stanęła pod rękę z ojcem u szczytu schodów. Rozbrzmiały pierwsze takty melodii dla panny młodej, a ojciec uniósł dłoń córki do ust, a potem do policzka.

Nawet naciskając migawkę, Mac poczuła, że pieką ją oczy.

Gdzie jest teraz jej ojciec?, pomyślała. Na Jamajce? W Szwajcarii? W Kairze?

Odepchnęła te myśli, a także ból, który przyniosły, i zajęła się swoją pracą.

W blasku świec ustawionych przez Emmę utrwalała radość i łzy. Wspomnienia. A sama pozostawała niewidoczna i na boku.

ROZDZIAŁ DRUGI

Mac pracowała w nocy, ponieważ dni miała wypełnione spotkaniami. Poza tym lubiła pracować w nocy - sama, w swojej przestrzeni, we własnym tempie. Poranki były przeznaczone na kawę, to pierwsze mocne, pobudzają­ce krew uderzenie, a dni dla klientów, na sesje zdjęciowe i spotkania.

Nocą, sama w studiu, mogła skoncentrować się w pełni na obrazach, wybierać, poprawiać, ulepszać. Pomimo że prawie wyłącznie używała aparatów cyfrowych, przy ostatecznej obróbce wciąż myślała, jakby była w ciemni. Wydobywała barwy, podświetlała, przyciemniała; usuwała skazy, żeby stworzyć podstawę idealnego zdjęcia. Wtedy mogła cyzelować konkretne miejsca, dodawać intensywności czy kontrastu. Tworzyła fotografię krok po kroku, wyostrzając lub łagodząc poszczególne elementy, w zależności od nastroju chwili, którą chciała utrwalić, aż sama czuła to, co - jak miała nadzieję - poczują jej klienci.

Potem, jak prawie każdego ranka, siadała przed komputerem, żeby obejrzeć miniatury i sprawdzić, czy jej poranne „ja” zgadzało się z nocnym.

W absolutnej ciszy pochylała się nad komputerem, ubrana we flanelową piżamę i grube skarpety, z rudymi włosami przypominającymi ptasie gniazdo. Podczas ceremonii na ogół otaczali ją ludzie, słyszała ich rozmowy, czuła emocje. Blokowała je łub korzystała z nich, szukając odpowiedniego kąta, tonacji, chwili.

Jednak tutaj zostawała sam na sam z obrazami, które mogła doprowadzić do perfekcji. Piła kawę, jadła jabłko w ramach zadośćuczynienia za wczorajsze markizy i studiowała setki scen, które uwieczniła poprzedniego dnia, tuziny zdjęć dopracowanych w nocy.

Jej poranne „ja” pogratulowało nocnemu dobrej roboty. Miała jeszcze trochę do poprawienia, a kiedy już wytypuje zdjęcia najlepsze z najlepszych, przejrzy je jeszcze raz, zanim umówi się na spotkanie z nowożeńcami, żeby pokazać im slajdy, aby sami dokonali wyboru.

Jednak to już nie dzisiaj. Na wypadek gdyby zawiodła ją pamięć, Mac sprawdziła kalendarz, zanim poszła na górę, żeby wziąć prysznic i ubrać się na pierwsze spotkanie.

Na sesję w studiu wystarczyłyby dżinsy i sweter, ale potem musiałaby się przebrać przed popołudniowym spotkaniem w głównym domu. Kodeks „Przysiąg” wymagał oficjalnego stroju podczas konsultacji z klientami.

Mac znalazła w szafie czarne spodnie i koszulę. Po zdjęciach narzuci czarną marynarkę i nie złamie dress code'u. Poszperała w kasetce z biżuterią, aż znalazła to, co odpowiadało jej dzisiejszemu nastrojowi, dwoma ruchami nałożyła trochę makijażu i uznała, że jest gotowa.

Zdaniem Mac studio wymagało więcej uwagi niż fotograf.

Elizabeth i Charles, pomyślała, zabierając się do ustawiania sprzętu. Portret zaręczynowy. Podczas konsultacji byli zdecydowani. Oficjalni, konkretni i szczerzy.

Zastanawiała się wtedy, dlaczego nie poprosili kogoś z przyjaciół z aparatem cyfrowym. Przypomniała sobie teraz, że niemal wypowiedziała te słowa na głos - zanim Parker odczytała jej myśli i posłała przyjaciółce ostrzegawcze spojrzenie.

- Nasz klient nasz pan - upomniała siebie Mac, szykując dekoracje. - Chcą mieć nudne zdjęcia, to je dostaną.

Przetoczyła reflektory, ustawiła dyfuzor - nudne mogło być przynajmniej ładne. Przyniosła statyw, głównie dlatego, że klienci tego oczekiwali. Kiedy już wybrała obiektywy, sprawdziła światło i udrapowała materiał na stołku, jej klienci zapukali do drzwi.

- W samą porę. - Mac szybko zamknęła za nimi drzwi, żeby powstrzymać podmuch lodowatego wiatru. - Okropna pogoda. Pozwólcie, że powieszę wasze płaszcze.

Wyglądali idealnie, uznała, Barbie i Ken z wyższych sfer. Chłodna blondynka z nienaganną fryzurą i przystojny, wypolerowany i odprasowany bohater.

Jakaś część Mac pragnęła ich rozczochrać, tylko troszeczkę, żeby stali się bardziej ludzcy.

- Napijecie się kawy?

- Och, nie, ale dziękujemy. - Elizabeth uśmiechnęła się po królewsku. - Naprawdę chcielibyśmy jak najprędzej przejść do rzeczy, mamy dziś bardzo napięty plan. - Mac zaczęła zbierać sprzęt do robienia zdjęć w plenerze, a Elizabeth rozglądała się po studiu. - To był kiedyś domek przy basenie?

- Tak.

- To... interesujące. Chyba spodziewałam się czegoś bardziej wyszukanego. No cóż. - Zaczęła oglądać oprawione fotografie, które wisiały na ścianie. - Ślub kuzynki Charlesa, który odbywał się tu w październiku, był cudowny. Wychwalała ciebie i twoje wspólniczki pod niebiosa. Prawda, Charles?

- Tak. Dlatego zdecydowaliśmy się na waszą firmę.

- Przez kilka następnych miesięcy osoby odpowiedzialne za planowanie ślubu i ja będziemy ściśle ze sobą współpracować. Czy jest tu jakieś miejsce, w którym mogłabym się odświeżyć? - powiedziała Elizabeth.

- Oczywiście. - Mac zaprowadziła ją do toalety, zastanawiając się, co tu było do odświeżania.

- A zatem, Charles - w myślach poluzowała idealny węzeł windsorski na jego krawacie - gdzie się dziś wybieracie?

- Mamy spotkanie z twoimi wspólniczkami i jedziemy do urzędu stanu cywilnego. Potem Elizabeth wybiera się do dwóch projektantek sukni ślubnych, zarekomendowanych przez twoje koleżanki.

- Ekscytujące. - Wyglądasz na tak przejętego, jakbyś się wybierał na kontrolę do dentysty, pomyślała.

- Trzeba zadbać o mnóstwo szczegółów. Pewnie ty jesteś do tego przyzwyczajona.

- Każdy ślub jest dla mnie tym najważniejszym. Czy mógłbyś stanąć tam, za stołkiem? Sprawdzę światło i obiektywy, zanim Elizabeth będzie gotowa.

Charles stanął posłusznie na wyznaczonym miejscu, sztywny, jakby kij połknął.

- Zrelaksuj się - poradziła Mac. - To pójdzie szybciej i łatwiej, niż się spodziewasz, i pewnie będziecie się nieźle bawić. Jaką muzykę lubisz?

- Muzykę?

- Tak, puśćmy jakąś muzykę. - Mac podeszła do odtwarzacza CD, wybrała płytę. - Ballady Natalie Cole. Klasyczne, romantyczne. Może być?

- Oczywiście. W porządku.

Mac zauważyła, że zerknął na zegarek, kiedy podeszła, żeby na niby poprawić aparat.

- Wybraliście już miejsce na miesiąc miodowy?

- Zastanawiamy się nad Paryżem.

- Mówicie po francusku?

Charles po raz pierwszy uśmiechnął się swobodnie.

- Ani słowa.

- Cóż, to dopiero przygoda - powiedziała Mac, kiedy wróciła Elizabeth, wyglądając równie perfekcyjnie jak przed wejściem do łazienki.

Miała na sobie przepięknie skrojony kostium, prawdopodobnie od Armaniego. Kolor indygo podkreślał jej urodę i Mac uznała, że Elizabeth wybrała szare odcienie dla Charlesa jako wykończenie.

- Myślę, że zaczniemy od takiego ustawienia, kiedy ty siedzisz, Elizabeth, a Charles stoi za tobą. Odrobinę w lewo, Charles. Elizabeth, gdybyś mogła leciutko pochylić się w stronę okna. Oprzyj się o Charlesa, rozluźnij ciało. Charles, połóż dłoń na jej lewym ramieniu. Elizabeth, przy­kryj jego dłoń swoją, pokaż ten cudowny pierścionek zaręczynowy.

Zrobiła kilka zdjęć tylko po to, żeby przejść przez pierwszy etap zamrożonych uśmiechów. Pochyl głowę.

Przenieś ciężar ciała na lewą nogę. Wyprostuj ramiona.

Nieśmiały, uznała Mac. On jest nieśmiały, nie tylko wobec aparatu, ale i ludzi. A ona ma nad sobą absolutną kontrolę. Jest wręcz przerażona, że może nie wyglądać idealnie.

Mac próbowała ich rozluźnić, pytając, jak się poznali i zaręczyli - pomimo że zadawała te same pytania przy pierwszym spotkaniu. I usłyszała teraz dokładnie te same odpowiedzi.

Nawet nie drasnęła ich skorup.

Mogłaby skończyć i dać im dokładnie to, czego chcieli. Ale wiedziała, że nie to było im potrzebne.

Odsunęła się od aparatu. Wtedy oboje się rozluźnili, Elizabeth uniosła twarz i uśmiechnęła się do Charlesa, a on puścił do niej oko.

Dobrze, dobrze, pomyślała Mac. Są tam jednak jacyś ludzie.

- Zrobiłam kilka bardzo ładnych zdjęć. Wiem, że takie fotografie chcieliście mieć, ale czy moglibyście coś dla mnie zrobić?

- Naprawdę bardzo się śpieszymy... - zaczął Charles.

- To zajmie mniej niż pięć minut. Elizabeth, wstań. Zabiorę to. - Przestawiła stołek i zdjęła aparat ze statywu. - Może uścisk? Nie ze mną. Przytulcie się do siebie.

- Ja nie...

- Przytulanie jest legalne w Connecticut, nawet jeżeli nie jesteście zaręczeni. Zrobimy mały eksperyment i za dwie minuty was wypuszczam. - Mac złapała światłomierz, sprawdziła, poprawiła.

- Elizabeth, przytul prawy policzek do jego piersi, ale zwróć twarz lekko w moją stronę - poprosiła. - Charles, pochyl głowę, ale podbródek unieś ku mnie. Weź głęboki oddech, a potem po prostu wypuść powietrze.

Trzymasz w ramionach kobietę, którą kochasz, prawda? Rozkoszuj się tym. Patrzcie na mnie, prosto na mnie i pomyślcie, co czuliście, kiedy pocałowaliście się po raz pierwszy.

Jest!

Uśmiechnęli się szybko, spontanicznie. Ona miękko, nawet trochę figlarnie, on z rozkoszą.

- Jeszcze jedno, tylko jedno takie samo. - Mac zrobiła trzy zdjęcia, zanim znowu zesztywnieli. - Zrobione. Pokażę wam kilka próbek do akceptacji za...

- Czy możemy zobaczyć je teraz? To cyfrowy aparat, prawda? - naciskała Elizabeth. - Chciałabym tylko zerknąć.

- Oczywiście.

Mac podeszła z aparatem do komputera, podłączyła.

- Są zupełnie surowe, ale zorientujecie się w klimacie.

- Tak. - Elizabeth patrzyła ze zmarszczonymi brwiami na slajdy przesuwające się wolno po monitorze. - Tak, są ładne. To... to jest to.

Mac zatrzymała się na jednym z oficjalnych portretów. - To?

- O czymś takim właśnie myślałam. Jest bardzo dobre. Oboje dobrze wyglądamy i podoba mi się ujęcie. Myślę, że wybierzemy tę fotografię.

- Zaznaczę ją. Równie dobrze możecie zobaczyć resztę, żeby nabrać pewności. - Mac kontynuowała pokaz.

- Tak, są naprawdę bardzo dobre. Bardzo dobre. Jednak myślę, że to, które wybrałam, jest... - Zamilkła, gdy na ekranie pojawiło się ostatnie zdjęcie. - Och. Cóż. To jest śliczne. Naprawdę piękne, prawda?

- Mojej mamie spodobałoby się to, które wybrałaś pierwsze. - Stojący za narzeczoną Charles pogłaskał ją po ramionach.

- To prawda. Na pewno. Weźmiemy je dla niej i każemy oprawić. Ale... - Elizabeth popatrzyła na Mac. - Miałaś rację, a ja się myliłam. To jest zdjęcie, którego chciałam. Pragnęłam, żebyśmy tak właśnie wyglądali na naszym portrecie zaręczynowym. Przypomnij mi o tym we wrześniu, kiedy będę próbowała cię pouczać.

- Przypomnę. Ja też się myliłam. Myślę, że jednak praca z wami będzie przyjemnością.

Potrwało to chwilę, ale w końcu Elizabeth się roześmiała.

Mac odesłała ich do Parker, uznając, że przyjaciółka ma wobec niej dług. Posyłała jej klientów, którzy - przynajmniej w tej chwili - byli bardziej otwarci na nowe pomysły i sugestie, niż kiedy tutaj przyszli.

Usiadła przy biurku, żeby skompletować pakiety fotografii. Jeden zestaw próbnych, jeden już wybranych, wszystkie w albumach. Dla państwa młodych, matek, dodatkowe zdjęcia na specjalne życzenie członków rodzin i gości.

Kiedy pochowała wszystko do pudełek, uznała, że ma akurat tyle czasu, aby zjeść wczorajszą sałatkę z makaronem, zanim pójdzie ze zdjęciami do dużego domu.

Przełknęła kilka kęsów, stojąc nad zlewem. Baśniowa kraina lodu, pomyślała, patrząc przez okno. Nieruchoma i idealna. Wzięła szklankę dietetycznej coli i upiła łyk.

Kardynał uderzył prosto w szybę; brzęk i błysk czerwieni. Mac podskoczyła, rozlewając colę na cały przód koszuli.

Patrzyła, jak ptak odlatuje, a serce drżało jej w gardle. Spojrzała w dół, na koszulę.

- Cholera.

Zdjęła ją i rzuciła na stertę rzeczy do prania w spiżarni. Mając na sobie tylko stanik i czarne spodnie, wytarła z blatu rozlaną colę, po czym zirytowana złapała dzwoniącą komórkę. Na wyświetlaczu widniało imię Parker, więc odebrała znękanym:

- No co?

- Przyszła Patty Baker po swoje albumy.

- Trudno, jest dwadzieścia minut przed czasem. Przyjdę, razem z jej albumami, punktualnie. Zajmij ją czymś - dodała, idąc do studia. - I nie zawracaj mi głowy. - Rozłączyła się i odwróciła.

Zobaczyła mężczyznę, który stał na środku jej pracowni.

Oczy niemal wyszły mu z orbit, twarz się zaczerwieniła. Ze zduszonym „o mój Boże” odwrócił się na pięcie i z całej siły wyrżnął głową we framugę.

- Jezu! Nic panu nie jest? - Mac rzuciła telefon na stół i podbiegła do chwiejącego się mężczyzny.

- Nie, w porządku. Przepraszam.

- Krew! Kurczę, naprawdę nieźle wyrżnąłeś. Może powinieneś usiąść.

- Może. - Z zamglonym i lekko nieprzytomnym wzrokiem osunął się po ścianie na podłogę.

Mac przykucnęła i odgarnęła mu z czoła ciemnobrązowe włosy, zasłaniające krwawiące zadrapanie, wokół którego już zaczynał formować się imponujący guz.

- Dobrze, skóra nie jest głęboko rozcięta. Unikniesz szycia. Rany, zabrzmiało, jakbyś walnął w drzwi młotkiem. Może lód, a potem...

- Przepraszam? Nie jestem pewny, czy zdajesz sobie sprawę... Zastanawiałem się tylko, czy nie powinnaś...

Mac zobaczyła, że on patrzy w dół, i podążyła spojrzeniem za jego wzrokiem. Okazało się, że kiedy ona oceniała stan obrażeń nieznajomego, jej ledwo zakryty biust znajdował się niemal na jego twarzy.

- Ooch. Zapomniałam. Siedź tu. Nie ruszaj się. - Zerwała się na równe nogi i uciekła.

Nie był pewien, czy potrafiłby się ruszyć. Zdezorientowany i osłupiały, siedział wsparty o ścianę tam, gdzie się osunął. Pomimo kreskówkowych ptaszków kołujących mu wokół głowy musiał przyznać, że to był bardzo ładny biust. Nic nie mógł poradzić, że to zauważył.

Jednak zupełnie nie miał pojęcia, co powinien powiedzieć lub zrobić w tej sytuacji. Dlatego siedzenie na miejscu, tak jak mu poleciła, wydawało się najlepszym wyjściem.

Kiedy wróciła z torebką z lodem, miała na sobie koszulę. Pewnie nie powinien był czuć ukłucia rozczarowania. Znowu ukucnęła i zauważył - teraz, kiedy już jej biust nie wypełniał mu wizji - bardzo długie nogi.

- Proszę, spróbuj tego. - Włożyła mu torebkę w rękę, przyłożyła do pulsującego czoła i przykucnęła na piętach jak łapacz na boisku. Jej oczy miały pełen magii kolor zielonego morza.

- Kim jesteś? - zapytała.

- Słucham?

- Hmm. Ile palców widzisz? - Uniosła dwa.

- Dwanaście.

Uśmiechnęła się, ukazując małe dołeczki w policzkach, a jego serce wykonało w piersi mały taniec.

- Nieprawda. Spróbujmy inaczej. Co robisz w moim studiu - a raczej co robiłeś, zanim zacząłeś się gapić na mój biust?

- Ach. Byłem umówiony. A raczej Sherry była. Sherry Maguire. - Zobaczył, że jej uśmiech lekko przygasł, a dołeczki zniknęły.

- No dobrze, źle trafiłeś. Masz spotkanie w głównym domu. Ja jestem Mackensie Elliot, oprawa fotograficzna przedsięwzięcia.

- Wiem. To znaczy, wiem, kim jesteś. Sherry nie powiedziała dokładnie, jak zwykle, dokąd mam iść.

- Ani na którą godzinę, bo spotkanie masz dopiero o drugiej.

- Powiedziała, że chyba pierwsza trzydzieści, co oznaczało, że dotarłaby tu na drugą. Powinienem był działać według czasu Sherry albo sam potwierdzić godzinę przez telefon. Przepraszam.

- Żaden problem. - Przekrzywiła głowę. Jego oczy - bardzo ładne oczy - znowu stały się przejrzyste. - Skąd mnie znasz?

- Och, chodziłem do szkoły z Delaneyem, Delaneyem Brownem, i z Parker. To znaczy Parker była o kilka lat młodsza. I ty też chodziłaś kilka klas niżej. Przez chwilę.

Mac zmieniła pozycję, żeby lepiej mu się przyjrzeć. Gęste, rozczochrane brązowe włosy, które stanowczo potrzebowały fryzjera. Jasne, spokojne, błękitne oczy otoczone zasłoną rzęs. Prosty nos, wyraźnie zarysowane usta, szczupła twarz.

Miała dobrą pamięć do twarzy. Dlaczego tej nie pamiętała?

- Wydaje mi się, że znałam większość przyjaciół Dela.

- Och, nie obracaliśmy się w tych samych kręgach. Ale udzielałem mu kiedyś korepetycji, kiedy uczyliśmy się „Henryka V”.

Mac zaskoczyła.

- Carter - powiedziała, celując w niego palcem. - Carter Maguire. Chyba nie żenisz się z własną siostrą?

- Słucham? Nie! Przyszedłem w zastępstwie, za Nicka. Sherry nie chciała iść na konsultację sama, a on nie mógł się wyrwać. Ja tylko... Właściwie nie wiem, co tutaj, do diabła, robię.

- Jesteś dobrym bratem. - Poklepała go po kolanie. - Myślisz, że dasz radę wstać?

- Tak.

Mac podniosła się i wyciągnęła rękę, żeby mu pomóc. Jego serce znów zatrzepotało, kiedy ich dłonie się spotkały. A gdy stanął na nogi, puls w głowie wtórował mu do rytmu.

- Uuuch - powiedział.

- Nie wątpię. Chcesz aspirynę?

- Tak, błagam.

- Przyniosę ci, a ty usiądź na czymś innym niż podłoga.

Poszła do kuchni, a Carter chciał podejść do krzesła, ale jego wzrok przyciągnęły fotografie wiszące na ścianach. Zauważył, że niektóre pochodziły z magazynów, i uznał, że pewnie Mac jest ich autorką. Piękne panny młode, wytworne, seksowne, roześmiane. Jedne zdjęcia były koloro­we, inne nastrojowo czarno - białe, a jeszcze inne zrobione za pomocą tego dziwnego i przyciągającego oko triku komputerowego, z jednym punktem intensywnego koloru na tle czerni i bieli.

Odwrócił się, słysząc kroki Mac, i przyszło mu do głowy, że właśnie takie są jej włosy - intensywna plama koloru.

- Robisz jeszcze coś innego, w fotografii?

- Tak. - Podała mu trzy tabletki i szklankę wody. - Ale panny młode są najważniejszym elementem ślubnego biznesu.

- Są cudowne - oryginalne i indywidualne. Jednak to jest najlepsze. - Pokazał na zdjęcie trzech dziewczynek i błękitnego motyla na kwiecie mleczu.

- Dlaczego?

- Bo jest magiczne.

Patrzyła na niego przez tak długi czas, że wydawał się wiecznością.

- Masz absolutną rację. No dobrze, Carterze Maguire, wezmę kurtkę i ruszamy na konsultacje.

Wyjęła mu z ręki torebkę z topniejącym lodem.

- Znajdziemy ci nową w głównym domu.

Słodki, pomyślała, idąc po kurtkę i szalik. Bardzo, bardzo słodki. Czy już w szkole zauważyła, że był słodki? Może późno rozkwitł. Ale za to jak. Wystarczająco, żeby od razu poczuła ukłucie żalu na myśl, że to on ma być panem młodym.

Jednak BPM - Brat Panny Młodej - to zupełnie inna sprawa.

O ile, oczywiście, byłby zainteresowany.

Włożyła kurtkę, owinęła się szalikiem - po czym, na wspomnienie powiewu lodowatego wiatru, wzięła czapkę. Kiedy wróciła, Carter jak grzeczny chłopiec wstawiał swoją szklankę do zlewu.

Mac podała mu ogromną torbę z albumami.

- Proszę. Możesz to zanieść, jest ciężka.

- To prawda.

- Ja wezmę to. - Podniosła drugą dużą i następną mniejszą torbę. - Muszę zanieść jednej pannie młodej gotowe albumy, a drugiej próbki.

- Chciałbym cię przeprosić, że tak tu wtargnąłem. Pukałem, ale nikt nie odpowiadał. Usłyszałem muzykę, więc po prostu wszedłem i...

- Reszta jest historią.

- Tak. Nie wyłączysz muzyki?

- Masz rację. Przestałam ją słyszeć. - Wzięła pilota, wyłączyła odtwarzacz i rzuciła pilota na stół. Zanim zdążyła złapać za klamkę, Carter wysunął się do przodu i otworzył jej drzwi.

- Nadal mieszkasz w Greenwich? - zapytała, czując, jak mróz zapiera jej dech w piersiach.

- Właściwie znowu. Przez chwilę mieszkałem w New Haven.

- Yale?

- Tak. Pracowałem tam po studiach i uczyłem przez kilka lat.

- W Yale.

- Tak.

Popatrzyła na niego zmrużonymi oczami.

- Serio?

- No cóż, tak. Ludziom zdarza się uczyć w Yale. To wysoce zalecane, wziąwszy pod uwagę poziom studentów.

- Więc jesteś kimś w rodzaju profesora.

- Tak, jestem kimś w rodzaju profesora, tylko teraz uczę tutaj. W Akademii Winterfield.

- Wróciłeś, żeby uczyć w swojej alma mater. To miłe.

- Tęskniłem za domem. Poza tym uczenie nastolatków jest interesujące.

Mac pomyślała, że to musi raczej przypominać walkę z wiatrakami, która w sumie też mogła być interesująca.

- Czego uczysz?

- Literatury angielskiej. Kreatywnego pisania.

- „Henryka V”.

- No właśnie. Pani Brown zaprosiła mnie tu kilka razy, kiedy uczyłem Dela. Było mi bardzo przykro, gdy usłyszałem o wypadku jego rodziców. Ona była niesamowicie sympatyczną kobietą.

- Najlepszą na świecie. Możemy wejść tędy. Jest za zimno, żeby obchodzić cały dom dookoła.

Poprowadziła go przez sień do ciepłego holu.

- Możesz zostawić tu kurtkę. I tak jesteś przed czasem, zdążysz napić się kawy. - Mówiąc bez przerwy, zrzuciła kurtkę, szalik i czapkę. - Nie mamy dziś żadnego wesela, więc kuchnia powinna być wolna.

Wzięła torby, a Carter starannie powiesił płaszcz. Mac tylko rzuciła swoje rzeczy w kierunku wieszaka. Wydawała się wibrować ruchem, pomimo że stała, kiedy on zarzucał na ramię ciężką torbę.

- Znajdziemy ci miejsce, żebyś mógł... - Urwała na widok idącej w stronę kuchni Emmy.

- Jesteś wreszcie. Parker już miała... Carter?

- Cześć, Emmaline, co u ciebie słychać?

- Wszystko w porządku. Dobrze. Jak ty... Sherry. Nie wiedziałam, że masz przyjść z Sherry.

- On też nie wiedział. Wszystko ci wyjaśni. Daj mu kawy, dobrze? I trochę lodu na głowę! Muszę to zanieść pannie młodej.

Zabrała od Cartera ciężką torbę i zniknęła. Emma wydęła wargi, oglądając ranę na jego czole.

- Uch. Co zrobiłeś?

- Wszedłem w ścianę. Możesz darować sobie lód, już mi lepiej.

- No dobrze, chodź, napijesz się kawy. Właśnie miałam zaparzyć świeżą na konsultację.

Poszła przodem, po czym wskazała Carterowi wysoki stołek przy długim blacie w kolorze miodu.

- Przyszedłeś, żeby wspierać moralnie państwa młodych?

- Jestem w zastępstwie pana młodego. Coś mu wypadło.

Emma skinęła głową, wyjmując filiżankę i spodek.

- Tak to bywa z lekarzami. Ale z ciebie odważny brat.

- Powiedziałem „nie” na kilka sposobów, ale żaden nie zadziałał. Dzięki - dodał, kiedy Emma nalała mu kawy.

- Rozluźnij się. Będziesz musiał tylko tam siedzieć i jeść ciastka.

Carter wlał śmietankę do kawy.

- Czy mogę dostać to na piśmie?

Roześmiała się i zaczęła układać ciastka na talerzu.

- Zaufaj mi. Poza tym dostaniesz mnóstwo punktów w kategorii brata roku. Jak się czują twoi rodzice?

- Dobrze. W zeszłym tygodniu widziałem w księgarni twoją mamę.

- Uwielbia tę pracę. - Emma podała mu ciastko. - Mac pewnie już skończyła spotkanie. Zaniosę ten talerz i wrócę po ciebie.

- Rozumiem, że gdybym ukrył się tutaj, straciłbym tytuł brata roku?

- Definitywnie. Zaraz wrócę.

Carter znał Emmę od dziecka, przez Sherry. Ich rodziców łączyła długoletnia przyjaźń. To było zdumiewające i strasznie dziwne, że teraz Emma będzie układała ślubny bukiet dla jego młodszej siostry. W ogóle to dziwne, że jego młodsza siostra potrzebuje bukietu na ślub.

Czuł się niemal tak zdezorientowany, jak wtedy, gdy wpadł na tę głupią ścianę.

Dotknął palcem czoła i skrzywił się. Nie chodziło nawet o ból, ale teraz każdy będzie go pytał, co się stało. Ciągle od nowa będzie musiał się tłumaczyć z własnej niezdarności - i za każdym razem będzie miał przed oczami obraz Mackensie Elliot w mikroskopijnym staniku i czarnych spodniach zapiętych nisko na biodrach.

Zjadł ciastko, próbując zdecydować, czy to plus czy minus całej tej sprawy.

Emma wróciła i wzięła jeszcze jedną tacę.

- W sumie możesz już się ujawnić. Pewnie Sherry będzie tu lada chwila.

- Ponieważ już jest spóźniona dziesięć minut. - Wziął od niej tacę. - Moja siostra funkcjonuje według własnego czasu.

Dom był prawie taki sam, jak go zapamiętał. Ściany miały jednak kolor miękkiego, przydymionego złota, a kiedyś były w eleganckim odcieniu jasnej zieleni. Lecz szerokie, ozdobne schody były równie lśniące, pokoje tak samo przestronne, meble wypolerowane na wysoki połysk.

Dzieła sztuki i antyki, kwiaty w starych, przepięknych kryształach dawały świadectwo zamożności i klasy. Pomimo to, tak jak pamiętał, nie czuło się tu atmosfery rezydencji, tylko domu.

W powietrzu unosił się kobiecy zapach kwiatów i cytrusów.

Kobiety siedziały razem w przestronnej bawialni z kasetonami na sufitach, tworząc przytulny krąg, w wielkim kominku trzaskał wesoło ogień, a promienie zimowego słońca wpadały przez trzy łukowate okna. Carter, jako jedyny syn, obdarzony dwiema siostrami, był przyzwyczajony do prze­wagi liczebnej kobiet.

Doszedł do wniosku, że może przetrwa następną godzinę.

Parker zerwała się z fotela, elegancka i cała w uśmiechach. Podeszła do niego z wyciągniętą dłonią.

- Carter! Dawno cię nie widziałam.

Pocałowała go w policzek i wciąż trzymając za rękę, poprowadziła do kominka.

- Pamiętasz Laurel?

- Ach...

- Wszyscy byliśmy wtedy dzieciakami. - Gładko i sprawnie usadowiła go w fotelu. - Mac wspomniała, że wróciłeś, żeby uczyć w Winterfield. Dziwnie było wrócić tam w roli nauczyciela?

- Na początku tak. Czekałem, aż ktoś zada pracę domową, aż przypominałem sobie, że przecież ja muszę to zrobić. Przepraszam za Sherry. Ona działa według własnego zegarka, który zwykle się późni. Mogę zadzwonić...

Przerwał mu dzwonek do drzwi, na którego dźwięk Carter poczuł ogromną ulgę.

- Otworzę. - Emma wstała i wyszła.

- Jak twoja głowa? - zapytała rozparta na fotelu Mac, obejmując obiema dłońmi kubek kawy.

- W porządku. Nic mi nie jest.

- A co się stało? - chciała wiedzieć Parker.

- Och, po prostu się uderzyłem. Ciągle zdarza mi się coś takiego.

- Doprawdy? - Mac uśmiechnęła się krzywo do kubka.

- Przepraszam! Przepraszam! - Sherry wpadła do bawialni jak burza - kolory, energia, ruch i chichot. - Nigdy nie mogę zdążyć na czas. Nie cierpię siebie za to. Carter, jesteś najlepszym... - Na jej roześmianej, zarumienionej twarzy odmalował się wyraz troski. - Co ci się stało w głowę?

- Zostałem napadnięty. Było ich trzech, ale powinnaś ich zobaczyć...

- Co! O mój Boże, ty...

- Uderzyłem się w głowę, Sherry. To wszystko.

- Och. - Uspokojona przysiadła na poręczy jego fotela. - Ciągle mu się zdarza coś takiego.

Carter wstał, pociągnął siostrę na swoje miejsce i zaczął obmyślać, jak by się dyskretnie ulotnić, jednak Emma przysunęła się do Laurel i poklepała miejsce na kanapie.

- Siadaj, Carter. No dobrze, Sherry, jak bardzo jesteś podekscytowana?

- W skali od jednego do dziesięciu - sto! Nick miał przyjść, ale wypadła mu nagła operacja. Część pakietu, jeśli wychodzisz za lekarza. Ale uznałam, że Carter może mi przedstawić męski punkt widzenia, prawda? Poza tym zna mnie i zna Nicka. - Złapała Parker za rękę i niemal podskoczyła z radości na fotelu. - Możecie w to uwierzyć? Pamiętacie, jak bawiłyśmy się w ślub, kiedy byłyśmy małe? Ja pamiętam, że bawiłam się z wami kilka razy. Chyba wyszłam za Laurel.

- I wszyscy uważali, że to małżeństwo nie przetrwa - westchnęła Laurel, na co Sherry zachichotała zalotnie.

- A teraz jesteśmy tu razem. Właśnie tutaj. I naprawdę wychodzę za mąż!

- Zostawiła mnie dla doktora. - Laurel potrząsnęła głową i wypiła łyk wody z lodem i cytryną.

- On jest niesamowity. Poczekajcie, aż go poznacie. Och, Boże! Wychodzę za mąż! - Przycisnęła dłonie do policzków. - I nawet nie wiem, od czego zacząć. Jestem taka roztrzepana, a wszyscy mi mówią, że powinnam pomyśleć o tym albo zarezerwować tamto. Czuję się, jakbym biegała w kółko, a jestem zaręczona dopiero od kilku miesięcy.

- Właśnie po to my tu jesteśmy - zapewniła ją Parker i wzięła do ręki gruby notatnik. - Może powiedz nam najpierw, jaki chciałabyś mieć ślub? Trzy, cztery słowa, jak ty to widzisz.

- Ja... - Sherry posłała bratu błagalne spojrzenie.

- Nie, nie patrz na mnie. Skąd ja mam wiedzieć?

- Znasz mnie. Po prostu powiedz, czego twoim zdaniem chcę.

- Do diabła, „będziesz musiał tylko siedzieć i jeść ciastka” - mruknął Carter. - To będzie świetna zabawa.

- Tak! - Sherry wycelowała w niego palec. - Nie chcę, żeby to zabrzmiało tak, jakbym nie traktowała wszystkiego poważnie i w ogóle, ale kocham zabawę. Chcę mieć wielką, szaloną, wesołą imprezę. I chcę, żeby Nick zaniemówił na pełne pięć minut, kiedy spojrzy na mnie po raz pierwszy, jak będę szła do ołtarza. Chcę go zwalić z nóg - i żeby wszyscy goście zapamiętali to wesele jako najlepsze, na jakim byli. Byłam na kilku naprawdę przepięknych ślubach, ale Boże, jak ja się tam wynudziłam! Rozumiecie, o czym mówię?

- Bardzo dobrze. Chcesz oszołomić Nicka, a potem świętować. Mieć wesele, które pokaże, kim jesteś, kim on jest i jak bardzo jesteście razem szczęśliwi.

Sherry posłała Parker promienny uśmiech.

- Właśnie tego chcę.

- Ustaliliście datę na październik. Wiesz mniej więcej, ilu gości chcecie zaprosić?

- Spróbujemy zmieścić się w dwóch setkach.

- Dobrze. - Parker robiła notatki. - Mówiłaś, że chcesz wziąć ślub w ogrodzie.

Parker rozmawiała z Sherry o szczegółach, a Mac je obserwowała. Żywe srebro, to pierwsze określenie panny młodej, jakie przyszło jej do głowy. Tryskająca energią, wesoła, ładna. Proste blond włosy, oczy w kolorze letniego nieba, zaokrąglona, na luzie. Niektóre zdjęcia będą zależały od sukni ślubnej, ale najważniejsze to, kto będzie miał tę suknię na sobie.

Z uwagą słuchała niektórych szczegółów. Sześć druhen. Kolory panny młodej - blady, cukierkowy róż. Kiedy Sherry wyjęła zdjęcie sukni, Mac poprosiła o nie ręką. Obejrzała uważnie i uśmiechnęła się z aprobatą.

- Założę się, że wyglądasz w niej cudownie. Jest dla ciebie idealna.

- Tak myślisz? Poczułam, że jest idealna, i kupiłam ją chyba w dwie minuty, a potem...

- Nie, czasami pierwszy impuls jest najlepszy. Taki jak ten.

Suknia miała uniesioną na halkach, lśniącą spódnicę w kształcie dzwonu, gorset bez ramiączek i błyszczącą rzekę trenu.

- Seksowna księżniczka. - Skoro już udało jej się przykuć uwagę Sherry, Mac postanowiła ustalić swoje obowiązki.

- Czy będziecie chcieli portret zaręczynowy?

- Ach... cóż, ja bym chciała, ale tak bardzo nie podobają mi się te oficjalne fotografie, które wszędzie widać. Wiesz, on stoi za nią i oboje uśmiechają się do obiektywu. Oczywiście nie chcę uczyć cię twojej pracy ani nic takiego.

- W porządku, moja praca to sprawić, żebyś ty była zadowolona. Może powiesz mi, co lubicie z Nickiem robić.

- Kiedy na twarz Sherry wypłynął leniwy, szelmowski uśmiech, Mac się roześmiała, a Carter znowu się zarumienił.

Był naprawdę słodki.

- Poza tym.

- Lubimy jeść popcorn i oglądać na DVD naprawdę kiepskie filmy. Nick próbuje mnie nauczyć jazdy na nartach, ale my, Maguire'owie, mamy pewne kłopoty z koordynacją ruchów. Głównie widać to u Cartera, ale mnie też niewiele brakuje. Lubimy spotykać się z przyjaciółmi. Nick pracuje jako rezydent na chirurgii, więc wolny czas jest dla niego szczególnie cenny. Niewiele planujemy. Chyba jesteśmy raczej spontaniczni.

- Rozumiem. Jeśli chcesz, mogę przyjść do was. Zrobimy nieoficjalne, swobodne zdjęcia w domu zamiast formalnego portretu ze studia.

- Naprawdę? Podoba mi się ten pomysł. Czy możemy to zrobić w miarę szybko?

Mac wyjęła palmtopa, otworzyła kalendarz.

- W tym tygodniu jestem dosyć zajęta, ale w przyszłym mam trochę wolnego czasu. Porozmawiaj z Nickiem, ustalcie datę i godzinę, a ja postaram się dopasować.

- To po prostu niesamowite.

- Pewnie chciałabyś zobaczyć próbki zdjęć ślubnych... - zaczęła Mac.

- Oglądałam je na stronie, jak poradziła mi Parker. I zdjęcia kwiatów, tortów i ozdób. Chcę mieć wszystko.

- Może popatrzymy na różne pakiety - zasugerowała Parker. - Zobaczysz, który ci najbardziej odpowiada. Oczywiście to tylko propozycje, zawsze możemy coś zmienić.

- I właśnie do tego potrzebny mi Carter. Nick powiedział, że powinnam wybrać wszystko, co chcę, ale to żadna pomoc.

Jeszcze raz do diabła, zaklął w duchu Carter.

- Sherry, ja nie mam bladego pojęcia o tego typu sprawach. Ja tylko...

- Boję się sama podjąć taką decyzję. - Posłała mu bezradne spojrzenie, które działało na niego, odkąd skończyła dwa lata. - Nie chcę popełnić żadnego błędu.

- Nie musisz teraz podejmować decyzji. - Parker starała się zachować lekki, niezobowiązujący ton. - A nawet jeśli wybierzesz coś teraz, a potem zmienisz zdanie, nie będzie problemu. Będziesz miała indywidualne konsultacje, z każdą z nas osobno. To ci pomoże. I możemy teraz wyznaczyć datę, a umowę podpisać później.

- Bardzo bym chciała podpisać ją dzisiaj, żeby móc już odhaczyć ten punkt na liście. Mam tak dużo do zrobienia. Potrzebuję tylko twojej opinii, Carter, nic więcej.

- Może zerkniesz, jakie są opcje? - Parker z uśmiechem wręczyła mu folder otwarty na rozdziale pakietów weselnych. - Sherry, zdecydowaliście już, czy wolicie zespól czy didżeja?

- Didżeja. Uznaliśmy, że stworzy bardziej swobodną atmosferę i możemy ustalić z nim - lub z nią - listę nagrań. Znasz kogoś dobrego?

- Tak. - Parker wyjęła wizytówkę. - On często u nas gra i myślę, że będzie wam odpowiadał. Zadzwoń do niego. Kamerzysta?

Carter wyjął okulary do czytania i popatrzył na folder ze zmarszczonymi brwiami.

Taki poważny, pomyślała Mac. A okulary w metalowych oprawkach jeszcze podkreślały jego seksowny urok nieporadnego intelektualisty. Wyglądał jak student przed egzaminem. Parker i Sherry naradzały się pochylone ku sobie i Mac postanowiła mu pomóc.

- Hej, Carter, może pójdziesz ze mną po kawę. - Popatrzył na nią błękitnymi oczami w okularach. - Weź ze sobą folder, dobrze?

Wzięła dzbanek i podeszła do drzwi. Carter musiał obejść stolik i Mac zauważyła, że niemal rąbnął w niego nogą.

- Teraz już sobie poradzą - szepnęła. - Twoja siostra uważa, że skoro jesteś starszym bratem i zastępujesz pana młodego, to musisz jej pomóc. Co nie przeszkodzi jej zignorować twoje decyzje, jeśli wybierzesz coś, co jej się nie spodoba.

- No dobrze - powiedział w drodze do kuchni. - Czy mogę po prostu zamknąć oczy i wycelować palcem w ciemno?

- Możesz. Ale najlepiej, żebyś doradził jej pakiet numer trzy.

- Numer trzy. - Położył folder na kuchennym blacie, poprawił okulary i przeczytał opis. - A właściwie dlaczego?

- Bo jest bardzo ogólny, a mam wrażenie, że Sherry chciałaby, aby ktoś inny zajął się szczegółami, i zawiera szereg różnych wariantów. Powinieneś też jej poradzić, żeby wybrała bufet zamiast posiłku przy stole. Ponieważ - dodała, zanim zdążył spytać - bufet będzie mniej oficjalny i da gościom więcej okazji do rozmowy. Pasuje do Sherry. Potem, kiedy ty już się uwolnisz, ona spotka się z Laurel w sprawie tortu - smak, wzór, wielkość i tak dalej, i z Emmą w sprawie kwiatów. Parker zapanuje nad resztą i uwierz mi, kiedy mówię, że zapanuje. Na razie wszystko wydaje się bardzo skomplikowane, ale kiedy Sherry już wybierze pakiet, uświadomi sobie, że ma już suknię, miejsce, mnie i tak dalej, będzie mogła skupić się na szczegółach.

- No dobrze. - Carter skinął głową. - Dobrze, zatem powiem jej, żeby wybrała numer trzy. Pozwala na późniejsze ustalenie szczegółów, zawiera wiele opcji. I powinna wybrać bufet, bo jest bardziej bezpośredni i sprzyja integracji.

- Dobry jesteś.

- Przyswajanie faktów jest proste, ale jeśli poprosi mnie o pomoc w wyborze bukietu, ucieknę.

- Rozumiem cię. - Mac podała mu dzbanek. - Już nie jestem tam potrzebna. Zanieś kawę i wygłoś swoją kwestię. I przypomnij Sherry, żeby dała mi znać, kiedy możemy zrobić portret zaręczynowy.

- Nie wracasz ze mną?

Wyglądał na lekko spanikowanego, więc Mac poklepała go po policzku.

- Spójrz na to od jaśniejszej strony. O jedną kobietę mniej. Do zobaczenia, Carter.

Wyszła, a Carter stał tam, gdzie go zostawiła, z folderem i dzbankiem kawy w rękach.

ROZDZIAŁ TRZECI

Dzięki temu, że wyrwała się wcześniej, Mac zyskała trochę czasu, żeby odpowiedzieć na telefony, umówić spotkania i umieścić najnowsze zdjęcia na stronie internetowej. Ponieważ resztę popołudnia - a raczej to, co z niego zostało - miała wolne, postanowiła przejrzeć po raz ostatni zdjęcia z sylwestrowego ślubu.

Dzwonek telefonu ją zirytował, ale upomniała samą siebie, że biznes to biznes, i podniosła słuchawkę.

- Fotografia Mac, „Przysięgi”.

- Mackensie.

Mac natychmiast zamknęła oczy i udała, że wbija sobie nóż w serce. Dlaczego nie mogła się nauczyć sprawdzania wyświetlacza, nawet w telefonie służbowym?

- Mamo.

- Nie odbierasz moich telefonów.

- Pracuję. Mówiłam ci, mamo, że w tym tygodniu będę zawalona. Prosiłam, żebyś nie dzwoniła pod służbowy numer.

- Przynajmniej odebrałaś. Czego nie zrobiłaś już trzy razy, kiedy do ciebie dzwoniłam.

- Przepraszam.

Po prostu to przeczekaj, poradziła Mac samej sobie. Taka strategia może pomóc zakończyć rozmowę szybciej, skoro nie było sensu mówić matce, że w pracy nie ma czasu na pogaduszki.

- Jak ci minął sylwester? - zapytała.

Pojedynczy, urywany oddech uprzedził ją, że nadchodzi sztorm.

- Zerwałam z Martinem, o czym bym ci powiedziała, gdybyś była łaskawa odbierać moje telefony. To była straszna noc. Potworna, Mac. - Głos matki nabrzmiał łzami. - Byłam zdruzgotana przez wiele dni.

Martin, Martin... Mac nie bardzo potrafiła przywołać wyraźnego obrazu obecnego ekschłopaka matki.

- Przykro mi. Świąteczne zerwania są trudne, ale możesz spojrzeć na to w ten sposób, że zaczynasz nowy rok z czystą kartą.

- Jak? Wiesz, jak bardzo kochałam Martina! Mam czterdzieści dwa lata, jestem sama i kompletnie załamana.

Czterdzieści siedem, poprawiła w duchu Mac. Ale cóż znaczy pięć lat między matką i córką? Potarła palcami skroń.

- To ty z nim zerwałaś, tak?

- A co za różnica? To już koniec. To koniec, a ja za nim szalałam. Teraz znowu jestem sama. Potwornie się pokłóciliśmy, a on był okropny i złośliwy. Powiedział, że jestem samolubna! I nadmiernie uczuciowa i, och, inne okropne rzeczy. Co innego mogłam zrobić, niż z nim zerwać? Okazał się innym mężczyzną, niż myślałam.

- Mmm. Czy Eloisa wróciła do szkoły? - zapytała Mac, próbując przenieść uwagę matki na swoją przyrodnią siostrę.

- Wczoraj. Zostawiła mnie w tym stanie, kiedy ledwo mogę wstać rano z łóżka. Mam dwie córki. Poświęciłam moim dziewczynkom życie, a żadna z nich nie chce mnie wspierać, kiedy jestem emocjonalnie zdruzgotana.

Ponieważ i tak już bolała ją głowa, Mac zaczęła lekko uderzać czołem w blat biurka.

- Zaczął się semestr. Musiała wrócić. Może Milton...

- Martin.

- No tak, może przeprosi i potem...

- To koniec. Nie ma już powrotu. Nigdy nie wybaczę mężczyźnie, który tak podle mnie potraktował. Teraz muszę wyleczyć rany i na nowo odnaleźć samą siebie. Spędzić trochę czasu sama, w jakimś spokojnym miejscu, żeby oczyścić się ze stresu wywołanego przez tę paskudną sytuację. Zarezerwowałam sobie tydzień w spa na Florydzie. Tego mi właśnie trzeba. Wyjechać daleko od tego okropnego zimna, daleko od wspomnień i bólu. Potrzebuję trzech tysięcy dolarów.

- Trzech... Mamo, nie możesz oczekiwać, że wyczaruję ci trzy tysiące dolarów, żebyś mogła zrobić sobie lifting na Florydzie, bo wkurzyłaś się na Marvina.

- Martina, do cholery, i przynajmniej tyle możesz dla mnie zrobić. Czy gdybym musiała pójść do szpitala, wymigiwałabyś się od płacenia rachunków za leczenie? Muszę wyjechać. Już zrobiłam rezerwację.

- Babcia nie przysłała ci pieniędzy w zeszłym miesiącu? Wcześniejszy gwiazdkowy...

- Miałam wydatki. Kupiłam pod choinkę temu okropnemu mężczyźnie TAG Heuera z limitowanej edycji. Skąd miałam wiedzieć, że okaże się potworem? - Zaczęła żałośnie szlochać.

- Powinnaś zażądać go z powrotem. Albo...

- Nigdy nie zniżyłabym się do takiego poziomu. Nie chcę tego cholernego zegarka i jego też nie chcę widzieć. Chcę wyjechać.

- Dobrze. Pojedź w miejsce, na które cię stać albo...

- Muszę jechać do spa. Oczywiście mam pewne ograniczenia finansowe po tych wszystkich świątecznych wydatkach i potrzebuję twojej pomocy. Interesy idą ci świetnie, nigdy nie omieszkasz mnie o tym poinformować. Potrzebuję trzech tysięcy dolarów, Mackensie.

- Tak jak zeszłego lata potrzebowałaś dwóch tysięcy, żebyście mogły z El spędzić tydzień nad morzem? I...

Linda znowu zalała się łzami. Tym razem Mac nie waliła głową w biurko, tylko oparła ją na blacie.

- Nie pomożesz mi? Nie pomożesz własnej matce? Pewnie gdyby wyrzucili mnie na ulicę, ty odwróciłabyś wzrok w drugą stronę. Żyj sobie własnym życiem, kiedy moje wali się w gruzy. Jak możesz być tak samolubna?

- Rano przeleję ci pieniądze na konto. Miłego pobytu - powiedziała Mac i odłożyła słuchawkę.

Wstała, poszła do kuchni i wyjęła butelkę wina. Musiała się napić.

Niezdolny do myślenia po niemal dwóch godzinach spędzonych wśród tiuli, róż, wianków, list gości i Bóg jeden wie czego, z żołądkiem obciążonym zbyt dużą ilością kawy i ciastek (piekielnie dobre ciastka) Carter ruszył w drogę powrotną do samochodu. Zaparkował bliżej studia Mac niż dużego domu i w związku z tym polecono mu dostarczyć jej paczkę, która omyłkowo trafiła do Parker.

Kiedy szedł z pakunkiem pod pachą, wokoło zaczęły wirować pierwsze płatki śniegu. Powinienem wracać do domu, pomyślał. Musiał skończyć plan lekcji i dopracować test, który zamierzał przeprowadzić pod koniec tygodnia.

Chciał znaleźć się pośród swoich książek, w ciszy. Wykończyło go popołudnie pełne estrogenu, cukru i kofeiny. Poza tym znowu rozbolała go głowa.

Zaczęło się ściemniać i zapłonęły lampki stojące wzdłuż ścieżek, ale w oknach domku Mackensie nie włączyło się żadne światło.

Może wyszła, pomyślał Carter, drzemie albo znowu chodzi po domu półnaga. Zastanowił się, czy po prostu nie zostawić paczki pod drzwiami, ale wydało mu się to nieodpowiedzialne. Poza tym paczka była doskonałym pretekstem, żeby znowu zobaczyć Mac - i sprawdzić, czy nadal się w niej sekretnie podkochuje jak wtedy, kiedy miał siedemnaście lat.

Zapukał, uniósł pakunek i czekał.

Gdy otworzyła drzwi w pełni ubrana, poczuł ulgę, ale i rozczarowanie. Stanęła w półmroku, z jedną ręką na klamce, w drugiej trzymała kieliszek wina.

- Ach, Parker poprosiła mnie, żebym ci to podrzucił w drodze do samochodu. Ja tylko...

- Dobrze, świetnie. Wejdź.

- Ja tylko...

- Napij się wina.

- Prowadzę, a oprócz tego także... - Ale Mac już szła w głąb domu tym swoim seksownym, rozkołysanym krokiem.

- Jak widzisz, ja sobie nie żałuję. - Wyjęła drugi kieliszek i nalała hojnie. - Nie chcesz chyba, żebym piła sama, prawda?

- Najwyraźniej i tak już się spóźniłem. Roześmiała się i wcisnęła mu kieliszek w dłoń.

- No to musisz nadgonić. Wypiłam tylko dwa kieliszki. Nie, trzy. Chyba wypiłam trzy.

- Uh - u. Cóż. - O ile się nie mylił, pod lekkim oszołomieniem widział smutek i złość. Zamiast pić, zapalił światło nad kuchenką. - Ciemno tu.

- Trochę. Byłeś dzisiaj bardzo miły dla swojej siostry. Niektóre rodziny są miłe. Obserwuję i to widzę. Pamiętam, że twoja była taka. Nie znałam Sherry zbyt dobrze, ale pamiętam. Mila rodzina. Moja jest do bani.

- Okej.

- Wiesz dlaczego? Ja ci powiem. Masz siostrę, tak?

- Mam. Nawet dwie. Może powinniśmy usiąść.

- Dwie, tak, tak. Jeszcze starszą. Nigdy jej nie poznałam. A zatem jest was trójka rodzeństwa. A ja? Ja mam pół siostry i pół brata, z każdego z rodziców. Można te dwie połówki złożyć w jedno rodzeństwo. Nie licząc parady ojczymów i macoch. Straciłam już rachubę. Przychodzą i odchodzą, odchodzą i przychodzą, ponieważ moi rodzice zrobili sobie hobby z brania ślubów. - Wypiła duży łyk wina. - Założę się, że spędziłeś cudowne, rodzinne święta, co?

- No tak, my...

- A wiesz, co ja robiłam?

No dobrze, zrozumiał. Nie prowadzili konwersacji. On był tablicą rezonansową. - Nie.

- Ponieważ mój ojciec jest... gdzieś tam. Może w Kolorado - zastanowiła się, marszcząc brwi - albo raczej w Szwajcarii, ze swoją trzecią żoną i synem, więc jak zawsze był nieosiągalny. Przysłał mi absurdalnie drogą bransoletkę, nie z poczucia winy czy ojcowskiej miłości, bo nie odczuwa ani jednego, ani drugiego, tylko dlatego, że jako dziecko funduszu powierniczego w ogóle nie dba o pieniądze. - Przerwała i wypiła jeszcze trochę wina. - Na czym to ja skończyłam?

- Gwiazdka.

- Tak, tak. Rodzinne święta w moim wydaniu. Złożyłam kurtuazyjną wizytę matce i Eloisie - mojej przyrodniej siostrze - dwudziestego trzeciego grudnia, ponieważ żadna z nas nie miała ochoty spędzać razem Wigilii. Żadnej gęsi na stole. Wymienić się prezentami, wypić razem drinka, życzyć sobie wszystkiego najlepszego i uciec.

Uśmiechnęła się, ale jej uśmiech był pozbawiony radości.

- Nie śpiewałyśmy kolęd przy pianinie. W sumie El uciekła jeszcze szybciej niż ja, żeby spotkać się z przyjaciółmi. Trudno jej się dziwić. Moja matka doprowadza cię do tego, że musisz się napić. Widzisz? - Uniosła kieliszek.

- Tak, widzę. Chodźmy na spacer. - Na co? Dlaczego?

- A dlaczego nie? Zaczął padać śnieg. - Jakby od niechcenia wyjął jej kieliszek z ręki i odstawił obok swojego nietkniętego na blat. - Lubię spacerować w śniegu. O, tam jest twoja kurtka.

Mac patrzyła na niego spode łba, kiedy przyniósł jej kurtkę.

- Nie jestem pijana. Jeszcze. Poza tym, czy kobieta nie może poużalać się po pijaku nad sobą we własnym domu, jeśli ma ochotę?

- Oczywiście. Masz czapkę?

Wyjęła z kieszeni jaskrawozieloną czapeczkę.

- To nie jest tak, że siedzę co wieczór przyssana do butelki wina.

- Jestem pewien, że nie. - Włożył jej czapkę, owinął szyję Mac szalikiem i pochylił się, żeby zapiąć jej kurtkę. - To powinno wystarczyć. - Wziął ją pod ramię i wyprowadził do ogrodu.

Słyszał, jak wciągnęła powietrze, kiedy fala zimna uderzyła ją w twarz, i nie puszczał jej ramienia, tak na wszelki wypadek.

- W cieple jest lepiej - mruknęła, ale kiedy próbowała zawrócić, Carter po prostu szedł dalej.

- Lubię, kiedy nocą pada śnieg. To znaczy jeszcze nie zapadła noc, ale chyba nie przestanie padać. Lubię patrzeć wtedy przez okno, na biel na czarnym tle - powiedział.

- Nie patrzymy przez okno. Chodzimy po tym cholerstwie.

Carter tylko się uśmiechnął i szedł dalej. Tyle ścieżek, pomyślał, i wszystkie starannie odśnieżone.

- Kto to wszystko odgarnia?

- Co wszystko?

- Śnieg, Mackensie.

- My same albo Del lub jego kumpel Jack. Czasami płacimy nastolatkom. Zależy. Ścieżki muszą być odśnieżone, prowadzimy interes, więc musimy o nie dbać. Do parkingu wynajmujemy faceta z pługiem.

- Musicie mieć mnóstwo pracy przy tak dużej posiadłości i firmie o tak różnorodnych polach działania.

- Razem dajemy radę, poza tym to nasz dom, więc... Och, specjalnie zmieniłeś temat. - Popatrzyła na niego spod czapki zmrużonymi oczami. - Nie jestem głupia, tylko trochę wstawiona.

- Jaki był temat?

- Gigantyczna dobaniowość mojej rodziny. Na czym skończyłam?

- Chyba na Gwiazdce i że przez matkę musisz się napić.

- Tak, masz rację. A oto dlaczego tym razem musiałam się napić. Zerwała ze swoim ostatnim chłopakiem. Celowo używam określenia „chłopak”, ponieważ moja matka ma umysł nastolatki, jeśli chodzi o mężczyzn, związki, małżeństwo. W każdym razie telenowela i dramat za dramatem, więc oczywiście teraz musi jechać do spa, żeby odpocząć po udręce i stresach rozstania. Co jest bzdurą, ale ona w to wierzy. A ponieważ nie potrafi utrzymać w kieszeni dziesięciu dolarów dłużej niż pięć minut, oczekuje, że ja opłacę ten wyjazd. Trzy tysiące.

- Masz dać swojej matce trzy tysiące dolarów, ponieważ zerwała z chłopakiem i chce jechać do spa?

- Czy pozwoliłabym jej umrzeć, gdyby potrzebowała operacji? - Próbując wyjaśnić metodę ataku matki, Mac zaczęła wymachiwać rękami w powietrzu. - Nie, nie, tym razem użyła innego sposobu. Tym razem było o ulicy i bezdomności. Ma całą kolekcję takich argumentów. A może mówiła i jedno, i drugie. Przestałam słuchać. A więc tak, ja mam za to zapłacić. Poprawka, ja za to zapłacę, ponieważ będzie mnie ścigać i atakować, dopóki tego nie zrobię, więc zapłacę za jej wyjazd. I stąd to wino, bo czuję do siebie obrzydzenie i jestem na siebie wściekła za to, że zawsze jej ulegam.

- To nie moja sprawa, ale czy nie musiałaby przestać, gdybyś konsekwentnie odmawiała? Dlaczego miałaby zachowywać się inaczej, skoro mówisz „tak”?

- Wiem o tym. - Uderzyła go w pierś. - Oczywiście, że o tym wiem, ale ona jest niezmordowana i chcę tylko, żeby dała mi spokój. Mam nadzieję, że może znowu wyjdzie za mąż - szczęśliwa czwórka - i gdzieś się wyniesie. Bardzo, bardzo daleko, na przykład do Birmy. Zniknie jak mój ojciec. Będzie się pojawiać tylko od czasu do czasu. Może pozna jakiegoś faceta w tym spa, kiedy będzie siedziała nad basenem, popijając sok z marchwi czy coś w tym rodzaju, zakocha się - co jest dla niej równie łatwe jak kupienie butów. Nie, łatwiejsze. Zakocha się - ciągnęła Mac - wyjedzie do Birmy i zostawi mnie w spokoju.

Westchnęła i uniosła twarz. Teraz już nie było jej tak zimno, a padający coraz gęściej śnieg był śliczny i uspokajający. Musiała przyznać, że spacer wśród płatków to lepszy pomysł niż picie.

- Ty jesteś ratownikiem, prawda? - zapytała.

- Wodnym czy górskim?

- Nie, codziennym. Założę się, że zawsze otwierasz drzwi komuś, kto nie ma wolnej ręki, nawet jeśli bardzo się śpieszysz. I wysłuchujesz historii o osobistych problemach swoich uczniów, nawet jeżeli masz coś innego do roboty.

- Popatrzyła mu prosto w oczy. - I zabierasz pijane kobiety na spacery po śniegu.

- Wydawało mi się, że tak będzie lepiej. - Mniej wina, pomyślał, patrząc w te fascynujące, zielone oczy, więcej smutku.

- Założę się, że masz dosyć kobiet.

- Masz na myśli w ogóle, czy w tej chwili?

Mac uśmiechnęła się do niego.

- Założę się, że jesteś bardzo miłym facetem.

Carter nie westchnął, chociaż miał na to ogromną ochotę.

- Bywałem już o to oskarżany. - Rozejrzał się dookoła, szukając innego tematu do rozmowy. Powinni już wracać, ale chciał spędzić z Mac jeszcze chociaż chwilę. W śnieżnej ciemności.

- Jakie ptaki tu przylatują? - Wskazał na dwa ładne karmniki.

- Takie, które fruwają. - Mac schowała ręce do kieszeni.

Żadne z nich nie pomyślało, żeby wziąć jej rękawiczki. - Nie znam się za bardzo na ptakach. - Przyglądała mu się uważnie, przechylając głowę. - A ty obserwujesz ptaki?

- Nie, nie na serio. To coś w rodzaju hobby. - I Boże, czy mógłby przestać zachowywać się jak palant? Ogranicz straty, Carter, i znikaj, póki nie jest za późno. - Lepiej wracajmy. Śnieg robi się coraz większy.

- Nie powiesz mi, jakich ptaków mam wypatrywać? Emma i ja napełniamy karmniki, bo stoją między naszymi domami.

- Tam jest dom Emmy?

- Tak, popatrz. - Wskazała na ładny, piętrowy budyneczek. - Dawny domek dla gości, a za nim są szklarnie. Ja wzięłam domek przy basenie, Laurel i Parker mieszkają w głównym domu, we wschodnim i zachodnim skrzydle drugiego piętra, więc to tak, jakby każda miała oddzielne miesz­kanie. Chociaż to głównie dom Parker, ale Laurel potrzebna jest kuchnia, Emmie szklarnie, więc taki układ wydawał się najbardziej sensowny. Głównie spędzamy czas w dużym domu, ale każda z nas ma swój własny kąt.

- Przyjaźnicie się od dawna.

- Od zawsze.

- To też rodzina, prawda? Taka, która nie jest do bani.

Mac roześmiała się.

- Mądrala z ciebie, wiesz? A jeżeli chodzi o ptaki...

- O tej porze roku najłatwiej zobaczyć kardynała.

- Wszyscy wiedzą, jak wygląda kardynał. To przez kardynała miałeś okazję pogapić się na mój biust.

- Przepraszam, że co?

- Uderzył w kuchenną szybę i rozlałam colę na koszulę. A zatem ptaki. Poza tymi czerwonymi, które wlatują w szyby. Myślę o ognistopiórym feniksie czy czymś w tym rodzaju.

- Niestety, ognistopióre feniksy są na wymarciu. Ale zimą w tej okolicy możesz zobaczyć prążkowane ptactwo wróblopodobne.

- Prążkowane ptactwo wróblopodobne. Skoro udało mi się to powtórzyć, to chyba już wytrzeźwiałam.

Szli oświetloną lampkami ścieżką, a wokół nich, w ciemności, śnieg padał grubymi, hollywoodzkimi płatkami. Tak piękna noc, pomyślała Mac, jaką tylko można sobie w styczniu wymarzyć. Nie zobaczyłaby jej, gdyby Carter nie przyszedł i nie nalegał - w ten swój powściągliwy sposób - żeby wybrała się z nim na spacer.

- W tej chwili muszę powiedzieć, że nie mam zwyczaju wlewać w siebie pokaźnych ilości wina przed zachodem słońca. Normalnie zwalczyłabym frustrację pracą albo poszła wyżalić się przed Parker i resztą, ale dziś byłam zbyt wściekła, żeby zrobić jedno czy drugie. I nie miałam ochoty na lody, które zwykle są moją podporą w trudnych chwilach.

- Domyśliłem się, może poza lodami. Moja matka, kiedy jest bardzo zmartwiona albo zła, robi zupę. Wielkie garnki. W życiu zjadłem już mnóstwo zupy.

- U nas tak naprawdę nikt nie gotuje poza Laurel i panią G.

- Pani G. Pani Grady? Ona wciąż tu jest? Nie widziałem jej dzisiaj.

- Tak, wciąż tu jest, rządzi całym domem i wszystkimi dookoła. I dzięki Bogu. Teraz jest na corocznych wakacjach zimowych. Pierwszego stycznia, jak w zegarku, wyjeżdża do St. Martin i wraca dopiero w kwietniu. Jak zwykle przed wyjazdem zostawiła pełen zamrażalnik zapiekanek, zup, gulaszu i tak dalej, żeby żadna z nas nie umarła z głodu na wypadek burzy śnieżnej czy wojny nuklearnej.

Mac przystanęła przed drzwiami i przechyliła głowę.

- Co za dzień. Dałeś sobie radę, profesorze.

- Miał swoje interesujące momenty. Och, Sherry wybrała numer trzy, z bufetem.

- Dobry wybór. Dzięki za spacer i cierpliwość.

- Lubię spacerować. - Carter włożył ręce do kieszeni, bo nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić. - Lepiej już pójdę, bo jazda w takim śniegu jest trochę trudniejsza. I... muszę przygotować się do szkoły.

- Do szkoły - powtórzyła Mac i uśmiechnęła się.

Po czym położyła ciepłe dłonie na jego policzkach i musnęła ustami wargi Cartera w lekkim, przyjacielskim, niemal siostrzanym pocałunku.

Wtedy stracił głowę. Wykonał ruch, zanim zdążył pomyśleć, zadziałał instynktownie. Złapał ją za ramiona, przyciągnął do siebie i przycisnął plecami do drzwi, zamieniając lekkie muśnięcie warg w długi, ciemny pocałunek.

To, co wyobrażał sobie w wieku siedemnastu lat, spełniło się, gdy miał ich trzydzieści. Jej smak, to uczucie. Chwila ust i języka, żar rozpalający krew. W śnieżnej ciszy szmer jej oddechu rozbrzmiał w jego głowie niczym grzmot.

Nadchodząca burza.

Mac nie odepchnęła go, nie próbowała się wyrwać oburzona, że zamienił jej przyjacielski odruch w żar i namiętność. Pierwsza myśl, która przyszła jej do głowy, to: kto by pomyślał? Kto by przypuszczał, że ten miły profesor języka angielskiego, który wpadał na ściany, potrafi tak całować?

Jakby chciał zaciągnąć cię do najbliższej jaskini i zerwać z ciebie ciuchy, podczas gdy ty zachłannie zdzierałaś jego ubranie.

Pomyślała, że mogłaby przestać, ale była w stanie tylko podążać za nim.

Poczuła, że uginają się pod nią kolana. Zawsze myślała, że to niemożliwe, ale ten pocałunek naprawdę sprawił, że ziemia jej się usunęła spod stóp.

Oderwała ręce od jego policzków i wplątała mu palce we włosy. Zacisnęła dłonie.

Ten ruch prawie odrzucił go w tył. Carter odskoczył, niemal przewracając się na śniegu pokrywającym ścieżkę. Mac nie drgnęła ani na milimetr, tylko patrzyła na niego oczami lśniącymi w ciemności.

Boże, pomyślał. Boże, zupełnie stracił rozum.

- Przepraszam - bąknął, czując, jak walczą w nim podniecenie ze strachem. - Przepraszam. To było... nie było... tylko... naprawdę przepraszam.

Mac patrzyła, jak umykał po świeżym śniegu. Ponad hukiem, który rozlegał się w jej głowie, słyszała piknięcie alarmu, widziała światełko w samochodzie, które zapaliło się, kiedy Carter otworzył drzwi.

Ruszył, zanim zdążyła odzyskać oddech i głos.

- Nie ma sprawy - szepnęła słabo, kiedy odjeżdżał. Weszła do domu, czując o wiele silniejsze zawroty głowy niż po alkoholu. Poszła do kuchni, wylała nietknięte wino Cartera i resztkę swojego do zlewu. Przesunęła niewidzącym wzrokiem dookoła i oparła się o blat.

- O rany - westchnęła.

ROZDZIAŁ CZWARTY

W niektóre poranki człowiek potrzebuje więcej niż tylko markizy i kawy, uznała Mac. Został jej oszczędzony ból kaca - dzięki, Carterze Maguire - ale kilka centymetrów świeżego śniegu oznaczało, że spędzi poranek z łopatą. Potrzebowała prawdziwego paliwa. Wiedziała, gdzie je znajdzie, włożyła więc buty i kurtkę i wyszła.

I natychmiast wróciła po aparat fotograficzny.

Słońce, jaskrawe i mocne, spływało z lodowato błękitnego nieba na nieruchome morze bieli. Morze nietknięte, bez śladu ludzkich stóp, rozciągało się aż po horyzont, zatapiając wszystko. Krzewy zamieniły się w przygarbione postaci kroczące przez ocean lodu, kamienie odcięły białą barykadą lagunę basenu.

Mac wciągnęła powietrze do płuc, czując zimno jak maleńkie odłamki szkła, po czym wypuściła kłęby pary, robiąc zdjęcie zimowego pałacu, w który zmienił się zagajnik.

Krajobrazy rzadko poruszały jej wyobraźnię. Jednak to tutaj, ta czerń i biel z tak wieloma wariantami ich obu, z cieniami i światłem pod niemal nieznośnie błękitnym niebem, zasługiwała na chwilę uwagi. Tak wiele kształtów, faktur, a gałęzie otulone delikatną koronką oferowały nieskoń­czoną ilość możliwości.

Wprost z tego morza wyrastał wielki, wspaniały dom niczym elegancka, wyniosła wyspa.

Mac zmierzała w jego kierunku, eksperymentując z różnymi ujęciami, wykorzystując naturalne światło, skupione na migoczących, wełniastych kulach azalii. Kątem oka spostrzegła jakiś ruch i zobaczyła, że kardynał przysiadł na czubku pokrytego śniegiem klonu. Siedział tak, pojedynczy jaskrawoczerwony akcent pośród bieli, i śpiewał.

Mac przykucnęła i nastawiła maksymalne zbliżenie, ponieważ nie chciała podchodzić i ryzykować, że spłoszy modela. Ciekawe, czy to ten sam ptak, który uderzył w jej okno. Jeżeli tak, to wyglądał na zdrowego i spokojnego, kiedy tak siedział niczym czerwony płomień na koronkowej gałęzi.

Mac uchwyciła ten moment, zrobiła trzy zdjęcia, jedno po drugim, delikatnie zmieniając kąt nachylenia i mocząc dżinsy w śniegu.

Nagle ptak rozłożył skrzydła, przepłynął przez morze lodu i światła, a potem zniknął.

Emmaline, piękna Emmaline w starym, granatowym płaszczu, białym szaliku i czapce brnęła przez śnieg w jej stronę.

- Zastanawiałam się, jak długo będę musiała tu sterczeć, zanim skończysz albo ten piekielny ptak odleci. Jest zimno.

- Kocham zimę. - Mac podniosła aparat i wycelowała obiektyw w przyjaciółkę.

- Przestań! Boże, wyglądam okropnie.

- Wyglądasz słodko. Cudowne te różowe kozaki.

- Dlaczego kupiłam różowe? O czym ja myślałam? - Emma potrząsnęła głową i razem z Mac ruszyły w stronę dużego domu. - Byłam przekonana, że jesteś już w środku i zamęczasz Laurel, żeby zrobiła śniadanie. Czy to nie ty dzwoniłaś do mnie i mówiłaś o naleśnikach prawie godzinę temu?

- To byłam ja, a teraz obie możemy ją pomęczyć. Trochę mi zeszło. Jest tak pięknie. Światło, kolory, faktury. A ten piekielny ptak? Dodatkowy bonus.

- Jest minus siedem, a po naleśnikach będziemy odgarniać ten śnieg, odmrażając sobie tyłki. Dlaczego łato nie może trwać przez cały rok?

- Latem prawie wcale nie dostajemy naleśników. Chyba że z ciasta francuskiego, a to nie to samo.

Otupując śnieg z różowych, futrzanych botków, Emma posłała Mac wrogie spojrzenie i otworzyła drzwi.

Mac natychmiast poczuła zapach kawy. Zrzuciła kurtkę, delikatnie położyła aparat na suszarce i weszła do kuchni. Objęła Laurel w miażdżącym uścisku.

- Wiedziałam, że mogę na ciebie liczyć.

- Widziałam przez okno, jak bawisz się w dziecko natury, i domyśliłam się, że zaraz przyjdziesz tu jęczeć o naleśniki.

- Z włosami spiętymi w kucyk i podwiniętymi rękawami Laurel odmierzała porcję mąki.

- Kocham cię, i to nie tylko za naleśniki w zimowy poranek.

- Dobrze, w takim razie nakryj do stołu. Parker już siedzi w biurze, odpowiada na mejle.

- Zadzwoniła po odśnieżarkę? - zapytała Emma.

- Ja mam dzisiaj trzy konsultacje.

- Tylko do parkingu. Doszłyśmy do wniosku, że z resztą same damy sobie radę.

Nadąsana Emma wydęła wargi.

- Nienawidzę odgarniać śnieg.

- Biedna Em - powiedziały Mac i Laurel jednocześnie.

- Małpy.

- Mam dla was opowieść śniadaniową. - Podekscytowana improwizowaną poranną sesją fotograficzną i bliską perspektywą naleśników Mac wsypała cukier do kawy. - Seksowną opowieść śniadaniową.

Emma zatrzymała się, otwierając szafkę, z której chciała wyjąć talerze.

- Mów!

- Nie jemy. Poza tym Parker jeszcze nie zeszła.

- Idę ściągnąć ją na dół. Chcę usłyszeć seksowną opowieść śniadaniową, która mnie rozgrzeje, kiedy będę odgarniała ten głupi śnieg. - Pośpiesznie opuściła kuchnię.

- Seksowna opowieść śniadaniowa. - Nie spuszczając wzroku z Mac, Laurel wzięła drewnianą łyżkę, żeby pomieszać ciasto. - Musi dotyczyć Cartera Maguire'a, chyba że odebrałaś obsceniczny telefon, który uznałaś za seksowny.

- Zależy, kto dzwoni.

- On jest dosyć słodki. Pomimo że raczej nie w twoim typie.

Mac spojrzała na nią przez ramię, otwierając szufladę ze sztućcami.

- A mam jakiś typ?

- Wiesz, że masz. Atletyczny, rozrywkowy, może być kreatywny, ale niekoniecznie, niezbyt poważny ani zasadniczy. Brak w twojej historii intelektualistów czy naukowców o łagodnym uroku.

Teraz Mac wydęła wargi.

- Lubię mądrych facetów. Może po prostu żadnego takiego jeszcze nie spotkałam.

- Carter jest też słodki. Zwykle nie lecisz na słodkich.

- Lubię słodkie - zaprotestowała Mac. - Spróbuj mojej kawy!

Laurel ze śmiechem odstawiła ciasto i sięgnęła do lodówki po jagody.

- Nakryj stół, Elliot.

- Przecież to robię. - Rozkładając sztućce, Mac zastanawiała się nad słowami Laurel. Może przyjaciółka miała rację - do pewnego stopnia. - Każdy ma jakiś swój typ. Na przykład Parker: odnoszący sukcesy, zadbany, oczytany.

- Dwujęzyczność będzie dodatkową zaletą - dodała Laurel, płucząc jagody. - Powinien też odróżniać Armaniego od Hugo Bossa z odległości dwudziestu kroków.

- Emma też ma swój typ. Musi być mężczyzną.

Laurel roześmiała się w głos, kiedy tamta weszła do kuchni.

- Parker już idzie. Z czego się śmiejecie?

- Z ciebie, kochanie. Patelnia jest gorąca - obwieściła Laurel. - Lepiej się pośpieszmy.

- Dzień dobry, wspólniczki. - Parker wpłynęła do kuchni - w ciemnych dżinsach, kaszmirowym swetrze, z włosami związanymi w schludny ogon i delikatnym makijażem. Mac pomyślała, że łatwo by jej było znienawidzić Parker, gdyby tak bardzo jej nie kochała. - Właśnie umówiłam na rekonesans trzy kolejne pary. Boże, uwielbiam ferie! Tak wielu ludzi się wtedy zaręcza. A zanim się zorientujemy, będą walentynki i kolejne śluby. Naleśniki?

- Wyjmij syrop - poleciła jej Laurel.

- Drogi są przejezdne, więc nie sądzę, żeby ktoś odwołał dzisiejsze spotkanie. Och, i Paulsonowie przysłali mejla, właśnie wrócili z miesiąca miodowego. Chcę zamieścić kilka cytatów z ich listu na stronie.

- Nie mówmy o interesach - przerwała jej Emma. - Mac ma seksowną opowieść śniadaniową.

- Naprawdę? - Parker uniosła brwi i postawiła na stole syrop i masło. - Opowiadaj ze szczegółami.

- Wszystko się zaczęło, jak to zwykle w seksownych opowieściach bywa, od tego, że wylałam sobie na koszulę dietetyczną colę.

Zaczęła opowiadać, a Laurel postawiła na stole talerz dymiących naleśników.

- Powiedział, że wpadł na ścianę - przerwała jej Emma. - Biedny Carter! - Parsknęła śmiechem i odkroiła pierwszy mikroskopijny kawałek naleśnika.

- I to z hukiem - dodała Mac. - Facet naprawdę nieźle rąbnął. W kreskówce przeszedłby przez ścianę, zostawiając dziurę w kształcie swojej sylwetki. No więc siedzi na podłodze, a ja próbuję zobaczyć, czy bardzo się zranił, i wpycham mu cycki w twarz - na co on bardzo delikatnie zwraca mi uwagę.

- „Przepraszam, panienko, mam wrażenie, że chyba wpycha mi pani cycki w twarz?”

Mac machnęła widelcem w stronę Laurel.

- Tyle że nie użył słowa „cycki” i trochę się jąkał. Więc idę wyciągnąć koszulę z suszarki, przynoszę mu torebkę z lodem i w końcu uznaję, że nie trzeba wzywać karetki - opowiadała, jednocześnie pochłaniając następne naleśniki.

- Jestem trochę rozczarowana - podsumowała Laurel.

- Oczekiwałam, że seksowna opowieść śniadaniowa będzie o seksie, a nie o twoim bardzo pociągającym biuście.

- Jeszcze nie skończyłam. Akt drugi rozpoczyna się, kiedy pracuję w domu i beztrosko odbieram telefon. Dzwoni moja matka.

Uśmiech Parker zbladł. Potrząsnęła głową.

- To nie jest seksowne. Mówiłam ci, żebyś sprawdzała, kto dzwoni, Mac.

- Wiem, wiem, ale to był telefon służbowy, a ja nie pomyślałam. W każdym razie zrobiłam coś gorszego. Ona zerwała z ostatnim chłopakiem i rozpoczęła jeden ze swoich występów. Jest załamana, zdruzgotana, bla bla bla. Ból i cierpienie można ukoić jedynie tygodniem w spa na Florydzie za moje trzy tysiące dolarów.

- Nie zrobiłaś tego - jęknęła Emma. - Powiedz, że nie. Mac wzruszyła ramionami, wbijając widelec w kolejnego naleśnika.

- Bardzo bym chciała powiedzieć, że nie.

- Kotku, musisz przestać - powiedziała Laurel. - Po prostu musisz.

- Wiem.

Pod stołem Emma ze współczuciem pogłaskała Mac po kolanie.

- Po prostu stchórzyłam, to wszystko. Po czym otworzyłam butelkę wina i zaczęłam topić żal i odrazę.

- Powinnaś wrócić tutaj. - Parker dotknęła jej dłoni.

- My tu byłyśmy.

- O tym także wiem, ale byłam zbyt wściekła, smutna i pełna litości dla samej siebie. I zgadnijcie, kto wtedy zapukał do moich drzwi?

- Och - och. - Laurel zrobiła wielkie oczy. - Powiedz mi, że użalając się nad sobą, nie uprawiałaś po pijaku seksu z Carterem Maguire - ale jeśli tak, to nie ukrywaj żadnego szczegółu.

- Zaprosiłam go na drinka.

- Och kurczę! - Żeby to uczcić, Emma zjadła kolejny okruszek naleśnika.

- Wszystko na niego wylałam. O mojej rodzinie, która jest do kompletnej, absolutnej bani. Facet przyszedł, żeby zostawić paczkę, i wpada w sam środek samoużalającego się monologu na wpół pijanej kobiety. Słuchał mnie, czego tak naprawdę wtedy nie rozumiałam, bo byłam prawie zalana i wygłaszałam tyrady. A potem zabrał mnie na spacer. Po prostu ubrał mnie w kurtkę, zapiął guziki, jakbym miała trzy lata, i wyprowadził na dwór. Tam słuchał dalej, dopóki nie wyczerpały mi się baterie. Wtedy mnie odprowadził i...

- Zaprosiłaś go do domu i uprawialiście seks - dokończyła Emma.

- Postaraj się o własną seksowną śniadaniową historię. Czułam się lekko zażenowana i naprawdę wdzięczna, więc go pocałowałam. Taki całus „dzięki, kumplu”. I ani się obejrzałam, już byłam w środku ścinającego mózg, pompującego krew, huczącego tam - tamem w uszach pocałunku. Takiego przyciągam - cię - do - siebie - i - popycham - na twardą - ścianę.

- Och. - Emma zadrżała z emocji. - Uwielbiam takie.

- Ty uwielbiasz każdy rodzaj kontaktu usta - usta - wytknęła jej Laurel.

- Tak, tak, uwielbiam. Carter wyglądał mi bardziej na seksownego w typie tych powolnych i nieśmiałych.

- Może zwykle taki jest. Ponieważ kiedy byłam zajęta eksplozją, która nastąpiła w mojej głowie, on przestał, przeprosił - kilka razy - i uciekł do samochodu. Zniknął, zanim odzyskałam zdolność mówienia.

Parker odsunęła talerz i wzięła kubek z kawą.

- Cóż, musisz go zdobyć. To jasne.

- To jasne - powtórzyła Emma i popatrzyła na Laurel, żeby przyjaciółka potwierdziła wynik głosowania.

- Mogą być kłopoty. - Laurel wzruszyła ramionami. - Nie jest w typie Mac, a ona postępuje w sposób niezgodny ze swoim zwykłym zachowaniem. Czuję zapach komplikacji.

- Bo jest miłym, słodkim, lekko niezdarnym facetem, który całuje jak wojownik? - Emma kopnęła Laurel w kostkę. - Ja czuję tu zapach romansu.

- Ty czujesz zapach romansu w korku na dziewięćdziesiątej piątej.

- Być może. Ale cholernie dobrze wiesz, że chcesz zobaczyć, co będzie dalej. Nie możesz pozwolić, żeby ten pocałunek tak zawisł w próżni - dodała Emma, zwracając się do Mac.

- Może, skoro na razie to rzeczywiście przyjemna seksowna opowieść śniadaniowa i nikomu nie dzieje się krzywda. A teraz muszę zadzwonić do banku i wyrzucić trzy tysiące dolarów, jakby to były konfetti. - Mac wysunęła się ze swojego kątka. - Widzimy się na dworze, z łopatami.

Po jej wyjściu Parker wzięła z miski jagodę. - Nie pozwoli, żeby ta sprawa zawisła w próżni. To by ją doprowadziło do szału.

- Powtórny kontakt w przeciągu czterdziestu ośmiu godzin - zgodziła się Laurel, po czym nagle się wykrzywiła. - Cholera, i wykręciła się od zmywania.

W szkole Carter wynotowywał przy biurku główne punkty dyskusji, którą zamierzał przeprowadzić na ostatniej lekcji. Utrzymanie zainteresowania i skupienie energii uczniów na temacie stanowiło podstawowy element podczas ostatnich zajęć, kiedy wolność była odległa zaledwie o pięćdziesiąt minut (lub o wieczność, zależnie od punktu widzenia). Odpowiednie ujęcie zagadnienia mogło przyciągnąć rozproszoną uwagę obserwatorów zegarków. Może się czegoś nauczą.

Problem polegał na tym, że Carter sam nie mógł się skupić.

Czy powinien do niej zadzwonić i jeszcze raz przeprosić? Może powinien napisać list. Lepiej mu wychodziło pisanie niż mówienie. Na ogół.

A może po prostu powinien to tak zostawić? Minęło kilka dni. No cóż, jeden dzień i dwie noce, żeby być dokładnym.

Carter wiedział, że w tej kwestii jest bardzo dokładny.

Miał ochotę sobie odpuścić, po prostu zostawić i odhaczyć na długiej liście Żenujących Chwil Cartera. Ale nie mógł przestać o tym myśleć. Nie mógł przestać myśleć o niej.

Wrócił prosto do miejsca, w którym się znajdował trzynaście lat temu. Znowu był po uszy zadurzony w Mackensie Elliot.

Uporaj się z tym, nakazał sam sobie. Już wcześniej dał sobie z tym radę. Prawie zupełnie.

Po prostu stracił na chwilę głowę, to wszystko. Co w pełni zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę okoliczności.

Mimo wszystko, jednak chyba powinien napisać liścik z przeprosinami.

Droga Mackensie,

Chciałbym Cię serdecznie przeprosić za moje skandaliczne zachowanie wieczorem czwartego stycznia. To, co zrobiłem, jest niewybaczalne i głęboko żałuję swojego postępowania.

Pozdrawiam

Carter.

Czy możliwe, żeby napisał jeszcze bardziej sztywny i głupi list?

Ona pewnie już i tak o wszystkim zapomniała, pośmiała się tylko trochę z przyjaciółkami. I czy ktoś mógłby ją winić?

Trzeba odpuścić, tak będzie najlepiej. Dać sobie spokój i wrócić do dyskusji na temat Rozalindy jako kobiety dwudziestego pierwszego wieku.

Seksualność. Tożsamość. Przebiegłość. Inteligencja. Lojalność. Miłość.

W jaki sposób Rozalinda wykorzystuje w sztuce swoją podwójną seksualność, żeby z dziewczynki, którą jest na początku, i chłopca, którego udaje, stać się na końcu kobietą?

Powiedz słowo „seks”, a masz zagwarantowaną uwagę nastolatków, pomyślał Carter.

W jaki sposób...

Słysząc pukanie do drzwi, odruchowo zawołał „proszę”. Ach, ewolucja tożsamości, pomyślał, odwaga dzięki przebraniu...

Podniósł wzrok i zamrugał.

Z głową wypełnioną Rozalindą popatrzył prosto na Mac.

- Cześć, przepraszam, że ci przeszkadzam.

Zerwał się na równe nogi, rozrzucając kartki, aż kilka sfrunęło na podłogę.

- Ach, nic nie szkodzi. Żaden problem. Ja tylko...

Schylił się, żeby pozbierać papiery, dokładnie w chwili gdy Mac zrobiła to samo, i zderzyli się głowami.

- Przepraszam, przepraszam. - Wciąż kucając, spojrzał jej w oczy. - Cholera.

Mac uśmiechnęła się, pokazując dołeczki.

- Cześć, Carter.

- Cześć. - Wziął kartki, które mu podała. - Wymyślałem właśnie główne punkty do dyskusji o Rozalindzie.

- Jakiej Rozalindzie?

- Rozalindzie Szekspira. „Jak wam się podoba”.

- Och. Czy to ta z Emmą Thompson?

- Nie. To było „Wiele hałasu o nic”. Rozalinda, bratanica księcia Fryderyka, zostaje wypędzona z jego dworu i przebiera się za Ganimedesa, młodego mężczyznę.

- Za swojego bliźniaka, prawda?

- Nie, to „Wieczór Trzech Króli”.

- Zawsze mi się mylą.

- Cóż, istnieją pewne podobieństwa między „Jak wam się podoba” i „Wieczorem Trzech Króli” pod względem tematyki oraz pomysłu prowadzenia akcji, jednak te dwie sztuki odnoszą się do odmiennych... przepraszam, to bez znaczenia.

Odłożył papiery i zdjął okulary do czytania, przygotowując się do stawienia czoła konsekwencjom własnych działań.

- Chciałbym przeprosić za...

- Już przepraszałeś. Przepraszasz każdą kobietę, którą całujesz?

- Nie, ale w zaistniałych okolicznościach... - Daj spokój, Carter. - W każdym razie, co mogę dla ciebie zrobić?

- Wpadłam, żeby ci to dać. Chciałam zostawić w recepcji, ale dowiedziałam się, że masz okienko i jesteś tutaj. Więc pomyślałam, że wręczę ci upominek osobiście. - Podała mu paczkę owiniętą w brązowy papier. - Możesz otworzyć - powiedziała, kiedy wciąż patrzył na nią zmieszany. - To tylko drobiazg, dowód wdzięczności za to, że wtedy pozwoliłeś mi się wygadać i uratowałeś mnie od kaca. Pomyślałam, że może ci się spodobać.

Carter ostrożnie odwinął paczkę, zdejmując najpierw taśmę, a potem zagięty papier. I wyjął fotografię oprawioną w prostą, czarną ramkę. Na czarno - białej szachownicy śniegu i zimowych drzew siedział, niczym żywy płomień, kardynał.

- Jest piękne.

- Całkiem niezłe. - Obejrzała zdjęcie razem z nim. - Jedna z tych fartownych chwil. Zrobiłam je wczoraj wcześnie rano. Nie jest ognistopiórym feniksem, ale to mimo wszystko nasz ptak.

- Nasz... Och. Tak. I przyszłaś, żeby mi to dać.

- Przyjemność, jaką poczuł, zdenerwowała go niemal tak bardzo jak wcześniejsze zakłopotanie. - Myślałem, że będziesz na mnie zła, po tym jak...

- Wycałowałeś z mojej głowy każdą myśl - dokończyła.

- To byłoby głupie. Poza tym, gdybym się wściekła, od razu skopałabym ci tyłek.

- Zapewne masz rację. Jednak nie powinienem był...

- Podobało mi się - przerwała mu, a Carter zaniemówił. Mac odwróciła się i zaczęła przechadzać po sali. - A zatem to twoja klasa, gdzie wszystko się dzieje.

- Tak, ta jest moja. - Dlaczego, na Boga, nie może sprawić, żeby jego mózg i usta pracowały w sposób skoordynowany?

- Od lat tu nie byłam. Wszystko wygląda prawie zupełnie tak samo. Czy ludzie nie mówią zwykle, że szkoła wydaje im się mniejsza, kiedy wracają do niej jako dorośli? Mnie wydaje się większa. Duża, otwarta i jasna.

- To wyjątkowy projekt, mam na myśli budynek. Mnóstwo przestrzeni i... ale ty mówiłaś bardziej metaforycznie.

- Może tak. Chyba miałam jakieś lekcje w tej klasie.

- Mac okrążyła ławki, żeby dojść do trzech okien na wschodniej ścianie. - Wydaje mi się, że siedziałam tutaj i wyglądałam przez okno, zamiast słuchać nauczyciela. Uwielbiałam to miejsce.

- Naprawdę? Wielu ludzi nie wspomina dobrze liceum. To często wojna frakcji politycznych i osobowości podsycana przez armatni ogień hormonów.

Mac uśmiechnęła się szeroko.

- Mógłbyś to umieścić na koszulce. Nie, wcale tak bardzo nie lubiłam liceum. Podobało mi się tutaj, bo były tu Parker i Emma. Chodziłam do tej szkoły tylko przez dwa semestry. Jeden w dziesiątej i jeden w jedenastej klasie, ale tu mi się bardziej podobało niż w liceum Jeffersona. Wprawdzie Laurel też tam chodziła, ale szkoła była tak duża, że prawie wcale się nie spotykałyśmy. - Odwróciła się. - Odkładając politykę i sztukę wojenną na bok, żeby przeżyć w szkole, trzeba być zwierzęciem towarzyskim. Skoro tu wróciłeś, to założę się, że uwielbiałeś każdą minutę spędzoną tutaj.

- Dla mnie liceum było szkołą przetrwania. Kujony znajdują się na jednym z najniższych szczebli drabiny społecznej, są na przemian poniżani, ignorowani albo przeklinani przez przedstawicieli innych szczebli. Mogłem napisać komuś wypracowanie.

Popatrzyła na niego z ciekawością.

- Czy ja kiedykolwiek to robiłam?

- Pisałaś wypracowanie? Nie, mówisz o tym drugim. Niezauważanie to co innego niż ignorowanie.

- Czasami jest gorsze - mruknęła Mac.

- Tak się zastanawiam, czy moglibyśmy wrócić do tamtej nocy i twojego stwierdzenia, że ci się podobało. Czy mogłabyś wyrazić się bardziej precyzyjnie, na wypadek gdybym źle zinterpretował twoje słowa?

Mac tylko się uśmiechnęła.

- Nie sądzę, żebyś cokolwiek źle zinterpretował. Ale...

- Doktorze Maguire?

W drzwiach stanęła dziewczyna w schludnym granatowym mundurku, promieniejąca świeżością i młodością. Mac zauważyła symptomy - zarumienione policzki, rozmarzone oczy - i postawiła diagnozę: poważne zadurzenie w nauczycielu.

- Ach... Julie. Tak?

- Powiedział pan, że mogę przyjść o tej porze, żeby porozmawiać o moim wypracowaniu.

- Racja. Daj mi tylko chwilę, żebym...

- Nie będę przeszkadzać - wtrąciła Mac. - Już jestem spóźniona. Miło było pana znowu zobaczyć, doktorze Maguire.

Wyszła szybkim krokiem, mijając śliczną Julie, i ruszyła w kierunku schodów. Dogonił ją, zanim zeszła z połowy stopni.

- Poczekaj.

Zatrzymała się i odwróciła, a Carter położył jej dłoń na ramieniu.

- Czy właściwa interpretacja oznacza, że mogę do ciebie zadzwonić?

- Możesz do mnie zadzwonić. Albo możemy pójść po szkole na drinka.

- Wiesz, gdzie jest Coffee Talk?

- Mniej więcej. Znajdę.

- Pół do piątej?

- Mogę być o piątej.

- Piąta. Świetnie. W takim razie... do zobaczenia.

Mac zeszła i na dole się obejrzała. Carter wciąż stał w połowie schodów, z rękami w kieszeniach spodni khaki, w nieco obwisłej tweedowej marynarce i z lekko potarganymi włosami.

Biedna Julie, pomyślała Mac, odchodząc. Biedna mała Julie, wiem dokładnie, jak się czujesz.

- Zaprosiłeś ją do Coffee Talk? Co jest z tobą nie tak? Carter skrzywił się, pakując książki i zeszyty do teczki.

- A co jest nie tak z Coffee Talk?

- To kafejka dla nauczycieli i uczniów. - Bob Tarkinson, nauczyciel matematyki i samozwańczy ekspert w sprawach sercowych, potrząsnął ze smutkiem głową. - Jeśli chcesz to zrobić z kobietą, zabierasz ją na drinka. Do przytulnego baru, Carter. W jakieś miejsce z intymną atmosferą.

- Nie w każdym kontakcie z kobietą chodzi o to, żeby to z nią zrobić.

- W takim razie w co drugim.

- Jesteś żonaty - przypomniał mu Carter. - I masz dziecko w drodze.

- Dokładnie dlatego wiem to, co wiem. - Bob oparł się biodrem o biurko Cartera i zrobił mądrą minę. - Myślisz, że taka kobieta jak Amy wyszła za mnie, bo zaprosiłem ją na filiżankę kawy? Do diabła, nie. Wiesz, co było punktem zwrotnym dla mnie i Amy?

- Tak, Bob. - Ponieważ powiedziałeś mi to tysiąc razy. - Na drugiej randce ugotowałeś dla niej kolację i zakochała się w tobie przy kotletach z kurczaka.

Wciąż najmądrzejszy Bob pomachał palcem.

- Nikt się w nikim nie zakochuje nad filiżanką latte, Carter. Zaufaj mi.

- Ona nawet mnie nie zna, nie tak naprawdę. Więc ta część o zakochaniu nie ma znaczenia. I przez ciebie zaczynam się denerwować.

- Już byłeś zdenerwowany. No dobrze, jesteś skazany na kawę, więc zobaczysz, jak sytuacja się rozwinie. Jeżeli nadal będziesz zainteresowany, zadzwoń do niej jutro. Najpóźniej pojutrze. Kolacja.

- Nie będę robił kotletów z kurczaka.

- Ty nie umiesz ugotować nawet jajka, Maguire. Poza tym ta kawa to nie jest oficjalnie pierwsza randka. Zabierz ją gdzieś. A kiedy już będziesz gotowy zamknąć transakcję, dam ci przepis. Coś prostego.

- Boże. - Carter potarł miejsce między brwiami, gdzie czuł narastający ucisk. - Dlatego unikam randek. To piekło.

- Unikałeś randek, ponieważ Corrine podkopała twoją pewność siebie. Dobrze, że wracasz w siodło i to z kimś spoza naszego kręgu. - W ramach wsparcia poklepał kolegę po ramieniu. - Mówiłeś, że czym ona się zajmuje?

- Jest fotografem. Razem z trzema przyjaciółkami prowadzi agencję ślubną. Organizują ślub Sherry. My, Mackensie i ja, chodziliśmy razem do liceum przez jakieś pięć minut.

- Poczekaj. Poczekaj. Mackensie? Rudzielec, w którym podkochiwałeś się w szkole?

Pokonany Carter znowu potarł nasadę nosa.

- Nigdy nie powinienem był ci o tym mówić. Właśnie dlatego rzadko piję.

- Ale, Carter, to przeznaczenie. - Bob był coraz bardziej podekscytowany. - Powrót kujona. Wielka szansa, żeby wykorzystać straconą okazję.

- To kawa - mruknął Carter.

Zarumieniony z podniecenia Bob podskoczył, złapał kawałek kredy i narysował na tablicy koło.

- Jak widać, okrąg. Ty go zamykasz, czyli przeprowadzasz linię z punktu A i z punktu B - namalował na okręgu dwa punkty i połączył je linią poziomą - do punktu C. - Narysował na górze jeszcze jeden punkt, który połączył ukośnymi liniami z pozostałymi. - Widzisz?

- Tak, widzę trójkąt w kole. Muszę iść.

- To trójkąt przeznaczenia w okręgu życia!

Carter wziął teczkę.

- Idź do domu, Bob.

- Nie możesz walczyć z matematyką, Carter. Zawsze przegrasz.

Carter ruszył szybko opustoszałymi korytarzami szkoły, ścigany jedynie przez echo własnych kroków.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Spóźniała się. Może wcale nie przyjdzie. Mogło jej coś wypaść, rozmyślał. Gdyby w jego mózgu pracowała choć jedna komórka, dałby Mac swój numer telefonu, żeby mogła zadzwonić i odwołać spotkanie.

A teraz musi tu siedzieć sam.

Jak długo?, zastanawiał się. Kwadrans, który już odczekał, to za krótko. Pół godziny? Godzinę? Czy jeżeli będzie czekał przez godzinę, wyjdzie na żałosnego ciamajdę?

Uznał, że zapewne tak.

Nie bądź głupi, skarcił sam siebie i udał, że pije zieloną herbatę. Kiedyś chodził na randki - mnóstwo razy. Przez prawie rok był w poważnym intymnym związku z pewną kobietą. Na litość boską, mieszkał z nią.

Dopóki go nie rzuciła i nie przeprowadziła się do innego mężczyzny.

To tylko kawa. No dobrze, herbata w jego wypadku. A on nakręca się niepotrzebnie tym niezobowiązującym... spotkaniem, uznał, nie mogąc znaleźć lepszego określenia, jak głupiutkie dziewczątko przed pierwszą randką.

Wrócił do udawania, że czyta książkę, od czasu do czasu popijając herbatę. I zabronił sobie wpatrywania się w drzwi jak zagłodzony kot w mysią dziurę.

Zapomniał - albo już dawno przestał zauważać - jaki tu panował hałas. Zapomniał, ilu jego uczniów przychodziło do kafejki. Bob miał rację co do tego miejsca.

W kolorowych boksach i na taboretach tłoczyli się studenci akademii i uczniowie lokalnego liceum razem z dwudziestokilkulatkami i garstką nauczycieli.

Światło było zbyt jaskrawe, rozmowy za głośne.

- Przepraszam za spóźnienie. Zdjęcia się przeciągnęły. Carter zamrugał, kiedy Mac wsunęła się na krzesło naprzeciw niego.

- Słucham?

- Chyba naprawdę wciągnęła cię książka. - Przekrzywiła głowę, żeby odczytać tytuł. - Lawrence Block? Nie powinieneś czytać Hemingwaya albo Trollope'a?

- Powieść popularna to potężna i żywotna siła w literaturze. Dlatego jest popularna. Czytanie tylko i wyłącznie dla przyjemności... kolejny wykład. Przepraszam.

- Ten nauczycielski styl do ciebie pasuje.

- Chyba to dobrze, w klasie. Nie wiedziałem, że wpadłaś do mnie w czasie pracy. Mogliśmy umówić się na później.

- Tylko kilka spotkań z klientami i jedna sesja. Mam pannę młodą, która z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu chce mieć profesjonalną dokumentację fotograficzną każdej chwili przygotowań. Dla mnie bomba, dopóki pieniądze płyną na konto. Dzisiaj fotografowałam przymiarkę sukni ślubnej, w asyście szlochającej matki. Szlochanie zajęło trochę więcej czasu, niż przewidywałam.

Zdjęła czapkę i rozglądając się po kawiarni, przeczesała palcami włosy:

- Nigdy tu nie byłam. Czuć dobrą energię. - Uśmiechnęła się do dziewczyny, która przyszła, żeby przyjąć zamówienie.

- Jestem Dee. Co pani podać?

- Chyba mam ochotę zaszaleć. Poproszę dużą latte macchiato, podwójną, z mleczkiem waniliowym.

- Już się robi. Jeszcze jedna zielona herbata dla pana, doktorze Maguire?

- Nie, dziękuję, Dee.

- Nie jesteś amatorem udziwnionych kaw? - zapytała Mac, kiedy Dee odeszła zrealizować zamówienie.

- Nie o tej porze dnia. Ale podają tu naprawdę dobrą kawę. Zwykle wpadam tutaj rano, przed pracą, na cappuccino. Sprzedają też ziarna, więc jeśli kawa ci zasmakuje... Muszę ci to powiedzieć. Nie mogę myśleć. A skoro nie mogę myśleć, moja bezmyślna paplanina uśpi cię pomimo podwójnej kawy.

- Okej. - Mac oparła podbródek na dłoni. - Mów, cokolwiek musisz powiedzieć.

- W liceum podkochiwałem się w tobie.

Mac uniosła brwi.

- We mnie? Na serio?

- Tak, cóż, dla mnie na serio. Przerażające, że o tym wspominam, po ponad dwunastu latach, ale to nadaje koloryt obecnej sytuacji. To znaczy, z mojego punktu widzenia.

- Ale... ja nawet nie pamiętam, żebyśmy kiedykolwiek ze sobą rozmawiali.

- Nie rozmawialiśmy. Nie potrafiłem. Byłem wtedy potwornie nieśmiały, zwłaszcza w sytuacjach towarzyskich. A szczególnie wobec dziewcząt. To znaczy dziewcząt, które mi się podobały. A ty byłaś taka...

- Duża latte mach, podwójna, z wanilią. - Dee postawiła na stole ogromny kubek, a na spodku położyła kilka małych biszkoptów. - Smacznego!

- Nie przerywaj teraz - zażądała Mac. - Byłam jaka?

- Ach, po prostu ty. Włosy, dołeczki, wszystko.

Mac wzięła ciastko, odchyliła się na krześle i skubiąc biszkopta, wpatrywała się w Cartera.

- Carter, w liceum wyglądałam jak tyczka z marchewkami na głowie. Mam zdjęcia, mogę to udowodnić.

- Nie dla mnie. Byłaś bystra, żywiołowa, pewna siebie.

- I wciąż jesteś, pomyślał. Tylko popatrz na siebie. - Czuję się jak idiota, że ci o tym mówię, ale cały czas się o to potykam. Jestem wystarczająco niezdarny bez podkładania sobie samemu kłód pod nogi. No dobrze. Teraz już wiesz.

- Czy tamten pocałunek był efektem owego zadurzenia?

- Muszę przyznać, że miał z nim pewien związek. To była taka surrealistyczna sytuacja.

Mac pochyliła się do przodu, wzięła kawę.

- Nikt z nas nie jest już tamtym nastolatkiem, którym był w szkole.

- Boże, mam nadzieję, że nie. Byłem wtedy strasznie niepoukładany.

- A kto nie był? Wiesz, Carter, większość facetów wykorzystałaby tę historię z liceum jako metodę na podryw albo nic by nie powiedziała. To interesujące, ty jesteś interesujący, że nie zrobiłeś ani jednego, ani drugiego. Zawsze jesteś taki bezpośredni na randkach przy kawie?

- Nie wiem. Podkochiwałem się tylko w tobie.

- O kurczę.

- To było głupie. - Znowu ze zdenerwowania przeczesał palcami włosy. - Teraz cię przeraziłem. Zabrzmiało, jakbym miał gdzieś ołtarzyk z twoimi zdjęciami, przed którym palę świeczki i wyśpiewuję twoje imię. Jezu, to jeszcze bardziej przerażające. Możesz teraz uciec. Nie będę miał ci tego za złe.

Mac wybuchnęła śmiechem i odstawiła kubek, zanim kawa się wylała.

- Zostanę, jeśli przysięgniesz, że nie masz ołtarzyka.

- Przysięgam. - Zrobił na sercu znak krzyża. - Jeżeli zostajesz, bo jest ci mnie żal albo smakuje ci kawa, to mi wystarczy.

- To naprawdę dobra kawa. - Mac wypiła jeszcze jeden łyk. - Nie żal mi ciebie, nie jestem pewna, co czuję. Jesteś interesującym człowiekiem i pomogłeś mi, kiedy tego potrzebowałam. Naprawdę dobrze całujesz. Dlaczego nie mielibyśmy napić się razem kawy? Skoro już tu jesteśmy, powiedz mi, dlaczego ktoś tak strasznie nieśmiały został nauczycielem?

- Musiałem przezwyciężyć nieśmiałość. Chciałem uczyć.

- Zawsze?

- Praktycznie tak. Wcześniej chciałem być superbohaterem. Prawdopodobnie jednym z X - menów.

- Nauczyciel supermutant. Mogłeś zostać Edukatorem.

Carter uśmiechnął się.

- Teraz zdemaskowałaś moją ukrytą tożsamość.

- A zatem jak Pan Nieśmiały stał się wszechmocnym Edukatorem?

- Nauka, praktyka. Pociłem się ze strachu jak mysz przez kilka pierwszych tygodni kursu wystąpień publicznych, na który chodziłem w college'u. Ale pomogło. W ramach treningu pracowałem w kilku klasach jako asystent nauczyciela, między innymi w klasie Delaneya. Ach... - Mac ostrożnie obracał kubek. - Na wypadek gdyby to kiedykolwiek miało się wydać. Pytałem go, od czasu do czasu, o was. O wszystkie, żeby nie pytać tylko o ciebie. O Kwartet, jak was nazywał.

- Ciągle tak na nas mówi. Jest naszym prawnikiem. Naszej firmy.

- Słyszałem, że jest dobry.

- Jest. Del zajął się całą prawną stroną przedsięwzięcia. Po śmierci rodziców Parker i Del odziedziczyli całą posiadłość. On nie chciał tam wracać, miał już wtedy własne mieszkanie. Parker nie mogła utrzymać tak dużego domu, to znaczy tylko jako domu. A nawet gdyby mogła, nie sądzę, że dałaby radę mieszkać tam sama. Wielki dom, wspomnienia. Nie sama.

- Nie, byłoby jej trudno. I czułaby się samotna. Inaczej jest, kiedy wy tam mieszkacie i pracujecie razem.

- To zmieniło wszystko dla wszystkich. Parker miała już wtedy pomysł na firmę, którym nas zaraziła, po czym poszła do Dela w sprawie domu. Del zachował się fantastycznie. W końcu to był też jego spadek, więc dał nam duży kredyt zaufania.

- Wygląda na to, że dokonał właściwego wyboru. Zdaniem mojej mamy i Sherry „Przysięgi” to jedyne miejsce na ślub w Greenwich.

- Przebyłyśmy długą drogę. Pierwszy rok bywał różny, a do tego dosyć przerażający, bo włożyłyśmy w firmę oszczędności i wszystko, co udało nam się wyżebrać, pożyczyć lub zabrać. Koszty założenia firmy, licencje, wyposażenie, sprzęt. Wydatki na przebudowę domku przy basenie na mieszkanie dla mnie, domku gościnnego dla Emmy. Jack zrobi! nam projekty za darmo. Jack Cooke? Znasz go? Poznali się z Delem w college'u.

- Tak, trochę. Pamiętam, że się przyjaźnili.

- Małe miasteczko Yale - zauważyła Mac. - Jack jest architektem. Poświęcił nam bardzo dużo czasu i dzięki niemu zaoszczędziłyśmy Bóg wie ile na honorariach i nieudanych projektach. Przez następny rok ledwo wiązałyśmy koniec z końcem, wciąż musiałyśmy brać inne prace na boku. Ale w trzecim wyszłyśmy na pierwszą prostą. Wiem, jak to jest, kiedy pocisz się ze strachu, żeby dostać to, czego pragniesz.

- Dlaczego fotografia ślubna? Mam na myśli dlaczego akurat ślubna. Nie wydaje mi się, żebyś robiła to tylko ze względu na profil firmy.

- Nie, nie tylko. Lubię fotografować ludzi. Ich twarze, ciała, ekspresję, dynamikę. Zanim założyłyśmy „Przysięgi”, pracowałam w studiu fotograficznym. Wiesz, w takim, do którego ludzie przychodzą robić zdjęcia dzieci albo oficjalne portrety. Dzięki temu mogłam zapłacić rachunki, ale...

- Nie czułaś satysfakcji.

- Naprawdę nie czułam. Lubię fotografować ludzi w tym, co nazywam „chwilą”. Jak definiuję „chwilę”? To zabójca, jak szczyt górski. Ale jest też wiele innych ważnych chwil. Ślub, obrzęd i to, jak ci, którzy są w niego zaangażowani, zmieniają go i dostosowują, żeby pasował właśnie do nich - to wielka chwila.

Mac z uśmiechem wzięła kubek w obie dłonie.

- Dramat, patos, spektakl, smutek, radość, romans, namiętność, humor. W ślubie jest wszystko. A ja mogę to wszystko oddać za pomocą zdjęć. Pokazać podróż przez cały dzień, a jeśli mam szczęście, ta jedna, określona chwila zmienia to, co zwykłe, w coś unikalnego. To był bardzo długi sposób powiedzenia, że po prostu lubię swoją pracę.

- Rozumiem, o czym mówisz, jeśli chodzi o „chwilę”. Poczucie satysfakcji. To tak, jak kiedy widzę, że umysł choćby jednego mojego ucznia otwiera się i przyswaja to, co próbuję przekazać. Takie chwile są warte wszystkich długich godzin żmudnej pracy.

- Ja chyba nie dałam moim nauczycielom wielu takich momentów. Chciałam tylko przetrwać i wyrwać się ze szkoły tam, gdzie będę mogła robić to, na co będę miała ochotę. Nigdy ich nie postrzegałam jako jednostek kreatywnych, raczej jako strażników. Byłam kiepską uczennicą.

- Byłaś bystra. I znowu wracam do mojej szkolnej obsesji. Powiem tylko, że zauważyłem, jaka jesteś bystra.

- Nigdy nie mieliśmy razem żadnych zajęć. Byłeś kilka klas wyżej, prawda? Och, poczekaj! Asystowałeś nauczycielowi podczas moich zajęć z angielskiego, prawda?

- Piąty semestr literatury amerykańskiej z panem Lowenem. Bardzo cię proszę, zapomnij, że to powiedziałem.

- Nie ma szans. A teraz nie uciekam, ale muszę iść. Mam kolejną sesję. Portret zaręczynowy twojej siostry.

- Nie wiedziałem, że tak szybko zabierzecie się do rzeczy.

- Pan doktor ma dziś wolny wieczór. Muszę już iść, poczuć atmosferę ich mieszkania, ich związku.

- Odprowadzę cię do samochodu. - Wyjął kilka banknotów i wsunął pod spodeczek.

Zanim Mac zdążyła włożyć kurtkę, Carter już jej pomagał. Otworzył przed nią drzwi i razem wyszli na trzaskający mróz.

- Zaparkowałam półtorej przecznicy stąd - powiedziała. - Nie musisz mnie odprowadzać. Jest przeraźliwie zimno.

- Nie szkodzi. I tak wybrałem się tu na piechotę.

- Na piechotę?

- Nie mieszkam daleko.

- No tak. Ty lubisz spacery. Skoro już tak sobie spacerujemy - zaczęła, gdy mijali kawiarenki i restauracje - zapytam o coś, co mi umknęło z powodu kierunku, jaki obrała nasza dzisiejsza konwersacja. Doktor Maguire? Zrobiłeś doktorat?

- W zeszłym roku, w końcu.

- W końcu?

- W końcu, ponieważ moje życie kręciło się wokół tego od około dziesięciu lat. Zacząłem obmyślać tezy jeszcze na studiach. - Co zapewne czyniło go Pierwszym Kujonem Świata. - Spotkasz się jeszcze ze mną? Wiem, że to pytanie niewynikające z przesłanek, ale cały czas krąży mi po głowie. Dlatego wolałbym wiedzieć, jeśli odpowiedź brzmi „nie”.

Mac milczała przez całą drogę do samochodu, po czym, wyjmując kluczyki, popatrzyła na Cartera uważnie.

- Założę się, że masz kartkę i coś do pisania. Pewnie ci się przydaje.

Z wewnętrznej kieszeni tweedowej marynarki wyjął notes i długopis.

Mac skinęła głową, wzięła notes i otworzyła na pustej stronie.

- To mój prywatny numer. Może zadzwonisz?

- Mógłbym. Za godzinę to pewnie za wcześnie?

Z uśmiechem oddała mu długopis i notes.

- Bez wątpienia podbudowujesz moje ego, Carter.

Odwróciła się, żeby otworzyć auto, ale Carter był szybszy.

Rozbawiona Mac wsiadła, zamknęła drzwi i opuściła szybę.

- Dzięki za kawę.

- Proszę bardzo.

- Uciekaj z tego zimna, Carter.

Ruszyła, a Carter patrzył za samochodem, dopóki tylne światła nie zniknęły mu z oczu. Dopiero wtedy odwrócił się i zaczął mroźny spacer w stronę domu.

Przez krótki okres styczniowego przestoju w interesach Mac miała sporo wolnego czasu. Wiedziała, że powinna go wykorzystać na segregowanie dokumentów i aktualizację swoich stron internetowych. Uporządkować zawstydzający bałagan w szafie, nadrobić zaległości w korespondencji. Mogłaby przeczytać dobrą książkę albo posiedzieć na tyłku przed DVD, zajadając się popcornem.

Ale nie mogła wytrzymać w miejscu, więc skończyła na kanapie w biurze Parker.

- Pracuję - powiedziała Parker, nie podnosząc wzroku.

- Zadzwońcie do telewizji! Parker pracuje.

Przyjaciółka nie przestawała stukać w klawiaturę.

- Po tym krótkim zastoju mamy rezerwacje na całe miesiące w przód. Wszystko zajęte, Mac. To będzie nasz najlepszy rok. Chociaż są jeszcze dwa wolne tygodnie w sierpniu. Myślałam o jakimś pakiecie na koniec lata, propozycji na mniejsze wesela. „Zrób - to - szybko”. Mogłybyśmy to zareklamować podczas dni otwartych w marcu.

- Wyjdźmy gdzieś.

- Hmm?

- Chodźmy gdzieś wszystkie razem. Emma pewnie ma randkę, ale każemy jej odwołać i złamać serce jakiemuś biednemu facetowi, którego żadna z nas nawet nie zna. Będzie wesoło.

Parker przestała pisać i obróciła lekko krzesło.

- Dokąd mamy iść?

- Nieważne. Do kina, do klubu. Popijemy, potańczymy, połajdaczymy się. Do diabła, wynajmijmy limuzynę, jedźmy do Nowego Jorku i zróbmy to jak trzeba.

- Chcesz wynająć limuzynę i pojechać do Nowego Jorku, żeby popić, potańczyć, a potem jeszcze się połajdaczyć.

- No dobrze, łajdaczenie możemy sobie odpuścić. Po prostu wyjdźmy stąd, Park. Spędźmy ten wieczór na zabawie.

- Mamy jutro dwie pełne konsultacje plus sesje indywidualne.

- I co z tego? - Mac wyrzuciła ręce w powietrze.

- Jesteśmy młode i odporne. Jedźmy do Nowego Jorku złamać serca facetom, których nigdy wcześniej nie spotkałyśmy i których nigdy więcej nie zobaczymy.

- Ten pomysł wydaje mi się dziwnie pociągający. Ale dlaczego? Co się z tobą dzieje?

Mac wstała i zaczęła przechadzać się po pokoju. Jakie ładne biuro, pomyślała. Tak bardzo w stylu Parker. Miękkie, subtelne kolory. Elegancja i klasa skrywająca niemal brutalną wydajność.

- Myślę o facecie, który myśli o mnie. I myślenie o tym, że on o mnie myśli, strasznie mnie nakręca. Nie jestem do końca pewna, czy myślę o nim, bo on myśli o mnie, czy myślę o nim bo jest miły, zabawny, uroczy i seksowny. On nosi tweedy, Parker. - Przerwała i znowu machnęła rękami.

- Dziadkowie nosili tweedy. Starsi panowie w brytyjskich filmach noszą tweedy. Dlaczego wydaje mi się seksowne, że on nosi tweedy? To pytanie mnie prześladuje.

- Carter Maguire.

- Tak, tak, Carter Maguire. Doktor Carter Maguire - to typ naukowca. Pije herbatę i mówi o Rozalindzie.

- O jakiej Rozalindzie?

- O to samo zapytałam! - Mac obróciła się z triumfującą miną. - O Rozalindzie Szekspira.

- Och, „Jak wam się podoba”.

- Małpa, powinnam była wiedzieć, że ty to znasz. To ty powinnaś się z nim umówić.

- Czemu miałabym się umawiać z Carterem? Poza oczywistym faktem, że nie wykazał żadnego zainteresowania moją osobą.

- Bo skończyłaś Yale. I cholernie dobrze wiem, że to nie ma znaczenia, ale fakt, że w ogóle o tym wspominam, mówi sam za siebie. Chcę gdzieś wyjść i zaszaleć. Nie będę siedziała, czekając na jego telefon.

Wiesz, kiedy ostatni raz zniżyłam się do czekania na telefon od jakiegoś faceta?

- Pomyślmy. Sądzę, że nigdy.

- No właśnie. I nie będę tego robić.

- Jak długo czekasz w tym wypadku?

Mac zerknęła na zegarek.

- Około osiemnastu godzin. Podkochiwał się we mnie w liceum. Jaki mężczyzna mówi coś takiego? Wkłada ci taką władzę w ręce? Teraz ją mam i jestem przerażona. Jedźmy do Nowego Jorku.

Parker zakołysała się razem z krzesłem.

- Wyprawa do Nowego Jorku, żeby pić i łamać serca mężczyznom, rozwiąże twój obecny dylemat?

- Tak.

- W takim razie jedźmy do Nowego Jorku. - Parker podniosła słuchawkę. - Idź po Laurel i Emmę. Ja zajmę się szczegółami.

- Hurra! - Mac odtańczyła krótki taniec radości, podbiegła do Parker i głośno pocałowała ją w policzek, a potem wypadła z pokoju.

- Tak, tak - mruknęła Parker, wybierając numer wypożyczalni limuzyn. - Zobaczymy, czy ty i twój kac będziecie tańczyć i śpiewać jutro rano.

Na tylnym siedzeniu długiej, czarnej limuzyny Mac wyprostowała nogi podkreślone przez krótką, czarną spódniczkę. Szpilki zrzuciła na samym początku dwugodzinnej podróży na Manhattan. Teraz popijała drugi kieliszek szampana, którego zamówiła Parker.

- To jest wspaniałe. Mam najlepsze przyjaciółki na świecie.

- Tak, to ciężka praca. - Laurel uniosła kieliszek. - Jechać limuzyną i popijać bąbelki w drodze do jednego z najgorętszych klubów w Nowym Jorku - dzięki koneksjom Parker. Bardzo się dla ciebie poświęcamy, Mackensie.

- Em odwołała randkę.

- Nie miałam randki - sprostowała Emma. - Umówiłam się na „może spotkamy się wieczorem”.

- I odwołałaś.

- Tak. Masz wobec mnie ogromny dług wdzięczności.

- I zdrowie Parker, która wszystko zorganizowała. Jak zawsze. - Mac uniosła kieliszek w stronę przyjaciółki, która siedziała w najdalszym kącie limuzyny i rozmawiała z klientką przez telefon komórkowy.

Parker pomachała przyjaciółkom, nie przestając lać balsamu na duszę rozhisteryzowanej panny młodej.

- Prawie jesteśmy. Parker, skończ już - poleciła Mac scenicznym szeptem. - Jesteśmy na miejscu.

- Oddech, makijaż, włosy - wyliczyła Emma, spoglądając w kieszonkowe lusterko.

Tiktaki zostały rozdane, szminka poprawiona. Cztery pary stóp wsunęły się w cztery pary butów. A Parker wreszcie wyłączyła telefon.

- Boże! Pierwsza druhna Naomi Right właśnie się dowiedziała, że jej chłopak - brat i drużba pana młodego - ma romans z koleżanką z pracy. Jak można było się spodziewać, druhna wpadła w szał i odmawia uczestnictwa w ceremonii, o ile ten zdradziecki sukinsyn nie dostanie zakazu wstępu na wesele. Panna młoda jest w furii i trzyma stronę druhny. Pan młody jest wściekły, chciałby udusić zdradzieckiego sukinsyna, ale nie może zabronić własnemu bratu przyjścia na wesele ani zastąpić go kimś innym. Narzeczeni prawie się do siebie nie odzywają.

- Ślub Rightów. - Laurel zmrużyła oczy. - To już niedługo, prawda?

- W następną sobotę. Ostateczna lista gości liczy sto dziewięćdziesiąt osiem osób. Będzie ciężko. Uspokoiłam pannę młodą. Oczywiście ma prawo być zdenerwowana i powinna wspierać przyjaciółkę. Ale też musi pamiętać, że ten dzień należy do niej i jej narzeczonego. W jakim strasznym położeniu znalazł się mężczyzna, którego kocha, bez żadnej winy z jego strony. Spotkam się jutro z nimi i spróbuję załagodzić sytuację.

- Jeśli zdradziecki sukinsyn i zdradzona druhna pojawią się na ślubie - nie mówiąc już o weselu - to może się zrobić nieciekawie.

- Tak. - Parker westchnęła. - Ale poradzimy sobie. Trochę pogarsza sytuację fakt, że koleżanka z pracy figuruje na liście gości - a zdradziecki sukinsyn upiera się, że jeśli ona zostanie wykreślona, on też nie przyjdzie.

- No cóż, jest dupkiem. - Laurel wzruszyła ramionami. - Pan młody powinien solidnie skopać bratu tyłek.

- To również znajduje się na mojej liście sugestii na jutrzejsze spotkanie. Może w bardziej dyplomatycznych słowach.

- Ale to jutro. Żadnych telefonów służbowych podczas terapeutycznego picia, tańców i łamania serc.

Parker niczego nie obiecała, ale schowała telefon do torebki.

- No dobrze, dziewczęta. - Odrzuciła włosy na plecy.

- Chodźmy się zabawić.

Wysiadły z limuzyny i wyminęły pełną nadziei kolejkę czekającą przed klubem. Przy drzwiach Parker podała swoje nazwisko i w kilka sekund otoczyła je ściana muzyki.

Mac rozejrzała się dookoła. Dwa piętra pełne boksów, stolików i ław wychodzących na centralny parkiet. Po każdej stronie, w powodzi kolorowych świateł, czekały bary z nierdzewnej stali.

Muzyka dudniła, wirowali tancerze i Mac od razu poczuła, że jej humor poprawił się o kilka stopni.

- Uwielbiam, kiedy udaje się nam zrealizować dobry plan.

Najpierw poszukały stolika i uznała za dobry omen, że udało im się zająć małą ławę ze stolikiem, na której wszystkie się zmieściły.

- Obserwujcie osobników - poleciła. - To moja pierwsza zasada. Obserwuj upierzenie i rytuały, zanim spróbujesz się zaaklimatyzować.

- Do diabła z tym, idę po drinki. Zostajemy przy szampanie? - chciała wiedzieć Emma.

- Weź butelkę - zdecydowała Parker.

Emma wysunęła się zza stolika i ruszyła do baru, a Laurel przewróciła oczami.

- Wiesz, że zostanie zaczepiona co najmniej z tuzin razy, zanim dotrze do baru, i będzie się czuła w obowiązku pokonwersować z każdym facetem, który zacznie się do niej ślinić. Zanim wróci, wszystkie umrzemy z pragnie­nia. Parker, ty powinnaś iść w swoim niewidzialnym płaszczu marki „spadaj”.

- Dajmy jej kilka minut. Jak tam współczynnik obaw, Mac?

- Coraz mniejszy. Nawet nie potrafię sobie wyobrazić niezaprzeczalnie słodkiego doktora Maguire w miejscu takim jak to, a wy? Na odczycie poezji owszem, ale nie tu.

- No proszę, teza i wniosek oparte na wykonywanym zawodzie. Tak jakbyś mówiła, że ponieważ jestem piekarzem, to muszę wyglądać jak Jan Piekarz.

- Tak, tak, ale to służy mojemu celowi. Nie chcę się z nim wiązać.

- Bo ma tytuł doktora?

- Tak, i cudowne oczy, takie łagodnie błękitne, które nabierają bardzo seksownego wyrazu, kiedy wkłada okulary. Do tego zaskakująco rozwinięte umiejętności w dziedzinie całowania, które mogą mi przysłonić podstawowy fakt, że do siebie nie pasujemy. Poza tym każdy związek z nim, poza najmniej zobowiązującą przyjaźnią, byłby poważny. I co miałabym z tym zrobić? I pomógł mi włożyć kurtkę, dwa razy.

- Dobry Boże! - Zaszokowana Parker otworzyła szeroko oczy. - Musisz to stłumić w zarodku, szybko i ostatecznie. Teraz już wszystko rozumiem. Każdy mężczyzna, który zrobiłby coś takiego... Brak mi słów.

- Och, zamknij się. Chcę potańczyć. Laurel pójdzie ze mną, a Parker włoży swój niewidzialny płaszcz i uratuje naszego szampana - i Emmę - przed jej własnym magnetyzmem.

- Najwidoczniej już pora na aklimatyzację - uznała Laurel, kiedy Mac pociągnęła ją w stronę parkietu.

Mac tańczyła, z przyjaciółkami, z mężczyznami, którzy ją poprosili i których ona poprosiła. Piła szampana. W srebrno - czerwonej toalecie masowała stopy, podczas gdy Emma dołączyła do armii kobiet zgromadzonej przed lustrami.

- Ilu już zaliczyłaś?

Emma starannie nakładała błyszczyk.

- Nie liczyłam.

- Tak mniej więcej.

- Chyba około dziesięciu.

- I jak ich później rozróżnisz?

- Mam dar. - Zerknęła przez ramię. - Zauważyłam, że ty masz u jednego zielone światło. U tego faceta w szarej koszuli. Nieźle się rusza na parkiecie.

- Mitch. Zwinny na parkiecie, świetny uśmiech. Nie wydał mi się dupkiem.

- No widzisz.

- Powinnam czuć motylki w brzuchu przy Mitchu - zastanawiała się na głos Mac. - Ale nie czuję. Może zostałam odmotylkowana. To by było naprawdę niesprawiedliwe.

- Może nie czujesz przy Mitchu, bo chowasz je dla Cartera.

- Ty czujesz motylki przy więcej niż jednym facecie naraz.

- Tak, tak, ale ja to ja, a ty to ty. Sądzę, że mężczyźni są po to, żebym czuła przy nich motylki w brzuchu, a jeśli oni czują to samo przy mnie, to wszyscy są szczęśliwi. Ty jesteś o wiele bardziej poważna w tych sprawach.

- Nie jestem poważna. To, co mówisz, jest podłe. Idę tam i będę tańczyć z Mitchem, otwarta na motylki. A ty zjesz swoje słowa, Emmaline, z sosem czekoladowym.

Nie udało się. Powinno było się udać, myślała Mac, siadając z Mitchem przy barze po kolejnym tańcu. Facet był przystojny, zabawny, miał ciekawe zajęcie, pracował, ale nie zanudzał jej niezliczonymi opowieściami o swoich przygodach.

Nie wkurzył się ani nie naciskał, kiedy odrzuciła jego sugestię, aby przenieśli się w jakieś cichsze miejsce. W końcu wymienili się wizytówkami i każde poszło w swoją stronę.

- Zapomnijmy o facetach. - O drugiej nad ranem Mac wczołgała się do limuzyny i opadła na siedzenie. - Przyjechałam zabawić się z najlepszymi kumpelkami na świecie i misja została spełniona. Boże, czy mamy jakąś wodę?

Laurel podała jej butelkę i jęknęła.

- Moje stopy. Moje stopy wrzeszczą jak potępieńcy.

- Fantastycznie się bawiłam. - Emma wsunęła się na siedzenie i położyła głowę na rękach. - Powinnyśmy to powtarzać raz w miesiącu.

Parker ziewnęła, ale postukała palcem w torebkę.

- Mam dwa nowe kontakty do dostawców i do potencjalnej klientki.

I tak, pomyślała Mac, gdy limuzyna ruszyła na północ, każda z nas zdefiniowała siebie. Zdjęła bardzo już teraz ciasne buty, zamknęła oczy i przespała całą drogę do domu.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Zdaniem Mac słońce świeciło rano odrobinę jaśniej, niż powinno, ale poza tym wszystko było w porządku.

No widzisz, powiedziała sama do siebie, jesteś młoda i odporna.

Wciąż w piżamie zjadła małe ciastko i wypiła kawę, patrząc na ptaki nurkujące w karmniku. Zauważyła, że Panu Kardynałowi dziś rano też smakowało śniadanie. Tak jak jego jasno ubarwionej partnerce i niezidentyfikowanym towarzyszom.

Potrzebowałaby specjalnego obiektywu, żeby obejrzeć je z bliska i zidentyfikować. Pewnie też jakiegoś przewodnika albo atlasu, bo sam widok nic by jej nie dał, o ile nie patrzyłaby na rudzika albo sójkę.

Przywołując samą siebie do porządku, Mac odeszła od okna. A co ją to, do diabła, obchodzi? To tylko ptaki. Nie zamierzała zajmować się fotografią natury ani ptakografią.

Zła na samą siebie przeszła do studia, żeby sprawdzić listę spotkań i wiadomości. Po południu miała sesję z byłą panną młodą, która teraz oczekiwała dziecka. Portret ciążowy, pomyślała Mac, będzie dobra zabawa. Ucieszyła się, że jej zdjęcia z wesela zostały tak dobrze przyjęte, iż przyszła mama pragnęła kontynuacji.

Miała resztę poranka, żeby dokończyć już zamówione fotografie, pójść na spotkanie w głównym domu i przejrzeć dawne zdjęcia ślubne klientki w poszukiwaniu inspiracji na sesję ciążową. Zapowiadał się dobry dzień.

Odwróciła się, żeby odsłuchać wiadomości na służbowej sekretarce. Oddzwoniła, do kogo powinna oddzwonić, pogratulowała sobie bycia grzeczną dziewczynką i sprawdziła linię prywatną.

Przy trzeciej wiadomości poczuła motylki w brzuchu.

- Cholera - mruknęła pod nosem, kiedy głos Cartera trafił ją prosto w żołądek.

- Ach, cześć. Mówi Carter. Zastanawiałem się, czy miałabyś ochotę pójść na kolację, może do kina. A może wolisz teatr. Powinienem był sprawdzić, co grają, zanim zadzwoniłem. Nie pomyślałem o tym. Albo moglibyśmy po prostu pójść jeszcze raz na kawę, gdybyś miała ochotę. Albo... Nie radzę sobie dobrze z tymi urządzeniami. Magnetofonu też nie potrafię obsługiwać. I w sumie co by cię to miało obchodzić? Jeżeli w ogóle jesteś zainteresowana którąkolwiek z powyższych propozycji, nie krępuj się i zadzwoń do mnie. Dzięki. Um. Do widzenia.

- Do diabła z tobą, Carterze Maguire, za twój obłąkańczo seksowny iloraz inteligencji. Powinieneś być irytujący. Dlaczego nie jestem wkurzona? Och, Boże, oddzwonię. Wiem, że oddzwonię. Wpadłam w niezłe tarapaty.

Mac doszła do wniosku, że istnieją spore szanse, iż Carter wyszedł już do pracy. Wolała rozmawiać z jego automatyczną sekretarką.

Rozluźniła się, słysząc kliknięcie magnetofonu. Odwrotnie niż Carter, radziła sobie świetnie z tego typu urządzeniami.

- Carter, tu Mac. Mogłabym mieć ochotę na wyjście na kolację, do kina albo do teatru. Nie mam też nic przeciwko kawie. Może w piątek, skoro w sobotę nie masz szkoły? Wybierz rodzaj rozrywki i daj mi znać. Berek.

Widzisz, to nie musi być na poważnie, powiedziała do siebie. Potrafiła przybrać odpowiedni ton. Po prostu zabawa z idealnie miłym gościem.

Usatysfakcjonowana postanowiła nagrodzić się pierwszą godziną pracy w piżamie. Później, zgodnie z planem dnia, ubrała się i wyszła na konsultację do dużego domu, po czym wróciła do siebie, mając jeszcze odrobinę wolnego czasu przed sesją.

Mrugała do niej lampka sekretarki.

- Uch, tu znowu Carter. Czy to bardzo irytujące? Mam nadzieję, że nie. Przypadkiem sprawdziłem podczas lunchu wiadomości na domowym telefonie. Właściwie zrobiłem to specjalnie, żeby sprawdzić, czy oddzwoniłaś. I dzwoniłaś. Obawiam się, że w piątek muszę iść na wydziałową kolację. Zaprosiłbym cię, ale gdybyś się zgodziła i przyszła, już nigdy więcej byś się ze mną nie umówiła. Wolałbym nie podejmować takiego ryzyka. Jeżeli odpowiada ci jakikolwiek inny wieczór, nawet - cha, cha - jeżeli następnego dnia mam szkołę, to bardzo bym chciał cię gdzieś zaprosić. Jeślibyś chciała, moglibyśmy pójść na kolację i do kina. Czy to zbyt wiele? Pewnie tak. Sam się gubię w tym, co mówię. Chciałbym dodać, chociaż to może się wydawać niemożliwe, że zapraszałem już kobiety na randki. Chyba teraz ty jesteś berkiem.

Mac uśmiechała się szeroko podczas nagrania.

- No dobrze, Carter, spróbuj zmierzyć się z tym. - Nacisnęła przycisk „oddzwoń”, poczekała na sygnał. - Cześć, profesorze, zgadnij, kto dzwoni? Doceniam ochronę przed wydziałową kolacją. Zdrowym rozsądkiem i rycerskością zarobiłeś parę punktów. Może sobota wieczór? Zaczniemy od kolacji i zobaczymy, co dalej? Możesz przyjechać po mnie o siódmej. No tak, teraz to znowu ty musisz potwierdzić.

W doskonałym nastroju włączyła muzykę i usiadła przed komputerem. Śpiewając, przejrzała ślubne zdjęcia następnych par i zapisywała pomysły, które przychodziły jej do głowy. Wróciła do dokumentacji, żeby sprawdzić, jakiego sprzętu, światła i techniki używała przy portretach panny młodej.

Biorąc pod uwagę oliwkową karnację klientki, ciemne włosy i egzotyczne, brązowe oczy, Mac wybrała tło w kolorze kości słoniowej. Przypomniała sobie, że oblubienica była odrobinę nieśmiała i raczej skromna, więc postanowiła zostawić ujęcie, które uznała za strzał w dziesiątkę, na później, kiedy przyszła mama nieco się rozluźni.

Jednak już teraz mogła się do niego przygotować. Złapała telefon i wybrała numer Emmy, jednocześnie otwierając drzwi do pomieszczenia, które nazywała rekwizytornią.

- Hej, potrzebna mi torebka płatków róż. Przyszłabym i ukradła je sama, ale zaraz będzie u mnie klientka. Możesz mi podrzucić? I może, na wszelki wypadek, kilka długich, czerwonych róż? Mogą być jedwabne. Dzięki. Pa.

Podekscytowana sprawdziła różowe pudełko z przyborami do profesjonalnego makijażu, po czym zmieniła muzykę na New Age, którą uznała za bardziej odpowiednią do sesji. Poprawiała reflektory, kiedy weszła Emma.

- Nie powiedziałaś, jakiego koloru mają być płatki. Wiesz, to ma znaczenie.

- W tym wypadku nie tak bardzo. I zawsze mogę zmienić kolor w Photoshopie. Poza tym... - Podeszła i wzięła od Emmy jedną z róż. - Idealne.

- Płatki są prawdziwe, więc...

- Dopiszę je do rachunku. Słuchaj, skoro już tu jesteś, to możesz mi popozować? Masz podobną kolorystykę i jesteś mniej więcej tego samego wzrostu. Trzymaj. - Podała jej różę. - Idź tam, obróć się o trzy czwarte, twarz do okna, głowa w dół w stronę aparatu.

- Do czego to?

- Sesja ciążowa.

- Och, dla Rosy. - Emma stanęła we wskazanej pozie. - Laurel robiła dla niej tort na pępkowe w zeszłym tygodniu. Czy ty też uwielbiasz, jak klientki wracają? Możemy być świadkami najważniejszych chwil w ich życiu.

- Tak, uwielbiam. Myślę, że to światło będzie dobre. Do standardowych zdjęć, w każdym razie.

- Po co ci te płatki?

- Na później, do prawdziwej sesji - jak już przekonam Rosę, żeby się rozebrała.

- Rosę? - Emma roześmiała się, przewracając oczami. - Powodzenia.

- Ty ją znasz, prawda? To znaczy znałaś, jeszcze zanim została naszą klientką. To ty ją do nas przyprowadziłaś. Twoja kuzynka w trzeciej linii, czy coś takiego?

- Wnuczka kuzyna wuja mojej matki. Chyba. Ale tak, znam ją. Ja znam wszystkich i wszyscy znają mnie. Mac uznała to za szczęśliwy zbieg okoliczności.

- Mogłabyś zostać chwilę? Pomogłabyś jej poczuć się swobodnie.

- Mogę poświęcić kilka minut - zdecydowała Emma, zerkając na zegarek - głównie dlatego, że umieram z ciekawości, w jaki sposób ją namówisz, żeby się rozebrała.

- Nic jej nie mów - rzuciła Mac szybko, kiedy usłyszały pukanie do drzwi. - Muszę ją delikatnie tam poprowadzić.

Pierwsza myśl Mac po otwarciu drzwi brzmiała: rany! popatrzcie na te kształty!, a jej umysł zalała powódź możliwości, jak mogłaby wykorzystać i wyeksponować figurę kobiety. Zaprosiła Rosę do środka.

Obecność Emmy stanowiła spory atut, nikt szybciej nie oswajał ludzi niż ona.

- Och, Rosa, co za spotkanie! - Promiennie uśmiechnięta Emma uniosła obie dłonie. - Wyglądasz cudownie!

Rosa ze śmiechem potrząsnęła głową i podała Mac swój płaszcz.

- Czuję się jak olbrzymka.

- Cudownie! Och, założę się, że nie możesz się doczekać. Usiądźmy na chwilkę. Wybraliście już imiona?

- Za każdym razem wydaje nam się, że tak, a potem zmieniamy zdanie. - Rosa z cichym sapnięciem osunęła się na fotel. Oparła dłonie na dużym brzuchu. - Dziś jest Catherine Grace dla dziewczynki i Lucas Anthony dla chłopca.

- Pięknie.

- Nie znacie płci dziecka? - zapytała Mac.

- Przekonaliśmy siebie nawzajem, że nie chcemy tego wiedzieć.

- Uwielbiam niespodzianki, a ty? To wspaniale, że Mac znowu będzie cię fotografować.

- Moja siostra mnie do tego namówiła. Pewnie kiedyś będę chciała popatrzeć na siebie z czasów, kiedy wyglądałam, jakbym połknęła wielki balon z helem.

- Jesteś piękna - powiedziała Mac z prostotą. - I ja ci to pokażę. Może staniesz tam, żebym mogła zrobić kilka zdjęć próbnych? Chcesz się najpierw czegoś napić? Wody? Herbaty?

Rosa wyjęła z torebki butelkę wody.

- Piję jak wielbłąd i siusiam jak słoń.

- Łazienka jest tam, jak tylko będziesz potrzebowała. I mów natychmiast, jeżeli będziesz chciała zrobić sobie przerwę.

- Dobrze. - Rosa uniosła się z fotela. - Czy moje włosy są w porządku? A ten strój? Wszystko?

Ciemne włosy związała w kucyk - bardzo schludnie. Mac zamierzała to naprawić. Rosa była ubrana w proste, czarne spodnie i jasnobłękitny sweter, który opinał sterczący brzuch. Na razie, pomyślała Mac.

- Wyglądasz świetnie. To tylko zdjęcia próbne. Widzisz tę taśmę na podłodze? Stań na środku iksa.

- Nawet nie widzę własnych stóp. - Rosa poszła na wyznaczone miejsce i stała sztywno, kiedy Mac sprawdzała światłomierz.

- Odwróć się w bok, głowa w moją stronę. Podbródek trochę wyżej, nie tak bardzo. Tak, połóż dłonie na maleństwie. - Mac zerknęła na Emmę.

Odczytując sygnał, Emma stanęła za plecami przyjaciółki.

- Wybraliście już żłobek?

Emma nie przestawała zagadywać kuzynki i pobudzać jej do śmiechu, a Mac zrobiła polaroidem pierwsze zdjęcie. Potarła je o udo, żeby przyśpieszyć wywołanie, po czym podeszła do modelki.

- Widzisz? Jesteś piękna.

Rosa przyjrzała się fotografii.

- Może i jestem ogromna, ale na pewno wyglądam na szczęśliwą. Jest naprawdę śliczne, Mac.

- Zrobimy lepsze. Spróbujmy jeszcze kilku w tej samej pozie.

Już się rozluźnia, pomyślała Mac, gawędząc z obiema kobietami i wydając krótkie komendy. „Przechyl głowę w prawo, wyprostuj plecy”. W pewnej chwili wręczyła modelce jako rekwizyt jedną z długich róż.

Zrobiła całą rolkę zdjęć, które uznała za bardzo poprawne, zwyczajne zdjęcia ciężarnej kobiety.

- Spróbujmy czegoś nowego. Inny kąt, inna bluzka.

- Och, nie przyniosłam nic na zmianę.

- Ja coś mam.

Rosa poklepała się po brzuchu.

- Niemożliwe, żebyś znalazła coś, co będzie na mnie pasowało.

- Tu nie chodzi o dopasowanie. Zaufaj mi. - Mac wyciągnęła z rekwizytorni białą, prostą męską koszulę. - Nie będziemy zapinać guzików.

- Ale...

- Kontrast ostrych linii koszuli z miękką krągłością twojego brzuszka. Zaufaj mi. Jeżeli ci się nie spodoba, nic się nie stanie.

- Och, będzie świetna zabawa! - Emma aż promieniała z entuzjazmu. - Brzuszki w ciąży są takie słodkie.

- Jestem w trzydziestym ósmym tygodniu. Mój brzuch przypomina Mount Everest.

- Są tu tylko dziewczyny - przypomniała jej Emma.

- Bardzo chciałabym zobaczyć, jak to będzie wyglądało. Światło jest takie śliczne, dodaje ci urody.

- No cóż, może. Ale będę wyglądała po prostu grubo.

- Rosa niechętnie ściągnęła sweter.

- Ja też taki chcę! - zawołała Emma i delikatnie pogłaskała dziecko. - Przepraszam. Ale jest po prostu... magnetyczny. To my, wiecie? Tylko my możemy tego dokonać.

- Rytuał kobiecości. - Mac pomogła Rosie włożyć koszulę, ułożyła fałdy, podwinęła rękawy. - Rozpuść włosy. To da większy kontrast i będziesz wyglądała bardziej kobieco. Nałożę ci trochę błyszczyku na usta, dobrze? Żeby były wyraźniejsze.

Teraz jest zakłopotana, uznała Mac. Ale to w porządku, mogła to wykorzystać.

- Odwróć się trochę bardziej, ramiona bardziej do przodu. Dobrze! Spleć dłonie pod brzuchem. Ślicznie. Muszę tylko poprawić światło.

- Jesteś pewna, że nie wyglądam głupio? Niezdarnie? Czuję się jak krowa, która przegapiła porę dojenia.

- Rosa - westchnęła Emma. - Wyglądasz sexy.

Mac uchwyciła wyraz zaskoczenia, przyjemności - a w końcu dumy przyszłej mamy.

- Szeroki uśmiech, świetnie. Patrz prosto na mnie. Nie mogę, o rany, patrz, czego dokonałaś! Ekstra. W porządku? Chcesz odpocząć?

- Nie, nic mi nie jest. Czuję się tylko trochę głupio.

- Nie wyglądasz głupio, uwierz mi. Emma, podwiń jej trochę prawy rękaw, tam gdzie... idealnie - powiedziała, kiedy przyjaciółka spełniła prośbę. - Teraz, Rosa, odwróć się trochę bardziej w moją stronę. Jeszcze odrobinę. O tak. Oprzyj ręce z boku brzucha. Dobrze.

Naciskając migawkę, Mac widziała, jak to się zbliża, ten moment, magia. Już prawie, pomyślała.

- Chcę, żebyś spojrzała w dół, ale podniosła oczy, tylko oczy, na mnie. Spójrz na sekret, który nosisz, na moc. Pomyśl, tylko przez chwilę, w jaki sposób ten sekret tam się znalazł. Już! Rosa, jesteś fantastyczna.

- Szkoda, że nie włożyłam ładniejszego stanika.

Dostrzegając właściwą chwilę, Mac opuściła aparat.

- Zdejmij go.

- Mackensie! - Rosa zachichotała ze zgrozą.

- Spróbujemy zrobić ci akt studyjny. Będziesz zachwycona - obiecała Mac dziarsko i machnęła ręką. - Usiądź, rozluźnij się, odpocznij chwilę. Muszę się przygotować.

- Co ona ma na myśli, mówiąc o akcie studyjnym? Mam pozować nago?

- Pewnie zaraz się dowiemy. - Emma wzięła Rosę pod rękę. - Chodź, usiądziesz sobie. Równie dobrze możemy zobaczyć, co ona kombinuje. Mac! - zawołała, kiedy zadzwonił telefon. - Mam odebrać?

- Nie! - Mac wbiegła z powrotem, niosąc niski stołek. - To może być... Gramy w taką grę. - Postawiła stołek w wyznaczonym miejscu i zaczęła na nim drapować materiał w kolorze kości słoniowej, kiedy rozległ się głos Cartera.

- Pewnie wiesz, kto dzwoni. Sobota, najpierw kolacja, a potem, cóż... hmm. Dziewiętnasta. To dobrze. Świetnie. Ja, cóż, nie wiem, czy jest coś, co szczególnie lubisz z jedzenia, lub czego wyjątkowo nie cierpisz. Wspomniałabyś, gdybyś była weganką, prawda? Myślę, że coś byś o tym napomknęła. Znowu za dużo myślę. A zatem to chyba kończy naszą grę w berka. Do zobaczenia w sobotę. Chyba że chciałabyś do mnie zadzwonić, żeby... Już się zamykam. Cześć.

- Wydaje się bardzo słodki. - Rosa odwróciła się do Mac poprawiającej drapowanie.

- Jest słodki.

- Pierwsza randka?

- Technicznie rzecz biorąc, druga. Albo nieoficjalnie trzecia. To dosyć niejasne. Rosa, w łazience jest jeszcze jeden taki materiał. Chciałabym, żebyś tam poszła i się rozebrała. Możesz owinąć się tym materiałem, jeśli się wstydzisz. Ale słyszałam, że poród pozbawia kobietę wszelkiego wstydu, więc to powinna być bułka z masłem.

- Nie mogę pozować nago, Mac. To po prostu nie... Zresztą co bym zrobiła z taką fotografią?

- Zadecydujesz, jak skończę, ale obiecuję ci, że zdjęcie nie będzie perwersyjne ani dwuznaczne. To po prostu kolejny krok w opowieści na ten sam temat. O tym, kim jesteś, Rosa, co żyje w tobie.

- Po prostu nie wiem, czy potrafię...

- W opowieści o podróży, którą odbywasz, i o świadomości. O życiu i świetle, które jest w tobie. I o miłości.

- Och. - Oczy Rosy wypełniły się łzami, kiedy położyła dłoń na brzuchu. - Chyba mogłabym przynajmniej spróbować. Zniszczysz zdjęcia, jeżeli mi się nie spodobają?

- Oczywiście.

- Cóż, no dobrze. I tak muszę iść na siusiu.

- Nie spiesz się.

Emma odczekała, aż Rosa zniknie w łazience i zamknie za sobą drzwi.

- Jesteś dobra, Elliot. Cholernie dobra.

- Tak, tak, jestem.

- I randka w sobotni wieczór.

- Najwyraźniej. Emma, postradałam rozum, że się w to pakuję?

- Już się wpakowałaś, kotku. I powiedziałabym, że postradałabyś rozum, gdybyś nie chciała zobaczyć, dokąd cię to zaprowadzi. Chciałabym zostać na resztę sesji, ale muszę wracać do pracy.

- Pokażę ci odbitki.

- Nie tylko jesteś dobra, ale i pewna siebie. Bywaj, Rosa! Muszę wracać do pracy. Będziemy w kontakcie.

Drzwi od łazienki uchyliły się na kilka centymetrów.

- Musisz? Wolałabym, żebyś została jeszcze chwilę.

- Też chciałabym zostać, ale jesteś w dobrych rękach. Jeśli nie zobaczymy się wcześniej, życzę ci szczęśliwego, pięknego, zdrowego i cudownego dzieciątka.

Emma chwyciła płaszcz, w biegu powiedziała bezgłośnie do przyjaciółki „powodzenia” i już jej nie było.

Kilka minut po piątej Mac weszła do dużego domu. Chciało jej się prawdziwego jedzenia, takiego, jakim pani G. wypchała zamrażalnik. Zaniosła laptopa do kuchni, gdzie zastała Parker, która siedziała przy blacie, wpatrując się w kieliszek wina.

- Hej. Wcześnie jak na ciebie, tak siedzieć i/łub pić wino.

- Właśnie skończyłam spotkanie z Naomi i Brentem. W pełni zasłużyłam na wino.

- Naprawiłaś sytuację?

- Oczywiście, ale ile to trwało. Panna i pan młody są teraz zjednoczeni w miłości, oddaniu i przekonaniu, że to ich ślub. Zdzira z pracy wyleciała z listy gości. Pan młody odbędzie poważną rozmowę ze zdradzieckim su­kinsynem drużbą i przypomni bratu, że ślub nie kręci się wokół niego i tej kobiety, ale jeżeli nie czuje się na silach świadkować, jeśli zdziry nie będzie, to jego wybór. Panna młoda porozmawia z druhną, będzie współczująca i pełna zrozumienia, ale niezłomna w kwestii, czyj to tak naprawdę ślub, i powie, że chociaż jej wściekłość na zdradzieckiego sukinsyna nie zna granic, to on wciąż jest bratem jej męża. Do tego dołoży bonus w postaci seksownego faceta, który przyjdzie na ślub jako osoba towarzysząca skrzywdzonej druhnie i dzięki któremu zdradziecki sukinsyn wyjdzie na takiego palanta, jakim w rzeczywistości jest. - Parker przerwała i zaczerpnęła powietrza. - Zasłużyłam na to wino - powtórzyła.

- Kto jest owym seksownym facetem?

- Przekupiłam Jacka. - Parker łyknęła wina. - To będzie mnie kosztowało skrzynkę Pinot Noir, ale warto.

- On jest seksowny - zgodziła się Mac. - Dobra robota, szefowo.

- Jestem wykończona. Jak poszła twoja sesja?

- Zabawne, że pytasz. Może ci pokażę? - Mac otworzyła laptopa i czekając, aż się włączy, zajrzała do zamrażarki. - Co jesz na kolację?

- Nie wiem. Jest dopiero piąta.

- Jestem głodna. Nie jadłam lunchu. Zapiekanka z kurczakiem. Mmmmm. Zapiekanka z kurczakiem. - Wyjęła pojemnik. - Zjedzmy to.

- Dobrze, ale najpierw chcę wziąć długą, gorącą kąpiel. Chcę zjeść w piżamie.

- Brzmi świetnie. Dlaczego o tym nie pomyślałam? No dobrze, popatrz.

Mac otworzyła zdjęcia w pierwszej pozie.

- Boże, ona naprawdę jest duża! - Parker roześmiała się i pochyliła nad laptopem. - Wygląda na taką szczęśliwą i oszołomioną tym stanem. Słodka. Ładne zdjęcia, Mac.

- Tak, są ładne. - Mac pokazała drugą pozę.

- No dobrze, te są świetne. Seksowne, kobiece, pełne energii, zabawne. Fantastyczne. Zwłaszcza to, na którym pochyla głowę i patrzy w obiektyw. Wygląda trochę jak czarownica. Światło naprawdę dodaje klimatu.

- Wycieniuję je jeszcze bardziej. Zrobiłyśmy jeszcze jedną pozę.

Mac otworzyła kolejny katalog i odsunęła się od komputera.

Parker wyprostowała się na krześle.

- Mój Boże, Mac, te są zachwycające. One... Wygląda jak rzymska bogini.

Parker oglądała uważnie każdy slajd. Biały materiał spływał spod okrągłego brzucha Rosy i rozlewał się niczym rzeka usiana płatkami róż. Modelka, z włosami rozpuszczonymi na ramiona, jedną rękę oparła na piersiach, drugą położyła na sterczącym wypukłym wzgórku.

Patrzyła prosto w obiektyw.

- Zachwycające są te wypukłości, załamania, linie. Światło... to, jak podkreśla jej oczy. Wiedza i moc, które się w nich kryją. Pokazywałaś jej jakieś zdjęcia?

- Wszystkie. Była tak zdenerwowana, że musiałam jej pokazać, żeby była pewna, że usunę wszystkie, które jej się nie spodobają.

- I co powiedziała?

- Rozpłakała się. Ale z aprobatą. Pewnie to te hormony. Łzy po prostu zaczęły jej płynąć po policzkach, co mnie śmiertelnie przeraziło. A potem powiedziała najlepsze, co mogła. - Mac przerwała na chwilę, żeby rozkoszować się wspomnieniem. - Powiedziała, że już nigdy nie będzie myślała, że jest gruba i niezdarna, ponieważ wygląda wspaniale.

- Och.

- Wiem. Sama o mało się nie rozpłakałam. Chciała od razu je zabrać. Musiałam ją powstrzymywać, żeby móc trochę obrobić zdjęcia. I wolałabym, żeby nie dokonywała wyboru pod wpływem takich emocji.

- To ogromna satysfakcja, prawda, kiedy tak bardzo uszczęśliwiasz kogoś swoją pracą. Jesteśmy zmęczone i głodne, ale odwaliłyśmy dzisiaj kawał cholernie dobrej roboty.

- W takim wypadku może pożyczysz mi piżamę?

- Wstaw jedzenie do piekarnika na niską temperaturę i razem pójdziemy po piżamy.

- Umowa stoi. Mam ochotę na jakiś łzawy romans. A ty? Kolacja i film?

- Brzmi świetnie.

- Skoro mowa o kolacji i filmie, przynajmniej jedno zaliczę w sobotę z Carterem.

- Wiedziałam. - Parker pogroziła jej palcem.

- Zamierzam to utrzymywać na niezobowiązującym poziomie. Prawdopodobnie w pewnym momencie dojdzie do seksu, ale bez zobowiązań.

- Ustalanie granic relacji przed zaokrętowaniem. Bardzo rozsądnie.

- Twój subtelny sarkazm na mnie nie działa. - Mac zamknęła drzwiczki piekarnika i oparła się o kuchenkę. - Wczoraj to była anomalia, napad paniki spowodowany brakiem interesujących randek w moim życiu.

- Jestem pewna, że masz rację. - Parker wstała i przed wyjściem z kuchni objęła przyjaciółkę za ramiona. - Mamy niewielkie możliwości interesujących randek w okolicy, chyba że jesteś Emmą.

- Ty nie umawiasz się na randki.

- Wiem. To skomplikowana sprawa. Jaki film? Łzawy czy żyli długo i szczęśliwie?

- Musi być długo i szczęśliwie, zwłaszcza do zapiekanki z kurczaka.

- Dobry wybór. Może sprawdzimy, czy dziewczyny też nie miałyby ochoty?

Zaczęły wchodzić na trzecie piętro.

- Hej, Parks, co zrobisz, jak już będziesz bardzo stara i nie będziesz mogła się wdrapywać po tych wszystkich stopniach?

- Pewnie zamontuję windę. Nie zostawię tego miejsca. Nigdy.

- Domu czy firmy?

- Ani jednego, ani drugiego.

Zanim pokonały ostatni zakręt, zadzwonił telefon przyczepiony do paska Parker.

- Cholera.

- Idź na górę - poleciła Parker. - Weź sobie piżamę. Ja to załatwię i zaraz do ciebie przyjdę. - Zerknęła na wyświetlacz i otworzyła aparat. - Cześć, Shannon! Jesteś gotowa na przyszły tydzień? - Ze śmiechem skręciła w stronę biura. - Wiem, tysiące spraw. Nie martw się, nad wszystkim panujemy.

Panny młode, pomyślała Mac, idąc dalej. Większość z nich tak bardzo przejmowała się szczegółami. Jeżeli ona kiedykolwiek będzie brała ślub - co jest wysoce nieprawdopodobne - skoncentruje się na szerszym obrazie. A szczegóły zostawi Parker.

Weszła do sypialni przyjaciółki, w której na szerokim łóżku leżała puszysta kołdra przykryta narzutą w kolorze słomy, a świeże kwiaty stały w wazonie. Żadnych porozrzucanych ubrań czy butów kopniętych w kąt.

Żadnego kurzu, bałaganu, rozmyślała Mac, otwierając szufladę komody, gdzie - jak się spodziewała - leżały cztery starannie złożone piżamy.

- Ja też jestem uporządkowana - mruknęła do siebie. - Po prostu nie podchodzę do kwestii porządku aż tak zasadniczo.

Zabrała jedną piżamę do pokoju gościnnego i rzuciła na łóżko. Długa, gorąca kąpiel wydawała się zbyt kusząca, żeby jej sobie odmówić. Mac puściła wodę, a potem wsypała do wanny sole kąpielowe. Zanurzając się w gorącej, pachnącej pianie, zastanawiała się nad wyborem babskiego filmu ze szczęśliwym zakończeniem.

Zdaniem Mac filmy, zwłaszcza te o miłości, powinny mieć szczęśliwe zakończenia, które w życiu zdarzały się tak rzadko. Miłość wygasała albo zmieniała się w nienawiść. Lub kończyła poczuciem porażającej obcości.

Mogła złamać się jak suchy patyk przez jeden nieostrożny krok. I wtedy potrzebny ci tydzień w spa, pomyślała Mac gorzko. Za który płaci ktoś inny.

Wiedziała, co Parker myśli na temat domu i firmy. Jednak zdaniem Mac nic nie trwa wiecznie.

Poza przyjaźnią, jeśli miało się szczęście - a ona była prawdziwą szczęściarą.

Ale domy, romanse? To zupełnie inna para kaloszy. W tych kwestiach Mac nie szukała „na zawsze”. „Teraz” jej absolutnie wystarczało.

Randka w sobotni wieczór. Facet, który ją interesował i pociągał, siedzący po drugiej stronie stołu. Tak, tyle jej wystarczy. A za tydzień? Cóż, nikt nie może przewidzieć, co się wydarzy.

Właśnie po to istniały fotografie - wszystko się zmienia, więc możesz zachować to, co jest. Zanim jutro wszystko odmieni.

Zanurzyła się po brodę w wodzie, gdy nagle do łazienki weszła Laurel.

- A co ty tu robisz? Odłączyli ci w domu ciepłą wodę?

- Nie, celebruję chwilę oraz perspektywę zapiekanki z kurczaka i babskiego filmu. Chcesz się przyłączyć? I nie mam na myśli kąpieli.

- Może. Właśnie skończyłam poprawiać tort weselny Holly - Deburke, po raz piąty. Nie pogardziłabym zapiekanką.

- Grzeje się w piekarniku. Trzeba zadzwonić do Emmy.

- Dobrze. Ja zadzwonię, a ty sobie celebruj.

Mac zamknęła oczy i westchnęła. Tak, przyjaźń. To jedyna rzecz, na którą kobieta zawsze może liczyć.

Rano Mac, wciąż w piżamie Parker, weszła do studia. Obudziła się o świcie, zwinięta jak krewetka na sofie w salonie, przykryta kaszmirowym kocem.

Dwie porcje zapiekanki pani G. sprawiły, że nie miała ochoty na śniadanie, ale kawa...

Mimo to, zanim przygotowała poranną porcję kofeiny, podeszła - zupełnie przypadkiem - do automatycznej sekretarki.

Żadnych wiadomości.

Skarciła się w duchu za ukłucie rozczarowania. Przecież nie siedziała i nie wyczekiwała na wiadomość od niego. Przez cały wieczór dobrze się bawiła. Poza tym teraz jej kolej na telefonowanie, jeżeli nadal chciała grać w ich małą grę.

I zachowuje się głupio.

Nie będzie myślała o Carterze Maguire, jego seksownych okularach i niemodnej marynarce z tweedu - oraz niesamowitych ustach. Miała kawę do zaparzenia, pracę do wykonania, życie do przeżycia.

- Randka w sobotni wieczór? To poważna sprawa.

Dlaczego, Carter pytał sam siebie, dlaczego musiał w ogóle otwierać usta? Dlaczego sądził, że wspomnienie na ten temat będzie po prostu krótką pogawędką przy kawie w pokoju nauczycielskim, zanim rozpoczną się lekcje?

- Cóż, powinienem sprawdzić quiz, który...

- Poważna - powtórzył Bob, pukając palcem w blat, żeby podkreślić znaczenie swoich słów. - Musisz dać jej kwiaty. Nie róże. Róże są zbyt istotne, zbyt symboliczne. Coś mniej zobowiązującego, może jeden z tych wielokwiatowych bukietów.

- Nie wiem, może. - Kolejna rzecz, o którą musi się martwić.

- Nic wielkiego ani krzykliwego. Ona pójdzie wstawić je do wazonu, co da ci czas na to, żeby wejść, porozmawiać, przełamać pierwsze lody. Więc zadbaj, żeby zrobić rezerwację na odpowiednią godzinę. Na którą zarezerwowałeś stolik?

- Jeszcze nie zarezerwowałem.

- Musisz się tym zająć. - Kiwając z powagą głową, Bob napił się kawy z odtłuszczoną śmietanką. - Dokąd ją zabierasz?

- Jeszcze nie jestem pewien.

- Musi to być miejsce o szczebelek wyżej niż średnia. Nie powinieneś od razu zabierać jej do najdroższej knajpy w mieście, ale też nie do najtańszej. Potrzebna ci atmosfera, ale nic nadętego. Jakiś miły, spokojny lokal.

- Bob, przez ciebie nabawię się wrzodów żołądka.

- To wszystko broń, Cart. Amunicja. Musi cię być stać na butelkę dobrego wina. Och, a po kolacji, jeśli powie, że nie chce deseru, zaproponuj, żeby coś wybrała, i zjecie go razem. Kobiety to uwielbiają. Dzielenie się deserem jest seksowne. I przy kolacji nie gadaj bez przerwy o swojej pracy. Zanudzisz ją na śmierć. Niech ona opowiada o swojej i co lubi robić. Potem...

- Czy powinienem robić notatki?

- Nie zaszkodziłoby. Jeśli kolacja przeciągnie się do, powiedzmy, dziesiątej lub dłużej, powinieneś mieć opracowany plan na pozostałą część wieczoru. Najlepsza jest muzyka. Zabierz ją gdzieś, gdzie będziecie mogli posłuchać muzyki. Jeśli kolacja skończy się wcześniej, musisz mieć wybrany film. O ile oczywiście ona nie będzie ci posyłała sygnałów z serii „chodźmy do mnie”. Jeżeli będzie...

- Nie wnikajmy w to, Bob. Po prostu zostawmy ten temat. - Ocalony przez dzwonek, dosłownie, pomyślał Carter, kiedy rozległ się sygnał rozpoczęcia lekcji. - Muszę iść do klasy.

- Pogadamy później. Spróbuję ci spisać kilka wskazówek.

- Świetnie. - Carter uciekł i wmieszał się w strumień uczniów oraz nauczycieli płynący korytarzem.

Pomyślał, że chyba nie dotrwa do soboty. Przynajmniej nie przy zdrowych zmysłach.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kupił jej kwiaty. Zirytowało go to, bo od początku zamierzał przynieść Mac bukiet, ale wykład Boba zamienił prosty gest w skomplikowany i istotny akt, tak najeżony pułapkami, że Carter postanowił jednak ominąć ten element.

Jedna z jej najlepszych przyjaciółek była florystką, prawda? Mac mogła obstawić sobie bukietami całe studio, jeśli tylko miała na to ochotę.

Potem zaczął się martwić, że jeżeli nie przyniesie jej tych cholernych kwiatów, popełni jakieś niepisane, ale powszechnie znane randkowe faux pas. W końcu zawrócił - zostawił sobie mnóstwo czasu na dojazd do Mac, na wypadek gdyby były korki, karambol na pięć samochodów albo liczne wypadki.

Wbiegł do supermarketu i stał oglądając, debatując sam ze sobą i oceniając kwiaty, dopóki pot nie wystąpił mu na czoło.

Przypuszczał, że Bob wygłosiłby jakąś ciętą uwagę na temat kupowania kwiatów w supermarkecie, ale Carter nie zdążyłby do kwiaciarni, a nie mógł przecież pójść do Emmy i zdać się na jej łaskę.

Żałował, że nie poprzestali na tamtej kawie. Odbyli miłą pogawędkę, przyjemnie spędzili czas. Teraz ty idź swoją drogą, ja swoją. To wszystko jest po prostu zbyt skomplikowane, zbyt intensywne. Ale przecież nie mógł teraz do niej zadzwonić z jakąś wymówką, nawet gdyby udało mu się aż tak dobrze skłamać. A szanse na to były bliskie zeru.

Ludzie ciągle umawiają się na randki, nieprawdaż? I rzadko umierają z tego powodu. Carter złapał barwny, niezobowiązujący bukiet i ruszył do ekspresowej kasy.

Są kolorowe, pomyślał z lekką złością. Ładnie pachną. W bukiet wetknięto kilka tych wielkich gerberów, które uznał za kwiaty przyjaźni. Żadnych budzących lęk róż, które według Prawa Boba oznaczałyby, że właściwie prosi Mackensie, żeby za niego wyszła i rodziła mu dzieci.

A zatem powinny być bezpieczne.

Może zbyt bezpieczne.

Miła kasjerka obdarzyła Cartera uśmiechem.

- Czyż nie są śliczne! Niespodzianka dla żony?

- Nie, nie mam żony.

- Och, zatem dla dziewczyny.

- Nie do końca. - Szukał portfela, a dziewczyna wybijała cyfry na kasie. - To tylko... Mogłaby mi pani powiedzieć, czy te kwiaty są odpowiednie na randkę? To znaczy, żeby dać je kobiecie, którą zapraszam na kolację.

- Oczywiście, że tak. Prawie wszyscy lubią kwiaty, prawda? Zwłaszcza my, dziewczyny. Ona pomyśli, że jest pan naprawdę słodki i dobrze wychowany.

- Ale nie są zbyt... - Natychmiast przestań, skarcił się w duchu.

Dziewczyna wzięła pieniądze i wydała resztę.

- Bardzo proszę. - Włożyła bukiet do przezroczystej siatki z plastiku. - I niech się pan dzisiaj świetnie bawi.

Jeśli nie można zaufać kasjerce w ekspresowej kasie, to komu można?

Carter zerknął na zegarek i uznał, że o ile nie trafi na gigantyczną kolizję, wciąż ma szansę zdążyć. Pomimo że czuł się głupio, wyjął z kieszeni listę, którą wydrukował dla niego Bob, i starannie skreślił punkt „Kupić kwiaty (nie róże)”.

Dalej widniało kilka sugestii dotyczących powitania i rozpoczęcia rozmowy, takich jak: „Wyglądasz pięknie”, „Świetna sukienka”, „Zobaczyłem te kwiaty i pomyślałem o tobie”.

Carter wepchnął listę z powrotem do kieszeni, zanim którekolwiek ze zdań wyryło mu się w pamięci. Jednak zdążył jeszcze przeczytać polecenie kolegi, żeby włączył radio w samochodzie na kanał z lżejszą muzyką klasyczną lub łagodnym jazzem, ale cicho.

Pomyślał, że chyba w końcu zabije Boba.

Przejechał kilka kilometrów, obsesyjnie rozmyślając nad wyborem muzyki, po czym wyłączył radio. Do diabła z tym. Skręcił w długi, kręty podjazd prowadzący do posiadłości.

- A jeżeli nie będzie ubrana w sukienkę? - mruknął, kiedy pomimo najszczerszych wysiłków wskazówki Boba wciąż krążyły mu po głowie. Na nieszczęście to pytanie przywołało mu na myśl obraz Mac w czarnych spodniach i białym staniku.

- Nie to miałem na myśli. Na litość boską, chodzi mi o to, że może być ubrana w coś innego niż sukienka. Co wtedy powiem, ładne spodnie? Strój, strój, świetny strój. Wiesz, że to się nazywa strój. Dobry Boże, zamknij się.

Objechał duży dom i skręcił w podjazd do mieszkania Mac.

We wszystkich oknach świeciły się światła i cały domek jaśniał. Przez duże okna Carter widział studio, lampy na statywach, granatową kotarę podtrzymywaną wielkimi, srebrnymi klamrami. Przed kotarą stal mały stolik i dwa krzesła. Na stoliku lśniły kieliszki do wina.

Czy to oznaczało, że najpierw będzie chciała się czegoś napić? Carter nie przewidział czasu na drinki. Czy powinien przesunąć rezerwację? Wysiadł z samochodu i ruszył w stronę drzwi. Wrócił do samochodu po kwiaty, które zostawił na przednim siedzeniu.

Pragnął, żeby ten wieczór już dobiegł końca. Z całego serca. Czując mdłości, podniósł rękę, żeby zapukać. Chciał, żeby już było jutro rano, spokojny niedzielny poranek, kiedy zajmie się ocenianiem wypracowań, czytaniem, pójdzie na spacer. Wróci do swojej komfortowej rutyny.

I wtedy Mac otworzyła drzwi.

Carter nie zauważył, w co była ubrana. Widział tylko i wyłącznie jej twarz. Zawsze dostrzegał tylko jej twarz - tę gładką, mleczną skórę otoczoną jaskrawymi włosami. Te zielone oczy czarownicy i nieoczekiwany urok dołeczków.

Zdał sobie sprawę, że wcale nie chce, żeby ten wieczór dobiegł końca. Chciał tylko, żeby się zaczął.

- Cześć, Carter.

- Cześć, Mackensie. - Zapominając o wszystkich radach Boba, podał jej kwiaty. - To dla ciebie.

- Miałam taką nadzieję. Wejdź. - Zamknęła za nim drzwi.

- Jakie śliczne. Uwielbiam gerbery, są wesołe. Chciałabym wstawić je do wody. Masz ochotę na drinka?

- Ach... - Rzucił okiem na stolik. - Jeżeli tak planowałaś...

- To? Nie, to wystrój do sesji, którą miałam dziś po południu. - Ruszyła do kuchni, zachęcając gestem, by poszedł za nią. - Portret zaręczynowy. Oboje są znawcami wina, ona pisze do magazynu kiperskiego, a on jest krytykiem kulinarnym. Dlatego wpadłam na pomysł, żeby zrobić im zdjęcia w scenerii bistro. - Mówiąc, wyjęła wazon i odwinęła kwiaty.

- To wspaniałe, że potrafisz dopasować wystrój do ludzi, których fotografujesz. Sherry jest zachwycona swoimi zdjęciami.

- To było proste. Dwoje ludzi, zakochanych w sobie do szaleństwa, przytula się na kanapie.

- To proste tylko wtedy, gdy wiesz, że Sherry i Nick nie siedzieliby w eleganckim bistro, sącząc wino, albo na podłodze, w otoczeniu sterty książek - i w towarzystwie bardzo dużego kota.

- Sesja zaręczynowa Mason - Collari. Dzisiaj wydrukowali zdjęcia, prawda? Codziennie przeglądasz w gazecie kolumnę z ogłoszeniami ślubnymi?

- Dopiero odkąd cię znowu spotkałem.

- Umiesz znaleźć właściwą odpowiedź!

Ponieważ nikt nigdy tak go nie określił, Carterowi nie przyszła do głowy żadna odpowiedź. Mac postawiła wazon na środku blatu.

- Rano podniosą mnie na duchu, nawet przed pierwszą kawą.

- Kasjerka w sklepie powiedziała, że ci się spodobają. Miałem mały kryzys, który pomogła mi pokonać.

Rozbawienie sprawiło, że na jej policzkach ukazały się dołeczki.

- Na kasjerkę w sklepie zawsze można liczyć.

- To samo pomyślałem.

Mac wyszła z kuchni i wzięła płaszcz z kanapy.

- Jestem gotowa, jeśli ty jesteś.

- Oczywiście. - Carter podszedł, żeby pomóc jej się ubrać. Mac zerknęła na niego przez ramię.

- Za każdym razem, kiedy to robisz, żałuję, że nie mam dłuższych włosów, żebyś musiał wyciągnąć je spod kołnierza.

- Podobają mi się twoje krótkie włosy. Odsłaniają szyję. Masz bardzo ładną szyję.

Odwróciła się i popatrzyła na niego.

- Idziemy na kolację.

- Tak. Zrobiłem rezerwację. Na dziewiętnastą trzydzieści w...

- Nie, nie. Chciałam powiedzieć, że idziemy na kolację, więc żebyś nie zinterpretował tego jako zaproszenie do zostania w domu. Ale naprawdę muszę to zrobić, żeby móc cieszyć się posiłkiem bez rozmyślania na ten temat.

Wspięła się na palce, splotła ręce za jego głową. I dotknęła wargami, miękkimi i zapraszającymi, jego ust. Carter poczuł dreszcz rozkoszy. Musiał walczyć ze sobą, żeby nie odpowiedzieć jej gorącym pocałunkiem, jak zrobił to wcześniej, żeby uwolnić choć odrobinę tłumionego pożądania. Przesunął dłońmi w górę jej ciała, niestety okrytego płaszczem, a potem w dół, dopóki przeszywający dreszcz nie przeszedł w lekkie ciarki.

Mac odsunęła się, uroczy rumieniec rozgrzał jej mleczną, porcelanową cerę.

- Ma pan do tego prawdziwy talent, panie profesorze.

- Kiedyś spędzałem mnóstwo czasu na rozmyślaniu o pocałunkach z tobą. Niedawno te myśli odżyły. Może to dlatego.

- Albo po prostu masz wrodzony talent. Lepiej już chodźmy albo zrezygnuję z kolacji. - Nie oczekuję, że...

- Mogłabym.

Ponieważ znowu osłupiał, Mac uprzedziła go w drodze do drzwi i sama je otworzyła.

Wypełniła samochód całą sobą. Tak odczuł to Carter. Swoim zapachem, głosem, śmiechem. Po prostu obecnością. Co dziwne, zupełnie przestał się denerwować.

- Zawsze jeździsz z dozwoloną prędkością? - zapytała.

- To irytujące, prawda? - Zerknął na nią i musiał się uśmiechnąć na widok rozbawionego spojrzenia Mac. - Jeśli przekroczę limit choćby o kilka kilometrów na godzinę, czuję się jak kryminalista. Corrine zazwyczaj mó­wiła...

- Corrine? - zapytała, kiedy zamilkł.

- Ktoś, kogo denerwowałem, prowadząc samochód. - I najwidoczniej robiąc wszystko inne.

- Była dziewczyna.

- Nic ważnego, naprawdę. - Dlaczego nie włączył radia?

- Widzisz, teraz to tajemnica i jestem jeszcze bardziej ciekawa. Opowiem ci najpierw o jednym z moich byłych, na dobry początek. - Popatrzyła na niego i znowu dostrzegł uśmiech w tych zielonych oczach. - Co powiesz o świeżo opierzonym gwiazdorze rocka, który przez filtr zakochania przypominał mi Jona Bon Jovi. Wyglądem, nie talentem.

Nazywał się Gregg, ale chciał, żeby mówić do niego Rock. Naprawdę. - Rock jak?

- Ach, po prostu Rock. Jak Prince czy Madonna. W każdym razie, kiedy miałam dwadzieścia lat, wydawał mi się niewyobrażalnie seksowny i odlotowy i w seksualnym delirium poświęciłam mnóstwo czasu, talentu i pieniędzy na robienie jemu i jego zespołowi zdjęć indywidualnych, grupowych oraz na okładkę płyty, którą sami wyprodukowali. Prowadziłam im furgonetkę, robiłam za groupie. Przez ponad dwa miesiące. Dopóki nie przyłapałam go, jak wpija się w usta basisty. Gościa o imieniu Dirk.

- Och. Cóż, to bardzo smutne.

- Słyszę rozbawienie w twoim głosie.

- Nie, jeżeli naprawdę poczułaś się zraniona.

- Byłam wręcz zdruzgotana. Co najmniej przez pięć minut. A potem przez całe tygodnie wściekła. Byłam przykrywką tego sukinsyna. Mam wielką satysfakcję, że teraz sprzedaje urządzenia kuchenne w Stamford. I nawet nie duże urządzenia, tylko miksery, tostery i kuchenki.

- Dobra kuchenka nie jest zła.

Mac roześmiała się. Skręcili na parking.

- „Pod Wierzbami”. Dobry wybór, Carter. Zawsze podają smaczne jedzenie. Laurel pracowała tu jako cukiernik, zanim założyłyśmy „Przysięgi” i jeszcze chwilę potem, dopóki nie wyszłyśmy na prostą.

- Nie wiedziałem. Nie zaglądałem tu od kilku miesięcy, ale ostatni raz byłem z...

- Corrine.

- Nie. - Uśmiechnął się lekko. - Z przyjaciółmi, którzy umówili mnie na randkę w ciemno. To był bardzo dziwny wieczór, ale jedzenie, tak jak powiedziałaś, okazało się dobre.

Wysiadł z samochodu i obszedł auto, żeby otworzyć przed Mac drzwi, ale ona już wysiadała. Naturalnym gestem wyciągnęła do niego rękę, a serce Cartera zaczęło bić dwa razy szybciej.

- Dlaczego dziwny?

- Ona miała głos jak skrzypce, na których ktoś gra nienaciągniętym smyczkiem. Nieładnie, że tak mówię, ale to prawda. W dodatku dopiero co przeszła na niskowęglowodanową, beztłuszczową, pozbawioną soli dietę. Jadła sałatkę bez sosu, jeden liść, jedną gałązkę, jeden kawałek marchewki naraz. To było żenujące.

- Ja mam wilczy apetyt.

- Trudno w to uwierzyć.

- Tylko poczekaj.

Podeszli do drzwi w chwili, gdy te stanęły otworem. Z restauracji wyszedł młody mężczyzna w rozpiętym płaszczu, bez czapki, rękawiczek i szalika. Wiatr natychmiast rozwiał ciemne włosy okalające jego niewiarygodnie przystojną twarz. Zerknął na Mac i jego idealnie wykrojone usta wygięły się w uśmiechu, a w oczach koloru morza o północy zapłonął błysk.

- Cześć, Makadamia. - Podniósł ją za łokcie i pocałował w usta. - Ze wszystkich knajp, we wszystkich miastach... Carter? - Postawił Mac na ziemi i wyciągnął dłoń. - Co u ciebie słychać, brachu?

- Wszystko w porządku, Del. A u ciebie?

- Dobrze. Kopę lat. Co wy tu robicie?

- Pomyśleliśmy, że skoro podają tu jedzenie, to coś zjemy.

Del wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Dobry plan. A zatem idziecie na kolację. Razem. Nie wiedziałem, że jesteście parą.

- Nie jesteśmy - odpowiedzieli chórem, a Carter odchrząknął.

- Idziemy na kolację.

- Tak, to już zostało ustalone. Ja miałem krótkie spotkanie biznesowe przy drinku, a teraz pędzę do przyjaciół na drugą stronę miasta. Inaczej poszedłbym z wami na jednego i przesłuchał świadków. Muszę lecieć. Do zobaczenia.

Mac patrzyła, jak Delaney Brown biegnie w kierunku parkingu.

- Kim jest ten facet? - zapytała, a Carter się roześmiał. Siadając, Mac zastanawiała się, czy Carter specjalnie poprosił o stolik w kącie, czy po prostu mieli szczęście. To miejsce dawało im poczucie intymności. Mac podziękowała za koktajl, woląc wino do obiadu, po czym, ignorując menu, odwróciła się do Cartera.

- A zatem sałatożerne, piszczące skrzypce. Nie było ciągu dalszego?

- Nie sądzę, żeby którakolwiek ze stron była zainteresowana kontynuacją.

- Często chodzisz na randki w ciemno?

- To była moja pierwsza i ostatnia. A ty?

- Nigdy. To zbyt przerażające. Poza tym zawarłyśmy we cztery umowę, całe lata temu, że nigdy nie będziemy sobie nawzajem nic organizować. Wyszło nam to na dobre. A zatem, czy jest pan zainteresowany uczestnictwem w konsumpcji wina, doktorze Maguire?

Carter podsunął jej listę win.

- Ty wybierasz.

- Odważnie z twojej strony. - Otworzyła listę i przejrzała. - Nie jestem znawczynią wina, robię im tylko zdjęcia, ale mają tu Shiraz, które lubię.

Nie skończyła jeszcze mówić, kiedy do ich stolika podszedł kelner z butelką Shiraz.

- To się nazywa doskonała obsługa - pochwaliła Mac.

- Pan Maguire? Dzwonił pan Brown i prosił, żeby przekazać to panu z wyrazami szacunku. Albo jakiekolwiek inne wino, jeśli to państwu nie odpowiada.

- Ach ci Brownowie. - Mac potrząsnęła głową. - Nigdy nic im nie umknie. Chętnie wypiję kieliszek, dziękuję. Carter?

- Pewnie. To bardzo milo z jego strony.

To prawda, pomyślała Mac, tak jak subtelne mrugnięcie, które jej posłał. Wiedziała, że przy pierwszej możliwej okazji Del będzie się z niej nabijał do utraty tchu.

Zdaniem Cartera nie miała wilczego apetytu, ale też nie dziobała przez dziewięćdziesiąt minut jednej sałatki. Podobał mu się sposób, w jaki gestykulowała kieliszkiem lub widelcem, kiedy mówiła. I jak skubnęła kawałek okonia z jego talerza, nie pytając o pozwolenie.

Nie miał nic przeciwko temu, ale podobało mu się, że nie zapytała.

- Proszę, spróbuj mojego steku. - Odkroiła mu kawałek.

- Nie, dziękuję.

- Nie jesz czerwonego mięsa?

- Jem.

- Tylko spróbuj. Będziesz miał danie mięsno - rybne.

- No dobrze. Chcesz trochę ryżu?

- Nie. Nie mam pojęcia, dlaczego ludzie jedzą ryż. No dobrze, wracając do tematu. Naprawdę obejrzałeś z klasą „Clueless”, żeby ocenić aktualność „Emmy” Jane Austen?

- Chciałem pokazać, że literatura nie jest martwa, że tematyka, dynamika, a nawet zwyczaje z epoki Emmy mają swoje odbicie w naszych czasach.

- Szkoda, że nie miałam takich nauczycieli jak ty. Podobał ci się ten film? „Clueless”?

- Tak. Pomysłowy.

- Uwielbiam kino. Wczoraj wieczorem urządziłyśmy sobie podwójny seans, ale przejadłam się zapiekanką z kurczaka i zasnęłam przy „Prosto w serce”. Hugh Grant.

- Znowu machnęła kieliszkiem. - „Rozważna i romantyczna”. Widziałeś?

- Tak. Moim zdaniem to piękna adaptacja, pełna szacunku dla oryginału. Czytałaś książkę?

- Nie. Wiem, to okropne. Czytałam „Dumę i uprzedzenie”. Bardzo mi się podobała. Chciałabym przeczytać ją jeszcze raz, kiedy mam już w głowie obraz Colina Firtha jako Pana Darcy'ego. Jaki jest twój ulubiony film oparty na książce?

- Mój ulubiony? „Zabić drozda”.

- Och, Gregory Peck. Tę książkę czytałam - dodała.

- Jest świetna, ale och, Gregory Peck. Atticus Finch. Ojciec idealny. Ta scena na samym końcu, kiedy ona... jak jej było na imię?

- Scout.

- Tak, kiedy ona jest narratorką, a my widzimy go przez okno, jak siedzi przy łóżku syna. To takie piękne. Jako dziecko wyobrażałam sobie, że Atticus jest moim ojcem. Albo Gregory Peck, wszystko jedno. Byłby przy mnie, kiedy budzę się rano. Chyba nigdy mi to nie minęło. Żałosne.

- Ja tak nie myślę. Nie wiem, jak to jest dorastać bez ojca. Często widujesz się ze swoim tatą?

- Nie, prawie nigdy. Kiedy się spotkamy, raz na kilka lat, jest nadzwyczaj czarujący i czuły. Ja się angażuję, a potem nie mogę się pozbierać, kiedy on znika i natychmiast znowu mnie ignoruje. Jest typem człowieka żyjącego tu i teraz. Jeśli nie ma cię z nim w tej chwili, nie istniejesz.

- Sprawia ci ból.

- Tak. Wciąż na nowo. Ale to zbyt przygnębiający temat na tak miłą kolację. Podaj mi jeszcze jeden tytuł adaptacji, którą lubisz.

Carter miał ochotę pogłaskać Mac po włosach i przytulić, ale wiedział, że nie taka pociecha była jej potrzebna. Przeszukał zasoby pamięci.

- „Stań przy mnie”.

Zmarszczyła brwi, próbując umiejscowić tytuł.

- Nie znam tej książki. Kto ją napisał? Steinbeck? Fitzgerald? Yeats?

- Stephen King. Film jest oparty na jego opowiadaniu „Ciało”.

- Poważnie? Czytasz Kinga? On mnie śmiertelnie przeraża, ale nie potrafię się oprzeć. Poczekaj! To ten film, w którym chłopcy wyruszają na poszukiwanie faceta, którego prawdopodobnie przejechał pociąg? Przypominam sobie. Kiefer Sutherland gra skończonego dupka. Jest świetny.

- To film o przyjaźni i lojalności. O dorastaniu, wzajemnym wsparciu.

- Masz rację - powiedziała, przyglądając mu się uważnie. - To prawda. Założę się, że jesteś naprawdę fantastycznym nauczycielem.

- Czasami.

Mac odsunęła talerz i z kieliszkiem wina w dłoni odchyliła się na krześle.

- Co robisz, kiedy nie uczysz, nie czytasz albo nie oglądasz filmów opartych na literaturze?

- To w sumie wszystko, co robię.

- Golf, wspinaczka, zbieranie znaczków?

Carter uśmiechnął się i pokręcił głową.

- Nie.

- Szpiegostwo międzynarodowe, malowanie pastelami, polowanie na kaczki?

- Musiałem porzucić szpiegostwo ze względu na męczące podróże. Jestem dosyć nudny.

- Nie, nie jesteś. A uwierz mi, spodziewałam się, że będziesz.

- Ach... Dziękuję?

Pochyliła się, żeby dźgnąć go palcem w ramię, i znowu się odsunęła.

- No dobrze, Carter, teraz, skoro wlałeś już w siebie - dobry Boże! - trzy czwarte kieliszka wina...

- Prowadzę.

- Z dozwoloną prędkością - dodała. - Pora, żebyś opowiedział mi o Corrine.

- Och, naprawdę nie ma o czym opowiadać. Zobaczyła to, maleńki błysk w jego oczach.

- Zraniła cię. Przepraszam. Jestem niewrażliwa i wścibska.

- Nie, nie jesteś. A spodziewałem się, że będziesz. Uśmiechnęła się.

- Proszę, proszę, jaki z ciebie słodki mądrala. Może zamówisz deser, żebym ja mogła nie zamawiać, a potem zjeść połowę twojego?

Nie śpieszyli się. Mac zapomniała, jakie to uczucie jeść posiłek z mężczyzną, z którym można prowadzić długą, błyskotliwą konwersację. Z takim, który potrafił słuchać uważnie - bez względu na to, czy myślał o potencjalnym bonusie na koniec wieczoru.

Zdała sobie sprawę, że Carter zmuszał ją do myślenia. I bawił. Do cholery, ten facet był czarujący w taki bezpretensjonalny, niewystudiowany sposób.

A kiedy włożył okulary, żeby przeczytać menu, krew w jej żyłach zaczęła szybciej krążyć.

- Chcesz jeszcze dokądś pójść? - zapytał w drodze do samochodu. - Pewnie już za późno na kino. Może do klubu?

- Dwa dni temu byłam w klubie z dziewczynami.

- Innym razem, pomyślała. Chyba bardzo się myliła, uznając, że Carter Maguire nie pasowałby do scenerii klubowej.

- Powinnam wracać. Miałam w tym tygodniu kilka zarwanych nocy, a jutro muszę nadgonić trochę z pracą.

Otworzył przed nią drzwiczki.

- Umówisz się jeszcze ze mną?

Poczuła lekki ucisk w żołądku, że spytał, i to akurat w taki sposób. Oddając jej władzę. Przerażające.

- Myślę nad tym.

- Okej.

Kiedy wsiadł, Mac pochyliła się ku niemu.

- Pięć głównych powodów, dla których chcesz się ze mną jeszcze spotkać.

- Czy muszę je podać według ważności? Cholera, cholera, on naprawdę się jej podobał.

- Nie. Szybko, pięć pierwszych punktów, które przyjdą ci do głowy.

- No dobrze. Podoba mi się sposób, w jaki mówisz. Podoba mi się to, jak wyglądasz. Chciałbym dowiedzieć się o tobie czegoś więcej. Chciałbym się z tobą przespać. I kiedy jestem z tobą, czuję.

- Co czujesz?

- Po prostu czuję.

- To dobra odpowiedź - odrzekła po chwili. - Naprawdę dobra odpowiedź.

- Wyliczysz mi swoją piątkę?

- Wciąż nad tym pracuję. Ale żeby wszystko było jasne, jestem dobra w randkowaniu, ale wykazuję tendencje spadkowe, jeśli chodzi o związki.

- Nie sądzę. Jak mogłabyś mieć kłopoty ze związkami, skoro od dziecka utrzymujesz relacje z trzema przyjaciółkami? Relacje na różnych poziomach.

- Nie uprawiam z nimi seksu.

- To interesujący wyróżnik, ale intymność jest jedynie częścią więzi, które wykraczają poza przyjaźń. Nie definiuje ich.

- Przestań, Carter, seks to potęga. Nie wspominając o pracy i wysiłku, jakie trzeba włożyć w utrzymanie związku, w którym występuje. Ale skupmy się przez chwilę na seksie.

- Nie jestem pewien czy to rozsądne, kiedy prowadzę.

- A jeżeli wejdziemy na ten poziom i będzie klapa? Co wtedy?

- Cóż, najpierw zastosowałbym pierwszą zasadę. W większości działań ćwiczenie czyni mistrza. Z chęcią bym potrenował.

- Słodkie. Ale jeżeli nie będzie klapy, sytuacja zacznie się komplikować.

Zerknął na nią.

- Zawsze piętrzysz problemy?

- W tej kwestii tak. Nawet nie utrzymuję kontaktów z żadnym ze swoich byłych. Nie mówię, że ich nienawidzę i życzę im powolnej śmierci albo żeby przynajmniej zostali skazani na sprzedawanie przez wieczność kuchenek. Po prostu nie utrzymujemy ze sobą kontaktów. A ciebie lubię.

Przez chwilę prowadził w milczeniu.

- Pozwól, że podsumuję. Lubisz mnie i czujesz, że jeżeli seks nie okaże się dobry, przestaniemy się lubić. A jeżeli będzie dobry, to skomplikuje sytuację i też przestaniemy się lubić.

- W twoich ustach to brzmi głupio.

- No to teraz mam nad czym rozmyślać. Mac stłumiła parsknięcie.

- Spryciarz z ciebie, Carter. Jesteś subtelny i podstępny, ale mądrala z ciebie. To też mi się podoba.

- A mnie się podoba, że nie jesteś zbyt subtelna w tym temacie. Zatem przypuszczam, że kwestia naszego związku została przesądzona.

Posłała mu karcące spojrzenie, ale kąciki jej ust zadrżały. Carter uśmiechnął się do niej, parkując przed studiem.

- Zaprzątasz moje myśli, Mackensie. Kiedy jestem z tobą i kiedy nie jestem.

Wysiadł z samochodu i odprowadził ją do drzwi.

- Czy byłbym namolny, gdybym jutro zadzwonił?

- Nie. - Szukając kluczy, nie spuszczała wzroku z jego oczu. - Myślę o zaproszeniu cię do środka.

- Ale...

- Hej, to ja powinnam dodać: „ale”.

- I możesz rozwinąć zdanie. Ale to nie jest dobry pomysł. Jeszcze nie. Ponieważ kiedy, jeżeli - poprawił się - pójdziemy razem do łóżka, nie powinniśmy tego robić, żeby coś udowodnić albo odpowiedzieć na jakieś pytanie. Myślę, że powinniśmy to zrobić po prostu dlatego, że siebie pragniemy.

- Jesteś rozsądnym człowiekiem, Carter. Chyba lepiej, żebyś pocałował mnie na dobranoc.

Pochylił się i ujął jej twarz w dłonie. Długie palce, pomyślała Mac, chłodny dotyk na skórze. Oczy o łagodnym kolorze i intensywnym wyrazie. Minęła chwila i jeszcze jedna, aż jej serce rzuciło się do galopu, zanim musnął ustami jej wargi.

Delikatnie, lekko, a pędzące serce Mac zatrzepotało.

Jej skóra i krew zawrzała, kiedy przyciągnął ją do siebie, całując coraz głębiej, za każdym razem o ton głębiej, a potem wszystko pokryła mgła.

Poddała się, a jej długie, niskie westchnienie było wyrazem kapitulacji. Chciał jej dotknąć, poczuć w dłoniach te piękne piersi, przesunąć palcami w dół, po jej plecach, poczuć dreszcz, kiedy jej nogi oplotą jego ciało.

Chciał więcej, niż mógłby pragnąć rozsądny człowiek.

Odsunął się, zadowalając się jedynie muśnięciem kciuka po jej dolnej wardze.

- Być może popełniam błąd - powiedziała.

Szybko weszła do domu i oparła się o zamknięte drzwi. Zastanawiała się, czy błąd polegał na tym, że nie zaprosiła go do środka, czy na świadomości, że niedługo to zrobi.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Mac spędziła bite cztery godziny nad miniaturami, Photoshopem, wydrukami. Przy pracy była skupiona i spokojna. Nie miała czasu na błądzenie myślami wokół seksownego nauczyciela literatury angielskiej, kiedy klienci oczekiwali - i zasługiwali - na to, co najlepsze.

Koncentrowała się na wydobywaniu kolorów, rozjaśniając lub przyciemniając barwy, żeby przekazać nastrój, emocje.

Podkreśliła naturalność panny i pana młodego, kiedy szli kościelną nawą, roześmiani, ze splecionymi dłońmi, i rozmyła tło tak, aby było widać tylko ich dwoje, nic więcej.

Tylko oni dwoje, pomyślała, nieskończenie szczęśliwi w pierwszych sekundach małżeństwa. Wszystko wokół nich ma miękkie kontury, jak ze snu, wyraźne są tylko ich twarze, ruchy, zjednoczenie.

Reszta powróci, uznała, głos, ruch, tło. Ale w tej chwili, w tym obrazie, oni byli wszystkim.

Zadowolona dodała cień, odrobinkę szarości, zanim wydrukowała próbną odbitkę, którą obejrzała uważnie w poszukiwaniu skaz.

Dołączyła fotografię, jak czasami robiła, do zamówienia. Mały prezent dla młodej pary. Potem zmieniła stanowisko pracy, rozpakowała album, który wybrali klienci, i zaczęła układać zdjęcia obrazujące ich podróż przez cały dzień.

Następnie ułożyła w mniejszych albumach zdjęcia wybrane przez rodziców.

Usiadła z powrotem przy komputerze, by zrobić zwyczajową kartkę z podziękowaniami dla gości ozdobioną portretem wybranym przez nowożeńców. Spakowała kartki po dwadzieścia pięć sztuk, każde pudełko owinęła cienką białą wstążką i wreszcie zrobiła sobie przerwę.

Wciąż musiała jeszcze poprawić i obramować tuzin portretów do prywatnej galerii państwa młodych i te, które wybrali jako prezenty.

Zrobię to jeszcze dzisiaj, obiecała sobie, wstając i przeciągając się. Nabrała rozpędu, więc rano będzie mogła zadzwonić do klientów i umówić się na odbiór zamówienia.

Zgięła się w pasie, opuściła luźno ramiona i słysząc pukanie do drzwi, zawołała:

- Otwarte!

- Wciąż nie masz tyłka.

Pochylona Mac odwróciła głowę i zobaczyła Delaneya stojącego do góry nogami.

- A tak coś przeczuwałam.

- Wpadłem na chwilę zostawić dokumenty i pogadać z Parker w drodze na mecz do Jacka. - Zdjął płaszcz, rzucił go na kanapę. - Jak smakowało wino?

- Bardzo dobre, dziękuję, Panie Słodki.

- Ty i Carter Maguire, co? - Czując się jak u siebie w domu, poszedł do kuchni. Mac usłyszała trzaśniecie otwieranych drzwi lodówki, a potem jego pełen urazy głos: - Mac, naprawdę nie masz tyłka. Dlaczego w lodówce nie widać nic oprócz dietetycznej coli?

- Żeby tacy goście jak ty nie wyżerali mi zapasów. Wyprostowała się, kiedy wrócił, otwierając puszkę.

- Darowanemu koniowi... Plotka głosi, że spiknęliście się z Carterem, bo jego siostra jest waszą klientką.

- Tak, z tego powodu spotkaliśmy się ponownie.

- I przy pierwszej nadarzającej się okazji pokazałaś mu balony.

Mac uniosła brwi.

- To nie mogą być słowa Parker, która jest twoim źródłem informacji. Jeśli zamierzasz zachowywać się jak dziewczyna, to może usiądziemy i zapleciemy sobie nawzajem warkoczyki, plotkując?

- Masz za mało włosów. - Skrzywił się, wypiwszy łyk coli. - Fuj. W każdym razie, wracając do tematu. Mężczyzna musi być zainteresowany i lekko podejrzliwy w stosunku do facetów, którzy spotykają się z jego przyszywaną młodszą siostrą.

Mac poszła po colę dla siebie.

- Poszliśmy na kolację. Zgodnie z moją wiedzą, ludzie robią to już od jakiegoś czasu.

- Randka numer dwa, według mojego nieomylnego źródła. Nie licząc striptizu. - Poruszył znacząco brwiami.

- To nie był striptiz, tylko chwilowy brak koszuli, ty perwersie.

- Jestem znany pod wieloma imionami. A przez te twoje wykręty zaczynam się zastanawiać, czy to przypadkiem nie jest coś poważnego.

- Wcale się nie wykręcam. Jaki masz problem z Carterem?

- Żadnego poza tym, że ty jesteś tobą, a on mężczyzną. Lubię go. - Wzruszył ramionami i usiadł na oparciu kanapy. - Zawsze lubiłem. Wczoraj spotkaliśmy się po raz pierwszy od jego powrotu. Słyszałem, że był związany z Corrine Malton, pracowała u jednego z klientów Jacka i Jack jej nie znosił.

- Co o niej wiesz?

- Aha, czyli sprawa jest poważna.

- Zamknij się i powiedz mi.

- Niemożliwością jest wykonanie obu twoich poleceń naraz.

- Proszę cię, Del.

- Nic nie wiem poza tym, że wkurzała Jacka i najwidoczniej go podrywała. Kiedy jeszcze była z Carterem. Jak rozumiem, już nie jest.

- Jak ona wygląda? Jest ładna?

- Jezu, Mac, teraz ty gadasz jak dziewczyna. Nie mam pojęcia. Zapytaj Jacka.

Rozeźlona Mac wskazała na drzwi.

- Jeśli nie masz żadnych rewelacji, to zabieraj colę i idź. Pracuję.

Del wyszczerzył zęby w zniewalającym uśmiechu Brownów.

- A ja się tak dobrze bawię.

- Jeżeli nie sprzedasz mi żadnych rewelacji, to ode mnie też nic nie usłyszysz.

Zadzwonił telefon. Mac sprawdziła wyświetlacz, ale nie rozpoznała numeru.

- Fotografia Mac, „Przysięgi”.

- Mackensie! Pozdrowienia z pięknej, słonecznej Florydy.

- Mama. - Mac przystawiła palec wskazujący do głowy i kciukiem nacisnęła spust.

Del rzucił płaszcz z powrotem na kanapę. Nie zostawia się przyjaciół w potrzebie. A jeżeli dzwoniła Linda, Mac na pewno będzie potrzebowała pomocy.

- Bawię się fantastycznie. Czuję się jak zupełnie nowa kobieta!

- Czyj to telefon?

- Och, Ariego. Zostawiłam swój w pokoju, a siedzimy przy basenie. Właściwie ja siedzę, bo on właśnie poszedł sprawdzić, dlaczego tak długo czekamy na drinki. Słodki chłopak. Tu jest bosko! Mam zaraz zabieg, ale po prostu musiałam najpierw z tobą porozmawiać, więc Ari pożyczył mi swój telefon. Jest takim dżentelmenem.

Jezu, pomyślała Mac, przecież sama to przepowiedziała.

- Cieszę się, że dobrze się bawisz.

- To miejsce ma na mnie zbawienny wpływ. Na moje zdrowie i samopoczucie, mentalne i emocjonalne. Potrzebny mi jest jeszcze jeden tydzień. Mac zamknęła oczy.

- Nie mogę ci pomóc.

- Oczywiście, że możesz! Kotku, muszę to dokończyć. Jeżeli teraz przerwę, wrócę i znowu się rozsypię. To wszystko zostałoby zmarnowane, wyrzuciłabyś pieniądze w błoto. Proszę tylko, żebyś dala mi jeszcze tysiąc. No cóż, dwa dla absolutnego bezpieczeństwa. Muszę poskładać się w ca­łość.

- Nie mam już pieniędzy. - Mac pomyślała o pracy, którą właśnie wykonała, o ponad czterech godzinach roboty w niedzielę.

- Możesz je przelać - zaćwierkała Linda głosem, który nabrał ostrych nut. - Przecież nie musisz pędzić tu z gotówką, na litość boską. Po prostu zadzwoń do biura, podaj numer swojej karty kredytowej, a oni zajmą się resztą. To proste. Już ich uprzedziłam, że będziesz dzwonić, więc...

- Nie możesz mi tego ciągle robić. - Mac czuła, że głos jej się załamuje. - Nie możesz oczekiwać, że wciąż będę płacić i płacić, i płacić. Ja...

Podskoczyła, kiedy Del wyrwał jej telefon z dłoni.

- Nie - zaczęła, ale on uciszył ją jednym spojrzeniem.

- Linda? Cześć, mówi Delaney Brown. Wybacz, Mackensie musiała przerwać rozmowę.

- Nie skończyłyśmy...

- Tak, skończyłyście, Linda. Ty skończyłaś. Czegokolwiek domagasz się tym razem, powiedziała „nie”. Teraz jest zajęta.

- Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób. Myślisz, że skoro jesteś Brownem, skoro masz pieniądze, to możesz wpychać się między mnie i moje dziecko?

- Nie, myślę, że mogę to robić, ponieważ jestem przyjacielem Mac. Życzę ci naprawdę miłego dnia.

Odłożył słuchawkę i popatrzył na Mac, która stała z rozpaczą w oczach.

- Nie płacz - rozkazał.

Mac potrząsnęła głową, padła mu prosto w ramiona i ukryła twarz na jego ramieniu.

- Do diabła, do diabła, dlaczego pozwalam, żeby mi to robiła?

- Dlatego, że gdybyś miała wybór, byłabyś dobrą i kochającą córką. Ona nie daje ci wyboru. To jej wina, Mac. Znowu pieniądze?

- Tak, znowu. Pogłaskał ją po plecach.

- Zrobiłaś to, co powinnaś. Powiedziałaś „nie”. Teraz chcę, abyś mi obiecała, że nie odbierzesz telefonu, jeśli - kiedy - oddzwoni. Jeżeli nie dasz mi słowa, wywlokę cię stąd i zmuszę do oglądania meczu u Jacka.

- Obiecuję. Nie odebrałabym, ale nie rozpoznałam numeru. Użyła telefonu kogoś o imieniu Ari i zadzwoniła na służbową linię. Wie, jak mnie złapać.

- Sprawdzaj telefony, przynajmniej przez jakiś czas, jeżeli nie będziesz pewna, kto dzwoni. Dobrze?

- Tak, dobrze. Dzięki, Del. Dzięki.

- Kocham cię, maleńka.

- Wiem. - Odsunęła się i uśmiechnęła do niego. - Ja też cię kocham. Idź oglądać mecz. I nie mów Parker. Sama jej powiem, jeśli będę chciała.

- W porządku. - Del wziął płaszcz. - Jeśli będziesz mnie potrzebowała...

- Zadzwonię. To kolejna obietnica.

Nie mogła wrócić do pracy, jeszcze nie teraz, nie będzie mogła się skupić, dopóki nie oczyści umysłu. A święto użalania się nad sobą, z balonikami i serpentynami, w niczym jej nie pomoże.

Pójdzie na spacer. To pomogło jej wcześniej, z Carterem. Zobaczy, czy zadziała, kiedy będzie sama.

Nie zapadł jeszcze wieczór i nie prószył śnieg, ale powietrze było zimne i czyste. Wszyscy są w domach, pomyślała.

U siebie, ale blisko. Bez trudu mogłaby znaleźć towarzystwo, gdyby go potrzebowała.

Nie teraz, uznała, jeszcze nie. Przypomniała sobie o karmnikach dla ptaków, więc przebrnęła przez śnieg, żeby napełnić je ziarnem. Wyjmując garść, zobaczyła, że w puszce została już resztka. Kolejny punkt na liście zakupów.

Pięć kilogramów ptasiej karmy. Kwarta mleka. Nowy mocny kręgosłup.

Szkoda, że ostatniej pozycji nie mogła kupić w tutejszym sklepie. Po prostu będzie musiała stworzyć sobie nowy, sztywniejszy, specjalnie do kontaktów z Lindą Elliot Meyers Barrington.

Zakręciła puszkę i poszła nad staw, pod jedną z wierzb. Odgarnęła śnieg z ławki stojącej pod baldachimem giętkich gałęzi i usiadła na chwilę. Ziemię wciąż pokrywał śnieg, ale słońce ogrzało drzewa, tak że nagie gałęzie strzelały w górę, w niebo koloru starego, spranego dżinsu.

Mac widziała krzak róży o ostrych kolcach, biały jak śnieg, otulony mocno poskręcaną słomą. A za nim pergolę przysłoniętą uśpioną glicynią.

Przypuszczała, że mógł to być kojący widok, kolor i życie sączące się między palcami zimy, ale w tej chwili „samotny” było jedynym określeniem, jakie przychodziło jej do głowy.

Wstała, żeby wrócić do domu. Praca dobrze jej zrobi. Jeżeli popełni błąd, będzie wszystko robiła od nowa i jeszcze raz, aż przejdzie jej ten nastrój.

Włączy głośno muzykę, żeby nie słuchać własnych myśli.

Już otwierając drzwi, usłyszała szloch i przerywany głos matki:

- Nie rozumiem, jak możesz być taka zimna, taka nieczuła. Potrzebuję twojej pomocy. Jeszcze tylko parę dni, Mackensie. Tylko...

I, dzięki Bogu, automatyczna sekretarka przerwała połączenie.

Mac zamknęła drzwi i zdjęła kurtkę. Praca? Kogo próbuje oszukać?

Skuliła się na kanapie i okryła kocem. Prześpi to, obiecała sobie. Prześpi swoje nieszczęście.

Kiedy znowu zadzwonił telefon, Mac w obronnym geście zwinęła się w kłębek.

- O Boże, o Boże, zostaw mnie w spokoju, proszę, zostaw mnie w spokoju. Daj mi odpocząć.

- Ach, cześć. Tu Carter. Pewnie pracujesz albo musiałaś wyjść. Albo, cóż, po prostu nie masz nastroju do rozmowy.

- Nie mogę rozmawiać - mruknęła z kanapy. - Nie mogę. Ty mów. Po prostu mów do mnie.

Zamknęła oczy i pozwoliła, żeby koił ją jego głos.

W swoim mieszkaniu Carter odłożył słuchawkę. Trzyłapy, rudy kot o imieniu Trójnóg wskoczył mu na kolana. Carter siedział, drapiąc odruchowo kota między uszami, i żałował, że nie mógł porozmawiać z Mac. Choćby przez chwilę. Gdyby mu się udało, nie siedziałby tutaj, rozmyślając o niej, zamiast zajmować się niedzielnymi obowiązkami.

Musiał zrobić pranie i sprawdzić konspekty jutrzejszych lekcji. A także poprawić kolejne wypracowania, przeczytać i zaakceptować szkice opowiadań na zajęcia z kreatywnego pisania. Nie skończył rozprawki na temat „Kobiety u Szekspira: Dualizm”. Ani nie poświęcił wystarczająco dużo uwagi powieści, którą miał na warsztacie.

Rodzice oczekiwali go na niedzielnym obiedzie.

Marzył o Mac, chociaż wiedział, że to mu absolutnie w niczym nie pomoże.

- Najpierw pranie - ogłosił kotu i przeniósł Trójnoga na fotel, z którego wstał. W klaustrofobicznie małej pralni obok kuchni załadował do bębna pierwszą porcję prania. Zaczął sobie robić herbatę, ale zmarszczył brwi.

- Mogę napić się kawy, jeśli chcę. Nie istnieje żadne prawo, które zabrania mi wypić po południu cholerną filiżankę kawy, jeśli mam na to ochotę.

Zaparzył kawę z taką przekorą, że sam poczuł się głupio, chociaż nikt go nie widział, po czym zabrał filiżankę na górę, do mniejszej z dwóch sypialni przerobionej na gabinet.

Zabrał się do oceny wypracowań i westchnął głęboko nad trójką z minusem, którą musiał postawić jednemu ze swoich najzdolniejszych - i najbardziej leniwych - uczniów. Czuł, że nadchodzi pora konfrontacji. Nie ma sensu tego odwlekać, zdecydował, i napisał pod oceną: „Przyjdź do mnie po lekcjach”.

Rozległ się dzwonek obwieszczający koniec prania, więc Carter zszedł, włożył mokre ubrania do suszarki i załadował do bębna drugą porcję.

Wrócił do biurka i sprawdził szkice opowiadań. Naniósł komentarze, sugestie, poprawki. Czerwonym długopisem wypisywał słowa pochwały, wskazówki. Uwielbiał tę pracę - kiedy widział, jak jego uczniowie używali mózgów, organizowali myśli, tworzyli własne światy.

Skończył pracę, pranie i wciąż miał jeszcze ponad godzinę wolną.

Od niechcenia zaczął szukać w internecie przepisów kulinarnych.

To nie oznaczało, że zaprosi ją na kolację. Sprawdzał na wszelki wypadek. Gdyby stracił zmysły i rzeczywiście posłuchał rady Boba, powinien mieć w zanadrzu naprawdę dobry plan.

Konspekt, można powiedzieć.

Nic zbyt wymyślnego ani skomplikowanego, pomyślał, bo to dopiero byłaby katastrofa. Ale też nic prostego lub pospolitego. Jeżeli gotujesz dla kobiety, to czy nie powinieneś włożyć w tę czynność trochę więcej wysiłku, niż tylko wrzucić coś do mikrofalówki?

Wydrukował kilka propozycji i zanotował potencjalne menu. I wino. Ona lubi wino. Nie znał się na winie,ale mógłby się dowiedzieć. Wszystkie wydruki schował do teczki.

Pewnie i tak zaprosi ją do kina. Standardowa randka w kinie, a potem pizza. Nieformalna, bez nacisków ani oczekiwań. Tak właśnie chciałby to zrobić, pomyślał, idąc do sypialni, żeby się przebrać w świeżą koszulę.

Mimo to nie zaszkodzi, jeżeli kupi kilka świeczek, może jakieś kwiaty. Carter rozejrzał się po pokoju i wyobraził sobie Mac tutaj. W blasku świec. Wyobraził sobie, jak kładzie ją na łóżku, czuje, jak jej ciało porusza się pod nim. Patrzy na jej twarz, kładące się na niej refleksy światła, kiedy jej dotyka. I czuje jej smak.

- O rany.

Wziął głęboki oddech i popatrzył na kota, który mu się przyglądał.

- Ona ma rację. Seks to potęga.

Dom przy Chestnut Lane, z wielkim ogrodem i starymi drzewami, był jednym z powodów, dla których Carter porzucił pracę w Yale. Tęsknił za nim - za niebieskimi okiennicami i białym oszalowaniem, solidną werandą i wysokimi oknami na poddaszu - i za ludźmi, którzy tu mieszkali.

Nie mógł powiedzieć, że przychodził tutaj częściej, niż kiedy mieszkał i pracował w New Haven. Ale dobrze się czul ze świadomością, że może tu zajrzeć za każdym razem, kiedy najdzie go ochota. Wszedł do domu i zajrzał do dużego salonu, w którym cocker spaniel Chauncy chrapał na kanapie.

Pies dobrze wiedział, że nie wolno mu tego robić, i teraz z miną winowajcy błagał merdaniem ogona o dyskrecję.

- Nic nie widziałem - szepnął mu Carter i poszedł do jadalni, z której dobiegał hałas. Czuł zapach pieczeni przyrządzonej przez matkę, słyszał śmiech młodszej siostry, męskie okrzyki i przekleństwa.

Oglądają mecz, uznał.

Stanął w drzwiach, żeby przyjrzeć się żywemu obrazowi. Jego matka, chuda i twarda jak opoka Nowej Anglii, mieszała coś w garnku na kuchence, a Sheryl opierała się o blat obok niej, trajkocząc jak katarynka i wymachując kieliszkiem wina. Jego starsza siostra Diane stała z dłońmi opartymi na biodrach i wyglądała przez okno. Carter widział jej dwoje dzieci, dwie małe kulki, jak zjeżdżały na kolorowych sankach ze wzgórza w ogrodzie.

Jego ojciec, szwagier i Nick nadal wrzeszczeli przed telewizorem po drugiej stronie kuchni. Ponieważ od piłki nożnej albo bolała go głowa, albo usypiał, Carter wybrał kobiecą część pomieszczenia, podszedł do matki od tyłu i pocałował ją w czubek głowy.

- Już myślałam, że o nas zapomniałeś. - Pam Maguire dała synowi do spróbowania łyżkę zupy z groszku, która bulgotała na kuchence.

- Musiałem dokończyć kilka spraw. Dobra - pochwalił, posłusznie próbując zupy.

- Dzieciaki o ciebie pytały. Myślały, że przyjdziesz wcześniej, żeby z nimi pozjeżdżać.

W głosie Diane zabrzmiała delikatna nuta wyrzutu. Carter wiedział, że siostra jest najszczęśliwsza, kiedy ma na kogo lub na co zrzędzić, podszedł więc i pocałował ją w policzek.

- Milo cię widzieć.

- Napij się wina, Carter. - Za plecami Diane Sherry przewróciła oczami. - I tak nie możemy jeść, dopóki nie skończy się mecz. Mamy mnóstwo czasu.

- W tym domu nie opóźnia się rodzinnych posiłków z powodu gry - powiedziała Diane.

I pewnie dlatego, pomyślał Carter, jego szwagier łamał mniej surowe prawa rodziny Maguire'ów.

Matka nuciła nad zupą, a entuzjaści futbolu jak jeden mąż zerwali się z miejsc i zaczęli wiwatować.

- Może ty też napijesz się wina, Di? - Pam ostukała łyżkę i podkręciła gaz pod garnkiem. - Dzieciom nic się nie stanie. Nie mieliśmy lawiny od ponad dziesięciu lat. Michael! Twój syn przyszedł.

Mike Maguire uniósł palec, wymachując drugą dłonią, kiedy napastnik ustawił się do strzału.

- To bardzo dobrze! - Uśmiechnął się do Cartera przez ramię; jego bladą, irlandzką twarz pokrywał rumieniec sięgający aż po schludną, srebrną brodę. - Giganci skoczyli o pięć punktów!

Sherry wręczyła Carterowi kieliszek.

- Skoro wszystko jest pod kontrolą i tu, i tu - dodała, wskazując głową obie strony pomieszczenia - to może usiądziemy i opowiesz nam wszystko o tobie i Mackensie Elliot?

- Mackensie Elliot? Ta fotograf? Naprawdę? - zapytała Pam, przeciągając ostatnie słowo.

- Chyba zdążę na końcówkę meczu.

- Nie ma mowy. - Sherry przyparła Cartera do blatu. - Słyszałam od kogoś, kto słyszał od kogoś, kto widział was dwoje, jak gruchaliście w kawiarni.

- Byliśmy na kawie i rozmawialiśmy. To zwykle robi się w kawiarniach.

- Potem słyszałam od kogoś, kto słyszał od kogoś, że wczoraj wieczorem gruchaliście jeszcze czulej w „Pod Wierzbami”. Co oznacza?

Sherry zawsze słyszy coś od kogoś, który słyszał od kogoś, pomyślał Carter ze znużeniem. Jego siostra była chodzącym radioodbiornikiem.

- Umówiliśmy się dwa razy.

- Spotykasz się z Mackensie Elliot? - zapytała Pam.

- Najwidoczniej.

- Z tą samą Mackensie Elliott, w której durzyłeś się przez całe miesiące w liceum?

- Skąd wiesz, że ja... - Ale jesteś głupi, skarcił się Carter w myślach. Jego matka wiedziała wszystko. - Zjedliśmy tylko kolację. To nie temat do wieczornych wiadomości.

- Tutaj tak - zapewniła go Pam. - Mogłeś ją dzisiaj zaprosić. Wiesz, że zawsze dla wszystkich wystarczy jedzenia.

- My nie... to nie... Nie jesteśmy na etapie rodzinnych obiadów. Zjedliśmy kolację. To jedna randka.

- Dwie razem z kawą - poprawiła go Sherry. - Spotkacie się jeszcze?

- Prawdopodobnie. Może. - Carter opuścił ramiona i wbił ręce w kieszenie. - Nie wiem.

- Słyszałam o niej wiele dobrego i jest świetna w tym, co robi. Inaczej nie fotografowałaby ślubu Sherry.

- To córka Lindy Elliot? Teraz już Barrington.

- Nie poznałem jej matki. Zjedliśmy tylko kolację. Nowiny odciągnęły Diane od okna.

- Linda Barrington, pewnie. Jej córka jest bliską przyjaciółką Brownów, Emmaline Grant i tamtej trzeciej dziewczyny. Razem prowadzą ten ślubny interes.

- W takim razie to pewnie ona - powiedział Carter.

- Linda Barrington. - Diane zacisnęła szczęki i wargi w dobrze znanym Carterowi grymasie dezaprobaty. - To ta kobieta, która miała romans ze Stu Gibbonsem i zniszczyła jego małżeństwo.

- Mackensie nie może odpowiadać za postępowanie swojej matki. - Pam otworzyła piekarnik, żeby sprawdzić pieczeń. - A Stu sam zniszczył swoje małżeństwo.

- Cóż, ja słyszałam, że nakłaniała Stu do zostawienia Maureen, a kiedy nie chciał, sama powiedziała Maureen o ich romansie. Podczas rozwodu Maureen oskubała Stu ze wszystkiego - i kto może ją winić - a potem tamta nie była już taka zainteresowana.

- Mówimy o Mackensie czy o jej matce? - zapytała Pam.

Diane wzruszyła ramionami.

- Po prostu mówię, co wiem. Ludzie uważają, że ona wiecznie poluje na następnego męża, zwłaszcza jeżeli jest cudzy.

- Nie umawiam się z matką Mackensie. - Ton Cartera był na tyle cichy i lodowaty, że w oczach Diane zapłonęły ognie.

- A kto powiedział, że tak? Ale wiesz, co się mówi o jabłku i jabłoni. Może lepiej bądź ostrożny, to wszystko, żebyś nie wylądował z kolejną Corrine Melton.

- Di, dlaczego ty zawsze musisz być taką suką? - zapytała Sherry.

- Nic już nie powiem.

- I bardzo dobrze.

Pam podniosła wzrok do sufitu, a jej najstarsza córka odwróciła się z powrotem do okna.

- Jest naburmuszona, odkąd przyszła.

- Jest naburmuszona, odkąd się urodziła - mruknęła Sherry.

- Wystarczy. Pamiętam, że to śliczna dziewczyna, ta Mackensie Elliot. I jak powiedziałam, słyszałam o niej wiele dobrego. Jej matka to niewątpliwie trudna kobieta. Z tego, co pamiętam, ojciec był czarujący i nieobecny. Trzeba mieć mocny kręgosłup, żeby zostać kimś, kiedy nikt cię nie wspiera.

Carter pochylił się i pocałował matkę w policzek.

- Nie wszyscy mają takie szczęście jak my.

- Cholerna racja. Diane, zawołaj dzieciaki, niech umyją ręce. Za dwie minuty podaję obiad.

Kiedy rozmowa przy obiedzie przeszła z meczu na szkolne przedstawienie z udziałem jego siostrzenicy, potem na ślub i w końcu na desperackie marzenie siostrzeńca o własnym szczeniaku, Carter się rozluźnił.

Najwidoczniej jego związek z Mac - o ile w ogóle istniał - na razie zszedł na dalszy plan.

Nick sprzątnął naczynie - gest, którym zdobył serce Pam już przy pierwszym rodzinnym obiedzie. Mike usiadł wygodnie na krześle i przesunął wzrokiem po zebranych wokół długiego stołu.

- Chciałbym coś ogłosić.

- Kupisz mi szczeniaczka, dziadku?

Mike nachylił się do wnuka.

- Muszę jeszcze trochę popracować nad twoją mamą - szepnął, po czym znowu się wyprostował. - Wasza mama i ja obchodzimy w przyszłym miesiącu rocznicę ślubu. Wciąż jesteś moją Walentynką - dodał i puścił oko do Pam.

- Pomyślałam, że może chcielibyście urządzić małe przyjęcie w klubie - zaczęła Diane. - Tylko dla rodziny i bliskich przyjaciół.

- Dziękuję, że o tym pomyślałaś, Diane, ale moja panna młoda i ja będziemy świętować trzydzieści sześć lat małżeńskiego szczęścia w słonecznej Hiszpanii. O ile, oczywiście, zgodzi się ze mną pojechać.

- Michael!

- Wiem, że musieliśmy odwołać wycieczkę, którą planowaliśmy kilka lat temu, kiedy zostałem ordynatorem chirurgii. Zarezerwowałem sobie w lutym dwa tygodnie urlopu, wyryłem w kamieniu. Co o tym myślisz, złotko? Pojedźmy na paellę.

- Daj mi pięć minut na spakowanie i jedziemy. - Pam zerwała się z krzesła, podbiegła i wskoczyła Mike'owi na kolana.

- Możecie już sobie iść - powiedział Mike, machając ręką.

O to właśnie chodziło, pomyślał Carter, kolejny powód, dla którego wrócił do domu. Niezmienność.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Podły nastrój nie był należytą wymówką do opuszczenia poniedziałkowego zebrania śniadaniowego, więc Mac zabrała swój zły humor niczym warczącego psa na smyczy do sali konferencyjnej w dużym domu. Laurel i Parker siedziały w dawnej bibliotece Brownów i skubały muffinki z żurawiną.

Książki wciąż stały na półkach, nadając pomieszczeniu nobliwą atmosferę. W kominku wesoło trzaskał ogień. Na starym, lśniącym stoliku bibliotecznym stał zestaw kawowy, a Mac wiedziała, że w rzeźbionej szafce czeka zapas butelek z wodą.

Jej przyjaciółki siedziały przy inkrustowanym stole na środku pokoju. Jasne i piękne, pomyślała Mac, obie. Każdy cholerny włosek na swoim miejscu, o bezbożnej ósmej rano. Patrząc na nie, czuła się niechlujna i niezgrabna, w pewien sposób gorsza w swoich podartych dżinsach.

- I kiedy go na tym przyłapałam? - Laurel uniosła filiżankę, w której - Mac wiedziała - było idealnie przyrządzone cappuccino. - Powiedział: „nigdy nie wychodzę z domu bez szczoteczki do zębów”. - Parsknęła drwiąco i uśmiechnęła się do Mackensie. - Właśnie ominęła cię moja opo­wieść o odprawieniu Martina Boggsa. Dlaczego, do diabła, w ogóle umówiłam się z facetem o imieniu Martin Boggs? Mam nadzieję, że twoja randka udała się lepiej niż moja.

- Była w porządku.

- Mhm, aż tak dobra?

- Powiedziałam, że w porządku. - Mac rzuciła laptopa na stół konferencyjny i zaczęła robić sobie kawę. - Czy możemy zaczynać? Mam dziś mnóstwo pracy.

- Ktoś wstał z łóżka lewą nogą.

Mac wystawiła środkowy palec.

- I nawzajem, stara.

- Dziewczęta, dziewczęta. - Parker westchnęła przeciągle. - Mam was rozsadzić? Zjedz muffinkę, Mac.

- Nie chcę cholernej muffinki. Chcę zacząć wreszcie to zebranie, które i tak jest absolutną stratą czasu.

- W ten weekend mamy trzy uroczystości, Mac - przypomniała jej Parker.

- I wszystkie zostały zaplanowane, zorganizowane, rozpisane, przedyskutowane, wydrukowane i zbadane pod mikroskopem co do ostatniego rozdmuchanego szczegółu. Wiemy, co robimy. Nie musimy za każdym razem zagadywać się na śmierć.

- Napij się kawy - zaproponowała Parker dużo chłodniejszym tonem. - Wygląda na to, że ci się przyda.

- Nie chcę ani kawy, ani głupiej muffinki. - Mac obróciła się na pięcie. - Pozwólcie, że podsumuję. Ludzie przyjadą. Dwoje z nich się pobierze - najprawdopodobniej. Coś pójdzie nie tak i zostanie naprawione. Ktoś się upije i będzie spacyfikowany. Jedzenie zostanie zjedzone, muzyka odegrana. Ludzie wyjdą, my otrzymamy pieniądze. Para, która najprawdopodobniej weźmie ślub, najprawdopodobniej rozwiedzie się przed upływem pięciu lat. Ale to nie nasz problem. Zebranie skończone.

- W takim razie tam są drzwi. - Laurel wskazała ręką. - Może zrób z nich użytek.

Mac trzasnęła filiżanką o blat.

- Doskonały pomysł.

- Jedna chwila. Jedna cholerna chwila - warknęła Parker, zatrzymując wściekłą Mac w drodze do drzwi. - Tu chodzi o firmę. Naszą firmę. Jeśli ci się nie podoba sposób, w jaki jest prowadzona, umówimy się na spotkanie, na którym będziesz mogła wylać żale. Jednak twoje jędzowate odzywki nie znajdują się w rozkładzie dzisiejszego zebrania.

- Prawda, zapomniałam, że żyjemy i umieramy według rozkładu. Jeżeli czegoś nie ma w Świętym Arkuszu Kalkulacyjnym albo nie zostało wprowadzone do Magicznego Palmtopa, nie jest warte uwagi Parker. Klientom wolno myśleć, że są istotami ludzkimi, myślącymi i czującymi, kiedy ich poganiasz z góry wytyczoną ścieżką. Dla Parker wszyscy stają w szeregu albo niech Bóg ma ich w swojej opiece.

Parker wstała, bardzo powoli.

- Jeśli masz problem z tym, jak prowadzę interesy, przedyskutujemy to. Ale za mniej więcej pięćdziesiąt minut spodziewam się gości, którzy chcą obejrzeć dom. Mam dziś wolną godzinę lub dwie i wtedy możemy o tym porozmawiać. A teraz myślę, że Laurel miała doskonały pomysł. Tam są drzwi.

Wbiegła Emma, zarumieniona od mrozu.

- Byłabym na czas, ale upuściłam cały... - Zamilkła, kiedy Mac przepchnęła się koło niej i wypadła z pokoju. - Co z Mac? Co się stało?

- Mac obudziła się jako jędza. - Z błyskami gniewu w oczach Parker podniosła filiżankę. - Nie chciałyśmy się z nią bawić.

- Zapytałyście ją, o co chodzi?

- Była zbyt zajęta obrażaniem nas.

- Och, na litość boską. Idę za nią.

- Nie. - Błyski zamieniły się w lód. Parker pokręciła głową. - Lepiej nie. Ona tylko skopie ci tyłek w podziękowaniu. Za chwilę przychodzą potencjalni klienci, a mamy jeszcze naszych, którzy też wymagają uwagi. Na razie będziemy pracować bez niej.

- Parker, kiedy jedna z nas ma problem, wszystkie mamy problem. Nie tylko w interesach.

- Wiem o tym, Emma. - Parker przycisnęła palce do skroni. - Nawet jeśli posłuchałaby nas teraz, czego nie zrobi, nie mamy czasu.

- Poza tym, gdybyśmy wybuchały po każdej nieudanej randce, ten pokój byłby pełen krwawych ludzkich szczątków.

- Mac i Carter? - Emma potrząsnęła głową. - Nie wydaje mi się. Moja mama rozmawiała wczoraj wieczorem z jego matką i zadzwoniła, żeby wziąć mnie na spytki. Z tego, co wiem, wszystko poszło dobrze.

- A co innego? - zapytała Laurel. - Dlaczego kobieta zachowuje się jak jędza, jeżeli nie przez mężczyznę? No dobrze, może czasami przez inną kobietę. Ale... - Urwała i zamknęła oczy. - Jej matka! Boże, ale z nas idiotki. Nikt tak nie umie zajść Mac za skórę, jak jej matka.

- Myślałam, że ona jest na Florydzie.

- Sądzisz, że odległość stanowi jakąkolwiek przeszkodę dla niszczycielskiej siły, jaką jest Linda Elliot? - Laurel zapytała Parker. - Pewnie masz rację. Jednak to wciąż nie powód, żeby tak na nas napadać.

- Zajmiemy się tym. Na pewno. Ale na razie mamy trzy imprezy, które musimy obgadać.

Emma otworzyła usta, ale zamknęła je, widząc, jak Parker wyjmuje z kieszeni pudełeczko Rennie. Nie ma sensu, pomyślała, wkurzać dwóch przyjaciółek naraz.

- Chciałam z wami porozmawiać o bukietach na piątek.

- Świetnie. - Parker usiadła. - Zaczynajmy.

Mac wiedziała, kiedy zachowywała się jak jędza. Nie potrzebowała wykresu ani muffinek proponowanych jej, jakby była dwulatkiem potrzebującym słodyczy. I nie potrzebowała, żeby przyjaciółki pokazywały jej drzwi. Doskonałe wiedziała, gdzie się znajdowały.

Znała się na swojej pracy. Wykonywała ją w tej chwili, prawda? Przycięła pierwszą tekturę pod fotografię, której nie miała serca ani energii przykleić wczoraj wieczorem. Za kilka godzin będzie miała gotowy pakiet i zyska bardzo usatysfakcjonowaną klientkę. Ponieważ, do diabła, wiedziała, co robi, i nie musiała tłumaczyć się z każdego kroku wspólniczkom.

Czy ona musi wiedzieć, dlaczego Emmaline wybrała do bukietu eukaliptus zamiast asparagusa?

Nie, nie musi.

Czy musi znać tajemniczy składnik lukru Laurel? Kolejne „nie”.

Czy musi dyskutować na temat ostatniego wpisu Parker w jej Palm - Cholernym - Topie? Dobry Boże, nie.

Więc dlaczego, do cholery, kogokolwiek obchodzi, jakiego filtru zamierzała użyć albo jaką torbę na sprzęt zabierze?

One wykonywały swoją robotę, ona swoją i wszyscy byli szczęśliwi.

Mac ciągnęła swój wóz. Poświęcała pracy tyle samo czasu i sil co reszta. Ona...

Źle przycięła tę cholerną tekturę!

Z wściekłością cisnęła tekturą przez pokój. Wzięła następną, zmierzyła raz i drugi, jednak kiedy uniosła nożyk, jej dłoń drżała.

Ostrożnie odłożyła nóż i cofnęła się o dwa kroki.

Tak, wiedziała, kiedy zachowuje się jak jędza. I wiedziała, kiedy musi wziąć się w garść. Na przykład teraz. Wiedziała też, przyznała z ociąganiem, kiedy była winna przeprosiny dwóm osobom, które kochała najbardziej na świecie.

Nawet jeżeli zachowały się wrednie - a zachowały - to ona pierwsza zaczęła.

Mac zerknęła na zegarek i westchnęła. Teraz nie mogła tego zrobić. Nie mogła zrzucić ciężaru z serca, kiedy Parker oprowadza klientów po domu.

„Zapewniamy pełną obsługę. Możemy zmienić każdy szczegół i dopasować go do państwa wizji tego wyjątkowego dnia. Oto nasza szalona, jędzowata fotografka, która będzie upamiętniała każdą chwilę tego dnia na zdjęciach”.

Czyż to nie byłoby idealne?

Poszła do łazienki żeby ochlapać twarz zimną wodą. Były jej przyjaciółkami, uspokajała samą siebie. Muszą jej wybaczyć. Takie są zasady.

Trochę spokojniejsza wróciła do studia.

Pozwoliła, żeby automatyczna sekretarka odbierała telefony, i całą uwagę skupiła na pracy. Kiedy skończyła, uznała, że klientka nigdy by się nie domyśliła, że jej zdjęcia przygotował ktoś, kto miał atak użalania się nad sobą. Zapakowała wszystko do samochodu i pojechała do głównego domu.

Owszem, musiały jej wybaczyć, ale najpierw musiała o to poprosić. Takie były zasady.

Z przyzwyczajenia weszła tylnymi drzwiami. Zajrzała do kuchni i zobaczyła Laurel pracującą przy blacie. Ręką pewną jak u chirurga wypisywała monogramy na serduszkach z czekolady.

Nie chcąc przeszkadzać, Mac stalą bez słowa.

- Słyszę twój oddech - powiedziała Laurel po chwili.

- Idź sobie.

- Przyszłam posypać głowę popiołem. Zrobię to szybko.

- Bardzo szybko. Mam jeszcze pięćset takich do zrobienia.

- Przepraszam. Przepraszam, że zachowałam się w ten sposób, że powiedziałam te wszystkie okropne rzeczy. Wcale tak nie myślę. Przepraszam, że wyszłam z zebrania.

- Dobrze. - Laurel odłożyła pędzelek i odwróciła się.

- Teraz powstaje pytanie dlaczego.

Mac chciała odpowiedzieć, ale poczuła, jak gardło jej się zaciska, a oczy wypełniają łzami. Mogła tylko pokręcić głową, kiedy zaczęły spływać po policzkach.

- Dobrze, już dobrze. - Laurel podeszła do przyjaciółki i wzięła ją w objęcia. - Wszystko będzie dobrze. Chodź, usiądź.

- Musisz wypisać monogramy na pięciuset czekoladowych sercach.

- W tej chwili już pewnie na czterystu dziewięćdziesięciu pięciu.

- Och Boże, Laurel, jestem taka głupia!

- Owszem, jesteś.

Laurel szybko i sprawnie posadziła Mac przy blacie kuchennym, na którym postawiła pudełko chusteczek i mały talerzyk czekoladowych serc.

- Nie mogę zjeść ci ozdób.

- Smakują lepiej niż popiół i mam ich mnóstwo. Mac wzięła jedno, pociągając nosem.

- Robisz najlepsze.

- Ci z Godivy powinni trząść się ze strachu. Co się stało, kotku? Chodzi o twoją matkę? Domyśliłyśmy się - dodała, kiedy Mac milczała. - Zaraz po tym, jak wybiegłaś.

- Dlaczego tak mnie to boli, Laurel?

- Ponieważ ona zna każdy guzik, jeżeli chodzi o ciebie. I bez względu na to, ile zniesiesz, zawsze będzie miała coś w zanadrzu.

Mac musiała przyznać, że Laurel trafiła w sedno.

- To się nigdy nie zmieni.

- Ona się nigdy nie zmieni.

- Co oznacza, że ja muszę. - Mac ugryzła czekoladowe serduszko. - Wiem. Naprawdę. Powiedziałam „nie”. Powiedziałam „nie” i miałam na myśli „nie”, i powtarzałabym to dalej, nawet gdyby Del nie zabrał mi słuchawki.

Laurel zerknęła przez ramię, sięgając po szklankę.

- Del tam był?

- Tak, przyszedł ponabijać się ze mnie i Cartera - kolejne wielkie pytanie, co ja, do diabła, robię - kiedy ona zadzwoniła z Florydy po kolejne dwa tysiące, żeby zostać tam jeszcze tydzień i dokończyć kurację.

- Punkt dla Dela, że odłożył słuchawkę, ale powinien był przyjść i nam powiedzieć.

- Prosiłam go, żeby nic nie mówił.

- I co z tego? Gdyby miał choć trochę oleju w głowie, zrobiłby to, co było ci potrzebne, a nie o co prosiłaś. Wtedy nie musiałabyś się użalać nad sobą przez całą noc i nie obudziłabyś się w podłym nastroju.

Laurel postawiła obok talerzyka szklankę wody z lodem.

- Wypij. Pewnie jesteś odwodniona. Ile razy dzwoniła po wyjściu Dela?

- To nie jego wina. Dwa. Nie odebrałam. - Mac westchnęła ciężko. - Naprawdę, bardzo przepraszam, że wyżyłam się na was.

- A od czego są przyjaciele?

- Miejmy nadzieję, że Parker też spojrzy na to w ten sposób. Mogę zabrać to na górę, żeby trochę osłodzić przeprosiny?

Laurel wybrała dwa serca z białej czekolady.

- Ona nie oprze się białej czekoladzie, a ty możesz potrzebować najsilniejszej broni. Mnie tylko wkurzyłaś. Zaraz mi przejdzie. Ale zraniłaś uczucia Parker.

- Och, Boże.

- Lepiej, żebyś o tym wiedziała, zanim pójdziesz na górę. Ona też jest wkurzona, ale to do zranionych uczuć musisz dotrzeć.

- Dobrze. Dzięki.

Znając Parker, Mac poszła prosto do sali konferencyjnej. Tam doszło do incydentu, więc logika Parker nakazywała, żeby ciąg dalszy rozegrał się w tym samym miejscu.

Tak jak Mac się spodziewała, Parker siedziała przy stole i pracowała na cholernym... na palmtopie. Ogień przygasł do pełzającego płomienia, kawę zastąpiła butelka wody, bez której Parker prawie nigdzie się nie ruszała. Obok leżał laptop i równa sterta segregatorów i wydruków.

Parker nigdy nie była nieprzygotowana.

Kiedy Mac weszła, Parker odłożyła palmtopa. Twarz miała ściągniętą i pozbawioną wyrazu. Mac znała tę minę z serii „jestem zajęta”.

- Nic nie mów. Proszę. Przychodzę z czekoladą i chcę przeprosić na każdy możliwy sposób. Możesz mieć tyle, ile chcesz - czekolady i przeprosin. Zachowałam się jak absolutna, skończona oślica. Wszystko, co powiedziałam, pochodziło z pudełka idiotyzmów, które ze sobą przyniosłam. Ponieważ nie mogę tego cofnąć, musisz mi wybaczyć. Nie masz wyboru.

Postawiła talerz na stole.

- Przyniosłam białą czekoladę.

- Właśnie widzę. - Parker wpatrywała się bez słowa w twarz przyjaciółki. Nawet gdyby nie znała Mac niemal od urodzenia, dostrzegłaby ślady niedawnych łez.

- Tak po prostu przyszłaś tu i mówisz, że przepraszasz, po tym jak odwaliłam całą tę robotę, żebyśmy mogły stoczyć walkę, po której będziesz się przede mną czołgać?

- Tak.

Parker z wahaniem wzięła czekoladowe serce.

- Przypuszczam, że przerabiałaś to już z Laurel.

- Tak. Stąd ta czekolada. Ryczałam przy niej jak bóbr. Większość już wypłakałam, ale jeżeli nie zjesz czekolady na znak, że między nami wszystko dobrze, zacznę od nowa. To taki symbol. Mężczyźni podają sobie dłonie, my jemy czekoladę.

Nie spuszczając wzroku z Mac, Parker ugryzła kawałek czekolady.

- Dzięki, Parker. - Mac opadła na krzesło. - Czuję się jak skończona idiotka.

- To dobrze. Oczyśćmy atmosferę. Jeśli nie podoba ci się, jak prowadzę „Przysięgi”, musimy o tym porozmawiać, w cztery oczy albo przy pozostałych.

- Podoba mi się, Parks, czy mogłoby być inaczej? Jak którejkolwiek z nas mogłoby się nie podobać? Oczywiście, czasami wkrada się rutyna, ale wszystkie wiemy, po co ciągle to powtarzamy. Tak jak wiemy, że dzięki temu, iż ty zajmujesz się miliardami szczegółów, my możemy spokojnie skupić się na swojej pracy. Ja mogę robić to, co robię, tak samo Em i Laurel, bo ty myślisz za nas o wszystkim innym. Także o tym, co my robimy, żebyśmy razem mogły pchać tę weselną łajbę.

- Nie poruszyłam tego tematu, żebyś mogła głaskać moje ego. - Parker odgryzła kolejny kawałek czekolady. - Ale mów dalej.

I znowu jest dobrze, pomyślała Mac ze śmiechem.

- To fakty. Jesteś analityczna, obsesyjna i lekko przerażająca z tą swoją pamięcią do drobiazgów. Prawda jest taka, że to jeden z głównych powodów, dla których ta łódź w ogóle płynie. Nie chciałabym wykonywać twojej pracy, Parks. Żadna z nas by nie chciała. A ponieważ otworzyłam pudełko pełne idiotyzmów i włożyłam ośle uszy, uderzyłam cię tam, gdzie wiedziałam, że będzie najbardziej bolało.

Mac zerknęła na segregatory.

- Wydrukowałaś raporty, prawda? Dokumentację, analizy kosztów i inne naprawdę potworne rzeczy.

- Byłam gotowa zgnieść cię jak robaka.

Mac skinęła głową i wzięła serce z ciemnej czekolady.

- Jedzenie słodyczy jest lepsze.

- To prawda.

- A zatem... jak poszedł rekonesans?

- Młodzi przyprowadzili matki i ciotkę. I małą dziewczynkę.

- Dziecko?

- Wnuczkę ciotki. Była słodka - i naprawdę szybko biegała. Wczoraj byli w Felfoot Manor, a w zeszłym tygodniu w Swan Resort.

- Testują samych gigantów. Jak wypadłyśmy na tym tle?

- Chcą sobotę w kwietniu przyszłego roku. Calutką sobotę.

- Mamy to? Po jednym spotkaniu? Podwójną rezerwację?

- Jeszcze nie możemy tańczyć z radości. - Parker wypiła łyk wody. - Matka panny młodej, ta z cudowną torebką od Prady i książeczką czekową w środku, chce się spotkać z nami wszystkimi. Pełna konsultacja przed ostateczną decyzją. Sama ma kilka pomysłów.

- Och, och...

- Nie, ma pomysły, które zamienią ślub w wielkie wydarzenie. Takie, które przyciągnie powszechną uwagę. Ojcem panny młodej jest Wyatt Seaman, ten od Mebli Seamana.

- Tych Mebli Seamana „dzięki nam twój dom staje się Domem”?

- Właśnie tego. Jego żona uznała nas za potencjalnie godne powierzenia organizacji tej imprezy. Jeszcze nie godne przez duże „G”, ale przedstawimy jej prezentację, jakiej w życiu nie widziała.

Wyzwanie rozjaśniło twarz Parker, zapaliło ognie w jej oczach.

- Po której wyjmie książeczkę czekową ze swojej cudownej torebki od Prady i wpłaci nam depozyt, od którego nasze serca zaśpiewają „alleluja”.

- I wtedy zatańczymy. - I wtedy zatańczymy.

- Kiedy ta prezentacja?

- Za tydzień. Będziesz potrzebowała nowych zestawów. Jak najświeższych. Dzisiaj rzucili okiem na warsztat Emmy, która zrobiła małą demonstrację, ale ponieważ ty akurat nosiłaś ośle uszy, nie prowadziłam ich do twojego studia.

- Bardzo rozsądnie.

- Pokazałyśmy jej kilka twoich zdjęć. W następny poniedziałek musimy jej pokazać wszystkie twoje fotografie, które ukazały się w gazetach. I... wiesz dokładnie, co masz robić.

- I zrobię to.

Parker podsunęła Mac segregator.

- Tu masz notatki, żebyś wiedziała, z kim będziemy miały do czynienia. Poszukałam trochę w Google'u. A tu główne punkty i najnowsze harmonogramy trzech najbliższych imprez.

- Wykuję to na blachę.

- Wykuj. - Parker podała Mac butelkę wody. - Teraz powiedz mi, co się stało.

- Kolejny napad Lindaitis. Gorączka już spadła i nic mi nie jest.

- Nie mogła znowu chcieć pieniędzy. Dopiero co... - Parker zamilkła, widząc minę Mac. - Już?

- Powiedziałam „nie” - kilka razy. Potem Del odłożył słuchawkę.

- Mój brat. - W głosie Parker słychać było dumę. - Cieszę się, że był przy tobie, kiedy zadzwoniła. Ale Del może zrobić coś więcej, niż tylko odłożyć słuchawkę. Mam na myśli jakieś czynności prawne. Już chyba na to pora, Mac.

Mac wpatrywała się z zadumą w ogień.

- Mogłabyś to zrobić, gdyby chodziło o twoją matkę?

- Nie wiem. Ale myślę, że tak. Jestem bardziej podła niż ty.

- Ja też jestem dosyć podła.

- Ja jestem podła, Laurel jest twardzielką, a Emma popychadłem. Ty tkwisz gdzieś między Laurel a Em. Stanowimy pełną gamę - powiedziała Parker, przykrywając ręką dłoń Mac. - Dlatego tak dobrze funkcjonujemy jako zespół. Dlaczego poprosiłaś Dela, żeby mi nic nie mówił?

- Skąd wiesz, że go o to prosiłam?

- Bo inaczej by mi powiedział.

Mac głośno wypuściła powietrze z płuc.

- Nie chciałam was wciągać w piekło Lindy. Potem zaczęłam się złościć i użalać nad sobą, obudziłam się jako Królowa Jędz i koniec końców i tak was wciągnęłam.

- Następnym razem omiń część środkową i pamiętaj, że zawsze z chęcią damy się wciągnąć.

- Wiem. Teraz, zanim wrócę do zarabiania na życie i bycia produktywnym członkiem zespołu, mam pytanie. Czy przespałabyś się z Carterem Maguire'em?

- Cóż, nie zaproponował mi tego. Czy najpierw zaprosi mnie na kolację?

- Mówię poważnie.

- Ja też. Nie może oczekiwać, że wskoczę mu do łóżka, jeśli nawet nie wysilił się na kolację. Ale jeśli mówimy o tobie - dodała, machając ku Mac butelką wody - to musiałabym zapytać, czy on ci się wydaje atrakcyjny seksualnie.

- Nie możesz sypiać z każdym facetem, który wydaje ci się atrakcyjny seksualnie. Nawet jeżeli postawi ci kolację.

- Prawda, nic innego byśmy nie robiły. Widać, że go lubisz, myślisz o nim i chcesz spędzać z nim czas - i rozważasz możliwość uprawiania z nim seksu.

- Zdarzało mi się parę razy w życiu uprawiać seks. Parker poddała się i zjadła kolejne serce z czekolady.

- Słyszałam to.

- Nie wiem, dlaczego tak mnie zajmuje ta kwestia, jeśli chodzi o Cartera. Powinnam coś z tym zrobić. Powinnam po prostu się z nim przespać, mieć to z głowy i ruszyć dalej.

- Jesteś romantycznym głupolem, Mackensie. Gwiazdy zawsze cię oślepiały.

- Tak właśnie się dzieje z pracownikami branży ślubnej.

Mac nie zboczyła z drogi, niezupełnie, żeby wstąpić do szkoły, jadąc do następnej klientki. I tak miała trochę czasu przed spotkaniem. Poza tym nie oddzwoniła do Cartera, co było z jej strony nieuprzejme, więc dlaczego nie miałaby do niego zajrzeć?

Przypuszczała, że będzie prowadził lekcję. Mogła więc tylko zerknąć, sprawdzić, a potem zostawić mu wiadomość w recepcji. Wymyśli coś zabawnego i z polotem, dzięki czemu odbije piłeczkę, którą się przerzucali, na boisko Cartera.

Czy na szkolnych korytarzach było tak cicho, kiedy ona tu chodziła? Czy niosło się aż takie echo, a jej kroki rozbrzmiewały niczym wystrzały?

Weszła po tych samych schodach, które pokonywała dwanaście lat temu. W innym życiu. Tak dawno temu, że nie potrafiła sobie dokładnie przypomnieć, jak wtedy wyglądała, przed oczami miała tylko zamazany obraz jak poruszona fotografia.

Czuła się, jakby widziała obok ducha dawnej siebie, pełnej energii i z wachlarzem możliwości przed sobą.

Ducha osoby, która niczego się nie bała.

Gdzie się podziała tamta dziewczyna?

Mac podeszła do drzwi klasy i zajrzała przez okienko, a jej refleksyjny nastrój natychmiast uległ zmianie.

Carter znowu był ubrany w tweedową marynarkę, koszulę, krawat i sweter wycięty w serek. Dzięki Bogu nie miał na nosie okularów, inaczej Mac zaczęłaby się ślinić.

Oparł się o biurko, z półuśmiechem, w pełni skoncentrowany na uczennicy, która - o ile jej twarz i gesty nie kłamały - przemawiała z ogromną pasją.

Mac patrzyła, jak Carter przytaknął skinieniem głowy, po czym przeniósł całą uwagę na inną uczennicę.

On to kocha, pomyślała. Kocha tę chwilę i wszystkie inne, które składają się na to, co dzieje się w tej klasie. Był tam obecny absolutnie. Czy oni wiedzieli? Czy te dzieciaki rozumiały, że miały go całego, bez reszty?

Czy ci młodzi, nieznający strachu ludzie wiedzieli, jaki to cud, kiedy ma się kogoś bez reszty?

Mac podskoczyła nagle na dźwięk dzwonka i przycisnęła dłoń do serca, które zaczęło bić jak szalone. Zazgrzytały krzesła, uczniowie rzucili się do wyjścia. Ledwo zdążyła odskoczyć, zanim ktoś gwałtownie otworzył drzwi.

- Na jutro przeczytajcie akt trzeci i przygotujcie się do dyskusji. Ciebie to także dotyczy, Grant.

- Och, proszę, doktorze Maguire!

Mac usunęła się z drogi watahy, ale wychyliła na tyle, żeby zobaczyć trójkę uczniów stojących przed biurkiem Cartera. Carter ich nie przegonił, tylko - Boże, miej litość - włożył okulary, żeby przeczytać tekst, który podała mu jedna z dziewcząt.

Mackensie, jesteś ugotowana, pomyślała, kiedy zaczęły w niej buzować hormony.

- Wygłosiłaś dziś kilka cennych uwag, Marcie. Zobaczmy, czy uda nam się je jutro rozwinąć podczas dyskusji nad trzecim aktem. Jestem... - Podniósł wzrok, ponieważ Mac poruszyła się w drzwiach. Zamrugał i zdjął okulary, żeby ją lepiej widzieć. - Jestem ciekaw twojej opinii.

- Dziękuję, doktorze Maguire. Do jutra.

Klasa opustoszała, korytarze wypełnił hałas, a Carter odłożył okulary na biurko.

- Mackensie.

- Byłam w pobliżu i przypomniałam sobie, że nie oddzwoniłam do ciebie - powiedziała, podchodząc do biurka.

- Tak jest lepiej.

- Na pewno bardziej interesująco. Wyglądasz jak prawdziwy profesor. - Lekko pociągnęła go za krawat.

- Och. Poniedziałkowe zebranie rady pedagogicznej.

- Ty też? Mam nadzieję, że twoje poszło lepiej niż moje.

- Słucham?

- Nic. Przeminęło z wichrem.

- Z wiatrem, dokładnie rzecz biorąc. A porzucając temat wiatru...

- Właśnie. Sprawiło mi przyjemność oglądanie cię w twoim naturalnym środowisku.

- Masz ochotę na kawę? To była moja ostatnia lekcja. Moglibyśmy...

- Hej, Carter, mam zamiar skoczyć na... - Do klasy wszedł niski mężczyzna w okularach w rogowej oprawie i z wypchaną torbą na ramieniu. Na widok skonsternowanej Mac przystanął. - Och przepraszam, nie chciałem przeszkadzać.

- Uhm, Mackensie Elliot, a to mój kolega Bob Parkinson.

- Miło cię poznać - powiedziała Mac, a Bob wytrzeszczył oczy. - Też uczysz angielskiego?

- Angielskiego? Nie, nie. Matematyki.

- Lubiłam matematykę. Zwłaszcza geometrię. Lubiłam rysować tę samą figurę pod różnymi kątami.

- Mackensie jest fotografem - wyjaśnił Carter, po czym przypomniał sobie, że Bob już o tym wie. I, niestety, o kilku innych sprawach też.

- Rozumiem. Fotografia, kąty. Dobrze. A zatem, ty i Carter...

- Rozmawiamy o pójściu na kawę - dokończył Carter szybko. - Do zobaczenia jutro, Bob.

- Cóż, mógłbym... Och racja, racja. - Bob wreszcie zrozumiał, o co chodzi. - Jutro. Miło było cię poznać, Mackensie.

- Cześć, Bob. - Mac odwróciła się z powrotem do Cartera.

Parkinson wykorzystał okazję, a wychodząc, posłał Carterowi szeroki uśmiech i uniósł oba kciuki do góry.

- A więc, ach, kawa.

- Z chęcią bym się napiła, ale jestem w drodze do klientki. Po spotkaniu muszę wracać do domu i odrobić pracę domową. Zakuwam do klasówki.

- Och. Słucham?

- Poważne zlecenie, ważny klient. Wymagana hiperprezentacja. Mamy tydzień na przygotowanie wszystkiego. Ale skoro skończyłeś, może mógłbyś odprowadzić mnie do samochodu.

- Oczywiście.

Poczekała, aż Carter włoży kurtkę.

- Niemal żałuję, że nie mam żadnych książek, które mógłbyś ponieść. Byłoby zupełnie jak za dawnych czasów. Chociaż nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek chłopiec nosił moje książki.

- Mnie nigdy nie prosiłaś.

- Och, gdybyśmy wtedy wiedzieli to, co wiemy teraz. Do twarzy panu z tym, doktorze Maguire. I nie mam na myśli twojego profesorskiego garnituru. Do twarzy ci z nauczaniem.

- Och. Cóż. Tak naprawdę kierowałem tylko dyskusją, oni sami wykonali całą pracę. To bardziej przypominało dyrygowanie.

- Carter, powiedz „dziękuję”.

- Dziękuję.

Wyszli ze szkoły, zeszli po schodach i skierowali się na parking dla gości.

- Dla nastolatków nigdy nie jest za zimno, żeby posiedzieć na dworze - zauważyła Mac.

Uczniowie spacerowali po trawnikach, siedzieli na kamiennych stopniach, wałęsali się po parkingu.

- Tam po raz pierwszy naprawdę się pocałowałam. - Wskazała na ścianę budynku. - John C. Prowder pocałował mnie przed meczem. Musiałam dopaść w przerwie Parker i Emmę i wszystko im opowiedzieć w toalecie.

- Widziałem kiedyś, jak się całowaliście na schodach. Byłem zdruzgotany.

- Gdybyśmy wtedy wiedzieli. Będę musiała ci to wynagrodzić. - Mac odwróciła się, objęła go za szyję i przycisnęła wargi do jego ust. Pocałowała go w cieniu szkolnych murów, ze wszystkimi duchami i dawnymi snami zapełniającymi korytarze.

- Dobrze panu idzie, doktorze Maguire - zawołał ktoś, a kilku uczniów zawyło z aprobatą.

Mac z filuterną miną pociągnęła Cartera znowu za krawat.

- No i zrujnowałam ci reputację.

- Albo poważnie ją podbudowałaś. - Odchrząknął, kiedy doszli do jej samochodu. - Pewnie będziesz zajęta przez cały tydzień.

- Tak, będę - potwierdziła, gdy otworzył przed nią drzwiczki. - Ale zamierzam wychodzić, żeby zaczerpnąć powietrza.

- Mógłbym ugotować dla ciebie kolację, może we czwartek, gdybyś akurat wyszła zaczerpnąć powietrza.

- Umiesz gotować?

- Nie jestem do końca pewien. Zaryzykuję.

- Nie mam nic przeciwko ryzyku, zwłaszcza jeżeli dotyczy jedzenia. O siódmej? U ciebie?

- Idealnie. Dam ci mój adres.

- Znajdę cię. - Wsiadła do samochodu. - Przyniosę deser - powiedziała, po czym roześmiała się szczerze na widok jego miny. - To nie była metafora seksu, Carter. Miałam na myśli prawdziwy deser. Poproszę o coś Laurel.

- Zrozumiałem. Ale uwielbiam dobrą metaforę.

Mac odjechała, potrząsając głową. Punkt dla profesora. Teraz miała czas do czwartku, żeby podjąć decyzję, czy pozostanie przy kawałku włoskiego tortu Laurel, czy skusi się też na metaforę.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Carter po raz trzeci zlustrował stół w pomieszczeniu, które uchodziło w jego domu za jadalnię. Rzadko go używał, zwykle jadał przy blacie kuchennym albo przy biurku. Właściwie po raz pierwszy przykrył ten stół obrusem.

Uznał, że znalazł złoty środek między elegancją a swobodą. Białe talerze na granatowym obrusie, rozjaśnionym żółtymi paskami na serwetkach. Tak sądził. Miał taką nadzieję.

Zdjął trzy małe świeczki ze stołu, uznając je za zbyt pretensjonalne. Po chwili postawił świeczki z powrotem, ponieważ bez nich dekoracja wydawała się niedokończona.

Przesunął ręką po włosach, rozkazał sobie przestać histeryzować i odwrócił się tyłem do stołu, żeby pójść do kuchni.

W końcu to tam czyhało prawdziwe niebezpieczeństwo.

Menu było różnorodne. Carter pokazał je nauczycielce od prac technicznych, poprawił zgodnie z sugestiami i dodał jej przepis na miodowy sos winegret do zielonej sałaty.

Nauczycielka dała mu listę, co ma kiedy zrobić, ile czasu wymaga która czynność i pomocne wskazówki co do sposobu podania potraw.

Najwyraźniej sposób podania był równie ważny jak samo jedzenie. Dlatego Carter stal się posiadaczem obrusa i kolorowych serwetek.

Odbył już próbę na sucho. Wszystko było przygotowane, wszystko wyglądało... dobrze.

Miał jeszcze prawie godzinę, żeby doprowadzić się do kompletnego szaleństwa. Był w takim stanie ducha, że otworzył szufladę, w której schował listę Boba. I którą obiecał sobie ignorować.

- Muzyka. Do cholery. Sam bym o tym pomyślał - mruknął do kartki Boba. - Pomyślałbym.

Pobiegł do salonu, żeby przejrzeć kolekcję płyt. Kot wstał z fotela i podszedł do niego swoim niesymetrycznym krokiem.

- Nie nastawię Barry'ego White'a, nie obchodzi mnie, co Bob mówi o pewniakach. Bez urazy dla pana White'a, ale nie chcemy postępować schematycznie, prawda?

Trójnóg uderzył łebkiem w kolano swojego pana. Kiedy Carter histeryzował nad płytami, drzwi stanęły otworem i do mieszkania wpadła Sherry.

- Cześć! Mogę to u ciebie zostawić?

- Tak. Dlaczego? Co to jest?

- Prezent na walentynki dla Nicka. Torba lekarska. Zamówiłam grawerowanie i właśnie ją odebrałam. Nick będzie zachwycony! Wiem, że jeśli zabiorę ją do domu, nie oprę się pokusie i dam mu ją dzisiaj. Dlatego musisz ją przed nim ukryć. I przede mną. - Pociągnęła nosem. - Gotujesz?

- Tak. Boże, czy coś się przypala? - Carter zerwał się na równe nogi.

- Nie, pachnie ładnie. Naprawdę. - Ponieważ Carter już biegł do kuchni, Sherry ruszyła za nim. - Inaczej niż grillowane kanapki z serem, które zwykle... Kurczę, Carter, oczom nie wierzę! Masz jedzenie w piekarniku! Och, i jak ładnie nakryłeś stół! Świece i kieliszki... Gotujesz kolację dla kobiety. - Wbiła mu palec w brzuch w taki sam sposób, w jaki robiła to, kiedy byli dziećmi. - Dla Mackensie Elliot!

- Przestań. - Carter czuł, jak żołądek skręca mu się ze zdenerwowania. - Błagam cię. Już i tak prawie oszalałem.

- Myślę, że to cudowne. Takie słodkie. Nick na pierwszej randce też ugotował dla mnie kolację. To była kompletna katastrofa. - Westchnęła rozmarzona. - Byłam zachwycona.

- Byłaś zachwycona katastrofą?

- Tak bardzo się starał. Za bardzo, ponieważ on sobie doskonale radzi w kuchni. Wszystko schrzanił, bo tak bardzo chciał zrobić na mnie wrażenie. Och. - Znowu westchnęła, przyciskając dłoń do serca. - To było takie słodkie.

- Nie wiedziałem, że powinienem wszystko schrzanić. Dlaczego nie ma jakiejś instrukcji na takie okazje?

- Nie, nie, nie powinieneś. To zadziałało w wypadku Nicka, ponieważ... po prostu zadziałało. - Sherry otworzyła lodówkę i zajrzała do środka. - Marynujesz kurczaka. Carter, ty naprawdę go marynujesz! To musi być miłość.

- Idź sobie. Wynoś się.

- W tym zamierzasz wystąpić?

W głosie Cartera pojawiły się groźne nuty.

- Moja cierpliwość zaraz się wyczerpie, Sherry.

- Zmień tylko koszulę. Włóż tę niebieską, którą dostałeś od mamy. Naprawdę dobrze w niej wyglądasz.

- Wyjdziesz, jeżeli obiecam, że zmienię koszulę?

- Tak.

- A zanim wyjdziesz, wybierzesz jakąś muzykę ? Bo ja nie dam rady dokonać teraz kolejnego życiowego wyboru.

- Nie ma sprawy. Idź na górę, zmień koszulę. - Złapała go za rękę i wyciągnęła z kuchni. - Ja wybiorę nastrojową muzykę i zniknę, zanim wrócisz. Zabierz ze sobą prezent, dobrze? Nie mów mi, gdzie go schowasz, na wypadek gdybym chciała go wykraść przed dniem W.

- Zrobione.

- Carter? - dodała, gdy był już na schodach. - Zapal świece na jakieś dziesięć minut przed jej przyjściem.

- Dobrze.

- I baw się dobrze.

- Dzięki. A teraz sobie idź.

Zmienił koszulę, celowo marudząc, żeby dać Sherry wystarczająco dużo czasu na wybranie muzyki i zniknięcie. Zapakowany w ozdobny papier prezent schował w szafie w swoim gabinecie.

Kiedy zszedł, znalazł na odtwarzaczu płyt karteczkę samoprzylepną. „Włącz pięć minut przed jej przyjściem. Całusy”.

- To jak kampania wojenna - mruknął Carter i zgniótł karteczkę po drodze do kuchni, gdzie zamierzał wziąć się do kurczaka.

Siekał, gniótł, smażył, odmierzał, sprawdzał czas - i tylko raz się oparzył. Kiedy po kuchni rozszedł się aromat drobiu, Carter zapalił świece na stole, wystawił miseczki z oliwkami i orzeszkami nerkowca. Na pięć minut przed czasem włączył muzykę. Alanis Morissette.

Dobry wybór.

Mac zapukała o siódmej.

- Parker mnie wytrenowała - powiedziała, kiedy otworzył drzwi - i dlatego jestem obsesyjnie punktualna. Mam nadzieję, że to ci nie przeszkadza.

- Absolutnie. Pozwól, że wezmę twój płaszcz. Och i...

- Deser - powiedziała, wręczając mu lśniące pudełko z logo cukierni „Przysiąg”. - Włoski tort z kremem, mój ulubiony. Ładny dom, Carter. Bardzo twój - dodała, wchodząc do salonu otoczonego regałami pełnymi książek. - Och, masz kota.

- Nie pomyślałem, żeby cię zapytać, czy nie masz alergii.

- Nie mam. Cześć, kolego. - Mac zaczęła kucać, ale zatrzymała się, przechylając głowę. - Masz kota z trzema łapami.

- Trójnóg. Potrącił go samochód.

- Och, biedactwo! - I już klęczała na podłodze, głaszcząc i drapiąc rozanielonego zwierzaka. - To musiało być straszne, dla was obu. Dzięki Bogu, że byłeś w domu.

- Właściwie jechałem ze szkoły. Samochód przede mną go potrącił i nawet się nie zatrzymał. Nie rozumiem, jak ktokolwiek może zrobić coś takiego. Kiedy się zatrzymałem, myślałem, że nie żyje, ale on tylko leżał nieruchomo, pewnie był w szoku. Weterynarzowi nie udało się uratować mu łapy, ale i tak dobrze sobie radzi.

Mac nadal głaskała kota, nie spuszczając wzroku z Cartera.

- Nie wątpię.

- Masz ochotę na kieliszek wina?

- Chętnie. - Podrapała Trójnoga po raz ostatni, po czym wstała. - I chciałabym sprawdzić, co tak pięknie pachnie.

- Myślałem, że to ty.

- Poza mną.

Carter powiesił jej płaszcz w szafie w przedpokoju.

- Chodź ze mną. - Wziął ją za rękę i poprowadził do kuchni. - Ładnie wyglądasz. Powinienem był to powiedzieć na samym początku.

- Tylko jeżeli odhaczasz kolejne punkty.

Carter skrzywił się wdzięczny, że Mac skupiła uwagę na jedzeniu, a nie na jego twarzy.

- Naprawdę pięknie pachnie. Co ty tam szykujesz, Carter?

- Podeszła do kuchenki, żeby powęszyć nad patelnią.

- Cóż, zobaczmy. Zielona sałata, kurczak z rozmarynem w białym winie, pieczone czerwone ziemniaki i szparagi.

Ze zdumienia aż otworzyła usta.

- Żartujesz.

- Nie lubisz szparagów? Mogę...

- Nie, nie to miałam na myśli. Sam wszystko zrobiłeś?

- Uniosła pokrywkę patelni.

- Właściwie nie powinno się tego odkrywać, dopóki... Cóż, żaden problem. - Wzruszył ramionami, kiedy jeszcze raz pociągnęła nosem i położyła pokrywkę na miejsce.

- Właśnie na tym polega problem, Carter.

- Dlaczego? Chodzi o kurczaka?

- Zadałeś sobie tyle trudu. Sądziłam, że wrzucisz dwa steki na grilla albo przełożysz ragu ze słoika do rondla i powiesz, że sam to ugotowałeś. Ale ta kolacja. Dużo czasu i wysiłku. Jestem oczarowana. I jak pięknie nakryłeś stół.

Ruszyła do jadalni i obeszła stół dookoła.

- Masz wiele talentów, prawda?

- Dlaczego nie pomyślałem o ragu? - Wziął butelkę wina, którą wcześniej otworzył. - Kupiłem białe ze względu na kurczaka, ale nie wiedziałem, jakie lubisz. To podobno jest dobre.

- Podobno?

- Niewiele wiem o winach. Sprawdziłem w internecie.

Mac wzięła oferowany kieliszek i spróbowała, nie spuszczając wzroku z Cartera.

- Twoje poszukiwania się opłaciły.

- Mackensie. - Pochylił się i lekko musnął ustami jej wargi. - Teraz czuję się lepiej.

- Lepiej niż?

- Prawdopodobnie każdy mężczyzna w promieniu trzydziestu kilometrów, ponieważ oni nie mogą całować cię w kuchni.

- Jestem oszołomiona, Carter.

- To część planu. Muszę jeszcze skończyć kilka rzeczy. Usiądź sobie.

- Mogę pomóc.

- Mam system - mam nadzieję. Jeżeli mi pomożesz, to zmieni, cóż, system. We wtorek zrobiłem konspekt, więc myślę, że sobie poradzę.

- Konspekt?

Zmniejszając gaz pod kuchenką, Carter złajał samego siebie, dlaczego musiał to wypaplać.

- No wiesz, nie byłem pewien, jak mi to wyjdzie, no i jeszcze wszystko musi być gotowe o tym samym czasie. Dlatego zrobiłem konspekt posiłku.

- Zrobiłeś próbę?

- Mniej więcej. Żona Boba poszła na spotkanie klubu książki i wpadł do mnie. Ja gotowałem. Zjedliśmy. Więc powinnaś być bezpieczna. Jak tam praca domowa?

- Praca domowa?

- Do prezentacji w poniedziałek.

- Jestem w pełni gotowa. To dobrze, zważywszy że od jutra nie będziemy miały ani chwili wytchnienia. Dziś rano miałyśmy walną naradę, a po południu dwie próby. Z których druga roiła się od pułapek, ponieważ pierwsza druhna i drużba byli parą, a odkąd wyszedł na jaw jego romans z koleżanką z pracy, nie rozmawiają ze sobą.

- Jak sobie radzicie w takich sytuacjach?

- Tak, jakbyś sobie radził z wiązką zapalonego dynamitu. Biznes ślubny nie jest dla mięczaków.

- Właśnie widzę.

- A w poniedziałek urządzamy przedstawienie dla pani Meble Seamana, po którym otrzymamy od niej owacje na stojąco.

- Meble Seamana są tym ważnym klientem?

- Technicznie rzecz biorąc, córka Mebli Seamana, ale to matka będzie płacić za imprezę.

- Będziemy jedli przy stole i siedzieli na krzesłach, które tam kupiłem. Myślę, że to dobry omen.

Siedzieli na przynoszących szczęście krzesłach, przy szczęśliwym stole, wśród blasku świec i dźwięków muzyki. Mac zdała sobie sprawę, że jest kompletnie i bezwstydnie oczarowana. I bardzo jej się ten stan podobał.

- Wiesz, Carter, to jest takie smaczne, że przestałam mieć wyrzuty sumienia, że w tym samym tygodniu dwa razy zjadłeś dokładnie taką samą kolację.

- Możesz ją uznać za eleganckie resztki. W tym domu resztki są główną pozycją w menu. - Zerknął na kota, który siedział obok krzesła i wpatrywał się w niego bez mrugnięcia żółtymi oczami.

- Chyba twój kolega czeka na swoją porcję.

- Nie jest przyzwyczajony do widoku mnie przy stole. Zwykle jem przy blacie, więc chyba jest skonsternowany. Chcesz, żebym go wygonił?

- Nie. Lubię koty. Kilka razy brałam z nimi ślub.

- Nie wiedziałem. Rozumiem, że wam nie wyszło.

- To zależy od punktu widzenia. Bardzo dobrze wspominam te małżeństwa, chociaż nie przetrwały zbyt długo. Kiedy byłyśmy dziećmi, ciągle urządzałyśmy śluby. Bez przerwy. - Roześmiała się nad kieliszkiem. - Chyba już wtedy zaczynałyśmy, chociaż nie miałyśmy o tym pojęcia. Miałyśmy kostiumy i rekwizyty, każda z nas odgrywała inną rolę. Brałyśmy ślub ze sobą nawzajem, ze zwierzętami, z Delem, jeśli Parker udało się go zaszantażować.

- Fotografia w twoim studiu. Ta z motylem. - Aparat był prezentem od mojego ojca, prawdopodobnie zupełnie nieodpowiednim do mojego wieku.

Babcia wykorzystała ten podarunek, żeby na tatę napsioczyć. Po raz kolejny. Pewnego gorącego, letniego dnia, kiedy wolałam iść pływać, zamiast bawić się w ślub, Parker mnie przebłagała, proponując, żebym została oficjalnym ślubnym fotografem, a nie pierwszą.

- Przepraszam?

- Pierwszą druhną. Nie chciałam włożyć sukni, więc Parker mianowała mnie oficjalnym fotografem.

- Przepowiednia.

- Chyba tak. Dodaj szczęśliwy przylot tego motyla i wszystko skumulowało się w moje prywatne objawienie. Zdałam sobie sprawę, że nie tylko mogę utrwalić wspomnienie takiej chwili, ale że chcę to robić.

Ugryzła kolejny kęs kurczaka.

- Założę się, że zmuszałeś Sherry, żeby bawiła się w szkołę.

- Może. Od czasu do czasu. Można było przekupić ją naklejkami.

- A kogo nie można było? Nie wiem, czy to czyni nas szczęściarzami czy nudziarzami, że w tak młodym wieku wiedzieliśmy, co chcemy robić.

- Właściwie to myślałem, że będę niósł kaganek oświaty po elitarnych salach Yale, jednocześnie pisząc wielką, amerykańską powieść.

- Naprawdę? Dlaczego tego nie robisz? Albo nie zrobiłeś?

- Zdałem sobie sprawę, że lubię bawić się w szkolę.

Tak, pomyślała, naprawdę to lubił. Widziała na własne oczy.

- Napisałeś książkę?

- Och, piszę powieść jak każdy szanujący się nauczyciel języka angielskiego. Zapewne będę nad nią pracował przez większą część wieczności.

- Jaka jest?

- Niezbyt gruba, na razie ma około dwustu stron.

- Nie. - Dźgnęła go palcem w ramię. - Jaki jest jej temat?

- To powieść o wielkiej miłości, stracie, poświęceniu, zdradzie i odwadze. Wiesz, jak zwykle. Myślałem, że powinienem w niej umieścić trzyłapego kota, może palmę w doniczce.

- Kim jest główny bohater?

- Na pewno nie chcesz o tym słuchać.

- Nie pytałabym, gdybym nie chciała. Kim on jest, co robi?

- Protagonista jest - nigdy byś się nie spodziewała - nauczycielem. - Uśmiechnął się, dolewając Mac wina. Zawsze mógł odwieźć ją do domu. - Zostaje zdradzony, oczywiście przez kobietę.

- Oczywiście.

- Jego życie obraca się w gruzy, tak jak kariera i dusza. Zdruzgotany musi zaczynać wszystko od nowa, znaleźć odwagę, żeby naprawić to, co zostało zniszczone. Nauczyć się znowu ufać, znowu kochać. Tam naprawdę brakuje palmy w doniczce.

- Dlaczego ona go zdradziła?

- Ponieważ on ją kochał, ale jej nie widział. Zniszczyła go, żeby zobaczył ją naprawdę. Tak myślę.

- A zatem kot o trzech łapach mógłby być metaforą jego zranionej duszy i determinacji, żeby żyć dalej pomimo blizn.

- Nieźle. Dostajesz piątkę.

- A teraz ważne pytanie. - Nachyliła się ku niemu. - Czy jest tam seks, przemoc i język dla dorosłych?

- Jest.

- Kupuję. Musisz ją skończyć. Czy w twoim świecie obowiązuje zasada „publikuj albo giń”?

- Ale nie musi dotyczyć tej książki. Opublikowałem kilka artykułów, prac, opowiadań, które utrzymują tego wilka z dala od moich drzwi.

- Opowiadań? Serio?

- W niskonakładowej prasie. Takiej, która nie wykracza poza mury akademii. Ty powinnaś opublikować swoje fotografie. W albumie.

- Bawię się czasem tym pomysłem. Pewnie to tak jak z twoją powieścią. Nie należy do twoich obowiązków, więc spychasz ją na dalszy plan. Parker chce, żebyśmy robiły foldery reklamowe. Wiązanki ślubne, torty, ślubne fotografie. Najlepsze z najlepszych.

- To dobry pomysł.

- Parker rzadko miewa złe. Problem stanowi znalezienie czasu, żeby przygotować to w sposób, który przemówi do kogoś, kto publikuje tego typu rzeczy. Na razie mamy trzy imprezy w ciągu trzech dni, przy czym sobota zapowiada się na pole minowe. Powinieneś przyjść.

- Na... na czyjś ślub. Nie mógłbym. Nie zostałem zaproszony.

- Będziesz członkiem personelu. - Mac podjęła spontaniczną decyzję. - Bóg jeden wie, jak bardzo przyda nam się przy tym ślubie jeszcze ktoś z głową na karku. Czasami korzystam z pomocy asystenta - kiedy muszę. Zwykle wolę pracować sama. Ale w sobotę zamierzałam kogoś zatrudnić do pomocy przy płonącym dynamicie. Żaden z asystentów, z których pomocy zwykle korzystam, nie może przyjść, więc masz tę robotę.

- Nie mam zielonego pojęcia o fotografii.

- Ja mam. Podasz mi to, o co poproszę, popozujesz do ustawienia światła i w razie potrzeby będziesz robił za jucznego osła. Masz ciemny garnitur? Nie z tweedu?

- Ja... tak... ale...

Mac posłała mu leniwy, uwodzicielski uśmiech.

- Będzie tort.

- Och, w takim wypadku...

- Jack będzie zastępczą eskortą dla pierwszej, zamiast zdradzieckiego sukinsyna.

- Przepraszam?

- Pierwsza druhna, zdradziecki sukinsyn starszy drużba. Del też będzie pomagał, ponieważ Jack go zmusił. Znasz ich. Znasz nas. - Zjadła ziemniaka. - I dostaniesz tort.

Jednak żaden z powyższych argumentów nie przemówił do Cartera. Przekonała go myśl, że znajdzie się przy Mac, zamiast tylko rozmyślać o byciu z nią.

- No dobrze, jeśli jesteś tego pewna.

- Piętnasta w sobotę. Będzie świetnie.

- I teraz ja zobaczę ciebie w twoim naturalnym środowisku.

- Tak, zobaczysz. Skoro mówimy o torcie, jeszcze nie mam miejsca na deser. Spalę ten wyśmienity posiłek, zmywając naczynia.

- Och, nie rób sobie kłopotu.

- Przygotowałeś kolację, i to dwukrotnie. Ja pozmywam, a ty wypij brandy i zapal cygaro.

- Nie mam ani brandy, ani cygar.

Mac, wstając, poklepała go po ramieniu.

- Nauczyciel angielskiego powinien rozpoznać metaforę. Wypij jeszcze kieliszek wina, skoro nie będziesz prowadził.

Sama mu nalała, po czym zebrała talerze.

- Właściwie lubię zmywać. To jedyne domowe zajęcie, które lubię.

Nalała do zlewu gorącej wody, znalazła w szafce płyn do zmywania i wycisnęła go na garnki i patelnie. Było mu tak dobrze, gdy siedział i patrzył, jak Mac wykonuje podstawowe, zwykłe czynności. I miał nadzieję, że nie mówiła nic ważnego, bo jego umysł spowijała mgła.

Która nie miała nic wspólnego z winem, a wszystko z faktem, że wyobrażał ją sobie w tej kuchni, jak zmywa naczynia - w przyszłym tygodniu i w przyszłym miesiącu. W przyszłym roku. Jak siedzi z nim przy każdym posiłku.

Za daleko, za szybko, wiedział o tym. Ale nic nie mógł na to poradzić. Stan zauroczenia przeszedł nagłą, niespodziewaną metamorfozę i Carter pędził na oślep stromym zboczem - prosto w miłość.

- Gdzie trzymasz ścierki?

- Co? Słucham?

- Ścierki - powtórzyła i otworzyła pierwszą z brzegu szufladę.

- Nie, nie tam. Z drugiej strony. Zaraz ci dam. Wstał, otworzył właściwą szufladę i wyjął ścierkę.

- Może wytrę patelnie? - zaproponował, ale kiedy się odwrócił, nogi się pod nim ugięły.

Mac stała z przekrzywioną głową i czytała listę Boba.

- Zrobiłeś listę.

- Nie. Tak. Nie jest moja. To znaczy, chciałem powiedzieć, tak, jest moja, ale nie ja ją napisałem. Zrobiłem. Boże.

Mac nie przestawała czytać z uwagą.

- Bardzo szczegółowa.

- Bob. Poznałaś go. Jest szalony... nie wierzę, że nie wspomniałem o tym, kiedy was sobie przedstawiałem.

- Zawiera punkty kluczowe.

- Wiem. Wiem. Przepraszam. Uparł się, żeby odgrywać Cyrana. To znaczy...

Podniosła wzrok i popatrzyła mu prosto w oczy.

- Rozumiem odniesienie do Cyrana, Carter.

- Och, oczywiście. Ożenił się kilka lat temu i spodziewa się dziecka.

- Gratulacje dla Boba.

- Wbił sobie do głowy, że musi mi pomóc, uch, w tej kwestii. Przyniósł to we wtorek. Mówiłem ci, że przyszedł we wtorek na kolację, prawda?

- Na próbę.

- Tak, dokładnie, na próbę. Powinienem był ją wyrzucić po jego wyjściu, ale wrzuciłem do szuflady. Po prostu...

- Na wszelki wypadek? Jako zabezpieczenie.

- Tak, tak i nie mam nic na swoją obronę. Nie winię cię, że jesteś zła.

Mac przeniosła uwagę z listy na Cartera.

- A wyglądam na złą?

- Ach... Nie, skoro już o tym mówisz. Nie wyglądasz. To dobrze. Czuję wielką ulgę. Czy powiedziałabyś, że jesteś... rozbawiona?

- Tak, to by właściwie opisywało mój stan. Według listy Boba posuwamy się mniej więcej zgodnie z planem.

- Nie działałem według jego wskazówek. Daję słowo. - Uniósł dłoń jak do przysięgi. - Mam swoją własną listę. W głowie. Która, jak właśnie zdałem sobie sprawę, jest równie głupia.

- I jak nam idzie według twojej?

Mac uśmiechnęła się, ale Carter nie potrafił do końca odczytać znaczenia jej uśmiechu. Mogły się w nim kryć podteksty.

- Dobrze. Świetnie. Może spróbujemy tortu? Sięgnął po kartkę, a Mac pogroziła mu palcem.

- Tu jest napisane, że powinniśmy tylko wstawić naczynia do zlewu, o ile, jak dopisano w nawiasie, nie uznam, że to przejaw twojego niechlujstwa. Bob uważa - a znamy Boba - że wspólne zmywanie można w razie konieczności uznać za element gry wstępnej.

Załamany Carter zamknął oczy.

- Po prostu mnie zabij. Błagam.

- Przykro mi, ale tego punktu nie ma na liście. Tu jest napisane, że kiedy nastawisz odpowiednią muzykę - Bob proponuje Barry'ego White'a - powinieneś ze mną zatańczyć. Za odpowiednie miejsca uznał kuchnię albo salon. Wolny taniec, który wprowadzi nas w uwodzicielską część wieczoru. Bob sądzi, że w tym momencie powinieneś już wiedzieć, czy jestem gotowa przenieść się na górę.

- Chciałabyś, żebym go zabił? Rozważałem taką możliwość.

- Nie słyszę Barry'ego White'a.

- Chyba nie mam żadnych... nawet gdybym miał, nie nastawiłbym... Czy wspominałem, że Bob jest szalony?

- Zastanawiam się nad jednym, Carter. - Nie spuszczając z niego wzroku, Mac odłożyła kartkę na blat. - Zastanawiam się, dlaczego ze mną nie tańczysz. - Podeszła do niego i położyła mu dłoń na ramieniu.

- Och.

- Nie chcielibyśmy rozczarować Boba.

- To mój bardzo dobry przyjaciel. - Carter przytulił policzek do jej włosów i wszystko znowu znalazło się na swoim miejscu. - Nie jestem zbyt dobrym tancerzem. Mam za duże stopy. Jeżeli nadepnę ci na nogę, po prostu...

Mac uniosła głowę.

- Zamknij się i pocałuj mnie, Carter.

- To umiem.

Kołysząc się w rytm muzyki, musnął ustami jej wargi. Miękko i delikatnie, zgodnie z nastrojem chwili. Całował ją ostrożnie, a Mac wsunęła palce w jego włosy, jej westchnienia sprawiły, że jego umysł zasnuła mgła.

Odwróciła głowę i przesunęła ustami po jego podbródku.

- Carter? - Mmm?

- Jeśli się skoncentrujesz, wyczujesz, że jestem gotowa.

- Patrzyła mu w oczy, a ich usta znowu się spotkały. - Może zabierzesz mnie na górę?

Odsunęła się o krok, wyciągnęła rękę.

- Jeżeli mnie chcesz.

Carter ujął jej dłoń, pocałował.

- Czuję się, jakbym chciał cię przez całe życie.

Wyprowadził Mac z kuchni. U podnóża schodów musiał przystanąć, żeby znowu ją pocałować. Zastanawiał się, czy wino, pożądanie i wyobraźnia zawróciły jej w głowie tak samo jak jemu.

Poprowadził Mac na górę, czując przy każdym kroku swój łomoczący puls.

- Pomyślałem o kwiatach i świecach, na wszelki wypadek - powiedział, kiedy weszli do sypialni. - Ale potem uznałem, choć z natury nie jestem przesądny, że to może przynieść pecha. A za bardzo chciałem, żebyś tu się znalazła, by podejmować takie ryzyko. Chciałem cię mieć w łóżku.

- To, co powiedziałeś, jest lepsze od kwiatów i świec, uwierz mi. - Pokój pasował do niego, tak jak cały dom. Proste linie, spokojne kolory, dobrze zagospodarowana przestrzeń.

- Chciałam być tutaj. Chciałam znaleźć się w twoim łóżku.

Idąc w jego stronę, zauważyła na ścianie zdjęcie kardynała. Wzruszona odwróciła się do Cartera, popatrzyła na niego i zdała sobie sprawę, że pragnie go bardziej, niż uważała za możliwe.

Wyciągnęła dłoń, żeby rozpiąć bluzkę.

- Nie. Proszę. Ja chcę cię rozebrać. Jeśli nie masz nic przeciwko temu.

Opuściła ręce.

- Nie, nie mam.

Carter przygasił lampkę stojącą przy łóżku. - I chcę wtedy na ciebie patrzeć. Pogłaskał ją po policzku, przesunął dłońmi po jej całym ciele, jednocześnie przyciągając Mac do siebie. A potem zaczął ją całować.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Czy ktokolwiek kiedykolwiek tak ją całował? Tak, że spotkanie warg, języków, przenikało dreszczem całe jej ciało? Czy kiedykolwiek czuła się uwiedziona, tak kompletnie, przez słowa i jeden, oszałamiający pocałunek?

Jak to się stało, że nastąpiło takie odwrócenie ról? To ona miała uwieść jego, zaciągnąć na górę i do łóżka. Zamierzała utrzymać lekką, wesołą atmosferę wieczoru - po prostu zaspokoić pożądanie, które w niej wrzało, kiedy przebywała w towarzystwie Cartera.

To powinno być proste, pierwotne.

Ale nie było.

Dotknął ustami jej policzków, czoła, a potem zaczął rozpinać jej koszulę, patrząc na Mac tymi spokojnymi, błękitnymi oczami. Prawie jej nie dotykał, a mimo to i tak nie mogła oddychać. Niemal jej nie dotykał, a i tak miał w swoich dłoniach pełną kontrolę.

Stojąc w półmroku, patrząc mu w oczy, Mac zupełnie o to nie dbała.

Rozpiął jej koszulę i przesunął palcem wzdłuż obojczyków, po wzgórkach piersi. Jego dotknięcie było jak szept, ledwo cień dotyku, ale skóra Mac zaczęła płonąć.

- Zimno ci? - zapytał, gdy zadrżała.

- Nie.

Uśmiechnął się.

- W takim razie... - Powoli zsunął jej koszulę z ramion, pozwalając, żeby opadła na podłogę. - Piękne - szepnął, przesuwając kciukami po koronkowym staniku.

Mac westchnęła i znowu poczuła, że braknie jej tchu.

- Carter, odbierasz mi siły.

- Uwielbiam twoje oczy. Magiczne morza. - Przesunął palcami w dół jej piersi, w górę i znowu w dół, zostawiając na jej skórze migoczący dreszcz. - Chciałem w nie patrzeć, kiedy będę cię dotykał. W ten sposób.

Odkrywał ją powoli, cierpliwie. Wypukłości i zagłębienia, okrągłości i kąty. Mac zadrżała, kiedy odpiął jej guzik w talii i rozsunął zamek.

Jeszcze raz przesunął dłońmi po jej ciele, centymetr po centymetrze. Spodnie zsunęły jej się z bioder, nóg.

- Chodź - powiedział, biorąc ją za rękę.

Posłuchała niczym w transie i czuła, jak krew dudni jej w żyłach, kiedy Carter przesunął po niej wzrokiem, tak jak wcześniej dłońmi. Powoli. Z uśmiechem.

- Podobają mi się twoje buty.

Popatrzyła na botki na cienkiej szpilce, które miała teraz na sobie oprócz bielizny.

- Niezły widok.

Carter z uśmiechem zaczepił palec o gumkę jej fig. Mac udało się tylko szepnąć „och”, kiedy znowu przyciągnął ją do siebie.

Tym razem ich usta zapłonęły niczym iskra, błyskawica żaru. Mac czuła, że się roztapia, kiedy Carter odwrócił ją plecami do siebie. Odrzuciła głowę w tył, gdy zaczął muskać zębami jej szyję.

Jego dłoń błądziła po jedwabistej skórze, po gładkich krągłościach. Gdy ich ciała się zetknęły, Mac zaczęła się poruszać.

Nie za szybko, upomniał sam siebie Carter. Chciał smakować każdą chwilę, każdy dotyk, oddech. Miał w ramionach Mackensie.

Jej serce trzepotało pod jego dłonią, co uznał za cud sam w sobie. Była z nim, czuła go, pragnęła. Dziś w nocy w końcu chłopięcy sen i pragnienia mężczyzny przyćmi obecność tej kobiety.

Carter zrzucił buty, zanurzając się w smaku i zapachu jej skóry. Schwycił zębami ramiączko stanika i ściągnął, żeby móc poczuć cudowne łuki jej ramion.

Ciało Mac wygięło się w tył, zadrżała.

Rozkosz, pomyślał, tak wiele może jej dać i tak wiele wziąć w zamian. Chciał ofiarować jej rozkosz, zatopić ją w doznaniach i patrzeć, jak się unosi i płynie. Czując, że rozsadza go własne pożądanie, odpiął stanik Mac, drugą dłonią ledwo muskając koronkowy przód fig. Przesunął palcami po wnętrzu jej uda i ledwo prowokował, wsuwając koniuszki palców pod koronkę.

- Carter - ponagliła go, przycisnęła rękę do jego dłoni, ale cofnął się i odwrócił ją twarzą do siebie.

- Przepraszam. Jeszcze nie skończyłem.

Teraz w tych magicznych oczach szalała burza, porcelanowa skóra promieniała rumieńcem pożądania. Pragnęła go, pomyślał Carter. Kolejny cud. Sięgnęła po niego, a jej usta przykryły jego wargi w pełnym desperacji pocałunku.

Poczekaj, rozkazał sobie, czując łomoczącą w żyłach krew. Poczekaj, jest tego więcej.

Pociągnął ją na łóżko i położył.

- Buty... - zaczęła.

- Podobają mi się. - I pochylił głowę, by dotknąć ustami jej piersi.

Jej ciało było gorące, pragnęła go aż do bólu. Jej umysł odrzucił wszystko poza Carterem i tym, co z nią robił.

Powolne dłonie, zręczne usta pokrywały jej ciało pajęczyną doznań, warstwa za warstwą, aż Mac nie mogła już oddychać.

- Nie mogę. Nie mogę.

- W porządku. - Zsunął palce w dół, muskając ją i gładząc.

Wrażenia rozprysnęły się w eksplozji ulgi.

Wysunęła się ku niemu, a on podążył ustami za dłonią, żeby dopełnić dzieła zniszczenia. Mac unosiła się i opadała. Tak prędko, prędko. Tak wiele, czuła tak wiele, aż wszystko zlało się w światło, cień i szalony rytm. Mac zatonęła w morzu wrażeń, targanym burzą, która pchała ją ku kolejnym wirom i falom.

Kiedy w końcu w nią wszedł, oboje jęknęli.

Mac wygięła się w łuk, niemal zrywając i tak już coraz wątlejsze nici samokontroli Cartera. Patrzył jej w oczy, pociemniałe i szkliste, doprowadzając oboje do szaleństwa długimi, powolnymi pchnięciami. Czuł, jak Mac dochodzi, patrzył, jak się wspina, zatopił się w niej.

- Mackensie - powiedział tylko. - Mackensie - zanurzył się w jej oczach, ciele i utonął.

Mac czuła się pijana i odurzona. Nawet jej palce u stóp wydawały się ciężkie. Powietrze znowu wydobywało się z jej płuc, co było dobrym objawem, bo była pewna, że kilka razy przestała oddychać, gdy Carter...

Unicestwił ją.

Nawet teraz, kiedy leżał na niej bezwładny niczym ktoś, kto przed chwilą otrzymał cios tępym narzędziem w głowę, a ich serca biły razem jak dwie oszalałe piłeczki tenisowe, dotknął delikatnie ustami jej szyi.

- W porządku? - zapytał.

W porządku? Czy on oszalał? Jest w porządku, jeśli pośliznąłeś się na lodzie, a mimo to udało ci się utrzymać równowagę i nie skręcić kostki. Albo w gorącej kąpieli po ciężkim dniu.

Ale jak ma być w porządku, jeżeli nagle zostałaś wywrócona na lewą stronę, a potem z powrotem na prawą.

- Tak. - Co miała powiedzieć? - A ty?

- Mmm. Naga Mackensie jest ze mną w łóżku. Czuję się naprawdę w porządku.

- Wciąż mam na sobie buty.

- Tak. Jeszcze lepiej. Przepraszam, muszę być ciężki. - Sturlał się z niej i przytulił ją mocno.

- Carter, jesteś prawie tak chudy jak ja. Nie jesteś ciężki.

- Wiem... że jestem chudy. Nijak nie mogę tego zmienić. Co... ktoś kiedyś namówił mnie na ćwiczenia z osobistym trenerem. Ale kto ma na to czas? Tkanka mięśniowa nie została zakodowana w moim DNA.

- Masz pociągające, szczupłe ciało. Nie pozwól, żeby ktoś wmówił ci inaczej. Poza tym używasz go jak doker.

- Długo się oszczędzałem. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu, popatrzył na Mac. - Jesteś taka piękna.

- Nie jestem. Wiem o tym, ponieważ jestem profesjonalistką. Mam interesującą twarz, potrafię podkreślić swoje atuty. Też jestem szczupła, w miarę umięśniona, dzięki... cóż, myśleniu o ćwiczeniach fizycznych. Moje ciało przypomina wieszak. Dobrze wygląda w ubraniu, ale bez niego przypomina zwój drutów.

- Jesteś piękna. I nie pozwól, żeby ktoś ci wmówił... że jest inaczej. Przepraszam, ale tak powinno brzmieć poprawnie to zdanie.

Mac roześmiała się i przytuliła do niego.

- Tak, panie profesorze. I czyż nie jesteśmy oboje postkoitalnie... uprzejmi?

- Zawsze byłaś piękna. Masz rude włosy i oczy jak zaczarowane morze. I dołeczki. - Carter pomyślał, że gdyby miał jeszcze kwadrans, mógłby ją lizać jak lody i znowu doprowadzić na szczyt.

Mac przechyliła głowę, żeby posłać mu uśmiech. Miał zamknięte oczy i absolutnie rozluźnioną twarz. Tak wygląda, kiedy śpi, pomyślała. Gdyby obudziła się przed nim, właśnie takiego by go zobaczyła.

Leniwie przesunęła palcem pod jego szczęką.

- A cóż to za intrygująca mała blizna?

- Nieszczęśliwy wypadek z ostro zakończonym przedmiotem.

- Uprawiasz szermierkę? Jak kapitan Jack Sparrow?

- Chciałbym. Założę się, że masz słabość do Johnny'ego Deppa.

- Jestem żywa. Jestem kobietą. Następne pytanie.

- On łączy pokolenia. To interesujące. Dorosłe kobiety uważają go za tak samo atrakcyjnego pod względem seksualnym jak nastolatki, które uczę.

- Owszem. Ale akurat w tej chwili inny mężczyzna wydaje mi się bardzo atrakcyjny pod względem seksualnym. Nieszczęśliwy wypadek - przypomniała mu, kiedy się uśmiechnął.

- Och, to. Uciekałem przed kilkoma chłopakami, którzy chcieli sobie urozmaicić czas, wyżywając się na mnie. Musiałem przeskoczyć przez plot i oczywiście poślizgnąłem się w mój zwykły, zwinny i pełen gracji sposób, który niestety nie przypomina zręczności piratów ani grających ich aktorów. Rozciąłem sobie brodę o drut.

- Och. Kiedy to było?

- Nie dalej jak w zeszłym tygodniu.

Mac zachichotała i wturlała się na niego.

- Okrutne małe karły.

- To prawda. Miałem dziesięć lat, ale oni byli okrutnymi, małymi karłami.

- Uciekłeś?

- Tamtym razem tak.

Pociągnął ją lekko za włosy, żeby nachyliła się do pocałunku. Mac westchnęła i położyła mu głowę na ramieniu.

Było jej tak dobrze, tulić się do niego. Pierś przy piersi, cichnące, bliźniacze uderzenia serc i każdy centymetr jej ciała uwielbiany przez mężczyznę, który wydawał jej się niedorzecznie atrakcyjny pod każdym możliwym względem.

Mogłaby tak leżeć, właśnie tak, przez całe godziny. Dni. Rozgrzana i senna, wtulona w apetycznego Cartera Maguire'a. A rano mogliby...

Gwałtownie otworzyła oczy. O czym ona myśli? Co ona wyprawia? Rano? Godziny i dni? Aż cała podskoczyła w nagłym ataku paniki.

- Co się stało?

- Co? Och, nic. Nic. Co miałoby się stać?

Usiadł obok niej, rozczochrany i seksowny, aż jej serce i hormony zagroziły buntem.

Musiała stąd wyjść. Natychmiast. Wrócić do rzeczywistości. Wrócić do równowagi, zanim zrobi coś głupiego, jak na przykład zakocha się w nim.

- Ja tylko... Zobacz, która godzina! Muszę iść. - Iść? Ale...

- Było cudownie. Wszystko... naprawdę cudownie. - Jezu, Jezu, nie ma na sobie nic oprócz butów. - Naprawdę straciłam poczucie czasu. Zrobiło się strasznie późno.

Zdezorientowany Carter popatrzył na budzik.

- Nie tak bardzo. Nie...

- Jutro masz szkołę - powiedziała, rozpaczliwie starając się utrzymać konwersację w żartobliwym tonie, kiedy nerwowo szukała bielizny, a panika galopowała w niej niczym stado dzikich mustangów.

Gdzie jej stanik, gdzie jest jej stanik? Do diabła ze stanikiem.

- Mam jeszcze milion rzeczy do zrobienia. Jutro muszę zacząć naprawdę wcześnie.

- Nastawię budzik. I tak wstaję o szóstej. Zostań, Mackensie.

- Naprawdę bym chciała. Naprawdę. - Ile razy może powtórzyć „naprawdę” w ciągu pięciu minut? Chyba pobije wszelkie rekordy. - Ale cóż, obowiązki wzywają. Nie, nie wstawaj.

Proszę, proszę, nie wstawaj, błagała w duchu, gdy zaczął się podnosić.

- Zostań - poprosił, dotykając jej policzka, ale Mac już wkładała koszulę. - Chcę z tobą spać.

- Ten punkt na liście już odhaczyliśmy, i to z fanfarami - dodała, uśmiechając się promiennie. - Trzy imprezy, prezentacja. Mnóstwo roboty. - Cmoknęła go w policzek. - Muszę lecieć. Dzięki za wszystko. Zadzwonię.

I uciekła.

Och, była okropna. Wariatka, urągała sobie w duchu Mac, jadąc do domu. I zapewne pójdzie do piekła. Zasługiwała na to. Ale zrobiła to, co powinna, to, co było dobre. Dla niej i dla Cartera.

Przede wszystkim dla niego.

Pójdzie do piekła? Niedorzeczność. Powinna dostać medal, powinni jej wystawić cholerny pomnik za to, że postąpiła jak trzeba.

Zrobiła to, co powinna, i tyle. Teraz wszystko będzie dobrze. Wszystko będzie w porządku.

Właściwie i idealnie.

Zobaczyła, że w dużym domu palą się światła, i pomyślała: dzięki Bogu. Parker i Laurel przyznają jej rację. Pochwalą jej decyzję. Właśnie tego jej trzeba, uznała, parkując przed domem. Odrobina wsparcia od przyjaciółek, żeby przestało ją skręcać w żołądku.

Wbiegła do domu i popędziła po schodach, wołając Parker.

- Tutaj jesteśmy. - Parker wyszła do przedpokoju.

- Boże, co się stało? Miałaś wypadek?

- Nie, wszystko w porządku. A może nie.

- No już dobrze, widzę, że nie jesteś ranna. Siedzimy u mnie w salonie, po raz ostatni powtarzamy szczegóły, skoro i tak żadna z nas nie śpi.

- Emma też?

- Tak.

- Dobrze, dobrze, to nawet lepiej.

Wyminęła Parker i wpadła do salonu, gdzie Laurel i Emma siedziały z ciastkami, herbatą i stertą segregatorów.

- Cześć. Myślałyśmy, że przyjdziesz rano, rumieniąc się i jąkając ze wstydu. - Laurel odłożyła ołówek.

- Zamierzałyśmy nastawić kamerę.

- Jak kolacja? - zapytała Emma.

- Uciekłam. Po prostu uciekłam. - Mac przesunęła dookoła lekko szalonym wzrokiem i ściągnęła płaszcz.

- Na moim miejscu zrobiłybyście to samo.

- Było aż tak dobrze? - Laurel wzięła talerz. - Może chcesz ciastko?

- Nie, nie. On zrobił we wtorek próbę. Możecie to sobie wyobrazić? A dziś przygotował cudowną kolację ze świecami i schłodzonym winem.

- Schłodzone wino. - Parker usiadła z cichym pomrukiem. - Dzięki Bogu, że uszłaś z życiem. Powinnyśmy zadzwonić na policję.

- Okej, poczekaj, nie wiesz wszystkiego. - Próbując się uspokoić, Mac odetchnęła głęboko kilka razy. - On sobie zadał tyle trudu, i to było, cóż, cudowne. I zabawne. Bob zrobił listę.

- Kim, do diabła, jest Bob? - chciała wiedzieć Laurel.

- Nieważne, ale Carter był niesamowicie zakłopotany. To takie słodkie. Zarumieniły mu się czubeczki uszu.

- Oooch - powiedziała Emma.

- Wiem. Co mogłam zrobić? Byłam cała nabuzowana. Musiałam iść z nim do łóżka.

- Wiem, kiedy facetowi rumienią się uszy, zaczynam zdzierać z siebie ubranie. - Skoro Mac nie chciała, Laurel wzięła sobie ciastko. - A zatem uprawialiście seks.

- Nie uprawialiśmy. Przeżyliśmy najcudowniejszy, wywracający - świat - do - góry - nogami, roztapiający - komórki - - mózgowe seks w historii planety.

- Teraz robi się ciekawie. - Parker usadowiła się wygodniej i założyła nogę na nogę. - Czy to był czuły, miękki, seks, od którego szlochają anioły, czy taki z biciem tam - tamów i zwisaniem z żyrandola?

- To był... Nigdy przy nikim tak się nie czułam ani nikt nie czuł się tak przy mnie. - Mac usiadła na oparciu fotela Parker i szukając słów, wbiła wzrok w kominek. - Jakbyś wiedziała, że jego uwaga jest skupiona tylko i wyłącznie na tobie, że widzi tylko ciebie. Nic innego, tylko ciebie. I to jest pełne czułości, i seksowne, przerażające i wspaniałe. Istnieje osoba, która nie widzi nic oprócz ciebie. Kiedy cię dotyka, nie istnieje nic oprócz niego.

Rozległy się trzy zgodne westchnienia i na moment zapadła pełna szacunku cisza.

- Dlaczego więc teraz nie tulisz się do niego w łóżku? - zapytała Emma.

- No przecież, Jezu! - Mac gwałtownie obróciła głowę. - Nie słuchałaś mnie?

- Słuchałam, wyobrażałam sobie, zazdrościłam.

- Musiałam wyjść. Chciałam zostać, więc musiałam uciec.

- Żywo gestykulując, skoczyła na równe nogi. - Chciałam zostać i tulić się do niego. Chciałam zamieszkać w tym cholernym łóżku, więc musiałam wyjść.

- Spanikowałaś - podsumowała Parker.

- Oczywiście, że spanikowałam. A kto by nie spanikował? On był taki słodki, rozleniwiony i zaspokojony i ma na brodzie tę małą bliznę od ostrza.

- Uprawia szermierkę? - chciała wiedzieć Emma.

- Nie, nieważne. Bez związku z tematem. Mówię wam, czułam się, jakbym była zahipnotyzowana albo naćpana. Musiałam stamtąd uciec. I... och, Boże, zachowałam się jak facet. - Scena po scenie rozgrywała się na nowo w jej głowie i Mac zakryła twarz rękami. - Taki facet, który po wszystkim stacza się z ciebie, wstaje i mówi: „Było super, kotku. Jutro muszę rano wstać. Zadzwonię”.

- Och, Mac, nie zrobiłaś tego.

Mac wycelowała palec w Emmę.

- Musiałam. Zadziałał instynkt samozachowawczy. I Carterozachowawczy. To był seks, miałam się pozbyć napięcia, a nie zrobić sentymentalna. To dla mnie za dużo, to wszystko. On to dla mnie za dużo. Jest słodki i zabawny, mądry i uprzejmy. Jest seksowny i nosi te okulary. W dodatku rumienią mu się uszy. Uwielbia uczyć. Widziałam, jak prowadził lekcje, i to było... To wszystko zbiera się tutaj. - Wskazała dłonią miejsce między piersiami. - Wszystkie te uczucia i pragnienia.

Wzięła najbliżej stojący kubek z herbatą i wypiła do dna.

- On poświęca mi całą uwagę. Słucha i myśli o tym, co mówię. Zmusza mnie do myślenia.

- Ktoś bez wątpienia musi go powstrzymać. - Laurel potrząsnęła głową. - Mac, kotku? Zakochałaś się w nim.

- Nie ma takiej możliwości. Jak myślisz, dlaczego uciekłam w ten sposób? Czułam się tak, jakby wciągały mnie ruchome piaski. Bardzo miękkie, ciepłe, śliczne piaski. Ja się do tego nie nadaję. Nie wierzę w takie rzeczy. To nigdy nie trwa długo. To chwila albo szereg chwil, które eksplodują i znikają. Boże, ile urządzałyśmy ślubów, gdy ktoś wychodził za mąż po raz drugi? Do diabła, miałyśmy kilka, w których przynajmniej jedno z narzeczonych robiło to po raz trzeci. Komu to potrzebne? Wiem, jak to jest, kiedy wszystko się rozpada. Nie warto.

- Podsumujmy - zaproponowała Laurel. - Boisz się zakochać w mężczyźnie, którego właśnie opisałaś jako męską Mary Poppins. Praktycznie idealnym pod każdym względem - wyjaśniła, gdy wszystkie spojrzały na nią tępo. - Spanikowałaś i uciekłaś po niesamowitym, wspaniałym seksie z facetem, którego szanujesz, podziwiasz i pragniesz, ponieważ twoja matka jest dziwką.

- Laurel!

- Nie. - Mac odwróciła głowę w stronę Emmy. - To prawda. Moja matka jest dziwką. Ale nie postrzega siebie w ten sposób i o to właśnie mi chodzi. Ona uważa, że ciągle szuka miłości. Tak naprawdę bardziej chodzi jej o pieniądze, status i poczucie bezpieczeństwa, ale przysięgłaby, że chodzi jej tylko o miłość. Mój ojciec od niej odszedł, za co nie mogę go winić, i ode mnie - za co mogę - ponieważ takie życie nie było warte wysiłku.

- Oni nie są tobą, Mac - powiedziała Parker cicho.

- Wiem. I może to cyniczne, ale uważam, że nie są wyjątkiem, lecz regułą. Lubię swoje życie. Podoba mi się kierunek, w którym zdąża. - Uspokoiła się trochę i usiadła na powrót. - Carter jest poważnym człowiekiem. W głębi duszy jest poważnym człowiekiem, tradycjonalistą. Jest we mnie kompletnie zadurzony, ot co. Ten płomyk tlił się w nim od lat. Jeżeli pozwolę, aby zapłonął, Carter zacznie myśleć o skorzystaniu z usług naszej firmy.. Zacznie pytać Parker, gdzie powinien kupić pierścionek. Nie mogę mu tego zrobić. Postąpiłam słusznie, że wyszłam. Lepiej to uciąć teraz niż...

- Zaryzykować szczęście z kimś, kto za tobą szaleje? - zasugerowała Emma.

- No dobrze, skoro stawiasz sprawę w ten sposób... tak. Z mojego punktu widzenia to prawda.

- Mogę go sobie wziąć?

Mac popatrzyła spode łba na Laurel.

- To nie jest śmieszne.

- Nie, rzeczywiście nie jest.

- Wiesz, co jest prawdą z twojego punktu widzenia?

- Emma spojrzała na nią wielkimi, ciemnymi oczami. - Nikt nigdy za tobą nie szalał, nie na poważnie. I ty nigdy nie czułaś do nikogo nic poważnego. Wiem o tym, ponieważ ze mną jest tak samo - powiedziałabym, że z nami wszystkimi. Różnica polega na tym tylko, że ja wciąż mam na­dzieję.

- I dlatego bez przerwy umawiasz się na randki.

- Przestań, Laurel - poleciła Parker.

- Masz rację. Przepraszam. Wymądrzam się, bo jestem zazdrosna. Do szpiku kości. Nikt nigdy nie widział tylko mnie.

- Ale on mnie widzi przez filtr dawnego zauroczenia.

- Nie znam go tak jak ty, ani w sensie biblijnym, ani pod żadnym innym względem, ale Carter wydaje mi się mądrzejszy.

- Miłość i mądrość nie chadzają w parze.

- Nie, nie chadzają. - Laurel uniosła ręce w stronę Mac.

- A tu stoi tego żywy dowód. Jesteś ogłupiała z miłości do tego faceta.

- Nie pomagasz. Parker?

- Boisz się, że go zniszczysz. A ponieważ jest miłym gościem, podepczesz go w drodze do wyjścia, złamiesz mu serce i zostawisz w strzępach.

- To brzmi trochę dramatycznie, ale tak. W sumie tak.

- I twardo postanowiłaś uważać się za niezdolną do dojrzałego, trwałego związku. Nie tylko za osobę niewartą miłości, ale też za taką, która nie ma ani kręgosłupa, ani jaj, żeby nad tym popracować.

- Jesteś trochę surowa, ale...

- Myślę, że nie doceniasz ani jego, ani siebie. - Parker wstała i wzięła oprawioną w srebrną ramkę fotografię, która stała na półce nad kominkiem. - Pamiętasz to?

Było to zdjęcie państwa Brownów, którzy śmiali się i przytulali; oczy mieli pełne radości, życia i siebie nawzajem.

- Oczywiście, że pamiętam.

- Zrobiłaś je zaledwie na kilka miesięcy przed śmiercią obojga. Ze wszystkich zdjęć rodziców to jest moje ulubione. Wiesz dlaczego?

Na widok fotografii Mac zaczęły szczypać oczy. Zawsze tak na nią reagowała.

- Widać na nim, jak bardzo się kochali - ciągnęła Parker.

- Ile dawali sobie nawzajem szczęścia. Oczywiście nieraz się kłócili i pewnie czasami mieli siebie nawzajem serdecznie dosyć, ale i tak się kochali. Przez pól swojego życia. A ty uchwyciłaś to na tym zdjęciu. Ponieważ to zobaczyłaś. Rozpoznałaś.

- Oni byli wyjątkowi.

- Tak jak ty. Nie tracę czasu dla ludzi, którzy nie są wyjątkowi. - Odstawiła fotografię na miejsce. - Weź głęboki oddech, Mac. Miłość jest przerażająca i czasami przemija. Ale jest warta ryzyka i obaw. Jest nawet warta bólu.

Mac nie była pewna. Jak ktokolwiek mógłby być? Ale wiedziała, że teraz musi przede wszystkim odłożyć wszystko na bok i skupić się na pracy. Jej wspólniczki, firma, klienci - wszyscy liczyli, że wykona swoje zadanie. Dlatego musiała się uspokoić i ustalić priorytety.

Postanowiła, że porządnie się wyśpi i zacznie z samego rana. Absolutnie skupiona na wymaganiach klientów.

Spędziła bezsenną noc na dyskusji z samą sobą, po czym pomyślała gorzko, że nie zarwała nocy przez mężczyznę, odkąd skończyła szesnaście lat.

Zaparzyła kawę tak mocną, że płyn niemal wypalił filiżankę, ale zastrzyk kofeiny pokonał zmęczenie. Ponieważ markizy wskazywałyby, że jej apetyt i stan emocjonalny sugeruje nastrój sześciolatki, przygotowała sobie śniadanie, które uznała za właściwy posiłek dla osoby dorosłej: jogurt, świeże owoce i muffinkę podkradzioną Laurel.

Pozmywała starannie naczynia, przejrzała notatki na nadchodzący dzień i sprawdziła sprzęt. Dosyć kameralna ceremonia, pomyślała, wybierając potrzebne akcesoria. Jedna druhna. Narzeczona życzyła sobie intymności i prostoty.

Mac wiedziała, że panna młoda włoży błękitną sukienkę za kolano, a zamiast welonu czy wianka będzie miała bardzo elegancki kapelusz. W dłoni trzy białe gardenie z łodygami owiniętymi satynową wstążką.

Mac uznała to za bardzo dobry wybór, ponieważ para młoda po raz drugi wstępowała w związek małżeński.

No właśnie.

- Nie zaczynaj - mruknęła.

Ojciec miał poprowadzić oblubienicę do ołtarza, ale darują sobie ceremonię „oddania”, skoro już raz go odprawiali.

Sprzęt został spakowany, harmonogram imprezy sprawdzony, notatki zebrane, a Mac wciąż miała mnóstwo czasu. Na pewno wystarczająco, żeby sprawdzić pocztę.

Otworzyła swoje konto pocztowe i natychmiast zauważyła nową wiadomość od MaguireClOl. Odepchnęła się od biurka i zaczęła krążyć po pokoju.

Poszła do kuchni po kolejny kubek zabójczej kawy.

Nie musiała czytać tej wiadomości teraz. Właściwie nawet nie powinna. Trzeba skupić się na pracy, prawda? Tak postąpiłaby osoba odpowiedzialna. Dorosła, taka, która je na śniadanie jogurt i świeże owoce.

To nie może być nic pilnego. Zadzwoniłby, gdyby chciał jej powiedzieć coś ważnego. Lub coś przedyskutować.

Na przykład dlaczego spławiłaś mnie po tym, jak cię zaliczyłem?

Nie, żeby on kiedykolwiek powiedział coś równie ordynarnego.

Powinna pójść na górę, wziąć prysznic, ubrać się, po czym pójść do głównego domu na ostatnią naradę. Nie miała czasu na żadne osobiste...

- Och, proszę, kogo próbujesz oszukać?

Wróciła do komputera i otworzyła e - mail od Cartera.

Mackensie,

Znalazłem ten adres na Twojej wizytówce. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu, iż kontaktuję się z Tobą tą drogą. Wiem, jak bardzo jesteś dziś zajęta, dlatego nie chciałem dzwonić, żeby Ci nie przeszkadzać.

Przede wszystkim chciałem Ci powiedzieć, jak wielką radość sprawił mi wczorajszy wieczór. Każda minuta z Tobą. Dziś mój dom wydaje się jaśniejszy i mniej pusty, ponieważ Ty w nim byłaś.

O Boże, Carter!

Poza tym, ze względu na Boba, jego żonę i ich nienarodzone dziecko chciałbym wyrazić ulgę, że nie będę musiał go zamordować. Jest Ci winien przysługę.

Na podłodze w szafie znalazłem jedną z Twoich rękawiczek - piszę o tym na wypadek, gdybyś jej szukała. Musiała wypaść, kiedy brałaś płaszcz. Najpierw pomyślałem, żeby Cię poprosić, abym mógł zatrzymać ją jako talizman, taki, jakimi damy w średniowieczu obdarowywały swojego księcia. Jednak po krótkim namyśle uznałem to za zbyt przerażające.

Jeszcze napiszę.

Mam nadzieję, że wszystko dziś pójdzie dobrze. Najlepsze życzenia dla szczęśliwej pary. Carter

Och, człowieku.

Myśląc, że Carter Maguire był jak narkotyk w jej krwi, Mac jeszcze raz przeczytała uważnie całą wiadomość. Potem, czując się jak głupek, wydrukowała list, zabrała go na górę i schowała do szuflady.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

W sobotę rano Mac poczuła, że odzyskała równowagę. Piątkowa impreza nie tylko przebiegła bez żadnych zgrzytów, ale jeszcze „Przysięgi” zyskały nowych klientów. Rodzice pana młodego zarezerwowali termin w listopadzie na rocznicę ślubu.

Do tego pracowała z radosną, spokojną panną młodą, która pozowała jak modelka.

Po weselu Mac była tak podekscytowana, że ślęczała nad zdjęciami jeszcze grubo po północy.

I przeczytała e - mail od Cartera tylko dwa razy, zanim padła wyczerpana na łóżko.

Najważniejsze jest dobre ustawienie ostrości, napominała samą siebie. Trzeba znać siebie, swoje silne i słabe strony, cele. Musi po prostu zwolnić z Carterem o kilka węzłów, wyjaśnić, na jakich pozycjach stoją, i wyznaczyć granice. Wtedy będą mogli cieszyć się sobą i nikt nie zostanie zraniony.

Zareagowała zbyt emocjonalnie, teraz to widziała. Trochę przestrzeni, trochę dystansu, czasu i wszystko wróciło do równowagi. Obłąkany weekend i dzisiejszy ślub przypominający pole minowe okazały się doskonałym antidotum. Porozmawiają za kilka dni, może za tydzień. Carter jest rozsądny, zrozumie, że nie ma sensu, aby to coś między nimi wymknęło się spod kontroli.

Mac była pewna, że został już kiedyś skrzywdzony przez kobietę, przez tajemniczą Corrine. Oczywiste, że nie chciałby powtarzać tego doświadczenia. Właściwie, uznała, pewnie czuł dokładnie to samo, co ona, i będzie wdzięczny, że Mac pierwsza zacznie o tym mówić.

Po przyjacielsku, racjonalnie, wprost. To kluczowe słowa.

A na polu zawodowym ona i jej wspólniczki muszą dziś być czujne, aby żadna mina nie wybuchła. Żeby obyło się bez rannych.

Pakując sprzęt, powtórzyła w myślach zapiski i wrażenia. Suknia była niesamowita, z błyszczącym gorsetem bez ramiączek i kilometrami spódnicy. Mac pamiętała, że panna młoda jest fanatyczką aerobiku i ma piękne ciało. Państwo młodzi, którzy poznali się jeszcze w college'u, byli tradycjonalistami.

Przyszła do dużego domu uzbrojona i opancerzona.

- Alarm przeciwpożarowy!

Mac wpatrywała się w Emmę, która pędziła w dół po schodach. - Już?

- Nie odbierałaś telefonu, domowego ani komórki.

- Przed chwilą wyszłam z domu. Jeszcze nie zdążyłam włączyć komórki. Co się dzieje?

- Pierwsza dostała cynk, że Sukinsyn zamierza przyprowadzić na wesele Sukę. Tak rozumie kompromis, którego nie przedyskutował ani z młodą, ani z młodym. Młodzi, kiedy to usłyszeli, zagrozili Sukinsynowi użyciem przemocy, na co w pełni zasłużył, jeśli ta plotka jest prawdziwa. Parker próbuje ugasić pożar.

- Cholera. Po prostu cholera. - Mac nie miała żadnego problemu z rozszyfrowaniem kodu. Zdradziecki Sukinsyn Drużba, Suka Koleżanka z Pracy. Jeśli ten ogień można ugasić, Parker tego dokona.

Ale to nie wróżyło dobrze.

- Jakie jest nasze zadanie?

- Trzeba zaalarmować cały zespół. Parker wycięła zdjęcie Suki z gazety i je kseruje. Każdy musi mieć kopię. Jeżeli Suka zostanie zauważona, trzeba ją zatrzymać, związać, powalić na ziemię. - Aby podkreślić swoje słowa, Emma wbiła pięść w dłoń. - Cokolwiek, co ją powstrzyma, zanim Parker się nią zajmie.

- Mam nadzieję, że zostanie powalona. Miałybyśmy świetne ujęcie do folderu.

- Laurel dzwoni do Jacka, żeby przyjechał wcześniej, oczarował Pierwszą i wybił jej z głowy jakiekolwiek akcje odwetowe. Muszę zebrać swoich ludzi, poinformować ich o wszystkim i zacząć wnosić kwiaty. Laurel wciąż bawi się z ciastem. To Jedwab i Koronka.

- Wiem. Mam to w notatkach.

- Tort waży chyba z tonę, a na miejscu trzeba jeszcze dołożyć ornament i koronę. Będzie potrzebowała kilku ludzi, żeby go wnieść, co oznacza uszczuplenie patroli czyhających na Sukę.

- Olewamy ostatnią naradę - dodała Emma, gdy odzyskała oddech - więc idziemy według czasu. Musisz pomóc w sali balowej. Ktoś do ciebie zadzwoni, kiedy panna młoda pojawi się na horyzoncie.

- Dobrze, wchodzę w to. Daj mi tylko przygotować to, co niezbędne, w apartamencie panny młodej. Trzymaj się mocno.

- Jestem gotowa skopać komuś tyłek.

Na górze Mac rozstawiła sprzęt, po czym wzięła torbę z aparatem i zestawem obiektywów. Po przyjeździe panny młodej zabierze drugą. Zanim zeszła, poszła do Parker zobaczyć, jakie ta zrobiła postępy.

Zastała przyjaciółkę w chwili, gdy otwierała świeżą paczkę Rennie.

- Jest źle?

- Nie, nie, chwilowo wszystko pod kontrolą. Ale jestem wściekła. Przed chwilą skończyłam rozmawiać przez telefon z Sukinsynem, do którego zadzwoniłam na prośbę panny młodej. Zaczął od poinformowania mnie, że nikt, nie wyłączając jego brata, nie będzie mu mówił, z kim może się spotykać. Pierdolony, samolubny smarkacz.

- Powiedziałaś „pierdolony”. Jesteś wściekła.

- A potem, potem jeszcze nawrzeszczał na mnie, że wtrącam się w jego prywatne sprawy. Musiałam przyjąć to z pokorą, bo lepiej, żeby wrzeszczał na mnie niż na młodych, ale chciałam zrobić mu krzywdę. Udało mi się go uspokoić, przemówić do mikroskopijnych okruszyn przyzwoitości i rozsądku, które mu zostały. Spełni swój obowiązek i zamierza wyjść natychmiast po tym, jak wzniesie - zapewne płynący z głębi serca - toast za młodą parę.

- Uwierzyłaś mu?

Parker zmrużyła oczy.

- Ani na jotę. Jest zdeterminowany, żeby zrobić scenę. Będziemy musiały go pilnować jak złodzieja, bo gotów wparadować z tą kobietą na wesele, jeśli go nie powstrzymamy. O czym nie powiemy żadnemu z uczestników przyjęcia.

Wypuszczając głośno powietrze, Parker podała Mac plik fotografii atrakcyjnej blondynki. Pod zdjęciem widniał napis:

„Roxanne Poulsen. Zakaz wstępu”.

- Rozdaj to wszystkim. Ja dam Laurel zestaw dla dostawców.

- Zajmę się tym. Wiesz co, Parks, czasami po prostu kocham tę robotę, wbrew wszelkiemu zdrowemu rozsądkowi. Dziwne, ale to właśnie jest jedna z tych chwil.

- W pełni się z tobą zgadzam. - Parker łyknęła pastylkę. - Chyba potrzebujemy terapii.

Mac zaniosła fotografię niczym odbitkę z kartoteki policyjnej Emmie i jej załodze, po czym rozdała resztę kopii małemu zespołowi, który uwijał się w sali. Pomogła ponakrywać stoły - lawendowe serwety na granatowych obrusach - i porozstawiać mniejsze ozdoby, podczas gdy Emma wnosiła główne dekoracje: szerokie, szklane misy, w których nad podłożem z lśniących kamyczków pływały białe lilie.

- Ładne - orzekła Mac.

Emma rozstawiła wokół misy mniejsze miseczki z grubymi łebkami róż i białymi świeczkami, rozsypała dookoła płatki, maleńkie czerwone serduszka i błękitne gwiazdki.

- Ładniej. Jeszcze tylko dziewiętnaście. Wystawcie pudełka z prezentami - zawołała. - Skończmy... Och, cześć, Carter.

- Co? - Mac obróciła się jak fryga.

Ubrany w ciemnoszary garnitur Carter stał pośrodku chaosu. Mac pomyślała, że wygląda jak zakłopotana wyspa spokoju na morzu ruchu i kolorów.

- Ach, skierowała mnie tu jakaś dziewczyna o imieniu Lois. Wszyscy są bardzo zajęci. Pewnie przeszkadzam.

- Nie, nie przeszkadzasz - zapewniła go Emma. - Ale uważaj, każdy, kto może się ruszać, dźwigać albo ciągnąć, może zostać wykorzystany w każdym momencie.

- Z radością pomogę, jeśli będę mógł.

- Magiczne słowa. Musimy poustawiać sto dziewięćdziesiąt osiem pudełek z upominkami, butelki szampana i słodycze. Mac, może zajmiesz się naszym najnowszym niewolnikiem? Ja pójdę sprawdzić, co się dzieje w salonie.

- Oczywiście. - Jak mogła zapomnieć, że go zaprosiła? I co ma zrobić z tymi motylami, które trzepotały jej w brzuchu za każdym razem, gdy tylko spojrzała na Cartera?

- Ładny garnitur.

- I nie jest z tweedu. Wyglądasz pięknie, a zarazem bardzo profesjonalnie.

- Personel musi wmieszać się w otoczenie. Przepraszam, jestem rozkojarzona. Mamy alarm przeciwpożarowy. Sukinsyn może próbować przemycić Sukę na wesele.

- Poczekaj chwilę. - Zmarszczył brwi. - Chyba rozumiem. Drużba i koleżanka z pracy. Ta, z którą miał romans. Zamierzają przyprowadzić? To niegrzeczne.

- Łagodne określenie. Może dojść do przemocy. A zatem. - Otworzyła torbę i wyjęła zdjęcie. - Oto nasz obiekt. Widzisz ją, zgłaszasz. Okej?

- W porządku. - Carter obejrzał zdjęcie, uśmiechnął się lekko, po czym złożył odbitkę i schował do wewnętrznej kieszeni marynarki. - Coś jeszcze? Wydajesz się... zmartwiona.

- Zmartwiona? Nie, nie. Tylko rozkojarzona. Ale już to mówiłam, prawda? Panna młoda się martwi, a to może się odbić na portretach, więc...

Załatw to, rozkazała sama sobie. Po prostu wyjaśnij, jak się sprawy mają.

- Właściwie, Carter. - Wzięła go pod ramię i poprowadziła w stosunkowo cichy kąt pomieszczenia, w którym wrzało niczym w ulu. - Tak się zastanawiałam, że chyba powinniśmy porozmawiać... do diabła. - Zerknęła na przypiętą do paska krótkofalówkę. - To mój sygnał. Przyjechała panna młoda. Muszę pędzić. Chyba lepiej, żebyś poszedł ze mną.

- Może ci przynieść jakiś sprzęt? - zapytał, dostosowując się do jej szybkiego kroku.

- Nie, na razie mam wszystko. Reszta jest w apartamencie panny młodej, ale na razie muszę sfotografować jej przyjazd. Tylko postaraj się nie wchodzić w kadr.

- Cześć, Carter - powiedziała Parker, zrównując się z nimi. Posłała Mac ledwie dostrzegalne pytające spojrzenie, po czym znowu stała się stuprocentową profesjonalistką. - Panna młoda ma dobre dziewięć i pół punktu na dziesięciostopniowej skali emocjonalnej. Niesłabnące wsparcie, podnoszenie na duchu.

- Rozumiem.

- Musimy jak najszybciej zabrać ją na górę, żeby skupiła się na sobie. Zaniosłam już butelkę szampana, tylko żeby nie zrobiła nam tego co Karen.

- Zajmę się tym.

- Jest z nią pierwsza dama i dwie boczne, MPM też. MPM jest jak skała. Jeśli nie będzie mnie pod ręką, a młoda albo druhny zaczną szaleć, wołaj MPM.

- Czy Jack już jedzie?

- Powinien być za kwadrans. Poślę go prosto na górę.

- Kim jest Karen? - chciał wiedzieć Carter.

- Panna młoda, przyjechała na wpół pijana i dokończyła dzieła, zanim zdążyłyśmy nad nią zapanować. Przed samym ślubem zwymiotowała na tarasie.

- Och.

Na zewnątrz kobiety ustawiły się na ganku, którego balustrada została już przystrojona lampionami i tiulem.

- Gdzie macie płaszcze? - zapytał Carter. - Przynieść wam?

- Nie trzeba. - Mac wyjęła aparat. - Adrenalina robi swoje.

Kiedy na podjazd wpłynęła biała limuzyna, z domu wyszły Laurel i Emma.

- Chciałam, żebyśmy wszystkie ją przywitały - wyjaśniła Parker. - Solidna deklaracja „jesteśmy tu po to, żeby twój dzień był idealny”. Uśmiechajcie się.

Limuzyna stanęła. Mac zrobiła zdjęcie panny młodej, która wysiadała z auta z bohaterskim, lecz zdecydowanie rozpaczliwym uśmiechem.

I pomyślała: cholera.

- To będzie twój dzień - powiedziała Parker. - Gwarantujemy.

Uśmiech panny młodej pojaśniał i Mac zdążyła zrobić zdjęcie, zanim jej usta wygięły się w podkówkę. Wyskoczyła z samochodu z wyciągniętymi ramionami.

- Och, Parker!

- Hej! - Głos Mac zatrzymał pannę młodą w pół kroku. - Pozwolisz, żebyś przez tę sukę miała na zdjęciach zapuchnięte i czerwone oczy? Uśmiechnij się, pokaż, jaka jesteś seksowna. Zrobię ci zdjęcie, nad którym to ona będzie płakała jak niemowlę.

Może z powodu wściekłości, ale twarz panny młodej zabłysła.

- Wychodzę za mąż!

- Cholerna racja.

- Jedna za wszystkie. - Schwyciła dłoń druhny i uśmiechnęła się do przyjaciółki. - Razem. Solidarnie.

- Teraz mówisz do rzeczy.

Mac uchwyciła ruch, energię, kiedy rozpakowywano bagaże, a wszyscy uwijali się jak w ukropie. I bez wątpienia uchwyciła też napięcie.

- Parker, co mam robić, jeśli...

- Absolutnie nic. - Parker uspokoiła pannę młodą. - Nad wszystkim panujemy. Ty musisz tylko być piękna i szczęśliwa, a my zajmiemy się całą resztą. Chodźmy na górę. Szampan czeka.

Pokazując Carterowi, żeby szedł za nią, Mac wyminęła ją i orszak z panną młodą na czele.

- Wlejemy w nią i w Pierwszą po kieliszku szampana. Żeby uczcić ich przyjaźń - powiedziała, cicho wbiegając po schodach. - Chcemy pokazać całość, a w tym wypadku ich przyjaźń jest częścią tej historii.

Wykorzystamy to i zamiast, jak początkowo zamierzałam, zachować między nimi mały dystans, zaakcentujemy poczucie wspólnoty. Przygotowanie panny młodej zarówno jako więź łącząca kobiety, jak i rytuał godowy.

- Dobrze. - Carter wszedł za nią do apartamentu. - Jak tu pięknie. - Popatrzył na koronki, kwiaty, świece, jedwabie. - Ach, bardzo kobieco.

- Nie dziwota. - Mac wyjęła drugi aparat.

- Czy ja powinienem tu zostać? To nie wydaje się do końca... właściwe.

- Możesz mi być potrzebny. Ale na razie twój posterunek jest przy drzwiach. Nikt nie może wejść bez podania hasła.

- A jak brzmi hasło?

- Wymyśl coś.

Carter zajął swoje miejsce i zaraz minęła go Parker asekurująca pannę młodą. Po chwili przystanęła przed nim atrakcyjna brunetka i zmierzyła go takim spojrzeniem, że ścisnął mu się żołądek.

- Jack?

- Ach, nie. Nazywam się Carter.

- Och, szkoda. - Uśmiechnęła się do niego drapieżnie. - Trzymaj się w pobliżu, Carter. Możesz się przydać.

Drzwi zamknęły się za nią z hukiem. Carter usłyszał kobiece głosy i wystrzał korka wyskakującego z butelki. Śmiech, który potem nastąpił, musiał być dobrą wróżbą.

Chwilę później zobaczył zmierzającą w jego stronę grupę kobiet i mężczyzn dźwigających torby i walizki.

- Przepraszam - zaczął, ale drzwi za jego plecami stanęły otworem.

- W porządku, Carter. To makijaż i fryzury. - Parker gestem zaprosiła ich do środka. - Wpuść Jacka, jak przyjedzie.

Drzwi znowu się zamknęły, a natężenie dźwięku wzrosło.

Carter zastanawiał się, czy to typowa sytuacja, czy Mac i reszta powtarzały ten schemat kilka razy w tygodniu. Emocje, presja czasu, alarmy przeciwpożarowe, dziwne kody, słuchawki, krótkofalówki. Jak niekończąca się bitwa.

Albo nieprzerwany musical na Broadwayu.

Tak czy inaczej, on padałby z nóg pod koniec każdego takiego dnia.

Mac otworzyła drzwi i wcisnęła mu w dłoń kieliszek szampana.

- Proszę. - I znowu zniknęła.

Carter spojrzał na kieliszek, zastanawiając się, czy wolno mu pić na służbie. Rozbawiony własnymi wątpliwościami wzruszył ramionami i wypił łyk.

Spojrzał na mężczyznę, który właśnie wszedł po schodach i zmierzał w jego kierunku.

- Hej, Carter, jak leci?

Jack miał na sobie ciemny garnitur w delikatne prążki. Ciemnoblond kręcone włosy okalały jego twarz. Przyjazne oczy w kolorze siwego dymu lśniły pod wygiętymi pytająco brwiami.

- Wpadłeś na wesele?

- Nie, pomagam obsłudze.

- Ja też. - Okazując pełne zrelaksowanie, włożył ręce w kieszenie. Carterowi Jack zawsze wydawał się zrelaksowany. - Tam w środku czeka na mnie dziewczyna. Widziałeś ją może? Megan. Meg dla przyjaciół.

- Och, pierwsza druhna. Tak, jest już.

- No i? - Jack odczekał chwilę. - Powiedz mi coś. Parker zapewniała mnie, że jest piękna, ale ona jest zawodowcem. I tak tam wejdę, ale równie dobrze mogę usłyszeć obiektywną opinię.

- Bardzo atrakcyjna. Brunetka.

- Charakter?

- Dosyć przerażająca, jeśli mam być szczery. Robią tam teraz coś z włosami.

- Świetnie. - Jack wypuścił oddech. - Czego się nie robi dla przyjaźni i skrzynki dobrego wina. No to idę w paszczę lwa. - Zapukał. - Obcy chromosom! - zawołał.

Parker otworzyła drzwi.

- Idealne wyczucie czasu - pochwaliła go i wciągnęła do środka.

Carter, popijając szampana, oparł się o ścianę i zamyślił nad ludzkimi rytuałami.

Drzwi znowu się otworzyły i teraz Mac wciągnęła jego.

Kobiety siedziały nakryte pelerynkami, a fryzjerzy wykonywali swoją pracę za pomocą narzędzi, na których widok Carter zawsze czuł się trochę nieswojo. Jeżeli włosy były proste, mieli dziwny przyrząd, by je skręcić, a jeżeli kręcone - należało je wyprostować.

Pytanie brzmiało: po co?

Ale Carter zachował swoje wątpliwości dla siebie i trzymał światłomierz tam, gdzie mu kazano, przykrywał okno białą koronką, podawał obiektywy. Nie miał nic przeciwko temu, nawet kiedy Jack zdezerterował, zostawiając go jako jedynego samca wśród kobiecej armii.

Nigdy wcześniej nie widział Mac przy pracy, a był to widok jednocześnie atrakcyjny i pouczający. Pewna siebie, skupiona, wykonywała ruchy celowe i płynne. Zmieniała kąty, aparaty, obiektywy, krążyła wokół kobiet, rzadko rozmawiając z tymi, które fotografowała.

Pozwalała im pozostać takimi, jakie i kim były.

W pewnej chwili postukała w słuchawkę, którą miała w uchu.

- Przyjechał pan młody. Wychodzimy.

Tutaj nie było mowy o solidarności, zauważył Carter, skoro drużba nie przyjechał ze swoim bratem. Mac zrobiła, co do niej należało, wśród mroźnych chmur unoszących się oddechów.

- Młody idzie na górę - powiedziała do mikrofonu. - Sukinsyn zaginął. - Odwróciła się do Cartera. - Wysłano ekipę poszukiwawczą po tego dupka. Idę się przygotować do oficjalnych portretów w sukni. Może poszukasz Jacka i Dela i chwilkę odpoczniesz?

- Dobrze. - Carter rozejrzał się po salonie z szeregami przystrojonych na biało krzeseł, powodzią kwiatów, wyspami świec. - Niesamowita transformacja. To jakaś magia.

- Tak, ale nad tą magią trzeba się napocić. Znajdę cię.

Carter w to nie wątpił, ale nie był pewien, dokąd ma się udać, żeby zostać znalezionym.

Wyminął kwiaty, tiule i maleńkie, lśniące światełka i przeszedł do Wielkiego Holu, gdzie z pewną ulgą spostrzegł Jacka i Dela siedzących przy barze.

- Chcesz piwo? - zapytał Del.

- Nie, dzięki. Staram się tylko nie plątać pod nogami.

- To najlepsze miejsce dla nas wszystkich - zgodził się Jack. - Z Megan trafiłeś w dziesiątkę. - Uniósł butelkę bassa. - Są gorsze sposoby spędzania sobotniego popołudnia niż pocieszanie ładnej brunetki. Kanapkę?

Carter popatrzył na małą tackę.

- Może.

- Del wyłudził kilka od kelnerki.

- Są gorsze sposoby spędzania soboty - przyznał Del. - A więc, Carter, skoro już tu wszyscy jesteśmy, co się dzieje między tobą a moją małą?

- Twoim... kim?

- Masz oko na moją Makadamie. Coś jeszcze na niej masz?

- Del lubi zaznaczać swoje terytorium. Poczęstuj się krewetką.

Carter zdał sobie sprawę, że on też lubił.

- A od kiedy ona jest twoja... z twojego punktu widzenia?

- Od kiedy skończyła dwa lata. Wstrzymaj konie, Carter, jestem dla niej jak brat.

- W takim razie lepiej, żebyś ją zapytał.

- Dyskrecja. - Carter skinął głową. - To cenna cecha. Skrzywdź ją, a ja cię zniszczę.

- Opiekuńczość. To też cenna cecha - odparował Carter.

- W takim razie mamy jasność. I kłopoty - dodał, kiedy weszła Emma.

- Nie mówiłam wam, że tu nie wolno wchodzić? - W niebieskim kostiumie, z podpiętą do góry burzą włosów, Emma krążyła wokół stołów. - Skąd macie jedzenie?

- Del to zrobił. - Jack bez wahania rzucił przyjaciela lwom na pożarcie.

- Nie będę zbierać butelek po piwie i okruchów. Wynoście się i zabierajcie to ze sobą. Idźcie na dwór albo do prywatnego skrzydła. Spodziewałam się czegoś takiego po tych dwóch - dodała - ale twoim zachowaniem, Carter, jestem zaskoczona.

- Ja tylko... Nie piłem piwa. Ani nie jadłem.

Emma posłała mu lodowate spojrzenie i gestem wskazała drzwi.

- Zamierzaliśmy posprzątać. - Jack wymknął się za kolegami i obejrzał na Emmę, która sprawdzała nakrycia.

Carter wpadł na niego w drzwiach.

- Przepraszam.

- Nie szkodzi. - Jack popatrzył na Dela, któremu zabrzęczała krótkofalówka.

- Jestem uziemiony - wyjaśnił Del. - Przyjechał dupek. Jest sam. To pewnie oznacza, że nie można wyjść na zewnątrz i trochę go postraszyć, może szturchnąć kilka razy. Wielka szkoda.

Carterowi wydawało się, że wszystko idzie dobrze. Gdyby nie widział zastępu ludzi za kulisami, uznałby, że to dzieje się samo. Kwiaty, muzyka, rozpromieniona panna młoda oblana blaskiem świec. Stał z tyłu z Delem i Jackiem i patrzył na dwoje ludzi przysięgających sobie miłość.

Ale jego wzrok wciąż uparcie powracał do Mac.

Poruszała się tak płynnie, tak cicho. Nie jak cień, na to była zbyt jasna. Mimo to wydawało się, że niemal nie poruszała powietrza, tak aby cała uwaga pozostała skupiona na parze ludzi przed płonącym ogniem.

- Wpadłeś po uszy, co? - szepnął Del.

- Tak, wpadłem.

Kiedy nowożeńcy odwrócili się, aby rozpocząć przemarsz alejką, Mac dała susa na koniec i odciągnęła Cartera w lewo. Opuściła na chwilę aparat.

- Będziesz mi potrzebny do zdjęć grupowych. Trzymaj się z tylu.

Goście zostali wyprowadzeni przez inne drzwi. Mac pokonała schody, przedpokój i teraz już pusty salon.

Pracowała szybko. Nie wydawała się śpieszyć, ale sprawnie fotografowała różne grupy i pary - gładko unikając ujęcia, na którym skłóceni druhna i drużba znaleźliby się razem.

Gdy tylko skończyła, dowodzenie przejęła Parker.

- Parker ich ustawi we właściwym porządku. Przejdziemy tędy.

- Daj, poniosę ci torbę.

- Nie, jestem przyzwyczajona. - Poprowadziła go przez korytarze, kuchnię, w której roiło się od kelnerów, do głównej sali. - Zrobię kilka zdjęć, jak wchodzą. Tam jest stół państwa młodych. Posiłek zasiadany, miejsca oznaczone. Kiedy wszyscy usiądą, będziemy musieli już tylko wypatrywać obiektu. Jak się trzymasz?

- Dobrze. Ty wykonujesz całą pracę.

- Alarm wciąż nie został odwołany. Trzeba pilnować Sukinsyna. Jeżeli wyjdzie, jedno z nas musi iść za nim, upewnić się, że idzie do łazienki albo na fajkę. Szaleństwo zacznie się, kiedy przejdą do sali balowej na tańce. Tam będzie dużo trudniej go kontrolować.

Mac miała rację. Kiedy przyjęcie zaczęło się na dobre, Carter trzymał się tak blisko niej, jak to tylko było możliwe. Goście nie dawali zespołowi chwili wytchnienia i tańczyli albo zbierali się w grupkach na pogawędkę. Wchodzili i wychodzili. Carter wiedział, czego szukać, więc zauważył przy drzwiach kilku członków personelu. To wszystko było dziwnie ekscytujące.

- Myślę, że chyba mamy spokój - powiedziała Laurel, podchodząc do nich. - Po tym kawałku wnoszę tort, a on jeszcze nic nie zrobił. Nie ma też żadnego śladu obiektu. Młodzi nie wyglądają na zmartwionych tym faktem.

- Nie mogliby wyglądać na szczęśliwszych - przyznała Mac. - Jeszcze półtorej godziny i po kłopocie.

- Idę sprawdzić stół deserowy.

Poczekaj, aż to zobaczysz - powiedziała Mac do Cartera.

- Tort. Jest niesamowity.

- Carter? Carter! - Ładna blondynka w czerwonej sukni złapała go za ramię i obdarzyła promiennym uśmiechem.

- Tak myślałam, że to ty. Co słychać?

- Wszystko w porządku. Ach...

- Steph. Stephanie Gordon. Koleżanka Corrine. Jak oni szybko zapominają. - Roześmiała się i wspięła na palce, żeby pocałować Cartera w policzek. - Nie wiedziałam, że znasz Naomi i Brenta.

- Właściwie ja...

- Brent jest moim kuzynem. Jaki piękny ślub. To miejsce jest po prostu fantastyczne. Naprawdę, wyobraź sobie, że masz w domu prawdziwą salę balową! Pewnie Brownowie wynajmują ją na takie imprezy, żeby to wszystko utrzymać. Muszę znaleźć Grega... pamiętasz mojego męża, Grega, prawda? Będzie taki zaskoczony, kiedy cię zobaczy. Ile to minęło? Co najmniej rok. Nie widzieliśmy się, odkąd ty i Corrine... - Przerwała i popatrzyła na niego ze współczuciem. - Przykro mi, że wam nie wyszło. Myśleliśmy, że jesteście dla siebie stworzeni.

- No, cóż. Nie. To jest Mackensie Elliot. Fotograf weselny.

- Witam, jak się masz? Musisz być zmordowana! Widziałam, jak biegasz dookoła i pstrykasz. Przy Naomi to chyba bardzo łatwe zadanie. Jest taką piękną panną młodą.

- To była... pestka.

- Sama zrobiłam kilka naprawdę ładnych zdjęć. Te aparaty cyfrowe fotografują praktycznie same, prawda?

- Jestem niemal zbędna. A teraz przepraszam. Pójdę poudawać, że pracuję.

Kiedy Carter w końcu ją znalazł, Mac robiła zdjęcia tańczącym parom.

- Przepraszam. Nie sądzę, żeby chciała cię obrazić, po prostu jest idiotką i nic nie może na to poradzić.

- Nie ma sprawy. - Mac zmieniła aparat i oddała mu pierwszy. - Nowa karta pamięci. Pamiętasz, jak to się robi?

- Tak.

- Właśnie ubierają limuzynę. Chciałabym zrobić kilka zdjęć na zewnątrz, zanim wniosą tort. - Ruszyła do wyjścia z Carterem depczącym jej po piętach. - A zatem rok temu... zerwanie?

- Yyy... a tak. Mniej więcej. Byliśmy ze sobą niemal tak samo długo, mieszkaliśmy razem około ośmiu miesięcy. Może dziewięć. Wtedy ona uznała, że woli zamieszkać z kimś innym. Więc się wyprowadziła. Mac przystanęła.

- Zraniła cię.

- Nie tak bardzo, jak by mogła, wziąwszy pod uwagę okoliczności. Co oznacza, że nie byliśmy dla siebie stworzeni. Tak naprawdę daleko nam było do tego.

- Jeśli z nią zamieszkałeś, to musiałeś ją kochać.

- Nie. Chciałem ją kochać, a to zupełnie co innego. Mackensie - zaczął, kiedy wyszli na dwór.

- Cholera, gówno, kurwa!

- Przepraszam?

- Sukinsyn. Alarm przeciwpożarowy! - syknęła do mikrofonu. - Sukinsyn namierzony na południe od głównego wejścia. Suka jest z nim. Chodź, Carter, musimy ich powstrzymać, zanim nadejdą posiłki.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

Carter nie był pewien, co może zrobić, a jeszcze mniej, co zamierza zrobić Mac, ale kiedy ruszyła przez zaśnieżony trawnik, instynktownie wziął ją na ręce.

- Co? Co?

- Masz lekkie pantofle.

- Ty też! Postaw mnie! Nie mogę być stanowcza i groźna, kiedy niesiesz mnie na rękach. Puść mnie, puść albo nas wyprzedzą.

Gdy tylko ją postawił, rzuciła się do przodu. Biegła długimi susami, długonoga gazela skacząca przez zaspy. Carter wiedział, że sam jest zupełnie pozbawiony gracji, ale potrafił być szybki, jeśli zaszła potrzeba.

Wyprzedził Mac. Uznał, że niezgrabny poślizg na ścieżce osłabił nieco jego skuteczność, ale i tak udało mu się zatrzymać w pół kroku wściekłego drużbę i jego obecną ukochaną.

- Przepraszam. Państwo Lester wyraźnie zabronili pannie Poulsen wstępu na ich wesele.

- Ta pani jest ze mną i wchodzimy do środka.

Carter zauważył, że mężczyzna jest nie tylko wściekły, ale i trochę pijany.

- Bardzo mi przykro, ale musimy uszanować życzenie państwa młodych.

Mac dobiegła do nich lekko zdyszana.

- Powtarzaliśmy ci wielokrotnie, że twoja przyjaciółka nie zostanie wpuszczona na wesele.

- Donny. - Roxanne pociągnęła go za rękaw. - Mówiłeś, że nie będzie problemu.

Twarz Donny'ego poczerwieniała z gniewu i frustracji.

- Nie ma problemu, ponieważ ja tak mówię. To ś lub mojego brata i mogę przyprowadzić, kogo mi się żywnie podoba. Meg jest wściekła, wielkie rzeczy. Ale nie będzie rządzić moim życiem. Z drogi. - Wycelował palec w Mac i Cartera.

- Jesteście tylko opłacanym personelem.

- Ona nie wejdzie - powiedziała Mac. Po zbyt wielu wycieczkach do baru ego, duma i złość Donny'ego pławiły się w alkoholu.

Gdzie, do cholery, są posiłki?

- Sam powiedziałeś, że to ślub twojego brata. Jeżeli ona jest dla ciebie ważniejsza niż jego szczęście dzisiaj, to możesz się odwrócić i pójść razem z nią. To prywatna posiadłość, a ta pani w tej chwili nie jest tu mile widzianym gościem.

- Donny. - Roxanne znowu pociągnęła go za rękaw.

- Nie ma sensu...

- Powiedziałem, że jesteś ze mną. - Obrócił się do Mac.

- A ty myślisz, że kim, do diabła, jesteś? Nie będziesz mi mówiła o moim bracie. A teraz z drogi! - Z furią w oczach położył rękę na ramieniu Mac i próbował ją pchnąć.

Carter w ułamku sekundy znalazł się między nimi.

- Nie waż się jej więcej dotknąć. Jesteś pijany i najwidoczniej głupi, więc tym razem ci daruję. Musisz ochłonąć i się uspokoić, bo naprawdę nie chcesz tego robić.

- Masz rację. Chcę zrobić to.

Wymierzył cios pięścią prosto w twarz Cartera. Ten zachwiał się, ale nie ustąpił. Roxanne pisnęła, Mac zaklęła. Zanim zdążyła skoczyć, Carter pociągnął ją za siebie.

- Ona nie wchodzi. Ty nie wracasz. Jedyne, co udowodniłeś, to to, że jesteś zbyt samolubny, aby pomyśleć o kimkolwiek poza sobą. Postawiłeś pannę Poulsen w kłopotliwej sytuacji i powinieneś się wstydzić. Ale nie przyniesiesz dziś wstydu swojemu bratu ani jego żonie. Teraz możesz odejść sam albo ci w tym pomogę.

- Może wszyscy mu pomożemy? - zaproponował Del, stając z Jackiem po obu stronach Cartera.

- Nie sądzę, żeby zachodziła taka potrzeba. - Parker przepchnęła się naprzód. Stanęła, królowa lodu od Armaniego, i popatrzyła drużbie prosto w oczy. - Prawda, Donny?

- Mamy lepsze rzeczy do roboty. Chodź, Roxie. To miejsce to i tak nora.

- Upewnię się, że wyszli. - Del z obrzydzeniem pokręcił głową. - Wracajcie do środka. Jak twoja twarz, Carter?

- Nie po raz pierwszy dostałem w nią pięścią. - Carter ostrożnie poruszył szczęką. - Chociaż zawsze tak samo boli.

- Worek z lodem. - Parker odprowadziła odchodzącą parę lodowatym spojrzeniem. - Emma.

- Chodź ze mną, Carter.

- Nic mi nie jest, naprawdę.

- Worek z lodem. - Ton Parker nie pozostawiał miejsca na dyskusję. - Dam znać ludziom, że alarm odwołany, i wracam. Nikt nie może o niczym się dowiedzieć.

- Widziałeś, co on zrobił? - szepnęła Mac.

- Który on? - zapytał Del.

- Carter. Za każdym razem, gdy już myślę, że go rozgryzłam, kompletnie mnie zaskakuje. To mnie zbija z tropu.

Ktoś jeszcze wpadł po uszy, pomyślał Del, kiedy Mac pobiegła w stronę domu, żeby dokończyć pracę.

Minęły niemal dwie godziny, zanim Mac skończyła i wytropiła Cartera w kuchni Laurel. Siedział sam w kąciku śniadaniowym i czytał. Kiedy weszła, podniósł wzrok i zdjął okulary.

- Wszystko w porządku?

- Mniej więcej. Przepraszam, że to trwało tak długo. Carter, powinieneś był pójść do domu. Jest po północy. Powinnam dać ci znać. Och, twoja biedna twarz. - Skrzywiła się na widok siniaka na jego szczęce.

- Nie jest tak złe. Ale uznaliśmy, że powinienem zostać tutaj, żeby nie musieć się tłumaczyć, skąd to mam. - Ostrożnie dotknął siniaka palcami. - Jestem fatalnym kłamcą, więc tak było łatwiej. Poza tym, jak obiecałaś, do­stałem tort.

Mac usiadła naprzeciwko niego.

- Co czytasz?

- Parker przyniosła mi książkę Johna Irvinga, której nie czytałem. Twoje wspólniczki zaopiekowały się mną, nakarmiły i dostarczyły rozrywki, a Jack i Del zaglądali do mnie od czasu do czasu. Jak widzisz, nie jestem pokrzywdzony.

- Nawet nie drgnąłeś.

- Słucham?

- Kiedy ten głupi sukinsyn cię rąbnął. Prawie nie zareagowałeś.

- Był na wpół pijany, więc cios nie miał zbyt dużej siły. Nie powinien był ciebie dotykać.

- Nawet nie podniosłeś głosu. Spacyfikowałeś go, widziałam to po jego twarzy, jeszcze zanim nadciągnęły posiłki. Mimo że ani go nie dotknąłeś, ani nie podniosłeś głosu.

- Belferska szkoła, jak przypuszczam. I bogate doświadczenie z osiłkami. Czy państwo młodzi dobrze się bawili?

- Tak. Nie wiedzą, co się stało. Zapewne kiedyś się dowiedzą, ale dziś mieli swój dzień - a o to chodziło. W dużej mierze dzięki tobie.

- Cóż, było to dla mnie nowe doświadczenie. I kosztowało mnie jedynie obitą szczękę i parę butów.

- I wciąż tu jesteś.

- Czekałem na ciebie.

Patrzyła na niego, po czym po prostu poddała się płomieniowi, który rozgorzał w jej sercu.

- W takim razie chyba lepiej, żebyś poszedł ze mną do domu, Carter.

Uśmiechnął się.

- Chyba tak będzie najlepiej.

Każdy popełnia błędy, prawda?, usprawiedliwiała się Mac, otwierając drzwi do studia. Jeśli popełnia jeden teraz, to go naprawi. Potem. Kiedy będzie w stanie jasno myśleć. Ale w tej chwili było po północy, a obok stał Carter w trzyczęściowym garniturze i przemoczonych butach.

- Nie jestem taka uporządkowana jak ty.

- „Uporządkowany” to takie nudne słowo, nie sądzisz? - Uśmiechnął się do niej swobodnie. - Przywodzi na myśl stryjeczną babkę Margaret i jej herbatki.

- Nie mam stryjecznej babki Margaret.

- Gdybyś miała, na pewno byłaby uporządkowana i urządzałaby herbatki. Ja wolę słowo „zorganizowany”.

Mac rzuciła płaszcz na oparcie kanapy. Niestety, nie miała w przedpokoju szafy na okrycia jak Carter.

- Jestem zorganizowana, jeżeli chodzi o moją pracę i interesy.

- Widziałem to dzisiaj. Wiedziałaś dokładnie, co robić, gdzie być, na co zwracać uwagę, zanim to w ogóle się pojawiło. - Położył płaszcz na jej płaszczu. - Mariaż twórczego instynktu z organizacją.

- Obie te cechy wykorzystuję w pracy. Poza nią jestem bałaganiarą.

- Każdy jest bałaganiarzem, Mackensie. Niektórzy ludzie po prostu wpychają bałagan do szafki lub szuflady, przynajmniej kiedy spodziewają się gości, ale on nadal tam jest.

- I niektórzy ludzie mają więcej szuflad i szafek niż inni. To był długi dzień, więc może skończmy te filozoficzne rozważania konkluzją, że w ten zawoalowany sposób chciałam ci powiedzieć, iż moja sypialnia nie jest w najlepszym stanie.

- Mam ci wystawić stopień?

- O ile będzie pan bardzo wyrozumiały. Chodźmy na górę, doktorze Maguire.

- To był domek przy basenie - powiedział, kiedy prowadziła go na piętro.

- Brownowie prowadzili bogate życie towarzyskie, więc go przerobili na dodatkowy domek gościnny. A kiedy otworzyłyśmy tu naszą firmę, przerobiłyśmy go na studio, jednak zostawiłyśmy mieszkanie na górze.

Całe drugie piętro zajmowała sypialnia, w której wydzielono przestrzeń rekreacyjną, gdzie - jak Carter się domyślał - Mac czytała, drzemała, oglądała telewizję.

Dominowały kolory. Stonowane, przydymione złoto ścian służyło za tło dla jaskrawych błękitów, zieleni i czerwieni. Jak szkatułka na biżuterię, pomyślał, wszystko splątane i lśniące. Na oparciach krzeseł wisiały ubrania, jasne swetry, miękkie koszule. Na łóżku i kanapie kłębiły się narzuty i poduszki, przypominające kamienie i rzeki.

Lustro w bogato zdobionej ramie wisiało nad malowaną skrzynią, która służyła za toaletkę. Na wierzchu leżały fascynujące okruchy życia Mackensie. Kolczyki, gazety, buteleczki, pudełka. Na ścianach wisiały fotografie bliskich jej osób. Pozowane i spontaniczne, pełne zadumy i radości. Pośród nich Mac nigdy nie była tu sama.

- Tak wiele tu ciebie.

- Co kilka tygodni próbuję czegoś się pozbyć.

- Nie, mam na myśli, że to jak odbicia. Na dole odbija się twoja strona zawodowa, a tu prywatna.

- Co prowadzi nas znowu do konkluzji, że jestem bałaganiarą. - Wepchnęła do szuflady porzucony sweter. - Z dużą ilością szuflad.

- Tak wiele tu kolorów i energii. - Tak właśnie ją widział. Kolor i energia. - Jak możesz tu spać?

- Przy zgaszonym świetle.

Podeszła do niego i dotknęła palcem siniaka na szczęce.

- Wciąż boli?

- Właściwie... tak. - Teraz, kiedy znaleźli się sami w jej pokoju - szkatułce, mógł wreszcie zrobić to, czego tak bardzo pragnął przez cały dzień. Pocałował ją.

- O tutaj - wyszeptał, gdy jej wargi rozgrzały się od jego ust. - Dokładnie tu.

Wtuliła się w niego i westchnęła, opierając głowę na jego ramieniu. Tak, pomyśli później. Kiedy Carter nie będzie trzymał jej w ramionach, a jej umysłu nie będzie spowijała mgła pożądania i zmęczenia.

- Połóżmy cię do łóżka. - Pocałował ją w czubek głowy. - Gdzie masz piżamę?

Zajęło jej minutę, zanim zrozumiała pytanie. Odchyliła się i popatrzyła na Cartera.

- Piżamę?

- Jesteś taka zmęczona. - Pogłaskał ją po policzku.

- Spójrz, jaka jesteś blada.

- Tak, ja i moja cera rudzielca. Carter, nie bardzo rozumiem. Myślałam, że zostajesz.

- Zostaję. Byłaś na nogach przez cały dzień, a przez jego większą część prowadziłaś działania wojenne. Jesteś zmęczona.

Rozpiął guziki jej żakietu w ten sam sposób, w jaki wcześniej zapinał jej kurtkę.

- W czym śpisz? Och, może nie. - Popatrzył jej w oczy. - To znaczy, może nie wkładasz nic do spania.

- Ja... - Potrząsnęła głową, ale myśli nie chciały wrócić na swoje miejsce. - Nie chcesz iść ze mną do łóżka?

- Idę z tobą do łóżka. Żeby z tobą spać, ponieważ jesteś zmęczona.

- Ale...

Pocałował ją, powoli i miękko.

- Mogę poczekać. No dobrze, piżama? Mam nadzieję, że nosisz, bo inaczej jedno z nas nie zazna zbyt wiele snu.

- Jesteś dziwnym i zaskakującym mężczyzną, Carter. - Mac odwróciła się, otworzyła szufladę i wyjęła z niej flanelowe spodnie oraz spraną koszulkę. - To nazywam piżamą.

- Dobrze.

- Nie mam żadnej, która pasowałaby na ciebie.

- Właściwie ja nie noszę... och. Ha!

Zmieni zdanie, kiedy znajdziemy się w łóżku, pomyślała Mac, zdejmując ubranie. Ale przyznała mu kilka punktów za dobre intencje. Tak, była zmęczona, bolały ją stopy i nie mogła myśleć, ale to nie oznaczało, że nie miała siły na seks.

Zwłaszcza na naprawdę dobry seks.

Kiedy Carter położył się obok niej, Mac przytuliła się do niego, przesunęła dłonią po jego piersi, pocałowała w usta. Podnieci go, uwiedzie, a wtedy...

- Opowiadałem ci o wykładzie, który zamierzam wygłosić na temat metodologicznej i teoretycznej analizy powieści z domem jako motywem przewodnim, zarówno pod względem literackim, jak i metaforycznym?

- Ach... uh - uh.

Carter uśmiechnął się w ciemności, jednocześnie delikatnie i rytmicznie masując jej kark.

- Dla ostatniej klasy na kursie zaawansowanym.

- Cichym, monotonnym głosem, który mógł zanudzić umarłych, zaczął wyjaśniać swój punkt widzenia tak nużąco, jak to tylko możliwe. Liczył, że Mac powinna spać jak suseł po góra pięciu minutach.

Zasnęła po dwóch.

Carter, zadowolony, oparł policzek na czubku jej głowy, zamknął oczy i odpłynął razem z nią.

Mac obudziła się, czując na twarzy promienie zimowego słońca. Było jej ciepło.

W nocy musieli obrócić się na bok, bo teraz leżała wtulona plecami w Cartera. Było jej wygodnie, czuła się wypoczęta i zrelaksowana.

Chciał, żeby spała, więc zasnęła. Czy to nie zabawne, jak potrafił przeforsować swoje zdanie bez rozkazów, bez presji?

Spryciarz.

Cóż, nie on jeden.

Carter obejmował ją ramionami w pasie, więc Mac wzięła jedną z jego dłoni i przycisnęła sobie do piersi. Dotknij mnie! Przycisnęła plecy mocniej do jego ciała, wsuwając jedną nogę między jego nogi. Poczuj mnie!

Uśmiechnęła się, kiedy jego dłoń poruszyła się pod jej dłonią, ujęła jej pierś. I kiedy przycisnął wargi do jej karku. Posmakuj mnie.

Odwróciła się twarzą do niego, żeby móc popatrzeć w miękki błękit jego oczu.

- Czuję się... odświeżona - zamruczała. Wciąż patrząc mu w oczy, zsunęła dłoń w dół jego piersi, i niżej, aż go znalazła. - Hej, ty też.

- Często się zdarza, że pewne części mojego ciała budzą się przed innymi.

- Doprawdy? - Przewróciła go na plecy i usiadła na nim okrakiem. - Chyba będę musiała to wykorzystać.

- Jeżeli musisz. - W leniwej, porannej pieszczocie przesunął dłońmi po piersiach, biodrach Mac. - Wyglądasz pięknie nawet zaraz po obudzeniu.

- Mam gniazdo na głowie, ale ta część ciebie, która budzi się pierwsza, nie zauważy tego. - Skrzyżowała ręce, uniosła brzegi koszulki, zdjęła ją i odrzuciła. - W sumie ta część nawet nie wie, czy w ogóle mam włosy.

- Wyglądają jak płonące słońce.

- Masz swoje sposoby, Carter. - Pochyliła się i schwyciła zębami jego dolną wargę. - Teraz ja ci pokażę moje.

- Dobrze. - Usiadł, kiedy się odchyliła. - Ale czy masz coś przeciwko, żebym... - I zamknął usta na jej piersi.

- Nie. - Mac poczuła dreszcz w brzuchu. - Nie mam absolutnie nic przeciwko. Boże, jesteś w tym dobry.

- Wszystkiego warto spróbować.

Miękkość, sprężystość, ciepło, gładkość. Była tym wszystkim. Mógł ucztować, rozkoszować się jej kuszącymi, uwodzicielskimi smakami. Przycisnęła go mocniej do siebie, ponaglając, aby wziął więcej, podczas gdy jej biodra wiodły go w kierunku żaru.

Wyprostowała się nad nim, odsunęła i zrzuciła flanelowe spodnie. Popchnęła go na plecy, uniosła smukłe i blade ciało, poprzecinane smugami światła, które wpadało przez okno. I przyjęła w siebie.

Wygięła się zaplątana we własną sieć rozkoszy i poruszała w rytmie swojej krwi. Powoli i głęboko, muskając aksamitem aksamit, stal i jedwab. W porannej ciszy rozlegały się tylko westchnienia, drżące oddechy, wyszeptane imię.

Rytm przyśpieszył, kiedy rozkosz zaczęła przynosić ból. Mac widziała, jak Carter na nią patrzy, jak wypełniła jego oczy, gdy ten ból rozlewał się i narastał. Puls łomotał - teraz szybszy, niecierpliwy. Ujeżdżała go, prowadząc oboje, aż ból osiągnął szczyt, eksplodował i roztrzaskał się na kawałki.

Kiedy jej ciało stało się bezwładne, Carter przyciągnął ją do siebie i przytulił mocno, tak jak robił to w nocy.

Mac pomyślała, że czuje się, jakby płynęła długą, cichą rzeką o ciepłych i czystych wodach. Nawet gdyby zaczęła tonąć, Carter był obok, żeby ją przytrzymać.

Dlaczego nie mogła tego mieć, po prostu się tym cieszyć, bez budowania przeszkód, wymyślania problemów, martwienia się o błędy, o jutro? Dlaczego pozwalała, aby „może”, „jeżeli”, „a gdyby” zepsuło coś tak pięknego?

- Chciałabym tak zostać - powiedziała cicho. - Dokładnie tak. Przez cały dzień.

- Dobrze.

Jej usta wygięły się w uśmiechu.

- Czy ty kiedykolwiek leniuchujesz? Robisz sobie prawdziwy dzień lenia?

- Bycie z tobą to nie leniuchowanie. Możemy uznać, że przeprowadzamy eksperyment. Jak długo damy radę zostać w tym łóżku, bez jedzenia, picia i wychodzenia gdziekolwiek? Ile razy możemy się kochać w niedzielę?

- Z chęcią bym się dowiedziała, ale muszę pracować. Dziś mamy kolejną imprezę.

- O której?

- Mmm, o trzeciej, co oznacza, że muszę tam być o pierwszej. I muszę zgrać zdjęcia z wczoraj.

- Będę ci przeszkadzał.

- Nie, myślałam o prysznicu i kawie we dwoje. Może nawet zrobię ci jajecznicę zamiast markiz, które zwykle jadam na śniadanie.

- Lubię markizy.

- Założę się, że jadasz śniadania dla dorosłych.

- Główne miejsce w moim śniadaniowym menu zajmują mrożone strucle.

Mac uniosła głowę.

- Są pyszne. Czy gdybym zapewniła gorący prysznic, kawę i markizy z jajecznicą, rozważyłbyś pozostanie na dzisiejszej imprezie?

- Rozważyłbym - gdybyś dorzuciła szczoteczkę do zębów i maszynkę do golenia. Pewnie nie masz dodatkowej pary butów.

- Mam mnóstwo butów, ale domyślam się, że mówisz o męskich.

- Byłoby najlepiej. Od szpilek bolą mnie palce u stóp.

- Żartowniś. Właściwie to chyba będę mogła ci pomóc. Parker ma zapas eleganckich butów na imprezy. Standardowe czarne dla mężczyzn, szpilki dla kobiet.

- To... praktyczne.

- Kompulsywne, ale kilka razy się przydały. Jaki rozmiar?

- Czterdzieści osiem. Mac aż podskoczyła.

- Czterdzieści osiem?

- Obawiam się, że tak.

- Prawie jak kajak. - Odrzuciła kołdrę, żeby przyjrzeć się jego stopom. - Masz stopy wojownika.

- Dlatego tak często się o nie potykam. Nie sądzę, żeby Parker była na tyle kompulsywna, aby trzymać buty w rozmiarze czterdzieści osiem.

- Nie, nawet Parker takich nie ma. Przykro mi, ale mogę zapewnić tylko szczoteczkę i maszynkę.

- W takim razie umowa stoi.

- Myślę, że powinniśmy zacząć od prysznica. Musimy zrobić się gorący, mokrzy i śliscy. - Spojrzała w dół i uśmiechnęła się do niego. - Hej, zobacz, kto się znowu obudził! - Sturlała się z łóżka i pobiegła do łazienki.

Owijając się ręcznikiem, Mac doszła do wniosku, że Carter jest równie kreatywny w pozycji pionowej, jak poziomej. Cudownie rozluźniona znalazła zapasową szczoteczkę, maszynkę jednorazową i tubkę kremu do golenia.

- Proszę. - Odwróciła się, a Carter, wychodząc spod prysznica, rąbnął się w łokieć. - Mam pytanie. Jak to się dzieje, że podczas seksu w ogóle nie jesteś niezdarny?

- Chyba bardziej uważam. - Potarł łokieć, marszcząc czoło. - Poza tym rozproszyłaś mnie w tym ręczniku.

- Idę na dół zrobić kawę, skoro masz się golić. Nie będę cię rozpraszać, żebyś nie pociął sobie twarzy.

Pogładziła go po piersi i nagle znalazła się w jego ramionach. Kiedy udało jej się uwolnić, rzuciła mu ręcznik.

- Weź go, skoro tak cię rozprasza.

Złapała szlafrok wiszący na drzwiach i nago wydefilowała z łazienki.

Carter wziął do ręki maszynkę i przyjrzał się jej z powątpiewaniem, po czym obejrzał brzydki siniak na szczęce.

- Zobaczmy, czy uda nam się to zrobić bez żadnych ran ciętych.

Na dole Mac nuciła, odmierzając ziarna. Tak naprawdę nie potrzebowała kawy, żeby się obudzić, już Carter o to zadbał. Zajął się nią, pomyślała, wzdychając, tak że czuła się zadbana i doceniona, zaspokojona i podekscytowana.

Kiedy po raz ostatni mężczyzna obudził w niej wszystkie te uczucia? Zastanówmy się... Absolutnie nigdy. A poza tym? Czuła się szczęśliwa.

Otworzyła lodówkę i wyjęła cztery jajka. Tyle powinno wystarczyć. Naszykowała miskę, trzepaczkę i patelnię. Miała ochotę zrobić Carterowi śniadanie - tak po prostu. Chciała przygotować dla niego posiłek. Zająć się nim, tak jak on zajął się nią.

To musi być...

Jej myśli rozproszył dźwięk otwieranych drzwi.

- Em? Jeżeli przyszłaś wyżebrać kawę, to lepiej, żebyś miała jeden z kubków, które ode mnie wyniosłaś.

Odwróciła się, spodziewając ujrzeć przyjaciółkę, i zobaczyła, jak do kuchni wchodzi jej matka.

- Mama. - Uśmiech zamarł na jej twarzy. - Co ty tu robisz?

- Wpadłam odwiedzić córkę. - Linda z promiennym uśmiechem i rozpostartymi szeroko ramionami przebiegła przez kuchnię i zamknęła Mac w mocnym uścisku. - Och, jesteś taka chuda! Powinnaś była zostać modelką, a nie fotografem. Kawa, cudownie. Masz odtłuszczone mleko?

- Nie. Mamo, przykro mi, to nie jest najlepszy moment.

- Och, dlaczego chcesz zranić moje uczucia? - Linda wydęła wargi, co w jej wykonaniu wyglądało ślicznie i efektownie - o czym zresztą doskonale wiedziała. W błękitnych oczach malowała się uraza, miękkie, różowe usta drżały leciutko.

- Nie chciałam. Po prostu... mamy dzisiaj imprezę i...

- Zawsze masz jakąś imprezę. - Linda machnęła lekceważąco dłonią. - Możesz chyba poświęcić pięć minut własnej matce. - Rzuciła płaszcz na stołek. - Przejechałam taki szmat drogi, żeby ci podziękować za spa. I przeprosić. - W błękitnych oczach zabłysły łzy. - Nie powinnam była na ciebie krzyczeć, zwłaszcza po tym, jak byłaś dla mnie taka dobra. Bardzo przepraszam.

Mac wiedziała, że matka naprawdę żałuje swojego zachowania. Przynajmniej w tej chwili.

Zamiast zastanawiać się nad ulotnymi emocjami Lindy, wyjęła kubek. Dać jej kawy i pozbyć się z domu, pomyślała.

- Świetnie wyglądasz. Wspaniały strój jak na przypadkową wizytę.

- Och, to? - Linda wykonała obrót. Jaskrawoczerwona garsonka, która uwydatniała jej kształty i podkreślała grzywę blond włosów. - Wspaniała, prawda? - Odrzuciła głowę i roześmiała się, aż Mac sama musiała się uśmiechnąć.

- Tak. Zwłaszcza na tobie.

- I jak myślisz, perły pasują? Nie wyglądam jak matrona?

- Ty w niczym nie wyglądasz jak matrona. - Mac podała matce kubek.

- Och, kochanie, nie masz przyzwoitej filiżanki i spodeczka?

- Nie. Dokąd się wybierasz w tym stroju?

- Umówiłam się na obiad w mieście, w Elmo. Z Arim.

- Z kim?

- Z Arim. Poznałam go w spa. Mówiłam ci. Mieszka w mieście. Ma gaje oliwkowe i winnice - i och, nie wiem dokładnie, ale to bez znaczenia. Obecnie większość interesów prowadzi jego syn. Ari jest wdowcem.

- Ach.

- Może jest tym jedynym. - Zapominając o kawie, Linda przycisnęła dłoń do serca. - Och, Mac, to było spotkanie dusz i umysłów, natychmiastowe porozumienie. Przeznaczenie musiało posłać mnie do spa dokładnie w tym samym czasie, kiedy on tam był.

Moje trzy tysiące posłały cię do spa, pomyślała Mac.

- On jest bardzo przystojny, w taki dystyngowany sposób. Podróżuje po całym świecie. Ma drugi dom na Korfu, mieszkanie w Londynie i letni domek w Hamptons. Ledwo weszłam do domu po powrocie ze spa, a on już zadzwonił, żeby zaprosić mnie dzisiaj na obiad.

- Baw się dobrze. Powinnaś już jechać, do miasta jest dosyć daleko.

- To prawda, a mój samochód wydaje od wczoraj dziwne odgłosy. Chciałabym pożyczyć twój.

- Nie mogę ci pożyczyć samochodu. Jest mi potrzebny.

- Weźmiesz sobie mój.

Wydający dziwne odgłosy, pomyślała Mac.

- Dwuosobowy kabriolet na nic mi się nie przyda. Mam jutro spotkanie z klientką i sesję na zewnątrz, więc muszę zabrać sprzęt. Potrzebny mi mój samochód.

- Zwrócę ci go dziś wieczorem. Boże, Mackensie.

- To samo powiedziałaś ostatnim razem, kiedy ci go pożyczyłam, i nie było cię przez trzy dni.

- To był spontaniczny długi weekend. Twój problem polega na tym, że nigdy nie robisz nic spontanicznie. Wszystko musi być zaplanowane i ułożone. Chcesz, żebym utknęła gdzieś na poboczu? Albo miała wypadek? Nie potrafisz myśleć o nikim innym oprócz siebie?

- Przepraszam. - Carter stanął u stóp schodów. - Przepraszam, że przeszkadzam. Dzień dobry. Pani musi być matką Mackensie.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

Zdaniem Cartera nie mogły bardziej się od siebie różnić: drobna, kształtna blondynka w dopasowanej czerwonej garsonce i smukły jak wierzba rudzielec w prostym szlafroku.

Mimo to obie zamarły i posłały mu przerażone i zakłopotane spojrzenia. Po chwili nawet to podobieństwo zniknęło, ponieważ w oczach Mac odmalowała się rozpacz, a ze wzroku Lindy biła przebiegłość.

- Proszę, proszę, Mackensie nie wspominała, że ma towarzystwo. I to jakie przystojne. Mackensie, gdzie twoje maniery? Myślałby kto, że wychowałaś się w stodole. Jestem Linda Barrington, matka Mackensie. - Nie ruszyła się z miejsca, ale wyciągnęła dłoń. - Jestem zachwycona, że mogę cię poznać.

- Carter Maguire. - Podszedł do niej i uścisnął dłoń, a Linda natychmiast przykryła jego palce drugą ręką.

- Dzień dobry, Carter. Gdzież to Mac cię znalazła?

- Lubię myśleć, że to ja znalazłem ją.

- Czyż nie jesteś czarujący? - Linda ze śmiechem odrzuciła włosy. - Jesteś z Greenwich, Carter?

- Tak, moja rodzina tu mieszka.

- Maguire, Maguire. Ciekawa jestem, czy ich znam. Mackensie, na litość boską, daj temu człowiekowi kawy. Usiądźmy, Carter. - Zapraszającym gestem poklepała stołek. - I opowiedz mi wszystko.

- Bardzo bym chciał, ale musimy przygotować się z Mac do imprezy.

- Och? Ty też jesteś fotografem?

- Nie, tylko pomagam.

Linda zmierzyła go filuternym wzrokiem.

- Bez wątpienia wyglądasz na pomocnego. Przynajmniej dotrzymaj mi towarzystwa, kiedy będę piła kawę, a moja córka pójdzie się ubrać. Mac, idź na górę i doprowadź się do porządku. Wyglądasz jak strach na wróble.

- Właśnie pomyślałem, że ślicznie wyglądasz - powiedział Carter do Mac. - Jak niedzielny poranek.

Linda roześmiała się lekko.

- Mówiłam, że jesteś czarujący. Zawsze was rozpoznaję. Uważaj, Mackensie, ktoś może ci go ukraść. No dobrze, Carter, usiądź tu i opowiedz mi o sobie. Nalegam.

- Weź samochód. - Mac wzięła kluczyki z koszyka stojącego na blacie. - Weź auto i idź.

- Naprawdę, Mackensie, nie musisz być niegrzeczna. - Linda wzięła jednak klucze.

- Chciałaś samochód, dostałaś kluczyki. Oferta jest aktualna dokładnie przez trzydzieści sekund.

Linda uniosła podbródek i wzięła płaszcz.

- Przepraszam za zachowanie mojej córki, Carter.

- Absolutnie nie ma za co. - Módl się, żeby był tolerancyjny, albo zostaniesz sama. Znowu. - Linda rzuciła Mac ostatnie spojrzenie i wypłynę­ła z kuchni.

- Cóż. Co za ujmująca scena. Szkoda, że dałaś jej kluczyki... - zaczął Carter i ruszył w stronę Mac, która uniosła dłoń, żeby go powstrzymać.

- Nie, proszę, nie. Przykro mi, że byłeś tego świadkiem, ale proszę, nie.

- Proszę nie co?

- Wszystko. - Uniosła dłoń jeszcze wyżej i cofnęła się o krok. - Nie wiem, co ja sobie wyobrażałam. Bóg jeden wie. Powiedziałam sobie, że popełniam błąd. Wiedziałam, że powinnam to zakończyć, powstrzymać, zanim sytuacja za bardzo się skomplikuje. Ale się zatraciłam. To moja wina.

- Rozumiem, że nie mówisz już o swojej matce.

- Przepraszam, przepraszam, Carter. To? Ty i ja? To nie ma przyszłości. Zmierza donikąd. Nie chodzi o ciebie, to...

- Przestań. Nie mów banałów. Stać cię na więcej. Nas stać na więcej.

- Chodzi o mnie. - Czuła, że głos jej się zaraz załamie, więc zaostrzyła ton. - Nie nadaję się do tego. Nie jestem długodystansowcem. Ja panikuję i uciekam z twojego domu, ponieważ poczułam się zbyt komfortowo.

- Ach. Przynajmniej to sobie wyjaśniliśmy.

- To ja. Rozumiesz? Nie jestem dziewczyną, jakiej szukasz.

- Możesz mi mówić, czego ty chcesz, Mackensie, ale nie, czego chcę ja.

- Oczywiście, że mogę. Jesteś... zadurzony na tyle, żeby sobie wyobrażać, że mamy przed sobą przyszłość. Żeby jej pragnąć. Jesteś tradycjonalistą do szpiku kości, Carter, i nie minie wiele czasu, a zapragniesz poważnych zobowiązań, małżeństwa, rodziny i domu z kotem o trzech łapach. Tak jesteś zbudowany i mówię ci, że to nie zgadza się z moją konstrukcją.

Wrzuciła czystą trzepaczkę do zlewu.

- Nawet mnie nie znasz. To był flirt, seksualny odlot, odbicie dawnych uczuć. Zadurzenie, które ogarnęło ciebie, a mnie pochlebiło, i dlatego pozwoliliśmy, żeby sprawy zbyt szybko zaszły za daleko. Pędzimy przed siebie, ponieważ droga wydaje się gładka. Ale ona kryje dziury i wyboje. Boże, jeszcze się nawet nie pokłóciliśmy, więc jak możemy choćby myśleć...

- Żaden problem - przerwał jej. - Właśnie to nadrabiamy. Nie jestem pewien, o kim myślisz mniej w tej chwili, o sobie czy o mnie. Czy pragnę zobowiązań, małżeństwa, rodziny, domu i cholernego kota - którego już, dziękuję, mam? Tak, kiedyś tak. Ale to nie czyni ze mnie idioty.

- Nie powiedziałam...

- Dziury i wyboje? Witaj na świecie! Są na każdej drodze. Po to, żeby je omijać, unikać, przejeżdżać nad nimi albo po drugiej stronie. Twój problem polega na tym, że wjeżdżasz prosto w dziurę, jaką jest twoja matka, i pozwalasz, żeby to ci rujnowało dalszą podróż. Ona nie ponosi winy za twoje marne umiejętności nawigacyjne, tylko ty.

- Bardzo dobrze wiem... Poczekaj chwilę. Marne umiejętności nawigacyjne? - Pierwsze fale gniewu zaogniły jej policzki. - Wiem, dokąd zmierzam i jak tam dotrzeć. Po prostu wybrałam objazd. I przestań mówić metaforami.

Carter uniósł brew.

- Tak, wybrałaś objazd i już na nim zostałaś. Coś nas łączy. Być może żadne z nas się tego nie spodziewało, ale tak jest.

- Czuję coś do ciebie, Carter, oczywiście. I dlatego mówię ci, że powinniśmy przyhamować. Cofnąć się o krok i jeszcze raz ocenić sytuację.

- Dlaczego pozwalasz, żeby ona kierowała twoim życiem?

- Co? Wcale nie.

- Jest samolubną, skupioną na sobie kobietą, która dręczy cię emocjonalnie, ponieważ jej na to pozwalasz. Poddajesz się, dajesz jej to, czego chce, zamiast stawić czoło i walczyć.

- To absurdalne i niesprawiedliwe! - Rozdrażnienie w jej głosie kontrastowało z jego spokojem, sprawiając, że czuła się jak idiotka. - Pożyczyłam jej ten cholerny samochód, żeby się odczepiła. I to nie ma nic wspólnego z nami.

- W takim razie powiedziałbym, że powinnaś cofnąć się o krok i ocenić ten najwidoczniej toksyczny związek.

- To moja sprawa.

- Tak, twoja.

Mac wzięła głęboki oddech, a potem jeszcze jeden.

- Nie chcę się z tobą kłócić. Nie mogę teraz się z tobą kłócić, nawet gdybym chciała. Mam pracę, muszę przygotować się do wyjścia i... Boże.

- Zrozumiałem. Nie będę ci przeszkadzał.

- Słuchaj, nie chcę, żebyśmy się na siebie wściekali.

- Przeczesała palcami włosy, kiedy brał płaszcz. - Nie chcę cię zranić. Nie chcę, żebyś myślał, że ty, to wszystko, nic dla mnie nie znaczy.

- To dużo „nie”, Mackensie. - Patrząc na nią, włożył płaszcz. - Może odwróć monetę i spójrz na to, czego chcesz.

- Podszedł do drzwi. - I mała poprawka. Nie jestem w tobie zadurzony. Kocham cię. I oboje będziemy musieli sobie z tym poradzić.

Wyszedł cicho, zamykając za sobą drzwi.

Poradzi sobie. Cokolwiek działo się w jej sercu, w duszy, podczas pracy nie miało wstępu do głowy. Nie myśl o tym, rozkazała sobie, ponieważ w tym dniu nie chodziło o nią, tak jak wczoraj nie chodziło o skretyniałego brata pana młodego.

- Powiesz mi, co się stało? - zapytała Emma, kiedy się spotkały przed domem.

- Nie. To nie miejsce na to.

- Widziałam przed studiem samochód twojej matki, ale nie zauważyłam twojego.

- Nie teraz, Em.

- Impreza już się kończy. Porozmawiamy potem.

- Nie chcę rozmawiać. Nie mam czasu na ciasteczka i wynurzenia. Pracuję.

Akurat, pomyślała Emma i poszła szukać Parker.

- Coś złego dzieje się z Mac.

- Tak, wiem. - Parker stała przy długim stole przy wejściu i nadzorowała pakowanie prezentów do długiej limuzyny.

- Zajmiemy się tym później.

- Będzie próbowała się wymigać. - Tak samo jak Parker, Emma uśmiechała się swobodnie do gości. - Martwię się, bo nie jest wściekła. Zwykle po starciu z matką jest zła. Zdołowana, ale wściekła.

- Na razie nic nie możemy zrobić. Ostatni taniec - powiedziała Parker, zerkając na zegarek. - Teraz czeka, żeby sfotografować odjazd. Jeżeli rzeczywiście ma ochotę poużalać się nad sobą, będzie chciała pójść prosto do domu. Musimy ją wyprzedzić, przygotować grunt.

Gdyby Mac trochę się nad tym zastanowiła, wiedziałaby, że przyjaciółki nie odpuszczą. Ale czysta ulga, jaką poczuła na myśl, że skończyła, że wykonała swoją pracę i to wykonała dobrze, przyćmiła wszystko inne.

Limuzyna ruszyła spod drzwi i Mac opuściła aparat.

- Szybkie spotkanie, jak wszystkie skończymy - ogłosiła Parker.

- Słuchaj, mam zaległości. Skopiuję wasze notatki.

- To nie potrwa długo. Musimy mieć pewność, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik przed jutrzejszą prezentacją. Do widzenia. Proszę jechać ostrożnie. - Parker uśmiechnęła się do grupy wychodzących gości. - To chyba byli ostatni. Zróbmy kontrolę. Mac, sprawdź drugie piętro, dobrze?

Zirytowana Mac poszła na górę. Chciała wrócić do domu, do cholery. Chciała zostać sama i pracować. Pracować, dopóki nie zaczną jej łzawić oczy, a potem położyć się do łóżka i przespać to, co złe.

Ale nie, najpierw wszystko musi się znaleźć na swoim miejscu. Prawo Parker.

Sprzątaczki już uporządkowały apartamenty państwa młodych, ale Mac sprawdziła jeszcze łazienki, na wszelki wypadek. Kiedyś znalazły gościa weselnego, który spał zwinięty w kłębek w wannie w łazience panny młodej - rankiem po weselu.

Kończąc obchód, zastanawiała się, czyby się nie wymknąć bocznym wyjściem, żeby uniknąć zebrania. Ale to by tylko wkurzyło jej przyjaciółki, które i tak znalazłyby ją w domu.

Mac nie chciała kolejnej konfrontacji, następnej sceny. Już i tak wyczerpała dzisiejszy limit. Dlatego będzie grzeczną dziewczynką i weźmie udział w podsumowaniu zakończonego wesela i planowaniu jutrzejszej prezentacji.

Może tak będzie lepiej, pomyślała. Mniej czasu na myślenie - a myślenie było ostatnią rzeczą, na którą miała teraz ochotę.

Nie zaskoczyło jej, że Laurel przygotowała herbatę i kanapki koktajlowe. Spotkania „Przysiąg” tradycyjnie odbywały się przy poczęstunku.

- Ładne wesele - zagaiła swobodnie Laurel. - Nikt nie dał nikomu w nos. Goście nie pobili się w krzakach i, o ile wiemy, nikt nie uprawiał seksu w toalecie.

- Niedzielne imprezy zwykle bywają nudne. - Emma zsunęła buty i przeciągnęła się.

- Zapomniałaś o weselu Greenburg - Fogelman.

- Och, tak. Tam były wszystkie wymienione elementy i jeszcze więcej.

Nie mogąc usiedzieć ani się uspokoić, Mac podeszła do okna.

- Zaczyna padać śnieg. Przynajmniej poczekał, aż skończymy.

- A już skończyłyśmy - powiedziała Parker, wchodząc.

- Ekipa sprzątająca właśnie porządkuje Salę Balową. Pani Seaman może chcieć jutro rzucić okiem, więc wszystko musi być na wysoki połysk. Laurel, menu?

- Wybór minipasztecików, kawa, herbata, świeży sok pomarańczowy. Plus degustacja tortów podczas mojej prezentacji - która będzie na końcu. Przygotowałam zestaw czekoladek ze złotymi imionami i monogramami państwa młodych, w różnych stylach. Mam fotografie i szkice tortów - ślubnych, dla pana młodego i dla gości, gdyby sobie takich życzyli, tak samo deserów. Przygotowałam bombonierki dla panny młodej i jej matki plus kilka dodatkowych, gdyby przyszły z kimś jeszcze. Jestem gotowa.

- Dobrze. Emma?

- Panna młoda lubi tulipany i wspominała, że chciałaby je mieć jako kwiaty wiodące. Planuję kwiaty ogrodowe, skoro ślub ma być w kwietniu. Masa tulipanów w szklanych wazonach różnej wielkości i kształtów. I róże, oczywiście. Zrobię różne bukiety - wiosenne kolory, zapachy. Do butonierek biały tulipan z gałązką lawendy. Przygotowałam trzy jedwabne bukiety, zaprojektowane specjalnie dla narzeczonej, z których jeden przebije te jej tulipany. Myślę, że właśnie ten wybierze. To znaczy, o ile się zdecydują.

Przerwała, żeby podrapać się w lewą stopę, patrząc jednocześnie na listę.

- Przygotowałam też kilka bukietów dla druhen - znowu w wiosennych kolorach, bo nie określiła kolorystyki. Oprócz próbek mam zdjęcia. Widziały już mój warsztat i dużo bukietów i dekoracji, ale ułożyłam parę specjalnie dla niej.

Laurel pomogła mi naszkicować kilka propozycji ozdobienia pergoli. Mam pomysł, żeby wykorzystać derenie. Młode drzewka dereniowe w białych donicach. Mogłybyśmy ozdobić je lampkami. Chcę zaproponować dla matek małe bukieciki, zrobiłam kilka, żeby jej pokazać. Dla każdej z nich zapakuję jeden do domu.

- Mamy mnóstwo zdjęć ogrodów udekorowanych na wiosenny ślub. - Parker spojrzała na Mac.

- Wybrałam fotografie, które moim zdaniem będą najlepsze dla tej klientki. I kilka bardziej szczegółowych propozycji. Tak jak mówiłyśmy, pogoda w kwietniu bywa kapryśna, dlatego chcą, żeby rozstawić namioty.

- Jedwabne.

Mac skinęła Parker głową.

- Czytałam twoją propozycję i widziałam szkice Laurel. Nie mamy fotografii dokładnie takiego wystroju, ale kilka podobnych. Przygotowałam imponujące portfolio portretów - zaręczynowych i ślubnych - i drugie, ze zdjęciami z gazet.

Poprzednim razem przeglądały moje albumy i mówiłaś, że mamusi zabłysły oczy na myśl o albumie pamiątkowym. Przyniosę jeden na wzór. Zamierzam zrobić zdjęcie matce i córce tutaj, podczas prezentacji. Wydrukuję je, oprawię, zapakuję i wręczę mamusi w prezencie.

- Świetnie. - Parker uśmiechnęła się szeroko. - Fantastycznie. Ja przygotowałam trzy scenariusze, w różnych stylach, od prób aż do chwili odjazdu gości. Zastanawiałam się nad kolejnością i postanowiłam zacząć od tego, który wydaje mi się najlepszy.

- Królewna wróżek dwudziestego pierwszego wieku - powiedziała Emma. - Mój ulubiony.

- We cztery poświęciłyśmy już na to jakieś sto godzin - wytknęła Laurel. - Ja każdą zapisałam.

Emma skinęła głową.

- Mam dobre przeczucia.

- Ty zawsze miewasz dobre przeczucia. Jeżeli to wszystko, to mam kupę roboty - oświadczyła Mac.

- Prawie - powiedziała Parker, kiedy Mac chciała wstać.

- Co cię boli, Mac?

- Przede wszystkim stopy.

- Równie dobrze możesz od razu nam powiedzieć.

- Laurel wzięła kanapkę. - Jest trzy na jedną.

- Nie ma o czym. I nie rozumiem, dlaczego musimy się wywnętrzać za każdym razem, kiedy któraś z nas ma zły humor.

- Bo jesteśmy dziewczynami - przypomniała jej Emma.

- Twoja matka wzięła twój samochód.

- Tak, moja matka wzięła mój samochód. Zaskoczyła mnie dzisiaj rano. Jestem zła. Będę zła, kiedy w końcu postanowi go oddać, na pewno z pustym bakiem, być może z przebitą oponą. Koniec historii.

- Wiem, kiedy jesteś zła. - Parker podwinęła nogi.

- Dzisiaj chodziło o coś innego.

- Teraz jestem zła.

- Ale to najmniejszy z twoich problemów. Carter był u ciebie, kiedy cię zaskoczyła, prawda?

- Zaczęła go podrywać, jak wszystko, co ma penis w spodniach. Możecie sobie wyobrazić, jak bardzo się wstydziłam?

- Był zły? - zapytała Emma.

- Na nią? - Mac wstała i znowu podeszła do okna. - Nie wiem, nie jestem pewna. Byłam zbyt przerażona, żeby zauważyć. Więc dałam jej kluczyki, żeby się wyniosła.

- Nie będę pytać, po co jej twój samochód. - Laurel nalała herbaty do filiżanki. - Co to za różnica? Ale ciekawa jestem, dlaczego jesteś zła na Cartera.

- Nie jestem. Wściekam się na siebie. Że pozwoliłam na to wszystko, pozwoliłam, żeby to zaszło tak daleko, przestałam myśleć i kompletnie odleciałam z planety Rzeczywistość.

- Już nie mówisz o Strasznej Lindzie - zauważyła Laurel.

- Och, Mac. - Oczy Laurel pociemniały ze współczucia. - Pokłóciłaś się z Carterem.

- Nie. Tak. Nie. - Sfrustrowana Mac odwróciła się gwałtownie. - Z kimś takim jak on nie można się pokłócić. Ludzie podczas kłótni wrzeszczą albo rzucają różnymi przedmiotami. Mówią rzeczy, których potem żałują. Dlatego to się nazywa kłótnią. A on ani na chwilę nie przestał zachowywać się racjonalnie.

- Do diabła z nim - powiedziała Laurel, za co Mac popatrzyła na nią spode łba.

- Sama spróbuj. Spróbuj skłonić kogoś takiego jak Carter, żeby zrozumiał, że wybrałaś złą drogę, kiedy wszystkie twoje słowa odbijają się od niewzruszonej ściany logiki.

- Zerwałaś z nim. - Wnioskując z jej tonu, Emma przeniosła współczucie na Cartera.

- Nie wiem, co zrobiłam. Poza tym jak można z kimś zerwać, skoro nawet nie powiedzieliście, że jesteście razem? Nie oficjalnie. To ja, to moja wina, a on nawet nie chciał mnie wysłuchać. Wiem, że pozwoliłam, aby sprawy zaszły za daleko. Pozwoliłam się ponieść, zatraciłam, nie wiem. I kiedy moja matka weszła dziś rano, wysłała mnie solidnym kopniakiem z powrotem w rzeczywistość.

- Pozwolisz, żeby tak tobą kierowała? - zapytała Parker.

- Nie. To nie tak - zaprotestowała gwałtownie Mac, ale w głębi duszy obawiała się, że właśnie tak jest. Dokładnie tak. - Nie chcę go skrzywdzić. Do tego wszystko się sprowadza. On myśli, że mnie kocha.

- Myśli? - powtórzyła Laurel. - A to nieprawda?

- On na to patrzy tak romantycznie. Na mnie. Na wszystko.

- Czy mowa o tym samym mężczyźnie, który nie przestaje zachowywać się racjonalnie? Niewzruszona ściana logiki. - Parker wydęła usta i przechyliła głowę. - A jeśli chodzi o ciebie, utknął w świecie fantazji?

- On ma wiele warstw - próbowała tłumaczyć Mac, ale nagłe poczuła się zmęczona i pokonana.

- Myślę, że pytanie, które powinnaś sobie postawić, nie brzmi, co czuje lub czego nie czuje do ciebie Carter, tylko co ty czujesz do niego. Zakochałaś się w nim, Mac?

Mac wpatrywała się w Parker.

- Zależy mi na nim. Na tym polega problem.

- Unik - oceniła Laurel. - Na to pytanie można tylko odpowiedzieć „tak” lub „nie”.

- Nie wiem! Nie wiem, co mam zrobić z tymi wszystkimi emocjami, które się we mnie kłębią. On wchodzi w moje życie, wali czołem w ścianę, a to ja mam zawroty głowy. Powiedziałaś, że ten facet nie jest w moim typie, od razu na samym początku. I miałaś rację.

- Właściwie mam wrażenie, że to jeden z tych rzadkich przypadków, kiedy się myliłam. Jednak to ty sama musisz podjąć decyzję. Ale mnie wkurzysz, Mac, a także bardzo rozczarujesz, jeżeli wykorzystasz Lindę jako miarę swoich uczuć. Bo na nią nawet nie ma skali.

- Potrzebuję trochę czasu, to wszystko. Potrzebuję czasu, żeby odzyskać równowagę, rytm. A nie mogę odnaleźć ani jednego, ani drugiego, kiedy jestem obok Cartera.

- W takim razie zrób sobie przerwę - poradziła Parker. - Upewnij się.

- Tak zrobię. Muszę być pewna.

- Jedna rzecz. Jeśli on cię kocha, to ja jestem po jego stronie.

W poniedziałek rano Kathryn Seaman przyjechała z córką Jessicą dokładnie o dziesiątej. Mac wiedziała, że taka punktualność zjedna profesjonalne serce Parker, ale jej wydała się odrobinę przerażająca.

Kiedy siedziała z koleżankami i potencjalnymi klientkami w salonie, w jej żołądku przewalały się przepracowanie, nerwy i emocjonalne burze. Powódź tulipanów Emmy wniosła do pokoju wiosnę, mimo trzaskającego w kominku ognia. Parker wystawiła cudowny miśnieński serwis herbaciany po dziadkach, kryształy Waterford i georgiańskie srebra, a elegancka zastawa jeszcze podkreślała wyrafinowane wypieki Laurel.

Jeżeli ktoś pragnął mieć przepych, elegancję i kobiecość, to doskonale trafił.

Po wstępnej pogawędce na temat pogody Parker przeszła prosto do sedna.

- Jesteśmy takie przejęte, że rozważacie wynajęcie naszej firmy na ten wielki dzień. Rozumiemy, jak ważne jest, byście mieli pewność, że wasz ślub zostanie zaplanowany w najdrobniejszych szczegółach, aby pokazać, kim jesteście i ile dla siebie znaczycie nawzajem. Chcemy, żebyście cieszyli się tym dniem, wiedząc, że to wy jesteście najważniejsi. Pragniemy tego, czego wy chcecie, idealnego i pięknego ślubu, który pozostawi wspomnienia na całe życie. Mając to na uwadze, przygotowałyśmy kilka propozycji. Zanim pokażę wam pierwszą, czy macie jakieś pytania?

- Tak. - Kate Seaman otworzyła notes, który trzymała na kolanach. Jej córka roześmiała się i przewróciła oczami, kiedy Kate zaczęła bombardować Parker pytaniami.

Odpowiedź Parker niezmiennie brzmiała „tak”. Oczywiście zapewniają to, zajmą się tamtym, mają dostawcę lub próbkę tego. Kiedy lista pytań została wyczerpana, pałeczkę przejęła Emma.

- Oprócz kwiatów ślubnych oferujemy rośliny sezonowe oraz kwiaty w donicach i w ogrodzie, które zostaną specjalnie dobrane tak, aby pasowały do bukietów wybranych przez Jessicę. Zdaję sobie sprawę, że to dopiero początek wiosny, ale obiecuję, że przyjdzie do was w dzień waszego ślubu.

- Gdyby tylko poczekali do maja.

- Mamo. - Jessica poklepała matkę po ręce. - Poznaliśmy się w kwietniu i chcemy to podkreślić. Wydaje się, że jest jeszcze mnóstwo czasu na planowanie, ale już piętrzą się miliony szczegółów.

- Właśnie po to my jesteśmy - zapewniła ją Parker.

- Na razie wydajemy przyjęcie zaręczynowe w klubie i chcemy rozesłać kartki z informacją o dacie ślubu.

- Możemy się tym zająć.

Jessica zamilkła i wydęła wargi.

- Naprawdę?

- Oczywiście. Potrzebna nam jedynie lista adresatów. Mamy kilku producentów kartek. Można zaprojektować bardzo osobistą, niepowtarzalną kartkę z waszym zdjęciem zaręczynowym albo z fotografią, którą oboje z Joshem wyjątkowo lubicie.

- Fantastyczny pomysł. Nie sądzisz, mamo? Teraz moja kolej, pomyślała Mac.

- Sam portret zaręczynowy może pomóc wam podjąć decyzję, czy podoba wam się taki styl, czy wolicie coś bardziej tradycyjnego. Ustalenie daty, miejsca, znalezienie idealnej sukni, portret zaręczynowy - to główne sprawy w początkowym etapie planowania ślubu, które - kiedy już się z nimi uporacie - nie będą zabierały wam czasu ani energii potrzebnych na resztę czasu. Poza tym określają tonację waszej ceremonii.

- Masz jakieś zdjęcia, które robiłaś?

- Tak. - Mac wstała, wzięła album z portretami zaręczynowymi i podała go Kate. - Uważam portret zaręczynowy za tak samo ważny jak ślubny. Pokazuje złożoną obietnicę, intencję, radość i oczekiwanie. Co połączyło ze sobą tych ludzi? Dlaczego wymienili pierwszą obietnicę? Moim zadaniem jest stworzenie takiego portretu, który obwieści przyjaciołom, rodzinie, wszystkim, że Jessica i Josh odnaleźli siebie nawzajem.

- W twoim studiu? - zapytała Kate.

- Tak albo w dowolnym miejscu wybranym przez narzeczonych.

- W klubie - orzekła Kate. - Na przyjęciu zaręczynowym. Jessie ma oszałamiającą suknię. Oboje zresztą wyglądają cudownie w wieczorowych strojach. I Jessie będzie miała rubiny mojej matki.

Jej oczy się zamgliły, gdy wzięła córkę za rękę.

- To wspaniały pomysł i z radością zrobię taki portret, ale miałam też inny pomysł. Poznaliście się z Joshem podczas przejażdżki konnej i oboje dzielicie tę pasję. Chciałabym zrobić wam portret w siodle.

- W siodle? - Kate zmarszczyła brwi. - To nie polaroid. Nie chcę, żeby Jessica występowała na portrecie zaręczynowym w bryczesach i toczku. Chcę, żeby lśniła.

- Myślałam raczej o miękkiej poświacie. Romantycznie, trochę frywolnie. Macie kasztanka, Troopera.

- Skąd wiesz?

- To nasza praca, wiedzieć co nieco o naszych klientach. Oczywiście nie szpiegujemy nikogo zza winkla - dodała Mac, a Jessica się roześmiała.

- Widzę ciebie i Josha, jak jedziecie razem na koniu. Josh w smokingu, z poluzowanym krawatem i rozpiętymi górnymi guzikami koszuli, ty za nim, w cudownej, lejącej się sukni - i rubinach babci - dodała. - Obejmujesz go w pasie, masz rozpuszczone włosy, które rozwiewa wiatr. W tle tylko rozmazane kolory i kształty.

- O mój Boże. - Jessica wzięła głęboki oddech. - Cudownie. Wspaniały pomysł, mamo.

- To brzmi... pięknie. Magicznie.

- I myślę, że uznacie, iż ten obraz doskonale pasuje do tematu ślubu, który chcemy zaproponować. Parker.

Parker wstała i podeszła do sztalugi.

- Mamy fotografie, na których zobaczycie to, co robiłyśmy w przeszłości i co potrafimy, ale ponieważ wasz ślub będzie wyjątkowy, do wizualizacji waszego dnia wykorzystałyśmy szkice.

Odkryła pierwszy rysunek.

- Kraina wróżek - powiedziała i Mac wyobraziła sobie, że każdą z nich przeszedł ten sam dreszcz, kiedy panna młoda westchnęła.

- Chyba mamy ten ślub! Nie myślicie, że tak? Boże, jestem wyczerpana. - Emma wyciągnęła się na sofie. - I trochę mi niedobrze. Ze zdenerwowania zjadłam za dużo słodyczy. Nie sądzicie, że mamy tę robotę?

- Jeśli nie, to rozpocznę zbiórkę na wynajęcie płatnego mordercy, który udusi Kathryn Seaman. - Laurel położyła stopy na stercie albumów leżących na stoliku kawowym. - Ta kobieta jest twarda.

- Kocha córkę - zauważyła Parker.

- Ach, to było widać, ale, Boże, okazałyśmy absolutny perfekcjonizm ślubny, a ona i tak nie podjęła ostatecznej decyzji.

- Podejmie. Inaczej nie będzie nam potrzebna ta zbiórka, sama ją zabiję. - Parker przechadzała się po pokoju, pocierając kark. - Musi to przemyśleć, przedyskutować z mężem, tak jak Jessica musi porozmawiać z Joshem. To sensowne. Normalne.

- Kate tu dowodzi - odparła Mac. - Myślę, że po prostu chce nas jeszcze podręczyć. Była zachwycona tortem w kształcie królewskiego pałacu.

Laurel przygryzła wargę.

- Tak myślisz?

- Patrzyłam na nią, w pewnym momencie zaczęłam ją obserwować, jak kot obserwuje mysz - a może to ja byłam myszą, a ona kotem. Ale patrzyłam na nią. Oczy jej zabłysły na widok tego tortu. Niemal słyszałam, jak myśli: „nikt nie będzie miał takiego tortu oprócz mojej córeczki”. Trafiłyśmy we wszystkie czułe punkty. Obie rozmarzyły się na widok dereni i lampek Emmy. A bukiet z tulipanów? Jessie chce taki mieć. Wtedy mamusia przypadkiem wspomina, że tatuś ma dwie lewe nogi, i Parker sięga do magicznej kolekcji wizytówek i wyciąga prywatnego nauczyciela tańca.

- To było dobre - zgodziła się Emma. - Tak czy inaczej, mamusia chce tego, czego sobie zażyczy córeczka, a córeczka chce mieć nas. Czułam to. - Westchnęła i wstała.

- Muszę posadzić pięćdziesiąt pięć narcyzów. Weźcie sobie tulipany.

- Idę sprawdzić, czy mój samochód wrócił. Mam sesję w plenerze i mnóstwo zakupów. - Mac popatrzyła na Parker.

- Jeśli się nie pojawi, mogłabym pożyczyć twój?

Niektórzy ludzie, pomyślała Parker, uznaliby, że się wtrąca, że to nie jej sprawa. Niektórzy ludzie, dodała, jej nie znają.

Parker umiała rozwiązywać problemy. A na co zdałaby się jej ta umiejętność, gdyby choć nie spróbowała rozwiązać problemu jednej z najlepszych przyjaciółek?

Weszła do kawiarni zdeterminowana, żeby zrobić, co w jej mocy, dla dobra wszystkich.

Wnętrze rozbrzmiewało niskim pomrukiem pogawędek niedzielnych gości. Rozglądając się, Parker słyszała syk pary, chrzęst mielonych ziaren.

Zauważyła Cartera przy stoliku dla dwojga i podeszła do niego z uśmiechem.

- Cześć, Carter, dzięki, że zgodziłeś się przyjść.

- Nie ma sprawy. Urządzałyście dziś imprezę.

- Po południu. Wszystko poszło bardzo dobrze. - Nie warto tracić czasu. - Mac była bardzo nieszczęśliwa i zła, ale ukryła to przed klientami.

- Przykro mi, że ją zezłościłem.

- A ona ciebie. Ale - ciągnęła Parker, zanim zdążył się odezwać - u źródeł tego wszystkiego tkwi jej matka. Chyba wszyscy troje o tym wiemy, nawet jeżeli nasze reakcje są różne.

- Była zakłopotana. Mackensie. Nie musiała się wstydzić. Nie przede mną.

- Jej matka zawsze stawia Mac w kłopotliwych sytuacjach. - Parker spojrzała na kelnerkę, która podeszła do ich stolika. - Jaśminową herbatę, dzięki.

- Już przynoszę. Doktorze Maguire?

- Dla mnie to samo.

- Carter, chciałabym przedstawić ci tło, żebyś zrozumiał, skąd to wszystko. Co ty i Mac z tym zrobicie, zależy od was.

Mówiąc to, Parker zdjęła rękawiczki i rozpięła płaszcz.

- Nie wiem, ile ci powiedziała, i byłaby na mnie naprawdę wkurzona za to, że wprowadzam cię w szczegóły, ale sprawa wygląda tak. Rodzice Mac rozwiedli się, kiedy miała cztery lata. Jej ojciec, którego uwielbiała, zostawił ją równie łatwo jak Lindę. To lekkomyślny człowiek. Nie wyrachowany jak Linda, po prostu bezmyślny. Dorastał w bogatej rodzinie, z pokaźnym, tłuściutkim funduszem powierniczym. To może brzmieć jak hipokryzja w moich ustach, ale...

- Nie brzmi. Ty i Del, wasi rodzice, zawsze pomagaliście innym.

- Dziękuję. Geoffrey Elliot chodzi, dokąd chce, robi, co mu się żywnie podoba, i stara się unikać wszelkich problemów. Linda rozpycha się, popycha ludzi wkoło, prze jak lokomotywa przez życie. Dostała od ojca Mac bardzo przyzwoitą sumę i większość przepuściła. - Parker uśmiechnęła się. - Dzieci słyszą różne rzeczy, nawet kiedy nie powinny rozumieć, o czym mowa.

- Musiała dostawać jakieś alimenty.

- Tak. Mac mieszkała, jadła i ubierała się bardzo dobrze. Tak jak, oczywiście, jej matka. Oboje zawarli ponownie związki małżeńskie, zanim Mac skończyła siedem lat. Linda rozwiodła się znowu przed upływem dwóch następnych.

Umilkła, bo kelnerka przyniosła im herbatę.

- Potem było mnóstwo mężczyzn, romansów i dramatyzmu. Linda uwielbia dramatyczne sytuacje. Geoffrey znowu się rozwiódł i jeszcze raz ożenił. Ma syna z trzecią żoną i większość czasu spędza w Europie. Linda ma córkę z drugim mężem.

- Tak, Mac mi mówiła, że ma dwoje przyrodniego rodzeństwa.

- Rzadko się widują. Eloisa spędza dużo czasu z ojcem, który najwidoczniej bardzo ją kocha.

- Mac musi być ciężko patrzeć, jak jej siostra ma coś, czego jej brakuje.

- Tak. A ponieważ przez większość czasu tylko Mac była na podorędziu, to od niej Linda wymagała i żądała, ją wykorzystywała. Tak funkcjonuje. Linda jeszcze raz wyszła za mąż. Po każdym jej ślubie przeprowadzały się do nowego domu, do innej dzielnicy. Kolejna szkoła dla Mac. Linda zabrała ją z Akademii, kiedy rozwiodła się z trzecim mężem, potem, kilka lat później, z powrotem ją tam na chwilę umieściła, ponieważ, jak się okazało, miała romans z jednym z żonatych dyrektorów.

- Żadnej stabilizacji, nigdy. Nic pewnego, na co mogłaby liczyć - mruknął Carter.

Parker westchnęła.

- Przez całe życie matka Mac wypłakiwała jej się na piersi z powodu jakiegoś afrontu, złamanego serca czy innego - dramatu. Lindę wychowano w przekonaniu, że jest pępkiem świata, i zrobiła, co w jej mocy, żeby Mac również dorastała z tym przekonaniem. To silna kobieta, ta nasza Mac. Bystra, niezależna, wspaniała w tym, co robi. Ale ten czuły punkt jest jak otwarta rana, którą Linda wciąż na nowo rozszarpuje. Mac dorastała bez uczuć i boi się, że sama ich nie ma.

- Nie potrafi zaufać, ponieważ nikt nigdy nie dał jej podstaw do zaufania.

- Rzeczywiście słuchasz. To była jedna z pierwszych rzeczy, jakie mi o tobie powiedziała. Dam ci jeszcze jedną podpowiedz, Carter, za co też by mi nie podziękowała. Ale podpowiem ci, ponieważ ją kocham.

- Bardzo mi się przyda.

Parker przykryła jego dłoń swoją.

- Nigdy, przy nikim innym, nie widziałam jej takiej, jaka jest przy tobie. Nigdy nie widziałam, żeby tak bardzo jej zależało. I dlatego właśnie teraz jest taka przerażona.

- Trochę się tego domyślałem, przynajmniej tego przerażenia. Jako ktoś, kto ją kocha, co radziłabyś mi zrobić?

- Miałam nadzieję, że o to zapytasz - odpowiedziała Parker z uśmiechem. - Daj jej trochę przestrzeni, trochę czasu - ale nie za dużo. I nie poddawaj się. Jedynymi pewnikami w jej życiu byłam ja, moja rodzina, Emma i Laurel. Mac cię potrzebuje.

- Nie mogę się poddać - odparł Carter po prostu. - Czekałem na nią przez większość życia.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

W poniedziałek nie było ani matki Mac, ani samochodu. We wtorek, kiedy jej cierpliwość była już na wyczerpaniu, zaczęła dzwonić, ale zarówno w domu, jak i pod numerem komórkowym odpowiadała automatyczna sekretarka.

We środę Mac poważnie rozważała, czyby nie zgłosić kradzieży samochodu. Ale wtedy po prostu musiałaby wpłacić kaucję, żeby wyciągnąć matkę z aresztu.

Dlatego postanowiła pójść do głównego domu i wycyganić śniadanie.

- Parker pojechała do nagłego wypadku. Sobotnia panna młoda obudziła się z pryszczem czy coś takiego. Emma czeka na dostawę, więc zostałyśmy tylko we dwie.

- Czy to znaczy, że nie będzie naleśników?

- Nie mam czasu na naleśniki. I Boże, chciałabym, żeby pani G. otrzepała stopy z piasku i wróciła do domu. Muszę zrobić kwiaty z lukru. Zjedz mufinkę.

- Czy Parker mówiła, kiedy wróci? Laurel podniosła wzrok.

- Twój samochód nie wrócił?

- Zarówno on, jak i Linda zaginęli w akcji. Zostawiłam jej z tuzin wiadomości. Odpadną jej uszy, kiedy je odsłucha. Zagroziłam, że zgłoszę kradzież.

- Zrób to. Tam jest telefon.

- Prawdopodobnie zostałabym aresztowana za czystą głupotę, bo sama dałam jej kluczyki. Zamierzam do niej pojechać. Mam jeszcze jedną sesję i muszę odebrać papier, który nie był gotowy na poniedziałek. I chyba chcę kupić sobie nowe buty.

- Carter się nie odzywał?

- Czemu o to pytasz?

- Bo zamierzasz kupić buty, a to twój sposób na chandrę. Dzwoniłaś do niego?

- I co miałabym powiedzieć? Że mi przykro? Już to mówiłam. Że się myliłam? Wiem, że popełniłam błąd, co nie zmienia tego, jak się czuję.

- Czyli jak?

- Zdezorientowana, przestraszona, głupia. Razy dwa, bo za nim tęsknię - przyznała Mac. - Brakuje mi rozmów z nim. Dlatego myślę, że lepiej, abym go nie widziała i z nim nie rozmawiała.

- Twoja logika nie przypomina logiki istot ludzkich.

- On pewnie i tak nie chce mnie widzieć ani ze mną rozmawiać.

- Jesteś tchórzem.

- Być może. Jestem tchórzem bez samochodu. - Mac odczekała w ciszy, aż Laurel skończy lukrową różę. - Mogłabyś pożyczyć mi swój.

- Mogłabym. Ale wtedy zachowałabym się tak, jakbym pochwalała twoje zachowanie wobec Lindy. Za bardzo cię kocham, żeby to zrobić.

- Nie, pomogłabyś mi w pracy. Mogłabym wepchnąć sprzęt do tej jej absurdalnie małej zabaweczki, ale - zabawne - zostawiła auto bez kluczyków. To nie wina klientki, że się poddałam i że moja matka jest zbyt egocentryczna, żeby oddać mi samochód na czas.

- Nie, to nie jej wina. - Laurel zaczęła ostrożnie wyciskać na płatki krople lukrowej rosy.

- Jestem taka wściekła. Przyznaję, że ta wściekłość równoważy trochę moją rozpacz z powodu sytuacji z Carterem, ale w tej chwili wolałabym być nieszczęśliwa z jego powodu i mieć własne cztery kółka. Dlaczego ona to robi? I nie mów, że dlatego, że jej pozwalam. Przysięgam, i mogę to podpisać własną krwią, nie miałam najmniejszego zamiaru pożyczać jej tego cholernego samochodu. Nigdy bym tak nie postąpiła, gdyby nie okoliczności.

- Chciałabym ci wierzyć, Mac, ale popatrz na siebie, jak zawsze za to płacisz. A ona, oczywiście, nie poniesie żadnych kosztów. Żadnych konsekwencji dla Lindy. Odda ci samochód, kiedy będzie miała ochotę. Ty się z nią pokłócisz, zwymyślasz ją, ponarzekasz. Ona sprzeda ci swoje zwykłe wymówki. Potem zapomni o całej sprawie, bo dostała to, czego chciała, a do tego znowu stała się centrum twojego świata, kiedy na nią krzyczałaś i narzekałaś.

- To co mam zrobić? Pobić ją na śmierć statywem?

- Pomogę ci ukryć ciało.

- Wiem. - Mac westchnęła. - Jesteś prawdziwą przyjaciółką. Zwykle nie jestem tchórzem ani popychadłem.

- Nie, nie jesteś. Absolutnie. I chyba dlatego tak mnie wkurza, kiedy zachowujesz się w ten sposób. Kiedy przez nią stajesz się i jednym, i drugim. Choć raz wyciągnij konsekwencje, Mackensie. Założę się, że jak już raz to zrobisz, następny będzie łatwiejszy.

- Jak? Uwierz mi, bardzo bym chciała. Przecież nie mogę zadzwonić na policję. Sama jej dałam te cholerne kluczyki. I pomimo że myślę... wiem - poprawiła się - że celowo nie zostawiła mi swoich, to wciąż...

- Podoba mi się to spojrzenie. To nie jest mina tchórzliwego popychadła. Co?

- Zostawiła swój samochód.

- Och, och, rozwalimy tę zabawkę. Pójdę po kurtkę i stary kij bejsbolowy Dela.

- Nie. Boże, ale ty lubisz przemoc.

- Lubię rozwalać. To terapeutyczne.

- Nie rozbijemy jej samochodu. To niewinny świadek. Ale każę go odholować.

- Niezły plan, tylko że wtedy nie będzie musiała nawet się pofatygować, żeby go odebrać.

- Nie do jej domu. - Mac zmrużyła oczy. - Pamiętasz, jak kilka miesięcy temu jeden facet wjechał Delowi w kufer? Trzeba było odholować jego nowe auto. Ten facet, mechanik, który się tym zajął, ma samochód do holowania, garaż, wszystko. Cholera, jak on się nazywał? Gdzie jest Parker ze swoimi magicznymi wizytówkami?

- Zadzwoń do Dela. On będzie pamiętał. I powiem ci, że właśnie dlatego jesteśmy przyjaciółkami. Kiedy już się zaweźmiesz, Mac, jesteś cudna.

- Więc pożycz mi swój samochód.

- Wykonaj te telefony i jest twój.

Mac czuła, że postępuje słusznie. Czuła się silna. Skończyła sesję, zrobiła zakupy, wstąpiła po dwadzieścia metrów drutu dla Laurel, a potem uznała, że zasłużyła na nowe buty. Może, biorąc pod uwagę traumę i triumfy zeszłego tygodnia, zasłużyła też na nowe kolczyki.

Kolczyki za Lindę, zdecydowała, buty za Cartera. Świętowanie i pocieszenie.

Może wstąpi do niego w drodze powrotnej do domu. Kiedy wciąż czuje się silna. Byli dwojgiem mądrych ludzi, którym nawzajem na sobie zależało. Na pewno mogą dojść do kompromisu, znaleźć złoty środek, jakieś rozwiązanie.

Nie chciała go stracić. Nie chciała przejść przez życie bez Cartera.

Przeszła przez centrum handlowe, aż dotarła do Świętego Graala. Dział obuwniczy u Nordstroma.

Może były jej też potrzebne nowe botki. Tak naprawdę człowiek nigdy nie miał za dużo botków. Nowe buty i nowe botki dadzą jej niezachwiane poczucie pewności siebie, którego potrzebowała, żeby pojechać do Cartera. Mogłaby kupić butelkę wina, na znak pokoju. Porozmawialiby, a on patrzyłby na nią tak, jak to on na nią patrzy. I... to byłoby zachowanie godne Lindy, uznała, przecież miała samochód Laurel.

Ale i tak może do niego wpaść z butelką wina. Może go zaprosić do siebie na kolację. Taki żart, żeby przełamać lody. Cześć, przyniosłam ci butelkę wina. Może wpadniesz wieczorem i zabierzesz ją ze sobą? Oczywiście wtedy musiałaby jeszcze zajrzeć do sklepu i kupić jakieś jedzenie. Albo mogłaby po prostu uszczuplić zapasy pani G.

Nie, nie, pomyślała, biorąc do ręki parę elektryzujących niebieskich botków do kostek, które wyśpiewywały jej imię. Musi ugotować sama. Pokazać mu, że znaczy dla niej na tyle dużo, że zdobyła się na ten wysiłek. Bo znaczył. Wszystko miało znaczenie.

Dlatego właśnie od samego początku tak się wkurzała.

- Nazywasz się... Meredith, prawda?

Mac odwróciła się i zerknęła na blondynkę, którą gdzieś już widziała.

- Nie, przykro mi.

- Ale fotografujesz na weselach, prawda?

- Tak. Na imię mam Mackensie.

- Oczywiście! Przepraszam. Jestem Stephanie Gordon. Spotkałyśmy się na ślubie mojego kuzyna w zeszłą sobotę.

- Och, racja. Jak się masz?

- Otoczona butami - fantastycznie. Jakie świetne botki! Corrine i ja poszłyśmy dziś na wagary. Corrine! Chodź tu i poznaj Mackensie!

Och Boże, pomyślała Mac, jak los mógł jednocześnie zesłać jej te fantastyczne botki i wymierzyć policzek?

- Corrine, to Mackensie. Jest fotografem ślubnym i bardzo dobrą przyjaciółką Cartera.

- Och?

A Corrine była perfekcyjna, pomyślała Mac. Los nie tylko wymierzył jej policzek, ale jeszcze kopnął ją w tyłek. Podpłynęła do nich w oszałamiających czółenkach bez palców, jej lśniące czarne włosy spływały na ramiona kaskadą loków. Oczy, głębokie i wilgotne, studiowały Mac, podczas gdy miękkie, kształtne usta wygięły się w chłodnym uśmiechu.

- Cześć.

- Cześć. Świetne buty.

- Tak. Chyba zabiorę je ze sobą.

Nawet głos miała idealny, pomyślała gorzko Mac. Niski i leciutko gardłowy.

- A zatem znasz Cartera Maguire.

- Tak. Chodziliśmy razem do liceum. Przez chwilę.

- Naprawdę? - Corrine bezmyślnie podniosła parę klapków na niskim obcasie. - Nigdy o tobie nie wspominał. Dosyć długo byliśmy razem.

- Corrine i Carter - zaszczebiotała Stephanie radośnie. - To było prawie jedno słowo. Jakie to zabawne, że akurat teraz na ciebie wpadłyśmy. Właśnie mówiłam Corrine, że podobno Carter z kimś się spotyka i że widziałam was razem na ślubie Brenta.

- Bardzo zabawne.

- I jak się miewa Carter? - zapytała Corrine, odkładając klapki. - Wciąż zakopany po uszy w książkach?

- Znajduje czas, żeby wyjść i zaczerpnąć powietrza.

- Nie spotykasz się z nim długo, prawda?

- Wystarczająco długo, dziękuję.

- Wy dwie powinnyście porównać notatki. - Stephanie trąciła Corrine po przyjacielsku biodrem. - Corrine mogłaby udzielić ci kilku rad co do Cartera, Mackensie.

- Czyż to nie byłaby świetna zabawa? Ale ja lubię odkrycia. Carter jest fascynującym i ekscytującym mężczyzną, na pewno zbyt skomplikowanym na naukę z notatek. Przepraszam. Widzę parę sandałów, które mają na sobie wypisane moje imię.

Mac skierowała się na drugą stronę sklepu, a Stephanie uniosła brwi.

- Ekscytujący? Carter? Musiał się rozwinąć, odkąd go rzuciłaś, Corrine. Muszę przyznać, że wyglądał dosyć seksownie, kiedy go widziałam w sobotę. Może powinnaś była zatrzymać go trochę dłużej.

- A kto powiedział, że nie mogę mieć go z powrotem, jeśli zechcę? - Corrine popatrzyła na czółenka. - Być może zabiorę moje nowe buty na małą wycieczkę.

Stephanie parsknęła.

- Jesteś niegrzeczną dziewczynką.

- Jestem znudzona. - Corrine popatrzyła z ukosa na Mac. Pomyślała, że to ona powinna mieć te botki. Na pewno lepiej by w nich wyglądała niż ten rudzielec o chudym tyłku.

- Poza tym dlaczego to ona miałaby dostać Cartera? Ja zobaczyłam go pierwsza.

- Myślałam, że Carter cię nudził.

- To było przedtem. - Corrine usiadła z przeciągłym westchnieniem i popatrzyła na mały stos butów, które wybrała.

- Twój problem, Stephanie, polega na tym, że jesteś mężatką. Zapomniałaś, jakie emocje budzi polowanie, współzawodnictwo. Wygrana.

Zdjęła czółenka i włożyła sandały na wysokim obcasie w kolorze metalicznego różu.

- Mężczyźni są jak buty. Przymierzasz je, nosisz chwilę, tak długo, jak dobrze na tobie wyglądają, a potem wrzucasz do szafy i idziesz kupić następne. - Wstała, żeby ocenić efekt w lustrze. - I od czasu do czasu wyciągasz coś z szafy, przymierzasz jeszcze raz i sprawdzasz, jak pasują.

Obejrzała się przez ramię i zachmurzyła na widok Mac przymierzającej niebieskie botki.

- Ale jednego nigdy nie robisz: nie pozwalasz, aby ktoś inny grzebał w twojej szafie.

Rutyna, pomyślał Carter, miała swój cel. Sprawiała, że człowiek robił, co do niego należało, oferowała pewien komfort i zapewniała zajęcie dla umysłu i rąk. Powiesił płaszcz, poszedł do gabinetu i położył wieczorną pracę na biurku. Sprawdził wiadomości.

Poczuł ukłucie, kiedy głos Mac nie wpłynął do pokoju niczym letnia bryza, ale to również należało już do rutyny.

Parker poradziła, żeby dal jej trochę czasu i przestrzeni. Da Mac więcej czasu. Jeszcze dzień lub dwa.

Może poczekać. Był dobry w czekaniu. I zdał sobie sprawę, że najbardziej pragnął, żeby to ona przyszła do niego.

Poszedł na dół, żeby nakarmić kota i zrobić sobie herbatę, którą wypił przy blacie, przeglądając pocztę.

Zastanawiał się, czy jego życie mogłoby być jeszcze bardziej zwyczajne, jeszcze bardziej ustabilizowane. Czy będzie tkwił w tym samym miejscu - czytaj: rutynie - kolejny rok? Boże, następną dekadę?

Było mu dosyć wygodnie, zanim Mac znowu nie pojawiła się w jego życiu.

- Przecież nie planowałem pozostać sam do końca życia - powiedział do kota. - Ale miałem jeszcze mnóstwo czasu, prawda? Mnóstwo czasu, żeby cieszyć się określoną rutyną, własnym domem, pracą, wolnością singla. Mam dopiero trzydziestkę, na litość boską. I rozmawiam z kotem, co nie jest zajęciem, któremu chciałbym się oddawać przez resztę wieczorów mojego życia. Bez urazy. Ale nikt nie chce tylko się ustabilizować. Być z kimś, ponieważ jedyną inną opcją jest bycie samemu. Miłość to nie tylko amorficzna koncepcja, stworzona na użytek poezji i książek, której nie da się zrealizować. Jest prawdziwa i pełna życia, niezbędna. Do cholery. Wszystko zmienia. Nie mogę być tym, kim byłem, zanim ją pokochałem. To absurdalne, żeby ktokolwiek tego oczekiwał.

Kot skończył jeść, posłał Carterowi przeciągłe spojrzenie, po czym zaczął się myć.

- Cóż, ona nie jest tak rozsądna jak ty. Powiem ci coś jeszcze, skoro już o tym mówimy. Jestem dla niej dobry. Jestem dokładnie tym, kogo jej potrzeba. Rozumiem ją. No dobrze, nie rozumiem, odwołuję to. Ale ją znam, a to zupełnie coś innego. I wiem, że mogę uczynić ją szczęśliwą, kiedy już przestanie być taka uparta.

Wtedy podjął decyzję, że da jej jeszcze dwadzieścia cztery godziny. Jeśli Mac nie przyjdzie do niego przez następną dobę, sam musi przejąć kontrolę nad sytuacją. Będzie mu potrzebny jakiś plan, szkic, co powinien powiedzieć i zrobić. Wstał, żeby wziąć notes i ołówek.

- Och, na litość boską, do diabła z planami i szkicami! Po prostu to zrobię. - Zirytowany zamknął szufladę, przytrzaskując sobie palec. Typowe, pomyślał, ssąc bolące miejsce, i postanowił pocieszyć się grillowaną kanapką z serem.

Gdyby odzyskała rozum, byliby teraz razem, może właśnie przygotowywaliby prawdziwy posiłek. Rozmawialiby. Carter chciał wiedzieć, czy dostały to duże zlecenie. Chciał świętować sukces z Mac.

Chciał jej opowiedzieć o zabawnym opowiadaniu napisanym przez jednego z jego uczniów i o wymówce innego, który nie odrobił pracy domowej.

Musiał przyznać, że usprawiedliwienie się czasową amnezją wymagało kreatywności.

Chciał podzielić się z nią tym wszystkim. Wielkimi i małymi sprawami, wszystkimi drobiazgami, z których składa się życie. Musiał jej tylko pokazać, że ona także tego pragnie. Nie, nie tylko że pragnie, ale że może to mieć.

Położył kanapkę na ruszt i otworzył szafkę, żeby wyjąć talerz. Słysząc stukanie do drzwi, niemal rąbnął głową w róg otwartych drzwiczek.

Pomyślał: Mackensie - i wybiegł z kuchni.

Kiedy otwierał drzwi, miał już obraz Mac przed oczami, więc minęło kilka niezręcznych sekund, zanim rozpoznał Corrine.

- Witaj. - Weszła ze śmiechem i wykonała pełen gracji obrót, który zakończyła, obejmując Cartera za szyję. Oczy jej błyszczały. Odchyliła głowę i przycisnęła wargi do jego ust.

- Niespodzianka - zamruczała cicho.

- Ach, tak, rzeczywiście, niespodzianka. Corrine.

- Wyplątał się z jej objęć. - Wyglądasz... dobrze.

- Och, wyglądam jak strach na wróble. Chyba objechałam całą dzielnicę ze trzy razy, zanim zdobyłam się na odwagę, żeby do ciebie zapukać. Nie łam mi serca, Carter, i nie mów, że nie cieszysz się na mój widok.

- Nie. To znaczy... Na pewno się ciebie nie spodziewałem.

- Nie zaprosisz mnie do środka?

- Jesteś w środku.

- Zawsze taki dosłowny. Zamkniesz drzwi, czy mam kajać się na zimnie?

- Przepraszam. - Carter zamknął drzwi. - Zaskoczyłaś mnie. Czego chcesz, Corrine?

- Więcej, niż na to zasługuję. - Zdjęła i podała mu płaszcz, patrząc błagalnie. - Wysłuchaj mnie, dobrze?

Uwięziony między dobrym wychowaniem a zakłopotaniem, Carter powiesił jej płaszcz.

- Wydawało mi się, że już to zrobiłem.

- Byłam głupia i tak mało o ciebie dbałam. Miałeś rację, że mnie wyrzuciłeś na bruk. - Weszła do salonu.

- Kiedy sobie przypominam, co zrobiłam, co powiedziałam... Carter, tak bardzo się wstydzę. Byłeś dla mnie taki dobry, taki dobry. Uważałeś mnie za lepszą, niż byłam. Myślałam o tobie. Dużo o tobie myślę.

- A co z... - musiał poszukać imienia w pamięci.

- Jamesem?

Corrine przewróciła wilgotnymi oczami.

- Mój błąd. Kara za to, że cię skrzywdziłam. Nie potrwało długo, zanim zdałam sobie sprawę, że to tylko lekkomyślna przygoda. Był chłopcem w porównaniu z tobą, Carter. Proszę, powiedz, że mi wybaczasz.

- To stare dzieje, Corrine.

- Chcę ci to wynagrodzić, jeśli mi pozwolisz. Daj mi szansę, żebym ci pokazała. - Podeszła blisko i przesunęła palcem po jego policzku. - Pamiętasz, jak dobrze było nam razem? Moglibyśmy mieć to znowu. Carter. - Objęła go. - Możesz mieć mnie znowu. Musisz tylko mnie wziąć.

- Myślę, że powinniśmy...

- Później będziemy rozsądni. - Przycisnęła się do niego, kiedy próbował ją odsunąć. - Pragnę cię. Tak bardzo cię chcę. Nie mogę myśleć o niczym innym.

- Poczekaj. Przestań. To nie...

- W porządku. Ty jesteś szefem. - Odrzuciła włosy z tym swoim oszałamiającym uśmiechem. - Najpierw porozmawiamy, wszystko, czego sobie życzysz. Może nalejesz mi kieliszek wina i... Czy coś się pali?

- Ja nie... Do diabła.

Popędził do kuchni, a uśmiech Corrine stał się drapieżny. To będzie wymagało więcej czasu i wysiłku, niż się spodziewała. Ale nie przeszkadzało jej takie wyzwanie. Właściwie, pomyślała, fakt, że nie padł przed nią na kolana, jak oczekiwała, czynił go tylko bardziej pociągającym. I sprawi, że uwiedzenie go da jej więcej satysfakcji.

W końcu jedynym miejscem, w którym jej nie nudził, było łóżko.

Gdy usłyszała, że wraca, jej uśmiech stał się cieplejszy.

- Przepraszam, właśnie coś gotowałem. Corrine, doceniam twoje przeprosiny i... ofertę, ale... przepraszam - powtórzył, słysząc pukanie do drzwi.

- W porządku. Poczekam.

Kręcąc głową, Carter poszedł otworzyć. Jego umysł, już przeciążony, na widok Mac niemal eksplodował.

- Cześć. Oferta pokoju. - Wyciągnęła butelkę wina. - Źle się zachowałam i mam nadzieję, że dasz mi szansę na poprawę. Pomyślałam, że jeśli masz ochotę, to mógłbyś wpaść dziś do mnie na kolację. Może przyniesiesz butelkę wina. Hej, to jest całkiem niezłe.

- Ty... ja... Mackensie.

- Kto przyszedł, Carter?

Niedobrze, tylko tyle przyszło Carterowi do głowy. To nie może skończyć się dobrze, pomyślał, kiedy Corrine wyszła z salonu. Zobaczył szok, jaki odmalował się na twarzy Mac.

- To nie tak...

- Och, wino, jak miło. - Corrine wyjęła butelkę z bezwładnej dłoni Cartera. - Carter właśnie miał nalać mi kieliszek.

- Właściwie ja... Mackensie Elliot, to jest Corrine Melton.

- Tak, wiem. Cóż, mam nadzieję, że wino będzie wam smakowało.

- Nie. Poczekaj. - Niemal skoczył do drzwi i złapał ją za ramię. - Poczekaj. Tylko chwilę. Wejdź do środka.

Mac strząsnęła jego dłoń.

- Żartujesz? Dotknij mnie jeszcze raz - ostrzegła - a zarobisz więcej niż tylko siniaka na szczęce.

Poszła chwiejnie do samochodu, który - jak zauważył Carter - nie należał do niej, a Corrine zawołała z domu:

- Carter! Kochanie, wracaj do domu, bo się przeziębisz!

Rutyna?, pomyślał. Naprawdę martwił się, że jego życie jest zbyt ustabilizowane?

Mac wpadła do domu jak burza.

- Gdzie są wszyscy, do diabła? - wrzasnęła.

- Jesteśmy w kuchni! Próbowałyśmy dodzwonić się do ciebie na komórkę - zawołała Emma. - Chodź do nas.

- Nie uwierzycie, jaki miałam dzień. Najpierw wpadłam na seksowną byłą Cartera w dziale obuwniczym u Nordstroma, co niemal zepsuło mi małostkową przyjemność odholowania samochodu mojej matki. Dlaczego nikt mi nie powiedział, że ona jest piękna? - narzekała Mac, rzucając płaszcz na stołek. - I jakby tego było mało, że ona cała jest seksowna i uwodzicielska w tych boskich czerwonych czółenkach bez palców, i ma głos Kobiety - Kota z pejczem, to jeszcze wydałam sześćdziesiąt dolarów na butelkę wina jako ofertę pokoju dla Cartera i kolejne osiemdziesiąt w supermarkecie ha całe to gówno, żeby ugotować dla niego kolację na zgodę, i co zobaczyłam, kiedy do niego przyjechałam? Kogo spotkałam? Powiem wam kogo. Ją! Ją!, w czarnym kaszmirowym swetrze wyciętym aż potąd, z wystającą różową koronką, która mówiła „wskakuj, kotku”. A on tam stał i nas przedstawił i teraz ona pije moje cholerne wino! Parker uniosła obie dłonie.

- Poczekaj chwilę. Carter był z Corrine, ze swoją byłą?

- Czy nie to właśnie powiedziałam? Nie to? I ona zawołała tym swoim seksownym głosem: „kochanie, wracaj do domu, bo się przeziębisz”. A on coś gotował. Czułam zapach. Pachniało jak spalone tosty, ale i tak. Jedno małe nieporozumienie, a on już pali dla niej tosty i częstuje ją moim winem!

- Nie widzę Cartera w takiej sytuacji. - Emma potrząsnęła głową. - Niemożliwe, żeby do niej wrócił.

- Ale ona tam była, prawda, w tej swojej różowej koronce.

- Jeżeli tak, to powinnaś była najpierw kopnąć w dupę jego, potem ją, a potem zabrać swoje wino. - Laurel pogłaskała Mac po plecach. - Jednak zgadzam się z Emmą. Wróćmy do działu obuwniczego u Nordstroma. Po pierwsze, kupiłaś coś?

- Dział obuwniczy, Nordstrom. A jak myślisz?

- Później nam pokażesz. Skąd wiesz, że to była Cartera? Czy ona rozpoznała ciebie?

- Była z nią ta, jak jej tam. Kuzynka pana młodego z sobotniego wesela. Poznała mnie. I obie obejrzały mnie od stóp do głów, czego nienawidzę. Naprawdę nie cierpię, a ta, jak jej tam, chichocze i mówi „powinnyście porównać notatki”. Głupia suka.

- I nie widzisz, jaki to dziwny zbieg okoliczności - powiedziała Parker - że wieczorem tego samego dnia, kiedy akurat na nią wpadłaś, spotykasz ją u Cartera? Czy ktoś jeszcze wyczuwa tu intrygę?

Laurel i Emma podniosły ręce.

- O Jezu Chryste. - Zdegustowana Mac opadła na stołek. - Czyżby mnie wrobiła? Byłam zbyt osłupiała, wściekła i, no dobrze, zazdrosna, żeby to zauważyć. Ale przecież nie wiedziała, że do niego pojadę. A więc...

- Myślę, że to była tylko wisienka na torcie. Pamiętaj, że znam ją trochę. - Emma przypomniała Mac. - Zawsze miała zasadę: „chcę tego, czego ty chcesz, ale bardziej chcę tego, co twoje”. Pewnie poszła sprawdzić, czy mogłaby ci go zabrać, a wtedy...

- A ja jej dałam butelkę wina. - Mac ukryła twarz w dłoniach. - Jestem idiotką.

- Nie, nie jesteś. Po prostu nie jesteś tak podła i wyrachowana jak ona. Carter też nie - dodała Parker. - On nie był z nią, Mac. Ona po prostu tam przebywała.

- Masz rację. Masz absolutną rację. A ja dałam nogę i ustąpiłam jej pola. Ale on nas sobie przedstawił.

- Po prostu niezręcznie się zachował. - Parker skinęła głową. - Co chcesz zrobić?

- Nie wiem. To dla mnie za dużo. Jestem emocjonalnie wyczerpana. Chyba będę jadła lody i użalała się nad sobą.

- Możesz jeść kawior i świętować.

Mac popatrzyła na Parker ze zmarszczonymi brwiami.

- Co świętować? Idiotyzmy, jakimi są związki?

- Nie, zwycięstwo „Przysiąg”, które podpisały umowę na zorganizowanie ślubu Seamanów. Mamy tę robotę.

- Hura. Nie, przepraszam, dajcie mi minutę na zmianę biegów. - Mac potarła twarz dłońmi, próbując stłumić wściekłość i odnaleźć radość ze zwycięstwa. - Naprawdę mamy?

- Naprawdę, i mamy bąbelki i bieługę, żeby to udowodnić. Czekałyśmy na ciebie z wystrzeleniem korka.

- Co za dziwny dzień. - Mac przycisnęła palce do oczu. - Co za cholernie dziwny dzień. I wiecie co? To naprawdę dobry sposób, żeby go zakończyć. Otwieraj bąbelki, Parker.

- Ale kiedy już wystrzeli, będzie tu strefa oficjalnego zakazu użalania się nad sobą.

- Już mi minęło. - Mac wstała. - Czuję, że zaraz zatańczę z radości. Strzelaj!

Korek wyskoczył z hukiem, a Mac wydała wesoły okrzyk.

- Za nas. - Parker uniosła kieliszek. - Za najlepsze przyjaciółki na świecie i piekielnie bystre kobiety.

Stuknęły się kieliszkami i wypiły. A Mac pomyślała, że jak długo te trzy będą przy niej, przejdzie przez wszystko, co zgotuje jej los.

ROZDZIAŁ SZESNASTY

Ponad kawiarnianym stolikiem Bob wpatrywał się w Cartera szklistym wzrokiem i z otwartymi ustami.

- Jasna cholera.

- Nie odebrała telefonu. Zadzwoniłem do niej, kiedy wreszcie pozbyłem się Corrine. Do domu i na komórkę. Nie odbierała. Pomyślałem, żeby po prostu do niej pojechać, ale skoro nie odbierała telefonu... Myślała, że ja... nie powinna była tak pomyśleć, ale wziąwszy pod uwagę zaistniałe okoliczności, nie mogę jej winić. - Wpatrzył się melancholijnie w zieloną herbatę. - Muszę jej wyjaśnić. Oczywiście, że muszę, ale zupełnie nie wiem, od czego zacząć.

- Uganiają się za tobą dwie kobiety. Dwie. Człowieku, Carter, jesteś gość. Naprawdę niezły z ciebie gość.

- Na litość boską, ty kompletnie nic nie rozumiesz.

- Nie ja, kolego. - Bob posłał mu uśmiech pełen czystego podziwu. - Lecą na ciebie dwie gorące laski. Poza tym słyszałem, że coś cię łączy z Parker Brown. Tercet gorących lasek.

- Ja... Co? Nie. Kto ci to powiedział?

- Flirtowaliście tutaj kilka dni temu. W kawiarni wieści szybko się rozchodzą.

- Boże, kiedy to wszystko zamieniło się w operę mydlaną? Wypiliśmy kawę i rozmawialiśmy o Mackensie. Jesteśmy przyjaciółmi. Tylko. Właściwie nawet mniej.

- To dobrze. - Bob pokiwał mądrze głową. - Bo właśnie miałem ci powiedzieć, chłopie, żebyś nigdy nie umawiał się z przyjaciółkami. To nie tylko kiepski pomysł, ale wręcz zabójczy. Rozedrą cię na strzępy, a potem pójdą razem na zakupy.

- Dobrze wiedzieć. - Carter patrzył, jak jego ironia przepływa ponad głową Boba. - Ale nie spotykam się z Parker. Od kiedy to mężczyzna i kobieta nie mogą wypić razem kawy - herbaty - w publicznym miejscu, żeby ktoś... Nieważne. - Czując narastający ból głowy, dał sobie spokój. - To nie ma znaczenia.

- Racja. Wracajmy do tematu. Dwie laski walczą o Cartera! Założę się, że gdyby rudzielec wszedł, miałbyś damski boks. Laski biją się o ciebie, chłopie. - Oczy Boba zabłysły. - Jesteś wielkim, złym gościem.

- Nie chcę być gościem. - Dobrze zrobił, że przez cały dzień trzymał ten incydent w tajemnicy, ale co go podkusiło, żeby uwierzyć, że usłyszy od kolegi mądrą radę w jakimkolwiek miejscu czy czasie? - Spróbuj mnie wysłuchać, Bob.

- Próbuję, ale przed oczami stają mi obrazy walczących dziewczyn. Wiesz, z turlaniem się po podłodze i zrywaniem z siebie ubrań. - Bob uniósł kubek z cienką cynamonową latte. - To bardzo wyraziste obrazy.

- Nie było żadnej bójki.

- Ale mogła być. No dobrze, a zatem nie chcesz nimi żonglować. Osobiście uważam, że masz po temu odpowiednie umiejętności, ale rozumiem, że chcesz, abym pomógł ci zdecydować, którą masz wybrać.

- Nie. Nie. Nie. - Carter ukrył twarz w dłoniach. - To nie krawaty, Bob. Nie będzie żadnych studiów porównawczych. Kocham Mackensie.

- Naprawdę? Cóż, hej, nigdy nie mówiłeś, że czujesz do niej wielkie M. - Bob odchylił się na krześle, pocierając policzek. - To zupełnie inne równanie. Jak bardzo była wściekła?

- Wyobraź sobie, a potem pomnóż to razy dwa. Bob skinął poważnie głową.

- Same kwiaty i przeprosiny nie wystarczą. Najpierw musisz wcisnąć stopę w drzwi. Skoro jesteś niewinny... Jesteś niewinny, prawda?

- Bob.

- Dobrze, dobrze. Najpierw pozwól, żeby skopała ci tyłek, taka jest moja rada. - Zamyślony Bob popił latte. - Potem musisz jej powiedzieć, dlaczego jesteś niewinny. A potem błagać. W tej sytuacji na koniec musisz dodać coś błyszczącego.

- Biżuterię? Łapówkę?

- Nie patrz na to jak na łapówkę. To przeprosiny. Nieważne, że nic nie zrobiłeś, Carter, to nigdy nie ma znaczenia. Jeżeli chcesz zamknąć tę sprawę, wrócić do poprzedniego stanu i zaciągnąć ją znowu do łóżka w tej dekadzie, musisz wykosztować się na jakąś błyskotkę. I tak zbliżają się walentynki.

- To płytka manipulacja.

- Cholerna racja.

Carter roześmiał się.

- Zachowam błyskotkę jako plan awaryjny. Ale myślę, że co do reszty masz rację. Zwłaszcza, żeby najpierw pozwolić jej skopać mi tyłek. To wyglądało źle. Bardzo źle.

- Poprzytulałeś się trochę z brunetką?

- Nie. Boże.

- W takim razie jesteś praworządnym mężczyzną. Pamiętaj o tym. Uczciwym, ale też naprawdę niezłym gościem. Jestem dumny, że cię znam.

W studiu Mac skończyła drukować odbitki próbne. Spakowała je do pudełka razem z cennikiem, wizytówką i listą możliwości do wyboru.

Popatrzyła na telefon i pogratulowała sobie, że była na tyle twarda, aby nie oddzwonić do Cartera. Może Corrine uprawiała jakieś gierki. Prawdopodobnie. Ale on też był na boisku.

Potrzeba trochę więcej niż kilku telefonów z przeprosinami, żeby jej to wynagrodzić. Poza tym, jeżeli nic nie zrobił, to za co przepraszał?

Nieważne, upomniała samą siebie.

Zamierzała nagrodzić się za produktywny dzień kąpielą z pianą, kieliszkiem wina i wieczorem z popcornem przed telewizorem. Film akcji, postanowiła. W którym wszystko wybucha i nie ma nawet cienia romansu.

Włożyła pudełko do firmowej torby „Przysiąg” i obróciła się gwałtownie, słysząc dźwięk otwieranych drzwi.

Linda wpadła do środka niczym furia.

- Jak śmiałaś? Jak śmiałaś kazać odholować mój samochód do jakiegoś podrzędnego garażu? Wiesz, że mam zapłacić dwieście dolarów, żeby go oddali? Lepiej natychmiast wypisz mi czek.

No dobrze, pomyślała Mac, rozległ się dzwonek na kolejną rundę. I po raz pierwszy była gotowa.

- Nigdy w życiu. Oddaj mi kluczyki.

- Oddam ci kluczyki, jak mi dasz dwieście dolarów. Mac zrobiła krok do przodu, wyrwała matce torebkę i opróżniła jej zawartość na podłogę.

Linda stała tak zszokowana, że Mac miała czas ukucnąć, odnaleźć pośród drobiazgów kluczyki i schować je do kieszeni.

- Jak...

- Śmiem? - dokończyła Mac chłodno. - Śmiem, ponieważ w niedzielę pożyczyłaś mój samochód, a potem nie oddałaś go ani nie odbierałaś telefonów przez pięć dni. Śmiem, ponieważ już nigdy więcej nie będziesz mnie wykorzystywać ani ranić. I uwierz mi, kiedy mówię, że to koniec. Skończyłam. Właśnie w tej chwili.

- Padał śnieg. Nie mogłaś oczekiwać, że przyjadę z Nowego Jorku podczas burzy śnieżnej. Mogłam mieć wypadek. Mogłam...

- Zadzwonić - przerwała jej Mac. - Ale pomijając to, nie było burzy śnieżnej. Prószyło. W niedzielę spadło mniej niż centymetr śniegu.

- Ari nie chciał słyszeć o moim powrocie. Zaprosił mnie, żebym została, więc zostałam. - Linda wzruszyła ramionami. - Spędziliśmy razem kilka dni. Poszliśmy na zakupy, do teatru. Dlaczego nie mogę mieć własnego życia?

- Bardzo proszę. Miej je, tylko beze mnie.

- Och, nie bądź dzieckiem, Mackensie. Zostawiłam ci swój samochód.

- Który i tak na nic by mi się nie przydał, nawet gdybyś zadała sobie trud i zostawiła mi cholerne kluczyki.

- Przeoczenie. Tak szybko wypchnęłaś mnie wtedy za drzwi, że nic dziwnego, że zapomniałam. I nie przeklinaj. - Linda wybuchnęła płaczem, wielkie łzy spływały obficie z pełnych bólu błękitnych oczu. - Jak możesz traktować mnie w ten sposób? Jak możesz pozbawiać mnie szansy na szczęście?

To nie zadziała, obiecała sobie Mac, pomimo skurczów w żołądku. Nie tym razem.

- Wiesz, sama zadawałam sobie to pytanie w stosunku do ciebie. Nigdy nie udało mi się znaleźć odpowiedzi.

- Przepraszam. Przepraszam. Jestem zakochana. Nie wiesz, jak to jest, kiedy czujesz do kogoś coś takiego. Kiedy wszystko inne, oprócz was dwojga, przestaje się liczyć. Przecież to tylko samochód, Mackensie.

- To mój samochód.

- A co ty zrobiłaś z moim! - Oczy Lindy rozbłysły wściekłością, chociaż na jej policzkach jeszcze nie wyschły łzy. - Kazałaś go odholować do tej... tej nory. I ten straszny człowiek trzyma go jak zakładnika.

- W takim razie zapłać okup - zasugerowała Mac.

- Nie wiem, jak możesz być dla mnie taka podła.

To dlatego, że nigdy nie pozwalasz sobie na żadne uczucia. Fotografujesz je, ale sama ich nie masz. A teraz mnie karzesz, ponieważ ja mam.

- No dobrze. - Mac znowu kucnęła, zgarnęła rozsypane przedmioty z powrotem do torebki matki. - Jestem pozbawioną uczuć. Jestem potworną córką. I w związku z tym chcę, żebyś wyszła. Już.

- Potrzebuję pieniędzy na samochód.

- Ode mnie ich nie dostaniesz.

- Ale... musisz...

- Nie. - Wcisnęła Lindzie torebkę w rękę. - O to chodzi, mamo. Nie muszę. I nie zamierzam. Twój problem, rozwiąż go sama.

Usta Lindy zadrżały, podbródek zadygotał. To nie manipulacja, pomyślała Mac, nie do końca. Ona naprawdę czuła to, co czuła, i uważała się za ofiarę.

- Jak mam wrócić do domu?

Mac podniosła słuchawkę.

- Wezwę ci taksówkę.

- Nie jesteś moją córką.

- Wiesz co, to smutne dla nas obu, ale jestem.

- Poczekam na zewnątrz. Na zimnie. Nie spędzę w jednym pomieszczeniu z tobą ani minuty dłużej.

- Taksówka podjedzie po ciebie pod główny dom. - Mac odwróciła się i słysząc huk zatrzaskiwanych drzwi, zamknęła oczy. - Tak, chciałabym zamówić taksówkę do Brown Estate. Tak szybko, jak to możliwe.

Wciąż czując skurcze w żołądku, poszła zamknąć drzwi. Musi dodać aspirynę do planu na relaksujący wieczór, pomyślała. Cała butelka aspiryny powinna wystarczyć. Może weźmie tabletkę i położy się w ciemnym pokoju, spróbuje przespać uczucia, których najwidoczniej nie miała.

Najpierw wzięła aspirynę i popiła pełną szklanką lodowatej wody, żeby pozbyć się drapania w gardle. Potem po prostu usiadła na podłodze w kuchni.

Tu było wystarczająco daleko.

Siedziała tak, dopóki kolana nie przestały jej drżeć, a głowa nie przestała pękać. Aż nie chciało jej się wybuchnąć płaczem.

Kiedy zadzwonił telefon, wyciągnęła rękę i wzięła słuchawkę z blatu. Odczytała imię na ekraniku i odebrała. Dzwoniła Parker.

- Wszystko w porządku.

- Jestem tutaj.

- Wiem. Dzięki. Ale nic mi nie jest. Wezwałam jej taksówkę, podjedzie za kilka minut. Nie wpuszczaj jej.

- Dobrze. Jestem tutaj - powtórzyła Parker. - Gdybyś czegokolwiek potrzebowała.

- Wiesz, ona się nigdy nie zmieni, dlatego ja muszę. Nie wiedziałam, że to będzie takie bolesne. Myślałam, że zrobi mi się lepiej, poczuję satysfakcję. Może nawet usłyszę cichy hejnał trąb triumfalnych. Ale tak nie jest. Czuję się strasznie.

- Nie byłabyś sobą, gdyby cię to nie bolało. Postąpiłaś właściwie, jeśli to ci jakoś pomoże. Zrobiłaś to, co dla ciebie dobre. A Linda dojdzie do siebie, wiesz o tym.

- Chcę być zła. - Wyczerpana i bliska płaczu Mac przycisnęła twarz do podciągniętych kolan. - Jest mi o wiele łatwiej, kiedy się na nią wściekam. Dlaczego Linda wciąż łamie mi serce?

- Jest twoją matką. Nic tego nie zmieni. Kiedy pozwalasz jej się wykorzystywać, też jesteś nieszczęśliwa.

- Teraz jest gorzej. Ale masz rację.

- Przyjechała taksówka. Wsiadła.

- Dobrze. - Mac znowu zamknęła oczy. - Nic mi nie jest. Porozmawiamy jutro.

- Zadzwoń wcześniej, jeśli będziesz mnie potrzebowała.

- Zadzwonię. Dzięki.

Mac nie mogła wykrzesać z siebie entuzjazmu do bąbelków, świec i wina, ale wzięła gorącą kąpiel. Włożyła najstarsze spodnie od dresu, miękkie pocieszenie. Nie miała już ochoty na sen i uznała, że może jej pomóc ciężka praca. Posprząta sypialnię, uporządkuje rzeczy w szafie i komodzie, wyszoruje łazienkę dla równego rachunku. Byłby to oczysz­czający, symboliczny akt, współgrający z jej postępowaniem z Lindą.

Żegnaj stare, witaj nowe. A kiedy skończy, wszystko będzie świeże i poukładane. Jej nowe życie zostanie uporządkowane.

Otworzyła szafę, wydęła policzki i wypuściła ze świstem powietrze. Jedyny sposób, żeby cokolwiek osiągnąć, to tak, jak pokazywali w programach telewizyjnych, wyrzucić wszystko i posortować.

Może po prostu spalić wszystkie ubrania i zacząć od nowa. Wydawało się, że ostatnio nie robiła nic innego, tylko paliła za sobą mosty. Złapała naręcze ubrań i rzuciła je na łóżko. Przy trzeciej porcji zapytała samą siebie, po co jej tyle ciuchów. To było chore. Nikt na świecie nie potrzebował pięt­nastu białych koszul.

Pięćdziesiąt procent, postanowiła. Taki będzie jej cel. Wyrzuci połowę ubrań. I kupi te ładne, wykładane wieszaki. Dobrane kolorami. I przezroczyste, pojemne pudełka na buty. Jak Parker.

Popatrzyła przerażonym wzrokiem na stos ciuchów leżących na łóżku i sofie. Czy nie powinna była najpierw kupić wieszaków i pudełek? I tego ustrojstwa do ułożenia rzeczy w szufladach. Teraz powstał jeden wielki bałagan i nie miała gdzie spać.

- Dlaczego, dlaczego na litość boską potrafię prowadzić interesy, jestem zorganizowaną bizneswoman, a nie umiem sobie poradzić z własnym życiem? Oto twoje życie, Mackensie Elliot. Wielkie sterty gratów, z którymi nie wiesz, co zrobić.

Naprawi to. Zmieni. Poradzi sobie. Boże, wykopała z domu własną matkę, więc chyba poradzi sobie z ubraniami, butami i torebkami. Wyrzuci śmieci ze swojego życia i z głowy. Zostanie minimalistką.

Przejdzie na zen.

Jej dom, życie, cholerna szafa, staną się oazami spokoju. W przezroczystych pudelkach na buty.

Zacznie już teraz. Dziś jest nowy dzień, nowy start dla nowej, twardszej, mądrzejszej i jeszcze wspanialszej Mackensie Elliot. Z błyskiem w oku zeszła na dół po worki na śmieci.

Na dźwięk pukania do drzwi poczuła tak głęboką ulgę, że aż zadrżała. Parker, pomyślała. Dzięki Bogu. To, czego w tej chwili najbardziej potrzebowała, to nadprzyrodzone moce Bogini Organizacji.

Z dzikim spojrzeniem i włosami sterczącymi na wszystkie strony gwałtownie otworzyła drzwi.

- Parker... och. Och. Oczywiście. Doskonale.

- Nie odbierałaś telefonów. Wiem, że jesteś zła - powiedział szybko Carter. - Gdybyś tylko pozwoliła mi wejść, na kilka minut, żebym mógł ci wytłumaczyć.

- Oczywiście. - Wyrzuciła w górę ręce. - Dlaczego nie. Właśnie tego mi brakowało. Napijmy się.

- Nie chcę pić.

- Prawda. Prowadzisz. - Machając rękami w powietrzu, ruszyła w stronę kuchni. - Ale ja nie prowadzę. - Huknęła butelką wina o blat i wyjęła korkociąg. - Co? Nie masz dziś randki?

- Mackensie.

Jakimś cudem, pomyślała, atakując korek, udało mu się wypowiedzieć jej imię tak, że zabrzmiały w nim jednocześnie przeprosiny i lekki wyrzut. Facet był dobry.

- Wiem, jak to mogło wyglądać. I pewnie wyglądało. Na pewno wyglądało. - Stanął po drugiej stronie blatu. - Ale tak nie było. Corrine... Ja to zrobię - powiedział, kiedy walczyła z korkiem.

Mac wycelowała w niego palec.

- Ona tylko wpadła. Na chwilę. Powiem ci coś. - Wcisnęła butelkę między kolana i z wściekłością szarpnęła za korkociąg. - To, że się pokłóciliśmy, że chciałam określić jakieś rozsądne granice, nie oznacza, że pięć minut później masz zabawiać swoją tajemniczą i seksowną eks.

- Nie robiłem tego. Ona nie jest. Cholera - warknął i sięgnął po butelkę dokładnie w chwili, w której Mac w końcu wyciągnęła korek.

I rąbnęła go pięścią prosto w brodę. Siła uderzenia odrzuciła Cartera o cały krok w tył.

- Lepiej ci?

- Nie chciałam... Twoja twarz weszła mi w drogę.

- Odstawiając butelkę na blat, Mac zakryła usta dłonią, żeby stłumić chichot, który mógł przerodzić się w histerię.

- O Boże, sytuacja staje się coraz bardziej absurdalna.

- Czy możemy usiąść?

Mac, kręcąc głową, podeszła do okna.

- Nie siadam, kiedy jestem podminowana. I nie prowadzę spokojnych, rozsądnych dyskusji.

- I myślisz, że to dla mnie coś nowego? Wyszłaś. Po prostu wybiegłaś, nie dając mi szansy na wyjaśnienie sytuacji.

- Pozwól, że teraz coś ci wyjaśnię. Jesteś wolnym strzelcem. Nie umawialiśmy się na wyłączność, nawet nie rozmawialiśmy na ten temat.

- Uznałem to za oczywiste. Sypiamy ze sobą. Jakiekolwiek granice chcesz wyznaczyć, jestem z tobą. Tylko z tobą. I oczekuję tego samego. Jeśli to czyni mnie bufonowatym tradycjonalistą, to trudno.

Mac odwróciła się do niego.

- Bufonowaty. Tego określenia nie słyszy się co dzień. I nie czyni cię bufonowatym, Carter, tylko przyzwoitym. Próbuję ci powiedzieć, że z jednej strony nie miałam absolutnie żadnego prawa, żeby się wściekać. Ale to bzdury. Bo prawda jest taka, że się pokłóciliśmy, a kiedy przyszłam się z tobą pogodzić, byłeś z nią.

- Nie byłem z nią. Ona po prostu przyszła.

- Była tam. Nalewałeś jej wina. Dałeś jej moje wino.

- Nie dałem jej twojego wina.

- Proszę, to już coś.

- Nie dałem jej żadnego wina. Żadne wino nie brało w tym udziału. Kazałem jej wyjść. Rozpłakała się. - Na samo wspomnienie Carter potarł kark. - Wyrzuciłem ją we łzach, a ty nie odbierałaś telefonu. Gdybyś tylko poczekała, gdybyś weszła, dała mi szansę...

- Przedstawiłeś nas sobie.

Carter zmarszczył brwi.

- Ja... no tak.

- Omal nie pobiłam cię za to na śmierć tą cholerną butelką wina. „Och, cześć, Mac, to jest kobieta, z którą mieszkałem przez prawie cały pieprzony rok i o której bardzo staram się nic ci nie mówić”. A ona tam stoi z tym swoim dekoltem i idealną fryzurą, mrucząc, żebyś nalał jej kieliszek wina, które przyniosła ze sobą ta idiotka.

- Ja...

- Nie wspominając już o tym, że spotkałyśmy się kilka godzin wcześniej w dziale obuwniczym u Nordstroma.

- Kto? Co? Kiedy?

- Wasza wspólna przyjaciółka jak - jej - tam przedstawiła nas sobie, kiedy ona i twoja eks były w moim sklepie z butami, podczas mojej sesji terapii obuwniczej.

Na samą myśl Mac poczuła, jak ogarnia ją furia.

- I ona w tych cholernych czółenkach bez palców, z uniesionymi sarkastycznie brwiami oglądała mnie od stóp do głów. I z tym wymuszonym uśmieszkiem. - Wycelowała w niego palec. - Na tych idealnie wykrojonych ustach. Ale odpuściłam, do diabła z nią i jej zachowaniem. Zamierzałam kupić moje cudowne niebieskie botki i fantastyczne srebrne sandały, i jeszcze butelkę naprawdę dobrego wina dla ciebie po tym, jak zatrzymałam się w drogerii po nową kredkę do oczu i trochę podmalowałam, bo chciałam dobrze wyglądać, gdy się spotkam z tobą. Zwłaszcza kiedy popatrzyłam sobie na nią. Wtedy zobaczyłam na wyprzedaży tę wspaniałą marynarkę i kaszmirowy sweter. I dlatego przechodzę na zen. Cóż, po części przez holownik i burzę emocjonalną, ale to tkwi u korzeni mojej decyzji. Osłupiały Carter wypuścił powietrze.

- Zmieniłem zdanie. Czy mogę dostać kieliszek wina?

- I nie wiem, jak mogłeś pomyśleć choć przez minutę, że zostanę - ciągnęła, sięgając po kieliszek. - Co? Oczekiwałeś, że rzucę się na nią z pięściami? Że będziesz miał damskie zapasy?

- Nie, to Bob.

- Gdybyś miał w tym momencie mózg, który mężczyźni najwyraźniej przekazują sobie nawzajem, przedstawiłbyś mnie jej jako kobietę, z którą jesteś związany. Nie tak, jakbym była jakimś dostawcą pizzy.

- Masz absolutną rację. Zachowałem się niewłaściwie. Mogę tylko powiedzieć, że działałem na absolutnie obcym terenie. Wszystko było takie niespodziewane i niewytłumaczalne, i spaliłem tosta.

- Zrobiłeś dla niej tosta?

- Nie. Nie! Zrobiłem tosta dla siebie. A właściwie robiłem, kiedy przyszła, i zapomniałem, że włączyłem piekarnik, ponieważ ona... - Zdając sobie nagle sprawę, że opowiadanie o tym, co wydarzyło się między przybyciem Corrine a spaleniem tosta nie byłoby najlepszym pomysłem, Carter pociągnął długi łyk wina. - Przeszkodziła mi. W każdym razie, czy dobrze rozumiem, że spotkałaś Stephanie i Corrine podczas zakupów?

- Tak.

- A więc stąd to wszystko - wymamrotał. - Rozumiem. To na pewno tłumaczy... - Znowu grząski grunt. - Chcę tylko powiedzieć, i to jest sedno sprawy, że ja jej nie chciałem. Chciałem ciebie. Chciałem być z tobą. Bo cię kocham.

- Nie wyciągaj mi tu miłości, kiedy mam kryzys. Próbujesz mnie jeszcze bardziej rozwścieczyć?

- A to możliwe? Ale nie, naprawdę nie.

- Ona miała na sobie uwodzicielski strój.

- Przepraszam? Co?

- Myślisz, że nie wiem, po co „wpadła”? Widzi mnie, myśli: „phi, tak jakbym nie mogła z nią wygrać”, wkłada seksowny ciuch i pędzi do ciebie. Podrywała cię, nie zaprzeczaj.

Carter miał ogromną ochotę skulić ramiona i wymagało od niego psychicznego i fizycznego wysiłku, żeby je wyprostować.

- Robiłem sobie tosta. Czy to się nie liczy? Robiłem tosta i myślałem o tobie. Skąd mogłem wiedzieć, albo jak się przygotować na to, że ona przyjdzie i zacznie mnie całować?

- Pocałowała cię?

- O Boże. Powinienem był kupić coś błyszczącego. Ona tylko... kompletnie mnie zaskoczyła.

- Dlatego wziąłeś naprawdę wielki kij, żeby bronić się przed jej niechcianymi awansami?

- Ja nie... Jesteś zazdrosna? Naprawdę jesteś o nią zazdrosna?

Mac skrzyżowała ramiona na piersi.

- Najwidoczniej. I nie traktuj tego jako komplement.

- Przepraszam, nic nie mogę na to poradzić. - Carter się uśmiechnął. - Ona nic dla mnie nie znaczy. Przez cały czas myślałem o tobie.

- Bardzo śmieszne. - Wzięła jego kieliszek i wypiła łyk. - Ona jest piękna.

- To prawda.

Mac spopieliła go wzrokiem.

- Czy ty w ogóle nie masz o niczym pojęcia? Bez wskazówek Boba nie wiesz, że powinieneś powiedzieć coś w rodzaju „ona nie umywa się nawet do ciebie”?

- Nie umywa się. Nigdy się nie umywała.

- Proszę cię. Usta jak po ukąszeniu osy, oczy spaniela i miseczka D. - Mac wypiła jeszcze łyk wina i z powrotem wepchnęła Carterowi kieliszek do ręki. - Wiem, to płytkie z mojej strony, że nienawidzę jej za wygląd, ale tak jest. Rozumiem, że cię zaskoczyła, ale prawda jest taka, Carter, że mnie zaatakowała z ukrycia, przy obu spotkaniach. Wiem tylko, że byłeś w poważnym związku z tą kobietą, mieszkałeś z nią i że to ona zerwała. Nie ty, tylko ona. Kochałeś ją, a ona cię zraniła.

- Nie kochałem jej. A zranienie? Chyba odpowiednie do okoliczności. Zdałem sobie sprawę, że cała ta sytuacja wygląda na bardziej skomplikowaną, bardziej istotną, ponieważ unikałem mówienia o Corrine. Nie bardzo mam się czym chwalić. Spotkałem ją na przyjęciu u Gordonów, naszych wspólnych znajomych, kilka miesięcy po moim powrocie tutaj. Zaczęliśmy się spotykać, na początku bez zobowiązań. Potem, uch, już bardziej na poważnie.

- Zaczęliście sypiać ze sobą. Potrafię odcyfrować twoje eufemizmy, profesorze.

- Hmmm. Ona myślała, że w końcu wrócę do Yale, i nie mogła zrozumieć, dlaczego chcę tu uczyć, tutaj zostać. Ale na początku to był drobiazg. Wspólne mieszkanie, po prostu, cóż, tak jakoś wyszło.

- Jak coś takiego może tak po prostu wyjść?

- Przeprowadzała się do nowego mieszkania. Większego. Coś tam nie wypaliło, nie pamiętam szczegółów, ale wypowiedziała już dotychczasowe lokum i musiała się wyprowadzić. U mnie jest dużo wolnego miejsca, a to miało być tylko na kilka tygodni, może miesiąc. Dopóki nie znajdzie nowego mieszkania. I z jakiegoś powodu...

- Nigdy nie znalazła.

- Sam na to pozwoliłem. Miło mieć kogoś, z kim można zjeść kolację w domu czy w restauracji. Często jadaliśmy na mieście, jak się tak teraz nad tym zastanawiam. Lubiłem mieć towarzystwo, żeby nie wracać do pustego domu. Lubiłem regularny seks. I najwidoczniej potrzebuję jednak Cyrana.

- Wszyscy lubią regularny seks.

- Zastanawiałem się, czyby nie poprosić jej o rękę. Wtedy zdałem sobie sprawę, że myślę o zaręczynach, ponieważ wszyscy tego ode mnie oczekują. Wszyscy sądzili... I poczułem się winny, bo nie miałem ochoty jej się oświadczać. Mieszkałem z nią, spałem, płaciłem rachunki, robiłem...

Mac uniosła dłoń jak policjant na skrzyżowaniu.

- Płaciłeś jej rachunki?

Carter wzruszył ramionami.

- Na początku oszczędzała na nowe mieszkanie, a potem... Tak już zostało. Próbuję powiedzieć, że żyliśmy prawie jak małżeństwo, a ja jej nie kochałem. Chciałem. Ona musiała to czuć i widziałem, że nie jest w pełni szczęśliwa. Coraz częściej wychodziła. Dlaczego miałaby siedzieć ze mną w domu, skoro ja tkwiłem zakopany w papierach i książkach? Zdała sobie sprawę, że nie będę facetem, jakiego by chciała, ani nie dam jej tego, czego pragnęła, więc znalazła sobie kogoś innego.

Wbił wzrok w kieliszek stojący na blacie.

- Mogłem jej nie kochać, ale to bolesne i upokarzające zostać porzuconym dla kogoś innego. Zostać zdradzonym. Ona miała romans, a ja nic nawet nie podejrzewałem. Zauważyłbym coś, oczywiście, gdybym poświęcał jej więcej czasu. Zostawiła mnie dla niego i chociaż czułem się zraniony i zażenowany, odczułem też ulgę.

Mac milczała przez chwilę, żeby przetrawić jego słowa.

- Pozwól, że podsumuję, naszkicuję podstawowy wzór tej sytuacji, bo bardzo dobrze go znam. Wmanewrowała cię tak, że dałeś jej dach nad głową, za który nie musiała płacić ani grosza.

- Przecież nie mogłem jej prosić o czynsz.

- Nie dokładała się do żadnych wydatków domowych i właściwie wrobiła cię w finansowanie jej zachcianek. Prawdopodobnie od czasu do czasu pożyczałeś jej też pieniądze, których nigdy więcej nie zobaczyłeś. Kupowałeś jej różne rzeczy - ubrania, biżuterię. Jeśli się opierałeś, używała łez lub seksu, żeby cię ugłaskać i dostać to, czego chciała.

- Cóż, chyba tak, ale...

- Pozwól mi skończyć. Kiedy się znudziła albo zobaczyła coś bardziej błyszczącego, kłamała, oszukiwała i zdradzała, a potem obarczyła winą ciebie, bo za mało się o nią troszczyłeś. Czy mam rację?

- Tak, ale nie wzięłaś pod uwagę faktu, że...

Mac znowu uniosła dłoń.

- Ona jest Lindą. Ona jest... Corrindą. To ten sam model co moja matka, tylko młodsza wersja. Przez całe życie funkcjonowałam według tego wzorca, poza seksem. I wiem, że łatwiej dostrzec go z zewnątrz. Ty i ja, Carter, jesteśmy dwójką frajerów. A co gorsza, pozwoliliśmy, by one wpoiły nam przekonanie, że ich samolubne zachowanie jest naszą winą. Gdybym wiedziała to wszystko, nie pomyślałabym... tak, pomyślałabym. Zareagowałabym w dokładnie ten sam sposób. To był odruch. Współczynnik Lindy.

- To nie zmienia faktu, że pozwoliłem na taki rozwój wydarzeń i nie przerwałem tego, pomimo że jej nie kochałem.

- Kocham moją matkę. Bóg jeden wie dlaczego, ale ją kocham. Pod warstwą kipiącej wściekłości i frustracji czuję miłość. I wiem, że mimo egoizmu i wykorzystywania ona też mnie kocha. Albo przynajmniej lubię tak myśleć. Ale nigdy nie będziemy miały zdrowych relacji. Nigdy nie połączy nas to, czego bym chciała. To nie moja wina. Tak jak sprawa z Corrindą - już nigdy nie nazwę jej inaczej - nie była twoją.

- Tak bardzo żałuję, że pozwoliłem, aby ta sytuacja cię zraniła. Żałuję, że nie rozegrałem tego lepiej.

- Następnym razem, kiedy na nią wpadniemy, będziesz mógł właściwie mnie przedstawić jako kobietę, z którą jesteś związany.

- A jestem? - Popatrzył na nią tymi spokojnymi, niebieskimi oczami. - Związany?

- Czy to ci wystarczy? Potrafisz zrozumieć, że próbuję uporać się z faktem, że moja emocjonalna szafa jest zapchana i panuje w niej kompletny bałagan? Że nie wiem, ile mi zajmie jej uporządkowanie?

- Kocham cię. Co nie znaczy, że chcę, żebyś ze mną była, została ze mną tylko dlatego, że ja tego oczekuję. Chcę być przy tobie, kiedy będziesz robiła te swoje porządki i kiedy je skończysz. Chcę wiedzieć, że to prawda, kiedy mi powiesz, że mnie kochasz.

- Jeśli powiem, jeśli będę w stanie ci to powiedzieć, to będzie pierwszy raz, kiedy wypowiem te słowa do mężczyzny. I będą prawdziwe.

- Wiem. - Ujął jej dłoń i pocałował. - Poczekam.

- To był przedziwny tydzień. - Mac uniosła ich splecione dłonie do policzka. Poczuła, że tak właśnie powinno być, on obok niej. - Myślę, że powinniśmy pójść na górę i pogodzić się do końca.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

Pocałowała go na schodach i poczuła, że wreszcie po długim dniu wszystko wraca na swoje miejsce.

- Nic dziwnego, że tak nas do siebie ciągnie. - Przytuliła się do niego na chwilę, po czym znowu wzięła go za rękę i pociągnęła na górę. - Oboje mamy frajerskie geny. To pewnie działa jak feromony.

- Mów za siebie. Ja wolę myśleć, że jestem troskliwy z natury i widzę w ludziach to, co najlepsze.

- Pewnie. Frajer. - Roześmiała się, po czym stanęła jak wryta na widok absolutnego szoku, który odmalował się na jego twarzy. - Co? Co się... O Boże. O mój Boże.

Zamarła, wpatrując się bezradnie w pobojowisko, jakim była jej sypialnia.

- Kompletnie zapomniałam. Ja... zapomniałam ci powiedzieć, że tak naprawdę jestem międzynarodowym szpiegiem, podwójną agentką. Mój odwieczny wróg włamał się wcześniej w poszukiwaniu sekretnego kodu. Stoczyliśmy straszliwą walkę.

- Chciałbym w to wierzyć.

- To zen.

- Twój odwieczny wróg?

- Nie. Nie. Ostateczny cel. Słuchaj, idź na dół, a ja upchnę wszystko z powrotem. To nie potrwa długo.

- Masz tu mały sklep - powiedział Carter z podziwem.

- Butik.

- Tak, dla chwilowo niepoczytalnych. - Mac wzięła naręcze ubrań. - Naprawdę, daj mi dziesięć minut. Nie jest tak źle, jak wygląda.

- Podziwiam twój optymizm. Mackensie, przykro mi, że to, co się stało, aż tak cię rozstroiło.

- Skąd wiesz...

- Mam dwie siostry i matkę. Potrafię rozpoznać objawy szału sprzątania.

- Och. - Rzuciła wszystko z powrotem na sofę.

- Zapomniałam, że znasz podstawowe odruchy.

- Pomogę ci pochować te rzeczy na miejsce. Gdzieś. Skoro sam stałem się częścią problemu.

- Nie. Tak. To znaczy tak, stanowiłeś część problemu. Jak szczyt góry lodowej. Ale pod powierzchnią była naprawdę ogromna... reszta lodowca. Jak w „Titanicu”. Wiesz, od przerażającej wizyty mojej matki do Corrindy...

- Naprawdę zamierzasz ją tak nazywać?

- Tak. W każdym razie, tę część znasz, ale tak naprawdę to zachowanie Lindy przepełniło czarę, popchnęło mój palec na spuście.

Tym razem podeszła do łóżka i podniosła stertę ubrań.

- Nie oddała mi samochodu. A ponieważ nie chciała mi go oddać, bo to by oznaczało, że sama musi wrócić, podczas gdy tak doskonale bawiła się w Nowym Jorku, nie odbierała moich telefonów.

Mac odwróciła się po powieszeniu pierwszej porcji ubrań i zobaczyła, że Carter stoi za nią z następną.

- Dzięki. Poza tym zapomniała mi zostawić kluczyki do jej auta, więc nie mogłam z niego skorzystać, nawet gdybym chciała. Wczoraj rano byłam gotowa ją zamordować, ale wtedy odbyłam rozmowę motywującą z Laurel - która nikomu nie pozwoli dmuchać sobie w kaszę. Podziwiam ją za to. Po tej rozmowie kazałam odholować samochód matki do garażu mechanika.

- To wspaniale. Właściwe konsekwencje nieodpowiedniego zachowania.

- Mówisz jak doktor Maguire. Może to było i właściwe, ale też podłe, zwłaszcza że facet znał Dela i zgodził się obciążyć Lindę kosztami holowania i garażu.

- Rozumiem, że w końcu go oddała, skoro twój samochód stoi przed domem. Pewnie była wściekła, kiedy dowiedziała się o holowaniu.

- Nawet nie pytaj. To było brzydkie. Bardzo brzydka sytuacja, podczas której dowiedziałam się, że nawet jeśli nie ustąpisz pola, jeżeli robisz to, co właściwe, to i tak boli. Jak cios pięścią w twarz - dodała, uśmiechając się do Cartera. - I pomijając szczegóły, w końcu wyrzuciłam ją z domu i wezwałam jej taksówkę.

- Dobrze. Pomyśli dwa razy, zanim znowu wykręci podobny numer.

- To dopiero optymizm. Ona nigdy nie myśli dwa razy, Carter. Jeszcze wiele razy będę musiała to powtórzyć, zanim skończymy. I to ja muszę to zrobić. Powtarzać i przyjmować cios pięścią w twarz, nie ustępując pola.

- I zrobisz to.

- Muszę. W każdym razie postanowiłam wyładować złość, porządkując ten bałagan. Zrobiłam większy, ale miałam na celu uporządkowanie i restrukturyzację. Symboliczne wyrzucenie starych przyzwyczajeń i sposobu myślenia. Dlatego...

Przerwała, kiedy odwróciła się z kolejną stertą ubrań i ujrzała swoje odbicie w lustrze.

- O Jezu, Jezu, wyglądam, jakbym uciekła z instytucji dla śmiertelnie niechlujnych i zapuszczonych. Dlaczego mi nie powiedziałeś, że moje włosy wyglądają, jakby biły się w nich koty?

- Podobają mi się twoje włosy.

Mac przeczesała je palcami.

- Wiesz, to kolejny powód do irytacji. Wyglądałam naprawdę dobrze tamtego wieczoru, kiedy przyszłam do ciebie. Te dziewczyny z drogerii znają się na swojej robocie. Poza tym wykosztowałam się na La Perlę i miałam ją na sobie. Moja karta kredytowa dostała lekkiego zawału, ale teraz, kiedy mamy ślub Seamanów, odżyje. Mimo to...

- Dostałyście tamto zlecenie? - Carter złapał ją na ręce, obrócił dookoła. - To... do diabła.

- Prawie taka reakcja, jakiej oczekiwałam.

- Kupiłem butelkę szampana, żeby uczcić z tobą ten sukces, ale jej nie wziąłem.

- Kupiłeś szampana, żeby ze mną świętować. - Mac niemal czuła, jak jej źrenice zamieniają się w małe serduszka. - Jesteś przesłodki.

- Uczcimy to jutro.

- Jutro wieczorem mam imprezę.

- W takim razie przy pierwszej najbliższej okazji. Gratuluję. To wielka sprawa.

- Wielgachnie wielka, jeśli chcemy być precyzyjni. Najważniejsze wydarzenie roku, które wystawi na próbę wszystkie nasze umiejętności i każe zdobyć nowe.

- Musisz... Co to jest La Perla?

Na twarz Mac wypłynął leniwy uśmiech.

- Ach, zatem dwie siostry i matka nie nauczyły cię wszystkiego o kobietach. Wciąż musisz jeszcze się dowiedzieć kilku rzeczy, profesorze. Idź na dół.

- Nie chcę iść na dół. - Pochylił głowę, by skubnąć wargę Mac. - Tęskniłem za tobą. Za twoją twarzą. Za twoim dotykiem. Popatrz, już wysprzątaliśmy kawałek łóżka. Wygląda na wystarczająco duży.

- Na dół. - Przycisnęła palec do jego piersi, pchnęła. - Zawołam cię, jak będziesz mógł wrócić. Podziękujesz mi.

- A może podziękuję ci teraz i...

- Już cię nie ma.

Wypchnęła go z pokoju.

Carter chodził po studiu, oglądał fotografie, przejrzał magazyny ślubne. Zastanawiał się, jak nazwać to, co się w nim kłębiło, tę intensywną radość i palącą niecierpliwość. Mackensie była na górze i to było cudowne. Mackensie była na górze, a on tutaj, i to doprowadzało go do szaleństwa.

Podszedł do drzwi, żeby sprawdzić, czy są zamknięte, i rozważając, czy powinien zabrać na górę wino. Nie miał na nie ochoty, ale ona...

- Możesz już przyjść.

Dzięki Bogu, pomyślał i zostawił butelkę tam, gdzie stała.

Z cieni i migoczącego światła wywnioskował, że Mac zapaliła świece. W powietrzu unosił się bardzo delikatny zapach. Carter pomyślał, że jednak powinien był zabrać wino.

A kiedy wszedł do sypialni, serce w nim zamarło.

Wśród ruchomych cieni, zapachów, w złotym świetle, Mac leżała na łóżku, twarzą zwrócona do niego, z głową wspartą na łokciu. Zrobiła coś z włosami, tak że stały się gładkie i lśniące, egzotycznie przyciemniła usta i oczy. A na jej smukłym, pięknym ciele połyskiwały smużki i kokardki najdelikatniejszej czarnej koronki.

- To - powiedziała, przesuwając dłonią wzdłuż boku - jest La Perla.

- Och. Dziękuję.

Mac skinęła palcem.

- Może podejdziesz i przyjrzysz się z bliska?

Carter podszedł.

- Ten widok zapiera mi dech w piersi.

Usiadł i przesunął dłonią po jej boku, gładząc krągłości.

- Miałaś to na sobie tamtego wieczoru?

- Mmm - hmm.

- Gdybym wiedział, nigdy nie dotarłabyś do samochodu.

- Naprawdę? To może zademonstrujesz mi, co byś zrobił, gdybyś wiedział.

Pochylił się i na ułamek sekundy dotknął ustami jej warg, po czym zanurzył się w nich głębiej. Natychmiast ogarnęło go pożądanie, dzikie i niecierpliwe, więc zapragnął więcej.

Podniecenie, tęsknota, miłość szalały w nim, łącząc się w desperackie pragnienie jej ust pod jego wargami, jej ciała pod jego ciałem. Jej smak, już pierwszy haust, sprawił, że krew mu zawrzała.

Jego usta zdobywały, dłonie poszukiwały.

Jej ciało eksplodowało pod nim, wygięło się w łuk, wibrowało, kiedy pociągnęła go za koszulę. Ściągnęła mu ją przez głowę w pośpiechu, drapiąc go paznokciami. Przeturlali się razem i owinęli wokół siebie, szukali siebie nawzajem. Chcieli ciemniejszej, głębszej rozkoszy, która rosiła skórę, wpędzała serce w galop.

Dotyk, smak, posiadanie.

Być tak pożądaną, tak upragnioną - i tak go pragnąć - wydawało się Mac niemożliwe. Czuła się, jakby płonęła żywcem, miała świadomość każdego skrawka swojego trawionego żarem ciała.

Carter przetoczył ją na plecy, poderwał jej biodra do góry. I wszedł w nią. Mac zabrakło tchu, by krzyknąć.

Oszołomiona, wstrząśnięta, bezradna, machnęła rękami i chwyciła prześcieradło, jakby było liną rzuconą rozbitkowi. Carter zacisnął dłonie na jej nadgarstkach, uniósł jej ręce nad głowę. Zanurzał się w niej, jeszcze raz i jeszcze. Mocny, pierwotny rytm, który wyniósł oboje na szczyt i jeszcze wyżej.

Wreszcie opadł na nią, ale ich dłonie pozostały splecione. Światło świec igrało na ich wilgotnych ciałach, gdy odwrócił głowę i pocałował Mac z nieopisaną czułością.

Leżała bez ruchu, oszołomiona i porażona.

- Byłem brutalny - wyszeptał. - Czy ja...

- Wiesz co? - przerwała mu, uśmiechając się wśród pełgających cieni. - Wracam do Nordstroma. Zamierzam wykupić całą kolekcję La Perli. Cokolwiek mają w moim rozmiarze, będzie należało do mnie. Nigdy już nie włożę nic innego.

- Jak już wyjdziesz, to może mogłabyś kupić jakieś witaminy. Mnóstwo witamin. I mikroelementów.

Mac roześmiała się i przewróciła na bok. Carter również się obrócił i teraz dotykali się nosami.

- Masz takie spokojne oczy. Kto mógłby pomyśleć, że jesteś takim zwierzęciem w łóżku?

- To twoje ciało wprawia mnie w taki stan. Zimno ci?

- Nie, i prawdopodobnie już nigdy nie będzie. Możesz zostać?

- Tak.

- Dobrze. Jestem ci winna jajecznicę.

Emmaline stała z rękami na biodrach na środku pobojowiska, którym stała się obecnie sypialnia Mac.

- Nie miałam zielonego pojęcia, że takie z was obojga seksualne bestie.

- A jednak. Ale tego akurat dokonałam sama.

- Pytanie, które samo się nasuwa: dlaczego?

- Muszę się zorganizować.

- W tym świecie organizacja zwykle oznacza układanie rzeczy na swoim miejscu.

- I tak się stanie. Chcesz tę torebkę? Nigdy jej nie noszę. - Wskazała palcem, o którą chodzi.

Emma obeszła stertę ubrań i dodatków i wyciągnęła brązową torebkę.

- Ten kolor przypomina wyschniętą kupę. Może jej nie nosisz, bo jest brzydka - odrzekła Emma.

- Rzeczywiście. Nie wiem, po co ją kupiłam. Do wyrzucenia. Tamta sterta - dodała, wskazując palcem.

Emma rzuciła torebkę we wskazanym kierunku.

- Wyrzucasz te buty?

Mac spojrzała na parę niebotycznie wysokich pantofli w kolorze limonki.

- Katują mi stopy. Mam tysiąc odcisków za każdym razem, kiedy je włożę.

- To naprawdę świetne buty.

- Wiem, ale przez te odciski nigdy ich nie noszę. - Mac potrząsnęła głową na widok błysku w oczach Emmy. - To nie twój rozmiar.

- Wiem. Ale to niesprawiedliwe, że Laurel i Parker mają ten sam rozmiar buta, a my kompletnie różne. - Z pantoflami w dłoni obróciła się wokół własnej osi. - Jak wy z Carterem uprawiacie tu seks?

- Dajemy radę. Ostatnio zwykle jeżdżę do niego, głównie dlatego, że kiedy on to widzi, od razu chce pomóc. Nie można angażować mężczyzny w porządkowanie szafy. Zaczął liczyć moje buty.

- Oni nigdy nie zrozumieją butów.

- Skoro o tym mowa, połóż te pantofle tam, na stercie „do zatrzymania”. Są zbyt piękne, żeby je wyrzucić. Założę je, jak będę miała dużo siedzieć.

- To o wiele lepszy pomysł.

- Widzisz, Carter by tego nigdy nie zrozumiał. Zacząłby myśleć i zrobiłaby mu się ta bruzda między brwiami.

- A poza bruzdą dobrze się wam układa?

- Świetnie. Niemal idealnie. Nie wiem, dlaczego tak się miotałam i panikowałam. Co z tą koszulą? Jest bardzo podobna do tej. Powinnam się jednej pozbyć, ale której?

Emma obejrzała dwie czarne bluzki koszulowe.

- Są czarne. Nie można mieć za dużo czarnych koszul. To podstawa garderoby.

- No widzisz. Właśnie dlatego poprosiłam, żebyś wpadła.

- Naprawdę potrzebujesz Parker, Mac. Powiedziałaś, że zaczęłaś w czwartek. W zeszły czwartek.

- Parker nie może tu wejść. Jej system nerwowy by tego nie wytrzymał. Zapadłaby w śpiączkę na długie miesiące.

Nie mogłabym jej tego zrobić. Poza tym zamówiłam różne rzeczy. Pudełka na buty, wieszaki i takie coś z mnóstwem wieszaczków na torebki i paski. Chyba. Patrzyłam na organizery do szaf, ale mnie przeraziły. Poza tym wyrzucam dwadzieścia pięć procent rzeczy. Miało być pięćdziesiąt, ale to było, zanim odzyskałam rozum.

- Przecież zajmujesz się tym od tygodnia.

- Wcale nie miałam tak dużo czasu, między pracą a Carterem, poza tym czuję dziwną niechęć do przychodzenia tutaj. Ale dzisiaj się wezmę.

- Nie spotykasz się z Carterem?

- Ma zebranie z rodzicami. Nie spotykamy się codziennie.

- Pewnie. Tylko w te dni, które są w kalendarzu. Wyglądasz na szczęśliwą. On cię uszczęśliwia.

- To prawda. Był taki jeden drobiazg.

- Och - och.

- Nie, tylko drobiazg. On powiedział, że może chciałabym zostawić u niego kilka rzeczy. Moich rzeczy!

- Ciuchy na zmianę, szczoteczkę do zębów. Mac!

- Wiem. Wiem. To logiczne i Carter troszczy się o mnie. Ale poczułam, że znowu mam ochotę zacząć panikować i uciekać. Nie zrobiłam tego, ale chciałam. I popatrz na moje rzeczy. Tyle ich mam. Gdybym zaczęta mieszać je z jego rzeczami, skąd bym wiedziała, gdzie są? A jeśli zostawiłabym u niego coś, czego potem potrzebowałabym tutaj?

- Próbujesz na siłę doszukać się wad, barier i pułapek. Wiesz o tym, prawda?

- Świadomość, że sama sobie ich szukam, nie oznacza, że ich nie ma. Po prostu przyzwyczajam się do bycia z Carterem jako oficjalna para, a teraz on chce mi wydzielić miejsce w szafie. Próbuję uporządkować własną.

- I świetnie ci idzie. Mac popatrzyła na sterty.

- Posuwam się do przodu.

- Właśnie widzę. Tak jak twój związek z Carterem. Ludzie i ich związki nigdy nie przestają się rozwijać.

- Wiem, że masz rację. Ja tylko... Chcę poukładać wszystko na swoim miejscu. - Mac wypuściła głośno powietrze. - Chcę zorganizować moje życie i poczuć, że mam nad nim kontrolę. Odzyskać jasność. Chcę wiedzieć, co robię, tak jak w pracy.

- Kochasz go?

- A skąd ludzie to wiedzą? Sama sobie zadaję to pytanie i odpowiedź ciągle brzmi „tak”. Tak, kocham, jednak wszyscy ciągle się zakochują i odkochują. Zakochiwanie się jest przerażające i ekscytujące, ale odkochiwanie potworne. Jak na razie wszystko idzie naprawdę dobrze i chciałabym, żeby nadal tak było.

- Masz pojęcie, jak bardzo bym chciała być zakochana w mężczyźnie, który mnie kocha?

- Nie sądzę, żebyś w mojej sytuacji wybierała ślubny bukiet.

- Bardzo się mylisz. Gdybym miała to, co ty teraz? Nie stałabym na środku pobojowiska, próbując zorganizować swoje życie, tylko niecierpliwie wyczekiwałabym nowego. Gdybyś...

Przerwała, bo usłyszała trzaśnięcie drzwi frontowych.

- Hej, Mac? Jesteś tam?

- A co Jack tu robi? - chciała wiedzieć Emma.

- Och, zapomniałam. Jesteśmy na górze! - zawołała Mac. - Miał wpaść do Parker, więc poprosiłam ją, żeby go tu przysłała. Przeraziły mnie te organizery do szafy i doszłam do wniosku, że powinnam skonsultować się z architektem.

- Chcesz, żeby architekt, mężczyzna, Jack, uporządkował twoją szafę?

- Nie, żeby mi wskazał, czego mogę użyć do jej uporządkowania.

Emma popatrzyła na Mac z powątpiewaniem.

- Właśnie wkroczyłaś na terytorium Parker.

- Być może, ale widziałaś jej szafę? Jak żywcem wyjęta z czasopisma. Pewnie królowa Anglii ma taką. Bez tych wszystkich dziwacznych kapeluszy. Jack! Mężczyzna, którego właśnie teraz chciałam zobaczyć.

Jack stanął w drzwiach, w dżinsach, koszuli w kratę i traperach - wysoki i bardzo męski.

- Nie chcę tu wchodzić. Nie powinno się niczego dotykać na miejscu zbrodni.

- Jedyną zbrodnią tutaj jest to. - Mac wskazała szafę. - Pusta szafa z jednym głupim prętem i półką. Musisz mi pomóc.

- Mówiłem ci przy remoncie, że powinno się zaprojektować garderobę.

- Wtedy mi się spieszyło. Teraz nie. Wiem, że potrzebuję co najmniej dwóch prętów, dobrze, jeden niższy. I więcej półek. Może kilka szuflad.

Jack rozejrzał się dookoła.

- Potrzebujesz pałacu.

- Przeprowadzam czystkę. Nie zaczynaj ze mną.

Wszedł do środka i wsunął kciuki za pasek dżinsów.

- Przestrzennie.

- Tak, i w tym tkwi problem. Tyle przestrzeni, którą czułam się zobligowana wypełnić. Możesz to poprawić.

- Pewnie, że mogę. Zestaw z Ikei mógłby to poprawić.

- Patrzyłam na nie. Chcę coś bardziej... chcę więcej.

- Powinnaś wybrać cedr, skoro już przy tym jesteśmy. Masz tu dosyć miejsca na szafy wnękowe. Krótki pręt z boku, może kilka półek na książki tam. Nie wiem. Pomyślę. Znam faceta, który mógłby wybić dziurę.

Mac uśmiechnęła się do niego promiennie.

- Widzisz, byłam pewna, że będziesz wiedział, co z tym zrobić.

- Włożenie tego wszystkiego z powrotem należy do ciebie.

- Bez dwóch zdań. Skoro już tu jesteś...

- Chciałabyś, żebym zaprojektował ci szafę na miotły?

- Nie, ale dzięki. Chodzi mi o męski punkt widzenia. Co to oznacza, kiedy mówisz kobiecie, że powinna zostawić u ciebie kilka rzeczy?

- Jeszcze nie mam wstrząsu mózgu.

- Typowe - mruknęła Emma.

- Hej, sama spytała.

- To jedyna kobieta, z którą jesteś związany. Intymnie - wyjaśniła Mac.

- I teraz chce zostawić swoje dziwne, kobiece akcesoria w łazience. Potem zachce jej się szuflady. Zanim się zorientujesz, kupuje poduszki na kanapę, a twoje piwo musi ustąpić miejsca w lodówce jej dietetycznym napojom i odtłuszczonym jogurtom. I nagle, bum, w niedzielne popołudnie, zamiast oglądać mecz, idziesz kupować antyki.

- I to wszystko? - zapytała Emma. - Oczywiście, ona może przewracać się z tobą na łóżku, drzeć prześcieradła, ale do diabła nie, nie może trzymać szczoteczki w twojej łazience. Albo dostać kilku centymetrów szuflady. To zbyt namolne, za wiele. Dlaczego po prostu nie zostawić pieniędzy na komodzie i nie nazwać rzeczy po imieniu?

- O rany. Nie to chciałem...

- Dlaczego miałaby poczuć się komfortowo, dlaczego miałaby oczekiwać, żebyś zrobił w swoim życiu trochę miejsca na jej potrzeby? Boże broń, żeby zajmowała twój cenny czas, pogwałciła świętą przestrzeń. Żałosne - dodała na koniec. - Oboje jesteście żałośni. - I wybiegła z pokoju.

Jack wpatrywał się w puste drzwi.

- Co to było? Czemu Emma jest na mnie taka wściekła?

- To na mnie. Zaczęło się ode mnie.

- Następnym razem mnie ostrzeż, żebym mógł zrobić unik przed rykoszetem. Czy ona... spotyka się z kimś, z kim ma problemy?

- Nie, nie spotyka się z nikim szczególnym. Ja tak i jest sfrustrowana, bo myśli, że nie doceniam tego - jego - wystarczająco. Myli się. Doceniam. Ale rzeczywiście mój proces myślowy toczył się po tej samej równi pochyłej, którą właśnie opisałeś. I w sumie Emma ma rację. To żałosne.

- To niekoniecznie równia pochyła. Można chcieć patrzeć na jogurt i kupować antyki. To zależy.

- Od czego?

- Od tego, kto trzyma swoje rzeczy w twojej szufladzie. Masz piwo?

- Mam.

- To chodźmy się napić. Zrobię szkic. Jeśli ci się spodoba, przyślę do ciebie tego gościa, którego znam. Wszystko wymierzy i wybije otwór.

- To jest warte piwa.

- A zatem, ty i Carter Maguire.

- Ja i Carter Maguire - potwierdziła, kiedy zaczęli schodzić po schodach. - Czy to dziwne?

- A dlaczego miałoby być?

- Nie wiem. Może dlatego, że znaliśmy się w liceum, kiedy ja przechodziłam fazę artystycznego wolnego ducha, a on był kujonem. I udzielał korepetycji Delowi, kiedy przechodziłam obowiązkowe zauroczenie Delem.

- Kochałaś się w Delu?

- Przez obowiązkowe pięć minut - odrzekła Mac, wyjmując piwo. - Właściwie chyba tylko przez trzy. Emma wytrzymała pięć.

- Emma była... hmm.

- I tak jakoś ominęłam go wzrokiem. To znaczy Cartera. Coś w stylu: och, to jest ten koleś, mądrala. A teraz przewiń do dzisiaj i myślę: Och! To jest ten facet! Zabawne.

- Do twarzy ci z tym.

- I dobrze się z tym czuję, przez większość czasu. - Podała piwo Jackowi i stuknęła się z nim swoją puszką. - Kiedy nie jestem przerażona. Nigdy wcześniej nie byłam zakochana. Czułam pożądanie, na poważnie, ale miłość to zupełnie inny poziom. Carter ma dziś zebranie w szkole i to kolejna zabawna i dziwna rzecz. Ja, zakochana w nauczycielu! W doktorze. Jedyna z nas nie poszłam na uczelnię. Zaliczyłam kursy fotografii, menedżerskie, ale nigdy nie mieszkałam na kampusie ani nie prowadziłam studenckiego życia. I związałam się z gościem, który ocenia prace semestralne, zadaje prace domowe i prowadzi dyskusje na temat Szekspira. W sumie ty byłbyś rozsądniejszym wyborem.

- Ja? - Jack zamrugał. - Byłbym?

- Nie panikuj. Mówię tylko, że wybór ciebie byłby bardziej logiczny. Oboje myślimy koncepcyjnie, obrazami. Musimy wizualizować, żeby tworzyć. Oboje prowadzimy własne firmy, pracujemy z ludźmi. Mamy rozwiedzionych rodziców i przyrodnie rodzeństwo, chociaż twoi rodzice są naprawdę mili. Mamy bliski krąg wspólnych przyjaciół, jesteśmy związkofobami. I lubimy od czasu do czasu napić się piwa. Poza tym - zdała sobie nagle sprawę - nasze imiona się rymują.

- Masz rację. Chodźmy uprawiać seks.

Mac się roześmiała.

- Na ten statek już się spóźniliśmy.

- Chyba tak.

Rozbawiona Mac pociągnęła łyk piwa.

- Nigdy nie próbowałeś mnie poderwać.

- Gdybym próbował, Del zatłukłby mnie na śmierć łopatą. Nikt nie śmie tknąć jego dziewczynek.

- On wie, że wszystkie uprawiamy seks.

- Woli udawać, że jest inaczej, poza tym żadna z was nie uprawiała seksu ze mną. Na moje nieszczęście.

- Chyba masz rację. Poza tym, pomimo że na logikę wydajemy się dopasowani, skończylibyśmy, bijąc się o miejsce w szufladzie i nienawidząc się nawzajem. A Carter sam robi mi miejsce. Ma wrodzoną umiejętność otwierania się i akceptacji.

- Masz maślane oczy - zauważył Jack. - A jak to jest? Kto robi zdjęcie fotografce weselnej, kiedy ona idzie do ołtarza?

- Do ołtarza? - Mac zakrztusiła się piwem. - Nic nie mówiłam o ołtarzu. Ja nie... my nie... Skąd przyszło ci do głowy, że myślimy o małżeństwie? Skąd ten pomysł?

- Och, nie wiem. - Jack obrócił się na stołku i machnął w kierunku ścian obwieszonych ślubnymi zdjęciami. - Może przez to plus twoje maślane oczy.

- To mój zawód. To, że myślę o ślubach, nie oznacza, że zastanawiam się nad własnym.

- W porządku, nie masz o co się wściekać.

- Nie wściekam się. Ja tylko... - Mac głośno wciągnęła powietrze. Podeszła do biurka i wróciła z dużym notesem i ołówkiem. - Szkicuj. Zarób na to piwo.

Resztę wieczoru spędziła zgodnie z planem. W miarę jak opadały sterty i wzgórza ubrań, jej poziom stresu malał, a poczucie spełnienia rosło. Już niedługo odzyska swoją życiową przestrzeń, i to jeszcze lepszą niż kiedykolwiek, pomyślała. Wtedy poczuje, że ma kontrolę.

Miło było spędzić wieczór w samotności, zajmować się sobą, własną przestrzenią. Mogła jednocześnie tęsknić za Carterem. Właściwie to, że tak robiła, oznaczało, że ma kontrolę nad ich związkiem.

Kochała go, kochała być z nim, ale była w pełni zadowolona, spędzając czas we własnym towarzystwie. Inaczej niż...

Zadzwonił telefon i Mac sprawdziła wyświetlacz. Linda.

Zamknęła oczy, upominając samą siebie, że nie może do końca życia unikać rozmowy z matką. Nieodbieranie telefonów było dziecinne. Staw jej czoło i nie oddaj pola, rozkazała sobie.

- Tak, mamo?

- Mackensie, musisz przyjechać. Proszę, proszę, przyjedź natychmiast.

Panika przyćmiła gniew, serce podeszło jej do gardła.

- Co się dzieje? Co się stało?

- Pospiesz się. Och, musisz przyjechać. Nie wiem, co robić.

- Jesteś ranna? Czy...

- Tak. Tak, jestem ranna. Proszę, pomóż mi. Potrzebuję cię. Proszę, pomóż mi.

- Zadzwoń pod dziewięćset jedenaście. Już jadę.

Mac wypadła z domu, chwytając po drodze płaszcz. Przez umysł przelatywały jej dziesiątki obrazów, każdy następny gorszy od poprzedniego. Próba samobójcza, wypadek, włamanie.

Oblodzone, niebezpieczne drogi, myślała, ryzykując życie i przyciskając gaz do dechy wśród kropli obrzydliwego, marznącego deszczu. Nieuważny kierowca w najlepszym wypadku, Linda mogła rozbić tę swoją zabawkę i...

Nie, nie, matka dzwoniła z domu, nie z komórki. Była w domu.

Mac z trudem utrzymywała kontrolę nad kierownicą, ściskała ją mocno dłońmi, które zaczynały drżeć, kiedy zbyt szybko pokonała zakręt.

Zahamowała z piskiem opon przed domem matki i popędziła śliską ścieżką do drzwi. Nie były zamknięte. Na pewno włamanie.

Czy została zgwałcona? Pobita?

Mac przeskoczyła przez rozbity wazon z różami i pobiegła do salonu, gdzie na podłodze leżała skulona, szlochająca Linda.

- Mamo! Mamo, jestem tutaj. - Opadła na kolana obok niej, gorączkowo szukając obrażeń. - Gdzie jesteś ranna? Co on ci zrobił? Dzwoniłaś na policję, po karetkę?

- Och! Chcę umrzeć! - Linda położyła zalaną łzami twarz na ramieniu córki. - Nie przeżyję tego.

- Nie mów tak. To nie twoja wina. Zaraz zadzwonię po pomoc i...

- Nie zostawiaj mnie!

- Nie zostawię. Nie zostawię. - Mac kołysała ją w ramionach i głaskała po włosach. - Wszystko będzie dobrze, obiecuję.

- Jak może być dobrze? On odszedł. Zostawił mnie tu samą.

- Przyjrzałaś mu się dobrze? To był ktoś, kogo znasz?

- Myślałam, że go znam. Zaufałam mu całym sercem. A teraz odszedł.

- Kto? - W miejscu szalejącego strachu obudziła się w niej wściekłość. - Kto ci to zrobił?

- Ari. Oczywiście Ari. Myślałam, że coś dla niego znaczę. Powiedział, że na nowo rozpaliłam światło w jego życiu. Mówił mi wszystkie te rzeczy, a teraz zrobił coś takiego. Jak mógł mi to zrobić? Jak mógł być tak okrutny?

- Już dobrze. Wszystko będzie dobrze. Zapłaci za to.

- Powiedział, że to nagły wypadek. Że nie ma czasu. To musi być dzisiaj. Jaką różnicę mogło zrobić kilka dni? Skąd mogłam wiedzieć, że mój paszport stracił ważność?

- Co? - Mac odskoczyła. - O czym ty mówisz? Co on właściwie zrobił?

- Pojechał do Paryża. Do Paryża, Mac. Wyjechał beze mnie. Zadzwonił z samolotu. Powiedział, że musiał wyjechać dzisiaj. Jakieś interesy, które nie mogły czekać, chociaż obiecał, że poczeka, aż wyrobię nowy paszport. Interesy. - Wściekłość przebiła się przez powódź łez. - Kłamstwo. To inna kobieta. Wiem to. Jakaś francuska dziwka. Obiecał mi, a teraz wyjechał!

Mac powoli wstała, a Linda szlochała z twarzą ukrytą w dłoniach.

- Zadzwoniłaś do mnie o tej porze, pozwoliłaś mi myśleć, że jesteś ranna.

- Jestem! Popatrz na mnie.

- Patrzę na ciebie. I widzę zepsute, rozzłoszczone dziecko, które ma napad szału, bo nie dostało tego, czego chciało.

- Ja go kocham.

- Nie znasz znaczenia tego słowa. Boże, omal się nie zabiłam, gnając tutaj.

- Potrzebowałam cię. Potrzebowałam kogoś. Nigdy nie zrozumiesz, jak to jest.

- Mam nadzieję, że nie. Na całej podłodze jest woda i szkło. Musisz posprzątać.

- Chyba nie wychodzisz? Nie możesz mnie tak zostawić.

- Tak, wychodzę. I następnym razem nie przyjadę. Na litość boską, Linda, dorośnij.

Mac kopnęła potłuczone kawałki wazonu i wyszła.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

Mac wybrała sprzęt na próbę i sprawdziła notatki, podczas gdy Carter siedział przy blacie i sprawdzał prace. Z góry słychać było huk i świst wiertarek.

- Jak możesz się skoncentrować w tym hałasie?

- Uczę nastolatków. - Carter napisał czerwonym długopisem komentarz na marginesie. - Mogę się skoncentrować podczas wojny termonuklearnej, jeśli będzie trzeba.

Zaciekawiona Mac zerknęła mu przez ramię na wystawiony stopień.

- Czwórka, nieźle.

- I prawdziwy postęp. Ten uczeń się otwiera. Już wychodzisz?

- Mam jeszcze trochę czasu. Przepraszam, zapomniałam ci powiedzieć, że pracuję dziś wieczorem.

- Już to mówiłaś. Nie szkodzi.

- Ślub w walentynki, wielka pompa. Parker i ja musimy tam być przez całą dzisiejszą próbę. I jutro. - Nachyliła się, żeby go pocałować. - Ludzie w mojej branży zawsze pracują w walentynki.

- Rozumiem.

- Wyślę ci mejlem przesłodzoną, ckliwą kartkę. I mam coś dla ciebie. Zrobiłam wielki krok, bo to pierwszy prezent, jaki komuś daję na walentynki.

Podeszła do biurka i wyjęła z szuflady płaską paczkę.

- Dam ci go teraz, na wypadek gdyby impreza się przeciągnęła i postanowiłbyś wrócić do domu.

- Poczekam. Kupiłaś mi prezent. - Zdjął okulary, odłożył je na bok. - To już drugi prezent, jaki mi dajesz. Kardynał - przypomniał jej.

- Tamto to był raczej upominek. A to jest prezent. Otwórz.

Carter rozwiązał wstążkę i odchylił papier.

- „Jak wam się podoba”.

- Przykuła mój wzrok, bo jest zniszczona. Wygląda, jakby była czytana miliony razy.

- To prawda. Jest idealna. - Położył dłoń na policzku Mac i przyciągnął ją do siebie. - Dziękuję. Chcesz dostać swój prezent?

- Odpowiem tylko: zgadnij.

Sięgnął do teczki i wyjął pudełeczko owinięte w biały papier i przewiązane błyszczącą czerwoną wstążką. Na widok rozmiaru i kształtu pudelka serce Mac opadło do żołądka, po czym podeszło jej do gardła.

- Carter.

- Jesteś moją walentynką. Otwórz.

Serce biło jej jak młotem, kiedy odwijała papier. Wstrzymała oddech i uniosła wieczko. I wypuściła ze świstem powietrze na widok pary błyszczących kolczyków.

Dwa maleńkie, diamentowe serduszka zwieszały się z trzeciego, tworząc delikatne, eleganckie trio.

- Mój Boże, Carter, są cudowne. Są... rany.

- Nie do końca moja zasługa. Sherry pomagała mi wybrać.

- Są wspaniałe. Prześliczne. Ja... - Mac nie potrafiła znaleźć słów, więc zamiast mówić, zarzuciła mu ręce na szyję. - Dziękuję. Definitywnie jestem twoją walentynką. Och, muszę je przymierzyć.

Odwróciła się, wyjęła z uszu proste kółka i włożyła serduszka, po czym podbiegła do lustra wiszącego na przeciwległej ścianie.

- Och, jak błyszczą! - Przechylając głowę z boku na bok, podziwiała swoje odbicie.

- Skoro od razu je włożyłaś, to znaczy, że ci się podobają.

- Musiałabym być szalona, żeby mi się nie podobały. Jak wyglądają?

- W porównaniu z twoimi oczami trochę blado, ale ujdą.

- Carter, przez ciebie brakuje mi słów. Nigdy nie wiem... poczekaj. - Podbiegła do statywu. - Spóźnię się, ale fantastyczne kolczyki w walentynki są ważniejsze niż punktualność. Nawet Parker przyzna mi rację.

- Co robisz?

- To potrwa tylko dwie minutki. Nie ruszaj się - poleciła, wyjmując aparat z torby.

- Chcesz zrobić mi zdjęcie? - Carter wpatrywał się w nią, wiercąc się na stołku. - Zawsze wychodzę na takiego sztywniaka.

- Poprawię to. Pamiętaj, że jestem profesjonalistką. - Uśmiechnęła się znad aparatu, ustawiając statyw.

- Wyglądasz naprawdę słodko.

- Teraz czuję się skrępowany. Mac sprawdziła kąt i obiektyw.

- Światło jest dobre. Spróbujemy. - Wzięła pilota i podeszła do Cartera. - A teraz, wszystkiego najlepszego z okazji walentynek. - Objęła go za szyję i pocałowała w usta.

Przedłużyła pocałunek, pozwalając, by Carter przyciągnął ją bliżej.

Uchwyciła tę chwilę, odsunęła się, popatrzyła mu w oczy i uchwyciła następną.

- Teraz - mruknęła, przytulając swój policzek do jego.

- Uśmiechnij się. - Przycisnęła guzik pilota, potem jeszcze raz, na wszelki wypadek. - No widzisz. - Znów odwróciła się do Cartera, tak że ich nosy się zetknęły. - Nie było tak źle.

- Może powinniśmy spróbować jeszcze raz. - Objął ją ręką za szyję. - Wydaje mi się, że mrugnąłem.

- Muszę iść - powiedziała ze śmiechem Mac. Wyrwała się z jego objęć i podeszła do aparatu, żeby obejrzeć zdjęcia.

- Nie pokażesz mi?

- Dopiero jak je dopracuję. Będziesz mógł uznać odbitki za drugą część prezentu.

- Miałem nadzieję, że dostanę drugą część, jak skończysz pracę.

- Ależ, doktorze Maguire. - Mac schowała aparat z powrotem do torby. - No dobrze, prezent będzie trzyczęściowy.

Carter wstał, żeby jej pomóc włożyć płaszcz, a Mac wzięła torbę ze sprzętem.

- Jednak teraz będziesz musiał poczekać.

- Jestem w tym dobry - powiedział i otworzył przed nią drzwi.

Najwidoczniej, pomyślała Mac i pogalopowała do głównego domu.

- Nie wiem, jak się z tego wykręcić, ale musi istnieć jakiś sposób.

- Mac. - W apartamencie panny młodej Parker uniosła kieliszek do szampana pod światło w poszukiwaniu plam, po czym odstawiła go na stół. - To tylko kolacja.

- Nie tylko. Wiesz, że to coś więcej. To kolacja pod tytułem „poznaj moich rodziców”. Kolacja rodzinna.

- Spotykasz się z Carterem od dwóch miesięcy. Już pora.

- A gdzie tak jest napisane? - zapytała Mac. - Chcę zobaczyć, gdzie to jest zapisane w księdze zasad. - Rzuciła serwetki na stół, a Parker westchnęła i ułożyła je porządnie. - Wiesz, co to znaczy, kiedy mężczyzna zaprasza kobietę do domu, żeby pokazać ją swojej matce.

- Tak, wiem. To znaczy, że chce, aby poznały się dwie kobiety, które są dla niego ważne. Chce się nimi obiema pochwalić.

- Nie chcę, żeby ktokolwiek się mną chwalił. Nie jestem pudlem. Dlaczego nie może zostać tak, jak jest? Tylko on i ja.

- To się nazywa związek. Sprawdź w słowniku.

Weszła Laurel z tacą pełną owoców i serów.

- Mac, jeżeli zamierzasz tak narzekać, to czemu po prostu nie odmówiłaś?

- Diamentowe kolczyki. - Mac uniosła obie ręce i wskazała palcami wiszące serduszka. - Te błyskotki mnie oślepiły. Poza tym, on zachował się podstępnie, zapytał tak niby przy okazji, jak tylko powiedziałam, że dziś wcześniej kończę i że potem moglibyśmy zrobić coś razem. Złapał mnie w pułapkę.

- Jęczybuła - powiedziała Laurel.

- Wiem. Myślisz, że nie wiem? Ale nawet świadomość, że moje marudzenie jest efektem matkofobii, nie sprawi, że przestanę.

- Nie sprawi - zgodziła się Parker. - Mogłaś mu to powiedzieć.

- To dla niego ważne. Widziałam po tej jego niedbałej minie, kiedy pytał. Carter zasługuje na kogoś, kto pójdzie z nim na kolację rodzinną i pozna jego matkę. Wolałabym, żeby to nie było dzisiaj albo żeby odbyło się w zeszłym tygodniu i miałabym to już za sobą - ale w zeszłym tygodniu jego rodzice byli w Hiszpanii. Zresztą to i tak nie ma wielkiego znaczenia, bo wtedy chciałabym, żeby ta kolacja odbyła się dwa tygodnie wcześniej.

- Za dobrze cię znamy - zdecydowała Laurel. - Obie wiedziałyśmy, że tak będzie.

- Za każdym razem gdy myślę, że sobie radzę, że radzę sobie sama ze sobą, pojawia się coś nowego. I wiecie, że wszyscy będą mnie oglądać, mówić o mnie.

- Osobiście uważam, że najlepiej to załatwić jednym szybkim skokiem. - Laurel odstąpiła krok do tyłu i zmierzyła stół krytycznym wzrokiem. - Daj nura do wielkiego rodzinnego basenu. To łatwiejsze i szybsze niż zanurzanie się centymetr po centymetrze.

- Dobrze sobie radzisz z ludźmi - przypomniała Parker. - Umiesz sprawić, żeby mówili o sobie, potrafisz ich rozszyfrować. Wykorzystaj to teraz.

- Dobra myśl. Poza tym, może ten cichy ślub zamieni się w pijacką burdę do białego rana.

- Ojciec panny młodej wyglądał na takiego, co może sprawiać kłopoty - zauważyła Laurel.

Pocieszona Mac objęła przyjaciółki za ramiona.

- Po prostu będę myślała pozytywnie. Chyba powinnyśmy zejść na dół i pomóc Emmie. Już prawie pora rozpoczynać przedstawienie.

Nie było pijackiej burdy ani żadnej drogi ucieczki. Mac cieszyła się, że umówiła się z Carterem na miejscu, bo dzięki temu miała po drodze trochę czasu, żeby się uspokoić.

Skocz do basenu, upominała siebie. Była dobrym pływakiem. Zwykle. Jechała zgodnie ze wskazówkami Cartera aż do ładnej, spokojnej dzielnicy.

Właśnie tego się spodziewała. Solidny dom w stylu nowoangielskim, wyższa klasa średnia. Spłachetki topniejącego śniegu na rozległych trawnikach, stare, pełne charakteru drzewa, przycięte żywopłoty, schludny płot.

Dostojne, jednak nie sztywne. Zamożne, ale nie na pokaz.

Boże, co ona tu robi?

Przełykając z trudem ślinę, zaparkowała po lewej stronie podwójnego podjazdu za volvem Cartera. Dużo aut, pomyślała. Mnóstwo samochodów obok tego solidnego, dwupiętrowego domu z wygodną werandą.

Już miała opuścić lusterko, żeby sprawdzić makijaż, ale jeśli ktoś wyglądał przez okno? Pomyślą, że jest próżna i zarozumiała. Boże, Mac, weź się w garść.

Wysiadła, wyjęła z bagażnika kosz kwiatów. Zastanawiała się nad tym prostym gestem z dziesięć razy. Kwiaty, które zostały z wesela, jako prezent dla gospodyni. Czy to było tandetne?

W końcu uznała swój gest za sympatyczny, ale... Teraz już za późno.

Weszła po schodach, żałując, że jednak nie sprawdziła makijażu, i zapukała.

Minęło zaledwie kilka sekund i Mac nie zdążyła się przygotować, ale poczuła ulgę na widok znajomej twarzy Sherry.

- Cześć! Och, tylko popatrzcie na to! Mama oszaleje. Witaj w szaleństwie Maguire'ów. - Sherry wciągnęła Mac do środka. - Ten hałas - ciągnęła, wskazując ręką w stronę, z której dobiegały okrzyki - to nowa gra.

Dostaliśmy ją od taty na Gwiazdkę. Nick i Sam, mój szwagier, usiłują ograć dzieciaki w bejsbol. Prawie wszyscy są w salonie. Och, włożyłaś kolczyki! Czyż nie są śliczne? Proszę, daj mi płaszcz.

Sherry wepchnęła kosz z powrotem w ręce Mac i wzięła jej płaszcz. Mac uśmiechnęła się, zdając sobie sprawę, że nie powiedziała jeszcze ani słowa.

- Mama krząta się przy obiedzie. Denerwuje się. A ty? Kiedy po raz pierwszy odwiedziłam rodzinę Nicka, byłam tak zdenerwowana, że przez dziesięć minut chowałam się w łazience. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że Georgia - jego mama - też może się denerwować. Później mi powiedziała, że przed moim przyjściem trzy razy zmieniała sukienkę. Poczułam się lepiej. Dlatego mówię ci, że mama jest zdenerwowana. Poczuj się lepiej.

- Dzięki. Już się czuję.

Sherry popchnęła ją do salonu i Mac ujrzała dużo ludzi, ruch na jasnej, otwartej przestrzeni, Cartera żartującego z przystojnym mężczyzną o białych włosach i wypielęgnowanej bródce. Poczuła kojący zapach domowego jedzenia.

Uchwyciła chwilę, tylko tyle przyszło jej do głowy. Moment wspólnego, rodzinnego relaksu. Sama nigdy takiego nie miała, ale potrafiła go rozpoznać.

- Hej, ludzie, przyszła Mac.

Ruch się zatrzymał - jak na zdjęciu, pomyślała Mac - i uwaga wszystkich skupiła się na niej.

Carter poruszył się pierwszy, odsunął się od blatu, o który się opierał, i podszedł do niej.

- Udało ci się. - Pocałował ją lekko ponad białymi pachnącymi liliami i różami. Ponieważ Mac wciąż ściskała kosz w objęciach, musnął ją po ramieniu, odwracając się do pozostałych. - Mamo, to jest Mackensie.

Kobieta, która odeszła od kuchenki, miała wyraziste rysy i jasne oczy. Uśmiechała się uprzejmie, nawet ciepło. Ale z lekką rezerwą, uznała Mac.

- Miło mi cię poznać, w końcu.

- Dziękuję za zaproszenie, pani Maguire. - Mac podała jej kosz. - To kwiaty z dzisiejszego ślubu. Emma - zna pani Emmę - układa bukiety. Pomyślałyśmy, że ten się pani spodoba.

- Są przepiękne. - Pam pochyliła się, żeby powąchać kwiaty. - I pięknie pachną. Dziękuję. Sherry, postaw je na stoliku do kawy, dobrze? Wszyscy będziemy się nimi cieszyć. Masz ochotę na kieliszek wina?

- Z wielką chęcią.

- Diane, nalej Mac wina.

- Moja siostra Diane - przedstawił Carter.

- Cześć. Cabernet czy pinot? Jemy kurczaka.

- Ach, pinot, dziękuję.

- Mój ojciec, Michael Maguire. Tato.

- Witaj. - Mocno uścisnął dłoń Mac. - Jesteś Irlandką, prawda?

- Tak, po części.

- Moja babka miała takie włosy jak twoje. Jaskrawe niczym zachód słońca. Jesteś fotografem.

- Tak. Dziękuję - powiedziała, kiedy Diane podała jej kieliszek wina. - Razem z przyjaciółkami prowadzimy agencję ślubną. Ale pan to wie, organizujemy przecież ślub Sherry.

Michael uśmiechnął się szelmowsko.

- Jako ojciec panny młodej ja tylko dostaję rachunki.

- Och, tato.

Puścił oko do Sherry, która przewróciła oczami.

- Do ostatecznej faktury dołączymy piersiówkę.

Jego śmiech był serdeczny i głośny.

- Podoba mi się twoja dziewczyna, Carter.

- Mnie też.

Zanim usiedli do stołu, Mac miała już całkiem niezłe rozeznanie, kto jest kim. Mike Maguire lubił się śmiać, uwielbiał swoją rodzinę i był przez nią uwielbiany. Może i był lekarzem, ale to jego żona trzymała rękę na pulsie. Powiedziała, że działają jak drużyna, i najwidoczniej tworzyli zgrany zespól, ale kiedy przychodziło do konkretów, dowodzenie przejmowała Pam.

Sherry była maleństwem, pełnym energii, chętnym do zabawy, bezpiecznym, kochanym i zakochanym. Jej narzeczony zachowywał się i był traktowany jak syn. Zapewne zyskał wiele punktów za widoczną i bezgraniczną miłość do narzeczonej.

Diane, najstarsza córka, miała skłonności do dominacji. Macierzyństwo pasowała do niej, a jej dzieci promieniały, ale ona sama wydawała się generalnie niezadowolona. Nie była tak młoda jak Sherry, która dopiero wkraczała w życie, ani tak zadowolona i pełna satysfakcji ze swoich dokonań jak ich matka. Jej mąż był bezpośredni i wesoły, cały czas żartował z dziećmi. Mac czuła, że to niefrasobliwe zachowanie często irytowało jego żonę.

Mac rozumiała dynamikę ich osobowości, sposób, w jaki tworzyły i zmieniały obrazy. To była ich tradycja, rozmowa przy niedzielnym obiedzie, opowiastki i szczegóły z ich życia krążyły wokół stołu niczym półmisek z ziemniakami.

Ona była elementem X. Czynnikiem zewnętrznym, który - przynajmniej w tej chwili - zmieniał obraz.

- Pewnie w weekend macie najwięcej pracy - zagaiła Pam.

- Zwykle tak, ale robimy też wiele imprez w tygodniu wieczorami.

- Mają też mnóstwo pracy w ciągu dnia - powiedział Carter. - Muszą zaplanować całość do ostatniego szczegółu. Praca Mac to nie tylko bieganie z aparatem. I jeszcze wszystko, co musi zrobić po uroczystości. Widziałem kilka jej albumów. To dzieła sztuki.

- Teraz zdjęcia robi się cyfrowo. - Diane wzruszyła ramionami, dziubiąc kurczaka.

- Najczęściej, ale ja wciąż od czasu do czasu używam filmu. Jedzenie jest przepyszne, pani Maguire. Musi pani uwielbiać gotowanie.

- Lubię napięcie przy szykowaniu dużych posiłków. I mów mi Pam. Bardzo podoba mi się pomysł, że cztery kobiety, cztery przyjaciółki, razem założyły i wspólnie prowadzą firmę. Własny biznes wymaga dużej energii, oddania i kreatywności.

- Ale to taki szczęśliwy biznes - wtrąciła Sherry. - Jak niekończące się święto. Kwiaty i piękne suknie, muzyka, szampan.

- Śluby stają się coraz bardziej wymyślne. Cały ten stres, wydatki, na jeden dzień. - Diane uniosła ramię, a kąciki jej ust opadły w grymasie. - Ludzie bardziej się martwią o to, kto gdzie usiądzie albo jakiego koloru wstążki wybrać, niż o to, co naprawdę oznacza małżeństwo. A nowożeńcy są tak zmęczeni i zdenerwowani tym wszystkim, że nic nie pamiętają z tego dnia.

- Ty miałaś swój dzień, Di. - W oczach Sherry zapłonął ogień. - A ja będę miała swój.

- Mówię tylko, że zanim doszłam do ołtarza, byłam tak wyczerpana, że ledwo pamiętam, jak powiedziałam „tak”.

- Powiedziałaś. - Mąż uśmiechnął się do niej. - I wyglądałaś wtedy przepięknie.

- Jakby to miało jakieś...

- Masz absolutną rację - przerwała jej Mac. - To może być wyczerpujące. I dzień, który powinien być najważniejszym dniem twojego dotychczasowego życia, może stać się męczący, nawet okropny. My jesteśmy właśnie po to, żeby zapobiec takiej sytuacji. Uwierz mi, gdybyśmy były na miejscu, kiedy planowałaś swój ślub, zapamiętałabyś każdy szczegół.

- Nie chciałam was krytykować, naprawdę, ani waszej pracy. Mówię tylko, że gdyby ludzie nie czuli się zobligowani do urządzania tak wielkiego przedstawienia, cóż, nie potrzebowaliby takich firm jak wasza.

- Pewnie masz rację - odpowiedziała Mac swobodnie.

- Nasze panny młode wciąż denerwują się, martwią, popadają nawet w lekkie obsesje, ale szczegóły mogą zostawić nam. One... przepraszam, Nick - dodała z uśmiechem - są najważniejsze w tym dniu, a dla nas są najważniejsze przez wszystkie miesiące poprzedzające ślub. Na tym polega nasza praca.

- Nie wątpię, że jesteście bardzo dobre. Wszystko, co słyszałam o was i waszej firmie, na to wskazuje. Po prostu myślę, że prostsze śluby są lepsze.

- To kwestia gustu i wyboru, prawda? - Pam sięgnęła po koszyk z bułkami. - Jeszcze pieczywa?

- A ja nie chcę prostego ślubu. Chcę się bawić.

- I będziesz. - Mac posłała Sherry szeroki uśmiech. - Prostota może być lepsza, to zależy od wspomnianego gustu i osobowości, ale nawet prosty ślub wymaga dopracowania szczegółów. Dzisiaj późnym rankiem miałyśmy kameralny, prosty ślub. Siostra panny młodej była jej jedyną druhną. Panna młoda niosła mały, skromny bukiet, a we włosach miała kwiaty zamiast welonu. Po ślubie był brunch z szampanem i trio jazzowym. To była piękna uroczystość. Panna młoda promieniała. I obliczyłam, że „Przysięgi” poświęciły około stu pięćdziesięciu godzin pracy, żeby ten dzień był dla niej idealny. Jestem święcie przekonana, że będzie pamiętała każdy moment.

Kiedy wieczór dobiegł końca i wrócili do mieszkania Cartera, ten odczekał, aż weszli do środka, i wziął Mac w objęcia.

- Dziękuję. Domyślam się, że to nie lada przeżycie, poznać taką hordę - i zostać poddaną przesłuchaniu.

- Powiem tylko: rany. Myślisz, że zdałam egzamin?

- Bez dwóch zdań.

Mac pochyliła się, żeby pogłaskać kota, który wyszedł im na powitanie.

- Masz bardzo miłą rodzinę. Spodziewałam się, że tak będzie. Kochacie się, to widać.

- To prawda. Czy powinienem przeprosić za Diane? Ona lubi obrywać sreberko, żeby zobaczyć kryjącą się pod nim tekturę.

- Nie. Rozumiem ją, ponieważ często robię to samo, tylko w duchu. Polubiłam ich, nawet Diane. Są tacy normalni. Aż zaczynam ci zazdrościć.

- Mogę się z tobą podzielić moją rodziną. I bardzo bym chciał, żebyś po tych słowach nie patrzyła na mnie takim wzrokiem.

- Ja też. To moja skaza, nie twoja.

- Gówno prawda.

Mac otworzyła usta ze zdumienia. Carter prawie nigdy nie używał takich słów. - To...

- Nie masz żadnej skazy. Masz za to zakorzeniony zwyczaj patrzenia na małżeństwo, na siebie, tylko z jednego punktu widzenia. Z którego nie widzisz nic oprócz porażki.

- To zapewne prawda, ale zmieniłam ten punkt dla ciebie, z tobą, bardziej niż z kimkolwiek innym. Nie wiem, czy stać mnie na więcej.

- Nie zamierzam cię zmuszać, ale nie będę kłamał i nie powiem, że o tym nie myślałem. Że nie myślałem o życiu z tobą. Ciężko mi zaglądać w głąb siebie i wiedzieć, bez żadnych zastrzeżeń, że tego właśnie chcę, a potem patrzeć na ciebie i wiedzieć, że to coś, o czym ty nie chcesz myśleć, bo uważasz, że nie możesz tego mieć.

- Nie chcę cię skrzywdzić. Nie wiem, czy potrafisz zrozumieć, że boję się tego bardziej, niż że sama zostanę zraniona.

- Nie potrzebuję twojej ochrony. - Wyciągnął rękę i trącił palcem serduszko kolczyka. - Kiedy ci je dawałem, myślałaś, że w pudełeczku może być pierścionek zaręczynowy. Wyglądałaś na przerażoną.

- Carter...

- Ciekaw jestem, co byś powiedziała, gdyby rzeczywiście tam był? Nie proszę cię o rękę. Nazwijmy to pytaniem retorycznym. Złożę ci obietnicę, tu i teraz, która może cię uspokoi. Nie będzie pierścionka ani oświadczyn, dopóki sama o to nie poprosisz.

- Jesteś dla mnie za dobry.

- Jestem zmuszony się powtórzyć. Gówno prawda.

- Nie. I tak naprawdę mam o sobie całkiem wysokie mniemanie. Co powinnam teraz zrobić, Carter, to upaść na kolana i prosić cię, żebyś wziął mnie za żonę. Ale nie mogę tego z siebie wydusić. Te słowa utknęły dokładnie tutaj. - Przycisnęła dłoń do piersi. - I za każdym razem, gdy tylko próbują się wydostać, choć odrobinę, coś znowu wpycha je do środka. Jesteś o wiele lepszy, niż na to zasługuję.

- Nie rób mi tego. - Złapał ją za ramiona. - Nie ustawiaj mnie na piedestale, na którym nie chcę stać.

- Nie wiem, co bym powiedziała, gdyby w tym pudełeczku był pierścionek. I to mnie przeraża. Nie wiem i nie mam pojęcia, czy cokolwiek, co bym powiedziała, byłoby dobre czy też złe dla nas obojga. Muszę się przekonać. Wiem, że punkt widzenia jest zły. Co więcej, obiektyw jest wadliwy, i ja o tym wiem. - Odsunęła się od niego. - Chcę to zmienić, na początek.

- To jest już jakiś początek. Zgodzę się na to, na razie.

- Na nic nie powinieneś się godzić. O to mi właśnie chodzi.

- Nie mów mi, co mam robić albo kogo kochać. Ty jesteś tą jedyną. Będziesz nią jutro i za pięćdziesiąt lat.

- Nigdy nie byłam tą jedyną. Dla nikogo.

Carter zmniejszył dzielący ich dystans.

- Przyzwyczaisz się. - Uniósł jej podbródek i pocałował.

- Dlaczego? Dlaczego jestem tą jedyną?

- Ponieważ moje życie się otworzyło, zalśniło kolorami, kiedy znowu się w nim pojawiłaś.

Mac objęła go mocno i przycisnęła twarz do jego piersi, czując, jak zalewa ją fala wzruszenia.

- Gdybyś mnie poprosił, nie mogłabym powiedzieć „nie”.

- To nie wystarczy żadnemu z nas. Kiedy zapytam, musisz chcieć powiedzieć „tak”.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

Mac usłyszała huk, westchnienie i otworzyła jedno oko. Otulona w kołdrę patrzyła na Cartera, który skacząc na jednej nodze, szukał butów.

- Która godzina?

- Wcześnie. Śpij. Udało mi się wstać, wziąć prysznic i prawie się ubrać, zanim na coś wpadłem i cię obudziłem.

- Nie szkodzi. I tak powinnam już wstawać i brać się do pracy. - Oczy jej się zamknęły.

Z butami w ręku - i tylko troszkę kulejąc - Carter podszedł do łóżka i pocałował Mac w czubek głowy. Zamruczała cicho z rozkoszy i znowu zasnęła.

Kiedy się obudziła, słońce zalewało promieniami cały pokój.

Jednak nie uda jej się wcześnie zacząć, pomyślała, wstając z łóżka. Jedną z zalet posiadania własnej firmy - jeśli się nie miało żadnych porannych spotkań - było to, że można sobie trochę poleniuchować. Ruszyła do łazienki, po czym potrząsnęła głową i wróciła, żeby pościelić łóżko.

To była nowa Mac, upomniała samą siebie. Mackensie Elliot, schludna i zorganizowana w każdym aspekcie prywatnego i zawodowego życia. Mac z nową, cudownie zaprojektowaną garderobą, gdzie wszystko miało swoje miejsce - i w nim się znajdowało.

Spulchniła poduszki, wygładziła prześcieradło i starannie ułożyła kołdrę. Widzisz, powiedziała do siebie jak co rano, to ci zajęło tylko dwie minuty. Kiwając z satysfakcją głową, przesunęła wzrokiem po pokoju.

Żadnych rozrzuconych ubrań, żadnych butów kopniętych pod krzesło czy też biżuterii beztrosko zostawionej na toaletce. To był pokój osoby dorosłej, kobiety z gustem - kobiety, która miała kontrolę.

Mac wzięła prysznic, po czym przypomniała sobie, żeby powiesić ręcznik. W sypialni otworzyła drzwi garderoby i stanęła, żeby rozkoszować się widokiem.

- O tym właśnie mówię.

Jej ubrania wisiały w równych rzędach, według przeznaczenia i kolorów. Każda para z imponującej kolekcji butów spoczywała w przezroczystym pudełku, według fasonów - buty wieczorowe, dzienne, sandały, kozaki, czółenka, pantofle, szpilki, platformy.

Dzieło sztuki.

Torebki, także ułożone według kształtu i koloru, leżały na przestronnych półkach. W lśniących, białych szufladach z przegródkami zamieszkały apaszki - niegdyś porzucone w poplątanych supłach lub stertach, teraz schludnie poskładane, tak jak bielizna i pończochy.

Dzięki temu ubieranie stało się czystą, pozbawioną nerwów przyjemnością. Nigdy więcej gorączkowych poszukiwań, przekleństw, zastanawiania się, gdzie do diabła położyła tę błękitną bluzkę z francuskimi rękawami, a w końcu wkładania jakiejkolwiek innej niebieskiej bluzki, bo tamtej nie mogła znaleźć.

Ponieważ teraz błękitna bluzka z francuskimi rękawami wisiała dokładnie tam, gdzie było jej miejsce.

Mac wybrała biały podkoszulek, granatowy sweter z dekoltem w serek i dżinsy, odpowiedni strój do porannej pracy i na wczesnopopołudniową sesję. Usatysfakcjonowana i zadowolona z siebie wyszła z pokoju.

Wróciła pędem, żeby schować piżamę do kosza z praniem.

Zeszła na dół dokładnie w chwili, kiedy w drzwiach wejściowych stanęła Emma.

- Skończyła mi się kawa. Ratuj.

- Oczywiście. Właśnie miałam... Och, Carter musiał zaparzyć przed wyjściem.

- Nie chcę cię nienawidzić za to, że masz kogoś, kto robi ci kawę, kiedy śpisz, ale potrzebuję kofeiny, żeby obudziła się moja altruistyczna natura. - Emma nalała kawy do kubka i łapczywie wypiła pierwszy łyk. - Życie znowu jest piękne.

Mac także nalała sobie kawy i wypiła.

- Chcesz zobaczyć moją garderobę?

- Widziałam ją już trzy razy. I tak, to królowa wszystkich garderób na ziemi.

- Właściwie to Parker jest królową.

- Parker jest boginią garderób. Ty możesz zostać królową. Dzwoniła sobotnia panna młoda - ciągnęła Emma.

- Chce zmienić kwiatki dziewczynki od kwiatów. To nie ma być koszyk płatków róż, tylko pachnące kule.

- Myślałam, że zmieniła kule na płatki.

- Tak, a bukiet na kaskadę i z powrotem na bukiet.

- Emma zamknęła duże, brązowe oczy i pokręciła głową, próbując rozluźnić szyję. - Będę szczęśliwa, jak już będziemy miały to za sobą.

- To taka panna młoda, przy której siostra Cartera ma rację.

- Sherry?

- Nie, jego starsza siostra, która twierdzi, że śluby są zbyt stresujące i wymyślne i że ogólnie robi się wokół nich za dużo szumu. To tylko jeden dzień.

- To ten dzień. A także, wiesz, nasze źródło utrzymania.

- Zgoda. Ale sobotnia panna młoda będzie sprawiała kłopoty aż do momentu, w którym stanie przed ołtarzem.

Dzwoniła do mnie wczoraj i przesłała faksem zdjęcie, które znalazła w jakimś piśmie. Chce, żebym w sobotę zrobiła jej takie samo. Tyle że jej suknia jest kompletnie inna, tak jak jej sylwetka, welon i włosy. Och, i akurat nie mamy kamiennej bramy ze starego, irlandzkiego zamku, w której mogłaby stanąć. Przynajmniej nie pod ręką.

- To tylko nerwy. Stres maniaczki kontroli. Potrzebuję jeszcze jednego kopa i wracam do pracy. - Emma dolała sobie kawy. - Oddam ci kubek.

- Zawsze tak mówisz.

- Oddam ci całą kolekcję - obiecała Emma i wyszła. Mac odwróciła się, żeby otworzyć szafkę. Chciała do kawy trochę cukru i konserwantów. Pociągnęła drzwiczki i zobaczyła przed pudełkiem markiz lśniące, czerwone jabłko z naklejoną karteczką, na której widniał napis: „Mnie też zjedz!”.

Parsknęła śmiechem, biorąc jabłko i odkładając karteczkę na blat. Słodki chłopak, pomyślała, gryząc owoc. Zabawny. Co innego mogła zrobić dla niego na tym etapie, jak tylko zostać jego żoną?

Powaliła go na kolana La Perlą, ugotowała prawdziwy posiłek. Do tego...

- Zdjęcia!

Podeszła do biurka i włączyła komputer. Nie zapomniała o trzeciej części prezentu, tylko nie mogła się zdecydować, które ujęcie wybrać i jak oprawić fotografię.

- Powinnaś pracować, powinnaś pracować - mruczała. - Ale to zajmie tylko minutę.

Zabrało jej ponad czterdzieści, ale wybrała zdjęcie - jedno z tych po pocałunku, na którym przytulali się policzkami. Carter wyglądał na tak zrelaksowanego i szczęśliwego, a ona... była na swoim miejscu, obok niego, pomyślała, oglądając ostateczny efekt. Poprawione, przycięte, wydrukowane i oprawione. Żeby wszystko było, jak trzeba, włożyła zdjęcie do pudelka, które obwiązała czerwoną wstążką, a w kokardkę wetknęła gałązkę jedwabnej konwalii.

Zachwycona własnym dziełem wydrukowała inne zdjęcie dla siebie, wybrała ramkę i schowała gotową fotografię do szuflady. Nie wyjmie go, dopóki Carter nie dostanie swojego prezentu.

Włączyła muzykę i ściszyła tak, żeby stanowiła tylko tło. Pracowała, szczęśliwa i generalnie zadowolona z życia, dopóki budzik nie obwieścił, że pora zacząć przygotowania do sesji.

Portret zaręczynowy. Ona była lekarzem, on muzykiem. Mac miała kilka pomysłów i poprosiła, żeby przyniósł gitarę. Jasnoszare tło, narzeczeni siedzą na podłodze...

Na dźwięk otwieranych drzwi Mac odwróciła się z puchatą poduchą w dłoniach. Matka wpadła do pokoju, otulona nowiutką kurtką ze srebrnych norek.

- Mackensie! Popatrz! - Linda zrobiła piruet, który zakończyła w pozie modelki, z wysuniętym biodrem.

- Nie możesz tu zostać - powiedziała Mac wypranym z emocji głosem. - Zaraz przychodzą klienci.

- Ja jestem klientką. Przyszłam na konsultacje. Najpierw do ciebie, ale musimy zwołać cały zespół. Och, Mac! - Linda podbiegła do córki. - Wychodzę za mąż!

Mac, schwytana w uperfumowany uścisk matki, tylko zamknęła oczy.

- Gratuluję. Znowu.

- Och, nie bądź taka. - Linda odsunęła się, na pół sekundy wydęła usta, po czym znowu okręciła się ze śmiechem. - Bądź szczęśliwa. Ciesz się moim szczęściem. Jestem taka szczęśliwa! Zobacz, co przywiózł mi Ari z Paryża.

- Piękna kurtka.

- To prawda. - Linda opuściła głowę i potarła brodą o futro. - Ale to nie wszystko! - Uniosła dłoń i pomachała palcami. Na środkowym lśnił ogromny, kwadratowy diament oprawiony w platynę.

Gigantyczny kamień, pomyślała Mac. Jak na razie największy.

- Imponujący.

- Jest taki kochany. Był nieszczęśliwy beze mnie. Dzwonił do mnie z Paryża dniami i nocami. - Linda objęła się ramionami i wykonała kolejny piruet. - Oczywiście przez pierwsze trzy dni nie chciałam z nim rozmawiać. Zachował się tak podle, wyjeżdżając beze mnie. I, rzecz jasna, kiedy wrócił, na początku odmówiłam spotkania.

- Rzecz jasna - zgodziła się Mac.

- Błagał mnie, żebym przyjechała do Nowego Jorku. Przysłał po mnie limuzynę z kierowcą, a samochód był pełen białych róż. I butelkę Dom. Ale najpierw przysyłał tuziny róż, codziennie. Codziennie! Musiałam skapitulować i pojechać do niego. Och, to było takie romantyczne.

Linda zamknęła oczy i skrzyżowała ramiona na piersi.

- Jak we śnie albo w filmie. Zjedliśmy kolację, sami, w domu, przy świecach. Kazał przygotować wszystkie moje ulubione dania i przynieść jeszcze więcej szampana, więcej róż. Powiedział, że nie może beze mnie żyć, a potem dał mi to. Czy widziałaś kiedykolwiek coś podobnego?

Mac patrzyła na matkę podziwiającą pierścionek.

- Mam nadzieję, że będziecie razem szczęśliwi. Naprawdę. I cieszę się twoim szczęściem, ale za chwilę mam sesję.

- Och. - Linda machnęła lekceważąco ręką. - Zmień grafik, na litość boską. To jest najważniejsze. Twoja matka wychodzi za mąż.

- Po raz czwarty, mamo.

- Po raz ostatni. Za właściwego mężczyznę. Oczywiście chcę, żebyście zajęły się ślubem. Przygotowały wszystko, co potraficie najlepszego. Ari powiedział, że nie muszę liczyć się z kosztami. Chcę mieć wspaniałą, romantyczną i elegancką uroczystość. Wyrafinowaną i luksusową. Myślałam o bladoróżowej sukni. Valentino, on do mnie pasuje. Albo może poszukam czegoś staroświeckiego, w stylu dawnego Hollywood. I raczej jakiś cudowny kapelusz niż welon.

Oczy jej zabłysły. Przeczesała palcami włosy.

- Gładka fryzura, i poproszę Ariego, żeby kupił mi jakieś oszałamiające kolczyki. Chyba różowe diamenty. Chcę mieć mnóstwo różowych i białych róż. Porozmawiam na ten temat z Emmaline. Trzeba natychmiast rozesłać zaproszenia. Jestem pewna, że Parker może się tym zająć. I tort. Chcę gigantyczny, Tadż Mahal tortów weselnych, więc Laurel będzie musiała się wspiąć na szczyt swoich możliwości. I...

- Kiedy? - przerwała jej Mac.

- Co kiedy?

- Na kiedy planujecie ślub?

- Och. W czerwcu. Chcę być czerwcową panną młodą. Wiosna, ogrody i...

- W czerwcu? Za trzy miesiące? Wszystkie terminy mamy zarezerwowane.

- Jakby to miało jakieś znaczenie. - Linda skwitowała tak przyziemny drobiazg perlistym śmiechem. - Jestem twoją matką. Wyrzuć kogoś. Teraz...

- Nie wyrzucamy naszych klientów, mamo. Nie możemy zrujnować komuś ślubu tylko dlatego, że ty w ostatniej chwili postanawiasz wyjść za mąż w czerwcu.

Na twarzy Lindy odmalowała się szczera - Mac wiedziała, że szczera - uraza i niezrozumienie.

- Dlaczego musisz być dla mnie taka okropna? Dlaczego musisz wszystko popsuć? Nie widzisz, że jestem szczęśliwa?

- Tak, widzę. I cieszę się. Po prostu nie mogę dać ci tego, czego się domagasz.

- Po prostu zamierzasz mnie ukarać. Nie chcesz, żebym była szczęśliwa.

- To nieprawda.

- W takim razie o co chodzi? Wychodzę za mąż, a moja córka prowadzi agencję ślubną. To naturalne, że oczekuję, iż zorganizujesz mój ślub.

- Nie możemy zorganizować go w czerwcu. Wszystkie czerwcowe terminy mamy zarezerwowane od miesięcy, prawie od roku.

- Słyszałaś, co powiedziałam? Pieniądze nie stanowią problemu. Ari zapłaci tyle, ile będziecie chciały. Musicie tylko zmienić grafik.

- To nie jest kwestia pieniędzy, i nie chodzi o prostą zmianę grafiku. To kwestia zobowiązań i uczciwości. Nie możemy ci dać tego, czego chcesz, wtedy, kiedy tego chcesz, przede wszystkim dlatego, że ma to już ktoś inny.

- I ten ktoś jest ważniejszy ode mnie? Ważniejszy niż twoja własna matka?

- Ktoś inny zarezerwował już termin, zamówił zaproszenia, porobił plany. Dlatego tak, w tym wypadku jest ważniejszy.

- Jeszcze zobaczymy. - Złość wyostrzyła głos Lindy, zapłonęła w oczach żywym ogniem. - Wszyscy wiedzą, że to Parker tu rządzi. Ona jest szefową. Zrobisz to, co ci każe.

Linda ruszyła do drzwi, ale nagle odwróciła się gwałtownie.

- Powinnaś się wstydzić, że potraktowałaś mnie w taki sposób.

Trzasnęła drzwiami, a wyczerpana Mac podeszła do biurka i podniosła słuchawkę.

- Przepraszam - powiedziała, kiedy Parker odebrała. - Najpierw chcę cię przeprosić. Moja matka idzie do ciebie. Obawiam się, że będziesz musiała z nią porozmawiać.

- W porządku.

- Znowu wychodzi za mąż.

- Och, jestem w szoku!

Mac roześmiała się, pomimo łez szczypiących ją w oczy.

- Dzięki. Chce wziąć ślub tutaj, w czerwcu.

- Nie może. Wszystkie terminy są zarezerwowane.

- Wiem. Powiedziałam jej, ale najwyraźniej to ty jesteś moją szefową. Nas wszystkich.

- Zawsze to mówię. Zajmę się tym. Żaden problem.

- To mój problem.

- Skoro jestem twoją szefową, to mówię ci, że mój. Zadzwonię.

Parker wstała i podeszła do lustra w gabinecie w głównym domu. Sprawdziła swój wygląd, poprawiła włosy, nałożyła świeżą szminkę - i uśmiechnęła się, bo czuła się tak, jakby szykowała broń przed bitwą.

Już nie mogła się doczekać.

Nie śpieszyła się, idąc po schodach, nawet kiedy usłyszała powtarzający się, uporczywy dźwięk dzwonka. Przystanęła, żeby poprawić różę w wazonie na stole w holu, po czym z chłodnym uśmiechem otworzyła drzwi.

- Witaj, Lindo. Słyszałam, że należą ci się gratulacje.

- Ona nie traci czasu. - Linda wpłynęła do domu i obrzuciła wnętrze szybkim spojrzeniem. - To musi być dziwne, dla pieniędzy otwierać swój dom przed obcymi.

- Właściwie daje mi to wiele satysfakcji. - Parker wskazała ręką bawialnię. - Tam możemy usiąść.

Linda podeszła do sofy, zdejmując kurtkę. Niedbale rzuciła futro na poręcz, usiadła, oparła się wygodnie i założyła nogę na nogę.

- Zdaję sobie sprawę, że najpierw powinnam była przyjść do ciebie, ale sentyment kazał mi się zwrócić do córki. Chciałam podzielić się z nią szczęśliwą nowiną.

- Oczywiście. - Parker wybrała krzesło i naśladując pozę Lindy, także założyła nogę na nogę. - Musisz być bardzo podekscytowana. To wspaniały pierścionek.

- Prawda? - Linda z lubością uniosła dłoń, żeby podziwiać klejnot. - Ari jest taki troskliwy i romantyczny. Wręcz nosi mnie na rękach.

- Mac chyba wspominała, że on mieszka w Nowym Jorku. A zatem będziesz się przeprowadzać.

- Już niedługo, ale najpierw muszę się zająć tysiącem spraw. Moim domem, rzeczami.

- I Eloisą. Jestem pewna, że cieszy się na myśl, że podczas wakacji, kiedy nie będzie spędzała czasu z ojcem, zamieszka z wami w Nowym Jorku. - Parker przechyliła lekko głowę na widok pustego spojrzenia Lindy.

- Och, Eloisa jest już gotowa wyfrunąć z gniazda. Oczywiście urządzimy dla niej pokój, przynajmniej dopóki nie znajdzie własnego mieszkania. A na razie muszę zaplanować ślub. Nawet przez myśl mi nie przeszło, żeby zajął się tym ktokolwiek inny oprócz was. Naturalnie chcemy urządzić ceremonię, która będzie odzwierciedlała pozycję i status Ariego. On jest bardzo ważnym człowiekiem i - skoro mówimy o interesach - ma środki, aby pozwolić sobie na wszystko, co najlepsze. Będę chciała porozmawiać z pozostałymi dziewczętami na temat ich zadań, ale skoro już tu jestem, mogę przedstawić ci zarys tego, o co mi chodzi.

- „Przysięgi” nie są w stanie zorganizować twojego ślubu, Lindo. W czerwcu nie mamy żadnych wolnych terminów. Mamy zarezerwowane wszystkie dni, przez całe lato i jesień.

- Parker, jesteś kobietą interesu. - Linda rozłożyła dłonie. - Proponuję ci organizację wielkiego wydarzenia, takiego, które zwróci na waszą firmę powszechną uwagę i na pewno przyciągnie nowych klientów. Ari zna ważnych ludzi, więc mówię o ważnych klientach. Ponieważ całym sercem pragnę wziąć ślub tutaj, w domu dawnej przyjaciółki - za którą wciąż tęsknię - zrekompensuję wam późne zawiadomienie. Ile, twoim zdaniem, wyniesie zwolnienie dla mnie terminu w czerwcu? Powiedzmy, trzeciej soboty miesiąca.

- Masz rację, jestem kobietą interesu. - Parker patrzyła, jak Linda uśmiecha się z satysfakcją. - Prowadzę firmę, która zajmuje się świadczeniem usług naszym klientom. Mamy już kogoś na trzecią sobotę czerwca. Podpisałyśmy umowę. Kiedy daję komuś słowo, dotrzymuję go. Naprawdę powinnaś rozważyć zorganizowanie ślubu w Nowym Jorku. Jeśli chcesz, mogę ci podać nazwy tamtejszych agencji ślubnych.

- Nie chcę żadnych nazw. Powiedziałam, że chcę wziąć ślub tutaj. To dla mnie ważne, Parker. Chcę wyjść za mąż w miejscu, w którym czuję się jak w domu, z którym czuję się związana i żeby detalami zajęły się osoby, które kocham. Chcę...

- Płacz na mnie nie działa - powiedziała Parker lodowatym tonem, kiedy oczy Lindy wypełniły się łzami. - I nie obchodzi mnie, czego chcesz. Tutaj nie weźmiesz ślubu. A zatem. - Wstała. - Jeśli to wszystko, jestem zajęta.

- Zawsze myślałaś, że jesteś od nas lepsza, patrzyłaś na nas z góry, jakbyś była ważniejsza od innych. Wielcy Brownowie z Connecticut. A kim teraz jesteś, wynajmujesz swój wielki dom, ledwo wiążesz koniec z końcem, serwując drinki i biegając na posyłki.

- Jestem Parker Brown z Connecticut i zgodnie z wieloletnią rodzinną tradycją zarabiam na życie. - Wzięła kurtkę Lindy i jej podała. - Odprowadzę cię do drzwi.

- Kiedy powiem Ariemu, jak mnie potraktowałaś, wyeliminuje was z branży. Nie będziecie w stanie wyprawić tu kinderbalu. Zrujnujemy was.

- Och, Lindo, nie masz pojęcia, jak się cieszę, że to mówisz, ponieważ w tej sytuacji mogę powiedzieć coś, co od dawna leży mi na sercu. Przez wszystkie te lata patrzyłam, jak podkopujesz wiarę w siebie mojej najlepszej przyjaciółki i manipulujesz nią na każdym kroku. Przez wszystkie te lata patrzyłam, jak albo ją tłamsisz, albo ignorujesz, zależnie od kaprysu.

Z policzków Lindy odpłynął cały kolor.

- Nie masz prawa mówić do mnie w ten sposób.

- Właśnie to zrobiłam. A teraz dokończę. Nie jesteś mile widziana w tym domu. Tak naprawdę zawsze byłaś tutaj jedynie tolerowana. Ale to właśnie się skończyło. Otrzymasz zezwolenie na ponowne przekroczenie tego progu tylko wtedy, gdy Mac będzie chciała. A teraz wynoś się z mojego domu, wsiądź do samochodu i opuść moją posiadłość.

- I pomyśleć, że chciałam wam oddać przysługę.

Parker stała w drzwiach, patrząc, jak Linda wsiada do samochodu. Uznała, że tamta uwierzy we własne słowa, zanim pokona połowę drogi do domu. Próbowała oddać im przysługę. Parker odczekała, aż samochód zniknie z podjazdu, po czym wzięła kurtkę, żeby pójść do Mac.

Przyjaciółka czekała na nią w drzwiach.

- Parks, ja...

- Nie przepraszaj mnie. Tylko mnie wkurzysz. - Parker popatrzyła na wystrój studia, zauważyła opuszczoną zasłonę, poduszki na podłodze. - Masz sesję zaręczynową. Zaraz - dodała, zerkając na zegarek. - Będę się streszczać.

- Jak poszły konsultacje?

- Nie dostałyśmy tego zlecenia.

- Płakała czy wrzeszczała?

- Trochę jednego i drugiego, plus próba przekupstwa i obelgi.

- To niesamowite. Ona jest niesamowita. Naprawdę wierzy, że wszystko powinno się kręcić wokół niej. - Mac potarła palcami powieki. - Przed upływem godziny obróci kota ogonem i będzie przekonana, że to ona chciała wyświadczyć nam przysługę, podreperować nasz budżet. W duchu poczuła ulgę, kiedy odmówiłyśmy, prawdopodobnie dlatego, że nie potrafiłybyśmy sobie poradzić z taką ceremonią.

- Wychodząc, już zmierzała w tym kierunku.

- To dopiero talent. Może tym razem przetrwa. Mam na myśli małżeństwo. Wyraźnie widać, że facet ma mnóstwo forsy.

- Jasna strona? Wyprowadza się do Nowego Jorku. Mac zamilkła.

- Nie pomyślałam o tym. Ten szczegół mi umknął. To bardzo jasna strona. - Mimo to Mac westchnęła i oparła głowę na ramieniu Parker. - Och Boże, ona mnie tak męczy.

- Wiem. - Parker mocno objęła przyjaciółkę. - Weź się w garść - rozkazała.

- Wezmę.

- Chcesz po sesji wpaść na lody?

- Niewykluczone.

- Idą klienci. Nie będę ci przeszkadzać.

- Parker? Nawet gdybyśmy miały wolny termin...

- Och, kotku - powiedziała Parker wesoło, idąc do drzwi. - Za żadne skarby.

Mac rozkazała sobie nie mieć poczucia winy z tego powodu. Przynajmniej do końca sesji.

Carter włożył do teczki plik wypracowań. Do tej samej przegródki, w której schował plik klasówek. Praca domowa, pomyślał. Zastanawiał się, czy uczniowie mieli choćby blade pojęcie, ile kilogramów pracy domowej targał codziennie z klasy przeciętny nauczyciel.

Na tablicy za plecami zapisał temat wypracowania, które miał przeczytać wieczorem.

„Zanalizuj i porównaj zachowanie i sposób myślenia zakochanych Rozalindy i Jacques'a. Dlaczego, twoim zdaniem, postępują w ten, a nie inny sposób?”.

Optymizm i pesymizm, pomyślał Carter, melancholia i radość. Celem, jaki sobie wyznaczył przy dogłębnym analizowaniu sztuki, było pokazanie uczniom, co kryło się pod powierzchnią lekkiej komedii romantycznej, pełnej żartów i sprytnych zwrotów akcji, i pokazanie, jakie prądy znajdo­wały się pod spodem.

A przede wszystkim chciał, żeby jego uczniowie zaczęli myśleć.

- Przepraszam? Doktor Maguire?

Spojrzał na kobietę, która stanęła w drzwiach.

- Tak. W czym mogę pomóc?

- Nazywam się Suzanne Byers, jestem matką Garretta.

- Miło mi panią poznać, pani Byers. Proszę wejść.

- Miałam nadzieję, że jeszcze pana zastanę. Nie zajmę panu dużo czasu.

- Nie ma problemu.

- Nie mogłam przyjść na zebranie, ponieważ miałam grypę. A chciałam, zwłaszcza po to, żeby z panem porozmawiać. Pewnie pan wie, że Garrett nie miał zbyt dobrego startu w akademii. Zresztą w tym roku też nie wystartował zbyt dobrze.

- Moim zdaniem zrobił znaczne postępy. Odnalazł swój rytm. Jest bystry. Jego udział w lekcjach znacznie się zwiększył, ma coraz lepsze stopnie z wypracowań i klasówek.

- Wiem. Dlatego chciałam z panem porozmawiać. Razem z ojcem Garretta zastanawialiśmy się nad zabraniem go z tej szkoły.

- Mam nadzieję, że państwo tego nie zrobią. Garrett...

- Zastanawialiśmy się - przerwała mu. - Pracowaliśmy z nim, groziliśmy, przekupywaliśmy, próbowaliśmy korepetycji. Nic nie działało i mieliśmy poczucie, że wyrzucamy czesne w błoto. Aż kilka miesięcy temu jakby nagle ktoś zapalił światło. Garrett mówi o książkach. Naprawdę się uczy. Był bardzo zawiedziony, kiedy dostał czwórkę z ostatniego wypracowania. Zaniemówiłam na dziesięć minut, gdy obiecał mi żarliwie, że następnym razem dostanie maksa.

- Mógłby. Ma potencjał.

- Mówi o panu. Doktor Maguire powiedział to, doktor Maguire myśli tamto. Poprawił stopnie z innych przedmiotów - nie na piątki, ale jest coraz lepiej. Pan tego dokonał.

- Garrett tego dokonał.

- Pan... go zmotywował, dzięki czemu mógł tego dokonać. Chciał. Mówi, że w przyszłym roku chciałby się zapisać do pana na kurs kreatywnego pisania. Myśli o zostaniu pisarzem. - Jej oczy wypełniły się łzami. - W zeszłym roku ledwo zdał, musieliśmy iść do dziekana. A teraz mówi o Szekspirze i myśli o zostaniu pisarzem.

Zamrugała, próbując powstrzymać łzy, a Carter stał, nie mogąc znaleźć słów.

- Według Garretta doktor Maguire jest całkiem spoko jak na mózgowca. Chciałam, żeby pan wiedział, że cokolwiek on zrobi, kimkolwiek zostanie, nigdy pana nie zapomni. Chciałam panu podziękować.

Carter wszedł do studia Mac lekkim krokiem, z wielką pizzą pod pachą. Mac siedziała na sofie, opierając nogi na stoliku do kawy.

- Pizza - powiedział, idąc do kuchni, żeby położyć pudełko na blacie. - Wiedziałem, że masz popołudniową sesję, a ja przyniosłem teczkę pełną klasówek, dlatego pomyślałem o pizzy. Poza tym to szczęśliwe jedzenie, a ja miałem naprawdę dobry dzień.

Mac jęknęła cicho, na co stroskany Carter podszedł do niej szybko.

- Wszystko w porządku?

- Tak. Prawie. Pizza! Mam w żołądku chyba ze cztery litry lodów. Być może osiem.

- Lody? - Usiadł na stoliku do kawy. - Urządziłaś przyjęcie?

- Nie. Może. To zależy od definicji przyjęcia. Opowiedz mi o swoim naprawdę dobrym dniu.

Carter podniósł się, żeby ją pocałować, po czym usiadł z powrotem.

- Cześć, Mackensie.

- Cześć, Carter. Masz na twarzy naprawdę szeroki uśmiech.

- Przeżyłem dziś jedną z tych wielkich chwil. Mam ucznia. Stanowił dla mnie wyzwanie, jeden z tych, co to siedzą i potrafią przekręcić wyłącznik w głowie, który pomoże im znaleźć się wszędzie, byle z dala od klasy.

- O tak, sama miałam taki wyłącznik. Bardzo użyteczny, zwłaszcza podczas wykładów na temat wojny secesyjnej albo systemów celnych.

Systemy celne uruchamiały go automatycznie. Czy twojemu wymagającemu uczniowi dobrze dziś poszło?

- Już od jakiegoś czasu nieźle mu idzie. Chodzi o to, żeby znaleźć drugi przełącznik, ten, który włącza zainteresowanie i pomysłowość. To widać w oczach, tak samo jak wyłącznik.

- Naprawdę?

- Garrett jest uczniem, który zmusza nauczyciela, aby trochę bardziej się postarał. A kiedy znajdziesz ten przełącznik, nagrodą jest naprawdę ogromna satysfakcja. To ten uczeń, któremu postawiłem czwórkę w walentynki. Albo dzień przed. Ja myślę o tamtym dniu jako o naszych walentynkach.

- Tak, pamiętam. Brawo dla Garretta.

- Dzisiaj przyszła do mnie jego matka. Zwykłe rodzice nie przychodzą, żeby dać nauczycielowi jabłko, a ona przyniosła mi cały sad. Podziękowała mi.

- Podziękowała ci. - Zaciekawiona Mac przekrzywiła głowę. - To jak cały sad?

- Tak. W mojej pracy nie chodzi tylko o przekazywanie teorii i faktów, prace domowe i stopnie. Chodzi o... znalezienie przełącznika. Ja go znalazłem u Garretta i matka chłopca przyszła mi podziękować. Teraz ty masz na twarzy naprawdę szeroki uśmiech.

- Odmieniłeś czyjeś życie. Zmieniasz ludzkie losy.

- Nie szedłbym aż tak daleko.

- Ależ to prawda. Ja dokumentuję życie, przynajmniej niektóre fragmenty. I to jest ważne, cenne. Ale ty je zmieniasz i to jest niesamowite.

Przyniosę ci pizzę. W której konsumpcji nie mogę uczestniczyć - dodała, wstając - w związku z litrami lodów w żołądku.

- Dlaczego zjadłaś cztery, a może osiem litrów lodów?

- Och - Mac wzruszyła ramionami, kiedy Carter poszedł za nią do kuchni - z łakomstwa.

- Powiedziałaś mi, że zajadasz się lodami w chwilach kryzysów emocjonalnych.

Wyjmując talerz, zerknęła przez ramię.

- Czasami zapominam, jak uważnie mnie słuchasz. Powiedzmy tylko, że nie miałam wyjątkowo dobrego dnia. A może miałam - zastanowiła się na głos. - Zależy od punktu widzenia.

- Opowiedz mi.

- To nic ważnego. A ty masz pizzę Garretta. Chcesz do niej kieliszek wina?

- Tylko jeżeli ty też wypijesz, kiedy będziesz mi opowiadać. Możemy spędzić kilka następnych minut, krążąc wokół tematu, albo możesz oszczędzić nam czasu i po prostu mi powiedzieć.

- Masz rację. Krążenie wokół tematu nadaje mu większą wagę, niż na to zasługuje. - Kolejny zły nawyk, który musi zmienić, uznała. - Moja matka znowu wychodzi za mąż.

- Och. - Carter, nalewając wino, popatrzył jej w twarz. - Nie lubisz go.

- Nie mam pojęcia. Nawet go nie poznałam.

- Rozumiem.

- Nie, nie rozumiesz. - Przykryła ręką jego dłoń. - Nie mieści ci się w głowie, że matka może wychodzić za mąż, nie pytając córki o zdanie na temat wybranka. Wątpię, żeby Eloisa go poznała albo żeby Lindzie w ogóle przyszło do głowy, by nam go przedstawić. W każdym razie w rodzinie Elliot/Meyers/ Barrington... Boże, nie wiem, jak tym razem będzie miała na nazwisko. W rodzinie Elliot/Meyers/Barrington, czwarte nazwisko nieznane, nie jada się wspólnych kolacji, więc przedstawienie nowego członka nie należy do priorytetów.

- Przykro mi, że to sprawia ci ból.

- Nie wiem, czy sprawia. I nie wiem, dlaczego czuję się zaskoczona. Ostatnim razem widziałam Lindę, kiedy rozhisteryzowana zadzwoniła tutaj o północy, a ja pojechałam do niej w cholernym deszczu i ślizgawicy, bo myślałam, że została zgwałcona, napadnięta lub Bóg wie co jeszcze.

- Co? Kiedy to było? - Odwrócił dłoń i chwycił rękę Mac. - Była ranna?

- Och, to było... tego wieczoru, kiedy miałeś zebranie w szkole i nie, nie była ranna. Tylko według standardów Lindy. Leżała skulona na podłodze i umierała, ponieważ Ari - to jej nowy narzeczony - poleciał w interesach do Paryża i nie zabrał jej ze sobą. Chciałam dzwonić na policję i po pogotowie, a ona zaczęła zawodzić o Paryżu. Odwróciłam się na pięcie i wyszłam. Punkt dla mnie, ponieważ moim zwykłym modus operandi byłoby uspokojenie jej i położenie do łóżka.

- Dlaczego nie powiedziałaś mi o tym wcześniej?

- Nie wiem. - Mac pokręciła głową, wypuszczając oddech. - Naprawdę nie wiem. To nie była jedna z tych uroczych chwil między matką a córką, więc chyba starałam się wymazać ją z pamięci. Wyszłam i powiedziałam jej, że następnym razem, gdy zadzwoni, nie przyjadę. Powiedziałam kilka okrutnych słów i wyszłam.

- One musiały zostać powiedziane, a ty musiałaś wyjść.

- Masz rację, w obu przypadkach - zgodziła się Mac. - A dzisiaj zjawia się tutaj, w nowym futrze i z diamentem wielkości zamrażarki na palcu, jak gdyby nigdy nic. To się dopiero nazywa przełącznik. Bierze ślub w czerwcu. Ariemu wszystko zostało wybaczone w związku z futrem, diamentem i oświadczynami, a Linda oczekuje, że my zorganizujemy ślub. Mamy w czerwcu istną paradę panien młodych. Każdy termin zarezerwowany. Nastąpił wybuch wściekłości, po czym moja matka udała się do Parker, która odmówiła i wyrzuciła ją za drzwi. A potem jadłyśmy lody. - Wypiła łyk wina. - Twój dzień bardziej mi się podoba.

- Musiała wiedzieć, że macie wszystko zarezerwowane.

- Nie, nie musiała. Serio, to by nawet nie przyszło jej do głowy. Linda nie widzi dalej niż czubek własnego nosa. Nie liczy się nic oprócz tego, czego ona chce. I jej złość, i szok, kiedy tego nie dostaje, są szczere. Prawdziwe. Ona ma dojrzałość emocjonalną muszki owocówki, dzięki matce, która spełniała każdą jej zachciankę i wychowała w przekonaniu, że Linda jest pępkiem wszechświata.

- Co nie oznacza, że wolno jej traktować cię w ten sposób.

- Wolno. Może robić, co jej się żywnie podoba. A ja sama jestem odpowiedzialna za swoje reakcje. I pracuję nad nimi. Oboje z Garrettem robimy postępy. Linda nie dostała tego, czego chciała.

- To tylko rezultat. Ona będzie powtarzała ten cykl. Wróci i znowu cię zrani. Ale kiedy to zrobi, będzie miała do czynienia ze mną.

- Carter, nie musisz się w to mieszać. To słodkie z twojej strony, ale...

- To nie jest słodkie. Będzie miała do czynienia ze mną.

Mac przypomniała sobie, jak Carter niemal bez mrugnięcia powieką przyjął cios wściekłego pijaka.

- Wiem, że byś sobie poradził. Ale to moja matka i ja muszę stawić jej czoło.

- Wspólne DNA nie czyni jej twoją matką. Mac milczała przez chwilę.

- Nie - przyznała w końcu - nie czyni.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

Późnym rankiem zaczął padać śnieg, a w południe świat na zewnątrz studia zamienił się w białą zamieć. Grube i gęste płatki zasypały wszelką nadzieję na odwilż w końcu lutego. Marzec, pomyślała Mac, nadchodził z pazurami i kłami lwa.

Gęsty, wirujący śnieg i wściekłe wycie wiatru sprawiły, że Mac miała ochotę skulić się pod kocem z książką i kubkiem gorącej czekolady pod ręką. Tyle że o piątej miały umówioną próbę. Najwidoczniej sobotnia panna młoda, maniaczka kontroli, nie potrafiła podporządkować sobie Matki Natury.

Znając zasady działania w takich okolicznościach, Mac przygotowała grube ubranie dla siebie i opakowanie ochronne na sprzęt. Zapakowała notatki, otworzyła szufladę, żeby wyjąć zapasowe karty pamięci - i znalazła fotografię siebie i Cartera obok jego zdjęcia, zapakowanego w pudełko.

- Muszę jeszcze dostarczyć trzecią część prezentu - powiedziała na głos i żeby sprawić sobie przyjemność, wystawiła zdjęcie na biurko. - Jako przypomnienie - ogłosiła.

Poszła na górę, żeby się przebrać, kiedy zadzwonił telefon.

- Cześć, profesorze. Gdzie jesteś?

- W domu. Odwołali popołudniowe lekcje. Okropna pogoda. Musiałem wpaść do siebie, żeby zabrać kilka rzeczy, w tym kota. Nie chcę zostawiać go w domu, na wypadek gdybym jutro nie wrócił.

- Nie. - Mac podeszła do okna i patrzyła, jak wściekły wiatr chłoszcze i wygina czubki drzew. - Nie wychodź po raz drugi w taką pogodę. Zostań w domu, w cieple, gdzie jesteś bezpieczny, żebym nie musiała się martwić o ciebie na drogach. Ja i tak zaraz idę do głównego domu. O piątej mamy próbę.

- W taką pogodę?

- Mamy plan awaryjny, który obejmuje między innymi rytualną ofiarę z kurczaka.

- Mógłbym pomóc. Wyłączając kurczaka.

- Mógłbyś, ale mógłbyś też skończyć w zaspie śnieżnej lub na drzewie. A ja muszę tylko przejść kilka metrów. - Rozmawiając, przeglądała ubrania, wybrała grube sztruksy i golf. - Parker już pewnie dzwoni do Instytutu Meteorologii.

- Żartujesz.

- Nie, tylko trochę wyolbrzymiam. - Usiadła, żeby zdjąć grube skarpety, w których chodziła po domu, po czym przytrzymała słuchawkę brodą i ściągnęła flanelowe spodnie. - Zrobimy próbę, korzystając z telefonicznego połączenia konferencyjnego, jeśli będzie trzeba, albo przez internet, jeżeli klientka ma odpowiedni komputer. Będziemy odśnieżać, zamiatać, wezwiemy pługi. Robiłyśmy to już wcześniej. O ile nie będzie zawiei i zamieci, mamy jutro ślub. Może mógłbyś być moją parą. I zabierz kota. W ten sposób obaj będziecie mogli zostać na weekend.

- Przyjedziemy. Wolałbym spędzić dzisiejszy wieczór z tobą, niż sprawdzać klasówki.

Mac włożyła sztruksy.

- A ja wolałabym być z tobą, niż użerać się z rozhisteryzowaną, obsesyjnie kontrolującą wszystko panną młodą.

- Chyba wygrałaś. Ubierz się ciepło. Może do mnie zadzwonisz, jak skończysz? Opowiesz mi, jak poszło.

- Zadzwonię. Och, poczekaj. Czy wśród tych klasówek jest praca Garretta?

- Tak.

- Mam nadzieję, że dostanie piątkę. Do zobaczenia jutro.

Mac odłożyła słuchawkę, zdjęła bluzę i włożyła golf. Złapała kosmetyczkę z przyborami do makijażu i parę pantofli ślubnych, na wypadek gdyby panna młoda ich potrzebowała.

Pięć minut później skulona przebijała się przez zaspy, w podmuchach lodowatego wiatru. To byłby cud, pomyślała, gdyby śnieżyca zelżała w ciągu najbliższych kilku godzin. Nawet wtedy goście przyjadą wściekli i zmęczeni. Zrobienie zdjęcia promiennej panny młodej będzie wymagało od Mac wszystkich jej talentów.

Albo alkoholu.

Zostawiła sprzęt w sieni, otrzepała ubranie i buty ze śniegu, po czym zajrzała do Laurel do kuchni.

Przyjaciółka pokrywała drugie z trzech pięter tortu bladoróżowym kremem.

- Poczekaj. Ja mam zapisany tort z intarsją, białym lukrem, różowymi i lawendowymi kwiatami oraz tradycyjną figurką pary młodej na szczycie.

- Zmienione na karbowany, bladoróżowy, z bukietem angielskich fiołków. Pewnie nie dostałaś wiadomości - albo szczerze mówiąc, zmiana nastąpiła tak późno, że chyba jej nie wysłałam.

- Żaden problem, zaraz zapiszę. - Mac wyciągnęła notes.

- Jak myślisz, ile razy zmieniała facetów, zanim zdecydowała się na tego, za którego jutro wychodzi za mąż?

- Aż boję się pomyśleć. Zapowiadają trzydzieści do czterdziestu pięciu centymetrów śniegu.

- Poradzimy sobie.

- My tak. Nie jestem pewna co do panny młodej.

- Laurel zabrała się do ostatniego piętra. - Parker rozmawia z nią niemal od momentu, kiedy spadł pierwszy płatek. Emma jest u siebie, zajmuje się kwiatami.

- Dziewczynka z kwiatami wciąż niesie kule?

- Na razie tak. Ja musiałam dopasować kolor kremu do róż. - Laurel przerwała, żeby wziąć różany pąk, który dostała od Emmy, i zbliżyła go do kremu. - Chyba misja wykonana. Teraz znikaj. Jeszcze muszę ułożyć kilka metrów różowego i białego lukru, zanim w ogóle skończę to maleństwo.

- Pójdę pomóc Parker.

Parker leżała z zamkniętymi oczami na podłodze swojego gabinetu i przemawiała uspokajającym głosem do mikrofonu, który razem ze słuchawkami miała na głowie.

- Wiem, Whitney. To takie niesprawiedliwe. Ale... Nie, nie mam do ciebie absolutnie żadnych pretensji. Czułabym się tak samo. Czuję się tak samo. - Otworzyła oczy, spojrzała na Mac i znowu je zamknęła.

- Jestem tutaj, żeby ci pomóc. Wszystkie jesteśmy. I mamy kilka pomysłów, które mogą... Whitney! Chcę, żebyś przestała. Posłuchaj mnie teraz. Przestań i oddychaj głęboko. Oddychaj. A teraz posłuchaj. Pogoda jest poza naszą kontrolą. Niektóre rzeczy w życiu już takie są. Liczy się to, co z nimi zrobimy, a co ty zrobisz? Poślubisz mężczyznę, którego kochasz, i rozpoczniecie razem cudowne życie. Pogoda nie może tego zmienić.

Słuchając jednym uchem, Mac otworzyła szafkę i wyjęła dla przyjaciółki butelkę wody.

- Nie płacz, skarbie. Powiem ci, co zrobimy. Będziemy się martwić dzisiaj. O piątej rozpoczniemy połączenie konferencyjne z tobą, Vince'em, orszakiem weselnym i twoimi rodzicami. Krok po kroku przejdziemy wszystko, co wydarzy się jutro. Poczekaj, tylko poczekaj. Najpierw to, co będzie dzisiaj. Powtórzymy każdy krok, nieważne, jak długo to potrwa. Wiem, jak bardzo czekałaś na dzisiejszą kolację próbną.

Przez kilka sekund słuchała z zamkniętymi oczami.

- Tak, Whitney, ale zgadzam się z twoją matką i z Vince'em. Drogi są zbyt niebezpieczne, żeby próbować sprowadzić wszystkich tutaj albo do restauracji. Umówiłam się z jednym z dostawców, żeby - jeśli się zgodzisz - dostarczono wam wspaniały posiłek. Mieszka tylko kilka przecznic od was, dowiezie wam jedzenie i nakryje do stołu. Możesz tę sytuację zamienić w tragedię, Whitney, albo w przyjęcie. Rozmawiałam z twoją matką, ona uważa, że to świetny pomysł.

Mac pochyliła się i włożyła butelkę w rękę przyjaciółki.

- Będzie miała dom pełen ludzi i razem z córką urządzi przyjęcie. Zjecie kolację, napijecie się wina z rodziną i przyjaciółmi, a ogień będzie trzaskał w kominku. Będziesz miała kolację próbną jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną i w ten sposób obrócisz niefortunny zbieg okoliczności w zabawę i radość.

- Cholera, jesteś dobra - szepnęła Mac.

Parker uniosła powieki i przewróciła oczami.

- Właśnie tak. Pozwól, że ja będę się martwić o jutro. Obiecuję ci, że bez względu na pogodę jutrzejszy dzień będzie cudowny. A co najważniejsze, poślubisz Vince'a. Teraz chcę, żebyś się zrelaksowała i dobrze bawiła. Wszyscy będziemy się dobrze bawić. Oddzwonię do ciebie. Tak. Obiecuję. Idź pomóc matce.

Parker zdjęła słuchawki.

- Boże!

- Założę się, że już się nie martwi dziewczynką z kwiatami.

- Nie, jest zbyt zajęta przeklinaniem wszystkich bogów. - Parker usiadła, odkręciła butelkę i wypiła bardzo, bardzo długi łyk. - Nie winię jej za to, że jest zła. Kto by nie był? Ale ślub w zimie oznacza, że może padać śnieg. W końcu mieszkamy w Connecticut. Jednak według niej ten śnieg to osobista zniewaga, mająca zrujnować jej życie. Trzydzieści do czterdziestu pięciu centymetrów.

- Dostałam biuletyn.

- Musimy wezwać pługi do parkingu i podjazdu, odśnieżyć ścieżki, werandy i tarasy. - Parker wypiła kolejny łyk i zrobiła to, co sama poradziła Whitney. Wzięła głęboki oddech. - Piaskarki i pługi już wyjechały na drogi, więc musimy zaufać, że zrobią, co do nich należy.

- Samochód z napędem na cztery koła?

- Firma od limuzyn może wypożyczyć hummera. Pan młody jest skłonny zapomnieć o limuzynie i przywieźć druhny swoją terenówką. Rozmawiałam z całym personelem. Nie powinnyśmy mieć z nimi problemów.

- W takim razie chyba lepiej pójdę po łopatę.

O ósmej śnieg padał pojedynczymi płatkami. Mac siedziała z przyjaciółkami w kuchni i pałaszowała wołowy gulasz pani G.

- Kiedy ona wraca? - zapytała. - Kończą nam się zapasy.

- Pierwszego kwietnia - odpowiedziała Parker. - Jak zawsze. Poradzimy sobie. Jutro też damy radę. Właśnie rozmawiałam z bardzo szczęśliwą, lekko wstawioną panną młodą. Doskonale się bawią. Mają urządzenie do karaoke.

- Odśnieżyłyśmy, na jutro zapowiadają czyste niebo i dwa stopnie. Wiatr już zelżał. Tort czeka w chłodziarce i jest dziełem sztuki.

Emma skinęła Laurel głową.

- Kwiaty tak samo.

- Z samego rana przyjdą dzieciaki, odśnieżą ścieżki, werandę i tarasy - dodała Parker. - Więc to też już możemy wykreślić z naszej listy.

- Dzięki Bogu - powiedziała Emma z uczuciem.

- Poprosiłam ojca panny młodej, żeby robił zdjęcia podczas dzisiejszej kolacji. Pobawię się nimi, ułożę coś zabawnego w jednym z mniejszych albumów. Damy go pannie młodej w prezencie. A teraz - Mac wstała - idę do domu, zanurzę obolałe ciało w gorącej kąpieli.

Poszła do studia wśród rzedniejących płatków śniegu, po lśniących ścieżkach. Ten widok przypominał jej Cartera i to, jak zabrał ją na spacer, zamiast pozwolić, żeby użalała się nad sobą.

Zadzwoni do niego. Zanurzy się w gorącej kąpieli, z kieliszkiem wina, w blasku świec - i zatelefonuje do Cartera. Zastanowiła się, jak by zareagował na seksowny telefon i usłyszała swój własny śmiech. Ciągle ją zaskakiwał. Mogła się założyć, że Carter był mistrzem erotycznych pogaduszek.

Weszła do domu i wsłuchała się w ciszę. Lubiła ten spokój, swoją własną przestrzeń. Zabawne, ale Carter swoją obecnością nie zakłócał ani jednego, ani drugiego. Sprawiał jedynie, że bardziej należały do nich obojga. Ich spokój, ich przestrzeń.

Dziwaczna myśl.

Zdejmując płaszcz, Mac zerknęła na zdjęcie, które stało na biurku. Ładnie razem wyglądali.

Podobał jej się etap, na którym byli, pomyślała, wchodząc po schodach. Nie do końca związani, z wygodnym miejscem na własną przestrzeń. Bez nacisku.

Weszła do sypialni, rzuciła pantofle, które w końcu nie były jej potrzebne, w stronę garderoby. Zdjęła kolczyki i położyła je na toaletce.

Nagle zatrzymała się i wypuszczając głośno powietrze, rozejrzała dookoła. Nie pościeliła rano łóżka. Rzuciła ubrania na krzesło. Skarpetki też. Jej piękna garderoba... Nie była pobojowiskiem, ale dlaczego powiesiła szarą koszulę z białymi? A czarna spódnica powinna wisieć w dziale spódnic, nie marynarek. Gdzie wisiała marynarka Cartera.

Wróciła do starych nawyków, pomyślała z obrzydzeniem. Teraz na wszystko miała miejsce, więc dlaczego nie mogła tam tego chować. By mieć kontrolę nad swoją przestrzenią, rzeczami, swoim...

Życiem, pomyślała.

Ponieważ była bałaganiarą, musiała to przyznać. Ponieważ jej życie też nie było uporządkowane. Ponieważ marynarka Cartera wisiała wśród jej marynarek, i co z tego? Skarpetki się gubiły, pościel mięła. Jej matka była egoistką, ojca nic nie obchodziło.

I czasami podczas próby twojego ślubu pada śnieg.

Co powiedziała Parker?

Niektórych rzeczy w życiu nie sposób kontrolować. Możesz obrócić je w tragedię lub przyjęcie.

Albo, pomyślała Mac, możesz odmówić zrobienia kolejnego kroku. Możesz nie chcieć wziąć tego, czego najbardziej pragniesz, ponieważ boisz się, że pewnego dnia to stracisz.

Zbiegła z powrotem na dół i wzięła do ręki fotografię.

- On mi się po prostu przydarzył - powiedziała cicho, patrząc na siebie razem z Carterem. - Wkroczył w moje życie i wszystko się zmieniło.

Podniosła wzrok na zdjęcie trzech dziewczynek pod krzakiem białych róż. I błękitnego motyla na bukiecie z dzikich fiołków i dmuchawców.

Oddech zaczął jej się rwać, aż musiała przycisnąć dłoń do serca. Oczywiście. Oczywiście. To było absolutnie jasne, wystarczyło tylko spojrzeć.

- O mój Boże. Na co ja jeszcze czekam?

Z kotem grzejącym mu stopy i cichą muzyką w tle, Carter wyciągnął się na kanapie w salonie z książką i szklaneczką jamesona.

Już wcześniej spędzał w ten sposób zimowe wieczory, z kotem i książką za całe towarzystwo. Sprawiało mu to przyjemność.

Żałował, że nie miał ognia. Oczywiście najpierw musiałby zbudować kominek, ale ogień byłby miłym akcentem. Jak w sztuce teatralnej pod tytułem „Wieczór w domu”.

Profesor z kotem czyta wieczorem książkę przed kominkiem, a za oknem pada śnieg.

Oczami duszy widział zdjęcie, które zrobiłaby Mackensie, i ta myśl jednocześnie sprawiła mu przyjemność i go rozbawiła.

Tak bardzo by chciał, żeby tu z nim była. Leżałaby na kanapie naprzeciwko, tak żeby widział jej twarz za każdym razem, kiedy podniósłby wzrok znad książki. Dzieliliby ze sobą tę zimową noc i wyimaginowany ogień.

Pewnego dnia, pomyślał, kiedy będzie gotowa. Jakaś jego część była gotowa w chwili, gdy tylko znowu ją zobaczył - nie było sensu temu zaprzeczać. Pokochał, zanim zobaczył, parafrazując Rozalindę. A reszta Cartera bardzo szybko dogoniła tę część. Ale Mac nie nosiła, jak on, w sobie tej iskry, tego dawnego płomienia, który tylko czekał, żeby rozgorzeć na nowo.

Kobieta i mężczyzna, tym razem już nie chłopiec i dziewczynka.

Nie mógł mieć do niej pretensji, że potrzebowała więcej czasu.

- Cóż, może troszeczkę - powiedział do Trójnoga. - Nie tyle o to, że potrzebuje więcej czasu, ile że nie ufa samej sobie. Jak kobieta, która ma w sobie tyle miłości, może w nią nie wierzyć? Wiem, wiem, Najdroższa Mamusia, Nieobecny Tatuś. Dużo blizn.

Dlatego poczeka. Będzie ją kochał, będzie przy niej. I będzie czekał.

Wrócił do książki, pozwalając, by cisza i fabuła go ukoiły. Uniósł szklaneczkę, upił mały łyk. Na dźwięk łomotania do drzwi dłoń mu drgnęła i whisky chlapnęła na koszulę.

- O cholera.

Zdjął okulary i razem z książką odłożył na stół. Trójnóg usiłował zaprotestować, kiedy Carter wysunął spod niego stopy.

- To nie moja wina, tylko tego, kto jest na tyle szalony, żeby w taką pogodę wychodzić z domu.

Wstał z ociąganiem, kiedy nagle uderzyła go myśl, że ktoś mógł mieć wypadek i przyszedł do niego po pomoc. Przyśpieszył kroku, wyobrażając sobie stłuczki i karambole na śliskich drogach. Otworzył drzwi i nagle miał w ramionach Mac.

- Carter!

- Mackensie. - Poczuł rosnącą panikę. - Co się dzieje? Co się stało?

- Wszystko. - Odwróciła głowę i przycisnęła wargi do jego ust. - Wszystko się stało.

- Dom? - Znowu oczami duszy zobaczył ogień. - Był pożar? Czy...

- Nie. - Mac mocno go objęła. - Ty mnie znalazłeś.

- Jesteś przemarznięta. Wejdź do środka. Musisz usiąść. Cokolwiek się stało, zaraz...

- Zapomniałam rękawiczek. - Roześmiała się i znowu go pocałowała. - Zapomniałam włączyć ogrzewanie w samochodzie. Zapomniałam pościelić łóżko. Nie wiem, dlaczego myślałam, że to istotne.

- Uderzyłaś się w głowę? - Odsunął ją trochę, żeby zajrzeć jej w oczy. Nie wydawały się zamglone, co najwyżej lekko szalone. - Piłaś? I prowadziłaś w taką pogodę. Nie możesz...

- Nic nie piłam. Myślałam o winie i seksownym telefonie w wannie, ale to było, zanim zdałam sobie sprawę, że nie pościeliłam łóżka ani nie wrzuciłam skarpetek do kosza z brudną bielizną. - Pociągnęła nosem. - Ale ktoś tu pil. Czy to whisky? Pijesz whisky?

- Czasami. Jest zimno i pada śnieg i... Poczekaj chwilę.

- Widzisz? Ciągle mnie zaskakujesz. Carter pije whisky w zimowe wieczory. - Odsunęła się od niego na chwilę. - I umie przyjąć cios w twarz. Kupuje diamentowe kolczyki i śmieje się w kuchni ze swoim ojcem. Och, tak bardzo żałuję, że nie miałam wtedy aparatu, utrwaliłabym tę chwilę i pokazała ci. Potrzebna mi jeszcze jedna szansa, kiedy nie będę się zmagać z nerwami i zazdrością. Ale mam dla ciebie inną fotografię.

Wyjęła pudełko z przepastnej kieszeni płaszcza.

- Trzecia część prezentu.

- Na litość boską, jechałaś taki kawał drogi po tej ślizgawicy, żeby dać mi zdjęcie? Mogłaś mieć wypadek, zostać ranna. Mogłaś...

- Tak, mogłam. Wypadki się zdarzają. Ale nic mi się nie stało i jestem tutaj. Otwórz.

Carter przegarnął palcami włosy.

- Pomogę ci zdjąć płaszcz.

- Sama go zdejmę. Otwórz. - Zdjęła okrycie i rzuciła je na barierkę schodów. - Tak właśnie robię. Rzucam płaszcz byle gdzie. A tobie to nawet nie przeszkadza. Może pewnego dnia zacznie. I co z tego? Otwórz, Carter.

Odwiązał wstążkę, otworzył pudełko. I uśmiechnął się do swojej twarzy przytulonej policzkiem do twarzy Mac. Przypomniał sobie tamten pocałunek, jej radość z prezentu. Ciepło, które poczuł, dotyk jej skóry na twarzy.

- Jest cudowne.

- To prawda. Ja zatrzymałam jedno zdjęcie pocałunku. Nie wiedziałeś, że je zrobiłam. To cudowny pocałunek, fantastyczna fotografia. Ale to... to my. Patrzymy przed siebie, w przyszłość. Dziś wieczorem, po pracy, próbowałam się zmierzyć ze sprawami, których nie można kontrolować, nie można przewidzieć, czy będą dobre czy złe, wesołe czy smutne. A potem jeszcze garderoba. Pomieszałam koszule i wisiała tam twoja marynarka.

- Och, musiałem ją tam schować, kiedy...

- To nie ma znaczenia. O to właśnie chodzi. Nie ma znaczenia, że moja matka jest moją matką albo że czasami nie wszystko idzie tak, jak sądziłeś, że pójść powinno. Liczą się chwile. Wiem o tym lepiej niż ktokolwiek inny, ale nigdy nie pozwoliłam, żeby to dotyczyło mnie. Nie mnie. Ludzie są ważni, co czują, w jaki sposób się łączą, kim są w pojedynkę i razem. To wszystko ma znaczenie, nieważne, jak szybko mija chwila. Może dlatego, że mija. Ważne jest tylko, że ty jesteś błękitnym motylem. - Jestem... czym?

- No, profesorze, doktorze Maguire. Wiesz wszystko o metaforach, analogiach i symbolizmie. Przyfrunąłeś do mojego życia i niespodziewanie w nim wylądowałeś. Może to cud. I powstał obraz. Tylko potrzebowałam chwili, żeby go dostrzec.

- Ja nie jestem... Och, zdjęcie. Ślub, który urządziłyście, kiedy byłyście małe.

- Objawienia. Doznałam go wtedy i miałam dzisiaj drugie. Chcę tego. - Wyjęła mu zdjęcie z dłoni. - Chcę... Tutaj. - Rozejrzała się wokół siebie, wybrała miejsce na jednej z półek z książkami. - Chcę tego. Dobrze tu wygląda, prawda?

Carter poczuł, jak coś ściska mu serce.

- Tak. Idealnie tu pasuje.

- Nikt mi nie da gwarancji. A dlaczego miałabym je dostać? To nie samochód ani komputer. To życie, które jest pogmatwane i czasem się rozpada. To obietnica, że będę próbować. Chcę obiecać, że będę się starać, Carter.

Podeszła do niego i ujęła jego twarz w dłonie.

- Carterze Maguire, kocham cię.

Pięść zaciśnięta wokół serca Cartera otwierała się i zaciskała. Oparł czoło o czoło Mac.

- Powtórz to jeszcze raz, dobrze?

- To pierwszy raz, kiedy wypowiadam te słowa - to znaczy w ten sposób. Nie wiem, dlaczego myślałam, że to będzie takie trudne. Nie jest. Kocham cię. Kocham to, czym razem jesteśmy. Schrzanię coś. Ty też, nie jesteś idealny. Będziemy się ranić i pobudzać do śmiechu. Będziemy się kochać i kłócić. Chcę, żebyśmy sobie obiecali, że spróbujemy nigdy nie pozwolić temu drugiemu odejść. Spróbujemy - to jedyne, co możemy zrobić.

Ich usta spotkały się na chwilę, po czym Mac odchyliła głowę.

- Był jeden moment, który połączył wszystko w chwilę absolutnej jasności. I muszę ci o nim opowiedzieć. Nie mogłam czekać. To ty jesteś dobry w czekaniu.

- Było warto. Zobacz, co dostałem.

- Chcę ci coś powiedzieć. W walentynki - w nasze walentynki - kiedy w tym pudełeczku nie było pierścionka, gdzieś w głębi serca poczułam rozczarowanie. I to mnie przeraziło. Teraz się nie boję.

Carter spojrzał jej w oczy i serce mu zabiło mocniej od tego, co w nich dostrzegł.

- Chcę spędzić z tobą życie, Mackensie.

- Proszę cię, żebyś poprosił mnie o rękę. Delikatnie musnął ustami jej czoło.

- Kocham twoją twarz, i twoje dłonie. - Ujął je i pocałował. - To, jak wyglądasz, kiedy trzymasz aparat albo garbisz się nad komputerem. Mam w głowie, w sercu, dziesiątki obrazów, zdjęć, chwil z tobą. Chcę je zbierać przez resztę życia. Wyjdź za mnie.

- Tak.

- Tak. - Przyciągnął ją do siebie i przytulił. - Ona powiedziała „tak”. Pobierzmy się w czerwcu.

Mac odsunęła się.

- W czerwcu? Wszystkie terminy mamy zarezerwowane. To... - Zmrużyła oczy, kiedy Carter wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zabawny z ciebie facet, Carter.

Roześmiał się i znowu ją objął.

- Biorę pierwszy wolny termin, jeśli to wam odpowiada.

- Umowa stoi. A skoro mowa o moich wspólniczkach, pozwól mi powiedzieć, że „Przysięgi” z radością zaoferują swoje usługi i obiecują zorganizować ślub idealny.

- Mam ciebie. Już jest idealnie.

Przytuliła się do niego mocno, gdy ją całował, a potem położyła mu głowę na ramieniu.

Z półki uśmiechały się do niej twarze ich obojga. Chwile przychodziły i mijały. To miłość splatała je razem we wspólne życie. A Mac miała miłość.


„Clueless” - film opowiadający o nastolatce, która stara się połączyć ze sobą dwójkę samotnych nauczycieli, a gdy jej się to udaje, odkrywa, że może pomagać innym (wszystkie przypisy od tłumaczki).

 „Emma” - komedia omyłek, w której centrum znajduje się tytułowa bohaterka, Emma Woodhouse - młoda, piękna, świetnie urodzona i posażna panna, która po zamążpójściu swojej nauczycielki postanawia poświęcić się kojarzeniu szczęśliwych małżeństw.

 „Zabić drozda” - amerykański film fabularny z 1962 roku na podstawie powieści amerykańskiej pisarki Harper Lee pod tym samym tytułem. Eksponując jeden z dwóch głównych wątków powieści, opowiada o trudnych początkach walki z rasizmem na południu Stanów Zjednoczonych: adwokat z niewielkiego miasteczka zostaje obrońcą Murzyna niesłusznie oskarżonego o gwałt na białej kobiecie.


Godiva - znana amerykańska firma cukiernicza.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Nora Roberts Portret anioła
Nora Roberts Pasja życia
Nora Roberts Cienie nocy
Nora Roberts Miłość na deser
Nora Roberts Szczypta magii
Nora Roberts Cykl In Death (09) Aż po grób
Nora Roberts Błękitna zatoka
Saga rodu Quinnow 04 Blekitna zatoka Nora Roberts
Blekitna zatoka Nora Roberts
Sztuka podstepu Nora Roberts
01 nora roberts the best mistake
Nora Roberts Z nakazu sądu
Nora Roberts Obiecaj mi jutro
Nora Roberts Tajemniczy sąsiad
Nora Roberts Home For Christmas
Nora Roberts Spełnić marzenia Pieśń gór
The Pride of Jared MacKade Nora Roberts

więcej podobnych podstron