To czekamy na wyniki czy stawiamy zarzuty?
Nasz Dziennik, 2011-02-21
Z
Witoldem Waszczykowskim, dyplomatą i byłym wiceszefem Biura
Bezpieczeństwa Narodowego, rozmawia Marcin Austyn
Krzysztof
Kwiatkowski, minister sprawiedliwości, zasygnalizował, że w
sprawie katastrofy Tu-154M "istnieje prawna możliwość wydania
postanowienia o postawieniu zarzutów także Rosjanom". Jednak
zaraz dodał, że zadecydują o tym prokuratorzy prowadzący
postępowanie, więc na obecnym etapie trudno wyrażać jednoznaczne
sądy. Jak rozumieć takie wypowiedzi?
-
One przede wszystkim są niezrozumiałe w kontekście linii, jaką
polski rząd obecnie prezentuje. Wielu polityków koalicji, łącznie
z premierem, nie komentuje tej sprawy, mówi: Czekajmy na raport,
niech on będzie nawet później, ale ważne, by był rzetelny,
bardziej obiektywny niż raport MAK. W tym kontekście twierdzenie,
że można by coś zrobić, postawić komuś zarzuty, jest dziwne.
Jednak to nie pierwszy problem, wobec którego rząd nie prezentuje
jednej linii.
Minister
uznał, że i dla niego "najważniejsze ustalenia to te, które
poczyni prokuratura i komisja ministra Millera"...
-
Po co w takim razie te wypowiedzi? Być może wynika to z jego małego
doświadczenia politycznego.
Jednak
fakty są takie, że to raport MAK jest znany opinii międzynarodowej,
i nie oszukujmy się, ale główne śledztwo w sprawie katastrofy
prowadzą Rosjanie. W tej sytuacji polski raport, polskie śledztwo w
ogóle zostaną dostrzeżone?
-
Przede wszystkim obecnie w świecie znany jest tylko raport MAK.
Osobiście widzę ten problem nieco szerzej, jako swego rodzaju
pułapkę, w jaką wpadł polski rząd w relacjach z Rosjanami.
Założono, że trzeba walczyć z "kaczyzmem", i stworzono
do tego całą politykę. W sprawach wschodnich uznano - na długo
przed katastrofą - że trzeba przyjąć politykę pragmatycznego
dogadania się z Rosją. Widzieliśmy, jak za wszelką ceną starano
się ściągnąć Władimira Putina do Polski. Czyniono to w duchu,
że nieważne są realne sukcesy, ale to, że pokażemy, iż możemy
z Rosjanami rozmawiać. Chodziło o to, by ściągnąć prominentnych
polityków rosyjskich do Polski i publicznie się z nimi pokazać -
to uznano za sukces. Takiemu myśleniu w 2009 roku podporządkowana
została cała polska polityka wschodnia. Zabiegano, by premier Putin
pojawił się na Westerplatte, a potem poświęcono temu sprawę
katyńską. Stało się to po tym, jak tylko premier FR pokazał, iż
jest możliwość zorganizowania krótkiej wizyty w Katyniu wspólnie
z Donaldem Tuskiem. Złapano się na ten lep i porzucono pomysł
polskich wspólnych obchodów. W tę samą pułapkę wpadł pod
koniec ubiegłego roku nasz rząd, kiedy już wiadomo było, co
będzie zawierał raport MAK. Nie podjęto stanowczych działań, bo
czekano na wizytę prezydenta FR w Polsce, która znów miała
symbolizować wielki sukces tego rządu. Widać więc, że
postanowiono, iż to kontakty na najwyższych szczeblach będą
uznawane za sukces, i cała reszta działalności była tego
zakładnikiem. Taka postawa miała też przełożenie na samo
śledztwo w sprawie katastrofy, bo jako priorytet obrano to, by nie
zniszczyć dobrej relacji z Rosjanami.
Zeznania
kontrolerów odebrane w ubiegłym tygodniu mogą mieć szczególne
znaczenie dla prac polskiej prokuratury?
-
W tej kwestii jedyną wiarygodną rzeczą, jaką znamy, jest zapis
rozmów z wieży kontroli lotów. Z tego, co usłyszeliśmy, można
wnioskować, że kontrolerzy byli pogubieni, w końcu machnęli ręką
i stwierdzili: róbcie sobie, co chcecie.
Ale
chyba nie sądzi Pan, że po dziewięciu miesiącach kontrolerzy
uderzyli się w piersi i powiedzieli: Tak, to nasza wina?
-
Oczywiście, że nie. Przecież wiemy, że zeznania kontrolerów były
już zmieniane. Nie wiemy, w jakim kierunku idą te trzecie zeznania
- jeśli oczywiście byli to ci sami kontrolerzy, bo nie wiemy, kogo
przesłuchiwali prokuratorzy. W mojej ocenie, nie ulega wątpliwości,
że lot z 10 kwietnia 2010 r. był wojskowy i na lotnisko wojskowe, a
zatem wszystkie procedury, jakim podlegał, były wojskowe - myślę
tu zarówno o samym locie, jak i późniejszym śledztwie. Zdaje się,
że tylko dlatego, by nie urazić Rosjan, zdecydowano się na
przyjęcie reguł cywilnych i oddanie Rosjanom śledztwa zgodnie z tą
procedurą. Niestety, konwencja chicagowska jednoznacznie
uprzywilejowuje państwo, na terenie którego zdarzył się wypadek,
i przyjęcie tych zasad dało Rosjanom możliwość decydowania o
sposobie badania katastrofy. Przecież samolot rozbił się na
terenie FR, samolot był produkcji rosyjskiej, był remontowany w
zakładach na terenie FR. Można było przewidywać, że będą próby
wybielania się strony rosyjskiej.
Wizyta
polskich śledczych w FR spowodowała, że "klimat do współpracy
został odbudowany". Można podzielać radość ministra
sprawiedliwości z tego powodu, mając świadomość, że
prokuratorzy tylko przesłuchali kontrolerów, dostali obietnicę
przekazania akt, ale nie mieli do nich wglądu?
-
Musimy wierzyć na słowo, bo efektów ocieplenia na razie nie
widzimy. Realia są takie, że po zakończeniu badań przez MAK
dowody w postaci czarnych skrzynek i wraku samolotu zostały oddane
prokuraturze FR. Obawiam się, że jeszcze długo możemy ich nie
odzyskać, bo dopóki trwa śledztwo, dowody nie zostaną nam wydane.
Nie widzę też powodów do radości, kiedy strona rosyjska kłamie,
że samolot został pocięty, bo trzeba było wydobyć z niego ciała.
To zostało wykonane w ciągu pierwszej doby po katastrofie, a z
tego, co wiemy, samolot był cięty później.
W
tej sprawie Prokuratura Okręgowa w Warszawie wszczęła
postępowanie. Minister Kwiatkowski sugeruje, by czekać na jej
ustalenia, ale jakie są możliwości polskich prokuratorów w
sytuacji, kiedy nie mamy wraku, a komitet śledczy uznał, że były
to działania konieczne?
-
Mam wrażenie, że polscy prokuratorzy prowadzą to śledztwo "przez
szybę". Nie mamy przecież dostępu do głównych
dowodów.
Minister
sprawiedliwości pytany, czy ICAO może zweryfikować MAK, uznał, że
"decyzja o tym, jakie dalsze kroki będziemy jako rząd
podejmowali na arenie międzynarodowej w celu wyjaśnienia zdarzeń z
10 kwietnia, zapadnie po publikacji raportu komisji ministra Jerzego
Millera". Warto tak długo czekać?
-
Nie. Już dawno sugerowałem, że powinniśmy skorzystać jeśli nie
z ICAO, to z usług grupy niezależnych ekspertów międzynarodowych,
którzy byliby audytorami, doradcami władz Polski. Oni mogliby na
różnych etapach - takich jak np. przekazanie projektu raportu MAK
czy występy ekspertów rosyjskich - dokonać oceny. Nie mielibyśmy
wówczas do czynienia z "polską kontrą", ale niezależną
ekspertyzą czy opinią. Jesteśmy członkami UE, NATO i warto było
- z tytułu wielkiej wagi tej sprawy - poprosić o międzynarodową
pomoc. Być może taka grupa ekspertów mogłaby pracować po cichu,
ale byłaby do dyspozycji, monitorowałaby sytuację i doradzała.
Przecież dobrze jest mieć ekspertyzę od osób, które po pierwsze
znają się na rzeczy, a po wtóre są w stanie dokonać mniej
emocjonalnych ocen.
Jak
Pan ocenia deklaracje, że raport komisji Millera "zapewne
zostanie opublikowany już po pierwszej rocznicy katastrofy"?
-
To bardzo prawdopodobne. Obawiam się, że wiele decyzji będzie
odsuniętych do wyborów, a może i na "po wyborach". Mamy
złe doświadczenia z tym rządem. Wiemy, że w przeszłości wiele
niepokojących informacji było zatrzymanych przed wyborami - np.
przed wyborami samorządowymi nie ujawniano stanu finansów państwa
czy problemów z budową dróg. Dlatego nie wykluczam, że i w tym
przypadku pewne kwestie będą przeciągane.
Dziękuję
za rozmowę.