GŁOSY LETNIEGO DNIA
Na maszcie powiewała czerwona flaga, kiedy podjeżdżał pod dom. Wszedł do środka. Cisza.
– Peggy – zawołał. – Peggy!
Żadnej odpowiedzi. Ani żony, ani żadnego z dzieci nie było w domu.
Wyszedł na dwór i spojrzał na ocean. Fale piętrzyły się na wysokość dziesięciu stóp, a między zaznaczoną wodorostami granicą przypływu i grzywaczami otwartego Atlantyku kipiał szeroki na mniej więcej osiemset jardów pas piany. Plaża była pusta, tylko jakaś wysoka dziewczyna w czarnym kostiumie kąpielowym, obok której kroczyły dwa syjamskie koty, szła brzegiem. Jej długie, opadające na plecy jasne włosy szarpał wiatr. Nogi i ramiona odcinały się od tła morza kolorem kwietnego pyłku, a koty oplatały jej kostki małą, bladą dżunglą. Była zbyt daleko, by mógł ocenić, czy jest ładna, czy nie, zresztą nie patrzyła w jego stronę. Ucieszyłby się jednak, gdyby okazała się jego znajomą. Na tyle bliską, by mógł ją zawołać, stwierdzić, że się uśmiechnęła i czeka na niego, a potem poszliby razem wzdłuż morza, w towarzystwie tygrysich maskotek, i opowiedziałaby mu przy huku przyboju, dlaczego dziewczyna taka jak ona spaceruje sama po pustej plaży w pogodne letnie popołudnie.
Patrzył, jak maleje w oddali, a koty barwy pustyni niemal zlewają się z piaskiem. Zamigotała po raz ostatni na oślepiającym tle fal, po czym plaża na powrót opustoszała.
Pogoda nie zachęcała do kąpieli, dziewczyna odeszła, on zaś nie miał ochoty obijać się samotnie po domu, wszedł więc do środka, przebrał się, wsiadł w samochód i pojechał do miasta. Na szkolnym boisku jacyś chłopcy, młodzieńcy i paru podtatusiałych sportowców, którzy pożałują w niedzielę rano, że w sobotnie popołudnie dopadli ślizgiem drugiej bazy, rozgrywali towarzyski mecz baseballowy.
Dostrzegł syna, grającego na środkowym zapolu. Zatrzymał auto, siadł i wyciągnął się na rozgrzanych w słońcu deskach ławek wzdłuż linii trzeciej bazy – wysoki mężczyzna o swobodnych ruchach i lwiej, rakowatej czuprynie, ubrany w sportowe spodnie i niebieską, bawełnianą koszulkę bez rękawów – strój rozleniwionego urlopowicza. Pociągła twarz o nieregularnych rysach nosiła – co raczej nie powinno zaskakiwać – ślady wypitych drinków i przepracowania. Nie był już młody i choć z daleka jego smukła sylwetka i sposób poruszania przydawały mu pozory młodości, widać było, że ma już swoje lata i swoje przeżył. Zaznaczało się to szczególnie wokół oczu, smoliście innych, nie odbijających prawie światła, nakrytych ciężkimi powiekami i ocienionych linią gęstych rzęs, które w zestawieniu z oliwkowym odcieniem napiętej na wystających kościach policzkowych skóry nasuwały myśl o jakiejś zagadkowej, śródziemnomorskiej żałobie. Gdy witał się z paroma graczami i widzami, wrażenie melancholii znikało momentalnie, zatarte przez jego dobry humor i przyjazny ton głosu. Połączenie tego głosu z rysami twarzy znamionowały człowieka, który bywa przygnębiony i nieraz cyniczny, lecz rzadko podejrzliwy. Należał do ludzi, którzy pozwalają się oszukiwać w rzeczach drobnych. Naciągali go taksówkarze, pracownicy, dzieci i kobiety. Dostrzegał to, ilekroć się zdarzało, lecz z miejsca puszczał w niepamięć.
Na boisku pałkarz kucał, starając się wygrać u pitchera bazę za darmo. Liczył piętnaście lat i był drobny jak na swój wiek. Pitcher natomiast mierzył sześć stóp i trzy cale wzrostu i grał w drużynie uniwersytetu Columbia w 1947.
– Chciałby pan wejść na moje miejsce, panie Federov? – zawołał trzeci pałkarz, osiemnastolatek, Andy Roberts. – Obiecałem być w domu przed czwartą.
Nie, Andy, dziękuję – odkrzyknął. – W ubiegłym sezonie miałem siedem i dwie dziesiąte procenta skuteczności, więc zawiesiłem buty na kołku.
Chłopiec roześmiał się.
Niech pan spróbuje, może w tym roku będzie pan miał lepszy sezon.
Wątpię. Po pięćdziesiątce rzadko wzrasta człowiekowi przeciętna.
Pałkarz doczekał się bazy na darmo, odrzucił pałkę i pobiegł w jej stronę. Federov pomachał do syna na środkowym zapolu. Syn odwzajemnił jego gest.
Andy, jak idzie Mike’owi?
Dobry w polu, ale marny pałkarz – zawołał Andy.
To rodzinne. Mój ojciec też nie trafił w życiu w podkręconą piłkę.
Następny gracz na pałce palnął mocną piłkę na prawe zapole. Michael zręcznie złapał ją w biegu wyciągniętą do góry ręką, a potem okręcił się i odrzucił ją mocno i celnie na pierwszą bazę, zmuszając gracza, który z niej wybiegł, do spiesznego powrotu, by zdążyć przed piłką. Michael był leworęczny i poruszał się z tą szczególną gracją, jaką
wedle obserwacji Federova – odznaczają się mańkuci we wszystkich dyscyplinach sportu. Ani w rodzinie Federovów, ani w rodzinie jego żony nigdy – o ile wiedział – nie było mańkutów, toteż dziwił się niekiedy temu genetycznemu odstępstwu i brał je za oznakę wyróżnienia, zagadkowego naznaczenia, choć nie umiałby powiedzieć, czy oznaczało dobrą, czy złą wróżbę. Siostra Michaela, która miała jedenaście lat i była – co Federov często jej wytykał – zanadto jak na swój wiek rezolutna, dokuczała z tego powodu bratu. „Lewus, lewus – drażniła się, gdy ją czymś zezłościł. – Stare Papieżysko Lewus Pierwszy”.
Gdy przyszła jego kolei na ujęcie pałki Stare Papieżysko Lewus Pierwszy strzelił świecę do shortstopa, po czym podszedł i usiadł obok ojca.
Cześć, tato – lekko, ale z czułością dotknął jego ramienia. – Co słychać w zatrutym mieście?
Trucie – odparł Federov.
Prowadzili z bratem firmę budowlaną, na ich biurkach leżała masa rozgrzebanej roboty, lecz prawdziwym powodem, dla którego spędzili to gorące, sobotnie przedpołudnie w Nowym Jorku, była podjęta przez Louisa próba dojścia do porozumienia z trzecią żoną (rozwodził się z nią właśnie dla poślubienia czwartej), która aż się paliła do wszczynania mściwych i skandalicznych kroków sądowych. Louis był architektem firmy i przez tę więź ze sztuką – oraz subtelną urodę – wciąż padał łupem kobiet i dostarczał stałych dochodów prawnikom.
A gdzie mama? – spytał syna Federov. – Nie zastałem nikogo w domu.
Na brydżu, u fryzjera, pojęcia nie mam – odpowiedział od niechcenia Michael. – Kobiety, rozumiesz. Zjawi się na kolacji.
No myślę.
Drużyna Michaela przechodziła do obrony, wziął więc rękawicę i wrócił na swoją pozycję.
Mike – zawołał za nim Federov – zamachnąłeś się na za wysoką piłkę, wiesz o tym?
Wiem – odkrzyknął Michael. – Już taki ze mnie zatwardziały grzesznik.
Miał trzynaście lat, lecz – podobnie jak jego siostra – był molem książkowym i nadużywał książkowych wyrażeń.
Pięć minut później wybuchła sprzeczka z powodu dyskusyjnej decyzji sędziego na pierwszej bazie i paru chłopców rozwrzeszczało się bez złości: „Ty dupo wołowa!” i „Zabić sędziego!”
Przestańcie! – krzyknął ostro Federov.
I ogarnęło go nagle zdumienie – nie mniejsze niż skarconych – z powodu szorstkości własnego głosu. Uciszyli się, choć popatrywali na niego ze zdziwieniem. Demonstracyjnie odwrócił wzrok. Słyszał te okrzyki setki razy przedtem, podobnie jak oni, nie miał jednak ochoty wyjaśniać przyczyn swojego wybuchu. Odkąd zastrzelono prezydenta starał się – czasem świadomie, czasem nie – unikać słów takich jak „zabić”, „zamordować”, „zastrzelić”, „strzelba”; opuszczał je, gdy tylko mógł, w tym, co czytał, i wystrzegał się rozmów, w których mogłyby paść. Opowiadano mu o zamieszczonym w pewnej gazecie w Dallas szyderczym, obwiedzionym czarną ramką ogłoszeniu powitalnym przed przyjazdem prezydenta, czytał o duchownym, który powiedział, że dziatwa szkolna w tym mieście wybuch- nęła radością na wiadomość o zamachu i słyszał od sędziego liniowego „New York Giants”, że po meczu jego drużyny rozegranym w Dallas dziesięć dni po morderstwie, za ich klubowym autokarem jechał przez śródmieście kabriolet pełen gimnazjalistów obojga płci skandujących: „Kennedy won, tera Johnson, Kennedy won, tera Johnson”.
Normalne dzieciaki – nie mógł wyjść ze zdumienia sędzia liniowy – takie same dzieciaki jak inne. Dasz wiarę? I nikt ich nie próbował powstrzymać.
Dzieciaki, normalne dzieciaki. Jak ci chłopcy tu na boisku. Jak jego własny syn, w takich samych niebieskich dżinsach, chodzący do takich samych szkół, słuchający tej samej okropnej muzyki z radia i telewizji, grający w te same popularne gry. Dzieciaki, kochane przez rodziców, jak on kochał syna i córkę, wywrzaskujące plemienną pieśń nienawiści nad zabitym człowiekiem, lepszym, niż któremukolwiek z nich będzie dane zostać.
Cholera, żachnął się w duchu. Nie mogę się tym w nieskończoność zadręczać.
Wysiłkiem woli zmusił się do zapadnięcia w senne, popołudniowe otępienie. Po chwili – wyciągnięty na plecach, ukołysany powolnym, znajomym rytmem gry – przyglądał się boisku spod półprzymkniętych, rozgrzanych słońcem powiek, patrząc leniwie, jak chłopcy przebiegają z bazy do bazy, chwytają dolne piłki, zmieniają strony. Bez dumy, ale i bez zaniepokojenia stwierdził, że jego syn popisał się dwa razy dobrym zagraniem, a raz sknocił. Michael był wysoki i barczysty jak na swój wiek i Federov znajdował naturalną chyba dla ojców przyjemność w obserwowaniu ruchów syna, który – gibki, opalony na czekoladowo – uwijał się na rozległych, zielonych łęgach zapola.
Po chwili, niemal sam w rzędach ławek, zapadł w drzemkę i ten mecz zlał mu się z innymi meczami, rozgrywanymi przed wielu laty przez graczy innych pokoleń – w Harrison w stanie New Jersey, gdzie dorastał, na campusach college’ów (nigdy nie był aż tak dobry, mimo swej szybkości i pewności chwytu na zapolu, żeby wejść do reprezentacji). Odgłosy te same od lat, wieczne dźwięki amerykańskiego lata: uderzenia pałki w piłkę, okrzyki graczy wewnętrznego pola, głuche pacnięcia piłki o rękawice catcherów, sędziowie wołający „trzeci strike i jesteś out”. Tyle pokoleń obiegało bazy, od czterdziestu lat unosił się kurz, wzbity przez wślizgi graczy biegnących od trzeciej, martwi już dziś chłopcy uderzali hity za dwie bazy, sławni ludzie popełniali kiksy na pozycji shortstopa, zapomniani przyjaciele ostukiwali z gliny buty przed wejściem na pałkę, zza dziesięcioleci dolatywały przy flajach ostrzegawcze okrzyki trenerów „Tag up, tag up!”. Dalekie, śmiertelne zmiany szczenięcych i młodzieńczych lat...
1927
Benjamin Federov trzymał za rękę swojego brata Louisa. Obaj byli już w poprzednim roku na obozie, lecz rodzice przykazali Benjaminowi na odjezdnym, żeby opiekował się Louisem, który miał dopiero dziewięć lat.
Obóz znajdował się w stanie Vermont i płynęło się tam z Nowego Jorku nocnym rejsem do Fali River a dalej jechało autobusami. Wieczorem 30 czerwca 1927, na długo przed godziną wypłynięcia, barak u wylotu Fulton Street począł się zapełniać chłopcami i rodzicami oraz wychowawcami, którym los przydzielił na najbliższe dwa miesiące zadanie strzeżenia kochanych skarbeczków przed utonięciem, ukąszeniem węża, tęsknotą za domem i deprawacją moralną. Tu i ówdzie pochlipywał jakiś brzdąc przerażony pierwszą rozłąką z rodzicami, lecz poza tym w starej, mrocznej szopie, przesiąkniętej zapachem soli i składowanych tam przez lata cuchnących ładunków, panował radosny harmider – matki całowały na pożegnanie swe pociechy, ojcowie szukali wychowawców, aby ich uprzedzić, że ich synowie się moczą, cierpią na somnambulizm lub chorują na zatoki, więc nie wolno im nurkować. Zaświstały gwizdki, w ostatniej chwili odnalazły się zawieruszone gdzieś rakiety tenisowe – i od podniecającej wspinaczki na trap zaczęły się wakacje.
Benjamin, chcąc się okazać człowiekiem kulturalnym, zaczekał, aż większość chłopców wejdzie na pokład, i dopiero wtedy – prowadząc Louisa za rękę – ruszył w górę. Już wówczas zaznaczała się różnica między braćmi. Starszy był wysoki i postawny jak na swój wiek, miał ruchy i umięśnienie sportowca i zdawała się go rozpierać fizyczna i umysłowa niecierpliwa energia. Młodszy, przypominający rezolutnego cherubinka o złocistych lokach, był natomiast cichy, marzycielski, zamknięty w sobie, ani towarzyski, ani odludek, oszczędny w uczuciach, nie odznaczający się pewnością siebie i przy tym wszystkim uparty jak osioł. Sprowokowany okazywał się ponadto – fakt dość zaskakujący – strasznym zabijaką i na ulicy, przy której państwo Federov mieszkali w Harrison, regularnie bijał chłopców o dwa i trzy lata od siebie starszych.
Ojciec Louisa i Benjamina, Israel Federov, w wieku sześciu lat przyjechał z Rosji wraz z rodziną, która ostatecznie miała się powiększyć do ośmiorga potomstwa. Wzrastał wśród zwykłych dla wschodnich dzielnic Nowego Jorku zagrożeń i ciężkiej pracy i dopiero w latach dwudziestych, kiedy na przedmieściu Newark założył ze wspólnikiem mały handelek częściami samochodowymi, zaczęło mu się jakoś powodzić. To, że obecnie, w roku 1927, stać go było na wydanie 600 dolarów, by zapewnić synom wakacje w górach, zakrawało w jego oczach na cud. Już wcześniej świadomość kolosalnej różnicy między życiem, jakie wiódł w Ameryce, a tym, jakie wieść by mu przyszło, gdyby jego rodzina nie wyemigrowała z Rosji, uczyniła zeń najgorliwszego z zagorzałych patriotów. Nie bacząc na to, że miał żonę i dziecko (zaś drugie było w drodze) zaciągnął się w 1917 do wojska, stawiając matkę Benmnina wobec konieczności utrzymywania się z lekcji gry na pianinie oraz skronmiutkiego wsparlia, jakiego mogła udzięlić pod nieobecność jej męża niewiele od niej bogatsza rodzina.
Israel był tak oddany temu, co poczytywał sobie za święty obowiązek wobec kraju, który go przygarnął, że jedną z nielicznych rozpętanych przez siebie kłótni rodzinnych wszczął na ten właśnie temat. Miał on młodszego brata, Samuela, młodzieńca podówczas dwudziestoletniego, który uczył się na pianistę i uważał Chopina i Schumanna za coś ważniejszego od jakichś tam wojen. Na naradzie familijnej zdecydowano, że jeden stuknięty brat, który chce wyruszać na wojnę, to dość jak na jedną rodzinę, i że Samuel – kultywując tradycją wieków uświęcony w żydowskich wsiach Rosji obyczaj – powinien się rozmyślnie nabawić przepukliny (w każdej imigranckiej społeczności można było znaleźć stosownych specjalistów), czyniąc się niezdolnym do służby wojskowej. Rozważano też obcięcie palca (inny chytry sposób wymigiwania się od werbunku w państwie carów), co jednak, jako niepraktyczne dla pianisty, odrzucono. Israel wypadł z domu jak burza, zapowiadając, że nie odezwie się słowem do żadnego z krewniaków, jeśli Samuel wprowadzi ten projekt w życie.
Przerażony braterskim gniewem Samuel stanął posłusznie przed komisją poborową, po to wszak jedynie, by się dowiedzieć – ku swojej nieopisanej uldze – że z powodu szmerów w sercu zostaje odrzucony. Od tamtej pory oddawał się radośnie grze na pianinie, lecz upłynęły lata, nim brat mu w końcu wybaczył.
Owo pośpieszne i spontaniczne zaciągnięcie się do armii Stanów Zjednoczonych, wplątanych w wojnę, której nie uznał nigdy – do końca swoich dni – za sfuszerowaną, niepotrzebną i katastrofalną w następstwach, było jedynym czysto egoistycznym postępkiem, jakiego Israel Federov dopuścił się w całym swoim siedemdziesięciojednoletnim życiu.
Zabuczała syrena, rzucono cumy, ostatnia chusteczka powiała na nabrzeżu. Chłopcy skupili się przy relingu i patrzyli na przesuwające się przed nimi w cudownym, miękkim świetle wieczoru budynki Nowego Jorku, gdy parowiec płynął w stronę Long Island Sound i otwartego, spokojnego morza za przylądkiem Montauk. Benjamin zszedł do kajuty jeszcze nim dopłynęli do mostu Heli Gate. Dwa tygodnie wcześniej kupił sobie nową rękawicę gracza w polu, odbywszy w tym celu długą wyprawę z Harrison do pewnego sklepu na Nassau Street w dolnym Nowym Jorku, słynącego z wysokiej jakości baseballowego sprzętu. Rękawica była modelu Eddiego Rousha i kosztowała pięć dolarów i pięćdziesiąt centów. Benjamin traktował baseball niezmiernie poważnie. Nie powierzył rękawicy nadanemu pocztą kuferkowi z obozowym umundurowaniem, swetrami i skarpetkami, do których matka przyszyła tasiemki z nazwiskiem. Wyjął z podróżnego worka rękawicę i buteleczkę oleju kopytkowego (najlepszego do rozbijania rękawic) i siedząc na koi wcierał go w nowiutką skórę, waląc przy tym w rękawicę pięścią, żeby w niej uformować należyte wgłębienie. Biały statek dudnił miarowo a przez otwarty bulaj wpadała słona bryza, przynosząc obietnice przyszłych, niewyobrażalnych wojaży. Niewykluczone (co miał stwierdzić znacznie później), że była to najszczęśliwsza chwila w jego życiu, toteż poczuł żal, gdy otwarły się drzwi kajuty i wychowawca oznajmił, że czas na kolację.
Do obozu przyjechali autobusami nazajutrz późnym popołudniem. Cisnęli bagaże na łóżka w sześcioosobowych namiotach, w których mieli spędzić następne dwa miesiące, wypili posłusznie po łyżce oleju rycynowego (co stanowiło oficjalne otwarcie sezonu obozowego), po czym starsi chłopcy rozebrali się i wybiegli na rozległy trawiasty plac, wokół którego były rozbite namioty. Na nogach mieli baseballowe buty, na głowach baseballowe czapki, na rękach rękawice, lecz poza tym gonili niemal nago górne piłki rzucane im z końca placu przez dwóch wychowawców. Górskie powietrze kąsało chłodem, w blasku zachodzącego słońca połyskiwało oddalone o trzysta jardów jezioro. Wybladłe przez zimę, chyże figurki śmigały po nierównej murawie oddając się swobodnemu, radosnemu obrzędowi, w którym czterdziestu chłopców oczyszczało się z dziesięciu miesięcy dobrych manier, szkoły, krępujących ubrań i zakazów świata dorosłych. Otwierało się przed nimi długie lato młodości, z jego grami, górami, balsamicznym zapachem kwiatów i wody jeziora, turniejami i beztroskim śmiechem, pierwotną więc nagością oddawali cześć tej młodzieńczej porze, biegając i skacząc po trawie z tupotem i migotem kołków i prześcigając się w przechwytywaniu podań. Przez tych kilka godzin nie liczyły się choroby i lata, a wrzesień wydawał im się w to pierwsze lipcowe popołudnie 1927 roku zagubionym w przyszłości eonem.
Benjamin, jako że był wyrośnięty i nie odstawał w zawodach sportowych od starszych chłopców, został umieszczony w namiocie razem z młodzieńcami między piętnastym a siedemnastym rokiem życia. W ciągu dnia różnica wieku nie dawała o sobie zbytnio znać, lecz po capstrzyku, gdy zgaszono światła i chłopcy zaczynali rozmowy na takie tematy jak papierosy, wódka i dziewczęta, leżał na swojej pryczy cicho jak myszka, przez odsłonięte poły namiotu wpatrywał się w gwiazdy i czuł się jak nie uświadomione dziecko. Był znacznie lepiej oczytany niż większość z tych chłopców, ale co innego kartkować pannę de Maupin za zamkniętymi drzwiami swojego pokoju, udając, że się odrabia lekcje, a całkiem co innego leżeć w wonnej ciemności i słuchać, jak szesnastoletni chłopak opowiada o tym, jak to zeszłego lata w Lakewood w stanie New Jersey, posiadł dziewicę. „Uszczknąłem jej wianek na łące” – pochwalił się, po czym zdał szczegółową relację z tego osiągnięcia. Benjamin wysłuchał jej drżący, rozdygotany pragnieniem, którego nigdy – był tego pewien – nie zdoła ugasić.
Nigdy jeszcze nie całował się z dziewczyną (przekonany, że nie jest dość przystojny, by kiedykolwiek miał tego zaznać), nie zapalił papierosa (marzył o zagraniu na pozycji halfbacka w reprezentacji kraju), nie wypił kropli alkoholu (miał wątpliwości, czyby go – trzynastolatka – powitano z otwartymi ramionami w nielegalnym szynku). Był z natury prawdomówny i nie umiał się przechwalać jak inni chłopcy, którzy – choć nie posuwali się w swoich zwierzeniach aż do zrywania wianków – opowiadali ze znajomością rzeczy o całowaniu się z języczkiem, wsuwaniu dziewczynom łap pod sukienki i upijaniu się w święta trunkami z tajnych zapasów rodziców.
Chłopiec od wianka nazywał się Borys Cohn. Około dwóch trzecich obozowiczów było żydowskiego pochodzenia. Nie wiedzieć czemu to swobodne obcowanie żydów z chrześcijanami wydawało się w roku 1927 naturalne i niewymuszone. Dopiero po dojściu do władzy Hitlera taką mieszankę obciąży skrępowanie. Cohn pochodził z bogatej rodziny z Manhattanu, która najwyraźniej nie szczędziła wydatków na psucie go. Przyjechał na obóz z przenośnym gramofonem i bogatą kolekcją popularnych płyt. Opowiadał, że bywa często w teatrach (najchętniej na komediach muzycznych), zaprasza dziewczęta do restauracji, odwiedza burdele, pija bimber i pali w tajemnicy; zapewniał też, że ubiegłego lata przez dwa tygodnie jeździł po Lakewood w New Jersey odkrytym packardem, posługując się prawem jazdy starszego brata i że uchodziło mu to na sucho. Żeby przypieczętować swój uprzywilejowany status przywiózł ze sobą dwa tuziny nowiuteńkich tenisowych piłek Spaldinga. Benjamin, podobnie jak pozostali mieszkańcy jego namiotu, miał pudełko z trzema jedynie piłkami, które musiały mu wystarczyć do końca lata.
Gramofon ryczał co dzień całymi godzinami. Cohn darzył szczególnym upodobaniem dwie piosenki – „Alleluja” i „Czasem jestem w siódmym niebie” – z komedii muzycznej „Hit the deck”. Puszczał je w kółko, ćwicząc na bosaka taneczne kroki na szorstkich deskach podłogi namiotu. Okropną dla Benjamina cechą Cohna było to, że – mimo swego zepsucia – okazał się szlachetnym człowiekiem, wesołym kompanem i najlepszym sportowcem na obozie. Był najsprytniejszym pitcherem, umiał rzucić dropa, curve’a i floatera, był najszybszy na ioo i 220 jardów, miał najlepszy w całym obozie rezultat na pałce, wygrał turniej tenisowy dla seniorów, znokautował swojego przeciwnika w pierwszej rundzie finału wagi do 150 funtów, w wyścigu na 100 jardów stylem dowolnym wyprzedził drugiego na mecie zawodnika o pięć jardów i wygrał o blisko trzysta wyścig na milę przez jezioro. Ponadto hojnie częstował każdego, komu zdarzyło się asystować przy otwieraniu luksusowych paczek, które dwa, trzy razy w tygodniu przysyłali mu rodzice. W dwie godziny po nadejściu poczty zostawała mu co najwyżej tabliczka czekolady Hersheya. Onanizował się też w pogodzie ducha, gdy w pobliżu nie było żadnego z wychowawców. Zdołał zachwiać na całe życie poczuciem moralnym trzynastoletniego Benjamina i zburzyć jego wiarę w nagrody cnoty i mądrość starszych.
Wychowawca grupy – młody, przystojny, tłustawy brunecik nazwiskiem Bryant, rezerwowy half-back w drużynie futbolowej Syracuse, był całkowicie pod urokiem Cohna i nawet nie złożył na niego raportu, nakrywszy go pewnego wieczoru po capstrzyku na paleniu. Bryant cierpiał na dwie obsesje: jedną, że wyłysieje przed dwudziestym piątym rokiem życia (co okazało się optymistyczną obawą, jako że zdążył wyłysieć przed swoimi dwudziestymi czwartymi urodzinami), i drugą, że jest lepszy od half-backa z pierwszego składu Syracuse, a ławkę grzeje wyłącznie z powodu nieuzasadnionej niechęci trenera drużyny. Omawiał te ważkie kwestie, ignorując pozostałych lokatorów namiotu, tylko z Cohnem, a ten obiecał, że wystara mu się o nazwisko lekarza, który w obliczu podobnego zagrożenia ocalił czuprynę jednego z jego wujów. Pożyczył mu nawet słoik drogiej maści do włosów i dwa razy udzielił (gdy wychowawca miał wolny dzień) pożyczki w wysokości dziesięciu dolarów. Obiecał ponadto, że inny z jego wujów – absolwent Syracuse, posiadający znaczne wpływy w sprawach tyczących wychowanków – wstawi się za nimi osobiście u trenera. Opływający we wszelkie dostatki, Cohn miał i wuja na każdą okoliczność. Okazało się co prawda, że biedny Bryant został w nadchodzącym sezonie zdegradowany do trzeciego składu i nigdy nie zdobył koszulki z numerem, ale tej nadciągającej tragedii żadną miarą nie był w stanie przewidzieć konferując tak przez całe lato przyciszonym głosem z wszechmocnym Cohnem.
W ten to sposób przy melodii „Śpiewajcie alleluja, alleluja, wszystkie troski od siebie odgońcie...”, bądź: „Czasem jestem w siódmym niebie, czasem chandrę mam, Mój humor zależy od ciebie...” – mijało lato, niepostrzeżenie przechodząc w sierpień do słów egzaltowanego optymizmu lub melancholii rodem z Broadwayu (zależnie od nastroju, w jakim był Cohn, gdy kręcił korbką gramofonu i tańczył boso na podłodze namiotu).
1964
„Uszczknąłem jej wianek na łące – po blisko czterdziestu latach przypomniał sobie Federov – na łące jej wianek uszczknąłem”. Stara angielska ballada.
Usłyszał ostrzegawczy krzyk i podniósł wzrok – w samą porę, by dostrzec lecącą w jego stronę piłkę. Mógł wstać i bez trudu chwycić ją oburącz lub w ogóle zlekceważyć, tymczasem w ostatnim momencie podniósł zwinnie lewą rękę i złapał piłkę. Chłopcy na boisku gruchnęli śmiechem, rozległo się też kilka okrzyków uznania, które Federov – nim odrzucił piłkę do pitchera – przyjął z powagą baseballowej gwiazdy, udając, że uchyla czapkę przed porwanym entuzjazmem tłumem. Choć piłka uderzyła go boleśnie w dłoń, złamała paznokieć i palec trochę mu krwawił, wsunął tylko rękę do kieszeni i wytarł krew w chusteczkę. Byłoby higieniczniej owinąć nią palec, nie chciał jednak, by wyszło na jaw, że ten chwyt sprawił mu więcej kłopotu, niż na to wyglądało. Popisowa, pomyślał. Chwyt obiema rękami to dobre dla początkujących. Skwitował kwaśnym uśmiechem nie starzejącą się próżność podstarzałych sportowców.
1927
W inne jeszcze zdarzenia obfitowało dla Benjamina tamto lato. Wystąpił w trzech meczach reprezentacji seniorów i wykonał udany chwyt szczupakiem na środkowym zapolu, zapewniając zwycięstwo swej drużyny w spotkaniu z innym obozem, za co został wybrany Sportowcem Tygodnia podczas uroczystości przyznawania nagród w piątkowy wieczór. Cohn dał mu za ten chwyt pięć dolarów, bo to on był wówczas pitcherem. Były to jedyne pieniądze, jakie Benjamin zarobił na sporcie, aż do czasu, gdy w rok po ukończeniu college’u (w latach Wielkiego Kryzysu) rozegrał w Newark dwa czy trzy mecze półzawodowego futbolu po dwadzieścia pięć dolarów za występ.
Po raz pierwszy w życiu zapłakał też tamtego lata nie nad sobą samym. Ów długi krok ku dojrzałości postawił po finałach turnieju bokserskiego, w których Louis został pokonany po trzech rundach pojedynku w wadze do siedemdziesięciu pięciu funtów przez chłopca o dwa lata odeń starszego. Pod koniec walki pękła mu warga, a na czole wyskoczył potężny guz. Porażkę przyjął z typowym dla siebie stoicyzmem, ale Benjaminowi, gdy prowadził brata pod prysznic, żeby zatamować krwawienie i przyłożyć mu na czoło kompres z lodu, napłynęły nagle do oczu bezsilne łzy miłości. Odwrócił głowę, żeby Louis nie zauważył jego rozczulenia. Wiedział jednak, że brat je spostrzegł, choć nigdy o tym ze sobą nie rozmawiali, nawet jako ludzie już dorośli. Louis obrzucił starszego brata – którego nigdy dotąd nie widział płaczącego – uważnym spojrzeniem, zdziwiony i z lekka zawstydzony tym niepojęcie dziecinnym, jak mu się zdawało, objawem uczuć.
Każdego lata pod koniec turnusu starsi chłopcy wyjeżdżali na trzydniową wycieczkę, zwykle po to, aby zmierzyć się w baseball i koszykówkę z innymi obozami w promieniu dwustu mniej więcej mil. Tego jednak lata należało wziąć poprawkę na obecność Cohna. Pewnego wieczoru po kolacji, na ogólnym zebraniu starszych chłopców, które na jego prośbę zwołał na trawniku przed jadalnią szef wychowawców, wstał uśmiechnięty i swobodny jak zwykle i wygłosił mowę.
– Mam bombowy pomysł, chłopaki – powiedział. – Okażmy się choć raz oryginalni. Przez całe lato graliśmy w piłę. Co za sens tłuc się kawał drogi ciężarówkami tylko po to, żeby sobie jeszcze trochę pograć? Ostatecznie jest nas tu z górą czterdziestu, a zagrać może najwyżej piętnastu, podczas gdy reszta siedzi i się gapi. Uważam, że to nie w porządku. Ostatecznie wszyscy bulimy za wycieczkę po te ekstra dwie dychy, więc czemu tylko piętnastu miałoby mieć z tego frajdę?
Podniosło się kilka wiwatów na ten niezwykły przykład samopoświęcenia, dla wszystkich bowiem było jasne, że Cohn będzie pitcherem i pierwszego, i drugiego dnia i że wystąpi w obu meczach koszykówki. Benjamin słuchał go ze struchlałym sercem. W reprezentacji grał na pozycji centra, marzył o pałkowaniu przeciwko nieznanym pitcherom i hitach za jedną bazę na chwałę swojej drużyny. Lato oznaczało dla niego baseball. Gdyby nie baseball, nie miałby nic przeciwko temu, żeby przez cały rok panowała zima.
Przyglądał się opalonej, otwartej, małpiej twarzy przemawiającego Cohna i zdał sobie sprawę, że ograbiają go z czegoś cennego, z czegoś, co mu się słusznie należy, bo ktoś o silnym charakterze i śmiałym sądzie tak sobie życzy. Nie wiedzieć czemu przeczuwał ponadto, że coś podobnego zdarza mu się nie po raz ostatni w życiu. Nie potrafił znienawidzić za to Cohna. Cohna niepodobna było nienawidzić. Można było jedynie uznać jego przewagę.
– Tak się składa, że zadzwoniłem wczoraj do mojego wujka w Bostonie – ciągnął Cohn. (Znowu ta niepokonana falanga wujów.)
I wuj powiada: „Miałbym ochotę coś chłopakom zafundować”. Może nie wiecie, chłopcy, że przedstawienia z Broadwayu, nim je pokażą w Nowym Jorku, często wystawiane są najpierw w Bostonie. Wujek mówi, że idzie tam właśnie komedia muzyczna pod tytułem „Bye, bye, Bonnie”. Po prostu bombowa. Komicy, chórzystki, te rzeczy. Wujek mówi, że w Nowym Jorku bilet na nią będzie kosztował majątek, ale on zna gościa, który jest właścicielem teatru i zarezerwuje dla nas wszystkich najlepsze miejsca na przedstawienie w najbliższy wtorek... – Nastąpił wybuch radości. Cohn uśmiechnął się i gestem dłoni uciszył wiwaty. – Ale to nie wszystko. Następnego wieczora wuj wyda dla nas przyjęcie. Prawdziwe przyjęcie – mrugnął znacząco – kapujecie, co mam na myśli. Wyżerka – palce lizać: homary, pieczone gołąbki, poncz... Gdyby nie obecność naszych zacnych, kochanych wychowawców zdradziłbym wam, czym będzie przyprawiony ten ponczyk. Nie samym tylko soczkiem owocowym, kapujecie, co mam na myśli, o nie, nie u mojego wuja. – Roześmiali się na to wszyscy, nie wyłączając Bryanta i drugiego z obecnych wychowawców. – Ale i na tym nie koniec. Mój wujek ma dwie córki. ― Jak doświadczony mówca zawiesił głos, pozwalając, by ta informacja dotarła do słuchaczy. – Dziewuszki palce lizać. I nie mówię tak tylko dlatego, że to moje kuzynki. Już nie smarkule. Dorosłe panny. Piętnaście, siedemnaście lat, sam cymes. Otarte w świecie. Nie wierzcie, gdy wam mówią, że Boston to dziura. Spędzałem tam zeszłe Boże Narodzenie i musieli mnie praktycznie zanosić do pociągu. I panienki te nie żyją jak pustelnice, chłopcy. One wszystkich znają – ale to wszystkich: blondynki, brunetki, dziewczęta z Vassar, z Radcliffe, Licealistki. I wszystkie są do wzięcia, po prostu siedzą tam i czekają, żebyśmy powiedzieli: „Czy mogę prosić o następny taniec?” – Wzbudził gwizdy entuzjazmu. I uciszył je, jak poprzednio, swobodnym, władczym gestem dłoni. – A jeśli któryś z was nie może za skarby wytrzymać bez baseballu, hm, podczas naszego pobytu bostońscy Braves podejmują drużynę z Chicago i wujek załatwi każdemu, kto ma ochotę, bilety w loży – najlepsze miejsca na stadionie. Więc jeśli to nie jest lepsza zabawa niż opychać się hamburgerami, popijać kakao i ganiać po boisku obozu Canoga, wyboistym jak krowie pastwisko, gdzie trzeba na zapolu zakładać maskę łapacza, żeby się uchronić przed kiksującymi piłkami, gotów jestem zjeść rękawicę Benny’ego Federova, model Eddiego Rousha, za pięć dolarów pięćdziesiąt.
Nawet Benjamin uznał, że powinien się uśmiechnąć (nieszczerze), gdy chłopcy gromkim wybuchem śmiechu skwitowali tę ofertę. Jego namiętność do baseballu była powszechnie znana i parę razy posłużyła nawet za obiekt żartów w skeczach, które w każdy sobotni wieczór wystawiano w świetlicy.
Nie pogniewasz się na mnie Benny, prawda? – uśmiechnął się ujmująco Cohn. – Wiesz, jak cię podziwiam. Dużo jeździłem po świecie, napatrzyłem się na wielu zawodników i nie waham się stwierdzić, że jeszcze nie widziałem lepiej się zapowiadającego zapolowego. Co tu dużo gadać... – ponownie zwrócił się do całego zgromadzenia. – Kiedy są dwa outy, ja rzucam i piłka idzie na środkowe zapole, nawet się nie oglądam, gdziekolwiek by leciała. Rzucam po prostu rękawicę i wracam na ławkę, bo wiem, że Benny tam jest, a jeśli Benny tam jest to ta piłka musi zostać złapana. – Zrobił w kierunku Benjamina kilka odmierzonych, adwokackich kroków. – Nie gniewasz się chyba na mnie Benny, co?
Nie – odparł Benjamin – nie gniewam się.
Słowo „gniew” nie było zresztą tym, które oddawałoby stan jego uczuć, w wieku zaś lat trzynastu nie znał właściwego określenia na to, co mu uczynił Cohn. I było wielce prawdopodobne, że nigdy go nie pozna, aby mieć na podorędziu na stosowne okazje w późniejszym życiu.
To zresztą jedynie sugestia – dorzucił Cohn, wracając na wyjściową pozycję przed frontem siedzących na trawie pod jadalnią chłopców. – Jeśli nie macie ochoty na wyprawę do Bostonu, w porządeczku. Zagram w meczach i będę rzucał, jakbym grał w mistrzostwach Stanów i był Dazzym Vance’em. Mnie i jedno, i drugie jednakowo rajcuje. Uważam tylko, że powinniśmy to przegłosować. To wolny kraj, tu rządzi większość i tak dalej, i temu podobne. „Bye, Bye, Bonnie” lub obóz Canoga. Od was to zależy.
„Bye, Bye, Bonnie” dostało czterdzieści jeden głosów, obóz Canoga dwa – Benjamina i jeszcze jednego chłopca nazwiskiem Burkę, który nie występował co prawda w żadnej z drużyn, ale miał babkę w Bostonie i musiałby zjeść z nią lunch, gdyby się dowiedziała, że przebywa w mieście.
Wujek Cohna kupił bilety na „Bye, Bye, Bonnie” na 23 sierpnia. Ułożono stosowne plany, lecz jakoś nikt nie pomyślał o tym, żeby sprawdzić, że tego samego dnia w więzieniu stanowym w Charlestown mają być straceni dwaj skazańcy o nazwiskach Sacco i Vanzetti. Mało który z chłopców zauważał w docierających do obozu gazetach coś więcej poza kolumną sportową, ale szef wychowawców, który zimą piastował stanowisko dyrektora jednej ze szkół średnich, czytywał i strony tytułowe, te zaś donosiły o groźbach rozruchów, podkładaniu bomb i masowych demonstracjach w Bostonie, jeśli wyrok zostanie wykonany.
Nic więc dziwnego, że okazał zrozumiałą niechęć do wysyłania czterdziestu trzech powierzonych swojej opiece chłopców do miasta rojącego się (jak donosiły gazety) od przybyłych z całego świata groźnych anarchistów, miasta, w którym – wedle wszelkiego prawdopodobieństwa – miało dojść do walk ulicznych i rzucania bomb.
Zwołał przeto zebranie starszych chłopców i zrobił im krótki wykład z historii współczesnej. Kiedy uprzedził, że wycieczkę do Bostonu przyjdzie być może odwołać, odpowiedział mu jęk zawodu.
– Ale sprawa nie jest jeszcze przesądzona – uspokoił podopiecznych naczelnik, okazały, opanowany mężczyzna o łysej jak u księdza czaszce, okolonej piękną tonsurą białych, krótko przystrzyżonych włosów, który przez całe lato drżał ze strachu o poczciwe duszyczki, nad którymi opiekę powierzali mu każdego ostatniego dnia czerwca ufni rodzice. – Nie, sprawa wcale nie jest jeszcze przesądzona. Na całym świecie odezwały się głosy protestu, podniosło się wokół tej sprawy wiele wrzawy, nie byłbym więc zdziwiony, gdyby gubernator stanu Massachusetts (mój osobisty przyjaciel, a przy tym człowiek szlachetny i uczciwy) bądź to zawiesił wykonanie wyroku, stwarzając nieszczęśnikom szansę nowego procesu, bądź złagodził im karę. Przyjdzie nam poczekać na rozwój wydarzeń. – Słuchający go chłopcy chyba po raz pierwszy w życiu usłyszeli wówczas ów zwrot. – Poczynimy wstępne przygotowania tak z obozem Canoga, jak i z obozem Berkley, a także z odpowiednimi osobami w Bostonie, aby niezależnie od rozwoju wydarzeń nie ominęły was, chłopcy, należne wam rozrywki. Jeśli ci biedacy zostaną straceni, pozostają wam mecze baseballu i koszykówki. Jeśli zaś dowiemy się, w ostatniej choćby chwili, że darowano im życie, czeka was owa raczej... hm... niezwykła przygoda w Bostonie.
Kiedy chłopcy rozchodzili się niepocieszeni do namiotów Benjamin znalazł się w pobliżu Cohna.
– Cóż to, stary? – zapytał. – To gubernator nie jest jednym z twoich wujów?
Była to najuszczypliwsza uwaga, jaką wygłosił od lat trzynastu i Cohn spojrzał na niego ze zdumieniem, zaskoczony nagłym odkryciem, że istnieją na tej ziemi osobnicy, którzy go nie akceptują, nie są podatni na jego urok i radzi by mu dokuczyć.
Rankiem 23 sierpnia czterdziestu trzech chłopców i czterech wychowawców wdrapało się na ciężarówki z ławeczkami wzdłuż burt za kabiną kierowcy. Pasażerów osłaniała naciągnięta na drewniane stelaże plandeka, ale z tyłu skrzynia była otwarta. Dzień zapowiadał się zimny i wietrzny, toteż wszyscy chłopcy, sadowiący się na drewnianych ławkach, mieli na sobie swetry. Ostatnie doniesienia z Bostonu informowały, że gubernator nie zdecydował się jeszcze, czy ułaskawić skazańców, czy nie. Bryant, któremu powierzono kierownictwo nad całą wyprawą, miał zadzwonić o pierwszej do naczelnika obozu po ostateczne instrukcje. Jeśliby do tego czasu odłożono bądź odwołano egzekucję, ciężarówki kontynuowałyby podróż do Bostonu, gdyby zaś skazańców posadzono na krzesła elektryczne – skierowałyby się do obozu Canoga. Chłopcy mieli tam rozegrać mecz baseballowy, przenocować, nazajutrz rano rozegrać spotkanie w koszykówkę, następnie pojechać do obozu Berkley, powtórzyć ten sam rozkład zajęć i po południu ruszyć w drogę powrotną do macierzystego obozu.
Kilku starszych chłopców, którzy czytywali gazety, przepowiadało, że gubernator będzie zmuszony złagodzić wyrok. Benjamin, choć gorliwy pochłaniacz wszelkiego słowa drukowanego, gazet jeszcze nie czytał, więc nie miał w tej sprawie wyrobionego zdania, ani bladego zresztą pojęcia, skąd tyle hałasu wokół dwóch mężczyzn, o których wcześniej w ogóle się nie słyszało. Orientował się, że każdego roku tracono na krześle elektrycznym lub wieszano setki skazańców w całych Stanach Zjednoczonych i nie kolidowało to jakoś z niczyimi planami, toteż nie rozumiał wyjątkowości tej akurat egzekucji.
Z rzutu oka na gazetową kolumnę dowiedział się, że porównywano tę sprawę ze sprawą Dreyfusa, lecz że nie słyszał i o tamtej, niewiele mu to wyjaśniło.
Siedział tak blisko, jak tylko się dało otwartego tyłu ciężarówki, podskakiwał na twardej ławeczce, wąchał zapach zakurzonej plandeki i modlił się, żeby nie dostać mdłości. Nie brał udziału w żartach. Siedział posępny, z przymkniętymi oczyma, skoncentrowany na walce z nudnościami, wywoływanymi przez spaliny i wyboje. Nie zależało mu specjalnie na tym, żeby Sacco i Vanzetti zostali straceni, gdyby mu jednak powiedziano autorytatywnie, że tego dnia nie umrą, wykręciłby się od tej wycieczki i został w obozie. Boston go nie nęcił. Teatr go nie interesował, od zakrapianego ponczu wujka Cohna zrobi mu się na pewno niedobrze, nie miał też złudzeń co do zainteresowania, jakie mu okażą na przyjęciu szesnasto- i siedemnastoletnie blondynki i brunetki z Vassar i Radcliffe. A w obozie mógłby się bez trudu wprosić do gry młodszych chłopców lub wziąć na kajak parę książek i poczytać w spokoju. Tak więc jego obecność w ciężarówce była w gruncie rzeczy spowodowana nadzieją, że skazańcy zostaną straceni i będzie miał szansę wystąpić w dwóch meczach w ciągu trzech następnych dni.
Ciężarówki trzęsły się na wąskich, wyboistych drogach Nowej Anglii roku 1927, okrywając tumanami białego kurzu sosnowe młodniaki na wyrębach, gdy chłopcom z ciężarówki Benjamina zebrało się na śpiewy. Ponieważ znajdował się wśród nich Cohn śpiewali oczywiście „Alleluja” i „Czasem jestem w siódmym niebie, czasem chandrę mam”. Benjamin siedział cicho, nie przyłączył się do śpiewu, nienawidził tych piosenek (przenosząc na nie nienawiść do Cohna). Czuł, jak jego włosy i ubranie pokrywa szorstki kurz, a żołądek ściska się w kwaśnym skurczu. Gdy w wiele lat później siedział jako sierżant piechoty przy tylnej klapie nabitego żołnierzami transportera, toczącego się po bitwie pod St Ló równinami Francji, i dla ochrony przed kurzem przyciskał do nosa i ust chusteczkę koloru khaki, ogarnęło go dziwne uczucie, że kiedyś, jakiegoś innego lata, przeżył już to wszystko, odczuwał dokładnie to samo i że wnet młodzieńcze, cywilne głosy zaśpiewają na tej drodze za Avranches: „Zaśpiewaj Alleluja, a chandra odleci precz; gdy zmartwień masz od chuja, alleluja najczarniejszy rozjaśni ci dzień.”
Cohn stał między rzędami ławek, bez trudu utrzymując równowagę w kołyszącej się z boku na bok ciężarówce, i dyrygował chórem wymachując rękami i wykrzywiając twarz w bolesnym grymasie; naśladował dyrygenta orkiestry, niezadowolonego z gry swoich muzyków. Piosenkę przerwał wybuch śmiechu, wywołany jego błazenadą, zaś Cohn otworzył ramiona i rzekł, nie przestając stroić min:
Proszę powstać, panowie.
Wstali wszyscy oprócz Benjamina. Podniósł się nawet Bryant, przyłączając się do żartu. Cohn popatrzył na Benjamina z namysłem i ten przestraszył się, że wesołek zechce stroić sobie z niego żarty, ale tamten tylko się uśmiechnął, a następnie jął improwizować, najpierw – gdy chłopcy z powrotem siadali na ławkach – nucąc sobie pod nosem, a potem dorabiając własne słowa do melodii „Czasem jestem w siódmym niebie”.
Czasem jestem w siódmym niebie – śpiewał – czasem chandrę mam. Sacco, Vanzetti, co z wami za kram? Kochany panie gubernatorze, nie mógłby ich pan kopnąć prądem o innej porze?
Udawało mu się jakoś – to mruczeniem, to przemykaniem nad słabiej dopracowanymi miejscami – wcisnąć słowa w rytm melodii; uśmiechnął się, gdy wybuch śmiechu nagrodził jego kunszt.
A teraz – zakomenderował – wszyscy razem...
Czasem jestem w siódmym niebie... – wzbiły się nad warkot silników młodzieńcze głosy. – Sacco, Vanzetti, co z wami za kram? Tylko Benjamin nie śpiewał. Ten skurwiel z wszystkiego się nabija, pomyślał ze złością, zdając sobie sprawę (i gwiżdżąc na to), że od tej pory wszyscy chłopcy z ciężarówki będą go mieli za smutasa.
„Kochany panie gubernatorze, nie mógłby ich pan kopnąć prądem o innej porze?” Śpiewali tym głośniej, im lepiej pamiętali słowa; kiedy ciężarówki zatrzymały się o pierwszej w jakiejś wiosce przed sklepem z telefonem i Bryant wysiadł, żeby zadzwonić do naczelnika obozu, ryczeli już na całe gardło. Przed sklepem rozciągały się błonia z estradą. Chłopcy wysiedli, żeby rozprostować nogi. Przysiadłszy na trawie i stopniach estrady pałaszowali kanapki i pomarańcze i popijali je zalatującym oborą mlekiem z termosów, w które zaopatrzyli ich na drogę obozowi kucharze.
Bryant długo nie wracał, Cohn zdążył więc nauczyć swej piosenki również chłopców z innych ciężarówek. Wieś sprawiała wrażenie bezludnej (była pora lunchu), jedynie paru przechodzących wieśniaków przysłuchiwało się ze zdumieniem niezwykłemu harmiderowi, powodowanemu przez czterdziestu z okładem chłopców w skautowskich mundurkach, wydzierających się głosami o skali od chłopięcego dyszkantu po niedojrzały bas: „Sacco, Vanzetti, co z wami za kram?”
Kiedy Bryant wyszedł wreszcie ze sklepu na jego twarzy widniał wyraz surowej powagi, jaki przybiera trener baseballowej drużyny, zmierzający w stronę górki, żeby odesłać pitchera pod prysznic. Nim otworzył usta wiedzieli już, że przynosi niepomyślne wieści.
Obawiam się chłopcy – powiedział – że z Bostonu nici. Godzinę temu posadzono obu facetów na krzesłach elektrycznych. Zapomnijcie o Bostonie, jedziemy do Canoga i pokażemy tym kolesiom, jaka w tym sezonie gra w naszych barwach drużyna.
Kurwa mać – zaklął Cohn. – Lepiej było siedzieć w domu.
Obozowy regulamin przewidywał za przekleństwa kary, ale Bryant pocieszającym gestem położył tylko rękę na ramieniu Cohna i rzekł:
Wiem, co czujesz, Borys.
Załadowali się z powrotem na ciężarówki i ruszyli w drogę do obozu Canoga. Benjamin i tym razem usiadł z tyłu skrzyni; po grubych pajdach chleba i mleku z termosu zbierało mu się na wymioty. Świadomość, że za mniej więcej godzinę będzie grał w baseball, wywołująca zwykle dreszczyk podniecenia, tego dnia nie napawała go radością. Zdawał sobie sprawę, że koledzy z drużyny zagrają byle jak i będą pamiętali, że tylko on z graczy na boisku głosował za meczem. Będą wypatrywali na jego twarzy oznak triumfu i niezależnie od tego, jak się zachowa, i czy ktoś powie coś na ten temat, czy nie, spora część ich niechęci – wiedział o tym – zwróci się przeciwko niemu. Kurczę, pomyślał, nie mam w tym zasranym obozie ani jednego kumpla. Na drugi rok jadę gdzie indziej.
Dostali tego popołudnia lanie. Drużyna ruszała się jak muchy w smole. Po latach, gdy Benjamin uczył się w college’u, pewien, niezwykle światły trener futbolu powiedział mu raz: „Nie obchodzi mnie, czy jesteś lepszy, czy w ogóle dobry, ani jak łatwo ci to przychodzi. Mnie są potrzebni zawodnicy, którzy grają z sercem. Bez tego nie masz po co wciągać koszulki. Równie dobrze możesz chodzić w soboty do biblioteki i polerować umysł. Ani dla mnie, ani dla innych nie będzie z ciebie pożytku na boisku.” Benjamin miał wtedy dziewiętnaście lat i był bez porównania bardziej zblazowany niż teraz, gdy dobiegał pięćdziesiątki, uśmiechnął się więc w duchu, gdy trener użył słowa „serce” w odniesieniu do chłopięcej gry. Dopiero później zrozumiał, o co tamtemu chodziło.
Owego zaś sierpniowego popołudnia 1927 roku nikt – nie wyłączając Benjamina – nie grał z sercem. Przez cały dzień nie zrobił ani jednego hita. W ósmej zmianie zaczął padać deszcz, Benjamin pośliznął się, źle obliczył lot górnej piłki i ta przeleciała mu nad głową. Potoczyła się do lasu, dając drużynie z obozu Canoga dwa obiegi, co zapewniło jej zwycięstwo. Był to pierwszy błąd, jaki popełnił w tamtym sezonie przy górnej piłce. Nikt, z wyjątkiem Bryanta, nie powiedział mu złego słowa, gdy schodził z zapola.
Bryant natomiast prychnął kąśliwie:
– Tris Speaker. – Speaker był najlepszym w tamtych czasach środkowym zapolowym, więc ironia nie grzeszyła subtelnością. – Wstyd mi za ciebie. Zdejmuję cię z boiska. Nie jesteś wcale taki dobry. Jutro przeciwko Berkley też nie grasz. Nie masz fartu, Fe- derov.
Pieprzony dureń, pomyślał Benjamin, nie wiedziałem, że się tak pali do tego Bostonu. Nic dziwnego, że jest tylko rezerwowym w Syracuse. Jest pewnie za tępy, żeby zapamiętać kody sygnałowe.
Za Benjamina wszedł do gry tłuściutki piętnastolatek o nazwisku Storch, który nie zdejmując pałki z ramienia przepuścił trzy strajki, a potem posłał piłkę po ziemi na zapole, fundując Canodze dwa następne obiegi.
Benjamin był jeszcze za młody i za bardzo mu zależało na zwycięstwie własnej drużyny, aby mógł czerpać satysfakcję z niepowodzeń Storcha; zamyślony i nieszczęśliwy stronił do końca dnia od towarzystwa, życząc sobie, by turnus się już skończył i by tej jeszcze nocy mógł wrócić do domu.
Nazajutrz nawet nie oglądał meczu koszykówki. Wziął kajak i wypłynął samotnie na jezioro Canoga. Wiosłował tak długo, aż przestały go dobiegać okrzyki zgromadzonych wokół boiska kibiców. Wyciągnąwszy się na plecach w nakrapianym cętkami cienia słońcu wsłuchiwał się w chlupot wody o burty kajaka i przeglądał „Saturday Evening Post”. Na okładce widniała fotografia sędziwego kowboja, słuchającego gramofonu z tubą. Trzymał w ręku płytę zatytułowaną „Wspomnienia z dawnych lat” i płakał. Wewnątrz numeru Benjamin znalazł opowiadanie, które przeczytał z przejęciem. „Cóż teraz mogło jej pomóc? – zadała sobie Emily owo dość dziwne pytanie. Co, na przykład, mogło ją powstrzymać od zejścia ze wzgórza do cygańskiego obozu, skąd dolatywały w zmierzchowym mroku wabiące, przyzywające dźwięki skrzypiec?”
Obóz Canoga wygrał też mecz koszykówki i Bryant obraził się na wszystkicłi. Długą drogę do obozu Berkley przebyli w ponurym nastroju; z żadnej ciężarówki nie dobiegał śpiew.
1964
Federova zaczęło razić słońce, przeniósł się więc nieco bliżej bazy domowej. Andy Roberts nadal brał udział w grze, ale innego trzeciobazowego zastąpił Joe Cerrazzi, którego ojciec prowadził w miasteczku sklep z wyszynkiem. Cerrazzi grał przed kilku laty dla West Virginia, był najlepszym graczem w mieście, więc na nowo obudził zainteresowanie Federova meczem. Był w ciągłym ruchu, przed każdą zagrywką wspinał się na palce, ramiona zwieszając luźno i nisko między kolanami, przygotowany na wszystko. W czasie zmiany spadł jak kania na skróconą piłkę, chwycił ją gołą ręką i płynnym ruchem odrzuciwszy z biodra wyautował biegacza na pierwszej bazie. W następnej zmianie, z graczem na trzeciej, rzucił się przed shortstopa na toczącą się wolno piłkę, chwycił ją, błyskawiczną zmyłką zatrzymał biegacza i szybką piłką wyautował pałkarza.
Hej, Joe – zawołał Federov – po czorta się tu marnujesz?? – Jedź do Nowego Jorku. Przydałbyś się Metsom.
Już wolę sprzedawać wódzię – odkrzyknął Cerrazzi. – Jestem yntelektualystą.
W następnej zmianie, jako pierwszy na pałce, trafił w punkt. Piłka świsnęła prosto w lukę na środkowym zapolu. Federov patrzył, jak Michael odwraca się i biegnie – w porywie beznadziejnego, jak się wydawało, optymizmu – w stronę ograniczającego pole gry płotu. W ostatnim momencie odbił się wysoko, grzmotnął o siatkę, upadł na kolana – i podniósł się z piłką. Gracze na ławce oraz kilku widzów wydało gwizd podziwu, a Cerrazzi podszedł, usiadł obok Federova i powiedział:
Oto ktoś, kto by się nadał Metsom. Twój mały. Lubi wygrywać, no nie?
Na to wygląda.
Przypomniał sobie własną reakcję na to, co mu o sercu do gry powiedział tamten trener, gdy miał dziewiętnaście lat, i zapytał sam siebie, w jakim też wieku powinien być Michael, by mógł mu te słowa powtórzyć.
Czy on serio myśli o piłce? – spytał Cerrazzi. – Mógłbym mu udzielić paru wskazówek.
Raczej nie. Woli tenisa.
Ma rację. W tenisa człowiek może grać przez całe życie – orzekł Cerrazzi, wygłaszając banał z właściwą urodzonym sportowcom bezwstydną powagą.
Federov nie powiedział mu, że Michael tylko dlatego gra tego popołudnia w baseball, gdyż jako Żyd – a w każdym razie półkrwi Żyd – ma zamknięty wstęp do podmiejskiego klubu. Tych zaś kilka prywatnych kortów, na których mogli grywać żydowscy letnicy, było w weekendy zarezerwowanych dla dorosłych. Żona Federova, Peggy (która nie była Żydówką), wciąż się z tego powodu awanturowała, próbowała też wymóc na nim, żeby nie zapraszał do domu znajomych, którzy do klubu należeli, lecz on już dawno przestał się przejmować tym, co uważał za irytującą, lecz w gruncie rzeczy drobną niedogodność życia w Ameryce. Po Oświęcimiu trudno zadręczać się faktem, że twój syn nie może sobie w sobotnie popołudnie przez dwie godziny pograć w debla. W sprzeczkach, jakie miewał na ten temat z żoną, brał w obronę bierność swych nieżydowskich przyjaciół, przypominając jej te wszystkie miejsca, w których – mimo że nie wpuszczano tam Murzynów – oni sami jednak bywają, choć są teoretycznie wolni od uprzedzeń. „Nie jestem już młody – napisał kiedyś w odpowiedzi na jej list, w którym skarżyła się na «hipokry- zję» jego klubowych przyjaciół. – Nie mam już w zapasie dostatecznej ilości gniewu na wszystkie okazje. Muszę go mądrze dawkować.”
Ostatecznie Joe Corrazzi również nie mógłby wstąpić do klubu. I nie miało to nic wspólnego z jego wiarą. Nie mógłby do niego wstąpić, ponieważ jego ojciec prowadził sklep z trunkami. Federov zaczął się zastanawiać, co bardziej drażniłoby Peggy: zakaz gry w tenisa w następstwie małżeństwa z Żydem, czy taki, którego przyczyną jest małżeństwo ze sprzedawcą alkoholi. Muszę ją o to zapytać, postanowił, następnym razem, gdy wypłynie ten cholerny temat.
Musiał zmrużyć oczy. Nie było innego sposobu ukrycia się przed słońcem. Zbliżał się wrzesień i każdego popołudnia stało ono niżej na niebie. Niskie słońce września, buty na kołku, wakacje skończone, starzy zapolowi rozgrywają swój ostatni mecz...
1927
Rankiem 1 września zebrali się wszyscy z powrotem w baraku Fali River Line przy Fulton Street. Rodzice witali się głośno ze swoimi pociechami, wychowawcy z poważnymi minami przyjmowali napiwki, ciotki wznosiły okrzyki zachwytu nad pięknym wyglądem małego Irvinga bądź Patryczka, starsi chłopcy wymieniali uściski dłoni i przyrzekali sobie spotykać się jesienią, kierownik obozu zaś promieniał wśród tego harmideru szczęściem, bo oto kolejne lato minęło bez przypadku utonięcia, epidemii, heinemediny czy nie zapłaconego rachunku. Śpieszono się do domów, toteż barak wkrótce opustoszał, jedynie rodzice Benjamina i Louisa nie zgłaszali się jakoś po synów. Zostali na koniec tylko oni dwaj i kierownik wyznaczył Bryanta, żeby z nimi poczekał na przybycie państwa Federov.
Wychowawca nie wyglądał na uszczęśliwionego tym ostatnim zleceniem; nie zamienili też z Benjaminem ani słowa, gdy tak stali – w pewnej od siebie odległości – w baraku przeraźliwie nagle cichym i przepastnym jak pieczara. Bryant zadbał o to, żeby Benjamin nie znalazł się na zakończenie sezonu na liście wyróżnionych (Benjamin dowiedział się o tym od jednego z kelnerów, który podawał kawę i kanapki na zebraniu wychowawców, gdzie głosowano tę sprawę i bardzo go to zabolało). W szkole zawsze się wybijał, był przeważnie klasowym prymusem, przez cały obóz wymieniano go na cotygodniowych listach wyróżnionych, więc teraz ostentacyjnie trzymał się od Bryanta z daleka, na dystans dziesięciu jardów. Życzył mu pecha we wszystkich meczach, jakie rozegra tej jesieni drużyna Syracuse, i wstydził się, że jego wróg (bo za swojego wroga uważał obecnie wychowawcę) jest świadkiem tej bezprzykładnej nieczułości okazanej przez jego ojca i matkę.
Słuchaj – odezwał się do niego w kwadrans po odejściu ostatniego z obozowiczów – ty nie musisz tu z nami czekać. Znam drogę do domu. Setki razy jeździłem z Harrison do Nowego Jorku i z powrotem.
Stój, jak ci dobrze – warknął Bryant. – Będziemy czekać na waszych tatę i mamę czy tam innego krewniaka, który raczy sobie o was przypomnieć, choćby przez cały dzień.
Louis czekał spokojnie, spoglądał na rzekę i – choć była dopiero dziewiąta trzydzieści rano – jakby nigdy nic chrupał karmelki. (Zachował przezornie pudełko słodyczy z ostatniej kolacji w obozowej kantynie.)
Rodzice przybiegli w dziesięć minut później. Zaspali, budzik nie zadzwonił. To niemądre usprawiedliwienie rozzłościło Benjamina, tym bardziej że – jak się okazało – przeznaczone było dla Bryanta, nie zaś dla niego i Louisa. Gdybyż ich przynajmniej zatrzymał jakiś wypadek – śmierć w rodzinie albo coś równie ważnego. Matka pocałowała go, ojciec objął i stwierdził, że znakomicie wygląda. Matka zganiła Louisa: „To o tej porze już się je cukierki?” i obsypała go pocałunkami. Ojciec wyjął banknot dwudziestodolarowy i wręczył go Bryantowi, a ten udawał nieszczerze, że wzbrania się go przyjąć.
Bierz pan, bierz pan – nalegał ojciec wciskając mu banknot. – Już ja wiem, że chłopcom z college’u zawsze się przyda tych parę dodatkowych dolarów.
Benjamin byłby z ochotą wyrwał ojcu banknot, lecz do podobnych gestów miał dorosnąć dopiero za pięć lat.
Muszę panu powiedzieć, panie Federov – jak mężczyzna do mężczyzny powiedział Bryant – że ma pan dwójkę morowych chłopaków. Naprawdę morowych.
Benjamin zaklął pod nosem, uścisnął jednak Bryantowi rękę, gdy tamten podszedł do niego i z obłudnym, słodkim uśmiechem zafundował mu grabę.
To były bombowe wakacje, Tris. – Benjamin wiedział, że wspomnienie tamtego popołudnia w Canoga przywołane zostało celowo i złośliwie. – Mam nadzieję, że w przyszłym roku znowu się spotkamy.
Aha – mruknął Benjamin. – Aha.
Tris? Tris? – dopytywał się ze zdziwieniem ojciec. – Co to znaczy?
To zdrobnienie od Tristana – podpowiedziała mu pani Federov, była nauczycielka gry na pianinie. – To jeden z rycerzy Okrągłego Stołu, który... hm – zawahała się wstydliwie przed dokończeniem zdania – umizgał się do żony swojego przyjaciela, Króla Artura. Miała na imię Ginewra.
Israel Federov odprowadził podejrzliwym spojrzeniem plecy oddalającego się Bryanta.
A co to za imię – zdziwił się – dla trzynastoletniego chłopca?
Benjamin wiedział, że gdyby wyjaśnił, że chodzi o tego centra, ojcu by to wystarczyło. Tyle iż uznałby to zapewne za komplement i jeszcze bardziej polubił Bryanta, zaś Benjaminowi nie chciało się wyjaśniać, że to nie był komplement i tłumaczyć prawdziwą naturę swoich stosunków z wychowawcą. Nie miał w ogóle ochoty o nim mówić. Chciał po prostu pojechać do domu.
Słowo „zdrada” przez całe lata łączyło się w jego umyśle z tym uściskiem dłoni w baraku i budzikiem, który rankiem i września 1927 nie zadzwonił w pewnym domu w Harrison.
Były to ostatnie beztroskie wakacje jego szczenięcych i młodzieńczych lat. Wspólnik ojca okazał się złodziejem i w październiku interes splajtował. Federovowie już nigdy, aż do powojennych czasów, nie mieli żyć bez materialnych trosk. Klapa ojcowskiego handelku zmusiła Benjamina (jeśli chciał jeść, kupować niezbędne do nauki podręczniki i choć kilkoma dolarami wspomóc rodzinę) do imania się – po lekcjach i w czasie wakacji – wszelkich prac, jakie tylko udawało się złapać. Sprzedawał gazety, robił korektę wydawanego w Newark pisemka „Ledger”, spędził lato jako wychowawca na obozie w górach Adirondacks, pracował jako goniec, uczył opóźnione dzieci, chwytał się wszelkich zajęć dostępnych dla wygłodniałego i niedoświadczonego młodzieńca w ciężkich latach Wielkiego Kryzysu.
Na pierwszym roku college’u znalazł się w grupie studentów, którym obiecano po piętnaście dolarów na głowę (plus napiwki) za sylwestrowy występ w roli kelnerów w pewnym klubie wiejskim w zachodniej Pensylwanii. Namotał to ówczesny przyjaciel Benjamina, chłopak o nazwisku Dyer, którego ojciec był kierownikiem tego klubu. Ponieważ pole golfowe i korty tenisowe na zimę zamykano, a na służbie zatrzymywano tylko niezbędny personel, pomocników do obsługi hucznego, sylwestrowego przyjęcia, wydawanego dla członków klubu i ich gości, przychodziło dobierać na chybił trafił, bez zadawania pytań o dotychczasowe doświadczenie w usługiwaniu przy stole. Od kandydatów wymagano jedynie pary czarnych spodni i białej koszuli. W czarne muszki i białe marynarki miał ich wyposażyć ojciec Dyera. Chłopcy, w liczbie czternastu, mieli pojechać ze szkoły do klubu trzema pożyczonymi autami i wrócić późno w Nowy Rok.
Dbały o ojcowskie interesy młodzieniec przedstawił całą imprezę w nader różowych kolorach, jako nieomal ferie. Dyer, student drugiego roku – podobnie jak większość jego kolegów nie śmierdzący groszem – był campusowym politykierem, umiał przemawiać potoczyście, z zapałem, i nosił się z niedbałą nonszalancją, dzięki czemu miał nadzieję uchodzić w oczach nieznajomych za magistranta z Princeton.
Benjamin przeżywał owej zimy swoją pierwszą miłość – kochał się w koleżance, obok której siedział na lekcjach angielskiego. Nazywała się Patrycja Forrester; Benjamin błogosławił zamiłowanie do porządku anglisty, który nakazał, żeby studenci siedzieli przed nim w porządku alfabetycznym. Patrycja była drobną szatynką o bladej, kształtnej, miłej twarzy, którą Benjamin uważał przez parę lat za niezrównany klejnot w skarbcu niewieściej urody. Od chwili, gdy ujrzał ją po raz pierwszy w ciepłe, wrześniowe popołudnie przestał zwracać uwagę na inne dziewczęta i pozostawał ozięble nieczuły na ich wdzięki. Kiedy Pat wyznała mu miłość przez kilka tygodni snuł się po terenach szkoły jak błędny, siedział na lekcjach w stanie cielęcego zachwytu, zapominał, gdzie zostawił książki, gubił klucze, przychodził o dziwnych porach na nie te co trzeba zajęcia, niewidzącym wzrokiem wpatrywał się w zadane lektury, między zaś jego oczyma a zadrukowanymi kartkami falowała, łagodnie uśmiechnięta, zakochana twarzyczka Pat.
Spotkali się jako dziewicze jeszcze niewiniątka; całowali się w bramach, w jesiennych lasach wokół campusu i na tylnych siedzeniach starych gruchotów, wyproszonych na sobotni wieczór od tego lub owego z kolegów Benjamina. Nawet gdy już dotarło do obojga, że pragnęliby się ze sobą przespać, planowanie, jak znaleźć miejsce, gdzie mogliby ukoronować swą miłość, zabrało im tygodnie. Benjamin mieszkał w akademiku, Pat w jednym mieszkaniu z matką, ojcem i dwiema młodszymi siostrami o milę od uczelni. Na prywatkach, na które chodzili w sobotnie wieczory, było zawsze tłoczno, do tego rodzice mieli podówczas zwyczaj wracać do domu przed północą. Myśl, żeby pójść do hotelu (choćby nawet mogli sobie na to pozwolić) i zameldować się jako mąż i żona, była obojgu wstrętna. Uznali, że ich pierwsza miłość nie może być budowana na kłamstwach i szczenięcych kawałach. Byli zresztą przekonani, że nie znalazłby się w całych Stanach taki recepcjonista hotelowy, który dałby wiarę, iż stanowią małżeńskie stadło, choćby nie wiedzieć z ilu walizami wtaszczyli się do holu.
Benjamina dręczyła rozpaczliwa pewność, że gdyby to zależało od jego wyłącznie pomysłowości, on i Pat nigdy – aż do czasu, gdy osiągnie wiek męski i dorobi się na tyle, by móc się ożenić – nie posunęliby się dalej niż pocałunki i pieszczoty na tylnych siedzeniach samochodów. Osiem lat, obliczał z goryczą. Dopiero gdy Pat ujęła sprawy w swoje ręce i wystarała się o zaproszenie dla siebie i Benjamina na prywatkę u koleżanki w Nowym Jorku w wigilię Dnia Dziękczynienia, podejrzliwość rodziców uśpiwszy zapewnieniem, że chce przenocować w mieście, żeby zobaczyć paradę Macy’ego, znaleźli się na koniec sami w pokoju zamkniętym od środka na klucz. Rodzice nowojorskiej koleżanki wyjechali do Atlantic City, koleżanka – starsza od Pat – z radością wzięła udział w miłosnej intrydze. Przyjęcie było skromne i skończyło się wcześnie. Pierwsza dziewicza, wstydliwa niezręczność szybko ustąpiła miejsca radosnej sprawności.
Zamknięty w obcym pokoju, na osiem godzin jesiennej nocy ich własnym, napełnionym sennym, dalekim szumem miasta, wciskającym się przez zamknięte i zasłonięte okna, Benjamin trzymał w objęciach aksamitne ciało śpiącej Pat, wsłuchiwał się w jej spokojny oddech i był święcie przekonany, że już nigdy nikogo innego nie pokocha i że – tak czy siak, prędzej czy później – pobiorą się i przejdą przez życie razem.
Nie wstali na paradę. Lecz żadne z nich, gdy wieczorem wracali pociągiem do New Jersey – dokładając starań, by wyglądać dziewiczo jak dawniej – nie żałowało, że jej nie widzieli.
Później szło im już łatwiej. Pewien profesor i jego żona, pragnący wyrwać się ze szkoły na weekend, radzi zostawiali na czas swej nieobecności dom i dziatki pod opieką Benjamina; sprzedawca ze sklepu, w którym Benjamin pracował, lubił go, toteż chętnie co jakiś czas użyczał mu klucza od swego pokoju. Wyjeżdżali też na kolejne przyjęcia do Nowego Jorku (tym razem już zmyślone), uwalniające Pat w sobotnie wieczory od nadzoru rodziców, aby mogła spotkać się z Benjaminem w hotelu „Pensylwania”, gdzie meldował ich teraz bezwstydnie jako męża i żonę, podając (dla żartu) nazwisko i adres wykładowcy kursu wstępnego języka angielskiego, na którego zajęciach siadywali skromnie trzy razy w tygodniu, wymieniając ukradkiem uśmieszki, gdy nauczyciel – młody człowiek do cna wyprany z poczucia humoru – odczytywał na głos wypracowania uczniów, by je poddać krytycznej ocenie.
Rodzice Pat – skromni, mili państwo – rozpieszczali córkę a Benjamina lubili, gdy więc opadały go czasem wyrzuty sumienia, że dopuszcza się oszustwa wobec tak gościnnych i serdecznych ludzi, koiła mu je świadomość, iż jego miłość do ich córki jest wieczna i małżeństwo wszystko na koniec naprawi.
Biedny, zatyrany, nędznie odziany, niepewny jutra w owym krytycznym okresie historii swojego kraju, Benjamin był tak szczęśliwy, jakim winien być (wedle tego, co słyszał od starszych) wysoki, silny, przystojny, młody Amerykanin.
Raz tylko w tamtym semestrze padły między nim a Pat ostrzejsze słowa. Zdarzyło się to po jednej z popołudniowych wizyt w pokoiku sprzedawcy. Do tego czasu zdążyli się już wyzbyć resztek wstyd- liwości, przestali bać się jedno drugiego i lękać przemożnego natężenia swych uczuć; mieli do siebie bezgraniczne zaufanie i nie mieściło im się w głowach, by mogli sobie kiedykolwiek skłamać lub by jedno mogło coś przed drugim ukrywać. Trzymając się za ręce wracali przez puste, ciche, wieczorne ulice do kamienicy, w której mieszkała Pat i, gdy nie było w pobliżu świadków, całowali się na dobranoc; ich usta pachniały miłością, a wspomnienie wspólnie spędzonego popołudnia otulało ich kokonem chroniącym przed chłodem zimy – i tej realnej, i tej symbolicznej. Benjamin wiele razy napotykał w książkach zwrot „płakać z radości”, lecz nigdy nie brał go serio. Tymczasem w takich chwilach naprawdę chciało mu się płakać z radości.
Tego razu długo całował Pat, a potem jeszcze chwilę tulił w objęciach z policzkiem przy jej policzku.
Dziękuję ci – wyszeptał. – Chcę, byś wiedziała, jak ci jestem wdzięczny...
Wyrwała mu się gniewnie.
Nigdy więcej nie mów do mnie w taki sposób! – wykrzyknęła.
O co ci chodzi? – zdziwił się. – Co cię ugryzło?
– Powiedziałeś to tak, jakbym ci wyświadczyła jakąś łaskę – rzuciła ostro. – Miłość to nie łaska. W każdym razie nie moja miłość. Zapamiętaj to sobie.
Odwróciła się i wbiegła do domu. Spoglądał za nią zdębiały. Niespodzianka Numer Dwa, pomyślał. Niespodzianką Numer Jeden było jej wyznanie, że go kocha. Zamyślony zawrócił w stronę szkoły, rozważając to, co powiedziała wyrwawszy mu się z objęć. „Miłość to nie łaska.” Jasne, że nie, zgodził się w duchu. Kapitalna dziewczyna. Do szkoły wkraczał z uśmiechem na twarzy.
Kiedy tuż przed feriami Bożego Narodzenia przyjął propozycję Dy era i wziął tę robotę na sylwestrowy wieczór w Pensylwanii, zdawał sobie sprawę, że niełatwo mu przyjdzie wytłumaczyć się z tego przed Pat. Byli zaproszeni na świąteczną zabawę do jej nowojorskiej przyjaciółki i mieli tam jak zwykle zanocować. Przyjęcie zapowiadało się huczne – dziewczęta miały wystąpić w sukniach wieczorowych, a chłopcy w smokingach; Pat kupiła już suknię i umówiła się ze swoim starszym, żonatym bratem (mniej więcej postury Benjamina), że pożyczy od niego smoking. Miała słabość do świąt i wszelkich rocznic. Benjamin wiedział, jak niecierpliwie wyczekuje tego sylwestra i światowej elegancji, której dotąd tak wyraźnie brakowało ich związkowi. Było to w dodatku święto dla obojga wyjątkowe i drogie: zakończenie najważniejszego roku w ich życiu i uroczysta zapowiedź czekających ich lat miłości.
Kiedy po ostatniej przed świętami lekcji wracali do domu Pat, zdał sobie sprawę, że będzie musiał powiedzieć jej to teraz i że czeka go przykre pół godziny. Prószył śnieg, wnosząc do pospolitego miasteczka świąteczny nastrój; rozmawiając podnieconymi głosami i śmiejąc się głośno mijali ich śpiesznie rozradowani wolnością studenci. Pat miała twarz zaczerwienioną z zimna i radości; uczepiona ramienia Benjamina zmuszała go do rozpędzania się i ślizgania po śniegu, jakby byli dziećmi.
Mam pomysł – zawołała. – Wsiądziemy w autobus, po- jedziemy do mojego brata i przymierzysz smoking. Chcę zobaczyć, jak będziesz w nim wyglądał, i...
Pat – zaczął z poważną miną, zatrzymując się i zmuszając ją, żeby przystanęła. – Smoking nie będzie mi potrzebny.
Co takiego? – spytała nie pojmując. – Wszystko już ustalone.
Wiem. Ale ja nie będę cię mógł zabrać na ten sylwestrowy bal.
Przecież przyjęliśmy zaproszenie. Co się stało?
Opowiedział jej o kelnerskiej posadzie w wiejskim klubie i piętnastu dolarach (plus napiwki).
Twarz jej się wydłużyła; widział, ile ją kosztuje wysiłku, żeby nie dać po sobie poznać, jak bardzo została zraniona.
Piętnaście dolarów plus napiwki – odezwała się w końcu. – Czy to aż tak ważne?
Roześmiał się smutno. Przez dziury w podeszwach wciskał mu się do butów śnieg; włosy nosił groteskowo długie, bo nie było go stać na fryzjera; jego matka chodziła po zakupy ponad milę od domu, bo wyczerpała już kredyt u wszystkich rzeźników i sklepikarzy w sąsiedztwie; ojciec dostał tymczasowe zajęcie (do Wigilii Bożego Narodzenia) jako sprzedawca zabawek w domu towarowym w Newark. Pat o tym wszystkim wiedziała.
Pat, chyba nie muszę ci opowiadać po raz setny całej tej ponurej historii, prawda?
Nie. – Miała w oczach łzy. – Pieniądze! – parsknęła z wściekłością. – Nie-na-wi-dzę pieniędzy! – wykrzyknęła to tak głośno, że paru przechodzących obok studentów obrzuciło ją zaciekawionymi spojrzeniami.
Ty idź na to przyjęcie – zachęcił ją. – Nie będziesz miała trudności ze znalezieniem partnera. – Była to bezwątpienia prawda. I żółtodzioby, i młodzieńcy pod wąsem wydzwaniali do niej uparcie
całymi tuzinami, żeby umówić się na randkę, nie bacząc na fakt, że od dnia spotkania z Benjaminem wszystkich odprawiała. – Rozerwiesz się.
Ani myślę się rozrywać – odburknęła. – Znienawidziłabym każdego, kto by tam ze mną poszedł tylko za to, że nie jest tobą. Jakże mogę się bawić, skoro zależy mi tylko na tym, żeby zacząć ten nowy rok razem z tobą, a ty będziesz o setki mil ode mnie usługiwał przy stole bandzie nadzianych, obrzydliwych wieprzów?
Mimo to – nalegał – uważam, że powinnaś pójść.
Ani mi się śni – prychnęła. Twarz miała skurczoną i pobladłą. – O dziewiątej kładę się do łóżka i zapycham uszy watą, żeby nie słyszeć tych cholernych dzwonów o północy.
Pat...
Nie chcę o tym więcej mówić. – Ruszyła ostro naprzód.
Kochanie – pocieszał ją – wieczorem w Nowy Rok urządzimy sobie nasz własny bal. Będziemy udawali, że nasz rok 1932 zaczyna się o dzień później.
Dobrze – spróbowała się uśmiechnąć. – O dzień później.
Rankiem 31 grudnia grupka czternastu chłopców – przypadkowa reprezentacja studentów pierwszego, drugiego, trzeciego i ostatniego roku – odbyła w przeraźliwym zimnie podróż przez stany New Jersey i Pensylwania. Po przyjeździe do klubu – pretensjonalnego gmaszydła z czerwonej cegły, nastroszonego przyczółkami i bogato zdobionego fałszywym belkowaniem w stylu Tudorów (co miało stwarzać członkom złudzenie, że są brytyjskimi arystokratami) – zapędzono chłopców do roboty, nim zdążyli rozpakować skromne bagaże i zobaczyć, gdzie będą spali. Przez całe zimne, szare jak ołów popołudnie i przygniatający posępnością wieczór biegali w tę i z powrotem – to kąsani przez północny wiatr, to oblewani falami tropikalnego żaru i buchającej z kuchni pary – wnosząc do budynku skrzynki wódki z przemytu, wody sodowej, piwa imbirowego, kartony żywności, pożyczone krzesła i wypożyczoną na wieczorny bal zastawę stołową.
Pierwsi goście mieli się zjawić o dziewiątej. Chłopcy tak byli zajęci noszeniem wiktuałów, że ledwie zdążyli się przebrać przed wieczorem. Przydzielone im pokoje – rząd pojedynczych izdebek dla sezonowego personelu – mieściły się na trzecim piętrze, na poddaszu. Kolację przełknęli na chybcika w kuchni. Było to pomieszczenie ogromne, nie grzeszące czystością, zawalone przygotowanymi na wieczorną ucztę naczyniami z kawiorem, gomółkami pâte de foie gras, homarami na zimno i martwym stadem pieczonych indyków. Żaden z tych przysmaków nie był przeznaczony dla kelnerów. Każdy z nich dostał po dwie paróweczki, porcję kiszonej kapusty, pajdę czerstwego chleba i kubek cienkiej kawy. Szefowa kuchni – stara, mówiąca z wyraźnym akcentem, słoniowata Irlandka – podskoczyła i wyrwała Benjaminowi spodeczek z masłem, gdy ten podszedł, żeby go przynieść z kredensu do stołu, przy którym kelnerzy pałaszowali swą ubogą kolację.
Nie dla psa kiełbasa, mój chłopcze – warknęła, stanowczym gestem odstawiając spodeczek na kredens. – Czy wiesz, ile dziś kosztuje funt masła?
Do kuchni wszedł młody Dyer (nie widzieli go od rana, pojechał bowiem prosto do domu ojca w mieście), aby ich popędzić, żeby przed zjawieniem się pierwszego gościa zajęli swoje posterunki w szatniach oraz barach. Zmienił się nie do poznania. Miał pomagać ojcu jako asystent mâtre d’hotel i ubrany był jak spod igły, w smoking, sztywny kołnierzyk i spinki z drogimi kamieniami. Nie było w nim nawet śladu przystępnego, campusowego polityka, kiedy – zerknąwszy niecierpliwie na zegarek – rzucił:
Ruszać się, chłopaki, przyjechaliście tu pracować.
Dyer – zwrócił się do niego Benjamin – powiedz tej starej prukwie, żeby nam dała trochę masła.
Tu w kuchni ona rządzi. Obowiązują pewne reguły. Przykro mi. Ruszcie no tyłki.
Kawał skurczybyka z ciebie, bracie.
Nie czas na żarty, Federov – obruszył się tamten.
Otworzyły się drzwi i do kuchni wszedł ojciec Dyera: gruby
mężczyzna o pożółkłej cerze i zawiedzionych, podejrzliwych oczach zgranego hazardzisty. On również był elegancko ubrany w smoking z atłasowymi klapami.
Pierwszy samochód zajechał na podjazd – oznajmił. – Wszyscy na swoje miejsca. Już!
Benjamin włożył białą, kelnerską marynarkę i – przeżuwając ostatni kęs ciepławej, żylastej parówki – ruszył na swój posterunek w barze w piwnicy.
Do wpół do dziesiątej bar zapełnił się. Nie wiedzieć czemu urządzono go w stylu marynarskim: fałszywe bulaje, czerwone i zielone mosiężne światła pozycyjne, modele żaglowców z pełnym takielunkiem w szklanych gablotach. Wielkie, mahoniowe koło sterowe z żarówkami służyło za żyrandol, choć do morza było, lekko licząc, dwieście mil. Marynarski bar zapełnili młodsi spośród gości: małżeńskie pary dwudziestoparolatków, młodzieńcy z Princeton, Yale i Harvardu, krótko ostrzyżeni i (zdaniem Benjamina) nienaturalnie wyniośli
żeby zamówić drinka pstrykali na niego palcami. Było tam mnóstwo ślicznych dziewcząt i młodych kobiet (ich niedbałe, ściągnięte „a” świadczyło o pobieraniu nauki na prywatnych pensjach) ubranych w wycięte głęboko suknie, co najmniej pięć razy droższe, Benjamin był tego pewien, od tej, jaką na ten wieczór sprawiła sobie Pat. W rozmowach padały nazwy miejscowości takich jak Newport, Hyannis, Palm Beach, wspominano jakiś zwariowany weekend w New Haven. „Ach, jakie to sthaszne, że tatko chce się znowu hozwodzić!” „A czy słyszałaś o Ginny i tym zwariowanym chłopcu z Południowej Ameryki?” „Jutro będziemy się czuli okropnie, bo koniecznie, ale to koniecznie musimy złapać pociąg o jedenastej do Południowej Karoliny, co oznacza, że praktycznie musimy się zrywać w środku nocy.”
Benjamin odniósł wrażenie, że wszyscy ci ludzie muszą się znać od urodzenia i czują się wszędzie jak u siebie w domu. Ten bar jest pełen Cohnów, stwierdził w duchu, tyle że ci tutaj nie są Żydami.
Wśród dziewcząt wyróżniała się urodą zachwycająca brunetka w ukazującej znaczną połać biustu czarnej sukni, której ramiączko zsuwało się niepokojąco z krągłego, opalonego ramienia. Stała przy barze, otoczona przez grupkę wysokich młodzieńców; popijali whisky z przemytu, burbona, piwo imbirowe i wybuchali co chwila salwami śmiechu. Dziewczyna opowiadała coś ściszonym, zmysłowym szeptem – ufna w swój dowcip, ilustrując swą opowieść przewracaniem oczu, rada spojrzeniom, jakimi skupieni wokół niej mężczyźni oblepiali jej półobnażone, boskie piersi i nagie ramiona. Stała blisko służbowego końca barowej lady i Benjamin, czekając obok z tacą na kolejkę trunków dla jednego ze stolików, nie mógł się powstrzymać, żeby ― zauroczony i chory z zachwytu – nie pożerać spojrzeniem jej nagiego ramienia.
– ...więc ja mu na to – opowiadała – że skoro tak się zachowują chłopcy z Harvardu, następnym razem spróbuję z kimś z Tuskegee0.
Młodzieńcy gruchnęli śmiechem, a ona przesunęła po nich wzrokiem, by się upewnić, że odbiera cały należny jej hołd. W trakcie tego przeglądu złowiła wlepione w siebie oczy Benjamina. Czym prędzej oderwał wzrok od jej ramienia. Mierzyła go przez chwilę uważnym, zimnym, taksującym spojrzeniem. Wzrostem dorównywał młodzieńcom z jej kółka, wiedział, że jest co najmniej równie przystojny jak oni. Jego futbolowa i bokserska zaprawa pozwalała mu żywić całkowitą pewność, iż bez większego trudu pokonałby każdego z oblepiających bar mężczyzn. Ale miał na sobie białą marynarkę kelnera a w ręku tacę, więc oczy dziewczyny zwęziły się wrogo. Nie zdejmując zeń spojrzenia, świadoma, że wszyscy na nią patrzą, z ostentacyjną wzgardą poprawiła ramiączko i odwróciła się do Benjamina plecami.
Poczuł tryskający spod kołnierzyka i oblewający mu twarz rumieniec palącego wstydu. Chętnie na miejscu by ją ukatrupił. Zamiast tego policzył szklanki, które barman postawił na jego tacy, i jął przeciskać się przez tłum ku stolikowi.
Wybuch śmiechu od strony baru przyprawił go o drżenie. Omal nie wylał drinka. Siedzący przy stole mężczyzna podniósł na niego wzrok i rugnął go ostro:
– Do diabła, uważaj, co robisz, durniu.
Wypełniał swoje obowiązki ze świadomością, że wszystkich zebranych tam tej nocy nienawidzi. Choć nie chciał być im podobny, pragnął beznadziejnie wyglądać tak jak oni, czuć się tak swobodnie i z taką pewnością siebie odbierać ślepe, niezasłużone hołdy od całego świata.
Miał okazję obserwować co jakiś czas Dyera i jego ojca, dokonujących przeglądu sal. Nie tylko po przyjaznym i uprzejmym polityku z campusu, ale i po szorstkim, władczym Dyerze z kuchni nie było już śladu. Obaj, ojciec i syn, bez przerwy się teraz uśmiechali, gięli w ukłonach i płaszczyli przed gośćmi. Wydawało się, że nic nie byłoby w stanie sprawić im tej nocy głębszej satysfakcji niż możność padnięcia na kolana i ucałowania każdego wyglansowanego lakierka i noska każdego atłasowego pantofelka w klubie.
Przy kolacji Benjamin miał do obsłużenia trzy stoliki po dziesięć osób przy każdym. Jego niezręczność, wynikłą z braku doświadczenia, powiększała dodatkowo obecność królewsko pięknej blondynki w białej sukni z głębokim dekoltem, od której oczu nie potrafił wprost oderwać. Nie mogła być odeń wiele starsza. Zdawać się mogło – gdy raz po razie napełniała swój kieliszek szmuglowanym burbonem z jednej z czterech stojących na stole butelek – że spowija ją jakaś niezwykła, ciepła aura, czyniąc niedostępną dla panującego wokół gwaru i zamętu. Począwszy od trzeciego kieliszka każdy łyk, który pociągała, wzbudzał w Benjaminie dreszcz niepokoju. Jesteś zbyt piękna, chciał zawołać, zbyt dobra, nie wolno ci się upijać, błagam, zrób to dla mnie, nie upijaj się.
O północy światła w pokoju przygasły i wśród trąbienia klaksonów, pijackich okrzyków, rozdzielanych w ciemności na oślep długich pocałunków, wśród konfetti, serpentyn i dziecinnych, papierowych czapek nastał w zachodniej Pensylwanii rok 1932. Benjamin miał chwilę wytchnienia, mógł oprzeć się o ścianę i pomyśleć o sobie. Wszyscy goście wstali i zaśpiewali „Stare, dobre czasy”. Nie przyłączył się do śpiewu. Myślał o skulonej w łóżku Pat, watą w uszach tłumiącej noworoczne dzwony. On również wolałby mieć uszy zatkane watą – nie tylko wszak dlatego, żeby nie słyszeć kościelnych dzwonów. Gdy zapaliły się światła piękna blondynka (z rozmazaną teraz szminką) wstała, nienagannie równym krokiem przeszła, obok Benjamina i poczęła wstępować na prowadzące na piętro półkoliste, majestatyczne schody. Benjamin pomyślał, że poszła do damskiej toalety, żeby poprawić makijaż. Zaniepokojony miał tylko nadzieję, że nie zaszkodził jej alkohol. Nie potrafiłby znieść myśli, że ta piękna twarz natęża się nad umywalką, a te miękkie niczym płatki usta wykrzywiają wymioty. W dwie minuty po jej wyjściu zauważył, że i jej towarzysz od stolika, który podczas kolacji wciąż jej napełniał kieliszek, również wstaje i wchodzi na górę.
Nie było ich z pół godziny. Po tym czasie zszedł na dół mężczyzna, szczupły, płowowłosy, wyglądający na lat dwadzieścia młodzieniec. Ze strzępków toczonych przy stoliku rozmów Benjamin wywnioskował, że jest studentem trzeciego roku w Dartmouth. Kiedy student z Dartmouth mijał go schodząc ze schodów, Benjamin spostrzegł, że muszka pod jego grdyką, która podczas kolacji miała kształt nienagannego, czarnego motyla, zawiązana jest teraz krzywo.
W dwie minuty później – na oczach całej sali bankietowej, wolno i majestatycznie, królewska i dostojna jak wprzódy, z nienaganną fryzurą, w białej, cudownej, nie pogniecionej sukni – zeszła po schodach blondynka. Gdy szła wśród gości, którzy tańczyli obecnie na środku parkietu, Benjamin usłyszał (lub tak mu się tylko zdawało) jakby szmer, nerwowe westchnienie przebiegające salę między jednym a drugim taktem muzyki. Dziewczyna usiadła przy stoliku i przyzwalająco skinęła głową studentowi trzeciego roku z Dartmouth, gdy ten napełniał jej kieliszek.
Po trzydziestu minutach znów wstała i ponownie – wysoko i prosto niosąc głowę – przeparadowała z olśniewającym blaskiem przez całą salę, by następnie z wystudiowaną gracją wstąpić na szerokie schody. Ogarnięty rozpaczą Benjamin przeciskał się przez tłum balowiczów z tacą zastawioną pucharkami z lodami i filiżankami z kawą nie spuszczając oka ze studenta Dartmouth. Ten jednak nie wstawał. W dwie minuty wszakże po wyjściu blondynki podniósł się trzydziestoletni mniej więcej szatyn, który siedział przy sąsiednim stoliku niemal plecy w plecy z dziewczyną w białej sukni, i wszedł po schodach na górę.
Nie było ich blisko godzinę. Znaczna część gości rozjechała się tymczasem do domów, pozostało ich jednak jeszcze dostatecznie wielu, aby Benjamin mógł usłyszeć ten sam szmer, ową dziwną, pełną napięcia, nienaturalną ciszę (teraz jeszcze nawet wyraźniejszą), gdy tych dwoje – z wyniosłą ostentacją wracając ramię przy ramieniu – zeszło po schodach na parkiet.
Jak to możliwe? – pytał sam siebie. Skąd biorą się tacy ludzie? Gdzie jej matka, ojciec, ksiądz, kochanek? Gdyby tylko nie miał na sobie tej białej marynarki, nie odczuwał tej nieludzkiej, dzielącej ich przepaści, której żaden most spiąć by nie zdołał, wziąłby na siebie odpowiedzialność, której nikt inny nie kwapił się przyjąć. Podszedłby do niej, porozmawiał. Ale w tej sali nie było nawet nikogo, kto mógłby mu powiedzieć, jak jej na imię, gdzie mieszka, żeby – wróciwszy na uczelnię, skryty za anonimowością, ośmielony oddaleniem – mógł siąść i napisać do niej list, błagając, aby się nie gubiła.
Nie zrobił jednak nic. Nie było nic do zrobienia. Dziewczyna tańczyła z coraz to innym mężczyzną. Benjamin wyszedł na chwilę do kuchni. Kiedy wrócił, już jej nie było. Kilka par kręciło się jeszcze sennie przy muzyce. A potem orkiestra zagrała „Dobrej nocy, miłe panie” i bal był skończony. Muzycy spakowali instrumenty i zmyli się. Dwóch chłopców wynosiło z męskiej toalety zarzyganego pijaka. Dyer i jego ojciec zniknęli jak kamfora. Złożywszy ostatni ukłon, wykrzywiwszy oblicza ostatnim służalczym uśmiechem, odjechali na zasłużony odpoczynek. Zmordowani kelnerzy zwlekli się do kuchni. Stara Irlandka zamykała właśnie jedzenie do gigantycznej lodówki, a butelki whisky do małej spiżarni. Na kelnerów czekała na stole wystygła kawa w wyszczerbionych kubkach i czerstwe bułki w koszykach, w większości nadłamane. Masła nadal ani śladu.
To wszystko, co mamy do jedzenia? – zapytał staruchę Benjamin.
Wszystko, mój chłopcze – odparła. Śmierdziała alkoholem, na jej wargach błąkał się pijacki uśmieszek. – Smaczniutki, pożywny chlebuś.
Ale przecież musiały zostać całe tony indyka – zdumiał się.
Całe tony – przytwierdziła.
Po co się więc mają zmarnować? Jesteśmy głodni.
U mnie w kuchni służba nie będzie się raczyć indykiem – prychnęła starucha. – U mnie w kuchni wszystko jest na swoim miejscu, jak się należy.
To czemu nie wsadzi sobie pani tego indyka tam, gdzie się należy? – zapytał któryś ze studentów.
Potraktuję to, jak na to zasługuje – oświadczyła z pogardliwą wyższością. – Nie zwracam uwagi na obraźliwe odzywki służących. Bo wy tu jesteście za służących, chłopcy. Za służących. Gówno mnie obchodzi, że chodzicie do college’u i odstawiacie dżentelmenów. Wiem, do jakiej szkoły chodzicie, znam młodego Dyera, gnojek rżnie wielkiego pana. Ale mnie nie nabierze. I wy mnie też nie nabierzecie, chłopcy. Te młode ludzie, co tu dzisiaj byli, to są wielkie państwo. Mają urodzenie. Żaden z was nie dostałby nigdy zaproszenia do domu tych państwa, co tu dzisiaj byli. Mówię to wam dla waszego własnego dobra, chłopcy. Znajcie swoje miejsce. Oszczędzicie sobie furę przykrości, jeśli posłuchacie starej kobiety, która przez całe życie obracała się w lepszym towarzystwie.
Idź już pani spać, pani starsza – doradził jej znużonym głosem Benjamin.
Żaden z chłopców nie słuchał jej ględzenia. Otępiali ze zmęczenia pili kawę i machinalnie pogryzali bułki, niektórzy, skrajnie zmordowani, siedzieli bez ruchu podpierając rękami głowy.
Idź pani spać – powtórzył Benjamin. – Albo wracaj do Irlandii. Szczęśliwego Nowego Roku i dobrej nocy.
Oho, tacy to jesteśmy pyskaci, co? – żachnęła się starucha, wciąż z tym samym pijackim uśmieszkiem. – Ciekawa jestem, gdzie ty wylądujesz za trzydzieści latek. Nic się nie bój, położę się do łóżka w ten szczęśliwy Nowy Rok. Ale wpierw mam tu jeszcze miły obowiązek do spełnienia. Pan Dyer się tu jutro nie pokaże, a ja zamiaruję przespać cały dzień i nie życzę sobie, żeby mi tacy jak ty zawracali głowę. Pan Dyer polecił mi, żebym wam wypłaciła waszą zasługę. – Z wielkiej kieszeni fartucha wyciągnęła zwitek banknotów. Odliczając rozkładała je na kupki. – Po dziesięć dolarów na łepek i...
Dziesięć? – zdziwił się Benjamin. – Obiecano nam po piętnaście plus napiwki.
Wiem, co wam obiecano, synek, wiem – prychnęła starucha.
Ale ten tu chłopczyna – wskazała na podpierającego głowę rękami Cunninghama – miał pecha wylać wazę zupy na piękną, drogą suknię pewnej pani i, zdaniem tej pani, kompletnie ją zniszczył, a kosztowała 500 dolarów w wielkim magazynie w Paryżu, więc kto teraz wyrówna stratę? Po dziesięć, synek, po dziesięć, i bądźcie zadowoleni, że nie po mniej, co macie do zawdzięczenia łaskawej dobroci serca pana Dyera.
Zniszczyłeś czyjąś suknię, Cunningham? – upewnił się Benjamin.
Aha, skapnęło mi trochę glutów na wymiona jakiegoś starego próchna. – Cunningham, drobny chłopczyna, siedział za stołem w pozie zawodowego boksera, który nie doszedł jeszcze do siebie po nokaucie, i nie był nawet w stanie dźwignąć głowy. Już blisko dobę byli na nogach bez chwili odpoczynku. – Pięć stów – mruknął. – Moja matka kupuje lepsze kiecki u Bambergera w Newark po dwadzieścia pięć dziewięćdziesiąt pięć.
Proszę, chłopcy – powiedziała stara wskazując na czternaście równych stosików na stole. – Chodźcie, bierzcie i przestańcie narzekać. Jedenaście pięćdziesiąt na łebka.
Za co ten dolar pięćdziesiąt? – ktoś zapytał.
Udział każdego w napiwkach.
Rany julek! – wykrzyknął któryś z chłopców. – Czy jest pani pewna, że te białe patafiany, co tu dziś biesiadowały, mogą sobie pozwolić na taki wydatek? Przecież jeśli będą tak rozrzucali forsę, przyjdzie im się w nowym roku obejść przez parę godzin bez kawioru.
U mnie w kuchni nikt mi nie będzie przeklinał, młody człowieku – żachnęła się stara – a już na pewno nie ktoś taki jak ty.
Weszła do małej służbówki przy drzwiach, powiesiła fartuch na haczyku, zamknęła drzwi, po czym niezdarnie przekręciła w zamku klucz.
Cunningham zaintonował „Grę w zielone”, zawtórowało mu kilka głosów. „To najdziwniejszy kraj na świecie, wszystko tam pokręcone – drwiąca pieśń odbiła się zimnym echem od ścian kuchni. – Na szubienicy tam wieszają wszystkich, co noszą zielone...”
Jednak nie wszystkich – zauważył Cunningham.
Starucha odwróciła się gniewnie w jego stronę. Zataczając się z lekka podeszła i pogroziła mu palcem.
Nie pozwolę, żeby mi tu szydzono z Irlandczyków. Ostrzegam cię, młody człowieku.
On sam jest Irlandczykiem, droga pani – poinformował ją któryś ze studentów.
Już ja wiem, jaki z niego Irlandczyk – burknęła. – Hołota.
Wytoczyła się z kuchni. Słyszeli, jak niepewnym krokiem przecina hol zmierzając do swojej sypialni.
Nigdy w życiu się tak nie ubawiłem – stwierdził Benjamin i wstał. – Idę spać.
Ustaliwszy, że wyjadą przed jedenastą rano, wdrapali się ciężko na trzecie piętro, do służbówek.
Stanąwszy przed drzwiami swojego pokoiku zaspany Benjamin stwierdził, że są zamknięte. Próbował sobie przypomnieć, jak to się mogło stać. Schodząc na dół przed kolacją zostawił klucz w zamku; w pokoju nie było nic takiego, na co mógłby się ktoś połaszczyć. Trudno wszak było wątpić – drzwi były zamknięte. Spróbował wyważyć je barkiem, nie ustępowały. Wszedł więc do sąsiedniej izdebki, gdzie, nie zgasiwszy światła, zbyt zmęczony, żeby się rozebrać, Cunningham leżał na łóżku jak worek.
Benjamin powiedział mu o przygodzie z drzwiami, po czym otworzył okno, chcąc się przekonać, czy nie zdołałby się jakoś dostać do odległego o trzy stopy okna swojego pokoju. Do izdebki wpadł ze świstem lodowaty wiatr i Cunningham zajęczał. Biegnąca wzdłuż krawędzi spadzistego dachu rynna sprawiała solidne wrażenie, sam zaś dach był pokryty drewnianymi dachówkami, zapewniającymi dobre uchwyty dla palców, więc Benjamin bez wahania wyszedł przez okno, by wypróbować rynnę.
Hej – zawołał do Cunninghama – powiedz chłopakom, że zginąłem mężnie.
Cunningham podźwignął się ze swojego barłogu, wkładając w to ostatnią chyba uncję energii, jaka mu jeszcze została. Wychylił się przez okno, by obserwować poczynania Benjamina, który – starając się nie patrzeć pod nogi na oddaloną o czterdzieści stóp ziemię – cal po calu przesuwał się po dachu. – Na miłość boską, pospiesz się – zajęczał – bo tu zamarznę.
Benjamin dotarł do okna swojego pokoju i starał się je otworzyć. Było zamknięte. Wiatr przewiewał jego cienką koszulę (białe marynarki i muszki zostawili w kuchni). Roleta była opuszczona, choć głowę dałby sobie uciąć, że jej nie zaciągał w czasie tych kilku minut spędzonych w pokoiku przed rozpoczęciem nocnej służby.
Niech to szlag trafi – mruknął.
Wyjął chusteczkę, owinął nią pięść i wybił górną szybkę. Wsadził do środka rękę, odsunął zasuwkę, podniósł dolną połówkę okna, podciągnął roletę i wśliznął się do pokoju. Bezpieczny, wychylił się i krzyknął do kolegi:
– Dobra, kładź się już spać.
Cunningham zatrzasnął okno. Benjamin podszedł do drzwi i zapalił światło. Następnie odwrócił się i zlustrował izdebkę, w której hulał teraz wiatr, wdzierając się ze świstem przez stłuczoną szybę. Łóżko było wygniecione. Koc leżał na ziemi, zmięte prześcieradło zsunęło się na podłogę. Zarówno na nim, jak i na poduszce widniały ślady szminki.
Blondynka, domyślił się. Ta pijana, jasnowłosa kurwa. Pewnie miała chcicę na trzeci numerek i dlatego zamknęła drzwi i zabrała klucz. Żeby jeszcze raz skorzystać z pokoju. Jego grzebień i szczotka leżały na podłodze. Podniósł je. Na grzebieniu zostało kilka jasnych, jedwabistych włosów. Nic dziwnego, że schodząc ze schodów wyglądała tak schludnie. Przez chwilę miał zamiar owinąć się płaszczem i przespać na podłodze. Nie, pomyślał, walcząc ze śmiesznym i bezsilnym gniewem. Nie zrobię dziwce tej przyjemności. Najdokładniej, jak to było możliwe, zasłonił paltem wybite okno. Zatrzymywało nieco wiatru, ale niewiele. Na dworze było co najmniej dziesięć stopni mrozu. Dygocząc z zimna podniósł prześcieradło i posłał łóżko. Ślady szminki znajdowały się – jak zauważył – w nader dziwnych miejscach, dostrzegł też plamę po spermie i poczuł jej charakterystyczny, słaby, lecz przenikliwy zapach. Zgasił światło i – zdjąwszy tylko buty – położył się w ubraniu. Otulił się cienkim kocem. Gdy prześcieradła nagrzały się od jego ciała zakręciły go w nosie bijące od łóżka odory: stęchła woń siennika, zapach perfum i wonie miłosnego spotkania, zapach łona, pochwy i nasienia. Choć taki zmęczony nie mógł zasnąć. Leżał tam i oddychał przez usta, by nie czuć drażniącej mieszaniny zapachów. Starał się nie wyobrażać sobie scen, jakie musiały się rozgrywać na jego posłaniu, gdy usługiwał na dole. Nagle uświadomił sobie, że mimo całej odrazy pożądał tej, która użyła jego łóżka, żeby kochać się w nim tej nocy z dwoma mężczyznami. Gdyby stanęła teraz w drzwiach, wziąłby ją w ramiona, jeśliby mu pozwoliła.
Zdał też sobie sprawę, że będzie odtąd szukał takich dziewcząt, i takich jak ta w czarnej sukni, która, spostrzegłszy że się jej przygląda, podciągnęła ramiączko. Uświadomił sobie, że pragnie tych wszystkich stu dziewcząt, jakie widział tej nocy tam na dole, i że będzie dążył do tego, by przespać się z tyloma z nich, z iloma tylko zdoła. Uzmysłowił też sobie w owej chwili, że nie zamierza żenić się z Patrycją i będzie odtąd przez czas nieokreślony prowadził się jak rozpustnik, prawdopodobnie oddawał się perwersjom, i pozostanie na długo – może już na zawsze – niezdolny do wierności.
– Ładny gips – mruknął.
Wstał i zapalił światło. Usiadł na brzegu łóżka i dygotał jak w febrze, zupełnie wybity ze snu. Nagle poczuł, że skręca go głód. Musi coś zjeść bo zemdleje. Przypomniał sobie klucz starej Irlandki. Zostawiła go w drzwiach służbówki, kiedy odwróciła się gniewnie, by ofuknąć Cunninghama, gdy ten zaczął śpiewać „Grę w zielone”.
Włożył buty i spróbował otworzyć drzwi. Nie ustępowały. Rozejrzał się za czymś, czym mógłby je wyważyć. W kącie leżał stary kij golfowy z ułamaną rączką, pozostawiony tam zapewne ubiegłego lata przez jakiegoś pomocnika graczy w golfa lub uprawiającego sporty kelnera. Wziął kij i nie zwracając uwagi na hałas począł nim rąbać górną płycinę drzwi. Walił zawzięcie; cienkie drewno zaczęło się wnet łupać. Gołymi rękoma wydzierał ostre drzazgi. Skaleczył się w rękę, zakrwawił drzwi i ubranie, lecz nie przerwał pracy.
Wyglądało na to, że nikt nie słyszał hałasu. Chłopcy byli tak pomęczeni, że można by im strzelać nad uchem z armaty, a i tak by się nie pobudzili. Poza tym wycie wiatru pod okapem i w szczelinach ścian napełniało całe piętro łoskotem skrzypnięć i wściekłych poświstów. Wkrótce w drzwiach ziała dziura na tyle duża, że mógł się przez nią przecisnąć. Wyrzucił na korytarz swoją małą torbę, włożył marynarkę, płaszcz i wydostał się z pokoju.
Zaczął schodzić w dół ciemnego gmachu. Piętro niżej, gdzie mieściło się kilka zamkniętych na zimę gościnnych pokoi, zalegała głucha cisza. Z sali jadalnej zaleciały go zapachy rozlanej whisky, ludzkiego potu i zostawionego jedzenia. Wszedł po omacku do kuchni i zapalił światło. Umazał kontakt krwią.
Klucz tkwił w drzwiach służbówki. Przykręcił go i wszedł do środka. Na haczyku wisiał fartuch starej Irlandki. Wsunął rękę do jego kieszeni. Namacał pęk kluczy. Wyjął go, zostawiając krwawy ślad na płótnie, a następnie zajął się kłódką na lodówce. Za trzecią próbą dobrał odpowiedni klucz. Ogromna lodówka była pełna żarcia. Nie zamykając jej podszedł do drzwi spiżarni, w której stara zamknęła wódkę. Dobrał właściwy klucz i otworzył je. Stało tam co najmniej dziesięć skrzynek whisky i tuziny opróżnionych częściowo butelek. Na widok tych skarbów złośliwy uśmieszek wykrzywił mu twarz. Wziął otwartą butelkę whisky i postawił ją na wielkim stole. Następnie podszedł do lodówki i dobył z niej półmisek indyka, dużą puszkę kawioru, kostkę masła i funtową gomółkę pate de foie gras. Ustawił to wszystko z wariacką precyzją rządkiem przy butelce whisky, następnie podszedł do pojemnika na pieczywo (okazał się otwarty) i wyjął z niego sześć bułek. Znalazłszy widelec, nóż i kubek, usiadł. Poruszając się jak najwolniej, aby się w pełni nasycić tymi przygotowaniami, zabrał się do jedzenia. Zjadł cztery duże porcje kawioru nałożonego na bułki, posmarowane masłem ze smużkami krwi. Wpałaszował pół gomółki patki spłukując każdy kęs czystą whisky. Pierwszy raz w życiu jadł pate de foie gras, więc nie wiedział, jak się nazywa to pyszne czarne nadzienie. Cunningham wyjaśnił mu nazajutrz, że były to trufle. Zrobił sobie trzy kanapki z płatami indyczej piersi i pochłonął je. Przeżuwając czwartą wspiął się z powrotem na najwyższe piętro i po kolei zbudził wszystkich chłopców, potrząsając nimi, póki się nie upewnił, że są dość przytomni, aby pojąć, co im proponuje. Wszyscy lokatorzy obskurnych klitek na poddaszu powyłazili z łóżek, ubrali się, pozbierali swe manatki i zeszli na palcach do kuchni.
Nie wynosić mi tylko żarcia – ostrzegł ich Benjamin. – Najwyżej wódkę. Jest szmuglowana, więc nie mogą zgłosić tego na policję.
Chłopcy pałaszowali pate, kawior, indyka, lody, homary i sałatkę z kartofli w takiej kolejności, w jakiej wyławiali je z lodówki. Przetrzebili skrzynki whisky, napychając butelkami torby, jutowe worki i tekturowe kartony.
Dziś wieczorem – zapowiedział Benjamin, myśląc o Pat – urządzimy sobie prawdziwego sylwestra.
O szóstej trzydzieści rano wymknęli się na palcach z budynku i przekradli do szopy za kuchnią, gdzie stały ich trzy samochody. Było ciemno choć oko wykol, nie zapalili jednak świateł pakując się do aut. Po pięciu minutach byli gotowi do drogi. Silniki zakasłały w porannym mrozie, ale zapaliły. Stoczyli się z podjazdu. Snopami światła z reflektorów omietli na zakręcie ogromne, zaszczepiające w Pensylwanii styl Tudorów gmaszysko klubu. „Anglio, luba Anglio moja”, zadrwił w duchu Benjamin, gdy światła samochodów prześliznęły się po czarnych belkowaniach. Potem budynki zniknęły w cięmności i pomknęli w drogę powrotną ku domowi.
Oprócz kierowców wszyscy drzemali. Benjamin, choć nie prowadził, nie mógł zasnąć. Jeszcze nigdy niczego nie ukradł. Jestem teraz złodziejem, pomyślał. Wiedział, że przyjdzie mu się jakoś z tą myślą oswoić, podobnie jak ze wspomnieniem blondynki, która skorzystała z jego łóżka, oraz brunetki, przez którą oblał się rumieńcem. Lecz w tej chwili był tak potwornie zmęczony i przepełniony taką nienawiścią (jej gwałtowność stanowiła dla niego niespodziankę), że nie miał głowy do zastanawiania się nad sobą.
Wieczorem urządzili przyjęcie, które okazało się jednak niewypałem. Byli zanadto zmęczeni, by się dobrze bawić, choć zdarzyło się i coś, co wywołało wybuch wesołości. W losowaniu, mającym wyłonić tego, komu przypadnie przyjemność skucia mordy Dyerowi, gdy ów zjedzie po feriach do szkoły, najkrótszą słomkę wyciągnął Swinton – prymus, bez okularów ślepy jak kret, a lżejszy od Dyera o dobre trzydzieści funtów. Tak więc kwestię, co zrobić z tym skurczybykiem, przyszło odłożyć do trzeźwiejszej narady.
Pat wyglądała prześlicznie i sprawiała wrażenie szczęśliwej. Benjamin starał się dopasować do jej nastroju.
– Czy to nie miłe – spytała – że obchodzimy nasz i tylko nasz Nowy Rok?
Tańczył z Pat i wyszedł z nią do kuchni, żeby namiętnym pocałunkiem życzyć jej szczęśliwego nowego roku. Miał jednak świadomość, że na dobrą sprawę już ją zdradził, chociaż na sam fizyczny akt zdrady przyjdzie jeszcze ileś lat poczekać.
Ta noc naznaczyła go swym piętnem i on o tym wiedział. Wstydził się za siebie. Podli ludzie obeszli się z nim podle i sam stał się podły.
Nikt w końcu nie stłukł Dyera, ten zaś nie wspomniał nigdy ani słówkiem o tym, co zaszło w klubie, i na trzecim roku został wybrany przewodniczącym grupy.
Półtora roku po tamtym noworocznym przyjęciu rodzice Pat przenieśli się do stanu Oregon i córka musiała wyjechać razem z nimi. Przez jakiś czas pisywali do siebie z Benjaminem, ale coś się już między nimi nie kleiło. Benjamin zdążył się tymczasem zadać z całym tabunem dziewcząt, z których żadna nie miała tak dobrego serca jak Pat, nie była tak dzielna i uczciwa, ale z którymi mógł kłaść się do łóżka bez miłości czy konieczności jej udawania. Wyobrażał sobie wówczas, że wstępuje wciąż od nowa na ozdobne, łukowate schody.
Po skończeniu szkoły i przeprowadzce do Nowego Jorku wdał się w romans z dziewczyną o nazwisku Prentiss, która, jak się zgadali, była na tamtym sylwestrowym przyjęciu w Pensylwanii. Żadne z nich nie pamiętało drugiego z owej nocy, a dziewczyna nie potrafiła na podstawie jego opisu zidentyfikować ani blondynki, która skorzystała z jego łóżka, ani tej czarnowłosej suki przy barze.
Panna Prentiss, jak się okazało, też miała swoje osobliwostki. Była córką pastora metodystów z małego miasteczka w pobliżu Scranton. Jej twarz i sposób wysławiania się matka Benjamina określiłaby mianem „wyrafinowanych”. Gdy ich romans miał się ku końcowi – a trwał blisko trzy miesiące i przebiegał w sposób, którego pani Federov nigdy by wyrafinowanym nie nazwała – panna Prentiss, siedząc nago na brzegu swego szerokiego, podwójnego łóżka i popijając burbona, poprosiła Benjamina, by się z nią ożenił. Zarabiał dwadzieścia trzy dolary tygodniowo i uczył się kreślarstwa na kursach wieczorowych, toteż – choć lubił spotykać się od czasu do czasu z panną Prentiss, dzielić jej łoże i burbona – nie widział siebie w roli jej męża. Była ładną, pastelową blondynką, miewała wszakże nerwicowe napady gniewu i płaczu. Nastawała ponadto, by nie jadał w jej obecności mięsa, gdyż jest wegetarianką i nie może ścierpieć widoku choćby plasterka kurczęcia na talerzu. Była jego pierwszą znajomą, która chodziła do psychoanalityka i – w zamian za miłość i alkohol ― zmuszała go do wysłuchiwania nie kończących się sprawozdań z kozetki, przeważnie na temat jej ojca, jego kazań oraz snów o zdychających w kałużach krwi zwierzętach.
Małżeństwo? – zdziwił się. – Czyś ty z byka spadła? Wiesz, ile ja zarabiam?
Nie dbam o to – odrzekła, zwracając w jego stronę (przykryty do pasa prześcieradłem leżał na skotłowanym łóżku) swoje wyrafinowane, wypłowiałe oczy i wyrafinowane, jędrne piersi. – Mam trochę forsy. A po śmierci tatusia dostanę jeszcze więcej.
Czy powiedziałem ci kiedyś, że cię kocham? – W brutalności poszukał ratunku.
Nie.
A ty mnie kochasz?
Nie – odrzekła panna Prentiss sącząc spokojnie burbona.
Ale cię potrzebuję.
Nie tak bardzo – orzekł, zastanawiając się, jak by tu wstać, ubrać się i wyjść, nie wychodząc zarazem na łajdaka.
Bo ty nic nie rozumiesz – poskarżyła się. – Nie wiesz, że mnie ogromnie trudno zaspokoić. Myślę o zaspokojeniu seksualnym.
Nie zauważyłem.
Bo to nie dotyczy ciebie. W tym właśnie sęk. Chodzi o innych mężczyzn. Nie zdajesz sobie sprawy, przez jakie ja piekło przeszłam.
A co jest we mnie takiego szczególnego? – spytał podejrzliwie, mile wszak połechtany. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby się potwierdziły jego najserdeczniej hołubione wyobrażenia na własny temat.
Jesteś Żydem – wyjaśniła. – Orgazmu dostaję tylko z jurnymi Żydami.
Pozwolisz, że omówimy to innym razem, kochanie – wstał i zaczął się szybko ubierać. – Zrobiło się już późno, a muszę jeszcze przed snem ze dwie godzinki popracować.
Szedł do stacji kolejki podziemnej wysadzaną drzewami i rojącą się pewnie od jurnych Żydów ulicą w Greenwich Village, gdzie panna Prentiss mieszkała, i kręcił głową. Taki mały, wiejski klub w Pensylwanii, zdumiewał się w duchu, a co za kolekcja!
W Nowym Jorku zamieszkał z powodu innej kobiety, choć widział ją tylko raz i tylko przez kwadrans – w szpitalu publicznym w Trenton. Skończył właśnie college i przebrnąwszy przez egzaminy, uprawniające do nauczania w szkołach powszechnych stanu New Jersey, został wezwany wraz z setką innych kandydatów na badania zdrowia. Badająca ich lekarka – przysadzista niewiasta w okularach z grubymi szkłami – spoglądała na stojących przed nią młodych, półnagich mężczyzn takim wzrokiem, jak gdyby cierpieli wszyscy na jakąś wstrętną chorobę. Inny lekarz zbadał już serce, płuca i wzrok Benjamina. Stwierdził, że kandydat przechodził odrę i koklusz, nie utyka i nie jest upośledzony pod żadnym innym względem. Pani doktor miała jedynie zmierzyć i zważyć aspirantów. Kiedy przyszła kolej na Benjamina długo przyglądała się wskazówce wagi, gdy ta znieruchomiała na podziałce wskazując sto osiemdziesiąt siedem funtów. Jej oblicze wyrażało niesmak, a w głosie zabrzmiała niechęć, gdy zawołała do siedzącego za stołem obok wagi sekretarza:
Sto osiemdziesiąt siedem.
Benjamin zszedł z wagi. Wziął koszulę, spodnie i buty, zastanawiając się, do jakiej przydzielą go szkoły i jak długo będzie zmuszony uprawiać belferkę, nim ją porzuci na rzecz czegoś dla siebie odpowiedniejszego.
Obawiam się, że nie zostanie pan zakwalifikowany, panie Federov – oświadczyła lekarka.
Słucham? – spytał z niedowierzaniem. Ostami raz chorował, kiedy miał sześć lat.
Pan jest otyły, panie Federov.
Otyły – powtórzył jak ogłupiały.
Przyjrzał się swoim potężnym, muskularnym ramionom, wciętej talii, długim, twardym jak granit nogom half-backa. Miał dwadzieścia jeden lat, mógłby na pół przedrzeć w rękach książkę telefoniczną, przebiec milę w czasie grubo poniżej pięciu minut, w ostatnim zaś meczu baseballowym roku zdobył home run strzelając piłką za płot na odległość 350 stóp.
Otyły – powtórzył. – Nie mam na sobie ani grama tłuszczu.
Chciało mu się płakać z urażonej dumy. Gdy ubiegłego lata, które przepracował jako wychowawca, wychowawczynie dziewcząt urządziły plebiscyt na najlepiej zbudowanego mężczyznę w obozie, wybór padł na niego. A tu jakaś tłusta kurdupelka o chabrowych oczach, nieświeżym oddechu i cycach jak torby na zakupy wmawia mu, że jest otyły.
Zgodnie z tabelą – wyjaśniła, rozkoszując się jego upokorzeniem, bo rozkoszowała się upokorzeniem każdego mężczyzny, który się dostał, choćby tylko na chwilę, pod jej władzę – mężczyzna w pańskim wieku i pańskiego wzrostu nie powinien ważyć więcej niż sto sześćdziesiąt pięć funtów.
Ależ ja jestem graczem futbolowym – bronił się, mając uczucie, że robi z siebie głupca. – Futboliści tyle ważą.
Nie jest pan już w college’u – zauważyła zjadliwie. – Nikt nie zamierza się tu z panem cackać tylko dlatego, że w soboty grywa pan w piłkę.
Ale ja muszę dostać tę posadę, proszę pani. – W kraju szalał kryzys i do każdej pracy było dwudziestu chętnych, a między posiadaniem pracy a nieposiadaniem jej różnica zachodziła taka jak między sytością a głodem. – Zdałem egzaminy i spodziewałem się, że...
Tego egzaminu pan nie zdał, panie Federov – oświadczyła. – Obawiam się, że będzie się pan musiał przesunąć. Następni czekają.
Benjamin potoczył wokół wściekłym spojrzeniem, szukając argumentu, jakiegokolwiek argumentu, który trafiłby do przekonania tej okropnej baby i zmienił wyrok, jaki na niego wydała, by nie zapadał tak nieodwołalnie, ostatecznie i katastrofalnie. Kandydat, którego przed nim poddano pomiarom i zakwalifikowano, kolega z klasy Benjamina nazwiskiem Levy, stał po drugiej stronie wagi i uśmiechał się złośliwie. Był to wąski w ramionach konus o niezdrowej, bladej jak ostryga cerze, naznaczonej sinymi dziobami – śladami po zachciewajkach. Klatkę miał zapadłą, kolana iksowate, patyczkowate nogi i ramiona, oczy wyłupiaste i żółte. Mimo tego wyglądu odnosiło się wrażenie, że facet jest bystry – a tymczasem wcale nie był. Należał do największych tępaków w klasie i z najwyższym trudem przebrnął przez egzamin pisemny. Benjamin nigdy go nie lubił, w owej zaś chwili, gdy to chuchro stało z głupkowatym uśmiechem obok wagi blade jak ostryga i pociło się obrzydliwie, zdecydowanie mniej niż zwykle.
To chuchro! – wybuchnął, nietaktownie wytykając Levy’ego palcem. – To chuchro pani zakwalifikowała – tę mizerotę ― a mnie pani odwaliła! W co pani tu gra, do cholery?
Hola – pisnął Levy – zejdź ze mnie.
Pan Levy jest najzupełniej normalny – stwierdziła chłodno lekarka. – Następny.
On normalny?
Oficjalnie normalny.
A ja co? – krzyknął Benjamin. – Oficjalnie dziwoląg?
Nikt tego nie twierdzi, panie Federov – skinęła na następnego w kolejce młodzieńca. – Pan jest oficjalnie otyły.
Musi być coś, co mógłbym zrobić – nie ustępował. Czuł się głupio, stojąc z ubraniem w garści, w samych gatkach i skarpetkach i walcząc o środki do życia na oczach piętnastu półnagich, przyglądających się tej scenie z roześmianymi gębami drabów.
Niech pan zrzuci dwadzieścia dwa funty – poradziła mu lekarka – i wróci tu za trzy miesiące.
Żeby zrzucić dwadzieścia dwa funty musiałbym obciąć sobie nogę – wykrzyknął, tracąc nad sobą panowanie.
To już pańska sprawa, panie Federov. Następny.
Wychodził ze szpitala jak otumaniony. Miał ochotę wywrzaskiwać świństwa na korytarzach, wstąpić do partii komunistycznej lub poszukać jakiejś organizacji, stawiającej sobie za cel trzymanie kobiet z daleka od służby zdrowia. Usiadł w czerwcowym słońcu na ławce w parku i oparł głowę na rękach, żeby ogarnąć myślą swe zrujnowane życie. Jego rodzina przyczaiła się, jak zwykle, za zamkniętymi drzwiami i spuszczonymi zasłonami (telefon był wyłączony), żeby komornicy nie mogli wedrzeć się do domu. Rodzice byli dumni, że ich syn ukończył college i wstępował oto do królestwa żydowskiej arystokracji
świata pedagogów, choć jego praca miała w istocie polegać na uczeniu ośmiolatków sylabizowania i rozwiązywania zadań arytmetycznych, dotyczących pół tuzina gruszek i ceny dziesięciu pomarańczy. Pensja nauczyciela była jednak w owych czasach niebagatelna, toteż w rodzinie spodziewano się, że będzie im odtąd dane wieść żywot przy odsłoniętych storach i z włączonym telefonem.
Jęknął. Nie wróci dziś bez posady, jakiejkolwiek posady, do tego zmienionego w twierdzę domu. Wyjął z kieszeni egzemplarz „New York Timesa” i rozpostarł na stronicach z ogłoszeniami drobnymi. Zakreślił kilka anonsów ołówkiem, a potem poszedł na stację i kupił bilet do Nowego Jorku.
Było jeszcze widno, choć dochodziła już ósma, gdy skręcał w zaniedbaną uliczkę identycznych, pokrytych sztukateriami jednorodzinnych domków, gdzie mieszkali. Blisko połowa domów – podobnie jak jego własny i z tychże powodów – wyglądała na zamknięte i opuszczone. Zbliżał się do domu ostrożnie, idąc po drugiej stronie ulicy i wypatrując bacznie, czy nie dojrzy przyczajonego gdzieś komornika lub doręczyciela wezwań. Nie stwierdziwszy niebezpieczeństwa przebiegł szybko przez jezdnię i własnym kluczem otworzył drzwi.
Ojciec w samej koszuli i bez butów siedział w saloniku. Israel zajmował się handlem domokrążnym (sprzedawał towary gospodarstwa domowego), a to oznaczało codzienną, wielomilową dreptaninę po rozprażonych chodnikach. Wracając wieczorem do domu ściągał najpierw buty. Na kolanach trzymał rozłożoną wieczorną gazetę, lecz że światło było już od miesiąca wyłączone, a przy spuszczonych storach nie dawało się czytać, siedział więc na wyściełanym, wytartym fotelu i wpatrywał się w zamyśleniu w wiszące na przeciwległej ścianie zdjęcie Louisa i Benjamina, zrobione na jakiejś plaży, gdy Benjamin miał sześć lat. Był pewien, że ojciec myśli o tym samym, o czym i on pomyślał wchodząc do pokoju: jak to byłoby cudownie, gdyby miał znowu sześć lat i wszystko można zacząć od początku. Inaczej.
Benjamin nauczył się już rozpoznawać – po pozycji ojca na fotelu ― jaki ten miał za sobą dzień. Jeśli udało mu się sprzedać towarów gospodarstwa domowego za więcej niż pięć dolarów siedział z wysoko podniesioną głową. Tego wieczoru głowę miał spuszczoną.
Salonik lśnił w efekcie zabiegów matki. Niezdolna do powstrzymania kryzysu, bezsilna wobec przemian krajowego obyczaju, nie czując się zdolną do odzyskania rodzinnych aktywów z Wall Street, Sophie Federov zmagała się z nieprzychylnością czasów na swój sposób ― w czterech ścianach własnego domu. Szorowała, pucowała, zamiatała, myła i ustawiała wszystko na swoim miejscu z dokładnością do pół cala, pedanterią tą rzucając gniewne wyzwanie chaosowi, który co dnia groził zalaniem ich wszystkich.
Pokój przypominał muzealną salę. Wystawa B – salonik w domu niższych klas średnich (około 1934 roku), tanie standardowe umeblowanie z Grand Rapids, liczne srebrne przedmioty zastawione w lombardach.
Matka szykowała w kuchni kolację. Benjamin miał nadzieję, że cudownym zrządzeniem losu nie zastanie jej tego wieczora w domu. Ale była w domu. Zawsze była w domu.
Cześć, tato – przywitał się.
Ojciec podniósł głowę. Uśmiechnął się. Kiedy Israel widział swoich synów, choćby przelotnie, to już był dobry dzień. Do saloniku weszła pani Federov, przepasana wokół wciętej talii nakrochmalonym, nieskazitelnie czystym fartuchem. Benjamin pocałował matkę, odrobinę dłużej niż zwykle trzymając ją w objęciach.
Co mamy na kolację? – zapytał, by zyskać na czasie.
Coś ekstra. Hamburgery – skrzywiła się ironicznie. – No więc, kiedy zaczynasz?
Jutro.
Jutro? – zdziwiła się. – Sądziłam, że letnie półrocze zaczyna się dopiero w lipcu.
Usiądź, mamo – poprosił.
Nie potrzebuję siadać – obruszyła się, przygotowując się już na przyjęcie tragicznego ciosu. – Co się stało?
Dostałem pracę – powiedział. – Ale nie w oświacie.
Co znaczy nie w oświacie? Przecież zdałeś egzamin, prawda?
Tak mi się zdawało.
Zdawało ci się? – natarła nań ostro. – Przestań mówić zagadkami.
Nie przeszedłem dziś w Trenton przez badanie zdrowia – wyjaśnił.
Po jej twarzy przemknął cień trwogi. Chwyciła syna mocno za ramię i zajrzała mu w oczy.
Mów mi tu prawdę – zażądała. – Wykryli coś w szpitalu. Co takiego? Gruźlicę? Chorobę serca? Co?
Nic z tych rzeczy – uspokoił ją. – Ja... ja mam nadwagę. Termin techniczny: „otyłość”.
Nadwagę. Otyłość? – powtórzyła ze zdumieniem. – Czy oni tam w Trenton poszaleli? Ty słyszysz, Israel? W Trenton twierdzą, że twój syn jest otyły.
Taki mamy rząd – mruknął z rezygnacją Israel. – Czego innego można się spodziewać?
Pani Federov cofnęła się o krok i zmierzyła Benjamina bacznym spojrzeniem.
Nie stroisz sobie żartów, prawda? To nie jest jeden z tych twoich głupich kawałów, Ben?
Nie żartuję. Dokładnie tak powiedzieli.
Ależ ty jesteś zbudowany jak młody bóg – zawołała. – Żeby tylko ci głupcy z Trenton byli tak zbudowani!
Benjamin nie miał tego dnia nastroju do słuchania, że jest zbudowany jak młody bóg, choćby tak twierdziła jego własna matka. Nie mógł jednak powstrzymać uśmiechu na myśl o lekarce, która budzi się rano i stwierdza, że jest zbudowana jak Benjamin Federov.
Mają jakąś swoją tabelę – wyjaśnił ze znużeniem. – Według tej tabeli mam dwadzieścia dwa funty nadwagi.
Ale przecież ty jesteś futbolistą, futboliści już tak są zbudowani, nie powiedziałeś im tego?
Powiedziałem. To na nic. Trzymają się tabeli.
Futbol – wycedziła z zawziętością pani Federov. – Bo ty musiałeś grać w futbol. Nie posłuchałeś matki. No i masz. A ty – zwróciła się do zagłębionego w fotel Israela – tyś go jeszcze podbechtywał. Przez te wszystkie lata. Zadowolony teraz jesteś?
Israel skulił ramiona. Nabrał tego zwyczaju od czasu, gdy zbankrutował jego interes.
Siedzimy po ciemku, bo nie mamy na światło, twój syn ma dwadzieścia dwa funty nadwagi – wyrzucała mężowi pani Federov – a ty umiesz tylko siedzieć bez butów w tym fotelu.
Benjamin postanowił w owej chwili, że nie ożeni się, dopóki nie zgromadzi w banku miliona dolarów. A jeszcze lepiej dwóch.
Matka odwróciła się porywczo w jego stronę. Drobna, prosta, piękna, zawzięta, nieposkromiona kobieta, przeprowadzająca rodzinę cało przez katastrofę za katastrofą, żelazną, nieugiętą wolą pchająca swoją taczkę, niezłomna, czysta moc ducha w tym tonącym w ciemności, wypucowanym domu, który był jej twierdzą, jej polem bitwy, jej światem.
A co to miało znaczyć – natarła na syna – że idziesz jutro do pracy?
Pojechałem dziś po południu do Nowego Jorku i dostałem posadę.
Jaką znowu posadę?
Za osiemnaście dolarów tygodniowo.
Co to za posada?
Zaczerpnął głęboko tchu.
Spedytora – wyjaśnił. – W fabryce urządzeń elektrycznych przy Zachodniej Dwudziestej Trzeciej.
O mój Boże. Spedytor. Mój syn spedytorem – pani Federov rozpłakała się.
Po co zaraz beczeć? – zapytał opryskliwie, bo sam miał ochotę się rozpłakać.
Szkoła, college. Na samych czwórkach i piątkach. Nie dojadałeś, żeby mieć na książki... I jeszcze pytasz, co w tym złego, że zostałeś spedytorem?
To nie na zawsze – pocieszył ją. – Pójdę do wieczorówki. Będę się uczył kreślarstwa i inżynierii...
Już ja wiem, czego ty się nauczysz – pochlipywała. – Zadasz się z łobuzerią, w soboty będziesz się upijał, będziesz chodził z koleżkami do burdeli, będziesz pchał po ulicy pocztowy wózek jak byle robociarz za dniówkę, zapomnisz, że przeczytałeś w życiu choćby jedną książkę, ożenisz się z biedną robotnicą z fabryki i będziecie żyli jak w chlewie, a twoje dzieci zostaną spedytorami jak ich ojciec. Ja na to nie pozwolę.
O Chryste – teraz Benjamina z kolei porwała złość – kiedy ty wreszcie pozbędziesz się przekonania, że każdy, kto żyje z pracy rąk, jest łobuzem?
Nie zamierzam się pozbywać tego przekonania – szlochała pani Federov. – Bo to prawda. Prawda. Israel! – zawołała. – Czy ty nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia?
Ojciec milczał przez chwilę, po czym wzruszył ramionami.
To już dorosły mężczyzna, Sophie – przypomniał. – Czasy są trudne. Ja w niego wierzę.
Nie puszczę cię jutro z domu, żebyś mi harował jak jakiś robociarz – zapowiedziała Benjaminowi. – Nie na to się przez całe życie poświęcałam.
Mamo... – poprosił znużonym głosem. – Bądź realistką. Siedzimy tu po ciemku, bo wyłączono nam światło. W kraju jest sześć milionów bezrobotnych. Nikt nie czeka na twojego syna z otwartymi ramionami. A ja chcę podejść do ściany, przekręcić kontakt i żeby mi się w domu zapaliło światło. I zrobię w tym celu wszystko. Wszystko.
To nie ma sensu. – Siedziała wyprostowana na brzeżku drewnianego krzesła z zaciśniętymi na kolanach piąstkami i płakała. – To wszystko nie ma sensu.
Nie odważył się powiedzieć jej najgorszego. Gdyby spróbowała zadzwonić do niego do pracy, odpowiedziano by jej, że nikt o nazwisku Federov u nich nie pracuje. Podał, że nazywa się Bradley Faye. W zamieszczonym w „New York Timesie” ogłoszeniu zaznaczono bowiem, że zgłaszać się mogą wyłącznie biali chrześcijanie.
Cześć.
Federov zamrugał powiekami. Zniknął ciemny, wypucowany, spłowiały pokój. Przed nim, przy linii trzeciej bazy, stała Lea Stafford. Wskazała ręką pustą ławkę obok niego.
Czy to miejsce jest zajęte?
Siadaj.
Poklepał prawą ręką deskę. Lea przestąpiła przez dwie niższe ławki i usiadła. Nie pocałowali się ani nie podali sobie rąk. Lea była już dobrze po czterdziestce, ale nie wyglądała na swój wiek. Miała długie włosy w kolorze ciemnej miedzi. Kremową cerę chronił przed słońcem słomkowy, niebieski kapelusz o szerokim rondzie, którego cień rozniecał w jej wielkich, zielonych oczach migotliwe blaski koloru morza. Była wysoka, szczupła, miała długie nogi i należała do tych kobiet, które zdawały się jakby stworzone do mody połowy dwudziestego wieku. Miała na sobie kremowe, obcisłe szorty, luźny, zielony sweterek i niebieskie sandałki pod kolor kapelusza. Lato, westchnął w duchu Federov, podziwiając tę gamę barw. Przez kilka lat w czasie wojny i zaraz po niej, w okresie między jej rozwodem z Billem Rossem a wyjściem za mąż za Johna Stafforda, byli kochankami.
Nie wiedziałem, że jesteś kibicem baseballu – powiedział.
Bo i nie jestem. To pociecha – skinęła głową w stronę boiska. Młody Johnny Stafford grał na prawym zapolu. Był jednym z najgorszych graczy w mieście, toteż wystawiano go zawsze na prawe zapole i wszyscy koledzy z drużyny mieli nadzieję, że w składzie przeciwników nie trafi się mańkut, który by uderzał piłki w jego kierunku. – Obiecałam Johnny’emu, że po niego przyjadę.
A gdzie John?
W domu, układa plany kolejnej wojny domowej.
Roześmiał się. John Stafford, którego przodkowie zakładali
w osiemnastym wieku to miasto, urodził się w bogactwie, zdobywał wykształcenie na najsławniejszych uczelniach, zasiadał w zarządzie banku, od ponad stu lat kontrolowanego przez jego rodzinę. Przy tym wszystkim poświęcał się niestrudzenie pracy na rzecz rządu, przeróżnych komitetów, fundacji i rad szkolnych, zajmując się takimi kwestiami jak pomoc dla uchodźców, wdrażanie programów praw obywatelskich, przyznawanie stypendiów wybitnie uzdolnionym chłopcom z biednych domów, oraz wszelkiego rodzaju niewdzięcznymi, acz niezbędnymi publicznymi zadaniami. Wyrósł w najlepszych tradycjach swej klasy. Pił jak się godzi dżentelmenom i był ― jak to któregoś razu ujęła Lea – do szaleństwa hojny i gościnny. Po ślubie z nią zrezygnował po cichu z członkostwa w golfowo-tenisowym klubie, gdyż Lea była Żydówką, mimo że nikt z członków klubu nigdy by mu tego nie wypomniał, a i sama Lea zaprotestowała w końcu przeciwko okazanej przez męża skrupulatnej wierności własnemu sumieniu. Federov uważał Stafforda za jednego z najbliższych przyjaciół, widywali się też – tak w mieście, jak i tu, na wybrzeżu ― najrzadziej dwa, trzy razy w tygodniu. Wyznaczył go na opiekuna syna i córki, na wypadek, gdyby on i Peggy zginęli w jakimś wypadku lub zmarli przed osiągnięciem przez Michaela pełnoletności. W zasadzie powinien poprosić o przyjęcie odpowiedzialności za bratanków Louisa, jednakże – mimo miłości, która ich łączyła, i uznania, jakie miał dla zalet brata – nie mógł pogodzić się z myślą, że jego dzieci stałyby się świadkami scen z licznymi żonami, eks-żonami, kochankami i przyszłymi żonami, jakie z przygnębiającą regularnością powtarzały się w zamęcie stosunków młodszego Federova z kobietami.
Wpadniecie dziś wieczór? – zapytała Lea.
Jesteśmy zaproszeni?
Tak.
Muszę spytać Peggy. Jest moją sekretarką od kontaktów towarzyskich. Będzie wesoło?
Nie – odparła, patrząc zmrużonymi oczami, jak jej syn zatacza się niby pijany usiłując złapać wysokiego flaja. – Moja rada: nie przychodźcie. Mój Boże, ten chłopiec gra jak ostatnia lebiega – stwierdziła, gdy Johnny wypuścił piłkę, a potem podniósł ją i odrzucił nie na tę bazę co trzeba. – Biedactwo.
Dlaczego nie będzie wesoło?
John wpadł na nowy, cudowny pomysł, z którym zamierza dzisiaj wystąpić. Chce założyć wśród miejscowych właścicieli domów kasę pożyczkową, która umożliwiłaby godnym tego Murzynom nabywanie w tej okolicy domów.
Wydaje mi się, że to niegłupie.
Ty też nie jesteś lepszy – westchnęła. – Mam zamiar założyć z Peggy komitet: Stowarzyszenie Chrześcijanek i Żydówek Południowego Wybrzeża na Rzecz Popierania Postaw Średniowiecznych.
Lea nazywała się z domu Levinson. Jednakże z jej urodą musiałaby mieć dużo wyobraźni, by wpaść na to, że ludzi mogą spotykać przykrości tylko dlatego, że noszą nazwisko takie jak Levinson.
Jesteś okropna – stwierdził.
A czyż nie mam racji?
Odwróciła się i spojrzała na niego z ledwo dostrzegalną kokieterią. Już od dawna nie byli kochankami, ale wciąż ją bawiło udowadnianie, że nie pozostaje niewrażliwy na jej wdzięki.
Niech pani da sobie spokój, droga pani.
Dać sobie spokój z czym? – spytała z niewinną minką.
Sama wiesz.
Wciąż masz brzydkie myśli?
Nie – odrzekł. – A gdyby nawet, tobie bym się nie przyznał.
Starość?
Dojrzałość.
Przyglądali się swoim synom – niemal równolatkom – grającym obok siebie na zapolu. Federov spostrzegł (nawet z daleka rzucało się to w oczy), że Michael lekceważy Johnny’ego Stafforda. Rzucał się do każdej piłki, której mógł dosięgnąć, choć tamtemu wystarczyłoby zrobić tylko krok, żeby ją chwycić. Kiedy Johnny coś do niego wołał, nie raczył nawet odwracać głowy. A gdy tamten wypuścił z rąk flaja, wzniósł oczy do nieba na sposób znany Federovowi z domowych kłótni, a oznaczający (w mimicznym języku trzynastolatków): „O miły Boże, za co mnie tak karzesz?”
Federov pokręcił z ubolewaniem głową. Postawa Michaela nie miała najmniejszego wpływu na jego własne kontakty z Johnem, uwierała go jednak cierniem wiecznej, drobnej irytacji. Uważał Johnny’ego za czarującego chłopca, jak ojciec dobrze wychowanego, a po matce obdarzonego urodą (zdecydowanie wszak męską). Swoimi żałosnymi występami na prawym zapolu Johnny zaprzepaścił wszelako – w każdym razie na okres młodości, ale kto wie, czy nie na całe życie – widoki na przyjaźń, a choćby tylko pobłażliwość Michaela. Będę musiał odbyć ze szczeniakiem jeszcze jedną pogadankę na ten temat, postanowił sobie Federov, wiedząc z góry, że będzie daremna.
To zabawne, prawda? – odezwała się Lea. Miała głos, który współgrał z jej oryginalnym typem urody: niski, ponętny, melodyjny, dźwięczący echem ukrytej złośliwości.
Co jest zabawne?
To, że tu siedzimy – wyjaśniła. – I ta para dzieciaków. Z różnych ojców, jeśli wierzyć pogłoskom.
Lea – ostrzegł z całą stanowczością, na jaką potrafił się zdobyć – nie bądź nieznośna.
Parsknęła śmiechem.
To jedna z przyjemności mojego życia. Granie ci na nerwach. Zawsze mi się udaje, prawda?
Nieprawda – skłamał.
Kłamiesz – stwierdziła.
Poznali się w 1935 roku, zaraz po jej ślubie z przyjacielem Federova o nazwisku Ross. Lea miała wtedy szesnaście lat, lecz nikt się jakoś nie dziwił, że tak wcześnie wychodzi za mąż. Jak powiedziała w dniu ślubu jej matka: „Dziękuję Bogu, że udało nam się dotrwać aż tak długo. Bałam się, że się wyda, nim skończy dwanaście”.
Federov widywał się sporadycznie z młodą parą przez mniej więcej rok, do czasu, nim Rossowie nie przenieśli się do Detroit. Leę spotkał dopiero w czterdziestym piątym w Paryżu, gdzie – już rozwódka – mieszała się do działań wojennych jako pracownica Czerwonego Krzyża. Federov był na tygodniowej przepustce. Zaszedłszy do Klubu Czerwonego Krzyża dla Szeregowców na Boulvard des Capucines stwierdził, że kawę i pączki, na które tam wstąpił, podaje mu Lea Ross.
W tym czasie był już żonaty z Peggy, ale na widok Lei pomyślał od razu: popełniłem błąd, że nie było mnie w tym samym mieście w dniu, w którym orzeczono jej rozwód.
1942
Ojciec Peggy był pułkownikiem służby medycznej w Georgii, gdzie Benjamin przechodził szkolenie dla piechurów.
Peggy miała dwadzieścia lat tamtego roku; była niezbyt wysoką blondynką o oczach tak intensywnie niebieskich, że w pewnym oświetleniu wydawały się fiołkowe. Włosy, gęste i grube, nosiła przystrzyżone krótko, na pazia; figurę miała szczupłą, z zadatkami na pulchność, nogi pełne, lecz mocne jak u sportowca. Benjamin – nieco zepsuty łatwością, z jaką nawiązywał kolejne romanse z najładniejszymi kobietami w Nowym Jorku – stwierdzał ze zdumieniem, że zupełnie poważnie uważa nogi Peggy, od których biły zdrowie i zmysłowość, za najzgrabniejsze, jakie w życiu widział. W wieku lat dwudziestu Peggy była śliczna; dobiegając trzydziestki powinna być piękna.
Spotkał ją na korcie tenisowym w ogrodzie przyjaciół jego rodziców, państwa Bronsteinów, ludzi w średnim wieku, którzy przenieśli się z Nowego Jorku na południe. Prowadzili w mieście świetnie prosperujący sklep z odzieżą męską i zapraszali go do siebie, ilekroć dostawał na parę godzin przepustkę z koszar.
Rodzice Peggy wynajmowali sąsiedni dom. Benjamin zobaczył ją po raz pierwszy, gdy przechodziła przez furtkę w żywopłocie, oddzielającym obie posiadłości. Była ubrana w krótką tenisową sukienkę, nogi miała opalone na brąz. Gdy zbliżała się do kortu, na którym prowadził długą i chaotyczną wymianę piłek z piętnastoletnim synem Bronsteinów, umyślnie wpakował piłkę w siatkę, by móc się przyjrzeć nadchodzącej dziewczynie. Gapił się na nią bezwstydnie, ogarnięty jakąś trudną do nazwania nostalgią na widok tej młodej kobiety w krótkiej, białej spódniczce, przechodzącej przez okryty letnią zielenią żywopłot, niczym zaprzeczenie śmierci, wojen i całego tego szorstkiego, męczącego, męskiego świata armii.
Okazało się, że świetnie gra w tenisa. Biła mocne piłki w kalifornijskim stylu (jej rodzina pochodziła z San Francisco) i uwijała się po korcie jak w ukropie; jej krótka spódniczka jaśniała blaskiem, gdy podbiegała do siatki, żeby sięgnąć piłki. Kiedy chybiła smecz kręciła głową i komentowała z drwiącą rozpaczą: „Peggy Woodham, grasz jak dziewczyna!” Niełatwo ją było pokonać. Pierwszego seta, jakiego ze sobą rozegrali tego upalnego, niedzielnego ranka w Georgii, zdołał wygrać zaledwie 6:4. Z powagą uścisnęła mu dłoń nad siatką i powiedziała:
Nigdy nie sądziłam, że pobije mnie ktoś z Nowego Jorku. Szczególnie z takim bekhendem jak twój.
Co masz do zarzucenia mojemu bekhendowi?
Czyste kpiny – orzekła, żeby mu dokuczyć. – Po prostu czyste kpiny. Bekhend starszego szeregowca.
Jesteś starsza stopniem – odparł. Nie wiedzieć czemu od pierwszej chwili rozmawiali ze sobą jakby się znali od lat. – Dlatego, że twój ojciec jest pułkownikiem – dodał.
Dużo się o niej tego ranka dowiedział. Jej ojciec był komendantem oddziału chirurgii szpitala wojskowego; ona sama pracowała w księgami w miasteczku. Uzyskała właśnie bakalaureat z humanistyki w Stanford. Była zaręczona z pewnym gwiazdorem futbolu, ale zerwała zaręczyny, gdyż jej narzeczony okazał się prostakiem. Cierpiała na kompleks niższości, ponieważ jej matka była jedną z najpiękniejszych kobiet w San Francisco. Mówiła wesoło i szybko, z typową dla Zachodniego Wybrzeża otwartością i bezpośredniością. Nim minął ranek i wrócili do domu Bronsteinów na lunch, Benjamin pomyślał sobie: jakie to szczęście, że jest wojna, inaczej już bym się zastanawiał, czy by jej nie poślubić. Miał dwadzieścia osiem lat i jak ognia wystrzegał się małżeństwa. Przede wszystkim dlatego, że od czasu Pat żadna kobieta nie nęciła go jako materiał na żonę. Po drugie, bo postanowił sobie nie zakładać rodziny dopóki jest ubogi. Małżeństwo było już i tak dość ciężkim terminem.
Po lunchu zjawił się ojciec Peggy i rozegrali debla z synem Bronsteinów. Patrick Woodham był żylastym łysolem o twarzy i sposobie bycia jak stworzonych do komenderowania. Już gdy miał dziesięć lat nietrudno było zgadnąć, że jeśli wybuchnie kiedyś jakaś wojna, ramiona Patricka Woodhama ozdobią naramienniki z orłami. Jedni zostają pułkownikami, inni się nimi rodzą. Patrick Woodham urodził się pułkownikiem. Poza tym świetnie grał w tenisa i – nim przerwali grę, bo musiał wracać do szpitala – w parze z młodym Bronsteinem pobił Benjamina i Peggy w trzech setach.
Benjamin nie umiałby powiedzieć, czy pułkownik go polubił, czy nie. Woodham do wszystkich – z wyjątkiem jedynaczki – odnosił się w szorstki, apodyktyczny sposób. Do niej zwracał się z pieszczotliwą czułością, za którą Benjamin poczuł do niego sympatię, choćby i tamten jej nie odwzajemniał.
Kiedy, odpoczywając po ostatnim secie, siedzieli w cieniu dębu na ławce obok kortu, pułkownik powiedział do Peggy:
Włóż sweter. Przeziębisz się.
Gorąco mi.
Włóż sweter.
Tak jest, pułkowniku – ustąpiła. – Już się robi, panie pułkowniku.
Kiedyś i ja, pomyślał Benjamin, patrząc na tego rozanielonego twardziela, uśmiechającego się do dziewczyny z tkliwością i rozbawieniem, i ja muszę mieć córkę.
Kochali się trzy tygodnie później, pewnej sobotniej nocy, w ciepłym, ciemnym ogrodzie za kortem. Peggy nie była już dziewicą.
Pamiętaj – powiedziała potem, rozkoszując się własnym brakiem skrępowania – że bakalaureat otrzymałam w Stanford. A w Kalifornii nie przyznają stopni naukowych dziewicom. Zabrania tego prawo stanowe.
W jego ramionach nie była już tą pełną animuszu, zadzierżystą dziewczyną, która biegała po korcie tenisowym z pełną determinacji koncentracją. Nawet za tym pierwszym razem, od którego są wszak zwykle nieodłączne niezgrabstwo i pośpiech, kochali się delikatnie i czule. Gdy leżał z wargami na szyi Peggy, wdychał woń jej skóry, aromat świeżo skoszonej trawy i zapach bijący od dwóch puszystych, nachylających się nad nimi krzaków bzu, uświadomił sobie, że nie ma już ucieczki i że on uciekać nie pragnie.
Słuchaj – wyszeptał w jej szczupłą szyję – ożenię się z tobą.
Przez chwilę nie odpowiadała i nie poruszała się.
Nie musisz się ze mną żenić tylko dlatego, że mnie zerżnąłeś.
Muszę się z tobą ożenić, bo chcę się z tobą ożenić.
Rozszlochała się.
O mój kochany, kochany, kochany – szeptała, z taką siłą przyciągając jego głowę i rozgniatając mu wargami usta, że nie mógł słowa wymówić.
Pułkownik nie miał wszelako trudności z mówieniem. Benjamin obawiał się, że sprzeciwi się ich małżeństwu, bo kandydat na zięcia był Żydem. Pułkownik okazał się jednak fanatycznym ateistą i nie miał nic przeciwko temu, że Benjamin jest Żydem. Wysunął natomiast moc innych zastrzeżeń.
Ona jest jeszcze o wiele za młoda – oświadczył, gdy w gorące niedzielne popołudnie siedzieli jeden naprzeciwko drugiego w bibliotece przylegającego do ogrodu Bronsteinów, zaplanowanego bez ładu i składu drewnianego pawilonu. – Ma dopiero dwadzieścia lat.
Moja matka idąc za mąż nie miała nawet tylu – oświadczył Benjamin.
Woodham prychnął i pod włos przeczesał dłonią siwiejącą tonsurę.
To samo matka Peggy – przyznał.
No więc?
Pułkownik nalał im obu whisky.
W tamtych czasach kobiety szybciej dojrzewały – powiedział. Podał Benjaminowi szklankę. Dostrzegłszy leciutki uśmieszek na jego wargach dorzucił: – Dobra, niech będzie, że nie. Ale wtedy nie mieliśmy wojny. Jeśli chcesz znać prawdę nie życzę sobie, żeby moja jedyna córka została wdową, i to może jeszcze z dzieckiem na ręku, w dwudziestym pierwszym roku życia. Nie możecie trochę poczekać?
Ja nie mogę – rzekł Benjamin. – Ona nie będzie czekała, aż się skończy wojna, i stracę ją.
Ona twierdzi to samo. O tobie. – Woodham z irytacją dopił whisky. – Wszystkim się zdaje, że ta cholerna wojna będzie trwała wiecznie. A może się skończy za miesiąc, kto to może wiedzieć?
Był rok 1941.
Ta wojna nie skończy się za miesiąc – stwierdził Benjamin.
Pan to wie równie dobrze jak ja.
Masz jakieś dochody? – Woodham spróbował z innej beczki.
Dwadzieścia cztery dolary miesięcznie.
Do diabła. – Pułkownik jął przechadzać się nerwowo pod oknem cienistego pokoju. Przez okno było widać kort tenisowy Bronsteinów i dwa krzaki bzu.
Nie możesz zaczekać do skończenia szkoły oficerskiej? – zapytał pułkownik. – Miałaby przynajmniej rentę po podporuczniku, gdybyś zginął. Mógłbym przyśpieszyć rozpatrzenie twojego podania i...
Nie myślę zostawać oficerem.
A to czemu? Czy to się kłóci z twoją religią? – Łypnął na niego Woodham.
Benjamin roześmiał się.
Nie.
Masz coś przeciwko oficerom?
Nic. Po prostu nie chcę zostawać jednym z nich.
A czemuż to nie?
Nie dość sobie ufam – wyjaśnił Benjamin. – Nie chcę być odpowiedzialny za posyłanie na śmierć kogokolwiek poza sobą samym.
Przemądrzalec z ciebie – orzekł Woodham. – Oto, co ci dolega. Z pewnością nie byłbyś gorszy od dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu idiotów, którym codziennie przypinają dystynkcje. Jaki masz iloraz?
Sto trzydzieści osiem.
Biorą każdego powyżej stu dziesięciu. Szczególnie po college’u. Nie wiedziałeś o tym?
Wiedziałem, proszę pana.
Nie „proszepanuj” mi tu, Federov – burknął Woodham.
Sto trzydzieści osiem! Ho, ho! Pod względem inteligencji lokujesz się w górnych pięciu procentach tej zasranej armii. A jako szeregowiec piechoty zmarnujesz się, jeśli chcesz znać moją szczerą opinię.
Z marsem na czole wpatrywał się w Benjamina, czekając na jego odpowiedź. Ten jednak siedział i milczał, sącząc whisky i przyglądając się przez okno krzakom bzu.
Nie jesteś nawet dobrym tenisistą – dorzucił pułkownik.
Odkąd Peggy cię poznała zgadzamy się z nią tylko w tym jednym punkcie: że twój bekhend jest śmiechu wart.
Macie oboje absolutną rację. – Benjamin wstał. Wiedział, że dyskusja była skończona. Woodham przeszkodziłby temu małżeństwu, gdyby mógł, ale wszyscy, nie wyłączając jego samego, zdawali sobie sprawę, że nie może.
Jeśli cię nie zabiją czy przynajmniej zamieszkasz po wojnie w San Francisco, żebym mógł od czasu do czasu widywać Peggy?
Postaram się.
Mógłbyś przez cały rok grać w tenisa. Popracowałbyś nad swoim bekhendem.
Roześmiali się obaj.
Zgoda, szeregowy Federov. – Woodham westchnął, podali sobie ręce. – Chciałbym mieć osiem córek. Chciałbym mieć tyle córek, żeby plątały mi się ich imiona. Nie robiłbym wtedy problemu z utraty paru z nich. Napełnił obie szklanki.
Skrócony do tygodnia miesiąc miodowy, wątła zapora przeciwko gwałtom i grozie, jakie miały przynieść nadchodzące dni, spędzili w Atlancie. Ceremonia w biurze sędziego pokoju odbyła się w pośpiechu. W kolejce do zaślubin czekały już za nimi trzy inne pary. Obecni byli jedynie rodzice Peggy, porucznik – dowódca plutonu Benjamina – oraz żołnierz z jego oddziału, rosłe chłopisko z Kentucky, z którym dzielił na poligonie namiot. Rodzice Benjamina nie mogli przyjechać z Nowego Jorku, bo nie stać ich było na podróż, a Louis przebywał na jakimś lotnisku w Teksasie.
Benjamin posłał rodzicom fotografię Peggy, na co matka odpisała mu, że jego wybranka jest śliczna i niech was, dzieci, Bóg błogosławi.
Woodham pożyczył zięciowi samochód i po gorących od letniego skwaru szosach Georgii nowożeńcy pojechali do Atlanty, bacząc pilnie, by nie przekroczyć nakazanej przez wojenne ograniczenia paliwowe prędkości trzydziestu pięciu mil na godzinę. Benjamin nie miał ochoty być zatrzymanym tego dnia przez policję drogową.
Zamknęli żółte, zrobione na dąb drzwi ubożuchnego hotelowego pokoju (nie udało im się znaleźć na ten tydzień nic lepszego) i Federov przekręcił w zamku klucz. Słuchał, jak oddalają się po skrzypiącej podłodze korytarza kroki hotelowego boya, który wniósł za nimi ich bagaże. Zostali sami. Zamknięte okno i zaciągnięte zasłony miały ich chronić przed żarem południowego słońca. Benjamin stał oparty o drzwi i przyglądał się żonie. Rozpakowywała ich torby. Podziwiał jej zręczne, oszczędne ruchy, kiedy wieszała w szafie swoje dwie zapasowe sukienki i układała rzeczy w dolnych szufladach komódki. Oboje milczeli. W pokoju słychać było tylko szelest jedwabnej sukienki Peggy. Kiedy już wszystko ułożyła odwróciła się, podeszła do męża, wyciągnęła rękę i poprosiła:
Daj mi swój zegarek.
Jest dwadzieścia po piątej – poinformował ją zerknąwszy na tarczę.
Nie chodzi mi o godzinę – wyjaśniła. – Daj mi zegarek.
Podał go jej. Włożyła zegarek do torby, torbę zamknęła, a kluczyk wsunęła do szuflady pod swoje dwie koszule nocne.
Przez tydzień nie chcę nic słyszeć o czasie – oznajmiła.
Wychodzili o najdziwniejszych godzinach, gdy poczuli głód lub przyszła im ochota popływać w basenie albo pójść do kina. Przez siedem dni centrum świata stanowił dla nich ten zaciemniony hotelowy pokoik o żółtych, udających dąb drzwiach i pojedynczym oknie. Na siedem dni zapomnieli o przyboju wypłowiałych na słońcu mundurów, które ich oblewały niczym fale oceanu, zapomnieli o wyszczekiwanych komendach i huku przyczajonych dział. Na tydzień życie ześrodkowało się w dwóch ciałach, zarazem sytych i nienasyconych. A potem Peggy otworzyła torbę, żeby ją spakować na powrotną drogę, i oddała mu zegarek.
Dwa tygodnie później dywizję Federova przeniesiono na północ. Peggy nie pospieszyła za nim. Przede wszystkim nie mieli pieniędzy na związane z taką przeprowadzką przejazdy i wynajmowanie pokoi. Zdawali sobie zresztą sprawę, że kolejny przerzut dywizji, niewykluczone, że już za ocean, jest tylko kwestią tygodni. Ponadto doszli do wniosku, że jedno rozstanie to wszystko, co są w stanie znieść tej wojny.
W dwa miesiące po ich ślubie Federov znalazł się w Anglii. Nie widzieli się z Peggy przez następne trzy lata. Oczywiście pisywali do siebie regularnie, lecz gdy spotkał w Paryżu Leę, Peggy była już dlań tylko dalekim, obcym duchem, zagrzebanym gdzieś pod stosem kopert lotniczej poczty. Benjamin prowadził się nie inaczej niż przeciętny żołnierz w podobnych okolicznościach. Miał kilka przygód z mieszkankami Kornwalii, gdzie przechodził przeszkolenie na amfibiach, przeżył też dłuższy romans, gdy wysłano go do Londynu na wspólny z Brytyjczykami specjalny kurs dla podoficerów łącznikowych, z dziewczyną z brytyjskiego Ministerstwa Informacji. Nigdy nie dręczyło go z powodu tych zdrad poczucie winy. Jego wierność wobec ducha, który słał mu pocztą lotniczą pełne oddania listy, uległa zawieszeniu, odłożeniu w czasie. Była wojna.
Lea rozwiodła się w roku 1939, „o trzy lata za późno”, jak mu powiedziała w Paryżu. Podobał się jej. Bawiło ją odpalanie pułkowników i generałów, którzy się za nią uganiali, dla schadzki ze zwykłym sierżantem. Zabiegami kokieterii załatwiła sobie przez wysokie wojskowe koneksje samodzielne mieszkanko, w którym kochała się z Federovem, ku wielkiej obopólnej satysfakcji. Przebąkiwała czasem o małżeństwie. Pomysł wydał mu się pociągający. Z Peggy byli razem wszystkiego coś około trzech miesięcy, toteż duch, wyzierający z kopert poczty lotniczej, wydawał mu się obcy i nierzeczywisty, skoligacony z nim naprędce podczas na wpół już zapomnianej ceremonii. Taki dość już wypłowiały duch, przysyłający mu swoje fotografie, niczym marynarz z zatopionego statku, wrzucający do morza listy w butelkach, pochłonięty sprawami, które na człowieku, od jakiegoś już czasu walczącego o przeżycie na obcym kontynencie czyniły wrażenie błahostek. Ten duch nie był w stanie zainteresować go doniesieniami o systemie kartkowym, sprawach kraju, politykierstwie w służbach medycznych czy skargami na cynizm mężczyzn dekujących się w domowych pieleszach i zbijających dzięki wojnie fortuny.
Po trzech latach wyznania miłosne przekształciły się w zwykłą formalność. Benjamin nie wysyłał żonie żadnych fotografii. Jego wynędzniałe oblicze nie mogło być odpowiednią ozdobą nocnego stolika młodej dziewczyny w białej tenisowej spódniczce, która chodziła na tańce do USO0 i sprzedawała w Georgii głupie książki urzędnikom w mundurach.
Pisywał listy bezosobowe, mające przynosić pociechę. Nie opisywał szczegółów hekatomby lat 1944 – 45, która stała się dlań chlebem powszednim. Za mało znał Peggy, żeby jej odkrywać prawdę o tym, przez co przechodził. Zasiadając do pisania listu do niej miał czasem wrażenie, że pisze do dziecka przyjaciela, które znał krótko dawnymi czasy; beztroskiego, ślicznego dziecka, które należy oczywiście, jak długo się da, chronić przed troskami świata dorosłych, a które tak wyrośnie i tak się zmieni, nim znowu je zobaczy, że będzie musiał wytężyć pamięć, by je poznać.
Zimą 1945 z trudem mu już przychodziło uważać się za człowieka żonatego. Lata rozłąki zatarły krótkie, niespokojne miesiące wspólnego pożycia.
1948
Już trzy lata był w domu po powrocie z wojny, a Peggy wciąż wstawała wcześniej i robiła mu śniadanie. Rano bywał zwykle nie w humorze. Wolałby sam przygotowywać sobie śniadania i poczytać spokojnie „New York Timesa”, znajdując usprawiedliwienie dla porannej chandry w porannych doniesieniach ze świata. Ponadto lubił bardzo mocną kawę, tymczasem Peggy była zdania, że to źle wpływa na jego nerwy i nigdy mu dostatecznie mocnej nie parzyła. Uważała też (wyedukowana przez ojca-lekarza), że śniadanie to najważniejszy posiłek dnia i powinno się składać z dużej ilości soku pomarańczowego, biszkoptów i dżemu, bekonu bądź jajecznicy na szynce lub naleśników z kiełbasą, szklanki mleka oraz kawy. Oświadczyła Benjaminowi (i jego przyjaciołom), że za ciężko pracuje, jest za szczupły, za dużo pije, a za mało je. Żadną miarą nie potrafił jej wyperswadować, choć wracał do tego co rano, żeby nie zastawiała tak suto śniadaniowego stołu, nie ozdabiała go najlepszymi obrusami, szklankami i wazonikiem ciętych kwiatów na dobitkę i nie zachęcała go – w najmilszy zresztą sposób – żeby wszystko zjadł.
Peggy wyznawała ponadto pogląd, że żona winna być zawsze zadbana. Miała całą szafę luźnych piżam, haftowanych koszul nocnych oraz szlafroków. Przywdziewała je wnosząc tacę, na której piętrzyły się jadło i napoje. Było to spełnienie snu, jaki śnił tyle razy w czarne, wojenne noce. Teraz ten sen się ziścił.
Wszystko to plus fakt, że praca Peggy (była sekretarką w galerii sztuki na Pięćdziesiątej Siódmej Ulicy) nie wymagała od niej wstawania z łóżka przed dziesiątą, uniemożliwiało mu praktycznie narzekanie. Uskarżanie się byłoby z jego strony niewdzięcznością i grubym nietaktem. Siedział za stołem i napychał sobie usta spozierając ukradkiem na nagłówki leżącej na krześle gazety. Zastanawiał się codziennie, jakim by tu podstępem zatrzymywać żonę w łóżku, póki się nie naje i nie napije tak, jak lubi, pomrukując nad płachtami „New York Timesa”.
Podczas wojny przywykł wypijać przed śniadaniem lampkę calvadosu lub brandy, co przy Peggy w ogóle nie wchodziło w rachubę.
Zdarzało się też czasem, że budził się rano z kacem. Kiedy się upijał bywał nieprzyjemny i napastliwy. Cicha wyrozumiałość, którą Peggy pokrywała sceny minionego wieczora, sprawiała, że miał ochotę ją udusić, kiedy siedziała tak naprzeciwko niego popijając zimne mleko jak mała dziewczynka, podobna do pań domu z kolorowych fotografii magazynu „Dom i Ogród”.
Miała też zwyczaj omawiać przy śniadaniu menu na kolację. Objedzony, mając w perspektywie podłości, trudy i ustępstwa, na jakie narażony jest młody człowiek, usiłujący przetrwać kolejny dzień w straszliwym mieście Nowym Jorku, znajdował prawie niemożliwym skupienie uwagi na pytaniach w rodzaju: „Czy miałbyś ochotę na suflet?” lub: „Widziałam wczoraj na targu pięknego morskiego okonia. Może miałbyś ochotę na rybę?” bądź też: „Pamiętaj, że siadamy dziś do kolacji punktualnie o siódmej. Prudence musi być w Harlemie najpóźniej o wpół do dziewiątej”. Prudence, ich służąca, zjawiała się o pierwszej po południu i każdego wieczoru musiała, jak to Peggy trafnie określała, być w Harlemie przed wpół do dziewiątej.
To nie znaczy że nie kochał Peggy. Kochał ją. Zdarzały im się często długie okresy najlepszej komitywy. Nigdy też nie przestał się rozkoszować jej ciałem, cenić sobie jej czułość, znajdować radość w jej bystrości i szczerości. Tyle że najczęściej miał już tego wszystkiego powyżej uszu. Ona go osaczała. Miała tyle czasu na rozmyślanie nad ich małżeństwem – tyle niespokojnych, samotnych lat, niepewna, czy on wróci, czy nie zginie – że obmyśliła sobie wszystko do najdrobniejszych szczegółów. Zaplanowała wystrój mieszkania, co i jak będzie podawała na stół, jak będzie się zachowywał jej mąż w określonej sytuacji, jaki będzie uroczy, to znów jaki nieznośny. Kogo będzie zapraszała i kto ich będzie zapraszał. Gdzie będą spędzali wakacje. Jak cudowną otoczą się miłością, gdy umilknie ostatnie działo. Benjamin odnosił czasami wrażenie, że Peggy z nadmiaru troski zamknęła go w doskonałej komorze próżniowej, gdzie wszystko jest na jego zawołanie, wszystko mu wolno. Z wyjątkiem wyrwania się na swobodę.
Upijał się, sypiał z innymi kobietami, płacił rachunki, przeczuwał, że on i Louis osiągną wkrótce sukces w interesach; podziwiał rezultaty tkliwych starań żony, jej nieugiętą bezinteresowność. A jednak zdarzały się dnie, gdy włócząc się alejami Nowego Jorku, poglądał zazdrośnie na urzędników i wystrojone krzykliwie sekretarki, wybiegających ze swoich obskurnych biur na spotkanie wieczoru, który ― dobry czy zły – nie został przecież za nich zaplanowany. Zastanawiał się poważnie, czyby nie rzucić się pod autobus, ponieważ wiedział, że musi być w domu o siódmej. Punktualnie.
Była sobota rano. W tamtych czasach pracowało się w soboty. Stół ozdabiały żonkile (była wiosna). Promienie słońca padały na okryty młodymi, jasnozielonymi listkami platan, rosnący w ogródku za domem Federovów przy Siedemdziesiątej Szóstej Wschodniej, niedaleko Drugiej Alei. Patrząc przez okno na skąpane w słońcu drzewo Benjamin pomyślał, że ludzkość zwariowała, żeby wiosną zamieszkiwać w miastach.
Peggy zrobiła na śniadanie szarlotkę z syropem klonowym. Benjamin nie przepadał za szarlotkami (z wyjątkiem tych, które podawano na deser w pewnej niemieckiej restauracji), lecz zwykłe, nurtujące go poczucie nieokreślonej, ukrywanej nielojalności wobec żony powstrzymało go po raz kolejny od oprotestowania tego śniadania i wszystkiego co się z nim wiązało. Peggy miała na sobie luźną, bladoniebieską, bawełnianą bluzkę i białą, tenisową spódniczkę. Blond włosy, które nosiła teraz dłuższe, niż kiedy ją poznał, związała wąską, czarną wstążką. Była boso. Zdawał sobie sprawę, że jeszcze tego samego dnia, tyle że później, uzna ten strój za czarujący. Gdyby ujrzał ją tak po raz pierwszy w życiu, z miejsca by się w niej zakochał.
Jaki cudowny dzień – powiedziała i uśmiechnęła się do niego przez stół, upewniwszy się, że przełknął ostatni kęs szarlotki. – Mam dziś wolne popołudnie. Może byśmy tak zjedli razem lunch, a potem się gdzieś wybrali?
Na lunch jestem już umówiony.
Z kim?
Nie cierpiał tego pytania. Stanowiło część komory próżniowej, element osaczenia. Mimo to nigdy nie wyjawił Peggy tej swojej niechęci, był bowiem zdania, że miała prawo je zadawać. On sam nigdy jej nie pytał, z kim jadła lunch. Bardzo wysoko sobie cenił, bliski pod tym względem neurotycznemu przeczuleniu, prywatność i samotność. Nie zadawał jej pytań także dlatego, by jej dać przykład – którego ona, rzecz jasna, nigdy nie naśladowała – szacunku dla należnej każdemu człowiekowi potrzeby zachowania pewnych zakątków własnego życia dla siebie i nieodkrywania ich nawet przed najbliższymi. Peggy czytała też jego korespondencję, choć nie dał jej tego prawa. Ilekroć jednak zagadnął ją o to, zaprzeczała, on zaś nie umiał się jakoś zdobyć na zastawianie pułapek, pozwalających wykazać, że przeglądała listy osoba niepowołana – wkładać (jak w melodramatach) włosów lub skrawków papieru między kartki. Jakkolwiek bowiem akceptował możliwość rozejścia się dwojga ludzi, którzy się kiedyś kochali, lub nadal kochają, szpiegowanie się wzajemne uznawał za niedopuszczalne.
Z kim? – powtórzyła Peggy: młoda, kochająca żoneczka z magazynu „Dom i Ogród”, wystrojona na każdą okazję, wliczając śniadania, zainteresowana – prawem żon – wszystkimi aspektami mężowskiego życia.
Z Jimmym. Z Jimmym Foynesem.
Skrzywiła się, czego się zresztą spodziewał. Z Jimmym – dziennikarzem, który kręcił się przy dywizji Benjamina – zaprzyjaźnili się podczas wojny. Przeżyli wspólnie kilka ciężkich nocy, dwa razy omal wspólnie nie polegli. Snuli razem plany – o głodzie i chłodzie – czego to wspólnie nie dokonają po wojnie. Ale Jimmy pił, zachowywał się hałaśliwie, cały salon zaśmiecał popiołem, nigdy nie płacił rachunków i za każdym razem przychodził z inną dziewczyną. Dziewczyny zaś owe aż nadto często odpowiadały ściśle terminowi, jakim je Peggy określała: dziwki. Przystawiały się też nieraz i do Benjamina. I to w jego własnym domu. Z wolna, lecz stanowczo, Peggy pozbyła się Jimmy’ego Foynesa. Podobnie zresztą jak innych, jak wielu innych kolegów Benjamina. Ostatecznie to żona trzyma rękę na notesie z adresami i wystosowuje zaproszenia. Nie minęły więc od końca wojny trzy lata, a Foynes przestał się u nich pokazywać, że zaś Benjamin nigdy nie wychodził wieczorami bez Peggy, toteż nie spotykał się z nim nawet na kolacjach. Przyjaźń podtrzymywali na lunchach, meczach i krótkich spotkaniach przy kieliszku po pracy, trwających dopóty, dopóki Benjamin nie zerkał na zegarek i nie mówił: „Muszę być w domu przed siódmą”.
Nie mógłbyś się z nim spotkać w poniedziałek? – zapytała Peggy.
Wyjechał z miasta na jakąś robotę – odrzekł. – Nie mogę go złapać.
No cóż, trudno – powiedziała, starannie polewając miodem kawałek tosta. – Zjem lunch w towarzystwie was obu. Jeżeli mnie zaprosicie.
Przecież ty go nie znosisz – przypomniał. – Wciąż to powtarzasz...
Dzisiaj go zniosę – zapewniła. Zgrabnie wsunęła do ust polany miodem tost.
Benjamin przypomniał sobie tych parę okazji – ostatnia zdarzyła się przed z górą rokiem – kiedy jeszcze podejmował próby wspólnych wypadów z Peggy i Foynesem.
Pochorujemy się wszyscy z niestrawności – zapowiedział.
Dzisiejszy dzień po prostu muszę spędzić z tobą.
O mój Boże! – jęknął, uginając się pod przygniatającym ciężarem tak wielkiej miłości.
Nie ma potrzeby wykrzykiwać zaraz „O mój Boże”. Ja cię do niczego nie zmuszam. Myślałam tylko, że w takim dniu...
Mamy się spotkać w Sali Dębowej. To sala wyłącznie dla mężczyzn.
Wyłącznie dla mężczyzn. – Pokiwała głową, subtelnie oskarżając kierownictwo Sali Dębowej o udział w spisku, mającym na celu zburzenie jej małżeństwa. – Rozumiem. Skosztuj trochę tego miodu. Jest pyszny.
Nie mam ochoty na miód.
Jest pyszny.
Wiem, że jest pyszny. Po prostu nie mam ochoty i już. – Poczuł, jak jego żołądek, niczym pyton, zaciska się na szarlotce.
Więc może po lunchu? – zapytała nie tracąc opanowania i prezentując uśmiech rodem z magazynu „Dom i Ogród”.
Umówiłem się już na tenisa.
Mam nową rakietę – ucieszyła się – chętnie ją wypróbuję...
Męski debel.
Ach! Męski debel to rzecz święta. – Słowo „święta” wymownie zaakcentowała.
Po kiego czorta ja się z tym użeram? – zirytował się w duchu. Jakie prawo stanowi, że muszę się z tym użerać? Wypił kawę. Była gorąca i sparzyła go w język. Wstał. Udawał normalnego, szczęśliwego, młodego mężulka, który wrócił z wojny i jest zadowolony ze śniadania, jakie kosztem ogromnych wyrzeczeń przygotowała mu jego piękna żona.
Muszę już iść – powiedział.
Czy cię jeszcze zobaczę?
Doprawdy, pomyślał Benjamin, któregoś dnia jakiś uczony powinien wejrzeć głęboko w kwestię użycia przez żony słówka: „jeszcze”.
Czy nie jesteśmy na wieczór zaproszeni na kolację do Rose’ów?
Owszem.
Więc tam się spotkamy. – Włożył marynarkę i wziął skórzaną aktówkę z dokumentami, które powinien był przejrzeć poprzedniego wieczora. Peggy siedziała za stołem i wpatrywała się w szklankę z mlekiem. Wiedział, na co czeka. Podszedł i pocałował ją. – W następną sobotę – obiecał.
Oczywiście. W następną sobotę.
Wyszedł; wiedział, że Peggy się teraz rozpłacze. Ile z jej łez będzie łzami szczerego żalu, a ile łzami komediantki, tego się nigdy nie dowie. Ona sama chyba również nie umiałaby tego rozstrzygnąć.
O wpół do dziesiątej odebrał telefon z biura Foynesa. Pan Foynes nie zdąży wrócić do miasta na lunch. Zadzwoni w poniedziałek. Benjamin długo wpatrywał się w aparat. Potem wykręcił swój domowy numer. Czemu właściwie nie błysnąć charakterem, skoro nadarza się taka okazja? – pomyślał. Zabierze Peggy na lunch i tydzień skończy się w przyjaźni. Linia była zajęta. Odłożył słuchawkę. Po paru minutach spróbował ponownie. Wciąż zajęte. Rozzłościł się. To ona tym się przez cały dzień zajmuje? Pogaduszkami?
Wyjrzał przez okno. Po pięknym wiosennym poranku nie było już śladu. Czarne deszczowe chmury zakryły słońce. Za oknem kołował świstek papieru, przesłanie miotane niewidzialnymi prądami wzburzonego powietrza dwadzieścia dwa piętra nad ziemią. „Ratunku!”, „Kocham cię!”, „Sprzedaj wszystko!” Wiatr wzmógł się, niebo wiało nastrojem z „Makbeta”. Nici z tenisa, nie mówiąc już o innych rzeczach, pomyślał Benjamin. Siedział za biurkiem przygnębiony, z poczuciem niezasłużonej krzywdy człowieka ograbionego.
W chwilę później zadzwonił telefon. Podniósł słuchawkę i rzucił szorstko:
Słucham?
Nie musisz zaraz odgryzać mi głowy. Skoro jesteś w tak podłym nastroju wyłączam się.
W głosie Lei usłyszał rozbawienie.
Przepraszam – mruknął. – Taplałem się w żalu nad sobą.
Po południu będzie padać, wiesz? Niebo za moim oknem jest czarne jak smoła od bieguna do bieguna.
Dzwonisz, żeby mi podać prognozę pogody?
Zaśmiała się. Powiedział jej kiedyś, że ma niebezpieczny śmiech i ani trochę nie przesadził.
Sądziłam, że lepiej mnie znasz.
Lunch – domyślił się.
Kwadrans po pierwszej?
O pierwszej.
W lepszym już nastroju odłożył słuchawkę. Nie odczuwał wyrzutów sumienia. Przynajmniej nie w tej chwili. Gdyby Peggy nie pytlowała cały dzień przez telefon, zaprosiłby ją na lunch, nim zadzwoniła Lea.
Spadł deszcz: półwiosenny, półletni; ulewny, mroczny, nowojorski deszcz, obliczony jakby na to, by omyć miasto z wszystkich jego grzechów i spłukać je przed nocą do morza.
Z radością przyglądał się ulewie za oknem. Pieprzenie się w deszczowe, nowojorskie popołudnia dostarczało mu zawsze dodatkowej przyjemności.
Acz nie same tylko przyjemności się z tym wiązały. Choćby ta rozmowa z teściem przed kilkoma miesiącami.
Peggy skarży się, że sypiasz z innymi – zaczął Woodham.
Czyżby? – zdziwił się bezbarwnym głosem Benjamin. Pili z teściem koktajle z whisky w barze „St. Regis”. Woodhamowie zatrzymali się na tydzień w Nowym Jorku w drodze do Europy, gdzie mieli spędzić wakacje. Woodham z marsową miną, ubrany w prosty, szary garnitur był jeszcze bardziej pułkownikowski niż zwykle.
Tak jest – potwierdził. – Podobnego zdania jest paru twoich przyjaciół. Głównie pań.
Byłem głupi – powiedział Benjamin – że wydałem dla was w tym tygodniu te dwa przyjęcia. I że nie przedstawiłem was wyłącznie moim wrogom.
Woodham parsknął krótkim, szczekliwym śmiechem. Śmiech też miał wojskowy, złowróżbny.
Peggy ma rację, co?
Od czasu do czasu – przyznał Benjamin. Nie myślał łgać temu miłemu, prostolinijnemu starszemu panu.
Woodham pokiwał głową.
Poza tym twierdzi, że jesteś wzorowym mężem.
Jakaż niezorientowana.
W milczeniu sączyli swe koktajle, przyglądając się zajętym tłuczeniem lodu barmanom.
Chce rozwodu?
Nie.
Benjamin miał ochotę pobiec do budki telefonicznej po drugiej stronie sali, zadzwonić do żony i zawołać: „Kocham cię, kocham”. Zachował jednak obojętny wyraz twarzy. Poruszając szklanką pobrzękiwał kostkami lodu. Wiedział, że Woodham czeka na dalsze wyjaśnienia z jego strony i że będzie tak czekał choćby całą godzinę; jeśli to konieczne – bez słowa.
Staram się to ukrywać, na ile się da.
Tych rzeczy nigdy nie da się do końca ukryć – stwierdził pułkownik. – Chyba o tym wiesz.
Chyba tak.
Zamówili następną kolejkę.
To jedynaczka – przypomniał Woodham. – Przywykła, żeby ją rozpieszczać.
Ja ją rozpieszczam, panie pułkowniku. Nadmiernie.
Woodham ponownie kiwnął głową.
Na to wygląda – przyznał. – Patrząc z zewnątrz.
Przyglądał się, jak barman zabiera pustą szklankę i stawia przed
nim nową.
Pozwoli pan, że zadam mu jedno pytanie, pułkowniku – odezwał się Benjamin. – Jak długo jest pan żonaty?
Woodham łypnął na niego podejrzliwie.
Dwadzieścia dziewięć lat. Bo co?
Kiedy pierwszy raz zdradził pan żonę?
Tamten westchnął.
Jeden zero dla ciebie – mruknął z rezygnacją. Pociągnął długi łyk.
Pozwoli pan, pułkowniku, że zadam mu jeszcze jedno pytanie.
Do pioruna, przysłano mnie tu po to, żebym to ja ciebie przepytywał.
Peggy mieszkała u was przez cały czas, gdy ja bawiłem za morzem. Widywał ją pan codziennie. Czy sądzi pan, że była mi wierna?
Woodham nie wyglądał już na pułkownika. Wyglądał na czterogwiazdkowego generała.
Coś ci powiedziała?
Nie. Nie pytałem jej.
Do czego ty, u licha, zmierzasz?
Chcę tylko powiedzieć, że to nie są sprawy aż tak piekielnie ważne. Nie twierdzę, że nie istnieją małżeństwa, w których obie strony pozostają sobie wierne od pierwszego do ostatniego dnia. Czytałem o nich, oglądałem takie stadła w kinie, mówi się o nich dużo, jak sobie wyobrażam, w niedzielnych kazaniach, ale jakoś ich wokół siebie nie spotykam, a i panu się to chyba nieczęsto trafia.
Jestem lekarzem – przypomniał Woodham. – Stykam się z takimi sprawami, o jakich inni nie mają pojęcia.
Benjamin zignorował tę ostatnią, wątłą próbę obrony.
Pytał mnie pan, czego próbuję dowieść – rzekł. – Niczego nie próbuję dowieść, prócz tego może, że żyję. Jestem wrażliwy na piękno. Nie składam się z jednej bryły. Odczuwam głód, a nie wiem, na co mam apetyt.
W twoim wieku... – zamierzone to zostało jako wymówka.
W moim wieku. Jeśli Peggy czeka na pańskie sprawozdanie, niech jej pan powtórzy, że będę ją kochał do grobowej deski. Ale jeśli zapowie, że się ze mną rozwiedzie, gdy od czasu do czasu zdarzy mi się mała przygoda, może zaraz jutro jechać do Reno załatwiać rozwód.
Dobra – mruknął Woodham. – Przekażę ten raport drogą służbową. – Pokręcił głową. – Do pioruna – burknął – mógłbyś choć spróbować zamieszkać w San Francisco.
Objedzony po zakrapianym winem lunchu wstępował za Leą na schody typowego nowojorskiego domu z czerwonobrunatnego piaskowca. Miał przed sobą po kobiecemu proste plecy, lśniące włosy, lekko rozkołysane wąskie biodra, opięte zieloną, lnianą sukienką, cudownie długie nogi. Na schodach panował półmrok; wchodzili na górę powoli, skromniutko, rozkoszując się – każde z osobna – świadomością że ta skromność ustąpi wkrótce miejsca bezwstydowi.
Sypiali ze sobą dwa, trzy razy w tygodniu. Rozkosz, którą mu dawała Lea, była wciąż tak cudowna, jak na początku ich romansu w Paryżu. W marzeniach, jakie snuł przed zaśnięciem lub gdy z zamkniętymi oczami – żeby nie widzieć smutnych twarzy współpasażerów – jechał kolejką podziemną, najwyraźniej odżywało właśnie wspomnienie tego milczącego wstępowania po schodach za piękną, wysoką kobietą, gdy obejmował wzrokiem jej biodra w doskonale skrojonej sukience i wybiegał myślą do chwili, kiedy ją posiądzie, podczas gdy ona wyjmowała klucz i otwierała drzwi swego mieszkania.
Leżeli obok siebie w cienistym pokoju. Zasłony były zaciągnięte, za oknem bębnił jeszcze deszcz, ale zza chmur wyglądało już słońce i bladymi, drżącymi promieniami wślizgiwało się do pokoju przez szparę w zasłonach. Przy łóżku cicho tykał budzik. Dochodziła piąta. Benjaminowi zdawało się, że jego ciało jest nieważkie, napełnione powietrzem, namaszczone, triumfujące. Zdawał sobie sprawę, że powinien wstać, ubrać się i zejść nobliwie po schodach, a następnie zjawić się szacownie na przyjęciu u Rose’ów. I ukrywać prywatny skarb popołudniowej namiętności, do której kluczem był wyryty w pamięci numer telefonu.
W pokoju było ciepło, leżeli więc nadzy, odrzuciwszy prześcieradło. Skóra Lei lśniła w przyćmionym, przefiltrowanym przez deszcz blasku późnego popołudnia. Jeszcze pięć minut.
Co powiedziałeś? – zapytała.
Zdziwił się. Nie zdawał sobie sprawy, że myśli na głos.
Powiedziałem: „Jeszcze pięć minut”. Ale zdawało mi się, że to tylko pomyślałem.
Buzi, buzi i chodu – zauważyła, choć w jej głosie nie było skargi.
Jesteśmy tu już od dwóch i pół godziny.
Dżentelmeni czasu nie liczą. Prawdę powiedziawszy i ja już muszę wstawać. Wybieram się dziś na przyjęcie i...
Dokąd?
Do niejakich Rose’ów.
I ja się tam wybieram – rzekł zaskoczony. – Nie wiedziałem, że ich znasz.
Bo nie znam. Zabiera mnie tam pewien pan. Ma tu przyjść po mnie za jakąś godzinkę.
Masz pracowity dzień.
Świnia – stwierdziła spokojnie. – Twoja żona też tam będzie?
Owszem.
To świetnie. Będę miała wreszcie okazję ją poznać.
Nie mogę się już tego wprost doczekać. – Przypomniał sobie scenę przy śniadaniu. Nie najodpowiedniejszy dzień na takie spotkanie. Choć, prawdę mówiąc, w ogóle nie potrafił sobie wyobrazić odpowiedniego. Odwrócił głowę i pocałował ją. – Do zobaczenia przy następnym drinku – mruknął podnosząc się z łóżka.
Wyciągnęła rękę i przytrzymała go.
Jeszcze wiadomość od sponsora – powiedziała.
Położył się z powrotem, rad z pretekstu, że może zostać chwilę dłużej w tym zasnutym deszczowym półmrokiem pokoju i w tej pachnącej wiosną pościeli.
Pan, z którym wybieram się na to przyjęcie, nazywa się Stafford. Znasz go?
Nie.
Nieprzeciętny człowiek.
Nachmurzył się.
Nie bądź dzieckiem – skarciła go. – Wolałbyś, żebym się spotykała z przeciętniakami?
Oczywiście – przytwierdził. – Im przeciętnie)szy, tym lepszy.
Wiedziałam, że jesteś nędznikiem, ale nie przypuszczałam, że aż takim.
Westchnął.
Dlaczego wzdychasz?
Bo zbierasz się, żeby powiedzieć mi coś, czego wolałbym nie usłyszeć.
Widuję się z nim od trzech miesięcy. To mój mężczyzna wieczorowy.
Wiesz co mówią Włosi? – Głaskał jej grube, proste, rozsypane wokół ramion włosy. – Tylko kmiotki kochają się w nocy.
Głupi żart – burknęła z niespodziewaną złością.
Przepraszam.
To jeden z najprzystojniejszych mężczyzn, jacy chodzą po świecie – ciągnęła nie zmienionym głosem – a przy tym jeden z najinteligentniejszych. Do tego wyjątkowo szlachetny i wyjątkowo bogaty. Poprosił mnie o rękę.
Przez chwilę leżał w milczeniu.
Jedno pytanie. Czemu więc w ogóle zawracasz sobie głowę takim biednym, obarczonym rodziną, popołudniowym typkiem jak ja?
Mam swoje powody, kochanie.
Wyjdziesz za niego?
Tak. Jeśli...
Jeśli co?
Jeśli ty się ze mną nie ożenisz.
Zmilczał. Teraz, gdy zostało to powiedziane głośno, uświadomił sobie, że to właśnie spodziewał się usłyszeć. Od dawna.
Sądzę, że wyczerpałam już wszystkie możliwości zawierania przyjaźni w Nowym Jorku jako powszechnie łubiana osoba samotna
podjęła Lea. – Chcę mieć dom, rzucić ten cholerny sklep.
Prowadziła sklep z antykami przy Trzeciej Alei, który przed laty należał do jej ojca, a stał się jednym z najszykowniejszych miejsc w Nowym Jorku, odkąd go przejęła po powrocie z wojny. – Chcę mieć dzieci, chcę mieć własnego, nie cudzego męża. Czy jestem wstrętną burżujką?
Pomiń przymiotnik „wstrętna”.
Tak to więc wygląda.
Leżała nieruchomo, zapatrzona w sufit. Postarała się, by to, co miała do powiedzenia, wyrażone zostało bez emocji, nie postawiła żadnych żądań, pozwalając swemu cudownemu, nagiemu ciału i pięknej twarzy wysuwać w jej imieniu wszystkie nie wypowiedziane argumenty.
Usiadł na brzegu łóżka, odwrócony do niej plecami. W wiszącym na przeciwległej ścianie antycznym, pociemniałym lustrze ujrzał swoje zniekształcone odbicie. Jego ciało wyglądało jak wtopione w przydymione szkło o złotych żyłkach. Własny wizerunek przypomniał mu biorących baty bokserów, którzy – zmaltretowani, zrezygnowani i półżywi ze zmęczenia – siedzą w narożnikach i zastanawiają się, czy zdołają przetrwać następne starcie.
Czy muszę już teraz wrzucić głos do urny? – zapytał.
Nie. Przyrzekłam Johnowi, że dam mu odpowiedź za tydzień.
Za tydzień – powtórzył.
Wstał i zaczął się ubierać. Deszcz już nie padał. Wślizgujące się przez rozchylone zasłony jaskrawożółte promienie słońca raziły oczy. W pokoju rozmigotały się złociste blaski: na buteleczkach perfum, na szkle oprawionej w ramkę ryciny na ścianie, na piersiach Lei. Benjamin ubierał się w milczeniu. Sznurowadło lewego buta zasupłało się. Zaklął próbując je rozplątać: „Do jasnej cholery.” Lea nie poruszyła się. W jej oczach zamigotały złote iskierki, gdy podmuch wiatru wydął z westchnieniem zasłony i przy szeleście tkaniny wpadło do pokoju więcej słońca. Ten pokój tu zostanie, pomyślał Benjamin, ona będzie leżała na tym łóżku w deszczowe popołudnia i tylko mnie tu nie będzie. O jasna cholera, jasna cholera, jasna cholera. Mimo że czuł się w tym momencie podle, nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Jedna „jasna cholera” nad sznurowadłem i tylko o dwie więcej nad taką katastrofą miłości.
Przyczesał szczotką włosy i zawiązał krawat. W lustrze nie było po nim widać wzburzenia, wyglądał zwyczajnie: zrównoważony, robiący karierę w Nowym Jorku młody mężczyzna w eleganckim ubraniu, który wie, gdzie bywać, jakich odpowiedzi udzielać, których ludzi kochać. Oglądany w lustrze późnym, słonecznym popołudniem przy kapryśnej majowej pogodzie.
Za tydzień – powiedział, ubrany już i gotowy do wyjścia. Pochylił się nad łóżkiem i pocałował Leę w czoło. Oczy miała otwarte, patrzyła nań bez uśmiechu.
Do zobaczenia za małą godzinkę – dorzucił i wyszedł z pokoju, z mieszkania, zszedł statecznie po schodach i poszedł gwarną, ruchliwą ulicą przez spłukane deszczem, lśniące powietrze wieczoru.
Gdy wszedł do tego wypełnionego ludźmi, zapachem świeżych kwiatów, perfum i dżinu salonu i dostrzegł twarz Peggy od razu wiedział, że się tego wieczoru upije. Stała przy oknie wychodzącym na East River. Udawała, jak przystoi na koktajlowych przyjęciach, że się świetnie bawi, słuchając gawędzących obok niej jakichś dwóch mężczyzn i pięknej dziewczyny. Ale oczu – bacznych niczym radar, wyczekujących jego przyjścia – nie spuszczała z drzwi. Gdy Benjamin wszedł do pokoju, nastąpiła w niej szczególna przemiana; efekt, jakiego nie obserwował nigdy u żadnej innej kobiety. Jakby się coś zamknęło, kwiat stulił pąki przed burzą, zamknięto okno i zaciągnięto zasłony, zwierzę skryło się do norki, jakby zamknięto książkę – ale tak, że poznawało się od razu, iż nie spodobała się czytelnikowi jej ostatnia strona. Benjamin pomachał do żony i uśmiechnął się. Nie odwzajemniła uśmiechu. Odwróciła się do stojącego z prawej strony mężczyzny, uśmiechnęła się do niego i zaczęła coś z ożywieniem opowiadać. Aktorka, żachnął się w duchu. Po czorta ja mam to znosić? Wziął z podsuniętej mu przez kelnera tacy kieliszek martini, po czym, nie kwapiąc się z podejściem do żony, ucałował panią domu i uścisnął dłoń Larry’ego Rose’a, gratulując mu urody zgromadzonych w jego salonie kobiet.
Pociągnął długi łyk martini i ruszył na przełaj przez pokój. Już nie miał uczucia, że jego ciało jest triumfujące i nieważkie. Machinalnie przesunął wzrokiem po zebranych. Wybierał, kogo by tu najlepiej zaprosić na kolację, żeby posłużył za zderzak między nim a Peggy i zmusił ją do odłożenia sceny, której mroczna zapowiedź widniała na jej twarzy, przynajmniej do powrotu do domu.
Nie wypatrzył jak na razie żadnych obiecujących zderzaków. Trzeba będzie poczekać, może ktoś odpowiedni jeszcze się pojawi.
Ben... – Ktoś schwycił go za ramię, przełożył więc kieliszek do drugiej ręki. Zatrzymała go Susan Noyes-Federov, eks-żona Louisa, pierwsza z szeregu trzech byłych żon, które jego brat zgromadził w swej matrymonialnej karierze. Odwrócił się i z udawaną sympatią pocałował ją w policzek. Susan była piękną kobietą o ufarbowanych na kasztanowo włosach i ciemnych, żałosnych oczach włoskiej sieroty. Miała pełne, drżące usta, które nawet kiedy się śmiały przywodziły na myśl słowo „klęska”.
Ben, czy Louis dziś będzie?
Nie wydaje mi się.
Czy on jest szczęśliwy?
Zastanowił się nad jej pytaniem. Wiedział, co Susan ma na myśli. Wiedział, że pole jej dociekań jest ograniczone. Nie pytała, czy Louis jest szczęśliwy, bo radzi sobie w pracy, doszedł do półfinału w turnieju sąuasha, zarobił trochę pieniędzy na operacjach finansowych, a jego kandydat wygrał wybory. Kiedy Susan pytała: „Czy on jest szczęśliwy?” pragnęła się dowiedzieć, czy jest szczęśliwy z kobietą, która zajęła jej miejsce. Tylko to i nic więcej. Wiedziała też, jakiej oczekuje odpowiedzi, Benjamin również to wiedział. Nie był aż tak okrutny, by jej powiedzieć, że Louis jest ze swoją nową narzeczoną (zaręczyli się przed trzema miesiącami) bezgranicznie szczęśliwy. Zatrzęsłyby się drżące wargi, a oczy sierotki napełniły pamięcią o wszystkich stratach, jakie poniosła w nieszczęsnym żywocie. Wzruszył ramionami.
To trudno powiedzieć.
Rozmawiałam z nim w zeszłym tygodniu. Przez telefon. Wyobraź sobie, że on nie chce się ze mną widywać. Nawet na lunchu – poskarżyła się. – Choć tyle mamy ze sobą do omówienia. A wiem skądinąd że chciałby się ze mną zobaczyć. Wiem również kto mu na to nie pozwala. – Charakterystyczne zaciśnięcie się miękkich, zranionych ust byłej żony. – Usłyszałam w jego głosie napięcie, Ben. Straszne napięcie. Martwię się o niego. Uważam, że powinien pójść do psychiatry. Znam znakomitego specjalistę. Powinien przynajmniej pójść i z nim porozmawiać. Czy nie uważasz, że Louis powinien się wybrać do psychiatry?
Kto wie, czy my wszyscy nie powinniśmy się wybrać do psychiatry. – Dopił martini i sięgnął po następny kieliszek z tacy, którą podsunął mu kelner. Ledwie ludziom zaświta myśl o rozwodzie, skonstatował, już wysyłają się nawzajem do psychiatry.
To twój brat – zauważyła z przyganą. – Ja na szczęście już nie mam z tym wszystkim nic wspólnego. Ale tyś powinien się tym wszystkim zainteresować. Jest na granicy załamania nerwowego.
Czyżby? Będę musiał to sprawdzić.
Nieprzyjemnie mi o tym mówić, Ben – zaczęła, nie wypuszczając jego ramienia – ale wasza rodzina cierpi na atrofię uczuć. Wy obaj macie w sobie coś tak zimnego. Jesteście obaj tacy sami. Atrakcyjni i oziębli. Sądzę, że to wina waszej matki.
Mówiliśmy jej to. Setki razy.
Jesteś taki sam jak on. – Wyglądała, jakby przed następnym martini miała się rozpłakać. – Ze wszystkiego sobie żartujesz.
Jesteśmy okropni, Sue. Przypominamy sobie o tym codziennie. – Boże, pomyślał, ale ten Louis miał nosa, że się jej pozbył.
Jestem po prostu szczęśliwa, że się z tego wyplątałam, tyle ci powiem. Oho... – Zerknęła w stronę drzwi. – A oto i twoja wielka miłość.
Pociągnął łyk martini, po czym, rozmyślnie wolno, obejrzał się, aby się przekonać, za kogo to zamierza się wydać Lea. Lecz to nie była Lea. Do pokoju weszła Joan Parkes. Wyzywająco opalona, wyzywająco kruczowłosa, wyzywająco wiotka. Nosiła się z cudzoziemska, obwieszała afrykańskimi amuletami, przywdziewała sukienki wyglądające jak sari lub obcisłe, perkalikowe staniczki z kusymi spódniczkami, przypominające tyrolską dirndlę. Była głupia jak gęś, neurotyczna i niezwykle apetyczna. W każdym razie dla Benjamina, który przed dwoma laty – Lei nie było jakoś wtedy w Nowym Jorku – uganiał się za nią przez bite trzy miesiące. Uganiał się za nią, gnany wulgarną, prostacką, palącą żądzą, ze swojej zaś obecnej reakcji na jej wejście do salonu wywnioskował, że niewiele od tamtego czasu zmądrzał. Nie udało mu się jej nawet pocałować. Zapraszał ją do teatru, na kolacje, do galerii i na koncerty (raz wybrał się z nią nawet na weekend do Wirginii), a ona nie pozwoliła mu się nawet pocałować. Oświadczyła, że nie romansuje z żonatymi mężczyznami. Co zresztą nie było prawdą. Benjamin wiedział o co najmniej dwóch żonatych mężczyznach, z którymi miała romans. Prawdą było jedynie, że nie życzyła sobie romansu z nim.
Nawet jej nie dotknąłem – poinformował Susan, pragnąc wyprowadzić ją z błędu.
Ludzie mówią co innego.
Ludzie mówią też, że Ziemia jest płaska. – Nie widział żadnej nadziei na wyjaśnienie byłej bratowej natury łączących go z Joan Parkes związków. Niewielką też tylko na wyjaśnienie ich samemu sobie.
Mimo to ucieszył się, że zobaczył tę dziewczynę. Niemal machinalnie – świadom, że Peggy go obserwuje, gromadząc materiał do przyszłej sprzeczki – skierował się w jej stronę. Tego wieczoru miała na sobie całe zwoje czegoś, co jego niewprawnemu oku przedstawiało się jako różowa gaza, a we włosach, zamiast biżuterii, jakieś meksykańskie drobiazgi. Przybyła w towarzystwie angielskiego aktora filmowego, znajomego Benjamina, wielkiego żartownisia, znającego całą masę najfantastyczniejszych anegdot, z którym niepodobna było rozmawiać serio. Zbliżając się bez pośpiechu do tej pary Benjamin uznał, że to najodpowiedniejsi kandydaci na wspólną tego wieczoru kolację z nim i Peggy. Ponieważ nie udało mu się z Joan miał wolne od grzechu prawo do zasiadania przy jednym stole pomiędzy nią a własną żoną. Na aktorze zaś można było polegać: nie sprowadzi rozmowy na kwestie domowe.
Przywitał się z Joan – bez cielesnego kontaktu – i uścisnął rękę jej towarzyszowi.
Co ty masz we włosach? – zapytał dziewczynę.
Nie podoba ci się? – Mówiła dziecinnym głosikiem ze śladami seplenienia.
Nadzwyczajnie. Jestem tylko ciekaw, co to takiego.
To azteckie liczydło, stary – objaśnił go aktor. – Zaskakuje mnie twoja ignorancja. To nie wiedziałeś, że dziewczęta zakładają takie liczydła na koktajlowe przyjęcia? Gdzieś ty chodził do szkoły?
Roześmiali się obaj. Joan musnęła wyniośle dekorację we włosach.
Wszyscy jesteście jednakowi – oświadczyła. – Chcielibyście, żebym wyglądała jak każda inna.
Choćbyś się starała sto lat nie udałoby ci się wyglądać jak każda inna – zauważył Benjamin.
Nie wiem, czy mam to traktować jako komplement, czy wręcz przeciwnie – poskarżyła się. – Jesteś ostatnio taki wrogi.
Kiedy Joan używa słowa „wrogi” – wyjaśnił aktorowi Benjamin – chodzi jej o to, że przez ostatnie dwa miesiące nie dzwoniłeś do niej co najmniej trzy razy dziennie.
Zmieniłeś się – orzekła oskarżycielsko. – Już mi nie nadskakujesz. Odsunąłeś się ode mnie. – Zdawał sobie sprawę, że ona żartuje, choć tylko w połowie. Nie miała na niego chętki, ale nie życzyła też sobie, by całkiem zaprzestał zalotów.
Pomyśleć, że można się odsunąć od Joan – zdumiał się aktor. – U nas, w Anglii, zakazywałoby tego prawo.
W porządku – roześmiał się Benjamin. – Przysunę się do ciebie troszkę. Zapraszam was dziś oboje na kolację.
Jesteś kochany – oznajmiła Joan, dotykając jego ramienia.
Wszystko było znowu w najlepszym porządku, zachęty stałe i solidne. Umówili się, że dadzą sobie znać, gdy uznają, że wypada się już ulotnić. Benjamin ruszył w stronę okna, pod którym stała Peggy opowiadając coś z ożywieniem w tym samym wciąż gronie. I wtedy zobaczył Leę. Wchodziła właśnie do salonu w towarzystwie wysokiego, szczupłego mężczyzny o miłej, jankeskiej twarzy. Fryzura Lei była nienaganna, makijaż nieskazitelny i nienatrętny. Jej ciało – ledwo godzinę temu nagie i ciepłe, spoczywające na łóżku w cętkowanym złotymi plamkami pokoju – okrywała teraz chłodna, czarna jedwabna suknia, odsłaniająca na ramieniu rozległy owal kremowej skóry. Kiedy ich spojrzenia się spotkały, w jej oczach mignął cień uśmiechu. Benjamin przyjrzał się z zaciekawieniem mężczyźnie. Niestety, Stafford, zgodnie z zapowiedzią Lei, należał do najprzystojniejszych mężczyzn tego świata, zaś ból tego odkrycia powiększał dodatkowo widoczny na jego pociągłej, inteligentnej twarzy wyraz dobroci i pogody. Przyglądając się nadchodzącemu rywalowi, prowadzącemu Leę lekko pod rękę, Benjamin zrozumiał, że mówiła najzupełniej serio, zapowiadając, że wyjdzie za tego mężczyznę. Jeśli...
Tydzień.
Przedstawiła ich sobie. Uścisk dłoni Stafforda był suchy i krzepki. Uścisk sportowca.
Lea mówiła mi, że gra pan w tenisa.
Jego głos – serdeczny, ciepły i cichy – harmonizował z twarzą i sylwetką.
Macham trochę rakietą.
Nie wierz mu, John – wtrąciła Lea. – Jest próżny do szaleństwa na punkcie swych umiejętności.
Stafford roześmiał się.
Lea widziała mnie na korcie – rzekł. – Uważa, że bylibyśmy dla siebie odpowiednimi partnerami.
Benjamin zerknął na kochankę. Tak jak się spodziewał, dostrzegł w jej oczach błysk złośliwego rozbawienia.
Powinniśmy się kiedyś spotkać i zagrać – zaproponował Stafford. – Co by pan powiedział na wtorek? Powiedzmy koło piątej?
Benjamin znowu popatrzył na Leę. Wtorki należały do dni ich miłosnych schadzek.
Jestem pewna że wtorek masz wolny – powiedziała. – Ilekroć dzwonię do ciebie we wtorek mówią mi w biurze, że już wyszedłeś.
Dobrze – zgodził się. – Niech będzie wtorek.
Zadzwonię do pana we wtorek rano – powiedział Stafford. – Nie wiadomo, jak będzie z pogodą. Lea ma pański numer, jak przypuszczam?
Tak przypuszczam – rzekł Benjamin. – Do usłyszenia we wtorek.
Podszedł wreszcie do okna. Z Peggy rozmawiała teraz Susan. Wymierza pewnie soczyste klapsy męskim członkom rodziny Federovów, domyślił się, okraszone urazą, która została jej po rozwodzie z Louisem. Zbliżając się do żony zauważył, że Peggy strzela oczami w kierunku Joan i jej aktora gawędzących właśnie z Leą i Staffordem. Jej rysy spinał grymas jeszcze surowszy niż w chwili, gdy wchodził do pokoju.
Dobry wieczór, kochanie. – Pocałował ją w policzek. Jej włosy pachniały świeżo i wiosennie. Uwielbiał zapach tych włosów. Zdziwił się jednak stwierdziwszy, że dostrzega takie rzeczy nawet wtedy, gdy jest na nią, jak tego wieczoru, wściekły.
Udany miałeś lunch? – spytała.
Mhrn.
A jak tam tenis?
Rozpadało się. Nie zauważyłaś?
Cały dzień przesiedziałam w domu. – W tonie jej głosu była ta sama zawziętość, co w wyrazie twarzy.
Właśnie mówiłam Peggy – wmieszała się Susan – że moim zdaniem Louis powinien pójść do psychoanalityka.
Nie tylko to jej mówiłaś, kochanie, skonstatował w myśli Benjamin, przyglądając się minie żony.
Ona się ze mną zgadza – dorzuciła Susan.
Peggy jest fanatyczką Freuda – powiedział. –To reakcja na jej ojca, rozumiesz.
Ty mnie nie traktujesz poważnie – poskarżyła się z goryczą Susan. – Nigdy nie traktowałeś mnie poważnie. Nie sądź, że tego nie widzę. I niech ci się nie zdaje, że w tym, co się stało, nie ma i twojej winy. – Odeszła bliska łez.
Dlaczego nie zostawisz tej biedaczki w spokoju? – natarła nań Peggy. – I bez tego ma dosyć zmartwień.
To idiotka. Po coś jej potakiwała, że Louis powinien iść do psychoanalityka?
Bo tak uważam.
O Boże!
Czy za każdym razem, kiedy otwieram usta, muszę pytać o twoją zgodę? – Mówiła cicho i tylko on mógł ją usłyszeć, lecz w jej głosie wzbierała furia. – Zostawiaj zawsze numer telefonu, żebym mogła o nią poprosić. Na przykład numer do Sali Dębowej.
O czym ty mówisz?
Doskonale wiesz, o czym mówię. Dzwoniłam tam. Telefonowali Winstonowie, żeby zapytać, czy nie moglibyśmy zjeść z nimi kolacji, i chciałam się dowiedzieć, czy będziesz mógł. Starszy kelner poinformował mnie, że cię tam w ogóle nie było.
Westchnął. Mógł jej powiedzieć, że kelner go nie znalazł, że był tam, lecz dość już zhardział w grzechu, żeby się tego wieczora uciekać do zbawczego kłamstewka. Czuł się dotknięty, niesprawiedliwie oskarżony. Ostatecznie to nie jego wina, że nie poszedł do Sali Dębowej. Foynes nie wrócił do miasta, a Peggy – jak sobie teraz przypomniał – całe rano trajkotała przez telefon. Nie mógł więc, jak przecież zamierzał, zaprosić jej na lunch. Odwrócił oczy od jej zagniewanej twarzy i ogarnął spojrzeniem wypełniony gośćmi salon. Zmierzała w ich stronę Joan ze swym aktorem. Przechodzili właśnie obok Lei. Stafford stał u jej boku, wśród kilku innych mężczyzn w ciemnych garniturach. Te cholerne nowojorskie przyjęcia, żachnął się w duchu Benjamin, stają się już naprawdę nazbyt pogmatwane. Doleciał go ściszony, niepokojący, zimny i zachęcający śmiech Lei. Choć w pokoju znajdowało się coś ze dwudziestu innych mężczyzn, jemu wydało się, że ta zachęta jest skierowana tylko do niego. Kto wie, może zadzwonię do niej jutro i oświadczę, że się z nią ożenię? A potem wyjedziemy z tego miasta i moja noga nigdy już nie postanie na żadnym koktajlowym przyjęciu.
Zadzwonili z biura Foynesa z wiadomością, że nie będzie mógł się stawić na spotkanie – burknął, zły na siebie, że uznał się zmuszonym do wyjaśnień. – Usiłowałem się z tobą skontaktować, skoro chcesz wiedzieć, żeby cię zaprosić na lunch, ale telefon był stale zajęty.
Nie wątpię.
Mało mnie obchodzi, czy mi wierzysz, czy nie. – To, że mógł powiedzieć prawdę i nie zyskać wiary, napełniło go uczuciem nieposzlakowanej uczciwości. Później skwituje tę swoją świętoszkowatość gorzkim uśmieszkiem, teraz wszakże, w obliczu zatwardziałej niewiary Peggy, pozwolił sobie na luksus doznawania niepowszedniej rozkoszy bycia niesprawiedliwie oskarżonym mężem.
I gdzie to byłeś na lunchu? – dociekała dalej.
Przyjechali pewni ludzie spoza Nowego Jorku i zabrałem ich do...
Co za ludzie?
Nie znasz ich. – Lea przez milion lat nie zadałaby podobnego pytania, pomyślał. W tej rodzinie dochodzenie przeprowadzałby małżonek.
O tak, ja nikogo nie znam. Kura domowa, która dzień i noc siedzi w domu, przy garach, nigdy nikogo nie zna.
Z odległości czterech stóp, stwierdził ze zdumieniem, można by nas wziąć za najszczęśliwszą parę. Piękna, młoda, ubrana z wyszukaną elegancją kobieta omawia czule sprawy dnia codziennego z uwielbiającym ją mężem. Szkoda że ja sam nie stoję w odległości czterech stóp, pomyślał. O milę stąd. Na Madagaskarze.
Zaprosiłem na kolację Joan i jej aktora – poinformował Peggy. Tamci i tak za chwilę przecisną się do nich przez tłum gości, a on wolał uniknąć niespodzianek.
Tchórz – rzuciła.
Zna mnie jak łysą kobyłę, pomyślał. Może rzeczywiście pora już na zmianę. Znowu westchnął.
Jeszcze jedno westchnienie, a popadniesz w omdlenie – ostrzegła go. – I nie otępiaj się tak tym martini. To już czwarty kieliszek.
Trzeci – sprostował.
Czwarty. Obserwowałam cię.
„Dżentelmeni nie liczą”. Przypomniały mu się słowa, wypowiedziane tego popołudnia w pewnej przytulnej sypialni. Damy też nie powinny. Peggy piła tylko wermut z lodem. Ta abstynencja dawała jej nad nim moralną przewagę, która wzmagała jeszcze jego rozdrażnienie. Demonstracyjnie dopił swe martini i sięgnął po następny kieliszek z obnoszonej przez kelnera tacy.
Susan miała interesujące rzeczy do powiedzenia na temat twojej przyjaciółki, Joan Parkes – powiadomiła go Peggy.
Mam pewien interesujący plan – powiedział, sącząc czwarte lub piąte (zależnie od tego, kto prowadził zapis) martini. – Od tej pory nie słuchamy zwierzeń nikogo, kto jest po rozwodzie z którymś z moich krewnych.
No to co, stary, urywamy się? – zapytał aktor, podchodząc do nich z Joan. – Peggy – zawołał – wyglądasz prześlicznie. – Uśmiechnął się do niej, a Peggy, która go lubiła, odwzajemniła jego uśmiech, dokładnie maskując stan swojego ducha. Uśmiechnęła się również do Joan.
Wybierzmy się do jakiejś szykownej, francuskiej restauracyjki – zaproponowała Joan. – Tylko nasza milutka czworeczka. O Boże!
Uważaj! – krzyknął ostrzegawczo Benjamin, lecz było już za późno. Ręka Peggy nie wiedzieć czemu opadła i cała zawartość dużej szklanki wermutu wylała się na przód marszczonej, różowej spódnicy Joan, która z nieszczęśliwą miną odskoczyła do tyłu, wydając ciche jęki na widok rozprzestrzeniającej się plamy.
Strasznie mi przykro, Joan – zawołała Peggy. Pochyliła się uczynnie, próbując naprawiać chusteczką szkody.
Nie dotykaj! – zaskomlała Joan. – Cała zniszczona! A pierwszy raz ją włożyłam!
Pojęcia nie mam, jak to się stało – usprawiedliwiała się Peggy, choć w jej głosie trudno się było dosłuchać przeprosin. – Ale nie martw się, Joan, pójdziesz tam, gdzie kupiłaś tę sukienkę...
U Mainbochera – zaszlochała Joan, daremnymi pacnięciami usiłując osuszyć spódnicę.
Pójdziesz jutro prosto do Mainbochera – instruowała ją Peggy, niczym nauczycielka zwracająca się do zapóźnionego dziecka – wybierzesz sobie dokładnie taką samą kieckę, a rachunek prześlesz Benowi do biura. Nie masz nic przeciwko temu, prawda, Ben?
Będę uszczęśliwiony.
No to co, idziemy na tę kolację? – zapytała rześko Peggy.
Z taką plamą nie idę na żadną kolację – oświadczyła Joan, ze wzburzenia wymawiając „żadną”. – Nigdzie nie idę. Odwieź mnie do domu, Eryku.
Już się robi, maleńka – zgodził się aktor. – Rozsądna decyzja.
Ogromnie mi przykro – powtórzyła Peggy tym samym co poprzednio tonem.
Nie wydaje mi się, żeby ci było przykro – burknęła Joan. Ruszyła w stronę wyjścia, starając się ukryć plamę, przybierającą na wiotkiej, różowej tkaninie zarys Ameryki Południowej. Aktor zerknął na Peggy, która stała najspokojniej w świecie na tle gęstniejącego za oknem zmierzchu, ujęta w piękną ramę świateł rzeki, mostu i dzielnicy Queens. Następnie posłał Benjaminowi męski, porozumiewawczy uśmieszek w sekretnym kodzie, wzruszył ramionami i oddalił się, żeby odstawić do domu Joan.
Czy to nie okropne? – westchnęła Peggy. – Przyjdzie nam spożyć kolację w samotności. Pan i pani Federov w milutkim tete-a-tete.
Wychodzimy – warknął. Jeszcze nigdy nie uderzył kobiety i nie chciałby dokonywać inauguracji na własnej żonie w przytomności czterdziestu najbliższych przyjaciół.
Wypiłabym jeszcze drinka – oznajmiła tonem małej dziewczynki, która prosi o jeszcze jedną porcję mrożonej wody sodowej. – Mój się wylał.
W restauracji – rzucił.
Chwycił ją za ramię i pociągnął do wyjścia. Peggy rozdawała po drodze uśmiechy: mała dziewczynka, która bosko bawiła się na balu, proszę mamusi. W ten sposób dotarli do drzwi i Benjamin nie musiał przedstawiać jej Lei.
Z rzadka tylko przerywając milczenie zmierzali w gęstniejącym zmierzchu do restauracji. Peggy nuciła sobie pod nosem jakąś wesołą melodyjkę.
U Mainbochera – odezwała się potulnie. – Założę się, że to cię będzie kosztowało najmarniej 350 dolarów.
To była żałosna, głupia dziecinada – burknął.
Wypadki chodzą po ludziach, kochanie. – Jej twarz nie była już zamknięta. Przeciwnie, otwarta niczym radosny tulipan o wiosennym poranku.
Wypadki! – wykrzyknął. – Z kogo ty chcesz zrobić idiotę?
Z ciebie, kochanie. – Ścisnęła go czule za ramię. – Z ciebie chcę zrobić idiotę.
Obrzydliwość.
Czyżby? – zdumiała się radośnie. – Wolałbyś, żebym wyzwała ją na pojedynek?
Nawet jej nie dotknąłem.
Mówiono mi co innego.
Ta cholerna idiotka Susan.
Nieładnie się tak wyrażać o członkach własnej rodziny.
Nawet jej nie dotknąłem – zapewnił. – Możesz mi wierzyć lub nie.
Ach, biedna dziewczyna!
A chcesz wiedzieć, dlaczego jej nie dotknąłem?
Jeśli umierasz z pragnienia, by mi to wyjawić.
Bo mi nie dała. Nie romansuje z żonatymi.
Głupia – orzekła Peggy. – To ją nauczy. – Poklepała męża po ramieniu. – Mój skarbeczek nie zadaje się z panienkami, które nie romansują z żonatymi mężczyznami, prawda? – Zachichotała. Wyglądała na złośliwą, czarującą osiemnastolatkę. – „Z taką plamą nie idę na żadną kolację” – powiedziała, udatnie naśladując głos i seplenienie Joan.
Benjamin przystanął, odchylił do tyłu głowę i wybuchnął śmiechem. Stał na ulicy i ryczał ze śmiechu. Peggy zawtórowała mu i zaśmiewali się razem: nieopanowanie, bezczelnie, konspiracyjnie, niepowstrzymanie. Kiedy się wyśmiali, zabrał ją na kolację i bawili się doskonale, omawiając tysiące spraw, jak dwoje ludzi, którzy właśnie się w sobie zakochali i nie starcza im czasu na wszystko.
We wtorek spotkał się na tenisie ze Staffordem. Każdy z nich wygrał po dwa sety, po czym umówili się na wspólną kolację: Lea, Stafford, Benjamin i Peggy. Bardzo sobie przypadli do serca i od tej pory (jeszcze przed ślubem Stafforda i Lei) spotykali się dwa, trzy razy w tygodniu.
Był z Peggy na ich cichym ślubie. Nigdy nie padło ani jedno słowo na temat jego romansu z Leą, choć był pewien, że Peggy musiała się o nim w końcu dowiedzieć. Gdy zaś Lea po powrocie z miodowego miesiąca zasugerowała, że byłaby gotowa wznowić ich romans, dał jej jasno do zrozumienia, że to już skończone. Nie przyszło mu to łatwo. Wiedział, że pożałuje jeszcze swojej prawości, może nawet serdeczniej, niż żałował za grzechy, ale nie myślał kochać się z żoną człowieka, który został jego przyjacielem i którego szczerze podziwiał.
Ich czwórka stała się od tamtej pory nierozłączna. Przeszłość nie odbijała się po żadnej stronie cyniczną czkawką. Przyjaźnie fundowano już na gorszych podstawach. Obiema rodzinami, zabierając dzieci, odbyli podróż do Europy. Federov i Stafford dwa, trzy razy w tygodniu grywali ze sobą w tenisa. Jedni drugich niemal automatycznie zapraszali do siebie na przyjęcia. Popołudniami obie panie chodziły razem do galerii i teatrów, wspólnie martwiły się o dzieci. To właśnie Stafford zaproponował w 1950 roku, żeby Federovowie kupili dom w tym miasteczku na Long Island, gdzie pierwszy komin stawiali jego antenaci.
1964
Pałkarz zrobił hita za trzy bazy. Kiedy, wzbijając tuman kurzu, wślizgiwał się do trzeciej bazy widownia wybuchnęła wiwatami.
A więc spotykamy się wieczorem. – Oparty o ławkę za plecami Federov przyglądał się z zachwytem wąskim, cudownym stopom w niebieskich sandałkach siedzącej obok kobiety. – Jestem pewien, że Peggy będzie miała ochotę wpaść.
No cóż, ostrzegałam. Może być gorzej niż przed dwoma tygodniami.
Gorzej już być nie może.
Na kolacji w zaprzeszłą sobotę wypłynął temat niemieckiej sztuki pod tytułem „Przedstawiciel”. Wywołała ona sensację w Nowym Jorku – budziła ją zresztą wszędzie, gdzie była wystawiana – z powodu ataku na papieża Piusa XII za to, że nie potępił publicznie dokonanej przez Niemców rzezi Żydów. Wśród gości znajdowała się sąsiadka Staffordów, pani około czterdziestki, szczupła, przeciętna kobieta z wyłupiastymi oczyma, ubrana w koszmarną, zieloną sukienkę. Jej mężowi udawało się zwykle wykręcać od przyjeżdżania na weekendy. Stali mieszkańcy kurortu rzadko ją do siebie zapraszali. Dlaczego? Federov odkrył po jednym ze spędzonych w jej towarzystwie wieczorów. Zrozumiał też, czemu jej mąż uważał za wskazane spędzanie większości weekendów w Nowym Jorku. Nazywała się Carol-Ann Humes, de Fredericks, pochodziła z Charleston w Południowej Karolinie, i – choć zwykle cichutka i starająca się wszystkim przypodobać – wnosiła ze sobą atmosferę nudy tak krzepkiej i twardej jak beton.
Stafford, który nie mógł znieść widoku osób pokrzywdzonych i odrzuconych i miał sobie za punkt honoru opiekowanie się społecznymi kalekami – rozwódkami, typkami nieokrzesanymi, wyznawcami niepopularnych poglądów politycznych, nuworyszami w krzykliwie pretensjonalnych ubraniach, obarczonych na domiar złego nieznośną progeniturą – zawsze zapraszał panią Humes na towarzyskie zebrania u siebie. Nie należał do urodzonych panów domu. Nie przyszłoby mu nawet do głowy, by się zastanawiać – jak to czyniła Lea – czy przyjęcie było udane, czy nie. Chmary ludzi, przepływających przez jego salon i zasiadających przy stole, nigdy w gruncie rzeczy nie postrzegał w kategorii zjawiska, zwanego przez innych „przyjęciem”. Ludzie byli jego żywiołem, jego nauczycielami, uczniami, jego troską. Za swoich znajomych czuł się odpowiedzialny. Był równie hojnie wyposażony w przymioty ducha, co w dobra ziemskie i jego gościnność nie dopuszczała wyjątków.
W środku dość już i tak gorącej dyskusji o tej niemieckiej sztuce pani Humes oświadczyła, że to wstyd, by coś podobnego wystawiać w Nowym Jorku. Nie była nawet katoliczką, uważała jednak, że papież był dobrym człowiekiem i to hańba, że atakuje się go publicznie po tylu latach, gdy już nie żyje i nie może się bronić.
Peggy, gorąco zaangażowana w spór, obróciła się w jej stronę.
Czy oglądałaś tę sztukę?
Nie – odrzekła pani Humes. – Nie myślę się zniżać do podobnego poziomu. Ale czytałam recenzje i artykuły w prasie.
Czy nie wydaje ci się, że byłoby wskazane zobaczyć najpierw to, na temat czego się człowiek wypowiada? – zapytała Peggy dokładając starań, by jej pouczenie zabrzmiało przyjaźnie, rozsądnie i niementorsko.
Nie – odparła pani Humes. – Mało mnie nawet obchodzi, czy to dobra sztuka, czy zła. Rzecz w temacie... – Zatrzepotała opalonymi rękami. – Świat już jest tym tematem zmęczony, Peggy, powinnaś to wreszcie zrozumieć.
Peggy zwróciła się do drobnego, przygarbionego mężczyzny, siedzącego przy stole o kilka miejsc dalej. Nazywał się Grauheim. Był żonaty z nauczycielką miejscowej szkoły, pracował w miejskiej aptece. Przyjechał do Ameryki w roku 1949. Europa odciskała się nadal na jego twarzy i odbijała na wymowie.
Panie Grauheim – spytała Peggy – czy pan też jest zmęczony tym tematem?
Pan Grauheim wzruszył ramionami i uśmiechnął się niepewnie.
Ja jestem przypadkiem szczególnym, droga pani – powiedział.
Nie ośmieliłbym się narzucać ze swoim zdaniem...
Odpowiedz, Jacques – zachęciła go żona, rozrośnięta herod-baba z szopą siwych włosów i twarzą Indianki, złożoną z samych kości i stoicyzmu. – Powiedz, co o tym sądzisz.
Ja nie jestem zmęczony tym tematem, łaskawa pani – oświadczył Grauheim.
Jestem przekonana, że tu i ówdzie znajdą się ludzie, którzy... – zaczęła pani Humes.
Proszę nam powiedzieć, dlaczego nie jest pan zmęczony tym tematem, panie Grauheim – nie ustępowała Peggy.
No cóż... – wypytywany westchnął z przepraszającym uśmiechem. – Siedziałem trzy lata w obozie.
Proszę opowiedzieć pani Humes o ostatnich dniach – nastawała Peggy.
Grauheim popatrzył bezradnie na żonę.
Opowiedz pani – zachęciła go.
Zaczęli nas ewakuować – powiedział. – Nadchodzili Rosjanie. Było już słychać działa. Pędzili nas przez pięć dni i nocy.
Ilu was wyruszyło w tę drogę? – zapytała Peggy przez zaciśnięte wargi. Federov siedział nieruchomo, nie śmiąc wtrącać się do rozmowy z obawy, by nie sprowokować żony do przekroczenia wszelkich granic przyzwoitości w ten letni wieczór, w oświetlonym świecami pokoju w cichym nadmorskim kurorcie.
Pięć tysięcy.
A ilu doszło żywych? – indagowała bezlitośnie Peggy.
Czterech – matowym głosem odpowiedział Grauheim. Te dwie sylaby osuszyły Atlantyk. Przez stół w jadalni na Long Island przebiegła nagle nieznana niemiecka droga.
Czy nadal jesteś zmęczona tym tematem? – zwróciła się Peggy do pani Humes.
Uważam, że powinno się o tym zapomnieć – odparła pani Humes. Zaczerwieniła się. Prawdopodobnie przed tym wieczornym spotkaniem trochę za dużo wypiła dla kurażu i po raz pierwszy mówiła swobodnie. – To sprawia tylko niepotrzebny ból. Co za pożytek z ciągłego wracania do tych spraw? Nie jestem bynajmniej uprzedzona do Żydów. Wszyscy dobrze wiecie, jak podziwiam Leę. Chciałabym was tylko ostrzec. Od moich przyjaciół – przyzwoitych, liberalnie nastawionych ludzi, całkowicie wolnych od uprzedzeń – słyszę, a podobne głosy dochodzą ich zewsząd, że ta sztuka rozpala tylko stare, antysemickie uczucia, których ci ludzie w ogóle już sobie nie przypisywali. Kiedyś w końcu trzeba zapomnieć.
Ty i twoi przyjaciele jesteście skłonni zapomnieć o sześciu milionach trupów – obwieściła Peggy w zapadłej przy stole, pełnej konsternacji ciszy. – Pan Grauheim tego nie potrafi.
Napastliwość żony wprawiła Benjamina w zakłopotanie. Osobiście był zdania, że warto prowadzić tylko takie spory, które służą jakiemuś praktycznemu celowi. Wprawianie w konfuzję biednej pani Humes nie było warte całego tego wzburzenia. Zaangażowanie się Peggy w walkę, którą w gruncie rzeczy uważał za własną, odbierał ponadto niemądrze jako policzek dla własnej męskości. Zdumiało go też, że Stafford, w końcu przecież gospodarz, nie przerywa tej scysji. Siedział odchylony na oparcie krzesła i przysłuchiwał się rozmowie nie biorąc w niej udziału, jakby umyślnie pozwalając, by jego sąsiadce udzielono lekcji.
A mimo to zapewniam cię – brnęła z uporem pani Humes – że byłoby lepiej dla wszystkich zainteresowanych, szczególnie zaś dla Żydów, gdyby jeszcze dzisiaj zdjęto tę sztukę z afisza.
A co mają do tego Żydzi? – zdziwiła się Peggy. – Tę sztukę napisał niemiecki luteranin.
Choćby nawet – nie ustępowała pani Humes – ostrzegam was tylko przed tym, co się dzieje. Posiadam dostęp do źródeł informacji dla większości z was niedostępnych. Pojęcia nie mam, kto tu jest, a kto nie jest Żydem, poza kochaną Leą oczywiście, ale wy wszyscy mieszkacie w Nowym Jorku i nie wiecie, co się dzieje w reszcie kraju.
Sądzę, że przerwiemy to w tym miejscu, Carol-Ann – rzekł uprzejmie Stafford i wstał.
Ale pani Humes, która po raz pierwszy od dnia swojego ślubu znalazła się w centrum uwagi, popuściła już wodze elokwencji i nie pozwoliła się osadzić.
Wy wszyscy – oświadczyła, obejmując tym oskarżeniem Stafforda i resztę gości – podziwiacie nie tych co trzeba ludzi. Obrzucacie błotem papieża Piusa, który uratował nas od komunizmu, a przyklaskujecie Janowi, który komunistą był...
Przestań robić z siebie idiotkę, Carol-Ann – skarciła ją ostro Lea.
Ja wiem, wy byście chcieli, żebym zamilkła – nie ustępowała pani Humes – lecz ja to mówię dla waszego dobra. A jeszcze dodać do tego nieżyciowe poglądy, jakie wyznajecie na temat Murzynów. – No oczywiście, pomyślał Federov, jeszcze i to do kompletu. Auschwitz-Missisipi w jednej łatwej lekcji. – Wiem, wiem. Każdego lata to słyszę – kontynuowała. – Pochodzę z Południa i wiem coś na temat Murzynów. Oni tak naprawdę wcale sobie nie życzą mieć was za sąsiadów. Nie przepadają za wami. Nie chcą się z wami zadawać. Uważają, że inaczej od nich pachniemy, podobnie jak oni, o czym wiem aż za dobrze, pachną inaczej od nas.
Carol-Ann, kochanie – Stafford podszedł do niej i musnął pocałunkiem jej czoło – ty pachniesz bosko. – Zwróciwszy się zaś do reszty towarzystwa, dodał z żartobliwą powagą: – Ale znam też kilku czarnych, którzy również bosko pachną. Jak na przykład Lena Horne, Diana Caroll, Josephine Baker.
Robisz sobie ze mnie żarty, John – nadąsała się pani Humes. Odwróciła się do reszty gości, którzy, zaambarasowani przykrą sceną, powstali z miejsc. – Kocham was wszystkich – oświadczyła. – Jesteście tacy szalenie interesujący. Dzięki wam spędzam tu każdego lata takie ciekawe wakacje. Więc nie chciałabym, żeby kogoś z was spotkało coś złego. Nie, John – oświadczyła z godnością – idę do łóżka. Obawiam się, że jestem zbyt rozgorączkowana, żeby dalej prowadzić tę dyskusję. Dobranoc najmilsi, drodzy przyjaciele.
To powiedziawszy opuściła ze łzami w oczach jadalnię. Matka Stafforda, energiczna, przystojna starsza pani, westchnęła ciężko i zwróciwszy oczy na syna czekała na jego znak. Kiedy skinął głową, podniosła się zza stołu i pożegnawszy gości bezradnym gestem dłoni pospieszyła po trawniku śladem pani Humes, żeby posiedzieć przy niej przed zaśnięciem.
Chwilę trwała cisza, po czym Stafford powiedział:
W jadalni czeka kawa i brandy.
W jadalni zaczęto rozmawiać o zbliżających się wyborach. Incydent z panią Humes i sztuką „Przedstawiciel” byłby się tak najpewniej zakończył (ot, kilka przykrych chwil we wspomnieniach długiego lata), gdyby nie Louis. Podczas utarczki nie zabierał głosu. Siedział na krześle swobodnie rozparty, mierząc panią Humes przez cały czas jej występu rozleniwionym, drwiącym spojrzeniem, jakby nie wierzył własnym uszom i spodziewał się, że ona roześmieje się zaraz i wyjaśni, że tylko żartowała. Wrodzony mu delikatny sposób bycia opuszczał go w obecności kobiet nieatrakcyjnych. Potrafił być wówczas grubiański i złośliwy, szczególnie gdy w parze z brakiem urody szedł ptasi móżdżek. Ten weekend spędzał u brata. Wróciwszy z Benjaminem i Peggy do domu, zasiadł z kieliszkiem na dole, podczas gdy reszta domowników udała się na górę do łóżek.
Gdy doleciał go z dołu stukot maszyny do pisania Federov zdziwił się, nad czym to Louis może pracować o tak późnej porze.
Miał się tego dowiedzieć nazajutrz. Kiedy wcześnie rano zszedł na dół na śniadanie z dziećmi ujrzał obok swojego talerza kopertę. Rozerwał ją. W środku znajdowała się kartka papieru z wystukanym na maszynie tekstem.
„Od Fortu Sumter do Carol-Ann Humes i z powrotem”, przeczytał.
Pewna pani (Humes z męża), psia jucha,
Takiego fest miała ci niucha
Że z daleka zwietrzała
I w lot odróżniała
Żabojada i baptystę od czarnucha.
Federov zachichotał. Dzieci przerwały rozmowę i spojrzały pytająco zza stołu.
Co tam masz takiego śmiesznego, tatku? – spytał zaraz Michael.
Liścik od wujka Louisa.
Mogę przeczytać?
Federov zawahał się.
Dotyczy spraw osobistych – odparł.
Też chciałbym się trochę pośmiać – nalegał chłopiec.
To dowcip dla wtajemniczonych – stwierdził stanowczo Federov.
Ja jestem wtajemniczony.
Ja też – dołączyła do brata siostra niosąc do ust łyżkę płatków kukurydzianych.
Jeszcze za mało, moi drodzy.
Złożył starannie kartkę i wsunął ją do kieszeni. Nie chciał, żeby wpadła w niepowołane ręce. Im prędzej puści się w niepamięć miniony wieczór, tym lepiej dla wszystkich.
Nie wiedział jedynie, że Louis sporządził dwie kopie swojego limeryku. W następnym zaś dopiero tygodniu miał się dowiedzieć, że jedną z nich wysłał do Stafforda, a drugą, co już zupełnie niepojęte, do samej pani Humes.
Wybuchnął skandal. Do wtorku wszyscy już wiedzieli o wierszyku; w mieście i na wyspie rozdzwoniły się telefony. Pan Humes zadzwonił do Louisa do biura, a dowiedziawszy się, że jest nieobecny, zażyczył sobie rozmowy z Benjaminem.
Niech pan powie temu swojemu pieprzonemu braciszkowi – oświadczył – że jeśli nie przeprosi mojej żony, przy najbliższym spotkaniu skuję mu gębę.
Benjamin za dobrze znał Louisa, by się spodziewać, że ten złoży przeprosiny. Powiedział to Humesowi, dodając do jego wiadomości:
A gdy pan będzie następnym razem mówił o moim bracie, niech pan łaskawie nie używa słowa „pieprzony”. I pozwoli pan, że dam mu przestrogę: byłoby nieroztropnie próbować skuć mu gębę. On by pana zabił.
Odłożył słuchawkę, powstrzymując się od wytknięcia panu Humes, że gdyby zmusił się do spędzania weekendów ze swoją połowicą, mógłby dopilnować, by trzymała gębę na kłódkę ku ogólnemu zadowoleniu.
Po coś ty to zrobił, do cholery? – napadł na brata, gdy ten wrócił do biura i słuchał z radosnym uśmiechem relacji z rozmowy z panem Humes.
Louis wzruszył ramionami.
Ona jest tak niewiarygodnie szpetna – wyjaśnił – a poza tym wyrządziła temu biednemu, staremu Grauheimowi wielką przykrość. Przyda jej się mała nauczka. Czy to nie byłoby cudownie, gdyby ten zasraniec spróbował mnie uderzyć?
Humes nie spróbował uderzyć Louisa, zatelefonował jednak do Stafforda i zapowiedział mu oficjalnie, że nie przekroczy progu jego domu, jeśli będzie tam zaproszony Louis Federov.
Tak czy inaczej był to obfity w wydarzenia tydzień na wyspie i na długo zapisał się wszystkim w pamięci.
Lea, siedząc na ławce obok Benjamina, wzdrygnęła się, gdy jej syn został wyautowany na pałce.
Louis nie powinien był posyłać tej biedaczce swojego limeryku – rzekł Fedorov. – Mam nadzieję, że przynajmniej zadzwonił do ciebie i Johna z przeprosinami.
Nie bądź śmieszny – odrzekła. – John był tym zachwycony. Odbił sobie ten wierszyk na powielaczu i teraz rozsyła kopie po całym kraju. On ma bzika na punkcie Louisa. – Obrzuciła Federova złośliwym spojrzeniem. – Kto wie, czy nie wybrałam sobie niewłaściwego członka rodziny?
To prawda, moja pani – zgodził się z nią. – Kto wie?
1936
„Auschwitz-Missisipi w jednej łatwej lekcji”
Ostatni raz płynął linią do Fali River, gdy wybrał się z wizytą do Lei i jej świeżo poślubionego męża, Franklina Rossa, który był jego przyjacielem. Na pokładzie parowca „Priscilla” udał się (z używanym fordem, swoim pierwszym autem, które właśnie kupił) do Truro na Cape Cod. Miał spędzić jakiś czas z Rossami, którzy wynajęli tam domek na lato. Pracował jako inżynier w firmie budowlanej i to były jego pierwsze wakacje po skończeniu college’u.
Umieściwszy w kajucie torbę – miał w niej rękawicę baseballową, która przypominała mu Eddiego Rousha, zapach oleju kopytkowego i przesuwający się za otwartym bulajem Nowy Jork – wyszedł na pokład akurat w chwili, gdy statek odbijał od nabrzeża. Na schodach minęło go dwóch malców, jeden w wieku około czterech, drugi siedmiu lat, odzianych w identyczne granatowe ubranka ze spodenkami do kolan. Starszy był bardzo podobny do Louisa, gdy ów był w jego wieku.
Federov obejrzał się za nimi i omal nie zderzył w drzwiach z jakąś młodą kobietą.
Przepraszam – powiedział, ustępując jej z drogi – nie patrzyłem, jak idę.
Nie szkodzi. Nic się takiego nie stało.
Mówiła z lekkim akcentem. Przez chwilę nie był w stanie go umiejscowić. Środkowa Europa. Dziewczyna z uśmiechem przytrzymała mu drzwi. W jej uśmiechu dostrzegł odcień kokieterii, a jej zachowanie cechowała jakaś nadmierna uprzejmość. Była ładną, cycastą blondynką w granatowej spódnicy i jasnoniebieskim sweterku. Obejrzał się za nią, kiedy się minęli. Schodziła wolno po schodach i również się za nim obejrzała. Parsknęli oboje śmiechem.
Później, droga pani, pomyślał, rad, że kroi mu się flirt.
Zobaczył ją ponownie po kolacji. Miała na sobie to samo wciąż ubranie. Federov stał przy relingu, rozkoszując się ciepłym powiewem, ruchem statku i odbiciami świateł Connecticut w czarnej wodzie. Nieznajoma szła wzdłuż pokładu. Przystanęła kilka kroków od Benjamina, oparła się o reling i zapatrzyła na przesuwający się brzeg. Wiatr rozwiewał jej blond włosy wokół twarzy, która stanie się kiedyś pulchna i nalana, ale teraz była ładna i powabna.
Dobry wieczór – przywitał się Benjamin.
Dobry wieczór – odpowiedziała z tym swoim lekkim akcentem.
Podszedł do niej. Zaczęli rozmawiać. O rzeczach banalnych. O pięknie nocy, spokoju morza, cudownym zachodzie słońca tego wieczoru. O tym, dokąd się wybierają: Truro, Nantucket. Jak ma na imię. Gretchen Jakaśtam. Powiedziała mu, że mieszka w Nowym Jorku przy Zachodniej Dziewięćdziesiątej Szóstej. Ruszyli w nieśpieszną przechadzkę po pokładzie. Wzięła go pod rękę. Lekki uścisk palców.
Powiedziała, że urodziła się w Niemczech, w Essen. Wyjaśnienie kwestii akcentu. Przebywa w Stanach Zjednoczonych od trzech lat.
Ach tak – domyślił się. – Uciekła pani przed Hitlerem...
Zatrzymała się. Jej głos zabrzmiał niemal szorstko.
Dlaczego miałabym uciekać przed Hitlerem? Jestem Niemką.
Nie zamierzał drążyć tego tematu. Noc była nazbyt piękna, by
dyskutować o Hitlerze.
Pomyślałem sobie... mhm... – wykręcał się – sporo ludzi wyjechało z Niemiec, odkąd doszedł do władzy, więc pomyślałem sobie, że może...
Nie widzę żadnego powodu do opuszczania kraju – odrzekła.
Została tam moja rodzina. Bracia. Piszą do mnie. Wiem, co się tam dzieje. Przyjechałam do Ameryki, żeby się nauczyć angielskiego i zarobić trochę pieniędzy, to wszystko.
Spacerowali w milczeniu. Wciąż ten delikatny, zachęcający uścisk palców.
To przez nowojorskie gazety – orzekła dziewczyna. Nie zamierzała przejść nad tą sprawą do porządku. W jej nie pozbawionym melodyjności głosie zabrzmiał ton krzywdy, ciągłej urazy, skargi osoby prześladowanej. – Wypisują same kłamstwa. W Nowym Jorku nie sposób dowiedzieć się prawdy. A ja ją znam. Co tydzień dostaję listy od moich braci. Piszą mi, że nasz kraj staje się obecnie ojczyzną ludzi młodych. Młodzi mogą tam znowu chodzić z dumnie podniesioną głową.
Mhm – mruknął Federov. Nie ma sensu się spierać. Spacerując tak po ciemnym pokładzie, wciągając w nozdrza zapachy ogrodów Connecticut, wyczuwając zachęcający dotyk miękkich palców, który sprawiał, że brała go chętka, by sprowadzić ją na dół do kajuty i rzucić na koję, zdawał sobie sprawę, że wcześniej czy później wyląduje w Europie z karabinem w garści, by zwalczać dumnych, młodych braci tej apetycznej dziewczyny, z którą spacerował pod rękę. Nie chciał jednak mówić o tym teraz. Teraz seks, tkliwość, młodość, wojna potem.
Zmienić temat. Prędzej.
Powiedziała pani, że pracuje w Nowym Jorku. Jako kto – niania, guwernantka?
Wyrwała mu rękę spod łokcia i zastygła w bezruchu.
Dlaczego pan to powiedział?
Och, nie wiem. Takie przypuszczenie. Wzięło się może stąd, że tuż przed spotkaniem pani przed kolacją natknąłem się tam w drzwiach na dwóch rozkosznych chłopców.
Wszyscy nowojorczycy są tacy sami. – W jej głosie zadźwięczała świdrująca nuta. – Każdy, kto mówi z niemieckim akcentem musi być zaraz służącym.
W stanowisku niani nie ma niczego uwłaczającego – spróbował ją udobruchać. – Sam mam wśród niań kilka serdecznych przyjaciółek. – Kiepski żart. – Może mnie pani niańczyć jak często pani zapragnie.
To nie jest zabawne, to wcale nie jest zabawne – oświadczyła. Twarz miała ściągniętą i surową. Nagle pojawiła się przed nim ta tłusta kobieta, ta nalana hausfrau, w jaką miała się przeistoczyć za lat dziesięć. – Owszem, jestem niańką. Tych dwóch małych smarkaczy. Życzę panu dobrej nocy. Nie jestem odpowiednią towarzyszką dla nowojorskich dżentelmenów.
Odwróciła się na pięcie i odeszła.
Źle spał tamtej nocy. Całe wakacje miał zresztą nieudane. Padało niemal codziennie. Lea, młoda małżonka, i jego przyjaciel, Ross, kłócili się bez przerwy przez całe dwa tygodnie. Domyślał się, że rozpad tego stadła jest tylko kwestią czasu.
Kiedy po urlopie wracał samotnie autem do Nowego Jorku skonstatował z niejakim zawstydzeniem, że w dniu uprawomocnienia się ich rozwodu chciałby się znaleźć w tym samym mieście co Lea. Gdy po dziesięciu mniej więcej latach zobaczył ją podczas wojny w Paryżu w mundurze Czerwonego Krzyża, zrozumiał od razu, iż było to uzasadnione pragnienie. Z tą różnicą, że w Paryżu nie odczuwał już zawstydzenia. Był o dziesięć lat starszy, miał za sobą przeżycia wojenne i tyle innych grzeszków, za które mógłby się wstydzić.
1964
Mecz zbliżał się do końca. Słońce chyliło się ku zachodowi, na boisku kładły się długie cienie. Gracze poruszali się w złocistym rozleniwieniu schyłku lata; Michaela przesłoniła mgiełka oddalenia. O uszy Benjamina uderzył huk przyboju, a może tylko dotarła do niego w tej chwili owa potężna kadencja oceanu, grzmiąca za dalekimi, dwustuletnimi dębami, którą słyszał przez całe popołudnie, lecz nie zwracał na nią uwagi. Ta piękna kobieta o miedzianych włosach milcząca u jego boku była jego dobrym przyjacielem, choć mogłaby się zaliczać do najzawziętszych wrogów. Jego wysoki syn płynął nad zieloną murawą jak ktoś nieznajomy, wspomnienie spoza czasu. W pamięci Benjamina odżył na chwilę jego własny ojciec i inny, dawno miniony wrzesień...
1927
– Israel, Israel – krzyczał ojciec w jadalni na parterze ich wygodnego, piętrowego domu w Harrison – na imię mam Israel i życzę sobie, żebyś zabrała tego pana z mojego domu.
Benjamin nie słyszał dotąd nigdy, żeby ojciec podnosił głos. Israel Federov był niskim, układnym człowiekiem, przepełnionym naiwną wiarą w przyrodzoną bliźnim dobroć i najskorszym do przebaczenia, gdy się na tej wierze zawiódł.
Israel, Israel! – krzyczał teraz, więc Benjamin zszedł cicho po schodach i zajrzał do jadalni, chcąc zobaczyć, co się tam wyprawia. Oprócz jego ojca, ubranego w mundur Legionu Amerykańskiego0, w pokoju znajdowali się matka Benjamina, siostra ojca, Berta, oraz jej mąż, George, który miał obandażowaną głowę. Był to potężnej budowy mężczyzna lat około trzydziestu, przedwcześnie wyłysiały, ze złamanym nosem i wielkimi, szorstkimi dłońmi robotnika.
Ciszej, ciszej – uciszała męża matka Benjamina. – Dzieci...
Niech słyszą! – wykrzyknął Israel Federov. – Niech się dowiedzą, co to za rzezimieszek. – Odwrócił się do George’a. – On sobie jedzie do Bostonu, on sobie idzie na demonstrację, on się dołącza do wichrzycieli, wrzeszczy: „Wszyscy się mylą – gubernator, sędzia, rektor Harvardu, najczcigodniejsi obywatele, Amerykanie! ” A kto ma rację? Dwaj Włosi, którzy rzucają bomby. I obrywa po łbie od policjanta! Tu jest Ameryka, nie Rosja! I dostaje dziesięć dni paki. Powinni ci wlepić dziesięć lat.
Ciii... – syknęła matka Benjamina – dzieci...
I ty jeszcze masz czelność przychodzić do mojego domu z moją własną siostrą – darł się Israel, po raz pierwszy od piętnastu lat małżeństwa nie okazując posłuszeństwa żonie – i prosić o litość, bo straciłeś pracę, gdyż twój szef nie przepada za kryminalistami. A to mi niespodzianka! Nie masz pieniędzy, boś się wykosztował na podróż do Bostonu, żeby tam wdawać się w burdy. A teraz weteran Armii Stanów Zjednoczonych powinien się wysupłać do ostatniego centa, żeby wspomóc szlifibruka, który bije się z policją i uważa za rzecz właściwą zabijanie w Ameryce ważnych osobistości, rzucanie bomb, nazywanie rektora Harvardu kłamcą.
Israel... błagam cię... – wyszeptała matka Benjamina.
Otóż właśnie – podchwycił ojciec Benjamina. – Israel. Co ja, Israel Federov z Amerykańskich Sił Ekspedycyjnych, kapral Israel Federov, urodzony w Rosji Żyd, usłyszę, gdy pójdę na zebranie Legionu Amerykańskiego? Powiem ci, co tam usłyszę. Usłyszę: „Żydzi to mąciciele, anarchiści, powinno się ich wypędzić z kraju”.
A gdy im na to powiem: „Nie, Żydzi tacy nie są, to patrioci, oto ja sam zostałem trafiony serią z karabinu maszynowego we Francji i wykrwawiając się przeleżałem całą dobę w błocie”, odpowiedzą mi: „Możliwe, ale co tymczasem wyrabia twój szwagier, George, wsadzony do ciupy w Bostonie z powodu jakichś dwóch Włochów?”
Benjamin stał na schodach za drzwiami jadalni nie dostrzeżony przez starszych i przyznawał swojemu ojcu rację. Gdyby mógł, z radością wyrzuciłby z domu wujka George’a na zbity łeb.
Żyd, Żyd – burknął tamten. Mówił ochrypłym głosem człowieka, który pracuje na otwartym powietrzu, głosem pasującym do złamanego nosa i rąk robotnika. Pracował jako doker na dniówki, ostatnio zaś jako kierowca ciężarówki w firmie zajmującej się przewozem mebli. – Nie możesz choć na chwilę zapomnieć, że jesteś Żydem?
Zapomnieć – zawrzasnął Israel. – Ty sobie zapominaj. Ja będę pamiętał. W Rosji przychodzą na wieś i mówią: „Biorę tego Żydka” i wyrywają szesnastoletniego chłopca z objęć matki. Biorą go w sołdaty do carskiego wojska na dwadzieścia pięć lat. Poniżenie, maltretacja, Syberia. Śmierć.
Tam już nie ma carskiej armii – zauważył George. – W końcu mają tam przyzwoity rząd.
Przyzwoity – wykrzyknął Israel. – Ha! Jeszcze gorszy. Mnie nie powiesz. Ja znam Rosjan.
Israel, błagam cię... – wyszeptała matka Benjamina.
Znowu ją zignorował. Podszedł do George’a, który przerastał go o dwie głowy.
Kiedy zapytają mnie dzisiaj na zebraniu: „No i co tam z tym twoim żydowskim szwagrem-kryminalistą z Bostonu?” – co mam im odpowiedzieć?
Powiedz im, że nie jestem Żydem. Jestem Amerykaninem. Urodziłem się w Cincinnati.
Czemu nie mielibyśmy usiąść – łagodziła matka Benjamina ― wypić po filiżance herbaty i nie gorączkować się tak?
Cincinnati! – parsknął ojciec Benjamina. – Nie rozśmieszaj mnie. Oni pamiętają tylko o tym, że jesteś Żydem. Wynoś mi się stąd. Berta, zabierz tego łobuza z mojego domu.
Chodź, Berta – mruknął George. Nawet Benjamin usłyszał w jego głosie zmęczenie i rezygnację. – Nie mamy tu czego szukać.
Zwrócił się do Israela. – Jeszcze kiedyś przypomnisz sobie ten dzień i powiesz: „Ten łobuz George miał jednak rację, kiedy obrywał po łbie od policjanta. Ja również powinienem był zapłakać nad tymi dwoma Włochami.”
George i Berta dostrzegli stojącego u stóp schodów Benjamina, lecz nie odezwali się do niego. Na zawsze opuścili dom jego ojca.
Israel Federov miał sześć lat, gdy po długiej podróży z Kijowa przez Hamburg wysiadł na Ellis Island. Na Amerykanina wyrastał w slumsach Nowego Jorku i na pustych placach nad East River, gdzie grał w baseball owiniętymi w szmaty kamieniami, pałkami własnej roboty i bez rękawic. Israel Federov wyrastał na Amerykanina w latach 1895 – 1910, gołą ręką łapiąc piłki za bazą domową. Israel Federov wyrósł na Amerykanina, z pokancerowanymi dłońmi starego catchera i trzema złamanymi palcami, który w wieku czterdziestu pięciu lat potrafił jeszcze złapać przechodzącą piłkę i wyautować młodych sprinterów, gdy próbowali ukraść mu drugą bazę. W 1942 Israel Federov odprowadzał syna na dworzec Pensylwania i chciał nieść jego żołnierski worek, kiedy Benjamin, któremu skończyła się właśnie całodobowa przepustka, wyjeżdżał do Newport News, skąd miał odpłynąć na wojnę. Louis już był za oceanem, służył w lotnictwie. Benjamin nie dał ojcu dźwigać worka.
– Nie jestem jeszcze starcem – bronił się Israel, ale nie nastawał. – My w tysiąc dziewięćset siedemnastym – poinformował syna, kiedy przeciskali się przez tłum żołnierzy w mundurach i złączonych w pożegnalnych uściskach par – odpływaliśmy z Hoboken.
Po Pearl Harbor kwestia zaciągnięcia się synów Federova do wojska była przesądzona. Israel Federov uważał, że gdy wybucha wojna, a ty jesteś młodym człowiekiem, to w niej walczysz. Stojąc w szarym świetle dworca, wśród gwaru pożegnań, zlewających się w muzykę niepodobną do tej, jaką na jego wojnę odprowadzał Israela werbel bębnów, Benjamin przypomniał sobie opowieść, na trwałe już zapisaną w rodzinnej legendzie, o gniewie ojca na brata Samuela, pianistę, który powziął zamiar nabawienia się ruptury, żeby uniknąć poboru. Przypominając sobie rozmaite relacje o tej scenie, która miała miejsce, gdy dopiero co wyrósł z pieluszek, Benjamin nie potrafił powstrzymać uśmiechu, choć za małą chwilę ojciec i syn mieli się rozstać na długie może lata, jeśli nie na zawsze.
Kiedy później, na przepustce w Paryżu, zaszedł do hotelu „Crillon” na Place de la Concorde i przeczytał cytat z listu Henryka IV do szlachcica, którego nazwisko nosił obecnie ów hotel, pomyślał o ojcu i uśmiechnął się ponownie.
Pendstoi, głosiła wypisana na ścianie wielkimi, złoconymi literami inskrypcja, brave Crillon. Nous avons combattu a Arques et tu n’y etais pas. Przy pomocy kieszonkowego słowniczka Federov przetłumaczył ten cytat: „Powieś się, mężny Crillonie. Gdzieżeś był, gdy my walczyliśmy pod Arques?”
Samuela, pianistę z niedoszłą rupturą, trudno byłoby pomylić z diukiem de Crillon. Pomiędzy Israelem, drobnym, zjedzonym przez biedę rosyjskim emigrantem, zagubionym wśród mundurów na dworcu Pensylwania w roku 1942, a Henrykiem IV również niewielkie zachodziło podobieństwo. Jednak Israel, acz w innym języku i cokolwiek innych zapewne używając określeń, udzielił bratu nader podobnej reprymendy.
– Hoboken – westchnął. – Grała orkiestra, kiedy wypływaliśmy z portu. A potem wróciłem.
Zostało to wypowiedziane niemal z uśmiechem, Benjamin domyślił się jednak, że ojciec przykazuje mu – na tyle ogródkowo, na ile to możliwe bez jawnej obrazy tajnych wyroków Bożych – by poszedł w jego ślady i również powrócił. Israel starał się tak usilnie zachowywać jak amerykański weteran i ojciec, że prawie udało mu się nie uronić łzy, gdy objął syna i żegnał się z nim.
1957
Ubierając się Benjamin słyszał, jak jego ojciec gra w salonie na dole na dziecięcych organach elektrycznych Michaela.
Choć Israel nie znał nut, przez całe życie grał na pianinie ze słuchu, bębniąc beztrosko w klawisze. Słuchaczem dziadka był sześcioletni Michael. Benjamin zabierał staruszka – słabiutkiego już po życiu spędzonym na ciężkiej pracy i po dwóch zawałach, nie przypominającego w niczym tamtego zręcznego, grającego z gołymi rękami catchera – na mecz Jankesów z drużyną z Detroit. Kiedy wszedł do pokoju Israel wybrzdąkiwał właśnie na dziecięcej zabawce „Gwiaździsty Sztandar”.
– Palce mam wciąż sprawne – pochwalił się, kończąc ostatnie tremolando. Był świeżo wygolony, jego różowa skóra wyglądała zdrowo, na szyi miał elegancką muszkę w niebieski deseń. Taką samą, jakie nosił prezydent Truman. Ubranie wisiało na nim jak na miotle, prostował się bardzo powoli. Schylił się i pocałował Michaela w główkę.
Nigdy nie zostawaj catcherem – przestrzegł go. – To bardzo szkodzi na nogi. – Dał wnukowi dziesięć centów. – Powiedz matce, niech ci ta kupi loda w tutce.
Wsiadł z Benjaminem do taksówki i pojechali na stadion Jankesów. Jechali szeroką Lenox Avenue, po której obu stronach wygrzewali się w majowym słońcu Murzyni, oparci o witryny sklepów. Przecinali skrzyżowanie ze Sto Trzydziestą Ósmą. Israel mówił:
Najlepszymi catcherami, jakich znałem w życiu, byli Bill Dickey i Al Lopez. Nigdy nie widziałem, żeby catcher tak szybko zaasekurował pierwszą, jak to zrobił Al Lopez, gdy debiutował w drużynie Brooklynu w roku...
Nie dokończył.
Umarł.
Ojciec Benjamina leżał w trumnie w dużej, ukwieconej kaplicy cmentarnej na Columbus Avenue w Nowym Jorku. Kiedy przedsiębiorcy pogrzebowi przygotowali go już do pochówku i dopięli na ostatni guzik żałobną dekorację, pierwszy do kaplicy wszedł Benjamin, prowadząc pod rękę matkę, a za nimi Louis.
Jakiś nieodparty impuls kazał mu podejść do trumny, zostawił więc matkę i brata i szybkim krokiem przemierzywszy długi pokój nachylił się nad nieboszczykiem i pocałował go w czoło. Było zimne jak marmur, a mimo to Federov przeżył chwilę zdziwienia, stwierdziwszy, że ojciec nie poruszył się i nie uśmiechnął radośnie, jak to zawsze, odkąd sięgał pamięcią, czynił na widok syna.
Benjamin był tak zajęty przedpogrzebową krzątaniną, że zapomniał powiedzieć przedsiębiorcy pogrzebowemu, by nie czynił użytku ze swoich kosmetyków, Israel wyruszał więc w podróż do wieczności z różem i pudrem na nieruchomej twarzy i ze szminką na wargach, które – za życia tak łagodne – ściągnęły się po śmierci w wyraz surowości, podobny do komedianckiego sznurowania ust, jakim podczas wojny dodawali sobie fasonu generałowie pragnący na użytek fotoreporterów wyglądać na bohaterskich twardzieli.
Israel Federov był również, na swój sposób, bohaterem, większym może od owych generałów, ale jego bohaterstwo polegało na opieraniu się światu, nękającemu go tysiącem niecnych udręczeń, których żaden fotoreporter nie myślał rejestrować.
Nigdy go nawet nie zapytałem, wpatrując się w ojca uświadomił sobie Federov, jak się nazywało miasteczko, w którym się urodził.
Potem odszedł od trumny, żeby mogli pożegnać się ze zmarłym jego matka i brat. Matka płakała, Louis był blady, lecz opanowany. Niech diabli porwą tych żałosnych karawaniarzy, zżymał się w duchu Benjamin odchodząc od katafalku. Gniew ułatwiał mu powstrzymywanie się od płaczu. Nikomu nie pokaże swoich łez. Zapłacze po ojcu, lecz później, w najdziwniejszych, nieoczekiwanych chwilach. Może już do końca życia będzie po nim płakał, ale tylko wtedy, kiedy będzie sam, za zamkniętymi drzwiami, albo w miejscach, gdzie nikt go nie zna, nie dostrzega, nie interesuje się jego rozpaczą.
Krewni: wujowie, ciotki i kuzyni, którzy zaludniali jego dzieciństwo, a których zdążył od tego czasu niemal całkiem zapomnieć, tak że miał kłopoty z rozpoznaniem ich w tych kostiumach wieku dojrzałego i starości, ściskali jego rękę, całowali go i mamrotali kondolencje. Przyszło mu do głowy, że bierze udział w obrządkach obcych ludzi, których głosy wydobyły się – na ten jeden dzień ― z otchłani zapomnienia.
Proszę mi opowiedzieć, jakim człowiekiem był pański ojciec ― poprosił rabi.
Siedzieli przed pogrzebem w saloniku mieszkania rodziców Benjamina na Riverside Drive. Rabi miał odprawić obrządek i wygłosić mowę pogrzebową. Nie znał osobiście Israela. Był młody, bystry, przepełniony zawodowym współczuciem i Federov był pewien, że zaraz po wyjściu z mieszkania zanotuje sobie na gorąco kilka gotowych sformułowań do jutrzejszej mowy.
Zdawał sobie sprawę, co tamten chciałby od niego usłyszeć: że Israel był pobożnym Żydem, że modlił się rano w tałesie i z filakteriami, pościł w Jom Kippur i nigdy nie opuścił paschalnego sederu. Nic z tego nie byłoby prawdą. Israel był Żydem, to prawda; dumą napawali go Żydzi, którzy doszli do czegoś w świecie gojów, gardził zaś tymi, których postępki szkodziły jego narodowi. Jednak do synagogi chodził rzadko, nie bardzo wierząc – przez skromność – by Bóg interesował się jego osobą.
Jakim był człowiekiem? – powtórzył za rabim Benjamin. Wzruszył ramionami. Któż potrafiłby odpowiedzieć na podobne pytanie? – Był dobrym catcherem.
Rabi uśmiechnął się. Był postępowym rabinem i uśmiechnął się, żeby okazać, że umie, gdy trzeba, nowocześnie podchodzić do swojej religii.
A poza tym? – Federov po raz drugi wzruszył ramionami.
Był życiowym nieudacznikiem, był biedny, harował jak wół, nigdy mi niczego nie zabraniał. Nawet gdy wiosną wracał wieczorem z pracy zmęczony, wychodził ze mną na pusty plac koło naszego domu i uderzał mi górne piłki, póki się nie ściemniło. Nigdy nikogo nie skrzywdził, żywił niedorzeczną wiarę, że ludzie są dobrzy, kochał żonę, pojechał na wojnę, mnie wyprawił na front, starał się, jak mógł.
Wstał. – Przepraszam, rabi – powiedział. – Niech pan spyta kogo innego, jakim człowiekiem był mój ojciec. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu proszę wygłosić jutro przemówienie możliwie krótkie, proste i nie wyciskające z oczu łez.
Potem wyszedł do pobliskiego baru i wypił dwie whisky.
Rabi niemal ściśle zastosował się do tych instrukcji. Wygłosił mowę jedynie o dziesięć minut dłuższą niż to absolutnie konieczne, nie próbował wyciskać słuchaczom łez i Federov uznał, że uczciwie zarobił te sto dolarów, które miał mu zamiar ofiarować tego popołudnia.
Nad grobem w New Jersey, przy którym piętrzyła się pryzma świeżej ziemi do zasypania Israela Federova, taktownie nakryta zielonym brezentem, mającym uchronić żałobników przed widokiem wiekuistej gliny, Benjamin i Louis musieli podczas spuszczania trumny wyrecytować modlitwę za zmarłych. Żaden z nich nie znał hebrajskiego, usiłowali więc wyuczyć się tekstu modlitwy na pamięć z broszury, gdzie ją wydrukowano w fonetycznej transkrypcji. Przypominało to obkuwanie się do egzaminu. Kiedy jednak nadeszła odpowiednia chwila, Benjamin pamiętał lamentację piąte przez dziesiąte. Toteż zmieszał się, gdy pozostałych ośmiu żałobników, składających wraz z oboma braćmi przepisany przez prawo mojżeszowe minjen, starało się jak mogło zatuszować jego ignorancję. Boże, pomyślał, jaki ze mnie Żyd? To wszystko jest śmieszne. Nie wierzę w ani jedno wypowiedziane tu słowo. On umarł, odszedł, a to jest tylko teatr.
A skoro teatr, należało raczej ojca pochować na cmentarzu w Arlington, obok innych poległych żołnierzy.
Gdy na mnie przyjdzie pora, postanowił, mamrocząc niezrozumiałą lamentację przodków, każę się spalić w krematorium. Prywatnie. Bez jednego słowa. Niech byle gdzie rozrzucą moje prochy. W miejscach, gdzie był szczęśliwy: niech posypią nimi trawę boiska baseballowego w Vermont; to łóżko w Nowym Jorku, w którym po raz pierwszy kochał się z dziewczyną, prawiczek z dziewicą; ten balkon nad dachami Paryża, na którym, sierżant na przepustce, stał wieczorem czasu wojny u boku pięknej, rudowłosej Amerykanki; kołyskę syna; długie fale rozsłonecznionego Atlantyku, w którym kąpał się przez tyle lat; kochane, łagodne dłonie żony...
Albo niech je rozrzucą tam, gdzie był nieszczęśliwy bądź w niebezpieczeństwie. W kuchni pewnego wiejskiego klubu w Pensylwanii. Niech je wsypią do kieszeni fartucha pewnej starej Irlandki. Niech posypią nimi szerokie, łukowate schody, po których dwa razy w ciągu jednej nocy wchodziła pewna pijana dziewczyna w białej sukni. Wiejską chatę w pobliżu Coutances, gdy o dziesięć jardów od niego upadł i nie wybuchł pocisk. Niech je rozrzucą nad Dachau, do którego odwiedzenia się zmusił. Nad obozem Canoga, gdzie dwaj umierający Włosi, których nigdy nie widział na oczy, dali mu przeżyć wstrząs odtrącenia i samotności.
Monotonny szmer recytacji unosił się nad otwartym grobem. Jakiś dziwny psikus pamięci sprawił, że modlitwę, której nauczył się zaledwie wczoraj, zapomniał, wróciła zaś do niego inna. Przed laty, w jakimś przewodniku turystycznym, w artykule o Jerozolimie, przeczytał modlitwę odmawianą pod Ścianą Płaczu. Przypomniała mu się teraz tak wyraźnie, jak gdyby wciąż miał przed oczami tamtą kredową stronę:
Nad Świątynią w ruinie...
Łzy wylewamy sieroce.
Nad zburzonymi murami...
Łzy wylewamy sieroce.
Nad naszą wielkością minioną...
Łzy wylewamy sieroce.
Nad bohaterami zmarłymi...
Łzy wylewamy sieroce.
Nad strawionymi w ogniu klejnotami...
Łzy wylewamy sieroce.
Nad kapłanami, którzy pobłądzili...
Łzy wylewamy sieroce.
Nad królami naszymi, którzy Nim wzgardzili...
Łzy wylewamy sieroce.
Na dany przez rabiego znak rzucił na trumnę ojca goździk, który przed chwilą wetknięto mu do ręki. Pozostali żałobnicy, jeden po drugim, poszli w jego ślady. Podtrzymując matkę pod ręce pomogli jej z Louisem wsiąść do auta. Karawana samochodów ruszyła w stronę miasta. Benjamin obejrzał się po raz ostatni. Grabarze ściągali brezent z pryzmy brunatnej ziemi. Powinienem był dać im parę dolarów, pomyślał. Może zaczekaliby z tym wtedy, aż wyjedziemy za bramę.
1964
Rozgrywano już ostatnią zmianę. Federovowi zaschło w gardle; całe popołudnie przesiedział na słońcu. Michael przebiegał obok nich na środkowe zapole.
Dzień dobry, pani Stafford – zawołał, przypominając sobie o dobrych manierach.
Siemasz, mistrzuniu – odkrzyknęła.
Będę w barze u Vinniego – poinformował syna Federov. – Wpadnij tam, jak skończycie, odwiozę cię do domu.
Dobrze, tato. – Chłopak potruchtał na pozycję na środkowym zapolu.
Federov odwrócił się do Lei, która siedziała obok niego podparta na łokciach, opierając długie nogi na niższej ławce. Rondo słomkowego kapelusza rzucało głęboki cień na górną połowę jej twarzy.
Nie napiłabyś się piwa? – zapytał.
Nie, dziękuję.
Nie masz ochoty się napić?
Mhm.
Ale nie piwa?
Nie z tobą.
Dlaczego?
To za mała mieścina – odrzekła z uśmiechem.
Wyrównuje rachunki, może świadomie, może nieświadomie, za kosza, którego dostała w 1947, pomyślał. Lea miała dobrą pamięć, a to był jedyny przypadek w jej życiu, gdy nie udało jej się zatrzymać mężczyzny, na którego miała chętkę. Toteż od czasu do czasu, kiedy byli sami, kazała Federovowi płacić za tamtą odosobnioną porażkę.
Jestem teraz szacowną matroną – przypomniała. – Nie mówiono ci?
Wstał i spojrzał na nią z góry.
Nie, nie mówiono.
Odrzuciła do tyłu głowę. W jej zielonych oczach zamigotała drwina.
Jesteś diabelnie ładna – powiedział – czekam na dzień, gdy zaczniesz przygasać.
Nie doczekasz się, chłoptasiu – odcięła się. Przez chwilę miał przed oczami dawną Leę Levinson z Bronxu.
Do zobaczenia wieczorem.
Na twoje własne ryzyko. – Odprowadzała go wzrokiem, gdy obchodził bazę domową i szedł przez ulicę w stronę samochodu.
Piwo smakowało wybornie i Federov szybko wypił pierwszy kufel w ciemnym, pustym barze. Zamówił następne i, czekając na syna, raczył się nim powoli.
W telewizji transmitowano właśnie mecz baseballu: Jankesi grali w Bostonie z Czerwonymi Skarpetami. Przez chwilę śledził jednym okiem przebieg akcji, rozbawiony różnicą, która zachodziła między tym, na co patrzył teraz, a tym, co oglądał przez całe popołudnie na szkolnym boisku.
Myślisz, że zdobędą mistrzostwo? – zapytał barmana Vinniego.
Zawsze zdobywają. Sukinsyny.
Ta odruchowa niechęć ludzi skądinąd rozsądnych do wiecznych zwycięzców wywołała uśmiech Federova. Postanowił, że po powrocie do biura poprosi sekretarkę, żeby kupiła dwa karnety dla niego i Michaela, jak tylko zaczną je sprzedawać, na wszystkie rozgrywane w Nowym Jorku mecze o mistrzostwo kraju. Lubił zabierać syna na stadion, głównie dlatego, że Michael starał się zachowywać chłód i oceniać krytycznie wydarzenia na boisku. Usiłował wypaść w męskim otoczeniu doroślej od dorosłych, a wybuchał krzykiem dziecięcego entuzjazmu, gdy jego aktualny idol zdobył home run lub chwycił bekhendem szybką piłkę. Pozwalało to Federovowi na większą tolerancję wobec masek, które sam przywdziewał, oraz łatwości, z jaką je zrzucał.
Na pierwszy mecz ligowy zabrał Michaela, gdy ten miał sześć lat. Giganci grali z Czerwonymi na Polo Grounds. Bardziej widowiskową drużyną byli Jankesi, ale swój pierwszy mecz baseballowy sześcioletni Michael obejrzał u boku ojca właśnie na Polo Grounds. My, ludzie wykorzenieni, na pół z rozbawieniem pomyślał Federov, musimy budować tradycję rodzinną z tego, co pod ręką. Nie mamy rodowego donżonu, do którego można by wprowadzić męskiego potomka, ani świętych rodzinnych ceremonii, w które można by go wtajemniczać. Żadnego kościoła, synagogi ani wyznania, w które bym wierzył, aby mój syn i syn mojego syna mogli włączyć się automatycznie w mit liczący sobie trzy tysiące lat. Żadnych rozległych, przez wieki uprawianych z oddaniem przez ludzi tej samej krwi i nazwiska posiadłości ziemskich, po których można by oprowadzać sześcioletniego chłopca. Nie mógł wszak zabrać syna na miejsce, gdzie jego ojciec w roku 1927 zbankrutował na handlu artykułami żelaznymi i oznajmić mu: „Tu przodkowie twoi ginęli z honorem.” Nie mógł go zawieźć do Rosji, żeby odszukać miasteczko, gdzie urodził się ich ojciec i dziadek i odczytać upamiętniającą owo wydarzenie tablicę na ścianie domu. Nawet nie znał nazwy tego miasteczka, nie wiedział też, czy Niemcy nie obrócili go czasem w perzynę. Nie mógł też zabrać syna na miejsce swego urodzenia w Newark, bo jego rodzice wyprowadzili się stamtąd w cztery miesiące po jego, Benjamina Federova, przyjściu na świat. Nie wiedział nawet, na jakiej to było ulicy, a jakoś nigdy nie przyszło mu do głowy, żeby o to zapytać. Matka opowiadała mu, że urodził się na kuchennym stole, miał wszelako wątpliwości, czy dałoby się jeszcze odnaleźć ten stół, by jego syn mógł składać na nim ofiary. Odarty z plemiennych larów i penatów zabrał więc syna na Polo Grounds, bo kiedy sam miał sześć lat, jego ojciec również zabrał go na Polo Grounds.
W owych czasach, tuż po pierwszej wojnie, Jankesi i Giganci korzystali ze wspólnego boiska, ale pierwszy mecz, na który Benjamin trafił z Israelem, rozgrywali akurat Jankesi. Niewiele zapamiętał z tamtego popołudnia. Bardziej był zresztą zajęty kupionymi mu przez ojca wędzonymi kiełbaskami i lemoniadą niż samą grą. Ale Israel przechował kartę wyników z tamtego spotkania i Federov, robiąc kiedyś, w znacznie późniejszych czasach, porządki na strychu, znalazł ten zetlały, pożółkły karteluszek. Widniały na nim, starannie zanotowane ręką ojca, obiegi, odbicia, błędy, hity za jedną, auty, shortstop do pierwszej bazy, auty na pałce, zamiany: cały ten skrupulatny, detaliczny zapis gry, mający przypominać mężczyznom w zimowe wieczory o wiekopomnych wydarzeniach minionych letnich popołudni. Oglądając zachowany z czasów jego dzieciństwa strzępek pożółkłego papieru, Federov uświadomił sobie, że owego dnia oglądał bohaterów – „Babe” Rutha na prawym zapolu, „Home-Run” Bakera na trzeciej, Peckinpaugha na pierwszej, Waite’a Hoyta, przedsiębiorcę pogrzebowego z Flatbush, na górce. Przypomniał sobie również, że wygrali wtedy Jankesi.
Nikt już nie grywał w baseball na Polo Grounds, równano je właśnie z ziemią, żeby postawić na tym miejscu budynki mieszkalne.
Istniały, ma się rozumieć, i inne tradycje, do których kultywowania mógłby wdrożyć syna. Mógłby pojechać na wojnę, a potem wyprawić na wojnę, jak ojciec Benjamina, własnego potomka. A wszystko to na przestrzeni niecałych dwudziestu pięciu lat. Michael liczył ich sobie trzynaście. Za jedenaście, dwanaście może się z powodzeniem przytrafić powtórka tego rytuału. Wyruszające okrętami na wojnę trzy kolejne pokolenia mężczyzn z tej samej rodziny ustanowiłyby, w kraju tak młodym jak Stany, szacowną, niemal starożytną tradycję.
Można by też, przyłożywszy się nieco, podnieść do rangi tradycji pielgrzymki na pola bitewne, choć on sam zrezygnował z odwiedzenia Argonne, gdzie walczył jego ojciec. A kiedy w roku 1960 wybrał się z żoną i synem do Londynu, nie szukał bynajmniej gmachu przy Pall Mail, w którym pieprzył się z pewną kościstą dziewczyną z Brytyjskich Służb Informacyjnych, gdy o trzy domy dalej uderzyła bomba. Choć nie znajdował się wtedy w położeniu tak niepodważalnie bitewnym jak prowadzący swój oddział do natarcia kapitan piechoty, zostałby za odniesioną w bitwie ranę udekorowany medalem Purpurowego Serca, gdyby go ugodził odłamek bomby, który roztrzaskał okno sypialni, gdy się obłapiał z dziewczyną. Tak więc, z wojskowego punktu widzenia, było to pole bitwy, on zaś, ujmując rzecz z pewnym przybliżeniem, omal na nim nie poległ.
Nie wybrał się też na plażę, na której lądowali, bo tego akurat tygodnia padało. I nie zabrał syna na cmentarz, na którym pochowano dowódcę jego plutonu. Byli tam wszak na wakacjach, a Peggy uważała, że dzieci i tak dość prędko zawrą znajomość ze śmiercią. Miasta, do których w 1944 wkraczał jako jeden z pierwszych, nie zapisały się w annałach historii, toteż nie leżały na utartych turystycznych szlakach; a zresztą o niebo przyjemniej było spędzać czas pływając pośród skał w Antibes. Wakacje te spędzali razem z rodziną Staffordów, więc trudno, żeby urządzali sentymentalną wycieczkę do pewnego mieszkania na ostatnim piętrze domu na tyłach Place Palais Bourbon, gdzie mieszkał z Leą podczas swych tygodniowych przepustek. To była już inna tradycja.
Z telewizora gruchnął ryk tłumu. Benjamin podniósł wzrok. Pałkarz Jankesów uderzył długiego flaja na lewe zapole, piłka odbiła się od ogrodzenia, uciekła lewemu zapolowemu bostończyków i zanim wróciła na wewnętrzne pole, Jankes stał już na trzeciej bazie.
– Wywieszono znak błędu – ogłosił sprawozdawca. – Sędzia punktowy dopatrzył się błędu.
Błąd, pomyślał Federov. Błąd. Nagroda tylu ludzkich zmagań. Zapolowy dymał najszybciej, jak potrafił, wytężył cały swój talent, doświadczenie i spryt, a jednak zasygnalizowano błąd.
Przyglądając się, jak przygnębiony lewy skrzydłowy wraca na pozycję ze zwieszoną głową, pomyślał o synu, wlokącym się noga za nogą po niemal równie odsłoniętym zapolu. Przecież wszystkie mecze rozgrywane są na otwartych stadionach wystawionych na osąd publiczności, nawet spotkania na wyboistych placach szkolnych w ospałe, sobotnie popołudnia, gdzie sami tylko gracze i mała garstka widzów może wydać wyrok – głośno lub po cichu – kciuki w górę albo kciuki w dół.
Wiedział, że drużyna syna prowadzi jednym punktem i miał nadzieję, że jeśli piłka pójdzie na środkowe zapole kryte przez Michaela, ten ją złapie. Rozmyślając o mrocznej stronie męskich przygód na boiskach przypomniał sobie tamtego sfuszerowanego wysokiego flaja w obozie Canoga, który kosztował jego drużynę zwycięstwo, i Bryanta zapowiadającego: „Jutro przeciwko Berkley też nie grasz. Nie masz fartu, Federov.”
1946
Od tamtego czasu tylko raz, już po wojnie, spotkał Bryanta – w pustawej kolejce podziemnej jadącej w górę Nowego Jorku. Był sam. Ubrany w ciemny płaszcz z aksamitnym kołnierzem, w meloniku na głowie, wyglądał jak radny miejski z Tammany0 bądź wiceprezes jakiegoś małego, amerykańskiego banku, który podczas krótkiej wizyty w Londynie zaprzyjaźnił się z niewłaściwymi ludźmi. Pomimo to wyglądał zadziwiająco młodo i wydawał się być w dobrej formie. Federov wahał się przez chwilę, czy do niego podejść, i zaraz się tego zawstydził. Wstał, przeszedł przez pusty wagon i powiedział:
– Serwus, Dave.
Tamten podniósł na niego pytające spojrzenie. Nie poznał go. Oczy miał zmętniałe i przekrwione. Jego oddech śmierdział wódką.
Cześć – powiedział.
Benjamin Federov – przypomniał się Federov. – Znajomy z obozu.
Poznaję. Siemasz, Ben. – Wstał i wyciągnął rękę. To drugi między nami uścisk dłoni, uświadomił sobie Benjamin. – Poznaję, poznaję – zawołał Bryant. – Poczciwy stary Tris. Tris Speaker. – Przyznał sobie za dobrą pamięć nagrodę uśmiechu.
Federov jechał jeszcze parę przystanków, zaczęli więc rozmawiać o dawnych czasach, o roku 1927.
Ten chłopaczek, Cohn – rzucił mimochodem Bryant, jak gdyby rozumiało się samo przez się, że poznałby Cohna nawet i za pięćdziesiąt lat. – Wyjątkowa jednostka – zaopiniował pompatycznie. – Wyjątkowa. To straszne, co go spotkało.
A co go takiego spotkało?
Toś ty nie słyszał? – zdziwił się Bryant, jakby nie dowierzał, że ktoś, kto raz widział Cohna, może być nieświadom ostatnich czynów tego bohatera.
Nie. Od tamtego lata w ogóle o nim nie słyszałem.
Zdumiewające – orzekł Bryant. – Myślałem, że wszyscy o tym wiedzą. Zginął na wojnie. W tysiąc dziewięćset czterdziestym.
W czterdziestym? Przecież przystąpiliśmy do wojny dopiero w czterdziestym pierwszym.
Wstąpił do RAF-u. Wiesz, że on miał własny samolot?
Nie wiedziałem.
Aha. Dużo z nim latałem. Na weekendy. Na wakacje. Tu i tam. Do Lake George. Do posiadłości jego wujka w Key West. Chryste, ale mieliśmy ubaw, powiadam ci. W dniu wybuchu wojny pojechał do Kanady i zaciągnął się do RAF-u. Znasz Cohna. Nic nie mogło się odbyć bez jego udziału. Zginął nad Londynem.
Przez chwilę stali w milczeniu, oddając hołd pamięci zmarłego. Teraz, gdy Bryant mu to powiedział, czyn Cohna wydał się Benjaminowi nieuchronny, pisany mu. Przy jego charakterze, który z latami nabrał zapewne jeszcze wyraźniejszych cech, wojna musiała mu się wydać kolejnymi zawodami sportowymi, na których może z palcem w nosie brać pierwsze lokaty, jeszcze jedną „Bye, Bye, Bonnie”, kolejnymi wakacjami w nowym mieście.
Łebski był gość, nie ma co – zachwycił się Bryant. – Pamiętasz tę piosenkę, którą ułożył o Saccu i Vanzettim? – zaczął nucić, szukając w pamięci słów. – Stale się go trzymały jakieś kawały. A jaki wszechstronnie utalentowany! Naprawdę wszechstronnie utalentowany chłopak. Jak to szło? Zapomniałem. Nie pamiętasz?
Nie. – Federov żałował, że podszedł do Bryanta i przywitał się z nim. Nie chciał już nic słyszeć o Cohnie. – Ja też byłem w Anglii podczas wojny – powiedział, wyłącznie po to, żeby zmienić temat.
Co ty powiesz? – wykrzyknął tamten bez zaciekawienia.
A ty? Gdzieżeś się obracał?
W Waszyngtonie – odrzekł Bryant owym poważnym tonem, którego używają twardzi, małomówni mężczyźni, gdy wzmiankują o złożonych przez siebie ofiarach i niebezpieczeństwach, przez jakie przeszli.
Federov zdołał powściągnąć uśmiech. Bryant, jesteś urodzonym, niepoprawnym rezerwowym zasrańcem, zawyrokował w duchu.
Przepraszam cię – powiedział – to już moja stacja.
Skoczył do wyjścia, udając przestrach, że drzwi mu się zamkną
przed nosem, byle tylko nie musieć ściskać po raz trzeci ręki tego człowieka...
Co tu dużo gadać – dźwięczał w chłodzie błękitnego, górskiego zmierzchu rezolutny, pewny siebie głos. – Kiedy są dwa auty, ja rzucam i piłka idzie na środkowe zapole, nawet się nie oglądam, gdzie by nie leciała. Rzucam po prostu rękawicę i wracam na ławkę, bo wiem, że Benny tam jest, a jeśli Benny tam jest, to ta piłka musi zostać złapana.
Uszczknąłem jej wianek na łące, w Lakewood, gdzie noce gorące.
Z ostatnich misji nie powróciło dwadzieścia siedem naszych maszyn.
1964
Drzwi baru otworzyły się i wszedł Michael, wymachując rękawicą i butami. Na nogach miał tenisówki.
Cześć – powiedział siadając obok ojca. – Postawisz mi colę?
Jedna cola, Vinnie – poprosił Federov. – Jaki wynik?
Daliśmy im bańki.
Zdarzyło się coś ciekawego w ostatnich zmianach?
Było trochę zamieszania i strachu. – Michael pociągnął długi łyk ze szklanki, którą postawił przed nim Vinnie. – Mieli dwóch biegaczy na bazie, kiedy na pałkę wszedł Cerrazzi. – Znowu się napił.
I czym się to popisał? – zaciekawił się Federov.
Huknął jak z armaty. Rany, ale ten Cerrazzi walnął tę piłkę – zachwycił się Michael. – Tylko że tym razem trafił prosto w Buddy’ego Horowitza na pierwszej bazie i Buddy’emu wystarczyło zrobić dwa kroki i było po grze. Czy miałbyś coś przeciwko temu, tato, gdybym nie pojechał z tobą do domu? Gramy w siatkę u Andy’ego Robertsa. Trafisz chyba do chaty, co?
Trafię do chaty, spokojna głowa – uspokoił go Federov. – Nie bądź taki spryciula.
Michael roześmiał się i zeskoczył ze stołka.
Dzięki za colę. – Ruszył do wyjścia. Przystanął. – Nie wrzuciłbyś tego chłamu na tylne siedzenie, tato? – Machnął butami, związanymi za sznurówki przewleczone przez rzemień na grzbiecie rękawicy.
Dawaj.
Michael podszedł i położył buty i rękawicę na stołku obok ojca.
Poczciwy stary. Do zobaczenia przy kolacji.
Popisałeś się czymś w ostatnich zmianach? – Dowiedziawszy się, że drużyna syna wygrała, Benjamin nie był już tak naprawdę zainteresowany szczegółami, chciał tylko, po tym długim, słonecznym popołudniu, popatrzeć jeszcze pół minuty na młodą, urodziwą twarz swojego chłopca.
Złapałem jedną dolną piłkę – rzucił od niechcenia Michael zmierzając ku drzwiom – i odrzuciłem na drugą. Nic takiego. – Na jego twarzy pojawił się następnie jakiś dziwny, złośliwy wyraz. – Nie taka popisowa jak twoja – dorzucił chłodnym, dorosłym nagle tonem.
Co masz na myśli? – Federov nie umiał sobie przypomnieć.
Ten chwyt jedną ręką. I ukłon. – W głosie chłopaka trudno było nie dosłyszeć nagany.
Co w tym było złego?
Sam wiesz. Nie muszę ci tłumaczyć.
Byli teraz dwójką dorosłych, krążących wokół siebie, gotowych do ataku mężczyzn.
Pojęcia nie mam.
Masz, masz. – Syn stał przed nim wysoki i oskarżycielski. – Popisywałeś się. Chłopaki zaraz to spostrzegli.
Może i tak – przyznał Federov. – Co w tym złego?
To było na pokaz – orzekł Michael. – Niepotrzebne. Nikt nie lubi, kiedy jego stary odwala popisówę.
Federov pokiwał głową.
Rozumiem. No dobra, do zobaczenia wieczorem.
Ostatnie, chłodne spojrzenie, żeby sprawdzić, jak celnie ugodził, i Michael wyszedł.
Federov obrócił się na stołku i zapatrzył na butelki za barem. Koniec dzieciństwa. Skończyła się nie kwestionowana, automatyczna, synowska aprobata. I to już pewnie przed laty, a on tego nie zauważył. W rodzinie pojawił się krytyk i konkurent, odkrywający słabe strony przeciwnika, badający, jaką sam posiada moc zadawania ran, kształtowania, poskramiania, podbijania, naginania miłości do punktu krytycznego.
Nie powinno mnie to było zaskoczyć, pomyślał, sam wykręciłem podobny numer własnemu ojcu.
Przypomniał sobie, jak znienawidził rodzinne uroczystości, podczas których Israel, podochociwszy sobie dwoma kieliszkami, puszczał się w tany z dziewczętami i tłustymi kuzynkami; albo, co stanowiło ukoronowanie występów, wycinał rosyjskiego kozaka z prysiudami – trudny, widowiskowy taniec, w którym tancerz, kucnąwszy w przysiadzie ze splecionymi na piersiach rękoma, z niebywałą szybkością, jakby wymierzał kopniaki, wyrzuca przed siebie nogi, zaś stojący wokół kołem widzowie pokrzykują i klaszczą do taktu. Ojciec, czerwony na twarzy, promieniejący i spocony, potrafił tak tańczyć niewiarygodnie długo, oddając się przez kilka chwil, tu w Ameryce, temu, co było w jego duszy młode i rosyjskie, nie skrępowane rygorami szarej codzienności, których przestrzegał, na wpół je tylko jednak rozumiejąc, ociężałego, anglosaskiego społeczeństwa.
Pewnego razu, kiedy wycinał te hołubce, a trzydziestu widzów zagrzewało go, pokrzykując i klaszcząc, Benjamin wybiegł z pokoju. Sophie Federov dostrzegła wyraz pogardy i niechęci na twarzy syna i wyszła za nim. Miał jedenaście lat.
Co ci się stało? – spytała.
To przez tatę – wyjaśnił Benjamin. – Czy on musi być taki żydowski? Po co robi z siebie głupca i pozwala, żeby oni się z niego naśmiewali?
Pani Federov ścisnęła go boleśnie za rękę.
Wyjaśnijmy to sobie raz na zawsze – syknęła. – Twój ojciec nie robi z siebie głupca. Nikt się z niego nie naśmiewa. Ci ludzie śmieją się z radości i podziwu, bo twój ojciec jest taki szczęśliwy i umie tak doskonale tańczyć. Śmieją się też dlatego, że przypomina im pewne dobre strony ich dawnego życia. I żebyś mi nigdy słówkiem mu o tym nie wspominał. I nie waż mi się wyrastać na Anglika.
Benjamin uśmiechnął się w ciemnym barze do swych wspomnień. Zastanawiał się, czy Peggy postąpi równie mądrze z Michaelem i czy to się na cokolwiek zda. Anglik. Czy oni wszyscy powyrastają na Anglików?
Dopił piwo, zapłacił i wyszedł do auta. Rzucił buty i rękawicę na tylne siedzenie i pojechał do domu, wdychając słaby, od dziecka mu znajomy, letni zapach skóry i potu.
Peggy jeszcze nie wróciła. Pokryty szarymi dachówkami dom dygotał od huku przyboju. Salon był zarzucony czasopismami. „Esquire” ze stycznia 1959. Siedem egzemplarzy „New Yorkera” z 1958, 1960 i z lata 1962. Trzy numery „National Geographic” z oddartymi okładkami. „Foreign Affairs Quarterly” poświęcony kryzysowi, o którym już prawie zapomniał. Numer „Encountera” z 1961. Wziął go do ręki. Hemingway tylko co się zastrzelił, a tu jakiś krytyk zużył wiele stron na parodiowanie go i obśmiewanie. Trzy numery „Playboya”. Przekartkował je jeden po drugim, rozkładając złożone, kredowe stronice z kolorowymi zdjęciami pulchnych, nagich dziewcząt. Skąd oni biorą modelki do takich fotografii? Żadna cena nie jest wygórowana za ujrzenie w gazecie swojego nazwiska. Lub dupy. Dwudziesty wiek. Przyjrzał się golaskom. Blondynka i dwie brunetki. Woskowany owoc. Zebrał czasopisma sprzed roku 1964 i wyniósł do garażu. Za dużo tych cholernych magazynów.
Wrócił do domu i zajrzał do lodówki, żeby zobaczyć, co będzie na kolację. Znalazł dzbanek mrożonej herbaty, mnóstwo jajek, pomarańcz, masła, jogurtów. I ani kawałka mięsa, drobiu czy ryb. Zamknął lodówkę. Wolałby, żeby Peggy była już w domu, by mógł jej zapowiedzieć, że nie ma ochoty wychodzić nigdzie na kolację, więc niech przed zamknięciem sklepów zadzwoni po pieczeń wołową.
Wszedł do sypialni z zamiarem ucięcia sobie drzemki. „Codzienna drzemka przedłuża życie, Ben”, powtarzał mu lekarz. Czy przedłużanie sobie życia jest aby na pewno tego warte? I do ilu lat? Pięćdziesięciu jeden? Pięćdziesięciu dwóch? Dziewięćdziesięciu? Zresztą choćby nawet chciał nie mógłby uciąć sobie drzemki. Oba bliźniacze łóżka zasłane były rachunkami. Peggy zawsze robiła w ten sposób okresowy bilans, zaścielając tapczany równymi stosikami rachunków. Denerwujące w tym było jedynie to, że rozkładała je, zostawiała i wychodziła, by się zająć czym innym, a one leżały na łóżkach do wieczora. Przed położeniem się spać zgarniała je i wrzucała do szuflady, aby powtórzyć cały proceder następnego dnia. Nienawidziła rachunków, toteż te małe stosiki papierków od Bloomingdale’a, Saksa i kompanii telefonicznej przez co najmniej dziesięć dni w miesiącu zalegały łóżka. Stale spóźniała się z płaceniem i Federov otrzymywał co jakiś czas nabrzmiałe skargą listy od przeróżnych firm, zawiadamiające, że grozi mu uznanie go za niesolidnego kredytobiorcę. Nie miałby nic przeciwko temu, by go uznano za niesolidnego kredytobiorcę, ale dość już miał widoku latami rozrzucanych na posłaniach rachunków. Ja zarabiam pieniądze, niechby je przynajmniej w porę wydawała.
Na toaletce Peggy leżał list. Nie miał zamiaru go czytać, zauważył tylko, że był pisany męskim charakterem pisma. Zaczynał się od słów „Kochana Przyjaciółko” i wypełniał kilka bitych stron. Ponieważ Benjamin był sam w pokoju, a do tego wściekły z powodu tych rachunków, już wyciągnął rękę po list. Zatrzymał się. Nigdy nie czytał listów Peggy, nie będzie więc teraz zaczynał.
Wyszedł z sypialni. „Kochana Przyjaciółko.” Masz tobie! Ktoś się kręcił koło jego żony. Jakiś tchórzliwy pętak. Jak to brzmiała ta przestroga lorda Chesterfielda dla jego głupiego syna? „Nigdy nie pisuj listów do kobiety, przy której nie mógłbyś ostudzić butelki piwa”. Czy to aby na pewno lord Chesterfield? Tak czy owak tchórz.
Kto to może wiedzieć, czym kobiety wypełniają tu sobie czas w ciągu tygodnia? Mają tu warunki jak w kurortach narciarskich. Mężowie zjeżdżają z biur pociągami w piątkowe wieczory. Jak tą kolejką z Zurychu do Davos. Pociąg Rogaczy. Szwajcarskie poczucie humoru. Federov nigdy nie był w Szwajcarii, opowiadał mu o tym jeden z klientów. Facet miał gruźlicę i spędził tam w sanatorium rok z okładem. Ani mowy o nartach. Dużo drzemki, rano i po południu. Przedłużanie sobie życia. Z gruźlicy go wyleczono, zabił się w kilka lat później prowadząc po pijanemu samochód, w deszczu, po jakimś przyjęciu w Westport.
Benjamin wrócił do salonu i siadł przy pianinie. Nie umiał grać, ale kiedy był sam, jak teraz, siadywał czasem przy instrumencie i brał przypadkowe akordy, starając się zestroić je w większe całości. Brzmiały nieodmiennie minorowo i posępnie, nawet gdy był w wyśmienitym humorze. Tego popołudnia również napełniły dom tonacją minorową i posępną.
Gdzie ona się, u diabła, podziewa?
Kto mu zagwarantuje, że nie bawi ze swoim Kochanym Przyjacielem? Zwykle zostawiała mu wiadomość, kiedy gdzieś wychodziła, informując, dokąd poszła i o której wróci. A tym razem żadnej wiadomości. Tylko te cholerne magazyny.
A może się po prostu zabrała i odeszła z innym? Zadzwoni wieczorem z Nowego Jorku, Bostonu lub Waszyngtonu. „Przykro mi, Ben, ale to się musiało tak skończyć. Jesteśmy ze sobą bardzo szczęśliwi i mamy zamiar się pobrać. Wiem, że zachowasz się rozsądnie w sprawie dzieci. Od lat traktowałeś mnie jak powietrze”. Zawsze, kiedy się kłócili, zarzucała mu, że traktuje ją jak powietrze. Choć prawdę mówiąc wcale się aż tak często nie kłócili. Nie tyle w każdym razie, co inne małżeństwa. „Kochana Przyjaciółko”. Nonsens. Nigdy by czegoś podobnego nie zrobiła.
Ilekroć zamężna kobieta dawała mu do zrozumienia, że chętnie przeżyłaby z nim romans, zaczynała zawsze od tego, że mąż traktuje ją jak powietrze.
Gdzież ona się, u diabła, podziewa?
Choć był wściekły z powodu porozrzucanych magazynów, pustej lodówki przed kolacją i idiotycznej sterty nie zapłaconych rachunków na łóżkach, nie chciałby, żeby odeszła z innym mężczyzną. Pragnął, by tu była, napiła się z nim czegoś i opowiedziała o tym, jak dzieci spędziły ten tydzień, kogo się spodziewają w niedzielę i czy dobry był ten film, który widziała w środę. Chciałby siedzieć tu ze szklanką w ręku, ze znudzeniem słuchać żoninej relacji i zastanawiać się, czy nie zrobiłby lepiej zostając na weekend w mieście, a jednak siedzieć tu obok niej ze szklanką w ręku i jednym uchem wysłuchiwać tego sprawozdania – z lekkim znudzeniem, ale i z pewnością, że cała rodzina o ósmej zasiądzie do kolacji.
Istniała poza tym zawsze możliwość wypadku. Ile to osób ginie rocznie na drogach? Pięćdziesiąt, sto tysięcy? A Peggy prowadzi jak wariatka. Na jego pytania, dlaczego to robi, dlaczego tak ryzykuje, odpowiadała, że jedynie w ten sposób może wyrazić siebie. Zdołał tylko na niej wymóc, że nie będzie wyrażała siebie wożąc dzieci.
Uderzył na pianinie długi, smutny, skomplikowany akord, wezbrany żałością czarnych klawiszy. Oczyma wyobraźni ujrzał przewrócony na bok samochód, rozbite drzwi, strzaskane szkło.
Gdzież ona się, u diabła, podziewa?
To się zdarzyło w Paryżu. Federov został tam zaproszony na międzynarodowy kongres poświęcony planowaniu miast. Ponieważ gwarantowano tani, czarterowy przelot, wziął dwa tygodnie urlopu i zabrał ze sobą Peggy. Był maj, a wszyscy mówią, że do Paryża należy jeździć w maju. Kongres okazał się przeraźliwie nudny, a i z Peggy jakoś mu się przez te dwa tygodnie nie układało. Chciała oglądać akurat te miejsca, których on nie życzył sobie wizytować, a do tego paryżanki mogły tej wiosny przyprawić człowieka o zawał serca. Wydawało mu się absurdem bawienie w tym mieście o tej porze roku z własną żoną, która co gorsza przez cały czas chodziła nadąsana i chmurna.
Siedzieli o północy na tarasie u Fouqueta nad kieliszkami whisky, źli na siebie, bo nie udały im się wakacje. Nudzili ich poznani tu ludzie i nudziło własne towarzystwo. Peggy coś mówiła, lecz jej właściwie nie słuchał. Przyglądał się trzem młodym istotom, siedzącym przy sąsiednim stoliku: dwóm pięknym dziewczynom i deprymująco przystojnemu mężczyźnie lat około dwudziestu pięciu. Przyjechali sportowym autem, które stało teraz zaparkowane przed Fouquetem, i co chwila wybuchali śmiechem. Jedna z dziewcząt szeptała coś młodzieńcowi do ucha, a on uśmiechał się z rozbawieniem. Wszystko to było nie do zniesienia dla Amerykanina w średnim wieku, turysty bez znajomości francuskiego, siedzącego w kawiarni w towarzystwie żony, którą lepiej było zostawić w domu.
...wrócę sama, a ty posiedź tu jeszcze z tydzień i... – Dotarły nagle do niego jej słowa.
Słucham? – ocknął się.
Gdybyś zechciał oderwać na chwilę wzrok od tych panienek...
Co powiedziałaś? Jak to: wrócisz sama?
Przecież nie mamy z tego żadnej frajdy – rzuciła oskarżycielsko przez zaciśnięte wargi. – Działamy sobie tylko na nerwy. Ilekroć powiem do ciebie dwa słowa, widzę, jak twarz ci się ścina.
Boże, ależ ty masz przesadny sposób wysławiania się. Twarz mi się ścina! Chryste!
Przykro mi, że nie podoba ci się mój sposób mówienia. Nie będę ci się z nim dłużej naprzykrzała. Wsiadam jutro w samolot i wracam do domu, a ty zostań tu sobie jeszcze z tydzień. Rozerwiesz się, odzyskasz dobry humor...
Nie bądź idiotką – warknął, zmartwiony, że nie ma odwagi powiedzieć: „Rzeczywiście, to dobry pomysł, odwiozę cię jutro na lotnisko”. – Przyjechaliśmy tu razem i razem wyjedziemy.
No cóż, prześpij się z tym – doradziła.
Nie muszę się z niczym przesypiać – burknął. – Wychodzimy.
Uregulował rachunek i ruszył za Peggy w kierunku postoju taksówek na rogu, starając się nie spozierać w stronę dwóch pięknych dziewcząt i niepokojąco przystojnego młodzieńca. Wsiedli do taksówki, małej, rozklekotanej simki, przesiąkniętej smrodem papierosów, które ćmił kierowca. Przez całą drogę do Place de la Concorde i dalej, przez most na lewy brzeg, nie odezwali się do siebie ani słowem. Byli już prawie przed hotelem, kiedy z bocznej, ciemnej uliczki wystrzeliło jakieś auto i zderzyło się z nimi.
Benjamin stwierdził, że przelatuje powoli nad dachem taksówki i obserwuje wszystko z przedziwną jasnością. Miał dość czasu, by przyciągnąć do tułowia nogi i ramiona. Upadł na sztywny bark i wywinął kozła na chodniku. Poczuł uderzenie i zorientował się, że stłukł sobie kolano, lecz prawie nie czuł bólu. Zerwał się zaraz, zachwiawszy się jedynie z lekka, i podbiegł do simki, wbitej w metalową żaluzję na witrynie apteki. Kierowca klęczał na czworakach na chodniku, powtarzając mocnym głosem słówko merde. Peggy leżała między siedzeniami dziwnie jakoś skręcona. Nie poruszała się. W świetle latarni zobaczył krew.
Udało mu się jakoś, przy pomocy kierowcy, otworzyć drzwi i wyciągnąć ją. Miała na sobie kupiony poprzedniego dnia – aby wiedziano, że była w Paryżu – czarny, jedwabny płaszcz, podarty teraz i zakrwawiony. Kiedy kładli ją na chodniku, wsuwając pod głowę sweter taksówkarza, zajęczała. Zakrywała twarz ramieniem i to spod niego właśnie najobficiej płynęła krew. Poruszała się jednak. Ktoś odezwał się po angielsku: „Wszystko będzie dobrze, monsieur policja już jedzie, prefektura jest tuż za rogiem”.
Federov klęczał otumaniony obok Peggy, rozumiejąc niejasno, że nie policji jej teraz potrzeba. Wyleciała mu jednak z głowy nawet ta odrobina francuskiego, którą władał, zresztą i tak nie mógł oderwać oczu od leżącej na chodniku i zakrywającej twarz ramieniem żony.
Dobrze się czujesz, Peggy? – spytał szeptem, jak gdyby już byli w szpitalu.
Zrobiła głową ruch, który można było uznać za potaknięcie. Następnie podniosła rękę i odsłoniła twarz. Jej czoło i policzek przecinała głęboka rana. Cała ta strona twarzy była oblepiona zmierzwionymi włosami. Peggy uniosła lewą dłoń, jakby to była tabliczka do pisania, wykonując nad nią prawą ruchy piszącej ręki. Benjamin przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu ołówka i notesu. Podtrzymując jej ramię pomagał jej pisać w świetle latarni. Stojący wokół gapie w liczbie około dwudziestu osób szeptali coś między sobą ze współczuciem.
„Nie mogę mówić”, pisała. Skonstatował ze zdziwieniem, że nie zmienił jej się charakter pisma. „Mam coś złamane. Chyba szczękę. Nic ci się nie stało?”
Nic – uspokoił ją.
„Żadnego publicznego szpitala”, pisała dalej. „Szpital amerykański w Neuilly.”
Dobrze.
„Zadzwoń do doktora Berensona. Balzac 7347”.
Dobrze. – Natrząsał się z niej, gdy naparła się dzwonić do swojego ojca w San Francisco, żeby im podał nazwisko jakiegoś godnego zaufania, mówiącego po angielsku lekarza w Paryżu. Jedziemy tam tylko na dwa tygodnie, Peggy – perswadował jej – nie umrzemy, choćby nam nawet przyszło poprosić w hotelu o wezwanie lekarza.”
Pamiętała nie tylko nazwisko, ale i numer telefonu Berensona. On sam nawet nie pamiętał w tej chwili, jak powiedzieć po francusku: „Proszę o szklankę wody”.
Peggy pisała dalej: „Gdyby ci chcieli wstrzyknąć penicylinę pamiętaj, żebyś się nie zgadzał. Uczulenie. Powiedz im to.”
Dobrze. – Oczywiście, na śmierć zapomniał o swoim uczuleniu na penicylinę.
„Zadzwoń do O’Connora z »Tribune«.” – O’Connor, jej kolega szkolny, pracował w dziale miejskim paryskiego wydania. – „Poproś go, żeby nie donosili o wypadku. Po co rodzina ma się niepokoić.”
Zadzwonię.
Opuściła ręce. Zamknęła oczy. Przez chwilę wydawało mu się, że przestała oddychać.
Najdroższa – szepnął, nachylając się nad nią.
Podniosła powieki i popatrzyła na niego. Napisała w notesie: „Skaleczyłeś się w czoło. Boli?”
Dotknął czoła. Poczuł lepkość krwi.
Głupstwo – powiedział.
„Skaza na twojej urodzie” – pisała. – „Potworność. Kocham cię. Wcale nie miałam zamiaru jutro wyjeżdżać. Takie tam babskie sztuczki. Kocham cię. Co z tą cholerną karetką?”
Przyjechała w końcu, tyle że nie karetka, a mały ambulans policyjny. Siedziało w nim czterech uzbrojonych w pistolety maszynowe policjantów. Patrolowali ulice w obawie przed Algierczykami i członkami OAS, którzy napadali na prefektury policji i rzucali bomby na domy polityków. Policjanci położyli karabiny na podłodze furgonetki, a obok nich ostrożnie złożyli na noszach Peggy. Potem pomogli wsiąść utykającemu z powodu bólu w kolanie Federovowi. Sprawca wypadku wsiadł do karetki o własnych siłach. Był to młody człowiek w czarnej koszuli, który przedstawił własną wersję zdarzenia – na użytek ubezpieczalni – siedząc na przednim zderzaku rozbitego auta. Wyglądało na to, że – nie licząc rozciętego kciuka – wyszedł z wypadku bez szwanku. Kierowca taksówki stał obok swojej gabloty i skarżył się każdemu, kto miał chęć go słuchać.
Policjanci ani myśleli zawozić ich aż do amerykańskiego szpitala w Neuilly. Gdy podjechali pod Hópital Necker i młodzian w czarnej koszuli wysiadł, Federov nie pozwolił im dotknąć Peggy. Burczeli trochę, lecz że nie wypadało im spałować opornego i wywlec rannej siłą, pomknęli na koniec do Neuilly, zapaliwszy w samochodzie światło, by ukazać uzbrojonym Algierczykom (jeśliby się tacy kręcili w pobliżu), że to misja miłosierdzia, więc nie ma powodu do otwierania ognia.
W asyście policjantów jechali przez ciemne ulice Paryża. Benjamin trzymał Peggy za rękę i wpatrywał się w jej napiętą, zranioną, kochaną twarz, bladą i wystraszoną w świetle nagiej żarówki, umocowanej pod sufitem ambulansu. Jeśli ona z tego wyjdzie, przysiągł sobie w duchu, już nigdy jej nie zranię. Nigdy.
1964
Mogłaby choć zostawić jakąś kartkę, zżymał się, wystukując bemolowe nuty. Cholerna bezmyślność.
Wziął ostatni akord. Palec, który sobie rozciął na boisku chwytając piłkę, zaczął znowu krwawić. Każdy dzień przynosi swoją małą rankę. Nie starł ciemnej smużki z kościanego klawisza. Zostawił ją tam i wstał, pełen niepokoju.
Peggy wróciła do siebie po tym wypadku, choć przypłaciła go ciężkim wstrząsem mózgu, bliznami i tygodniami cierpień, lecz on oczywiście nie przestał jej od czasu do czasu ranić. Nie sposób wszak żyć z drugim człowiekiem nie raniąc go niekiedy. Starał się jednak pamiętać o przyrzeczeniu i trzymać własną podłość w karbach. Gdyby jednak weszła w tej chwili do pokoju zwymyślałby ją, był tego pewien. Zdecydował, że będzie lepiej, jeśli wyjdzie z domu, który wydawał mu się teraz przeraźliwie pusty, a w tym przedzmierzchowym świetle wręcz nie zamieszkany. Trząsł się od huku przyboju. Czyste, wypucowane, niepewne, opuszczone siedlisko dla duchów, zgryzot i ostrzeżeń przed katastrofą. Federov zdjął buty i skarpetki, chciał bowiem przespacerować się po plaży. Już wychodził, gdy zadzwonił telefon. Wszedł z powrotem do domu i podniósł słuchawkę.
To ty Ben? – usłyszał głos brata. – Wydzwaniam do ciebie przez całe popołudnie.
Wałęsałem się tu i tam. Przyjedziesz wieczorem?
Nie. Ta suka znów dzwoniła. Żarłem się z nią przez ładnych parę godzin.
O co znowu? Wydawało mi się, żeście już rano wszystko uzgodnili.
Uzgodnili! – wykrzyknął Louis trzęsącym się z oburzenia głosem. Tak rzadko się złościł, że Federov niemal nie poznawał jego zmienionego głosu. – Z tą suką niczego nie można uzgodnić na dłużej niż kwadrans. Tyle jej wystarcza, żeby zadzwonić do tej swojej pieprzonej mamuśki i usłyszeć od starej wiedźmy, że ją wykorzystuję.
Czego teraz żąda?
Mojej krwi, jaj i szpiku moich kości. – Louis nigdy nie używał podobnego języka i Federov stwierdził, że jest z lekka oszołomiony tym niezwykłym u brata przypływem wulgarności. – Pięćdziesięciu tysięcy gotówką, całego jebanego domu, plus wszystkich obrazów oraz książek, domu w Falmouth, 25 tysięcy rocznie albo połowy moich dochodów, jeśliby się okazało, że to wyniesie więcej. Plus pokrycia kosztów sądowych. Alimenty miałbym jej płacić, nawet gdy wyjdzie za mąż, a przecież ja doskonale wiem, że ta dziwka już od dwóch lat pieprzy się z pewnym projektantem mody i machnie się za skurwiela na drugi dzień po powrocie z Reno.
Co ty gadasz, człowieku?
Człowiek wie, co gada. Aha, byłbym zapomniał! Ja płacę wszystkie podatki.
Nie możesz jej tyle dać.
Sam o tym wiem. Bo i nie mam tyle. Puściłaby mnie z torbami, musiałbym sprzedawać ołówki na rogu ulicy.
Co zamierzasz zrobić?
Mam się spotkać jutro z nią i z tym jej zasranym adwokatem. Spróbuję się jakoś dogadać. Co innego mi, kurwa, pozostało?
To jej adwokat pracuje w niedziele?
Ten kutas Rosenthal pracowałby w Jom Kippur, sylwestra i w wigilię powtórnego przyjścia Pana, gdyby tylko zwąchał w tym dla siebie szmal – prychnął Louis. – Pierwszy raz w życiu żałuję, że jestem Żydem i nie mogę wyzwać chuja od żydowskich parchów.
Federov nie zdołał pohamować śmiechu. Po chwili parsknął nim i Louis.
No, może z wyjątkiem sylwestra – sprostował, odzyskawszy poczucie humoru.
Co mógłbym dla ciebie zrobić?
Zadzwoń do Mary i powiedz jej, że zatrzymują mnie w mieście interesy, więc nie będę mógł przyjechać w tym tygodniu.
Czemu sam do niej nie zatelefonujesz? – Mary była tą kobietą, z którą Louis miał zamiar ożenić się po rozwodzie. Spędzała weekend w domu przyjaciół nad morzem.
Wolę nie. Zasypie mnie pytaniami, a potem wpadnie w przygnębienie. Ilekroć się dowiaduje, że widziałem się z tą dziwką, zaraz podejrzewa, że nie dostanę rozwodu i nigdy się nie pobierzemy. Znasz Mary.
Stary, ty je chyba sobie specjalnie dobierasz.
Louis zachichotał. Wcale nie był nierad własnym kłopotom z kobietami. Tej strony jego charakteru, tak skądinąd zrównoważonego, Benjamin nigdy nie potrafił zgłębić.
Bądź dobrym braciszkiem. Zadzwoń do mojej pani. Powiedz jej, że wyskoczyła nagle jakaś ważna robota w St. Louis, Waszyngtonie czy gdzie tylko chcesz.
Oddzwoni do ciebie i wszystko się wyda.
Na cały weekend wyłączam telefon.
W porządku, braciszku – zgodził się z rezygnacją Federov.
Oto mi brat – ucieszył się Louis. – A nie utop się przed poniedziałkiem. – Odłożył słuchawkę.
Federov przyglądał się przez chwilę aparatowi, po czym wykręcił z westchnieniem numer domu, w którym bawiła Mary. Odebrała od razu, jakby tam siedziała i czekała na jego telefon. Łgał przekonywająco.
Och, czuję się taka samotna – poskarżyła się. Mówiła z akcentem z Northampton, zmiękczonym przez Madison Avenue. Pracowała w telewizji i zarabiała majątek. – A zaplanowaliśmy sobie taki milutki weekend. Uważam, że powinieneś porozmawiać ze swoim bratem – ciągnęła. – Okropnie się przepracowuje. Czy zgadzasz się ze mną?
– Tak, całkowicie się z tobą zgadzam. Nie omieszkam z nim porozmawiać.
Odłożył słuchawkę i przez chwilę przyglądał się aparatowi. Z iloma facetami ty się będziesz pieprzyła, skarbie? Jakiego domu ty zażądasz? O jakie ty wystąpisz alimenty, gdy wybije twoja godzina?
Wyszedł z domu boso, nie czekając na następny dzwonek telefonu. Wspiął się na wydmy. Potem zszedł na plażę i ruszył spacerkiem wzdłuż oceanu. Znacznie już spokojniejszy, był jednak nadal wzburzony i groźny. Na brzegu rozbijały się białe grzywacze. Plaża była pusta. Szedł wolno, tak blisko wody, że opryskiwała mu twarz mżawka zdmuchiwanej z fal piany. Pod stopami czuł wygładzony przybojem piasek, zimny i twardy. Odciski jego stóp, szerokich, o wysokim sklepieniu, biegły za nim wyraźnym tropem. Odciskam swój ślad na piaskach czasu, pomyślał z ironią.
Skierował się zrazu na zachód, ale zatrzymał po niewielu krokach, przypomniawszy sobie, że dom, w którym gościła przyszła Louisa, stoi o ćwierć mili dalej i widać zeń plażę. Gdyby Mary go wypatrzyła, czekałaby go sentymentalna, kłopotliwa godzina pytań i wyjaśnień, na co nie miał najmniejszej ochoty. Nawet odpowiedzialność za brata ma swoje granice, uznał. Zawrócił więc i po własnych śladach poszedł w przeciwnym kierunku.
1944
To było w Alzacji, w listopadzie. Jego dywizja znalazła się wyjątkowo na tyłach frontu. Wyprosił dwudniową przepustkę, wycyganił jeepa i ruszył w liczącą sto pięćdziesiąt mil podróż po zrytych przez wojnę drogach do miejsca, gdzie stacjonował dywizjon myśliwców bombardujących A-20, w którym służył Louis. Nie widzieli się od dwóch lat. Wiedział, że jego brat trzy tygodnie temu był jeszcze wśród żywych. A wiedział to, bo przed dwoma dniami dostał od matki list, w którym donosiła mu, że otrzymała właśnie list od młodszego syna.
Louis był w misji specjalnej, kiedy Federov odszukał wreszcie lotnisko i wszedł do zrujnowanej kamiennej chałupy służącej za kancelarię. Za biurkiem stukał coś na maszynie sierżant w grubych okularach. Podniósł wzrok na chwilę dostatecznie długą, by poinformować Federova, że jego brat wyleciał w grupie trzech eskadr. Cel – stacja rozrządowa w Essen, pułap 8 000 stóp, ogień przeciwlotniczy zwykle silny w tym rejonie, nie spodziewają się jakiejś zdecydowanej akcji myśliwców, na razie żadnych wiadomości, planowany powrót 16.00, może miałby ochotę na filiżankę kawy?
Benjamin zerknął na zegarek. Była trzecia. Piętnasta zero zero. Najmniej godzina czekania, żeby się dowiedzieć, czy ma jeszcze brata.
Dziękuję – powiedział. – Dlaczego nie.
Sierżant wskazał mu gestem dłoni szumiący na prymusie pod mapą północnych Niemiec powgniatany, aluminiowy dzbanek. Federov obsłużył się, nalewając kawę do stojącej na stole pod ścianą menażki. Nasypał cukru z innej menażki i dolał trochę skondensowanego mleka z puszki o podziurawionym wieczku. Kawa była gorąca i lurowata. Trzeba będzie lat pokoju, pomyślał, żeby wypłukać z jamy ustnej smak żołnierskiej kawy.
To twój jeep tam na dworze? – spytał sierżant nie podnosząc głowy znad maszyny.
Aha.
Wyjmij lepiej świecę – poradził tamten. – W tej eskadrze są sami złodzieje.
Federov dopił kawę, wyszedł przed dom, wymontował świecę i wsadził ją do kieszeni swojej wojskowej kurtki. Rozejrzał się dokoła. Namioty tonęły w błocie. Na pasie startowym ryczały silniki dwóch A-20, w których grzebali mechanicy. Lotnisko. Lotnisko jak tyle innych, które oglądał. Lotnisko w złą pogodę, gdy kąsający wiatr szarpie płótnem namiotów i zmusza ludzi do przemieszczania się z dachu pod dach biegiem, by się nie przeziębić.
Wszedł do chaty i spojrzał na Essen na mapie. Rozległa, postrzępiona plama pod acetylenową lampą. Coś mu się zaczęło przypominać. Essen, Essen... Wreszcie sobie przypomniał. Ta guwernantka na statku do Fali River latem 1935 roku. Duża, uśmiechnięta, zjadliwa blondyna, która przyjechała z Essen i wpadła w złość, gdy się domyślił, że jest służącą. Zastanawiał się, czy jego brat nie zrzuca właśnie ćwierćtonówki na dom rodzinny fraulein Gretchen Jakjejtam.
Godzina bardzo się dłuży, gdy człowiek czeka na informację, czy jego brat żyje, czy poległ. Siedząc na podłodze, oparty plecami o ścianę kancelarii – znajdowało się tam tylko jedno krzesło i zajmował je sierżant w okularach – Federov przypomniał sobie, jak prowadził dziewięcioletniego Louisa do umywalni, żeby obmyć mu usta, zakrwawione w walce bokserskiej, w której oberwał tęgie lanie. I jak przykładał mu zimny okład na czole. Przypomniał też sobie swoje łzy.
Więcej wiedział o bracie, gdy obaj byli mali, niż później, kiedy żony, oddalenie, powściągliwość i rozwaga wieku dojrzałego, nauczyły ich ostrożności w ujawnianiu swych uczuć. Gdy jest się dzieckiem można zapłakać nad bratem.
1933
Kiedy Benjamin grał w drużynie futbolowej małego nauczycielskiego seminarium w New Jersey, gdzie pobierał naukę nie przeto, iżby tak usilnie pragnął zostać nauczycielem, ale dlatego, że była bezpłatna, Louis wziął sobie za punkt honoru, byle tylko ujrzeć brata w akcji, jeździć na wszystkie niemal mecze. Nawet gdy się to wiązało z koniecznością pokonywania autostopem setek mil do odległych miejscowości Nowej Anglii. W czasie jednego z meczów, gdy starszy Federov po jakimś zderzeniu padł nieprzytomny na murawę, Louis skoczył z trybun. Mały, przejęty chłopczyna w pumpach podbiegł do leżącego razem z trenerem, aby sprawdzić, czy kontuzja nie jest poważna. Pierwszą rzeczą, jaką Benjamin zobaczył odzyskawszy przytomność, była pochylająca się nad nim szczupła, zaniepokojona twarz Louisa. Zdjąwszy bratu kask i podłożywszy go pod głowę, masował mu kark, gdy tymczasem trener przywracał swojemu zawodnikowi dech, wpompowując mu go metodycznie do płuc zginaniem i prostowaniem nóg.
Co ty tu, kurna, robisz? – wydyszał Benjamin, ogarnięty nagłym wstydem przed drużyną z powodu tego groteskowego naruszenia zasad męskiej etykiety.
Dobrze się czujesz? – dopytywał się Louis.
Jasne. Won mi z boiska – warknął Benjamin.
Grasz dalej? – zapytał trener, polewając mu twarz wodą z wiaderka.
Nie kozakuj, Ben – doradził Louis. – Zejdź na trochę.
Nic mi nie jest, nic mi nie jest. – Benjamin stanął chwiejnie na nogach. Gdyby nie Louis, poleżałby sobie jeszcze z minutę. Czuł się w istocie okropnie, zbierało mu się na wymioty i miał zawroty głowy, i powinien był dać się sprowadzić z boiska, żeby przyjść do siebie. Lecz w obecności Louisa, zatroskanego niestosownie chłopczyny w krótkich spodenkach i o dziecinnej buzi, powrót na ławkę w ogóle nie wchodził w rachubę. – Spływaj stąd – warknął gniewnie. W wieku lat dziewiętnastu miał ustalony pogląd na to, co przystoi okazywać publicznie, a wizyty członków rodziny na oczach trzech tysięcy widzów w środku meczu futbolowego zdecydowanie nie mieściły się w tych ramach.
Jak chcesz – zgodził się Louis. – Tylko nie kozakuj.
Dobrze, mamuśku – obiecał Benjamin. Był to taki rodzinny żart. Każdej soboty, gdy z płóciennym workiem na ramieniu, mieszczącym jego futbolowy ekwipunek, wychodził z domu na mecz, matka żegnała go taką właśnie przestrogą, jakiej udzielił mu Louis. To samo zaleciła mu później, w czasie wojny, w dniu jego wyjazdu do Anglii.
Jego kariera futbolisty była przyczyną ciągłych sprzeczek z matką. Spierali się tak ze sobą przez osiem prawie lat. Pani Federov tylko raz wybrała się na mecz, żeby zobaczyć go w akcji. Stwierdziła potem, że nie mogła spokojnie patrzeć, jak jej syna obijają całe popołudnie jacyś, jak to określiła, „rozbestwieni chuligani”. Tamtego wieczora wygłosiła tylko jedną uwagę: „Czemu ty zawsze ostatni podnosisz się z ziemi? Ze dwadzieścia razy myślałam dziś, że już nie żyjesz. I ty to nazywasz grą?”
Istotnie, Benjamin miał zwyczaj leżeć na ziemi po każdej akcji najdłużej jak się dało. Zyskiwał dzięki temu w ciągu popołudnia bezcenne minuty dodatkowego odpoczynku. Nie był w zbyt dobrej formie, głównie dlatego, że chcąc zarobić na naukę musiał wieczorami pracować jako sprzedawca wody sodowej. Nigdy się nie wysypiał.
Jego matka, nie należąca do kobiet, które się łatwo poddają, namówiła paru przyjaciół oraz członków rodziny, by spróbowali wybić futbol z głowy jej pierworodnemu. „Czego ty chcesz dowieść tymi goim nochas” – tego wyrażenia przyjaciele i krewni używali najczęściej dla określenia futbolu. Oznaczało ono „rozrywki gojów”: brutalne gry, boks zawodowy, wspinaczki wysokogórskie, wojny. A więc to wszystko, czemu Żydzi, jako ponoć zbyt inteligentni, nie powinni, się oddawać. Ilekroć słyszał te słowa, ogarniała go wściekłość. Rozwścieczało go pobrzmiewające w tym określeniu echo getta, a także kretyńskie, jego zdaniem, założenie (przejęte nie wiedzieć jakim sposobem od ich wrogów), że Żydzi są zbyt inteligentni, by się narażać na niebezpieczeństwa.
Pamiętaj – przypominał mu jeden z przyjaciół matki, wciągnięty do jej antyfutbolowej krucjaty nauczyciel angielskiego w ogólniaku – pamiętaj, że jesteśmy Narodem Księgi. Unikamy przemocy.
Benjamin był zbyt dobrze wychowany, by przeczyć starszemu panu, do tego przyjacielowi jego matki. Powstrzymał się więc od przypomnienia gimnazjalnemu belfrowi, że sama ta Księga stanowi chaotyczną kronikę morderstw, zdrad, łupiestw i rzezi. Oraz że inne rasy również były, na swój sposób, Narodami Księgi, a jakoś nie stroniły od gwałtu. Weźmy na przykład Greków. Autor „Edypa w Kolonie” walczył z mieszkańcami Samos i był na dodatek strategiem. „Anabazę” napisał człowiek, który z mieczem w ręku dowodził odwrotem dziesięciotysięcznej armii. Autor „Don Kichota” (a tę powieść można z powodzeniem nazwać Księgą przez duże K) dostał się do niewoli jako zwykły majtek w morskiej potyczce. Sir Walter Raleigh, którego wiersze pan profesor od angielskiego czytywał swoim uczniom na lekcjach, również znany był z tego, że od czasu do czasu chadzał na wojenkę.
Cała rasa ludzka, miałby ochotę powiedzieć Benjamin, jest Narodem Księgi. Więc pretendowanie do wyłączności w tej mierze przez jedno małe, rozproszone plemię należy uznać za objaw głupoty i pychy. Powiedział jednak tylko:
Dziękuję panu za trud, jaki pan sobie zadał. Ale nie myślę przestać.
Dlaczego? – zdziwił się z irytacją nauczyciel. – Sprawiłbyś taką przyjemność swojej matce.
Nie jestem tu po to, żeby sprawiać przyjemność mojej matce.
Nie powtórzę jej tych słów – naburmuszył się nauczyciel.
Dziękuję panu.
A potem nastąpiło sakramentalne:
Czego ty usiłujesz dowieść, Benjaminie?
Benjamin nie raczył odpowiedzieć.
Nie grał w futbol po to, by czegoś dowodzić. Grał, bo lubił tę grę, podobnie jak lubił czytać Johna Keatsa, grać w baseball i boksować w sali gimnastycznej. Jego ojciec, choć z szacunku dla żony nie zabierał w tej sprawie głosu, po cichu trzymał stronę syna i lubił oglądać mecze, w których ten występował. W Israelu również pozostało sporo z getta, ale nie aż tyle.
W trzecim roku pobytu Benjamina w college’u, pewnego tak mroźnego popołudnia, że uderzenie o zmarzniętą ziemię przypominało upadek na beton, Louis stał się powodem innego incydentu. Spotkanie było zacięte, drużyna przeciwników bardzo wymagająca i Benjamin był poniewierany w każdej akcji okrutniej niż przez całą resztę sezonu. Od tygodnia był przeziębiony i miał gorączkę, toteż w ostatniej kwadrze był już tak zmęczony, że ledwo się trzymał na nogach. Nie zdobył przez cały mecz więcej jak pięć jardów terenu, na wolnej pozycji wypuścił podanie z omdlałych rąk i z coraz większym trudem radził sobie na skrzydle z pędzącymi do długich podań bocznymi. Gdy zaś przeciwnicy wykonywali kop z powietrza, minął się z piłką na linii dziesięciu jardów i drużyna przeciwników zdobyła punkt z przyłożenia i doprowadziła do remisu. Kapitan drużyny Benjamina wziął czas, by jego zawodnicy mogli ochłonąć i zaplanować obronę na następne cztery próby.
Louis siedział na trybunach za jakimś byczyskiem lat koło dziewiętnastu, dwudziestu. Chłopak i jego dziewczyna pociągali dla rozgrzewki z piersiówki. Kiedy Benjamin wypuścił kopniętą piłkę, właściciel flaszki zahuczał pogardliwie.
Hej, Federov, ty patałachu – ryknął – na cholerę żeś się przebrał za futbolistę? Może byś tak spróbował szczęścia w damskiej drużynie ping-ponga?
Widzowie po obu stronach chłopaka z flaszką gruchnęli śmiechem. Siedzący za żartownisiem Louis pochylił się i trącił go lekko w ramię.
Ty – powiedział, choć tamten był odeń o co najmniej cztery lata starszy i o jakieś trzydzieści funtów cięższy. – Wstań no. – I sam wstał.
Właściciel piersiówki obejrzał się i uśmiechnął na widok postury tego, który go wyzywał.
Co cię ugryzło, synek?
Za dużo gadasz – stwierdził Louis.
Czyżby? – zdziwił się tamten. – I co mi zrobisz, he?
Louis trącił go w ramię, tym razem mocniej.
Chodź ze mną pod trybuny – powiedział – to się przekonasz.
Napędziłeś mi cholernego stracha, synek.
Louis zdzielił go pięścią, znów w ramię.
Och, kurna Olek – westchnął chłopak, wciąż udając pełne wyższości rozbawienie – taki z ciebie kozak gnojku? – Wstał jednak i poszedł za Louisem pod trybuny.
Szkoda że Louis stracił dwie następne minuty po przerwie, które były zarazem ostatnimi minutami meczu, bo Benjamin zdążył się w tym czasie w pełni zrehabilitować. Nie byłoby powodu do wycieczki pod trybuny w obronie braterskiej czci.
Utrzymywał się wynik remisowy, mimo że drużyna Benjamina była przez cały czas rolowana na boisku, a przeciwnikom brakowało do zwycięstwa zdobycia tylko dwóch jardów. Mieli na to cztery próby. Federov przysunął się do linii, nie spuszczając oka z quarterbacka przeciwników. Był nim mały, zadziorny chłopak nazwiskiem Craven, cieszący się wielką estymą wśród szkół, z którymi spotykały się obie drużyny. Wykrzykiwał sygnały ostrym, szczekliwym, demonstracyjnie chrapliwym głosem, nie tyle do kolegów z drużyny, ile do publiczności na trybunach.
Pierwsza zagrywka była standardowa – nur fullbacka na środek linii. Akcja nie przyniosła zysku terenu. Zawodnicy rozbiegli się szybko po naradzie i Craven jął znowu wyszczekiwać sygnały. Benjamin wiedział skądsiś z absolutną pewnością – jaka nawiedza czasami sportowców w przełomowych momentach zawodów – jak Craven zamierza pokierować grą. Jeszcze nim drużyny zajęły pozycje, przesunął się szybko na lewo. Był tak pewny, że Craven zamierza obegrać prawego skrzydłowego, jak gdyby tamten objawił mu to w zrozumiałej dla wszystkich angielszczyźnie. Zagrywka ta przez cały mecz dawała przeciwnej drużynie korzyści i przyniosła jej znaczny zysk terenu, a poza tym Benjamin dość się już napatrzył w życiu zawodników, by wiedzieć, kiedy quarterback postanowi zagarnąć dla siebie całą chwałę zwycięstwa. Toteż jeszcze nim poszła akcja, czekał w pogotowiu. Blok zmiótł tacklera, bocznego oraz gracza asekurującego odkryte skrzydło jego drużyny, ale nikt się tam nie spodziewał Benjamina, który zderzył się z Cravenem i powalił go na środkowej linii. Craven szedł jak burza, ale Benjamin go uziemił i przeciwnicy nie zdobyli ani cala terenu. Gdy obie drużyny ustawiły się ponownie w pozycji wyjściowej, znowu doznał jasnowidzenia. Był pewien, że Craven, raz już złapany na skrzydle, przyjmie za pewnik, że drużyna Benjamina spodziewać się będzie przełomu w innym punkcie linii. Tymczasem Benjamin, dostroiwszy się już bezlitośnie do sposobu rozumowania tego cwanego, płytkiego móżdżku, kryjącego się za facjatą pospolitego ulicznego kozaka i zabijaki, przesunął się podczas wykrzykiwania sygnałów na dokładnie to samo co poprzednio pole i zastopował Cravena dokładnie w tym samym co poprzednio miejscu.
Choć to niepojęte, Craven spróbował tej samej zagrywki i w następnej próbie, zaś Benjamin, przewidziawszy i ten jego zamiar, zatrzymał go po raz trzeci. Końcowy gwizdek rozległ się w chwili, gdy rzuciwszy się szczupakiem na Cravena, zbił go brutalnie z nóg, tym razem z trzyjardową stratą przeciwników. Wynik został obroniony. I była to zasługa Benjamina. Przez chwilę leżał, obejmował nogi quarterbacka (pod płótnem spodni wyczuwał twarde ochraniacze ud) i cieszył się, że to już koniec. Przyklęknął na jedno kolano i spojrzał na Cravena, który leżał teraz na plecach i z trudem łapał powietrze po tym ostatnim zderzeniu. Jego twarz wykrzywiały gniew i rozczarowanie i Benjaminowi zdawało się przez moment, że chłopak się zaraz rozpłacze. Poczuł nawet przelotne dla niego współczucie, bo oto odsłonił się cały fałsz jego arogancji i ukazały jasno jak na dłoni jego tanie, płytkie cwaniactwo, próżność i żądza sławy.
Poklepał Cravena po ramieniu.
Pech – stwierdził bez złośliwości.
Pierdol się – warknął tamten z wściekłością. Podnieśli się obaj i nie podawszy sobie rąk rozeszli w przeciwne strony.
Kiedy Benjamin, zdrętwiały, obolały, z wysiłkiem taszcząc swój żeglarski worek, wyszedł po meczu z szatni, czekał na niego Louis. Jego twarz w mroźnym zmierzchu wyglądała okropnie. Oko miał podbite, ze spuchniętego ucha sączyła się krew.
Co ci się stało, do cholery? – przestraszył się Benjamin.
Nic – burknął Louis. – Wdałem się w małą sprzeczkę. Daj worek, poniosę ci.
O co?
A siedział przede mną taki jeden wyszczekany, więc pomyślałem sobie, że przydałoby się dać mu nauczkę.
Benjamin przyjrzał się uważniej obliczu brata.
Wygląda na to, że to raczej ty dostałeś nauczkę – ocenił.
Louis dotknął oka.
To... – Wzruszył ramionami. – To nic. Ja mu rozkwasiłem kinola. Glina musiał go odwozić do szpitala.
Glina?
Aha. Musiał się akurat napatoczyć – mruknął Louis. – Wyrzucił mnie ze stadionu. Ale to nic, przynajmniej ten typek będzie na drugi raz uważał na to, co gada na meczu.
Kiedy to się stało?
W ostatniej kwadrze.
Kiedy wypuściłem tego kopa?
Coś koło tego – przyznał Louis. – Daj no ten worek.
Benjamin oddał mu worek. Louis zarzucił go sobie na ramię
i w zapadającym zmierzchu ruszyli w stronę dworca autobusowego.
Niech no cię tylko matka zobaczy. Przez rok nie wypuści cię w sobotę z domu.
Poradzę sobie z mamą.
Szli chwilę w milczeniu.
Kiepsko dziś grałem, co? – spytał Benjamin.
Jak dupa wołowa – przytwierdził Louis.
Parsknęli obaj śmiechem.
Ostatecznie, nie licząc gorączki, nie był to wcale taki najgorszy dzień, wcale nie najgorszy.
1944
Sierżant miarowo stukał na maszynie: racje żywnościowe, raporty wywiadu, straty własne, sądy wojenne, przepustki – monotonnie odstukiwana na papierze wojna, oglądana słabymi oczami przez grube, upaćkane szkła okularów. Zaczął padać szary, alzacki, uporczywy deszcz listopadowy, kapiąc na przeciekające namioty, poplamione mundury, oblepione błotem karabiny, poharatane metalowe skrzydła. Otworzyły się drzwi, wszedł jakiś lotnik, rozejrzał się i wyszedł bez słowa. Wieczny, niebezpieczny, ponury listopad.
A potem rozległ się warkot nadlatujących maszyn.
Wracają – oznajmił sierżant nie podnosząc głowy znad maszyny i nie przestając stukać w klawisze.
Federov dźwignął się ciężko. Zdał sobie sprawę, że się zdrzemnął. Na wojnie człowiek zasypia gdzie popadnie, byle miał gdzie przysiąść lub przyłożyć w cieple głowę, choćby jego brat właśnie bombardował Essen (ogień przeciwlotniczy zwykle silny w tym rejonie, nie spodziewają się znaczniejszej akcji myśliwców).
Benjamin wyszedł na dwór, zapinając po drodze kołnierz wojskowej kurtki i wkładając hełm. Nad lotniskiem grzmiały silniki, ale chmury, a ściślej biorąc jedna gruba chmura, równą powałą nakrywająca całą wojnę, nie pozwalały dojrzeć samolotów. Potem przebiła się przez nie jedna maszyna, za nią trzy, następnie jeszcze jedna. Z dwóch maszyn wystrzelono czerwone rakiety. W kierunku ogrodzonego drutem pasa startowego pomknęła karetka, podskakując na błotnych wybojach, żeby odebrać rannych.
Federov otworzył drzwi kancelarii.
Ile maszyn z tej eskadry wystartowało? – zapytał.
Sześć – nie przerywając pisania odpowiedział sierżant. – Stary prosił o osiem, ale jesteśmy podziurawieni jak rzeszoto. Klął na czym świat stoi.
Federov zamknął drzwi. Jednego brak.
Samoloty wylądowały i zaczęły kołować, podskakując na wertepach. Pielęgniarze podbiegli do tych, które wystrzeliły flary. Wynieśli z nich w pośpiechu trzy bezwładne postacie w skórzanych kombinezonach na wełnianej podszewce. Dwie z pierwszej i jedną z drugiej maszyny.
Jeden po drugim gasły silniki. Karetki odjechały z klekotem. W kierunku strefy rozśrodkowania ruszyły po błocku jeepy. Z samolotów gramoliły się kolejne, już nie bezwładne postacie w skórzanych kombinezonach na wełnianym futerku. Zdejmowały hełmy, ładowały się do jeepów. Jeepy zawróciły i pokolebały się w stronę oddalonego od kancelarii o pięćdziesiąt jardów baraku dowodzenia. Federov nie poruszył się. Gaziki przejechały o niecałe dziesięć stóp od niego. Zobaczył Louisa; siedział na masce, trzymając się wspornika przedniej szyby. Nawet teraz, w środku wojny, podobny do aniołka: śmiertelnie zmęczonego aniołka. W aucie jechało oprócz niego jeszcze pięciu żołnierzy. Twarz Louisa była jak martwa. Przesunął wzrokiem po postaci Benjamina, ale go nie poznał. Ot, jeszcze jeden moknący na deszczu żołnierz w hełmie. Jeepy zahamowały przed barakiem dowodzenia i piloci weszli do środka, żeby złożyć dowódcy meldunek. Bomby zrzucone o 14.23, ogień artylerii przeciwlotniczej silniejszy (bądź: słabszy) od spodziewanego, żadnej akcji myśliwców (bądź: zostaliśmy zaatakowani nad Mulhouse). Sześć nie rozpoznanych maszyn. Dwa strącenia. Nie goniły nas. Jedno prawdopodobne, płomienie z silnika. Sto czwórki. Manewr uchyleniowy. Lewy silnik „Boskiej Ireny” eksplodował na dwadzieścia dwie minuty przed nalotem. Dym. Korkociąg w dół. Naliczono cztery spadochrony. W cel (poza celem), satysfakcja, wymówki, usprawiedliwienia, gdzie ta cholerna whisky?
Federov ruszył wolno w tamtą stronę, buty z mlaśnięciami grzęzły mu w błocie. Oparł się o ścianę baraku. Dobiegające ze środka zmęczone, matowe głosy nie przypominały głosów młodych mężczyzn.
Czekał. Deszcz zimnymi kroplami kapał mu z hełmu za przemoczony, dziany kołnierz wojskowej kurtki. Jeszcze jeden moknący na deszczu żołnierz.
Piloci zaczęli wychodzić z baraku. Było już prawie ciemno. Federov nie poruszył się. Louis wyszedł sam i przeszedł o krok od niego. Szedł powoli, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, twarz miał ściągniętą młodzieńczo-starczym grymasem wojny. Benjamin pozwolił mu się oddalić na dwa, trzy jardy, po czym zawołał:
Ty, lotnik.
Louis przystanął. Potem odwrócił się, bardzo powoli.
Jeden z dziesięciu milionów żołnierzy, sterczących w uporczywym deszczu wiecznego listopada, z wolna zamieniał się w brata.
Objęli się bez słów.
Poruczniku Federov – wrzeszczał Benjamin – proponuję jeszcze jedną kirsch.
Sierżancie Federov – odkrzyknął Louis – wykazaliście inicjatywę, zaczepność, wytrwałość, doskonałą orientację w terenie, najwyższe zdolności dowódcze. Rekomenduję was do Szkoły Podoficerskiej Portugalskiej Marynarki Wojennej.
Mademoiselle! Fraulein! – krzyknął do podstarzałej damy za ladą. – Deux kirsch, s’il vous piat. Zwei Kirschen, bitte.
Była północ, byli obaj pijani. Siedzieli w zadymionej kawiarni niedaleko bazy. Mogli się napić whisky w oficerskiej kantynie, przerobionej w tym celu przeciekającej stodole na tyłach sztabu eskadry, do której prowadziła ułożona z desek ścieżka, żeby pijani ― opuszczając ją po zmroku – nie potonęli w błocie, ale tej nocy obaj pragnęli uciec od wojska jak najdalej. Przy sąsiednich stolikach siedziało kilku wieśniaków w cuchnących, skórzanych płaszczach i wybłoconych beretach. Młodych mężczyzn wśród nich nie było. Młodych mężczyzn wcielono do niemieckiej armii, przed kilkoma laty, kiedy służba w niemieckiej armii coś jeszcze znaczyła. Starzy rozmawiali wyłącznie po niemiecku, a ze spojrzeń, jakimi obrzucali dwóch Amerykanów – przedstawicieli armii, która pewnego dnia przeciągnęła przez ich miasteczko i obwieściła im, że oto zostali wyzwoleni i są znowu oficjalnie Francuzami – nie wyzierała bynajmniej wdzięczność.
Stara barmanka przyniosła butelkę kirsch i napełniła kieliszki. Czuć ją było świniami, mokrą wełną, małymi dziećmi, błotem i zgnilizną.
Danke schön, Fraulein – podziękował jej z galanterią Louis.
Podniósł szklankę i objął trunek krytycznym spojrzeniem. – Najlepszy rocznik w tym stuleciu – oświadczył. – Tysiąc dziewięćset czterdziesty czwarty. Człowiek wstąpił do lotnictwa, nauczył się języków, podróżował po świecie, spotykał ciekawych ludzi z romantycznych krain, dorobił się wytrawnego podniebienia.
Wypili.
Do diabła – mruknął ściszonym głosem Louis – jak to się wszystko skończy i wyniosę z tego całą dupę, bimbam na wszystko. Mam zamiar po prostu oddychać.
Po dwóch następnych kolejkach opuścili kawiarnię. Sędziwi wieśniacy siedzieli tam dalej i rozmawiali po niemiecku, łamiąc sobie głowę nad tym, w jaki by tu sposób wydębić od amerykańskiej armii odszkodowanie za krowy, zabite w czasie wyzwolenia przed dwoma miesiącami.
W miasteczku obowiązywało zaciemnienie, więc teoretycznie mogli się znajdować w dowolnym miejscu. W dowolnym ciemnym miejscu. Na ciemnej stronie księżyca. Na dnie studni. W sypialni kurwy. W grobie.
Louis wyjął latarkę i odnaleźli się na powrót w listopadowej Alzacji. Trzęsła mu się ręka, więc wąski snop światła ślizgał się chybotliwie i Benjaminowi zajęło sporo czasu umieszczenie świecy z powrotem na miejscu. Udało mu się wreszcie. Zamknął maskę. Spróbował wgramolić się na siedzenie i byłby upadł, gdyby nie przytrzymał się auta.
– Sierżancie Federov – wybełkotał Louis – czy nie uważacie, że to niebezpieczne siadać za kierownicą w waszym stanie?
Ryknęli śmiechem. Czterdzieści trzy loty bojowe i setki przebytych od Cherbourga po Ren mil za nimi, a oni śmiali się jak opętani, trzymając się jeden drugiego w zapadłych po zgaszeniu latarki ciemnościach listopadowego Nigdzie.
1964
Przeszedł plażą pół mili w kierunku klubu.
„Jak to się wszystko skończy i wyniosę z tego całą dupę, bimbam na wszystko. Mam zamiar po prostu OD DY CHAĆ.”
Idąc boso po rozległej, pustej, cichej plaży i wspominając tamtą listopadową noc, Federov pozwolił sobie na półzatroskane, półironiczne westchnienie. Jego brat istotnie oddychał pełną piersią w to słoneczne, wrześniowe popołudnie 1964 roku, wszelako człowiek, który krzyczy do słuchawki: „Mojej krwi, moich jaj, szpiku moich kości” z trudem tylko mógłby pretendować do postawy bimbającego sobie na wszystko.
Wojny wcale nie uczą nas aż tyle, ile nam się zdaje. Działa milkną, lecz dusza drży dalej.
Widział już w oddali przestronną werandę klubu. Była pusta, jeśli nie liczyć dwóch małych postaci pod pasiastym parasolem: bezkształtnych tłumoczków, okutanych w swetry, spódnice i szale.
Federov nigdy nie był w klubie ani nie kąpał się na klubowej plaży, choć od górnej linii przypływu była dostępna dla wszystkich. Do klubu – z wyjątkiem paru oswojonych, trzymanych na pokaz, fantastycznie bogatych bądź fantastycznie ustosunkowanych osobników – nie przyjmowano Żydów.
„Israel, na imię mam Israel i życzę sobie, żebyś zabrała tego pana z mojego domu.”
I jeszcze: „Powiedz im, że nie jestem Żydem – to głos wujka George’a, szorstki głos robociarza – jestem Amerykaninem. Urodziłem się w Cincinnati.”
„Cincinnati! Nie rozśmieszaj mnie. Oni pamiętają tylko o tym, że jesteś Żydem.”
Nad zburzonymi murami...
Łzy wylewamy sieroce.
Nad naszą wielkością minioną...
Łzy wylewamy sieroce.
Nad bohaterami zmarłymi...
Łzy wylewamy sieroce.
1957
Po raz pierwszy od tamtego wieczoru, kiedy zjawił się w ich domu w Harrison z obandażowaną głową i prośbą o pożyczkę Benjamin zobaczył wujka George’a na pogrzebie ojca. Śmierć scala rodziny, na krótko i za późno.
Dobiegający sześćdziesiątki George upodobnił się do intelektualisty: schudł, przygarbił się, a z jego twarzy, uduchowionej cierpieniem, późno rozkwitłym pociągiem do książek i samodyscypliną w ćwiczeniu surowej, zawsze w nim drzemiącej, lub zaniedbywanej inteligencji, znikł wyraz porywczości. Nawet głos mu wysubtelniał, nabierając polerowanych tonów. Jego oczy – po dawnemu czyste i ciemnoniebieskie – spoglądały teraz na świat z wyrozumiałością i humorem. Porzucił pracę fizyczną i był przez kilka lat, co nie powinno dziwić, skromnym urzędnikiem w Krajowym Związku Pracowników Morza.
Benjamin poczuł sympatię do tego człowieka, którego nie widział od tamtego milczącego, dziecięcego pożegnania u stóp schodów w Harrison, w New Jersey. Podszedł do George’a, stojącego w kącie jadalni, gdzie po powrocie z cmentarza zebrała się rodzina przy wędlinach i butelkach whisky.
Podali sobie ręce. Wuj objął Benjamina uważnym spojrzeniem i powiedział:
Ho, ho, trzymasz się lepiej, niż myślałem. Nawet nie przytyłeś. Ile ty masz lat?
Czterdzieści trzy.
Więc to już trzydzieści lat... – Starszy pan pokręcił głową. – Któregoś dnia będziesz mi musiał zdać szczegółową relację.
Rozmawiali chwilę o Israelu Federovie.
Czy nie zdarzyło ci się słyszeć, żeby mi przebaczył?
Nie.
George kiwnął głową.
To przykre – westchnął. – Twój ojciec był dobrym człowiekiem, ale coś mu się pokiełbasiło w kwestii patriotyzmu. Ubrdał sobie, że oznacza on płaszczenie się przed władzą. To choroba pierwszego pokolenia żydowskich emigrantów.
Nie powiedziałbym – rzekł Benjamin, choć wcale nie uważał, że ma obowiązek stawać w obronie swego ojca. – A co powiesz o setnym pokoleniu Niemców, które ubrdało sobie dokładnie to samo?
George uśmiechnął się.
Masz rację. Nie pomyślałem o tym. Wydaje mi się, że z wiekiem mam coraz większą skłonność do oglądania wszystkiego z perspektywy Żyda. Oto prawdziwa choroba.
Od tamtej pory Federov co pewien czas zapraszał wuja na stek do jego ulubionej restauracyjki w pobliżu dworca Pensylwania. George przyprowadzał ze sobą czasem znajomych, którzy – jego zdaniem – powinni zaciekawić Benjamina, czasem przychodził sam. Któregoś wieczoru zjawił się w towarzystwie młodszego od siebie, choć już posiwiałego, wysokiego, szczupłego mężczyzny.
Sam Stemberger – przedstawił go Federovowi. – Należy do zespołu prawników, którzy usiłują uchronić nas od paki, kiedy się brzydko bawimy, domagając się na przykład pryszniców w forpiku.
Zamówili napoje i steki z ostrygami i zabrali się do jedzenia. Stemberger zabawiał Federova anegdotami z sali sądowej i podawał mu przykłady skorumpowania właścicieli statków i urzędników rządowych.
Hej, Sam – przerwał mu George w połowie opowieści o przeprawach, jakie miał z pewnym sędzią z powodu łapówek – opowiedz mu o swoim udziale w sprawie Sacca i Vanzettiego. Nie widziałem tego chłopca – wskazał Benjamina widelcem – trzydzieści lat, bo jego ojciec wyrzucił mnie z domu za to, że tamtego dnia byłem na tej demonstracji w Bostonie. Ile toś ty miał wtedy lat, Benny?
Trzynaście.
Nosiłem potem na łbie guza wielkiego jak kantalupa – powiedział George. – Jakiś gliniarz dopadł mnie pod murem i zdrowo się rozmachał. Musiał ważyć ze dwieście funtów. Opowiedz mu, Sam.
Byłem wtedy studentem – zaczął Sternberger. – Columbia. Moja rodzina mieszkała w Nowym Jorku. Robiłem specjalizację z filozofii. Niech mnie pan tylko nie pyta dlaczego. Latem dorabiałem sobie jako sprzedawca lodów na deptaku na Coney Island. Nagle dostaję telefon od matki. Musisz natychmiast wracać do domu, powiada. Nie podała mi powodów... – Nadział na widelec plasterek pomidora z salaterki i złożył na talerzu obok steku i frytek. – Mojej matce nikt się nie sprzeciwiał. Nie leżało to w zwyczajach naszej niemiecko-żydowskiej rodziny. Zdjąłem więc fartuch, powiedziałem szefowi, że nie wiem, kiedy wrócę, i pojechałem metrem do Morningside Heights, gdzieśmy wtedy mieszkali. Matka czekała na mnie w kuchni. Kończyła właśnie zawijanie dla mnie kanapek. Zapakowała mi torbę i wręczyła bilet powrotny do Montrealu w Kanadzie. „Pojedziesz do Montrealu. Ciotka Elsa cię potrzebuje. Biedaczka umiera. Będziesz jej jutro potrzebny.” „Dobrze, mamo”. Nie protestowałem. W mojej rodzinie bez szemrania wypełniało się rozkazy. „Ale dlaczego akurat jutro?” „Dummkopf” rugnęła mnie. „Czy ty nie czytasz gazet?” „Owszem, mamo, czytam”, odparłem, niezgodnie zresztą z prawdą. Uważałem podówczas, że człowiek, który studiuje Kanta, Hegla i Platona uwłaczałby własnej inteligencji czytając gazety, nie byłem jednak w stanie wytłumaczyć tego matce. Mojej matce niczego nie można było wytłumaczyć. „Nie rozumiem tylko, dlaczego tante Elsa miałaby potrzebować mnie akurat jutro?”, spytałem.
Sternberger posiadał właściwy prawnikom dar, który Federov zawsze podziwiał, wypowiadania się w zdaniach zwartych, celnych i gramatycznie poprawnych. Już po kilku minutach jego opowieści miało się przed oczyma tamtą kuchnię i surową matkę, dysponującą władczo młodym, nieopierzonym studentem filozofii, który dopiero co zdjął biały fartuch na Coney Island.
„Chodzi o tych Włochów”, objaśniła. „O tych dwóch anarchistów, których mają jutro stracić. Znasz tante Elsę, wiesz, jaki ona ma do tego stosunek. Ale teraz umiera. Nie można jej w takim dniu zostawić samej.”
Jego ciotka była sławna – wtrącił George.
Wymienił jej nazwisko. Było to nazwisko wciąż jeszcze, po tylu latach, pamiętane, nazwisko zawodowej anarchistki, która w czasie rewolucji pojechała do Rosji, zasiadała w różnych prezydiach u boku Lenina, a potem zerwała z bolszewikami. Była zamieszana, choć nigdy jej za to nie skazano, w próbę zabójstwa pewnego znanego przedsiębiorcy na Środkowym Zachodzie. Choć jej nie skazano, została jednak, w latach dwudziestych, w czasie rajdów Palmera0, deportowana, najpierw do Meksyku, a stamtąd do Kanady.
Moja matka od lat nie odzywała się do ciotki Elsy – podjął Stemberger, przeżuwając spokojnie stek. – Kiedy ciotka wróciła z Rosji, oznajmiła jej, że okryła hańbą ich nazwisko i że ona wstydzi się teraz pokazywać na ulicy i w synagodze i wobec tego nie chce jej więcej widzieć na oczy. I rzeczywiście. Nie zobaczyły się więcej. Ale że nasza rodzina była bardzo rozgałęziona – matka miała czterech braci, którzy nie zerwali kontaktów z tante Elsą – więc miała o niej wiadomości. Ja sam jeździłem do ciotki na każde Boże Narodzenie. „Ona ma gruźlicę”, poinformowała mnie matka. „Lekarze dają jej tylko kilka dni życia, nie można jej jutro zostawić samej. A tylko ciebie z całej rodziny lubi. Jej zdaniem tylko ty jeden w całej rodzinie nie jesteś Niemcem. Przypuszczam, że w jej ustach to komplement”, dodała moja matka. „Może ma i rację. Kto może wiedzieć, co lęgnie się w głowie tej biedaczki? Jakby tam zresztą nie było, tylko o ciebie pyta w listach do reszty Mespucheh.”
Mespucheh. Benny – objaśnił go George – oznacza rodzinę.
Na tyle jidysz znam.
To tak na wszelki wypadek. Z wami, młodymi, nigdy nic nie wiadomo.
„Elsa utrzymuje, że tracisz czas”, dodała moja matka, „studiując tych swoich starożytnych Greków – podjął Stemberger. – „Ta kobieta ma o wszystkim własne zdanie. Ale mniejsza z tym. Pojedziesz do Montrealu. Zostaniesz przy niej. Jako przedstawiciel rodziny. Pocieszysz ją. Masz.” Wręczyła mi kanapki. „Weź do kieszeni. Zjesz sobie w pociągu. Same już bilety kosztowały majątek, nie widzę powodu, żeby nabijać jeszcze kabzę tym złodziejom z wagonów restauracyjnych. Zresztą Bóg raczy wiedzieć, czym oni cię tam karmią mimo tych zawrotnych cen.”
Sternberger uśmiechnął się blado na wspomnienie władczej, twardej kobiety, swojej matki. Jej silnego, od lat już ucichłego głosu. Jej surowego kodeksu honorowego. Rodzinnej dumy. Wyniosłego podejścia do norm przyzwoitości. Tego wszystkiego, co obecnie dostarcza już tylko tematu do zabawnych anegdotek opowiadanych z okazji ślubów i pogrzebów.
– Pojechałem więc do Montrealu – ciągnął. – Całą noc na siedząco. Moja matka była nie tylko oszczędna, uważała ponadto wagony pulmanowskie za siedlisko zgorszenia. Podróżni obojga płci spali w nich wymieszani, przedzieleni tylko wątłymi zasłonkami, mężczyźni nad kobietami, kobiety nad obcymi mężczyznami... Moja ciotka miała pokoiczek w pensjonacie w podupadającej dzielnicy. Okazałe domy w zamożnym niegdyś rejonie miasta podzielono na ciasne mieszkanka, przekształcono w pensjonaty. Zamieszkiwały je stare panny, wdowy, starzy kawalerowie, emeryci z niskimi rentami, robotnicy na nocną zmianę. Kuchenki do gotowania stały tam za parawanikami w kątach pokojów. Atmosfera ogólnego upadku, bez najmniejszych widoków na poprawę. Pokoik ciotki był mały, zawalony książkami i papierzyskami. Ze spodków wysypywały się niedopałki papierosów. Stale pyrkotał dzbanek z kawą. Pokoje mojej ciotki, choć była przecie Niemką, a większą część życia spędziła w Ameryce Północnej, nie wiedzieć czemu wyglądały zawsze tak – gdziekolwiek by nie mieszkała – jakby mieściły się w ubogiej dzielnicy Moskwy za carskich czasów. Nawet w lecie nie otwierała okien, wszak umiera. „Czuję już w kościach zimnicę grobu, Sam”, powiedziała mi tamtego ranka, zakutana w swetry. Wszystko, co nosiła, było albo brązowe, albo czarne, albo barwy zgniłej zieleni. Wszystko wokół niej: jej ubranie, cera, włosy, miało barwę kurzu. Wyglądała jak skóra i kości, zaostrzyły jej się rysy twarzy, przezroczystej jak brzeżek muszli. Przez całe rano chodziła w tę i z powrotem po swej klitce, kopcąc papierosa za papierosem. Trzymała je po rosyjsku, nakrywając od góry dłonią. Była już tak słaba, że musiała się przytrzymywać, żeby nie upaść: to oparcia krzesła, to łóżka, to brzegu umywalki, to mojego ramienia. A mimo to ani na chwilę nie usiadła. „Jestem jak stara szkapa”, mówiła. „Raz usiądę i nigdy już nie wstanę.”
„Twoja matka jest ciemną, ograniczoną kobietą”, poinformowała mnie. „Gdyby była mężczyzną, zostałaby pewnie poborcą podatkowym w Prusach. Jej horyzonty ograniczają się do kuchennego pieca. Spała w życiu tylko z jednym mężczyzną – twoim ojcem. Pomyśl sobie tylko, jaki pogląd na życie może mieć kobieta, która kochała się w życiu tylko z jednym mężczyzną. Kochała się! Ha! Na dziesięć minut, dwa razy w miesiącu, w sobotnią noc zdejmowała gorset. Uważa, że jestem stuknięta. Jest zdania, że kobieta powinna rządzić domem, zmienianie świata pozostawiając mężczyznom. A jednak przysłała cię dziś do mnie. Powiedz jej, że za to jedno wybaczam jej wszystko inne. Za ten dzisiejszy dzień. Gdzieś pod tym gorsetem tleją jeszcze resztki serca. Jeszcze nie zapomniała, że spałyśmy razem w jednym łóżku, kiedy byłyśmy małe. Pamięta, jak latem, ubrane w białe sukienki i niebieskie fartuszki, zbierałyśmy maliny na polach nad Renem, jak, nie mając jeszcze dziesięciu lat, stałyśmy obok siebie nad grobem naszego dziadka na cmentarzu w Kolonii. Powiedz jej, że dziękuję jej za to, że przysłała mi swojego syna, gdym go potrzebowała.”
– I dreptała tak między krzesłem, łóżkiem a zlewem – ciągnął Stemberger – aż zląkłem się, że tam zaraz upadnie i wyzionie ducha. Nie mogła przestać mówić, przestać palić, przestać chodzić tam i z powrotem. I to nie dlatego, że umierała. Gardziła śmiercią. Nie zapłakałaby po cudzej, nie zapłakałaby i po własnej. Ani zresztą po Saccu i Vanzettim. „Co za farsa – prychała. – Ci świętoszkowaci purytańscy hipokryci z Bostonu udają, że zbawiają świat, udają, że wymierzają sprawiedliwość. Dumni są z siebie, bo mordują dwóch biednych, włoskich robotników. Strzeż się ludzi, którzy mają władzę, Sam, wystrzegaj się bogatych. Oni drżą ze strachu, żeby im nie odebrano ich majątku, więc rozdają ciosy na oślep, na prawo i lewo, godzą w przechodniów na ulicy, w dzieci, w poetów, w cienie, a teraz w tych dwóch biednych Włochów. Strzeż się systemów. Strzeż się panujących. Wszyscy są siebie warci. Zrobią wszystko, żeby się utrzymać na swoich pozycjach – na grzbiecie człowieka pracy. A niech ci się nie zdaje, że Rosjanie są lepsi. Są jeszcze gorsi. Więcej u nich hipokryzji. Wmawiają światu, że są ludźmi pracy, że są za ludźmi pracy. Kłamcy. Rockefellerowie w kaszkietach. Bismarckowie bez krawatów. Wszystko na pokaz. Ilu to już oni wymordowali Vanzettich, ilu biednych, tępych Sacców. Mogliby usiąść do lunchu z gubernatorem Massachusetts, podać sobie ręce z sędzią Websterem Thayerem0, a gdyby się zamienili ubraniami nikt by nie spostrzegł różnicy.”
Sternberger dopił piwo i odstawił szklankę. Miał długie, piękne dłonie i posługiwał się nimi z precyzją. Zrobił pauzę. Myślami bujał gdzieś daleko. Nie przebywał już w zatłoczonej i hałaśliwej restauracji w Nowym Jorku. Nie miał posiwiałych włosów. Był znowu młodym studentem filozofii, ze zgrozą słuchającym w obskurnym pokoiku w Montrealu gniewnego krzyku duszy umierającej kobiety, w której żyłach płynęła ta sama co i w jego krew i która – usunąwszy się „na stronę”, niczym wzgardą przepełniony aktor – zerwała wszelkie więzi, łączące ją z rodziną, z życiem w bezpieczeństwie, ze wszystkim, co małe i przytulne. I rzuciła się na głębokie, gorzkie wody, gdzie tylko odwaga się liczy, gdzie toleruje się tylko najczystszą, rygorystyczną uczciwość, gdzie miłość jest niczym, współczucie niczym, nadzieja niczym, przekonania – wszystkim...
To zdumiewające, skonstatował Federov, jak wrył się wszystkim w pamięć tamten dzień z 1927 roku. Jesteśmy jak ludzie ocaleli z Pompei, którzy patrzyli z daleka, jak Wezuwiusz zasnuwa dymami niebo, i musieli potem z bolesną dokładnością opisywać prawnukom płonące skały, chmurę przez cały dzień wiszącą nad ziemią, każdą chwilę konającego miasta. Lub jak tych czterech czy pięciu mieszkańców Oradour, których Niemcy przez przeoczenie nie wymordowali, kiedy równali z ziemią ich miasteczko, i którzy zapamiętali na całe życie obraz kościoła w ogniu i dochodzące z jego wnętrza krzyki.
Podszedł kelner i postawił na stole trzy kufle piwa. Ten ruch, tuż pod nosem Sternbergera, przywołał go z powrotem do dnia dzisiejszego, do restauracji i siedzących z nim przy stole mężczyzn. Pociągnął długi łyk piwa, a potem bawił się przez chwilę naczyniem.
– Wciąż kasłała i kasłała w chusteczki – podjął swą opowieść. – Miała przy sobie dziesiątki chusteczek: po kieszeniach, wsuniętych w rękawy, zatkniętych za pasek szlafroka, gdzie się tylko dało. Kasłała tak potwornie, że myślałem, że za chwilę zacznie się śmiertelny krwotok. „A co robię ja, ja, twoja ukochana ciotka Elsa?”, zapytała po najgwałtowniejszym ataku kaszlu. „Oto mamy południe, 23 sierpnia 1927 roku, dwaj ludzie idą na krzesło elektryczne, cały świat wstrzymuje ze zgrozy oddech, a gdzie jest twoja ciotka, którą torturowały policje czterech państw, która brała udział w rewolucjach, przemawiała do pięćdziesięciotysięcznych tłumów, której nazwisko budzi nienawiść u wszystkich hipokrytów świata, gdzie jest teraz twoja ciotka? Czy w Bostonie krzyczy co sił w płucach przeciwko tej zbrodni? Czy zaczaiła się z pistoletem na prawdziwych zbrodniarzy? Nie. W małym pokoiku w Kanadzie, beznadziejnym kraju bez historii i bez przyszłości, na kontynencie bigotów, wypluwa płuca umierając bez celu. A gdzie się powinna znajdować? W więzieniu w Charlestown. To mnie powinni sadzać na to krzesło elektryczne. To ja powinnam zostać męczennicą i zbudzić ze snu miliony. Cały świat zwraca oczy na tę egzekucję. Ta egzekucja to nasze ukrzyżowanie. W tej chwili powołuje się do istnienia dwóch świętych na następne dwa tysiące lat. A kim oni są? Parą biednych, nikomu nie znanych, ciemnych nieszczęśników, którzy nawet nie zdają sobie sprawy z tego, co ich spotyka. Są ofiarami, nie męczennikami, nie znają swojej chwały, toteż nie zasługują na nią. Mnie z niej ograbiają, mnie, mnie, mnie...”
Stemberger przestał jeść, podobnie jak Federov i George. Jego potoczysty, swobodny głos adwokata wzniósł się nad szum gwarnej restauracji, bo choć ściszony, wezbrany był żarem, który w nim nie wygasł od trzydziestu lat, przypominając ostatnie, straszne słowa jego ciotki: nie znają swojej chwały.
Stemberger potrząsnął głową, powracając z przeszłości.
– Umarła cztery dni później – powiedział. – Zupełnie sama. Ja sprzedawałem już z powrotem lody na deptaku na Coney Island. Kiedy wróciłem z Montrealu, matka nie spytała mnie nawet słówkiem o to, co się tam zdarzyło. Powiedziała tylko: „Jest tu jeden z tych twoich podejrzanych koleżków, przyjechał zeszłej nocy, powiada, że nie ma gdzie spać.” Był to mój kolega z Columbii. Wywalili go z Ymki na Dwudziestej Trzeciej, bo w samo południe cisnął przez okno krzesło i stłukł świetlik. Nie przyszła mu jakoś wtedy do głowy żadna inna forma protestu przeciwko tej egzekucji. – Stemberger zamilkł na chwilę. – Po śmierci matki w 1940 sprowadziliśmy zwłoki ciotki z cmentarza w Montrealu i pochowaliśmy ją obok siostry w Queens. Przez wiele lat nikomu o niej nie opowiadałem. Wstydziłem się takiej krewnej. – Uśmiechnął się smutno. – Jeszcze i teraz nie wiem w gruncie rzeczy, co o niej myśleć. Raz w roku jeżdżę na cmentarz w Queens i składam kwiaty na obydwu grobach. – Zerknął na zegarek. – Przepraszam – powiedział wstając. – Jestem już spóźniony. Muszę wracać do domu.
Następnego dnia wieczorem Federov był zaproszony na przyjęcie do Staffordów. Wielkie przyjęcie w ich domu przy Wschodniej Siedemdziesiątej Ósmej, gromadzące przypadkową mieszankę pokoleń i zawodów, zwykłe otoczenie Johna Stafforda: aktorów, polityków, chłopców z Yale, młode małżeństwa dziennikarzy i redaktorów wydawnictw. Ludzi, którzy znaleźli się wśród gości, bo byli przystojni, biedni bądź tylko rzadko zapraszani gdzie indziej.
Opowieść Sternbergera o jego ciotce przez cały dzień nie dawała Federovowi spokoju, zaczął więc opowiadać Staffordowi – choć ten stał akurat przy barze w otoczeniu jakichś młodych osób – o starej damie z Bostonu i jej świętych na następne dwa tysiące lat. Kiedy wymienił nazwiska Sacca i Vanzettiego, uderzył go zdradzający niewiedzą wyraz twarzy tych młodych ludzi.
Urwał w pół zdania. Stafford roześmiał się.
Oni w ogóle o nich nie słyszeli, Ben – uświadomił przyjacielowi. – Nie nauczają tego w dobrych szkołach.
Nie wierzę.
Za późno się zjawili na tym świecie. Urodzili się po roku dwudziestym.
Mimo to... – upierał się Federov.
Więc ich spytaj.
Młoda damo – zwrócił się Federov do blondynki w czerwonej sukni – czy może mi pani powiedzieć, kim byli Sacco i Vanzetti?
No cóż... – zmieszała się.
A może pan? – Federov zwrócił się do jej towarzysza, wyglądającego na jakieś dwadzieścia trzy lata. – Słyszał pan coś o nich?
Piąte przez dziesiąte – przyznał młodzieniec. – Szczerze mówiąc: nie.
Byli anarchistami na początku lat dwudziestych – wyjaśnił Federov, hamując nieracjonalny, miał tego świadomość, odruch gniewu – jeden był szewcem, drugi handlarzem ryb w Massachusetts, skazano ich za zabójstwo człowieka podczas napadu rabunkowego. W powszechnym jednak mniemaniu byli niewinni, skazano ich nie za udział w zbrodni, a z powodu ich przekonań politycznych. Jednakże Oliver Wendell Holmes... – Znów dostrzegł wyraz zakłopotania na twarzach młodzieży. Roześmiał się, opuścił go już gniew. – Przewodniczący Sądu Najwyższego – wyjaśnił. – Chciałem tylko powiedzieć, że nie bacząc na cały ten krzyk Holmes uznał podsądnych winnymi i napisał gdzieś nawet, iż całą tę wrzawę wokół ich sprawy rozpętali czerwoni. Niezależnie od tego, czy miał, czy nie miał racji wielu ludzi, i to wcale niekoniecznie czerwonych, sądziło wówczas, że ta sprawa nigdy nie zostanie zapomniana. Obawiam się, że i ja byłem tego zdania. Dlatego jestem tak zdumiony, że nikt z was o nich nie słyszał.
Ja słyszałam – odezwała się stojąca w drugim końcu barku dziewczyna. Była ładna. Federov spotykał już kilka razy ją i jej męża. Była Belgijką, po wojnie wyszła za mąż za Amerykanina. Przekroczyła już trzydziestkę, lecz wyglądała młodziej.
Gdzie pani o nich słyszała? – zapytał.
Od rodziców. Jeszcze w Belgii.
Pani rodzice byli socjalistami?
Roześmiała się.
Arystokratami – w jej głosie dała się słyszeć drwina. – Mieli zwyczaj grywać po obiedzie w krokieta na trawniku. Byłam wtedy małą dziewczynką. Czy zna pan takie zagranie: stawia się stopę na kuli i uderza ją tak, żeby zbić z toru kulę przeciwnika?
I owszem – odparł zaciekawiony Federov.
Nazywali to uderzeniem Sacca-Vanzettiego – powiedziała dziewczyna. – Uderzało się Sacco (domyślam się, że odgłos uderzającego o kulę młotka brzmiał podobnie do „sako” czy „soko”) i zbijało Vanzettiego z toru. Taki rodzinny żarcik...
Wśród zebranych zapanowała cisza.
Dziewczyna rozejrzała się wokół siebie ze zmieszaniem.
Przepraszam – powiedziała, choć pewnie trudno by jej było wyjaśnić, a pozostałym zrozumieć, za co właściwie przeprasza. – Wydaje mi się, że w Belgii... w owym czasie, musiało się to wydawać... no cóż... dość odległe...
1964
Był już na wysokości klubu. Dwie starsze panie przyglądały mu się chłodno spod parasola. Sto razy w ciągu lata uskarżały się na poczęte z ducha demagogii prawo, dozwalające obcym szpecić im widok oceanu samym tylko swoim pojawieniem się na plaży poniżej górnej granicy przypływu. Samotne strażniczki – zmurszałe kości okutane szalami, wychłostane wiatrem i porzucone, niezbyt pociągające z daleka, odpychające z bliska, przekwitłe, wiecznie niezadowolone – strzegły wrót przeszłości, siedząc pod pasiastym parasolem na pustej, białej plaży.
Ocean nie przestawał się srożyć. Federov, który szedł dotąd ze zwieszoną głową, wpatrzony w ugniatające mokry piasek palce własnych stóp, dojrzał naraz czterech siedemnastoletnich mniej więcej chłopców, którzy próbowali na gumowych materacach szturmować wzburzone fale. Nie groziło im żadne bezpośrednie niebezpieczeństwo, ale on dobrze znał to wybrzeże i wiedział, że powstające przy takim przyboju zdradliwe prądy potrafią wciągnąć w głąb oceanu najsilniejszego nawet pływaka. Krzyknął do nich, żeby natychmiast wracali, wyczuwając jednocześnie niechęć starszych pań zgorszonych tak nieprzystojnym hałasem. Ale grzmot fal głuszył jego krzyk, a chłopcy albo nie dostrzegali jego gestykulacji, albo umyślnie ją ignorowali.
Wyżej na plaży stał katamaran na klockach, lecz bez wioseł. Było późne popołudnie, przez cały dzień wywieszona była czerwona flaga, więc i po dwóch ratownikach, którzy zwykle pełnili tu dyżur, ani śladu.
Jednego z chłopców przewróciła fala i tylko szczęśliwy traf sprawił, że inny zdołał chwycić jego odpływający materac.
– Idioci – zaklął Federov.
1932
Śmierć nad wodą.
Jezioro leżało 800 jardów w dole, u stóp wzgórza, niewidoczne z obozu. Obóz znajdował się w górach Adirondack. Był koedukacyjny. Namioty dziewcząt oddzielał od męskich gęsty sośniak. Benjamin miał otrzymać siedemdziesiąt pięć dolarów za sprawowanie przez lato funkcji wychowawcy dziewięciu chłopców w wieku od ośmiu do dziesięciu lat. Szefem obozu był niejaki pan Kahn – mały, dokuczliwy, wiecznie skwaszony wrzodowiec, którego słyszano nieraz, jak krzyczy na kucharzy, że marnują jedzenie. Narzekał też na wychowawców, że gubią za dużo piłek baseballowych i są nie dość skrupulatni w sprawdzaniu co tydzień prania obozowiczów i on – biedny, srodze doświadczony, godzien najwyższego współczucia Morris Kahn – będzie musiał pod koniec sezonu z własnej kieszeni płacić rodzicom podopiecznych za wszystkie zgubione koszule i swetry.
Obóz był fatalnie zorganizowany. Nie zatrudniono nawet lekarza, a tylko niedbałą pielęgniarkę, która podjęła próbę pobicia rekordu obozu w liczbie przepuszczonych przez swoje łóżko w ciągu jednego sezonu wychowawców. Zarówno obozowicze, jak i wychowawcy mogli schodzić nad jezioro, kiedy tylko chcieli, i kąpać się bez nadzoru. Po capstrzyku widywało się wychowawców udających się jawnie, z kocami pod pachą, na randki z wychowawczyniami na ustronnych, wilgotnych od chłodnej rosy górskich wieczorów polankach. Korty tenisowe były nierówne, boisko baseballowe wyboiste, kuchnia brudna. Panował nastrój gnuśności, wychowawcy zaniedbywali swoje obowiązki, spędzając czas na obmyślaniu, jak by tu wygospodarować więcej wolnego. Zamieniali się swoimi cotygodniowymi, całodobowymi przepustkami w taki sposób, by zgromadzić trzy dni wolne pod rząd i uciec od pana Kahna, gdzie pieprz rośnie. Gdyby Benjamin, cierpiący na przesadne poczucie obowiązku, nie potrzebował tak pilnie tych siedemdziesięciu pięciu dolarów, zrezygnowałby z tej pracy zaraz pierwszego tygodnia.
Na sąsiednim łóżku spał w jego sypialni wychowawca o nazwisku Schwartz, nauczyciel wuefu którejś z nowojorskich szkół średnich. Był to umięśniony, wygimnastykowany, niski mężczyzna o śniadej cerze, pociemniałej jeszcze od słońca, tak że wyglądał jak Arab. Był dość tępawy, lecz sumienniejszy od innych, zaprzyjaźnili się więc z Benjaminem na gruncie wspólnej odrazy do panujących w obozie porządków. Schwartz, najstarszy w gronie wychowawców, dobiegał trzydziestki. Był zaręczony, jego ślub miał się odbyć w październiku. Wciąż pokazywał wszystkim zdjęcie swojej narzeczonej. Przedstawiało pulpecikowatą, niską kobietę z utlenionymi włosami i grubymi nogami. „Prawda, że piękna?” dopytywał się z przejęciem Schwartz, ilekroć wydobywał jej fotografię z szafki.
Narzeczona Schwartza przyjeżdżała do niego co dwa tygodnie z Nowego Jorku, zaś pan Kahn, z sobie tylko wiadomych powodów, pozwalał mu spędzać te piątkowe i sobotnie noce z jego ślicznotką w pobliskim hoteliku.
„Owszem”, zgadzali się wszyscy, „piękna.” Pokazując zdjęcie narzeczonej Schwartz często zostawiał szafkę otwartą. Na najwyższej półce stało w niej pudełko z około trzydziestu porządnie upakowanymi prezerwatywami. Schwartz śmiał się, gdy ktoś zauważał kondomy. Był człowiekiem prostodusznym, dumnym z możności okazania, że on, zwykły sobie nauczyciel, ma kochankę. I to tak zniewalającej urody.
W środku sierpnia, w noc poprzedzającą przyjazd przyszłej pani Schwartz, dwaj wychowawcy zakradli się do sypialni. Otworzyli szafkę i pieczołowicie, by nie zostawić śladów, poprzykłuwali szpilką wszystkie prezerwatywy, ułożywszy je następnie w pudełku tak, by jego właściciel niczego nie zauważył. O swoim wyczynie opowiedzieli pozostałym wychowawcom, z wyjątkiem Benjamina, gdyż wiedzieli, że koleguje ze Schwartzem.
Kondomy stały się tematem dyżurnych żarcików, a jeden z figlarzy, którzy podziurkowali kolekcję Schwartza, zyskał sobie miano największego zgrywusa obozu powiedzonkiem: „W tym obozie pojawi się młode Schwarciątko znacznie wcześniej, niż się niektórym zdaje.”
Schwartz był fanatykiem ćwiczeń fizycznych. Robił codziennie sto pompek i przebiegał milę przed kolacją. Ale jakoś nigdy nie nauczył się pływać. Mimo to każdego ranka po pobudce – słońce czy deszcz – zbiegał nad jezioro z instruktorem pływackim, typkiem o nazwisku Olson, i skakał do wody. Nie oddalał się jednak od pomostu. Nie bacząc na zimną o tej porze dnia wodę, szczotkował zęby. Uważał, że ten zabieg dobrze mu robi na dziąsła.
Olson był rosłym, muskularnym mężczyzną. Grał w piłkę wodną w jakiejś uczelni na Środkowym Zachodzie. Małomówny, o wiecznie zaspanych oczach, był zakochany we własnym ciele. Po całych dniach, jeśli tylko nie pływał, wodził wolno, z lubością zachwyconymi dłońmi po swym torsie i węźlastym brzuchu. Mówił mało, do pracy się nie przykładał, najczęściej wylegiwał się po prostu w łóżku, bimbając na obowiązki. Ponieważ odzywał się skąpo, nikt go bliżej nie znał; nawet ta piętnastolatka, która wymykała się co noc z sypialni i spotykała z nim w leśnych ustroniach. Codziennie przepływał parę mil, traktując to jako zaprawę przed sezonem, poza tym życie obozu nie interesowało go wcale.
Rankiem, w piątek odwiedzin narzeczonej Schwartza, on i Olson zbiegli po pobudce nad jezioro, jak zwykle. Był brzydki, deszczowy dzień, więc nikt im nie towarzyszył. Wskoczyli do wody. Schwartz został przy pomoście, Olson przepłynął sześćdziesiąt jardów pod wodą, wynurzył się, zaczerpnął tchu i w ten sam sposób wrócił. To wszystko ustalono później.
Następnie podpłynął do pomostu, wspiął się nań, podał Schwartzowi swoją szczoteczkę do zębów z wyciśniętą na nią równo pastą. Przeszedł na bliższy brzegu koniec pomostu, aby się wytrzeć, nałożyć szlafrok i wzuć mokasyny. Kąpali się rano nago. Kiedy się odwrócił, nie zobaczył już Schwartza. Wypatrywał go, wychylony nad krawędzią pomostu. Woda była czarna, pomarszczona przez wiatr. Nic nie było widać. Więc pobiegł po pomoc do obozu, osiemset jardów pod górę.
Schwartz przebywał pod wodą ponad dziesięć minut, zanim go w końcu znaleźli i wyciągnęli na powierzchnię. Nie żył już, lecz żadna z osób na pomoście nie chciała tego przyjąć do wiadomości. Olson i Benjamin robili mu na przemian sztuczne oddychanie, położywszy go na brzuchu z zagiętą pod głową ręką. Zmieniali jeden drugiego klęcząc nad nieruchomym ciałem i oburącz ugniatając plecy, a następnie powoli zwalniając ucisk w rytmie, który, jak mieli nadzieję, powinien przywrócić Schwartzowi oddech. Przybiegł Kahn w szlafroku. Roztrzęsiony, potargany, rozpiszczany człowieczek jak z kurnika. Pokrzykiwał co chwila: „O mój ty Boże”, „Ach, co za idiota”, „To już koniec”, zaglądał w otwarte, martwe, spokojne oczy Schwartza i oznajmiał: „Jest w nich życie. Widzę to, widzę.” Zarządził niezwłocznie, by nikt – poza Olsonem, Benjaminem i jeszcze dwoma wychowawcami, których sprowadził waterpolista – nie zbliżał się do jeziora, po czym pobiegł na górę, żeby zadzwonić do szpitala w pobliskim miasteczku po karetkę i respirator i powiedzieć wszystkim wychowawcom, że obozowe zajęcia mają się tego dnia odbywać tak jak zwykle. Z wyjątkiem pływania, które odwołuje się z powodu złej pogody.
Tymczasem na pomoście Benjamin mozolił się nad Schwartzem, zaś Olson, okręciwszy ręcznikiem głowę i kark, ciaśniej owinął się szlafrokiem, żeby się nie przeziębić.
Pozostali dwaj wychowawcy zostali już wcześniej posłani na stanowiska wartowników z zadaniem niedopuszczania nikogo do jeziora.
– Gość już wykorkował – oznajmił bezbarwnym głosem Olson, upewniwszy się, że jest już całkiem suchy. – Reanimujemy zwłoki. Strata czasu.
Benjamin nic nie odpowiedział. Ugniatał zimne, brązowe ciało kolegi: naciśnij, puść, odliczaj, naciśnij, puść, odliczaj. Zdawał sobie sprawę, że Schwartz już nie żyje, ale nie chciał do siebie dopuścić tej myśli. Nie komentował też wyprawy Olsona na wzgórze po pomoc (przecież wiedział, że nikt nie zdoła zbiec nad jezioro wcześniej niż za dziesięć minut) zamiast od razu nurkować i szukać Schwartza, gdy istniała jeszcze nadzieja na uratowanie go. Jezioro miało przy pomoście ledwie dwadzieścia stóp głębokości, a Olson – gdy było trzeba – potrafił wytrzymać pod wodą nawet trzy minuty. Pognał na górę z jednego z trzech powodów: paniki, głupoty lub tchórzostwa. Którego, tego Benjamin nigdy nie zdołał ustalić.
Po półgodzinie, stojąc na stopniu karetki, wrócił Kahn. Czekał na nią przed bramą obozu, żeby poprowadzić kierowcę boczną drogą, tak by nie zauważyli samochodu spożywający właśnie śniadanie w stołówce obozowicze i nie zaczęło się gadanie. Młody lekarz obrócił Schwartza na plecy, przykrył mu twarz gumową maską i włączył aparat. Benjamin poznał po jego minie, że doktor ma świadomość daremności tych wysiłków. Nikt się nie odzywał. Olson, Benjamin i Kahn stali z boku moknąc na drobnej mżawce i przyglądając się lekarzowi i kierowcy karetki obsługującym aparat. Słychać było jedynie chlupot wody o pale pomostu, posępny, chrapliwy, niemal zwierzęcy charkot respiratora i nerwowe dyszenie pana Kahna, palącego papierosa za papierosem i starającego się wpłynąć na nieszczęsnego Schwartza, żeby zaczął znowu zarabiać na swoją pensję i oddychać.
Lekarz przyklękał co pewien czas niemal od niechcenia i ujmował nadgarstek Schwartza, żeby wyczuć puls, który nigdy już nie miał zatętnić, lub odchylał przykrywający ciało koc i słuchał przez stetoskop serca, które nigdy już nie miało zakołatać. Nasłuchiwał przez chwilę cierpliwie, po czym wyjmował z uszu końcówki stetoskopu, pozwalając mu zadyndać na szyi, naciągał z powrotem koc i prostował się.
Kahn dopytywał się za każdym razem z podnieceniem: „No i?”, na co doktor tylko kręcił głową. Sprawiał wrażenie znudzonego. Aparat do sztucznego oddychania charczał z wysiłkiem w mżącym deszczu. Schwartz leżał nieruchomo. Oczy nad gumową maską miał teraz zamknięte. Wyglądał, jakby spał. Zmieniała mu się tylko cera. Spod opalenizny wypłynął odcień indygo. Benjamin pierwszy raz w życiu oglądał trupa.
Zrobiło się mglisto, las za jeziorem powlekała szarość. Można było bez trudu wyobrazić sobie, że znajdują się na brzegu bezkresnego oceanu, że przepływają przed nimi wieloryby, a okręty wojenne pod osłoną mgły podkradają się pod nieprzyjacielskie porty.
Po godzinie lekarz oświadczył.
No cóż, nic więcej nie mogę zrobić.
Kierowca karetki wyłączył respirator. Ciszę, która nagle zapadła, powitali z ulgą. Olson i Benjamin podnieśli zawinięte w koc ciało i ułożyli je z tyłu ambulansu. Kahn uparł się, że on również pojedzie do szpitala.
Słuchajcie, chłopcy – zwrócił się do Olsona i Benjamina tonem pokornej prośby – a nie mówcie tam o tym nikomu. – Wskazał ręką obóz. – Nic się takiego nie stało, prawda? Schwartz ma się dobrze, rozumiecie? Prawda? Może to tylko mały atak serca, prawda? Woda taka zimna. Żyje, rozumiecie, zapewniliśmy mu najlepszą opiekę. Nie szczędzimy kosztów. Ma w szpitalu osobny pokój, żeby dobrze wypoczął, ale na razie, co zrozumiałe, żadnych wizyt, prawda? Ale dzieciakom nie mówcie nawet tyle. Co najwyżej innym wychowawcom, jeśli to już konieczne. Jak się rozejdzie, że on utonął, jutro rano nie będzie tu ani jednego dziecka. Będę zrujnowany. On wyzdrowieje, prawda, panie doktorze?
Niestety nie.
Co pan tam wie! – wrzasnął Kahn. – Taki młody, nieopierzony lekarzyna tuż po studiach! Weźmiemy specjalistę, najlepszego kardiologa.
Jak pan chce. – Lekarz wyglądał na znudzonego. Usiadł z tyłu karetki, przy zwłokach.
Kahn wgramolił się na miejsce obok kierowcy. Nakłonił go, żeby pojechał gorszą drogą, wokół jeziora, choć do szpitala jechało się tamtędy o pół godziny dłużej, bo – jak powiedział – nie chciałby niepotrzebnie niepokoić dzieci i psuć im wakacji.
Olson i Benjamin patrzyli za znikającą w mżawce, podskakującą na wybojach polnej drogi karetką.
No to co – odezwał się Olson. – Pora na śniadanie.
Wspięli się razem na wzgórze. Nie rozmawiali ze sobą. Kiedy dotarli do stołówki, chłopcy byli już po śniadaniu, zastali tam jednak poszeptujące między sobą grupki wychowawców, którzy też zaraz rzucili się na nich i zasypali pytaniami. Benjamin odmówił wszelkich wyjaśnień.
Miał atak serca – zaspokoił ciekawość kolegów Olson, popijając wystygłą kawę i pałaszując jajecznicę. – Zabrali go do szpitala, żeby wypoczął. Woda była dziś diabelnie zimna.
Tej nocy, jak miał w zwyczaju, wyszedł z kocem do lasu na schadzkę ze swoją piętnastolatką.
Wszyscy jakoś zapomnieli o narzeczonej Schwartza, więc gdy o piątej po południu zjawiła się w obozie, to Benjaminowi przypadł obowiązek powiadomienia jej o wypadku. Kahn wrócił tymczasem z nowiną, którą ogłosił z powagą na twarzy, tonem jednakże powściąganego triumfu: specjalista potwierdził diagnozę – Schwartz umarł na atak serca. Nie utonął.
Ani jeden z obozowiczów nie został zabrany przez rodziców przed końcem sezonu. Wprowadzono nowe zarządzenie: pływać wolno odtąd wyłącznie w oznaczonych godzinach, pod okiem wychowawców, rozlokowanych na pomoście, tratwach i łodziach wokół kąpieliska.
Benjamin nie odezwał się do Olsona do końca lata. Tamten zdawał się tym w ogóle nie przejmować, może tego nawet nie zauważał.
Schwartz nie miał rodziny, przynajmniej nikt o takowej nie słyszał, jego kuferek odesłano więc pocztą, usunąwszy zeń wprzódy taktownie kondomy, jego narzeczonej z Nowego Jorku. Nie zaszła tego roku w ciążę.
1964
Na plaży rozbijały się grzywacze, zachodzące słońce zapalało tęcze w rozpylonej nad nimi mżawce. Czterej chłopcy nadal szturmowali fale. Benjaminowi trudno było ocenić, czy dlatego, że tak chcieli, czy dlatego, że nie mogli wrócić. Zdawali sobie z tego sprawę czy nie, znajdowali się w niebezpieczeństwie. Wciąż nie zwracali uwagi na jego głuszone hukiem przyboju krzyki.
Śmierć nad wodą.
Odwrócił się w stronę werandy. Kelner w białej marynarce podawał właśnie starszym paniom herbatę i ciasteczka. Federov podszedł i stanął przed staruszkami.
Dobry wieczór.
Podniosły wzrok znad filiżanek. Skinęły mu głowami. Ustami jak gilotyny żuły herbatniki. Surowe bruzdy rozczarowanych osób ze świata przywileju ściągały w dół ich cienkie jak drut kolczasty wargi. W plamistych dłoniach podzwaniała porcelana.
Ci chłopcy – Federov wskazał na ocean – nie powinni wypływać przy takiej fali. Czy nie byłyby panie tak uprzejme i nie poprosiły kelnera, żeby odszukał któregoś z ratowników? Powinien wypłynąć katamaranem i ściągnąć ich. Proszę mu powiedzieć, że mógłbym mu towarzyszyć, jeśli uznałby to za potrzebne.
Starsze panie obróciły spojrzenia na zmagających się z falami chłopców.
Nie wygląda mi to wcale tak groźnie – zauważyła pierwsza głosem jak kruche szkło. – Widywałam już na tej plaży ludzi kąpiących się w bez porównania gorszych warunkach. Prawda, Catherine?
Druga staruszka obrzuciła Atlantyk wzrokiem znawcy.
Bez porównania gorszych – przytwierdziła.
Mimo to... – zaczął Federov.
Nie zwykłam wtrącać się w rozrywki nieznajomych – oświadczyła pierwsza dama tonem pełnym uznania dla własnych nienagannych manier.
To nie są nieznajomi – sprostował Federov. Poczuł się głupio. – Jestem przekonany, że to tutejsi chłopcy. W istocie zdaje mi się, że poznaję...
Edwardzie – zwróciła się pierwsza dama do kelnera – czy ci chłopcy są członkami klubu?
Nie, psze pani. To chłopaki z miasta.
Edward był czarny i Federov odniósł niejasne wrażenie, że mało go obchodzi, czy jacyś tam biali utoną, czy nie.
Kwaśny grymas ściągnął parę ust – bliźniaczych gilotyn.
Przykro mi, proszę pana – powiedziała pierwsza z dam. – Słyszał pan, co powiedział kelner. To nie są członkowie.
Federov zaniósł się śmiechem. Wydobywający się z jego gardła dźwięk jego samego zaskoczył. Zacisnęła się para ust. Spadające ostrza.
Odwrócił się i stwierdził, że niepotrzebnie się martwił. Wielka fala uniosła na swym grzbiecie cztery materace, zakręciła nimi i wyrzuciła czterech chłopców daleko na piasek. Poderwali się ze śmiechem na nogi.
Benjamin ruszył ku nim wyciągniętym krokiem.
Słuchajcie no – powiedział. Znał jednego z chłopców, Jimmy’ego Redforda, syna właściciela sklepiku, którego Federovowie byli stałymi klientami. – Słuchaj no, Jimmy, jeżeli jeszcze raz zobaczę, że robisz podobne głupstwa, zaprowadzę cię za kołnierz do ojca i jeśli on nie przetrzepie ci skóry, ja to zrobię. Obiecuję ci to. Słyszysz?
Tak, pszę pana. – Chłopcy zbili się w rządek skruszonych winowajców; wyglądali jak łobuziaki, przyłapane przez policjanta na tłuczeniu okien lub podsądni w sądzie dla nieletnich, oskarżeni o nielegalne kupowanie piwa.
Ruszył w stronę domu. Chłopcy wycierali się i wciągali spodnie na mokre kąpielówki. Słońce chyliło się ku zachodowi.
W głowie czuł zamęt po przeżyciach popołudnia.
To nie są członkowie. Sacco i Vanzetti, winni czy niewinni, nie byli członkami. On sam i jego ojciec, stary catcher, a także brat (ogień przeciwlotniczy silny w tym rejonie), żona, syn (Stare Papieżysko Lewus Pierwszy) i jedenastoletnia córka nie byli członkami. Pat Forrester, której nowa wieczorowa suknia wisi bezużytecznie w szafie, a wata w uszach głuszy dźwięk noworocznych dzwonów, nie była członkinią. Ciotka Sternbergera, wypluwająca płuca w Montrealu (NIE ZNAJĄ SWOJEJ CHWAŁY) nie była członkinią. Jego wujek George (i ja powinienem był zapłakać nad tymi dwoma Włochami), spałowany przez bostońskiego gliniarza, nie był członkiem. John Stafford, który cicho, z właściwym sobie taktem, zrezygnował z członkostwa, też nie był już członkiem. John Fitzgerald Kennedy (acz przyjęty w poczet członków w dniu swoich narodzin) odrzucił zaproszenie i też nie był członkiem. Słyszał pan, co powiedział kelner.
Wymieńmy teraz członków. Bryant – roześmiany, usiłujący przypomnieć sobie słowa piosenki „Sacco, Vanzetti, co z wami za kram?” był członkiem. Cohn – ten wszechstronnie utalentowany, bezduszny, martwy chłopak – był członkiem. Artykuł 7: „Rozumie się samo przez się, że reguły klubu nie zabezpieczają jego członków przed cierpieniami i śmiercią”. Klub nie jest organizacją świeżej daty – ma swoją historię: według Henryka IV do jego członków-założycieli należał Duc de Crillon.
Członkami byli również, w bliższych nam czasach, zginający się w ukłonach Dyerowie, ojciec i syn, acz pod cichym warunkiem, że wchodzić im wolno wyłącznie wejściem dla służby. Członkinią była fraulein Jakjejtam z parowca „Priscilla”, płynącego z Nowego Jorku do Fali River, zbombardowana być może w kilka lat potem w Essen („Młodzi mogą znów chodzić z dumnie podniesioną głową”), podczas gdy tysiące nie-człon- ków ginęło lub po raz któryś z rzędu wywijało się śmierci w ostrzeliwanych nad jej głową samolotach. Zakochany we własnym ciele Olson, który pobiegł po pomoc zamiast dać nura do zimnej, górskiej wody, głębokiej na dwadzieścia stóp, był członkiem, przyjętym tego samego dnia co Morris Kahn, który zapewnił sobie dożywotnie wpisowe obwożąc karetką wokół jeziora zwłoki pewnego głupka, spoczywające na noszach za jego plecami. Członkinią była pani Carol-Ann Humes w koszmarnej, zielonej sukience, której lekki rausz pozwolił pokonać nieśmiałość w wyśmienitym towarzystwie; czuła na kształt nosa i nie wstydząca się stwierdzić, że papież Jan XXIII był komunistą. Craven, bezwstydnie żądny poklasku quarterback o twarzy zadziornego ulicznego zabijaki, zastopowany trzy razy pod rząd na przestrzeni dwóch jardów, był członkiem. „Pierdol się.”
Dziewczyna w białej sukni w sylwestrową noc 1933 została członkinią po opłaceniu wyjątkowo wysokiego wpisowego. Piękność z opadającym ramiączkiem zasiadała w radzie zarządu i przyjmowała wszystkich nowo wstępujących. Ta stara Irlandka („hołota”), która lubiła sobie golnąć, była członkinią, choć znała swoje miejsce, podobnie jak miejsce wszystkich innych ludzi. Członkinią była żona Louisa („Dom w mieście, dom w Falmouth, obrazy, książki – mojej krwi, moich jaj i szpiku moich kości”). Członkiem był adwokat Rosenthal, gotów pracować w niedziele, w Jom Kippur, w wigilię powtórnego przyjścia Pana. Członkami byli ci gracze w krokieta na belgijskim trawniku. O członkostwo wystąpiła Lea Levinson Ross Stafford, wszelako, mimo urody petentki, jej podanie zostanie chyba odłożone do rozpatrzenia w późniejszym terminie. Chłopcy i dziewczęta, gimnazjaliści z Dallas („Kennedy won, tera Johnson; Kennedy won, tera Johnson”) byli wszyscy – co do jednego – członkami.
Wiatr osłabł. Nad lądem i oceanem zapadła wieczorna cisza. Mewy wzbijały się przed Federovem i odlatywały w stronę Hispanioli. Szedł z opuszczoną głową, odprowadzany przez zmarłych. Niemało się trzeba natrudzić, żeby pamięć nie stała się człowiekowi więzieniem lub stryczkiem.
Odzywają się głosy, ukazują twarze, pojawiają się i znikają chwile i sceny z przeszłości –złamana obietnica, fałszywy uśmiech, czyjś grób, weselna noc, hełm w deszczu, tańczący ojciec, syn raniący słowem „pokazowa”, plama z wermutu na różowej sukni, smużka szminki na prześcieradle, słowa pełne złości, zdradliwe poszeptywania – a wszystko niebezpieczne, podejrzane. Zewsząd ogień artylerii, a cele ukryte, warunki zwycięstwa i kapitulacji do końca nie ustalone.
Więcej przyczynia nieraz chwały rozpamiętywanie przeszłego stulecia przed frontowymi drzwiami własnego domu niż szturmowanie murów twierdzy.
Jakież to byłoby kojące, jakie łatwe zejście nad ocean i nie zatrzymać się na brzegu... W spełnieniu tego jednego niewątpliwego czynu zawrzeć tyle wątpliwych dokonań.
Zadrżał. Atlantyk owiał go wieczornym chłodem, jakby dla przypomnienia, że wody swe czerpie z lodowców. Benjamin podniósł głowę. Zbliżała się ku niemu blondynka z dwoma kotami. Włosy uplotła w koronę. Czy tylko tyle zdziałała tego popołudnia? Podczas gdy grzmiały działa, wyły syreny w czas trwogi, popełniano morderstwa, sławni ludzie kłamali przez radio, zbierały się i rozpraszały tłumy, zostawiając na bruku rannych, ona, osłonięta od wiatru gdzieś pod wydmą, z dwoma kotami u kostek nóg, zaplotłażby jedynie włosy?
Była teraz dostatecznie blisko, by mógł się przyjrzeć jej twarzy. Była młoda i piękna, dar północy dla nowego kontynentu. Szerokie, czyste czoło pod masą jasnych włosów, szeroko rozstawione, czyste oczy, opalona na brązowo skóra, nieskazitelne, jędrne, smukłe ciało, wyrzeźbione w hieroglif przez skromny, czarny kostium. Miss Ameryka, Miss Universum, miss Rose Bowl, miss Afrodyta, miss Pithecanthropus Erectus z koroną włosów.
Ich spojrzenia zetknęły się na chwilę. Dziewczyna nie uśmiechnęła się, Federov również nie. Nie było to konieczne. Konieczne było tylko, aby żyła, istniała, wysoka i lśniąca. Młode, poruszające się z gracją zwierzę odrębnego gatunku, u siebie między morzem a ziemią, kroczące w orszaku dwóch kotów, uświęcające swym ciałem spokrewnionym z ich ciałami schyłek letniego dnia.
Nie obejrzał się za dziewczyną. Koty szły teraz przodem, prowadząc swą panią skrajem szemrzących fal.
Słońce już zachodziło. Zbliżał się do domu. W kuchni paliło się światło – czysty ognik wśród dogasającego dnia, na tle jasnego, wczesnowieczornego nieba podobny raczej do klejnotu niż do źródła światła.
Żona i córka robiły coś w kuchni. Nie zauważyły go, gdy zajrzał przez okno. Z pochylonymi głowami zajmowały się każda swą czynnością. Patrzył na piękną, poważną twarz żony i opaloną, zapowiadającą się pięknie twarz córki. Ich włosy połyskiwały w blasku kuchennej lampy. Na cześć powrotu do domu ich męża i ojca poddały się obie, już dwie kobiety w rodzinie, upiększającym zabiegom.
Zaglądał przez okno. Peggy go spostrzegła. Uśmiechnęła się.
Istnieją jeszcze jakieś porty.
Wszedł do kuchni. Pocałował żonę, wdychając zapach jej umytych włosów, pocałował córkę, wdychając zapach jej umytych włosów.
Gdzieś się podziewał całe popołudnie? – zapytała Peggy.
Oglądałem mecz – odpowiedział.
Przełożył
Łukasz Nicpan
0 Instytut Tuskegee (Tuskegee — miasto w stanie Alabama) był niegdyś szkołą koedukacyjną stopnia podstawowego i średniego przeznaczoną głównie dla Murzynów (przyp. tłum.).
0 USO (United Service Organisation) — założona w 1941 roku organizacja, która miała za zadanie dostarczanie rozrywek personelowi sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).
0 Legion Amerykański – organizacja amerykańskich weteranów (przyp. Tłum.)
0 Tammany Hall — nazwa organizacji (i siedziba) demokratów z Manhattanu, od 1865 r. synonim korupcji (przyp. tłum.).
0 Alexander M. Palmer — w latach 1919—1921, za prezydentury Wilsona, prokurator generalny, inicjator masowych aresztowań (tak zwanych „rajdów Palmera”) osób podejrzanych o radykalne poglądy lewicowe (przyp. tłum.).
0 Webster Thayer — sędzia Sądu Najwyższego Massachusetts, który prowadził rozprawę przeciwko Saccowi i Yanzettiemu (przyp. tłum.).