KAREN KINGSBURY
I
GARY SMALLEY
HISTORIA RODZINY BAXTERÓW 01
OCALENIE 01
OCALENIE
Rozdział 1
Dirk Bennett siedział za kierownicą starej półciężarówki marki Chevrolet i spoglądał na okna drugiego piętra, gdzie znajdowało się mieszkanie jego ukochanej. Zobaczył w oknie dwie postaci; zbliżyły się do siebie i pozostały razem.
Minęła minuta, potem druga. Światło w oknach zgasło.
Dirkowi zadrżały ręce, serce mocno zabiło mu w piersi. Rzucił okiem na leżący na prawym fotelu rewolwer i wzdrygnął się. Co się ze mną dzieje? -pomyślał. Jestem zwykłym, sympatycznym człowiekiem, pochodzę z normalnej rodziny. Ludzie tacy jak ja nie wożą ze sobą broni, nie tkwią w nocy pod oknami dziewczyny, którą odebrał rywal, nie dygoczą z nienawiści do innego mężczyzny.
A może ja zwariowałem?!
Być może to przez te pigułki. Zdaje się, że potrafią zmienić człowieka w szaleńca. Nie, to paranoiczne myślenie - uspokoił się. Takie pigułki nie mogą wpłynąć na ludzką psychikę. To nawet nie sterydy. Trochę inne substancje; w każdym razie działają. W ciągu ostatnich sześciu tygodni udało mi się wypracować pięć kilogramów mięśni. Pięć kilo samych mięśni - odkąd podwoiłem dawkę.
Dirk przycisnął dłonie do czoła i spróbował sobie przypomnieć, co mówił trener, kiedy sprzedawał mu fiolkę pigułek. „Musi pan zażywać odpowiednią ilość. Zbyt mała dawka nic panu nie da. A zbyt duża... "
Za duża dawka mogła wywołać spotęgowany gniew, depresję, irracjonalne zachowanie.
To dlatego cały czas szumi mi w głowie? Od nadmiaru pastylek? Dirk postukał się pięścią w czoło. Niemożliwe! Te pigułki zawierają same naturalne składniki, wszyscy to powtarzają. Połowa chłopaków z uczelni je zażywa, i nikt nie reaguje na nie w taki sposób.
Znowu spojrzał na rewolwer.
Każdy zrobiłby to samo. Nie mam zamiaru robić profesorowi Jacobsowi krzywdy, chcę go tylko nastraszyć. W ten sposób odzyskam Angelę, przecież powinniśmy być razem!
Od początku związku z Angelą Manning wiedział, że to kobieta jego życia. Ona czuła tak samo - zanim poznała profesora. Dirk podniósł spojrzenie na ciemne okna. Co też Angela widzi w tym facecie? Jest co najmniej dziesięć lat starszy od niej, łysieje, nosi szpakowatą brodę, ma brzuszek.
A poza tym jest żonaty.
Dirk widział raz czy dwa na wydziale żonę profesora Jacobsa. Była piękną ciemnowłosą kobietą, wesołą, uśmiechniętą; robiła wrażenie zakochanej w swoim mężu. To bez sensu - żeby taki stary facet jak Jacobs miał dwie cudowne kobiety jednocześnie? Dirk zagryzł wargi. Wkrótce się to zmieni - pomyślał - o ile coś w tej sprawie zrobię.
Spojrzał na zegarek oświetlony poświatą ulicznej latarni. Było już po dziesiątej. Jeśli chcę zaliczyć historię, powinienem pojechać do domu i napisać pracę o generałach wojny secesyjnej - myślał. Praca jest na jutro. Zacisnął zęby, złapał rewolwer i schował go pod fotel.
Będę musiał nastraszyć profesora Jacobsa innym razem.
Nagle, kiedy uruchomił silnik, wpadł na dobry pomysł - pomysł, który sprawił, że jego serce zabiło nadzieją. Może wcale nie będzie trzeba posługiwać się bronią? Może jest lepszy sposób na wystraszenie profesora i nakłonienie go do poniechania zalotów? Odczepi się od mojej dziewczyny.
Ze śmiechem na ustach Dirk ruszył spod domu Angeli.
Dziesięć minut później siedział na podłodze swojego pokoju w akademiku, wpatrując się w numer na jednej z białych stron książki telefonicznej Bloomington.
Kilka ulic dalej profesor Tim Jacobs leżał w łóżku kochanki. Nie spał. Zastanawiał się nad tym, co się z nim działo.
Przyzwyczaił się do poczucia winy i do bezsenności. A teraz dołączyły do nich łzy.
Odkąd zaczął łamać przysięgę małżeńską, zbyt często spędzał czas w łóżku Angeli Manning, zamiast czytać prace studentów czy uczestniczyć w konferencjach naukowych. Angela była chyba najzdolniejszą studentką, jaką miał szczęście uczyć. Prowadził na wydziale dziennikarstwa zajęcia z pisania wiadomości, grupę zaawansowaną. Angela była taka młoda, głowę miała pełną ideałów, a ponadto była dziewczyną tak niezwykłej urody! Tim wiedział, że to coś więcej niż jedynie krótkotrwały romans.
Świadomość stanu rzeczy wzmagała czasem jego poczucie winy do tego stopnia, że niemalże słyszał karcący go głos; nie mógł przezeń spać, nawet kiedy był wyczerpany.
Ów głos nie był słyszalny, a jednak raz za razem wyrywał Tima ze snu. Tim mościł się z lubością przy Angeli, odurzony grzesznymi rozkoszami, o jakich nigdy nawet nie marzył - ale wtem odzywał się nie wiadomo skąd płynący głos:
„Nawróć się! Strzeż się rozpusty. Oto stoję u drzwi twego serca i kołaczę! Nawróć się... "
Profesor Jacobs przewracał się na drugi bok, próbując zasnąć z powrotem. We śnie nie myślał o tym, że jego żona Kari czeka na niego w domu, ufając w jego wierność. Lecz poczucie winy nie dawało mu spokoju. Powracało uparcie, nieubłaganie, nawoływało go do powrotu do domu - mimo że Tim nie odpowiadał na ów niezmordowany głos.
Mimo iż zachowywał się jak człowiek bezwartościowy.
Kolejny raz przewrócił się na drugi bok, starając się nie obudzić Angeli. Wpatrywał się w białą ścianę jej pokoju. Przypomniało mu się nagle, jak Angela Manning po raz pierwszy przyszła do jego gabinetu i wyznała mu swoje uczucia i zamiary.
Rozmawiali kwadrans, kokietując się nawzajem. Ze śmiechem opowiadali sobie o wzajemnym zauroczeniu; jednocześnie Tim skrywał palcami drugiej ręki obrączkę, obracając ją nerwowo.
Kiedy Angela wyszła z gabinetu profesora, pozostał po niej zapach jaśminowych perfum i młodego kobiecego ciała. I jeszcze uczucie gorąca, które wzbudziła jej obecność. Zanim Tim poszedł poprowadzić kolejne zajęcia, siedział przez kilka minut i rozpamiętywał spotkanie z Angelą Manning, rozkoszując się stanem, w który go wprowadziła. Za to gdy późnym popołudniem tego samego dnia wychodził z gabinetu, aby wrócić do domu, jego wzrok spoczął na metalowej tabliczce, którą Kari dała mu w prezencie z okazji pierwszej rocznicy ich ślubu. Na tabliczce wygrawerowany był orzeł w locie oraz słowa, które Tim zdążył dobrze zapamiętać: „Oczy Pana obiegają całą ziemię, by wspierać tych, którzy mają wobec Niego serce szczere".
Owego pamiętnego dnia słowa o służbie Bogu wydały się Timowi surowym, ograniczającym go nakazem. Niewiele myśląc, podniósł tabliczkę, wrzucił ją do pierwszej z brzegu szuflady i wypadł z gabinetu.
Nie wyjął tabliczki aż do dziś.
Zamrugał powiekami. Napis na tej tabliczce nie stoi w zgodzie z tym, jak obecnie żyję - pomyślał. Lepiej nie będę jej wyjmował. Czerpię siłę z czegoś zupełnie innego niż wierna służba Bogu. Coś się zmieniło.
Od gorącej sierpniowej nocy, kiedy Angela i Tim po raz pierwszy ze sobą spali, źródłem energii życiowej Tima stała się jego relacja z Angela, jej obecność. A także oczywiście jego osiągnięcia zawodowe. Tim Jacobs postanowił kiedyś zrobić karierę, wykorzystując swój talent do opisywania faktów. Najpierw doprowadził swoje umiejętności do perfekcji, pracując jako dziennikarz, później zaczął prowadzić zajęcia na Uniwersytecie Stanu Indiana. Co roku kształcił pewną liczbę reporterów, którzy następnie podejmowali pracę w gazetach, przyczyniając się do rozwoju wolnej amerykańskiej prasy. Został szanowanym profesorem, jednocześnie miał własną kolumnę w Indianapolis Star. Stopniowo stawał się znaną w swojej branży postacią.
Tego rodzaju osiągnięcia wpływają na życie człowieka i przydają mu siły.
Dodatkowym źródłem energii Tima Jacobsa była jego absolutna wierność etyce dziennikarskiej, zarówno kiedy sam pisał, jak i wtedy, gdy uczył innych. Przez lata pracy reporterskiej nigdy nie zdradził źródła podawanych przez siebie faktów. Mimo że był praktykującym chrześcijaninem - to znaczy, dawniej był praktykującym - ani razu nie pozwolił, aby wyznawana religia zakłóciła obiektywizm pisanego przez niego tekstu. W zawodzie dziennikarza czy wykładowcy nie ma miejsca na stronniczość. Praca reportera ma największą wartość wtedy, kiedy zachowuje on otwarty umysł, a nie prezentuje odchylenie religijne.
Kari nieraz dyskutowała z Timem o jego poglądach na relacje wiary i dziennikarstwa. Za to Angela w pełni zgadzała się z jego stanowiskiem.
Szanowała wiarę Tima, a jednocześnie podziwiała jego umiejętność zachowywania w sekrecie osobistych przekonań, kiedy pisał artykuł albo prowadził zajęcia. „Nigdy nie wiedzieliśmy, jakie są twoje poglądy na daną sprawę - powiedziała mu, wpatrując się w niego błyszczącymi niebieskimi oczami. Ale zawsze widać, że zależy ci na dobrym dziennikarstwie. Wiadomo, że ty nigdy byś się nie ugiął, nie poddał. Wiesz, jaka to w dzisiejszych czasach rzadkość?"
Tim zdawał sobie sprawę, że jest dla Angeli wzorem. Było oczywiste, że ta dziewczyna go podziwia, wiedział to od dnia, kiedy po zajęciach podeszła do jego biurka i zaproponowała mu wspólny spacer. Była wtedy wiosna, Angela była na pierwszym roku studiów.
„Profesorom nie wolno umawiać się na randki ze studentkami" -powiedział Tim, powstrzymując uśmiech.
Angela patrzyła mu prosto w oczy, wytrącając go z równowagi, kusząc.
„A czy profesorowi wolno zjeść ze studentką lunch?" - spytała.
Zjedli razem lunch. Tydzień później Angela Manning przyszła do gabinetu Jacobsa.
Mijały miesiące, podczas których Tim walczył z pokusą. Rzeczywiście wykładowcom uniwersytetu nie wolno było umawiać się ze studentkami, które aktualnie uczyli. Z drugiej strony uniwersyteckie biuro do spraw etyki i molestowania wydało niegdyś opinię, że nie ma nic złego w niewymuszonej przez żadną ze stron relacji, kiedy wykładowca już oficjalnie przestał uczyć daną osobę.
Tim hamował się więc, flirtując z Angela podczas lunchów, ciesząc się widywaniem jej na zajęciach. Nie przekraczał jednak wyznaczonych granic. Nadeszło lato i Angela pojechała do rodzinnego Bostonu. Tim poczuł wówczas ulgę, osłabło poczucie winy wywołane flirtem. Spróbował nie myśleć o Angeli, skoncentrować się na swoim małżeństwie. Lecz Kari wychodziła na całe dnie, była zbyt zajęta, aby mogli spędzać razem czas. W nocy często bywała zbyt zmęczona, by reagować na jego pieszczoty.
Kiedy nadszedł nowy rok akademicki i Angela powróciła, Tim spojrzał prawdzie w oczy, choć nie był gotów wyznać jej żonie.
Był zakochany w Angeli Manning. Mocno i trwale zakochany. Wiedział, że to niedobrze. Ale jego uczucie do niej było niewątpliwe. Nie potrafił się jej oprzeć, widząc ją, nie był w stanie odmówić sobie spędzania z nią czasu.
Kiedy zdał sobie z tego wszystkiego sprawę, poczucie winy zaczęło go dręczyć.
„Nawróć się... Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć."
Niemy głos wygłaszał mu do ucha cytaty z Biblii. Tim zapamiętał je jeszcze jako chłopiec. Nie czytał ich od lat.
„Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości."
Przynajmniej ostatnia fraza podobała się Timowi. „Mieć życie w obfitości". Czyżby czytanie Biblii albo chodzenie do kościoła w dni wolne od pracy mogło wzbudzać uczucia równające się tym, jakie wywoływała w nim Angela?
Obfitość, pełnia życia?
W tym miejscu Biblia niewątpliwie się myliła. W ramionach Angeli Tim czuł, że czerpie z życia więcej niż kiedykolwiek przedtem. Stopniowo porzucił więc przekonania, które dotąd stanowiły fundament jego moralności -z obecnej perspektywy ów fundament wydawał mu się chwiejny, niemal śmieszny.
Oczywiście od dawna wątpił w niektóre podawane przez Biblię fakty. W stworzenie świata w ciągu sześciu dni. W pływającą po zalanym wodą świecie arkę z setkami zwierząt na pokładzie. W uzdrowienia dokonujące się dzięki kąpieli czy pomazaniu oczu chorego błotem. Tim już dawno uznał, że relacje o nich mają znaczenie symboliczne bądź całkiem pozbawione są sensu.
Ostatnio zaczął stawiać jeszcze bardziej fundamentalne pytania. Czy Bóg naprawdę istnieje? Czy Biblia nie została napisana przez grupę przywódców religijnych, których celem było wpojenie zepsutemu społeczeństwu trwałych zasad moralnych? A jeśli osiągnięcie prawdziwego życia i rzeczywistej prawdy polega na odnalezieniu duchowego partnera? Osoby, której dusza zdaje się idealnie uzupełniać moją własną? Kogoś takiego jak Angela.
Po kilku tygodniach od momentu, w którym profesor Jacobs zaczął sypiać z Angelą, jego pytania na tematy religijne zamieniły się w twierdzenia. Aż ostatnio poczuł się gotów całkowicie odrzucić swoją tradycję religijną, jak niepotrzebną protezę; gotów w pełni chłonąć nowe prawdziwe życie, nową miłość.
Nie czuł się natomiast przygotowany do tego, żeby powiedzieć o wszystkim żonie, i stąd brały się jego rozterki. Wiedział, że jedynym uczciwym zachowaniem będzie powiadomienie jej o swoim romansie. Jednak każdego wieczoru, gdy Kari witała go w drzwiach, Tim nie był w stanie spojrzeć jej w oczy i wyznać prawdy. Powiedzieć, że chce się rozwieść. Że kocha inną kobietę - a dokładniej, pewną studentkę.
Nie potrzebował pomocy psychologa, żeby zorientować się, dlaczego poczucie winy dręczy go całe dnie, a nocami nie pozwala spać. Łatwo doszedł też do przekonania, że glos szepczący cytaty z Pisma Świętego jest wytworem jego wyobraźni, procesów zachodzących w jego mózgu czy też manifestacją naderaktywnego sumienia.
Postanowił nie skupiać się na poczuciu winy. Z czasem minie. Przestanie mu dokuczać, kiedy Tim opuści Kari. Podwójne życie jest źródłem silnego stresu. Ustaną i głosy, przez które chwilowo Tim prawie w ogóle nie sypiał.
Jego ogólne samopoczucie zmieniło się. Od wielu tygodni budził się z poczuciem winy, słysząc powtarzane z uporem i spokojem słowa o prawdzie i skrusze.
Zaś ostatnio budził się z czymś jeszcze. Z płaczem.
Myślał o tym wszystkim po kolei i nagle zorientował się, że znowu po jego policzkach ściekają łzy. Z pozoru pogrążony w spokojnym śnie u boku kobiety, która owładnęła jego sercem i zmysłami, szanowany profesor i znakomity publicysta Tim Jacobs budził się nagle ze łzami w oczach.
Płakał cicho, jak gdyby ktoś umarł.
Zamrugał powiekami, żeby wyraźniej widzieć, i nagle zdał sobie sprawę, że rzeczywiście ktoś przestał istnieć. On sam.
Dyskretnie, bez hałasu, powstrzymał łkanie, otarł łzy... Lecz nie wyparło to smutku z jego duszy, smutku tak głębokiego i prawdziwego, że Tim odczuwał psychiczny ból. Poczuł się, jakby ktoś otworzył mu nagle oczy - zobaczył siebie z przeszłości: wierzącego w ideały chłopca, pełnego energii nastolatka, pobożnego studenta, pracowitego dziennikarza, romantycznego pana młodego. I wiernego męża. Ten właśnie człowiek umarł.
Jego zdrada stała się jak gdyby ostatnią, śmiertelną kulą, która zabiła to, co jeszcze zostało z dawnego Tima Jacobsa.
Leżał w ciemności, przy skulonej, pogrążonej we śnie Angeli, czując, że jego smutek pogłębia się coraz bardziej. Płakał z powodu Kari, cudownej młodej kobiety, której zaprzysiągł miłość do końca życia. I z powodu dzieci, których nigdy nie będą mieli. I przez to, że nie zestarzeją się razem.
Przełknął z trudem ślinę i znowu przetarł oczy. Skąd wzięły się w nim tak gwałtowne emocje? Wszak jego miłość do Kari ostygła na długo przed poznaniem Angeli. A jednak Kari pozostawała jego żoną. Ogromnie pragnął być z Angela, lecz Kari zasługiwała na lepsze traktowanie.
Dlaczego dopuściłem do tego, żeby sprawy przybrały tak zły obrót? Co się ze mną stało? Kim teraz jestem? - myślał.
Odpowiedzi nasunęły mu się równie szybko jak pytania. Były bardzo przykre. Poczuł nieprzyjemny ucisk w okolicy serca. Wydawało mu się, że jest silnym, inteligentnym, panującym nad życiem człowiekiem, a tymczasem ogarnął go taki smutek, że czuł się bliski szaleństwa, zwykle w takich chwilach słyszał głos sumienia, który mówił mu, że zawsze może okazać skruchę i uzyskać przebaczenie, jeśli tylko o nie poprosi.
Lecz w tej chwili wtopiony w poduszkę Angeli, Tim, po raz pierwszy opłakując w milczeniu człowieka, jakim niegdyś był, małżeństwo, które miał obrócić w perzynę, wreszcie fakt, iż nie miał zamiaru zmienić postępowania, zrozumiał coś, co było dla niego jeszcze boleśniejsze niż wszystkie te rzeczy razem wzięte.
Słowa na podarowanej mu dawno temu przez Kari tabliczce były prawdziwe. Bez Boga wcale nie był tak silny, jak mu się zdawało. To dlatego ostatnio często płakał. Nawiązując romans z Angelą Manning, zupełnie nie spodziewał się tego, że jego stwardniałe serce stanie się kruche i... pęknie na pół.
Rozdział 2
Tego wieczoru, kiedy Kari Baxter Jacobs zmywała makijaż, zadzwonił telefon. Odłożyła wacik i szybko osuszyła twarz ręcznikiem.
Niebo nad Bloomington było czyste i piękne. Właśnie takie noce inspirują artystów, którzy malują pejzaże pełne łagodnych, oświetlonych księżycem wzgórz i pól. Kari cieszyła się z nadejścia jesieni. Ostatnio oboje z Timem byli bardzo zapracowani; często czuła się zmęczona i była w nienajlepszej kondycji fizycznej. Krótsze dni i zmieniające kolory liście kojarzyły jej się z nadejściem spokojniejszych miesięcy, długich wieczorów, kiedy będą mogli z Timem rozmawiać. Chciała omówić z nim pomysł, który narodził się w niej już przed kilkoma miesiącami.
Myślała o tym, aby pomagać innym małżeństwom.
Nie chodziło o zajęcie w pełnym wymiarze godzin ani takie, któremu trzeba by się całkowicie poświęcić. Przyszło jej po prostu na myśl, żeby zorganizować na przykład odbywające się raz w tygodniu spotkania dla małżonków, którzy pragną bardziej zbliżyć się do Boga i siebie nawzajem. Dla ludzi podobnych do niej i...
Odebrała telefon. Pewnie to Tim dzwonił, żeby dać o sobie znać. Wyjechał na konferencję do miejscowości odległej o trzy godziny jazdy samochodem i miał wrócić dopiero w niedzielę po południu.
- Halo - odezwała się, przysiadając na skraju łóżka. Spojrzała na zegar. Było wpół do jedenastej. Mniej więcej o tej porze Tim zwykle dzwonił, kiedy nie było go w domu.
Zamiast jego głosu Kari usłyszała tylko czyjś oddech. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy to pomyłka. - Tim?
- Eee... - zająknął się jakiś młody mężczyzna. Uśmiech Kari znikł. To raczej nie akwizytor - pomyślała - profesjonalista w taki sposób nie zaczyna. Poza tym w głosie rozmówcy od razu można było rozpoznać napięcie. Bał się czegoś. Och... Kari przewróciła oczami. Pewnie jakiś żartowniś. Już miała odłożyć słuchawkę, kiedy chłopak odchrząknął i powiedział: - Proszę pani, mam pani coś do powiedzenia.
Kari przestała na chwilę oddychać. Nie ma się czego obawiać - uspokoiła się zaraz - przecież Tim bezpiecznie dotarł do hotelu wczoraj wieczorem. Rano rozmawiałam z mamą, rodzice i rodzeństwo byli zdrowi... Kari wypuściła powietrze i opanowała głos. - Czy pan coś reklamuje? - spytała.
- Nie - odpowiedział natychmiast mężczyzna. - Muszę pani coś powiedzieć.
Kari westchnęła, zastanawiając się, o co może chodzić. Jej oddech przyspieszył.
- Jestem zajęta - ponagliła, bezwiednie opuszczając wolną rękę i bębniąc palcami w blat. - Proszę mówić.
- Nie mogę powiedzieć, jak się nazywam. - Rozmówca wziął głęboki oddech. Był pełen niepokoju. - Ale to, co powiem, jest prawdą; może pani ją zweryfikować.
O czym on mówi? - dziwiła się Kari. I dlaczego nie chce się przedstawić? Co właściwie ma do powiedzenia? Zdenerwowała się.
- O co panu chodzi?
Odetchnąwszy jeszcze raz, mężczyzna wypalił:
- Pani mąż ma romans.
Kari poczuła skurcz żołądka; zamrugała powiekami i wydobyła z siebie drwiący odgłos.
- Co pan wygaduje? - rzuciła. Bezczelny typ dzwoni do mojego domu i rzuca mi w twarz tego rodzaju kłamstwo! Bo przecież to nie może być... - Nie zna pan mojego męża.
- Pani chyba też go nie zna - odpowiedział rozmówca.
- Pomyślałem, że zasługuje pani na prawdę. Muszę kończyć.
- Zaraz! - Kari poczuła przypływ adrenaliny, serce w jej piersi zaczęło bić bardzo mocno. Wydawało jej się przez chwilę, że spada w jakąś straszliwą otchłań. Potrząsnęła głową i spróbowała ocenić sytuację. Chłopak musiał kłamać. Tim był w Gary, na konferencji dotyczącej wolności prasy. Wcale nie chciał tam jechać, tak mówił poprzedniego dnia, przed odjazdem.
Zamknęła oczy, jej serce na moment zamarło. „Nienawidzę tych konferencji, ale muszę na nie jeździć, kochanie - powiedział Tim. - Władze uczelni oczekują tego ode mnie." Mówił poważnym tonem, patrząc przekonująco.
Kari poszukała w szufladzie nocnego stolika notesu i długopisu. Ręce jej drżały. To niemożliwe! - myślała. To nie dzieje się naprawdę! To kłamstwo...
- Dlaczego... - odezwała się cichym, bezbarwnym głosem, jak gdyby wiadomość zgasiła w niej całą radość życia.
- Dlaczego miałabym panu wierzyć? - dokończyła, z trudem dobierając słowa.
Młody mężczyzna zawahał się.
- Powiedzmy, że robię przysługę zarówno pani, jak i sobie samemu. Pani mąż jest niedaleko kampusu uniwersyteckiego, w apartamentowcu Silverlake. W każdym razie był tam zeszłego wieczoru i przypuszczam, że dzisiaj także się tam znajduje. Przebywa w mieszkaniu Angeli Manning, studentki dziennikarstwa na uniwersytecie stanowym... I jak, czy wierzy mi pani? Kari pokręciła głową, powoli, potem szybciej.
- Nie, nie, nie wierzę. - Do jej oczu napłynęły łzy, uczucie spadania wzmogło się. - Pan... pan na pewno pomylił go z kimś innym.
- Niech pani słucha - zniecierpliwił się rozmówca. - Mówię o profesorze Timie Jacobsie. To pani mąż, prawda?
Oczy Kari rozszerzyły się, jej żołądek chwycił kolejny skurcz. Puściła słuchawkę, jakby zaczęła ją nagle parzyć. A potem pobiegła do łazienki i przyklęknęła przed sedesem. Wymiotowała tak długo, aż nie zostało w niej nic. Ani w żołądku, ani w sercu. Wreszcie, słaba i drżąca od stóp do głów, podniosła się z trudem, otarła usta papierem toaletowym i pomyślała: To chyba nie może być prawda. Nic nic wskazywało na to, żeby...
Wtedy przypomniała sobie kilka szczegółów. Jesienią często zdarzały się konferencje, w których Tim brał udział, ale ten rok był pod tym względem najgorszy. W ciągu ostatnich miesięcy Tim spędził poza domem tyle weekendów, że musiała zastanowić się, ile ich było. Cztery? Pięć?
Znów poczuła silne mdłości, ale powstrzymała je. Czy to możliwe, że jej życie zatrzymało się nagle w biegu.
Przejrzała się w lustrze i potrząsnęła głową.
- To pomyłka - szepnęła. - To musi być pomyłka. -Uprzednio upięte włosy rozsypały jej się w nieładzie wokół twarzy. Odgarnęła je pojedynczym ruchem i obejrzała dokładnie swoje oczy i kąciki ust. Nie widziała żadnych zmarszczek, nawet po usunięciu grubej warstwy makijażu, jaką tego dnia nałożono jej na sesję zdjęciową. Pracowała w niepełnym wymiarze godzin jako fotomodelka, pozowała do zdjęć do gazetek reklamowych centrów handlowych. Właśnie wróciła z sesji reklamy odzieży wieczorowej. Solidny makijaż jest w takich wypadkach niezbędny. W każdym razie bez niego wyglądała nawet na mniej niż jej dwadzieścia osiem lat.
Przyjrzała się badawczo swoim policzkom i brodzie, naciągnęła z tyłu luźną koszulkę, żeby ocenić swoją figurę. Hm, być może w ciągu ostatnich miesięcy odrobinę przytyła, ale nie tyle, aby zaprzestano wybierać ją do zdjęć, a już z pewnością nie tyle, żeby...
Zamknęła oczy i przypomniała sobie wyraz twarzy Tima, kiedy mówił jej, że wygląda cudownie, że nigdy nie ma jej dość. Mawiał tak od zawsze, od roku, w którym kończyła studia na Uniwersytecie Stanu Indiana - to wtedy ona i Ryan Taylor wreszcie zgodnie postanowili się rozstać.
Ryan... Teraz Kari przypomniała sobie jego.
Pokręciła głową. Akurat tego ranka usłyszała, że Ryan Taylor wrócił do Clear Creek i dostał pracę nauczyciela wychowania fizycznego w miejscowym liceum.
Nie jedź tam, Kari! - przykazała sobie. Lepiej było nie rozbudzać wspomnień o jej dawnym chłopaku. A już szczególnie w tej chwili gdy stan jej małżeństwa, cała jej sytuacja życiowa, zależały od tego, czy wiadomość, jaką przekazano jej właśnie przez telefon, była prawdziwa.
Otworzyła oczy, jeszcze raz spojrzała w lustro, jak gdyby mogła wyczytać z niego prawdę. Czy rzeczywiście Tim ma kogoś jeszcze? Czy spotyka się z kimś potajemnie? - myślała, czując kolejny skurcz żołądka. To niemożliwe. Tim, w latach liceum przewodniczący szkolnego klubu Young Life. Obecny przewodniczący uczelnianego Stowarzyszenia Chrześcijańskich Sportowców. Dawny organizator studenckich spotkań, na których wspólnie studiowano
Biblię.
Tim nigdy by jej nie zdradził. Raczej nie... Kari przypomniała sobie o usłyszanym przed chwilą w słuchawce głosie. Był tylko jeden sposób na poznanie prawdy. Zamknęła oczy i pomodliła się o siłę.
Boże, jesteś tam?
„Nie lękaj się. Zaspokoję każdą twoją potrzebę."
Usłyszała te słowa przez radio, gdy wracała samochodem z sesji. Wówczas nie zwróciła na nie szczególnej uwagi. W końcu w tamtej chwili niczego się nie bała ani nie potrzebowała. Cieszyła się życiem - miała wspaniałą rodzinę, wspaniały Kościół, wspaniałą pracę, wspaniałego męża...
Tak było do chwili, kiedy odebrała telefon.
Z bijącym mocno sercem, próbowała zdusić narastający niepokój.
„Nie lękaj się... "
Ta ostatnia myśl trwała w niej przez chwilę. Boże, chcę tylko tego, żeby ten człowiek się mylił. Kocham Tima, naprawdę. Pomóż mi zrozumieć, co się dzieje.
„Nie lękaj się... "
Ogarnęły ją spokój, ciepło i pewność, poczuła, jak rozluźniają się jej mięśnie szyi. To wszystko na pewno było pomyłką albo złośliwym żartem. Musiało być.
Z pokoju naprzeciw dobiegało buczenie pozostawionego samemu sobie telefonu. Kari wróciła do sypialni i odłożyła słuchawkę. Drżały jej ręce i nogi, bolał ją brzuch. Jej myśli pochłonęła seria możliwych wyjaśnień sytuacji, analizowała je kolejno, stopniowo odczuwając z powrotem coraz silniejszy lęk. Czy Tim naprawdę był na konferencji? Czy brał udział w konferencjach w tamte, minione weekendy? Jeśli nie, gdzie był?...
Wtedy przypomniało jej się, że Tim zapisał dla niej na karteczce, dokąd jedzie. Gdzie ją położył? Całowali się na pożegnanie, to było w kuchni. Kari zbiegła na parter i przeszukała blat, na którym leżały stosy dokumentów i listów; rozglądała się desperacko za kartką pokrytą pismem Tima. Nie czytała jej wcześniej dokładnie, ponieważ zawarte na niej informacje nie były jej do niczego potrzebne. Tim telefonował poprzedniego dnia, była pewna, że dziś znów się odezwie.
- Gdzie jesteś?... - mruknęła, niechcący przewracając stos czasopism. W końcu zobaczyła żółtą karteczkę z nazwą hotelu i numerem telefonu.
Niewiele myśląc, podniosła słuchawkę i wystukała numer.
- Hotel Marriott, Gary, stan Indiana. Przełknęła ślinę. -Tak... Chciałabym... muszę porozmawiać z panem Timem Jacobsem. Zatrzymał się u państwa.
- Chwileczkę. Boże, niech tam będzie!
- Przykro mi - odezwał się po chwili głos recepcjonisty - ale nie ma u nas gościa o tym nazwisku.
Kari poczuła się, jakby dostała kopniaka w brzuch. Znów czuła, że spada, musiała złapać się blatu.
- Pan Jacobs przyjechał na konferencję „Wolność prasy".
- Chwileczkę. - Dało się słyszeć przesuwanie papierów.
- Mamy w ten weekend w hotelu cztery konferencje, ale żadna z nich nie dotyczy prasy. Może chodzi o konferencję szefów kuchni z Środkowego Zachodu?
Kari pokręciła głową, jej oczy błyskawicznie zalały łzy.
- Nie. Najwidoczniej pomyliłam hotele.
Krew odpłynęła jej z twarzy. Odłożyła słuchawkę, ogarnięta przerażającymi myślami. Jej serce tłukło się tak, że bała się, iż umrze. Z trudem łapiąc oddech, zakryła twarz dłońmi i próbowała wymyślić sensowne wyjaśnienie sytuacji. Może Tim omyłkowo podał jej informacje dotyczące poprzedniej konferencji? Albo następnej? Albo jego sekretarka podała mu adres i telefon niewłaściwego hotelu? Musiał być jakiś powód, z którego Tima tam nie było, jakikolwiek.
Otworzyła oczy, zdając sobie sprawę, że jest tylko jeden sposób na poznanie prawdy.
- Cóż - mruknęła. Wziąwszy głęboki oddech, sięgnęła po kluczyki do samochodu. Mieszkała w Bloomington od urodzenia i całe lata odwiedzała znajomych mieszkających na osiedlach wokół uniwersytetu.
Dziesięć minut później skręciła w South Mapie i skierowała się ku apartamentowcowi Silverlake. Poszukała wzrokiem czarnego lexusa Tima, ale nie zobaczyła go. Tempo bicia jej serca odrobinę zmalało. Młody mężczyzna, który do niej zatelefonował, dopuścił się okrutnego żartu. Wszystko można było wyjaśnić. Tim znajdował się w Gary, a nie...
Zaparło jej dech - przed sobą, po prawej stronie ulicy, pod latarnią, zobaczyła znajomy ciemny kształt. Boże, nie! Nie! Przyspieszyła odrobinę i zobaczyła czarnego lexusa, takiego samego jak ten, którym jeździł Tim.
Mnóstwo ludzi ma lexusy - pocieszała się. Mnóstwo. Tablica rejestracyjna... Mogła się upewnić jedynie odczytując numer rejestracyjny samochodu.
Przed dwoma laty Kari brała udział w serii sesji zdjęciowych, dzięki którym mogła sprawić Timowi na urodziny niespodziankę - samochód jego marzeń. Włącznie ze spersonalizowanymi tablicami rejestracyjnymi. Zatrzymała się za lexusem, reflektory jej samochodu oświetlały wyraźnie tablicę z napisem, który kiedyś sama wybrała: „WRITE2U"."
Jej policzki oblało gorąco, nie była nawet w stanie wziąć głębokiego oddechu. Po jej twarzy pociekły łzy, zacisnęła pięści. A więc to prawda!
Miniona godzina zdawała jej się złym snem, z którego desperacko pragnęła się obudzić. Odkąd poznała Tima, ani razu nie przyszło jej na myśl, że może on być w stanie robić coś takiego - okłamywać ją, zdradzać...
W głowie Kari kłębiły się myśli. Mogła zaparkować i chodzić od mieszkania do mieszkania, aż znajdzie męża. Mogła wrócić do domu i poszukać przez telefon adwokata. Łzy płynęły coraz szybciej, poczuła narastającą panikę. Przed jej oczami zaczęły pojawiać się ciemne plamki -czyżby to od zbyt szybkiego oddechu?
A może mimo wszystko istniało wyjaśnienie całej sytuacji? Gdyby okazało się, że Tim pomaga komuś znajomemu albo spotkał się z innym pracownikiem uczelni... A może pojechał do Gary razem z kimś innym, kto mieszka tutaj?
W głowie Kari narodził się pomysł, który przerwał rozpędzony bieg jej myśli. Zaparkowała, podeszła do samochodu Tima i wpadła na niego ze złością.
Natychmiast odezwał się przeraźliwy alarm, odbijając się echem od frontowej ściany budynku. Wróciła do swojego samochodu, wsiadła i czekała.
Tim, niech cię tu nie będzie! - błagała w myślach męża. Proszę cię... Niech okaże się, że z jakiegoś powodu...
Wpatrywała się w wejście do apartamentowca, podczas gdy alarm wył. Minęła minuta, potem druga. Wreszcie drzwi budynku otworzyły się i -wyszedł. On, Tim, człowiek, któremu Kari ufała całym sercem.
Miał na sobie dres, jego włosy były w nieładzie. Kari poczuła ścisk w gardle. Jak on mógł? Jak on mógł tak ją okłamywać?
Patrzyła, jak Tim biegnie truchtem ku ulicy, celuje kluczykami w lexusa, naciska przycisk. Alarm ucichł. Tim zaczął się rozglądać. Zanim zdążył się odwrócić, otworzyła drzwi i wysiadła.
Nagły ruch zwrócił jego uwagę i ich oczy spotkały się. Patrzył na nią z odległości piętnastu metrów, z szeroko otwartymi ustami. Wydawało się, że trwa to godzinę. Tim pobladł.
- Kari... - Zrobił dwa kroki naprzód i zatrzymał się.
Kari miała ochotę wymierzyć mu policzek, kopnąć go albo błagać, żeby wrócił z nią do domu i powiedział, że to wszystko jedna wielka pomyłka. Nie była jednak w stanie ścierpieć jego widoku - dowody jego zdrady były zbyt oczywiste. Omal nie opadła na maskę samochodu i nie zaczęła płakać, ale nie miała siły nawet na to. Usiadła z powrotem za kierownicą i uruchomiła silnik, mimo że jej pole widzenia zakłócały łzy.
Stało się coś niewyobrażalnego, coś, co nie mogło przydarzyć się jej. Zdawało jej się, że wcieliła się w nie swoją rolę. Oddychając ciężko i mechanicznie prowadząc, dotarła do domu. Zastanawiała się, czy nie pojechać do rodziców albo którejś z trzech sióstr, wszyscy mieszkali w odległości kilku minut jazdy. Pomyślała jednak, że jeszcze zdąży. Chwilowo potrzebowała pobyć sama, musiała jakimś sposobem przyjąć cios, który ją spotkał, przeżyć tę straszną chwilę, oswoić się stopniowo z niezaprzeczalnymi faktami.
Tim miał romans. Ze studentką.
Przemierzyła garaż, ciągnąc nogę za nogą, weszła do mieszkania i z płaczem rzuciła się na kanapę. Nie płakała w taki sposób po rozstaniu się z Ryanem, ani nawet kiedy niedługo po ślubie, spodziewając się pierwszego dziecka, poroniła.
Tym razem z jej piersi dobywało się głębokie łkanie; nawet nie zdawała sobie sprawy, że może tak się czuć. Przeżywać pustkę odartą ze słów i myśli, poza jednym, krótkim, rozdzierającym pytaniem: dlaczego?
Dlaczego tak się stało? Co poszło nam źle? Wiedziała, że wciąż jest dla Tima pociągająca. O co zatem chodziło? Spróbowała wyobrazić sobie z jakiego powodu mogła przestać mu wystarczać.
Nagle wpadła na pomysł. Ta studentka z pewnością jest bardziej inteligentna, to typ naukowca - mówi bogatszym językiem. Musi chodzić o to. Przecież Tim raz po raz opowiadał po przyjściu do domu o różnych studentach czy studentkach. Pokazywał jej fragmenty pisanych przez nich artykułów, zachowując się tak, jakby zdolność do zręcznego układania słów była największym talentem, jakim człowiek może być obdarzony.
Przypomniało jej się, jak wybrali się z Timem na uczelniane przyjęcie. Miała wówczas jedną z pierwszych okazji zapoznania się ze środowiskiem uniwersyteckim. Czuła się podekscytowana - stali z Timem w kręgu inteligentnych, zdolnych ludzi. W pewnej chwili rozmowa zeszła na książki. Dziekan wydziału dziennikarstwa rozprawiał przez chwilę o przemówieniu pewnego polityka z Waszyngtonu, następnie kobieta, z którą Kari zdążyła zamienić wcześniej kilka słów, wspomniała o swoim ulubionym zbiorze poezji południowoamerykańskiej. W7tedy wysoka przygarbiona kobieta po lewej nachyliła się nad Kari i z troską w głosie spytała, co ona lubi czytać.
Kari skinęła głową w podzięce.
„Wszystko Johna Grishama - odpowiedziała zgodnie z prawdą. -Najbardziej podoba mi się Firma."
Cisza, jaka zapadła po jej słowach, zdawała się trwać całą wieczność. Dziekan wydziału Tima uniósł w zdumieniu brwi. Wysoka kobieta wykrzywiła usta w niezręcznym, niemal pogardliwym uśmiechu. Wielbicielka poezji zamarła, a potem roześmiała się, jak gdyby zrozumiała nagle, że Kari zażartowała. Rozglądający się niepewnie starszy człowiek podrapał się w głowę i mruknął:
„Grisham... Chyba o nim nie słyszałem... Czy to ten autor z Iowa, który napisał analizę literatury korporacyjnej?"
Kari już nie słuchała. Zobaczyła wyraz twarzy Tima - widać było, że jest rozdrażniony, a jednocześnie próbuje nie dać tego po sobie poznać. Objął ją i przytulił, patrząc śmiało na pozostałych, jak gdyby chciał powiedzieć: „I co z tego, przynajmniej jest piękna".
Wznowiono rozmowę, ale tamten moment zapadł Kari w pamięć. Bez wątpienia Tim poczuł się zawstydzony, wolałby, żeby Kari była błyskotliwa, inteligentna i oczytana, jak żony pozostałych wykładowców. Na pewno dlatego widywał się z kimś innym. Ta studentka musiała być wybitna i wysławiać się w sposób, w jaki Kari nie potrafiła.
I co z tego, jeśli nawet jestem piękna? W ostatecznym rozrachunku okazało się to niewystarczające, żeby zatrzymać przy sobie Ryana Taylora. I Tima.
Nasunęły jej się inne wspomnienia, wspomnienia chwil, kiedy w obecności Tima czuła się prostaczką, człowiekiem gorszego gatunku. Czy to nie dlatego tyle czasu spędzała w pracy albo przy kościele, pomagając w różnych przedsięwzięciach? Czy nie dlatego zapisała się do klubu książki oraz została przewodniczką po muzeum? Pragnęła, aby Tim uważał ją za kogoś więcej niż jedynie ozdobę. Aby był z niej dumny.
To wszystko było takie niesprawiedliwe. Kochała Tima całym sercem, chciała do końca życia być jego żoną. Czy to nie wystarcza?
Mijały długie godziny, Tim nie wracał. Kari nie dziwiła się. Cóż mógłby powiedzieć? Co zostało mu do powiedzenia?
W końcu łzy przestały płynąć. Kari usiadła. Czuła, że ma spuchnięte gardło. Z wysiłkiem wzięła głęboki oddech, wytarła nos i popatrzyła przez okno na mroczne niebo. Jak to możliwe, że jeszcze poprzedniego dnia uważała swój związek z Timem za świetlany przykład małżeńskiej miłości? Co się stało? Nawet jeśli ta studentka miała w sobie coś, czego Kari nie była w stanie Timowi ofiarować, dlaczego tak łatwo było mu oddalić się od wszystkiego, co ich łączyło, odejść od złożonych jej obietnic?
Zacisnęła pięści. Jeżeli rzeczywiście było mu łatwo, niech sobie odejdzie.
- Idiota - szepnęła przez zęby. - Mieliśmy wszystko, czego potrzeba do szczęścia, a ty to odrzuciłeś.
Nie usłyszała żadnej odpowiedzi, zamknęła więc ze złością oczy, w poczuciu porażki.
Gdzie się podziały uspokajające podpowiedzi Boga? Gdzie się w ogóle podział Bóg?
Kari zamrugała powiekami i westchnęła głęboko, znając odpowiedź na postawione pytania. Bóg nie znikł z powodu romansu Tima. Nawet w tej chwili, kiedy z trudem oddychała, ponieważ jej świat wywrócił się do góry nogami, Bóg jej nie opuścił. Nigdy tego nie zrobi. Jakoś pomoże jej i 'Firnowi poradzić sobie z ich wielkim problemem - choć na razie brało ją obrzydzenie na samą myśl o tym.
Tak, ostatecznie uda się wszystko naprawić. Tim wróci do domu i przeprosi, a potem zasięgną porad specjalisty, podobnie jak zrobiło kilka jej przyjaciółek, których małżeństwa były zagrożone. Jeśli się postarają, uratują swój związek. Czyż świadomość, że z pomocą Boga wszystko jest możliwe, nie była fundamentem wszystkiego, w co Kari wierzyła?
Mimo to myśl, że jest żoną mężczyzny, który okazał się zdolny okłamywać ją i zdradzać, była dla niej bolesna niczym wyrok dożywotniego więzienia. Bóg mógł naprawić jej relację z Timem, ale wiedziała, że po dzisiejszym dniu już nigdy nie będzie taką samą kobietą. Znowu zapiekły ją oczy i poczuła łzy, wszechogarniający smutek zdawał się przytłaczać ją, otaczać jak żałobny kir.
Podciągnęła kolana pod brodę i pomyślała o kobiecie, którą była jeszcze tego samego dnia o poranku. Szczęśliwej, pełnej ideałów, ufnej, pewnej, że w jej małżeństwie wszystko układa się znakomicie. Ufała Timowi z założenia, tak bardzo, że była nawet gotowa zorganizować z nim spotkania formacyjne dla innych małżeństw. Nie dotarł do niej żaden ostrzegawczy sygnał. Była wprawdzie ostatnio bardzo zajęta, ale któż nie był? Tim nigdy nie miał do niej o to pretensji.
W końcu niebo powoli zaczęło się rozjaśniać. Kari wciąż opłakiwała kobietę, jaką była dotąd i jaką już nigdy nie będzie.
Kobietę, która swój ostatni oddech zaczerpnęła poprzedniego dnia o dwudziestej drugiej trzydzieści.
W domu Baxterów było ciepło od płomieni świec o waniliowym zapachu i od świeżo uprażonej kukurydzy. Baxterowie mieszkali w Clear Creek, jednym z przedmieść Bloomington, w wielkim domu w stylu wiktoriańskim. Dallas Cowboys wygrali właśnie zacięty mecz. John Baxter wyłączył telewizor i popatrzył na żonę. Już od ponad trzydziestu lat byli z Elizabeth małżeństwem. Wciąż pozostawała piękna, ale John widział w niej o wiele więcej. Miała w sobie nieuchwytny czar i elegancję, jakich nie sposób się nauczyć.
Ekran wygasł, ale John nie spieszył się ze wstawaniem. Odchował pięcioro dzieci, więc cisza była dla niego czymś wspaniałym. Przesunął kciukiem po delikatnej dłoni Elizabeth, napawając się jej obecnością.
Boże, jesteś dla mnie taki dobry... Dziękuję, że pozwoliłeś, aby żyła. Dziękuję Ci - pomodlił się z wdzięcznością.
Świadomość Bożej opieki sprawiła, że się uśmiechnął. John Baxter był silną osobowością. Miał pięćdziesiąt siedem lat i wspaniałą żonę - swoją najlepszą przyjaciółkę. Miał pewność, że kiedy wybije jego godzina, będzie mógł cieszyć się wiecznym życiem u boku ukochanych najbliższych, w miejscu, z którego wszelkie ziemskie dobra będą wydawać się marnościami.
Trudno o lepszą sytuację życiową.
John zamierzał właśnie to powiedzieć, kiedy Elizabeth westchnęła z troską, wstała i powoli podeszła do stojących na kominku fotografii ich dzieci, całej piątki - Brooke'a, Kari, Ashley, Erin i Luke'a. Zdjęcia były ustawione w kolejności według dat urodzenia dzieci.
Po kilku minutach otarła dwie nieme łzy. John zasmucił się i podszedł do niej.
- O kim myślisz? - spytał, obejmując żonę. Elizabeth starła jeszcze jedną łzę i wydała nieokreślony
odgłos, coś pomiędzy śmiechem a łkaniem.
- O Kari.
John popatrzył na zdjęcie swojej drugiej córki.
- Martwię się o nią i Tima - wyjaśniła Elizabeth, opierając głowę na jego ramieniu. Dostała gęsiej skórki.
- Rozmawiałaś z nią? - John pogładził żonę po plecach.
- Dziś rano. Zanim pojechała na sesję.
- Co mówiła? - Patrzył jej w oczy, próbując ją uspokoić.
- Wszystko w porządku. - Po policzku Elizabeth spłynęła kolejna łza. - Być może tylko ja to widzę, ale coś jest nie tak. Ostatnio patrzy takim wzrokiem, jakby myślał o czymś innym, nigdy nie ma czasu na rodzinne obiady. -Zrobiła pauzę. - Znowu wyjechał.
John milczał. Popatrzył tylko ponownie na podobiznę córki. I w pewnej chwili zaczął o niej myśleć nie jako o pewnej siebie młodej mężatce mieszkającej w pobliskim Bloomington, ale jako o zaniepokojonej nastolatce, rozważającej na głos, dlaczego Ryan Taylor nie telefonuje.
„Tato, czy modlisz się za mnie co wieczór?" Słyszał w myśli te słowa równie wyraźnie jak owego dawnego dnia, kiedy zostały wypowiedziane dziewczęcym głosem jego ukochanej Kari. Zamknął oczy i poddał się wspomnieniom. ..Oczywiście" - odpowiedział wtedy, ujmując dłonie córki, starając się napełnić ją spokojem.
„Czy kiedy dorosnę i wyjdę za mąż, ciągle będziesz się za mnie modlił? -Oczy Kari zwilgotniały, zadrżała jej broda. - Zawsze będę potrzebować twojej modlitwy, tato."
Czy i teraz Kari była zaniepokojona? Czy między nią a Timem działo się coś złego, coś, z czego żadne z nich nie zdawało sobie sprawy? Elizabeth zawsze błyskawicznie dostrzegała potrzeby swoich dzieci, nieraz wcześniej niż one same zdołały je rozpoznać.
- Rozumiem - szepnął John, łagodnie, krzepiąco ściskając jej ramię. -Pomódlmy się.
Skinęła głową. Złączyli dłonie, skłonili głowy i polecili los córki Bogu, do którego należała.
Nawet jeśli nie miała żadnych problemów.
Rozdział 3
Tim Jacobs marzył o tym, żeby już mieć za sobą rozmowę z Kari.
Niedobrze, że został u Angeli po spotkaniu z żoną pod apartamentowcem, ale to wydarzenie było dla niego tak silnym wstrząsem, że nie był w stanie zrobić nic innego. Nie miał pomysłu na to, co powiedzieć Kari; a poza tym trudno byłoby mu nagle przerwać weekend z Angelą.
Ta kobieta wzbudzała w nim tak gorące i silne uczucia, jak żadna inna.
Pojechał do domu w niedzielę wieczorem; zanim tam dotarł, nabrał już przekonania, że dokonane przez Kari odkrycie wyjdzie im na dobre. Mógł teraz przyznać się do romansu i poprosić żonę o rozwód. Będzie to oczywiście smutne i trudne dla nich obojga. Ale jednocześnie sytuacja zmusi Tima do wyprowadzenia się z domu - czyli stanie się coś wspaniałego: odtąd już nie będzie musiał rozstawać się z Angelą.
Wyłączył silnik i popatrzył na drzwi wejściowe. Naprawdę wolałby mieć za sobą zbliżającą się rozmowę. W końcu nie był pierwszym mężczyzną na świecie, który wchodzi do domu i prosi żonę o rozwód. Podobne rzeczy zdarzają się co dzień na całym świecie.
Przełknął ślinę, przypominając sobie usłyszane raz podczas kościelnego kazania zdanie: „Im więcej złych wyborów podejmujesz, tym mniej złe ci się one wydają."
Śmieszne - zbył w myśli sentencję pastora. Mam nad-wrażliwe sumienie. Przecież odtąd życie stanie się lepsze niż kiedykolwiek.
Nie dziwił się swojemu poczuciu winy, uważał, że jest winny. I na swój sposób czuł się przez to okropnie. Lecz ostatnie miesiące z Angelą wprawiły go w stan podobny do tego, w jaki wpada dziecko w sklepie z zabawkami -oderwał się od codziennego życia. Z powodu kobiety, która wypełniła jego myśli, opanowała jego serce i duszę.
Westchnął przez zaciśnięte zęby i wszedł do mieszkania. Nie zobaczył Kari od razu. Wytarł w spodnie spocone dłonie.
- Kari? - odezwał się przez zaciśnięte gardło.
Ta rozmowa będzie najtrudniejsza ze wszystkiego. Kari zacznie krzyczeć, długo mówić, może nawet się rozpłacze. W istocie Tim nadal troszczył się o nią, i ogromnie za nią tęsknił, kiedy nie było go w domu.
Przed oczami jego wyobraźni znowu stanęła Angela, i jego puls przyspieszył. Dobrze, nie będzie żałował rozwiązania małżeńskich więzów. Będzie jednak tęsknił za widywaniem Kari przy śniadaniu, za spojrzeniem, jakie mu rzucała, kiedy ze zmierzwionymi włosami szła rano pod prysznic. Za jej mruczeniem do siebie samej podczas wykonywania domowych zajęć. Z pewnością nie będzie mu za to brakować jej wiecznie wypełnionych dni -tego, że na wszystko i dla wszystkich znajdowała czas, tylko dla niego nie. Tego, że ich erotyczne zbliżenia zredukowały się niemalże do nieskomplikowanej rutyny.
Życie Kari było w istocie bardzo bogate. Pracowała jako modelka, uczyła w szkółce niedzielnej, śpiewała w chórze kościelnym, była zatrudniona jako wolontariuszka w muzeum, często bywała u rodziców lub rodzeństwa. Kiedy minie początkowy szok, z pewnością sobie poradzi.
Poproszenie Kari o rozwód było najlepszą rzeczą, jaką Tim mógł dla niej zrobić - niezależnie od tego, jak bardzo będzie mu brakowało jej towarzystwa. Mógł to zrobić parę miesięcy wcześniej, choć wówczas sądził, że kilka popołudni czy wieczorów spędzonych z Angelą wyleczy go z zainteresowania jej osobą.
Zdecydowanie mylił się w tej sprawie.
- Kari? - powtórzył, odkładając torbę. Znów spociły mu się dłonie. Wetknął je do tylnych kieszeni spodni i westchnął ciężko. W miarę jak jego relacja z Angelą rozwijała się, doszukiwał się usprawiedliwień swojego postępowania. W końcu na początku nie był w niej głęboko zakochany. To nastąpiło dopiero pod koniec lata.
Jak powoli i zdradliwie rozwijał się ich związek. Angela spodobała mu się, kiedy ją tylko zobaczył - trudno było ignorować obecność tak zbudowanej dziewczyny - ale to nie wzbudziło jeszcze jego niepokoju. Podczas pracy na uczelni spotykał dziesiątki atrakcyjnych studentek.
Potem przeczytał próbki jej tekstów. Szczerze mówiąc, zakochał się w Angeli bardziej ze względu na jej talent do pisania niż na jej fizyczne piękno. Jej pisemne wypowiedzi tryskały błyskotliwością, przebijała przez nie inteligencja i emocje autorki. Po semestrze uczęszczania na prowadzone przez Tima zajęcia Angela zaczęła bezustannie komplementować go za to, że ogromnie pomógł jej rozwinąć umiejętność pisania tekstów.
Nader mile łechtało to jego próżność. Ale nawet wtedy na ich relację składały się tylko wzajemny podziw i pożądanie.
Później, w połowie sierpnia, Angela wróciła z wakacji. Pierwszego dnia zajęć zjedli razem lunch - podobnie jak bywało wiosną. Lecz po dłuższej rozłące oboje mocno czuli, że pragną robić ze sobą więcej niż tylko jeść wspólnie lunch. Było to tak oczywiste, że po lunchu pojechali do mieszkania Angeli - i dwie godziny później Tim już wiedział, że jego małżeństwo z Kari nigdy nie będzie takie samo jak przedtem.
W ciągu zaledwie tygodnia całe jego spojrzenie na własną sytuację życiową zmieniło się. Nabrał niemalże pewności, że chce się rozwieść. W związku z Angelą Tim czuł się, z trudnych do opisania powodów, lepiej niż w jakimkolwiek poprzednim, włączając w to jego małżeństwo z Kari. Był jak gdyby uzależniony od wszystkiego, co wiązało się z jego nową ukochaną - od jej wyglądu do uczuć jakie w nim budziła. Angela zdawała sobie sprawę, jak działa na mężczyzn jej fizyczność. Za dnia ze spokojem odgrywała rolę studentki, była opanowana.
Za to w nocy...
Tim westchnął z rozkosznego zachwytu. Nie miał słów na opisanie tego, w jaki sposób...
Dochodzący z przedpokoju odgłos kroków przerwał jego rozmarzenie. Dobrze, kończmy z tym szybko - pomyślał.
Kari weszła do salonu bocznymi drzwiami. Na jej widok Tim poczuł tak silny ucisk w gardle, że nie był w stanie mówić. Miała czerwone, opuchnięte oczy i ślady łez na policzkach. Mimo to była jak zwykle piękna. Jakże bardzo piękna - choć jej uroda już go nie ekscytowała.
Przez długą chwilę stali bez słów, patrząc sobie w oczy. Wyraz twarzy Kari mówił sam za siebie - romans Tima całkowicie ją zaskoczył. Czuła się strasznie. Jedno i drugie i tak było dla Tima oczywiste.
Zagryzł wargi i stwierdził, że najlepiej będzie przejść do rzeczy.
- Przepraszam cię, Kari - odezwał się. Westchnął głęboko, czując, że jego serce na moment przystaje, a potem oznajmił: - Już nie chcę być żonaty.
Jego słowa uderzyły Kari jak grom. Zapomniała nawet o oddychaniu. W najgorszych koszmarach nie spodziewała się, że Tim zacznie rozmowę od takiego wyznania! Uznawała za oczywiste, że przeprosi ją i będzie błagał o wybaczenie. Boże, dopomóż mi! - myślała.
Nie chciała wierzyć w słowa Tima, mimo że poprzedniego dnia zobaczyła go wybiegającego z domu innej kobiety. Pojechała w szoku do domu, ale uznała, że powstrzyma się z osądami do czasu aż Tim wróci i wyjaśni jej, co się stało i dlaczego, wbrew temu co zapowiedział, nie był na konferencji. W międzyczasie musiała zachowywać się, jakby nic się nie stało.
Rano poszła do kościoła i jak każdej niedzieli uczyła dzieci religii, drugą klasę. Wszystkim, którzy widząc jej napuchnięte oczy, pytali, co się stało, odpowiadała, że to uczulenie. Nawet matce, która pytała ją o to dwukrotnie.
Wracając z kościoła, zatankowała samochód. Za każdym razem, kiedy nachodziły ją myśli o Timie, przyspieszał jej puls i oddech. Musi być jakaś przyczyna - tłumaczyła sobie. Tim ma powód. Ma powód...
I jej niepokój malał.
Trzy godziny przed powrotem Tima, zdejmując pranie, spojrzała na ich ślubne zdjęcie, stojące na półce w salonie. Przekonywała się właśnie, że sytuacja nie może być tak zła, jak jej się zdawało. Spojrzała w inteligentne oczy męża, popatrzyła na jego miłą twarz, wyrażającą, podobnie jak jej oblicze, stan zakochania.
„Pani mąż ma romans" - powiedział poprzedniego dnia jakiś młody człowiek. Ma romans. Ma romans...
Pozory spokoju momentalnie znikły. Załkała, po jej twarzy popłynęły łzy. Natychmiast objęła spojrzeniem całą sytuację. Jej mąż rzeczywiście miał powód do kłamstwa, i do tego, żeby spędzić weekend w mieszkaniu pewnej studentki. Powód, który wymienił przez telefon jej rozmówca. Niezależnie od tego, co mogła sobie wmawiać, prawda była oczywista. Tim związał się emocjonalnie z inną kobietą.
Smutek i złość w jednej chwili zmieniły się w prawdziwą furię. Kari złapała swoją ślubną fotografię i rzuciła nią o ścianę, patrząc jak szybka rozpryskuje się na drobne kawałki. A potem, powoli jak w transie, Kari opadła na kolana i zaczęła się modlić.
- Boże, nienawidzę go! - krzyknęła z płaczem. - Jak on mógł mi to zrobić? Dwie godziny później jej gniew i żałość, poczucie tego, że została zdradzona, były wciąż tak samo silne. Doszły do nich determinacja i jasna świadomość prawdy, świętej prawdy, podług której żyli rodzice Kari i na którą zgodzili się przed ślubem ona i Tim. Świadomość tego, że miłość jest decyzją.
W obliczu niewierności Tima miała ochotę znienawidzić go, powiedzieć mu, że nie chce go więcej oglądać, rozstać się z nim na zawsze. Lecz Bóg pragnął czego innego. Chciał, aby wysłuchała wyjaśnień męża i była gotowa mu przebaczyć, zwrócić się do psychologa, naprawić wszystko. Nie dlatego, żeby miała ochotę, ale dlatego, że zdecydowała się na to przed niemal sześcioma laty.
I tak, w ciągu ostatniej godziny przed powrotem Tima, Kari wyobrażała sobie dziesiątki rzeczy, które mógł jej powiedzieć, kiedy wejdzie, gdy spojrzą na siebie z obopólną świadomością sytuacji. Spodziewała się, że Tim przeprosi, powie, że popełnił błąd, obieca, że nigdy więcej jej nie okłamie. Ze będzie podkreślał, iż ta studentka tylko chwilowo go zauroczyła, wspomni o stresie w pracy, zauważy, że Kari i on zbytnio popadli w rutynę.
Ostatnią rzeczą, jaka mogła jej przyjść do głowy, było to, że Tim powie jej, iż już nie chce być żonaty. lego nie zdołała sobie wyobrazić.
Tim podszedł i usiadł na kanapie. Oparł łokcie na kolanach, zmarszczył brwi i popatrzył Kari w oczy.
- Słyszałaś? - spytał cicho, niewzruszenie.-Już nie chcę być żonaty. Dusiła się z wściekłości, już nie płacząc, nie łkając.
- To wszystko? - rzuciła, zakładając ręce i starając się powstrzymać mdłości. - Nie usłyszę żadnych wyjaśnień? Nie chcesz niczego mi obiecać? Niczego?
Tim zakrył twarz dłońmi, jęknął, po czym popatrzył na nią znowu i odparł:
- Powinienem był powiedzieć ci o tym miesiąc temu. Kari poczuła odruch wymiotny. Nie wiedziała już, czy biec do łazienki, czy wymiotować na dywan. Co się dzieje?! Boże, co się dzieje? - kołatało jej się w głowie. „Nie lękaj się."
Za późno na takie pocieszenia - pomyślała. Czuła ból, złość, nawet nienawiść, a nade wszystko strach. Czy zostały już przygotowane dokumenty rozwodowe? Czy Tim zamierzał wprowadzić się do ich domu z ową studentką? Czy rzeczywiście mogło do tego dojść? Czy on był w stanie opuścić ją i ożenić się z inną kobietą?
Grad pytań bił w nią niemiłosiernie, zamęczał ją.
Nie mogłaby dłużej mieszkać w Bloomington, wiedząc, że może w każdej chwili spotkać Tima i jego... studentkę.
Nie była w stanie znieść myśli o tym, jak może wkrótce wyglądać jej życie. Zamrugała powiekami i jej lęk ustąpił nieco miejsca wściekłości.
- Kto... to... jest?! - syknęła przez zaciśnięte gardło.
- To bez znaczenia - mruknął Tim, spuszczając wzrok. Kiedy je znowu podniósł, wydawał się dziesięć lat starszy niż chwilę wcześniej.
- A więc nie zaprzeczasz?... - Kari znów poczuła się zdumiona. - Spotykasz się z kimś innym?
- Myślałem, że to przejściowe. - Teraz Tim patrzył jej prosto w oczy. - Ze z czasem minie.
Kari ścisnęła mocno poręcz krzesła, desperacko próbując zrozumieć, co się dzieje. Wciąż czuła mdłości, ale w tej chwili dominującym doznaniem była narastająca panika.
Emocje Kari zmieniały się jak w kalejdoskopie - po strachu następował gniew i na odwrót. Nie wiedziała, co mówić.
Po dłuższej chwili milczenia Tim znowu opuścił głowę. On boi się na mnie patrzeć! - pomyślała, czując ból w pustym żołądku.
- Nie ma innego sposobu, żeby ci to powiedzieć, Kari - odezwał się ponownie Tim. - Chcę rozwodu. - Zerknął na nią pośpiesznie. - Ciągle mi na tobie zależy, ale już nie... już nie jestem w tobie zakochany.
Panika ogarnęła Kari jak fala tsunami. -Jesteś w niej zakochany?! Tim popatrzył jej w oczy.
- Jestem - odpowiedział z niemal niezauważalnym wzruszeniem ramion. Co on mówił? Chyba tylko dzięki dłoniom aniołów Kari nie runęła jeszcze
na dywan. Wyprostowała się i zaczęła chodzić po pokoju, w końcu zatrzymała się naprzeciw męża.
- Tim, to jest studentka. Ile ona ma lat? Dziewiętnaście? Dwadzieścia? Dopiero teraz Tim przybrał postawę obronną.
- Dwadzieścia cztery, jeśli chcesz wiedzieć. Poznałem ją prawie rok temu.
- Rok temu? - szepnęła Kari, czując, że kręci jej się w głowie. Co to za kobieta, jak wyglądała? Czy była jedną ze studentek, którymi Tim głośno zachwycał się w ciągu ostatniego roku? Sytuacja wydawała się Kari nieprawdopodobna. - Spotykacie się od roku?
Tim pokręcił głową i zaczął masować sobie skronie.
- Poznałem ją na początku semestru letniego. Nie było to nic poważnego aż... aż przed paroma miesiącami stało się poważne.
Podniósł się i w geście zniecierpliwienia wyrzucił ręce w powietrze.
- To nie ma sensu, Kari. Moja sprawa, co zrobię z własnym życiem, kiedy się rozwiedziemy. - Mówił głośno, ze słyszalną frustracją.
Kari znów poczuła się, jakby zalała ją potężna fala. Opadła z powrotem na krzesło, jej serce biło w przerażającym tempie. Nie była w stanie złapać oddechu. Poczuła ból w rękach i narastający coraz bardziej ucisk w piersi.
Boże, pomóż mi. Coś się ze mną dzieje. Panie! Pomóż...
„Jestem przy tobie."
Uspokajający głos w jej myślach przyniósł jej odrobinę ulgi, niewiele, ale dość, aby ból zelżał i aby mogła nabrać powietrza.
- Zasługuję od ciebie na więcej, Tim - powiedziała. Zebrała się w sobie i podniosła wzrok. - Ona nie jest twoją żoną. A ja jestem.
Tim otworzył zaciśnięte pięści, złapał za obrączkę i ściągnął ją sobie z palca.
- Nie rozumiesz, Kari? - Rzucił obrączkę na ławę, pokręcił głową i usiadł. -To koniec. Mam dosyć. Nie chcę już dłużej być żonaty.
Słysząc brzęk opadającej na blat obrączki, Kari poczuła, że coś się w niej zamyka. Jak gdyby wokół jej serca pojawił się nagle ochronny pancerz, zbroja chroniąca ją przed dalszym bólem. Kręciło jej się w głowie, mdliło ją, ale jednocześnie czuła się jakby oddzielona od rzeczywistości. Patrzyła suchymi oczami, jak gdyby obserwowała całą scenę z dystansu.
Jej mąż wcale nie był takim człowiekiem, za jakiego go uważała. Okłamywał ją i zdradzał, a teraz powiedział, że ich małżeństwo jest skończone. Patrzyła na niego. Siedział ze spuszczoną głową, dociskając do siebie palce obu dłoni. Widziała wyraźnie malutką łysinkę, która ostatnio pojawiła mu się na czubku głowy.
„Tak. więc trwają wiara, nadzieja i miłość - te trzy: z nich zaś największa jest miłość." - Pamiętała to zdanie ze swojego ślubu. Umocniona jakąś nadprzyrodzoną siłą, nie roniąc ani jednej łzy więcej, patrzyła na męża i pomimo złości uspokoiła się na tyle, żeby powiedzieć z determinacją:
- Musimy zwrócić się do terapeuty.
- Terapeuty? - Tim otworzył usta ze zdumienia. Przewrócił oczami. - Kari, przykro mi, że bardzo trudno ci to zaakceptować, ale musisz posłuchać tego, co mówię - odpowiedział głośniej niż przedtem. Chcę się rozwieść, a nie zasięgać małżeńskich porad. Jestem zakochany w kimś innym.
- To nie ma znaczenia. - Kari oparła się spokojnie i założyła ręce. - Bóg jest w stanie ci przebaczyć.
Jej mąż zaklął pod nosem i popatrzył na nią takim wzrokiem, jakby była przybyszem z innej planety.
- Nie chcę Bożego przebaczenia. - Podniósł głos. - Ani teraz, ani w ogóle! To moje życie... i mogę przeżyć je w taki sposób, w jaki zechcę. - Kari chciała coś powiedzieć, ale uciszył ją ruchem dłoni. - Twoje przebaczenie też mi niepotrzebne. Nie chcę być twoim mężem. To nieuczciwe zarówno wobec ciebie, jak i mnie. - Zrobił pauzę i dokończył ciszej, zasępiony. - Chcę rozwodu. Niczego więcej.
Kari znów poczuła w sobie siłę niewiadomego pochodzenia.
- Jesteś moim mężem, Tim - przypomniała. - Poprzysięgliśmy sobie miłość i to, że nie opuścimy się nawzajem aż do śmierci. Cokolwiek zrobiłeś, Bóg jest w stanie mi pomóc, żebym Ci przebaczyła. Możemy zwrócić się do terapeuty i rozwiązać nasze problemy.
Tim popatrzył z wściekłością, wstał i ruszył przez pokój. Złapał torbę, z którą przed chwilą przyszedł, przez chwilę stał nieruchomo, a potem puścił torbę po raz drugi i powoli wrócił do Kari; stanął teraz tak, że ich stopy niemal się dotykały.
- Kochałem cię, Kari - powiedział. Wzruszył ramionami. W jego oczach pojawił się głęboki smutek. - Nigdy nie miałem zamiaru zranić cię w taki sposób. Ale nie pozostanę twoim mężem. Nie mogę żyć w zakłamaniu. Jeszcze tego wieczoru wprowadzi się tu Angela - zakończył miękkim głosem.
-Nie!... - wyrwało się odruchowo z ust Kari. Jej powierzchowny spokój znikał, bała się, że zaraz eksploduje wściekłością powodowaną psychicznym i fizycznym bólem. Czuła, jak drżą jej kończyny; w głowie kłębiły się myśli.
Co robić?!
Tim przesunął paznokciami po udach, chyba powstrzymywał się przed podniesieniem głosu. Rozluźnił ręce.
- Przepraszam cię, Kari - powiedział cicho.
A potem znowu podniósł torbę i ruszył z nią do sypialni.
- Tim, nie rób tego! - Słowa Kari dotarły do jego uszu, ale nie odwracał się. Zamknęła więc oczy i zawołała: - Boże, pomóż mi! Nie wiem, co robić.
Siedziała bez ruchu przez następne pół godziny; słyszała, że lim grzebie w szafie. Pewnie wyciągnął walizkę. Z sypialni dobiegały odgłosy otwieranych i zamykanych szuflad i drzwi szafy. W końcu Tim pojawił się z powrotem. Trzymał w rękach dwie walizki, torbę przewiesił sobie przez ramię.
Kari czuła się jak pogrążona w szoku ofiara wypadku.
- Nie odchodź... - szepnęła.
Jej własne słowa wydały jej się bezsensowne i dziwne, jak gdyby wypowiedziała je obca osoba. Tim był zakochany w innej kobiecie i chciał się rozwieść. Stał się najokrutniejszym człowiekiem, jakim mógł się okazać. Złamał złożoną jej przysięgę, robiąc jedyną rzecz, która umożliwiała Kari zakończenie ich małżeństwa zgodnie z niektórymi interpretacjami Biblii.
Lecz mimo złości i żalu, mimo szoku, jaki wywołało u Kari to, co robił Tim, wiedziała na pewno, że nie chce rozwodu. Nie zamierzała rezygnować ze złożonej Timowi obietnicy, że będzie go kochać aż do śmierci i nie opuści go nigdy. Niezależnie od tego, ile będzie ją to kosztowało.
- Zostań - odezwała się łagodniejszym tonem. Smutek i strach dławiły jej głos. - Naprawmy razem nasze małżeństwo. Proszę cię.
Tim zawahał się, przez moment wydawało jej się, że być może się rozmyśli. Spojrzała mu prosto w oczy i patrzyła z mocą, tak aby rozumiał, co czuła. Przestań... - myślała. Nie niszcz naszego związku...
- Do zobaczenia, Kari. Zatelefonuję jutro, musimy omówić kwestie prawne. - Tim zrobił krok w stronę drzwi. - Możesz mnie złapać w pracy.
Kari wstała. Miała ochotę powiedzieć mu mnóstwo rzeczy, zrobić mu coś złego - na przykład wymierzyć mu policzek, opluć go albo kopnąć. Korciło ją, żeby uderzyć w ścianę lub opaść na podłogę i poddać się zupełnemu załamaniu. Tylko Bóg powstrzymywał je na razie, ale nie wątpiła, że wkrótce się załamie i będzie cierpieć przez długie godziny, dni i tygodnie.
Popatrzyła tylko na wychodzącego Tima i rzuciła za nim krótkie zdanie:
- Nie dam ci rozwodu.
Rozdział 4
Kari spała na kanapie, w przerwach płakała tak gwałtownie, że bała się, iż pękną jej żebra. Raz za razem przychodziło jej do głowy, żeby znowu pojechać pod apartamentowiec, gdzie mieszkała studentka Tima, odnaleźć go i spytać, czy to wszystko nie jest tylko złym snem. Błagać go, żeby powiedział, że ostatnie wydarzenia były tylko jej iluzją, że nie zakochał się w żadnej studentce i że nie zamierza opuszczać Kari na zawsze. Nie wstawała jednak z kanapy.
Prawda wydawała się aż nazbyt realna, dusiła ją. Mniej więcej o trzeciej w nocy serce Kari zaczęło bić nieregularnie. Na jej czoło wystąpił pot, poczuła, że się czerwieni. Atak lęku...
Nic dziwnego.
Włączyła lampę na stole i sięgnęła po Biblię. Boże, pokaż mi jakieś mądre słowa, napełnij mnie pokojem - pomodliła się. Nie wytrzymam.
Zaczęła przerzucać strony, odnalazła Księgę Psalmów i przesuwała po nich wzrokiem, starając się znaleźć frazy zapowiadające pokój albo zemstę, czy choćby wybawienie z opresji. Przejrzała Psalmy 48 i 49, i poczuła, że jej niepohamowany ból ustępuje.
Opanowała się, przeczytawszy piętnasty wers Psalmu 50: „wtedy wzywaj Mnie w dniu utrapienia: Ja cię uwolnię, a ty Mnie uwielbisz".
To, co zrobił Tim, nie było środkiem uwielbienia Boga, w istocie Kari wstydziła się zarówno za męża, jak i siebie samą. Ale Słowo Boże pośród innych pewnych obietnic zawierało i tę napisaną być może właśnie dla niej. Aby myślała o tym, że Bóg nie tylko wybawi ją od bólu, ale nawet umożliwi jej uwielbienie Go w jakiś sposób, pomimo sytuacji w jakiej się znalazła. Przeczytane słowa wystarczyły, aby puls Kari zwolnił do normalnego, a uczucie gorąca ustąpiło.
„Wzywaj Mnie w dniu utrapienia: Ja cię uwolnię, a ty Mnie uwielbisz".
- Pomóż mi, Panie - szepnęła Kari. - Czuję się zagubiona.
Zamknęła Biblię, zgasiła światło i leżała, powtarzając w ciemności krzepiący wers. Wierzyła, że to, co zapowiadał, spełni się. Jedynie to pozwoliło jej dotrwać do rana.
Rankiem, kiedy przypomniała sobie, że Firn porzucił ją dla innej kobiety, kiedy świadomość owego faktu przytłoczyła ją niczym jakaś przemożna siła, zatelefonowała do rodziców.
- Halo? - odebrała jej matka.
Boże, pozwól, żeby wszystko zrozumiała, nie zadając mi mnóstwa pytań, proszę Cię...
Nie wątpiła, że matka od razu zaniepokoi się tonem jej głosu. Zamknęła oczy i odezwała się:
- Cześć. Tu Kari... Natychmiast zebrało jej się na płacz. Nie była w stanie mówić.
- Kari? Kochanie, co się stało? Wszystko w porządku? Na przekór niepokojowi matki, Kari poczuła się lepiej.
Nareszcie rozmawiała z kimś, kto troszczył się o nią naprawdę. Odkaszlnęła, odganiając uniemożliwiający jej mówienie smutek. Nie czuła już złości i lęku, jak poprzedniego dnia. Tylko smutek. Nieopisany.
- Muszę ci coś powiedzieć - zaczęła.
- Chcesz, żebym do ciebie przyjechała?
- Nie. - Kari mówiła przez nos, z powodu wielogodzinnego płaczu. Ledwie była w stanie prowadzić rozmowę. - Przyjadę do was. Będę mniej więcej za godzinę.
Kilka minut później, pod prysznicem, zaczęła zastanawiać się nad swoją nową sytuacją. Nie wiedziała, jak długo nie będzie Tima, na ile poważnie mówił o rozwodzie.
Gorąca woda pomogła jej przywołać z pamięci wspomnienia z czasów, kiedy poznawali się z Timem.
Mnóstwo rzeczy jej się w nim podobało - sympatyczny wygląd, poczucie humoru, inteligencja. Niewzruszona wiara. Któż nie ucieszyłby się z okazji pójścia z nim na randkę?
Zastanawiając się nad tym, Kari zdała sobie sprawę, że ważniejszym od wszystkich innych powodów, dla jakich związała się z Timem i wyszła za niego, był ten, że dzięki niemu zapomniała o Ryanie Taylorze.
Ostatni rok jej studiów w college'u był dla niej trudny. Czasem sercowe rozterki gnębiły ją tak, że z trudem była w stanie się ubrać i pójść na uczelnię, a tym bardziej dotrwać do końca dnia.
Wtedy właśnie Tim Jacobs wydał jej się kimś zesłanym w odpowiedzi na jej modlitwy. Szczególnie po tym jak zakończył się się jej związek z Ryanem.
Westchnęła. Nie było sensu myśleć teraz o Ryanie. Nie w takiej chwili. Lepiej nie przypominać sobie tego, jak najlepszy przyjaciel i pierwszy ukochany chłopak nagle zniknął z jej życia na zawsze.
Wiosną pojawił się Tim, Kari była wtedy na ostatnim semestrze studiów. Wciąż cierpiała po rozpadzie jej związku z Ryanem, ale zaczynała już czuć, że być może sobie poradzi. Postanowiła nawet chodzić na spotkania, na których studenci wspólnie czytali i analizowali Biblię.
Pewnego pamiętnego dnia przyszła na spotkanie, dziesięć minut przed jego rozpoczęciem. Czuła się zobojętniała. Usiadła przy stoliku i oparła głowę na plecaku.
Tim był jednym kilkorga ludzi przygotowujących spotkanie. Obserwowała go przez kilka minut, kiedy rozmawiał z niewysoką rudą dziewczyną. Wydawał się starszy od innych studentów, Kari zastanawiała się, czy to nie wykładowca. Większość uczelnianych organizacji miała opiekunów ze strony kadry uniwersyteckiej.
- Wiem, że to nie dotyczy ducha, ale naprawdę można zachęcić ludzi do wycieczek - szczebiotała wysokim głosem dziewczyna, żywo gestykulując. -Przydałoby się nam trochę jazdy, w różnym rozumieniu. Myślę, że najlepiej zacząć od wyjazdu pod namioty nad jezioro Monroe.
Kari popatrzyła na Tima. Był w miarę przystojny, miał około metra osiemdziesięciu wzrostu, ciemne, już odrobinę szpakowate włosy, co przydawało mu godności. Robił wrażenie wesołego, pewnego siebie człowieka.
- Nie wydaje mi się, pani Ruth - odpowiedział z uśmiechem, kręcąc głową.
- Dlaczego nie? - pytała rudowłosa, patrząc na niego zalotnie.
- Wycieczka z college’u pod namioty? A co potem? W przyszłym roku trzeba by założyć na uczelni żłobek dla j dzieci samotnych matek.
- Właśnie to mi się w panu podoba, Tim - skomentowała ruda. - Zawsze pan myśli.
Oparła dłonie na biodrach i stłumiła uśmiech. Łatwo nic ustąpi - pomyślała obojętnie Kari. Ciekawe, czy on zdaje sobie sprawę, że jej się podoba. Zerknęła na jego lewą dłoń - nie miał obrączki. Dobrze, że ta dziewczyna przynajmniej nie flirtuje z żonatym mężczyzną. Tim uporządkował stos leżących na stole ulotek.
- Możemy urządzić wieczór filmowy.
Ruth przesunęła palcami po włosach i zalotnie mrugając, kontynuowała:
- Niech pan da spokój, powinniśmy trochę uruchomić wyobraźnię -uśmiechnęła się. - Możemy studiować Biblię rano, a wieczorami... hm... na przykład jednego wieczoru urządzić konkurs kostiumów kąpielowych, innego - mokrych podkoszulków, zorganizować imprezę taneczną pod hasłem „plaża i mięśnie", albo...
- Podoba mi się pani pomysłowość, pani Ruth - przerwał Tim, unosząc brwi. - Jednak mamy dziś pierwsze spotkanie w semestrze, i pozostało nam pięć minut na wymyślenie propozycji tematów, które studenci mogą podchwycić.
- Zawsze jest pan taki poważny? - spytała Ruth, podchodząc bliżej.
- W sensie jaki ma pani na myśli - owszem - odpowiedział z uśmiechem, spoglądając z ukosa. - Wobec studentek - bez wątpienia.
- Ale ja nie jestem pana studentką - zauważyła Ruth. - To jak?...
Pytanie rudowłosej dziewczyny było jednoznaczne. Tim potrząsnął tylko przecząco głową i powrócił do rozkładania ulotek.
- Myślisz, że jesteś dla mnie za stary? - spytała wyzywająco Ruth, patrząc mu prowokująco w oczy z odległości dziesięciu centymetrów.
Odrzucił głowę i wybuchnął śmiechem.
- A jak pani myśli, ile mam lat? - spytał. Spojrzał na nią i wyjaśnił spokojnie: - Po prostu nie umawiam się ze studentkami, rozumie pani?
Kari obserwowała scenę z niemym podziwem. Wprawdzie ów młody mężczyzna nie interesował jej, ale była pod wielkim wrażeniem zarówno jego zasad, jak i sposobu, w jaki łatwo odrzucił zaloty rudej studentki, jednocześnie nie będąc dla niej nieuprzejmym.
Dokończyli przygotowania do spotkania, Ruth rozdawała wchodzącym studentom identyfikatory z imionami i powitalne ulotki. Tim już miał siadać, kiedy zwrócił uwagę na Kari. Ich spojrzenia spotkały się na chwilę, a potem odwrócił wzrok. Ruszył w jej stronę, witając po drodze kilka osób. Przystanął w końcu przy jej stoliku, wyciągnął rękę i przedstawił się:
- Dzień dobry. Jestem Tim Jacobs. Opiekuję się tymi spotkaniami z ramienia uczelni, jeżeli można tak powiedzieć. Prowadzę zajęcia na wydziale dziennikarstwa. - Wydawał się po prostu uprzejmy. Uśmiechnął się, kiedy na niego spojrzała. - Witam na pierwszym spotkaniu.
Dotyk jego dłoni sprawił, że Kari zaczerwieniła się. Cofnęła rękę i schowała dłoń pod stołem. - Nie planowałam przychodzić, ale...
- Ale? - Tim z zainteresowaniem czekał na odpowiedź. Wzruszyła ramionami.
- Potrzebuję odmiany.
Tim uśmiechnął się. Tym razem wydawał się już nieco zaintrygowany jej osobą.
- Każdy czasem potrzebuje czegoś nowego - odpowiedział. Zapadła niezręczna cisza. Tim rozejrzał się. - Przyszło sporo osób - mruknął. - Więcej niż się spodziewaliśmy - popatrzył znowu na Kari. - Czas zaczynać -zakończył.
Podczas spotkania nie mieli okazji do dalszej wymiany zdań, ale kiedy dobiegło końca, Tim uśmiechnął się do niej i spytał:
- Czy podobała się pani taka odmiana?
- Ogromnie. - Rzeczywiście godzinna dyskusja nad Biblią była czymś, czego Kari potrzebowała.
- Cieszę się. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu. Nie widzieli się w ciągu następnego tygodnia, ale Kari myślała o Timie. Co dzień w drodze na lunch mijała budynek wydziału dziennikarstwa i za każdym razem orientowała się, że szuka Tima wzrokiem, że zastanawia się, jak wygląda jego życie osobiste. Musiał mieć około trzydziestu lat. Pewnie był zaręczony. Większość mężczyzn w tym wieku jest w jakimś związku.
Minęły cztery tygodnie. Kari chodziła na konwersatorium biblijne. Tim pod żadnym względem nie zachowywał się w nieodpowiedni sposób, nie wygłaszał pod jej adresem żadnych uwag, nie pokazywał niczego gestami, a jednak Kari miała poczucie, że się nią zainteresował. Po piątym spotkaniu Tim wyszedł z budynku równocześnie z Kari. Zobaczył, że trzymała pod pachą mnóstwo książek.
- Może pani pomóc? - zaofiarował się. Dwa najgrubsze tomiszcza wysuwały się z jej uścisku.
- Czy mogę?
- Proszę - zgodziła się. Tim wziął większą część książek i bez wysiłku przycisnął je ramieniem. - W którą stronę pani idzie?
- Na parking. - Pokazała łokciem kierunek.
Ruszyli w stronę jej samochodu, rozmawiając o zakończonym spotkaniu. A potem rozmawiali o zajęciach, na które chodziła Kari, o pracy Tima, o kościołach, do których chodzili, o tym, czym się zajmowali, zanim trafili na uczelnię. Tim kończył na Uniwersytecie Stanu Indiana doktorat, który rozpoczął gdzie indziej. Prowadził zajęcia z pisania tekstów, był redaktorem lokalnej gazety. Dorastał jako dziecko dwojga misjonarzy, wcześnie przestał mieszkać z rodzicami, aby móc kontynuować naukę i pracować jako dziennikarz. Do Bloomington przeprowadził się z Chicago.
- To niezwykłe.
Tim uśmiechnął się do Kari. Czuła, że to prawdziwy Tim Jacobs, który na co dzień kryje się za pewnym siebie, pozbawionym słabości pracownikiem uniwersytetu.
- Oboje codziennie bywamy na uczelni. To niebywałe, że dotąd się nie spotkaliśmy - powiedział.
Dla Kari wcale nie było to dziwne. Poza godzinami zajęć niewiele czasu przebywała na uniwersytecie. Wciąż mieszkała z rodzicami, a do listopada cały wolny czas spędzała z Ryanem Taylorem.
- Uczelnia jest spora - skomentowała.
- Rzeczywiście. - Nastała pauza w rozmowie. Kari miała już powiedzieć „do widzenia", kiedy usłyszała nagle:
- Kari, czy jesteś z kimś?
Zabolało ją to pytanie, pamięta o tym do dziś.
- Już nie - odpowiedziała.
Oczy Tima rozbłysły. Bez wątpienia otwierał się przed nią.
- W takim razie, jeśli nie masz teraz nic do zrobienia, może zjedlibyśmy razem kolację - zaproponował.
- Myślałam, że nie umawia się pan ze studentkami. - Kari nie zapomniała, co mówił rudowłosej Ruth.
- Chodzi ci o Ruth? - upewnił się, chichocząc. Skinęła głową, tłumiąc uśmiech.
- Muszę przyznać, że świetnie poradził pan sobie z propozycją konkursu mokrych podkoszulków.
- Ruth nie chodzi o to, żeby specjalnie zrobić coś złego. - Tim spoważniał. - Rzeczywiście nie mam zwyczaju umawiania się ze studentkami. Niedługo będę tu zatrudniony na etat i... - wzruszył ramionami - to nie jest dobry pomysł.
- Ale...
- Ale prawda jest taka, że sam także jestem studentem.
- Sprytne. - Kari roześmiała się.
Poszli razem na kolację w następny piątek, po konwersatorium. Miesiąc później spotykali się dwa razy w tygodniu w bibliotece - ona pisała zadane prace, on rozprawę doktorską. Im lepiej go poznawała, tym bardziej jej się podobał. I coraz bardziej go podziwiała. Był inteligentnym człowiekiem, skupionym na osiągnięciu wyznaczonego sobie celu. Z drugiej strony uwielbiał żartować, a jego błyskotliwy dowcip sprawiał, że raz po raz się śmiała. Była pewna, że Tim Jacobs do czegoś zmierza, i ciekawiło ją, do czego.
W miarę upływu czasu coraz częściej jadali wspólnie kolacje. Czasami chodzili razem do kościoła, byli parę razy w kinie albo na koncercie. Kari była zdeterminowana utrzymywać platoniczność ich relacji. Nie była gotowa na nowy związek. Myślała, że pozbycie się wspomnień po Ryanie zajmie jej całe lata.
Sięgając po ręcznik, przypomniała sobie, co jej matka powiedziała tamtej wiosny.
- Nie zamierzasz na niego czekać, prawda kochanie?
- spytała pewnego dnia przy zmywaniu, kiedy pozostali członkowie rodziny akurat byli zajęci czymś innym.
Kari zadrżało serce.
- Na kogo? - spytała.
- Wiesz, o kim mówię. - Matka popatrzyła znacząco.
- O Ryanie? - upewniła się z irytacją Kari. Od miesięcy nikt w domu nie powiedział słowa na temat Ryana Taylora. Kari tego zabroniła. -Powiedziałam ci, nasz związek z Ryanem został ostatecznie zakończony. Definitywnie. To on postanowił rozwijać się bez mojego udziału.
Elizabeth Baxter milczała długą chwilę.
- Nie będzie do końca życia zawodowym footballistą - zauważyła. Popatrzyła Kari głęboko w oczy i, zagryzłszy wargi, dodała: - Nie mogę spokojnie patrzeć, jak popełniasz błąd.
- Co masz na myśli.
- Nie wiem. Chyba chodzi mi o Tima. - Matka wzruszyła ramionami. - Jest w nim coś takiego, jakby to nazwać... plastikowego. Jak gdyby zbytnio się starał zrobić na tobie wrażenie. Martwię się też, że jest znacznie starszy °d ciebie.
Kari rzuciła zmywak do wody z mydlinami.
- Przyjaźnimy się z Timem, nic więcej. - Kiedy już była pewna, że matka widzi jej frustrację, powróciła do zmywania i dorzuciła: - Przynajmniej modlimy się razem.
Po tej wymianie zdań matka nie powiedziała więcej o Timie złego słowa. Do końca semestru Kari i Tim pozostawali przyjaciółmi, spotykali się od czasu do czasu. Kari przekonywała samą siebie, że tak będzie zawsze. Ale pewnego dnia podczas lunchu, po trzech miesiącach od nawiązania przez nich przyjaźni, Tim był wyjątkowo małomówny, widać było, że jest pochłonięty jakąś myślą.
Skończyli jeść. Kari popatrzyła na niego, popijając gorącą cynamonową herbatę.
- Powiedz mi - odezwała się, odruchowo wpadając w uwodzicielski ton i zerkając z błyskiem w oku - co zrobiłeś z Timem?
- Słucham? - spytał znad talerza, jak gdyby pytanie go zaskoczyło. Kari westchnęła teatralnie, po czym oświadczyła:
- Teraz już wiem, że jesteś podstawiony. Mój Tim od razu by się roześmiał, nawet jeżeli to, co powiedziałam, nie jest zbyt zabawne.
Tim uśmiechnął się blado. Wyglądało na to, że w tej chwili nie ma ochoty żartować. Zamrugała powiekami.
- Co się stało? - spytała łagodnie. - O czym myślisz?
- Naprawdę chcesz wiedzieć? Skinęła głową.
Spojrzał na nią zbolałym wzrokiem. Nie wiedziała dlaczego. Patrząc jej prosto w oczy, odparł:
- Dobrze. Chciałbym, żebyś opowiedziała mi o twoim byłym chłopaku.
Kim był?
- O moim byłym chłopaku? - Serce jej zadrżało.
- W dniu kiedy zaczęliśmy się bliżej poznawać, kiedy odprowadziłem cię do samochodu, spytałem, czy jesteś z kimś. - Tim mówił cicho, ostrożnie, widać było, że to, o co zapytał, ma dla niego wielkie znaczenie.
Do czego zmierza ta rozmowa? - pomyślała Kari. Boże, spraw, żebym go nie skrzywdziła!
- Zasugerowałaś wtedy, że byłaś w związku, który się zakończył. - Tim zrobił pauzę. - Ale najwyraźniej nie wszystko się zakończyło. Wciąż ci na nim zależy. Bardzo. Może nawet bardziej niż jesteś gotowa przyznać.
Kari bawiła się uchwytem kubka.
- Skąd wiesz?
Tim wzruszył ramionami, i w tym momencie pomyślała, że jest naprawdę przystojny, bardziej niż jej się z początku zdawało. Nie tak jak Ryan, za którym odwracały się głowy wszystkich kobiet, ale wystarczająco.
- Nigdy nawet o nim nie wspominasz - westchnął. Spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się, pomimo smutku, jaki wciąż wzbudzało w niej wspomnienie Ryana.
- Dobrze, opowiem ci. Nazywa się Ryan Taylor, był przyjacielem mojej rodziny.
Na dźwięk nazwiska Ryana Tim zdumiał się i spytał:
- Czy masz może na myśli tego znanego footballistę? Gra w zespole Cowboys z Uniwersytetu Stanu Oklahoma. W zeszłym roku wykonał największą w lidze liczbę podań. Chyba nie o niego chodzi?
Po ukończeniu college'u Tim pracował jako reporter sportowy; wciąż śledził rozgrywki ligi footballowej. Kari powinna była wiedzieć, że nazwisko Ryana nie będzie Timowi obce. Opuściła wzrok.
- Tak, o niego.
Zapadła cisza. Tim docisnął do siebie palce obu dłoni, odsunął się od stołu, wyciągnął rękę i powiedział:
- Było mi miło. A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko temu, pójdę poszukać kobiety, na której naprawdę będę w stanie zrobić wrażenie.
- Przestań. - Kari roześmiała się i złapała go za nadgarstek. - Nie wygłupiaj się.
Rozluźnił się i patrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
- Poważnie mówisz, że twoim chłopakiem był Ryan Taylor? Naprawdę? Inni goście restauracji zaczęli spoglądać w ich kierunku. Skinęła krótko
głową i zbliżyła palec do ust. - Ćśśś... Ludzie patrzą.
Tim był zaszokowany. Wyglądał, jak gdyby ktoś przed chwilą uderzył go celnie w brzuch.
- Dlaczego kobieta, która umawiała się na randki z wielkim Ryanem Taylorem, je lunch z facetem w moim typie? - uśmiechnął się, uniósł palec i patrząc żartobliwie, wysunął przypuszczenie: - Już wiem! Podoba ci się mój dowcip! Zgadłem, prawda?
Kari zasłoniła dłonią usta, żeby nie było widać, jak chichocze. Nachyliła się ku niemu, ujęła jego dłoń i odpowiedziała:
- Nie, Tim. Nie podoba mi się twój dowcip. Tim otworzył szeroko usta, osłupiały.
- Nie podoba ci się mój dowcip? - powtórzył niemal bezgłośnie. Tym razem Kari roześmiała się na głos. Opanowawszy się, ścisnęła dłoń
Tima i wyjaśniła z uśmiechem:
- Chodzi mi o to, że to nie twój dowcip mi się podoba... Ty mi się podobasz.
Wyraz twarzy Tima natychmiast się zmienił. Był chyba zdecydowany mieć już za sobą rozmowę o jej byłym ukochanym.
- W takim razie opowiedz mi przynajmniej, jak między wami było. Zgodnie z prośbą Tima Kari opowiadała przez niemal godzinę o swojej przyjaźni z Ryanem, o wzlotach i upadkach ich relacji, wreszcie o tym, że sądziła, iż za niego wyjdzie.
Owa rozmowa była punktem zwrotnym, po którym Kari i Tim zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej. Wiedzieli już, że być może ich relacja zmierza w stronę poważnego związku. Kari wciąż jednak powątpiewała, że tak się stanie, ponieważ po ukończeniu studiów planowała wyjechać z kilkoma koleżankami na pół roku do Nowego Jorku. Miały wszystkie pracować dla jednej z agencji modelek z West Side.
Naprawdę innego wymiaru jej relacja z Timem nabrała w dniu, w którym Kari ukończyła college. Wieczorem jej rodzice urządzili wielkie otwarte przyjęcie dla wszystkich znajomych.
Dom był pełen ludzi. Nie zabrakło i Tima. Niemal godzinę rozmawiał z ojcem Kari, a przed zakończeniem przyjęcia pomagał już jej matce podawać kanapki i zmywać.
W pewnej chwili matka odciągnęła Kari na bok i szepnęła jej na ucho:
- Być może myliłam się w sprawie Tima.
- Myślę, że być może się myliłaś-zgodziła się Kari, uradowana. - Ale to nie ma znaczenia. Za kilka tygodni wyjeżdżam, pamiętasz.
Matka przybrała zagadkowy wyraz twarzy.
- Wczoraj dzwonił Ryan - zakomunikowała półgłosem po chwili wahania. -Prosił mnie, żebym Ci nie mówiła, ale nie chcę, żebyś była zaskoczona.
Kari wciąż pamiętała, jak żałośnie się wtedy poczuła. Czy Ryan nigdy nie da mi spokoju? - myślała. Czy nie wystarczy, że złamał mi serce? Musi mnie jeszcze dręczyć?
- O co mu chodzi?
- Chce zajrzeć do nas, jeszcze dzisiaj. Kiedy już wszyscy pójdą -odpowiedziała matka, zasępiona, bawiąc się nerwowo ściereczką do naczyń.
Kari omal nie wpadła w panikę. Spojrzała na zegar.
- Chyba o tej porze już nie przyjedzie?
- Błagał mnie, żebym ci nie mówiła. - Matka patrzyła z lękiem w oczach. Goście żegnali się. Kari przyszedł nagle do głowy pomysł na rozwiązanie problemu.
- W porządku - uspokoiła matkę. - Dziękuję, że mi powiedziałaś. Z tymi słowami ruszyła do salonu, gdzie był Tim i jeszcze paręnaście osób.
Przerywając im rozmowę, ujęła Tima za ramię i rzuciła:
- Muszę szybko z tobą porozmawiać.
Jeśli Ryan rzeczywiście miał przyjść, ostatnią rzeczą, na jaką miała ochotę, było to, żeby zrobić na nim wrażenie zainteresowanej jego osobą. A tym bardziej nie chciała mu pokazywać, że od miesięcy cierpi z tęsknoty do niego.
Opowiedziała Timowi na stronie, co mówiła jej matka. Usłyszawszy o Ryanie, Tim posmutniał.
- Chcesz, żebym poszedł? - upewnił się.
- Nie! - Kari pociągnęła go za ramię. - Chcę, żebyś odegrał rolę mojego chłopaka.
W spojrzeniu Tima pojawiło się na moment głębokie rozmarzenie; niemal natychmiast zastąpił je charakterystyczny dla jego oczu wesoły błysk. Teatralnie ujął jej dłoń i nachylił usta ku jej ustom.
- Tim! - odepchnęła go odruchowo i patrzyła na niego z udawanym oburzeniem. Serce biło jej mocno, ogarnęło ją nowe uczucie, którego jeszcze nigdy przy nim nie doznawała.
- O co chodzi? - Tim uśmiechnął się leniwie. - Powiedziałaś, żeby odgrywać rolę twojego...
- Nie w taki sposób! Przestań już. Mówię poważnie. - Znowu go odepchnęła. - Jeśli pojawi się Ryan, chciałabym, żebyś trzymał mnie za rękę, tak długo, aż sobie pójdzie, dobrze?
Oczy Tima znów błysnęły w sposób, który przyprawił Kari o szybsze bicie serca. Kwadrans później przyszedł Ryan. Kari i Tim siedzieli w salonie, ze złączonymi dłońmi.
Ryan dotarł do salonu po kilku minutach. Na jego widok Kari aż zaparło dech. Odwróciła wzrok, udając, że go nie zauważyła. Widziała jednak, jak na nią spojrzał, i jak zareagował, zobaczywszy, że trzymają się z Timem za ręce.
- Kari - odezwał się na powitanie Ryan, podchodząc do nich. Już niemal zapomniała, że od razu wszyscy zwracają na niego uwagę. - Gratuluję! -powiedział.
- Dziękuję. - Podniosła się z miejsca, Tim wstał razem z nią, nie puszczając jej dłoni.
Zapadła niezręczna cisza, którą potęgowała obecność rodziców Kari; weszli za Ryanem do salonu. Patrzyli na złączone dłonie Kari i Tima. Jej serce biło tak mocno, że miała wrażenie, iż wszyscy słyszą. Popatrzyła błagalnie na rodziców, aby nie zrujnowali jej planu.
Owinęła się ręcznikiem i usiadła na krawędzi łóżka, próbując oddalić od siebie wspomnienia. Nie widziała Ryana od lat, a mimo to wspomnienia o nim były tak samo świeże, jak gdyby wszystko działo się dziś.
Pamiętała, że owego wieczoru zapragnęła jeszcze tylko raz zbliżyć się do Ryana. Miała ochotę, żeby ją objął i przytulił do piersi, żeby usłyszała bicie jego serca, wyczuła je policzkiem. Zamiast tego skinęła grzecznie głową i przedstawiła Tima, który cały czas trzymał ją za rękę. Zaczęli rozmawiać o drużynie Cowboys, o wiosennej serii treningów i letnim zgrupowaniu. Widać było, że Firn jest pod wrażeniem. Po kilkunastu minutach rozmowy o footballu Ryan pożegnał się i poszedł.
Potrafił wciąż zainteresować Kari swoją obecnością, a jednak. Kari rzuciła mu ostatnie spojrzenie, nie poddając się narastającemu w niej pragnieniu, aby pobiec za nim i przebaczyć mu wszystko, czym ją w życiu zranił. Pragnieniu, aby spytać go, czy mimo wszystko być może nadal ją kocha. Poczuła ulgę, kiedy zniknął za drzwiami.
Decyzję w sprawie Kari podjął znacznie wcześniej. Już nigdy więcej nic nie mogło się między nimi zdarzyć.
Poprowadziła Tima za rękę w cichy zakątek werandy od strony ogrodu. Kiedy tylko znaleźli się sami, odetchnęła głęboko i oparła się o poręcz werandy, spoglądając w rozgwieżdżone niebo.
- Dzięki.
Tim w ciszy podziwiał gwiazdy. Po kilku minutach popatrzył na Kari.
- Nadal jesteś w nim zakochana - powiedział. Poczuła skurcz żołądka. Czyżby Tim umiał czytać w jej myślach? Czy dobrze wiedział, co czuła do Ryana? Zacisnęła na moment powieki, a potem zdała sobie sprawę, że jej uczucia względem niego nie mają znaczenia. Przed nią i Ryanem nie było wspólnej przyszłości, niezależnie od tego, co zdradzały jej błądzące myśli.
Spojrzała Timowi w oczy i zbliżyła twarz do jego twarzy. Boże, czy to on jest tym jedynym? Jej pytanie zawisło w wieczornym powietrzu, przychodząc nie wiadomo skąd. Patrzyła w górę, na Tima.
- Między Ryanem a mną naprawdę wszystko skończone - odpowiedziała. -Już dawno.
Tim przyglądał jej się uważnie dłuższą chwilę, patrząc ciepło, z czułością.
- Na pewno? Pokiwała głową.
- A dlaczego pytasz?
Nadchodził upalny lipiec. Ale ta czerwcowa noc nie była jeszcze zbyt gorąca. Tim zbliżył się do Kari, łagodnie ujął jej dłonie, a potem ich usta spotkały się w pocałunku do utraty tchu.
Cofnęła się i spróbowała odczytać z oczu Tima jego uczucia.
- Przekonująco odgrywasz swoją rolę, przyjacielu - szepnęła. Uniósł dłoń i czule pogładził ją po policzku.
- Nie odgrywam roli, Kari. - Pocałował ją znowu, tym razem pocałunek był dłuższy niż przedtem. - Nigdy przed tobą nie grałem.
Kari zakręciło się w głowie. Zamknęła oczy i opuściła głowę.
- Nie wiem, co powiedzieć.
Lekki jak piórko dotyk Tima sprawił, że podniosła spojrzenie z powrotem i popatrzyła mu w oczy.
- Mówię poważnie. Zakochałem się w tobie w dniu, kiedy się poznaliśmy, i kocham cię.
W głowie Kari kłębiły się myśli, zastanawiała się, co odpowiedzieć; starała się rozeznać ogarniającą ją burzę uczuć. Lęk, tęsknota, wątpliwości i... lekkie poczucie, że zdradza Ryana.
- Ale ja wyjeżdżam do Nowego Jorku...
Tim przysunął palec do jej ust, zbliżył się raz jeszcze i uciszył ją następnym pocałunkiem. Cofnął się.
- Myśl o mnie, kiedy cię nie będzie - odpowiedział drżącym szeptem. -Myśl, o czym chcesz. - Jeszcze raz musnął ustami jej usta. - Będę czekał, aż wrócisz.
„Będę czekał"...
Zanim weszli do domu, Tim znowu ujął jej dłoń i pomodlił się na głos, żeby Bóg pokazał jej głębię jego uczuć i powagę jego zamiarów.
Następne pół roku Kari spędziła w Nowym Jorku na hałaśliwych castingach i sesjach zdjęciowych, i na cichym pisaniu pamiętnika. Gdy wróciła do Bloomington, już nie miała wątpliwości, że przestała cokolwiek czuć względem Ryana. Jej uczucia były zarezerwowane wyłącznie dla Tima. Tydzień po jej powrocie Tim poprosił ją o rękę. Już się nie wahała.
Pięć miesięcy później wzięli ślub. Tim zdążył w międzyczasie obronić doktorat i dostał stałe zatrudnienie na uczelni. Przestał pisać do gazety, zachował jedynie swoją cotygodniową kolumnę. Miał nadzieję, że zostanie publicystą agencyjnym. Telefon odzywał się niemal codziennie - wciąż proponowano Kari sesje zdjęciowe. Kari i Tim znaleźli dla siebie wymarzony dom w starszej części miasta, niedaleko uniwersytetu. Łatwo też było z niego dotrzeć do rodziców i rodzeństwa Kari. Kari i Tim byli bardzo szczęśliwi i patrzyli z nadzieją w przyszłość.
Kari ubrała się, uczesała i włączyła suszarkę. Strumień gorącego powietrza rozwiał jej wspomnienia. Kąciki oczu zaczęły szczypać łzy. Zastanawiała się, czy jeszcze kiedykolwiek będzie się śmiała.
Boże, jakim sposobem wszystko tak okropnie się odmieniło? Zacisnęła zęby. Jak on mógł mi to zrobić?
Jeszcze raz przesunęła grzebieniem po włosach i ruszyła do drzwi. Ranek był chłodny, ale wkrótce będzie jej ciepło. Za kilka minut miała z powrotem znaleźć się w rodzinnym domu, paść w ramiona matki. A potem zacząć myśleć, jakim sposobem mogłaby wpłynąć na Tima, żeby zmienił zdanie w sprawie rozwodu.
I zastanawiać się nad tym, jak będzie jeszcze kiedykolwiek mogła go kochać, skoro chciał się z nią rozwieść.
Rozdział 5
John Baxter dowiedział się o kłopotach córki, kiedy wyszedł od niego pierwszy tego dnia pacjent. Elizabeth nie podała mu szczegółów, zatelefonowała tylko z wiadomością, że pomiędzy Kari a Timem stało się coś złego.
- Kari jedzie do nas, żeby ze mną porozmawiać - mówiła Elizabeth. -Nigdy nie słyszałam, żeby mówiła takim tonem. Proszę cię, John, módl się za nią!
Wiadomość spadła na Johna jak grom. Natychmiast po przyjęciu ostatniego tego ranka pacjenta zamknął się w gabinecie na klucz i uklęknął. Kolana skrzypiały mu bardziej niż za młodu, ale nie martwił się tym.
John od wtorku do czwartku przyjmował pacjentów w prywatnym gabinecie, w piątki wykładał na uczelni anatomię, zaś w poniedziałki robił obchód w szpitalu. W każdym z trzech miejsc pracy był szanowany za wiedzę medyczną. Ale klęcząc przed Bogiem, był tylko zwykłym grzesznikiem, odkupionym dzięki Bożej łasce, człowiekiem, który w pokorze i bojaźni Bożej miał nadzieję, że Pan wszechświata troszczy się o niego i jego problemy.
Jestem nikim, Ojcze - modlił się. Ty jesteś wszystkim. Zwracam się do Ciebie, gdyż na moim sercu spoczął ciężar...
Modlił się w myśli, a potem na głos, dzieląc się ogromem i szczegółami swoich trosk tylko z Tym, który rzeczywiście mógł im zaradzić.
- Panie, chodzi o Kari...
Zastanowił się chwilę, czy Elizabeth ma rację, czy między Kari a Timem rzeczywiście zaszło coś bardzo poważnego. A jeśli tak, co będzie dalej? Czy Tim spotykał się z inną kobietą? Johnowi przypomniało się zdarzenie, które niegdyś uznał za mało znaczące. Niecały rok wcześniej jadł lunch z kilkorgiem profesorów. Jednym z nich był znajomy z wydziału dziennikarstwa, zgorzkniały, pozbawiony polotu mężczyzna po sześćdziesiątce.
„lim Jacobs to pański zięć, prawda?" - spytał niemiłym tonem ów człowiek. „Tak. Jest mężem jednej z moich córek, Kari."
„Cóż, niech pan w takim razie przypomni mu, jakie jest jego miejsce, panie profesorze - zadrwił profesor dziennikarstwa. - Za bardzo zaprzyjaźnia się z naszymi studentkami. Przynosi w ten sposób wstyd nam wszystkim. Robimy przez niego złe wrażenie."
John nie przejął się zbytnio słowami starego profesora, uznając, że jest on po prostu zazdrosny i myli się w swoich przypuszczeniach. Ale w tej chwili...
John Baxter westchnął i złożył pobożnie ręce. Jeśli Tim okazał się niewierny, być może John był jedyną osobą, która powinna była w porę zwrócić uwagę na symptomy.
Zacząłem się modlić - przypomniał sobie.
Przepraszam, Panie Boże, jestem rozkojarzony. Widzisz... wyposażyłeś mnie w upodobanie do rozwiązywania problemów, w coś, co skłania mnie do ich rozpoznawania i upartej pracy nad ich przyczynami, aż sytuacja się poprawi. To dlatego pozwoliłeś mi być lekarzem...
Zawahał się, machinalnie opuszczając głowę; bardzo martwił się o córkę.
Widzisz, jeśli chodzi o problem, który tak smuci Kari - o cokolwiek chodzi... Nie wiem, jak mu przeciwdziałać, Panie Boże. Nie wiem, w jaki sposób mogę jej pomóc.
Zamknął oczy i czekał na odpowiedź Pana, powoli rozluźniając zaciśnięte pięści. Nasłuchiwał, jak zwykle, w oczekiwaniu na bezgłośne słowa.
Niemal natychmiast przyszedł mu do głowy wers z Biblii - dewiza jego życia. Psalm 73, wers 26. Zawsze o nim myślał, kiedy wykorzystał już wszystkie swoje możliwości i ogromnie potrzebował pomocy Zbawiciela.
„Niszczeje moje ciało i serce, Bóg jest opoką mego serca i mym udziałem na wieki."
Powtarzał te słowa raz po raz, aby wczuć się w ich znaczenie.
- Rozumiem - szepnął, a po jego twarzy spłynęła łza. - Tym razem nie jestem w stanie nic zrobić. A Ty będziesz nie tylko moją siłą, ale i siłą Kari.
Mógł modlić się dalej, ale nagle poczuł, że powinien jechać do domu. Podniósł się z klęczek i zerknął w terminarz. Tego dnia nie miał wielu pacjentów - ostatni miał przyjść o czternastej. Sięgnął więc po telefon i szybko znalazł zastępstwo. Zaraz potem ruszył do samochodu, błagając Boga, aby Kari i Tim zdołali pokonać trudności, pozostając małżeństwem -cokolwiek się stało.
O wpół do dziesiątej Kari dotarła do domu rodziców. Myślała, że już nad sobą panuje, ale kiedy tylko przytuliła ją matka, znowu zaczęła łkać.
- Mamo... nie uwierzysz... - Ciałem Kari wstrząsały głębokie konwulsje, od których aż się skręcała, z wysiłkiem łapała oddech. Boże, pomóż mi, nie jestem w stanie się powstrzymać! - myślała.
- Kari - odezwała się zdecydowanym tonem matka, tak sarno jak zwykła to robić gdy Kari była dzieckiem - wszystko w Porządku. Cokolwiek się stało, poradzimy sobie z tym.
Wcale nie wszystko w porządku! Nie poradzę sobie z tym... nigdy. Kari łkała dalej. Zobaczyła, że jej matka blednie.
- Prze... przepraszam. Nie jestem... wstanie... przestać.
Elizabeth poprowadziła ją pod ramię do pokoju. Usiadły na starej kanapie w kwiaty; Kari poczuła, że odrobinę się uspokaja. Pomóż mi, Panie - modliła się. - Nie mogę oddychać.
„Nie bój się... Jestem z tobą."
Westchnęła. Już nie czuła paniki. Zamiast niej znowu doznała mdłości. Silnych mdłości.
- Poczekaj... - rzuciła, ruszając biegiem do łazienki. Ledwie zdążyła. Zwymiotowała wszystko, co udało jej się zjeść tego ranka. I wcale nie
poczuła się lepiej, ale gorzej; płakała rzewnymi łzami. Źle się czuła od samego płaczu, lecz nie mogła sobie z nim poradzić.
Wytarła usta, skuliła się i powlekła się z powrotem do pokoju.
Zastała w nim już oboje rodziców. Ojciec musiał znaleźć kogoś, kto zastąpił go w gabinecie. Typowe dla niego. Kiedy komuś z rodziny działo się coś złego, wychodził z pracy wcześniej. Najbliżsi wiedzieli, że są dla niego najważniejsi.
- Kari, kochanie... - odezwał się, wstając. Spojrzała na niego i zobaczyła malującą się na jego twarzy troskę. Wyciągnął ręce, a ona ruszyła ku niemu, potrzebując ojcowskiego ciepła; jednocześnie czuła się winna z powodu tego, że martwi rodziców. Nie powinno mnie tu być - myślała. To nie ich problem.
Pewny uścisk ukochanego ojca napełnił Kari wielką otuchą; nieoczekiwanie poczuła, że jednak będzie w stanie żyć i radzić sobie dalej. Zatopiła się w ramionach ojca, płacząc głośno. Wciąż trudno było jej przestać, ale histeria minęła. Jej miejsce zajął dojmujący smutek.
- Nie martw się, kochanie. - Elizabeth ujęła jej dłoń. - Płacz sobie. Jesteśmy tutaj. Porozmawiamy, kiedy będziesz w stanie mówić.
Kari płakała jeszcze kilka minut, wreszcie usiadła koło matki na kanapie. John zajął miejsce w fotelu naprzeciw. Kari opuściła spojrzenie na leżącą obok wyszywaną poduszkę w kwiaty. Nie wiedziała, jak zacząć. Minęły dwie noce odkąd odebrała telefon, który zmienił jej życie; jeszcze nikomu nie powiedziała o zdradzie lima, o wszystkim, co zaszło. Zupełnie jakby zatrzymując prawdę tylko w sobie, miała nadzieję utrzymać się w przekonaniu, że nic się nie wydarzyło.
Poczuła gorąco na policzkach - ogromnie wstydziła się tego, co miała do powiedzenia. Mimo że to lim ją zdradził i chciał ją porzucić, uznała, że to ona nie zdołała dać mu szczęścia, choć wierzyła, że jej mąż jest człowiekiem silnej wiary i że jest zdeterminowany trwać przy niej w każdej sytuacji. Poniosła porażkę w sprawie, w której pokładała największe nadzieje.
Uniosła głowę i spostrzegła, że jej rodzice również cierpią. Czekali.
- Wczoraj wieczorem odbyliśmy z Timem poważną rozmowę - zaczęła. Trudno jej było kontynuować. - Tim już nie chce być żonaty. Wypr... wyprowadził się.
Głowa opadła jej na pierś, smutek nie pozwalał jej mówić więcej. John natychmiast wstał i także usiadł przy niej na kanapie. Ukochani rodzice objęli Kari z obydwu stron, a ona chłonęła ich ciepło. Przy nich czuła się bezpieczna.
- W porządku, kochanie - odezwał się łagodnie ojciec. - Poradzimy sobie z tym. - Tak samo pocieszał ją, kiedy była mała.
Modliła się w myśli o siłę. Minęła minuta.
- Tim jest zakochany w innej kobiecie - oznajmiła, znowu podniósłszy spojrzenie.
- O, nie! Moja malutka... - Elizabeth opuściła rękę. - Od dawna? - spytała, nachylając się bliżej. - Jak to się stało?
Kari westchnęła.
- Zdaje się, że spotyka się z nią od mniej więcej dwóch miesięcy. - Mówiła bezbarwnym głosem, jakby już dłużej nie była w stanie czuć się źle. Teraz czuła się niczym bezduszny robot. - To studentka. Ich romans trwa od początku roku akademickiego. Być może dłużej - nie wiem.
- Mój Boże!... - Elizabeth zakryła twarz rękami.
Jeszcze nigdy w życiu Kari nie widziała, żeby jej ojciec robił wrażenie zupełnie bezradnego. Odkąd sięgała pamięcią, zawsze uśmiechał się, dodając wszystkim otuchy, i z pewnością siebie rozwiązywał problemy, które przynosiło życie. Lecz teraz siedział koło niej w bezruchu, blady i przygarbiony, jak pogrążona w szoku ofiara wypadku drogowego.
- Kochanie... - Pokręcił lekko głową, miał załzawione oczy. - Nigdy bym nie pomyślał, że...
Kari znów poczuła mdłości, ale zdołała je powstrzymać. Boże, pomóż mi przez to przejść!
Przyszedł jej do głowy najkrótszy wers w Biblii, który już nieraz dodawał jej otuchy: „Jezus zapłakał." Skoro zapłakał nad Jerozolimą i nad śmiercią Łazarza, bez wątpienia płakał i teraz, nad pogrzebaniem marzeń Kari Jacobs, nad agonią jej małżeństwa.
Nie wiedziała, co mówić. Czuła psychiczny ból; ta sytuacja przypomniała jej inną, z wczesnego dzieciństwa, kiedy bawiła się na śniegu bez rękawiczek i bolał ją paluszek.
- Tak ogromnie ci współczuję, kochanie! - szepnęła Elizabeth, opierając na jej kolanie matczyną dłoń. - Jestem zaszokowana. Czy już wystąpił o rozwód?
- Powiedziałam, że nie dam mu rozwodu.
- Zatem... chcesz doprowadzić do naprawy sytuacji? - upewnił się John, prostując się nieco. Kari poczuła się nagle jak pacjentka.
- Nie patrz na mnie takim wzrokiem, tato...
- Przepraszam, próbuję zrozumieć, co się dzieje. To informacje, które trudno spokojnie przyjąć od razu.
Teraz znowu Kari poczuła się, jakby była podlotkiem, a ojciec wypytywałby ją o nieudaną randkę. Oczy kolejny raz zaszły jej mgłą. Próbowała ująć wszystko w słowa.
- Wiem, że trudno, tato - rzuciła, unosząc bezradnie ręce. - Sama jeszcze nie zdążyłam tego zaakceptować.
Elizabeth popatrzyła jej w oczy. I ona była zaskoczona.
- Nie chcesz... rozwodu? - spytała.
- Mamo! - Jak to? Czyżby po tylu latach wpajania dzieciom, że małżeńska miłość to decyzja wielkiej wagi i nieustająca gotowość do poświęceń, jej rodzice bez oporów zaakceptowaliby rozwód córki? Kari złapała się za brzuch, żeby powstrzymać mdłości. - Myślałam, że kto jak kto, ale wy dwoje zrozumiecie, dlaczego nie mogę... dlaczego nie biorę pod uwagę rozwodu.
John chrząknął, wstał i zaczął chodzić po niewielkim pokoju. Przystanął koło Kari; zobaczyła, że targają nim sprzeczne uczucia.
- Masz zupełną rację, kochanie - powiedział. - Zrobimy wszystko, żeby pomóc ci w realizacji twojego zamierzenia. - Schował ręce do kieszeni, zacisnął zęby. - Po prostu chciałbym... - Głos mu się załamał.
- Wiem. - Kari podniosła się i przytuliła go. Elizabeth dołączyła do nich, tuląc ich oboje. - Córeczce stała się krzywda chcesz, żeby było jej lepiej, prawda? - szepnęła Kari.
John milczał. Kari cofnęła się i spojrzała mu w oczy. Serce zabolało ją niemal tak samo jak od świadomości tego, co zrobił jej mąż. Ojciec, który pięć lat wcześniej uratował jedność rodziny po tym, jak odcięła się od niej Ashley - siostra Kari - człowiek, który, kiedy jego żona traciła włosy po chemioterapii, nie tracił rezonu, tylko dzielnie ją wspierał, ten sam John Baxter stał teraz nieruchomo, płacząc bezradnie.
Kari wciąż obejmowała rodziców, modląc się, aby wszyscy troje zdołali przetrwać nadchodzące tygodnie. Nie wiedziała, jak zareagują jej siostry i brat, co powiedzą jej znajomi z kościoła Clear Creek Community Church. Wszyscy uważali ją za dobrą, pobożną dziewczynę, która zawsze postępuje właściwie i będzie szczęśliwie żyła z mężem, dopóki śmierć ich nie rozłączy.
Myśl, że odtąd jej bliscy zapewne będą jej współczuć, była dla niej okropna. Miała ochotę schować się pod łóżkiem rodziców, tak jak robiła, kiedy była małą dziewczynką, w razie nadejścia burzy.
Poza tym niepokoiło ją coś jeszcze, coś, do czego bała się sama przed sobą przyznać. Przychodziło jej na myśl, że mdłości, bóle głowy i zmęczenie, jakie odczuwała w ciągu minionych paru tygodni, mogły oznaczać coś więcej niż tylko reakcje organizmu na stres. W obliczu wyznania Tima wolała nawet o tym nie myśleć. Już wkrótce wszystko samo się nie okaże.
Przełknęła ślinę. W ramionach rodziców czuła się na tyle bezpieczna, że zdołała spokojnie policzyć dni i tygodnie. Nie mogła się dłużej oszukiwać -nie miała okresu już od dwóch pełnych miesięcy. Dotąd zdarzyło się to w jej życiu tylko raz, trzy lata wcześniej. Kiedy zaszła w ciążę.
Rozdział 6
Dirk Bennett wszedł na zaplecze największej z uniwersyteckich kawiarni. Pracował tam od początku poprzedniego roku. Wysypał z butelki z naklejką „Natural Power" trzy tabletki i połknął je, popijając wodą. Wyjrzał zza kraty na salę dla gości. Angela i profesor Jacobs! Znowu jedzą razem lunch...
Każdy widział, co się dzieje: profesor miał romans z Angelą. Dirk śledził ich od kilku tygodni i nabrał już przekonania, że mieszkają razem.
Zgrzytnął zębami i zacisnął pięści, napełniony gniewem. Wyobraził sobie, że wchodzi do sali, zbliża się do ich stolika i nokautuje profesora jednym potężnym ciosem.
Najokropniejsze było dla Dirka to, że Angela go okłamuje. Kłamała już od ośmiu miesięcy.
„Jestem zajęta, Dirk... " „Mam więcej nauki niż myślałam... " „Potrzebuję oddechu... "
„Jesteś za młody, żeby wiązać się tak poważnie... "
Te wymówki kłuły Dirka w serce jak sztylety. Westchnął, drżąc ze złości i rozpaczy, i sięgnął myślą w przeszłość. Do samego początku, do dnia, kiedy ćwiczył na uniwersyteckiej siłowni i po raz pierwszy zobaczył Angelę Manning. Nie była ładna jak delikatne dziewczyny, o których marzył w szkole średniej. Była raczej uderzająco atrakcyjna, miała sprężyste, idealne jak spod dłuta artysty ciało, a do tego roztaczała wokół siebie aurę nieprzystępności.
Owego popołudnia ćwiczyli niemal przez godzinę obok siebie, nieraz odlegli zaledwie o metr czy dwa. Dirk kilkakrotnie spoglądał jej w oczy, i ona odpowiedziała wzrokiem na jego chciwe spojrzenie, po czym wróciła do ćwiczeń. Kiedy skończył ćwiczyć, napił się wody i odpoczywał tak blisko Angeli, na ile tylko starczyło mu śmiałości.
Zawahał się, oczekując, że piękność zbędzie go ze śmiechem i da do zrozumienia, żeby poszedł swoją drogą. Mimo to uśmiechnął się do niej i otarłszy twarz ręcznikiem, zagadnął:
- Pierwszy raz tu ćwiczysz?
- Uhm - mruknęła w odpowiedzi. Zrobiła jeszcze dziesięć szybkich przysiadów, wyprostowała się i obrzuciła rosłego Dirka wzrokiem od stóp do głów. Jej ostre spojrzenie po raz pierwszy od godziny nieco złagodniało, uśmiechnęła się.
- Jesteś sportowcem, prawda? - spytała. Zaczerwienił się. Angela nie spodziewała się, że trafi go w czuły punkt.
Jego starsi bracia grali dawniej w football, ale on nigdy nie zapisał się do drużyny. Kto chciałby godzinami biegać z piłką po boisku, spędzając długie dni z piętnastoma spoconymi facetami, którzy niczego ważniejszego w życiu nie widzieli? Z ludźmi, których najważniejszymi osiągnięciami było trafianie piłką w bramkę czy też posyłanie jej ponad linią bramkową? Których rozrywką były konkursy w pluciu na odległość zżutym tytoniem?
Chodziło o coś jeszcze, coś, o czym Dirk nigdy z nikim nie rozmawiał.
Bał się kontuzji.
Jego bracia uwielbiali sporty kontaktowe, ale on widział w nich jedynie niebezpieczeństwa. Grając w football można nabawić się wstrząsu mózgu, podczas gry w koszykówkę - złamać nos, uprawiając lekką atletykę -naciągnąć sobie mięśnie albo skręcić staw. Baseball - cóż, nie trzeba być genialnym fizykiem, żeby wyobrazić sobie, co może stać się z ludzką twarzą, jeśli trafi w nią twarda piłeczka lecąca z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Nie, uprawianie sportu nigdy Dirka nie pociągało.
Zajął sobie popołudnia czym innym - został członkiem orkiestry dętej. Jej tamburmajorem. Weekendy miał zajęte próbami. Miał w orkiestrze kolegów i koleżanki. Ale nie grały w niej piękności, jakie przychodziły do jego braci. W szkolnej społeczności było tak, że dziewczyny o wyglądzie Angeli Manning uważały chłopców z orkiestry za nieatrakcyjnych. Rzadko zamieniały z nim więcej słów niż zdawkowe „cześć", a i to tylko dlatego, że jego bracia należeli do najpopularniejszych chłopców w szkole.
Czy Dirk był sportowcem?
Stał w siłowni, atrakcyjna Angela czekała na jego odpowiedź, a on przeżywał jak film wspomnienia minionych czterech lat liceum. Już otwierał usta, żeby skłamać, żeby powiedzieć, że rzeczywiście jest sportowcem. Ale w tym momencie zwrócił uwagę na swoje odbicie w lustrze i zdał sobie sprawę... że już nie jest uczniem.
Obecnie jego bracia studiowali na dwóch różnych uczelniach odległych po sto kilkadziesiąt kilometrów od Bloomington. Dirk wyrósł, był wysoki, miał śniadą cerę, od początku studiów na Uniwersytecie Stanu Indiana przybyło mu prawie dziesięć kilogramów mięśni.
- Jestem tamburmajorem orkiestry dętej - wybijam rytm. Angela uniosła brwi, zerknęła z ukosa i jeszcze raz przesunęła po nim spojrzeniem, od twarzy aż po stopy. Uśmiechnęła się, można by niemalże powiedzieć, sugestywnie.
- Nie wyglądasz jak... członek orkiestry dętej.
Dirka ogarnęło nowe uczucie, które rozpoznał dopiero po chwili: pewność siebie. Zatopił spojrzenie w błękitnych oczach Angeli, uśmiechnął się ponownie i spytał:
- A ty co robisz?
Opuściła brodę i spoglądała na niego figlarnie:
- Jestem dziennikarką.
- Dziennikarką? - Dirk nigdy nie był w podobnej sytuacji, ale setki razy obserwował jak reagowali w podobnych przypadkach jego bracia. Idąc śladem Angeli, przesunął wzrokiem po jej ciele i oznajmił:
- Nie wyglądasz na... dziennikarkę.
Uniosła skraj koszulki, aby otrzeć brwi z potu, odsłoniła przy tym brzuch. Dirk aż sapnął z wrażenia. Angela puściła koszulkę, oparła ręce na biodrach i powiedziała:
- Nie mam dziś wieczorem nic do roboty. Pokażesz mi campus? Wieczór był cudowny, jak ze snu. Cztery dni później Dirk i Angela znaleźli
się razem w łóżku. W owe wakacje skończył zaledwie dziewiętnaście lat - był o cztery lata młodszy od niej, lecz jej zdawało się to nie przeszkadzać. Zanim rozpoczął się semestr, sypiali ze sobą niemal każdego wieczoru. Angela była inteligentna, błyskotliwa. Któregoś razu powiedziała, że chciałaby mieć dużo dzieci.
Tak samo jak on!
Był pewien, że znalazł dziewczynę marzeń, kobietę, z którą się w przyszłości ożeni.
Ich kontakty straciły nieco na intensywności minionej jesieni. Dirk pocieszał się, że to nic dziwnego - Angela była na ostatnim roku studiów, musiała skupić się na pracy magisterskiej. Ciągle jednak zdarzały się wspaniałe chwile, weekendy, kiedy spędzali ze sobą noce, a Angela szeptała mu do ucha słowa o miłości, tak słodkie i prawdziwe, że wciąż nie wątpił, iż któregoś dnia się pobiorą. Był tak tego pewien, że na miesiąc przed Bożym Narodzeniem kupił jej pierścionek zaręczynowy. Opowiedział rodzicom o swojej miłości, a nawet o tym, że zamierza poprosić Angele o rękę.
„Jesteś pewien? Czy to trochę nie za wcześnie?" - martwiła się jego matka. Lecz on nigdy w życiu nie był niczego bardziej pewien niż tego, że chce się ożenić z Angela.
Tymczasem na tydzień przed oświadczynami zobaczył ją w kawiarni w towarzystwie profesora Jacobsa. Z przerażeniem obserwował, jak Angela odrzuca głowę i śmieje się serdecznie po każdej wypowiedzi profesora. Jej roziskrzone spojrzenie, jej całkowite zagubienie w rozmowie z profesorem jasno wskazywały na jej zaangażowanie.
Jeszcze tego samego tygodnia przestała odbierać telefony od Dirka, nie odpowiadała na pozostawiane przez niego wiadomości głosowe. Tuż przed świętami już prawie ze sobą nie rozmawiali. Mimo wszystko nie tracił ducha. Najwyraźniej Angela przechodziła chwilowe zauroczenie, zastanawiała się, czego naprawdę chce, jak mawiał jego ojciec.
Nie mogła kochać profesora Jacobsa. Był w zbyt poważnym wieku, a przede wszystkim był żonaty...
Niezależnie od tego, co mówiła lub robiła Angela, Dirk był pewien, że w głębi duszy wciąż go kochała. Ze jej serce zawsze będzie należało do niego. Mógł zaczekać, aż Angela zda sobie z tego sprawę. Była tego warta.
Czas mijał, Angela wyjechała na lato do Bostonu. Dirk poświęcił wakacje na wzmożone ćwiczenia fizyczne, na rzeźbienie ciała. Był przekonany, że jesienią Angela nie będzie już chciała pamiętać o profesorze. Jednak kiedy zaczął się semestr zimowy, Dirk stwierdził, że Angela spędza z profesorem Jacobsem coraz więcej czasu. Wówczas zaczął ich śledzić. Nieraz czekał w pobliżu, kiedy wychodzili z budynku wydziału dziennikarstwa albo z kawiarni, gdy szli razem przez teren uniwersytetu.
Nie uważał, że postępuje jak szaleniec. Pilnował jedynie kobiety, która miała w przyszłości zostać jego żoną. Kiedy stwierdził, że profesor spędza z Angelą noc w jej mieszkaniu, tylko we dwoje, był to dla niego straszliwy cios. Angela i profesor Jacobs zachowywali się tak jak Angela i Dirk, kiedy byli w sobie świeżo zakochani.
Przypomniał sobie o broni, o jej gładkiej czarnej kolbie. Wyobraził sobie rewolwer czekający w pudełku pod jego łóżkiem. Nie miał wątpliwości, że go potrzebuje. Nie był w stanie spokojnie patrzeć na to, jak jego Angele wykorzystuje mężczyzna, który powinien być całkowicie godny zaufania, być jej opiekunem, nauczycielem.
Mimo całej determinacji Dirkowi nie udało się zrobić niczego, co odmieniłoby stan rzeczy. Zatelefonował wprawdzie do żony profesora Jacobsa, ale to pogorszyło jedynie sprawę.
Bawił się fiolką z pigułkami i obserwował Angelę i profesora. Kończyli lunch, roześmiani, najwyraźniej wymieniali czułe słówka. Napełniało to Dirka wściekłością, wprost niewypowiedzianym gniewem. Dlatego potrzebował broni. Zamierzał się nią posłużyć, jeśli Angela wkrótce się nie opamięta.
Już sobie wyobrażał, jak zastępuje profesorowi drogę, przykłada mu rewolwer do głowy i wyperswadowuje mu romans z Angelą - rewolwer niewątpliwie pomoże mu przekonać tego człowieka.
Skrzywił się, ściągnął z półki wielką butlę keczupu i wyszedł z magazynu. Musiał wracać do swoich zajęć, ale dzień, w którym nastraszy profesora na dobre, zbliżał się. Broń skłoni Jacobsa, by już nigdy nie zbliżał się do Angeli. Trzeba było jedynie wybrać odpowiedni moment.
Rozdział 7
Tim zdawał sobie sprawę, że nie postępuje jak święty. Zdradzał żonę. Okłamał ją niezliczoną ilość razy. Ale pomimo wszystkich wątpliwych wyborów, jakich w życiu dokonał, nigdy nie kusiła go jedna rzecz - alkohol.
W rodzinnym domu Tima pijano wyłącznie herbatę, stąd jako chłopiec nie miał okazji ulec urokowi zdradzieckich napojów, zaś opowieści o tym, co alkohol potrafi podstępnie zrobić z człowiekiem, sprawiały, że był zdecydowany go unikać. W latach szkoły średniej i studiów licencjackich nie miał kłopotów z odmawianiem piwa czy napojów wysokoprocentowych dostępnych na przyjęciach. Alkohol był dla części jego znajomych jak gdyby ułudą prawdziwego życia, sztuczną podpórką. Tim chełpił się w tamtych czasach, że niczego takiego nie potrzebuje. Nawet w latach studiów magisterskich i pracy w gazecie, kiedy jego koledzy po długich dniach spędzanych w pracy czy bibliotece relaksowali się przy piwie, nie sięgał po alkohol, który mieli w zwyczaju pić inni, mimo że cieszył się ich towarzystwem.
W roku, w którym miał rozpocząć studia, jego rodzice przeprowadzili się do Indonezji. W ramach ostatnich pouczeń udzielili mu i następującego: nie przystępuj do żadnego bractwa studenckiego, bo możesz nie przeżyć otrzęsin.
Mieli rację. Czytał później o przypadku, kiedy świeżo upieczony student, chłopak, który zawsze miał najlepsze wyniki w nauce, chluba rodziny, tydzień po rozpoczęciu roku akademickiego brał udział w otrzęsinach organizowanych przez bractwo, do którego wstąpił. Starsi koledzy zmusili go do wypicia w ciągu godziny połowy butelki ginu. Posłuchał ich, nie chcąc narazić się na drwiny - zależało mu na przejściu wymaganej przez nich inicjacji. Stracił przytomność. Nad ranem zwymiotował i udusił się własnymi wymiotami, jak okazało się następnego dnia.
Wiadomo, że picie alkoholu grozi nie tylko nagłą śmiercią. Tim nie chciał stać się alkoholikiem, jak jego wujek Frank. Matka Tima powtarzała, że to chyba jeszcze gorsze od śmierci.
Wujek Frank był jej młodszym bratem. Tim widział go zaledwie dwukrotnie. Pierwszy raz jako ośmio- czy dziesięciolatek. Wujek Frank przyjechał na Boże Narodzenie. Od razu wydał się Timowi dziwny - był nieuczesany, nosił podarte buty, a przede wszystkim dziwacznie pachniał.
Tim nie miał żadnych doświadczeń z alkoholem, więc nie wiedział, skąd ten nietypowy zapach. Nadszedł wigilijny wieczór. Kiedy już wszyscy poszli spać, Tim zbiegł po cichu na parter, żeby zobaczyć, czy pod choinką są jakieś prezenty. Niespodziewanie zobaczył wujka, który stał w przedpokoju koło szafy i pił z butelki coś brązowego.
Kilka dni później Tim podsłuchał rozmowę rodziców. Dyskutowali o wujku i jego uzależnieniu od alkoholu. Tim spytał matkę, co to jest. Wyjaśniła, że niektórzy ludzie są w stanie od czasu do czasu pić alkohol i nie dzieje im się nic złego, zaś inni popadają w chorobę, przez którą nawet odrobina alkoholu powoduje, że piją go więcej i więcej, aż do utraty przytomności.
Wujek Frank cierpiał na tę chorobę.
Niekiedy - na przykład w czerwcu, w dniu urodzin wujka - zdarzało się, że matka Tima płakała. Wiedział, że to z powodu choroby wujka, jej brata.
Drugi raz Tim zobaczył go jako nastolatek. Pewnego wiosennego popołudnia wujek zawitał do ich domu, chwiejąc się na nogach i śmierdząc w niewyobrażalny sposób. Miał podarte, poplamione ubranie i plecak, pełen do połowy opróżnionych butelek z alkoholami.
Ojciec brał akurat kąpiel. Tim patrzył w zdumieniu na wujka.
- Dlaczego to robisz? - spytał. - Wiesz, jak moim rodzicom jest przykro? Wujek spojrzał mu w oczy nieco przytomniej.
- To jeden ze sposobów na ulżenie cierpieniu.
Tim nigdy nie zapomniał jego odpowiedzi. Ojciec wprowadził wujka Franka do mieszkania, pomógł mu się umyć, dał mu kanapkę, wreszcie jeszcze tego samego wieczoru odwiózł wujka do specjalnej placówki, „na odwyk". Rodzice wyjaśnili Firnowi, że odwyk jest okropnym procesem, podczas którego osoba uzależniona od alkoholu czuje nieraz straszliwy ból, doznaje okropnych halucynacji i czuje się, jakby umarła i trafiła do piekła.
Te dwa spotkania z wujkiem Frankiem wystarczyły, żeby Tim nigdy nie wziął do ust alkoholu. A jeśli jego rodzice mieli rację, jeśli odziedziczył gen, przez który szybko stałby się alkoholikiem, jak wujek Frank?
Nie było warto próbować.
Stanowisko Tima zmieniło się, kiedy wprowadził się do mieszkania Angeli. Lubiła wino, sprawiało jej przyjemność próbowanie różnych jego gatunków i roczników. Nieraz po przyjściu do domu piła kieliszek lub dwa, mówiąc z zadowoleniem, że się „rozluźnia". Picie alkoholu jej sposobem wydawało się niegroźne i przyjemne. Firnowi przyszło na myśl, że przez długie lata zbyt surowo podchodził do tej kwestii. W końcu Angela nigdy się nie upijała i nie traciła panowania nad sobą jak wujek Frank.
Poza tym Firnowi dokuczał ciągły stres - na wpół ukryte cierpienie, którego wcześniej się nie spodziewał. Zaskoczyło go, ponieważ sam podjął decyzję opuszczenia żony i wciąż sądził, że najlepiej będzie, jeśli się z Kari rozwiodą. Wówczas każde z nich będzie mogło swobodnie kroczyć nową drogą.
Doszedł do wniosku, że jego psychiczne cierpienie jest skutkiem czegoś, nad czym nie miał władzy - poczucia winy, które wpojono mu jeszcze w dzieciństwie. Było związane z religią, dokuczało mu ciągle. Zastanawiał się przez nie na przykład, czy Kari się za niego modli. I nie chodziło mu nawet o to, że jej modlitwy mogą zostać wysłuchane, a raczej o wewnętrzny spokój, którego inaczej nijak nie mógłby osiągnąć. Poczucie winy wprost go paraliżowało.
Był prawdziwie zakochany w Angeli, w jej ramionach czuł się, jak gdyby dostał szansę na nowe życie. Ale kiedy indziej bywał tak zatopiony w myślach, że potrafił gubić wątek podczas prowadzonych przez siebie wykładów.
Gdy pracował w swoim gabinecie, siedząc samotnie, poczucie winy gnębiło go tak mocno, że trudniej mu było oddychać. Cierpiał z powodu tego, co zrobił Kari.
Co najgorsze, owe uczucia psuły mu również radość z czasu spędzanego z Angelą. Znikły wprawdzie natrętne, bezgłośne, umoralniające szepty w jego głowie, od pewnego czasu nie płakał, jednak wciąż nie mógł zapomnieć urywków Pisma Świętego, których nauczył się jako mały chłopiec.
Pewnego wieczoru czuł się źle, jak nigdy dotąd. Był po długim, ciężkim dniu pracy. Sięgnął po dorobiony właśnie klucz do mieszkania Angeli, ale otworzyła mu pierwsza.
Oparł się o framugę i uśmiechnął się leniwie.
- Na czym skończyliśmy?... - spytał sugestywnym tonem. Natychmiast usłyszał w myśli cytat z Apokalipsy: „Pamiętaj więc, skąd spadłeś"!
Angela chyba coś mu odpowiedziała, bo zmarszczyła brwi...
- Tim, czy ty mnie słuchasz? Powiedziałam coś do ciebie, a ty znowu... nie wiem, patrzysz gdzieś w dal, jakbyś wcale mnie nie słuchał.
Tim roześmiał się nerwowo.
- Przepraszam... Miałem dziś dużo pracy. Uśmiechnęła się, aż zmiękły mu kolana.
- W takim razie witaj w domu...
Odsunęła się na bok, ukazując Timowi przyciemnione światło i płonące świece, w blasku których jej opalone ciało wyglądało szczególnie ponętnie.
Zwłaszcza że poczuł zniewalający, słodki zapach wspaniałych perfum. I jeszcze przyjemną woń czegoś świeżo upieczonego w piekarniku.
- Myślałam o tobie cały dzień - zamruczała, ujmując jego dłoń. Kiedy przestępował próg, przypomniał sobie inny wers: „Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i... " - Tim... - Głos Angeli przywołał go do rzeczywistości. - Co się z tobą dzieje? „Strzeżcie się rozpusty".
- Przepraszam - westchnął, unosząc ręce w geście zniecierpliwienia. -Myślę o różnych rzeczach.
- Tak... - Uśmiech Angeli znikł. - Ja również. Timowi zadrżało serce.
- Wszystko w porządku? - upewnił się.
- Uhm. - Angela posmutniała. Pogładził ją po twarzy.
- Powiedz mi prawdę, kochanie. Co się dzieje?
- Nic - potrząsnęła głową. Tim przełknął nerwowo.
- Chyba się nie rozmyśliłaś? - zapytał ze sztucznym śmiechem. Oparła głowę o ścianę.
- Chciałam tego wieczoru być dla ciebie idealna, ale... Serce Tima bilo tak mocno, że wyraźnie słyszał każde jego uderzenie. Poświęcił dla Angeli swoje małżeństwo. Nie wiedział, co by zrobił, gdyby nagle się wycofała.
- Ale co?
- Jest mi ciężko, Tim - oznajmiła, patrząc mu w oczy.
- Bardzo ciężko.
Poszukał w myślach powodu, z którego mogło być jej ciężko. Miała przecież wszystko, czego chciała. Również jego.
- Powiedz dlaczego, Angela - odezwał się, delikatnie wodząc palcem wzdłuż jej brwi - O cokolwiek chodzi, możesz mi powiedzieć.
Westchnęła cicho.
- Mój ojciec porzucił nas, kiedy miałam dziesięć lat - wyznała po chwili milczenia. - Znów spojrzała Timowi w oczy. - Uciekł od nas z inną kobietą.
Zapadła cisza. Tim znowu oparł się o framugę. Nie wiedział, jaka będzie puenta opowieści Angeli. Czekał na dalszy ciąg.
- Obiecałam sobie, że nigdy nie będę spotykać się z żonatym mężczyzną -mówiła łamiącym się głosem. - A tymczasem proszę, do czego doszłam. Nie jestem lepsza od kobiety, która ukradła mi ojca.
Tim ledwie był w stanie oddychać.
- Czy mam sobie pójść? - spytał.
- Nie. Po prostu jest tak, jak powiedziałam. - Angela podniosła wzrok, patrząc smutno, a jednocześnie z pożądaniem. - Chcę, żebyś został. Na zawsze, Tim. Szczerze.
- To dobrze. - Uspokoił się chwilowo. - I ja tego chcę. Zbliżyła się i przesunęła palcami wzdłuż linii jego czoła.
Smutek na jej twarzy znikał.
- Wiesz, czego potrzebujemy?
Cokolwiek chciała zaproponować, Tim zamierzał się zgodzić. Jak mógłby się nie zgodzić, skoro Angela stała przy nim, tak atrakcyjna, piękna i oczarowująca go każdym ruchem?
- Czego?
- Odrobiny wina. - Z uśmiechem uniosła dłoń, powstrzymując jego sprzeciw. - Słuchaj. Wiem, że nie pijesz alkoholu, ale nie przesadzaj - tylko jeden kieliszek... - wydęła usta w sposób, który przyprawił Tima o zawrót głowy.
- Angela, ja w ogóle nie... - umilkł, a tymczasem przypomniał mu się kolejny wers z Biblii:
„Świętymi bądźcie, bo ja jestem święty."
- Chodź- ponagliła Angela, biorąc go za rękę. - Już mnie zmęczyło picie w samotności. - Wprowadziła go do mieszkania. W przedpokoju odwróciła się ku Timowi, stanęła na palcach i pocałowała go gorąco w usta. Pocałunek trwał nieoczekiwanie długo. W końcu cofnęła się z uśmiechem, aby złapać oddech.
- Nie sprzeciwiaj się, Tim. Nie potrafisz mi odmówić, zapomniałeś? Tylko jeden kieliszek. Zrób to dla mnie.
W ten sposób Tim stanął oko w oko z propozycją, z której nigdy dotąd nie miał zamiaru skorzystać. Wyobraził ją sobie jako otwarte drzwi oddzielające go od Angeli. I pomyślał nagle, że jeśli się napije, przestaną mu dokuczać urywki Pisma Świętego. Cóż tak naprawdę ryzykował, godząc się na kieliszek wina? Przecież nie popełni żadnego szaleństwa, nie przekroczy żadnej granicy, nie zaryzykuje życiem jak ów nieszczęsny student czy jak wujek Frank.
Wypije tylko jeden kieliszek wina, żeby zrobić przyjemność Angeli, ulżyć swojemu cierpieniu i rozjaśnić umysł.
„Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i... "
- Wiesz, to chyba będzie miłe - powiedział ku własnemu zdumieniu. Angela zerknęła w głąb mieszkania. Wzruszyła ramionami raz, potem drugi.
- Tak się składa, że mam w lodówce butelkę białego zinfandela -kokietowała Tima spojrzeniem. Pomyślał, że wcale nie potrzebuje alkoholu -już sama jej obecność przyprawiała go o zawrót głowy.
Zaprowadziła go do kuchni i wskazała głową stół. Był nakryty na dwie osoby. W piekarniku piekł się chleb, to on tak wspaniale pachniał. Przy obu nakryciach stały kieliszki do wina.
- Wyobraź sobie, że masz nawet wybór - odezwała się znowu Angela. - Zinfandel albo całkiem smaczny merlot.
Tim aż sapnął z wrażenia, po czym zaśmiał się.
- Zaufam twojemu gustowi.
Angela wlała mu do kieliszka bladoróżowej cieczy. Przypomniały mu się bardziej eleganckie ze studenckich przyjęć, jego koledzy pili wtedy podobne wina.
Ujął kieliszek za nóżkę i usłyszał w myśli kolejny biblijny wers: „Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości."
- Za nowy początek - wzniósł toast. Stuknęli się kieliszkami. Tim wypił łyk wina i próbował nie reagować na lekkie palenie w język, które sunęło głębiej, aż do jego żołądka. A więc tak smakuje zakazany owoc? - pomyślał.
Wypił drugi łyk, potem trzeci. W miarę jak pił, ogarniało go lekkie uczucie jak gdyby unoszenia się w przestrzeni, jednocześnie napięcie stopniowo zanikało, mimo że odczuwał je co najmniej od tygodnia. To nie takie złe -pomyślał. Wcale nie owładnęło nim przemożne pragnienie szybkiego dokończenia kieliszka ani tym bardziej całej butelki wina. Kiedy Angela zaproponowała mu drugi kieliszek, przyjął propozycję. Pił i czuł, jak wlewa się w niego ciepło, jak rozluźniają się mięśnie.
Zanim ruszyli do sypialni, Tim wypił jeszcze trzeci kieliszek wina. Wciąż był na tyle trzeźwy, żeby dokonać ważnego, jak mu się zdawało, spostrzeżenia. Wcale nie był podobny do wujka Franka. Alkohol pomógł mu się odprężyć, to wszystko. Lekki, przyjemny szum w głowie i radosna świadomość, że on nie ma problemu alkoholowego, ułatwiły Firnowi zaśnięcie.
Zastanawiał się nad podanym przez wujka Franka wyjaśnieniem przyczyny picia: „To jeden ze sposobów na ulżenie cierpieniu." Słowa wujka rozbrzmiewały mu w głowie i tej, i następnej nocy, kiedy wypili z Angelą drugą butelkę wina.
Trzeciego dnia Tim kupił buteleczkę wódki i schował ją w swoim gabinecie na uczelni, w szufladzie biurka. Źle by wyglądało, gdyby przyniósł ze sobą do pracy butelkę wina, ale piersiówkę łatwiej mu było schować. Poza tym podejrzewał, że aby poczuć się jak po wypiciu kilku kieliszków wina, wystarczy wypić jeden duży łyk wódki.
Nie musiał pić. Ale skoro alkohol pomagał mu spać, bez wątpienia pomoże mu także pozbyć się poczucia pustki i wyrzutów sumienia, które dręczyły go w godzinach pracy w gabinecie.
Po tygodniu - po siedmiu kolejnych wieczorach, podczas których pili z Angelą wino, i wykończywszy prawie zawartość piersiówki - Firn doszedł do wniosku, że wujek Frank mylił się w pewnej sprawie: picie alkoholu nie było jednym ze sposobów na ulżenie cierpieniu.
Było nań jedynym sposobem.
Rozdział 8
Ashley, Baxter u uważała, że jej rodzina ma obsesję na punkcie religii. Czuła się zdegustowana. Przez wzgląd na siostrę nie wspominała jednak o tym.
Jakiż to Bóg wymagałby, żeby Kari wciąż pozostawała żoną takiego typa jak Tim Jacobs? Ashley bardzo chciałaby to wiedzieć. Od dwóch tygodni Kari mieszkała u rodziców. Ashley dotąd nie mogła uwierzyć w to, co usłyszała owego ranka, kiedy się tam spotkały.
- Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem - mówiła Ashley, wyprostowana na kuchennym stołku, podczas gdy Kari opierała się o blat, sącząc kawę. -Tim powiedział ci, że jest z inną kobietą... i to t y nie chcesz się rozwieść?
- Nie sądzę, żebyś to zrozumiała. - I tego dnia Kari miała podkrążone oczy. Westchnęła, ogrzewając dłonie o kubek.
- Nawet jeśli mi powiedział, że się w niej zakochał, w głębi serca nie wierzy w to ani odrobinę bardziej niż ja.
- Co? - Ashley poczuła, jak wzbiera w niej gniew. - Tom powiedział ci, że zakochał się w tej... tej studentce?
- Nie zakochał się w niej, Ashley. Wszystko mu się pomieszało. - Kari wyprostowała się i spojrzała siostrze w oczy.
- Złożyłam Timowi przysięgę miłości aż do śmierci, i nie odstąpię od niej -dokończyła.
Ashley wstała, wzięła się pod boki i rzuciła:
- Nie rozumiesz? - Podeszła do Kari. Były jednakowego wzrostu, więc patrzyły sobie teraz prosto w oczy z niewielkiej odległości. - Nadszedł koniec twojego małżeństwa.
- Posłuchaj - Kari odstawiła kubek. Nie odwracała spojrzenia. - Usiądź, proszę. Nie musisz podnosić głosu, Ashley. Wiem, że moje stanowisko nie jest popularne.
-„Nie jest popularne"? - zadrwiła głośno jej młodsza siostra. - Posłuchaj moja duża siostrzyczko, tego faceta powinno się powiesić za...
- Przestań! - Kari miała łzy w oczach. Ashley uspokoiła się natychmiast, żałując, że tylko jej dokuczyła. - Nie rozumiesz? - ciągnęła Kari. - To jest mój mąż! Nie miałam jeszcze czasu tego wszystkiego przemyśleć, ale jedno wiem na pewno: jeżeli istnieje sposób na przezwyciężenie kryzysu, na rozwiązanie go i kontynuowanie naszego wspólnego życia, właśnie to chcę robić.
Ashley powróciła do rzeczywistości. Wspomnienie rozmowy z Kari było nieprzyjemne. Cole, trzyletni synek Ashley, spał. Potrzebował jeszcze drzemek w ciągu dnia, o określonych porach, choć jej trudno było przyzwyczaić się do stałych pór czegokolwiek. Jej matka lepiej potrafiła dopilnowywać różnych rzeczy. Ashley miewała poczucie, że jej dziecko ma dwie matki. Jedną młodą, niezamężną, która karmiła Cole'a jego ulubionymi lodami, spacerowała z nim po parku i przytulała, kiedy miał złe sny. I drugą dojrzalszą, odpowiedzialną, która pilnowała, aby jadł banany i owsiankę i żeby każdego popołudnia spał, ile trzeba. Czasami Ashley miała przez to wyrzuty sumienia, zazdrościła też trochę matce jej dojrzałości. Kiedy indziej myślała, że jej synek ma to, co najlepsze w nich obu.
W tej chwili Elizabeth była na konwersatorium biblijnym, zaś Kari w sklepie. Poza Ashley i śpiącym Cole'em nie było w domu nikogo, Ashley otworzyła więc książkę o francuskim malarstwie impresjonistycznym i próbowała rozpocząć trzeci rozdział. Jednak co kilka zdań stawał jej przed oczyma Tim, mąż Kari.
Jak on śmiał ją zdradzać? Ashley postukała ołówkiem w kartkę książki i zaczęła się zastanawiać, dlaczego Bóg mógł dopuścić do tej zdrady. Jesteś tam, Panie Boże, prawda? Zastanowiła się chwilę, ale zaraz zbyła pytanie. Oczywiście, że Bóg istnieje. Ashley w to nie wątpiła, tylko nieraz powątpiewała w to, czy Bóg rzeczywiście troszczy się o codzienne życie ludzi.
Kochający, ingerujący w ludzkie życie Bóg opracowałby jakiś inteligentny system, mocą którego ludzie tacy jak Tim umieraliby nagle we śnie, a podobni do Kari - wiernie studiujący Biblię, nauczyciele religii - mieliby mniej trosk. Jeżeli Kari pragnęła w życiu przede wszystkim trwałego małżeństwa, Bóg powinien ją nim obdarzyć.
Tymczasem czego doświadczała?
Ashley z westchnieniem przewróciła kartkę skryptu. I cóż Bóg zrobił dla jej starszej siostry? Poczuła nagle wyrzuty sumienia. Może zbyt surowo Go oceniała. Przecież wszystkim do pewnego stopnia pomógł, umierając na krzyżu. Czy to nie najważniejsze przesłanie wszystkich lekcji religii?
Z drugiej strony, nic by się Bogu nie stało, gdyby jeszcze dał Kari lepszego męża.
Ashley nie mogła pojąć jej niesłabnącej ufności Bogu w obliczu romansu Tima. Choć w ogóle nie pojmowała, dlaczego Kari chciała żyć tak pospolitym życiem. Wyjrzała przez kuchenne okno, ogarniając spojrzeniem łagodne wzgórza i sięgające aż po horyzont morze czerwonych i złotych drzew.
Świat był po to, aby go badać, zdobywać, smakować, doświadczać.
Czyż nie właśnie dlatego natychmiast po licencjacie poleciała do Paryża, czy nie dlatego robiła to, co robiła? Czy nie dlatego zdecydowała się na Cole'a? Zamknęła oczy i przypomniała sobie, jak znalazła się w Paryżu, jak próbowała posługiwać się językiem francuskim, którego uczyła się w liceum, jak Francuzi udawali, że jej nie słyszą. Próbowała nowych smaków i zapachów, wszelkich nowych doświadczeń, nieopisanie szczęśliwa z powodu tego, że wydostała się ze świata, w którym każdy znał ją jako córkę lekarza. Tego pobożnego lekarza.
Czasem nie była rzecz jasna dumna z tego, co robiła w Paryżu - w momentach, kiedy czuła się jak członek rodziny Baxterów, a nie jak pełen ekspresji wolny duch. Rozważała jednak, że w ostatecznym rozrachunku warto było przeżyć ową paryską przygodę, niezależnie od tego, ile ją to kosztowało.
To właśnie spojrzeniem na podobne sprawy różniła się od Kari.
Kari spędziła pół roku w Nowym Jorku, ale jedyne, co tam robiła, to pracowała jako modelka, trochę zwiedzała. Nie zanurzyła się w miejscową kulturę, nie żyła prawdziwym nowojorskim życiem. Ashley westchnęła. Rozumiała, że można woleć poczucie bezpieczeństwa, być konserwatystką i żyć podług własnych przekonań. Była nawet w stanie to podziwiać, chociaż sama była inna - to znaczy przynajmniej nie była konserwatystką i nie zabiegała przede wszystkim o poczucie bezpieczeństwa. Nie mogła natomiast pojąć, jak można usychać z tęsknoty, całymi dniami czekając na opamiętanie się niewiernego męża.
Szczególnie w sytuacji, kiedy do miasta wrócił tak atrakcyjny kąsek, jak Ryan Taylor. To dziwne, że wciąż nie był żonaty.
Ashley zastanowiła się chwilę nad związkiem Kari i Ryana. Najwyraźniej Kari wybrała Tima, ponieważ przy nim czuła się pewniej. Przed takimi jak on kobiety nie padały na twarz jak przed Ryanem.
Skoro Kari zdecydowała się na Tima, Ashley starała się ją wspierać, choć w skrytości ducha uważała, że jej siostra dokonała nietrafnego wyboru. Z Ryanem Taylorem mogła liczyć na rozrywkowe życie, był też przyjacielem rodziny. W dodatku miał te same upodobania co Kari, i mimo że poznali się jako trzynasto - czternastolatkowie, do samego końca ich związku widać było iskry w ich oczach, kiedy na siebie patrzyli. Coś, co Ashley dostrzegała u niewielu par.
Uśmiechnęła się na wspomnienie Ryana. Kiedy była mała, Ryan zawsze robił coś takiego, żeby mogła poczuć się ważna.
Może właśnie dlatego go lubiła - był dla niej jak starszy brat, którego zawsze jej brakowało.
Większość sportowców charakteryzuje narcyzm, wprost proporcjonalny do wielkości ich bicepsów. Ryan był inny. Ashley dorastała w nadziei, że pewnego dnia Ryan oświadczy się Kari i na zawsze zostanie członkiem ich rodziny. A kiedy Kari i Ryan ze sobą zerwali, Ashley była niemal równie smutna jak jej siostra.
Ów dzień był swoistym przełomem w życiu Ashley. Od tamtej pory czuła, że niekoniecznie wszystko musi się dobrze zakończyć. Jeszcze tego samego dnia obiecała sobie, że nigdy nie zwiąże się z żadnym mężczyzną tak bardzo jak Kari. Smutne zakończenie byłoby dla niej zbyt bolesne, i było zbyt prawdopodobne. Oczywiście zdarzały się wyjątki - na przykład ich rodzice. Jednak w ocenie Ashley były to rzadkie wyjątki.
Mimo że związek Kari i Ryana się rozpadł, Ashley była pewna jednego -tego, że nikt nigdy nie będzie kochał Kari tak jak Ryan Taylor. Wciąż kochał ją tak samo. Ashley nabrała tego przekonania przed dwoma miesiącami, kiedy spotkała go przypadkiem koło szkolnego boiska.
Biegała dla nabrania kondycji. Owego popołudnia, okrążywszy boisko, zobaczyła, że jeden z nauczycieli wychowania fizycznego jej się przygląda. Był wysoki, dobrze zbudowany - jak Ryan Taylor.
Wtedy przypomniała sobie, że Ryan wrócił do Clear Creek. Słyszała gdzieś, że zakończył karierę zawodowego footballisty i podjął pracę nauczyciela w liceum. Zwolniła kroku. Kiedy mijała nauczycieli po raz drugi, ten wysoki przeprosił na chwilę pozostałych i podbiegł do niej.
- Ashley Baxter, własnym oczom nie wierzę! - zawołał. Zaniemówili na chwilę i padli sobie w objęcia, po czym cofnęli się i popatrzyli na siebie z pewnej odległości. - Kiedy cię ostatnio widziałem, miałaś siedemnaście lat, a teraz jesteś dorosła i wyglądasz po prostu fantastycznie!
Ashley rzadko się czerwieniła w odpowiedzi na męskie komplementy. Mimo wszystko uśmiechnęła się.
- Tak, to ja. Dorosłam - zgodziła się, po czym spojrzała Ryanowi w oczy i rzuciła: - I co, wróciłeś, żeby w zapomnieniu dokonać żywota?
- Coś w tym rodzaju - roześmiał się. Schował ręce do kieszeni dresu. - Co tam słychać u Kari? - spytał, spoglądając z ukosa.
Ashley wzruszyła ramionami. Dziwnie się czuła, rozmawiając z Ryanem jako dorosła kobieta. Wcześniej była nastolatką, młodszą siostrą Kari. Obecnie miała dwadzieścia pięć lat, a Ryan miał trzydzieści. Gdyby nie był dawnym chłopakiem Kari...
Spojrzała w jego jasnozielone oczy i nie dostrzegła w nich nawet śladu zainteresowania jej osobą.
- Kari mieszka na osiedlu University Park - odpowiedziała. - Jej mąż jest wykładowcą uniwersytetu. Nie mają dzieci.
Ryan zrobił głęboki wdech, po czym odezwał się, w widoczny sposób ważąc słowa:
- Gdyby kiedykolwiek się to zmieniło... - W jego oczach błysnęło na moment cierpienie. Uśmiechnął się zaraz i dokończył: - Bądź dobrą dziewczynką i powiadom mnie, dobrze? - Błysnął zębami w uśmiechu, jak za dawnych lat, po czym skłonił głowę i odbiegł do kolegów.
Od tamtego czasu spotkali się na bieżni i rozmawiali jeszcze tylko raz. Poza tym Ashley nie widywała Ryana. Z tego co słyszała, poznał jakąś kobietę i obecnie spotykał się z nią.
Zajrzała znów do podręcznika, trzykrotnie próbując przeczytać ten sam akapit. Zniechęcona, zamknęła książkę i spojrzała na telefon.
W końcu nie zaszkodzi do niego zadzwonić - pomyślała. Prawdopodobnie w książce telefonicznej znajdował się jego numer. Ryan poprosił ją, żeby zatelefonowała, jeśli coś się zmieni.
Przypomniało jej się, co mówiła Kari. „To jest mój mąż!... Jeżeli istnieje sposób na przezwyciężenie tego kryzysu i kontynuowanie naszego wspólnego życia, właśnie to chcę robić." A co z Ryanem?
Czy nie powinien dowiedzieć się, że mąż opuścił Kari? Czy ktoś nie powinien przynajmniej powiadomić Ryana o sytuacji?
Ashley nie miała zwyczaju się modlić, nie uważała modlitwy za sensowną czynność. Mimo to pozostał jej z dzieciństwa zwyczaj rozmawiania z wszechmogącym Bogiem - od czasu do czasu, kiedy nie była pewna, co zrobić, wypowiadała do Niego w myśli jakieś słowa.
Nic się nie stanie, jeżeli do niego zadzwonię, prawda. Boże? Spróbowała nawet zaczekać chwilę w ciszy na odpowiedź, ale nic nie usłyszała. W gruncie rzeczy nie spodziewała się odpowiedzi.
- Dobrze, uznaję, że milczenie oznacza zgodę - skomentowała z uśmiechem. Wstała i poszukała w książce telefonicznej nazwiska Ryana. Nie było go. Widocznie się wypisał.
Postukała się palcami w skronie, czując przypływ energii. Jego numer powinni znać w kancelarii parafialnej w Clear Creek. Rodzice mówili, że kilkakrotnie widzieli Ryana w niedziele na wieczornym nabożeństwie.
Wyszukała numer parafii i natychmiast zatelefonowała, żeby zdążyć zakończyć rozmowę przed powrotem Kari.
- Clear Creek Community Church. Czym mogę służyć? Ashley uśmiechnęła się. Sekretarka parafii, pani Mosby, zawsze mówiła tonem... parafialnej sekretarki. Była już po siedemdziesiątce. Byłaby w stanie dać obcemu człowiekowi klucz do własnego domu, jeśli tylko uchroniłoby to owego człowieka przed występnym życiem na ulicach miasta.
- Dzień dobry pani. Mówi Ashley Baxter. Chciałabym panią o coś prosić.
- Och, dzień dobry kochanie. - Pani Mosby była jedną z niewielu osób w parafii, które nie patrzyły na Ashley z góry, po tym jak wróciła z Paryża w ciąży i bez męża. - Czym mogę ci służyć?
Ashley wstrzymała na chwilę oddech, po czym spytała:
- Czy pamięta pani Ryana Taylora?
- Ależ oczywiście, kochanie. - Pani Mosby zachichotała grzecznie. Być może Ryan wywierał wrażenie na wszystkich kobietach - niezależnie od wieku? - Wrócił do Clear Creek i nieraz przychodzi na wieczorne nabożeństwo - ciągnęła sekretarka.
Ashley przełknęła ślinę. Sama nie odwiedziła kościoła od Wielkanocy, miała jednak nadzieję, że pani Mosby jej tego nie wypomni.
- Gdyby pani mogła podać mi jego numer telefonu... Chyba go gdzieś zawieruszyłam.
- Ach... - słychać było, jak pani Mosby przewraca strony notatnika. -Dobrze, kochanie, znalazłam. - Odczytała numer, zrobiła małą pauzę, po czym kontynuowała: - Pamiętam, jak pani siostra i Ryan byli jeszcze dziećmi. Przyprowadzała go na spotkania dla młodzieży, wszystkie dziewczynki były zazdrosne.
- Tak - Ashley uśmiechnęła się pod nosem.
- Przykro mi to mówić - pani Mosby zniżyła głos - ale zawsze miałam nadzieję, że Ryan ożeni się z pani siostrą.
Ashley znowu się uśmiechnęła.
- Rozumiem panią - odpowiedziała, spoglądając na zapisany numer. Ja też miałam taką nadzieję.
- Wie pani, chyba wszyscy na to liczyli - ciągnęła starsza kobieta. - Ale ucieszyłam się, że Kari wyszła za miłego chrześcijanina - dodała pośpiesznie.
- Chyba muszę kończyć - skwitowała Ashley, nie komentując ostatniego zdania rozmówczyni. Szybko pożegnała się z panią Mosby i odłożyła słuchawkę. Zaraz potem wystukała podany jej numer. Zamknęła oczy i czekała.
Ryan Taylor mieszkał w pięknie urządzonej trzypokojowej chacie na ranczu o powierzchni czterech hektarów. W odległości kilku minut jazdy od jego siedziby znajdował się wiejski klub dla miejscowej elity finansowej, do przystani jachtowej na jeziorze Monroe był zaledwie kilometr, zaś dom rodziny Baxterów, w którym dorastała Kari, stał w odległości pięciu kilometrów. Kariera zawodowego footballisty opłaciła się Ryanowi pod względem finansowym. Miał w banku oszczędności, których nigdy nie zdołał wydać, nie ciążył na nim żaden kredyt, miał ranczo i srebrnego chevroleta-półciężarówkę. Planował postawić w przyszłości dom swoich marzeń na skraju rancza, bliżej drogi, nie miał jednak dotąd powodów, żeby go budować.
Chata doskonale mu wystarczała. Nigdy nie planował kariery zawodowego footballisty, nie spodziewał się, że będzie miał taką szansę. Teraz miał już ten okres życia za sobą. Wiedział, że tylko jedna rzecz może naprawdę wypełnić mu następne dziesięciolecia.
Chciał trenować młodzież, uczyć wychowania fizycznego.
Kiedy na początku lata w liceum w Clear Creek zwolniło się miejsce nauczyciela, od razu wiedział, że to praca dla niego. Chciał wrócić w rodzinne strony.
Oczywiście jego sytuacja się zmieniła. Kiedy dorastał, był w Clear Creek po prostu jednym z miejscowych chłopców - choć ulubionym, którego wszędzie witano z radością. Po ośmiu latach jego zawodowych występów w drużynie Cowboys, ludzie traktowali go jak gwiazdę. Wpatrywali się w niego w supermarketach, prosili o autograf, kiedy wybrał się do kina, nie dawali mu spokojnie zjeść w restauracji czy barze.
Czasami zastanawiał się nawet, czy jego marzenie o spokojnym życiu w Clear Creek nie było mrzonką. Rodzinne miasteczko wciąż pozostawało jego ulubionym miejscem na ziemi. Tu dorastał, tu mieszkały jego matka i siostra z rodziną. Zawsze wyobrażał sobie, że resztę życia spędzi w Clear Creek.
I nie wyobrażał sobie, że spędzi ją bez Kari Baxter.
Po powrocie z Dallas miał mnóstwo okazji do umawiania się z kobietami. Każdy miał córkę, koleżankę czy siostrę, która chciała poznać najatrakcyjniejszego kandydata na męża, jaki ostatnio pojawił się w okolicy. Raz czy dwa Ryan zgodził się przyjąć propozycje i umówił się jedną, to znów z inną dziewczyną. Zawsze kończyło się jednak na kilku randkach - i tak porównywał każdą kobietę z Kari.
Kobiety, z którymi się umawiał, były naprawdę wspaniałe. Piękne, inteligentne, a do tego bez wątpienia byłyby dobrymi żonami. Ale żadna z nich nie siedziała naprzeciw niego po turecku w letni wieczór, kiedy miał czternaście lat i nie opowiadała o swoich sekretach, tak jak Kari. Nie wędkowała z nim cały dzień nad jeziorem Monroe, kiedy miał siedemnaście lat. Nie biegła z nim w poszukiwaniu schronienia pamiętnego popołudnia, kiedy syrena ostrzegła mieszkańców przed nadchodzącym tornadem.
Z żadną inną z poznanych kobiet nie dzielił pierwszego pocałunku, pierwszego tańca, pierwszego smaku miłości. To nie one pokazały mu po raz pierwszy, co to znaczy kochać Boga, kochać Go naprawdę i postępować tak, aby się cieszył.
Ryan rozumiał to, że Kari wyszła za mąż. Najwyraźniej nie była kobietą jego życia. Nie spieszył się tylko z poszukiwaniem tej właściwej.
- Wiesz, Ryan, jesteś już okropnie dorosły - gderała mniej więcej co dwa tygodnie jego matka, z którą spotykali się przy niedzielnych obiadach. - Jak tak dalej pójdzie, będę bezzębną staruszką w bujanym fotelu, zanim doczekam się od ciebie wnuków.
Śmiał się wtedy i wesoło gładził matkę po ramieniu.
- Jesteś uparta i dożyjesz setki, mamo. A na razie masz pięćdziesiąt trzy lata i jesteś jeszcze młoda, możesz robić, co tylko chcesz. Pewnie przeżyjesz nas wszystkich.
Tego dnia Ryan kończył lekcje wcześniej. Z jakiegoś powodu czuł się bardziej samotny niż zwykle, jak gdyby miał jakieś rozterki sercowe. Włożył robocze buciory z zamiarem przepracowania kilku godzin na dworze. Powinno mu to pomóc ułożyć zmącone myśli.
Zajął się rosnącymi przed chatą krzewami. Akurat kiedy wszedł do chaty po wodę, zadzwonił telefon. Max, białe szczenię labradora, spojrzał z ukosa na podnoszoną przez swojego pana słuchawkę.
- Wszystko w porządku, Max - uspokoił szeptem Ryan. Podrapał zwierzę za uchem, po czym odebrał telefon.
- Halo. - Max zawył i zaszczekał wysokim, szczenięcym tonem.
- Coś podobnego, Ryan, nie wiedziałam, że umiesz śpiewać. Wydawało mu się, że to głos Kari, ale ton był charakterystyczny dla
Ashley, lekko drwiący. Od zawsze przekomarzali się, jednocześnie kokietując się nawzajem.
- Pracuję nad tym - odpowiedział z uśmiechem. - Żeby mi dobrze szło, potrzebuję najpierw rozgrzewki.
Odpowiedział mu chichot.
- Założę się, że nie wiesz, kto dzwoni.
- Policja głosowa? Z informacją, że zostaję aresztowany.
- Stary dobry Ryan, zawsze ten sam. - Ashley śmiała się.
- Nigdy się nie zmienisz, prawda?
- Nie sądzę, Ashley. - Ryan zawahał się, ciekaw, o co chodzi. Ashley nigdy do niego nie telefonowała. - Co się stało? Poczekaj, niech zgadnę. Mąż Kari zostawił ją na lodzie, porzucił ją, a ona wzdycha z tęsknoty za mną, ale nie może zebrać się w sobie, żeby zadzwonić. - Wyszczerzył zęby w oczekiwaniu na kolejny wybuch śmiechu.
Odpowiedziało mu głuche milczenie.
- Ashley? - Serce Ryana gwałtownie przyspieszyło.
- Odezwij się. Co się stało?
- Mąż Kari zostawił ją na lodzie, porzucił ją - powtórzyła ze śmiertelną powagą Ashley. - Nie wiem, czy Kari wzdycha z tęsknoty za tobą, ale w każdym razie miałam cię zawiadomić.
Teraz to Ryanowi odjęło mowę. W jego głowie zaczęły kłębić się myśli. Czy to możliwe, żeby Ashley w taki sposób żartowała?
- Czy ty mówisz poważnie?
- Tak, Ryan... Tim ma romans. Przeprowadził się do jednej ze swoich studentek. - Ryan poczuł się, jak gdyby podłoga nagle się pod nim zapadła. -Kari większość czasu spędza u naszych rodziców - kontynuowała Ashley po małej pauzie. - Od kilku dni mieszka u nich. Pomyślałam, że powinieneś o tym wiedzieć...
Odnalazł najbliższe krzesło i usiadł. Czuł, jak drżą mu kolana.
- Jak ona... jak ona to znosi? - Było to pierwsze pytanie, jakie przyszło mu do głowy. Targały nim gwałtowne emocje - żal, smutek, gniew, pragnienie zemsty. Jak on śmiał zrobić ci coś takiego, Kari, moja malutka?! - myślał. Jak on śmiał...
- Ma mętlik w głowie - odpowiedziała Ashley. - Mówi, że nie chce rozwodu i modli się, żeby lim opamiętał się i wrócił do niej.
Ryan zacisnął zęby i zaczął się zastanawiać, co robić. Miał ochotę pojechać na uniwersytet, znaleźć tego typka i znokautować go w jego uczelnianym gabinecie. Albo pojechać do rodziców Kari i przytulać ją tak długo, aż przestanie cierpieć. Obydwa pomysły były po prostu idiotyczne.
Nie miał wątpliwości, że znowu zobaczy się z Kari, wiedział to, odkąd tylko powrócił przed trzema miesiącami do rodzinnego miasta. Spodziewał się, że spotka ją wcześniej. Mieszkając w niewielkim miasteczku, musieli się w końcu spotkać - choćby w kościele, jeśli nie gdzie indziej. Ale to nie do Ryana należało zajęcie się Kari w sytuacji, jaka nastąpiła. Chyba żeby Kari sama poprosiła go o pomoc.
Ta myśl przyprawiła go o duszności. Kari spotkał straszliwy cios - taki, po jakim niektórzy ludzie już nigdy się nie podnoszą. A on nie miał prawa się nią zająć, mimo że mieszkał zaledwie pięć kilometrów od jej rodzinnego domu.
- Rozumiem - odezwał się w końcu zdławionym głosem. - Dlaczego zatelefonowałaś?
- Nie jestem pewna - odpowiedziała Ashley po chwili milczenia. -Pamiętam jak dziś dawne czasy, kiedy u Kari wszystko było w najlepszym porządku, cała nasza piątka rodzeństwa trzymała się blisko, i nikomu przenigdy nie przy-szłoby do głowy, że coś podobnego może spotkać naszą siostrę. W tamtych czasach zawsze byłeś gotów zrobić dla niej wszystko.
Zamknął oczy i pomasował nasadę nosa. Jego własne wspomnienia były równie żywe.
- Tak... Pamiętam - szepnął.
- Chyba po prostu aż do tej pory myślałam, że będziesz na nią czekał. Jej mąż właśnie...
- I co ja mogę zrobić? - Ryan znów zamknął oczy. - Przecież ona kocha męża. Sama to powiedziałaś.
Ashley zastanowiła się chwilę.
- Wiesz, co myślę?
Ryan czuł straszliwe cierpienie, ledwie był w stanie usiedzieć na miejscu. Pragnął wybiec z chaty i natychmiast pojechać do Kari, zanim rozsądek zdoła go powstrzymać.
- Co? - mruknął.
- Myślę, że mimo tego co Kari mówi, wciąż jest w tobie zakochana.
Rozdział 9
Jedyną metodą poznania prawdy było poddanie się testowi ciążowemu.
Jeszcze nigdy okres Kari tak bardzo się nie opóźnił. Poza tym niemal cały czas miała mdłości, trudno było ten fakt przeoczyć. Z początku uważała, że przyczyną opóźnienia jest jej napięty plan zajęć, zaś mdłości nie dziwiły w świetle tego, co się ostatnio wydarzyło.
Trudno jednak było uznać, że okres może opóźniać się w nieskończoność, a mdłości - utrzymywać się ponad miesiąc.
W ciągu trzech tygodni od wyprowadzenia się Tima, Kari stopniowo przeszła ze stanu całkowitego paraliżu w stan rutynowego działania, które miało niewiele wspólnego z odejściem jej męża. Nic nie robiła w związku z tym smutnym faktem, mimo że była zdecydowana za wszelką cenę ratować swoje małżeństwo. Czuła się sparaliżowana, niezdolna do jakichkolwiek czynów. Wszelkie myśli dotyczące Tima i jego romansu wciąż mogły przyprawić ją o niepohamowany płacz.
Przez następne kilka miesięcy nie planowano zbyt wielu sesji zdjęciowych z jej udziałem, mogły ją zastąpić inne modelki z agencji. Zatelefonowała tam i poprosiła o tymczasowe zwolnienie. Nie miała dzięki temu wielu zajęć. Tkwiąc bezczynnie całymi dniami w pustym domu, czułaby się okropnie, zadomowiła się więc tymczasowo w gościnnym pokoju u rodziców. Tym samym, który dawniej był jej pokojem. W rodzinnym domu miała przynajmniej towarzystwo i drobne zajęcia. Zawsze lepsze to niż siedzenie w samotności pośród ogłuszającej ciszy, przy świadomości tego, że zostało się porzuconą przez męża.
Najbardziej zajmującą Kari czynnością w domu rodziców było sprzątanie. Elizabeth Baxter zawsze była dumna z czystości i porządku panujących jej w domu - do czasu aż zaczęła przez trzy dni w tygodniu opiekować się Cole'em. Teraz do szaf i kredensów zaglądał kurz. Kari większą część dnia spędzała na pracach domowych, na zaprowadzaniu porządku w garażu. A kiedy dokuczały jej zbyt silnie mdłości - drzemała.
Zdawała sobie sprawę, że wokół dzieje się tyle rzeczy, iż starczy jej zajęć na długie tygodnie, a konkretnie do czasu aż obmyśli jakiś ruch. W sobotę, trzy tygodnie po wyprowadzeniu się Tima, wiedziała już, co musi zrobić.
Mimo że przerażało ją, co może dziać się dalej.
Krótko przed lunchem podeszła do matki, która siedziała z Cole'em w kuchni, i zapowiedziała, że wychodzi na dłuższą chwilę. Sięgnęła po kluczyki od samochodu i uśmiechnęła się. Boże, proszę cię, niech mama powstrzyma ciekawość! Przynajmniej dziś.
Elizabeth podniosła spojrzenie znad dziecinnej książeczki do kolorowania.
- Czy mogłabyś kupić trzy litry mleka?
Kari odetchnęła z ulgą. Wystarczająco bała się o wyniki testu ciążowego, nie miała ochoty na dodatkowy stres. Przyjdzie jeszcze czas na rozmowę z matką, jeśli okaże się, że... Kari nie była w stanie nawet o tym myśleć.
- Oczywiście - odpowiedziała. - Tylko mleko? Elizabeth zastanowiła się.
- Właściwie mogłabyś jeszcze kupić dwa bochenki chleba i musztardę. Dziękuję ci, kochanie. - Przez chwilę patrzyła Kari w oczy. - Czy coś się dzieje?
Przez moment Kari zdawało się, że była to aluzja do jej ewentualnej ciąży.
- Co masz na myśli? - spytała, blednąc.
Elizabeth zmarszczyła brwi i zniżyła głos, obawiając się, że Cole zrozumie, o czym rozmawiają.
- Czy masz jakieś wieści od Tima? Dzwonił może?
- Mamo...
- Wiem, wiem. - Elizabeth uspokoiła córkę ruchem dłoni. Pierwszego dnia Kari wymogła na rodzicach błaganiem, żeby nie pytali o Tima.
„Będę informowała was na bieżąco, co się dzieje - zapowiedziała przez łzy. - Jeżeli zadzwoni, jeżeli sprawy choćby ruszą w pozytywnym kierunku, powiem wam. Ale sami mnie o to nie pytajcie, proszę was."
- Przepraszam - odezwała się znowu Elizabeth. Wstała i przytuliła córkę. -Modlimy się z tatą za was oboje. Ale... Nie rozumiem. Co ten człowiek robi? Przecież jest żonatym mężczyzną. Powtarzam sobie w kółko: co może być ważniejsze niż kochanie mojej córeczki?
Odpowiedź nasuwała się sama. Oczy Elizabeth zaszły mgłą. Przytuliła Kari jeszcze raz.
- Przepraszam cię kochanie, powiedziałam coś bardzo niemądrego.
- Nie martw się. - Innego dnia Kari zapewne załamałaby się w ramionach matki i zaczęła znowu wołać do Boga w milczeniu, żeby odmienił serce Tima. Lecz dziś postanowiła dowiedzieć się w końcu, czy jest w ciąży. Była na tyle zdeterminowana, że zdołała się opanować. - Bóg jakimś sposobem złączy nas z powrotem - powiedziała. - Naprawdę w to wierzę, mamo. Tylko proszę cię, módlcie się z tatą.
Elizabeth przytaknęła, zbyt wzruszona, by mówić.
- Cały czas się modlimy - zapewniła.
Kari pojechała dwupasmową szosą do Bloomington, mijając łagodne wzgórza, pełne drzew o różnokolorowych liściach. Po chwili znalazła się w mieście. Kupiła w supermarkecie test ciążowy i ukryła go w wózku pod chlebem. Napotkała starsze małżeństwo, które znała z kościoła. Zamienili kilka uprzejmych zdań. Cieszyła się, że nie było widać żadnego innego znajomego.
Co bym powiedziała, gdybym wpadła nagle na Ryana Taylora? -zastanawiała się. Nie wiedziała. Zorientowała się, że po prostu nie jest jeszcze gotowa znów się z nim spotkać. A już szczególnie w chwili gdy kupowała test ciążowy.
Pół godziny później była już z powrotem u rodziców; test schowała do kieszeni płaszcza. Otworzyła drzwi jak najciszej - Cole powinien o tej godzinie spać.
Wyjęła z torby chleb i mleko, spojrzała na matkę. Z jej postawy od razu zorientowała się, że coś się stało.
- Mamo... - odezwała się cicho.
Elizabeth, poszarzała na twarzy, siedziała przy kuchennym stole, wpatrzona w otwartą Biblię.
- Chodź, Kari - szepnęła. - Usiądź. Mam ci coś do powiedzenia.
Kari zadrżała. Nie była w stanie znieść żadnych złych wiadomości. Z trwogą w sercu podeszła do matki i usiadła naprzeciw niej.
- Co się stało?
- Dzwonił Tim - zaczęła Elizabeth, litościwie patrząc na córkę.
Kari otworzyła szeroko oczy i usta ze zdziwienia. Rozmawiały o Timie przed niecałą godziną, i zaraz zatelefonował? To chyba dobrze? Może się opamiętał? Uchwyciła się skrawka nadziei.
- Co mówił?
- On... - Matka pokręciła głową i opuściła wzrok.
- Słucham. Mamo, co powiedział Tim? - Chyba nic nie mogło być gorsze od tego, co Kari już od niego usłyszała.
Elizabeth podniosła wzrok. Widać było, jak bardzo nie chce oznajmić ukochanej córce smutnej prawdy.
- On był pijany. Bełkotał tak, że ledwie byłam w stanie cokolwiek zrozumieć.
Kari złapała się za głowę.
- Może... może był zmęczony? - podsunęła. Wstała i zrobiła parę kroków, potem zawróciła. - Tim nigdy w życiu nie próbował alkoholu.
Słyszała od lima opowieści o jego wujku Franku i o tym, że Tim nie zamierzał kiedykolwiek badać tego, czy drzemie w nim alkoholik podobny do brata jego matki. To chyba niemożliwe, żeby Tim zaczął pić. A jeśli zaczął, to... Łzy napłynęły jej do oczu.
- To nie może być prawda - odezwała się. Ręce jej się trzęsły. Kiedy skończy się ten koszmar? - myślała.
Matka ujęła jej dłonie.
- On był pijany - odpowiedziała cicho, z przekonaniem. - Nie mam najmniejszych wątpliwości.
Kari cofnęła ręce, oparła się o blat i zwiesiła głowę. Po chwili podniosła wzrok i przez długą chwilę patrzyła na matkę, jak gdyby szukała w jej twarzy wyjaśnienia sytuacji.
- Co mówił? - spytała. Elizabeth znów dotknęła dłoni córki.
- Nie ucieszysz się - zapowiedziała.
Boże, dlaczego tak się dzieje?! Kari poczuła przypływ świeżych łez.
- Trudno, mamo. Powiedz mi, proszę.
- Och, moje kochanie! Wciąż mówił, że chce rozwodu. Powiedział, żeby ci przekazać, że szuka sobie prawnika.
Kari uniosła ręce w geście rozpaczy i wyszła do salonu. Matka podążyła za nią; łagodnie oparła dłonie na jej ramionach.
- Wszystko się w moim życiu poplątało - usłyszała Elizabeth. Przytuliła policzek do włosów córki.
- On nie mówi serio, prawda? - spytała. - O rozwodzie? Kari wyglądała przez okno na podjazd, wzdłuż którego ciągnął się szpaler drzew. Dalej były zielone łąki i pola, na których bawiła się jako dziecko. W czasach, kiedy była pewna, że wyjdzie za Ryana Taylora. Kiedy...
- Nie dam mu rozwodu. On oszalał i... wybrał dla siebie niewłaściwe rozwiązanie. - Odwróciła się przodem do matki i milczącym spojrzeniem błagała ją o zrozumienie. - Któregoś dnia do mnie wróci. - Przełknęła ślinę, dotykając kieszeni, w której schowała test ciążowy. - A poza tym...
Elizabeth popatrzyła czule i pogładziła ją po policzku. Jak gdyby wiedziała, co teraz powie jej dziecko. Spojrzała Kari w oczy.
- Co poza tym? - spytała ledwie słyszalnym szeptem. Nie było sensu tego ukrywać. Ewentualna ciąża Kari nie mogła wprawić jej rodziców w stan szoku. W końcu była mężatką, i przed dziesięcioma tygodniami jeszcze nic nie wiedziała o niewierności Tima. Wzięła głęboki oddech i nie odrywając spojrzenia od oczu matki, dokończyła:
- Być może jestem w ciąży.
Elizabeth nie poruszyła się, nie krzyknęła. Tylko jej oczy miały taki wyraz, jakby właśnie dowiedziała się, że umiera.
- Tak... tak myślałam.
Kari zdmuchnęła z czoła kosmyk włosów i znowu wyjrzała za okno.
- Właśnie kupiłam test ciążowy - parsknęła ironicznym śmiechem. - Jeśli jestem w ciąży, będę potrzebowała pomocy twojej, taty, wszystkich innych... -Zamrugała powiekami, chciała powstrzymać łzy, ale nie udało się. - Nawet jeśli nie jestem, potrzebuję cię, mamo - załkała cichutko, czując, że matką ją przytula.
W głowie Kari kołatały ważne pytania, na które na razie nie znała odpowiedzi. Co będzie, jeśli wynik testu będzie pozytywny? Jak potoczą się dalej sprawy, jeśli Tim zostanie alkoholikiem, jak jego wujek? A jeżeli uda mu się doprowadzić do ślubu ze studentką, u której zamieszkał? I dlaczego wszechmogący Bóg postanowił zesłać na Kari coś takiego?
Stopniowo w jej sercu zaświtała nadzieja. Przypomniała sobie krzepiące słowa, które usłyszała pamiętnego dnia przez radio:
„Nie lękaj się. Zaspokoję każdą twoją potrzebę." Kari pociągnęła nosem, cofnęła się i spojrzała na matkę. Miała nadzieję, że zostanie zrozumiana.
- Mamo... Czy ty pojmujesz mój upór? Moje postanowienie naprawy naszego małżeństwa.
Elizabeth pogładziła ją po włosach.
- Cicho, malutka... Oczywiście. - I ona się rozpłakała. -Pewnie, że pojmuję. Chcesz postępować po bożemu, i Bóg ci to wynagrodzi. Nic nie sprawiłoby nam większej radości, jak przywrócenie waszego małżeństwa do porządku, Kari. Będziemy cię wspierać we wszelkich działaniach, niezależnie od tego, co się wydarzy.
Kari uśmiechnęła się na moment; wiedziała, że jej matka mówi prawdę. Cokolwiek inni będą sądzić o jej decyzjach, rodzice zawsze będą ją wspierać.
Właśnie to było fundamentalną zasadą rodziny Baxterów.
Ulotka w opakowaniu testu ciążowego sugerowała, że najbardziej wiarygodne wyniki uzyskuje się wczesnym rankiem. Kari postanowiła więc poczekać z badaniem do rana.
W połowie drogi do kościoła przypomniała sobie, że nie zrobiła sobie testu. Czuła, że to nie było zwykłe zapomnienie. Wyniki będą miały dla niej tak ogromne znaczenie, że nie była gotowa się z nimi zmierzyć.
Jechała na tylnym siedzeniu samochodu rodziców. Wyglądała przez okno, żeby zająć się czymkolwiek, co oddali jej lęki. Patrzyła na znajome farmy i na tablice reklamowe. Oboje rodzice siedzieli z przodu, rozmawiali między sobą.
Kari jechała do kościoła z mieszanymi uczuciami. Nie była tam od czasu, kiedy Tim ją opuścił. Kilka dni po tym wydarzeniu zatelefonowała do parafii i powiadomiła, że przez jakiś czas nie będzie mogła uczyć religii ani śpiewać w chórze. Parafialna sekretarka spytała, czy stało się coś złego, ale Kari odpowiedziała tylko, że coś się wydarzyło.
Z jednej strony broniła się przed ludzkim zainteresowaniem, wolała przeżywać swoje cierpienie w spokoju. Lecz z drugiej strony jeszcze bardziej pragnęła, żeby otaczali ją ludzie, którzy ją kochali i mogliby się za nią modlić. Poza tym doszła do wniosku, że już zbyt długo tkwi w domu rodziców, zachowując się, jak człowiek sparaliżowany. Nadszedł czas szukać pomocy. Chciała porozmawiać z pastorem Markiem i umówić się na serię porad małżeńskich.
Wybrała się więc tego ranka do kościoła.
W samochodzie zapadła cisza. Kari przypomniała sobie, co parę chwil wcześniej mówił jej brat. Schodziła ze schodów, żeby wziąć sobie krakersów czy czegoś innego, co mogłoby oddalić jej mdłości, i nagle zatrzymał ją dochodzący z kuchni głos brata.
- Co się dzieje z moimi siostrami? - spytał z oburzeniem Luke. Zaskoczył ją ton głosu Luke'a, z którym zawsze podziwiali się nawzajem i żartowali. Całe życie łączyła ich więź pełna sympatii, a tymczasem tego ranka mówił o niej z niezadowoleniem. Nigdy dotąd się to nie zdarzyło.
- Cicho, Luke, bo Kari cię usłyszy - powiedziała jej matka, ledwie słyszalna pośród bulgotu jakiejś gotującej się potrawy. - Nic nie mogła w tej sprawie zrobić, i dobrze o tym wiesz.
- Mam na myśli to - kontynuował tylko odrobinę ciszej Lukę - że po naszych siostrach można by się spodziewać wyboru lepszych partnerów.
On mówi w liczbie mnogiej - zauważyła Kari, marszcząc brwi. Zeszła dwa schodki niżej, żeby usłyszeć, co odpowie matka.
- Ashley i Kari są całkowicie różne - mówiła Elizabeth.
- Myślę, że Kari czułaby się urażona, gdyby słyszała, że mówisz w ten sposób.
- Rozumiem, wobec tego niech przynajmniej zapomni o tym facecie. -Lukę zaśmiał się szyderczo. - Człowiek, który postępuje tak jak ten paskudny typ, nie powinien mieć szansy na pozostanie mężem Kari.
Matka przestała mieszać w garnku. Nastała chwila milczenia.
- Nie znasz wszystkich szczegółów, Lukę - powiedziała w końcu Elizabeth. - I nie musisz ich znać.
- Owszem, znam szczegóły, mamo. Słyszałam, jak Kari rozmawiała z Ashley. Facet żyje ze swoją studentką, chce się rozwieść i nie kocha już Kari. Tylko jakimś cudem Kari chce dać mu szansę. - Lukę znowu roześmiał się sztucznie.
- Nawet Bóg nie wymagałby tego od niej.
To już było bardziej podobne do Luke'a - był smutny, sfrustrowany, ale właśnie dlatego, że kochał Kari. Kari oparła się o ścianę i czekała na dalszy ciąg rozmowy.
- Ona robi to, czego jej zdaniem chce od niej Bóg - oceniła matka, podczas gdy Kari wytężała słuch. - A nas prosiła tylko o jedno.
- O co? - spytał z pełnymi ustami Luke. Coś jadł. - Może chciałaby, żebyśmy zaprosili jej męża na niedzielny obiad i powiedzieli mu, jak bardzo za nim tęskniliśmy?
Elizabeth westchnęła. Słychać było, jak bardzo jest smutna, i chyba nagle poczuła się stara.
Mamusiu, nie chciałam sprowadzić na ciebie takiego zmartwienia! -pomyślała Kari. Boże, pomóż mi, daj znać, co powinnam robić. Może nie powinno mnie tu być. Może powinnam pojechać do domu i...
- Prosiła nas o zrozumienie - wyjaśniła Elizbeth. - Nigdy nie okazałeś zrozumienia Ashley - zauważyła.
- Nie wiń mnie za to. To nie mnie pewnego dnia odbiło. Od powrotu z Paryża Ashley bardzo się zmieniła i nie jest to moja wina.
- Rozumiem. Ale teraz rozmawiamy o Kari. Przecież zawsze bardzo się kochaliście. Zawsze się wspieraliście. Jeśli w takiej chwili nie jesteś w stanie być dla niej oparciem... Jest to dla mnie równie okropne, jak byłoby dla Kari. To wszystko.
Kari nie wiedziała, czy bardziej bała się odpowiedzi Luke'a, czy też po prostu chciała zakończyć słyszaną rozmowę, w każdym razie zeszła ze schodów, stawiając celowo głośne kroki i pokazała się w kuchni.
- Cześć! - Pomimo mdłości uśmiechnęła się do matki, przytuliła Luke'a i rzuciła: - Dzień dobry, braciszku.
Zjedli śniadanie, nie dyskutując więcej o położeniu Kari ani o dokonywanych przez nią wyborach. Mimo wszystko czuła, że Lukę patrzy na nią inaczej niż dotąd. Brakowało czegoś, co łączyło ich do tej pory, owej sympatii. Lukę miał teraz chyba o niej gorsze niż dotychczas zdanie.
W każdym razie czuła, że ma ochotę zaszyć się gdzieś i płakać, płakać, płakać.
Zamiast tego skończyła śniadanie, wzięła udział w zmywaniu i ubrała się do kościoła. Była tym tak zaabsorbowana, że zapomniała zrobić sobie testu ciążowego.
I wcale nie miała na to ochoty.
Zbliżała się stopniowo do kościoła, zastanawiając się, czy na pewno ma chęć się tam znaleźć. Zazwyczaj jeździła na nabożeństwa z Timem. W ciągu ostatniego roku Tim najczęściej wymawiał się, tłumacząc, że ma mnóstwo prac domowych do sprawdzenia. Dziwiła się temu, aż do czasu gdy dowiedziała się o jego romansie. Zacisnęła zęby i spróbowała chwilowo nie myśleć więcej o Timie.
Obejrzała się i zobaczyła z tyłu półciężarówkę Luke'a. Po nabożeństwie był umówiony, musiał więc wziąć swój samochód. Ich najmłodsza siostra, Erin, razem z mężem Samem zapewne przyjadą do kościoła od strony własnego domu. Brooke i Ashley bywały w kościele tylko w święta, i to nie zawsze.
Westchnęła cicho.
Z pięciorga rodzeństwa Baxterów tylko Kari, Lukę i Erin byli podobnie wierzący jak ich rodzice. Kiedy samochód zbliżył się do kościoła, do którego Kari, jej bracia i siostry od dziecka jeździli na nabożeństwa, Kari posmutniała. Rodzice martwili się tym, że całej rodziny nie spaja także religia. Aktywnie uczestniczące w życiu parafii rodziny również wiedziały o mało religijnej postawie Ashley i niezależnym myśleniu Brooke. Znajomi Baxterów zdawali sobie sprawę, że Elizabeth i John cierpią z tego powodu.
Kari uśmiechnęła się do przypiętego pasami do fotelika Cole'a. Spał u dziadków, ponieważ minionego wieczora Ashley poszła spotkać się ze znajomymi z jej kręgu młodych artystów.
- Niepokoisz się? - zagadnął ojciec. Zobaczywszy w lusterku wstecznym malujące się w jego oczach współczucie, Kari miała ochotę płakać. Odkąd sięgała pamięcią, ojciec był dla niej wzorem. Nie wątpiła, że i w obecnej sytuacji będzie umiał się znaleźć.
- Trochę - odpowiedziała.
Elizabeth odwróciła głowę. I ona patrzyła ze współczuciem.
- Wszyscy cię tu kochają - powiedziała. - Przecież wiesz. Kari pokiwała głową i poczuła, że znowu wzbierają w niej łzy. Zamrugała powiekami, żeby je powstrzymać.
- Nie zamierzam wstać i oznajmić nowin całemu zgromadzeniu. Chcę porozmawiać z pastorem Markiem. A ludzie i tak się dowiedzą. Czuję się, jakbym miała wszystko wypisane na twarzy.
Kiedy ojciec skręcił na przykościelny parking, znowu poczuła mdłości.
- Każdy ma jakiś problem, kochanie - pocieszył ją.
- W życiu każdej rodziny są nieco smutniejsze okresy. John Baxter słynął z podobnych wypowiedzi. Zdawał sobie sprawę, że Kari czuje się okropnie przez samo myślenie o tym, że przynosi wstyd rodzinie i że stawia ją w kłopotliwym położeniu. Jego słowa naprawdę poprawiły samopoczucie córki.
„W życiu każdej rodziny są nieco smutniejsze okresy" - powtórzyła w myśli.
Wyciągnęła rękę i delikatnie ścisnęła ojca za ramię.
- Dziękuję, tato.
Cole słuchał ich wymiany zdań.
- Ciociu Kari, czy jesteś smutna? - spytał, spoglądając na nią. - Jeżeli jesteś, to możemy pobawić się moją piłką.
Roześmiała się przez nabrzmiałe gardło i od razu atmosfera w samochodzie poprawiła się.
- Nie, malutki, nie jestem smutna. Możesz bawić się piłką, ile chcesz. Cole pokiwał główką, ale dodał, najpoważniej jak umiał:
- Jak będziesz smutna, to powiedz. Dam ci piłkę i już nie będzie ci smutno. Kari uśmiechnęła się. Gdyby to było takie proste! - pomyślała.
- Dziękuję ci. Cole. Wysiadamy...
Pastor Mark Atteberry był utalentowanym kaznodzieją. Jego homilie zawsze podnosiły Kari na duchu, niezależnie od tego, czy pastor przestrzegał wiernych przed trwaniem w grzechu, czy też przypominał o darach, jakie mogą otrzymać dzięki Bożej łasce. To rozśmieszał zebranych, to znów opowiadał historie, które budziły u nich łzy wzruszenia. Przykuwał swoimi kazaniami uwagę wiernych, którzy mieli wrażenie, że słyszą właśnie te słowa, które były im potrzebne, cokolwiek robili w minionym tygodniu i cokolwiek czekało ich w następnym.
Kari była pewna, że i podczas tego nabożeństwa będzie podobnie. Żałowała, że nie przyjechała wcześniej. Cóż z tego, gdyby nagle poczuła się załamana i zaczęła płakać? Wszak wierni to jedna wielka rodzina. Pastor Mark udzielił Kari i Timowi ślubu, znał wszystkich Baxterów od dwudziestu lat, czyli od czasu, kiedy jako młody, energiczny człowiek sprowadził się wraz z żoną Marylin do Clear Creak. Był świadkiem różnych kolei losu, jakie spotykały Johna i Elizabeth w latach osiemdziesiątych, później modlił się za Elizabeth, kiedy miała raka. Wszyscy uczestniczący regularnie w nabożeństwach parafianie znali całą piątkę dzieci Baxterów, przyglądali się, jak dorastały.
Gdzież indziej mogłaby chcieć się znaleźć Kari? Poza tym lepiej było pojechać na nabożeństwo niż tkwić w domu i przeżywać to, że nie jest się w stanie nawet pojechać do kościoła.
Weszła do kościoła u boku matki; spróbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz był tu z nią Tim. Przed co najmniej trzema miesiącami - może na początku lata. Czy już wtedy nie wyczuła, że coś jest nie w porządku? Zastanawiała się chyba, czy Tim słucha kazania i czy w ogóle ma ochotę uczestniczyć w nabożeństwie.
- Zaprowadzę Cole'a na religię - odezwała się, biorąc dziecko za rączkę. Uśmiechnęła się do matki. - Zajmij mi, proszę, miejsce.
Kościół i dom parafialny były połączone, tworząc ciąg budynków. Niedzielne lekcje religii dla dzieci ze szkoły podstawowej odbywały się w osobnym budynku, podobnie jak lekcje dla nastolatków i dla dorosłych. Kari i Cole weszli przez właściwe drzwi. W otwartych drzwiach sali, w której odbywały się zajęcia Cole'a, pojawiła się głowa Noreen Winning.
- Kari Baxter! - zawołała Noreen. - Niesamowite! Ile lat się nie widziałyśmy?
Noreen i Kari chodziły do tej samej klasy w szkole podstawowej, zawsze też uczęszczały na te same lekcje religii. Kilka tygodni wcześniej matka wspominała Kari, że Noreen powróciła do Bloomington, z mężem i córeczką. Kari z uśmiechem przytuliła dawno niewidzianą koleżankę.
- Przynajmniej dwa lata. Teraz nazywam się Jacobs.
- Słyszałam. Wyszłaś za wykładowcę uniwersyteckiego, prawda? Słyszałam od twojej mamy. Twój mąż ma na imię Tim, prawda?
- Tak. Prowadzi zajęcia na uniwersytecie.
- A ja uczę od niedawna w szkółce niedzielnej. - Noreen schyliła się i rozczochrała jasne kędziorki Cole'a. - To synek Ashley? - upewniła się, zniżając głos. - Jest coraz bardziej podobny do matki.
Kari przyjrzała się delikatnej twarzyczce Cole'a i przytaknęła. Wszyscy Baxterowie byli obdarzeni urodą, ale najpiękniejsza była bez wątpienia Ashley. A mały Cole był do niej uderzająco podobny.
- Szkoda, że Ashley tu nie przychodzi... - odezwała się ze smutkiem Kari, zagryzając wargi.
Noreen pokręciła głową, jak gdyby przekazano jej nagle wiadomość o tragicznym zdarzeniu, którego można było uniknąć.
- Słyszałam, że bardzo się zmieniła, odkąd...
- Odkąd wróciła z Paryża - dokończyła krótko Kari. -Rzeczywiście. - Jakoś nie podobał jej się ton głosu Noreen. Odczep się od niej - pomyślała Kari. To moja siostra.
Noreen rozejrzała się, po czym popatrzyła jej w oczy i spytała wyzywająco:
- A zobaczę tu słynnego Tima?
Zaczyna się. Kari wzięła głęboki oddech, spuściła wzrok, a potem podniosła z powrotem i odpowiedziała:
- Tim nie przyjechał.
- Wszystko w porządku, czy nie? - upewniła się Noreen, spoglądając z ukosa.
- Niezupełnie - odparła zmęczonym głosem Kari. -Niezupełnie. Przeniosłam się na pewien czas do rodziców.
- Oglądała już noski swoich butów, bezwiednie obracając obrączkę wokół palca. - Ostatnio mamy z Timem kłopoty - dodała, powstrzymując łzy.
Noreen była wyraźnie zaszokowana.
- Co się stało?
Zawsze miała skłonność do zadawania zbyt szczegółowych pytań. I tym razem nie okazała nadmiernej delikatności. Boże, zabierz mnie stąd! -pomyślała Kari. „Wystarczy ci mojej łaski, córko."
Kari zamrugała powiekami. Od początku tej bolesnej próby Bóg podsuwał jej słowa, które zapowiadały pomyślne wyjście z sytuacji i spokój ducha.
„Wystarczy ci łaski?"
Czego ode mnie wymagasz, Ojcze? „Wiele." Wymagasz wiele?
- Ee... - Kari odchrząknęła i skupiła się na odpowiedzi na pytanie koleżanki. - To długa historia. Tim... nie kroczy drogą Pana.
Noreen rozszerzyła oczy jeszcze bardziej niż przedtem.
- Och, Kari! Jak do tego doszło?
Kari miała ochotę po prostu odejść, pozwalając wścibskiej Noreen domyślić się odpowiedzi. Czuła jednak, że bezgłośny, a zarazem stanowczy głos w jej myślach pochodził od Boga.
Wymagasz wiele, Panie? Ode mnie? Cóż jeszcze mi pozostało, co mogłabym z siebie dać?
„Wystarczy ci mojej łaski."
Kari zobaczyła w wyobraźni salon jednego z domów, a w nim grupkę ludzi
- krąg złożony z par małżeńskich. Tych cierpiących i tych pełnych nadziei. Kari i Tim siedzieli w środku kręgu i nauczali pozostałych, jak kochać.
Czy tego właśnie chcesz, Panie? Pragniesz, aby z popiołów naszej miłości wyrósł piękny kwiat? A Ty odnowisz rozchwiane fundamenty? „Wystarczy ci mojej łaski."
Serce Kari napełniła głęboka wdzięczność i spokój. Nie czuła się tak pewnie od czasu wyznania Tima.
Sala wypełniała się dziećmi. Noreen postukała stopą w podłogę.
- Rozumiem, jeśli nie możesz mi odpowiedzieć. Służę ci pomocą, Kari. W razie potrzeby, zadzwoń. Znajdziesz mój numer w książce.
Kari pokręciła krótko głową, jak gdyby nagle przypomniała sobie, że nie odpowiedziała na pytanie koleżanki.
- Przepraszam. To naprawdę długa historia.
- Ale... - Noreen nachyliła się raz jeszcze. - Czy wy... To znaczy... wiesz. Czy on chce się rozwieść?
Kari uśmiechnęła się smutno.
- On nie wie, czego chce. - Przypomniały jej się krzepiące podszepty Boga.
- Ale Pan opiekuje się naszym małżeństwem. Wierzę, że wszystko będzie dobrze, naprawdę.
W tej sytuacji trudno było Noreen zapytać o cokolwiek więcej. Wzruszyła ramionami.
- Będę się za was modliła. Nie wiem, co się dokładnie dzieje - dodała po małej pauzie - ale możesz mieć pewność w jednej sprawie: niezależnie od natury waszych kłopotów, wybrałaś właściwą drogę. Bóg jest w stanie rozwiązać nawet najtrudniejsze problemy, wiesz? Wasze małżeństwo może jeszcze wyglądać lepiej niż kiedykolwiek marzyłaś, lepiej niż przed początkiem kłopotów. - Ścisnęła dłoń Kari. - Nie poddawaj się, proszę.
Kari nie wiedziała, co odpowiedzieć. Od chwili kiedy opuścił ją Tim, czekała na właśnie takie słowa. „Wybrałaś właściwą drogę. Bóg jest w stanie rozwiązać nawet najtrudniejsze problemy. Nie poddawaj się." Zabawne, że usłyszała je od zachowującej się w irytujący sposób dawno nie widzianej koleżanki, która nie znała Tima ani historii ich małżeństwa.
Uspokoiła się trochę.
- Dziękuję - powiedziała z wdzięcznością. Spojrzała na zegarek i ruszyła z powrotem do kościoła. Nie chciała się spóźnić, i tak opuściła kilka niedzielnych nabożeństw.
Dostrzegła ojca i ruszyła w jego stronę, próbując odegnać ogarniający ją smutek. W kościele zamierzała już odczuwać nadzieję, otoczona rodziną parafian. Za chwilę miał rozpocząć kazanie pastor Mark. Ostatnie słowa Noreen mogły jej tylko pomóc.
A jednak kiedy Kari usiadła obok ojca, była w stanie myśleć tylko o jednym. O tym, że w pobliskim Bloomington, w stojącym niedaleko uniwersyteckiego kampusu apartamentowcu, jej mąż budzi się w ramionach innej kobiety.
Rozdział 10
Ryan Taylor usiadł cicho w ostatniej ławce kościoła na pięć minut przed rozpoczęciem nabożeństwa. Zastanawiał się, czy tego dnia zobaczy Kari. Nie mógł zaprzeczyć, że przychodzi na nabożeństwa w nadziei, że tak się stanie. Od chwili rozmowy z Ashley bezustannie myślał o Kari.
Rozejrzał się po wiernych; rozpoznałby tył jej głowy nawet w morzu ludzi. Biedna Kari! Musi być po prostu zdruzgotana! Może zbyt zdruzgotana, aby pojawić się w kościele, wśród znajomych ludzi. Boże... gdzie ona jest?
Przypomniał mu się ulubiony biblijny wers jego ojca:
„Treścią mądrości jest bojaźń Pańska."
Ryan zamrugał oczami. Kiedyż ostatnio myślał o tych słowach?
Bojaźń Boża... Poczuł skurcz żołądka i odruchowo potarł tył szyi. Odniesiony w czasie rozgrywek uraz kręgosłupa szyjnego niemalże pozbawił go życia. W listopadzie miało minąć osiem lat od wypadku. Trudno żeby o nim zapomniał - leżał nieruchomo na szpitalnym łóżku, przypięty pasami i bał się, że umrze. Nigdy wcześniej nie odczuwał równie silnej bojaźni Bożej.
W myślach błagał Boga o miłosierdzie, o wyzdrowienie - bez słów. Ledwie był w stanie oddychać. Z upływem lat, kiedy już blizny na jego ciele zagoiły się, Ryan coraz mniej czasu wprost poświęcał Bogu. Miał dobre chęci, ale życie nieraz je weryfikowało.
Łatwo było to wytłumaczyć. Nie czuł już w tak bezpośredni sposób jak po wypadku, że cały czas jego los jest w rękach Boga.
Opuścił wzrok, ogarnięty poczuciem grzechu. Dlaczego akurat teraz nagle przejął się stanem swojej pobożności? Czy Bóg wybrał właśnie ten moment, aby do niego zawołać, uświadomić mu, że w miarę upływu czasu jego zaangażowanie religijne maleje, że jego zadowolenie z życia sprawia, iż... Hm, w niedzielnych nabożeństwach uczestniczył od przypadku do przypadku, rzadko się modlił. Wszystko zaczęło się już w rok po wypadku, kiedy powrócił do drużyny. Owszem, bywał w kościele na wieczornych nabożeństwach, ale stracił religijną żarliwość.
Czuł, że mu to doskwiera, jak gdyby Bóg nakłuwał jego sumienie szpilkami. Skrzywił się. Nawet w tej chwili Ryan znajdował się w kościele jedynie z powodu Kari. Odkąd tylko Ashley wymówiła jej imię, wspomnienia i myśli o Kari zdominowały jego dni.
Kari... najdroższa Kari. Pamiętał, jak spacerowali ścieżkami nad jeziorem, on i ciemnooka piękność o perlistym śmiechu. Kari była wtedy jego najlepszą przyjaciółką i nieodłączną towarzyszką. Kiedy pierwszy raz...
„Treścią mądrości jest bojaźń Pańska."
Ryan wyprostował się, powracając do rzeczywistości. Wspomnienia rozpraszały go.
Przepraszam, Panie Boże. Staram się...
Wydawało mu się, że obserwują go ogromne oczy Boga, przenikając jego umysł i serce. Widziały jego myśli, prawdziwe motywy jego postępowania, jego zamiary. Wszystko.
Otworzył kościelną ulotkę i odszukał na niej temat kazania. Krew odpłynęła mu z twarzy, zatrzęsły mu się ręce. Nie wiedział, co się dzieje, ale był pewien, że Bóg przyprowadził go w to miejsce ze znanego sobie powodu. Co dziwne, Ryan wątpił, żeby ów powód miał związek z Kari.
Tytuł kazania brzmiał: „Treścią mądrości jest bojaźń
Pańska."
Zamknął oczy i zaczął się modlić. Kari usiadła obok ojca.
- Zdążyłaś - szepnął, nachylając się i dotykając łagodnie jej kolana.
- Ledwie - odpowiedziała z uśmiechem. Poczuła się zmęczona. Wyznanie Noreen, że mieszka bez męża, że mają z Timem problemy, okazało się trudnym doświadczeniem. Kari przylgnęła do ojca, szukając u niego psychicznej siły i stabilności. Zawsze potrafił nimi obdarowywać.
Zagrały organy. Kari nie była w stanie śpiewać. Patrzyła na tekst pieśni, ale jej myśli wędrowały. Ciekawe kiedy Tim zdradził ją po raz pierwszy? Jak długo tak dobrze udawał, że niczego nie zauważyła? Czy właściwie już wiosną nie wydawało jej się, że ich pożycie nie układa się równie dobrze jak dawniej? Ze coś jest nie w porządku?
Nie chciałam tego widzieć...
Zamrugała powiekami, i na trzymaną przez nią ulotkę spadły dwie łzy. Muzyka ustała. Na stopnie ołtarza weszło około dwadzieściorga dzieci, które na chwilę zwróciły na siebie uwagę Kari. Wierciły się i chichotały, aż uciszyła je starsza pani.
Pewnie była wśród nich córeczka Noreen. Kari rozpoznała dzieci kilku dawnych koleżanek. Oparła dłoń na brzuchu. A co ze mną, Panie Boże? Czy naprawdę jestem w ciąży? Czy będę musiała samotnie wychowywać dziecko?
Organy odezwały się znowu i dzieci zaczęły śpiewać jej ulubioną pieśń, która była hymnem rekolekcji, na jakie Kari pojechała, kiedy miała szesnaście lat. Pieśń zaczynała się od słów: „Jezus mnie kocha, dobrze to wiem... "
Na tych rekolekcjach był również Ryan Taylor. Siedzieli obok siebie, słuchając opowieści rekolekcjonisty. Mówił o tym, co mógłby zrobić.
Chrystus, gdyby znalazł się z jednym z nich sam na sam, twarzą w twarz. Kari zamknęła oczy, wsłuchując się w dziecięcy śpiew i przypomniała sobie słowa rekolekcjonisty.
„Mógłby zacząć na ciebie krzyczeć, mówiąc, jak źle postępowałaś ze swoim życiem, rozkazać ci wszystko naprawić, mógłby wymierzyć karę" -mówił z pasją, przechadzając się po podwyższeniu, podczas gdy nastoletni słuchacze wpatrywali się w niego, oniemiali. „Mógłby pokręcić głową i powiedzieć, jak bardzo go rozczarowałeś." Zniżył głos, popatrzył w oczy jak największej liczbie zebranych, po czym pokazał palcem na jednego z chłopców z pierwszego rzędu i poprosił go na podwyższenie. Zaskoczony chłopiec niepewnie stanął naprzeciw rekolekcjonisty, tak jak mu przykazano. „Wiecie, co zamiast tego zrobiłby Jezus?" - kontynuował pastor, zmienionym, łagodnym głosem. Powoli, z uczuciem objął chłopca i przytulił go serdecznie. Cofnął się, i wciąż obejmując chłopca jedną ręką, zaintonował pieśń, która stała się hymnem tamtych rekolekcji: „Jezus mnie kocha, dobrze to wiem... "
Oddziałało to silnie na młodych słuchaczy. Mieli łzy w oczach. Także Ryan płakał.
Proste przesłanie tej sceny i towarzyszącej jej pieśni pozostało w sercu Kari aż do tej pory. Nawet teraz, kiedy jej świat wywrócił się do góry nogami, kiedy przechodziła psychiczną udrękę, ani przez chwilę nie wątpiła w Chrystusową miłość. Pociągnęła nosem. Elizabeth podała jej chusteczkę. Kari podziękowała matce spojrzeniem. Tymczasem pastor Mark rozpoczął kazanie. Wiedziała, że powinna go słuchać, ale nie mogła pozbyć się myśli o przyszłości. Co robić, jeśli Tim naprawdę postanowił się rozwieść? Czy mógł uzyskać rozwód bez jej zgody? A może dziecko wpłynęłoby na zmianę jego zdania? Lecz jeśli tak, czy byłaby w stanie wychowywać dziecko wspólnie z mężczyzną, który porzucił nie tylko ją, ale być może i wiarę? Co się ze mną stanie, Panie Boże? Co ze mną będzie? Znowu napełnił ją niezwykły spokój, jak gdyby Bóg wślizgnął się w kościelną ławę, przysiadł obok i przytulił Kari. Tak jak przed laty opisywał obrazowo rekolekcjonista.
Kazanie dobiegało końca. Pastor Mark mówił coś o bo-jaźni Bożej i o tym, żeby nie uciekać. Zanim zdołała się skupić, pastor modlił się już:
- Panie, wiem, że są tu dziś pośród nas ludzie cierpiący, ludzie, którzy przeżywają troski. Wierzę, że sprowadziłeś ich tutaj nie bez powodu.
Organista zaczął powoli grać melodię „Jezus mnie kocha", w tym wykonaniu brzmiała szczególnie wzruszająco.
Ojcze, pomóż nam wyraźniej słyszeć Twoje słowa - kontynuował pastor na tle melodii. - Obdarz nas świadomością Twojej potęgi, zdrową bojaźnią Bożą - taką, która umożliwi nam nieustanne czynienie dzięki Twojej sile tego, do czego nas wzywasz.
Kari zamknęła oczy na długą chwilę i opuściła głowę, próbując usłyszeć, co też może mówić do niej Bóg.
- Sala modlitwy jest otwarta - oznajmił pastor. Kari poczuła się, jak gdyby jego słowa były skierowane bezpośrednio do niej. - To jedna z tych chwil, kiedy mamy wybór. Możemy słuchać Boga i ignorować jego głos, lub słuchać Go i robić to, czego od nas oczekuje. Dotyczy to każdego z nas, ciebie i mnie. Chodź, i niech ktoś pomodli się z tobą.
Siedzący w ostatniej ławce Ryan czuł się jak krótkowidz, który otrzymał wreszcie dobre okulary. Kazanie było wymowne. Pastor podkreślił, że Bóg jest nie tylko Zbawicielem i Przyjacielem oraz Księciem Pokoju, ale jest także Wszechmogący. Jest potężny i sprawiedliwy. Warto mieć w sobie bojaźń Bożą i szanować Go. Słowa pastora Marka do tego stopnia poruszyły Ryana, że chwilowo zapomniał o Kari. Albo nie było jej w kościele, albo nie zdołał jej wypatrzyć. W tej chwili cieszył się z tego, bo opanowały go myśli o Bogu.
Nie wiedział, dlaczego Pan wybrał akurat ten ranek, żeby przywołać do siebie Ryana Taylora po latach jego miernej pobożności. Ale miał przekonanie, że nie bez powodu znalazł się tego dnia w kościele. Czuł, jak gdyby przyszedł tam na zaproszenie samego Boga. Kiedy pastor wezwał wiernych, żeby weszli do sali modlitwy, Ryan wstał i niewiele myśląc, ruszył w stronę ołtarza.
Kari wciąż siedziała z zamkniętymi oczami, po jej twarzy spływały łzy, skapywały na jej dłonie. Gdyby tylko zdołała przełamać wstyd, poszłaby z innymi naprzód, do sali modlitwy. Czuła jednak, że nie zdoła tam dojść, sama, zapłakana, bez pomocy męża - bo mąż już jej nie kochał. Żył w cudzołóstwie.
„Chodź, córko... Gdzie są dwaj albo trzej zebrani w imię moje, tam ja jestem pośród nich."
Kari poprawiła się w ławce i skuliła się, skrywając twarz w dłoniach.
Nie wiem, co odpowiedzieć, Panie.
John domyślał się, że Bóg namawia jego córkę do modlitwy. Szturchnął ją leciutko i zachęcił ją ruchem głowy do pójścia za jedynym głosem, który naprawdę miał znaczenie.
„Są słabi, ale On jest mocny... " - rozbrzmiewały wciąż słowa pieśni. „Tak, Jezus mnie kocha, o tak... "
Kari zacisnęła powieki, otarła policzki, a potem ruszyła do sali modlitwy, nareszcie czując, że wcale nie jest już sama.
Zobaczyła Ryana, kiedy tylko weszła do sali - siedział w modlitewnym kręgu, trzymał za ręce oboje państwa Millerów - starsze małżeństwo, które od niepamiętnych czasów Kari zawsze widywała w kościele. Tylko ich troje znajdowało się w sali modlitwy, kiedy tam dotarła. Ryan ściszonym głosem opowiadał coś Millerom.
- Kari!... - odezwał się na jej widok, wstał i ruszył w jej stronę z wyciągniętą ręką, a potem zawahał się.
Wyraz jego oczu powiedział Kari, że Ryan słyszał o porzuceniu jej przez Tima. Zorientowała się, że przestała oddychać. Nabrała więc powietrza i skłoniła grzecznie głowę.
Boże, co ja mam teraz zrobić?! - myślała z przerażeniem. - Nie mogę opowiadać o Timie przy...
„Wystarczy ci mojej łaski."
- Dlaczego... Moja droga Kari! - odezwała się pani Miller. - Ogromnie się cieszę, że tu przyszłaś, kochana. - Przytuliła Kari, a potem przyjrzała się uważnie jej minie. - Wygląda na to, że bardzo potrzebujesz modlitwy.
Wprowadziła Kari za rękę do kręgu, wskazując jej puste krzesło koło Ryana. Pan Miller uśmiechnął się ze współczuciem.
- Chyba od czasów liceum nie byliście w tym samym modlitewnym kręgu, moje dzieci - zauważył.
Serce Kari uderzyło ze zdwojoną siłą. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Bliskość Ryana Taylora wywoływała w jej głowie gmatwaninę myśli. Boże, dopomóż mi! - prosiła. Dlaczego sprowadziłeś mnie tutaj, skoro wiedziałeś, że będzie tu...
Pan Miller odchrząknął.
- Ryan prosił nas, żebyśmy modlili się o nadanie jego życiu właściwego kierunku - zakomunikował i uśmiechnął się do Ryana. - O to, żeby czuł zdrową bojaźń Bożą i dobrze wybrał to, co będzie dla niego najważniejsze.
Kari zdziwiła się. Co też mogło sprawić, że Ryan przyszedł do sali modlitwy i poprosił o modlitwę w sprawie swoich priorytetów? Starała się skupić. Starszy pan popatrzył na nią i spytał:
- A ty z czym przychodzisz?
Kari nie dowierzała, że to wszystko dzieje się naprawdę. Przecież nie mogła poprosić o modlitwę za jej rozsypujące się małżeństwo, siedząc obok Ryana Taylora!
- Eee... - zająknęła się, wpatrując się nieruchomo w plamkę na podłodze koło drzwi. Nie była w stanie powiedzieć, że mąż ją zdradza, te słowa nie przechodziły jej przez gardło. Świeże łzy szczypały ją w policzki, czuła pulsującą w skroniach krew.
Boże, błagam Cię, pomóż mi...
Wzięła głęboki oddech i nagle poczuła w sobie nadnaturalną siłę. Cóż z tego, jeśli Ryan dowie się o stanie jej małżeństwa? Już dawno odpowiedziała sobie na pytanie, jaką wartość mają dla niej uczucia Ryana.
Tak naprawdę nigdy jej nie kochał. Nie kochał jej taką miłością, o jakiej marzyła, kiedy miała szesnaście lat, a on wyjeżdżał na studia.
Poza tym myślenie o Ryanie nie było czymś odpowiednim. Jej mężem był Tim, człowiek, przy którym z woli Bożej miała trwać. Podniosła wzrok i popatrzyła najpierw na pana, potem na panią Miller.
- Chciałabym was prosić o modlitwę za moje małżeństwo - powiedziała i odruchowo spuściła wzrok z powrotem. - Bardzo kocham mojego męża... a on... już nie chce być moim mężem.
Pani Miller aż sapnęła z wrażenia. Wyciągnęła rękę i ujęła dłonie Kari.
- Moje kochane dziecko... Ogromnie ci współczuję! Kari czuła na sobie wzrok Ryana, ale nie chciała spojrzeć mu w oczy. Ta chwila nie dotyczyła ich znajomości. Kari usłyszała Boże wezwanie i była pewna, że znajduje się we właściwym miejscu, że właśnie ten modlitewny krąg jest jej potrzebny. Siedziała pośród członków parafialnej rodziny i ukazywała swoje znajdujące się w opłakanym stanie małżeństwo Panu. Tylko On był tak potężny, że mógł je uzdrowić.
Cóż z tego, że w modlitewnym kręgu znajdował się między innymi Ryan Taylor? Przyda jej się modlitwa każdego wiernego.
Nastała chwila milczenia. Pan Miller opuścił głowę i wyciągnął ręce -jedną do żony, drugą do Ryana. Pani Miller puściła dłoń Kari i ujęła dłoń męża.
Krąg nie był domknięty. Kari zobaczyła kątem oka, jak Ryan wyciąga rękę. Ścisnęła ją bez wahania. Poczuła ciepło jego silnej, dużej męskiej dłoni, i od razu miała wrażenie, że serce jej mięknie.
Noreen, Ashley czy Brooke zasypały ją pytaniami - a Ryan nie. Nawet gdyby znaleźli się w sali modlitwy tylko we dwoje, wysłuchałby jej prośby, a potem po prostu wziął ją za rękę. Zawsze tak robił, kiedy byli jeszcze nastolatkami. Nie potrzebował wypytywać jej o szczegóły różnych spraw, sam się ich domyślał.
Aż tak bliscy sobie byli.
Dawno temu kochała go i wyobrażała sobie, że i on ją kocha. Ryan był jej przyjacielem, być może najlepszym, jakiego kiedykolwiek miała. Kiedy tak trzymał ją za rękę, emanując siłą, przypomniała sobie dlaczego.
Modlitwę poprowadził pan Miller, prosił Boga, aby pomógł Ryanowi zachować trzeźwy umysł i trwać przy wyznaczonych sobie celach, a jednocześnie zdawać sobie sprawę, że fundamentem mądrości jest bojaźń Boża. Prosił następnie, aby Bóg odmienił serce Tima, przypomniał mu „skąd spadł", jak mówi Biblia, i szybko, cudownym działaniem odnowił jego małżeństwo z Kari.
Modlitwa trwała kilka minut. Kiedy się skończyła i uczestnicy kręgu puszczali dłonie, Kari miała wrażenie, że Ryan prawie niezauważalnie uścisnął jej rękę. Widocznie chciał dać jej znać, że popiera jej postanowienie, że podobnie jak pan Miller chciałby, żeby modlitwa Kari została wysłuchana.
Pani Miller popatrzyła na Kari, potem na Ryana i uśmiechnęła się.
- Bardzo się cieszę, że tu przyszliście, żeby się pomodlić. Ona nie zdaje sobie sprawy z niezręczności sytuacji - pomyślała Kari.
- Dziękuję - powiedziała z trudem, zmuszając się do uśmiechu. Pani Miller uścisnęła ją jeszcze raz, po czym wzięła za rękę męża, ruszając z nim do wyjścia z sali. Obiecali na odchodnym, że jeszcze będą się modlić w poleconych im sprawach. Drzwi zamknęły się i Kari z Ryanem zostali sam na sam.
Kari podniosła oczy i napotkała jego wzrok. Nie było w nim błysku męskiego zainteresowania, jedynie uprzejmość i łagodność, które napełniły ją spokojem. Ryan był jej przyjacielem z lat wczesnej młodości, którego życie skierowało w inną stronę niż ją. Pozostali jednak przyjaciółmi, każdemu z nich ogromnie zależało na losie drugiego. Kari znowu poczuła wzbierające w kącikach oczu łzy. Zawstydziła się z ich powodu.
Ryan podszedł do niej bez słowa, objął ją czule i przytulił. Dzielące ich lata rozłąki w jednej chwili przestały istnieć. Kari ogarnęły sprzeczne uczucia. Była wdzięczna Ryanowi za gest przyjaźni, a jednocześnie smutna z powodu tego, że czas i życie ich rozdzieliły. W jego obecności żałowała tego bardziej niż kiedykolwiek. Nowy żal przelał czarę goryczy i znowu zaczęła łkać.
Ryan opuścił głowę, tak że znalazła się blisko głowy Kari.
- Cicho, Kari... Nie płacz, malutka - zaczął ją pocieszać, delikatnie masując ją po krzyżu.
„Malutka"...
Słowa Ryana podziałały na nią jak balsam. Obudziła się w niej nagła tęsknota za jego głosem wymawiającym jej imię i ból z powodu tego, że długie lata nie słyszała go z jego ust. Sama obecność Ryana była dla niej czymś wspaniałym, czymś, co znała z minionych lat.
Zastygła w bezruchu, z opuszczonymi rękami, rozkoszując się ciepłem ramion Ryana, aż wreszcie cofnął się i spojrzał jej w oczy, jak zwykle wyczytując z nich wszystko.
- Czy chcesz ze mną o tym porozmawiać? - zaofiarował się. Nie pytał jej o szczegóły, nie wysuwał żadnych przypuszczeń, nie przeprowadzał śledztwa. Przedstawił tylko taką samą propozycję jak dawniej, jak gdyby wciąż byli nastolatkami.
Westchnęła ciężko, drżąc z nadmiaru emocji. A potem postanowiła otworzyć się przed Ryanem. Sama dziwiła się temu, co robi; wszak nie widzieli się od lat. W rzeczywistości nie wiedziała, jakim był teraz człowiekiem. Ale przeczuwała, że wciąż może ufać przyjacielowi, którego adorowała całą wczesną młodość. Jej dotychczasowe życie legło w gruzach i okazana przez niego troska wywołała w niej ogromną wdzięczność.
- On chce rozwodu - wyznała z bólem. Nie była w stanie dłużej patrzeć Ryanowi w oczy, znowu spuściła wzrok.
Ryan wyciągnął ręce i ujął jej dłonie. Wciąż nie zadawał pytań, ale nagle Kari zapragnęła, żeby o wszystkim wiedział.
- Zdradza mnie - szepnęła, nie podnosząc spojrzenia. - Od dłuższego czasu. Mieszkam od kilku tygodni u rodziców, żeby móc spokojnie przemyśleć całą sytuację.
Ryan delikatnie ujął Kari pod brodę, aby nie zwieszała dłużej głowy. Znów spojrzała mu w oczy.
- Nadal go kochasz, prawda? - Starannie ważył słowa. Nie chciał ranić jej jeszcze bardziej.
Jego pytanie zmieniło atmosferę rozmowy. Ściszone dźwięki organów i rozmawiających ludzi zdawały się zniknąć. Kari i Ryan stali naprzeciw siebie, patrząc sobie w oczy. Kari zastanawiała się nad usłyszanym pytaniem. Kogo ja próbuję oszukać? Nigdy nie będę w stanie postrzegać Ryana jedynie jako przyjaciela. Boże, przecież ja tęskniłam za tym mężczyzną. Co ja tu robię?
Poczuła się nagle jak odurzona, jak gdyby jechała górską kolejką w wesołym miasteczku. A właściwie tak jak wtedy, kiedy pierwszy raz całowała się z Ry...
Zamknęła oczy, zrobiła krok w tył, z konieczności łapiąc przy tym równowagę.
Kocham go.... To znaczy Tima... Prawda, Panie Boże? Proszę Cię, daj mi siłę pozostać przyjaciółką Ryana, nie czuć do niego nic więcej.
Ryan czekał na odpowiedź.
- Tak - odezwała się wreszcie Kari, otwierając oczy.
- Kocham go. - Miała świadomość, że mówi to z goryczą.
- Bóg chce, żebym kochała Tima... do czasu aż się zmieni. Za kilka minut miała pojechać do domu, w którym zrobi sobie test ciążowy. Prawdopodobnie była już pod koniec drugiego miesiąca ciąży. Jej dziecko będzie wychowywane bez ojca... Zastanawiała się, co robi Tim... i jego dziewczyna.
Nagle Kari miała już dosyć towarzystwa Ryana Taylora. Owszem, był jej przyjacielem, ale i pierwszym ukochanym, i jej serce najwyraźniej o tym nie zapomniało. Cofnęła się kolejny krok.
- Muszę już iść, Ryan - powiedziała, uśmiechając się smutno. Jeszcze raz ujął jej dłoń, chyba po prostu na pożegnanie.
- Słuchaj, gdybyś mnie potrzebowała jako przyjaciela... Jestem w pobliżu, Kari.
Ciągnęło ją do niego, jak gdyby był magnesem. Atmosfera stała się zbyt gorąca. Lepiej było zakończyć spotkanie sam na sam z Ryanem Taylorem, w słabo oświetlonej i cichej sali modlitwy. Bóg dał Kari chwilowe pocieszenie -troskę i zrozumienie jej długoletniego przyjaciela. Ale w tej chwili powinna już pójść.
Skłoniła głowę i ostatni raz spojrzała Ryanowi w oczy. Potem szybko odwróciła się i wyszła tylnymi drzwiami prosto do samochodu rodziców, zanim Ryan zdążył zobaczyć, że znowu zaczęła płakać. Nie powinien też mieć świadomości tego, że jego obecność budzi w niej wspomnienia z czasów, kiedy myślała o nim jako o swoim wymarzonym chłopaku. I pewnym kandydacie na męża.
Sądziła, że już nie myśli o nim w podobny sposób.
I do tej chwili nie myślała.
Rozdział 11
Ojciec nie zamknął samochodu. Kari zajęła miejsce i oparła się o zagłówek, próbując zorientować się, dokąd biegną jej uczucia i co mogła w tej sprawie zrobić. Jak odzyskać panowanie nad emocjami?
Na razie nie zamykała drzwi, wystawiając się na rześki jesienny powiew. Zdaje się, że właśnie spędziła pół godziny z Ryanem Taylorem. Modlili się razem o odnowę jej małżeństwa z Timem. Coś niesamowitego...
Minęło dziesięć minut. Nadeszli jej rodzice z Cole'em. Nie odzywali się przez całą drogę do domu, mimo że widzieli, iż Kari ma opuchnięte oczy. Dopiero kiedy wysiadali, John odwrócił się do córki, mrugnął do niej i powiedział:
- Wiem, że było ci ciężko, kochanie. Ale cieszę się, że tam byłaś. Jej rodzice oczywiście nie wiedzieli, że w sali modlitwy był Ryan Taylor.
Kari skinęła głową, zbyt zmieszana, aby od razu opowiadać o niespodziewanym spotkaniu.
- Tak... Ja również - mruknęła.
Ashley, która siedziała w salonie na kanapie z kubkiem herbaty w ręku, zaczęła zadawać jej pytania, ale Kari uniknęła konkretnych odpowiedzi. Absolutnie nie była gotowa omawiać teraz przebiegu zdarzeń. Desperacko pragnęła pobyć chwilę sama.
Poszła do swojego pokoju i wyjrzała przez okno. Drzewa były półnagie, podjazd i teren wokół niego upstrzyły liście. Obraz rozmazał się. Przypomniała sobie jesień sprzed kilku lat, z czasów jej związku z Ryanem. Ryan przyjechał na weekend do domu, z college'u. Grabili teren przed domem, aż zebrał się stos liści wysoki na ponad metr.
- Skoczmy na liście! - zaproponował Ryan. Wyrzuciła ręce w górę i opadła plecami na stos.
- Teraz ty! - zawołała spod warstwy liści.
- Już skaczę, uważaj! - odpowiedział ze śmiechem Ryan, po czym wylądował koło niej. Zaczęli całować się pod osłoną liści, aż wreszcie wydostali się ze stosu, chichocząc i dysząc z braku powietrza.
Kari zamknęła oczy. Nie powinna myśleć o Ryanie. Lecz jak o nim nie myśleć po ponownym spotkaniu z nim, po tym jak obejmował ją ciepło? Zamrugała powiekami, odwróciła się od okna i usiadła na swoim starym łóżku.
Dawno temu, kiedy zakochała się w Ryanie, nauczyła się techniki opanowywania nieczystych myśli, które czasem się pojawiały. Wyłożył ją nastolatkom pastor, który opiekował się młodzieżą. Kari stosowała ją do tej pory.
„Wyobraźcie sobie - mówił pastor - że przygważdżacie tę małą, niechcianą myśl, a potem zakładacie jej kajdanki. Kiedy już jest ubezwłasnowolniona, wyrzucacie ją z głowy.
Różne myśli potrafią przyjść człowiekowi do głowy i nic nie można z tym zrobić. Ale kiedy przyjdą, można je zaprosić, poczęstować colą i spełniać ich życzenia... w nadziei, że zostaną jeszcze trochę. - Nastolatkowie parskali śmiechem. - Albo można zakuć w kajdanki te małe, podstępne myśli, i wykończyć je."
Jak nigdy potrzebowała zakuć myśli w kajdanki. Popatrzyła na sufit, ale wciąż widziała twarz Ryana. Wzięła więc głęboki oddech i pomodliła się: Panie, znasz moje serce. Wiesz, że jestem wściekła na Tima. To wszystko jego wina. Czasami mam wrażenie, że Ryan zna mnie lepiej niż ja znam samą siebie.
Odpowiedziało jej milczenie.
Zaczęła nerwowo stukać palcami w kolana. Naprawdę nie był to odpowiedni czas na wspominanie Ryana. Jeśli wkrótce nie zacznie myśleć o swojej przyszłości z Timem, może wcale do niej nie dojść.
Musiała opracować plan działania. Postępek Tima wprawił ją w stan szoku, obezwładnił ją emocjonalnie, ale nadszedł już czas ruszyć sprawy z miejsca. Tak, była wściekła na męża, ponieważ ją zdradzał. Lecz zamierzała walczyć o swoje małżeństwo, robić wszystko, co będzie potrzebne, żeby odzyskać Tima.
Obmyślała kolejne kroki. Po pierwsze miała umówić się z pastorem Markiem na rozmowę, aby zasięgnąć porady specjalisty. Zapomniała to zrobić tego dnia, więc postanowiła zatelefonować do pastora następnego ranka. Po drugie powinna zadzwonić do Tima. Nie było sensu czekać, aż on da jakiś pozytywny sygnał. Musiała z nim porozmawiać, i to jak najszybciej. Powinna się z nim zobaczyć. Może pojedzie do niego nazajutrz do pracy... Trzeba było go upewnić, że ona chce uratowania ich małżeństwa.
Plan przybierał realne kształty. Kari uspokoiła się nieco. Z pewnością Tim nadal ją kochał. Nie odrzuci jej, szczególnie jeśli...
Podeszła do walizki i wyciągnęła schowany tam test ciążowy. Usiadła z powrotem na tapczanie, przestudiowała ulotkę. Chyba w tej chwili jeszcze mogła zrobić test, zamiast czekać do następnego ranka. Musiała poznać wyniki, nie mogła dłużej uciekać przed tą sprawą. Jeśli była w ciąży, trwał jej drugi miesiąc, za jakiś czas ciąża zacznie być widoczna.
Kolejny raz od chwili porzucenia przez Tima, Kari zastanowiła się nad tym, kiedy miały miejsce poszczególne wydarzenia. Nie można było wmawiać sobie nieprawdy. Jeśli zaszła w ciążę, musiało się to zdarzyć w sierpniu. Czyli...
Czyli Tim sypiał z nią w czasie, kiedy już był zakochany w innej kobiecie. Kari poczuła odrazę, poczuła się fizycznie wykorzystana. Dotąd próbowała sobie wyobrażać, że to niemożliwe. Ze z pewnością nie zaszła w ciążę w czasie, kiedy dla Tima seks z nią miał jedynie fizyczny wymiar. W czasie, kiedy już jej nie kochał.
Zakryła dłonią oczy i leżąc, znowu zobaczyła oczami wyobraźni Ryana i siebie w sali modlitw. Tak ją ucieszyło, że znowu go zobaczyła, że ją przytulił! Przypomniały jej się lata wczesnej młodości, kiedy Ryan ją adorował.
Do jej głowy napływały wciąż nowe myśli, wspomnienia z tamtych lat, i mimo że wiedziała, iż powinna zakuć je w kajdanki, nie mogła wykrzesać z siebie dość energii, aby to zrobić. Zamiast tego pozwoliła im zbierać się przy stole jej wyobraźni. Sączyły colę i dobrze się bawiły.
Upływ lat osłabił ból, jakiego doznała w słotny listopadowy dzień, kiedy rozstali się z Ryanem na zawsze. Kiedy nabrała pewności, że Ryan nie jest mężczyzną dla niej.
Czy czas zawsze leczy rany? Czy łatwo pozwala zapomnieć o minionych cierpieniach, za to sugestywnie przywołuje minione radości? Myśli o Ryanie było coraz więcej; jeśli siedziały w głowie Kari przy stole, trwało tam już głośne przyjęcie. Nie przejmowała się tym. Chciała ich, pragnęła wybrać się z nimi w podróż przez lata, podróż wstecz. Wejść jeszcze raz do tej samej rzeki, powrócić do owego grilla, przy którym siedziała w letni dzień jako dwunastoletnia dziewczynka.
I przy którym pierwszy raz w życiu zobaczyła Ryana Taylora.
Warren B. Taylor był jednym z pracowników administracyjnych szpitala pod wezwaniem św. Anny w Bloomington. Poznali się z ojcem Kari jeszcze jako dwudziestokilkulatkowie, kiedy John Baxter rozpoczął w szpitalu praktyki. Zaprzyjaźnili się szybko.
Ojciec opowiadał, że byli tak zapracowani, iż nieraz nie widywał się z przyjacielem przez dłuższy czas. Ale kiedy Kari skończyła dwanaście lat, jej rodzina przeprowadziła się do Clear Creek, do sześciopokojowego domu w stylu kolonialnym - trzy domy od domu Taylorów. Owego pamiętnego wieczoru pan Taylor zaprosił rodzinę Baxterów na grill.
Kari rozpakowywała rzeczy w swoim nowym pokoju. W pewnej chwili ojciec zajrzał przez drzwi i uśmiechnął się.
- Zrób sobie przerwę. Idziemy kilka domów dalej na obiad.
Kari wiedziała, że narzekanie nie ma sensu, chociaż jako dwunastolatka wolała przede wszystkim odpowiednio się urządzić, a nie odkładać to do chwili zakończenia jakiegoś przyjęcia dorosłych.
- Czy mogę zostać w domu? - spytała. - Już kończę się rozpakowywać.
- Pan Taylor jest moim przyjacielem - odpowiedział ojciec. Jego spojrzenie starczyło za odpowiedź. - Chciałbym, żebyśmy poszli w komplecie.
Kari ruszyła przodem, ubrana w białe dżinsy z przykrótkimi nogawkami i zakurzoną niebieską koszulkę. Szła na czele rodzinnej gromadki, z zamiarem jak najszybszego powrotu do domu. Pół godziny później, kiedy sączyli mrożoną herbatę na tylnej werandzie domu państwa Taylorów, na trawnik wpadł ciemnowłosy chłopak bez koszuli. Kari odstawiła szklankę i przyjrzała mu się dyskretnie. Był wysoki i szczupły, mocno zbudowany, trzymał pod pachą piłkę do footballu amerykańskiego.
- Cześć, tato! - zawołał. - Już jestem. Będę przed domem. Pan Taylor przewracał właśnie hamburgery na grillu.
Opuścił pokrywę i wskazał ruchem głowy siedmioosobową rodzinę siedzącą przy ogrodowym stole.
- Mamy gości - popatrzył wymownie na syna.
- O, przepraszam. - Chłopiec przywitał gości uniesioną dłonią, po czym spojrzał jeszcze raz, zauważywszy Kari. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Kari zapamiętała niezwykłe uczucie, jakie wywołał w niej wzrok Ryana. -Cześć!
- powiedział przyjaźnie, specjalnie do niej - w jego głosie słychać było zainteresowanie.
Pan Taylor chrząknął. Czar prysł, Ryan spojrzał z powrotem na ojca.
- Za pięć minut będziemy jeść - zakomunikował pan Taylor. - Biegnij się umyć.
- Robi się! - odpowiedział Ryan. Rzucił Kari jeszcze jedno spojrzenie i dopiero wtedy wbiegł do domu. Kiedy znikł, Kari zdała sobie sprawę, że... jej serce pobiegło za nim.
Ryan usiadł do obiadu naprzeciwko Kari. Skoro przeprowadziła się z rodziną z Bloomington do Cleer Creek, czekała ją zmiana szkoły. Ryan opowiadał jej o miejscowym gimnazjum.
- To niemożliwe, że jesteś dopiero w siódmej klasie - powiedział Ryan. Jego krótkie ciemne włosy zwisały wilgotnymi kosmykami z boku mocno opalonej twarzy.
- Wyglądam na starszą - odpowiedziała Kari, rumieniąc się.
- A ile masz lat?
- Dwanaście. - Kari odłożyła hamburgera. - A ty?
- Przyglądała się z zainteresowaniem nowo poznanemu chłopcu.
- Czternaście. We wrześniu pójdę do liceum.
- Grasz w football? - zagadnęła, wskazując ruchem głowy piłkę.
- Całymi dniami - Ryan uśmiechnął się, odepchnął talerz i spytał: -Pójdziemy przed dom? Pokażę ci, co umiem.
Kari skinęła głową, pozostawiając ledwie napoczęty obiad. Bawili się piłką, przekomarzając się i śmiejąc, aż czerwone, letnie słońce zaszło za horyzont, a wokół pni drzew zaczęły rozbłyskiwać robaczki świętojańskie.
Wtedy Kari pomyślała, że w Clear Creek na pewno jest więcej dziewczyn, którym bardzo podoba się Ryan Taylor. Był dwa lata starszy od niej, miał właśnie zacząć chodzić do liceum, a ona dopiero rozpoczynała gimnazjum. Ale mieszkali trzy domy od siebie, to miało znaczenie.
Nadeszła jesień. Kari widywała Ryana o wiele rzadziej niż chciałaby. Dużo czasu spędzała w parafii, na zajęciach dla grupy młodzieżowej. Uczyła się także gry w tenisa. Ryan był natomiast zajęty uprawianiem przez całe popołudnia sportów, na które akurat był sezon. Tak było aż do czerwca, kiedy w naturalny sposób zaczęli spotykać się nieporównanie częściej. Grali z dziećmi sąsiadów w piłkę nożną, łowili ryby w jeziorze, liczyli gwiazdy i rozmawiali na dworze w letnie wieczory. Wakacje minęły zbyt szybko. Niedługo potem Ryan skończył szesnaście lat i rodzice kupili mu w prezencie urodzinowym lśniącego granatowego chevroleta-półciężarówkę. Od tamtej pory niemal przestał bywać w domu. Kari myślała o nim często, ale widywała go tylko, kiedy przejeżdżał albo przechodził.
Sytuacja zmieniła się diametralnie, kiedy Kari poszła do liceum. Już pierwszego dnia szkoły dostała się do licealnej grupy cheerleaderek i trenowała z innymi dziewczętami przed salą gimnastyczną. Przechodził Ryan z kilkoma kolegami, szli do fontanny z wodą do picia. Ryan miał już prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu i był bez wątpienia najprzystojniejszym chłopakiem w szkole.
Zobaczył Kari i nie odrywając od niej wzroku, podszedł do niej.
- Nareszcie tu jesteś - skwitował. Uśmiechnęła się skromnie.
- Tak - odpowiedziała krótko. Pomimo tego, co czuła do Ryana Taylora, nie zamierzała zostać jedną z jego wielbicielek, chodzić za nim po szkole i chichotać w nadziei, że zwróci na nią uwagę. Tym bardziej nie w obecności jego kolegów od piłki.
Młodzi piłkarze napili się i ruszyli z powrotem na boisko. Kari zwróciła uwagę, że jeden z chłopców szeptał coś do Ryana. Odwróciła się na pięcie i powróciła do rozgrzewki. Dziewczyny rozciągały się. Mandy Morken, jej najlepsza przyjaciółka z gimnazjum, również trafiła do cheerleaderek. Popatrzyła za przechodzącymi chłopcami, szturchnęła Kari i powiedziała jej na ucho:
- Podobasz mu się.
- Co? - Kari robiła skłony w bok. - Komu się podobam? Mandy sapnęła z udawanym zniecierpliwieniem.
- Koledze Ryana Taylora. Temu blondynowi.
Kari zrobiło się bardzo nieprzyjemnie. Okazało się, że Mandy ma rację. W najbliższą sobotę po meczu footballu Ryan przedstawił Kari jasnowłosego kolegę. Miał na imię Josh i był sympatyczny z wyglądu, choć przeciętnie przystojny. Rozmawiali kilka minut we troje. W końcu Josh powrócił do reszty kolegów, a Ryan cofnął się i uśmiechnął się dwuznacznie.
- Wszyscy chłopcy rozmawiają o tobie.
Kari ucieszyła się, że wygaszono już oświetlenie stadionu. Nie chciała, żeby Ryan widział rumieńce na jej policzkach.
- Naprawdę? - Podniosła głowę i odruchowo machnęła końskim ogonem. Wyraz twarzy Ryana zmienił się. Znowu patrzył na nią tak samo jak dwa lata wcześniej.
- Umiesz jeszcze rzucać piłką? - zagadnął.
- Może - odparła ze śmiechem. Poczuła, że znikła niewidzialna bariera między nimi.
Ryan wziął torbę Kari i ruszyli razem do autobusu drużyny. Cheerleaderki jeździły na mecze wyjazdowe razem z zawodnikami. To był pierwszy mecz sezonu.
Ryan kopnął ją lekko w kostkę.
- I co, podoba ci się Josh? - spytał.
Kari wzruszyła ramionami, spuszczając wzrok. Miała ochotę krzyknąć: „Ty mi się podobasz!" Zamiast tego odpowiedziała cicho: - Nie wiem. Dochodzili do autobusu i chciała zakończyć rozmowę.
- Widział cię już wcześniej, kiedy był u mnie w domu. Powiedziałem mu, że nie wolno ci umawiać się z chłopakami, zanim nie skończysz szesnastu lat.
- Skąd wiesz? - spytała z głębokim zdumieniem Kari.
- Powiedziałaś mi kiedyś. Zapamiętuję takie rzeczy - zakomunikował z uśmiechem Ryan.
Okazało się, że Josh był jednym z jego najlepszych kolegów. Ów pierwszy dzień liceum ustalił bieg wydarzeń na dalsze dwa lata. Po meczach Kari i Mandy często chodziły z kolegami i koleżankami na pizzę; tak się zawsze składało, że Josh siadał w pobliżu Kari, a Ryan naprzeciwko albo na drugim końcu stołu. Czasami Kari mogłaby przysiąc, że Ryan ją obserwuje, że wpatruje się w nią. Lecz kiedy spoglądała mu w oczy, tylko puszczał perskie oko i odwracał wzrok.
Przez cały rok szkolny toczyła się między nimi dziwna gra, niedopowiedziany flirt. Nadeszło kolejne lato i tym razem Kari i Ryan posunęli się dalej niż tylko do gry spojrzeń czy nawet wspólnego liczenia gwiazd. Otworzyli przed sobą serca. Najlepsze-wspomnienia Kari dotyczyły chwil, które wspólnie spędzili nad cichą, rozświetloną słońcem zatoczką jeziora Monroe.
- Latem zachowujemy się zupełnie inaczej niż w ciągu roku szkolnego... -odezwał się pewnego sobotniego popołudnia Ryan, kiedy łowili ryby, siedząc obok siebie na pniu przewróconego drzewa i zwieszając nad wodą bose stopy.
- Wiem...
- Chciałbym, żeby cały czas było tak jak teraz - szepnął.
- Jestem w stanie powiedzieć ci wszystko.
W odległości zaledwie stu metrów wędkowali ich ojcowie, Kari i Ryan byli jednak tak zajęci sobą i wzajemnymi wyznaniami, że równie dobrze mogliby znajdować się na bezludnej wyspie.
Owego upalnego, leniwego lata opowiadali sobie o swoich poglądach na rozmaite sprawy, o codziennym życiu swoich rodzin, o marzeniach na przyszłość. Ryan był pierwszą osobą, której Kari zwierzyła się z kompleksów związanych z nauką.
- Brooke jest naprawdę zdolna - powiedziała, bawiąc się kołowrotkiem. -Czasami zastanawiam się, czy kiedykolwiek jej dorównam.
- Nie można tak myśleć. - Przez następne dziesięć minut Ryan mówił Kari o jej mocnych stronach, o jej łagodności, dobroci, szczerości. O tym, jak przyjemnie jest przebywać w jej towarzystwie.
Nie poruszali tylko jednego tematu - uczuć, jakie żywili do siebie nawzajem.
- Chodzicie ze sobą, czy nie? - pytała co kilka dni Mandy, kiedy rozmawiały z Kari przez telefon.
- Nie. To coś innego. - Kari nieraz śmiała się ze zdziwienia, jakie słyszała w głosie przyjaciółki. - Nie martw się. Jeśli coś się w tej sprawie zmieni, zawiadomię cię.
Nic się nie zmieniało. Tylko Kari i Ryan wędkowali nad jeziorem niemal codziennie, i spędzali ze sobą tyle czasu, że jej rodzice zaczęli się trochę niepokoić. Ale ufali Kari, a ponadto było ustalone, że niezależnie od okoliczności musi wrócić do domu przed dziesiątą wieczorem. Nad jezioro chodziło zresztą tylu ludzi, że Kari i Ryan tak naprawdę nigdy nie przebywali ze sobą tylko we dwoje. Zdarzyło się to tylko raz, pamiętnego popołudnia, kiedy uciekali przed tornado.
Burzowe chmury zniechęciły prawie wszystkich do spaceru nad jezioro. Kiedy nieruchome powietrze przecięło jednostajne wycie ostrzegawczej syreny, Ryan złapał Kari za rękę i pobiegli razem na polanę. Zobaczyli wir z wodnej mgły, zbliżający się w ich stronę ponad jeziorem. Znajdował się mniej więcej w odległości kilometra. Zamarli z przerażenia.
- Chodźmy, trzeba uciekać! - zawołał Ryan. Pociągnął za sobą Kari. Odnalazł wzrokiem rów w pobliżu plaży. Położyli się w ziemnym zagłębieniu, jedno przy drugim, z bijącymi mocno sercami. Małe tornado dotarło nad brzeg, połamało gałęzie kilku pobliskich drzew, po czym rozwiało się na oczach wystraszonej pary.
Tamtego dnia Kari poczuła się przy Ryanie bezpieczna, czuła jego opiekę. Tak samo poczuła się tego ranka w sali modlitwy.
Poza tym owego lata Kari i Ryan przebywali sam na sam tylko przed jej domem, na ogrodowej huśtawce, albo przy jego domu, w skrzyni ładunkowej półciężarówki Ryana. Siedzieli razem i patrzyli w gwiazdy, snując marzenia o przyszłości.
Pośród bogactwa wspomnień z tamtego lata jeden wieczór wyróżniał się spomiędzy pozostałych.
Kari i Ryan siedzieli w tyle półciężarówki, z nogami wyciągniętymi przed siebie, opierając głowy o kabinę. Od dwóch godzin dzielili się najrozmaitszymi myślami.
- Zostanę zawodowym footballistą, Kari... - odezwał się Ryan. - Oglądaj moje mecze. - W jego oczach błyszczało odbite światło księżyca.
- Będę oglądała - obiecała z uśmiechem Kari. Popatrzyła na Wielki Wóz. -Nie przeoczę żadnego.
Umilkli na chwilę i wpatrywali się w rozgwieżdżone niebo. Nagle śmignął na nim meteor.
- Widziałeś? - spytała z zachwytem Kari.
- Tak. Spadająca gwiazda. - Ryan uśmiechnął się. - Wiesz, co to znaczy?
- Pomyślimy teraz życzenie.
- Nie. To znaczy, że musisz mi odpowiedzieć na jedno pytanie - dowolne, jakie ci zadam. - Widać było, że Ryan jest podekscytowany.
Kari zastanowiła się chwilę.
- Jeżeli tak, dobrze, ale ty będziesz musiał odpowiedzieć na moje.
- Zgoda. - Ryan popatrzył jej w oczy, zwróciła uwagę, że siedzi bliżej niż zwykle. - Wczoraj wpadli do mnie chłopcy, jeden z nich chciał się dowiedzieć, czy naprawdę podobał ci się w minionym roku szkolnym Josh. -Wciąż patrzył jej w oczy. - Podobał ci się? Nie martw się, nie powiem mu.
Kari zerknęła na świecącą w pewnej odległości latarnię. Stała daleko, siedzieli we dwoje w półmroku. Poczuła, że coś się między nimi dzieje - ton głosu Ryana zmienił się. Postanowiła zdobyć się na odwagę.
- Nie, nie podobał mi się - odpowiedziała. Opuściła głowę, ośmielona bardziej niż kiedykolwiek. - Teraz moja kolej.
- Strzelaj.
- Który z chłopców chciał to wiedzieć?
Ryan znowu popatrzył jej w oczy. Odtąd, kiedy się spotykali, zawsze patrzyli sobie w oczy, niezależnie od upływu lat.
- Któryś... - odpowiedział.
- Który? - Kari nie odwracała spojrzenia.
Powolutku, jak gdyby sennym ruchem, Ryan nachylił się i pocałował ją lekko w policzek, z wielką czułością. Natychmiast potem zerwał się, zeskoczył z półciężarówki i ruszył w stronę domu.
- Muszę lecieć. Do zobaczenia.
Znieruchomiała z wrażenia patrzyła za nim, aż zniknął za drzwiami. Czy to zdarzyło się naprawdę? Czy Ryan Taylor właśnie się nachylił i pocałował ją w świetle księżyca?
Pobiegła w podskokach do domu. Zastanawiała się, jaki może być dalszy ciąg ich znajomości, skoro Ryan zasygnalizował jej swoje uczucia. Jego pocałunek potwierdził przypuszczenia, które miała od początku lata. Byli nie tylko najlepszymi przyjaciółmi. Interesowali się sobą także jako potencjalna para.
Tego wieczoru matka przyszła do pokoju Kari. Usiadły na łóżku i Kari opowiedziała, co się wydarzyło.
- Chyba kocham go od dnia, kiedy po raz pierwszy poszliśmy do domu państwa Taylorów na grill.
Jej matka była bardzo piękna. Kari miała nadzieję, że jako dorosła kobieta będzie choć w połowie tak urodziwa.
- Wiem, jakie to uczucie, kochanie-szepnęła Elizabeth. Patrzyła na córkę takim wzrokiem, jakby chciała powiedzieć jej wiele ważnych rzeczy jednocześnie. - Czy wiesz, że zawsze modliliśmy się dla ciebie o odpowiedniego mężczyznę, którego poślubisz? - spytała po małej pauzie.
- Wiem, modlicie się o to, odkąd byłam małą dziewczynką. - Kari przytaknęła.
Elizabeth zawahała się.
- Kochanie, wiesz, że ogromnie lubimy Ryana. Ale on nie ma twojej wiary. Kari uspokoiła się. Jeśli matce chodziło jedynie o to, nie było się czym martwić.
- Przez całe lato nie opuścił ani jednego spotkania dla młodzieży -zakomunikowała.
- Chyba obie wiemy, dlaczego Ryan chodzi na religijne spotkania w parafii - odpowiedziała Elizabeth, unosząc brwi. - Wcale nie dlatego, że jest wierzący.
Kari westchnęła, sfrustrowana.
- On nie jest niewierzący. A w każdym razie, któregoś dnia stanie się naprawdę wierzącym człowiekiem. Po prostu wiem to.
- Skoro tak mówisz... - Matka uśmiechnęła się z powątpiewaniem i ujęła jej dłoń. - Ale do tego czasu uważaj na swoje uczucia, kochanie.
Zaczęła tłumaczyć Kari, dlaczego Bóg chce, aby małżonkowie wyznawali tę samą religię. Było to jednak trudne do uchwycenia dla piętnastolatki, która przez cały czas spoglądała z perspektywy już trzyletniego zauroczenia chłopakiem, zauroczenia, które właśnie zaczynało przeistaczać się w coś więcej.
Nie miało to szczególnie wielkiego znaczenia, gdyż i tak Kari nie było wolno umawiać się na randki aż do dnia ukończenia przez nią szesnastu lat. Jesienią zaczęły się lekcje. Miała przed sobą perspektywę całego kolejnego roku szkolnego bez ani jednego spotkania, które można by nazwać randką. Narzekała na ów ustalony kilka lat wcześniej zakaz, choć w skrytości ducha cieszyła się zeń. Miała świadomość, że wciąż podoba się Joshowi, ale był dla niej zbyt nieśmiałym, zbyt cichym chłopakiem. Poza tym jej serce należało już do innego, który mieszkał trzy domy od niej.
Ryan chodził do maturalnej klasy, więc nie miał wiele czasu wolnego. Osiągnął metr dziewięćdziesiąt wzrostu, ważył dziewięćdziesiąt jeden kilogramów. Dobrze się uczył, ale na boisku był po prostu wybitny. Co dzień otrzymywał propozycje od znanych uniwersytetów, aż podjął decyzję, że pójdzie na Uniwersytet Stanu Oklahoma w Norman. Uczelnia ofiarowywała mu pełnowymiarowe stypendium za jego wyniki w grze w football -całkowicie pokrywała koszty jego nauki i utrzymania.
Miesiąc po ukończeniu przez Ryana liceum nadeszły szesnaste urodziny Kari. Ów dzień miała zapamiętać do końca życia.
Był czwartek. Ojciec przyjmował pacjentów od wczesnego ranka. Jakiś czas po jego wyjeździe zadzwonił dzwonek. Kari zerknęła w lustro, poprawiła włosy i zbiegła ze schodów. Pewnie koleżanka którejś z sióstr - pomyślała. Otworzyła drzwi i aż zaniemówiła z wrażenia.
Na werandzie stał Ryan z bukietem szesnastu wspaniałych długich róż. Zakryła usta dłonią i patrzyła szeroko otwartymi oczami. Pamiętał! Naprawdę pamiętał! - myślała. Oczy Ryana błyszczały.
- Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin - powiedział. Odebrała róże i stała dalej nieruchomo, zbyt poruszona, żeby mówić.
- Już wiem, jak cię uciszać: trzeba przynosić ci róże na urodziny -zażartował Ryan. Musnął jej policzek. - No powiedz, podobają ci się, czy nie?
Kari patrzyła na kwiaty, to znów na niego, i z powrotem na kwiaty.
- Są... przepiękne. - Wiedziała, że czerwone róże znaczą coś innego niż na przykład żółte. Trudno jej było natomiast powiedzieć, czy zdaje sobie z tego sprawę Ryan. Podniosła wzrok i spojrzała Ryanowi w oczy. - Dlaczego kupiłeś... ? - umilkła.
Ryan zrobił krok naprzód.
- Czy spotkasz się ze mną jutro wieczorem, Kari? - zaproponował. Dla Kari oznaczało to spełnienie jej marzeń i nadziei. Na pewno któregoś dnia pójdziemy razem do kościoła - upewniła się w myślach. W końcu Ryan chodzi na spotkania formacyjne dla młodzieży, nie przestał chodzić na religię nawet w klasie maturalnej, kiedy był bardzo zajęty. Pewnie wreszcie stanie się człowiekiem wierzącym. Dlaczego nie miałby nim być? Wiara jest taka oczywista.
Rodzice zgodzili się na jej randkę, ale matka ostrzegła:
- Ufam Ryanowi, bardzo go lubię, tylko pamiętaj - jest dwa lata starszy od ciebie.
Randka była niezapomniana. Poszli do kina, Ryan trzymał Kari za rękę, kupił jej popcorn; po filmie poszli na spacer nad jezioro - przechadzali się po molo, skakali po kamieniach, patrzyli jak gwiazdy odbijają się w malutkich falach. Wieczór był cudowny, ekscytujący. Kari spędzała go z najlepszym przyjacielem, dla którego, jak się nareszcie okazało, nie była „tylko przyjaciółką".
Cały czas zastanawiała się, czy Ryan ją pocałuje. Myślała o tym, jak to się zdarzy i kiedy, i jak zareaguje ona. Wyobraźnia podsuwała jej najróżniejsze wersje pierwszego pocałunku, pocałunku z chłopakiem, którego naprawdę kochała. Nie zauważyła przez to, że Ryan w miarę upływu wieczoru robił się coraz bardziej małomówny.
Kiedy zajechali przed jej dom, Ryan chrząknął, ściągnął czapeczkę baseballową i powiedział:
- Nie pocałuję cię, Kari. Nie mogę.
W jednej chwili wieczór przestał być cudowny.
- Co?
- Byłaś moją przyjaciółką przez ostatnie najlepsze lata mojego życia -zaczął. Widać było, że drży. Nie wiedziała, dlaczego, ani co chce jej powiedzieć.
Musiał dostrzec, że jego słowa oszołomiły ją, bo zacisnął zęby i ścisnął mocno kierownicę, patrząc przed siebie, w dal.
- Widzisz, niedługo wyjadę na studia. Treningi zaczynają się jeszcze przed rozpoczęciem roku akademickiego - zerknął na nią przez ramię. - A ty... jesteś za młoda. Do czego mogłoby to doprowadzić?
Ścisk w gardle nie pozwalał jej mówić. Pożegnali się szybko. Nie mówiąc wiele rodzicom, Kari poszła do swojego pokoju i rozpłakała się; płakała tak długo, aż zasnęła. Dlaczego przyniósł mi róże?! Po co w ogóle ta randka? Nie przychodziły jej na myśl żadne odpowiedzi na te pytania. Nie była w stanie poprosić Ryana o wyjaśnienia, nawet popatrzeć mu znowu w oczy.
Telefonował kilkakrotnie, ale nie chciała z nim rozmawiać. Unikała pytających spojrzeń matki. Nie wychodziła z domu w porach, kiedy mogła natrafić na Ryana na dworze, celowo spędzała czas tam, gdzie nie spodziewała się go spotkać. Te starania pogorszyły jeszcze jej samopoczucie, ponieważ ogromnie tęskniła za jego towarzystwem, za wspólnymi spacerami nad jezioro, za wieczornymi rozmowami pod rozgwieżdżonym niebem. To było najgorsze - nie tylko on nie chciał być jej chłopakiem, ale do tego ona nie była w stanie spokojnie przy nim przebywać. Oznaczało to, że nawet nie mógł być jej przyjacielem.
Trzy tygodnie po urodzinach Kari Ryan zapukał do drzwi jej domu. Tym razem Elizabeth przekonała Kari, żeby z nim porozmawiała. Zeszła więc ze schodów. Stał w gabinecie, z rękami w kieszeniach.
Popatrzyła na niego, jak gdyby widziała go pierwszy raz w życiu. Był tak przystojny, że dziewczyny z college'u będą się aż zatrzymywały na jego widok. Nic dziwnego, że nie chciał jej pocałować. Dobrze zrobił. Po co miałby ją całować, skoro na pewno bez przerwy spotykał się ze studentkami?
- Moi rodzice załadowali półciężarówkę - odezwał się, patrząc takim samym wzrokiem jak zwykle - silnym, hipnotyzującym wzrokiem, który zdawał się czytać w myślach Kari. Nie odpowiadała, więc kopnął ją lekko w kostkę. - Przepraszam cię. Nie chciałem...
Skinęła głową, ale nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Miała ochotę krzyczeć, wołać, że nie powinien był proponować jej randki i zachowywać się w sposób, który dał jej do zrozumienia, że zależy mu, aby została jego dziewczyną, a potem rujnować wszystkiego pod koniec zwodniczo wspaniałego wieczoru. Już rok wcześniej wiedzieli, że Ryan wyjedzie na studia. Mieli do siebie pisać, utrzymywać kontakt, a tymczasem Ryan wszystko zepsuł.
Przełknęła łzy, podniosła dumnie głowę i pożegnała go:
- Powodzenia. Będzie ci świetnie szło w Oklahomie. Westchnął, przestąpił z nogi na nogę. Przez moment myślała, że Ryan chce pochylić się i znowu pocałować ją w policzek - tak jak zrobił rok wcześniej. Ale on wzruszył tylko ramionami, spojrzał z ukosa i rzucił:
- Do zobaczenia, Kari.
Rozstanie było okropnie bolesne. Po dziś dzień nie zapomniała jego gorzkiego smaku. Oczywiście Ryan miał rację - była zbyt młoda. Nic dobrego ani trwałego nie mogło wyniknąć ze związku, który rozpoczęliby owego lata. Mimo to myślała o Ryanie co dzień, przez długie tygodnie, a nawet miesiące.
Wspomnienia zaczęły się rozwiewać. Historia Kari i Ryana miała jeszcze dalszy ciąg, wspanialszy niż jej początek. Lecz Kari wiedziała, że cząstka jej osobowości - dziewczynka, której ślad pozostał w niej jako dorosłej kobiecie -zawsze będzie myślała o Ryanie w taki sposób, jak we wspomnieniach przeżytych przed chwilą. Zawsze będzie pamiętała, jak stał w gabinecie jej rodzinnego domu i żegnał się z nią, jak sądziła, na całą resztę życia.
Zamrugała powiekami i usiadła na łóżku. Dlaczego bezczynnie leżała, rozpamiętując swoją przeszłość z Ryanem, zamiast myśleć o przyszłości z Timem? Poruszyła się, żeby wstać i dotknęła przypadkiem ulotki załączonej do testu ciążowego. Popatrzyła na nią i zebrała się w sobie. Nie mogła czekać ani minuty dłużej. Musiała wiedzieć, czy jest w ciąży. W tym celu trzeba było wreszcie zrobić sobie test. Jeśli pozostaną wątpliwości, zawsze będzie mogła wykonać drugi test następnego dnia. Już dostatecznie długo zwlekała z działaniem.
Poszła szybkim krokiem do łazienki, zamknęła drzwi na zasuwkę i zrobiła test. Robiła to już raz, kiedy zaszła w ciążę, teraz poszło jej łatwiej. Postawiła pałeczkę testu na szafce.
Spodziewany wynik powinien pokazać się po minucie, a ostateczny po trzech. Odczekała pełne trzy minuty i sięgnęła po test, ale nie odczytywała wyniku. Jeśli była w ciąży, bez wątpienia któregoś dnia zdołają z Timem jakimś sposobem odnowić swoje małżeństwo. Bóg nie pozwoliłby, żeby stało się inaczej.
Jeżeli nie była w ciąży...
Znowu zaczęła myśleć o Ryanie, ale tym razem zapanowała nad zbyt swobodnymi myślami. Przepraszam, Panie Boże... Proszę Cię, pomóż mi nie myśleć w taki sposób. Pomóż mi rozpoznać Twoje idealne plany dla mojej osoby. Właśnie tego chcę. Kocham Tima, naprawdę Ojcze. Ustrzeż moje myśli przed wędrowaniem w niepożądane rejony.
Nie czekając dłużej, odczytała wynik testu. Zobaczyła dwa sąsiadujące ze sobą plusy.
Była w ciąży. Nosiła w sobie dziecko Tima.
Nie miała wątpliwości, że to znak. Jakimś sposobem Tim i ona znowu będą razem. Poddadzą się terapii, zasięgną wszelkiej pomocy, jaka będzie potrzebna i znowu zakochają się w sobie.
Kari miała nadzieję, że nastąpi to szybko.
Przede wszystkim dlatego, że czas do narodzin ich dziecka był niedługi.
Po drugie zaś dlatego, że w tej chwili, po ponownym nawiązaniu przez nią emocjonalnej relacji z Ryanem Taylorem, potrzeba by cudu, żeby znów ich rozłączyć.
Rozdział 12
Tim leżał w łóżku Angeli i przełączał kanały telewizyjne. W pewnej chwili natrafił na gadającą głowę - mniej więcej pięćdziesięcioletni mężczyzna o konserwatywnym wyglądzie, zdaje się, z książką w rękach. Tim zmrużył oczy, żeby dokładniej zobaczyć, czy to książka. W pokoju panowała ciemność, w ciągu minionych dwóch godzin Tim wypił prawie całą butelkę wina. Musiał się starać, żeby rozumieć, co pokazuje ekran.
Angela ćwiczyła gimnastykę rozciągającą na leżącym koło łóżka materacu.
- Zmień kanał, do licha - odezwała się, unosząc się z materaca. - Nie znoszę tych telewizyjnych kaznodziejów.
Nie wiedzieć czemu, Tim jakoś nie zmieniał kanału. Kaznodzieja - jeśli rzeczywiście był to kaznodzieja - nie należał do typu szaleńców o rozwichrzonych włosach. Spoglądał ze współczuciem i jeszcze... może z niepokojem.
Tim puścił pilota.
- Kiedyś chciałem zostać kaznodzieją - oznajmił bełkotliwym głosem. -Opowiadać światu o Jezusie. - Patrzył na Angele, wytężając wzrok.
Angela aż usiadła. Spojrzała kpiąco i wybuchnęła śmiechem.
- Ty? Kaznodzieją?
Fon jej głosu rozdrażnił Tima. Wysunął dolne zęby spod górnych, czując, że cierpi. Sięgnął po butelkę z winem i nalał sobie jeszcze jeden kieliszek. Rozlał przy tym trochę na pościel. Angela skrzywiła się.
- Hej, misiu, naprawdę musisz przystopować z winem. Mniejsza ilość dobrze ci robi, ale nie tyle.
Mówiła spokojnie, stanowczo. Od czasu do czasu piła razem z nim, ale nie potrzebowała alkoholu tak jak on. Wydawało się, że Tim z każdym dniem pragnie go więcej. Próbowała nawet ograniczyć jego picie sposobami, które niezmiernie go denerwowały. Za kogo ona go uważała? Przecież nie był uzależniony od alkoholu, nie był chory jak wujek Frank. Wino było dla niego jak gdyby szalupą ratunkową - każdy kolejny kieliszek powstrzymywał uczucie duszności, jakie powodowały w nim myśli o Kari.
Rozejrzał się po pokoju. Wydawało mu się, że ściany zapadają się do środka. Sypialnia Angeli zawsze była ciasna, zwłaszcza że dużo miejsca zajmowały przyrządy do ćwiczeń. Ale teraz lim poczuł się, jakby dostawał klaustrofobii. Wypił pół kieliszka jednym haustem i potrząsnął głową, żeby wyraźniej widzieć.
Nie znosił brzmienia swego głosu, kiedy znajdował się pod wpływem alkoholu, cierpiał z powodu mdłości i bólu głowy, denerwowało go także, że kiedy trzeźwiał, fizycznie potrzebował napić się znowu. Aby sobie udowodnić, że panuje nad alkoholem, ograniczył picie do trzech - czterech razy w tygodniu; od czasu do czasu wypijał jeszcze w swoim gabinecie na uczelni łyk z piersiówki.
Wyobrażał sobie, że podobnie mogą postępować jego koledzy wykładowcy.
Kaznodzieja ciągle coś mówił, Tim zmrużył znowu oczy i postarał się uchwycić wątek jego słów.
„Przesłanie Chrystusowej miłości możemy odnaleźć w Księdze Izajasza, w rozdziale sześćdziesiątym pierwszym: sam Bóg podniesie z gruzów wasze życie. Odnowi je i odmieni we wspaniały sposób, aż będziecie nazywani Jego sługami. Wybawi cię, człowieku, niezależnie od tego, kim jesteś i gdzie się znajdujesz... "
Angela sapnęła, rozdrażniona. Tim odwrócił się i zobaczył jej zniecierpliwioną minę. Roześmiała się ironicznie.
- Co cię tak bawi? - spytał.
Uśmiechnęła się do niego, wydawało mu się, że jej ciało się przechyla.
- Nie widzisz, co on robi? - odpowiedziała pytaniem na pytanie.
Cały pokój zaczął się obracać. Tim poczuł narastającą frustrację. Odstawił kieliszek i popatrzył na Angelę ze złością.
- Czego nie widzę?
- To przykład tego, co omawialiśmy z tobą na zajęciach - wyjaśniła, wskazując ekran. - Manipulacji. Zwykła kampania reklamowa. - Wstała płynnym ruchem z podłogi i usadowiła się na łóżku koło Tima. Przytuliła się do niego, pocałowała go w ramię, potem w szyję, wreszcie w usta.
- Najpierw mówi ludziom, jak bardzo zły jest aktualny stan rzeczy -tłumaczyła dalej - wprawia słuchaczy w przykre samopoczucie, a potem mówi, w jaki sposób je poprawić - uśmiechnęła się znowu. - Sprzedawanie Boga można porównać do sprzedaży preparatu odchudzającego. „Ojej, ale jesteś gruba! Słuchaj, mam dla ciebie coś, co ci pomoże."
- O czym ty mówisz? - Tim nie był pewien, co preparat odchudzający ma wspólnego z Bogiem i ewangelistami. Wzmagające się zawroty głowy utrudniały mu rozumienie słów Angeli.
- Mam na myśli to - ciągnęła, całując go ponownie - że nie potrzebujemy tego, co ten pan sprzedaje, ponieważ to, co mamy, jest piękne takie, jakie jest.
Popatrzyła na Tima wzrokiem, który chyba wskazywał, że spodziewa się jego odpowiedzi. Potem westchnęła ciężko i oparła się na łokciach, rozprostowując długie nogi. Wykonała kilka obrotów stopami, wreszcie znów zwróciła się twarzą ku niemu i patrząc poważnie, powiedziała:
- Słuchaj, lim, wiem, że masz mieszane uczucia jeśli chodzi... o rozwód. Nie możesz jednak pozwolić, żeby utrudniało ci to funkcjonowanie. Musisz zadbać o siebie. Może zaczniesz chodzić ze mną na siłownię... poćwiczyłbyś trochę. To powinno poprawić twoje samopoczucie, nie sądzisz?
Tim patrzył na Angelę szeroko otwartymi oczami, nieco rozdrażniony słyszalną w jej głosie troską. Nagle, po raz pierwszy odkąd ją poznał, poczuł, że jest dla niego mniej atrakcyjna niż dotąd. To, co jeszcze przed kilkoma dniami było dla niego oszałamiająco wspaniałe, wydało mu się teraz przejawem cynizmu i wyrachowania.
- Nie zrozum mnie źle - kontynuowała Angela. - Nadal uważam, że jesteś fantastycznym mężczyzną - uśmiechnęła się i pocałowała go. Zbliżyła się do niego z niedwuznacznymi zamiarami. Miała ochotę znów oddać się wraz z nim temu, czym zajmowali się przez minione tygodnie.
Ale Timowi nagle zrobiło się niedobrze. Odepchnął ją i potykając się, poszedł szybko do łazienki. Opadł na kolana i zwymiotował.
- Wszystko w porządku? - spytała z niepokojem Angela. Nie był w stanie jej odpowiedzieć.
Kiedy wymioty ustały, trzymał głowę w muszli klozetowej, tak nisko, że woda na dnie niemal sięgała jego brody. Z trudem łapiąc powietrze, wyprostował się i klęczał przed sedesem. Dręczyły go pomieszane słowa Angeli i ewangelisty. „Odnowi i odmieni we wspaniały sposób wasze życie... To manipulacja, zwykła kampania reklamowa... Sam Bóg podniesie z gruzów... To, co mamy, jest piękne takie, jakie jest."
Siedział długo na podłodze łazienki. Angela parokrotnie pukała do drzwi, mówiąc do niego głosem pełnym niepokoju, a potem rozdrażnienia. Odpowiadał tylko monosylabami. W końcu przestała pukać i lim poczuł, że w mieszkaniu wreszcie zapanowała cisza.
Ogarnął go strach, silny, duszący. Owinął się wokół jego gardła jak sznur, utrudniając mu oddychanie. Tim wstał, wytarł usta grzbietem dłoni i przytrzymując się ścian, ruszył z powrotem do sypialni.
Było w niej ciemno. Angela leżała plecami do niego, trzymając dłonie pod głową, jak dziecko. Jej smukłe ciało nie poruszało się. Nie wiedział, czy Angela śpi, czy tylko udaje, ale jej widok nasunął mu inne skojarzenia niż zwykle. Dotąd budziła w nim zawsze ogromne pożądanie, tymczasem w tej chwili poczuł się przy niej smutny i stary, i jeszcze... zdegustowany. Uczucie duszności wzmogło się, nieświadomie przycisnął dłonie do szyi, jak gdyby chciał rozerwać niewidzialne pęta.
Uduszę się na śmierć! Boże, ratuj mnie!
W odpowiedzi coś zaświtało mu w głowie, coś ze słów telewizyjnego kaznodziei. Tim opadł na podłogę z zamkniętymi oczami, aby przypomnieć sobie, o co chodzi.
„Żałujcie za grzechy... Uwolnijcie się z więzów waszego nieprzyjaciela." Wstrzymał oddech. Czy to były słowa, które próbował sobie przypomnieć, czy też przemówił do niego Bóg? Po tylu dniach milczenia, po wszystkim, co Tim zrobił, żeby się od Niego oddalić?
Pomasował sobie szyję i spróbował przełknąć ślinę. Tak, to były więzy nieprzyjaciela. Właśnie one go dusiły.
Podniósł się z wysiłkiem, poszukał ubrania i butów, jakoś zdołał się ubrać. Było już po trzeciej w nocy. A przecież on musiał zdążyć na dziewiątą na uczelnię. Powlókł się do salonu. Parę następnych godzin przedrzemał na krześle. Zanim Angela się obudziła, wyszedł cicho z mieszkania i pojechał do domu, pierwszy raz odkąd opuścił Kari.
Jego klucz wciąż pasował do drzwi - zastanawiał się, czy tak będzie. - Kari? - zawołał, rozglądając się.
Milczenie. Zawołał więc znowu, ruszając powoli w stronę sypialni. Łóżko było zasłane. Pewnie Kari była u swoich rodziców. Zirytowało go to, ale zaraz potem poczuł wyrzuty sumienia. Trudno było winić ją za to, że nie chciała spać w domu.
Rozglądał się po sypialni, w której spędzili tak wiele małżeńskich nocy i zaczął przypominać sobie różne wydarzenia. Ślub, którego udzielili sobie z Kari w obecności pastora Marka i wiernych zgromadzonych w kościele w Clear Creek. Spacer przez park, kiedy trzymali się z Kari za ręce. Najrozmaitsze chwile, kiedy śmiali się, rozmawiali, kiedy...
Znów zaczął się bać, że się udusi. Usiadł na czystej kapie, i wtedy jego spojrzenie padło na nocny stolik i wciąż leżącą na nim książkę, która przypominała mu o jego dawnym życiu, tym, którym żył, zanim poznał Angelę. Wstał i zaczął wpatrywać się w oprawiony w skórę tom z wygrawerowanym imieniem „Tim". Księga wzywała go.
Biblia, jego osobisty egzemplarz, który podarował mu pastor Mark, kiedy Tim zaręczył się z Kari i dołączył do wspólnoty wiernych kościoła w Clear Creek.
Usiadł powoli z powrotem, podniósł Biblię i przycisnął ją do piersi, jak tonący, który chwycił się liny ratunkowej. Boże, pomóż mi! - zawołał w myśli. Sam nie dam rady...
Ileż to czasu minęło, odkąd... Próbował sobie przypomnieć, przez ile miesięcy, a nawet lat udawał, że czyta Biblię, mówił Kari, że ją czyta. Ale tak naprawdę ostatni raz czytał Biblię - nie mógł sobie przypomnieć kiedy.
Ręce drżały mu od alkoholu, który wypił minionego wieczoru. Jeszcze raz przycisnął Biblię do piersi, a potem uspokoił dłoń i otworzył księgę. Zobaczył wypisaną ręcznie na pierwszej stronie dedykację pastora Marka.
Potrząsnął głową i skupił się, żeby przynajmniej rozszyfrować pismo pastora. Przyjrzał się uważnie, zbliżając oczy do kartki. Dedykacja rozpoczynała się od cytatu z Księgi proroka Izajasza: „Ale teraz tak mówi Pan (...) Nie lękaj się, bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim!"
Pod cytatem pastor dopisał: „Pamiętaj, Tim, Boża propozycja zbawienia jest zawsze aktualna. Pastor Mark".
Zbawienie? Boża propozycja zbawienia? Tim zamknął oczy i poczuł się, jak gdyby w jego głowie bito w werble. Wydawało mu się, że jeśli puści Biblię choć jedną ręką, może opaść go chmara diabłów, które natychmiast zabiorą go prosto do piekła.
Zbawienie...
Tim spojrzał jeszcze raz na dedykację i zwrócił uwagę, że pod swoim podpisem pastor dodał numer telefonu do kancelarii parafialnej. Pokój zaczął się nagle obracać. Nie tak szybko, jak wcześniej sypialnia Angeli, ale wystarczająco, aby przyprawić Tima o paskudne mdłości.
Zbawienie. Pastor z telewizji także opowiadał o zbawieniu, wybawieniu. Chyba, że to był tylko zły sen, dziwaczny koszmar, którego celem było to, żeby wystraszony Tim porzucił wybrany przez siebie sposób życia i to, co sobie upodobał.
Coś mu się przypomniało. Jakaś scena, kiedy ktoś mówił bardzo poważnym tonem znaczące słowa. Już wiedział, jakie: „Bóg zawsze będzie szanował wasz wybór".
Znowu potrząsnął głową, żeby sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach je słyszał. Bóg zawsze będzie szanował wasz wybór... Dopiero po dziesięciu minutach przypomniał sobie nagle, że przecież powiedział to pastor Mark, kiedy Tim i Kari udzielali sobie ślubu. Co jeszcze mówił? Chyba że wybrali wzajemną miłość... czy też, że postanowili kochać Boga. W każdym razie chodziło o dokonany przez nich wybór.
Przypominało mu się więcej słów. Zacisnął powieki, żeby je przywołać. Pastor ostrzegał, że gdyby kiedykolwiek zdecydowali się postawić na pierwszym miejscu coś innego niż Boga... Bóg zawsze uszanuje ich wybór. To pastor miał na myśli. Firnowi wydało się, że pastor Mark stoi teraz koło niego i powtarza ostrzeżenie.
Czy odnosiło się do jego sytuacji?
Wybrał wolność, niezależność od Boga, i Bóg szanował w tej chwili jego wybór?
Tim był już niemal całkowicie trzeźwy, ale okropnie rozbolała go głowa. Trzykrotnie doznał skurczu żołądka, tak silne miał mdłości. Poczuł, że ogromnie pragnie napić się alkoholu. Wyobrażał sobie jego smak i palenie w gardle.
Boże, co ja narobiłem?!...
Wyobraził sobie Kari i jej rodzinę, która zmagała się z tym, co się stało. Ogarnęło go kolejne przemożne uczucie - nienawiść. Nienawiść do samego siebie. Jak mógł dopuścić do tego, że Kari sama musiała dochodzić do siebie, że nawet nie zatelefonował? Poza jednym razem, kiedy rozmawiał z jej matką i...
Poczuł napływające do oczu łzy. Żeby je powstrzymać, zacisnął powieki. Jakiż ze mnie człowiek?! - myślał. Nie jestem godzien zbawienia, nie zasłużyłem na nie. Z wahaniem podniósł słuchawkę telefonu i położył ją sobie na kolanach. Zastanawiał się, co robić. Znowu otworzył Biblię na stronie z dedykacją. Pod podpisem pastora Marka znajdował się wypisany wyraźnie numer kancelarii parafialnej kościoła w Clear Creek.
Tim popatrzył na trzymany w ręku telefon, przełknął dwukrotnie ślinę i zaczął wystukiwać numer. Jedno przyciśnięcie guzika dzieliło go od rozmowy z pastorem, od wyznania mu wszystkich win, od błagania go o pomoc. Jego czy kogokolwiek, kto zechce Tima wysłuchać. Jakże ogromnie pragnął dostać jeszcze jedną szansę! Musiał tylko wcisnąć przycisk, aby poprosić o wybawienie, o którym mówił poprzedniego wieczoru telewizyjny kaznodzieja.
Palec unosił się nad przyciskiem i nagle... strach opuścił lima. W miejsce lęku pojawił się gniew, tak potężny, że Tim niemal poczuł jego palący smak. Wyłączył telefon, wstał i z trzaskiem odłożył słuchawkę na bazę.
Czy ja zwariowałem? Dzwonię do pastora, bo przed kilku laty nagryzmolił mi coś w Biblii? I co? Mam mu powiedzieć, że zakochałem się w kimś innym niż moja żona? Ze zacząłem popijać alkohol dla złagodzenia poczucia winy?
Że nie jestem pewien, co wspólnego ma z tym wszystkim Bóg? Jeśli w ogóle istnieje.
Zacisnął zęby i zastanowił się, co robić. Był już ranek. Trzeba zjeść śniadanie, umyć zęby i pojechać do pracy - myślał. Nie będę pił w ciągu dnia, dopiero wieczorem. Wyobraził sobie Kari, taką piękną i taką samotną. Odgonił wyobrażenie - jego małżeństwo dobiegło końca, pogrzebał swoje dotychczasowe życie.
Pastor Mark miał rację, lim dokonał wyboru i Bóg nie miał innego wyjścia, jak go uszanować. Od Tima zatem zależało to, jak poradzi sobie z jego skutkami. Powinien żyć jak najlepiej. Oczywiście z Angelą. Ruszył do łazienki i połknął dwie tabletki środka przeciwbólowego, popijając je wodą. Potem poszedł do kuchni.
Wybawienie?
Zamrugał powiekami i zaczął przeszukiwać kredens, aby coś zjeść. Zbawienie?
Stracił szansę na zbawienie, już dawno, wtedy gdy po raz pierwszy zdradził żonę. Kobietę, która niegdyś była całym jego światem.
Dirk Bennett siedział w półciężarówce i obserwował dom profesora. Oddychał szybko i płytko, miał przyspieszony puls. Nie od dziś. Trener mówił, że to jeden z efektów ubocznych zażywania tabletek, dzięki którym stawał się silniejszy. Nic wielkiego.
Drżącą ręką Dirk zapisał na karteczce adres profesora. Nie był pewien, czy mu się przyda, ale na wszelki wypadek wolał go mieć.
Spojrzał na zegar - było wpół do siódmej rano. Jacobs przyjechał do domu około piątej. Dirk śledził go od apartamentowca Angeli. Zastanawiał się, czy profesor nie wstąpi do niej jeszcze na chwilę. Jeśli tak, Dirk miał obmyślony plan.
Pojedzie za Jacobsem, zachowując odpowiednią odległość, a potem, zanim profesor zdąży podejść do drzwi apartamentowca, dogoni go w mroku i przyłoży mu rewolwer do głowy. Wytłumaczy mu możliwie najspokojniejszym tonem, że romansując z Angelą, popełnia błąd. Że powinien wrócić do swojej pięknej żony i pozostawić swoją studentkę w spokoju.
Nic z tego, już się rozjaśniło - zauważył z westchnieniem Dirk. Trzeba było jechać na siłownię - o siódmej zaczynały się jego zajęcia z wychowania fizycznego. Uruchomił silnik, odłożywszy zamiar nastraszenia profesora na inną okazję. A może wcale nie trzeba będzie tego robić? - pocieszał się. Skoro tyle czasu siedzi w domu, może postanowił wrócić do żony. Jeśli nie... - czekając pod domem profesora, Dirk obmyślił nowy plan.
Nie mógł poświęcać całego wolnego czasu na śledzenie po mieście Angeli i jej kochanka. Czego miałoby to właściwie dowieść? Tego, że stał się jakimś szalonym natrętem? Nie mogło z tego wyniknąć nic dobrego.
Ale gdyby tak Dirk trenował jeszcze więcej, osiągnął absolutny szczyt swoich możliwości kulturystycznych, a potem poczekał, aż zobaczy gdzieś Angelę samą i przy pierwszej okazji oświadczył się jej? To miało sens. Powinien był tak zrobić w minionym roku. Z pewnością zrobiłby na Angeli takie wrażenie, że z własnej woli odeszłaby od profesora.
Otworzył schowek i spojrzał na rewolwer oraz fiolkę z pigułkami. Zażywał ostatnio trzykrotnie większą dawkę niż wcześniej. Trener mówił, że nie są niebezpieczne ani nielegalne. Po prostu pomagały mu zwiększyć siłę i masę mięśniową. Do Bożego Narodzenia postanowił przybrać na wadze następne dziesięć kilogramów.
Odjechał spod domu profesora, a kiedy parkował koło uniwersytetu, już się uśmiechał. Opracował dobry plan. Poza tym cieszył się, że odkrył, gdzie mieszka profesor Jacobs. Dawało mu to więcej możliwości.
Dirk lubił mieć do wyboru różne rozwiązania.
Angela obudziła się godzinę przed rozpoczęciem zajęć. Po raz pierwszy odkąd Tim z nią zamieszkał, nie zobaczyła go rano w łóżku.
Przeciągnęła się, ziewnęła. Czuła, że ma zesztywniałe mięśnie, szczególnie wokół szyi. Przypomniało jej się, co działo się późnym wieczorem. Ogarnął ją lekki niepokój.
Może Tim się rozmyślił? Może pojechał do domu, do żony, żeby spróbować wszystko naprawić, powrócić do niej?
Skuliła się. Romans z żonatym mężczyzną był czymś okropnym, ostatnio ujawnione skłonności Tima do nadużywania alkoholu były jeszcze gorsze. Ale już najgorsza wydawała jej się perspektywa opuszczenia jej przez Tima i jego powrotu do żony. Angela położyła się z powrotem i leżąc na plecach, zaczęła się zastanawiać, jak to się stało, że tak skomplikowała sobie życie.
Podjęła serię dokładnie takich wyborów, jakich wiele lat temu postanowiła unikać, po tym jak jej ojciec opuścił matkę. Angela dobrze zapamiętała tamten wieczór. Była jeszcze małą dziewczynką, leżała w łóżku i przysłuchiwała się kłótni rodziców.
„Nie kocham cię już! - powiedział podniesionym głosem jej ojciec. - To koniec. Zakochałem się w innej kobiecie." Takiego samego tonu używał, kiedy Angela zbyt późno kładła się spać. Znaczyło to, że ojciec mówi poważnie. Ze nie będzie więcej dyskusji.
„Nie odchodź, błagam cię! - zawołała z płaczem matka. Słychać było, że kłótnia jest poważna jak nigdy. - Zrobię cokolwiek zechcesz, tylko nie opuszczaj nas! Potrzebujemy cię.
Ojciec nie powiedział ani słowa więcej. Ruszył tylko na piętro, wszedł do pokoju Angeli, nachylił się i pocałował ją.
- Do widzenia, kochanie - powiedział, głaszcząc ją po głowie. -Przepraszam cię.
Po jego odejściu matka już nigdy nie była taka jak dawniej. Wciąż pracowała, wykonywała domowe obowiązki. Ale błysk w jej oczach znikł na zawsze. Angela martwiła się z tego powodu po dziś dzień. Odkąd ojciec wyszedł z jej pokoju, nie słyszała o nim więcej. Aż do pewnego dnia, kiedy była w pierwszej klasie liceum, dowiedziała się, że zginął w wypadku samochodowym w Kalifornii.
Pamiętała, jak się poczuła, kiedy dotarła do niej ta wiadomość. Miała mieszane uczucia, bardzo dla niej przykre. Uspokoiła się, podejmując zdecydowane postanowienie - że będzie unikać żonatych mężczyzn, że nigdy nie zrobi żadnej kobiecie tego, co nieznana jej kobieta zrobiła jej matce.
Po drugie, postanowiła nigdy nie wychodzić za mąż. Jeśli miłość jest w stanie zniszczyć człowieka tak, jak zniszczyła jej matkę... Nie miała zamiaru kiedykolwiek błagać jakiegoś mężczyzny, aby jej nie opuszczał i zostać porzuconą razem z dzieckiem. Postanowiła pozostać niezamężna i niezależna, samodzielnie odpowiadać za to, żeby nie zgasła w niej iskra radości.
Oczywiście spotykała się z mężczyznami, takimi jak na przykład z Dirk Bennett, którzy nadawali się tylko do tego, żeby przyjemnie spędzać z nimi czas. Nie wiązała się jednak uczuciowo na tyle, żeby martwić się, iż ktokolwiek zawładnął jej sercem.
Do czasu aż poznała Tima. Wtedy wszystko się zmieniło.
Nie zakochuj się w nim! - ostrzegała się. Profesor był człowiekiem żonatym, oddanym całkowicie swojej małżonce.
Ale kiedy Angela wróciła po ostatnich wakacjach na uczelnię, widziała, że serce lima nie należy już do jego żony.
Należało do niej.
Odetchnęła głęboko i wypuściła powoli powietrze. Nie miała się czym martwić. Tim wróci. Niezależnie od tego, jak bardzo zirytował ją ostatniego wieczoru, ani od tego, gdzie w tej chwili był, wreszcie niezależnie od tego, jak dalece odeszła od swoich dawnych postanowień, Angela nie zamierzała wypuścić z rąk tego, co znalazła. W ramionach Tima czuła się bezpieczna jak nigdy od czasów dzieciństwa. Tim był błyskotliwy i czarujący, był utalentowanym publicystą i charyzmatycznym nauczycielem akademickim, który od pierwszego dnia przykuł jej uwagę.
Był jedynym mężczyzną w jej życiu, którego kiedykolwiek kochała - nie licząc jej ojca. Jedynym, któremu wolno było poznać zakamarki jej duszy.
Zamknęła oczy i spróbowała sobie wyobrazić, jak straszliwie musi czuć się jego żona, jak ogromnie musi cierpieć.
Przez moment Angela doznała poczucia winy i żalu, pomyślała o słowach telewizyjnego kaznodziei. Mówił o zbawieniu. Jak gdyby ludzie podobni do niej i Tima mieli możliwość zmienić postępowanie i żyć w zgodzie z Bogiem.
Obróciła się w stronę okna. Po cóż martwić się o Boga, zbawienie, czy cokolwiek innego? Martwiła się raczej o to, czy wciąż będzie z ukochanym mężczyzną.
Znalazła już swoje niebo. Nie było to jakieś zagadkowe miejsce w chmurach, w którym ewentualnie mogłaby znaleźć się po śmierci. Dla niej niebem były obejmujące ją ramiona profesora Tima Jacobsa.
Rozdział 13
Kari weszła do domu Brooke.
- Jestem - zawołała.
- Świetnie! - odpowiedziała ze szczytu schodów jej siostra, wypadłszy z sypialni. - Dzięki, uratowałaś nas. Nasza opiekunka jeszcze nigdy nie odwołała swojego przyjścia w ostatniej chwili.
- Nie ma sprawy. Gdzie są dziewczynki?
- Hailey już śpi. Maddie ma gorączkę, leży w łóżku. Pomału dochodzi do siebie, ale jeszcze jest chora. Kończę się szykować, zaraz zejdę.
- Dobrze.
Kari rozejrzała się. Nowy dywan, nowe meble... Ziewnęła i ruszyła do salonu. Dom Brooke był tak idealnie utrzymany, że Kari, mając na sobie dżinsy i sweterek, poczuła się nieodpowiednio ubrana. Usiadła wygodnie w rozkładanym skórzanym fotelu. Jej starsza siostra nie ubierała się efektownie, nie miała wytwornych manier, nie była nawet szczególnie piękna, ale roztaczała aurę pewności siebie, miała w sobie mnóstwo energii. Kiedy była w pokoju, od razu wszyscy zwracali na nią uwagę.
Kari oparła głowę i odpoczywała, oglądając wiszące naprzeciw gustowne płótno dobrego artysty. Pasowało do Brooke. Już w czasach szkoły średniej zawsze wybierała to, co najlepsze. Wówczas jeszcze chodziła z resztą rodziny do kościoła; była jedną z najlepszych pływaczek w całym stanie, a także kapitanem szkolnej drużyny siatkówki, z którą występowała w stanowych mistrzostwach.
Kari przypomniała sobie, jak kiedyś' spytała Brooke, czy modli się przed zawodami.
Brooke popatrzyła na nią dziwnie.
- Nie - odpowiedziała. - Wyobrażam sobie tylko, że wygram, a potem staję do zawodów i zwyciężam.
Na tej zasadzie kierowała własnym życiem po dziś dzień. Wyszła za Petera Westa, jednego z najlepszych internistów szpitala pod wezwaniem św. Anny. Sama robiła specjalizację z pediatrii - za kilka miesięcy miała uzyskać pełne uprawnienia lekarskie. Z niczym nigdy nie miała kłopotów - wszystkie sprawy załatwiała w takim samym stylu, w jakim niegdyś stawała do zawodów sportowych. Wyobrażała sobie, że będzie miała dobrą pracę, wspaniały dom, cudowne dzieci - i po prostu uzyskiwała wszystko, czego chciała. Starała się jak najlepiej, była najlepsza i otrzymywała od życia to, co najlepsze. Mimo całkowitego zatracenia religijności, której uczyli ją rodzice.
Kari porównała jej sytuację ze swoją i westchnęła. Wszystko to wydawało jej się niesprawiedliwe.
Brooke zbiegła ze schodów ubrana w czarną suknię wieczorową, skromną i elegancką. Uśmiechnęła się do Kari i usiadła w wielkim fotelu obok.
- Wyglądasz, jakbyś miała siedemnaście lat - oceniła.
- Ja? - Kari ze zdumieniem uniosła brwi. Jej siostra przytaknęła.
- Może to przez te dżinsy.
- Może - zgodziła się Kari. Przez chwilę przyglądały się sobie nawzajem. Dobrze się czuły w swoim towarzystwie.
- Ashley mówiła mi, że widziałaś się z Ryanem - odezwała się znowu Brooke.
Kari zagryzła wargi i odwróciła głowę do okna. Było już całkowicie ciemno.
- Spotkałam go w kościele, w niedzielę.
- I co? - Brooke z zainteresowaniem uniosła brwi i uśmiechnęła się lekko. - Jak ci poszło?
Kari uniosła nieco oparcie fotela, żeby wygodniej jej było rozmawiać.
- Co masz na myśli?
- Mam na myśli to, że ten mężczyzna od niepamiętnych czasów jest w tobie zakochany - odpowiedziała po chwili wahania Brooke. - Jest kawalerem, jest fantastycznie przystojny... Wiesz, o co mi chodzi. Jak ci poszło?
Kari ogarnął gniew. Założyła ręce.
- Zdaje się, że zapomniałaś o jednej ważnej rzeczy -oznajmiła surowo.
- O jakiej? - Brooke miała minę, która świadczyła, że rzeczywiście nie wiedziała, o czym mówi jej siostra.
- Jestem mężatką. Chyba pamiętasz. Czy to bez znaczenia? Brooke parsknęła śmiechem.
- Takie coś nazywasz małżeństwem? - Wychyliła się naprzód. - Posłuchaj, Kari - tłumaczyła - w sytuacji kiedy mężczyzna chce się z tobą rozwieść i wprowadzić do waszego domu ze swoją nową kobietą, twoje małżeństwo to już tylko kwestia formalno-prawna.
- Dla mnie to coś znacznie ważniejszego! - odparła Kari, wpadając w gniew. - Przysięgłam Timowi miłość, w obliczu Boga i świadków.
- O to ci chodzi... - westchnęła Brooke, przewracając oczami. - Czujesz się zobowiązana wobec wszechmogącego Boga, który jest tak nierozsądny, że nie chce uwolnić cię od stanu małżeńskiego w sytuacji, w jakiej się znalazłaś? -uśmiechnęła się smutno.
Kari otworzyła oczy i usta z przerażenia.
- Brooke, co ty mówisz? Jak możesz?...
- To prawda. - Kari nie wiedziała, że jej starsza siostra aż do tego stopnia utraciła wiarę.
- Czy ty w ogóle nie wierzysz w Boga? - spytała. Brooke zastanowiła się chwilę.
- Pewnie, że wierzę. Tak zostałyśmy wychowane.
- Nie mówię o tym, jak zostałyśmy wychowane. Mówię o Twojej osobistej relacji z Bogiem. - Kari popatrzyła na siostrę przenikliwie. - Moja relacja z Bogiem jest w tej chwili podstawą mojego funkcjonowania. Pomaga mi żyć, nawet kiedy czuję się tak, jakbym zaraz miała umrzeć.
Brooke przyjrzała się jej uważnie i pokiwała głową.
- Czyli nie zamierzasz się rozwieść?
- Nie. Już ci powiedziałam.
- Zdaje się, że w Biblii jest fragment, który pozwala na rozwód w przypadku niewierności męża. Nie mylę się?
- To nie jest najważniejsze. - Kari uniosła rękę, aby powstrzymać spodziewany protest. - Nie rozumiesz.
- Rozumiem. Twój mąż to samiec, który lubi skakać z kwiatka na kwiatek. Skoro nie potrafi się powstrzymać, cokolwiek by teraz zrobił, nie zdołasz mu już zaufać. Przepraszam... - Brooke zniżyła głos. - W każdym razie wydaje mi się, że Biblia pozwala w tej sytuacji na rozwód.
- Ale ja nie chcę się rozwodzić! - Kari była bliska krzyku. - Chcę, żeby moje małżeństwo z powrotem funkcjonowało normalnie. Czy to coś złego?
Z góry dobiegł płacz dziecka. Brooke spojrzała w stronę pokoju Maddie, ale dziewczynka zaraz się uspokoiła.
- Gorączka już jej trochę spadła, ale jeszcze czuje się chora.
- Martwisz się? - spytała łagodnie Kari? - Ostatnio Maddie chyba często choruje?
- To tylko wirus. - Brooke wzruszyła ramionami. - Dałam jej tabletkę przeciwgorączkową i przeciwbólową, wystarczy. - Popatrzyła na Kari ze współczuciem. - Słuchaj, nie chciałam cię zezłościć. Widzę, że jeszcze za wcześnie, żeby rozmawiać z tobą o Ryanie.
Kari wzięła głęboki oddech, żeby wytłumaczyć siostrze, że w przyszłości również nie będzie miała zamiaru się rozwodzić. Nie chodziło o jej stan psychiczny, to była świadoma decyzja. Niezależnie od tego, jak dziwaczna mogła wydawać się ona Brooke. Ryan Taylor nie miał z tą sprawą nic wspólnego. Zwłaszcza w obliczu tego że, jak się okazało, Kari była...
Westchnęła tylko, sfrustrowana. Będą musiały porozmawiać o tym dłużej innym razem, zwłaszcza że Brooke zbierała się do wyjścia. Poza tym po co tłumaczyć jej całą sprawę, skoro i tak będzie miała inne zdanie?
- I tak nie wpłyniesz na moją decyzję - zakończyła temat Kari, z napięciem w głosie. - Wszystko w porządku.
- Chyba nie - zauważyła Brooke, marszcząc brwi. Oparła dłonie na kolanach. - Co chciałaś powiedzieć?
Kari westchnęła znowu. W końcu Brooke i tak się dowie, więc można było jej powiedzieć.
- Jest jeszcze jedna sprawa - zaczęła.
- Tim już wystąpił do sądu? Kari pokręciła głową.
- Jestem w ciąży, rozumiesz? - spojrzała siostrze w oczy. - W niedzielę zrobiłam sobie test.
Brooke otworzyła usta z wrażenia. Zbladła nieco.
- Czy Tim wie?
- Nie. - W oczach Kari pojawiły się łzy. - Nie dzwonił ani razu, odkąd wyniosłam się z... to znaczy, odkąd przestałam nocować w domu. Tylko raz powiedział naszej mamie przez telefon, że chce się rozwieść.
Brooke siedziała nieruchomo. Widać było, że jest pod wrażeniem usłyszanej wiadomości.
- Czy ty... no wiesz... Czy zamierzasz urodzić to dziecko? - spytała.
- Brooke! - Kari była przerażona. Czyżby jej siostra sądziła, że mogłaby poddać się aborcji?! Czyli Brooke uważała aborcję za coś dopuszczalnego moralnie?
- Przepraszam. - Brooke westchnęła ciężko. - Rozumiesz chyba, że skoro Tim uprawiał poligamię, mógł cię zarazić jakąś paskudną chorobą. Mało ci jeszcze zmartwień? Ostatnią potrzebną ci w tej chwili rzeczą jest niechciana ciąża.
Kari wybuchnęła histerycznym śmiechem.
- Ja nie wierzę własnym uszom! - zawołała. Wyjrzała za okno, a potem znowu popatrzyła siostrze w oczy. - Słuchaj, Brooke, nie jestem twoją pacjentką. Powinnaś znać mnie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że mówienie mi takich rzeczy to po prostu niedorzeczność. - Odruchowo oparła dłoń na brzuchu. - Chwila rzeczywiście nie jest może najszczęśliwsza, ale pragnę tego dziecka bardziej niż sobie wyobrażasz - ty, Ashley, czy ktokolwiek inny.
- Dobrze już, dobrze - uspokoiła Brooke. - Nie będę powracała do tego tematu... W którym jesteś miesiącu?
Kari czuła się zdruzgotana. Czy jej najbliższa rodzina do tego stopnia jej nie znała?
- Pod koniec drugiego.
Brooke zastanowiła się nad usłyszaną odpowiedzią. Wstała, podeszła do Kari, przyklęknęła przy niej i objęła ją ciepło.
- Współczuję ci.
Kari przestała się złościć, za to znowu miała łzy w oczach.
- Musisz być tym wszystkim przerażona... - martwiła się Brooke. Na spodnie Kari kapnęła łza.
- Chcę tylko, żeby między Timem i mną znowu wszystko było dobrze. -Pociągnęła nosem, łzy ściekały jej po policzkach. Uśmiechnęła się żałośnie do siostry.
- Kari - Brooke ścisnęła jej dłoń - kocham cię, mimo że uważam, że postępujesz jak szalona.
- Wiem... - Kari otarła łzy. - Ja też cię kocham.
Peter zbiegł głośno ze schodów i stanął jak wryty na widok płaczącej Kari i przytulającej ją Brooke.
- Gotowy? - odezwała się ta ostatnia, spojrzawszy na męża. Przytuliła Kari jeszcze raz i wstała, pokazując Peterowi spojrzeniem, że nie powinien zadawać żadnych pytań.
- Tak.
- Wrócimy przed jedenastą. - Brooke spojrzała jeszcze raz na szczyt schodów. - Nie martw się o Maddie. Lekarstwo będzie działać, jeszcze kiedy wrócimy. Ale jeśli będziesz się czuła zbyt niespokojna, możesz wysłać mi SMS.
Brooke i Peter odjechali. Kiedy odgłos samochodu ucichł, Kari zaciągnęła rolety i usiadła na kanapie. Teraz już wszyscy jej najbliżsi znali całą jej sytuację. Przypomniały jej się słowa Ashley: „Wszystko będzie dobrze. Zycie niezamężnej matki nie jest takie złe." Ashley przytuliła ją ciepło.
Lecz jej słowa zabolały Kari mocno. Nie była niezamężną matką. „Na dobre i na złe, dopóki śmierć nas nie rozłączy." Dlaczego wszystkim wokół tak trudno było zrozumieć znaczenie tych słów?
Tim do niej wróci... musi wrócić.
A może jej bliskim tak niełatwo było pogodzić się ze znaczeniem małżeńskiej przysięgi, ponieważ jej samej trudno było to zrobić?
Tego dnia Kari chyba kilkunastokrotnie telefonowała do gabinetu Tima. Kilka razy w godzinach, kiedy powinien tam pracować i jeszcze po razie w ciągu każdej z przerw pomiędzy prowadzonymi przez niego zajęciami.
Dawniej rzeczywiście było można go zastać przy biurku, czy to w czasie przerw, czy w godzinach jego indywidualnej pracy.
Lecz dziś za każdym razem słychać było tylko pojedynczy sygnał, a potem rozmowa przełączała się na numer sekretariatu wydziału. Pierwszy raz Kari zatelefonowała o ósmej rano.
- Wydział dziennikarstwa, słucham - odebrała oschle Eleanore, niemiła sekretarka, która pracowała na swoim stanowisku od trzydziestu lat.
- Dzień dobry, mówi Kari Jacobs. - Kari nie starała się ukrywać słyszalnego w jej głosie smutku. Zastanawiała się, czy wszyscy pracownicy wydziału wiedzą o romansie Tima.
- Czy zastałam męża? Powinien być u siebie w gabinecie, ale nie odbiera.
- Nie widziałam go, proszę pani. - Sekretarka zrobiła małą pauzę. - Powiem mu, że pani dzwoniła. Albo przełączę panią na jego pocztę głosową.
Kari miała ochotę zadać Eleanore mnóstwo pytań, dowiedzieć się, czy Tim otwarcie pokazuje się ze swoją kochanką, czy też ukrywa przed znajomymi z pracy szczegóły swojego życia prywatnego. Powstrzymała się jednak. Cóż dobrego mogła jej przynieść odpowiedź na to pytanie? Poza tym nie wiedziała, czy Eleanore powie jej prawdę. Sekretarka Tima zawsze była lojalna wobec niego, a nie jej.
Kari postanowiła zostawić Timowi wiadomość głosową. W ciągu dnia zostawiła ich kilka. Lecz Tim nie odpowiedział, nie usłyszała też żadnych wyjaśnień.
Nie udało jej się skontaktować z mężem, ale i tak zatelefonowała do pastora Marka i umówiła się z nim na rozmowę, na następny dzień.
- Czy wszystko w porządku? - spytał zatroskanym głosem pastor.
- Hm... - Przez chwilę Kari nie była w stanie mówić.
- Nie.
- Och.
- Mój Tim... - Siłą woli powstrzymała łkanie. - Wyprowadził się ode mnie kilka tygodni temu.
Pastor wziął głęboki oddech. Słychać było, że jest zaszokowany.
- Czy jutro przyjdziecie oboje? Kari załkała.
- Zamieszkał u innej kobiety - kontynuowała, opanowując się. - Nie rozmawiałam z nim od czasu, kiedy się wyprowadził.
Pastor Mark pomodlił się na głos za Kari i zapewnił ją, że Bóg nadal ją kocha i wyciąga do niej dłoń oraz że wybawi ją nawet z tego nieszczęścia, mimo że w tej chwili wydaje się to trudne do wyobrażenia. Umówiła się z pastorem na dłuższą rozmowę na wtorek w samo południe.
- Ucieszyłbym się, gdyby Tim również przyszedł - powiedział.
- Usiłuję się z nim skontaktować.
Wstała i poszła zobaczyć, czy córeczki Brooke czegoś nie potrzebują. Spały. Miała przed sobą długi, samotny wieczór. Stopniowo znowu ogarnął ją gniew. Po tym jak Tim się z nią rozstał, co chwila targały nią inne emocje. Tęskniła za nim aż do fizycznego bólu w piersi, to znów wyobrażała go sobie z inną kobietą i wpadała w taki gniew, że miała ochotę zrobić coś szalonego -na przykład opisać całą sytuację w liście do uniwersyteckiej komisji etyki, albo odnaleźć Tima i zacząć go z całych sił bić.
Jakby tego wszystkiego było mało, była w ciąży, szalały w niej hormony, nie potrafiła odzyskać równowagi psychicznej i nie zdarzały jej się chwile spokoju. Ostatnio zaczęła dostawać palpitacji.
Westchnęła przeciągle. Niezależnie od tego, jak postąpił z nią Tim, ogromnie za nim tęskniła. Tak bardzo pragnęła, żeby wszedł nagle do pokoju, wziął ją w ramiona i powiedział, że to wszystko było tylko złym snem, nocnym koszmarem! Że nie zakochał się w nikim innym, ale że kochają, będzie ją kochał aż do śmierci.
- Boże, gdzie on jest? - szepnęła. - Dlaczego nie odbiera moich telefonów? Pastor powiedział, że dobrze by było, żeby Tim przyszedł... Wpadła nagle na pomysł: dlaczego nie zadzwonić do niego, do mieszkania tej Angeli? Będzie to oczywiście niezręczna sytuacja, ale trudno. Skoro była zdecydowana walczyć o swoje małżeństwo, będzie musiała sobie z tym poradzić. Kto wie - może nawet jej telefon skłoni Tima do opamiętania się?
Oparła się o kuchenną szafkę i patrzyła na aparat telefoniczny. Pamiętała nazwisko kochanki Tima od czasu, kiedy powiadomił ją o wszystkim anonimowy rozmówca.
Angela Manning. Kari wciąż mimowolnie powtarzała sobie te dwa słowa. Ilu Manningów mogło mieszkać w mieście wielkości Bloomington? Serce zabiło jej szybciej. Sięgnęła po słuchawkę i zatelefonowała do biura numerów.
- Jakie miasto? - spytała operatorka.
- Bloomington. Chciałabym dowiedzieć się o numer Angeli Manning, mieszka przy ulicy South Mapie.
- Chwileczkę... - Telefonistka niemal od razu podała jej numer. Adres wskazywał na to, że może chodzić o apartamentowiec Silverlake. Kari zanotowała numer i adres na kartce, i zaczęła się w nie wpatrywać. Oddychała szybko i płytko, obawiała się, że zemdleje. Nie było jednak innego sposobu na porozumienie się z Timem niż zatelefonowanie do...
Wystukała numer jak najszybciej, żeby nie zdążyła się rozmyślić.
- Słucham? - odebrała kobieta. Musiała mieć więcej niż dwadzieścia cztery lata.
- Dobry wieczór. - Kari odchrząknęła. Boże, pomóż mi, podpowiedz mi odpowiednie słowa... - Szukam Tima Jacobsa.
Kobieta milczała.
Kari poczuła się pewniej. Czego właściwie miała się bać? W końcu to nie ona miała romans. Mogła zadzwonić do męża, jeśli chciała.
- Powiedziałam, że szukam Tima Jacobsa - powtórzyła.
- Czy go zastałam?
- A kto mówi?
- Jego żona - odpowiedziała ze złością. - A z kim j a rozmawiam? Znowu odpowiedziało jej milczenie. Słychać było, że Angela Manning odkłada słuchawkę na bok. Po prawie minucie podniósł ją Tim.
- Kari? - sapał, zniecierpliwiony.
Natychmiast ogarnęły ją sprzeczne emocje. Miała ochotę rozpłakać się i błagać Tima, żeby do niej wrócił, a jednocześnie obrzucać go obelgami. Zamknęła oczy i pomodliła się o siłę.
- Dobry wieczór, lim - odezwała się drżącym głosem. Znów zbierało jej się na mdłości. - Musimy porozmawiać.
- Co ty sobie wyobrażasz?! - krzyknął z wściekłością.
- Dzwonisz do mnie tutaj? Skąd wzięłaś numer - od Eleanore? Nie do wiary, że mogła mi to zrobić!
Aha - skoro tak, pracownicy wydziału dziennikarstwa wiedzą o romansie Tima. Kari opanowała napływające do oczu łzy.
- Nie, zadzwoniłam do biura numerów - odpowiedziała, zaciskając pięści. -Wiem, kim ona jest, Tim. W książce telefonicznej nie ma drugiej Angeli Manning.
- Słuchaj, Kari - Tim zniżył głos - ważne sprawy omawia się w stosownych porach i miejscach. A to nie jest ani stosowna pora, ani miejsce.
Kari ledwie nadążała z oddechem. Była zaszokowana tonem, jakim mówił jej mąż.
Boże, jemu nie jest ani odrobinę przykro! Co ja mam mu teraz powiedzieć?
- Wczoraj cały dzień dzwoniłam do ciebie do pracy, ale cię nie było. - Kari zamrugała powiekami i poczuła na policzkach pierwsze łzy. - Nagrałam ci na sekretarce osiem wiadomości.
Tim westchnął ciężko.
- Zamierzałem zatelefonować do ciebie za kilka dni. Masz rację. Musimy porozmawiać.
Kari zauważyła, że jej mąż nie mówi jak człowiek pijany. Przynajmniej to ją odrobinę ucieszyło.
- Umówiłam się na jutro na rozmowę z pastorem Markiem - powiadomiła. W skupieniu przyłożyła dłoń do czoła.
- Poprosił, żebyś ty także przyszedł.
- Co? - Dopiero teraz w głosie Tima pojawiła się nuta smutku i zmęczenia. - Daj mi spokój, Kari. Proszę cię. Ja chcę się rozwieść, a nie chodzić po małżeńskie porady. Przecież ja żyję z Angelą, na litość boską.
Z oczu Kari pociekły obficie łzy. Załkała cicho, zmuszając się, aby mówić dalej:
- Właśnie ze względu na litość Boga chcę, żebyś porozmawiał jutro z pastorem Markiem i ze mną. Wciąż jestem twoją żoną, Tim. Możemy wszystko naprawić.
- Powinniśmy byli zgłosić się do poradni małżeńskiej rok temu, kiedy czułem się tak samotny, że nawet nie odczuwałem tego, że mam żonę -wypalił, bliski rozpaczy. Westchnął. - Słuchaj, chciałbym rozwieść się z tobą pokojowo i na korzystnych dla ciebie warunkach finansowych. Ale w żaden sposób nie jesteś w stanie mnie przekonać - ty, czy ktokolwiek inny - do tego, żebym pozostał twoim mężem. Rozpocząłem już nowe życie, w tej chwili nie ma już od tego odwrotu.
- Chcę tylko, żebyś dał nam szansę spróbować do siebie wrócić -odpowiedziała Kari, nie hamując już płaczu. - Czy proszę cię o zbyt wiele? Po wszystkim, co razem przeżyliśmy? Tim!
- A ja chcę tylko rozwodu. - Tim wziął szybki oddech, chyba naprawdę był zmęczony całą sytuacją. - Szybkiego, spokojnego, bez wielkiej batalii sądowej. Takiego samego jak rozwody innych cywilizowanych par. - Jego ton stał się lodowaty. - Czy proszę cię o zbyt wiele? Po wszystkim, co razem przeżyliśmy?
- Ty potworze! - krzyknęła z rozpaczą i wściekłością Kari. - Nie wiem, co stało się z człowiekiem, którego wciąż kocham, ale wiem, że... - Aż trzęsła się z gniewu, wbijała sobie paznokcie w dłonie, tak mocno zaciskała pięści. A potem rozprostowała dłonie i położyła je na brzuchu. Jeszcze płaskim. - Nie dam ci rozwodu. Nasze dziecko na to nie zasłużyło...
Odłożyła z trzaskiem słuchawkę, przerywając rozmowę akurat w takim a nie innym momencie. Niech no teraz Tim pozastanawia się nad tym, co powiedziałam; za parę godzin, kiedy będzie sobie leżał w ramionach Angeli Manning! - pomyślała. Ruszyła z powrotem do salonu, aby odpocząć na kanapie. Położyła się na boku i trwała bez ruchu, czując, że jej gniew powoli opada. Zastępowało go zobojętnienie, może nawet odrętwienie, dziwny stan jak gdyby oddalenia od rzeczywistości.
Usiadła, jeszcze raz przeżywając w myślach wymianę słów z Timem. Wiele dałaby za to, aby zobaczyć, jak Tim relacjonuje rozmowę Angeli, ukrywając panikę, jaką musiała u niego wywołać wieść, że ma zostać ojcem. Bez wątpienia gnębił go niepokój. Kari wyobrażała sobie, że Tim nie może się doczekać następnej rozmowy z nią, że kiedy wróci na noc do domu rodziców, okaże się, że nagrał na automatycznej sekretarce długą serię wiadomości...
Roześmiała się gorzko. Czyżby próbowała oszukać siebie samą?
Przecież dobrze słyszała, jak okropne rzeczy mówił jej I im, i jakim lodowatym tonem. Nie chciał żadnych rozmów ani tym bardziej terapii małżeńskiej. Po prostu nie był zainteresowany uratowaniem ich małżeństwa. Pewnie nigdy do niej nie wróci, prawdopodobnie nawet nie chciał, aby urodziła ich dziecko. Otuliła brzuch rękoma, jak gdyby chciała w ten sposób ochronić maleństwo. Ashley miała rację - niedługo obie będą niezamężnymi matkami. A marzenie Kari, żeby wraz z mężem pomagać innym małżeństwom, pozostanie na zawsze tylko marzeniem.
Wciąż czuła dziwną pustkę. Rozejrzała się po salonie. Naprzeciw siebie, na jednej z półek, nisko, zobaczyła coś, co wyglądało na opasły album. Dziwne. Nie przypominała sobie, żeby Brooke kiedykolwiek gromadziła cokolwiek w albumach. Otarła resztę łez i podniosła się z kanapy. Album był oprawiony w skórę, ważył chyba z tonę. Zaniosła go z powrotem na kanapę i otworzyła.
Zobaczyła wykonany ozdobnymi literami napis: „Nasza Piątka". Zmarszczyła brwi i zaczęła przewracać kartki. Była oszołomiona. Jak się okazało, Brooke zajmowała się nie tylko studiami medycznymi i wychowywaniem dzieci. Potrafiła znaleźć czas na ułożenie albumu ze zdjęć swojego rodzeństwa i własnych. Brooke, która niemal całkowicie straciła wiarę w Boga, która wydawała się pochłonięta osiąganiem wyznaczonych sobie celów zawodowych i materialnych. Ta sama Brooke sporządziła rodzinny album ze zdjęć z czasów dzieciństwa.
Kari - i z pewnością także jej pozostałym siostrom oraz bratu - wydawało się, że Brooke rzadko myśli o rodzeństwie. Widocznie nie zdawali sobie sprawy, że jej na nich naprawdę zależy. Musiało jej zależeć, skoro ułożyła taki album.
Kari zaczęła oglądać go od początku, ciesząc się wspomnieniami, które przywoływały fotografie. Oto ona i Brooke na trójkołowych rowerkach. To musiało być któregoś z bardzo dawnych niedzielnych poranków, jeszcze przed wyjazdem do kościoła. Kari uśmiechnęła się. Jak bliskie sobie wtedy były! Mimo że wcale nie były podobne z charakteru. Kiedy były małe, matka często ubierała je jednakowo, stąd czasem ludzie uznawali je za bliźniaczki. Tymczasem od najmłodszych lat Kari i Brooke miały zupełnie różne upodobania. Dlatego też żadna z nich nie przewodziła drugiej. Niemal nigdy się nie kłóciły, zawsze sobie pomagały. We wczesnym dzieciństwie łączyły je między innymi wspólne wartości i poglądy na różne sprawy. To było dawno temu.
Kari przewróciła kartkę i zobaczyła zdjęcie wszystkich czterech sióstr Baxter. Kiedy zostało zrobione, Erin była jeszcze malutka. Wybrali się wtedy całą rodziną na piknik nad jezioro - często tak bywało. Ojciec zawsze udowadniał, że pomimo wszystkich wezwań na telefon ze szpitala i okazjonalnych wyjazdów na konferencje naukowe jest w stanie znajdować czas dla rodziny. Nieraz grywali całą rodziną w softball, w parku Monroe County, pływali łódkami po jeziorze, jeździli do teatru i na koncerty do Indianapolis.
Kari wyobrażała sobie, że kiedy w przyszłości założy rodzinę, będzie ona wyglądała tak jak rodzina, w której się wychowała.
Pokręciła głową i znowu przewróciła kartkę. Natychmiast wybuchnęła śmiechem. Stały z Brooke i Ashley przed namiotem, obejmując się, w samej bieliźnie. Kari miała wtedy dziewięć lat, Brooke - dziesięć, a Ashley - sześć. Pływali całą rodziną w jeziorze, kiedy nagle Daniel - ich kudłaty pies -zaciągnął do jeziora torbę z ich ubraniami. Zupełnie zamokły.
- Słuchajcie, nasza bielizna jest w torbie mamusi i tatusia! - Przypomniała sobie z radością Kari, podczas gdy wszyscy stali w pobliżu namiotu, zakłopotani.
- Racja! - odpowiedziała równie zadowolona Brooke. Wpadły do namiotu. Ashley, chichocząc, pobiegła za nimi. Trzy minuty później wybiegły z powrotem w samej bieliźnie, gotowe na dalszy ciąg dnia.
Ależ wtedy byłyśmy głupie - myślała Kari. Nie miałyśmy nawet najmniejszych trosk.
Kilka kartek dalej znajdowała się fotografia, na której Ashley ciągnęła Luke'a siedzącego w starym czerwonym wózku. Kari z uśmiechem pogładziła palcem ich młodziutkie twarze. Gdzie się podziałaś, Ash? Cząstka ciebie zagubiła się w Paryżu... Co tam się właściwie zdarzyło?
Patrzyła na zdjęcie, dumając nad przemianą, jaka zaszła w jej siostrze. Bez wątpienia w Paryżu stało jej się coś złego, coś o czym aż dotąd bała się opowiedzieć nawet Kari.
Nieznane nikomu przeżycia Ashley nie przeszkodziły im we wzajemnych kontaktach, lecz pomiędzy Ashley a resztą jej rodzeństwa wyrosła niewidzialna bariera. Szczególnie między nią a Lukiem. Patrząc na zdjęcie, Kari przypomniała sobie, że kiedyś Ashley nazywała braciszka „malutkim", sympatycznie zdrabniając jego imię. Wprawdzie pomiędzy nimi dwojgiem urodziła się jeszcze Erin, jednak to Ashley i Lukę byli kiedyś zawsze nierozłączni. Ashley była jego starszą siostrą, opiekowała się nim, wiadomo było, że przy niej nie stanie mu się nic złego. A Lukę był jej małym, uroczym braciszkiem, którym zachwycały się wszystkie jej koleżanki.
Lukę, jasnowłose, wesołe książątko. Ileż radosnych wspomnień wiązało się z jego dzieciństwem, ileż śmiechu! Kari zbierało się na płacz, kiedy przypominała sobie, jak obecnie odnoszą się do siebie Lukę i Ashley. Unikali się. rzucali sobie półgłosem kąśliwe uwagi. Gdyby ktoś ich teraz poznał, pomyślałby, że nigdy za sobą nie przepadali.
Ale przecież album pokazywał, że było zupełnie inaczej.
Kari oglądała długo każde zdjęcie, aż doszła do dobrze znanej sobie fotografii rodziców, wykonanej z okazji dwudziestej rocznicy ich ślubu. Obok Brooke umieściła ich ślubne zdjęcie. Widać było, że bardzo się kochają, ich miłość zdawała się emanować z obu fotografii.
Kari zawsze marzyła o takiej miłości. Czyż nie tak powinna wyglądać miłość jej i Tima? Przypomniała jej się opowiadana co roku przez ojca w walentynki historia tego, jak poznali się z matką.
Rodzice ojca chcieli mieć dużo dzieci, ale John Baxter senior zginął podczas drugiej wojny światowej, kiedy ojciec Kari był jeszcze niemowlęciem. Dorastał więc jako jedynak.
„Kiedykolwiek będziecie zmęczeni dzieleniem się wszystkim, dzieciaki, tym, że jedno zajmuje drugiemu miejsce przy stole czy gdzie indziej, pomyślcie chwilę, jakie to dla was wielkie szczęście, że macic siebie nawzajem - mawiał. - Codziennie marzyłem, żeby mieć braci i siostry, ale nie miałem."
Jego matka otrzymywała od różnych mężczyzn propozycje matrymonialne, nie skorzystała jednak z żadnej, tak naprawdę nigdy nie pogodziła się ze śmiercią męża. Umarła, gdy jej syn był jeszcze na jednym z pierwszych lat studiów.
„Stałem się wtedy bardzo samotny - mówił ojciec - ale zawsze wiedziałem, że w przyszłości będę miał bardzo dużą rodzinę - uśmiechał się i zerkał na żonę. - Oczywiście kiedy poznałem waszą mamę, zdawałem sobie sprawę, że to będzie zależało od niej. Dlatego że była przeznaczona dla mnie, niezależnie od tego, czy chciałaby mieć jedno dziecko, czy dziesięcioro. Nie miało to znaczenia, tak bardzo ją kochałem."
Rodzice poznali się na Uniwersytecie Stanu Michigan, na seminarium biblijnym. Ojciec był wtedy studentem medycyny, a matka specjalizowała się w ekonomice i gospodarstwie domowym. Ojciec utrzymywał, że Elizabeth była najpiękniejszą dziewczyną na całej uczelni. Kari dawała temu wiarę. W urodzie jej matki było coś królewskiego, ulotna elegancja, połączona z niezwykłym pięknem i delikatnością. Miała ogromne oczy, ciemne włosy i bardzo jasną cerę.
Prawie tak samo wyglądała obecnie Ashley.
Z opowieści ojca wynikało, że pokochali się z matką od pierwszego wejrzenia, właściwie od razu było wiadomo, że się pobiorą. Kiedy John spytał Elizabeth, ile chciałaby mieć dzieci, nie wyobrażała sobie, że mogłaby ich mieć więcej niż troje.
Ashley lubiła przekomarzać się z Erin i Lukiem, mówiła, że mają szczęście, że była grzecznym dzieckiem, bo inaczej mama nie zgodziłaby się ich urodzić.
Doszedłszy do końca historii, John spoglądał zawsze z miłością na żonę i mówił coś w rodzaju: „Jesteś moim skarbem, Elizabeth. Do końca życia nie będę miał dość twojej obecności." Albo na przykład: „Każdy twój oddech napełnia mnie szczęściem. W dniu, w którym cię poznałem, stałem się najszczęśliwszym mężczyzną na świecie."
W takich momentach rodzice patrzyli na siebie w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości, że pałają do siebie wielką, gorącą miłością. Rodzeństwo Baxterów nigdy nie musiało zastanawiać się, co to jest prawdziwa miłość - obserwowali na co dzień jej żywy przykład w postaci miłości swoich rodziców.
Kari zamknęła album i odrzuciła głowę. Siedziała wygodnie na kanapie, bez ruchu, już nie w odrętwieniu, a w słabo odczuwanym smutku. Całe życie marzyła o takiej miłości, jaka była udziałem ich rodziców. Chciała wymieniać z mężem takie same spojrzenia i uśmiechy, mieć takie same wspomnienia, uczestniczyć we właśnie takiej magii. Całe życie świętować zjednoczenie z mężczyzną, za którego wyszła za mąż.
Przypomniawszy sobie o tych marzeniach, Kari cierpiała w dwójnasób. Nawet jeśli Tim do niej wróci, jeśli zdołają naprawić swoje małżeństwo, jakie będą mieli teraz wspomnienia? Romans Tima zawsze będzie kładł się cieniem na czasach, kiedy było im razem dobrze. Świadomość tego faktu budziła w Kari niewysłowiony smutek.
Zamknęła oczy i pomodliła się o sen. Nie była w stanie wyobrażać sobie, że jako siwa starsza kobieta, będzie zajmować się wspominaniem przeszłości przeżytej z Timem Jacobsem.
Zwłaszcza że odtąd aż do końca życia musiałaby co dzień starać się o niej zapomnieć.
Rozdział 14
We wtorek po południu Kari zapukała do drzwi gabinetu pastora Marka. Układał właśnie kazanie na następną niedzielę.
- Czy nie przyszłam za wcześnie? - upewniła się Kari.
- Ależ skąd - odpowiedział, wstając zza biurka. - Wejdź, proszę.
Nie było jej łatwo spojrzeć pastorowi w oczy, wstydziła się swojego wyglądu. Miała podkrążone oczy, pomimo wczesnego okresu ciąży straciła na wadze. Pastor nie zamykał drzwi, wrócił na krzesło, a jej pokazał miejsce na kanapie ze sztucznego tworzywa, która stała w jego gabinecie od lat.
Kari usiadła i założyła nogę na nogę. Ręce jej drżały.
- Nie zdołałaś przekonać lima, żeby przyszedł? - spytał łagodnie pastor. Uspokoiła się odrobinę, choć odczuwała głęboki smutek. Pokręciła głową.
Próbowała się odezwać, ale nie była w stanie. Nie mogła opanować emocji.
- Spokojnie, mamy dużo czasu - pastor uśmiechnął się smutno. - Opowiedz mi wszystko, kiedy będziesz w stanie mówić.
Westchnęła i oparła się wygodnie.
- Tim wyprowadził się już prawie miesiąc temu - zaczęła. - Ma romans z jedną ze swoich studentek. Przeprowadził się do niej w dniu, kiedy powiedział mi o romansie. - Wyciągnęła chusteczkę i otarła łzy. - Wczoraj wieczorem zatelefonowałam do jej mieszkania. Tim chce się ze mną rozwieść.
- A ty?
- Chcę uratować nasze małżeństwo. - Kari westchnęła i zakryła twarz dłońmi. Kiedy opuściła je z powrotem, po jej policzkach znowu ciekły łzy. -Wszyscy patrzą na mnie, jakbym zwariowała.
- Nie... - Pastor spojrzał na nią w zamyśleniu. - Nie zwariowałaś, Kari. Pamiętasz, jak byłem świadkiem waszego ślubu z Timem? Do końca życia nie zapomnę, jakim wzrokiem na ciebie patrzył, rozkochany.
Kari pokiwała głową. Pamiętała, jak Tim na nią patrzył w dniu ślubu. Nie przyszłoby jej nawet do głowy, że jej mąż kiedykolwiek będzie w stanie pokochać kogoś innego niż ona. Otarła zbłąkaną łzę.
- Moja rodzina chyba sobie tego nie przypomina.
- Nawet rodzice? - upewnił się pastor, unosząc brwi.
- Starają się - odparła Kari, wzruszając ramionami. - Mówią, że robię to, co powinnam, ale nie są w stanie patrzeć jak cierpię - uśmiechnęła się słabo. -Siostry są zdania, że powinnam położyć na nim krzyżyk.
- Chyba jestem w stanie je zrozumieć - odparł pastor, krzywiąc się.
- Właśnie - pociągnęła nosem. - Ja chyba również.
- Sama wiesz to, co teraz powiem, ale mówię ci: nie możesz podejmować decyzji na podstawie cudzych opinii. Tylko na podstawie własnego oraz Bożego zdania.
- Dlatego tu jestem - zgodziła się Kari, przytakując. Nagle głos jej się załamał. - Przepraszam... - szepnęła z trudem. Pastor podał jej chusteczkę i czekał, aż będzie mogła mówić dalej. - Przyjechałam tu, ponieważ bardzo bym chciała, żeby mój mąż do mnie wrócił, ale zupełnie nie wiem, jak do tego doprowadzić.
Pastor Mark spuścił głowę. A potem podniósł wzrok i patrząc jej prosto w oczy, odparł z wielką powagą i głęboką troską w głosie:
- Nie jesteś w stanie do tego doprowadzić, Kari. Tim sam musi zechcieć do ciebie wrócić.
- Czy pastor myśli, że kiedykolwiek zechce? Pastor zawahał się. Złożył ręce.
- A ty jak myślisz? - spytał.
Przypomniały jej się sceny z pierwszych dni małżeństwa. Miodowy miesiąc. Tim i ona na meksykańskiej plaży znajdują meduzę. Potem kupują meble do pierwszego własnego mieszkania, malutkiego; pokładają się ze śmiechu, kiedy okazuje się, że wybrana przez nich kanapa nie mieści się w salonie. Płaczą razem na ostrym dyżurze w szpitalu, kiedy Kari traci pierwsze dziecko. Przychodziły jej kolejno na myśl dziesiątki przeżytych wspólnie z Timem chwil.
- Nie wiem - szepnęła, uśmiechając się przez łzy. Nie chciała oszukiwać pastora ani siebie samej. - Wiem, że mnie kochał, i chyba na swój sposób nadal mnie kocha. A przede wszystkim myślę, że Bóg chce, żebym wciąż próbowała kochać Tima, nie poddawała się.
Pastor uśmiechnął się.
- W takim razie trzymaj się tej myśli, Kari. Nie rezygnuj ze względu na kogokolwiek ani cokolwiek. Niezależnie od tego, ile to wszystko potrwa.
Kari szukała w oczach pastora mądrej rady, której tak bardzo potrzebowała.
- Zachodzi jeszcze jedna bardzo ważna okoliczność - zaczęła. - Jestem w ciąży. Dowiedziałam się o tym przed kilkoma dniami.
Pastor nie dał po sobie poznać, że jest zaszokowany. Westchnął tylko powoli i pokiwał głową.
- Powiedziałam to Timowi przez telefon wczoraj wieczorem, ale zaraz potem rozłączyłam się - kontynuowała Kari. - Potem już z nim nie rozmawiałam.
- Rozłączyłaś się? - powtórzył pastor. W jego tonie nie słychać było żadnej oceny, tylko ciekawość.
- Tak. Tim powiedział, że pragnie ode mnie jedynie rozwodu. Wpadłam we wściekłość. - Kari wydęła usta. -Ostatnio raz po raz odczuwam w stosunku do niego wielki gniew. To pewnie reakcja mojej psychiki. Staram się zrobić, co tylko mogę, żeby go odzyskać, a jednocześnie jestem na niego tak wściekła, że czasem myślę, że go po prostu nienawidzę.
- To normalna ludzka reakcja, Kari. Każdy jest tylko człowiekiem. Trudno żebyś w takiej sytuacji nie odczuwała gniewu... A zatem Tim wie, że jesteś w ciąży. Niepokoisz się tym bardziej, bo chcesz, żeby wrócił na czas.
- Tak... - Kari przełknęła z trudem ślinę. - Potrzebuję go. Chciałabym, żeby znowu ze mną zamieszkał. Jestem już pod koniec drugiego miesiąca ciąży... -westchnęła rozpaczliwie. - I jeszcze jedno. Spotkałam Ryana Taylora.
- Ryana Taylora? - Pastor uniósł lekko brwi. - Pamiętam, że kiedyś była z was dobrze zapowiadająca się para.
-Pewnie można to tak nazwać... - Kari nie miała początkowo zamiaru mówić pastorowi o Ryanie, ale cieszyła się, że to zrobiła. Gdyby o swoich niechcianych uczuciach do Ryana powiedziała siostrom, jeszcze przed końcem rozmowy ustaliłyby datę ślubu. - Byłam bardzo młoda. Ale Ryan był dla mnie kimś wyjątkowym. A teraz...
- Wrócił.
Kari była pod wrażeniem. Pastor Mark zajmował się codziennymi sprawami parafii, nieustannie spotykał się z różnymi osobami, które przychodziły do niego po poradę, a mimo to wiedział, jakie kłopoty może mieć Kari Jacobs.
- Właśnie... - Kari spuściła oczy, zerkając na swoją obrączkę. - Jestem przepełniona lękiem, osamotniona i... pragnę jego przyjaźni. - Szukała odpowiednich słów. - Ale po tylu latach, podczas których byłam w nim zakochana, nic wiem, czy byłabym w stanie być tylko jego przyjaciółką.
Pastor zmrużył oczy, zagryzł koniuszek ust...
- Ryan to dobry człowiek - powiedział - ale sądzę, że mądrze myślisz. Gdybyście spędzali ze sobą zbyt wiele czasu, łatwo mogłoby się wam wszystko pomieszać. Obecnie przeżywasz wielkie cierpienie, a cierpienie jest w stanie utrudnić człowiekowi trafne osądy.
Kari zaczerwieniła się, wiedziała, że pastor ma rację. Mimo że kochała Tima i chciała go odzyskać, jej serce pozostawało wrażliwe i zawsze będzie szczególnie reagowało na Ryana Taylora.
Zmienili temat. Pastor zasugerował, żeby pisała coś w rodzaju pamiętnika, być może w formie listów do Tima, jak gdyby był on otwarty na propozycję szukania możliwości naprawy ich małżeństwa. Mogłoby to pomóc Kari ułożyć w sobie myśli i uczucia, a któregoś dnia być może ułatwić im ponowne umocnienie ich związku.
- Jeżeli naprawdę chcesz ocalić swoje małżeństwo, Kari, Bóg pokaże ci, jak to uczynić. Da ci okazję zrobienia czegoś, podsunie odpowiednie słowa. -Pastor sięgnął do szafki i wyciągnął jakąś kartkę. Podał ją Kari. - Weź to, proszę. Kiedy Tim będzie gotów do zasięgnięcia porad psychologicznych, spróbujcie tego. Bardzo polecam.
Kari popatrzyła na kartkę. Była to ulotka reklamowa zatytułowana: „Intensywne Seminarium Małżeńskie".
- Intensywne seminarium? - przeczytała Kari. - Co to jest?
- To wyjazdowa sesja, odbywa się w górach Ozark, dzień jazdy stąd -wyjaśnił pastor. - Dwa dni intensywnych rozmów z udziałem pary małżeńskiej oraz dwojga psychologów - mężczyzny i kobiety. - Wzruszył ramionami. - Z tego, co ludzie mówią, skuteczność tej metody jest bardzo wysoka.
Dwudniowa sesja z psychologami? Kari nie była w stanie wyobrazić sobie, żeby lim mógł zgodzić się na coś takiego. Wzięła jednak ulotkę.
- Dziękuję - powiedziała bez przekonania.
- Wiem, że nie patrzysz w przyszłość z optymizmem. Kari - skomentował pastor Mark, patrząc na nią łagodnie - ale Bóg ma dla ciebie plan. A ja będę się modlił. Ty także się módl, dobrze?
- Dobrze - zgodziła się, chowając ulotkę do torebki.
- Poza tym naprawdę wierzę, że Bóg pokaże ci, co powinnaś zrobić.
- Już pokazał mi jedną rzecz. - Kari pokiwała głową. - To, że nie mogę ciągle mieszkać z rodzicami. Dzisiaj wieczorem wracam do domu. Do rodziców będę przyjeżdżała najwyżej na weekendy. W ten sposób umożliwię nasze spotkanie z Timem, gdyby postanowił zajrzeć do domu.
- Dobry pomysł.
Spotkanie dobiegło końca. Kari chciała z niego wyjść ze świeżym spojrzeniem na swoją sytuację. Spodziewała się, że teraz poczuje się lekko, jak gdyby z jej pleców zdjęto wielki ciężar. Czuła jednak tylko mdłości i zmęczenie. Myśl, że ma pracować nad odbudową związku z człowiekiem, który opuścił ją bez ostrzeżenia, przerażała ją.
Podziękowała pastorowi i ruszyła do samochodu. Wciąż rozbrzmiewał jej w uszach głos pastora Marka, który zapewniał ją, że Bóg wskaże jej, co powinna robić w celu ocalenia swojego małżeństwa. Wierzyła, że pastor się nie myli. Ale im dłużej odtwarzała na nowo w pamięci jego wypowiedź, tym bardziej była pewna jednego. Tego, że w tej chwili - nawet jeśli było to niewłaściwe - miała ochotę być tylko zjedna osobą na świecie, i nie był nią jej mąż.
Był nią smagły, zielonooki footballista, który skradł jej serce upalnego lata, kiedy skończyła dwanaście lat.
Po wyjściu Kari pastor Mark próbował powrócić do pisania kazania, ale nie był w stanie. Co się stało z rodziną Baxterów? - myślał. Czyż nie była ona niegdyś przykładem dla wszystkich parafian? Pamiętał wcześniejsze lata małżeństwa Elizabeth i Johna. Wszystko wskazywało na to, że ich relacje z dziećmi są bardzo bliskie.
Dlaczego więc ostatnio wydawało się, że wszystko się u nich rozpada?
Od niemal dziesięciu lat pastor Mark co tydzień spotykał się z Johnem Baxterem. Wspierali się nawzajem w wierze, dzielili się zmartwieniami. John był członkiem rady parafialnej. Mark odczuwał wielką ulgę, wiedząc, że częścią ciążących mu spraw może podzielić się z tak godnym zaufania człowiekiem, jak John Baxter.
W związku z tym nikt tak jak pastor Mark nie znał osobistych tragedii ani sukcesów członków rodziny Baxterow.
Brooke i jej mąż najwyraźniej przedkładali pomnażanie wiedzy medycznej i osiągnięcia zawodowe ponad życie w wierze.
Ashley była chyba w jeszcze trudniejszej sytuacji. Nie tylko odeszła od Boga, ale latami skrywała jakąś straszną tajemnicę. Nie chciała o niej rozmawiać, mimo że uniemożliwiała jej ona zbliżenie się do jakiegokolwiek mężczyzny, który mógłby okazać się najważniejszym mężczyzną w jej życiu. Choćby do Landona Blake'a, młodego strażaka, który zabiegał o jej względy jeszcze od czasów, kiedy oboje byli nastolatkami.
Z Lukiem Baxterem także ostatnio działo się coś złego. Można było to poznać po jego krytycznych wypowiedziach ma różne tematy, po tonie jego głosu. Jeszcze rok wcześniej Lukę był zawsze miłym, łagodnym młodym człowiekiem. John nic na ten temat nie mówił, ale pastor Mark i tak martwił się o Luke'a.
Wciąż nie było wiadomo, jaki będzie dalszy stan zdrowia Elizabeth. Teraz znowu pojawiły się kłopoty Kari... Pastor ogromnie się zasmucił - zarówno z powodu cierpień, jakich doznawała, jak i czyhającej na nią pokusy.
Jakaż mogła być generalna przyczyna całego zła, które nękało rodzinę Baxterów? Po chwili namysłu pastor doszedł do wniosku, że musi być to skutek działania szatana. Na tamtym świecie musi czekać na ludzi coś naprawdę wielkiego i wspaniałego, skoro ich nieprzyjaciel tak ciężko pracuje nad tym, żeby ich doświadczyć i zniechęcić do wiary. Tak, musi chodzić właśnie o to.
I z pewnością wkrótce nadejdą dla Baxterów dobre czasy.
Pastor wyobraził sobie, że Brooke i Peter uświadomią sobie, iż prawdziwa wiedza i sukcesy pochodzą od samego Boga. Ze Ashley zaufa najbliższym, opowie im o tym, co zdarzyło jej się w przeszłości i osiągnie psychiczny spokój, a może nawet miłość. Ze Tim Jacobs zmieni swoje postępowanie, padnie na kolana i będzie błagał Kari o przebaczenie. Ze Elizabeth będzie żyła w zdrowiu i radości jeszcze długie dziesięciolecia.
Być może nic z tego nie nastąpi, na przekór nadziejom pastora Marka, wbrew jego modlitwom. Był jednak pewien, że i tak Bóg mocarną ręką przeprowadzi członków rodziny Baxterów przez wszystkie trudne doświadczenia.
Pastor podziękował za to Bogu, zastanawiając się, czy Baxterów spotkają jeszcze gorsze rzeczy, zanim każde z nich przekroczy barierę śmierci i znajdzie się w wieczności?
Opadł na oparcie krzesła i zaczął wyglądać przez okno. Myślał o Kari, Brooke, Ashley, Johnie, Elizabeth.
Niewątpliwie spotka ich jeszcze niejedno cierpienie. Bez wątpienia będzie ich wiele - myślał.
A on będzie modlił się za nich co dnia, tak jak robił to od dłuższego czasu, odkąd tylko zaczęli regularnie widywać się z Johnem. Musiał jednak istnieć jeszcze jakiś inny, bardziej namacalny sposób na to, żeby im pomóc.
Pastor sięgnął po mysz komputerową i otworzył bazę danych parafian. Wahał się. Gdyby chodziło o kogokolwiek innego niż Kari, nie zadzwoniłby, uznałby, że nie może w taki sposób zawieść zaufania człowieka, który do niego przyszedł.
Ale w tym przypadku... Pomyślał, że być może właśnie to trzeba było zrobić, żeby osiągnąć dobry skutek.
Odnalazł nazwisko Tima Jacobsa, a potem jego numer telefonu do pracy.
Panie, proszę Cię, posłuż się tą rozmową telefoniczną. Niech przyniesie dobro...
Modląc się w myśli, pastor wystukał numer.
Rozdział 15
Kari odkurzała pianino rodziców. Nagle wszedł Luke. Rzucił na ławę w przedpokoju sportową torbę, a sam opadł na krzesło, trzymając pod pachą piłkę do koszykówki. W tym semestrze grał w jednej z uniwersyteckich drużyn koszykarskich, mecze rozgrywano w niedziele rano.
- Cześć - rzuciła Kari, nie przerywając sprzątania. Zwróciła uwagę, że brat przygląda się jej. Miał niewesołą minę, jak gdyby miał zamiar coś powiedzieć, ale nie mógł znaleźć odpowiednich słów. W końcu odchrząknął i powiedział:
- Chciałbym cię przeprosić. Kari zamarła ze ściereczką w ręku.
- Za co? - spytała, zerkając przez ramię.
- Za to, że - Luke zacisnął usta - za to, że żałuję, że wyszłaś za łobuza -wypalił, po czym rzucił w nią piłką.
Natychmiast puściła ściereczkę i złapała piłkę. Czuła, że traci cierpliwość.
- Czy to miało być śmieszne? - spytała. Luke odwrócił głowę i popatrzył za okno.
- Nie mogę ścierpieć, kiedy patrzę, jak się czujesz przez tego typka -mruknął, mrużąc oczy.
Teraz to ona przyglądała się bratu, nie wypuszczając z rąk piłki. Przyłożyła ją do brzucha. Cała rodzina zaakceptowała jej ciążę, tylko Luke nie zdołał się jeszcze z nią Pogodzić. Jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Kari nie wiedziała, jak przełamać niewidzialną barierę, która między nimi wyrosła.
Jej malutki braciszek stał się dorosłym mężczyzną. Przystojnym wysmukłym blondynem, wyższym od swojego ojca. Przyszedł do niej szukać porozumienia. Zrobił to po raz pierwszy, odkąd powróciła do rodzinnego domu.
Po policzku Kari spłynęła łza. Starła ją wolną ręką, czekając aż Lukę wypowie resztę myśli, które ciążyły mu na sercu. Po chwili pokręcił głową i popatrzył na nią znowu.
- Nie byłem... - Złapał się za głowę i sapnął sfrustrowany. - Przepraszam cię, Kari. Ostatnią potrzebną ci w tej chwili rzeczą jest drugi łobuz.
Odrzuciła piłkę w jego stronę. Złapał ją jedną ręką i przytrzymał przy sobie. Kari oparła się o pianino i uśmiechnęła się krzywo.
- Drugi łobuz? Hm, kogo masz na myśli? Mojego męża i... - Mówiła tonem, jakim przekomarzali się z Lukiem od lat.
Uśmiechnął się szczerze.
- Siebie, głupolu - odpowiedział łagodnie. - Odkąd Tim cię porzucił, traktowałem cię jak... - Wykonał nieokreślony ruch ręką. - Jak jakiś zarazek.
Kari spojrzała na niego z ukosa, jak w czasach, kiedy jeszcze chodził do szkoły średniej i nie był całkiem dorosły.
- Dziękuję - szepnęła uradowana.
Lukę westchnął przez zaciśnięte zęby. Wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać.
- Na myśl o nim dostaję białej gorączki - mówił. Podziwiam cię za to, co robisz, ale z drugiej strony podświadomie chcę, żebyś nie zawracała sobie więcej głowy tym facetem i szła przed siebie. Zasługujesz na przyjemniejsze życie niż takie jak w tej chwili.
Kari zrobiła parę kroków i usiadła koło brata.
- Rozumiem cię. Czasami myślę tak samo - przyznała. Ale naprawdę wierzę w to - kontynuowała, chcąc aby Lukę poznał jej punkt widzenia - że Tim przechodzi tylko pewne stadium, jakiś kryzys czy jakkolwiek to nazwać, i że jakoś zdołamy go razem przezwyciężyć.
Lukę przyglądał jej się znowu, już bez sprzeciwu w oczach, choć raczej trudno mu było pogodzić się z jej osądem.
- Wierzysz w to, czy wierzysz, że Bóg chce, żebyś tak mówiła? - upewnił się.
Westchnęła i opadła na oparcie krzesła.
- Jedno i drugie. Nie potrafię tego rozdzielić. Wola Boga jest moją wolą. Bez Niego nasze małżeństwo nie byłoby niewarte.
- Spodziewałem się, że tak powiesz. - Lukę pokiwał głową.
- Rozumiesz to, prawda?
- Nie bardzo. Ale przez ostatnich kilka dni Bóg nie dawał mi spokoju. -Lukę patrzył siostrze prosto w oczy. Uśmiechnęła się.
- Potrafi, oj potrafi.
- Męczył mnie tak długo, aż z tobą porozmawiam.
Kari spojrzała za okno. Była już jesień, ale tego popołudnia temperatura sięgała dwudziestu pięciu stopni Celsjusza. Kari cieszyła się, bo cały poprzedni tydzień był chłodny. Ostatnie cztery noce spędziła we własnym domu. Chwilowa samotność nieoczekiwanie poprawiła jej nastrój. Dzięki niej miała sposobność podążyć za sugestią pastora Marka. Od wtorku przeczytała książkę o naprawie rozpadających się związków, napisała także cztery listy do Tima. Każdy z nich schowała do koperty i położyła na stole w jadalni.
Gdyby Tim pojawił się pod jej nieobecność, bez wątpienia zauważy listy na stole.
Zatelefonowała w kilka miejsc. Angela Manning ani Tim nie odbierali już telefonów od niej. Na pewno wyświetlał im się jej numer. Kari wątpiła, żeby kiedykolwiek odebrali, chyba żeby zadzwoniła z budki albo z domu którejś z przyjaciółek - spod numeru, którego Tim ani jego kochanka nie rozpoznają.
Spojrzała znowu na Luke'a. Rodziców nie było, wyjechali razem na cały dzień. Kari postanowiła na weekend przenieść się znowu do nich. Z jednej strony potrzebne jej były chwile samotności i spokoju, zaś z drugiej, przedłużająca się samotność nie była przyjemna, szczególnie kiedy co rano Kari cierpiała z powodu mdłości. Już powoli słabły. Po czterech dniach pobytu w domu z radością znalazła się znowu u rodziców, zwłaszcza że Tim się nie odzywał.
- Kiedy rozważam przed Bogiem kwestię swojego małżeństwa - próbowała wytłumaczyć przez ściśnięte gardło Kari - zawsze dochodzę do tego samego wniosku. - Popatrzyła za okno, gdzie z rosnących na dziedzińcu drzew spadały żółte i czerwone liście. - Czuję, że Bóg zaplanował dla mnie coś bardzo dobrego, co niezadługo mnie spotka. I wierzę przy tym, że Bóg chce, abym wypełniała przysięgę złożoną Timowi, przynajmniej na razie. Nawet jeśli Tim ją łamie. Czy to, co powiedziałam, ma jakiś sens?
- Chyba ma... - odpowiedział Lukę, patrząc sceptycznie. Najwyraźniej pomysł trwania przy człowieku, który postępował tak jak Tim, wydawał mu się dziwaczny, obcy. A jednak brat z zainteresowaniem słuchał jej słów. Poprawiło jej to nastrój.
- W każdym razie cieszę się, że porozmawialiśmy - zakończyła, po czym wychyliła się naprzód i lekko dźgnęła Luke'a palcem w bok, w miejsce gdzie zawsze był najbardziej wrażliwy na łaskotki. - Przynajmniej wiem, że mój mały braciszek ciągle mnie kocha.
Lukę zaczerwienił się, a potem jeszcze raz rzucił jej piłkę.
- Chcesz pograć? Przed domem, jak za dawnych czasów.
- Może tego właśnie mi trzeba! - zgodziła się ze śmiechem Kari.
- W takim razie przebieraj się. - Lukę wyskoczył na dwór, nie rozmyślając już o tym, o czym przed chwilą rozmawiali.
Popatrzyła za nim i przypomniały jej się lata, kiedy niemal codziennie oboje grali w koszykówkę przed domem. Brooke nie mieszkała już wtedy z nimi - studiowała w college'u. Ashley uczyła się w tamtych czasach grać na gitarze, Erin chichotała ze swoimi przyjaciółkami. A Ryan Taylor studiował na Uniwersytecie Stanu Oklahoma. Kari całymi tygodniami szukała sposobów na zagospodarowanie czasu do jego następnej wizyty.
Pobiegła na piętro i włożyła szorty i koszulkę z krótkimi rękawami. Po chwili grali z Lukiem zapamiętale w koszykówkę w wersji dla dwóch osób. W pewnej chwili Lukę trafił z daleka do kosza, odwrócił się i spytał nagle prosto z mostu:
- Co będzie z Ryanem Taylorem? Kari złapała piłkę i posuwała się naprzód, dryblując.
- Nie ma to jak w dużej rodzinie - skomentowała, z trudem łapiąc oddech, tym razem z powodu intensywnej zabawy na świeżym powietrzu. - Wszyscy wszystko wiedzą.
Lukę pokazał jej butem miejsce, z którego trafił do kosza. Próbowała powtórzyć jego rzut, ale nie trafiła w tablicę.
- Wygrywam - rzucił z uśmiechem. - Erin mi powiedziała. - Piłka opadła dwa metry od kosza. Lukę podbiegł, złapał ją, po czym wykonał rzut spod ręki.
- Nic nie będzie. Zupełnie nic - odpowiedziała Kari, odbierając podanie z odbicia. Teraz ona wrzuciła piłkę do kosza spod ręki. - Zobacz!
Lukę złapał piłkę i unieruchomił ją w dłoniach. Patrzył tylko poważnie na Kari.
- Jesteś pewna?
W tej samej chwili na podjazd skręciła jakaś półciężarówka. Kari natychmiast rozpoznała profil kierowcy, znała go równie dobrze jak własny. Serce zabiło jej gwałtownie.
Przyjechał Ryan Taylor.
Lukę zmrużył oczy i przyglądał się siedzącemu za kierownicą mężczyźnie.
- Nic, aha? - Piłka znowu wylądowała w rękach Kari. Ryan wysiadł z samochodu, spojrzał na Kari i ruszył w ich stronę.
Boże, co on tu robi?... - pomyślała z przerażeniem. I dlaczego po tylu latach ciągle budzi we mnie gorące emocje?
Nie usłyszała natychmiastowej porady Boga. Słyszała jedynie przyspieszone bicie własnego serca.
Ryan wskazał na drogę i odezwał się:
- Postawili znak informacyjny, że odbywa się tu dzisiaj turniej podwórkowej koszykówki. - Nadstawił ręce, więc Kari rzuciła mu piłkę. W jego obecności od razu czuła się swobodnie, jak gdyby wcale nie minęły czasy, kiedy spędzali razem całe wakacje. - To z pewnością tutaj - kontynuował Ryan.
Lukę uśmiechnął się. Widać było z jego miny, jak bardzo podziwia Ryana Taylora.
- Kari przegrywa dwoma punktami. Ja na razie jestem bez strat. Rzucaj.
- Zobaczymy, czy nie uda nam się uzyskać przewagi nad tobą -odpowiedział Ryan, mrugając porozumiewawczo do Kari, a potem zerkając na kosz. Ruszył naprzód, dryblując, aż znalazł się na dogodnej pozycji.
Kari cofnęła się i przyjrzała mu się od tyłu. Wciąż poruszał jej serce, budził w niej mnogość wspomnień. Niezależnie od powodu z jakiego przyszedł, zachowywał się po prostu przyjaźnie, był uśmiechnięty, rozluźniony. Można by pomyśleć, że rzeczywiście przyjechał do starych przyjaciół, żeby pograć sobie z nimi w podwórkową koszykówkę. Ale Kari dobrze znała Ryana.
Przypomniało jej się, co powiedziała kiedyś jej przyjaciółka Mandy, kiedy kończyły liceum. Mandy była tego dnia w odwiedzinach u Kari, nagle zajechał Ryan, aby zobaczyć się z nią przed odjazdem z miasta, wracał po długim weekendzie do college'u. Rozmawiali we dwoje na dworze całe pół godziny, Mandy gawędziła w tym czasie z Brooke. Kiedy Kari wróciła do mieszkania, przyjaciółka spojrzała na nią znacząco i powiedziała: „Potrzebujecie się nawzajem z Ryanem, jak inni potrzebują powietrza." Brooke pokiwała głową.
„Muszę dodać coś od siebie, Kari - dodała. Uczucia, które łączą ciebie i Ryana, nie mijają z czasem. Jeśli za niego nie wyjdziesz, całe życie będziesz tego żałowała."
Ryan wrzucił z daleka piłkę w sam środek kosza, przywołując Kari z powrotem do rzeczywistości. Nawet siatka nie drgnęła.
- Nie może dotknąć obręczy - powiedział, wskazując na Luke'a. Konkurs rzutów trwał całe pół godziny. W końcu zwycięstwo przypadło
Luke'owi.
- Rozegrajcie między sobą drugą rundę - powiedział, rzucając Ryanowi piłkę. - Muszę przygotować się do kolokwium z nauk politycznych.
- Wystarczy - odparł Ryan, oddając piłkę Luke'owi. - Kari i tak na pewno by ze mną wygrała. - Lukę roześmiał się i poszedł z piłką do domu. Ryan włożył ręce do kieszeni dżinsów.
- Przejdziemy się? - zaproponował.
Bądź ostrożna! - odezwał się ostrzegawczy głos w głowie Kari. Nie miała wątpliwości, że Bóg ją ostrzega. To tylko stary przyjaciel - odpowiedziała w myślach. Ale nie była w stanie przekonać się do tej myśli bez poczucia winy. Ryan nigdy nie był tylko jej przyjacielem. Ani kiedy byli nastolatkami, ani w tej chwili. Brooke miała rację. Emocje, które budziły w nich wzajemne kontakty, nie mijały z czasem.
Kari zacisnęła zęby. Czy mimo wszystko nie mogę spędzić z Ryanem popołudnia? Ostatnio byłam zbyt samotna. Zasłużyłam sobie na tyle -tłumaczyła sobie. Stopniowo przestawała czuć się nieswojo.
- To byłoby miłe - odpowiedziała z nieśmiałym uśmiechem. Za terenem należącym do jej rodziców szła polna droga, równoległa do głównej. Za nią płynął meandrujący strumień, dalej był park. Na szosie zawsze był duży ruch. dlatego dzieci jeździły na rowerach po polnej drodze, czy to na przejażdżki, czy do sąsiadów. Miała pięć kilometrów długości, w minionych latach Kari i Ryan nieraz przeszli ją od końca do końca.
W milczeniu wyruszyli na wschód. Gdziekolwiek spoglądali, krajobraz był kolorowy od jesiennych liści, ich barwy odcinały się od błękitu nieba. W powietrzu unosiła się lekka woń palonych liści.
- Wyszłaś tak nagle z sali modlitwy - zagadnął w końcu Ryan. Patrzył prosto przed siebie, napawając się panującym wokół spokojem, pięknem wartko płynącego strumienia i polnej drogi.
Kari przez chwilę miała ochotę udawać, że znów jest panną, że ona i Ryan mają przed sobą wybór, że nic ich nie ponagla, że owego pamiętnego dnia, w szpitalu, nie odrzuciła go na zawsze, że nie pokochała Tima Jacobsa...
Że nie wyszła za mężczyznę, który miał jej wyrządzić tak straszliwą krzywdę.
Wiedziała jednak, że nie ma powrotu do przeszłości, że minionych zdarzeń nie da się cofnąć. Uniosła wysoko ręce i odetchnęła świeżym, czystym powietrzem.
- Myśli kłębiły mi się w głowie - odpowiedziała, wzruszając ramionami. Spacerowali dalej, w końcu zwolnili kroku. Ryan pokazał ruchem głowy wielki zwalony pień przy zakolu strumienia, częściowo schowany za ogromnym krzakiem. Dobrze znali to miejsce. Niegdyś często przesiadywali na tym pniu, kiedy potrzebowali pobyć tylko ze sobą.
- Usiądźmy - zaproponował Ryan, skręcając w stronę pnia. Słońce zeszło już nisko, szybko robiło się coraz chłodniej. Kari skinęła jednak głową i poszła za Ryanem. Usiedli. Ryan odnalazł kamień i puścił popisową kaczkę.
- Wiedziałem, że Tim cię zostawił - powiedział. - Zanim powiedziałaś to w sali modlitwy.
- Kto ci powiedział? - spytała Kari, marszcząc brwi.
- Ashley. - Ryan spojrzał jej w oczy. Kiedy Luke'a nie było w pobliżu, już nie starał się stwarzać wrażenia, że przyszedł w niewinne odwiedziny. Kari patrzyła na niego i czytała z jego oczu szczere uczucia. Czyżby dawniej się myliła, czyżby przed laty Ryan wcale nie przestał jej kochać? Jego oczy bez wątpienia mówiły Kari jedno: czas nie osłabił jego zainteresowania jej osobą, jego troski o nią. Spróbowała skupić się na usłyszanym pytaniu.
- Ashley? - upewniła się.
- Tak, zadzwoniła do mnie parę tygodni temu. Opowiedziała mi, co się stało. W telegraficznym skrócie.
Ashley telefonowała do Ryana? - zdumiewała się Kari.
- Dlaczego zadzwoniła z tym do ciebie? Ryan podniósł następny płaski kamyk.
- To moja wina. - Puścił kaczkę. - Spotkałem ją jakiś czas wcześniej przy boisku. Zaczęliśmy żartować, powiedziałem w żartach, żeby mnie zawiadomiła, gdyby któregoś dnia porzucił cię mąż.
Kari skinęła głową i zacisnęła usta.
- Rozumiem... - mruknęła, obserwując goniące się wiewiórki.
- Ashley poczuła się więc w pewien sposób zobowiązana, żeby mnie zawiadomić, skoro to się stało.
- Nie zachowywałeś się, jakbyś wiedział. - Kari znowu spojrzała Ryanowi w oczy.
- Hm, myśli kłębiły mi się w głowie. - On także nie odrywał spojrzenia od jej oczu.
- Tak mówiłeś... - Siedzieli mniej więcej metr od siebie, a mimo to Kari czuła, że ma ochotę się do niego zbliżyć. W jego obecności zawsze tak czuła.
Roześmiał się smutno.
- Tamtego dnia nie powiedziałem ci nawet połowy z tego, co chciałem ci powiedzieć - wpatrywał się w nią chwilę. - Nie rozumiesz? - Poszukał odpowiedniego kamienia i puścił kolejną kaczkę. - Dlaczego czułem, że muszę się pomodlić o nadanie mojemu życiu właściwego kierunku? Właśnie dlatego, że odkąd usłyszałem, co ci zrobił twój mąż, nie byłem w stanie myśleć o niczym innym.
- Niż... ? - Serce Kari znowu zabiło mocniej. Nie słyszała już umoralniających ostrzeżeń, nawet jeśli się odzywały, zagłuszał je szum tętniącej w jej skroniach krwi.
- Och, malutka... - szepnął Ryan. Wyraźnie posmutniał. - Niż ty. Kari zakręciło się w głowie. Domyślała się jego uczuć, ale kiedy sam o nich powiedział, w tajemnym miejscu z lat ich wczesnej młodości, na pniu, na którym nieraz całowali się, rozmawiali, snuli plany na resztę życia... Nie umiała zachować spokoju.
- Nie wiem... co powiedzieć - wyznała cichutko. Ryan przysunął się do niej i czule ujął jej dłoń.
- Nic nie mów. - Zbliżył się jeszcze bardziej. Dotykali się teraz ramionami. Panie, wybaw mnie z tej sytuacji! - jęknęła w duchu. „Wystarczy ci mojej łaski."
Dlaczego tak często w jej myślach powtarzał się ten wers? Łaska. Potrzebuję więcej niż tylko łaski, Ojcze, modliła się. Przy nim, kiedy siedzi tak blisko i trzyma mnie za rękę, nie jestem w stanie myśleć.
Nie słyszała żadnej odpowiedzi. Zacisnęła powieki, próbując opanować rozbudzone emocje.
Ryan westchnął ciężko.
- Wiem, jak się czujesz i czego chcesz. Nie chcę stawać na drodze tobie i Timowi. - Pogładził wierzch jej dłoni. - Chciałbym tylko, żebyś wiedziała, co ja czuję. Co zawsze do ciebie czułem.
Ogarnięta pożądaniem Kari poczuła nagłą złość. Jak Ryan śmiał mówić, że zawsze coś do niej czuł? A jak było w Dallas? Co się stało pamiętnego wieczoru w szpitalu? Kusiło ją, żeby skomentować jego wyznanie, przypomnieć mu o jego wypadku i o całym przebiegu owego okropnego dnia.
Otworzyła usta, ale powstrzymała się i nie powiedziała nic. Czemuż mogło służyć rozpamiętywanie w tej chwili przeszłości? Niczemu, poza rozdrapywaniem ran. Cieszyła się jednak, że ogarnął ją gniew, ponieważ stłumił wezbrane w niej pożądanie, pomógł jej przypomnieć sobie, co jest naprawdę ważne. Cofnęła dłoń i założyła ręce.
- Co u ciebie ostatnio słychać? - spytała, zmuszając się do uśmiechu. Ryan odczytał z jej spojrzenia, że nie chce dłużej rozmawiać o jego uczuciach do niej, o jej uczuciach dla niego, czy o czymkolwiek, co miałoby związek z ich wspólną przeszłością.
Zamierzała odzyskać męża, a nie rozpocząć romans.
- W porządku... - Ryan spojrzał na nią z ukosa. - Przepraszam, że poruszyłem ten temat. Nigdy niczego przed tobą nie ukrywałem, i pomyślałem sobie, że...
- Przestań, Ryan - przerwała Kari, kręcąc głową i unosząc dłoń. Miała łzy w oczach. Przecież to nie jej wina, że kiedyś nie zostali razem. - Muszę wracać do domu.
Zapadał zmierzch. Zaczynała drżeć z zimna. Miała nieopisaną ochotę przytulić się do Ryana, znaleźć się w jego gorących ramionach; pragnęła, żeby ją ogrzał, osłonił przed zapadającą ciemnością i ochronił przed niepomyślnie zapowiadającą się przyszłością. Po jej policzkach spłynęły dwie wielkie łzy.
- Nie umiem tego wytłumaczyć - odezwała się znowu, wpatrując się w Ryana - ale chcę uratować swoje małżeństwo. Naprawić je.
Zacisnął zęby, a potem otworzył usta, ale nic nie powiedział. Wstał i delikatnie uścisnął Kari; postronny obserwator mógłby pomyśleć, że to zwykły przyjacielski uścisk dwojga ludzi, którzy długo się nie widzieli.
- Przepraszam. Nie miałem zamiaru jeszcze bardziej cię smucić -powiedział.
Im dłużej Kari pozostawała w ramionach Ryana, tym mniej platoniczny był dla niej jego uścisk. W końcu poczuła, że musi się cofnąć, żeby nie zrobić czegoś, czego żałowałaby do końca życia.
- Musimy już wracać - powtórzyła.
Ryan nie protestował. Było oczywiste, że czuł tak samo jak ona, i właśnie dlatego ruszył z nią z powrotem w stronę domu. Po drodze zaczął opowiadać o swoich przeżyciach z ostatniego sezonu ligi footballowej, w którym był zawodnikiem drużyny z Dallas.
- Leonard, specjalista od mylenia kierunków, chwycił piłkę i pędził z nią przed siebie ile sił w nogach, jak gdyby był jednym z naszych przeciwników. Zorientowałem się, że żaden z naszych nie złapie go i nie obróci we właściwą stronę - mówił. Dla zilustrowania własnych słów wyskoczył kilka kroków naprzód. - Ruszyłem z kopyta, jak tylko mogłem najszybciej; zobaczył mnie wreszcie, kiedy był już jakieś dziesięć metrów przed linią końcową. Stanął jak wryty.
W telewizji powtarzali tę sytuację w zwolnionym tempie chyba kilkanaście razy. - Ryan zaczekał na Kari. - Kiedy już stanął, opadła go reszta zawodników. Przytrzymali go na wszelki wypadek.
Kari roześmiała się, wyobrażając sobie minę zdezorientowanego kolegi Ryana.
- Nie do wiary - ucieszył się Ryan, szturchając ją lekko w żebro. -Rozbawiłem cię.
Faktycznie, Kari była ostatnio pochłonięta myślami o romansie Tima, o ciąży, o milczeniu męża, o tym, że domagał się rozwodu, wreszcie o tym, że nie mogła sobie pozwolić na rozbudzanie w sobie uczuć do Ryana, niezależnie od tego, czy rodziły się w niej na nowo.
Od bardzo dawna się nie śmiała.
Ryan patrzył na nią. Poczuła gorąco na policzkach. Odepchnęła go.
- Przestań się na mnie gapić - skarciła go z uśmiechem. Przez ostatnie dziesięć minut drogi przypominał jej sceny z ich wspólnej przeszłości, różne zabawne przeżycia. Zanim doszli do domu jej rodziców, poczuła się, jak gdyby wstąpiło w nią nowe życie. Kiedy weszli na werandę, Kari przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się wdzięcznie do Ryana.
- Bardzo miło mi było znowu cię zobaczyć. Spoważniał i patrzył jej w oczy rozpalonym wzrokiem.
- Mnie również... Słuchaj, chciałbym...
- Nie. - Uciszyła go ruchem ręki. W drodze powrotnej okazali się znowu zdolni śmiać się, przekomarzać i cieszyć wzajemnym towarzystwem, nie ulegając niebezpiecznemu pożądaniu, jakie się w nich budziło. Nie była w tej chwili w stanie słuchać o uczuciach Ryana. Gdyby nie jej wiara ' przekonania, chętnie związałaby się z nim i nie myślała więcej o Timie Jacobsie. - Jestem mężatką, Ryan - powiedziała. - I zamierzam nią pozostać. Proszę cię... bądź moim przyjacielem. Nikim więcej.
Ryan miał łzy w oczach. Wyjątkowo rzadko się zdarzało, żeby pokazywał po sobie tak silne wzruszenie. Smutek ogarnął także Kari, i ją zaszczypały w oczy łzy.
- Szanuję twoje zdanie w tej sprawie - powiedział.
- Być może cię nie rozumiem, ale szanuję twoje decyzje.
- Wyciągnął ręce i przytulił Kari jeszcze raz, krótko. - Będę tu, w pobliżu. Wiesz, gdzie mnie szukać. Kiedykolwiek będziesz mnie potrzebować, zjawię się
Miała ochotę powiedzieć, że jest w ciąży, ale coś kazało jej się powstrzymać, jak gdyby była to zbyt intymna wiadomość. Jakby podzielenie się nią z Ryanem oznaczało przekroczenie pewnej granicy. Zamrugała tylko powiekami, aby powstrzymać łzy i uśmiechnęła się.
- Dziękuję.
A potem, zanim Ryan zdążył cokolwiek odpowiedzieć, zanim wbrew własnym przekonaniom zaczęłaby go całować, odwróciła się i wpadła do mieszkania. Słuchała, jak Ryan schodzi z werandy, idzie po podjeździe i wsiada do samochodu. Kiedy odjechał, wślizgnęła się cicho do gościnnego pokoju i zamknęła drzwi, zastanawiając się, czy całkiem postradała zmysły.
Swego czasu oddałaby wszystko za to, żeby Ryan Taylor stanął na progu jej domu i wyznał jej miłość. A teraz odepchnęła go, mimo że desperacko pragnęła się z nim złączyć. Jednocześnie koniecznie musiała go unikać.
Zebrało jej się na płacz. Tylko jedna rzecz mogła wybawić ją z desperacji. Uklękła przy łóżku, zwiesiła głowę i łkając, zaczęła się modlić, chowając twarz w narzucie.
Boże, potrzeba mi cudu! - zawołała w myśli do jedynego Pana, który był w stanie nadać sens jej życiu. Już nie mam czego się uchwycić... „Wystarczy ci mojej łaski."
Znowu przyszedł jej na myśl ten sam cytat z Pisma Świętego. Tym razem przypomniała sobie, jaki jest jego dalszy ciąg: „Moc bowiem w słabości się doskonali."
Przestała płakać. Bóg był przy niej i widział, jak bardzo jest słaba. Wiedział też, czego Kari potrzebuje - nie jednego cudu, ale dwóch.
Po pierwsze tego, żeby Tim zaprzestał kroczyć obraną przez siebie drogą i powrócił do niej. A po drugie, żeby ona w razie powrotu Tima nauczyła się jakimś sposobem znowu cieszyć się miłością do niego.
Mimo że wiedziała już, jak wspaniale, pomimo upływu lat, czuje się w ramionach Ryana Taylora.
Rozdział 16
Tego sobotniego wieczoru Angela była zajęta, przygotowywała się ze znajomymi do zajęć z historii nowożytnej. Tim postanowił pojechać do domu, żeby zabrać stamtąd kilka rzeczy. Zatelefonował najpierw, ale Kari nie odebrała. Pewnie pracowała albo była u rodziców.
Tim miał nadzieję, że Kari wróci podczas jego wizyty. Chciał spojrzeć jej w oczy i dowiedzieć się, co miała na myśli, mówiąc o dziecku. Od chwili ostatniej rozmowy z nią chyba setki razy zastanawiał się nad datami poszczególnych zdarzeń, i nie potrafił sobie wyobrazić, jak to możliwe, żeby właśnie dowiedziała się, że jest w ciąży. Ich ostatnie intymne zbliżenie miało miejsce jeszcze w sierpniu, w czasie gdy Tim robił, co tylko mógł, żeby zapomnieć o Angeli i naprawić relację z Kari.
Jeśli zaszła wówczas w ciążę, obecnie byłaby już w trzecim miesiącu. Raczej od dość dawna wiedziałaby o swoim stanie. Tim był tego prawie pewien. Przecież istnieją testy ciążowe...
Rozważając tę sprawę kolejny raz, minął kilka przecznic dzielących apartamentowiec Angeli od University Park - rejonu miasta, gdzie dominowały starsze, dobrze utrzymane domy i mieszkali zamożniejsi mieszkańcy. Tam właśnie planowali niegdyś z Kari spędzić resztę życia. A jeśli naprawdę była w ciąży? Ileż razy w pierwszych latach małżeństwa tęsknił za dzieckiem! Wyobrażał sobie cudowną przyszłość z Kari i gromadką dzieci...
Niedobrze mu się robiło na myśl o tym, że teraz Kari miałaby samotnie wychowywać ich dziecko. Nie znajdowałby przyjemności w mieszkaniu z Angela, podczas gdy w nieodległej dzielnicy Kari żyłaby, wbrew własnej woli, życiem samotnej matki.
Zatrzymał samochód na podjeździe i wszedł do domu kuchennymi drzwiami.
Na automatycznej sekretarce była tylko jedna wiadomość. Odsłuchał ją.
„Dzień dobry, Tim. Mówi pastor Mark z kościoła Clear Creek Community Church. Rozmawiałem dziś z Kari i pozostawiłem wiadomość dla ciebie na automatycznej sekretarce w twojej pracy. Nie jestem pewien, czy odsłuchasz tę wiadomość, ale jeśli tak, byłbym wdzięczny za twój szybki telefon. Jeśli pora będzie zbyt późna, jutro rano można mnie zastać w moim gabinecie." Na koniec pastor podał kilka numerów telefonów.
Tim poczerwieniał. Po co Kari pojechała z całą sprawą do pastora?! I dlaczego pastor Mark do niego zatelefonował, co on sobie wyobrażał? Tim przeklinał pod nosem. Wszyscy ci kaznodzieje są jednakowi - myślał. Uparli się, żeby namawiać innych do czynienia dobra i zbawiać świat. Nie chcę żadnego zbawienia. Próbowałem już kroczyć tą drogą i zupełnie mi się nie udało. W tej chwili nie pozostaje mi nic innego, jak budować wspólne życie z Angela i starać się samodzielnie stworzyć sobie szczęście.
To znaczy tak jest, jeżeli Kari nie jest w ciąży - poprawił się w myślach.
Wszedł do jadalni i nagle przystanął. Na stole leżały cztery koperty. Na każdej z nich znajdowało się jego imię i data, wszystkie daty pochodziły z kończącego się tygodnia.
A to co znowu jest?
Czuł wzmożone bicie serca. Podniósł najwcześniej napisany list i otworzył go. Napiłbym się w takiej chwili... - pomyślał. Natychmiast skarcił się w milczeniu. Po owej nieprzyjemnej nocy, kiedy przesadził z alkoholem - wtedy kiedy w telewizji był kaznodzieja - postanowił nie pić w ciągu dnia. Był przekonany, że jeśli będzie w stanie dotrzymać tego postanowienia, nigdy nie będzie uzależniony od alkoholu. Przynajmniej nie do tego stopnia, jak wujek Frank.
Rozłożył wyjętą z koperty kartkę. Tak, to było pismo Kari. Westchnął i mimochodem zerknął na wiszące na ścianie portretowe zdjęcie Kari w ślubnej sukni.
Niespodziewanie zaparło mu dech w piersiach. Podziwiał twarz Kari, jej uśmiech, pełne ufności oczy. Niezależnie od tego, co zaplanował sobie na przyszłość, nie mógł zaprzeczyć, że Kari jest naprawdę piękną kobietą. Patrzył na jej widoczny na zdjęciu obraz i niemal słyszał jej śmiech, czuł jej miękki dotyk.
Odwrócił oczy od fotografii i ruszył w stronę wielkiego fotela po drugiej stronie pokoju. Usiadłszy, zbliżył list do oczu i zaczął czytać, czując ścisk w gardle.
Drogi Tim,
Gdybyś tu w tej chwili był, powiedziałabym Ci jedno: kocham Cię.
Nawet po wszystkim, co się stało, mimo że przeprowadziłeś się do niej, wciąż Cię kocham. Czy nie wydaje Ci się, że to szaleństwo? Ale chodzi o to, że znam prawdziwego Tima Jacobsa. Mężczyzna, za którego wyszłam, kocha Boga i nigdy w życiu nie przyszłoby mu na myśl, żeby zrobić mi coś takiego -mnie, nam. Dlatego cokolwiek się w teraz dzieje, musimy to przetrwać.
Dalej Kari przywoływała szczegółowo niektóre z jej ulubionych wspomnień z ich wspólnego życia. Tim zatopił się w tekście, przeniósł się w wyobraźni do minionych dni, kiedy nawet nie przyszłoby mu do głowy, żeby wdać się w romans, czy tym bardziej przeprowadzić do innej kobiety.
Czytał dalej. Kiedy dotarł do końcowej części listu, jego serce na moment zamarło.
Muszę ci powiedzieć, że to, co ci ostatnio powiedziałam, to nie żart. Jestem w trzecim miesiącu ciąży, Tim. I kiedy jestem na Ciebie tak wściekła, że mam ochotę coś rozbić, kiedy nocami tonę samotnie we łzach, aż zasnę, kiedy nienawidzę Cię za to, co mi zrobiłeś, wystarczy, że przypomnę sobie o drogocennym skarbie, który we mnie rośnie, żeby wiedzieć, jaka jest prawda:
Przez całą resztę życia będę czekać na Twój powrót, wierząc, że któregoś dnia przypomnisz sobie, kim jesteś i co nas łączyło oraz odnajdziesz drogę powrotną do mnie.
Wciąż kochająca Cię Kari
Oczy Tima zwilgotniały tak mocno, że przestał widzieć. Zamrugał powiekami i poczuł spływające mu po policzkach łzy. Przeczytał po raz drugi końcowy fragment listu, a potem jeszcze raz, i znowu. Nie był w stanie określić targających nim uczuć. Żałował, że nie był z Kari w chwili, kiedy dowiedziała się, że spodziewa się dziecka, że nie wspierał jej czasie, gdy cierpiała mdłości. Tak jak było poprzednim razem.
Z tym że, jeżeli była w trzecim miesiącu ciąży, prawdopodobieństwo poronienia było mniejsze niż poprzednio. Czyli niezadługo...
Tim jęknął, odrzucając głowę w tył. Miał zostać ojcem, naprawdę. Akurat w czasie kiedy zakochał się w innej kobiecie, miał nareszcie zostać ojcem dziecka swojej żony. Nie był w stanie znieść tej myśli, poczuł, że koniecznie musi napić się wina albo whisky. Czegokolwiek, co przytłumiłoby jego ból.
Omal nie załkał, ale zdołał się powstrzymać. Poczuł nagle, że tęskni za Kari w sposób, jakiego nie wyobrażał sobie jeszcze kilka dni wcześniej. Nie pragnął niczego więcej, jak tylko przytulić ją i błagać o wybaczenie. Gdyby można było cofnąć czas, aż do okresu sprzed poznania przez niego Angeli...
W jednej chwili zaczął postrzegać siebie takim, jakim jest, zupełnie jakby opadła mu z oczu niewidzialna zasłona. Cóż za potworem się stał? Niezależnie od tego, jak bardzo zajęta była Kari, jak niewiele poświęcała mu uwagi, nie usprawiedliwiało to nawiązania przez niego relacji z Angelą.
Zamknął oczy i zastanowił się, co robić dalej. Mógł zatelefonować do pastora Marka. Albo do Kari. Mógł pojechać do domu jej rodziców i powiedzieć, że żałuje tego, co zrobił.
Był tylko jeden kłopot.
Jego uczucia do Angeli Manning były tak samo silne jak przedtem. Była młoda i podatna na jego urok, pomimo aury chłodu, jaką roztaczała, przebywając na uczelni. W ciągu minionego roku obnażyła przed nim serce. A jego miłość do niej nie była tylko przelotną igraszką. Była prawdziwa - tak samo prawdziwa, jak jego dawne czy obecne uczucia dla Kari.
Nie otwierając oczu, przypomniał sobie, jak tańczyli z Kari na swoim weselu. Jakże nieopisanie piękna była owego wieczoru! Poczuł narastające pożądanie - i zaraz potem wstręt do siebie samego.
Nie był kobieciarzem, jak niektórzy mężczyźni. Mimo to jakimś sposobem stał się człowiekiem zakochanym w dwóch kobietach. W jednej od dawna, w sposób, za którym tęsknił, w drugiej od niedawna - w sposób nowy i ekscytujący. Nawiązał z nią relację, w której czuł się potrzebny i ważny.
Wciąż stał mu przed oczami obraz Kari z dnia ich ślubu. Włosy miała upięte w jakiś niezwykły, zachwycający sposób, wokół twarzy spływało jej tylko kilka kosmyków. Wyglądała tak świeżo i patrzyła z tak niezwykłą czułością i nadzieją...
A jak było z nim? W dniu ślubu był szczęśliwy, pełen energii, gotów na to, co przyniesie przyszłość. Jakim sposobem wszystko tak bardzo się zepsuło? Jak to się stało, że z młodej pary, którą sobie właśnie przypominał, przeistoczyli się w takich ludzi, jakimi byli teraz?
Nawet w tej chwili Tim był pewien, że nikogo nigdy nie kochał tak jak Kari w tamtym minionym czasie. Czyż nie mówił poważnie, kiedy obiecał jej miłość i wierność do końca życia? A tak na marginesie, czy przy okazji nie obiecał tego również Bogu? Pomasował skronie. Cóż się z nim od tamtego czasu stało? Czy nie zdradził Boga równie poważnie, jak zdradził żonę?
Nie zawsze wiara w Boga miała dla niego tak ogromne znaczenie, jak później. Kiedy był dzieckiem, a potem nastolatkiem - a dorastał jako dziecko misjonarzy - wiara była dla niego przede wszystkim dobrze przećwiczoną rutyną, znajdował w niej niewiele więcej. Dopiero kiedy poszedł do college'u, ogromnie zmienił swój stosunek do niej.
Pamiętał rozmowę telefoniczną, którą odbył mniej więcej w połowie pierwszego roku studiów ze znajdującym się na drugiej półkuli ojcem. Powiedział wtedy ojcu, że stał się jednym z animatorów uczelnianej organizacji Christians in Action - „Chrześcijanie w Działaniu". Ojciec omal nie rozpłakał się ze wzruszenia.
„Jestem z ciebie bardzo dumny, synku" - powiedział. Jakość połączenia nie była najlepsza, głos ojca załamywał się co kilka sekund. „Mama i ja modlimy się za ciebie od lat, wierzyliśmy, że któregoś dnia naprawdę poznasz Jezusa. I oto stało się."
Przemiana Tima zaczęła się, kiedy pojechał odpocząć nad jezioro na organizowany przez ową chrześcijańską organizację wyjazd. Pamiętał, jak zaproszony nań rekolekcjonista opowiadał o końcu świata, w takich słowach, jak gdyby mógł on nastąpić nazajutrz. Nagle serce Tima zaczęło bić nieregularnie, jak gdyby zrywami. Wystraszył się.
W tamtym czasie rzadko się modlił, chyba że brał udział w zbiorowej modlitwie na głos. Nie miał zwyczaju prowadzenia samodzielnych rozmów z Bogiem. Nabrał go dopiero właśnie po wspominanym wydarzeniu. Siedział w sali zgromadzeń, gdzie odbywała się katecheza i czuł, że może za chwilę paść na podłogę i umrzeć. Jego serce nie zachowywało się normalnie. Ze strachu przełknął ślinę.
Boże, co to jest?! Co się ze mną dzieje?!
Była to najpoważniejsza modlitwa w jego życiu. Zaraz potem usłyszał odpowiedź, gdzieś głęboko w sobie: „Słuchaj moich słów i wypełniaj je."
To było tak, jakby przemówił do niego Bóg. Jasno i wyraźnie, jak gdyby owe słowa odezwały się donośnie z głośnika.
Zaraz potem Tim zaczął bardzo uważnie słuchać katechezy. Rekolekcjonista wspomniał o powtórnym przyjściu Chrystusa i o tym, że ci, którzy podążają Jego śladem zostaną wzięci do nieba. Tim przestał niecierpliwie czekać na przerwę obiadową, tylko słuchał jak człowiek, któremu zostało już tylko niewiele minut życia.
„Czy sądzisz, że jesteś młody i niezwyciężony, że przed tobą jeszcze długie dziesięciolecia? Powiem ci, co mówi na ten temat Biblia: «Bo czymże jest życie wasze?» - Głos kaznodziei rozbrzmiał donośnie. Mężczyzna cytował List Św. Jakuba: - «Parą jesteście, co się ukazuje na krótko, a potem znika»".
Słowa te wywarły na młodym Timie ogromne wrażenie. Siedział na podłodze pośród setek innych nastolatków i po raz pierwszy w życiu czuł, że słowa Pisma Świętego oraz kaznodziei są skierowane bezpośrednio do niego.
„Możesz dziś bawić się Bogiem - ostrzegał mówca - ale pewnego dnia... pewnego dnia tego rodzaju hipokryzja dopadnie cię. Prawda jest jasno wyłożona w Piśmie Świętym... - Rekolekcjonista przybrał łagodniejszy ton. Rozejrzał się po twarzach młodziutkich studentów, aż wreszcie spojrzał w oczy Timowi. - Mówi Pan - «przede Mną klęknie wszelkie kolano, a każdy język wielbić będzie Boga». - Zrobił pauzę, wciąż wpatrując się w Tima. -Jeżeli będziesz bawić się Bogiem, jeśli twoje imię nie jest zapisane w księdze życia zabitego Baranka, pozostanie dla ciebie tylko jedno miejsce w wieczności: zostaniesz wrzucony do jeziora ognia i będziesz cierpieć katusze na wieki wieków".
Serce Tima zaczęło bić jeszcze mocniej niż przedtem. Otoczony tłumem nastolatków, którzy zaczęli patrzeć na niego z zainteresowaniem i rozbawieniem, zwiesił głowę i pomodlił się znowu:
„Przepraszam, Ojcze. Wiem, że on mówi o mnie. Ja dotąd tylko się z Tobą bawiłem i aż dotąd nie wierzyłem w Twoją prawdę. Przebacz mi, Panie. Już Ci wierzę. Chcę, żeby odtąd moje imię było zapisane w księdze życia zabitego Baranka".
Po tych słowach Tima jego serce zaczęło nagle z powrotem bić normalnie. Poczuł że ogarnia go jakby nadprzyrodzony spokój. Od tamtej pory, przez następne miesiące i lata, Tim bardzo starał się robić wszystko, czego wymagał od niego Bóg. Brał Boga za słowo i studiował Biblię. Poszedł do kościoła, do którego wcześniej sporadycznie chadzał, zbliżył się do ołtarza i publicznie na nowo poświęcił swoje życie Chrystusowi. Każdego dnia uczył się o Bogu i Jego prawdzie nowych rzeczy, które odmieniały jego życie.
Zastanawiał się nawet krótko, czy nie zostać pastorem, ale szybko odkrył w sobie pasję dziennikarską. Obronił licencjat, a potem pracował w kolejnych gazetach, jednocześnie kontynuując naukę na studiach magisterskich. Zdołał jakimś sposobem pozostać przy swoich przekonaniach - co dla dziennikarza wcale nie jest łatwe.
Były to wspaniałe lata, pełne nowych doświadczeń. Tim cieszył się ulubioną pracą reporterską. Naprawdę ją uwielbiał, a ponadto prowadziła go do wymarzonego, ostatecznego celu - nauczania dziennikarstwa na uniwersytecie.
Doprowadziła go również do Kari.
Lecz wszystko to wydawało się z obecnej perspektywy odległą przeszłością. Jak to się stało, że jego romans z Bogiem i wszystkim, co od Boga pochodzi, stał się mniej żarliwy, przemienił się w obowiązek, a potem w coś wstydliwego? Tim znał odpowiedź na to pytanie. Wszystko nastąpiło stopniowo, w miarę jak starał się osiągnąć jak największy sukces zawodowy i próbował dopasować się do innych dziennikarzy i kolegów z wydziału.
A kiedy jego oddanie Kari przerodziło się w rutynę? A nawet w coś, co go nudziło?
W tym przypadku odpowiedź była bardziej konkretna. Stało się to w dniu, kiedy po raz pierwszy zobaczył na prowadzonych przez siebie zajęciach Angelę Manning.
Kari wyrażała niewielkie zainteresowanie jego artykułami czy też sposobem, w jaki nauczał. Angela była absolutnie zachwycona jednym i drugim. Dzięki niej czuł się doceniany, czuł się po prostu wspaniale. Tylko kwestią czasu pozostało dojście przez niego do wniosku, że niekłamany podziw, jakim darzy go Angela, jest dla niego czymś w rodzaju kuszącej propozycji.
Rozważał to wszystko w domu, w którym mieszkali wcześniej razem z Kari, myślał i o ich nienarodzonym dziecku, i nagle zorientował się, że jego serce bije niemal tak szybko, jak owego pamiętnego dnia na rekolekcjach, kiedy po raz pierwszy w życiu tak naprawdę usłyszał głos Boga.
W jednej chwili stanęło mu przed oczami wszystko, co miał utracić.
Pierwszy uśmiech dziecka, jego pierwsze kroki i pierwsze urodziny. Radość z tego, że jego rodzina rozwija się, że wszyscy są razem. I z tego, że jest z kobietą, której poprzysiągł dożywotnią miłość. Spokój, jaki daje życie wolne od poczucia winy i potępienia.
Odnowiona wiara w Boga.
Wszystko to wisiało na włosku. Czuł, że jeśli nie powstrzyma się w tej chwili, jeżeli nie pójdzie za wewnętrznym głosem, który mówił mu, żeby odwrócić się od takiego życia, jakie wybrał ostatnio, nie będzie miał drugiej szansy. Był o tym równie przekonany, jak o tym, że bardzo ciężko będzie mu pożegnać się z Angelą.
Wstał z fotela. I choć drżały mu kończyny, nie miał wątpliwości, co musi zrobić, choć będzie to nieznośnie trudne.
Musiał jakimś sposobem zerwać z Angelą. I trzeba było zrobić to szybko, zanim tak się zapłacze w związek z nią, że nie będzie już się przejmował dobrem, które mogło stać się jego udziałem, ani możliwością spędzenia przyszłości z Kari i jej dzieckiem.
Mógł zrobić tylko jedno, znał tylko jedną drogę wyjścia z piekła, które stworzył. Ruszył niepewnym krokiem w stronę kuchni, jeszcze raz odsłuchał pozostawioną na sekretarce wiadomość i zanotował podane numery telefonów.
Potem zrobił to, co powinien był zrobić przed miesiącem. A właściwie przed rokiem.
Najszybciej jak mógł, wystukał numer do pastora Marka.
Rozdział 17
Kari zamierzała wybrać się z Ryanem na ryby, mimo że nie był to najmądrzejszy pomysł. Tim nie odbierał jej telefonów, czuła się zmęczona czekaniem i zastanawianiem się, co on czuje i co zrobi. Zmęczona staraniem, aby być mu wierna, podczas gdy on nie dawał żadnego znaku, że cokolwiek się zmieni. Wreszcie bronieniem go przed rodziną i znajomymi oraz obroną własnych decyzji.
Dlatego kiedy rano spotkała Ryana w kościele, a on zaproponował jej wspólne popołudnie nad jeziorem, pomyślała: „Czemu nie?". Wydawało jej się, że Ryan nie zamierza przekraczać granic, jakie ustaliła podczas ich ostatniego spotkania.
Poza tym pomyślała, że świeże powietrze i miłe towarzystwo dobrze jej zrobią.
Wyglądała właśnie przez okno w oczekiwaniu na samochód Ryana, kiedy zadzwonił telefon. Rodzice byli na piętrze. Nie odebrali szybko, więc Kari doskoczyła do aparatu i zrobiła to pierwsza. Uśmiechnęła się. Już niemal nie miała mdłości. Od kilku tygodni nie czuła się tak dobrze.
- Słucham? - odezwała się.
- Kari? Mówi pastor Mark. Jak się czujesz? Kari przeraziła się. O co mogło chodzić?
- Dobrze, dziękuję - odpowiedziała. Czyżby pastor wiedział, że umówiła się z Ryanem? Oparła się o blat i zerkała na podjazd. Ryan miał wkrótce nadjechać. - Przepraszam, że nie porozmawiałam z pastorem przed kościołem.
- Widziałem cię z Ryanem Taylorem. - Pastor zawahał się chwilę. - Jak się miewa?
Nie musiał pytać Kari, czy zgodnie z własnymi zamiarami trzyma się możliwie jak najdalej od Ryana. Wystarczył sam ton jego wypowiedzi.
- W porządku. - Kari odchrząknęła. - Zna moje stanowisko.
- Cieszę się. Mam dla ciebie wiadomość. - Znowu nastąpiła pauza. -Wczoraj wieczorem zatelefonował do mnie Tim. Znalazł i przeczytał listy od ciebie. Nie dowierzał, kiedy powiedziałaś mu, że spodziewasz się dziecka, ale teraz ci wierzy.
- Co? - Serce Kari zadrżało. - Dlaczego nie zadzwonił do mnie?
- Wiedział, że jesteś u swoich rodziców. Nie był pewien, czy dobrze zrobi, jeśli zadzwoni pod ten numer.
Kari sapnęła.
- Czego chce?
- Chciałby spotkać się z nami obojgiem w przyszłym tygodniu. Wygląda na to, że zareagował w sposób, o jaki się modlimy.
Kari bardzo się starała coś poczuć. Przecież to była chwila, na którą czekała. Chyba? Powinna być podekscytowana. Po jej twarzy powinny spływać łzy radości, powinna dziękować Bogu za choćby tak niepewny znak, że Firn żałuje tego, co zrobił, że chce do niej wrócić.
Jednak zamiast tego poczuła się, jakby ktoś odebrał jej nagle życiową energię.
- Czy mówił jeszcze coś ważnego? - spytała.
- Tak - odpowiedział ciepłym tonem pastor. Chyba rozumiał jej mieszane uczucia. - Powiedział, że narobił strasznych rzeczy, i że jest mu okropnie przykro.
Kari miała na tyle nadszarpnięte nerwy, że ogarnął ją nagły gniew.
- Czego on ode mnie oczekuje, mam wrócić do domu i udawać, że nic się nie stało?! - wypaliła. Odpowiedziało jej milczenie. - Przepraszam - odezwała się z westchnieniem. - To było nie na miejscu.
- Masz prawo być rozdrażniona, Kari. Właściwie nawet musisz być niezadowolona. Ale najważniejsze jest to, czy chcesz, żeby twoje małżeństwo znowu funkcjonowało. Chcesz, prawda?
Kari zamrugała powiekami, odganiając wyobrażenie zbliżającego się popołudnia z Ryanem. Wstrzymała oddech i próbowała opanować rozbudzone emocje.
- Prawda.
- Świetnie. Wczoraj wieczorem twój mąż powiedział, że chce spróbować to osiągnąć.
Na końcu podjazdu błysnął srebrny samochód. Nadjechał Ryan. Kari zaczerwieniła się.
- Dobrze, dziękuję. Przepraszam, muszę akurat wyjść. - Nie chciała w tej chwili słuchać o Timie, za drzwiami czekał Ryan.
Poczuła nieprzyjemne ukłucie w żołądku. Pastor z pewnością nie zaaprobowałby tego, że wybierała się na ryby z byłym chłopakiem, szczególnie po telefonie od Tima. Lecz zamiast skruchy odezwał się w niej bunt. Mam prawo do odrobiny rozrywki, po wszystkim, co mi zrobił Tim!
- Zadzwonię do pastora niedługo - zakończyła rozmowę. Pastor ledwie zdążył powiedzieć „do widzenia".
Otworzyła szeroko oczy, odwróciła się - i nagle zobaczyła naprzeciw siebie ojca.
- Kto to był? - spytał ojciec. W jego tonie nie było wyrzutu, tylko niepokój. Domyślał się, że coś jest nie w porządku.
- Pastor Mark - wyjaśniła i omijając ojca, sięgnęła po torebkę. - Dzwonił Tim. Chce spotkać się z nami w przyszłym tygodniu. 157
- To świetnie! - zawołał z uśmiechem ojciec. - Modliłaś się, żeby Tim zechciał do ciebie wrócić - i proszę. Być może twoje modlitwy się spełniają.
- Być może - rzuciła nerwowo Kari, wzruszając ramionami. Wyjrzała za okno. - Przyjechał Ryan - powiedziała, odwracając się z powrotem do ojca.
Uniósł brwi, patrząc jej w oczy.
- Co?
Znów wzruszyła ramionami, po czym opuściła torebkę na podłogę.
- Dlaczego tak patrzysz?
- Jesteś dorosła, Kari i możesz robić, co chcesz - odpowiedział ciepło, z troską. - Ale czy naprawdę myślisz, że randka Ryanem Taylorem to dobry pomysł?
Kari zacisnęła pięści i wzięła się pod boki.
- Szczerze mówiąc, tak właśnie myślę - odpowiedziała.
- Tyle czasu cierpiałam, czułam się okropnie, siedziałam samotnie w domu i zastanawiałam się, dlaczego nie wystarczałam mężowi, dlaczego nawet nie odbiera moich telefonów... Złamał mi serce i tak naprawdę nie wiem, jak kiedykolwiek zdołam znowu go pokochać. - Opuściła ręce.
- Dlatego w tej chwili uważam, że randka z Ryanem to dobry pomysł. W istocie nie przychodzi mi do głowy nic, co wolałabym zrobić w zamian.
Rozległo się pukanie do drzwi. Ojciec uśmiechnął się w sposób, który mówił: źle robisz, ale pozwolę ci samej się o tym przekonać. Wiedziała, że interweniował z miłości do niej, dlatego że się o nią troszczył. A jednak poczuła się, jakby miała szesnaście lat. Miała wielką ochotę iść.
- Słuchaj - John oparł dłonie na ramionach córki, patrzył na nią chwilę, wreszcie przytulił ją - kocham cię, Kari. Niezależnie od tego, co robisz, jestem z ciebie dumny, ponieważ okazujesz siłę, tak bardzo się starasz postępować według woli Bożej - uśmiechnął się. - Wiem, że postąpisz jak należy.
- Dzięki - odpowiedziała z westchnieniem Kari. - Do zobaczenia. A potem złapała torebkę i w podskokach wybiegła na dwór, gdzie czekał na nią Ryan. Tak samo jak przed laty.
Elizabeth Baxter siedziała na skraju łóżka, wyprostowana, i obserwowała przez okno jak Kari wsiada z Ryanem do jego samochodu.
John usiadł koło żony, popatrzył za jej wzrokiem i odwrócił się ku niej.
- Martwisz się? - spytał.
- Oczywiście - spojrzała na niego i zdziwiła się - był pogodny. - Sytuacja coraz bardziej się pogarsza. Jak możesz być taki zadowolony?
Mąż uśmiechnął się do niej jak zwykle, w sposób który napełniał ją spokojem i ciepłem.
- Kari umówiła się z Ryanem na popołudnie - czy wyciągasz z tego wniosek, że cała sytuacja się pogarsza?
Elizabeth westchnęła i znów spojrzała za okno. Srebrna półciężarówka odjeżdżała.
- Kari jest w trzecim miesiącu ciąży. Słyszałam waszą rozmowę. Tim chce się z nią porozumieć. - Matka Kari miała łzy w oczach. - A ona mówi, że chce uratować swoje małżeństwo, jednocześnie jadąc nad jezioro z Ryanem Taylorem. Po co? Przecież wiesz, że oszukuje samą siebie, kiedy mówi, że są tylko przyjaciółmi.
John oparł dłoń na jej kolanie i uśmiechnął się lekko.
- Nie mówię tylko o Kari, wiesz? - kontynuowała Elizabeth, zakładając ręce. - Co się dzieje z Ashley? Nawet kiedy pomyślę o Brooke... Razem z Peterem coraz bardziej odchodzą od wiary. A dlaczego Maddie ciągle choruje? 158
- Otarła pojedynczą łzę. - Przez to wszystko zaczęłam się już obawiać, co złego stanie się Erin i Luke'owi.
John pomyślał chwilę, po czym splótł dłoń z dłonią żony i odpowiedział:
- Pewnego razu, dawno temu, grupa uczniów próbowała przepłynąć łodzią Jezioro Galilejskie. - Elizabeth uspokoiła się trochę, kąciki jej ust uniosły się w uśmiechu. John przytoczył swoją ulubioną scenę biblijną, uwielbiała, kiedy ją opowiadał.
- Podążali śladem Nauczyciela długimi miesiącami, ufali mu. Pewnej nocy, kiedy był z nimi w łodzi, nadciągnęła straszna burza. Wiatr i fale szalały, rzucały łodzią jak dziecinną zabawką, aż wreszcie uczniowie zaczęli wołać do Nauczyciela, aby im pomógł.
Elizabeth wyobrażała sobie krzyczących z przerażenia mężczyzn w łodzi i zalewającą ich wodę.
- Gdzie był Jezus? - kontynuował John. - Spał w tyle łodzi. Ale na ich desperackie krzyki wstał i wyciągnął rękę ku morzu. „Milcz, ucisz się!" -powiedział. I nagle wiatr i fale ustały.
Elizabeth oparła się na ramieniu męża. To między innymi dlatego tak go kochała, dlatego bez wahania poprzysięgła mu miłość aż do śmierci i z każdym rokiem coraz bardziej się o niego troszczyła. Był jej kochankiem i przyjacielem, i jakże często, kiedy jej statek tonął, John kierował go z powrotem na bezpieczny kurs. Nawet w obecnej dobie niepewności, kiedy każdego dnia mogło okazać się coś bardzo złego, ufność, jaką pokładał w Bogu, była niewzruszona. Dawało to Elizabeth jak gdyby kotwicę, fundament, skałę, na której mogła stać niezależnie od tego, jak trudna wydawała się sytuacja.
- Fen sam Nauczyciel wie o burzy, jaka nas ogarnęła - przypomniał. - Nie opuścił statku, i nam nie wolno tego robić.
- Wiem - uśmiechnęła się przez łzy. - Masz rację. Po prostu... czasami się martwię.
John ujął jej dłonie, opuścił głowę i pomodlił się na głos o to, żeby Bóg pokierował sercami i decyzjami ich dorosłych dzieci, i żeby uchronił ich przed dokonywaniem wyborów, których mieliby później pożałować. W tym wyborów, jakich mogli dokonać jeszcze tego dnia. Kari i Ryan zajechali nad jezioro krótko po trzynastej. Ryan zaparkował samochód niedaleko przystani jachtowej.
- Czy to nadal aktualne? - spytała z uśmiechem Kari, kiedy wyjmowali z półciężarówki wędki.
- Co takiego? - Ruszyli w stronę łodzi.
- Ze tylko snoby cumują koło klubu dla zamożnych osób? Tak mawiano w ich szkole średniej. Zarówno Kari, jak i Ryan byli wówczas członkami klubu i korzystali z radością z sytuacji materialnej rodziców. Pływali łodziami, grali w tenisa, uprawiali inne sporty. Ich rodzice mieli swoje motorówki, które cumowali w klubowej przystani, ale Kari i Ryan woleli pływać starą wiosłową łodzią Ryana. Wozili ją na przyczepie za jego półciężarówką. Nie chodziło o to, żeby aż tak bali się być uważani za snobów. Prosta wiosłowa łódka wydawała się czymś, na czym łatwiej o prawdziwą przygodę, dostarczała im więcej zabawy.
Teraz łódki już nie było, a Ryan miał jacht motorowy, który cumował przy nabrzeżu klubu. Został też pełnoprawnym członkiem klubu, co oznaczało, że miał przywilej gry w golfa.
Doszli do okazałej motorówki Ryana. Kari aż gwizdnęła.
- Niezła... Naprawdę, Ryan.
Motorówką mogło wygodnie pływać osiem osób. Miała baldachim, którym można było przykryć całą jej przednią część.
- Podnieśmy go. - Ryan zaczął rozpinać baldachim. - Do czasu aż zrobi się cieplej.
- Wątpię, żeby zrobiło się cieplej - odpowiedziała Kari, zerkając na niebo.
Powietrze było zimne, temperatura wody musiała wynosić około dwunastu stopni. Była już późna jesień, weekendy były zdecydowanie zbyt zimne na pływanie po jeziorze.
- Czy ryby biorą w takiej zimnej wodzie? - upewniła się. - Co? - Ryan wyszczerzył zęby w zalotnym uśmiechu.
- Czy moja była towarzyszka rybackich wypraw zapomniała o naszych tajemnych miejscach? - pokręcił głową. - Muszę na nowo zaznajomić cię z jeziorem.
- Proszę bardzo - odpowiedziała z uśmiechem Kari, zapominając o poczuciu winy.
- Dobrze. - Ryan uruchomił silnik. - Trzymaj się. Wypłynęli z przystani na lekko niespokojną wodę, przez chwilę nie odzywali się. Warkot silnika zapobiegał niezręcznemu milczeniu. Kari wykorzystała okazję, aby lepiej przyjrzeć się Ryanowi. Był wysoki, dobrze umięśniony, szczupły. Jeszcze przystojniejszy niż w czasach, gdy ostatni raz pływali razem po jeziorze.
Skierował łódź w stronę ich ulubionego miejsca, cichej zatoczki, która leżała po drugiej stronie jeziora i w odległości kilku kilometrów wzdłuż niego. Wiedząc, że dotrą tam mniej więcej za dwadzieścia minut, Kari oparła się wygodnie i wsłuchiwała się w chlupot fal, pozwalając myślom na swobodny bieg. Mogła przewidzieć, dokąd polecą, ale była już zmęczona ich powstrzymywaniem. Powróci do tego w nadchodzącym tygodniu, kiedy będzie ratować swoje małżeństwo podczas spotkania z Timem i pastorem Markiem.
Teraz chciała odpocząć. Pozwoliła więc nieść się wspomnieniom, a te przywiodły ją do dni, kiedy ona i Ryan byli w sobie zakochani i wierzyli w to, że zawsze będą.
Tego lata, kiedy Ryan wyjechał na studia do college'u, Kari rozpoczęła liceum. Ryan był jej wymarzonym chłopakiem z okresu dojrzewania, jej pierwszą miłością. Ale po ich jedynej randce Kari nabrała przekonania, że Ryan nie podziela jej uczuć. Owego dnia, kiedy odjechał, pomyślała, że czas, który spędzili razem, dobiegł końca.
Ku jej zaskoczeniu, Ryan wciąż się z nią kontaktował. Przez następne półtora roku pisywał do niej listy, a kiedy przyjeżdżał do rodziców, zawsze wpadał do niej choć na chwilę. Nigdy jednak nie zaproponował jej randki. Kari bała się wypytywać o szczegóły jego życia na uniwersytecie - obawiała się tego, czego mogłaby się dowiedzieć.
Później, pewnego nieprzyjemnego, zimnego dnia na początku grudnia -czyli na pół roku przed ukończeniem przez Kari liceum - zadzwonił do niej z pracy ojciec.
- Kari mam dla ciebie smutną wiadomość - powiedział.
- Co się stało? - spytała z przerażeniem. Ojciec wyjaśnił pośpiesznie, że jego znajomy ze szpitala powiadomił go właśnie o śmierci ojca Ryana. Zmarł na zator mózgu.
Kari rozpłakała się, resztę dnia spędziła w swoim pokoju, wspominając pierwszy wspólny piknik ich rodzin, późniejsze wspólne spotkania. Ryan był bardzo zżyty z ojcem, nie wątpiła, że jego śmierć będzie dla Ryana bardzo ciężkim przeżyciem. Następnego ranka poszła do domu Taylorów.
- Cześć - powiedział bezbarwnie Ryan. Miał przekrwione oczy i ślady łez na policzkach.
Przytuliła go mocno, powtarzając, jak bardzo mu współczuje. Trzymając się za ręce, wyszli na spacer dookoła swojej ulicy, Ryan opowiadał o swoim ojcu.
Kari nie była w stanie skupić się na tragicznym wydarzeniu i na cierpieniu Ryana, zamiast tego ciągle myślała o tym, jak się czuje, kiedy Ryan trzyma ją za rękę.
Podczas następnego tygodnia, pełnego okropnych dla Ryana przeżyć -identyfikował ciało ojca, brał udział w pogrzebie, przyjmował kondolencje od rozmaitych krewnych - Kari cały czas była u jego boku.
Któregoś dnia matka wzięła ją na bok i ostrzegła:
- Widzę, co się dzieje - pocałowała ją w czoło. - Bądź ostrożna. Kari zrobiła niewinną minę, spojrzała na matkę pytająco i odpowiedziała:
- Jeśli masz na myśli Ryana i mnie, to nie musisz się martwić. On po prostu potrzebuje kogoś, z kim może rozmawiać - kogoś innego niż matki czy innych członków rodziny. - Wzruszyła ramionami. - Próbuję mu tylko pomóc.
- Doprawdy? - odparła z powątpiewaniem matka. Kari poczuła się sfrustrowana. Czy było aż tak oczywiste, że znów zakochiwała się w Ryanie? I co na to Ryan? Czy on naprawdę potrzebował jej towarzystwa tylko ze względu na śmierć ojca?
Wkrótce miały zacząć się miesięczne ferie zimowe, rozpoczynające się przed świętami Bożego Narodzenia. Ryan zdołał pozaliczać zajęcia korespondencyjnie, pozostał w domu, żeby pomagać matce i siostrze.
Lecz więcej czasu niż z nimi, spędzał z Kari. Chodzili na długie spacery, przesiadywali całe godziny na werandzie jego domu. Ryan wspominał ojca, opowiadał o swoich uczuciach towarzyszących jego śmierci. Z każdym dniem i każdą rozmową Kari i Ryan stawali się sobie coraz bliżsi.
W końcu, dwa tygodnie po pogrzebie, w piątek, pojechali samochodem do Indianapolis, na świąteczne zakupy w jednym z centrów handlowych. Kari zastanawiała się, czy trudno będzie Ryanowi oddać się zakupom, ale wyglądało na to, że krótka ucieczka od panującego w domu smutku przynosi mu ulgę. Przechadzali się pośród eleganckich, udekorowanych na święta sklepów, trzymając się za ręce - dotąd nigdy nie robili tego publicznie. Kari odnotowywała każdy moment, kiedy Ryan ujmował jej dłoń mocniej. Za każdym razem kiedy ściskał ją lekko albo przesuwał kciukiem po jej dłoni, jej serce przyspieszało.
Kiedy tak chodzili, zaczęły opadać ją pytania. Dlaczego Ryan trzyma ją za rękę, jeśli nie chce się z nią umawiać? Czy odkąd przyjechał z powodu śmierci ojca, coś się pomiędzy nimi zmieniło? A jeśli nawet tak, jakie to ma znaczenie, skoro po feriach Ryan miał wrócić na uniwersytet? Chcąc przerwać niespokojny bieg myśli, zaczęła mu opowiadać o ostatnich wydarzeniach w szkole. Kiedy doszła do historyjki o tym, jak jedna z cheerleaderek przyszła na mecz z trzema wałkami do układania włosów z tyłu głowy, Ryan roześmiał się na głos. Pierwszy raz od śmierci swojego ojca.
Kari napawała się odgłosem jego śmiechu. A kiedy wieczór dobiegał końca, nie miała już wątpliwości, że coś się między nimi zmieniło. Nie wiedziała tylko, czy któreś z nich ośmieli się to powiedzieć.
Przekomarzali się, opowiadali sobie różne historyjki, kupowali kolejne rzeczy, których szukali. Zjedli kolację w jednym z barów, a potem poszli z powrotem do samochodu, czekającego w podziemnym parkingu. Oświetlenie było tam oszczędne. Kiedy znaleźli się w kabinie półciężarówki, ogarnął ich mrok. Kari czekała aż Ryan uruchomi silnik, ale on odwrócił się ku niej.
- Czy czujesz to samo co ja? - spytał. W ciemności była w stanie dostrzec jedynie błysk w jego oczach. Wstrzymała oddech.
- Od bardzo dawna - szepnęła, kiwając głową na znak potwierdzenia. Ryan zbliżył się i delikatnie ujął jej dłoń.
- Kocham cię, Kari - powiedział. - Zawsze cię kochałem. Jej serce zabiło bardzo mocno.
- Ale... co było w czasie moich szesnastych urodzin? - spvtała. - Kiedy wybraliśmy się na randkę. Myślałam, że... Ryan przyłożył palec do jej ust.
- Cóż dobrego mogłoby z tego wyniknąć? Byłaś zbyt młoda, żeby umawiać się ze studentem college'u. Musiałem zaczekać - nie miałem wyboru.
Musiał czekać?! Kari poczuła się, jakby nagle dostała skrzydeł. To znaczy, że cały czas Ryan myślał o niej jako o kimś więcej niż tylko przyjaciółce? I naprawdę chciał się z nią umawiać? Dotąd nie miała śmiałości tak sądzić czy choćby skrycie o tym marzyć. Dalszy bieg jej myśli przerwał pocałunek. Ryan zbliżył usta do jej ust i zaczęli całować się tak, że cały świat poza nimi przestał istnieć.
Zatracili poczucie czasu. Zdawało się, że pocałunek trwa całą wieczność. Stłumił wszelkie wątpliwości w głowie Kari. Była przekonana, że jeżeli pozostały między nimi jakieś nierozwiązane problemy, to z czasem wspólnie je rozwiążą.
Tak jej się wówczas zdawało.
Ryan wyłączył silnik łodzi i Kari powróciła do rzeczywistości. Przyglądała się, jak Ryan rzuca kotwicę i wyciąga wędki. Naprawdę zmężniał od czasów, kiedy byli razem, i wyglądał na dojrzałego człowieka.
Gdybyśmy tak nigdy się nie rozdzielali... - pomyślała.
Zamrugała powiekami, oddalając tę myśl. Nie mogła pozwalać myślom biec dalej. Obecnie myślenie o Ryanie jako o jej życiowym partnerze nie mogło przynieść nic dobrego, szczególnie że Tim wreszcie zdecydował się z nią rozmawiać. To znaczy na razie wyraził tylko taką chęć...
Pokręciła głową, odganiając pokusę.
- Która wędka jest dla mnie? - rzuciła.
Ryan podał jej smukłą wędkę z włókna szklanego. Wyszli spod baldachimu na tył łodzi.
- Zaraz zobaczymy, czy ryby w jeziorze Monroe biorą w zimnej wodzie -skomentował, otwierając pudełko z przynętą.
Czuli się swobodnie we wzajemnym towarzystwie. Nie dziwiło to Kari. Usiedli obok siebie i zaczęli zakładać żyłki, a potem zarzucili wędki.
W milczeniu trzymali wędki kilka minut. Wreszcie Ryan poszukał wolną ręką jej dłoni i nic nie mówiąc, delikatnie wsunął palce między jej palce. Jego dotyk był elektryzującym doznaniem, Kari nie była nawet w stanie nic powiedzieć, ledwie mogła myśleć. Wiedziała, że powinna natychmiast cofnąć rękę, znaleźć jakąś wymówkę i przesiąść się, czy też odwrócić uwagę Ryana, żeby nie próbował ponownie nawiązywać z nią bliższego kontaktu.
Lecz ta chwila przeniosła ją w myślach do innych chwil i miejsc, z przeszłości. Z okresu, kiedy wspólne siedzenie i trzymanie się przez nich za ręce było czymś równie naturalnym, jak oddychanie.
Boże, co ja robię?
Poczuła w sobie niepewność, lekki niepokój. Zamknęła oczy, i już nic nie miało znaczenia - ani jej przekonania, ani jej zmieszanie czy cisnące jej się do głowy pytania. W tym momencie, siedząc z Ryanem w łodzi na ulubionym przez nich jeziorze, trzymając go za rękę tak samo, jak przed laty, Kari poczuła, że nic na świecie nie jest w stanie sprawić, aby cofnęła dłoń.
Nawet Bóg.
Rozdział 18
Starali się udawać, że nie są sobą na nowo zauroczeni. Rozmawiali o rybach i przynętach, lecz nic nie mogło przysłonić im wzajemnych uczuć. Kari chichotała, kiedy Ryan wyłowił starą skarpetkę. Później pomogła mu wyciągnąć z wody ogromnego okonia, który omal nie zerwał żyłki.
Było rzeczywiście zimno, a woda robiła wrażenie lodowatej, lecz mimo to Kari czuła ciepło, jakiego nie odczuwała od długich tygodni. Oczywiście z powodu obecności Ryana Taylora.
Kiedy nic nie mówili, mieli ochotę przysunąć się do siebie bliżej. Tak jak było zawsze.
Kari patrzyła na jezioro i przypominała sobie cudowne tygodnie, które przeżyli ze sobą po owym pierwszym pocałunku w podziemnym parkingu. Kiedy już wreszcie wyznali sobie nawzajem miłość, wszystko potoczyło się szybko. Spędzali ze sobą każdą chwilę. Po trzech tygodniach rodzice Kari powiedzieli, że martwią się tą sytuacją. Kari miała wtedy siedemnaście lat, Ryan dziewiętnaście. Zdaniem rodziców była zbyt młoda, żeby tak poważnie się angażować.
„Kochamy się - odpowiedziała im, wzruszając ramionami, po czym popatrzyła na nich błagalnie, szukając w ich oczach zrozumienia. - Być może zawsze się kochaliśmy."
Matka wychyliła się naprzód i odparła stanowczo:
„Wierzymy ci, kochanie, ale nie zmienia to faktu, że masz dopiero siedemnaście lat. Oboje macie jeszcze tyle Przed sobą. Nie chcemy, żeby stała ci się krzywda."
Kari podeszła do rodziców i przytuliła ich oboje. Czuła, że ją kochają, że starają się chronić ją przed złem tego świata, ale w żaden sposób nie zmieniało to jej uczuć do Ryana.
„Będę ostrożna, obiecuję" - powiedziała.
Z każdym dniem coraz bardziej zbliżali się do siebie z Ryanem. Spacerowali długo wzdłuż zamarzniętego brzegu jeziora, jeździli na łyżwach w parku. Tulili się do siebie w samochodzie, oglądając filmy w kinie dla zmotoryzowanych. Udawali przed samymi sobą, że czas im nie ucieka. Wreszcie, ostatniego wieczoru przed odjazdem Ryana do college'u, zamiast pojechać, jak zaplanowali, do kina, zaczęli się całować, od razu kiedy wsiedli do półciężarówki.
- Jedziemy nad jezioro? - rzucił Ryan.
Skinęła głową, zdyszana. Nie potrzebowała więcej słów.
Zatrzymali samochód na końcu parkingu, w miejscu, z którego rozciągał się piękny widok na taflę jeziora. Zaczęli rozmawiać o przyszłości.
- Nie chcę wracać do college'u. Ani jutro, ani w ogóle - powiedział Ryan, ujmując jej dłonie. - Football był dla mnie wszystkim, ale teraz, Kari, wydaje mi się, że to tylko głupia gra. Pragnę jedynie ciebie! - patrzył jej głęboko w oczy.
Za zewnątrz było zimno i ciemno, za to atmosfera w kabinie samochodu stała się słodka, ekscytująca, niebezpieczna.
- Chciałabym pojechać z tobą - szepnęła Kari. Pochyliła się i oparła głowę na ramieniu Ryana. Oddychał ciężko. Jego bliskość wywołała w niej nieznane dotąd uczucia.
Rodzice sądzili, że wróci do domu dopiero za mniej więcej dwie godziny. Zanim Kari i Ryan zdołali zastanowić się. co robią, całowali się już znowu, gorąco, przekraczając bariery, do których nigdy dotąd się nie zbliżyli. W końcu Ryan cofnął się. Popatrzył przed siebie, ścisnął kierownicę.
- Nie możemy... - urwał.
Kari była ogarnięta niezwykłymi doznaniami. Wiedziała, że są dla niej zakazane. Spróbowała się uspokoić.
- Wiem - szepnęła.
- Nie mogę pogodzić się z tym, że jutro wyjeżdżam. - Patrzył na nią w świetle księżyca, przepełniony pożądaniem. - Potrzebuję cię, Kari.
Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, żeby skończyły im się tematy rozmowy. Jednak tamtego wieczoru tak bardzo fizycznie pragnęli siebie nawzajem, że żadna rozmowa nie była w stanie tego stłumić. Ani też osłabić bólu, jaki sprawiała im świadomość rychłego pożegnania.
Wrócili do domu wcześnie. Ryan zatrzymał samochód przed domem Kari.
- Czy myślałaś kiedykolwiek, żeby uciec? Żeby zapomnieć o wszystkim, czego od ciebie wszyscy oczekują?
Patrzyła na niego, nie chciała wysiadać, ich serca złączyły się już w jedno.
- Chciałabym, żebyś nie musiał wyjeżdżać - odpowiedziała. Pocałował ją ostatni raz i szepnął jej we włosy gorącym oddechem słowa, które pamiętała aż dotąd:
- Czekaj na mnie, malutka. Proszę cię.
Odjęło jej mowę, nie była w stanie mu odpowiedzieć. Skinęła tylko głową i szybko wysiadła. Pomachała jeszcze na pożegnanie; oboje płakali.
Przez następne kilka miesięcy rozmawiali przez telefon po kilka razy w tygodniu, odliczając czas do kolejnych wakacji. Kiedy minął ostatni dzień Kari w liceum, stali się nierozłączni. Pływali łódką po jeziorze, przesiadywali nad brzegiem, grali we frisbee, w ping-ponga, w podwórkową koszykówkę. Cieszyli się każdą godziną, jak gdyby mogła być ich ostatnią.
Aż nadto zdawali sobie sprawę z wzajemnego pożądania. Wymyślili więc Patrol Graniczny - pilnowanie się nawzajem. Zamieniali się dyżurami - w jeden weekend Kari pilnowała, żeby wrócili do domów bez seksualnego zbliżenia, w drugi weekend robił to Ryan. Z każdą randką byli w sobie coraz bardziej zakochani, ale też coraz bardziej zdeterminowani czekać. Dla Kari było to kwestią przekonań religijnych. Dla Ryana - raczej szacunku do Kari i tego, że postanowił pomagać jej żyć zgodnie z wyznawanymi przez nią poglądami.
Ale Ryan także często chodził z nią do kościoła. W połowie wakacji zaskoczył ją - na wezwanie, które padło z ołtarza, podszedł i zaakceptował Chrystusa jako swojego Zbawiciela.
- Zdaje się, że te wszystkie lekcje religii, na które chodziłem przez lata, odniosły skutek - powiedział z uśmiechem po nabożeństwie. - Nie wiem, dlaczego tak długo z tym czekałem.
Kari była zachwycona. Myślała, że już nic nie może ich rozdzielić, skoro Ryan stał się człowiekiem wierzącym. Przez chwilę zastanawiała się, czy jego decyzja nie została podjęta pod wpływem chwili - bardziej ze względu na uradowanie jej niż Boga. Ale jeśli nawet tak było, nie mogła się doczekać, aż podzieli się radosną nowiną z rodzicami.
„Widzicie - powiedziała im tamtego dnia. - Wiedziałam, że kiedyś uwierzy."
W sierpniu rozdzielili się znowu, i każdego dnia zastanawiali się, jak zniosą rozłąkę trwającą aż do Bożego Narodzenia.
Kari zaczęła chodzić do college'u, stała się studentką Uniwersytetu Stanu Indiana. Starała się skupić na nauce, a także pierwszych sesjach zdjęciowych, jakie jej się przytrafiły. Ryan zagłuszał tęsknotę grą w football. Tej jesieni był najlepszy z drużyny, w połowie sezonu zbliżał się już do rekordów uczelni w różnych elementach gry. Jego nazwisko najczęściej pojawiało się w cotygodniowych materiałach reporterskich z życia drużyny.
Właśnie w tym czasie Kari zaczęła wyczuwać w nim pierwsze objawy zmian. Zaczął pisać krótsze listy i rozmawiali krócej niż wcześniej. Więcej mówił o tym, co on robi, niż o tym, co chcieliby robić razem.
Pod koniec sezonu Kari i Brooke poleciały do Oklahomy na jeden z jego meczów. Ryan szczerze cieszył się, że widzi Kari, ale widać było jednocześnie, że skupia się głównie na wynikach, jakie osiągnął w zakończonym właśnie meczu i na tym, jakie może osiągnąć w następnym.
Mówił o niewielu rzeczach poza przełamywaniem obrony, drogami przedostawania się na połowę przeciwnika czy strategiami ofensywnymi. Zabrał Kari na kilka przyjęć, podczas których był tak zajęty dyskutowaniem z kolegami o footballu, że niemal nie zajmowali się sobą nawzajem.
Kari dostrzegła, co się dzieje. Pierwsze miejsce w sercu Ryana zajmowała już nie ona, a football.
- Naprawdę poważnie o tym wszystkim myślisz? - upewniła się sobotniego wieczora, kiedy żegnali się przed hotelem, w którym zatrzymała się z Brooke.
Ryan wzruszył ramionami, ale odpowiedź można było od razu odczytać w jego oczach.
- Kiedy jestem na boisku i rozpoczyna się gra, odbieram podania, biegnę... -odpowiedział, unosząc głowę ku niebu i ulatując myślą w dal - nie wiem, wydaje mi się, że nic mnie nie powstrzyma, że jestem jak wiatr.
W następnym roku było mniej więcej tak samo. Mniej telefonów, krótsze wizyty Ryana w domu. Kiedy przyjeżdżał do Indiany, wciąż wybierali się z Kari do kościoła i nadal obiecywali sobie miłość, rozmawiali o wspólnej przyszłości. Były to jednak coraz mniej konkretne rozmowy.
Wiosną ostatniego roku swoich studiów Ryan niemal Przestał pisać. Dzwonił jeszcze czasami, jego matka informowała Kari o tym, co działo się u niego w międzyczasie. Bolesna tęsknota Kari za Ryanem przekształciła się w coś w rodzaju pełnej zadumy samotności. Kari pracowicie się uczyła, z rzadka umawiała się nawet z kolegami, ale każdemu mówiła wyraźnie, że czeka na Ryana.
Czekała na to, aż Ryan dojrzeje do tego, żeby potraktować ich związek poważnie.
W maju oznajmił jej, że nie przyjedzie na lato. Kończył studia i miał w planach kilka zgrupowań ligi NFL. Stwierdził, że lepiej skupi się na rozwoju swoich umiejętności, jeśli pomiędzy zgrupowaniami pozostanie w Norman.
- Oglądaj wiadomości sportowe - powiedział jej przez telefon - zatrudnią mnie w lidze. Trener jest tego pewien.
Pod koniec czerwca, kiedy kroiła właśnie warzywa na zupę, zadzwonił telefon.
- Kari, to niesamowite! - zawołał ze słuchawki Ryan. W tle słychać było szum, musiał dzwonić z budki telefonicznej. - Zaproponowali mi kontrakt!
Puls Kari przyspieszył.
- Kto? Co chcesz przez to powiedzieć? - Minął miesiąc od jego poprzedniego telefonu. Nie była pewna, w jakim mieście znajduje się aktualnie Ryan, ani co go tak podekscytowało.
- Cowboys! - wypalił, po czym wydał radosny okrzyk, od którego zabolało ją ucho. - Wyobrażasz sobie?!
- To świetnie. - Nie była pewna, jak zareagować. - I co teraz będzie?
- Jadę na letnie zgrupowanie drużyny. A potem przenoszę się do Dallas. Pierwsze rozgrywki zaczynają się pod koniec sierpnia.
Co z nami? - pomyślała Kari. Gdzie jest w tym wszystkim miejsce dla mnie, Ryan? Czy nie byłam dość cierpliwa? Czy nie czekaliśmy dostatecznie długo? Nie zadała jednak na głos żadnego z cisnących jej się do głowy pytań.
- Gratulacje - powiedziała, możliwie pogodnym głosem. - Czy najpierw przyjedziesz do domu?
- Nie ma kiedy - umilkł na moment. - Zgrupowanie zaczyna się jutro rano. Zimny powiew przywołał Kari do rzeczywistości. Zapięła ciaśniej kurtkę.
- O czym myślisz? - spytał Ryan, zerkając na nią.
- O dniu wczorajszym - odpowiedziała z uśmiechem.
- O dniu wczorajszym? - upewnił się. Wciąż trzymał ją za rękę, przysunął się nieco bliżej. Poczuła ciepło jego ciała, podziałało na nią tak, że nie była w stanie się cofnąć. - Chyba zmarzłaś - kontynuował.
- Uhm. Chyba tak. Ryan popatrzył w dal.
- Jak odległy dzień wczorajszy masz na myśli?
- Raczej odległy.
- Taak... - zmrużył oczy. - Ja też ostatnio bardzo często myślę o przeszłości. Kari skuliła się i oparła brodę na dłoniach.
- Mieliśmy czas, żeby związać się na stałe. Ryan wybrał żyłkę, a potem zarzucił wędkę pod innym kątem.
- Dlaczego byłem taki głupi? - zapytał retorycznie. - Wielu chłopców z drużyny było żonatych i doskonale grali. - Spojrzał na Kari zielonymi oczami o bardziej intensywnym odcieniu niż wody jeziora. - Co ja właściwie sobie myślałem?
- Nie wiem.
Nie miała ochoty zagłębiać się w tę rozmowę, ale i tak oboje o niej myśleli. Nad wierzchołkami drzew rosnących Po drugiej stronie jeziora przesunął się orzeł. Kari zamknęła oczy. Przypomniało jej się coś, co powiedział jej ojciec przed ukończeniem przez Ryana studiów. „Go najmniej dziesięciu chłopców z uniwersytetu zrobiłoby wszystko, żeby tylko móc umówić się z tobą na randkę. Gdyby Ryan chciał poważnego związku z tobą, już byś o tym wiedziała."
Otworzyła z powrotem oczy i wypiła trochę wody z butelki. Chciała, żeby ten dzień był dla niej zaledwie miłą odmianą, małą przygodą na prostej drodze do ponownego zjednoczenia z Timem. Lecz wbrew swoim dobrym chęciom przytuliła się ramieniem do Ryana. Ojciec miał rację. To, co działo się w czasie, gdy Ryan był zawodowym footballistą, lepiej było pozostawić przeszłości. Wypadek, tamtą dziewczynę - najwyraźniej Bóg nie zaplanował, żeby Kari i Ryan byli razem.
Ryan puścił jej dłoń i wyłowił z wody kolejną zdobycz.
- A ja nie złowiłam nawet skarpetki! - poskarżyła się Kari. Oboje wybuchnęli śmiechem. Pomogła Ryanowi wrzucić trzepoczącą się rybę do wiaderka. - Masz dzisiaj szczęście.
Znowu oparł dłoń na jej dłoni.
- Mam - powiedział.
Ucieszyła się, a potem odwróciła wzrok, onieśmielona. Przez następną godzinę prawie się nie odzywali. Kiedy Ryan wykorzystał swój limit złowionych ryb, popłynęli z powrotem do klubu. Kari pomogła mu pokroić i oczyścić ryby przy umywalni koło plaży. Potem ułożyli ognisko w dołku na piasku.
- Nie wiedziałaś, że łowimy ryby na wspólną kolację? - zagadnął Ryan.
- Domyślałam się - odpowiedziała z uśmiechem. Przyniósł z samochodu plecak i dwa leżaki. W plecaku miał talerze, sztućce i wszystko, co potrzebne do przyrządzenia pieczonych ryb. Rozpalili ognisko. Wtedy Ryan wyjął z plecaka frisbee i zaczęli grać. Bawili się frisbee pół godziny, wreszcie usiedli obok siebie, żeby upiec ryby.
- Przejdziesz się ze mną? - spytał, kiedy skończyli jeść. Wstał i wyciągnął rękę.
Było ciemno i temperatura szybko spadała. Kari czuła jednak, że nie ma wyboru. Znów miała siedemnaście lat i była zakochana do szaleństwa w Ryanie Taylorze. Zastanawiała się, skąd pamiętnego jesiennego dnia zdołała znaleźć w sobie siłę, żeby odejść od niego na zawsze.
Ruszyli w stronę brzegu, trzymając się za ręce. Po dłuższym spacerze Ryan przystanął i ujął ją za ramiona. Próbował odczytać w słabym świetle księżyca wyraz jej oczu.
- Czy mogę ci coś powiedzieć? - spytał.
Nie potrafiła wydobyć z siebie głosu, więc skinęła głową. Patrzyła mu prosto w oczy.
- To, jak postąpiłaś wobec mnie po wypadku, nie było w porządku -powiedział.
Dobrze, że było ciemno, bo inaczej zobaczyłby, że pobladła. Co ja zrobiłam? - myślała ze zdumieniem. - Jak on mógł?...
- Po prostu porzuciłaś mnie w takim stanie. Ani razu nawet mnie nie odwiedziłaś.
Kari cofnęła się o krok, opuszczając ręce.
- Prosiłeś mnie, żebym na ciebie czekała, ale nie obiecałeś mi nic w zamian - odpowiedziała. - Nie byłeś mi winien żadnych wyjaśnień. Żałuję tylko, że nie powiedziałeś mi o niej wcześniej...
- O kim? - Ryan zbliżył się z powrotem i znów oparł dłonie na jej ramionach. - Kochałem ciebie, Kari - pokręcił głową, w jego oczach błysnęły łzy. - Wiem, że teraz jest już za późno. Niezależnie od tego, w jakim stanie jest twoje małżeństwo, kochasz Tima... Ale chciałem, żebyś wiedziała, co czułem.
Oczy Kari także zrobiły się mokre od łez. Przełknęła ślinę. Jeszcze kilka dni wcześniej była zdecydowana opierać się pokusie, pamiętać, że jest mężatką. Lecz w tej chwili jej determinacja malała, rozwiewała się jak poranna mgła. Ojciec miał rację - nie powinna była przyjeżdżać tu z Ryanem.
- Przecież... - odezwała się - przecież miałeś w sali szpitalnej dziewczynę. Co miałam sobie pomyśleć?
Ryan otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zaraz zamknął je z powrotem. Jego twarz złagodniała. Jeszcze raz ujął dłoń Kari.
- Jest zimno - powiedział. - Wracajmy do ognia. Ruszyli w stronę ogniska. Ich złączone palce za bardzo przypominały Kari o minionych latach.
- Chyba musimy porozmawiać - kontynuował Ryan.
- Porozmawiać? - patrzył na nią jakoś dziwnie.
- Tak, o tym, co zdarzyło się tamtego dnia. - Sięgnął do jej policzka i starł płynącą po nim łzę. - Nawet jeśli nie możemy wrócić do tamtego czasu, chciałbym, żebyś wiedziała, co tak naprawdę się stało.
Kari przytaknęła. Była przerażona - jeśli Ryan za chwilę powie jej coś, z czego wyniknie, że nie pobrali się tylko z powodu jakiegoś nieporozumienia... Nie była w stanie o tym myśleć.
Wrócili na leżaki. Nie puszczając jej dłoni, Ryan zaczął opowiadać jej historię, której nie znała. Siedziała i słuchała, wpatrzona w niego. Była w nim zakochana.
Gdyby wcześniej wiedziała o tym, o czym jej właśnie mówił, jej życie potoczyłoby się inaczej.
Rozdział 19
Elizabeth siedziała w salonie na dywanie, naprzeciw Cole'a. Układali razem układankę.
- Poszukaj kawałków z brzegiem, Cole - poradziła, pokazując mu jeden. -Takich jak ten. Najpierw musimy wyszukać takie.
Wszedł John, przyniósł dwa parujące kubki mięty. W kuchni piekła się szarlotka. Miłe zapachy rozchodziły się po domu, dając wrażenie ciepła i spokoju. Grała ściszona muzyka - Kathy Troccoli śpiewała o pięknie zrodzonym z popiołów. Układając z wnuczkiem układankę, Elizabeth poczuła, że jej niedawne obawy znikły. Zamiast nich czuła pewność, że dzięki Bożej opatrzności wszystko dobrze się ułoży.
Życie Brooke i Petera, trudne doświadczenia Ashley, zdrowie jej samej, nawet to, że Kari spędziła cały dzień z Ryanem - wszystko to razem nie przytłaczało jej już. A to dzięki opowieści Johna, który umiejętnie przytoczył podczas małżeńskiej rozmowy fragment z Pisma Świętego. Elizabeth ogarnął po niej spokój i nie opuszczał jej aż dotąd. Jak niegdyś Bóg uspokoił wzburzone fale, tak samo teraz wlewał pokój w jej serce i troszczył się o wszystkich wokół niej.
- Czy Ashley mówiła, kiedy wróci? - spytał John, siadając w najbliższym fotelu. Postawił sobie na kolanach gorący kubek.
- Zostawiła nam Cole'a na całą noc. - Elizabeth spojrzała znacząco na męża, a potem uśmiechnęła się do dziecka. "Jeszcze pięć minut i będzie pora spać. Dobrze, kociaczku?
Cole pokiwał główką.
- Będę u was nocował, prawda, babciu? Tak powiedziała mama.
- Tak, w twoim specjalnym łóżeczku. Twój miś Billy już tam na ciebie czeka.
- Wiesz, co mi się śniło?
- Co, kochanie?
- Robiłem największy zamek z piasku na świecie, i nagle przypłynął taki wielki rekin! I wiesz co, babciu?
- Co takiego? - spytała Elizabeth z udawanym przerażeniem.
- Okazał się bardzo fajny, usiadł koło mnie i pomógł mi lepić zamek. I wyszedł najlepsiejszy zamek jaki zrobiłem!
Potem Cole opowiadał o kolejnych morskich potworach, wielkich burzach i zaczarowanym skarbie. Elizabeth przypomniało się, że kilka dni wcześniej oglądali program przyrodniczy. Uśmiechnęła się na myśl o tym, jak wszystko, co chłopczyk widział i słyszał, przenikało do jego dziecięcej wyobraźni.
- I wiesz, co stało się potem, babciu? - ciągnął opowieść Cole. Wstał, uniósł rączki wysoko nad główkę i zakomunikował: - Z wody wyszedł duży, wysoki tata, i podszedł do mnie. Powiedział, że nie było go okropnie długo, ale teraz już nie będzie odchodził. I jeszcze powiedział, że mnie kocha bardziej niż innych małych chłopców na całym świecie!
Elizabeth zamrugała powiekami, żeby nie płakać.
- To, cudownie, kochanie... - szepnęła wzruszona. Dokończyli układankę, a potem Elizabeth i John odprowadzili wnuczka na piętro.
- Możesz mnie zanieść, tato? - spytał nagle Cole, wyciągając rączki do Johna. Elizabeth ścisnęło się serce. Nie mogła pogodzić się z tym, że synek Ashley będzie dorastał bez ojca.
John podniósł go wysoko.
- Jesteś moim ukochanym małym chłopcem, Cole! - powiedział. - I zawsze będziesz.
Cole oparł główkę na ramieniu dziadka i objął go za szyję.
- Chciałbym u was nocować codziennie.
Elizabeth szła za nimi, cały czas powstrzymując się od płaczu. John pocałował małego wnuczka w policzek.
- Ja też, malutki. Ja też... - odpowiedział, wzruszony. Pomodlili się razem z Cole'em, ułożyli go, a potem jego misia i pocałowali wnuczka na dobranoc, obiecując mu, że rano będą naleśniki. Kiedy zeszli na dół, Elizabeth weszła do gabinetu i zaczęła wyglądać przez okno. John natychmiast znalazł się u jej boku.
- Niedługo wrócą - powiedział.
- Skąd wiesz, o kogo trzeba się martwić dzisiaj? - spytała z uśmiechem.
- O Kari. Od jakiegoś czasu najbardziej martwimy się o nią. Elizabeth oparła głowę na jego piersi.
- Ale równie dobrze coś złego może przytrafić się Ashley.
- To prawda.
- Albo i jednej, i drugiej.
- Rzeczywiście.
- W istocie myślałam o Cole'u - powiedziała Elizabeth. Popatrzyła na męża, a on objął ją czule. - Serce mi się kraje, kiedy patrzę, jak wychowuje się bez ojca.
- Wspaniały malutki człowiek... - John pocałował ją w czubek głowy.
- Wiesz dlaczego, prawda? - zmieniła temat, zadzierając głowę i spoglądając mu w oczy. To niezwykłe, jak ogromnie kochała męża, wielką, cudowną miłością, która pogłębiała się z każdym mijającym rokiem, jak gdyby miłość, jaką była zdolna go kochać, nie miało żadnych granic.
- Dlaczego?
- Oczywiście dlatego, że ma ciebie. - Uśmiechnęła się, ale oboje wiedzieli, że mówi poważnie. - Dziękuję Bogu, że Cole ma ciebie, John.
- Ashley stara się, jak może.
Tym razem w uśmiechu Elizabeth było znać zmęczenie.
- Musi jeszcze tyle się nauczyć na temat bycia matką... John przytaknął.
- Patrzę na Cole'a, jak układa na podłodze układanki, opowiada ci zmyślone historie o rekinach, skarbach i dużych tatusiach - powiedział - i mam ochotę potrząsnąć Ashley i spytać: „Ashley, cóż takiego robisz tej nocy, że jest to dla ciebie ważniejsze niż bycie z twoim synkiem?"
Melody Blues kończył pierwszą część występu w lokalu o nazwie The Coffee House. Ashley Baxter siedziała z dwiema przyjaciółkami przy jednym ze stolików z tyłu sali. Sączyły kawę i wymieniały spostrzeżenia.
Przyjaciółki Ashley były jej wierne, chociaż całkiem niepodobne do członków jej rodziny. Nie oczekiwały od niej niczego, czego nie miała ochoty dawać. Jedna miała na imię Anika, pochodziła z Alaski. Bez przerwy mówiła o tym, że przeprowadzi się do Nowego Jorku i będzie grać na skrzypcach w jednej z orkiestr na Broadwayu. Druga z dziewczyn miała na imię Billie, studiowała sztuki piękne. Od lat oszczędzała, żeby spędzić wakacje w Europie. Ashley grała na gitarze i malowała, pasowały więc wszystkie do siebie. Łączyło ich jeszcze jedno poza wspólnymi zainteresowaniami artystycznymi.
Każda z nich była niezadowolona ze swojego życia.
Anika miała dwadzieścia trzy lata i już była rozwódką - Billie żyła z mężczyzną o dwadzieścia lat starszym od niej-Wokół Ashley natomiast co dzień kręciło się chyba z dziesięciu mężczyzn, ale ona nie chciała nic robić z żadnym z nich.
- Paryż wyleczył mnie z tego - mówiła przyjaciółkom. Nie znały szczegółów, ale tylko one dwie mniej więcej rozumiały, o co może jej chodzić.
Zdaniem Ashley to, co stało się w Paryżu, kiedy miała dwadzieścia jeden lat, było wyłącznie jej sprawą. Rzecz jasna dla wszystkich było oczywiste, że został tam poczęty Cole, ale nie mówiła nikomu nic więcej. Rodzice, siostry i brat zadawali jej od lat najrozmaitsze pytania, ale nie miała zamiaru opowiadać szczegółów ze swojego pobytu w Paryżu ani im, ani nikomu innemu.
- Co porabia dzisiaj Cole? - spytała Anika, mieszając kawę ze śmietanką.
- To samo co zwykle. Babcia rozpuszcza go przez jedną godzinę, dziadek przez następną - uśmiechnęła się smutno. - Cole uwielbia wieczory u dziadków.
Anika pokiwała głową i popatrzyła na grający zespół.
- Powinnam być w domu i ćwiczyć. Nigdy nie zostanę znanym muzykiem, jeśli wszystkie wieczory będę spędzać na słuchaniu występów innych wykonawców.
Zaczęła porównywać musicale z Broadwayu z tymi spoza Broadwayu. Billie natychmiast zaangażowała się w rozmowę, wymieniając z Aniką uwagi i pozbawione w gruncie rzeczy znaczenia opinie. Ashley nie była w nastroju na taką rozmowę.
Melody Blues był jednym z jej ulubionych miejscowych zespołów, a w The Coffee House zawsze czuła przypływ natchnienia. Zwykle po takim wieczorze miała poczucie, że jest w stanie pomalować na nowo wnętrze Kaplicy Sykstyriskiej.
Ale tego wieczoru czuła się inaczej.
Właściwie już czwarty raz z rzędu czuła pustkę i smutek, mimo że wybrała się z przyjaciółkami do jednego z dwóch ulubionych lokali - niekiedy przesiadywały w The Cofee House, innym razem chodziły potańczyć do Kaverns. Miała wrażenie, że w jej życiu czegoś brakuje, czegoś, czego nie potrafiła ująć w słowa. I nie chodziło o Cole'a, mimo że fakt, iż wolał nocować u jej rodziców niż w domu, nie poprawiał jej nastroju.
To było coś głębszego, coś, co tkwiło w jej sercu - a właściwie coś, czego w nim brakowało. Nie była w stanie zapełnić owej pustki niczym.
- Dobrze się czujesz? - spytała Billie, opierając dłoń na łokciu. - Nie jesteś dzisiaj w swoim żywiole - zmarszczyła troskliwie czoło.
- Bo nie czuję się najlepiej. - Ashley wzruszyła ramionami. Anika oparła się wygodnie i przyjrzała jej się uważnie.
- Ostatnio szaleje grypa - zauważyła.
- Nie, to nie to.
Na twarzy Aniki pojawił się błysk zrozumienia.
- Paryż?
Ashley mieszała kawę, czując, jak do jej oczu napływają łzy. Z powodu Paryża czasami zdarzały jej się chwile, kiedy miała ochotę zapaść się w sobie, schować się tak, żeby nikt nie mógł jej znaleźć. Nawet dwie najbliższe przyjaciółki. Ale dzisiaj nie chodziło jej nawet o Paryż.
- Nie wiem, dlaczego tak się czuję - odpowiedziała, kręcąc głową. Zespół zrobił akurat przerwę.
- Przejdziemy się? - zaproponowała Billie, wskazując głową drugi koniec lokalu.
The Coffee House był klubokawiarnią. Połowę lokalu zajmowała księgarnia połączona z antykwariatem. Na półkach stały razem nowe i używane książki - najczęściej ekscentryczne powieści, poradniki dla domorosłych artystów, tytuły promujące ideologię New Age. Klienci przechodzili z kawiarni do księgarni, wybierali sobie książki, zabierali je z powrotem do kawiarni i ślęczeli nad nimi, sącząc kawę i słuchając muzyki do późna w nocy. Książki można było kupować aż do zamknięcia lokalu, czyli do drugiej. Ashley pokręciła głową.
- Idźcie - mruknęła. Przyjaciółki dokończyły kawę i wstały. Ashley znała je i wiedziała, że mogą przeglądać książki przez godzinę lub dłużej, ale nie przeszkadzało jej to. Cieszyła się z chwili samotności.
Od jednego ze stolików wstała para jak gdyby uwspółcześnionych hippisów - oboje mieli na sobie nierównomiernie sprane koszule, długie szklane koraliki i skórzane spodnie z frędzlami. Mijając ją, unieśli palce w geście „V" na znak pokoju. Uśmiechnęła się i odpowiedziała im tym samym.
Jej rodzice martwiliby się, gdyby widzieli, w jaki sposób spędza aż tyle czasu w tym lokalu. A już gdyby wiedzieli, że czasami przyprowadzała do The Coffee House Cole'a, byliby przerażeni. Byli tacy klasyczni, tacy... poszukała odpowiedniego słowa.
Mieszczańscy - tak lubiła mawiać jedna z jej przyjaciółek. O to chodzi - pomyślała Ashley. Jej rodzina była pod każdym względem tak bardzo mieszczańska! Zwłaszcza jeśli chodzi o religię - wyznawali prostą, popularną, opartą na Biblii wiarę, którą Ashley nauczyła się gardzić. Jak można mieć tak ciasne horyzonty! Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego Kari ciągle wyznaje religię w taki sam sposób.
Może właśnie to najbardziej ją martwiło? Fakt, że wiara jej rodziców zamieniła jej siostrę Kari w jakiegoś robota.
Kiedy były młodsze, Kari była dla Ashley wszystkim. Jej piękna, pewna siebie starsza siostra była dla niej wzorem. I spotykała się z najprzystojniejszym chłopakiem w całym Bloomington - przynajmniej w tamtych czasach Ashley uważała Ryana Taylora za właśnie takiego.
Kiedy były małymi dziewczynkami, wszystko wydawało się proste. Chodziły do kościoła i wierzyły, a w zamian za to Bóg opiekował się nimi, sprawiając, że wszystko działo się tak, jak powinno.
Paryż zmienił spojrzenie Ashley na tę sprawę. Podobny wpływ miała na nią obserwacja zachowania Kari. Porzuciła wszelkie ślady osobistej dumy jedynie po to, żeby trzymać się jakiejś archaicznej zasady trwania w małżeństwie niezależnie od wszelkich okoliczności.
Ashley wbiła wzrok w rozpuszczającą się w kawie śmietankę. Zamieszała ją. Czy to możliwe, żeby Bóg naprawdę wymagał tego rodzaju poświęcenia? Nawet w momencie, kiedy mąż Kari okazał się niewierny i porzucił ją?
Odezwał się dzwonek przy drzwiach. Ashley podniosła wzrok i jej serce przystanęło na moment. Musiała odstawić filiżankę, żeby nie rozlać kawy.
Landon Blake?
Cóż Landon Blake mógł robić w sobotnią noc w artystycznej klubokawiarni? W dodatku przyszedł w swoim strażackim mundurze.
Nie zauważając Ashley, minął kilka stolików i podszedł do baru. Zamówił coś do picia.
Landon Blake... Serce Ashley od razu zmiękło. Jeśli nawet Ryan Taylor był najprzystojniejszym mężczyzną w całym Bloomington, drugie miejsce niewątpliwie przypadało Landonowi - chłopakowi, który zabiegał o jej względy od jej pierwszego dnia w gimnazjum. Niegdyś wyjechał do Teksasu na studia weterynaryjne. Jednak cały drugi semestr przedostatniego roku studiów w college'u spędził głównie w ochotniczej straży pożarnej.
Coś musiało się z nim tamtego roku stać, ponieważ wrócił na wakacje z college'u i już pozostał w rodzinnym mieście. Porzucił marzenie o leczeniu zwierząt. Zamiast tego został zawodowym strażakiem w Bloomington.
Poza tym niewiele się w Landonie zmieniło.
Wciąż był niezmiernie przystojny, jak zawsze, ciągle trochę zbyt religijny jak na jej gust, nadal chodził do dużego kościoła po drugiej stronie miasta. I wciąż, zdaniem wszystkich, którzy go znali, nosił w sobie nieodwzajemnioną miłość do niej.
Jako dzieci uczęszczali razem do szkółki niedzielnej na religię. Wtedy jeszcze rodzina Landona chodziła do kościoła w Clear Creek. Każdego lata Landon i Ashley jeździli tym samym kościelnym autobusem na te same rekolekcje, mieli tych samych znajomych. Właściwie przez całe jej życie wszyscy uważali, że któregoś dnia wyjdzie za Landona Blake'a.
A ona całe życie upierała się, żeby ich zawieść.
Dlatego, że bez wątpienia czekało na nią więcej interesujących rzeczy niż spędzenie całej reszty życia z kimś takim jak Landon, w łatwy do przewidzenia sposób. Gdyby była żoną Landona, rzadko spotykałyby ją jakiekolwiek niespodzianki. Najbardziej niezwykłym wyczynem, jakiego od urodzenia dokonał, była zmiana planowanego przez niego zawodu. Odtąd zawsze można było przewidzieć, co będzie robił w przyszłym roku, podobnie jak łatwo przewidzieć, że po lecie nadejdzie jesień. Nie, Ashley nigdy nie zainteresowałaby się Landonem.
Przynajmniej tak mówiła rodzicom.
A jaka była prawda, rzadko przyznawała nawet przed samą sobą.
Latem po pierwszym roku studiów Landon Blake przyjechał na dwa miesiące do domu, i właśnie wtedy stało się z nią coś, czemu obiecała sobie nigdy nie ulec.
Zaczęła się w nim zakochiwać.
Rodzice i wszyscy inni znajomi od lat tego się właśnie spodziewali. Zakochała się mocno w chłopaku, który zawsze o nią zabiegał.
Czyż nie dlatego właśnie wyjechała jak najszybciej do Paryża, żeby uniknąć wszystkiego co zwykłe i przewidywalne? Pojechała do kraju, w którym nikt jej nie znał. Czy to nie z powodu Landona uciekła od bezpiecznego życia w miejsca, gdzie mogła namalować arcydzieło przy świetle księżyca albo przesiedzieć całą noc, słuchając jak wody jeziora omywają cudzoziemski piasek?
I jeśli tak bardzo się starała nie kochać Landona, dlaczego po upływie wielu lat od wszystkich letnich rekolekcji, w jakich brała udział, jej serce wciąż żywo reagowało na jego obecność?
Obserwowała, jak Landon zamawia kawę, jak barmanka czerwieni się, przyjmując zamówienie. Ashley przyglądała mu się. Musiał mieć teraz mniej więcej metr dziewięćdziesiąt dwa czy trzy wzrostu. Podziwiała go, czekając na to, co musiało się stać.
Wiedziała, że Landon ją zauważy. Zawsze tak było.
Od ich najmłodszych lat, niezależnie od tego, czy znajdowali się jednocześnie w kościele, zatłoczonej kawiarni, czy też na przeciwległych krańcach supermarketu, Landon Blake zawsze odnajdywał ją wzrokiem.
Oparł się o bar i czekał. Jedną rękę wsunął niedbale do kieszeni. Ashley zastanawiała się, czy często przychodził tu na kawę i czy wiedział, że była jedną ze stałych klientek lokalu. Odwrócił się i znowu oparł się o bar. Zobaczył ją niemal natychmiast. Spojrzał jej w oczy.
Uśmiechał się do niej swobodnie jak zwykle, a jej jak zwykle pociły się ręce. Denerwowało ją to. Ruszył ku niej spokojnie, poruszając się z gracją sportowca. Cały czas patrzył jej w oczy. Doszedł do jej stolika, przysiadł się i w milczeniu wpatrywał się w nią długą chwilę.
- Cześć - powiedział w końcu.
Ciągle robiły mu się takie same dołeczki na policzkach, jak wtedy, kiedy był jeszcze chłopcem. Wyróżniały go spomiędzy innych.
- Cześć Landon - odpowiedziała, uśmiechając się. - Co cię tu sprowadza?
- Kawa - odpowiedział, zerkając na nią z ukosa. Zachowywał się swobodnie, ale cały czas wpatrywał się w jej oczy, aż czuła się niezręcznie. -Oczywiście gdybym wiedział, że tu jesteś, przyszedłbym wcześniej.
- Tak się składa, że ci wierzę - odpowiedziała Ashley, zerkając w stronę księgarni. Była ciekawa, czy Anika i Billie zauważyły obecność Landona. Mimo że Ashley i Landon mieszkali w tym samym mieście, bywali w zupełnie innych środowiskach. On był prostym, dobrym chłopakiem, który dzielił swój czas pomiędzy kościół, salę gimnastyczną i posterunek straży pożarnej.
Ashley nie spędzała czasu w żadnym z tych miejsc, dlatego mogła policzyć ich przypadkowe spotkania na palcach jednej ręki, mimo że minęły już dwa lata odkąd powrócił do rodzinnego Bloomington.
- Gdzie Cole? - spytał.
Była wzruszona tym, że pamiętał imię jej synka. Widział go tylko raz, kiedy chrzciła go podczas wieczornego nabożeństwa. Było to krótko po tym, jak Cole skończył rok. Landon usłyszał o uroczystości od jej rodziców i przyszedł z prezentem - rzeźbioną ramką na fotografię, która dotąd stała na stoliku przy łóżeczku Cole'a.
- U moich rodziców - odpowiedziała. - Lubi tam bywać. Landon oparł się wygodnie.
- Ileż to czasu my się nie widzieliśmy, Ashley? Zastanowiła się chwilę.
- Przynajmniej rok.
Pokiwał głową. Tęskny wyraz jego oczu mówił jasno, że Pamiętał ich ostatnie spotkanie, jakby miało miejsce poprzedniego dnia.
- I co tam nowego?
Ashley wątpiła, że właśnie to pytanie miał ochotę zadać. Jego prawdziwe, niewypowiedziane pytanie, zdawało się wisieć nad nimi w powietrzu. Postanowiła wybawić go od męczarni.
- Nie spotykam się z nikim, jeśli o to ci chodzi. Pokiwał w zamyśleniu głową.
- Ja też nie.
Dziewczyna zza baru postawiła parującą filiżankę i rozejrzała się. Ashley skinęła głową w stronę baru, nachyliła się i szepnęła:
- Twoja wielbicielka zrobiła ci kawę.
- Moja wielbi... - zdumiał się Landon, odwracając głowę. Barmanka zamachała do niego pretensjonalnie.
- Tak, ta.
Landon odwrócił się znowu przodem do Ashley i siedział wygodnie, nie spiesząc się po kawę. Założył ręce i cały czas patrzył jej w oczy.
- Czy mogę czasami do ciebie zadzwonić?
Serce Ashley przyspieszyło, ale starała się nie dać tego po sobie poznać.
- A po co?
- Spokojnie, Ashley. - Landon roześmiał się pod nosem. - Nie proszę cię, żebyś za mnie wyszła. Chcę tylko zamienić parę słów, dowiedzieć się, co działo się u ciebie przez ostatnie lata.
Miała ochotę mu odmówić, powiedzieć, żeby zostawił ją w spokoju. I żeby jej uczucia do niego znikły. Ale w jego obecności czuła się znacznie lepiej niż by chciała. Spuściła wzrok. Cóż właściwie mogło zaszkodzić zamienienie od czasu do czasu kilku słów z Landonem?
- Żyję teraz samodzielnie - odpowiedziała, znowu spoglądając mu w oczy. Uniósł brwi i uśmiechnął się powoli.
- Możesz powiedzieć, że jestem nienormalny, ale odezwałaś się takim tonem, że coś mi się zdaje, że się zgodziłaś.
Zachichotała, po czym natychmiast przywołała się do porządku. Dlaczego właściwie utwierdzała go w przekonaniu, że ma u niej jakieś szanse?
- Dobrze - powiedziała krótko, po czym sięgnęła do wielkiej, zrobionej na szydełku torebki, wyciągnęła długopis i zapisała na serwetce swój numer telefonu. Spoglądając na Landona, przesunęła serwetkę w jego stronę. -Możesz dzwonić.
Złożył starannie serwetkę i schował ją do portfela. Popatrzył jeszcze chwilę na Ashley, postukał krótko palcem w blat i powiedział:
- Miło było cię zobaczyć.
- Kawa ci stygnie - szepnęła, nachylając się ku niemu kolejny raz. Landon wstał i wrócił do baru, tak samo spokojnym krokiem, jak
poprzednio. Wypił kawę, jeszcze raz spojrzał przez ramię na Ashley i poszedł.
Natychmiast kiedy zniknął, zaczęła przeklinać się w milczeniu za to, że uległa jego prośbie. Co się ze mną dzieje? - myślała. Czy jest aż tak przystojny, że nie mogę mu się oprzeć? Machinalnie wytarła dłonie w nogawki dżinsów. No tak... Mimo że byli zupełnie różnymi ludźmi, było dla niej w Landonie coś, czemu nie potrafiła się przeciwstawić.
Przecież to dlatego czuła się niegdyś zmuszona wyjechać do Paryża - żeby uciec przed Landonem.
Dokąd mogło to wszystko prowadzić? Landon był jej całkowitym przeciwieństwem. Stabilnym i spokojnym mężczyzną, takim, który zasługiwał na - jak to mówiła jej matka? Kobietę z 3 rozdziału Księgi Przysłów. Taką, która szanowałaby go, była dla niego powodem do dumy i przesiadywała u jego boku w kościele.
Po prostu Landon był z tych mężczyzn, którzy się żenią, a ona nie była z kobiet, które wychodzą za mąż.
Nagle przypomniała jej się myśl, która nawiedzała ją kilkakrotnie od czasu jej powrotu do Stanów Zjednoczonych i zawsze ją dręczyła. Gdyby tak naprawdę chciała, nie byłoby jej bardzo trudno pozbyć się Landona. Nie wiedział, co stało się w Paryżu.
Gdyby wiedział, wyrzuciłby kartkę z jej numerem do najbliższego kosza.
A właściwie w ogóle by o jej numer nie prosił.
Rozdział 20
Kari doszła z Ryanem do ogniska, z nadmiaru emocji aż drżały jej nogi. Usiedli znowu na leżakach. Ryan przysunął swój tak blisko, że teraz dotykali się biodrami i ramionami. Zmarznięte stopy Kari ogrzewał przyjemnie ogień, ale i tak jego ciepło nie równało się temu, które pochodziło od jej fizycznego kontaktu z Ryanem.
- Zimno ci? - spytał. Pokręciła głową.
- W porządku. - Nie była to w pełni prawda. Temperaturę mogła jeszcze znieść, ale była roztrzęsiona z powodu tego, co miała za chwilę usłyszeć od Ryana.
- Aż od czasu wypadku zastanawiałem się, w jaki sposób ci to powiedzieć - zaczął, wpatrując .się w srebrzyste odbicie księżyca w wodach jeziora. - Powinniśmy byli porozmawiać o tym dawno temu, ale... Nie wiem. Nie jestem pewien, co się właściwie stało - spojrzał na Kari. - Wygląda na to, że opuściłaś mnie z powodu jakiegoś błędnego przekonania.
Kari zastanawiała się, poruszona, co mógł mieć na myśli Ryan. Wydarzenia tamtego dnia nie pozostawiały wątpliwości. Pielęgniarki ze szpitala potwierdziły jej spostrzeżenia.
- Obawiam się, że nie wiem, co chcesz powiedzieć.
- Posłuchaj. - Wyraz twarzy Ryana złagodniał. Widać było, że nie wini Kari za zaistniałe nieporozumienie. - Powiedz mi, co się twoim zdaniem stało, co pamiętasz z dnia mojego wypadku i... wszystkiego, co działo się potem.
Kari skinęła głową i popatrzyła na jezioro, powracając myślą do dnia, którego nie była w stanie wymazać z pamięci.
- To było w listopadzie. Byłam wtedy na drugim roku studiów w college'u.
- Zgadza się.
Zamknęła oczy i przypomniała sobie owo niedzielne popołudnie. Brooke nie było - studiowała medycynę w Indianapolis. Reszta rodzeństwa była w domu. Matka robiła coś w kuchni, Ashley, Erin, Luke i ojciec oglądali w telewizji mecz Ryana.
Kari zagryzła usta.
- W tamtym okresie słyszałam już różne rzeczy od twoich znajomych -powiedziała. - To od jednego, to od drugiego.
- O mnie? - Ryan uniósł brwi.
- Tak, o tym, jak spędzasz wolny czas. - Spotykała się w tamtych czasach z grupą koleżanek i kolegów. Niektórzy z nich znali Ryana z czasów liceum i śledzili jego karierę. Dwaj koledzy polecieli nawet do Teksasu na jego mecz, miesiąc przed wypadkiem.
- Co takiego ci mówili? Do oczu Kari napłynęły łzy.
- Wybrałam się ze swoją paczką na kręgle - mówiła z trudem. - To było po tym, jak nasi wspólni koledzy wrócili z twojego meczu. Usta im się nie zamykały.
- I co mówili? - Ryan był naprawdę zdziwiony. Kari drżała coraz mocniej. Wyglądało na to, że to, co od lat uważała za niezbite fakty, było tylko jej błędnymi mniemaniami.
- Mówili, jak świetnie grasz, ile pieniędzy zarabiasz, no i... o dziewczynach. Ryan roześmiał się i poprawił włosy.
- Zabrałem chłopaków na imprezę drużyny.
- Właśnie. Cały czas mówili o tym, ile kobiet kręciło się koło ciebie.
- No pewnie, że były tam kobiety. Zawsze przychodziły na nasze imprezy. Przedstawiłem im naszych dwóch kolegów, to wszystko. Potem bawiłem się raczej z chłopcami z Cowboys. Nie interesowałem się tymi dziewczynami. Mówiłem ci zresztą.
Kari przypomniała sobie kilka rozmów. Rzeczywiście, Ryan zawsze utrzymywał, że jego uczucia są zarezerwowane dla niej, że kiedy zakończy zawodową karierę, będą mogli rozpocząć wspólne życie.
Poczuła ukłucie bólu gdzieś w okolicach serca.
- Tak, rzeczywiście zawsze tak mówiłeś. - Machinalnie rysowała butem kółka na piasku.
- Nie wierzyłaś mi?
- Próbowałam. - Popatrzyła na niego, z otwartymi z bólu ustami. - Spróbuj na to spojrzeć z mojego punktu widzenia!
- Właśnie chcę to zrobić - uspokoił Ryan. - Czy mogłabyś mi powiedzieć, co według ciebie zdarzyło się po wypadku? Może wtedy zrozumiem cię lepiej.
Kari wzięła głęboki oddech i kontynuowała.
Tego popołudnia oglądała mecz z przerwami, robiła jednocześnie pranie, przybiegała na bardziej interesujące fragmenty gry. Nagle usłyszała wołanie ojca:
„Kari! Ryan doznał kontuzji!"
Nigdy nie zapomni tych słów. Zawsze bała się, że Ryanowi podczas któregoś z meczów stanie się coś złego. Wpadła do salonu z nadzieją, że to nic poważnego. Skręcenie kostki, stłuczenie żebra, może mniej poważny uraz kolana. Zobaczyła jednak na ekranie leżącego zupełnie nieruchomo Ryana i usłyszała ściszone głosy przerażonych komentatorów.
Opadła na kanapę i zaszokowana, obejrzała powtórkę z wypadku. Ryan złapał podanie w wyskoku i znalazł się pomiędzy dwoma obrońcami. Jeden pociągnął go z tyłu, wywracając go, drugi wpadł na niego od przodu, kiedy ciało
Ryana obróciło się już równolegle do ziemi. Runął na nią potężnie, głową w dół. I szyją.
Realizator programu pokazał znowu bieżące wydarzenia na boisku. Wokół nieruchomego Ryana przyklękło kilku sanitariuszy. Kari ledwie była w stanie oddychać. Jeszcze kilkadziesiąt sekund wcześniej robił to, co uwielbiał najbardziej - pędził jak wiatr, silny, potężny i zwinny. A potem wystarczyła króciutka chwila, jedno uderzenie głową o ziemię i... Obserwowała z przerażeniem ekran, nie dowierzając własnym oczom.
Nogi Ryana leżały pod nienaturalnym kątem. Zupełnie bez ruchu.
„Nie porusza się wcale" - zauważył jeden z komentatorów.
„Rzeczywiście nie wygląda to dobrze" - potwierdził drugi.
Zapanowała ponura cisza.
„Nasze myśli i modlitwy są w tej chwili z Ryanem Taylorem i jego najbliższymi" - przerwał ją pierwszy.
Kari przypomniała sobie lęk, jak ją wtedy ogarniał. Umilkła.
- Tak się o ciebie bałam... - szepnęła. Ryan ujął jej dłoń i popatrzył na wodę.
- Sam ciągle pamiętam to wszystko, jakby działo się wczoraj. Właściwie to dziwne, że Ryan aż dotąd nie odbył z Kari tej rozmowy.
Nigdy nie powrócił myślą do swojego okropnego wypadku, nie mówił, co czuł, kiedy leżał na boisku, całkiem unieruchomiony.
- Co pamiętasz z wypadku? Spochmurniał.
- Leżałem twarzą w trawie. Musieli obrócić mnie ostrożnie, żebym mógł oddychać - zacisnął zęby. - Robiłem wszystko, żeby poruszyć rękami i nogami, wstać i znowu zacząć biegać.
Oparł się wygodnie, ścisnął jej dłoń mocniej i rzucił:
- Spójrz na moje nogi.
- Dobrze... - popatrzyła.
- A teraz spróbuj poruszyć je wzrokiem.
Kari wpatrywała się kilka chwil w nogi Ryana. Zrozumiała, co miał na myśli.
- Tak wtedy czułeś? - upewniła się ze smutną miną.
- Było tak, jak gdyby moje kończyny należały do kogoś innego. Niezależnie od wkładanych w to wysiłków, w żaden sposób nie byłem w stanie sprawić, żeby choć drgnęły. - W oczach Ryana błysnęły łzy. - Wcześniej podjąłem już decyzję, że będę kochał Boga, ale uwierz mi, tamtego dnia modliłem się żarliwie, jak nigdy w życiu. Obiecałem mu, że jeśli tylko da mi drugą szansę, będę traktował go poważnie."
O tym szczególe Kari nigdy dotąd nie słyszała. Przerażało ją, co jeszcze może wyznać jej Ryan. Jeśli myliła się w sprawie tego, co się działo... Nie będzie w stanie tego znieść.
Przełknęła ślinę i pokiwała głową.
- Tata zwołał nas wszystkich do pokoju i modliliśmy się o twoje zdrowie. A potem razem z milionami telewidzów obserwowaliśmy, co się dzieje, czekając w nadziei, że się poruszysz. Choć odrobinę.
Nic takiego nie nastąpiło. Sanitariusze przypięli ciało Ryana pasami do noszy i znieśli je z boiska. Komentatorzy obiecali podawać kibicom na bieżąco wiadomości o stanie jego zdrowia. Wznowiono grę.
- Byłam tak przerażona, że ledwie oddychałam. - Kari przesunęła kciukiem po dłoni Ryana. - Wtedy tata obmyślił plan.
Owego dnia Cowboys rozgrywali mecz w Chicago na stadionie Soldier Field. Szpital, do którego przewieziono Ryana, znajdował się w odległości zaledwie czterech godzin jazdy samochodem od Bloomington. W ciągu pół godziny ojciec Kari zdołał uzyskać przez telefon kilkudniowe zwolnienie z prowadzenia zajęć na uniwersytecie.
- Spakowaliśmy z tatą walizkę i ruszyliśmy do Chicago, żeby cię odnaleźć. Na mecz pojechała matka Ryana. Wiedzieli więc, że spotkają ją w szpitalu.
- Myślę, że mój tata niepokoił się o twoją mamę tak samo jak o ciebie -mówiła Kari. Wzięła głęboki oddech, przypominając sobie, jak okropnie czuła się w czasie następnej doby.
Jazda do Chicago przebiegła w grobowym milczeniu. Kari tak mocno się bała, że niemal nie była w stanie logicznie myśleć. A jeśli Ryan umarł w drodze do szpitala, nie odzyskawszy przytomności? A jeżeli już nigdy nie będzie mógł chodzić, biegać albo w ogóle się ruszać? Były to tak przerażające możliwości, że myślenie o nich przyprawiało ją o zawroty głowy.
Odnaleźli szpital, a w nim oddział intensywnej terapii, w którego poczekalni, zgodnie z ich przewidywaniami, siedziała matka Ryana.
- Powiedziała nam, że operują ci właśnie kręgosłup - mówiła Kari. - Ze jest szansa, niewielka szansa, że będziesz mógł znowu chodzić. - Nie zważała na spływające po jej policzkach łzy. - W którymś momencie zasnęliśmy z tatą, w środku nocy, na miękko obitych ławkach poczekalni.
Ryan puścił jej rękę i popatrzył jej w oczy.
- W tym punkcie historia zaczyna mi się plątać - mruknął, zaciskając zęby. - Mama próbowała mi wszystko wytłumaczyć, ale chciałbym usłyszeć twoją wersję. Co działo się dalej, kiedy się obudziłaś?
Kari poczuła skurcz żołądka. Trudno było jej uwierzyć w to, co się działo -siedziała w ciemności sam na sam z Ryanem Taylorem, nad zalanym światłem księżyca jeziorem
Monroe, rozmawiali o wydarzeniach z okresu jego wypadku. Westchnęła.
- Twojej mamy już nie było, mój tata jeszcze spał - opowiadała dalej z wysiłkiem. - Poszłam do pokoju pielęgniarek i spytałam o ciebie.
Ryan słuchał uważnie każdego jej słowa, patrząc jej prosto w oczy.
- Jedna z pielęgniarek powiedziała mi, że operacja się udała i że jesteś po niej w nadspodziewanie dobrym stanie. - Kari załkała. - Nie wiedziały, czy będziesz mógł chodzić, ale powiedziały, że szanse na to są duże - oddychała z trudem. - Spytałam, czy mogę cię zobaczyć. Wtedy odpowiedziały, że może później, bo w tej chwili...
- Bo w tej chwili co?... - ponaglił Ryan, w napięciu zbliżając twarz do jej twarzy.
- Bo w tej chwili jest przy tobie twoja dziewczyna. Ryan aż jęknął i zerwał się z leżaka. Jęczał tak donośnie, że jego głos odbił się echem ponad jeziorem. Odrzucił głowę i patrzył chwilę w niebo, a potem zaczął chodzić szybkim krokiem wokół ogniska.
- Wiedziałem! Wiedziałem, że tak pomyślałaś! Przystanął i patrzył na Kari. W jego oczach było znać udrękę, jakiej nie widziała u niego nigdy.
- Dlaczego nie spytałaś mojej mamy o tę dziewczynę? Kari poczuła lekkie zawroty głowy. Co Ryan miał na myśli? Cóż mogło go tak zaskoczyć w jej opowieści? Wyobraziła sobie leżącego w szpitalnym łóżku Ryana i inną dziewczynę u jego boku. Pocieszała go, trzymała go za rękę, poprosiła, żeby zostawić ich na chwilę samych... Jeżeli pielęgniarka widziała właśnie coś takiego, o cóż było jeszcze pytać? Cokolwiek Ryan zamierzał powiedzieć, nie mogło to zadowolić Kari.
- Spytałam pielęgniarkę, czy jest pewna, że ta kobieta w sali to twoja dziewczyna - odezwała się nieco głośniej, rozkładając ręce. - Myślałam, że może się pomyliła, że mogło chodzić o twoja mamę - pokręciła głową. - Ale pielęgniarka odpowiedziała, że to na pewno twoja dziewczyna. Że tak powiedziała twoja matka. Twoja mama mówiła im, że twoja dziewczyna natychmiast przyjechała do ciebie z daleka, że pewnie będziecie chcieli spędzić trochę czasu tylko we dwoje.
Ryan wpatrywał się w Kari przez całą minutę. W końcu odezwał się zbolałym głosem, powoli:
- Tak, rzeczywiście tak mówiła - roześmiał się nerwowo. - Nie wiesz, o kim?
Kari poczuła wyraźne zawroty głowy. Zamknęła oczy, żeby je powstrzymać. Potem znów otworzyła oczy i słuchała, próbując zachować spokój.
- Wiem, mówiła o dziewczynie, która była z tobą w sali.
- Nie! - Ryan przyskoczył do niej, a potem opadł na kolana i oparł się o jej nogi. - Mama mówiła o tobie, Kari. Ty byłaś moją dziewczyną. A ta młoda kobieta w pokoju była jedną z trenerek naszej drużyny.
- Co? - Kari przestała na chwilę oddychać. Skuliła się, próbując zaakceptować to, co powiedział Ryan. Czuła się straszliwie. Czy to możliwe? - myślała. Stała się okropna, okropna rzecz!
- Dlaczego... - szepnęła - dlaczego pielęgniarka powiedziała mi, że to twoja dziewczyna?
Ryan opuścił tylko głowę na jej kolana i nie poruszał się, nawet kiedy po dłuższej pauzie zaczął jej odpowiadać:
- Rozmawiałem o tym z mamą chyba z dziesięć razy. -Czuła, jak drżą mu ręce. - Przysięgała mi za każdym razem, że to niemożliwe, żebyś wzięła trenerkę za moją dziewczynę. Myśli, że po prostu postanowiłaś porzucić mnie po moim wypadku.
Kari ogarnął tak głęboki żal, że bała się, iż się udusi.
- Powiedziałam tacie o słowach pielęgniarki - szepnęła.
- Poszedł zaraz dowiedzieć się więcej. Zastał pielęgniarki rozmawiające o tobie. Mówiły, że wszyscy mają nadzieję na cud, i że twoja dziewczyna musi być bardzo dobra, że siedzi przy tobie cały czas, czekając, aż się obudzisz.
Ryan uniósł głowę, na jego twarzy było widać zmęczenie, jak gdyby w ciągu kilku minut postarzał się o dziesięć lat.
- Moja mama mówiła im o tobie dużo rzeczy - mruknął. - Nie mogła powstrzymać słów, opowiadała o tym, jak czekasz na mnie od lat, podczas gdy ja skupiam się tylko na footballu, o tym, że kiedy dowiedziałaś się o moim wypadku, natychmiast przyjechałaś z Bloomington... - Ciche, bolesne słowa Ryana poruszały, jedno po drugim, jej serce.
- Cały czas mówiła o tobie, Kari. Czy ty naprawdę tego nie rozumiesz? Pokręciła głową, czując, że zaraz znowu zacznie łkać.
- To niemożliwe! Siedziałam i siedziałam w tej poczekalni... Wreszcie twoja mama wróciła, powiedziała mi, że czujesz się lepiej. Zajrzała do ciebie w międzyczasie. Lekarze zdołali doprowadzić do tego, że poruszałeś palcami u nóg i rąk. O dziewczynie już nic więcej nie mówiła, więc pomyślałam, że nie chce mi o niej opowiadać. Bo inaczej dlaczego mówiłaby o niej pielęgniarkom, a mnie - nie?
Kari i Ryan zaczynali rozumieć, co wydarzyło się pamiętnej jesieni. Ale świadomość owego faktu nie ucieszyła żadnego z nich. Brzemienne w skutki nieporozumienie sprowadziło na nich oboje tyle bólu, tyle cierpienia, poraniło ich serca. Tak mocno, że zdecydowało o dalszym losie ich obojga.
- Nie odwiedziłaś mnie ani razu, Kari - szepnął Ryan.
- Byłem na silnych środkach przeciwbólowych, półprzytomny. Nawet nie wiedziałem, że trenerka przy mnie była. A ona po prostu wykonywała swoją pracę.
Kari zaniosła się łkaniem.
- Cały następny dzień tkwiłam w szpitalu... - jęczała - a kiedy odjeżdżaliśmy, powiedziałam twojej mamie, że nie chcę... cię niepokoić... -Skuliła się znowu, tym razem tak, że jej głowa spoczęła obok głowy Ryana. Kari obawiała się, czy nie spadnie z leżaka. - Myślałam, że twoja mama wie, o co mi chodzi... to znaczy, że nie chciałam przeszkadzać tobie i twojej... dziewczynie.
Położyła dłonie na dłoniach Ryana, opłakując nieporozumienie, które pozbawiło ich oboje wspólnej przyszłości.
Pierwsze trzy miesiące po operacji Ryan spędził w ośrodku rehabilitacyjnym w Dallas. Lekarze drużyny nadzorowali jego leczenie. Kiedy czuł się już na tyle dobrze, żeby opuścić ośrodek, zamieszkał w jednym z mieszkań w ośrodku szkoleniowym Dallas Cowboys. Trenerzy i rehabilitanci zajmowali się nim trzy razy dziennie.
- Telefonowałem do ciebie, ale myślałem, że coś się w tobie zmieniło. -Ryan cały czas miał łzy w oczach. - Skupiałem się przede wszystkim na dojściu do pełni formy. Chyba myślałem sobie, że wyjaśnimy wszystko później.
Liście na pobliskich gałęziach zaszumiały lekko.
- Chciałam spytać cię o tę dziewczynę - Kari pociągnęła nosem - ale myślałam, że gdybyś chciał, sam byś mi o niej powiedział. - Zacisnęła palce na jego palcach. - Poza tym starałam się raczej zapomnieć o tobie.
Ryan wyprostował się nieco. Przysiadł na piętach i czule wodził spojrzeniem po jej twarzy.
- I co, udało ci się? - spytał.
Wtedy pomyślała o Timie i o wszystkim, co było wspaniałe w ich małżeństwie. Wreszcie o tym, że bardzo pragnęła je uratować. A na końcu o Ryanie, o tym, jak czuła się teraz, tu, na plaży. Nie miała wątpliwości, jaka jest prawdziwa odpowiedź na jego pytanie.
- Nie. Nigdy o tobie nie zapomniałam.
Ryan zaczął pieścić palcami jej dłonie i uniósł wzrok ku niebu.
- Nigdy nie zrozumiałem, dlaczego zaczęłaś traktować mnie inaczej, co się stało - mówił. - Sądziłem, że może moja mama ma rację, że po prostu zmęczyłaś się długoletnim czekaniem na mnie. Pomyślałem, że postanowiłaś złapać swoje życie za rogi - opuścił oczy z powrotem na Kari. Zmęczenie w jego głosie dobitnie świadczyło o jego stanie. Ogromnie cierpiał z powodu tego, że ją niegdyś utracił. Czuł się, jak gdyby nagle wyczerpała się cała jego życiowa energia.
- Ciągle myślałam, że jednak powiesz mi w końcu o tej dziewczynie -kontynuowała Kari. - Uznałam, że kimkolwiek jest, musi być dla ciebie bardzo ważna, skoro twoja mama specjalnie opowiadała o niej pielęgniarkom. A poza tym skoro przyjechała z daleka kilka godzin po twojej operacji... -wzruszyła ramionami. Trudno jej było mówić. - W ciągu następnych pięciu miesięcy rozmawiałam z tobą tylko kilkakrotnie...
Ryan zmrużył oczy, przepełnione bólem tak samo jak jej oczy.
- Potem poznałaś Tima - mruknął z westchnieniem.
- Tak, w następnym roku.
- Na przyjęciu z okazji ukończenia przez ciebie college'u wyglądaliście na bardzo zaangażowaną w swój związek parę... - Ryan zrobił małą pauzę. -Kiedy zobaczyłem was tamtego wieczoru, poczułem, że naprawdę związałaś się z kim innym - mówił ze smutkiem. - Że straciłem swoją szansę.
Kari postanowiła powiedzieć mu prawdę. Opuściła na chwilę oczy, a kiedy je podniosła, widać w nich było wielki ból. Miała nadzieję, że Ryan widzi, jak ogromnie jej przykro.
- Graliśmy oboje przed tobą. Wtedy Tim i ja byliśmy jeszcze tylko przyjaciółmi - szepnęła.
Ryan odchylił się i przysiadł mocniej na piętach, uderzony tym, co usłyszał. Cofnął ręce i oparł dłonie na własnych kolanach.
- Dlaczego to zrobiliście? - spytał.
- Myślałam, że to ty jesteś głęboko zaangażowany w związek z inną dziewczyną - odpowiedziała z nieoczekiwaną złością. - I że nigdy mi o tym nie powiedziałeś, że nawet nie zawiadomiłeś mnie łaskawie o tym, że mnie porzuciłeś.... - Broda zadrżała jej od płaczu. - Kiedy dowiedziałam się, że przyjedziesz na przyjęcie, uprosiłam lima, żeby udawał, że jesteśmy razem. Nie chciałam, żebyś pomyślał, że wciąż naiwnie na ciebie czekam.
- Wiesz, co wtedy czułem? - pytał Ryan zrezygnowanym głosem.
- Co?...
Nie mogła znieść widocznego w jego oczach bólu.
- Doszedłem akurat do odpowiedniej formy, żeby odwiedzić rodziców. Przeżyłem uraz, z jakiego większość ludzi nie wychodzi cało. Pomyślałem więc, że nadeszła stosowna pora, żeby powiedzieć ci, jak bardzo za tobą tęskniłem - zniżył głos do szeptu. - Chciałem się z tobą ożenić. Nawet nie przyszło mi do głowy, że mogłaś znaleźć sobie kogoś innego.
Wszystko to razem wydawało się Kari jednym wielkim szaleństwem. Nie była w stanie usiedzieć na miejscu. Zerwała się z leżaka i podeszła bliżej wody, oplatając ciasno tułów rękoma. Dlaczego nie zadała mu swoich pytań wcześniej? Powinna była spytać o ową dziewczynę, wówczas znałaby prawdę.
Moje życie to jedna wielka ruina, Boże!... - myślała. A Ty... mogłeś temu wszystkiemu zapobiec.
Nie usłyszała żadnych słów otuchy. Przedłużały się tylko jej wątpliwości, pośród panującej w jej sercu pustki.
Poczuła z tyłu ciepło ciała Ryana. Podszedł i objął ją za ramiona, przytulił ją. Wiedziała, że nie powinna się odwracać, pozwalać mu na pocieszanie jej późnym wieczorem nad odludnym, pogrążonym w mroku brzegiem jeziora Monroe.
Tymczasem stanęły jej przed oczami wyobrażenia jej męża, Tima, całującego się z nową ukochaną, przytulającego ją, pieszczącego... Odkąd ją porzucił, co dzień starała się je powstrzymywać.
Ale skoro Tim to robił, jakąż wierność była mu winna?
Odrzuciła wątpliwości, odwróciła się i przytuliła się do Ryana, obejmując go wpół, a potem przesuwając dłonie w górę jego pleców. Pamiętała taki uścisk...
- Przepraszam cię, Ryan - szepnęła. A potem zaczęła płakać, zraszając łzami jego ubranie. Wtapiała twarz w jego pierś i powtarzała w kółko: -Przepraszam cię... przepraszam...
- Ćśś - uspokoił, kołysząc nią łagodnie. Poczuła jego ciepło, poczuła się przy nim bezpieczna, spokojniejsza.
Kiedy przestała łkać, Ryan cofnął się o krok i popatrzył jej w twarz.
- To nie była twoja wina - szepnął. Nachylił się i pocałował ją w czoło. Z troski w jego oczach odczytała, że pocałunek był gestem przyjaźni. Lecz dotyk jego ust sprawił, że poczuła zupełnie co innego.
- Oczywiście, że to moja wina! - jęknęła, kręcąc głową. Opuściła wzrok. -Założyłam coś, co nie było prawdą i... i przez to nie... - głos jej się załamał.
Ryan uniósł czule jej brodę jednym palcem, aż spojrzeli sobie w oczy jeszcze raz.
- Nie powinienem był tak długo czekać z rozmową z tobą - nie odrywał spojrzenia od jej oczu. - Wydawało mi się, że w moim życiu nie ma miejsca jednocześnie na football i ciebie, ale myliłem się, Kari. Kiedy zdrowie poprawiło mi się na tyle, że znowu zacząłem grać, miałem czas na wszystko. Ale ty byłaś...
- W Nowym Jorku, a potem z Timem - dokończyła za niego. Nagle otworzyła szeroko usta, doznając olśnienia. - To wtedy zacząłeś tak poważnie traktować religię?
- Znalazłem się w czymś w rodzaju szoku. - Ryan zamrugał oczami i zacisnął usta. - Zwłaszcza po tym, kiedy dowiedziałem się, że wychodzisz za mąż. - Instynktownie przytulił Kari mocniej. Po raz pierwszy odkąd spotkała go po latach, zobaczyła przez moment w jego oczach nieskrywane pożądanie. - Pomyślałem sobie, że Bóg ocalił mi życie, pozwolił mi żyć, chodzić, biegać, a nawet z powrotem grać zawodowo w football. Myślałem, że wprawdzie straciłem ciebie, ale i tak chciałem żyć tylko dla Boga.
Kari stopniowo zaczynała wszystko rozumieć. Sytuacja była nieznośnie paradoksalna. Pierwotne nawrócenie Ryana nie było wcale prawdziwym nawróceniem. Nawrócił się za to rzeczywiście, wiele lat później, pod jej nieobecność. Oddał swoje serce i zawierzył swoją duszę Bogu, o co Kari od zawsze się modliła.
- Kiedy ostatnio spotkaliśmy się w sali modlitwy - odezwała się - czy właśnie o to chodziło?
Ryan zastanowił się chwilę.
- Zdaje się, że zatęskniłem za czasem, kiedy Jezus był wszystkim, czego potrzebowałem do szczęścia. Ashley powiedziała mi, że Tim cię porzucił i... -opuścił na chwilę spojrzenie, a potem znów popatrzył jej w oczy. - Nie byłem w stanie przestać o tobie myśleć. Odkąd cię straciłem, myślałem o tobie tak wiele! O twoich oczach, Kari, twoim uśmiechu, o twojej wielkiej cierpliwości do mnie. O twojej rodzinie. O wszystkim, co dotyczy ciebie. Wiem, że powinienem modlić się o to, żeby udało wam się z Timem z powrotem nawiązać normalną małżeńską relację, ale tak naprawdę cały czas pragnę tylko...
Atmosfera chwili zmieniła się. Stała się tak naładowana ich wzajemnym pożądaniem, długo tłumionymi pragnienia mi, łączącym ich uczuciem, jak jeszcze nigdy w ich życiu. Ich twarze znajdowały się dziesięć centymetrów od siebie. Kari desperacko próbowała powstrzymać się przed krokiem, którego musiałaby później żałować, przywołując z pamięci wspaniałe chwile, jakie dzieliła niegdyś z Timem. Ale nie była w stanie wyobrazić sobie ani jednej.
- Wiem, że to coś nieodpowiedniego, Kari - szepnął Ryan, muskając ciepłym oddechem jej twarz. - Ale... ja ciągle cię kocham. - Przytulał ją coraz mocniej, obejmując ją w pasie, ich twarze zbliżyły się do siebie tak bardzo, że dotknęły się na moment. Wiatr zdawał się ucichnąć, był tylko uścisk Ryana i jego ciepło. Kari poczuła się, jakby ogarnęła ją fala przypływu, fala, której nie była w stanie powstrzymać, fala, której chciała się poddać.
Zacisnęła powieki i próbowała przypomnieć sobie wszystko co ważne, co prawdziwe i dobre - wiarę w Boga, w małżeństwo, w wieczność życia i miłości. Czuła jednak tylko dotyk Ryana Taylora, którego mocno obejmowała.
- Kocham cię, malutka - szepnął Ryan, a jego ciche słowa odbiły się dźwięcznym echem w jej duszy.
- Ryan... - Kiedy tylko wymówiła jego imię, zbliżył usta do jej ust, i już nie byli w stanie się powstrzymać. Zaczęli całować się długo i namiętnie, najpierw powoli, chłonąc siebie nawzajem tak, jak za pierwszym razem.
Wiatr w gałęziach drzew, zapach jeziora, dotyk piasku pod ich stopami -wszystko zdawało się zniknąć, wycofać się w niebyt. Kari nie pamiętała już, dlaczego powinna odwrócić się i zacząć uciekać, dlaczego chciała pozostać żoną Tima, dlaczego nie trwała przy Ryanie przez te wszystkie minione bezpowrotnie lata. Wszystko to odeszło w zapomnienie, był tylko Ryan i najwspanialsza miłość, najbardziej niezwykłe doznanie, jakie kiedykolwiek przydarzyło jej się w życiu.
Cóż z tego, że go całowała, jeśli wykradała wieczności tylko ten jeden moment, żeby wyobrazić sobie, jak mogłoby wyglądać życie, gdyby nigdy się nie rozłączali. Bóg z pewnością nie będzie miał jej tego za złe, po wszystkim, co zrobił jej Tim. Po wszystkim, co ciągle robił.
To tylko jeden pocałunek. Jeden jedyny pocałunek dwojga ludzi, którzy powinni być razem i byliby, gdyby nie seria straszliwych, nieodwracalnych pomyłek.
Jeden skromny pocałunek pośród zimnej nocy nad brzegiem jeziora, które odwiedzali dawniej setki razy. Pocałunek tak namacalnie prawdziwy, tak boleśnie niedozwolony, zakazany. Na tę jedną chwilę czas zdawał się zatrzymać.
Ryan delikatnie przemknął palcami w górę jej szyi, przesunął je po jej policzkach, muskając je lekkim dotykiem, a ona nie pozostała mu dłużna, wyczuwając męski zarys jego szczęki, badając dotykiem jego twardy zarost, wdychając woń ryb i dymu z ogniska, i jeszcze dobrej wody kolońskiej, podczas gdy zapadali się w sobie w coraz bardziej namiętnym pocałunku. Ich ręce drżały, ich oddechy stały się nierówne, przyspieszone i zsynchronizowane w rytmie, który sygnalizował jedno wspólne, gorące uczucie. Tylko jeden pocałunek?
Do jej oczu napłynęły świeże łzy. Kogóż próbowała oszukać? Złączona z Ryanem w taki sposób, złączona ustami, dotykiem dłoni i ud, poczuła się jak kobieta umierająca z pragnienia. Tych kilka wykradzionych łyków pozostawi ją tylko w desperackiej tęsknocie za następnymi.
I nagle wiedziała już, że nie ma wyboru. Że musi przestać.
- Ryan... - szepnęła i cofnęła się gwałtownie. Łzy popłynęły po jej policzkach, podczas gdy jego usta odnalazły jej usta jeszcze raz. Lecz w tej samej chwili, w której je całowały, Kari pokręciła głową. Nie pragnęła już niczego innego, jak tylko pojechać z Ryanem do jego domu i pozostać tam z nim przez resztę życia, nie poświęcając Timowi Jacobsowi ani jednej myśli więcej.
Był tylko mały kłopot: nigdy, przenigdy by sobie tego nie wybaczyła.
I wcale nie z powodu Tima, czy ich zdruzgotanego małżeństwa, lecz przez wzgląd na cudowny, bezpieczny związek, jaki łączył ją z Panem. Gdyby pozwoliła sobie poddać się ogarniającym ją w tej chwili uczuciom, oboje z Ryanem zbyt wiele by stracili.
Albowiem Bóg w żaden sposób nie mógł pobłogosławić ich uczynków. Nawet przez chwilę, nawet przez jeden moment, którego tak desperacko pragnęła się chwycić Kari.
- Płaczesz - odezwał się Ryan, oddychając ciężko. Słabe światło księżyca odbijało się w jego oczach blaskiem pożądania. Jego ciepły oddech omywał jej usta, a po jej policzku przesunął się miękki dotyk jego męskich palców. Przemknęły śladem łez, osuszając je.
Tak samo potężnie, jak potężnie narastało w niej pożądanie, pragnienie całowania Ryana przez niekończącą się chwilę, ogarniało ją przemożne pragnienie ucieczki. Nakaz biegu ile sił w nogach przed siebie, wyścigu z samą sobą o nagrodę, którą było ocalenie wszystkiego, w co Kari wierzyła, co stanowiło ich wspólne wartości. Ocalenie wszystkiego, co mogło runąć w jednej krótkiej, niewymazywalnej chwili.
Boże, daj mi siłę! - rzuciła nieme wezwanie Kari, kładąc ręce na ramionach Ryana. Odepchnęła go z mocą, aby znalazła się między nimi wolna przestrzeń. Wystarczająca, aby Kari mogła wypowiedzieć dwa najtrudniejsze słowa w życiu:
- Nie... mogę...
Wsunęła ręce do kieszeni dżinsów i opuściła wzrok na piasek pod swoimi stopami, a czoło zwiesiła tak nisko, że spoczęło na twardej piersi Ryana.
- Nie mogę!
Łzy pociekły znowu z jej oczu, ale słowa tym razem popłynęły szybciej niż poprzednio, łatwiej. Z przekonaniem, które niemal odrzuciło Ryana w tył. Zdawało jej się, że wyrwał sobie serce siłą woli i pogrzebał je gdzieś w cichych czeluściach swojej męskiej duszy.
- Rozumiem - pocałował ją w czoło, po raz ostatni. Stali tak jeszcze przez chwilę, wyrównując oddechy, szukając w sobie tego, co czują naprawdę.
- Chodź. Odwiozę cię do domu. Uniosła wzrok i odnalazła jego oczy.
- Chcę jechać. Tylko...
- Ćśś - uciszył ją znowu, ze łzami w oczach, zbliżając palec do jej ust. - Nie musisz nic mówić.
Puścił ją wreszcie i zaczął zbierać rzeczy.
- Nie wytrzymam! - krzyknęła, czekając na niego bezradnie.
- Ja też nie mogę znieść tej sytuacji - odpowiedział, odwróciwszy się na odgłos echa jej przeraźliwego głosu. - Ale jeśli nie pojedziemy natychmiast do domu, znienawidzisz mnie. - Stanął koło wygaszonego ogniska i uśmiechnął się smutno. - A tego tym bardziej nie mógłbym znieść.
- Nie, Ryan - pokręciła głową, mrugając szybko powiekami, aby móc widzieć przez łzy. - Nigdy nie byłabym w stanie cię znienawidzić.
Zawahał się chwilkę, patrząc jej w oczy rozpalonym wzrokiem. Nie odzywał się jednak.
Zupełnie wbrew swojej woli, schyliła się po torebkę i ruszyła plażą w stronę jego samochodu. Ryan kroczył tuż obok.
Ocierali się ramionami, ładując do półciężarówki leżaki. Kari zamarła na moment. Nie chciała, tak bardzo nie chciała wypuszczać z rąk tego, co przed chwilą oboje na nowo w sobie odkryli!
Nie wiedziała, skąd wzięli siłę, aby zająć miejsca w samochodzie i spokojnie zajechać pod dom jej rodziców. Po piętnastu minutach półciężarówka zatrzymała się na podjeździe. Dom pogrążony był w ciemności. Rodzice Kari musieli już spać, a może wybrali się gdzieś razem wieczorem. Ryan wyłączył silnik, ale wciąż siedział nieruchomo, tak samo jak ona.
Odwróciła się ku niemu i zobaczyła, że Ryan wpatruje się w nią, jego oczy płonęły żywą miłością, która boleśnie przeszywała jej serce. Z jej ust dobyło się przeciągłe, melancholijne westchnienie. Spuściła nisko głowę. Nie pamiętała, żeby kiedykolwiek w życiu znajdowała się w równie tragicznej sytuacji.
- Kari... - szepnął Ryan, lekko unosząc jej brodę, aby ich spojrzenia znowu się spotkały. Nie musiał nic mówić. Wiedziała, że to ostatni raz, kiedy są ze sobą tak blisko. Ostatni raz w życiu.
Ze ściśniętym gardłem szukała w oczach Ryana jego uczuć, zatapiała się w nich, póki jeszcze mogła. Otworzyła usta i wypowiedziała z trudem, łamiącym się głosem, trzy krótkie słowa:
- Tak... ogromnie żałuję...
Zastanawiała się, czy Ryan pocałuje ją jeszcze raz, ale on chłonął tylko wzrokiem jej widok, a potem, pomimo cisnących mu się do oczu łez, odezwał się spokojnym, opanowanym głosem:
- Nigdy nie żałuj swojego dobrego postępowania. Przesunął jeszcze palcem po jej czole, jeszcze nie chciał się z nią żegnać.
- Czy mogę ci coś powiedzieć? - spytał.
Siedzieć tak blisko niego, znaczyło poddawać się torturze.
- Tak - szepnęła Kari, wstrzymując oddech.
- Niezależnie od tego, jak wszystko potoczy się dalej, do końca życia nie zapomnę dzisiejszego wieczoru.
Czy wciąż był w stanie łatwo odgadywać jej myśli? Czy wiedział, że to ostateczne rozstanie, mimo że o tym nie mówili? Źródło jej łez było najwyraźniej niewyczerpane. Nie wiedziała, jak odpowiedzieć.
- Ryan, ja...
- Nie - przerwał zdławionym głosem. - Idź już, Kari. Do zobaczenia. Pokiwała głową, przełykając łzy.
- Dobrze - szepnęła. A potem bez wahania wyciągnęła ręce i przytuliła Ryana, przylgnęła do niego. Wreszcie, nie będąc w stanie znieść ani chwili dłużej duszącego bólu wywołanego jego bliskością, ścierpieć ich tragicznego położenia, cofnęła się, wyskoczyła z półciężarówki i zatrzasnęła za sobą drzwi.
Nie odwracając się, ruszyła szybkim krokiem ku werandzie, wbiegła po schodkach i znikła we wnętrzu domu. Zamknąwszy drzwi, usłyszała, jak Ryan uruchamia silnik i wyjeżdża tyłem z podjazdu. Po chwili odgłos jego półciężarówki ucichł w oddali.
Kari ogarnęła rozpacz. Dopiero teraz w pełni dotarł do jej świadomości tragizm sytuacji.
Boże, pomóż mi!
Jej wzrok padł na wiszącą na ścianie wyszywaną makatkę oprawioną w ramkę. Makatka była dziełem jej babci, wykonanym przed kilkudziesięciu laty. Na białym tle wyszyta była misternie wyblakłą liliową nitką fraza wersu z Pisma Świętego. Trzynastego wersu trzeciego rozdziału Listu do Filipian. „Zapomnij o tym, co za tobą. Wytężaj siły ku temu, co przed tobą."
Słowa te wlały w Kari energię. Dzięki nim nie opadła na podłogę i nie umarła z bólu po ponownej utracie Ryana.
„Zapomnij o tym, co za tobą... wytężaj siły ku temu, co przed tobą".
Mimowolnie powtarzała w myśli te słowa raz za razem. Wiedziała, że w nich była cała jej nadzieja na przetrwanie.
Z trudem wspięła się po schodach i runęła na poduszkę w swojej sypialni. Popełniła błąd, spędzając popołudnie z Ryanem. Nie był jej mężem, nie był mężczyzną, z którym planowała spędzić resztę życia. Owym mężczyzną był Tim, i w tej chwili Bóg wymagał od niej, aby wytężała siły ku wspólnemu życiu z Timem i wszystkiemu, co było przed nimi.
Nie martwiła się o to, skąd wziąć owe siły, bardziej niepokoiła się pierwszą częścią Bożego komunikatu.
Tą, która dotyczyła zapomnienia.
Spędziwszy wieczór z Ryanem, poznawszy jego prawdziwe uczucia, pogrążywszy się na nowo w cieple jego ramion i jego pocałunku, sięgnąwszy wspólnie z nim pamięcią do minionych czasów, nabrała niezbitego przekonania w jednej sprawie: obecnie jedynie cud mógł sprawić, żeby zapomniała o Ryanie Taylorze.
Rozdział 21
Tafla jeziora zasnuła się mgłą. Kari wytężyła wzrok, żeby dojrzeć drugi koniec pokładu. Usłyszała głos - na łodzi oprócz niej i Tima był ktoś jeszcze. Kobieta, śmiała się.
- On kocha mnie, a nie ciebie. Spójrz prawdzie w oczy! - Tajemnicza postać rechotała ostrym, zimnym tonem.
- Ashley? - zdziwiła się Kari. Zobaczyła kobietę, ale nie było widać jej twarzy.
Kimkolwiek była, Tim usiadł przy niej, zakładając ręce. Usłyszawszy imię Ashley, sapnął z rozdrażnieniem.
- Nie ma tu Ashley - rzucił. - Nie wiesz, kto to jest, Kari? Niepokój uniemożliwiał Kari oddychanie. Wpatrywała się w Tima, ale na jego obliczu nie było widać nawet śladu dawnej miłości.
- Chyba pomyślałam, że...
- Kari... - przerwał jej głos z oddali. - Kari, to ja!... - Znała ten głos, uwielbiała go.
To Ryan Taylor wołał do niej z odległego brzegu. Odwróciła się w stronę plaży, lecz z powodu mgły widziała tylko niewyraźną postać.
- Ryan? - upewniła się.
Tim zerwał się i złapał ją za nadgarstek, ściskał ją, aż skrzywiła się z bólu.
- A więc to tak? - syknął. - Ciągle spotykasz się z Ryanem Taylorem? Wiedziałem! - Zaczął krzyczeć: - Nigdy o nim nie zapomniałaś! Zawsze kochałaś Ryana bardziej niż mnie!
Kari pokręciła głową.
- To nieprawda! - odkrzyknęła zduszonym ze strachu głosem. - Kocham ciebie, Tim. Chcę, żeby nasze małżeństwo normalnie funkcjonowało. Chciałabym, żeby...
- Jeszcze z nią nie skończyłeś? - Z oparów mgły wyszła atrakcyjna blondynka. Uwodzicielskim gestem objęła Tima za szyję, a potem pochyliła głowę i zaczęła całować go po brodzie, posuwając się ustami w górę, ku jego ustom. Kari patrzyła na to rozszerzonymi z przerażenia oczami.
- Zostaw go! - wrzasnęła, wstając i wpatrując się gniewnie w intruzkę. Serce Kari wybijało jakiś szczególny rytm, którego nie mogła rozpoznać. - To mój mąż!
Rozległo się głuche uderzenie i łódź zatrzymała się nagle. Pokład zalała woda, w jednej chwili sięgnęła im do kostek. Tim puścił Kari i rzucając jej nienawistne spojrzenie, przylgnął do blondynki.
- Wcale cię nie chcę, Kari, i nigdy nie chciałem - rzucił. A potem roześmiał się szyderczo.
Mgła rozwiała się szybko. Serce Kari zabiło gwałtownie - w łodzi była dziura. Za jakieś dwie - trzy minuty motorówka musiała zatonąć. Kari zorientowała się, że woda sięga jej już prawie do kolan. Wpatrywała się w Tima i tę obcą kobietę, próbując zrozumieć, co się dzieje.
- Musisz spróbować - odezwała się znowu. - Nie możesz po prostu rezygnować z przysięgi, którą mi złożyłeś.
- Kari, słyszysz mnie? - wołał tymczasem od brzegu Ryan. Odwróciła się natychmiast. Teraz dobrze było go widać - wysoki, przystojny Ryan stał na plaży i spoglądał na nią z miłością, która od razu ożywiła ponurą atmosferę.
- Nie mogę, Ryan! - odpowiedziała i natychmiast rozpłakała się. - Jestem mężatką!
Ryan pokręcił smutno głową.
- Utoniesz, Kari. Skacz! Zeskocz z łodzi, zanim będzie za późno! Zadrżała ze strachu. Ryan miał rację. Spojrzała jeszcze na Tima, ale blondynka siedziała mu teraz na kolanach i namiętnie przeczesywała mu dłonią włosy.
- Łódź tonie! - ostrzegła ich Kari, ale nawet nie zareagowali.
- Skacz, Kari! - wołał coraz bardziej niecierpliwie Ryan. - Proszę cię, skacz! Jestem tu i pomogę ci!
Woda sięgała już do pasa. Zanim Kari zdążyła zastanowić się, czy płynąć do brzegu, czy zostać w tonącej motorówce, czy wreszcie odpowiedzieć coś Ryanowi, poczuła nagłe szarpnięcie. Rozległy się przerażające trzaski - to łódź rozpadała się pod jej stopami. Tim i blondynka zniknęli pod falami, wciąż objęci, jak gdyby nie zdawali sobie sprawy, że toną.
- Ratuj mnie, Ryan! - krzyknęła Kari, zaraz potem woda zaczęła wlewać jej się do ust. Chciała odpłynąć od motorówki, ale kawałki drewnianego pokładu przygwoździły jej stopę i pociągnęły ją w dół, pod wodę.
- Ryan! - Niemożliwe, żeby Ryan usłyszał jej stłumiony głos i bulgot. Wrak ciągnął Kari powoli na dno jeziora. Szarpała się ile sił, ale nic z tego.
Poczuła palenie w płucach. Musiała przecież oddychać! Boże! - jęknęła w myślach. - Boże, umieram! Pomóż mi, uratuj mnie! Proszę Cię...
Wtedy do jej uszu doleciał przeraźliwy krzyk, wypełniający otaczającą ją wodę. Ktoś wrzeszczał w desperacji. Raz, drugi, trzeci, czwarty...
- Kari? - Matka pojawiła się w drzwiach sypialni i przyskoczyła do łóżka. -Boże, Kari, co się stało? Okropnie mnie przestraszyłaś!
Kari zacisnęła powieki, a potem otworzyła je znowu. Nie było żadnej tonącej łodzi ani oddalonego brzegu. A przeraźliwy krzyk był jej własnym krzykiem.
- Mamo... - jęknęła, zdyszana, spoglądając na twarz matki. Który dzisiaj dzień? - usiłowała sobie przypomnieć. Dlaczego jestem dzisiaj w domu rodziców, a nie w swoim? - Co się ze mną dzieje? - spytała niepewnie.
Matka uniosła ją i zaczęła głaskać po włosach. Po policzkach Kari spłynęły ostatnie łzy. Zawisła na ramieniu matki, podczas gdy przypomniały jej się okoliczności minionego dnia. Popołudnie z Ryanem na pokładzie łodzi, wspólne wspomnienia przy ognisku i okropna rozmowa o tym, że przed laty padli ofiarą brzemiennego w skutki nieporozumienia.
I pocałunek.
- Kochanie? - Głos matki działał kojąco, scena przypominała te z czasów, kiedy Kari była małą dziewczynką. Dobrze, że mam przynajmniej rodzinny dom, rodziców i rodzeństwo - myślała - do których mogę w razie potrzeby wrócić. Dobrze, że ich miłość do mnie nie ma granic.
Oparła się z powrotem na łokciu i przetarła oczy.
- Miałam zły sen.
- Biedactwo!
Kari skinęła głową i sięgnęła po chusteczkę.
- Muszę zatelefonować do Tima.
Na dźwięk jego imienia matka zmarszczyła czoło.
- Dzwonił wczoraj wieczorem. Powiedziałam mu, że ci przekażę. Kari aż sapnęła.
- Wczoraj dzwonił?
- Tak. Parę minut po dziewiątej. - Elizabeth miała zmartwioną minę.
Po dziewiątej... Kari spróbowała wyobrazić sobie, co dokładnie robiła po dziewiątej. No tak, stała twarzą w twarz z Ryanem Taylorem, obejmując się z nim i...
- Co mu powiedziałaś?
- Ze wyszłaś spotkać się z kimś. Kari odetchnęła.
- Dziękuję. Nie zrozumiałby... - umilkła.
- Tego, że spędziłaś tyle czasu z Ryanem...? - matka spojrzała Kari w oczy, a ona zaczerwieniła się.
- Tak.
Nastała chwila milczenia. Elizabeth patrzyła na córkę, zatroskana.
- Późno wróciłaś.
- Nie będę cię okłamywać, mamo. - Kari pociągnęła nosem i jeszcze raz otarła policzki. - Nadal go kocham. Ale to ostatni raz, kiedy się z nim spotkałam - tłumaczyła ze ściśniętym gardłem. Załkała.
- Och, kochanie!... - Matka znów objęła ją czule.
Zazwyczaj Kari potrafiła uspokoić się sama, wystarczyło, że patrzyła na okalający ściany sypialni pasek w różowe i żółte różyczki i spoglądała przez panoramiczne okno, wychodzące na polną drogę za domami. Lecz dziś jej to nie wystarczało. Tego ranka tylko w jeden sposób mogła odnaleźć spokój.
Matka pogłaskała ją znów po włosach, przyglądając jej się uważnie.
- Zaraz będę jechać do supermarketu. Weź prysznic, może pojedziemy razem?
Kari stłumiła śmiech. Pokręciła głową. Nie czas jechać na zakupy, kiedy czekają problemy do rozwiązania. Powinna pojechać tylko w jedno miejsce.
- Nie mogę - odpowiedziała. - Pojadę do domu. Już na stałe.
- W takim razie - Elizabeth ujęła jej dłoń - pamiętaj, że zawsze jesteś u nas mile widziana.
Kari usiadła na krawędzi łóżka.
- Wiem, mamusiu. - Oparła głowę na ramieniu matki. - Tylko nigdy nie dojdę do porozumienia z Timem, jeżeli będę uciekała tutaj.
Elizabeth poszła. Kari popatrzyła w lustro i nagle zdała sobie sprawę z czegoś ważnego. Co z tego, że była zdecydowana ocalić swoje małżeństwo, że wierzyła w Boga, że wyznawała szczytne ideały? To wszystko było dobre, ale nie zmieniało faktu, że...
Wcale nie była lepsza od Tima. Teraz i ona go zdradziła, robiąc poprzedniego dnia z Ryanem to, co robiła. Nawet dziś, wyobrażając sobie jego twarz przy tym, jak układała plan dalszego postępowania w celu naprawy swojego małżeństwa z Timem... Fakty mówiły za siebie: zeszłego wieczoru nie płakała dlatego, że mąż ją zdradzał. Płakała z powodu utraty mężczyzny, którego kochała od dzieciństwa, utraty jego i wszystkiego, co niegdyś razem robili nad dobrze znanym im obojgu brzegiem jeziora Monroe.
Tim Jacobs obudził się na podłodze łazienki, tuż koło sedesu. Nie umiał ocenić, jak długo tam leżał. Miniony wieczór pamiętał tylko w zarysach.
Jego życie stało się koszmarem. Miał wrażenie, że cała jego okropna sytuacja jak gdyby skupiła się minionej nocy w jego żołądku, a torsje, które nim targały, były owego koszmaru kulminacją.
Dlaczego upadł tak nisko? Cóż, w każdym razie wiedział z pewnością jedno: skończył z tym. Z kłamstwem, ze zdradą i - miał nadzieję, że okaże się to możliwe - z alkoholem.
Może właśnie dlatego minionej nocy tyle wypił? Powiedział sobie, że jedynym sposobem na pozbycie się pragnienia picia będzie wypicie takiej ilości alkoholu, która pokaże mu naocznie, co robi z nim nałóg.
W każdym razie doświadczył tego.
Spójrz na siebie: oto Tim Jacobs - myślał. Wielki przegrany. Kari nie będzie chciała cię z powrotem. Co ty sobie wyobrażasz? Nie oszukuj się, jesteś najgorszym przykładem...
- Wiem! - przerwał głośnym okrzykiem niechciane myśli. Oparł się o ścianę łazienki i próbował rozjaśnić umysł.
Która godzina? - zastanowił się. Jaki właściwie jest dzień? Zerknął na ekran osłaniający wannę i zobaczył przy nim fotografię Kari w ślubnej sukni. Musiał przynieść ją tu w nocy.
- Gdzie jesteś, kochanie? - szepnął. - Co beze mnie robisz?
Wiedział, czym powinien się teraz zająć. Musiał oprzytomnieć, wziąć prysznic, ubrać się i zatelefonować do rodzinnego domu Kari. Powie jej, że chce przeprowadzić się z powrotem do ich domu, na zawsze. Wieczorem powinni być już razem. Zacznie gorąco przepraszać Kari, mówić, że chyba oszalał, porzucając ją.
Oczywiście nie będzie mu łatwo pożegnać się z Angelą. Wciąż budziła w nim silne uczucia, nie chciał jej zranić. Jednak cały ich romans był od początku jego błędem. Naprawdę bardzo żałował, że w ogóle go nawiązał.
Teraz pragnął już tylko być z Kari i dzieckiem, którego się spodziewali, żyć normalnym życiem. Takim jak dawniej, kiedy byli razem.
Wszystko to ciągle przede mną - pocieszał się - jeszcze nie jest za późno. Powiem Kari, że moja zdrada dobiegła końca, że chcę spotkać się z pastorem Markiem, znowu zaangażować się w życie religijne. Wiedział, że jest w stanie to wszystko zrobić.
Dlatego że wciąż kochał żonę - wreszcie w pełni zdał sobie z tego sprawę. Nie miał wątpliwości.
Kiedy spoglądał wstecz na swoje życie i zastanawiał się, kiedy był najszczęśliwszy, nieodmiennie stawała mu przed oczami Kari. Była taka piękna, ufna, miła, troskliwa i... po prostu na całym świecie nie było nikogo takiego jak ona. Nie było i nigdy nie będzie. Ponad wszystko inne, Tim chciał, żeby znowu byli razem.
Tylko gdzie była minionego wieczoru?...
Zamieniwszy poprzedniego dnia kilka słów z matką Kari, zaniepokoił się. Elizabeth Baxter nie spieszyła z dokładnym wyjaśnieniem, gdzie podziewa się Kari. Powiedziała niewyraźnie, że Kari wyszła spotkać się „z kimś".
Skurcz żołądka wzmógł się - do mdłości dołączył niepokój, lim zastanawiał się, dlaczego nie może pozbyć się podejrzeń. Chyba był to przejaw paranoicznego myślenia.
Choć z drugiej strony miało ono pewne uzasadnienie, ponieważ do Bloomington powrócił Ryan Taylor. Tim czytał w gazecie, że Taylor został nauczycielem wychowania fizycznego w liceum w Clear Creek. To blisko rodzinnego domu Kari. A ona była przecież kiedyś zakochana w Taylorze. Może ciągle coś do niego czuła?
Tim zamrugał powiekami. A jeżeli Kari i Ryan Taylor spotkali się znowu i?...
Ogarnęła go zazdrość, mimo że nie miał do niej prawa. Czy naprawdę wierzył, że Kari mogła zdradzić go z Ryanem Taylorem? A jeśli nawet tak, czy w istocie mógł ją za to winić? Zamknął oczy i przypomniał sobie, jak wyglądała Kari, kiedy widzieli się ostatni raz. To było w dniu, kiedy ją opuścił. Siedziała w salonie, płakała... I nawet w takim momencie wyraziła chęć pracy nad uzdrowieniem ich związku. Wierzyła w małżeństwo, w jego Boży zamysł. I mimo tego, jak okropnie Tim ją zawiódł, wierzyła i w niego.
Dlatego niemożliwe, żeby minionego wieczoru była z Ryanem. Chyba znał Kari na tyle, że mógł być tego pewien.
Przez okno łazienki wpadało dzienne światło. Ostrożnie, powoli, Tim podniósł się z podłogi. Stanął przed lustrem i zamrugał powiekami. Zobaczył na swoim prawym policzku czerwoną pręgę. Uderzył się o muszlę klozetową. Cofnął się odrobinę i spróbował ocenić swój wygląd.
Doprawdy, jestem bardzo atrakcyjny! - zadrwił w myślach. Prawdziwy naukowiec!
Zimna woda. To mogło mu pomóc. Otworzył kurek i ochlapał sobie twarz, wypłukał usta, pozbywając się paskudnego smaku.
Panie Boże, przepraszam - pomodlił się. Nie wiem, co powinienem powiedzieć. Zbyt długo pozostawałem daleko od Ciebie.
Była to jego pierwsza modlitwa od kilku miesięcy. Kiedy tylko wypowiedział w myślach jej słowa, zebrało mu się na płacz. Łzy popłynęły mu z oczu, wiedział, że ma za sobą najgorsze dni swojego życia. Nie wątpił, że Kari mu przebaczy, i że razem będą kroczyć naprzód, obdarowując swoje dziecko rodzicielskim ciepłem i wzrastając w duchu, oddalając się coraz bardziej od owych strasznych dni.
Tym razem to on musiał się postarać. Patrzył sobie samemu prosto w oczy, stojąc naprzeciw łazienkowego lustra. Pokiwał głową. Kari potrzebowała Tima Jacobsa silniejszego niż dotąd. Mężczyzny, który będzie wiedział, czego chce, i który będzie umiał doprowadzić do tego, żeby oboje byli szczęśliwsi. Człowieka, którego wolą będzie pokorny powrót do wiary w Boga. Tim był zdeterminowany osiągać te wszystkie cele. Już dawno temu powinien był to robić.
- Dziś jest twój dzień, Tim - powiedział sam do siebie. - Odtąd wszystko będzie wyglądało inaczej.
Po tej deklaracji wytarł twarz i niepewnym jeszcze krokiem zszedł do kuchni, żeby zrobić sobie kawy. Kiedy się parzyła, nalał sobie szklankę soku pomarańczowego. Ruszył z nią w stronę telefonu, i w tym momencie jego wzrok padł na opróżnioną od połowy butelkę Jacka Danielsa, którą przyniósł poprzedniego wieczoru.
Podniósł ją i skierował się do zlewu. Nie potrzebował teraz trzymać w domu whisky. Zaczynał nowe, lepsze życie. Choć z drugiej strony wylewanie takiej ilości whisky do zlewu wydawało się marnotrawstwem, zwłaszcza że niemiłosiernie bolała go głowa.
Zanim doszedł do zlewu, zmodyfikował swój plan. Postanowił wlać sobie do soku nieco whisky i dopiero potem zadzwonić do Kari. W ten sposób będzie rozmawiał spokojniej i bez psychicznych oporów. Nie zaszkodzi wypić klina. I tak był poniedziałek, a w poniedziałki nie miał zajęć.
Kiedy skończy tę butelkę whisky, już nigdy nie tknie alkoholu. Nigdy więcej.
Przechylił butelkę, ale rozmyślił się i zamiast wlewać whisky do soku, po prostu podniósł butelkę do ust i napił się czystej whisky.
- Aaach!... - sapnął, zadowolony, kręcąc głową. - Dzień dobry, Tim. Nadszedł nowy dzień! Tak jest!
Po tych słowach napił się jeszcze. I jeszcze. I jeszcze...
Godzinę później przypomniał sobie, że miał zatelefonować do Kari. Ale był w takim stanie, że nie bardzo mógł zrozumieć, dlaczego zainstalowali na ścianie kuchni trzy jednakowe telefony, skoro przecież w zupełności wystarczyłby jeden.
Rozdział 22
Tego przedpołudnia Kari czterokrotnie telefonowała do uczelnianego gabinetu Tima, ale wciąż nie odbierał. Trudno! Postanowiła spakować się, pojechać do domu i stawić czoło sytuacji. Wspomnienia Ryana Taylora -nawet te z poprzedniego dnia - musiała przenieść tam, gdzie było ich miejsce, to 'znaczy do przeszłości. Nie miała wyboru.
Nadeszła pora, aby uzdrowić jej związek z Timem, szczególnie że zadzwonił do pastora Marka. I do jej rodzinnego domu. Jedno i drugie świadczyło o tym, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Tim chciał dostać od niej drugą szansę.
Kiedy brała prysznic i ubierała się, nastrój psuły jej dwie rzeczy - po pierwsze poczucie winy, po drugie rodząca się świadomość pewnego faktu.
Źle zrobiła, całując się z Ryanem, zachowując się tak, jak gdyby od ich rozstania nic się nie zmieniło. Fakt, że zdawała sobie przy tym sprawę z realnego stanu rzeczy, nie był bynajmniej okolicznością łagodzącą. Nic dziwnego, że miała poczucie winy. Jej głównym strapieniem była tego ranka rosnąca świadomość własnej odpowiedzialności za wszystko, co się zdarzyło.
Jeszcze poprzedniego dnia Kari była przekonana, że jej małżeństwo było w stanie rozpadu z winy Tima. Ale odkąd wybudziła się z koszmaru, nachodziły ją wspomnienia, które sugerowały, że i ona nie była bez winy.
Przypomniała sobie na przykład pewien dzień z początku lata, kiedy Tim wrócił z pracy z tuzinem róż i biletami na jakiś występ. Podziękowała mu za kwiaty, ale uprosiła go, żeby nie wychodzili tamtego wieczoru. Pamiętała, że tłumaczyła Timowi, że o ósmej rano ma sesję zdjęciową, i że chce się wyspać. Tim posmutniał, ale aż dotąd nie zwróciła na to szczególnej uwagi. Przecież chciał jej sprawić miłą niespodziankę, a ona była zbyt zajęta, żeby to zauważyć!
Były i inne, nie mniej ważne zdarzenia. Na przykład Tim wielokrotnie pokazywał jej swój najnowszy artykuł, niecierpliwie czekając na jej aprobatę, a ona odkładała gazetę na bok, żeby przeczytać artykuł później; w rzeczywistości większości jego tekstów nie czytała wcale. Kiedy zastanawiała się nad tym teraz, była pewna, że okazywany przez nią brak zainteresowania był dla niego bardzo przykry.
Wiele razy prosił ją też, żeby jeździła z nim na konferencje naukowe i rozmaite uroczystości na uczelni. Raz odmówiła nawet udziału w pikniku, który postanowiło urządzić kilkoro jego znajomych z uniwersytetu wraz ze współmałżonkami. Wyobraziła sobie natychmiast, że będą śmiać się z jej niedostatecznie wysokiej inteligencji i pokręciła głową. „Sam pojedź, kochanie - powiedziała. - Mam mnóstwo spraw domowych do załatwienia." Skrzywiła się, przypominając sobie tamtą sytuację.
Znalazła czas na to, żeby pojechać nad jezioro z Ryanem, ale nie była w stanie przypomnieć sobie, kiedy ostatnio pojechała dokądkolwiek z Timem, żeby po prostu spędzić miło czas z mężem. Od jak dawna traktowałam go bardziej jak mebel niż życiowego partnera? - zastanawiała się. Nie potrafiła sobie na to odpowiedzieć. Wyobraziła sobie natomiast, że jej błyskotliwy, czarujący mąż powoli przestawał być nią zafascynowany i czuł się coraz bardziej samotny, podczas gdy ona oddawała się dziesiątkom ważniejszych zajęć.
Nic dziwnego, że stał się podatny na urok Angeli Manning. Ta kobieta najpewniej była ogromnie uradowana tym, że może z nim przebywać, robić z nim cokolwiek - choćby zjeść wspólnie lunch.
Niewątpliwie była towarzyszką jego życia - tak jak niegdyś Kari.
Kari zastanawiała się, co było dla niej tak ważne, że często mu odmawiała, kiedy ją gdzieś zapraszał. Pomyślała, że to dlatego, że czuła, iż do wielu rzeczy nie dorasta intelektualnie. Artykuły Tima często dotyczyły spraw, na których zupełnie się nie znała, czasami wygłaszał opinie, z którymi się nie zgadzała, ale nie umiała przytoczyć stosownych argumentów na poparcie własnego stanowiska. Natomiast znajomi Tima i ich współmałżonkowie... Miała ich dość po tej jednej okropnej rozmowie o książkach. Zawsze rozmawiali o polityce zagranicznej, najwyższej klasy literaturze, filmach o głębokim przesłaniu. Chyba że plotkowali na temat bieżących spraw dziejących się na uniwersytecie. Kiedy Kari przebywała w ich towarzystwie, miała wrażenie, że bezustannie zachowują się, jakby każdy chciał prześcignąć pozostałych w inteligencji i zabłysnąć najbardziej rozległą wiedzą.
Nie miała ani ochoty, ani odwagi wkraczać głębiej w środowisko uniwersyteckie. Dlatego z reguły wypraszała zgodę Tima na to, żeby szedł na kolejne spotkanie bez niej. Chyba że chodziło o któreś z najważniejszych wydarzeń na uczelni. Wyobrażała sobie teraz, jak jej mąż brał udział w tych wszystkich zgromadzeniach, popisywał się inteligencją, rozmawiał ze znajomymi małżeństwami - zawsze sam...
Tak, nie miała wątpliwości, że nie tylko on spowodował rozkład ich małżeństwa. Choć na myśl o jego romansie dostawała mdłości. Muszą minąć miesiące, a może i lata, zanim znowu zdołają doprowadzić swój związek do dawnego stanu. Ale w każdym razie tego ranka, w poczuciu współodpowiedzialności za to, co się stało, była gotowa rozpocząć trudny proces naprawy ich związku. Miała ochotę jak najszybciej znaleźć się w ich domu i zacząć działać.
Stanęła bokiem do lustra i oceniła wygląd brzucha. Zauważyła, że minimalnie się zaokrąglił. Rosło w niej dziecko, ich wspólne dziecko - miało w sobie trochę z niej, a trochę z Tima.
Nagle zdała sobie sprawę, że na swój powrót do domu czeka nie tylko z niecierpliwością, ale i radosną nadzieją.
Godzinę później zatrzymała się na podjeździe pod domem. Żaluzje były zamknięte, z domu nie dobiegały żadne odgłosy. Ale kiedy otworzyła wrota garażu, zobaczyła lexusa Tima. Czyżby wrócił?
- Tim? - zawołała z nadzieją w głosie, przechodząc przez warsztat. Nie usłyszała odpowiedzi.
Weszła do kuchni. Na blacie stała pusta butelka po whisky. Co to takiego?! - pomyślała z przerażeniem Kari. Zmusiła się jednak do dalszych poszukiwań. Weszła do jadalni i zobaczyła, że na stole wciąż leżą nieotwarte listy, które napisała. Zniknęło ze ściany jej portretowe zdjęcie z dnia ślubu. Zajrzała do salonu, weszła po schodach na górę i ruszyła w stronę sypialni. Boże, proszę Cię, pomóż mi przez to przejść! - modliła się.
Cicho otworzyła drzwi pokoju. Zobaczyła Tima. Leżał bezwładnie w ich małżeńskim łóżku, ubrany w spodnie od dresu i koszulkę. Chrapał, oddychając nierówno. W powietrzu unosił się wstrętny odór alkoholu, wymiotów i nieumytego ciała. Kiedy oczy Kari przyzwyczaiły się do ciemności, ogarnęła ją gwałtowna odraza.
Musiała zebrać wszystkie siły, żeby nie odwrócić się na pięcie i nie odjechać z powrotem do domu rodziców. Boże, pomóż mi! - jęknęła w duchu.
Weszła do pokoju jak najciszej, pewna, że Tim i tak się obudzi. Z kim pił? Czy była tu Angela?
Kari zacisnęła zęby i popatrzyła na Tima z bliska.
Czy to na pewno był mężczyzna, za którego wyszła? Ten, który niegdyś sprawił, że uznała za możliwe zapomnienie o Ryanie Taylorze? Ten sam, który poprzysiągł sobie, że niezależnie od okoliczności nigdy nie spróbuje alkoholu? Wreszcie ten, który złożył jej przysięgę wierności, dopóki śmierć ich nie rozłączy?
Kari zrobiła kilka kroków i usiadła na krześle obok łóżka. Poczuła silne mdłości. Trzy razy omal nie ruszyła biegiem do łazienki, ale zdołała powstrzymać wymioty. Nic nie jadła od śniadania; wiedziała, że jednym z powodów jej nudności jest ciąża. Ale nie jedynym...
Tim przewrócił się tymczasem na bok, wciąż zamroczony. Poczuła wzmożony odór rozkładającego się alkoholu i potu. Na podłodze leżały rozrzucone bezładnie brudne ubrania, obok książek i rozmaitych papierów.
Wstała, żeby wyjść z pokoju, ale w tym momencie przypomniał jej się fragment Pisma Świętego, który był czytany podczas ich ślubu. Miłość wszystko przetrzyma...
Zacisnęła zęby, usiadła z powrotem i chwyciła się poręczy krzesła. Nie miała już poczucia winy ani odpowiedzialności, ani pragnienia naprawy małżeństwa. Wiedziała tylko na pewno, że Bóg chce, aby kochała swojego męża. A jednocześnie nie wyobrażała sobie, jak zdoła wytrzymać z nim resztę życia, jeżeli ich miłość będzie miała wyglądać tak jak w tej chwili.
Przyglądała się Timowi całe dwie godziny, czując się mniej więcej jakby oglądała horror. Tyle że występującym w nim potworem był jej własny mąż, zaś jej przerażenie nie dotyczyło czegoś nieistniejącego, ale ich realnego życia i przyszłości. Nie bez powodu Kari nazywała się teraz Jacobs...
Tim był pewien, że widok Kari siedzącej w fotelu to alkoholowe urojenie. Jeszcze nigdy nie doprowadził się do takiego stanu, żeby mieć urojenia. Uniósł głowę i wytężył wzrok, a potem jego głowa opadła z powrotem na poduszkę. W każdym razie jednego był pewien: nawet w jego wizji Kari była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział.
Dlaczego tu jesteś? - pomyślał, wciąż znajdując się pod wpływem alkoholu, który wypił parę godzin wcześniej. Pamiętał, że to zrobił, i zaczął gwałtownie ganić się w myślach z tego powodu. Trzeba było wylać whisky do zlewu! Obserwował śpiącą postać Kari i powoli ogarnęło go poczucie winy. Jak gdyby wślizgnęło się podstępnie do łóżka i opasało jego brzuch, niczym boa dusiciel. Czy przyszłaś mnie torturować? - myślał.
Kari otworzyła oczy i wtedy zorientował się, że to jednak nie wizja. Nagle uświadomił sobie, jak wygląda. Patrzyła na jego żałosny wygląd, czuła ohydny zapach, zdawała sobie sprawę z jego zamroczenia, widziała porozrzucane na dywanie ubrania i książki i butelkę po whisky w kuchni.
Zdawszy sobie z tego wszystkiego sprawę, poczuł tak potężne mdłości, że potykając się po drodze, pognał do toalety, gdzie przez dziesięć minut wymiotował, jak gdyby jego organizm próbował pozbyć się całego alkoholu, jaki wlał w siebie w ciągu minionego miesiąca. Lecz mimo kolejnych konwulsji, wciąż czuł taki sam lęk, miał tak samo silne poczucie winy i cierpiał okropnie z powodu tego, że Kari była zmuszona oglądać go w takim stanie.
Kiedy wymioty ustały, otarł usta wierzchem dłoni i powlókł się z powrotem do łóżka. Usiadł i obrócił się tak, żeby widzieć twarz Kari. Mogła tu siedzieć tylko z jednego powodu. W oczach Tima stanęły łzy. Stracił najcudowniejszy dar, jaki kiedykolwiek w życiu otrzymał.
Właściwie nie tyle stracił, ile sam go zniszczył.
- Przyniosłaś dokumenty rozwodowe? - mruknął.
Kari popatrzyła na niego z bólem w oczach. A on aż skręcił się z żalu spowodowanego jej cierpieniem.
- Nie - odpowiedziała.
Jak to, nie przyniosła dokumentów? Tim zastanawiał się, po co w takim razie Kari mogła niespodziewanie pojawić się w ich domu. Tymczasem zobaczył, że po jej policzkach spływa kilka łez.
Otarła twarz rękawem bluzki. Tim wyczuł, że Kari hamuje ogarniające ją emocje. Oddychał płytko, serce biło mu bardzo szybko i słabo. Dlaczego Kari płacze? Co się stało? - pytał się w duchu. Czy może ma to związek z jej rodzicami? Ktoś zachorował? Wyciągnął rękę w stronę Kari, odruchowo chciał usiąść przy niej, ale powstrzymał się w porę. Jego bliskość była ostatnią rzeczą, jakiej w tej chwili potrzebowała.
- Dlaczego przyszłaś, Kari? - spytał.
- Jestem twoją żoną, a na dodatek jestem w ciąży. - Wstała i usiadła na łóżku, w pewnej odległości od niego. Łzy płynęły obficie po jej twarzy. -Nadszedł czas, żebym wróciła do domu. Potrzebuję cię.
Przysunęła się bliżej. Przeraził się, kiedy oparła dłoń na jego ramieniu. Wytężył zmysły.
- Przyjechałam tu, ponieważ wciąż wierzę w nas - kontynuowała Kari. - W to, co nas łączy i we wszystko, co może nas łączyć na nowo. Mamy problemy, ale jestem przekonana, że Bóg pomoże nam uzdrowić nasz związek.
Każe jej słowo wlewało w serce Tima nadzieję, ożywiało go. Odczuwaną przez niego pustkę zastępowała radosna świadomość, że być może zdołają znowu być razem. Kari postanowiła mu mimo wszystko przebaczyć! Zasługiwał wyłącznie na jej gniew, a tymczasem ona przyjechała do ich domu, żeby się z nim spotkać i powiedziała mu, że chce spróbować znowu z nim żyć. Ze ma zamiar pozostać z nim w ich wspólnym domu i razem z nim pielęgnować ich dziecko.
Machinalnie zaczął wyliczać w myśli powody, z których powinna pozostawić go samemu sobie. Angela, kłamstwa, picie. Poczuł, że każda ze złych decyzji, jakie w ostatnim czasie podjął, ciąży mu niczym rzucona na jego plecy tona błota. Nie będzie mógł żyć, jeśli nie wydostanie się z tego bagna.
Popatrzył Kari w oczy i w milczeniu błagał ją, żeby uwierzyła w słowa, które miał zaraz wypowiedzieć.
- Tak ogromnie mi przykro, Kari... Bardzo, naprawdę bardzo cię przepraszam. Uniósł dłoń i dotknął koniuszkami palców jej twarzy, żeby utwierdzić się w przekonaniu, iż Kari naprawdę jest w pokoju i siedzi koło niego, mimo wszystkiego, co jej zrobił.
Otworzyła usta, ale nie była w stanie nic powiedzieć. Przytaknęła tylko, z twarzą nabrzmiałą od łez. A potem, powoli, opadła na jego ramię, jak gdyby nie była w stanie dłużej siedzieć prosto. Niepewnie, z wielką obawą, Tim wyciągnął rękę i przytulił Kari, podczas gdy ona znowu zaczęła płakać.
Nie wiedział, ile czasu tak trwali; wreszcie Kari wzięła głęboki, drżący oddech i powiedziała:
- Chcę, żebyśmy znowu byli razem. Ale nie wiem, jak to zrobić -pociągnęła nosem. Potrzebujemy... terapii.
Tim nie miał żadnych argumentów przeciw jej słowom. Pokiwał więc głową, od razu czując się odrobinę lepiej.
- Zadzwonię do pastora Marka - powiedział.
Kari wciąż opierała się o niego i znowu zaczęła płakać.
- Przepraszam cię - szepnęła. - Nie zamierzałam celowo doprowadzić do rozpa...
- Nie... - przerwał Tim. Nie wyobrażał sobie, żeby Kari go przepraszała, w świetle wszystkiego, co jej zrobił. Nie zniósłby tego. Napiął się, wstrzymując na chwilę oddech. Wiedział, że gdyby nie to, wybuchnąłby płaczem.
A kiedy już brakowało mu powietrza, zaczerpnął go trzykrotnie, raz po raz, i wtedy cały zgromadzony w nim smutek, żal, cała gorycz, znalazły ujście na zewnątrz. Zapłakał rzewnie, jak jeszcze nigdy w życiu.
W pewnej chwili objął Kari również drugą ręką i przytulił ją jeszcze czulej. Przypomniało mu się, jak kiedyś widział w wiadomościach mężczyznę tulącego żonę, po tym jak wcześniej przekazano mu błędną informację, że poniosła śmierć w katastrofie lotniczej. Tim zapamiętał uścisk tych dwojga ludzi i to, jak wielką miłość wyrażał. Pomyślał, że teraz wie, co czuł tamten mężczyzna. Dlatego że zanim się obudził i zobaczył, że siedzi przy nim Kari, całe jego życie zdawało się lec w gruzach.
Nie miał prawa żądać tego, co mu oferowała, nie miał powodu, z którego mógłby czuć się jej wart. A jednak dawała mu drugą szansę na wspólne życie w miłości, drugą szansę na udane życie.
Kiedy już był w stanie złapać oddech, wyszeptał słowa, w które wierzył całym sobą:
- Kari... obiecuję ci, że resztę mojego życia spędzę na wynagradzaniu cię za to.
Rozdział 23
Minął tydzień odkąd Kari wróciła do swojego domu, a Ryan wciąż nie był w stanie myśleć o niczym innym niż o niej. Był poniedziałkowy wieczór. Nauczyciele wychowania fizycznego, którzy trenowali szkolną drużynę footballową Złote Niedźwiedzie z Clear Creek zebrali się po lekcjach, żeby omówić zbliżające się rozgrywki. Chcieli ustalić swoje zamierzenia, zwłaszcza że drużyna po raz pierwszy od dziesięciu lat miała szanse na mistrzostwo stanu.
- Halo, jest pan z nami, panie Taylor? - zawołał w pewnej chwili z przeciwległego końca stołu pierwszy trener drużyny John Sicora. - O którym meczu pan myśli - o tym, który omawiamy, czy o tym, który będzie dzisiaj w telewizji?
Pozostali zebrani wybuchnęli śmiechem. Ryan uśmiechnął się.
- Przepraszam. Pewna osobista sprawa nie daje mi dzisiaj spokoju.
- Niech pan ją zostawi i skupi się, dobrze? - poradził Tommy Shroeder, inny z trenerów. - Prawie nie bierze pan udziału w dyskusji. Jakikolwiek dobry plan opracujemy, nie uda nam się go zrealizować, jeśli pan nie będzie weń zaangażowany.
Ryan wyprostował się i spuścił nieco głowę, zawstydzony komplementem. Wiedział, że ma talent do pracy trenerskiej, ale na razie z pewnością nie byłby w stanie samodzielnie poprowadzić drużyny. Uśmiechnął się do siedzących wokół mężczyzn. Nie miał pojęcia, o czym mówią, ale całkowicie ufał ich kompetencjom.
- A co ze zmasowanym atakiem z rogu boiska? - spytał Sicora, opierając się wygodnie z powrotem. - Czy stosujemy go także przeciw szybciej grającym drużynom, czy nie?
Spotkanie trwało godzinę dłużej niż powinno. A kiedy już jego właściwa część dobiegła końca, trenerzy zaczęli umawiać się na pizzę i wspólne oglądanie telewizyjnej transmisji meczu. Ryan wymknął się, starając się jak najszybciej zniknąć pozostałym z oczu, żeby nikt nie zdążył mu zarzucić, że się izoluje.
Na dworze zaszczypało go w policzki mroźne powietrze. Zerknął na niebo -gruba powłoka chmur wisiała wyjątkowo nisko. Zaczął padać śnieg. W zasadzie Ryan uwielbiał pierwszy śnieg. Gdyby nie jego fascynacja Kari, spotkanie trenerów drużyny odbyłoby się w jego domu, przy jego wielkim telewizorze i wesoło trzaskającym kominku.
Ale odkąd rozstali się z Kari po ostatnim spotkaniu, nie był w dobrym nastroju. Cierpiał, a co gorsza jego stan na razie się nie poprawiał, przeciwnie, z upływem czasu jeszcze się pogarszał.
Idąc do samochodu, Ryan przypomniał sobie rozmowę, jaką odbył z matką dwa tygodnie po wypadku, który omal nie zmienił go w sparaliżowanego do końca życia człowieka. Leżał w szpitalnym łóżku i wyglądał przez okno, próbując zrozumieć, dlaczego nie ma żadnych wieści od Kari. W pewnej chwili do sali weszła jego matka. Milczeli długo.
- Coś mi się zdaje, że masz złamane serce, synku... - odezwała się wreszcie matka.
Odwrócił powoli głowę. Szyja szybko się goiła, ale trudno mu jeszcze było poruszać głową.
- Dręczy cię pustka po Kari. - Matka patrzyła na niego ze współczuciem. Westchnął i przeniósł spojrzenie na sufit.
- Gdzie ona jest? Dlaczego się nie odzywa? - spytał. Matka milczała chwilę.
- Nie wiem - odpowiedziała - ale wiem jedno: wyzdrowiejesz. Tylko obawiam się - jej głos złagodniał - że jeżeli wypuścisz Kari z rąk, być może już nigdy nie będziesz taki jak dawniej.
Przypominając sobie tamtą wymianę zdań, Ryan wsiadł do swojej półciężarówki. Pomyślał, że mimo upływu lat wciąż pozostał pod względem emocjonalnym tam, gdzie był owego popołudnia w szpitalnym łóżku: nie był pewien, czy da radę normalnie żyć bez Kari.
Szczególnie po tym, jak spotkali się na nowo.
Choć teraz było inaczej niż dawniej: nie tyle wypuszczał Kari z rąk, co raczej świadomie pomagał jej odejść. Chciała ratować swoje małżeństwo, a on wierzył w głębi serca, że to właściwa decyzja. Godna prawdziwej chrześcijanki.
Przypomniało mu się, co Kari mówiła o limie Jacobsie, swoim mężu, który kochał ją na tyle mało, że okazał się niewierny. Ryan był bardzo zdumiony jej pragnieniem trwania przy tym człowieku. Po tak głębokiej zdradzie! Gdyby Kari była nieśmiałą, zależną od mężczyzny kobietą, taką, która nigdy nie mówi sama za siebie, mógłby to jeszcze zrozumieć.
Ale to przecież była Kari Baxter!
Zaśmiał się, uruchamiając silnik i wyjechał ze szkolnego parkingu.
Znajomi Kari ze szkoły średniej opowiadali o niej słynne w całym swoim środowisku historie. Każdy chciał się z nią przyjaźnić albo umawiać, a jednocześnie nikt nawet nie podejrzewał jej o słabości właściwe wielu nastolatkom - picie alkoholu, zażywanie narkotyków, swobodny seks czy choćby wracanie do domu o późniejszych porach niż przykazywali jej rodzice. Nie była ideałem - często rozmawiała na lekcjach, podawała innym ściągawki. Ale nigdy nie kusiły ją naprawdę złe rzeczy.
Kiedy tylko przychodziła na spotkanie towarzyskie w czyimś domu, puszki z piwem od razu zaczynały znikać. Rozglądała się z iskrą radości w oczach, radości, jakiej nie da się kupić w butelce ani torebeczce. „Mam nadzieję, że nie pijecie - mawiała. To naprawdę nie jest fajne."
W jej towarzystwie rówieśnicy chcieli być ludźmi wolnymi od nałogów. Uważali, że skoro służy to Kari Baxter, to zapewne im również dobrze zrobi.
W istocie im dłużej Ryan o tym myślał, tym bardziej podziwiał Kari za powrót do męża. Nie zrobiła tego z powodu słabej woli czy też braku szacunku do siebie samej. Wróciła do Tima Jacobsa tylko dzięki Bożej łasce, modląc się o to, aby Bóg umożliwił jej realizację podjętej niegdyś decyzji, że będzie kochać męża aż do śmierci.
Ryan pamiętał, jak Kari umotywowała mu swoje postępowanie: „Naprawdę uważam, że miłość to decyzja. Podjęłam decyzję, że będę kochać Tima Jacobsa w dobrej i złej doli."
„A jeżeli on czuje inaczej?" - spytał wtedy. Nie dlatego, żeby sprawdzał, czy ma szansę się z nią związać. Zastanawiało go raczej, co będzie, jeśli Tim nie zamierzał wracać do Kari. Ryan zastanawiał się, czy nadal będzie trwała w swoim postanowieniu - jak długo będzie czekać, jeśli jej mąż nie kochał jej i nie miał ochoty się zmieniać?
Kari posmutniała mocno, aż Ryan pożałował, że zadał jej swoje pytanie.
„Nie dam mu rozwodu - odpowiedziała. - Nie mogę."
„Nie mogę... "
Te dwa słowa Kari najbardziej go smuciły. Wyjechał z miasteczka na szosę i skierował się w stronę domu. Wieczór, który spędzili razem na plaży, był dla niego dowodem, że Kari wciąż darzy go silnym uczuciem. Przecież nie było tak, że nie pragnęła życia z nim, życia, jakie mogłoby stać się jej udziałem, gdyby niegdyś się nie rozstali.
Po prostu nie mogła się z nim związać. Nie pozwalała jej na to złożona Timowi przysięga, decyzja trwania przy nim w miłości, wiara ani poczucie honoru. Każdą z tych rzeczy ceniła sobie zbyt wysoko, aby nagle je wszystkie porzucić. Taka po prostu była Kari.
Nagle Ryan poczuł, gdzie powinien się znaleźć w ten zimny poniedziałkowy wieczór. Zawrócił i ruszył do kościoła. Popołudniami odbywały się spotkania poświęcone studiom nad Biblią. Kościół powinien być otwarty jeszcze przez co najmniej trzy godziny.
Pięć minut później Ryan usiadł cicho w ostatniej ławce. Poczekał, aż jego oczy przyzwyczają się do panującego w świątyni półmroku. Z oddali słychać było stłumione głosy rozmawiających ludzi. Byli w pogodnych nastrojach - od czasu do czasu rozlegały się śmiechy. Oparł się o ławkę, zwiesił głowę i spróbował zastanowić się, w jaki sposób doprowadził do rozkładu swojego związku z Kari wczasach, kiedy zajął się głównie footballem.
Co się ze mną działo, Panie Boże? - pytał. Przecież ją kochałem. Dlaczego nie zostaliśmy mężem i żoną?
W odpowiedzi jeszcze raz usłyszał w myślach słowa Kari: „Miłość to decyzja... decyzja... decyzja... "
Jeśli tak, powinien był po wypadku zdecydować, że będzie codziennie dzwonił do Kari, mimo że był przepełniony lękiem o swój stan zdrowia i pochłonięty myślami o nim. Powinien był nie ustawać, dopóki jego zamiary nie staną się dla Kari jasne. Powinien był uznać swoją miłość do niej za priorytet, równie ważny jak jego kariera zawodowego footballisty.
Myślał o tym, jak Kari okazywała miłość do Tima - była zdecydowana trwać przy nim, mimo że jednocześnie czuła do niego obrzydzenie z powodu tego, co jej zrobił.
Ryan poprawił się na ławce, uniósł głowę i rozejrzał się. Może Bóg próbował nauczyć go czegoś o miłości? Czegoś, do czego Kari już doszła, a on jeszcze nie?
Zastanawia! się nad swoim życiem, nad swoją pracą nauczyciela, trenera, nad tym, jak spędza czas z rodziną i znajomymi. Był pewien, że siłą napędową tych wszystkich rzeczy jest miłość. Ale tylko taka miłość, jaką znał.
Miłość Kari, miłość, która pozwalała jej wrócić do człowieka takiego jak Tim Jacobs i modlić się do Boga o uzdrowienie ich małżeństwa, była inną miłością.
Sięgnął po leżący koło niego egzemplarz Biblii. Jeśli to prawda, że miłość jest decyzją, chcę dziś zrozumieć choć trochę lepiej, jak to wygląda -pomyślał. Większość znanych mu osób była oczytana w Piśmie Świętym lepiej niż on. Ale nawet on wiedział, gdzie szukać rozdziału o miłości. Odnalazł Pierwszy List Św. Pawła do Koryntian i otworzył go na trzynastym rozdziale.
Pierwsze trzy wersy mogły znaczyć tylko jedno. Cokolwiek człowiek robi, cokolwiek poświęca, cokolwiek robi dobrego i jakiekolwiek ma zdolności, wszystko to razem jest nic nie warte, jeśli motywacją postępowania owego człowieka nie jest miłość.
Wydawało się to Ryanowi sensowne. Czytał dalej.
Od czwartego wersu było jeszcze lepiej - pojawiły się definicje miłości, czy raczej wyliczenie jej przymiotów i tego, czym miłość nie jest. „Miłość cierpliwa jest", „łaskawa jest", „miłość nie zazdrości", „nie unosi się pychą" -te słowa z początku nie powiedziały Ryanowi wiele nowego. Ale potem jego oczy natrafiły na sformułowanie, które zrobiło na nim takie wrażenie, jak gdyby zostało dodane do owego hymnu dopiero tego popołudnia, specjalnie dla Ryana: „nie szuka swego".
„Miłość nie szuka swego."
Opadł na oparcie ławki, przeniesiony myślą w czasy, kiedy nie byli z Kari całkiem razem, w czasy początków jego kariery zawodowego sportowca. Kari spędziła tamte miesiące i lata czekając na niego cierpliwie, nie szukając swego. Podobnie jak obecnie czekała na opamiętanie Tima.
„Czekaj na mnie, Kari. Chcę z tobą być, kiedy nie będę taki zajęty. Naprawdę."
Tak kiedyś powiedział... Jego własne słowa ciążyły mu teraz niemiłosiernie, jak wyrzut. Spoglądał na biblijny tekst. Jeszcze raz przeczytał fragment o miłości, która nie szuka swego. O to chodzi. Jego dawna miłość do Kari była prawdziwa według ludzkich standardów, ale według Boskich, jedynie „szukał swego".
„Zawiadomię cię, kiedy nie będę zajęty. I sam zdecyduję, kiedy nadejdzie odpowiedni czas." Tak, to w rzeczywistości znaczyły jego słowa do Kari. Dlaczego nie zdał sobie z tego sprawy wcześniej?
Przeczytał jeszcze kilka wersów. Zaczął zastanawiać się kolejno nad wszystkimi wymienianymi w tym fragmencie Pisma Świętego cechami miłości. Miłość wszystko znosi... wszystkiemu wierzy... we wszystkim pokłada nadzieję... wszystko przetrzyma. Wszystko przetrzyma! Uderzyło go to ostatnie stwierdzenie. Gdyby jego miłość do Kari wszystko przetrzymała, zapytałby ją od razu, kiedy tylko byłby w stanie, dlaczego nie pojawiła się po jego wypadku, dlaczego robiła wrażenie niezainteresowanej jego osobą.
Wytrwałość w miłości....
Uśmiechnął się smutno. Nie był ani trochę wytrwały. Oczywiście Kari mogła spytać go o tę kobietę, która siedziała przy nim w szpitalnej sali. Ale Kari wytrwała całe lata przed wypadkiem, a opuściła go dopiero wtedy, kiedy usłyszała, że oddał serce innej kobiecie - choć pielęgniarki nieświadomie wprowadziły ją w błąd.
Z ciężkim sercem czytał dalszy ciąg rozdziału. Zatrzymał się przy wersie jedenastym. Jego słowa łagodziły smutek i frustrację, budziły w nim nadzieję:
„Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce".
To ważne rozróżnienie! - pomyślał. W latach kiedy najważniejszy dla niego był football, był jeszcze dzieckiem, przynajmniej w sposobie myślenia i rozumienia. Za to obecnie miał szansę robić coś, czego nie robił nigdy dotąd.
Okazywać Kari taką miłość, do jakiej nawoływał go Bóg. Dbać o jej dobro, nie zważając na własne.
Kiedy zdał sobie z tego sprawę, w jego oczach stanęły łzy. Bowiem okazywanie Kari miłości, po tym jak utracił wszelką nadzieję na związek z nią, musiało być dla niego boleśniejsze niż wszystko, co kiedykolwiek w życiu robił. Ale będzie to miłość. Prawdziwa, dojrzała miłość. Po wszystkich latach, podczas których pożądał Kari, pragnął jej i wierzył, że któregoś dnia zostanie jego żoną, zrozumiał, że nie ma lepszej chwili niż obecna, aby kochać Kari naprawdę. Tak, jak powinien był ją kochać już przed laty.
Nie musiał pytać Boga o to, na czym ma polegać jego miłość do Kari, skoro powróciła do męża. Bóg podpowiedział mu to już tak jasno, jak gdyby siedział obok niego w pustym, chłodnym kościele.
Nie wahając się ani chwili, Ryan ukląkł, krzywiąc się lekko, kiedy opierał ciężar ciała na lewym kolanie. Football - pomyślał smutno. Sport zabrał mu najlepsze lata życia, zniszczył jego związek z Kari Baxter, a w zamian pozostawił mu na zawsze uszkodzenia ciała.
Ryan przypomniał sobie, co właśnie przeczytał o miłości w Piśmie Świętym. Oczywiście to nie football zabrał mu cokolwiek, a jego własne samolubne postępowanie. Westchnął cicho, przywołując z pamięci obraz Kari po raz ostatni wysiadającej z jego samochodu i odchodzącej do domu.
Boże, ciągle jej pragnę... - myślał. Będziesz musiał mi w tej sprawie pomóc. A na razie proszę Cię... tak bardzo Cię proszę, daj mi chociaż siłę, żebym kochał ją tak, jak chcesz, żebym ją kochał.
„Miłuj ją, jak i Ja cię umiłowałem, synu" - usłyszał w myślach.
Pokiwał głową, zamknął oczy i zrobił coś, co było dowodem, że naprawdę rozumiał miłość w nowy sposób, podpowiedziany mu przez Boga. Ze szczerym sercem i wielką powagą zaczął kornie prosić Pana, żeby ukazał Kari i Timowi drogę naprawy ich małżeństwa.
Po twarzy Ryana zaczęły spływać łzy, a on modlił się dalej. A zatem miłość może być aż tak bolesna - myślał. Tak bardzo, żeby z jej powodu Kari trwała w małżeństwie z mężem, który ją zdradza. Żebym ja zrezygnował z jakichkolwiek prób związania się z ukochaną kobietą.
Żeby Chrystus oddał swoje życie, by wybawić ludzi z grzechów.
Pokręcił wolno głową, poruszony głębią swojego nowego rozumienia miłości. A więc to jest miłość! Miłość takiego rodzaju, jaką Bóg kocha ludzi, jaką Kari kocha Tima.
Klęczał w ławce niemal godzinę, nie zważając na odczuwany żal ani na ból kolan i modlił się o odrodzenie małżeństwa Kari. Kiedy wreszcie wyszedł z kościoła, wiedział, że zdarzyło się tam coś bardzo ważnego, coś, co go głęboko zmieniło. Już na zawsze jego uczucia do Kari będą inne niż wcześniej, podobnie jak inna będzie jego zdolność do miłości.
Zastanowił się nad otrzymaną poprzedniego dnia propozycją. Mógł zostać trenerem zawodowej drużyny, oddaliwszy się o tysiąc pięćset kilometrów od Bloomington i Kari, która próbowała na nowo zbliżyć się do męża. Miał naprawdę wielkie szczęście, że zaproponowano mu taką pracę. Wyjątkowo rzadko się zdarzało, żeby zwykły nauczyciel wychowania fizycznego, trener szkolnej drużyny otrzymywał tego rodzaju ofertę - nawet jeśli do niedawna był zawodowym footballistą. Może była to nagroda od Boga, udzielony przez Niego dar, świadectwo Jego łaski...
Jeśli przyjmie propozycję, będzie musiał przeprowadzić się w lutym. Z początku nie miał ochoty się zgodzić. Przecież jego chata, ranczo, ludzie wśród których dorastał - wszystko to znajdowało się w Clear Creek. Jeszcze grając w Dallas Cowboys, zaplanował powrót do rodzinnego miasteczka. To tu zawsze czuł się u siebie.
Lecz teraz... W świetle tego, że zdecydował się porzucić starania o Kari, jego wyjazd z Indiany mógł posłużyć im obojgu najlepiej. Byłoby to dostrzegalne świadectwo miłości, która przestała być samolubna.
Wyjeżdżając samochodem na pogrążoną w ciemności drogę, czując jednocześnie głęboki ból oraz prawdziwą satysfakcję, Ryan miał świadomość, że nie jest już dzieckiem, że nie kocha już w niedojrzały sposób.
Miał świadomość, że jest mężczyzną.
Rozdział 24
Kari wsunęła ręce do kieszeni nowiutkich granatowych spodni z diagonalu, wyginając ciało i uśmiechając się w bok, ponad ramieniem. Fotograf zrobił jej serię zdjęć.
Minęło osiem dni, odkąd powrócili z Timem z intensywnego seminarium małżeńskiego - sesji terapeutycznej zaproponowanej przez pastora Marka. Firn bardzo chętnie wziął w niej udział, aby w ten sposób rozpocząć naprawę swojego małżeństwa z Kari. Poprzekładał zajęcia i wyjechali.
Spędzili w górach Ozark naprawdę niecodzienne dwa dni. Rozmawiali intensywnie z terapeutami, aż zostały jasno ustalone motywacje postępowania zarówno Tima, jak i Kari, a także to, jak wzajemnie wpływali na swoje postawy. W ciągu zaledwie czterdziestu ośmiu godzin dowiedzieli się o sobie samych i o swoim związku więcej niż zdołali sobie nawzajem przekazać przez wszystkie lata znajomości.
Psychoterapeuci powiedzieli im, że przebaczenie to jednorazowy akt, natomiast uzdrawianie wzajemnej relacji i związanych z nią odczuć to proces trwający całe życie.
Kari pochyliła głowę i znowu uśmiechnęła się do obiektywu.
Wiedziała już, czuła całą sobą, że dokonała trafnego wyboru. Niełatwego wyboru, który przysporzył jej wielu cierpień, ale jednocześnie właściwego. Pastor Mark skontaktował również Kari i Tima z miejscowym psychoterapeutą, specjalizującym się w pomocy małżeństwom znajdującym się w kryzysie. To właśnie z nim spotkali się najpierw trzykrotnie, zanim udali się na sesję wyjazdową.
- Doskonale, Kari, pięknie! - pochwalił fotograf, zniżając aparat. - A teraz z drugiej strony.
Fotograf był znakomity, nazywał się Henry T. Canistelli. Znajomi, wliczając w to Kari, nazywali go Hankiem. Był znanym w branży fotografem mody. Niemal wszystkie zachwycające zdjęcia Kari, jakie ukazały się w katalogach, były jego dziełem.
Kari zmieniła ułożenie ciała i uśmiechnęła się kolejny raz.
- Wspaniale, malutka, twoja twarz jest genialnie fotogeniczna! A teraz znad ramienia...
Cieszyła się, że znów wróciła do pracy. Agent także był zadowolony z tego, że nieznane mu powody długiego urlopu Kari ustały.
- Dopóki ciąża nie będzie widoczna, będziemy proponować cię do normalnych sesji, a potem do zdjęć kolekcji ubrań dla kobiet ciężarnych, i do takich, gdzie widać tylko twarz modelki - zapowiedział. - Jestem w stanie zapewnić ci pracę aż do czasu porodu.
Dzisiejsza sesja miała trwać sześć godzin. Hank fotografował Kari w świetnie wyposażonym studiu w Indianapolis. Nie była to dla niej ciężka praca, mimo że lampy zawsze grzeją, no i trzeba cały czas dbać o idealny wygląd. W studiu zawsze pracowało się jej łatwiej. Na dworze musiała uważać, żeby nie zwabić owadów zapachem lakieru do włosów, ustawiać się zgodnie z naturalnym oświetleniem, znosić nieprzyjemną pogodę - marznąć zimą albo pocić się latem, i jeszcze starać się wyglądać wspaniale.
Kiedy myślała o wszystkim, co ostatnio przechodziła, cieszyła się, że agent wystarał się dla niej o sześć kolejnych sesji studyjnych. Potem mogła wziąć kolejny urlop.
- Właśnie tak, Kari - rzucił Hank, uśmiechając się znad kamery. Był trzydzieści lat starszy od Kari, pochodził z Nowego Jorku. - Doskonale. A teraz nad drugim ramieniem. Wyglądaj jak mila młoda mama, łatwo ci to przychodzi.
Kari odwróciła się plecami do fotografa i spojrzała ku niemu przez ramię, z taką miną jakby uśmiechała się do gromadki biegnących za nią dzieci albo usłyszała dowcip z ust najlepszej przyjaciółki. Kiedy Hank przestał naciskać spust aparatu, odwdzięczyła mu się za komplementy:
- Jesteś świetny, Hank. Ja tylko przychodzę na sesje i staję przed obiektywem, a ty wkładasz w fotografie całą magię.
Hank zachichotał i poprawił francuski beret.
- Mylisz się, dziewczyno. Pracuję w tym biznesie od lat i nieczęsto trafia się na taki talent jak ty. Potrafisz wyglądać jak żona, kochanka, przyjaciółka, dziewczyna z sąsiedztwa - i kogo jeszcze można wymyślić. Potrafisz przybrać każdy wygląd, a do tego masz w sobie piękno, które się nie starzeje.
Roześmiała się. Dobrze czuli się we wzajemnym towarzystwie.
- Jeśli to prawda, powinnam dziękować dobremu... -Wiem, wiem... -przerwał Hank, unosząc rękę, po czym kontynuował, naśladując przekornie ton jej głosu: - Powinnam podziękować dobremu Bogu, bo mój wygląd to Jego zasługa, podobnie jak wszystko inne - bez niego byłabym niczym. -Pokiwał głową, jak gdyby słyszał to już setki razy. - Trudno mi powiedzieć, dziecinko. Może w tej twojej wierze coś jest... - Zafalował dłonią w powietrzu, jak postać z jakiegoś filmu rzucająca czar. - Może to dzięki niej masz tę niezwykłą iskrę w oczach. - Wzruszył ramionami. - Cokolwiek to jest, zarobiłabyś miliony, gdybyś była w stanie sprzedawać to innym ludziom.
Kari uśmiechnęła się tylko i pokazała palcem w stronę nieba. Podejście Hanka do wiary można było opisać w najlepszym razie jako zniechęcenie. Kari podejrzewała, że Bóg miał pewien zamysł w tym, że pojawiła się w życiu Hanka, choć widywała się z nim tylko kilka razy w miesiącu podczas sesji. Poza tym po prostu lubiła tego człowieka.
Pozostało jeszcze pięć różnych strojów do sfotografowania. Wzięła następny i poszła do garderoby.
Przebierając się, przypomniała sobie o przełomowym momencie seminarium terapeutycznego, który nastąpił drugiego dnia.
- Wszystko sprowadza się do waszych lęków - wyjaśnił jeden z psychologów. - Kiedy relacja międzyludzka funkcjonuje źle, zazwyczaj przyczyną kłopotów są lęki.
Poprosił następnie, aby zastanowili się nad tym, czego najbardziej się obawiają w związku ze swoją wzajemną relacją. Milczeli pięć minut. Do oczu Tima zaczęły napływać łzy, spojrzał na terapeutę, przełknął ślinę i powiedział:
- Zanim Kari mnie pokochała, kochała Ryana Taylora - powiedział. - W jaki sposób mogłem dorównać mu w jej sercu?
- Czego z tego powodu pan się bał? - pytał spokojnie psycholog. Kari poczuła nagle, że o wiele lepiej rozumie zachowanie męża.
- Chyba... - Tim spojrzał na nią - Wydaje mi się, że cały czas miałem poczucie, że nie jestem dla ciebie dostatecznie dobry. Myślałem, że zasługujesz na kogoś lepszego.
- A pani, pani Kari? - zapytała terapeutka. - Czego pani najbardziej się bała?
Kari od razu przypomniała sobie uniwersyteckie przyjęcie i to, jak przebiegła jej rozmowa ze znajomymi Tima. Odpowiedź była prosta.
- Bałam się, że nie jestem dostatecznie inteligentna. Dalej rozmawiali o zachowaniach kompensujących i o tym, że ludzie zawsze w jakiś sposób reagują na swoje lęki. Tim kompensował swój lęk, spędzając czas z kobietą, która doceniała jego inteligencję. Natomiast Kari - oddalając się coraz bardziej od Tima i zapełniając sobie czas działalnością, dzięki której czuła się bardziej kompetentna w rozmaitych sprawach.
- Widzicie więc państwo, jak wyglądał wasz „taniec" - to jak nawzajem na siebie wpływaliście - powiedział do Tima psychoterapeuta. - Im bardziej zajęta była pani Kari, tym bardziej wzrastało pańskie poczucie odrzucenia i tym bardziej interesowała pana ta inna kobieta. Był to taniec, którego kroki coraz bardziej oddalały was od siebie.
Kari i Tim popatrzyli po sobie, zdumieni trafnością opisu psychologa.
- W punkcie, w jakim znalazło się państwa małżeństwo - kontynuował mężczyzna - mogą państwo oprzeć się na trzech rzeczach -nazwijmy je kotwicami. Jeśli to państwo zrobią, uchronią państwo swoje małżeństwo przed destrukcją. Jeśli zignorują państwo owe trzy zalecenia, państwa małżeństwo prawdopodobnie nie przetrwa.
Tim ujął Kari za rękę. Kari wciąż miała wątpliwości, odczuwała gniew, chwilami miała ochotę myśleć o Ryanie - a jednak dotyk dłoni Tima napełnił ją spokojem i ciepłem. Sama się temu dziwiła.
- Po pierwsze - kontynuował terapeuta, patrząc w oczy Timowi - ze względu na pańską skłonność do nadużywania alkoholu, powinien pan całkowicie zaprzestać używania go, w jakiejkolwiek formie.
- Próbowałem...
- Włączamy tę sprawę do naszej terapii. Jeżeli samodzielnie nie jest pan w stanie przestać, powinien pan skorzystać z jednego z chrześcijańskich programów pomocy w tym zakresie. Damy panu listę polecanych przez nas miejsc. - Mężczyzna spojrzał teraz również na Kari. - Po drugie - kontynuował - powinniście państwo być absolutnie wierni sobie nawzajem, zarówno emocjonalnie, jak i fizycznie.
- A po trzecie - i to jest sprawa najważniejsza - włączyła się terapeutka -oboje powinniście wkładać rzetelnie starania w to, aby wzajemnie rozumieć swoje obawy i zmienić sposoby, w jakie sobie z nimi radzicie. Oznacza to również, że musicie państwo wymazać ze swoich słowników słowo „rozwód".
- Proszę pamiętać, że realizacja każdego z tych trzech zadań zależy od was samych - dodał mężczyzna, kiwając głową. - Jeśli podejmą państwo wybory, jakie państwu sugerujemy, będą państwo w stanie zmienić kroki swojego tańca i zmierzać w stronę uzdrowienia waszego związku.
Po zakończeniu sesji, przed odjazdem do Bloomington, Kari i Tim przeszli się po pełnym pięknych drzew parku, trzymając się za ręce i rozmawiając. Obiecali sobie nawzajem od tej pory tańczyć naprawdę razem, bliżej siebie.
Rozległo się energiczne pukanie do drzwi garderoby.
- Hej, piękna, czas na ciebie! - ponaglił Hank. - Kończmy zdjęcia, żebyśmy mogli wrócić przed wieczorem do domów.
- Już idę... Chwileczkę.
Kari poprawiła kolejny strój oraz uczesanie. Tak, ona też chciała jak najszybciej znaleźć się w domu.
Po sesji wyjazdowej korzystali z Timem z porad psychoterapeuty z Bloomington. Akurat tego wieczoru mieli jechać do niego na kolejne spotkanie, tymczasem Kari czekała jeszcze przynajmniej godzinna jazda ze studia fotograficznego do domu. Uśmiechnęła się do siebie samej. Sesje terapeutyczne oznaczały nieraz trudne, a nawet bolesne przeżycia, jednak myślała o nich z nadzieją. Wciąż z niepewnością, ale i z nadzieją, i pogodą ducha. A to mogło oznaczać tylko jedno - jej złamane serce zaczynało zdrowieć.
Dziewięćdziesiąt kilometrów na południe od studia, w którym znajdowała się Kari, Angela Manning siedziała przy swoim kuchennym stole. Piła kawę i rozmyślała nad zniknięciem Tima. Nie była w stanie zrozumieć, co się stało. Układało im się świetnie. Owszem, nie obywało się bez napięć, ale uważała, że to raczej normalne. Była przekonana, że kiedy tylko Tim naprawdę zajmie się rozwodem, sytuacja się uspokoi.
Aż tu nagle pewnego wieczoru, kiedy siedziała w bibliotece, Tim po prostu spakował się i zniknął, pozostawiając jedynie krótką notkę, w której wyjaśniał, że się rozmyślił.
Zbolała, podniosła z ławy zapisaną przez niego karteczkę i przeczytała ją setny raz: Angelo.
- Przepraszam. Popełniłem okropny błąd, i ten błąd niszczy mnie od środka. Moje miejsce jest przy żonie, a Ty powinnaś ułożyć sobie życie z kimś innym.
- Przebacz mi.
- Tim
Z początku zastanawiała się, czy to może jakiś nieprzyjemny żart Tima, czy może próbował ją tylko nastraszyć. Kiedy jednak nie wrócił na noc ani nie pojawił się również następnego wieczoru, zaczęła ogarniać ją panika. Nigdy w życiu nie zamierzała wiązać się z żonatym mężczyzną, lecz skoro to zrobiła, jedyną rzeczą, jaka pozwalała jej funkcjonować, było silne przekonanie, że jego małżeństwo jest skończone, że przyszłością Tima był związek z nią, że będą zawsze mieszkać razem w jej mieszkanku niedaleko uniwersytetu.
Myśl, że być może Tim nigdy nie traktował jej poważnie, że być może romansował tylko, nie mając zamiaru być z nią dłużej, była dla niej nieznośna. Sprawiała, że Angela czuła się tania, splugawiona, wykorzystana.
Tak samo jak kobieta, z powodu której jej ojciec opuścił jej matkę.
Poczuła szczypanie w oczach. Znowu łzy. Wypiła łyk kawy, przypominając sobie, jak fatalnie się czuła przez kilka pierwszych dni po zniknięciu lima.
Kiedy zdała sobie sprawę, że przeniósł się z powrotem do żony, powiedziała sobie, że wróci. Ze zrobił to tylko ze względu na wyrzuty sumienia. Ze kiedy zorientuje się, czego się w ten sposób pozbawia, uruchomi procedurę rozwodową - jak powinien był zrobić przed paroma miesiącami. Wreszcie, że następnie z powrotem zapuka do jej drzwi.
Lecz minął tydzień i Angela wciąż nie miała wieści od Tima. Zaczęła mieć wątpliwości. Czyżby jego żona tak chętnie zaczęła znowu z nim żyć? Mówił, że przeniosła się do rodziców. A teraz już mieszkałaby z Timem? Czy oboje wrócili do swojego domu?
Angela nie była w stanie ścierpieć tej myśli. Dlatego przez ostatnie dwa dni co godzinę telefonowała do uczelnianego gabinetu Tima, żeby koniecznie się z nim porozumieć. Uruchamiała się jednak tylko poczta głosowa. Angela rozważała nawet, czy nie pojechać na uniwersytet i nie czekać pod drzwiami gabinetu na pojawienie się Tima. Postanowiła tak zrobić, jeśli Tim nie oddzwoni tego dnia. Zabęb-niła paznokciami w kubek. Nie miała wyboru.
Ponieważ była zakochana w Timie i z tego powodu nie miało dla niej znaczenia, czy jest żonaty, czy nie. Jedyne, co miało dla niej znaczenie, to to, by być z nim. Była w stanie myśleć tylko o...
Telefon zadzwonił.
Aż podskoczyła, rozlewając kawę na spodnie. Podbiegła do aparatu. Miała tak głęboką nadzieję, że to Tim wreszcie telefonuje! Oczywiście, kochał ją tak samo, jak ona jego. A jego wycieczka do domu była tylko elementem procesu separacji, formą odrzucenia przez niego żony i dawnego życia. Tak, musiało chodzić o to.
Z nadzieją odebrała telefon.
- Halo?
Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, potem odezwał się przyspieszony oddech. Najpewniej Tim przeżywał rozterki i trudno mu było mówić. Angela miała właśnie powiedzieć: „Tim?", kiedy usłyszała głos innego mężczyzny:
- Cześć, Angela. To ja. Była bardzo rozczarowana.
- Kto mówi?
Rozmówca roześmiał się krótko i jakoś nieprzyjemnie, aż poczuła zimny dreszcz.
- Nie wiesz, kochanie? Dirk.
Ogarnęła ją frustracja. Dirk Bennett?! Czy ten dzieciak jeszcze nie zrozumiał jej postępowania? Chyba miał jakąś obsesję. Fakt, że ze sobą sypiali, nie oznaczał, iż chciała za niego wyjść. Poza tym był dla niej za młody. Po związku z mężczyzną takim jak Tim Jacobs nie wyobrażała już sobie, żeby mogła wrócić do chłopca.
Westchnęła w taki sposób, żeby było słychać jej irytację.
- Czego chcesz?
Dirk milczał chwilę, bez wątpienia oceniał jej reakcję.
- Wiem, że nie spotykasz się już z profesorem. Zastanawiałem się, czy nie umówiłabyś się dzisiaj ze mną.
- Nie, Dirk - odpowiedziała, przewracając oczami. - Nie umówię się z tobą ani dziś, ani jutro, ani kiedykolwiek indziej. Czasy naszych randek minęły. Zrozumiałeś?
Oddech Dirka stał się jeszcze głośniejszy i szybszy.
- A czy ty nie rozumiesz, o co mi chodzi?
Ton, jakim mówił, był trochę dziwny. Angelę znowu przeszedł zimny dreszcz.
- O co ci chodzi?
- Odkąd tylko zakochaliśmy się w sobie nawzajem, mam plany! -odpowiedział głośniej i bardziej zdenerwowanym głosem niż dotąd.
Angela spojrzała na zegarek, zastanawiała się, czy się nie rozłączyć. Zapewne próbował się do niej dodzwonić Tim, a ona kontynuowała rozmowę z niezrównoważonym chłopakiem, z którym nie umawiała się od roku. Potarła nos i spróbowała zachować cierpliwość.
- Jakie plany? - spytała. Dirk zawahał się.
- Chcę się z tobą ożenić, Angela - odpowiedział znowu łagodniej. -Wszystko obmyśliłem.
Angela poczuła jedynie wielkie obrzydzenie.
- Zwariowałeś? Nie mam zamiaru za ciebie wychodzić. - Aż zadrżała na myśl o wyjściu za Dirka. - Muszę kończyć.
- Czekaj! - Miała się rozłączyć, kiedy usłyszała, jak Dirk z nienawiścią wypluwa z siebie następujące słowa: - Profesor cię nie chce! Wrócił do żony! Parę dni temu widziałem ich razem. Trzymali się za ręce!
Wstrzymała oddech, czując ucisk w piersi. Nie!!! To niemożliwe - mówiła sobie w myśli. - Tim potrzebuje widocznie więcej czasu, żeby zorientować się, czego naprawdę chce. Nie wrócił jeszcze do żony, to dopiero kilka tygodni.
- Słyszałaś, Angela?!
Przerażał ją ton głosu Dirka. Tym razem rozłączyła się. Piętnaście sekund później telefon odezwał się znowu, ale włączyła przycisk „odbierz" i schowała słuchawkę pod poduszką. A potem, pierwszy raz odkąd Tim wyprowadził się od niej, schowała twarz w dłoniach i rozpłakała się.
Płakała przez godzinę. W końcu położyła się na kanapie, żeby odpocząć i zaczęła zastanawiać się, co powinna zrobić. Nie miała wielu możliwości - to znaczy żadnej, która by ją zadowalała. Chociaż...
Tak, wpadła na pewien pomysł! Zawierał w sobie podstęp, właściwie był po prostu niemoralny. Ale im dłużej się nad nim zastanawiała, tym bardziej nabierała przekonania, że może okazać się on skuteczny.
A przynajmniej Tim jeszcze raz pojawi się w jej mieszkaniu. Kiedy już to nastąpi, łatwo będzie przekonać go, żeby został. Skoro raz zdołała sprawić, że Tim Jacobs zakochał się w niej, z pewnością była w stanie osiągnąć to po raz drugi.
Pomysł Angeli przeradzał się w plan. Nabrała przekonania, że to dobry plan. Skoro musiała uciec się do kłamstwa i manipulacji, trudno. To był jedyny sposób na ocalenie wszystkiego, co łączyło ją z Timem, jaki przyszedł jej do głowy.
Jak byłaby w stanie żyć bez Tima?
Miała teraz mnóstwo pracy na uczelni, ale nadchodziły ferie bożonarodzeniowe. Lepiej było poczekać z realizacją jej sprytnego pomysłu do zakończenia ferii. Przy okazji Tim będzie miał więcej czasu na samodzielną zmianę zdania. Być może nie będzie musiała go okłamywać.
Uśmiechnęła się, od razu czując się lepiej. Nie czuła się tak dobrze, odkąd Tim wyprowadził się od niej. Tak czy inaczej, odzyska go. To jedynie kwestia czasu.
- Angela! Odezwij się wreszcie! - Dirk wrzeszczał do telefonu przez niemal minutę, aż wreszcie z trzaskiem odłożył słuchawkę. Zacisnął pięści, zauważając przy okazji, jak jego biceps pręży się pod rękawem koszulki.
Gdyby tylko Angela mogła go widzieć, gdyby zobaczyła, jak wspaniałe ciało wyrzeźbił na siłowni - istne dzieło sztuki! - od razu zapomniałaby o profesorze.
Z pokoju obok dolatywały irytujące dźwięki muzyki jakiegoś boysbandu. Dirk uderzył parokrotnie pięścią w ścianę.
- Ścisz to! - zawołał. Niemal natychmiast muzyka przycichła. Ale on ledwie zwrócił na to uwagę, nie był w stanie przestać myśleć o rozmowie z Angela.
Jak śmiała kpić z jego propozycji? Wyśmiewać się z niego, nie dając mu nawet szansy?! Przesunął dłonią po włosach - zaczynały rzednieć, wiedział, że to z powodu pigułek. Trener ostrzegał go, że duże dawki wiążą się z niebezpieczeństwem utraty włosów. Dirk znowu zaczął chodzić po pokoju. Spojrzał na przypiętą nad łóżkiem fotografię Angeli. Wpatrywał się w jej oczy...
To wszystko wina profesora! - myślał. A może ten facet mnie oszukał, może ciągle zagląda do mieszkania Angeli? Odkąd Dirk zobaczył drugi samochód parkujący na podjeździe przed domem profesora, był przekonany, że Jacobs i jego żona znowu są razem. Ale jeśli profesor wciąż spotykał się z Angela na boku?
Ta myśl napełniła Dirka wściekłością. Złapał stojącą na nocnym stoliku szklankę, rzucił ją na podłogę i zgniótł obcasem. Serce biło mu potężnymi uderzeniami, myślał o ukochanej Angeli, którą otumaniły kłamstwa tego niewiernego frajera, profesorka Jacobsa!
Zacisnął pięści i wgniótł je sobie w uda, zacisnął zęby... Był tylko jeden sposób na poznanie prawdy - trzeba było znowu zacząć obserwować mieszkanie Angeli! Nie miał zamiaru robić tego co wieczór, jak jakiś psychopata. Ale dostatecznie często, żeby przyłapać profesora, jeżeli rzeczywiście tam zaglądał. Żeby dowiedzieć się, czy to z powodu Jacobsa Angela tak źle go traktuje.
Na korkowej tablicy wisiał kalendarz Dirka. Zerwał go, nie zważając na odpadającą pinezkę. Za dwa dni miały się zacząć krótkie ferie z okazji Święta Dziękczynienia. Postanowił obserwować po święcie mieszkanie Angeli, przez przynajmniej trzy wieczory w tygodniu. Będzie tak długo zmieniał dni obserwacji, aż przyłapie profesora Jacobsa na gorącym uczynku.
Wtedy wystraszy go, raz na zawsze. Nawet jeżeli będzie musiał w tym celu popełnić wykroczenie czy przestępstwo.
Rozdział 25
Tego roku w Święto Dziękczynienia było wyjątkowo ciepło. John Baxter wyszedł po tradycyjnym obiedzie na frontową werandę tylko w cienkim swetrze, mimo że był przecież koniec listopada.
Święto było rzeczywiście rodzinne - jak zawsze u Baxterów. Ciepła atmosfera, mnóstwo ludzi, gwar. Kari i Tim poszli do kuchni, żeby pozawijać w folię pozostałości potraw. Erin i Brooke wyprowadziły dzieci na trawnik za domem i bawiły się tam z nimi w berka. Ich mężowie, Sam i Peter, rzucali sobie razem z Lukiem piłką footballową. Elizabeth dyskutowała zawzięcie z Ashley o tym, jak ważne jest, żeby ta druga spędzała więcej czasu ze swoim dzieckiem. John uwielbiał, kiedy cała rodzina zjeżdżała się do ich domu. Chwilowo postanowił jednak odpocząć na werandzie, aby zebrać myśli. Znalazłszy się na dworze, zobaczył pastora Marka siedzącego samotnie na schodkach.
- Cieszę się, że mogliście przyjechać do nas z Marilyn
- odezwał się, kładąc dłoń na ramieniu przyjaciela.
- Było przemiło - odpowiedział z uśmiechem Mark.
- Potrzebujemy więcej takich spotkań. Tylko wasza rodzina i my.
John wyprostował się i popatrzył na szpaler bezlistnych drzew zdobiących podjazd.
- Nie do uwierzenia - zagadnął cicho. - Kari i Tim przyjechali razem, zachowują się, jak gdyby nigdy nic się nie stało, a przecież jeszcze parę tygodni temu wydawało się, że ich małżeństwo jest skończone.
- To wspaniałe! - szepnął pastor, spoglądając przed siebie, na horyzont. -Bóg pokazał wam, jak bardzo jest dobry... - zmrużył oczy. - Modliłem się za nich podczas obiadu. Bardzo się starają, oboje są bardzo ostrożni - zawahał się. - Zdaje się, że Ashley i Brooke nie akceptują obecności Tima w waszym domu?
John westchnął, siadając obok Marka.
- Muszą się przyzwyczaić, nic dziwnego, jeśli zabierze im to trochę czasu. Ale chcą, żeby Kari była szczęśliwa.
Pastor spojrzał na drogę.
- Kari i Tim zaczęli przyjeżdżać na niedzielne nabożeństwa, rano. Mam nadzieję, że nie spotkają Ryana Taylora...
Nadleciał powiew, poruszając gałązkami pobliskich drzew. John przypomniał sobie wyprawę Kari i Ryana na ryby.
- Ryan Taylor zawsze budził w niej gorące uczucia...- mruknął.
- Właśnie.
- Ale Kari bardziej kocha Tima.
- Też tak myślę. Powtarza mi, że miłość to decyzja.
- Mark podrapał się w brodę. - Podoba mi się takie podejście. Kari podjęła decyzję, że będzie żoną Tima w dobrej i złej doli, i oto z tej decyzji wyrasta coś pięknego. To naprawdę wspaniałe!
Dwaj przyjaciele umilkli. Z okna za ich plecami zaczął dobywać się przyjemny zapach świeżo upieczonych placków z dynią, dołączając do leciutkiej woni palonych gdzieś w okolicy liści. Okolice Święta Dziękczynienia i Bożego Narodzenia były dla Johna Baxtera ulubionym okresem roku. Wspomnienia z dawniejszych lat, kiedy jego dzieci nie były jeszcze dorosłe i mieszkały z nim i Elizabeth w ich rodzinnym domu były wówczas bardziej namacalne; po prostu dzieci wtedy przyjeżdżały i można było oglądać i słyszeć je wszystkie na raz, cieszyć się ich obecnością.
Mark wciągnął w nozdrza aromatyczne, świeże jesienne powietrze.
- A co ostatnio słychać u Ashley? - spytał, stukając palcami w kolano. - Nie słyszałem o niej wiele, od czasu kiedy zaczęły się kłopoty Kari.
- Ashley nigdy nie szło najlepiej - odpowiedział John, czując, że wilgotnieją mu oczy. - Ani kiedy była młodsza, ani teraz.
- W szkole średniej należała do zespołu cheerleaderek, prawda?
- Krótko. Doszła do wniosku, że nie pasuje do nich mentalnie.
- Przypominam sobie - pastor pokiwał głową. - Ale chyba jest młody człowiek, któremu zawsze na niej zależało?
- Tak, nazywa się Landon Blake. Jest w tym samym wieku co Ashley, biegał w szkolnej drużynie przełajowej. Przyjeżdżał dawniej z rodzicami do kościoła w Clear Creek. Potem przeprowadzili się do Bloomington, chodzą do jednego z kościołów w centrum, niedaleko uniwersytetu.
- Czy pomiędzy Ashley a Landonem Blakiem coś się w ogóle wydarzyło? Johnowi podobało się w posłudze Marka to, że do prowadzenia swoich owieczek posługiwał się również sercem. A już z pewnością nie ograniczał się do dbałości o to, żeby parafianie uczestniczyli w niedzielnych nabożeństwach czy innych przejawach działalności Kościoła. Troszczył się o nich jako o ludzi, o ich życie i o to, by bywali w świątyni nie raz do roku z okazji Wielkanocy, lecz byli zakorzenieni we wspólnocie wiernych, jak Baxterowie. Właśnie dlatego Mark Atteberry był jednym z najlepszych, najbardziej oddanych ludziom i najskuteczniejszych w pracy duszpasterskiej duchownych, jakich John kiedykolwiek spotkał, czy o jakich słyszał. John zastanowił się nad odpowiedzią na jego pytanie.
- To długa historia - stwierdził.
- Tak myślałem. - Mark uśmiechnął się. - Opowiedz mi ją, proszę. Mam czas.
Deser miał zostać podany dopiero za godzinę. John również się nie spieszył.
- Zawsze myśleliśmy, że Ashley pójdzie do college'u - zaczął - tak samo jak nasze pozostałe dziewczyny. Że może zostanie nauczycielką plastyki albo będzie na przykład opiekować się salą ćwiczeń dla zespołów muzycznych.
- Zrobił pauzę. - Widzieliśmy, że jej osobowość odbiega od przeciętnej, ale nie przyszło nam do głowy, że tak skomplikuje sobie życie. - John patrzył na zrudziałą trawę i nagle przypomniał sobie, jak pewnego razu, w wakacje przed ostatnim rokiem liceum, Ashley zajechała pod dom, wmaszerowała doń dumnym krokiem i zażądała akceptacji tego, żeby mogła spędzać więcej czasu ze znajomymi.
- Spotykała się w jednej z kawiarń koło uniwersytetu z jakimiś ludźmi -opowiadał John. - W większości starszymi od niej o trzy - cztery lata. Należeli do ruchu hipisów czy jakiegoś innego, wywodzącego się z lat siedemdziesiątych. Owego roku Ashley zaczęła się nietypowo ubierać, nosić nierówno sprane spódnice, wychodzić z domu nieuczesana. Od razu tamtego lata kilkakrotnie rozmawialiśmy z Ashley o naszych obawach. Obserwując te wszystkie zmiany, podejrzewaliśmy, że zaczęła pić alkohol, może nawet zażywać narkotyki. Ale była ostrożna, nigdy nie przyłapaliśmy jej na czymś takim, nie byliśmy pewni, czy robi te rzeczy. - John wzruszył ramionami. -Nie chcieliśmy zbytnio na nią naciskać.
W każdym razie z rozmów z Ashley nie wynikło w owym czasie nic poza dodatkowym napięciem. Wiosną została przyłapana na piciu alkoholu podczas szkolnej dyskoteki. Nikogo to nie zdziwiło - a już najmniej Landona Blake'a.
- Po tym wydarzeniu Landon przyszedł do naszego domu i powiedział mi, że kocha Ashley. Twierdził, że ma to we krwi. Ze niezależnie od tego, jakie decyzje podejmie Ashley, on będzie kochał ją aż do śmierci.
- Wielkie słowa, jak na ucznia liceum.
- Landon zawsze był ponad wiek dojrzały - zgodził się John, kiwając głową.
Landon Blake rzeczywiście już od najwcześniejszej młodości był poważny i ambitny. Do tego przystojny jak aktor filmowy i wysportowany. Uprawiał biegi, grał w football, był jednym z najbardziej lubianych i podziwianych chłopców w klasie. Dziewczęta szalały za nim, ale on uwielbiał tylko Ashley.
I za każdym razem, kiedy dawała mu do zrozumienia, że jej nie interesuje, stawał się tylko jeszcze bardziej nią zafascynowany.
- Słyszałem od przyjaciółek Ashley - mówił John - że dokuczały Landonowi z powodu jego niespełnionej miłości do niej. Ale on nie przejmował się tym, pewnego razu powiedział mi, że będzie tak długo prosił ją o to, żeby byli razem, aż Ashley się zgodzi.
John doskonale pamiętał wyjaśnienie Ashley, dlaczego nie chciała przyjąć oferty Landona Blake'a.
„On jest dla mnie zbyt dobry, tato, za bardzo - prawdziwie amerykański. Przyjmuje bez sprzeciwu cały ten system - wiara, praca, oszczędzanie na dom. Dla niego życie to praca, małżeństwo, dzieci i emerytura. Ale dlaczego? Po co to wszystko?"
Wszystkie dzieci Johna Baxtera miały prawo do niższego czesnego na Uniwersytecie Stanu Indiana ze względu na jego zatrudnienie na uczelni. Lecz Ashley nawet nie miała zamiaru składać tam dokumentów.
- Poszła do college'u niższego stopnia, Bloomington Community, prawda? -upewnił się pastor. John był pod wrażeniem jego pamięci do takich rzeczy.
- Tak, zrobiła licencjat z grafiki. Pomyśleliśmy, że być może dorasta. - John westchnął i pokręcił głową. - Kiedy poleciała do Paryża, wciąż tak myśleliśmy...
- Do Paryża. To tam zaszła w ciążę, prawda?
- Tak. - Dla Johna i Elizabeth jako rodziców najtrudniejsze były owe dwa lata. Ashley rzadko telefonowała, a kiedy to robiła, odnosili wrażenie, że z każdą rozmową staje się coraz bardziej inna. Dowiedzieli się później, że poznała znanego francuskiego artystę, który ma swoje studio w śródmieściu Paryża. Ich związek był zaledwie przelotnym, intensywnym romansem. Poza tym rodzice Ashley wiedzieli niewiele, choć jak wszyscy zakładali, że to ów artysta jest ojcem Cole'a. - Cokolwiek się tam zdarzyło, pozostawiło w niej głęboką bliznę - powiedział John. - Ashley wróciła znużona nadmiarem wrażeń, stała się cyniczką, no i była w ciąży. Była zdeterminowana sprzeciwiać się wszystkim wartościom, jakie jej wpajaliśmy, bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Wróciła do Bloomington jedynie dlatego, że poza rodzinnym domem nie miała się gdzie podziać.
- Czyli w takich okolicznościach zdarzył się jej wypadek - stwierdził pastor Mark. Cała wspólnota kościelna wiedziała o wypadku Ashley Baxter. Parafianie modlili się zbiorowo i indywidualnie o ocalenie jej nienarodzonego dziecka. Przeżyło, mimo tak silnego uderzenia - być może był to cud.
- Czasami myślę, że proces sądowy był tylko jedną z wielu przykrych rzeczy, które kolejno ją dotykały - powiedział John - ale ona oczywiście nie chce się z tym zgodzić.
- Jeśli dobrze pamiętam, udało jej się uzyskać mnóstwo pieniędzy -naprawdę dużo, jak na młodą dziewczynę.
- Szczególnie taką - zgodził się John, kiwając głową - której życie całkiem się pogmatwało.
Ashley twierdziła, że proces był najlepszą rzeczą, jaka kiedykolwiek jej się przydarzyła. Na jej samochód najechała z tyłu wielka ciężarówka. Ashley była wtedy w szóstym miesiącu ciąży. Samochód został całkiem zniszczony, zaś Ashley trafiła do szpitala, ze wstrząsem mózgu i połamanymi żebrami. Natychmiast zaczęły się też skurcze porodowe, które zdołano powstrzymać. Lekarze obawiali się, że również dziecko mogło doznać podczas wypadku uszkodzenia mózgu.
Wypadek wzbudził zainteresowanie lokalnych środków masowego przekazu, ponieważ już wcześniej zdarzały się podobne wypadki z udziałem ciężarówek tej samej firmy przewozowej. W większości z nich wypadek spowodowała awaria układu hamulcowego. Ponieważ owa firma przyznała się do tego jeszcze przed wypadkiem Ashley, każdy, nawet świeżo upieczony prawnik był w stanie zorientować się, że na jej wypadku można zarobić.
Cztery miesiące później, kiedy od pięciu tygodni był już na świecie zdrowy Cole, wynajęty przez Ashley adwokat ułożył się z firmą przewozową poza sądem, uzyskując dla swojej klientki dwieście tysięcy dolarów.
Z dnia na dzień Ashley stała się właścicielką pięciopokojowego domu w zamożnej dzielnicy Bloomington, niedaleko uniwersytetu. Rozpoczęła, jak mówił John, dryfowanie - chodziła na uczelnię na kilka zajęć z historii sztuki i plastyki, spotykała się z przyjaciółkami, trochę malowała.
- Najbardziej żal mi Cole'a - mówił John. - Nie ma ojca, a jego matka tak naprawdę jeszcze nie jest dorosła.
Mark znowu potarł brodę.
- Z tego co rozumiem, Ashley nie zmieniła się wiele od chwili powrotu z Paryża.
- Nie.
- Chyba nie zdawałem sobie z tego sprawy.
- Biedny mały Cole. - John założył ręce i popatrzył na przyjaciela. - Staram się zastępować mu ojca. Wiesz, siadam na podłodze i bawimy się razem. Ashley bardzo często go nam podrzuca, żeby mogła malować sobie w spokoju albo spotkać się ze znajomymi w kawiarni. Zachowuje się prawie tak samo, jakby ciągle była w szkole średniej. - Poszukał odpowiednich słów. - Wciąż stara się przekonać świat, że nikt nie będzie jej uczył, jak trzeba żyć.
Wiatr zaczynał się wzmagać, na północy zebrały się burzowe chmury. Temperatura spadła o kilka stopni w ciągu krótkiego czasu, przez jaki John i Mark siedzieli na werandzie. Na późny wieczór zapowiedziano śnieżycę. John wstał, wyprostował się i ścisnął ramię przyjaciela.
- Oto moja opowieść - zakończył. - Módl się za Ashley. Cole jest coraz starszy i niedługo dojdzie do wniosku, że to Elizabeth i ja jesteśmy jego prawdziwymi rodzicami, a jego biologiczna matka to tylko dziecko, które ma niespecjalnie poukładane w głowie.
Mark także się podniósł.
- Będę się modlił - zapewnił, klepiąc przyjaciela po plecach. - Kiedy tylko będziesz miał ochotę porozmawiać, jestem do twojej dyspozycji.
John poczuł się na nowo umocniony. Przypomniała mu się ulubiona biblijna opowieść - ta o Piotrze wysiadającym z łodzi i idącym po wodzie. Krzepkiemu rybakowi całkiem dobrze szło, dopóki nie spojrzał na fale i nie zaczął tonąć.
O ile tylko było to możliwe, John starał się przeżywać życie, nie patrząc na fale pod stopami. A kiedy to robił, kiedy koleje życia jego dorosłych dzieci sprawiały, że jego wiara choć odrobinę słabła, Bóg zawsze zsyłał mu kogoś, kto ilustrował mu słowa Chrystusa: „Czemu zwątpiłeś, małej wiary?". John nie miał wątpliwości, że tej jesieni, kiedy przyszła na niego chyba najtrudniejsza próba, Pan zesłał mu Marka. Świadomość duchowej pomocy jego przyjaciela pastora umożliwiała Johnowi patrzenie we właściwą stronę -nie na fale, tylko prosto na rozpostarte ramiona Jezusa.
Stojąca za drzwiami Ashley usłyszała, że jej ojciec i pastor kończą rozmowę i zamierzają wejść. Otarła łzy żalu i złości i ruszyła szybkim krokiem do pustej jadalni, żeby nie zobaczyli, że ich podsłuchiwała.
A więc to tak postrzegali ją rodzice: jako nieodpowiedzialną samotną matkę, która niewiele - a może nawet wcale - troszczy się o swoje dziecko?!
Napięła się cała, a potem złapała ściereczkę i zaczęła zbierać okruchy ze stołu. Świetnie! Skoro rodzice mają takie podejście do całej sytuacji, mogę sobie funkcjonować bez nich. Nie muszę przywozić do nich Cole'a. Mam z dziesięć przyjaciółek, z których każda chętnie z nim posiedzi. Po co obciążać rodziców? Zwłaszcza w sytuacji, kiedy uważają, że zrzucam na nich własne obowiązki!
Obserwowała kątem oka Kari i Tima, którzy stojąc ramię w ramię przy kuchennym blacie, wspólnie owijali folią miskę tłuczonych ziemniaków. Rozmawiali o czymś, ale Ashley nie była w stanie usłyszeć ich słów. Niemalże dostawała mdłości na widok tej pary. Czy Kari naprawdę zamierzała kontynuować związek z Timem, jak gdyby nic się nie stało? Pomimo jego bezczelnego romansu? Ashley była zdumiona tym, że Tim Jacobs w ogóle ośmielił się pokazać w domu ich rodziców.
Pamiętała, jak ojciec odmówił błogosławieństwo przed rozpoczęciem posiłku, i jak zaraz potem odezwał się Tim.
- Wiecie oczywiście o trudnościach, jakie przeżywamy z Kari... - zaczął pokornym tonem, przykuwając uwagę wszystkich zebranych. -Podejmowałem w ostatnim czasie bardzo złe decyzje, i żałuję ich. Żałuję nie tylko tego, że zraniłem Kari - w jego oczach błysnęły łzy, a Ashley miała ochotę plunąć mu w twarz - ale i tego, że przysporzyłem cierpień każdemu z was. - Wyciągnął rękę do Kari. - Bardzo się staramy pracować nad rozwiązaniem wszystkich naszych problemów. A wasze wsparcie jest dla mnie nie do przecenienia - spojrzał na Kari, potem na pozostałych.
- Dla nas obojga - poprawił się. Chrząknął i dokończył:
- Nie będę prosił was o przebaczenie. Chcę na nie zapracować.
Ashley przewróciła oczami. Całe to patetyczne przemówienie Tima było bez wątpienia jego próbą ułatwienia sobie życia. Chciał mieć możliwość swobodnego kontaktowania się z rodziną Kari, bez poczucia winy.
Ashley spojrzała na siostrę, która krzątała się w kuchni razem z mężem. W oczach Kari widać było błysk wiary - wiary zarówno w Boga, jak i w Tima. Ashley nie mogła pojąć jej ufności. Skoro Tim zdradził Kari raz, z pewnością zrobi to ponownie - myślała. A nawet jeśli nie, Kari będzie musiała spędzić z nim resztę życia ze świadomością zdrady, jakiej się niegdyś dopuścił.
Doprawdy, Kari musiała oszaleć, żeby trwać przy Timie, podczas gdy w okolicy mieszkał wolny prawdziwy mężczyzna, który ciągle ją kochał. Ashley pomyślała przez chwilę o Ryanie Taylorze. Gdyby nie uczucia wiążące go z Kari, sama chciałaby się z nim umówić. To prawda, że pod niektórymi względami był podobny do jej rodziców. Było w nim jednak coś niezwykłego i ekscytującego, co sprawiało, że był bezapelacyjnie bardziej atrakcyjny od Landona Blake'a.
Ashley szybko przetarła stół jeszcze raz. Jeśli małżeństwo oznacza poświęcenie tego rodzaju, co w przypadku Kari i Tima, cieszę się, że nie mam męża - myślała.
W sąsiednim pokoju otworzyły się drzwi wychodzące na tylną werandę; wpadł Lukę, zdyszany, z piłką footballową w ręku. Zaraz za nim wszedł Peter, mąż Brooke. Minęli Ashley, nie odzywając się. Ileż to razy po takich obiadach Ashley rzucała z Lukiem tą samą piłką? Byłeś moim najlepszym przyjacielem, Lukę - myślała. Co się z nami stało?
To ostatnie pytanie przychodziło jej do głowy niemal nieustannie, kiedy przebywała w rodzinnym domu. Choć nigdy nie zadała go na głos. Myślała tylko: Widzę, jak wszystkim na mnie zależy; powinnam była zostać w Paryżu!
Wsłuchiwała się przez chwilę w otaczające ją dźwięki - ściszony brzęk talerzy, szum wody w zmywarce, telewizor nastawiony na mecz, zmieszane odgłosy rozmów, śmiechy. Wszystko jak z reklamy jednego z rodzinnych kanałów telewizyjnych.
Nieważne, że Kari była pod koniec trzeciego miesiąca ciąży, a jej mąż jeszcze przed paroma tygodniami żył z inną kobietą. Wszyscy w rodzinie głęboko współczuli Kari. „Biedna Kari", coś tam. „Biedna Kari", coś innego.
Ashley parsknęła i pchnęła ściereczkę na drugi koniec stołu.
A Brooke i Peter? Cóż z tego, że Brooke odeszła od wpojonych jej przez rodziców wartości równie daleko jak ona, a jej mąż także im nie hołdował? Brooke i Peter i tak zawsze byli mile widziani w domu jej rodziców, zawsze mówiło się o nich dobrze. Rodzice nigdy na nich nie narzekali ani nie dokuczali im. Ashley nie miała wątpliwości, dlaczego tak jest - i ogromnie ją to drażniło: chodziło o to, że Brooke i Peter są lekarzami, tak samo jak tata. Nie chodzili do kościoła, ale przynajmniej umieli zadbać o samych siebie. Idąc w ślady taty, zdobyli szanowany i dochodowy zawód.
Za to Ashley - o, nie. Zdaniem jej ojca, była na tyle pomylona, że dotąd nie zdołała dorosnąć!
Spojrzała przez pokój na Brooke i Petera. Jak wszyscy inni, wydawali się tego świątecznego dnia szczęśliwi. Dlaczegóż mieliby nie być? W grze, jaką jest życie, dysponowali samymi asami.
Również Erin ludzie nieustannie chwalili. I jakoś nikt chyba nie zwracał uwagi na to, że niemal dostawała fobii na myśl, że jej mąż może podjąć pracę w innym stanie. Erin była przedszkolanką, łagodną wierzącą dziewczyną. Jakiż mogła mieć tego popołudnia powód, żeby czuć się zagubiona albo osamotniona?
Co z Lukiem? W dzieciństwie Lukę był beztroskim blondaskiem, który przynosił wszystkim radość i sam nie miał najmniejszych trosk ani wątpliwości. A w ostatnich latach stopniowo stał się... samolubnym konserwatystą i ignorantem. Niewiele robił, poza osądzaniem wszystkich wokół siebie. A szczególnie jej.
Ashley zebrała okruchy w rękę, wmaszerowała energicznie do kuchni i rzuciła je do zlewu, przeciskając się między Kari a Timem, z krótkim „przepraszam!".
Zanim zdążyła wrócić do jadalni, usłyszała szept Tima:
- Co ją gryzie?
Napięła się, żeby nie usłyszeć odpowiedzi Kari. Co za różnica, co Kari na ten temat myśli? W końcu to oni mają prawdziwe problemy, czy nie? Do oczu Ashley napłynęły łzy. Złapała sweter i wyszła na tylną werandę, żeby przypadkiem rodzice nie zaczęli jej pytać, co się stało.
Znalazłszy się na dworze, popatrzyła za parą ptaków, goniących się na tle ciemniejącego nieba. Nurkowały to w tę, to w tamtą stronę, zamieniając się -raz jeden, raz drugi leciał z przodu. Ashley spojrzała z powrotem na dom. Widać było przez okno salonu, jak pozostali rozmawiają i śmieją się.
Każde z was ma poważne życiowe kłopoty i nawet o tym nie wiecie! -pomyślała i sapnęła ze złością. Wszyscy zebrani wydawali się szczęśliwsi niż rodziny z telewizyjnych seriali. I może naprawdę byli szczęśliwsi.
Wszyscy z wyjątkiem Ashley.
Rozdział 26
Było pewne, że Kari i Ryan Taylor znowu się spotkają. Zdarzyło się to dokładnie w Wigilię.
Po sześciu tygodniach od powrotu Tima, po wszystkich odbytych konsultacjach psychoterapeutycznych i po tym, jak oboje starali się pracować nad doskonaleniem swojego związku, Kari miała już nadzieję, że niedługo ich małżeństwo z powrotem stanie się normalne. Postępy, jakie robili, uwidaczniały się przy każdej kolejnej wizycie u terapeuty. Byli wobec siebie uczciwi, a jednocześnie bardziej czuli niż dawniej, bardziej wrażliwi na to, żeby nie ranić się nawzajem.
Już na początku terapii Kari powiedziała jasno o swoich uczuciach do Ryana, o swoim emocjonalnym romansie. Jej wyznanie było trudne zarówno dla niej, jak i Tima, ale potem omówili całą sprawę z psychologiem. Ku ich obopólnej uldze świadomość tego, że oboje oddalili się w stronę kogoś innego, nie stała się dla nich jedynie powodem cierpienia, ale i pomagała im lepiej rozumieć się nawzajem.
Od czasu swojego wyznania Kari była szczególnie zadowolona z jednego aspektu poprawy jej relacji z Timem - teraz rzadziej myślała o Ryanie.
Wszystko to jednak zostało zagrożone w niedzielny grudniowy poranek, kiedy Ryan wszedł do sali, w której Kari uczyła religii.
Nabożeństwo skończyło się dziesięć minut wcześniej, Kari była sama, rozkładała akurat pomoce naukowe. Niespodziewanie usłyszała zza pleców znajomy głos:
- Cześć.
Odwróciła się i zobaczyła Ryana, jej serce natychmiast uderzyło mocniej.
- Cześć - odpowiedziała. Otarła ręce z kurzu o tył spódnicy.
Ryan chyba starał się nie patrzeć na jej brzuch, który na- I pęczniał i zaokrąglił się już na tyle, że nie można było mieć j wątpliwości co do jej stanu. Poczuła, że jej policzki oblewa j gorąco. Do tej pory musiał się już dowiedzieć - pomyślała j - dlatego nie jest zdziwiony. Dlaczego nie powiedziałam i mu o dziecku? - skarciła się. Byłoby lepiej, gdybym mu powiedziała, że spodziewam się dziecka.
Ryan trzymał kopertę, wydawał się niespokojny, jak gdyby znowu widzieli się pierwszy raz od lat.
- Przyszedłem... - zająknął się - przyszedłem, żeby życzyć ci wesołych świąt. - Wyciągnął rękę z kopertą. - To dla ciebie.
Nie, Ryan... Nie rób tego! - myślała Kari. Ruszyła przez salę i odebrała kopertę, zachowując bezpieczną odległość, choć nie odrywała wzroku od jego oczu.
- Tim i ja... wróciliśmy do siebie - powiedziała. Świadomie oparła dłoń na brzuchu. - Spodziewamy się dziecka.
Ryan włożył ręce do kieszeni. Kari próbowała odczytać jego spojrzenie.
- Pastor Mark mi powiedział.
Nagle bliskość Ryana zaczęła oddziaływać na Kari zbyt silnie, owładnęły nią wspomnienia wieczoru nad brzegiem jeziora, świadomość prawdy, jaką wtedy poznała... Łzy napłynęły jej do oczu.
- Ryan... Ja nie mogę być twoją przyjaciółką! - jęknęła. Czuła taki ścisk w gardle, że nie była w stanie mówić dalej. Pokręciła tylko głową, tłumiąc łkanie.
Ryan założył ręce i oddychał z wysiłkiem przez nos.
- Wiem.
Zadrżały jej kolana, desperacko pragnęła, żeby Ryan już poszedł. Wiedziała, że ich spotkanie może jedynie cofnąć wszystko, do czego zdołali doprowadzić z Timem i terapeutą. Łzy napłynęły jej do oczu. Spuściła wzrok.
- Źle zrobiłam - zaczęła, przełykając z trudem ślinę - że spędziłam z tobą tamten dzień i wieczór, Ryan. Nie powinnam była pozwalać sobie na...
- Kari... - przerwał jej Ryan. Podniosła z powrotem wzrok. - Nie przyszedłem tu prosić cię, żebyś była moją przyjaciółką ani sprawiać, żebyś czuła się źle - uśmiechnął się smutno. - Chciałem tylko dać ci pocztówkę z życzeniami bożonarodzeniowymi, i jeszcze powiedzieć ci o czymś.
Ogarnięta zapachem jego wody kolońskiej Kari starała się nie myśleć o tym, jak bardzo się cieszy, że znowu go widzi. Czekała, co powie dalej. Ryan oparł się o framugę.
- Przez ostatnie sześć tygodni codziennie modliłem się za ciebie.
- Modliłeś się?
- Tak - pokiwał głową, cały czas patrząc Kari w oczy. - Modliłem się o to, żeby tobie i Timowi udało się naprawić wasze małżeństwo. - Zagryzł wargi, po czym dodał z wahaniem: - Najwyraźniej moje modlitwy zostały wysłuchiwane...
Rozmawiali jeszcze parę minut o drobiazgach, po czym Ryan spojrzał na zegarek.
- Muszę jechać - powiedział. Powstrzymał się przed przytuleniem jej. Podniósł tylko rękę i zakończył: - Wesołych świąt, Kari. - I poszedł.
Kiedy znikł, Kari otworzyła kopertę i aż zaparło jej dech. Ryan napisał jej krótkie, ale nadzwyczaj dobitne zdanie:
„Dziękuję Ci za nauczenie mnie, czym tak naprawdę jest miłość."
Przypomniała sobie przebieg rozmowy. Oczy Ryana wyraźnie mówiły, że jego uczucie do niej nie osłabło. Wzmożone bicie jej serca powiedziało jej, że także jej uczucia do Ryana nie zmieniły się. Właściwie od ich poprzedniego spotkania uległa zmianie tylko jedna rzecz:
Każde z nich zdecydowało, że nie chce wiązać się z drugim.
Ashley często wykorzystywała niedzielne poranki na załatwianie spraw, których nie zdążyła dokończyć w ciągu tygodnia. Jeśli w porze, o której kończyło się nabożeństwo, znajdowała się akurat poza domem, nieraz podjeżdżała pod kościół i odbierała Cole'a. Tak było i w tę Wigilię. Rozważała nawet wzięcie razem z rodziną udziału w kościelnej uroczystości, ale ostatecznie uznała, że jest zbyt zajęta. Zrobię to innym razem - pomyślała -może w sylwestra albo na Wielkanoc.
Zatrzymała swoją czerwoną hondę na kościelnym parkingu, przesunęła dłonią po krótkich włosach i ruszyła ku sali, w której Cole miał lekcję religii. W pewnej chwili zobaczyła w drzwiach innej z sal Ryana Taylora.
Przez chwilę zastanawiała się, czy nie podejść do niego i nie powiadomić go o tym, co ostatnio dzieje się u Kari, lecz zanim się zdecydowała, Ryan poruszył się i odszedł w przeciwnym kierunku. Z kim rozmawiał? Ciekawość przywiodła ją przed drzwi sali. Zajrzała do środka, ale nie zobaczyła nikogo.
- Ashley?
Odwróciła się na pięcie i zobaczyła Kari wychodzącą z magazynku z boku sali. Na jej twarzy widać było łzy. Trzymała buteleczki z klejem i kilka par dziecięcych nożyczek.
- Cześć - odezwała się Ashley, dziwnie zawstydzona. - Przyszłam odebrać Cole'a.
- Sala Cole'a jest na drugim końcu budynku. - Kari wydawała się zmęczona, jak gdyby ciążyło na niej jakieś brzemię.
- Zobaczyłam Ryana - przyznała się Ashley. - Myślałam, że może zdążę do niego podejść, zanim pójdzie.
Kari przewróciła oczami i zaczęła układać zeszyty do ćwiczeń.
- Co chciałaś mu powiedzieć? - spytała, odwrócona plecami do siostry.
- Wiesz... nie chcę utrudniać ci życia, ale... - Ashley westchnęła - ale gdybyś spytała mnie o opinię, to moim zdaniem Ryan jest dla ciebie o wiele lepszym...
- Nie pytam cię o opinię! - ucięła ostro Kari. Ashley cofnęła się o krok. -Poza tym... - Kari zawahała się - poza tym Ryan czuje tak samo jak ja - że lepiej, aby to, co nas łączyło, należało do przeszłości.
- Tak powiedział? - upewniła się Ashley. Dotąd martwiła się, że jej siostra popełnia błąd. Ale jeśli na dodatek Kari wydawało się, że Ryan przestał być zakochany w niej po uszy, to znaczy, że całkiem zatraciła zdolność rozumowania. - Przecież on będzie cię kochał aż do śmierci. Jak myślisz, dlaczego tu przyszedł?
- Przyszedł powiedzieć mi, że się za mnie modli - odpowiedziała spokojnie Kari, patrząc jej w oczy.
- No widzisz! - Ashley wymownie uniosła ręce. - To znaczy że cię kocha. Czeka, na wypadek gdyby nie ułożyło wam się z Timem. Oczywiście, że się modli.
- Nie o to, żeby nam się nie ułożyło - zaprzeczyła Kari, której zebrało się na płacz. Ashley zawstydziła się, nie chciała jej dokuczać. - Ryan modli się za mnie i za Tima, żebyśmy byli szczęśliwi razem.
Musiało chodzić o coś jeszcze, lecz Ashley nie miała czasu dłużej o tym rozmawiać. Musiała iść po Cole'a. Poza tym dyskusja była niecelowa - Kari była zdecydowana trwać przy Timie niezależnie od tego, jak bardzo była z tego powodu nieszczęśliwa.
- Przepraszam, że poruszyłam tę sprawę - zakończyła Ashley. Wydawało jej się, że naturalne byłoby w tej sytuacji przytulenie siostry, ale powiedziała tylko „na razie" i unosząc dłoń w geście pożegnania, skierowała się w stronę sali, w której siedział jej synek. Zanim do niej dotarła, jej rodzice zdążyli akurat obiecać Cole'owi lunch w jego ulubionej restauracji.
W gruncie rzeczy muszę jeszcze zrobić zakupy na jutro -pomyślała. Ostatnio nie chciała obciążać rodziców, ale skoro sami proponowali, że jeszcze zajmą się jej dzieckiem...
- Świetnie - odpowiedziała. - Zabierzcie go na lunch. Odbiorę go od was po południu.
Elizabeth wyciągnęła rękę.
- Pojedź z nami - poprosiła, lekko ściskając dłoń Ashley.
Ashley przypomniała się rozmowa, jaką jej ojciec odbył w Święto Dziękczynienia z pastorem.
- Tak będzie dobrze - zapewniła. - Wy jedźcie z Coleem, mam jeszcze sprawy do załatwienia. Przykucnęła i potarła nosem o nosek chłopczyka. -Bądź grzeczny - przykazała.
- Będę, mamo - zapewnił Cole. Uniósł trzymane w rączce pudełeczko sklejone z kolorowego papieru. - Masz... Zrobiłem to dla ciebie! - uśmiechnął się. - Pani powiedziała, że to najlepszy prezent na Boże Narodzenie.
Ashley otworzyła pudełeczko. W środku był pokolorowany rysunek przedstawiający małego Jezuska, z podpisem: „Jezus mnie kocha, dobrze to wiem."
Popatrzyła na podpis, zastanawiając się nad jego przesłaniem. Ogarnęły ją wątpliwości. Cole'a to może i kocha - pomyślała - któż by go nie kochał? Ale na mnie chyba niezbyt Mu zależy... Uśmiechnęła się do synka i rozczochrała mu włoski. - Dziękuję, malutki. Pięknie to zrobiłeś.
Pięć minut później skręciła w podjazd do stacji benzynowej, mniej więcej półtora kilometra od kościoła. Tablica informowała, że należy najpierw zapłacić z góry część sumy. Jęknęła, szybko wysupłując z portmonetki dwudziestodolarówkę. Ruszyła do budynku stacji. Musiała się spieszyć - w niedzielę sklepy zamykano wcześniej. Niestety w kolejce do kasy stały trzy osoby. Czekała niecierpliwie, rozglądając się i myśląc o niedawnej rozmowie z Kari. Kari naprawdę zwariowała - żeby wypuszczać z rąk takiego faceta jak Ryan Taylor!
Kolejka przesunęła się. W pewnej chwili Ashley zwróciła uwagę, że na stację zajeżdża srebrna półciężarówka, której kierowca wydał jej się znajomy.
Tak, to był Ryan, nikt nie miał takiego profilu jak on.
Ashley patrzyła, jak Ryan wysiada, zerka na tablicę i kieruje się ku budynkowi. Spoglądała z podziwem na jego postać. Nie interesowała się sportem, ale komu nie spodobałby się mężczyzna o takiej figurze? Gdyby nie był zakochany w Kari, to...
Zauważył ją natychmiast.
- Cześć, Ashley. Jak się masz? - Przytulił ją po przyjacielsku, uśmiechając się wesoło.
- Dobrze - odpowiedziała z zalotnym uśmiechem. - Fantastycznie wyglądasz, jak zawsze - pochwaliła, podnosząc spojrzenie na jego twarz.
- Hm, dziękuję pani. - Uniósł brwi. - Pani również. To właśnie różni Ryana od Landona - pomyślała Kari.
Ryan nie jest we mnie zakochany. Możemy sobie żartować, może mnie nawet kokietować, ale nie muszę się obawiać, że w którymś momencie powie, że chciałby się z mną ożenić.
- Widziałam, że rozmawiałeś dzisiaj z Kari w domu parafialnym -zagadnęła, zakładając ręce i spuszczając wzrok.
- Ashley, ty w kościele? - skomentował Ryan, patrząc na nią z niejakim zdumieniem.
Stali w kolejce trzydzieści centymetrów od siebie. Ashley szturchnęła go łokciem w żebra.
- Przestań... Nie mam nic przeciwko naszej parafii, nie o to chodzi. -Potrząsnęła głową i odgarnęła włosy. - Pojechałam do kościoła, żeby odebrać Cole'a. Ale moi rodzice zaplanowali mu już popołudnie. - Przekrzywiła głowę i spojrzała Ryanowi w oczy. - Poszedłeś, zanim zdążyłam powiedzieć ci „cześć".
Ryan nieco spoważniał.
- Przywiozłem Kari kartkę z życzeniami świątecznymi.
- Ach. - Ashley pokiwała teatralnie głową. - Mojej wiernej siostrze. Nadeszła jej kolej przy kasie. Zapłaciła za paliwo i poszła zatankować samochód. Spotkali się z Ryanem przy jego półciężarówce, oparł się o jej drzwi i zaczął przyglądać się Ashley.
- Kari robi to, co powinna - skwitował.
Ashley westchnęła i popatrzyła w dal, na zachmurzone niebo.
- Tim znowu ją zdradzi.
- Teraz będą mieli dziecko. Zajmie ich. - Ryan wzruszył ramionami. - Mam przeczucie, że Tim Jacobs przestał już skakać na boki.
Ashley pokręciła niecierpliwie głową.
- Kari powinna być z tobą! Ryan uśmiechnął się i zadarł nosa.
- To dyskusyjna konstatacja - odpowiedział.
Za jego samochodem stanął tymczasem następny, którego kierowca popatrzył niecierpliwie na rozmawiającą parę. Ryan wsiadł do półciężarówki i rzucił przez ramię:
- Jadłaś już lunch?
Ashley uwielbiała zalotny uśmiech Ryana. Kiedy tak na nią patrzył, czuła się atrakcyjna.
- Nie. Zgłodniałam - przyznała, sięgając po kluczyki.
- Jedź za mną - zaproponował, wskazując na jej samochód.
- Dobrze! - zgodziła się, niewiele myśląc. Skoczyła do swojej hondy. Lunch z Ryanem Taylorem? - zastanawiała się. Co pomyślałaby o tym Kari? A właściwie, co myśli Ryan?
Ruszyła za srebrną półciężarówką. Za wiele sobie wyobrażam! -uprzytomniła sobie. Przecież znała Ryana Taylora od czasów, kiedy miała dziewięć lat. Ryan czuł się samotny i po prostu potrzebował posiedzieć godzinę ze starą znajomą, porozmawiać.
Zatrzymał samochód przed barem sałatkowym. Oboje uwielbiali w nim jadać.
Godzinę po zakończeniu posiłku wciąż opowiadali sobie o swoim życiu, wspominali ze śmiechem zdarzenia z czasów ich wczesnej młodości. W końcu Ryan oparł się wygodnie, wyprostował ręce i powiedział:
- Bardzo się najadłem.
- Ja też - Ashley odepchnęła widelec i serwetkę. Zawsze była przekonana, że niepotrzebny jej do życia mężczyzna. Ale ta randka, w którą przekształcił się lunch, z tym szczególnym mężczyzną, sprawiała, że Ashley miała pokusę zrewidowania swoich przekonań w tym zakresie. Nie chciała, żeby ich spotkanie dobiegło końca.
Przecież Ryanowi nie zależy na mnie - przypomniała sobie. Zawsze będę dla niego po prostu młodszą siostrą Kari.
Lecz kiedy tylko tak pomyślała, Ryan popatrzył na nią z całkiem poważną miną.
- Jak to się stało, że nigdy wcześniej się nie umówiliśmy? - spytał.
- Cóż - Ashley zadrżało serce - zawsze byłam dla ciebie młodszą siostrą Kari. - Była ciekawa reakcji Ryana. Uśmiechnął się. - A ja podkochiwałam się w tobie aż do dwunastego roku życia - dodała.
Ryan wydawał się uradowany.
- Do dwunastego roku życia!... powtórzył, udając, że to dla niego porażająca wiadomość. - Przestałaś zwracać na mnie uwagę już po ukończeniu dwunastu lat?
- Jakby to wytłumaczyć... - Ashley popatrzyła na chwilę w sufit. - Wydaje mi się, że byłeś wtedy zajęty spotykaniem się z kim innym. - Znowu patrzyła Ryanowi w oczy. Zadarła nos, udając uważoną. - A ja byłam poważną dwunastolatką, wiesz? Nie doceniłeś kobiety, która kryła się za aparatem ortodontycznym.
Roześmiali się oboje. Ryan wychylił się naprzód, starając się odczytać jej nastrój.
- Wiesz jak świetnie mi się z tobą gadało? - powiedział.
Ashley lekko zakręciło się w głowie. Uważaj! - ostrzegała się w duchu. Jeśli zauroczysz się Ryanem, nic dobrego ci z tego nie przyjdzie. Przecież wszyscy wiedzą, że to były chłopak Kari. Niemożliwe, żeby coś takiego wyszło.
Chyba.
Zdziwiła się, że czuje się onieśmielona. Zaczęła machinalnie bawić się okruszkami na stole.
- Mnie z tobą również - odpowiedziała.
- Powinniśmy byli umówić się wcześniej. - Ryan uśmiechnął się lekko. -Jakiś czas po twoich dwunastych urodzinach.
Ashley zachichotała.
- Pewnie tak. - Próbowała wyobrazić sobie, co myśli Ryan.
- Słuchaj, jesteś zajęty? To znaczy, dzisiaj.
- A co ciekawego wymyśliłaś? - spytał, patrząc na nią wesoło.
- Wpadłam na pewien pomysł.
- Strzelaj. - Ryan rozłożył ręce w teatralnym geście. -Ale twój pomysł musi być lepszy od wszystkiego, co sobie na to popołudnie zaplanowałem.
- Pojedźmy zrobić świąteczne zakupy. - Ashley usiadła prosto. - Muszę pojechać do centrum handlowego. Cole jest z moimi rodzicami, więc...
- Nie mam nic dla mojej cioci Edith - a to kobieta, która ma dla mnie wszystko - odpowiedział Ryan. - Jedziemy. - Klepnął dłonią w stół.
Spędzili razem resztę popołudnia, chodząc po sklepach z zabawkami i butikach. Żartowali sobie z innych klientów, pośpiesznie szukających w ostatniej chwili świątecznych podarunków.
W eleganckim sklepie wielobranżowym spostrzegli głowę manekina, spoczywającą na stosie przecenionych swetrów.
- Wspaniale! - ucieszył się Ryan. Przyspieszył kroku, wziął głowę i ruszył z nią przed siebie. - Ciocia Edith zawsze chciała drugą głowę. Mówi, że swoją co chwila traci. Gdzie są kasy?
Ashley i Ryan śmiali się tak, że musieli się zatrzymać, żeby złapać oddech. Odłożywszy sztuczną głowę, Ryan niedbale objął Ashley i zagadnął:
- Powiedz mi, siostrzyczko, dlaczego taka piękna dziewczyna jak ty ciągle nie wyszła za mąż?
- Po prostu. - Ashley pomyślała przez chwilę o Paryżu, ale odrzuciła te wspomnienia. - Od dwunastego roku życia nie byłam zakochana -odpowiedziała z uśmiechem.
- Hej. - Ruszyli znowu. Ryan postukał wesoło czubkiem buta w jej but. -Poważnie pytam.
Ashley westchnęła.
- Kręcą się wokół różni chłopcy. Ale ja wcale nie jestem taka zainteresowana tym wszystkim.
- To uczciwa odpowiedź - mruknął Ryan, kiwając głową. Kiedy skończyli zakupy, robiło się już ciemno. Rodzice Ashley bez wątpienia byli zajęci pakowaniem prezentów. Powinna pojechać po Cole'a. Była jednak głodna, Ryan także... Cole mógł poczekać. I tak lepiej bawił się z jej rodzicami.
Ashley i Ryan kupili pizzę na wynos i zabrali ją do jej domu. Ryan powiesił płaszcz na krześle przy drzwiach i aż gwizdnął z podziwu.
- Ładny dom.
Ashley zaniosła pizzę do kuchni i wróciła do salonu. Ryan rozglądał się po pokoju, podziwiał namalowane jej ręką obrazy. Odkąd tylko przekroczyli próg, atmosfera zmieniła się. Ashley wiedziała, o co chodzi - przestali czuć się w swojej obecności jak zwykli znajomi. Czuli się inaczej, i nie zdążyli jeszcze zastanowić się, co się między nimi zrodziło.
Ryan popatrzył na nią z podziwem.
- Ty je namalowałaś? - upewnił się.
- Tak - uśmiechnęła się mimo woli. - Wszystkie.
- Ashley, to są wspaniałe obrazy! - Ryan przyjrzał się uważniej jednemu z jej płócien. Ucieszyła się - było to jej ulubione dzieło. Przedstawiało zachód słońca i falującą na wietrze wysoką trawę, w tle majaczyła farma. Ryan popatrzył na Ashley przez ramię. - To powinno wisieć w muzeum.
Ashley nigdy nie chwaliła się swoimi obrazami. Jej rodzice tak naprawdę dotąd nie zaakceptowali tego, że próbowała zostać malarką. Przy każdym kolejnym obrazie wydawało jej się, że najprościej będzie, jeśli zachowa go dla siebie. Kiedy rodzice odwiedzali ją, zazwyczaj rozglądali się tylko chwilę po salonie, wygłaszając zdawkowe uwagi w rodzaju: „Ładne, Ashley" albo „Widzę, że ostatnio byłaś zajęta".
Tylko jeden jedyny Cole naprawdę podziwiał jej dzieła.
A teraz i Ryan...
- Co chciałaś przekazać w tym obrazie? - spytał, wpatrując się w pejzaż z zachodem słońca.
Pierwszy raz w życiu Ashley ktokolwiek spytał ją o przesłanie namalowanego przez nią obrazu. Był to dla niej najwspanialszy z możliwych komplementów.
- Ta scena kojarzy mi się z domem - szepnęła. - Tak postrzegałam mój rodzinny dom, kiedy byłam dzieckiem.
Przez następne dwadzieścia minut Ashley opowiadała Ryanowi o kolejnych płótnach. Na pewno jest przekonany, że w taki sam sposób opowiadam o nich każdemu - myślała. W rzeczywistości nikomu dotąd nie opisywała tajemnych zakątków swojej duszy, jakie obnażyła na poszczególnych obrazach.
W każdym razie nie mówiła o nich tu, w Bloomington.
W końcu przeszli z Ryanem do kuchni, gdzie odpakowali pizzę. Zjedli. Ryan przeciągnął się.
- Lepiej żebym już poszedł - mruknął.
- Ciocia Edith? - Ashley błysnęła zębami w uśmiechu. Wieczór szybko minął. Ashley żałowała, że nie może przedłużyć go o jeszcze kilka godzin.
- Tak. Ląduje o dwudziestej pierwszej.
- Z pewnością ucieszy się ze słodyczy - uspokoiła z udawaną powagą Ashley. - Ale ta głowa manekina byłaby naprawdę niezłym prezentem.
Roześmiali się oboje jeszcze raz, ruszając w stronę drzwi. Ryan zarzucił rękę na szyję Ashley i przyciągnął ją do siebie w przyjacielskim uścisku. Ale kiedy już się uścisnęli, nie cofnął ręki. Zrobił tylko mały krok w tył, żeby widzieć jej twarz.
- Świetnie się dzisiaj bawiłem, Ashley - powiedział. Znów poczuła się onieśmielona. W całym życiu zdarzyło jej się to tylko kilkakrotnie. Z czego dwukrotnie w ciągu mijającego dnia.
- Ja również.
Nagle atmosfera stała się jeszcze inna, naelektryzowana zmysłowym pożądaniem. Tak silnym, że Ashley na moment zapomniała o oddechu. Ryan pomału przestał się uśmiechać, wciąż trzymał rękę na jej szyi. Jego oczy płonęły. Wpatrywał się w nią intensywnym spojrzeniem, na usta cisnęły mu się pytania, których nie zadawał. Zanim którekolwiek z nich zdążyło się odezwać, zbliżyli się do siebie jeszcze bardziej, a potem Ryan opuścił głowę i pocałował Ashley.
Nie był to namiętny pocałunek mężczyzny, który chce wykorzystać chwilę i szybko nasycić się pocałunkiem pięknej kobiety. Był to raczej czuły pocałunek człowieka, który badał pewną możliwość. Pocałował Ashley jeszcze raz i wtedy poczuła, że jego ciało się napina.
Cofnął się, oddychając z wysiłkiem, oparł dłonie na jej ramionach i pokręcił głową.
- Ashley... Nie powinienem był tego robić.
Poczuła się, jak gdyby zaraz miała się udusić. Słowa Ryana nie miały sensu! Czy nie zaproponował jej tego dnia wspólnego lunchu? Czy nie spędził całego popołudnia na poszturchiwaniu jej, trącaniu jej palcem i obejmowaniu jej?
Zadrżała i cofnęła się o krok. Niezależnie od tego, co mógł powiedzieć Ryan, było oczywiste, że wzbudziła w nim zainteresowanie. Minione godziny jasno o tym mówiły.
- Pocałowanie mnie to nie zbrodnia, Ryan - uspokoiła go. Wciąż patrzyła mu w oczy, czekając na to, że być może Ryan przyzna się do tego, co czuje. -Nie mam już dwunastu lat.
Ryan tylko jęknął i spojrzał na podłogę. A potem podniósł wzrok i Ashley zobaczyła w jego oczach głęboki ból.
- Jesteś cudowna, Ashley - szepnął. - Twoja obecność sprawia, że się śmieję i bardziej optymistycznie patrzę na życie... - Znowu zwiesił głowę, podrapał się w szyję.
Ashley zrobiła krok naprzód. Jeśli trzeba było Ryana dodatkowo przekonać, była gotowa to zrobić.
- Znamy się od zawsze - odpowiedziała ciepło, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Cokolwiek dzisiaj się zdarzyło, czujemy to oboje. Prawda? -zakończyła szeptem.
Ryan popatrzył na nią, ale w jego oczach było widać udrękę.
- Jeśli pytasz, czy jesteś dla mnie atrakcyjna... to jesteś.
- Zdjął jej dłoń ze swojego ramienia i trzymał ją lekko.
- Ale całując cię, postąpiłem nieuczciwie, ponieważ dałem ci w ten sposób do zrozumienia, że chciałbym umawiać się z tobą dalej.
Odrzucenie jej przez Ryana było najboleśniejszą rzeczą, jakiej Ashley doświadczyła od powrotu z Paryża. Łzy za-szczypały ją w oczy. Cofnęła rękę.
- Chodzi o Kari, prawda? - spytała cicho, ze złością, kiedy już była w stanie się odezwać. - Z jej powodu boisz się zakochać we mnie?
- Nie. Nie boję się. - Ryan oparł się o framugę. - Kari kocha męża i tak powinno być. Mój związek z Kari należy do przeszłości.
Ashley powoli przesunęła dłonią po włosach.
- Nie rozumiem, Ryan. Co powiedziałeś?
Milczał, i nagle Ashley zrozumiała, o co mu chodzi. Wprawdzie nie miał już zamiaru umawiać się z Kari, lecz jego serce wciąż należało do niej.
Cofnęła się o dwa kroki i założyła ręce, jakby chciała w ten sposób osłonić się przed chłodem, jaki nagle poczuła.
- Jeszcze za wcześnie, prawda? - spytała, zagryzając wargi, żeby jej nie drżały. Uśmiechnęła się smutno. - Jak długo jeszcze będziesz ją kochał? -spytała.
Z zapartym tchem czekała na odpowiedź. Ryan sięgnął po kluczyki od samochodu, on także miał łzy w oczach.
- Zawsze - odpowiedział cicho, ruszając ku drzwiom.
Oddalając się od domu Ashley, ściskał mocno kierownicę i zgrzytał zębami. Co ja sobie myślałem? - zadrwił sam z siebie. Pokręcił głową i wyłączył radio, które przeszkadzało mu się skupić. Cóż, wcale nie myślałem od chwili, kiedy zaproponowałem Ashley wspólny lunch. Co takiego zdarzyło się na stacji benzynowej, że nagle zacząłem zachowywać się w tak szalony sposób?
Wiedział, co. Zobaczył Ashley, roześmianą, kokietującą go, prawiącą mu komplementy - a Ashley była tak bardzo podobna do Kari, że aż bolało go serce. Jak mógłby się jej oprzeć? Dlaczegóż miałby nie spędzić całego dnia z piękną, niezamężną kobietą, którą znał niemal całe życie? Z pewnością Kari nie przeszkadzałoby to, że spędzili z Ashley popołudnie.
Mijały kolejne godziny, a Ryan wciąż był zadowolony, o wiele bardziej niż się spodziewał. Chwilami popołudnie w centrum handlowym w towarzystwie Ashley przypominało mu inną wyprawę na zakupy. Tę, którą odbył z Kari krótko po śmierci swojego ojca. Owego dnia pierwszy raz wyznał jej miłość.
Lecz nie rozumiał w pełni motywów swojego dzisiejszego postępowania aż do czasu, kiedy pocałował Ashley przy drzwiach jej domu.
To straszne, ale dzisiejsze popołudnie z Ashley było z jego strony oszustwem, którego ofiarą miał być on sam i jego serce. Miało zmniejszyć jego ból po ponownej utracie Kari. Ashley i Kari były tak podobne, że Ryan niemal był w stanie przekonać siebie samego, że Ashley to Kari.
Jednak mimo że fizycznie były niemal identyczne, diametralnie różniły się charakterami.
Kari była miła i wrażliwa, przejmowała się innymi ludźmi, wiarą, zasadami, niemal do przesady. Ashley była natomiast wolnym duchem -artystką, osobą niezależną i upartą, nieufnie odnoszącą się do wszystkiego, co konwencjonalne. A także, co Ryan właśnie odkrył, zaskakująco podatną na zranienie i spragnioną zainteresowania. Nie postąpił uczciwie, całując ją. Źle zrobił, ponieważ Ashley pomyślała, że całuje ją w poważnych zamiarach, a on takich nie miał. Owszem, była atrakcyjna, nawet fascynująca, i popołudnie, jakie z nią spędził, było bardzo miłe. Lecz Ashley w żaden sposób nie mogła stać się kobietą odpowiednią dla niego. Nie w sytuacji, gdy za każdym razem kiedy na nią patrzył, myślał o Kari.
Przez całą drogę do domu cierpiał z powodu poczucia winy. Znalazłszy się w mieszkaniu, usiadł przy kuchennym stole. Leżał na nim kontrakt - w tym samym miejscu, w którym Ryan położył go przed kilkoma dniami. Umowa o pracę na stanowisku trenera zawodowej drużyny footballowej. Szansa z tych, jakie zdarzają się raz w życiu.
Tylko z jednego powodu cały czas wahał się, czy podpisać umowę: choć wiedział, że Kari i on nigdy nie będą razem, wciąż uwielbiał żyć w Clear
Greek i Bloomington. Wokół jego ulubionej chaty pachniały dzikie trawy, mieszkańcy Bloomington cenili instytucję rodziny, w mieście tętniło życie akademickie. Znał tu każde skrzyżowanie i każdy sklep, to tutaj żył niegdyś jego ojciec.
Popatrzył na kontrakt i westchnął.
Po spędzonym z Ashley popołudniu, po pocałunku, którego jedynym efektem było wywołanie w niej niepotrzebnych uczuć, wydawało mu się, że nie ma sensu zostawać w rodzinnych stronach. Za każdym razem kiedy mijał uniwersytet, zastanawiał się, czy Tim Jacobs jest wierny Kari. Kiedy przyjeżdżał do kościoła, myślał o tym, czy spotka ich razem. A kiedy Kari urodzi ich dziecko, będzie musiał żyć ze świadomością, że gdyby życie potoczyło się inaczej, ów mały człowieczek mógłby być jego dzieckiem.
Po tym jak między nim a Ashley zaszło to, co zdarzyło się tego dnia, również i na nią nie mógłby już nigdy patrzeć spokojnie.
Przesunął wzrokiem po tekście umowy i nagle nabrał pewności, że należy ją podpisać. Czyż nie marzył zawsze o tym, że po zakończeniu kariery footballisty zostanie trenerem jednej z zawodowych drużyn? Czy owej niedzieli, kiedy pierwszy raz po latach spotkał przypadkiem Kari, nie marzył właśnie o takiej umowie?
Sięgnął po długopis i przysunął dokument bliżej siebie. Podpisał go. Podpisał ze świadomością, że w tej krótkiej chwili podejmuje decyzję dotyczącą własnej przyszłości, że zmienia bieg swojego życia. Wyjedzie na Wschodnie Wybrzeże, być może na bardzo długie lata.
Zawsze powtarzał sobie, że jeśli pojawi się tego rodzaju oferta, zachowa swój rustykalny dom i ranczo w Clear Creek. Jednak obecnie, w świetle całej sytuacji i decyzji, którą właśnie podjął, ranczo przestało wydawać mu się takie ważne. Postanowił, że po Bożym Narodzeniu zadzwoni do biura pośrednictwa w handlu nieruchomościami. Potem spotka się z kolegami, którzy uczyli z nim wychowania fizycznego w liceum i powie im o swojej nowej pracy.
Już za parę tygodni spakuje się, wyjedzie i rozpocznie nowe życie, w Nowym Jorku.
Tak daleko od Kari Baxter-Jacobs, jak tylko mógł.
Rozdział 27
Nadszedł luty. Przyjaciółki zawsze mówiły Kari, że piąty i szósty miesiąc ciąży są najprzyjemniejsze. Chyba miały rację. Przestała już cierpieć mdłości, biodra przestały wydawać jej się nabrzmiałe jak podczas pierwszego trymestru. Teraz dodatkowe obciążenie jej ciała stanowiło tylko dziecko i wody płodowe.
Tego wieczoru rodzice Kari urządzili przyjęcie z okazji urodzin Brooke. Wszystkie siostry Kari były przekonane, że urodzi chłopca.
- Wyglądasz tak samo, jak ja wyglądałam - mówiła Ashley niemal za każdym razem, kiedy spoglądała na Kari. - Masz smukłe nogi, a do tego brzuch jak balonik.
Kari zdawała sobie sprawę, że w następnych miesiącach jej brzuch jeszcze znacznie się powiększy, choć nie wyobrażała sobie, jak to możliwe. Jej skóra wydawała się maksymalnie napięta, już od miesiąca Kari nie była w stanie zjeść dużego posiłku. Nieraz myślała o maleństwie, które poroniła i cieszyła się, że jej następne dziecko żyje.
Terapia małżeńska przebiegała lepiej, niż Kari się spodziewała. Tim miewał alkoholowe pokusy, lecz mimo to nie miał w ustach alkoholu od połowy grudnia. Poza tym raz w tygodniu wychodzili gdzieś razem. Czasem po prostu rozmawiali przy kolacji o rozwoju swojego związku i o tym, ile jeszcze wspólnych przeżyć ich czeka.
Stolik przy łóżku Kari był pełen książek o ciąży i porodzie. Wieczorami ślęczeli nad nimi oboje z Timem, studiując rysunki przedstawiające nienarodzone dzieci i zastanawiając się, jak też może wyglądać ich maleństwo. Czy ma już rozwinięte oczka, a może włoski...
- Chyba znamy już te książki na pamięć - powiedział któregoś wieczoru Tim, obejmując ją kiedy siedzieli razem na łóżku. Ich kontakty fizyczne powracały stopniowo, niezbyt szybko, ale z każdym tygodniem czułość w stosunku do Tima budziła się w Kari coraz łatwiej.
- Ja nie mogę się ich naczytać - odpowiedziała. - Wydaje mi się, że nie urodzę w terminie.
- Pewnie za każdym razem tak się myśli, niezależnie od tego, czy ma się urodzić pierwsze dziecko, czy piąte.
Kari uwierzyła w słowa Tima.
Dziecko poruszało się w niej, wierciło. Wbrew przewidywaniom sióstr przypuszczała, że będzie to dziewczynka. Dyskutowali już z Timem o imionach. Zdecydowali, że jeśli Kari urodzi dziewczynkę, nazwą ją Jessie Renee, po pobożnej praprababci Kari, o której słyszała, ale której nie miała szansy poznać. Gdyby urodziła chłopca, będzie nosił imiona Timothy Joseph -w skrócie T.J. Ale w głębi duszy Kari była przekonana, że ustalili imiona dla chłopca tylko dlatego, że powinni. Czuła, że nie będą potrzebne.
Postanowili nie pytać o płeć dziecka, poznać ją dopiero, kiedy pojawi się na świecie. Przed badaniem ultrasonograficznym Kari przypomniała lekarzowi, żeby nie zdradzał płci maleństwa.
Tim stał u boku Kari, a lekarz przesunął czujnikiem po jej brzuchu, wpatrując się w niewielki monitor.
- Dziecko jest zdrowe - powiedział. - Widzę... że...
- Nie! - Kari uniosła rękę. Tim i doktor uśmiechnęli się jednocześnie.
- Żartuję - uspokoił lekarz. - Teraz nawet za pieniądze nie powiedziałbym pani, jakiej płci jest wasze dziecko.
- Płacimy panu - zauważyła przekornie Kari. - Ale proszę nam nie mówić! Z każdym mijającym tygodniem była coraz bardziej świadoma tego, co łączy ją z Timem, dzięki ich rzetelnej pracy i Bożej łasce, która pozwalała im naprawiać ich małżeństwo. Czasami Kari czuła niespodziewaną radość i wdzięczność Bogu, tak intensywnie, że aż miewała w oczach łzy szczęścia. Niekiedy myślała jeszcze o Ryanie, ale już nie cierpiała na myśl o tym, co ich oboje ominęło.
Poza tym Ryan przeprowadził się daleko - i dobrze. Trenował teraz New York Giants. Przed odlotem zatelefonował do rodziców Kari, aby się pożegnać, poprosił ich, żeby przekazali jej wiadomość. Cieszyła się z jego radości. Była pewna, że zawodowe szczęście Ryana to jeszcze jeden dowód dobroci Boga, Jego pozytywnego wpływu na koleje ich losu. Ryan zawsze marzył o takiej pracy.
Kari wzięła stos talerzy i zaczęła rozkładać je na stole. Tego wieczoru w domu rodziców miały pojawić się wszystkie ich dzieci, pierwszy raz od Bożego Narodzenia. Kari cieszyła się na rodzinną kolację.
Ponadto mieli wszyscy poznać nową dziewczynę Luke'a. Ustaliła z nim, że przyjedzie na krótko, na deser.
Kari i Erin rozmawiały o tym długo i stwierdziły w żartach, że jak zwykle dziewczyna Luke'a nie będzie miała szans w sytuacji, kiedy wokół będą siedziały wszystkie jego siostry.
- Za to Lukę może mieć pewność, że się o niego troszczymy - zakończyła ze śmiechem Erin.
- Tak. Biedna dziewczyna. Nie ma pojęcia, co ją czeka.
Erin i Ashley pomagały matce w kuchni, Kari nakrywała do stołu. Dom wypełniały aromaty pysznego jedzenia, które umiała przyrządzać Elizabeth -pieczonego kurczaka z ziołami, warzyw gotowanych na parze z bazylią i rozmarynem, wreszcie jej słynnego domowego, pełnoziarnistego chleba. Młodzi Baxterowie dorastali na takim właśnie jedzeniu - jednocześnie zdrowym i bardzo smacznym.
- Jedzenie wpływa na to, jak czujemy, jak wyglądamy, jak się zachowujemy. Nawet na to jak kochamy - mawiała ich matka, i nikt nie wątpił w jej słowa. Była dietetykiem i przez dziesięć lat - zanim zachorowała -pracowała na niepełny etat w szpitalu, układając jadłospisy dla pacjentów. -Jednym z moich zadań jest dbanie o to, żeby każde z was wiedziało, co powinno się jeść - mawiała.
Kari zaburczało w napęczniałym brzuchu. Pogłaskała go, myśląc: Pewnie tobie też smakuje babcine gotowanie, prawda, Jessie?
Ojciec wrócił z pracy i zasiadł w fotelu obok Tima, który oglądał mecz koszykówki. Krótko potem przyjechała Brooke z mężem i dziećmi. Zrobiło się głośniej. Od wyprowadzenia się z domu Kari brakowało gwaru rodzinnych rozmów. Dobrze rozumiała, czego boi się Erin, myśląc, co będzie, jeśli jej mąż przyjmie otrzymaną propozycję pracy w innym stanie.
Do kuchni wszedł Luke, rzucił plecak koło stołu.
- Mówiłem wam o Reagan? - zagadnął. - Ze przyjedzie na deser?
Kari popatrzyła na matkę, która przestała mieszać gotującą się w garnku fasolę i popatrzyła na plecak.
- Zabierz, proszę, plecak do pokoju.
- Mówiłem, prawda? - dopytywał się Luke, podnosząc plecak.
- Tak, Luke. Będziemy zachowywać się najlepiej jak umiemy.
- Nie martw się, Luke - dodała Ashley, przewracając oczami. Odcedzała warzywa. - Będziemy maskować nasze prawdziwe uczucia.
- Nie zaczynaj, Ashley - skarcił ją Luke. - Może wyjdziesz, zanim Reagan przyjedzie.
- Przestańcie, kochani - westchnęła Elizabeth. - Moglibyście postarać się być dla siebie mili. Dzisiaj są urodziny Brooke.
- Dobrze - mruknęła Ashley, odwrócona tyłem do Luke'a.
Kari patrzyła na to i zastanawiała się, czy Ashley cierpi z powodu pogorszenia się ich relacji nie mniej niż on. Panie Boże, ona za bardzo się gniewa - myślała. Podpowiedz mi, proszę, w jaki sposób mogę jej pomóc.
Lukę wzruszył ramionami.
- Przynajmniej moje pozostałe siostry będą miłe dla Reagan - skomentował, uśmiechając się do Kari. - Wyszedł z kuchni i wbiegł z plecakiem po schodach.
- Ależ Brooke, chodź, zobacz tę zagrywkę! - zawołał z pokoju Peter. Brooke wpadła akurat do kuchni z malującym się na twarzy napięciem. Wyjrzała, zerknęła na telewizor i machinalnie skinęła głową.
- Mamo, gdzie trzymasz dziecinny ibuprofen? - skrzywiła się. - Maddie znowu ma gorączkę. Zastanawialiśmy się, czy możemy przyjechać.
- Kiedy zachorowała? Słyszałam od Thelmy, tej z przeciwka, że w zeszłym tygodniu do szpitala trafiło troje małych dzieci z anginą.
Rozmowy trwały cały czas. Wreszcie kolacja była gotowa i wszyscy -oprócz Maddie - czyli razem dziesięć osób, zasiedli przy stole.
- Módlmy się - zaczął ojciec. Zebrani skłonili głowy. Ojciec zaczekał, aż zapadnie zupełna cisza, po czym pomodlił się w ich imieniu takimi słowami: -Boże, dziękujemy Ci za całą naszą rodzinę, za to, że pozwalasz nam gromadzić się razem, wreszcie za urodziny Brooke. Dziękujemy Ci, że ją stworzyłeś i pozwoliłeś jej być wśród nas. Niech następny rok jej życia będzie dla niej, dla Petera i ich dzieci, rokiem pełnym błogosławieństw i odkrywania prawdy. Pobłogosław również to jedzenie, aby mogło pożywić nasze ciała. Przez Chrystusa Pana naszego, amen.
Niemal natychmiast rozpoczęła się z powrotem rozmowa:
- Podaj, proszę, kurczaka.
- Mamo, znowu ci się udało! Wszystko tak wspaniale pachnie.
- Nikt nie umie piec chleba tak jak ty.
- Tato, czy słyszałeś coś więcej o tym grancie na budowę nowego skrzydła, o który stara się szpital? Powinno starczyć na jeszcze czterdzieści sal.
- Ashley, twój dawny trener tenisa ostatnio chodzi do naszego kościoła. Kazał przekazać ci pozdrowienia.
Rozpoczęto jednocześnie kilka tematów, lecz wyglądało na to, że każdy słyszy, co mówią wszyscy inni i może wziąć udział w rozmowie o dowolnej sprawie. Elizabeth, John i Ashley zaczęli mówić o zajęciach plastycznych, na które obecnie chodziła ta ostatnia. Sam, mąż Erin, pytał za ile tygodni przypada termin porodu dziecka Kari i Tima. Erin podzieliła się z pozostałymi opowieścią o jednym ze swoich małych podopiecznych, który z okazji przedszkolnego dnia zwierząt domowych przyniósł do przedszkola mrożoną rybę. Kiedy już ucichły śmiechy, w konwersację włączył się Luke, relacjonując zwycięstwo swojej grupy dyskusyjnej na uczelni, argument po argumencie.
Kari zdawała sobie sprawę, że będzie z radością wspominała ten wieczór przez nadchodzące miesiące, kiedy będzie zajęta opieką nad noworodkiem i nabieraniem wprawy w rodzinnym życiu z Timern i ich wspólnym maleństwem. Po niedługim czasie kolacja została zjedzona. Właśnie kiedy ostatni z zebranych odkładali sztućce, odezwał się dzwonek przy drzwiach.
- To z pewnością Reagan - oceniła Ashley, uśmiechając się sztucznie do sióstr. - Nakładamy na twarze maski.
Erin i Brooke zachichotały. Lukę skinął głową w ich stronę.
- Dzięki - powiedział. Zmrużył oczy, spoglądając w stronę Ashley, po czym wstał od stołu i rzucił: - Reagan może usiąść koło Kari.
Kari zerknęła na Ashley.
- Ashley, bądź miła - poprosiła. - Nieczęsto się zdarza, żeby Lukę przyprowadzał do domu dziewczynę.
- Jestem miła - szepnęła Ashley, nachylając się nad stołem. - Chodzi mi tylko o to, żebyśmy zachowywały się wzorowo. - Wyprostowała się i dodała głośniej: - Nie wszystkie dziewczyny świata są w stanie sprostać wymaganemu przez Luke'a ideałowi.
Lukę i jego nowa dziewczyna weszli do salonu. Rozmowy oczywiście ucichły.
- Na dworze jest śnieżyca - odezwał się Lukę, wieszając płaszcz Reagan na krześle i otrzepując jej włosy ze śniegu.
Wszyscy wpatrywali się w Reagan. Była wysoka i dobrze zbudowana, bardziej grubokoścista niż dziewczyny, z którymi dotąd spotykał się Luke. Patrzyli na siebie takim wzrokiem, że Kari nie miała wątpliwości, iż znają się od dłuższego czasu. Zastanawiała się, czy to właśnie z tą dziewczyną ożeni się jej brat.
Luke przedstawił wszystkim Reagan, a jej - członków swojej rodziny. Usiedli obok siebie, na przeciwnym końcu stołu w stosunku do Ashley. Następnie zebrani odśpiewali chóralne „Happy Birthday" - dla Brooke.
- Dobrze pamiętam, że to trzydzieste piąte urodziny? - zażartował Luke. Brooke otworzyła już prezenty. Luke dołożył do swojego zestaw witamin dla seniorów.
- Trzydzieste, dziękuję ci. - Brooke zadarła nosa i uśmiechnęła się. Peter nachylił się i pocałował ją w policzek.
- Wyglądasz na dwadzieścia jeden, kochanie.
- Daj spokój... mam nadzieję, że to był jej prezent urodzinowy -zażartowała Ashley, kręcąc głową i mrugając porozumiewawczo do Brooke. -Nikt nie zasługuje na takie komplementy, nawet w urodziny.
Reagan mówiła niewiele, głównie patrzyła i słuchała, uśmiechając się miło, kiedy Lukę komentował jej półszeptem wypowiedzi członków swojej rodziny. John pierwszy wciągnął Reagan w rozmowę:
- Powiedz nam, Reagan, jak poznałaś tego wariata?
- Szturchnął Luke'a w bok.
Reagan roześmiała się. Kari pomyślała, że to sympatyczna dziewczyna. Nie wydawała się wcale spięta, w jej spojrzeniu była naturalność i spokój. A poza tym od razu było widać, że kocha Luke'a.
- Lukę grał ze znajomymi w koszykówkę w sali gimnastycznej w szkole -odpowiedziała Reagan. - Weszłam tam przypadkiem z piłką, akurat brakowało im jednej osoby. Ale pewien chłopak - spojrzała znacząco na Luke'a - uważał, że nie nadaję się do tego, żeby z nimi zagrać.
- Czy już pochwaliłem dzisiejszą kolację? - zwrócił się do matki Lukę, zabierając się do szarlotki, którą miał przed sobą na talerzyku.
- Mów, mów, Reagan - zachęcił ze śmiechem John.
- Ciekawie się zaczyna.
Reagan skinęła z uśmiechem głową, rozglądając się po twarzach pozostałych członków rodziny swojego chłopaka. Z pewnością nie była nieśmiała, choć także nie narzucała się innym. Kari spostrzegła, że jej siostry z zainteresowaniem słuchają opowiadanej przez Reagan historyjki. Ashley również. Nowa dziewczyna Luke'a była poważną osobą. Od razu zdobyła sobie serca wszystkich.
Reagan kontynuowała opowieść o tym, jak Lukę odmówił jej udziału w grze po stronie jego drużyny. Po kilku rozegranych piłkach uzupełnił ją jeden z chłopców z drużyny przeciwnej, w której z kolei zwolniło się miejsce. Reagan chętnie je zajęła.
- Może potrzebujecie czegoś z garażu? - zażartował Lukę, wstając. - Idę schować się tam na czas...
Reagan pociągnęła go za rękaw, więc usiadł z powrotem. Popatrzyła na niego zalotnie i skarciła go:
- Musisz przeczekać moją opowieść tutaj. Twój tata sam mnie o nią poprosił.
Lukę jęknął, a ona uśmiechnęła się tylko.
- Nasza drużyna wygrała - ale chyba nie dlatego spodobałam się Lukeowi. Prawda? - spytała z udawaną ciekawością.
Lukę zasłonił dłońmi oczy.
- Wiedziałem, że tak będzie!
Reagan natychmiast wychyliła się naprzód i żywo opowiadała dalej:
- Z pewnością zdecydował o tym mój rzut za trzy punkty, po którym piłka uderzyła go w twarz. - Zerknęła na Luke'a, jak gdyby czekała na jego potwierdzenie. - Tak, to na pewno to.
John aż poczerwieniał ze śmiechu.
- Cóż, najwyższy czas, żeby ktoś pokazał mu, jak się gra - skomentował. Wokół stołu rozległy się chichoty. Zaraz po tym do rozmowy włączyły się inne osoby. Okazało się, że Reagan pochodzi z Północnej Karoliny i jest stypendystką Uniwersytetu Stanu Indiana ze względu na wyniki w grze w koszykówkę. Była wierząca, należała do kościoła, którego nabożeństwa odbywały się na terenie należącym do uczelni. Wyglądało na to, że poważnie traktuje wiarę, choć nie obnosi się z religijnością.
Pół godziny później Reagan i Lukę pojechali do kina. Kiedy zamknęły się za nimi drzwi, pozostali popatrzyli po sobie z takimi samymi uśmiechami jak w czasach, kiedy Lukę miał trzynaście lat i jego koleżanki z sąsiedztwa przychodziły, żeby wywołać go na dwór.
- Chyba będzie z tego ślub - oceniła Erin, kiwając głową do matki. - Jak myślicie?
- Miła dziewczyna - oceniła Kari.
- Bardzo - zgodziła się Brooke. - Za rok się pobiorą. - Wyprostowała się i spojrzała na zegarek.
- Jestem tego samego zdania - dorzuciła Ashley. Wstała, zebrała kilka niepotrzebnych już talerzyków i poszła z nimi do kuchni. Kari czuła ulgę z powodu tego, że Ashley nie była niegrzeczna dla dziewczyny Luke'a. Teraz chyba też mówiła poważnie.
Elizabeth uśmiechnęła się, wzruszając bezradnie ramionami.
- Tego nikt nie wie - powiedziała. - Bóg zaplanował każdemu życie. Być może Reagan jest elementem Bożego planu dla Luke'a.
Rozmowa potoczyła się dalej, ale Kari już nie słuchała. Zastanawiała się nad wypowiedzią matki. Była zgodna z Pismem Świętym, ale czy rzeczywiście Bóg sporządził dla każdego osobny plan życia?
Zagryzła wargi. Czy rzeczywiście słuchała głosu Boga, spotykając się z Ryanem? Czy raczej jakimś sposobem postępowała niezgodnie z Bożym planem?
Popatrzyła na Tima, pochłoniętego rozmową z mężem Erin. Nawet w tej chwili widok Tima wzbudzał w niej mieszane uczucia - miłości i cierpienia.
Myślała o tym, jak powoli ich związek powraca do normalności, jak bolesny tak naprawdę jest to proces. Jednym z ich problemów wciąż pozostawało współżycie intymne. Kari ogromnie chciała, żeby wszystko było dobrze, ale napinała się tylko, ilekroć Tim próbował jej dotykać. Psycholog tłumaczył, że zdecydowana poprawa w tej dziedzinie może zająć kilka miesięcy.
Kari wstała od stołu i zaczęła zbierać pozostałe talerzyki, zagubiona w myślach. Pamiętała, co mówił terapeuta:
- Poprawa następuje miesiąc po miesiącu, nie od razu - powiedział już przy pierwszym spotkaniu po ich wyjazdowej sesji w górach. - Kontakty fizyczne trzeba odnawiać z biegiem czasu, w miarę odbudowy wzajemnego zaufania. Na razie radziłbym unikać zbyt intymnych rzeczy. - Zaproponował kilka zasad, jakimi mieli się kierować w początkowej fazie naprawy swojego związku. Mogli na przykład kłaść sobie dłonie na plecach, mogli się nawet lekko pocałować, jeśli tylko każde z nich będzie miało na to ochotę. Jednak bardziej intymne kontakty byłyby na początek niewskazane, przynajmniej dopóki terapeuta nie uzna, że Kari i Tim mogą posunąć się dalej.
Usłyszawszy to, Kari poczuła ulgę. Uznawała, że oczywiście pewnego dnia znowu będą radośnie kochać się z Timem. Ale na razie nie wyobrażała sobie ich kontaktów seksualnych. Może porównywałby ją do swojej niedawnej kochanki? A może zaraził się od niej jakąś chorobą?
Ten ostatni problem był już chyba nieaktualny. Terapeuta powiedział, że łatwo załatwić tę sprawę - Tim powinien się zbadać. I zbadał się, pierwszy raz tydzień po rozmowie z terapeutą. Wynik testu był negatywny. Za kilka tygodni miał zbadać się po raz drugi.
Kari westchnęła i poszła z talerzykami do kuchni. Powoli przeszedł ją zimny dreszcz, zadrżała. Nie wyobrażała sobie, co by się działo, gdyby Tim nie postanowił do niej wrócić. Pewnie mniej więcej w czasie kiedy rodziłaby dziecko, zajmowaliby się z Timem swoją sprawą rozwodową.
Matka miała rację. Bóg sporządził indywidualne plany dla każdego człowieka.
Nie było sensu oglądać się wstecz, zastanawiać się, czy na którejś z rozstajnych dróg poszła w lewo, podczas gdy Bóg wolałby, żeby skręciła w prawo. Niezależnie od tego, ile razy Kari w przeszłości myliła drogę, aktualnym fragmentem Bożego planu dla niej było odbudowanie przez nią i Tima ich małżeństwa, jakkolwiek bolesny miał być ów proces. Zadaniem Kari było wierzyć, że Pan jest w stanie pozbierać kawałki tego, co dawniej łączyło ją z Timem i ulepić z nich na nowo coś pięknego.
Któregoś dnia terapeuta powiedział coś, co wcześniej nie przyszło Kari do głowy:
- Naprawa wzajemnych relacji po zdradzie może trwać nawet rok - a rok składa się z czterech pór. - Mężczyzna popatrzył na nią, potem na Tima. -Oboje zmagaliście się z uczuciem do kogoś innego, ale to pan jest bardziej odpowiedzialny za obecną sytuację - i dlatego pory waszego roku będą dotyczyły bardziej pani Kari, przynajmniej z zewnątrz. Oto one: „jesień" -czas gniewu, „zima" - czas żałoby", „wiosna" - czas zdrowienia i „lato" - czas nowego wzrostu.
Znaczyło to, że złość Kari była czymś normalnym. Cieszyło ją to, bo chwilami odczuwała wściekłość. Płukała talerzyki, nie zwracając uwagi na trwającą przy stole dyskusję o Reagan i Luke'u.
Myślała o tym, jak trudno jej trwać przy Timie, mimo że do niej wrócił. Bywały dni, kiedy wciąż miała ochotę go nienawidzić i noce, kiedy czuła obrzydzenie przez samo to, że spała z nim w tym samym pokoju.
Jednak takich dni i nocy było coraz mniej. Widziała, że jej związek z Timem pogłębia się na nowo i dostrzegała przy tym wielokrotnie znamiona Bożego działania. Czas i spotkania z terapeutą pomagały jej uczuciom zataczać wielkie koło, powracać do dawnego stanu. Znów czuła, że Tim ją kocha i była przekonana, że uczą się nowych kroków, które zaczynają stosować w swoim „tańcu".
Nowe kroki. Tak, do tego wszystko się sprowadzało. Tim i Kari uczyli się kroków, które odtąd będą ich zbliżać, tańca, który będą tańczyć już zawsze razem, aż po wieczność. Takiego tańca, który równał się realizacji Bożych planów dla nich obojga.
Kari wytarła dłonie w ściereczkę. Mama ma rację - myślała. Bóg ma indywidualne plany dla każdego z nas. W moim planie zostało przewidziane odbudowywanie związku z Timem.
Śnieg sypał jeszcze gęściej niż przedtem. Zgodnie z prognozą pogody, mogło go napadać ponad pół metra. Po drodze do domu Kari i Tim zatrzymali się przy supermarkecie i na wszelki wypadek zrobili zakupy na cały tydzień.
Zanim dotarli do swojego domu, śnieg pokrył już podjazd i piętrzył się na pierwszych trzech schodkach prowadzących do drzwi.
- Myślisz, że po drodze nie stanie nam się nic złego? - spytała Kari, nie ruszając się z miejsca.
- Słucham? - Tim popatrzył za jej spojrzeniem.
- Boję się, zwłaszcza schodków - wyjaśniła, w opiekuńczym geście kładąc dłoń na brzuchu. - Wcześniej padał deszcz. Może pod śniegiem jest lód?
- Nie. - Tim spojrzał na zegarek i zastanowił się. - Jeszcze jest wcześnie. Mróz jeszcze nie chwycił.
Czuła, nawet dłonią, kopanie maleństwa.
- Jesteś przekonany? - upewniła się.
- Kochanie, nie ma lodu - uspokoił Tim, otwierając drzwi samochodu. -Pójdę przodem, żebyś się nie obawiała.
Ruszył naprzód przez zaspy, oglądając się na Kari i pokazując jej, że wszystko w porządku. A jednak kiedy postawił stopę na pierwszym schodku, poślizgnął się. Zamachał rękami, jak postać ze starej komedii, po czym upadł na plecy, znikając w śniegu.
Kari krzyknęła i ruszyła w jego stronę, jak tylko mogła najszybciej.
- Kochanie, nic ci się nie stało?
- Chyba nie - odezwał się stłumionym głosem. Wyciągnęła rękę i zobaczyła, że śnieg przysypał mu twarz. Jej mąż wyglądał, jakby miał siwą brodę. Jak brodaty bałwan.
Popatrzyli po sobie szeroko otwartymi oczami.
- No widzisz - mówiłem ci: nie ma lodu - prychnął śniegiem Tim.
Kari nie była w stanie dłużej powstrzymywać śmiechu. Roześmiała się serdecznie, pierwszy raz od kilku miesięcy, aż opadła obok Tima na biały puch. Zaczęła strzepywać mu śnieg z twarzy. Tim także śmiał się głośno.
Podnieśli się. Tim ruszył jak najostrożniej po schodkach, a potem pomógł wspiąć się na nie Kari. Cały czas śmiali się tak, że aż z trudem oddychali. Kiedy w końcu usiedli w salonie na kanapie, żeby odpocząć, Kari miała w oczach łzy ze śmiechu.
- Wyglądałeś jak... - umilkła.
- No mów, mów i śmiej się z biednego, poszkodowanego człowieka.
- Jak biedny, poszkodowany bałwan.
Śmiech powrócił i trwał, dopóki Kari i Tim się nie zmęczyli. Dopiero wtedy Kari zdała sobie sprawę z jednej rzeczy: to był pierwszy raz, kiedy śmiali się razem, naprawdę wesoło, od bardzo, bardzo dawna. Przestali się wspólnie śmiać na długo zanim Tim ją porzucił.
Po wielu miesiącach gniewu, zdrady i rozpaczy, której nie da się opisać słowami, zakiełkowało w nich nasienie miłości, które najwidoczniej w nich przetrwało. Jeśli teraz byli w stanie śmiać się we dwoje, mogło to znaczyć tylko jedno.
Zgodnie z opisem ich psychoterapeuty, po długich miesiącach jesieni i zimy... nadeszła wiosna.
Rozdział 28
Modlitwa była dla Johna Baxtera równie naturalna jak oddychanie. Jednak od kilku tygodni nie czuł tak silnej potrzeby modlitwy, jak następnego popołudnia po przyjęciu urodzinowym Brooke.
Zazwyczaj, kiedy tak bardzo potrzebował się pomodlić, myślał o kimś, kogo bardzo kochał - o którymś ze swoich dzieci albo o Elizabeth. Ale tym razem nie chodziło o żadne z nich.
Zaczekał do zakończenia wizyty ostatniego z pacjentów, a potem zamknął na klucz drzwi gabinetu, ukląkł i zamknął oczy.
Co się dzieje, Panie? - zapytał w myśli. Czy ktoś ma kłopoty?
Dłuższą chwilę nie słyszał odpowiedzi, a potem wyobraził sobie twarz Kari. lak! Powinien pomodlić się za Kari. Oczywiście. Dziecko miało urodzić się dopiero za trzy miesiące, ale tego dnia Kari miała wizytę u lekarza. Być może coś było nie w porządku? Zawsze mogą zdarzyć się komplikacje. John zaczął zastanawiać się, jakie.
Wiedza medyczna podsuwała mu zbyt wiele możliwości. Zaczął więc modlić się żarliwie o zdrowie Kari i jej nienarodzonego dziecka. O Bożą opiekę nad nimi, o miłosierdzie, łaskawość, o obfitość Bożych darów. A przede wszystkim o to, żeby Bóg przyspieszył naprawę związku Kari i Tima. Żeby byli kochającym się małżeństwem, takim jakiego pragnęła Kari i żeby razem z dzieckiem stanowili wspaniałą rodzinę, której ono potrzebowało.
Z reguły kiedy John się pomodlił, przestawał być strapiony. Lecz dziś im dłużej klęczał, tym pilniejsze wydawało mu się to, żeby modlić się dalej. Po prawie półgodzinnym błaganiu Boga o błogosławieństwo dla córki, umilkł, po czym zapytał: Co jeszcze, Panie?
W odpowiedzi zobaczył w wyobraźni twarz... Tego by się nie spodziewał. Twarz Tima. Wiedział, że Bóg chce, aby zrobił coś w związku z Timem, John zamknął więc znowu oczy i zaczął myśleć o Timie. i modlić się za niego. Dawno tego nie robił. Prosił Boga, żeby nie opuszczał Tima, żeby czuwał nad nim, napełniał go nadzieją, oczyszczał jego serce z grzechu i szykował mu zbawienie i szczęście, o jakim Tim nawet nie marzył.
Teraz, kiedy John skończył się modlić, poczuł ogarniającą go pewność, że jego modlitwa była dobra. Lecz mimo wszystko coś go niepokoiło. Zebrał więc szybko rzeczy i pojechał do domu.
W połowie drogi pomyślał, że nie chodzi tylko o zwykłą sprawę do załatwienia. Miał przeczucie, że zdarzy się coś naprawdę okropnego.
Niezależnie od tego, jak żarliwie się modlił czy jak szybko w tej chwili prowadził.
Tego dnia Tim Jacobs wpadł na pewien pomysł, pięć minut przed wyjściem z uczelnianego gabinetu. Zamiast pojechać prosto do domu, skierował się w stronę kwiaciarni. Postanowił kupić Kari możliwie największy bukiet czerwonych róż.
W końcu mieli powody do świętowania. Po pierwsze, dokładnie za trzy miesiące przypadał przewidywany termin narodzin ich dziecka. A poza tym także aktualnie zdarzyło się coś ważnego - znowu zaczęli się śmiać. Miniony wieczór był najwspanialszym, jaki Tim przeżył od kilku miesięcy. Nawet od lat. Po raz pierwszy miał poczucie, że Kari naprawdę mu wybaczyła - a nie tylko chciała mu wybaczyć. Ze ich związek naprawdę przetrwa. Była to okazja do kupienia co najmniej jedenastu róż.
Warto było świętować jeszcze jedną rzecz - choć Tim wolał o niej zbyt długo nie myśleć: Angela cały czas się nie odzywała.
Początkowo był pewien, że Angela do niego zadzwoni albo że przyjedzie do niego na uczelnię, zaskoczona jego nagłym zniknięciem. Być może zakładając, że zdoła go przekonać do zmiany zdania. Lecz najwyraźniej treść liściku, który jej zostawił, była dostatecznie jednoznaczna. Nie odezwała się ani razu, jeśli nie liczyć jednego dnia, kiedy pozostawiła mu szereg wiadomości głosowych.
Od czasu do czasu miewał pokusę, żeby do niej zadzwonić i przeprosić ją, ale wiedział, że porada terapeuty jest mądra. Psycholog mówił mu, żeby za wszelką cenę trzymał się z daleka od byłej kochanki. Skoro romans Tima się zakończył, nie mógł do niego wracać.
Zebrał ze stołu papiery i właśnie wychodził z gabinetu, kiedy zadzwonił telefon. O tej porze raczej nikt do niego nie telefonował. Pomyślał, że ta sprawa może poczekać do następnego dnia - rozmówca mógł nagrać wiadomość. Zmitygował się jednak - a może to Kari dzwoni? Może dzieje się coś złego z nią i dzieckiem? A może chce mnie poprosić, żebym kupił coś po drodze?
Z powrotem otworzył drzwi szerzej, popychając je teczką, włożył papiery pod pachę i podniósł słuchawkę.
- Halo?
Rozległ się jakiś dziwny dźwięk. Po chwili Tim zorientował się, że po drugiej stronie ktoś płacze. Poczuł skurcz żołądka.
- Kari?
Nie usłyszał od razu odpowiedzi. Płacz ucichł.
- To ja.
Usłyszawszy głos Angeli, poczuł się, jakby wymierzono mu cios prosto w twarz. Przysiadł na krawędzi biurka i przełknął z wysiłkiem ślinę. Właśnie tej rozmowy cały czas się bał.
- Cześć - powiedział. Angela pociągnęła nosem.
- Wiem, że wróciłeś do żony - zaczęła. - Ale musiałam do ciebie zadzwonić. - Załkała znowu. - Jestem w ciąży, Tim.
Zrozumiawszy znaczenie jej słów, Tim poczuł, że nie może utrzymać się na nogach. Zsunął się po krawędzi biurka i usiadł na podłodze, teczka z papierami upadła obok. Oparł głowę na kolanach i próbował uspokoić się na tyle, żeby jego rozpędzone serce zwolniło.
Poczuł narastający lęk, a zaraz potem mdłości. Jeżeli Angela naprawdę była w ciąży, wszystko, co umożliwiało mu funkcjonowanie, runęło w jednej chwili, wszystkie nadzieje na to, że za jakiś czas jego małżeństwo z Kari będzie wspanialsze niż na samym początku, stały się nieaktualne.
Zamknął oczy, myśląc o tym, że będzie miał dwoje dzieci z dwiema różnymi kobietami, dzieci, które będą znały ojcowskie grzechy równie dobrze jak własne imiona. Nawet gdyby Kari chciała trwać przy nim, podczas gdy Angela Manning urodzi jego nieślubne dziecko, ich życie rodzinne nigdy nie będzie wspaniałe, mimo że tak ogromnie za tym tęsknił.
I wszystko to była jego wina. Sam zaprzepaścił marzenia, własne i nie tylko własne.
- Tim, jesteś tam? - spytała Angela. Słychać było, że znowu płacze. Nigdy nie słyszał w jej głosie tak głębokiej frustracji.
Westchnął. Kręciło mu się w głowie.
- Jestem.
- Co ja mam teraz zrobić?
Próbował się skupić, zaakceptować prawdę, którą właśnie usłyszał.
- Eee, słusznie. - Będzie musiał powiedzieć o tym Kari, jeszcze dziś, żeby dowiedziała się o sprawie od niego. Ostatnią rzeczą, jaką chciał zrobić, było odwiedzenie Angeli bez wiedzy Kari. - Jesteś pewna? - zapytał. - Zrobiłaś sobie test?
- Oczywiście, że jestem pewna! - sapnęła Angela.
- Tim, co się z nami stało? Mówiłeś mi, że mnie kochasz - pamiętasz? Kiedy dwoje ludzi żyje ze sobą przez kilka tygodni, zdarza się, że kobieta zachodzi w ciążę...
Wiedział, że powinno ogarnąć go współczucie - i tak się stało. Współczuł Angeli, a jeszcze bardziej swojemu nienarodzonemu dziecku. Jednak Angela mówiła do niego tonem, który sprawił, że Tim nie miał wątpliwości: nie kochał tej kobiety. Nigdy jej nie kochał. Uciekł tylko w krótkotrwałą fascynację i był to błąd.
- Bardzo ci współczuję, Angela - powiedział. Łzy napłynęły mu do oczu i zaczął płakać. - Nie wiem, co powiedzieć.
Angela pociągnęła nosem.
- Musimy porozmawiać - powiedziała po chwili milczenia. Tim pomasował skronie. Zaczynała mu się migrena.
- Dobrze. Spotkajmy się jutro w moim gabinecie na uczelni, w samo południe.
Odłożył słuchawkę i znowu zebrał rzeczy. Czuł ból w piersi. Nic dziwnego, serce niemal pękało mu z rozpaczy. Od tej chwili jego przyszłość będzie inna niż dotąd sobie wyobrażał.
A teraz musiał jeszcze pojechać do domu i powiedzieć o tym Kari!
Dirk Bennett jeszcze nigdy w życiu tak nie zmarzł. Zdrętwiały mu palce, szczękał zębami. Ale jego serce płonęło zapałem, od którego niemalże wydawało mu się, że jest ciepło.
Wyglądał przez szybę samochodu, patrząc na okna mieszkania Angeli.
Już niedługo, malutka. Już niedługo - myślał.
W fotelu obok leżało małe pudełeczko z uchylanym wieczkiem. Dirk sięgnął po nie, czując, jak poruszają się mięśnie jego rąk. Były teraz tak umięśnione, że niemal trudno mu było je zginać. Ostrożnie, z czułością podniósł wieczko i popatrzył na tkwiący w pudełku pierścionek z brylantem. Kupił go przed ponad rokiem.
Zamierzał włożyć ten pierścionek na palec Angeli, kiedy tylko powie mu „tak".
Nie wątpił, że ów moment się zbliża. Obserwował mieszkanie Angeli od trzech miesięcy, często zmieniając dni. Za każdym razem nabierał coraz silniejszego przekonania, że mylił się w sprawie Jacobsa. Profesor nie widywał się na boku z Angelą.
W ciągu owych trzech miesięcy Dirk potroił liczbę zażywanych pigułek. Uśmiechnął się sam do siebie. Ten preparat to najlepsza rzecz, jaka mi się trafiła od czasu poznania Angeli - myślał. Połowa chodzących na uczelnianą siłownię dziewczyn spoglądała na jego ciało.
Niemożliwe, żeby w tej sytuacji Angela nie chciała z nim być.
Zatrzasnął wieczko i odłożył pierścionek. Otworzył schowek w desce rozdzielczej... Życie byłoby o wiele prostsze, gdyby profesor Jacobs od początku trzymał się z daleka od jego dziewczyny.
Zamrugał powiekami i potarł zaciśniętymi pięściami o spodnie. Przed jego oczami zaczęły stawać kolejne obrazy - Angela z profesorem podczas lunchu, Angela i profesor spacerujący za rękę wokół jej apartamentowca. Wchodzący do jej mieszkania i gaszący światło.
Nieważne, że Jacobs już nie widuje się z Angelą! Dirk zacisnął dłonie na kierownicy, aż zbielały mu kostki. Gdyby zobaczył przed sobą tego człowieka, i tak...
Nagle wszystko stało się lekko czerwonawe i odrobinę niewyraźne. Dirk ścisnął kierownicę jeszcze mocniej, przestając oddychać. Nienawidził profesora Jacobsa za to, co zrobił. Gdyby nie Jacobs, Angela nigdy by go nie porzuciła. Gdyby profesor nigdy nie zadawał się z jego dziewczyną, życie byłoby...
Uderzył potężnie w deskę rozdzielczą. I wybił w niej dziurę.
Obejrzał swoje palce i otarł krew sączącą się z trzech miejsc. Do targających nim emocji dołączył strach. Co się ze mną dzieje? - myślał. Zniszczenie deski rozdzielczej własnego samochodu uwolniło część jego napięcia, ale nie całe. Wciąż był wściekły. Sięgnął do schowka i oparł dłoń na leżącym tam rewolwerze. I w tym momencie uświadomił sobie pewną prawdę.
Jeśli się mylił, to znaczy jeżeli z jakiegokolwiek powodu profesor ciągle odwiedzał jego dziewczynę, nie było sensu napędzać mu strachu, jak początkowo zamierzał zrobić.
Nadszedł czas, żeby planować ślub, a nie czekać w pogotowiu, podczas gdy Angela pozbawiała się godności, kontynuując obrzydliwy romans. Nie, sytuacja była zbyt poważna, żeby zaledwie odstraszać profesora.
Dirk wytarł zakrwawione palce w nogawkę spodni. W tym momencie muszę załatwić całą sprawę inaczej - pomyślał. Nawet jeśli będzie mnie to kosztowało życie.
Uruchomił silnik, odchylił bębenek rewolweru i przyjrzał mu się. Dobrze. Wszystkie kule są na miejscach.
Nie musiał jechać do sklepu. Miał więc czas na kolację i pracę domową. Potem wróci pod dom Angeli, wejdzie po schodach, zadzwoni do jej drzwi i wręczy jej pierścionek.
Wściekłość, jaką jeszcze przed chwilą czuł, słabła. Zorientował się, że właściwie czuje się dobrze. Jeśli tylko nikt j nie stanie mu na drodze, jeszcze tego dnia przed dwudziestą drugą Angela i on będą narzeczonymi!
Rozdział 29
Kari stała na środku pokoju, który miał być sypialnią jej dziecka. Zastanawiała się, jaki odcień różowej tapety będzie najlepiej pasował do pastelowej pościeli, którą kupiły z matką w południe.
Nieważne, że wszyscy, również Tim, byli przekonani, że Kari urodzi chłopca. Ona miała głębokie przeświadczenie, że będzie to dziewczynka.
Poczuła, że dziecko się porusza. Położyła dłoń na brzuchu. Pak, to ruchliwa dziewczynka - myślała.
Już nie mogła się doczekać zobaczenia i poznania swojej córeczki. Miała ochotę ją tulić, patrzeć, jak Tim będzie przeżywał swoje pierwsze chwile w roli ojca. Brooke twierdziła, że dziecko uczy mężczyznę pokory. Kari nie wątpiła w jej słowa. Wyobrażała sobie Tima stojącego twarzą w twarz z małym człowiekiem zrodzonym z jego ciała. I zdającego sobie sprawę, że od tej chwili każda podjęta przez niego decyzja będzie kształtowała tego człowieka, jego dziecko.
Zmiana, jaka miała nastąpić, z pewnością wzmocni ich odbudowujący się związek.
Kari przechadzała się po pokoju. Popatrzyła na jedyną jak na razie zabawkę przeznaczoną dla ich nienarodzonego jeszcze dziecka - maskotkę przedstawiającą białe pisklę orła. Siedziało niepewnie na komodzie. Orlątko było pierwszym prezentem, jaki kupił swojemu dziecku Tim.
- Jest białe, ponieważ Bóg podarował nam wraz z naszym dzieckiem nowy początek, czystą, niezapisaną kartę - powiedział przed tygodniem, przywożąc do domu maskotkę. Podał ją Kari, kiedy usiedli przy kominku. Wzięła zabawkę do ręki - była przyjemna w dotyku, miękka i dokładnie wykonana. Tim przesunął po niej palcem i oparł dłoń na dłoni Kari. - Orlątko, dlatego że orły zakładają rodziny raz na zawsze. Kiedy już poradzimy sobie psychicznie z tym wszystkim, także staniemy się trwałą rodziną.
Mając w pamięci tę scenę, Kari sięgnęła po maskotkę i przytuliła ją do policzka. Białe syntetyczne futerko było naprawdę mięciutkie. Wyobraziła sobie swoją córeczkę chodzącą po mieszkaniu z trzymanym za skrzydełko orlątkiem w rączce. Być może będzie to jej ulubiona zabawka, wówczas już może zszarzała i pozbawiona większej części futerka. Ale znaczenie, jakie nadał tej ślicznej zabawce Tim, słowa, które wypowiedział, nie przeminą.
Kari usłyszała hałas i odwróciła się na pięcie. To Tim wrócił. Spoglądał na nią od drzwi. Odkąd znowu zamieszkali razem, zwykle wracał z pracy wcześniej niż przed nawiązaniem swojego romansu. Kari miała świadomość, że Tim specjalnie stara się spędzać z nią jak najwięcej czasu. Cieszyło ją to.
- Cześć - rzuciła z uśmiechem, przesuwając przed sobą orlątko, jak gdyby leciało. - Nasza córeczka na pewno będzie uwielbiała tę zabawkę. - Odłożyła maskotkę. - Nie słyszałam, jak wchodziłeś.
Tim próbował się uśmiechnąć, ale w jego oczach było widać smutek. Podszedł do Kari i pomasował palcami jej ramię. Miał zdecydowanie smutną minę.
- Jak ci minął dzień? - spytał.
- Dobrze - odpowiedziała z troską. - Nic ci nie jest? -Nie... - mruknął. Patrzył na nią chwilę, jak gdyby chciał odczytać jej uczucia; wciąż zaciskał dłoń na jej ramieniu. - Miałem tylko ciężki dzień.
Kari chciała mu wierzyć, ale garbił się i patrzył tak niespokojnie, że mu nie uwierzyła.
- Na pewno? - spytała.
- Tak - westchnął. - Muszę sprawdzić trochę prac. Będę na górze. Godzinę po kolacji Tim zszedł do salonu. Kari pisała w pamiętniku poświęconym ich nienarodzonemu jeszcze dziecku. Grała ściszona instrumentalna muzyka celtycka, w powietrzu wciąż unosił się zapach pieczonego kurczaka.
Kari odwróciła głowę i popatrzyła mężowi w oczy. Był tak samo niespokojny jak przedtem. Poczuła skurcz żołądka.
- Skończyłeś już sprawdzać prace? - zagadnęła.
- Nie. - Tim wziął głęboki oddech i włożył ręce do kieszeni. - Muszę wrócić na uczelnię. Zapomniałem o jednym stosie, który został na biurku w moim gabinecie.
- Och. - Zastanawiała się, czy ją okłamuje. Może w rzeczywistości wcale nie zamierzał wracać do pracy, tylko pojechać gdzieś indziej? Oddaliła jednak tę myśl. Tim już jej nie okłamywał, między innymi dlatego tak zdecydowanie poprawiały się ich wzajemne stosunki.
Wstała i przeciągnęła się.
- Chcesz, żebym podeszła i pożegnała się z tobą? - spytała, jak gdyby nigdy nic.
- Czemu nie. - Zamarł na chwilę, a potem podszedł do niej i ujął jej dłonie. - Chciałbym ci coś powiedzieć... - Był w widoczny sposób spięty.
- Tak? - Kari wstrzymała oddech, desperacko pragnąc odczytać jego myśli.
Odruchowo ścisnął jej dłonie mocniej. To, co się z nami stało, to moja wina, Kari - powiedział. - To wszystko moja wina.
Uspokoiła się. Czy na pewno tylko tyle miał jej do przekazania? Ogarnęło go nagle wzmożone poczucie winy, po tak długim czasie?
- To nieprawda - odpowiedziała łagodnie, głaszcząc go po dłoniach. -Dobrze o tym wiesz. Oboje podejmowaliśmy niedobre decyzje.
Tim pokręcił głową.
- To, że byłaś zajęta, nie usprawiedliwia mojego romansu. Niezależnie od tego, jak bardzo czułem się samotny.
Zapadło milczenie. Wyglądało na to, że Tim ma jeszcze coś do powiedzenia. Kari zmarszczyła brwi.
- I dlatego jesteś dzisiaj taki pochmurny? - upewniła się.
- Nie. - Tim szukał w jej twarzy czegoś. Miał otwarte usta, ale najwyraźniej nie wiedział, jakich słów użyć.
- A dlaczego?
Spuścił oczy i spoglądał teraz na jej dłonie. Potem podniósł wzrok... Płakał.
- Nic. Tylko... Kari czekała, próbując odczytać z jego oczu prawdę. - Tak bardzo cię przepraszam!... Kari, jest mi tak niebywale przykro, że pewnie nigdy nie zrozumiesz, jak bardzo.
Cofnęła lekko dłonie, a potem objęła go w pasie, wyciągając ręce przed siebie.
- Wiem - szepnęła.
Tim przytulił ją na tyle, na ile pozwalał jej sterczący brzuch. Patrzyli sobie w oczy z odległości dziesięciu centymetrów. Kari zastanawiała się, czy wreszcie się pocałują. Odkąd do siebie wrócili, przytulali się tylko albo trzymali za ręce.
Tim wodził palcem po jej twarzy.
- Chciałbym, żebyś zapamiętała jedną rzecz. Z bijącym mocno sercem Kari czekała dalej.
- Niezależnie od tego, co jeszcze się wydarzy, nie chcę i nigdy nie będę chciał znowu cię zranić.
Patrzyli sobie w oczy, stopniowo zbliżając się do siebie coraz bardziej. A jednak. Ich usta zetknęły się. Z oczu Kari popłynęły łzy. Ich słony smak mieszał się w jej ustach ze smakiem pocałunku. Czuła, że Tim i ona stają się coraz bardziej ze sobą związani.
Nie był to jeszcze namiętny pocałunek, ale Kari wyobrażała sobie, że z czasem dojdą i do namiętności. Ten pocałunek wyrażał... nieskończony smutek, żal za wszystkim, co uwielbiali, co stracili i czego nigdy nie będą mieli znowu. Lecz wyrażał także coś więcej - nadzieję, która mogła pochodzić tylko od samego Boga.
Kari cofnęła się pierwsza. Sięgnęła po kluczyki od samochodu.
- Jedź po te prace. Będę na ciebie czekała.
- Jesteś taka piękna!... - szepnął Tim, wpatrując się w nią z taką miną, jak gdyby starał się zapamiętać jej twarz. - Jesteś najwspanialszym darem, jaki w życiu otrzymałem, Kari - pocałował ją jeszcze raz. - Wierzysz mi?
- Tak - odpowiedziała, ocierając łzy. Podała mu kluczyki. - Wierzę ci całym sercem.
Tim pojechał, a Kari pomyślała, że naprawdę mu wierzy. Ogromnie pragnęła, żeby już nigdy więcej jej nie okłamywał! Ponieważ po wszystkim, co przeszła, była pewna jednego: gdyby Tim kiedykolwiek znowu zawiódł jej zaufanie, zabiłoby ją to. Nawet gdyby umierała kilkadziesiąt lat.
Tim prowadził samochód i płakał. Jechał na uczelnię. Ścisnął mocno kierownicę, czując złość na siebie samego. Miał doskonałą okazję powiedzieć Kari o wszystkim, ale nie zdołał tego zrobić. Wydawało mu się to po prostu fizycznie niemożliwe - Kari akurat otworzyła się na niego i zaufała mu z odwagą i radością.
Westchnął przez zaciśnięte zęby. Będzie musiał poczekać z wyznaniem jej szokującej prawdy do czasu powrotu do domu.
Wolałby zapaść się pod ziemię niż spojrzeć w piękne, ufne oczy Kari - ufne, mimo że nie tak dawno ją zdradzał - i powiedzieć jej, że Angela Manning nosi w sobie jego dziecko. Trudno mu było wyobrazić sobie jeszcze gorszą sytuację. Nie wiedział, jak którekolwiek z nich będzie w stanie dalej funkcjonować.
Dotarł do gabinetu i sięgnął po leżące na biurku prace. Wciąż rozpamiętywał to, co się stało, próbując odnaleźć jakieś rozwiązanie problemu.
Nagle przyszło mu do głowy, że być może Angela jednak myli się w sprawie ciąży. Może tylko ją podejrzewa i szuka u niego wsparcia na wszelki wypadek. W każdym razie poczuł nagle, że nie chce, żeby nazajutrz w południe przyszła do jego biura. Musiał załatwić tę sprawę jeszcze tego wieczoru.
Odłożył z powrotem stos prac.
A gdyby tak napisać Angeli krótki list, w którym wyjaśniłbym jej, jak bardzo jestem zdecydowany być z Kari? - myślał. Mógłbym zawieźć jej za chwilę ten list, podać go i powiedzieć, że muszę już jechać? Nawet bym nie wchodził. Podam tylko kartkę, powiem, że Kari na mnie czeka i pojadę. A w domu powiem Kari całą prawdę. Jakoś zdołamy poradzić sobie z tym wszystkim...
Plan nabrał realnych kształtów. Tim usiadł, wyciągnął czystą kartkę i napisał list do Angeli. Tylko na tyle długi, żeby powiedzieć w nim jasno, iż ją przeprasza, i że jeśli rzeczywiście zaszła w ciążę, jest za to odpowiedzialny. A także, że niezależnie od tego, czego z jego strony potrzebowała, nigdy więcej nie będzie jej kochał.
Ponieważ, czy była w ciąży, czy też nie, jego serce należało do żony. Tak jak powinno być cały czas.
Schował złożoną kartkę do kieszeni spodni, sięgnął z powrotem po prace do sprawdzenia i wyszedł do samochodu. Uruchomiwszy silnik, poczuł nagle, że nie powinien jechać do Angeli, tylko do domu. Było to bardzo silne, niewytłumaczalne uczucie, jak gdyby Bóg ostrzegał go przed spotkaniem z nią tego wieczoru. Jak gdyby miało się to źle skończyć.
Cóż, to pewnie przez naleganie terapeuty - ocenił Tim. Tak zdecydowanie powtarza, żebym za wszelką cenę jej unikał. To mądra rada. Ale przecież chodzi mu o to, żeby przypadkiem znowu nie doszło do romansu, a dzisiaj naprawdę nic takiego nie grozi. Chcę do niej pojechać tylko po to, żeby uniknąć spotkania w publicznym miejscu, może nawet sceny na oczach pracowników wydziału... Bóg z pewnością nie ma nic przeciwko temu spotkaniu.
Doszedłszy do tego wniosku, Tim pojechał pod apartamentowiec, w którym mieszkała Angela Manning. Zaparkował samochód i zamknął oczy. Boże, błagam Cię, niech okaże się, że Angela się myli! - pomodlił się. - I bądź przy mnie, niezależnie od tego, jak naprawdę jest. Proszę Cię.
Powoli, poruszając się jak starzec, wydostał się z samochodu i ruszył w stronę drzwi apartamentowca, na spotkanie ze swoją przyszłością. Miał głęboką, bardzo głęboką nadzieję, że w owej przyszłości nie będzie jednak brała udziału Angela Manning ani ich nieślubne dziecko.
Dirk Bennett zatrzymał samochód przed blokiem Angeli. Wyłączył silnik. Nie ma sensu dłużej siedzieć w samochodzie - pomyślał. Sięgnął po pudełeczko z pierścionkiem i ścisnął je w dłoni, zdecydowany, by wreszcie zanieść je ukochanej.
Otworzył drzwi i zamierzał wysiąść, ale przypomniał sobie o broni. Nie widział tu profesora od długich tygodni, nawet miesięcy. Ale gdyby tak Jacobs akurat tego wieczoru się pojawił? Gdyby okazało się, że po wszystkich moich planach i staraniach, po tym jak tak długo czekałem na odpowiednią chwilę, profesor przyjechał dzisiaj do Angeli i właśnie jest z nią w łóżku?
Sama myśl o tym rozjuszyła Dirka tak, że błyskawicznie złapał rewolwer i drżąc, wyobraził sobie, jak zastaje w mieszkaniu Angeli Jacobsa i kilkoma strzałami kończy jego romans raz na zawsze.
Pokręcił głową i wziął głęboki oddech, a potem skupił się, żeby napięcie w jego mięśniach zelżało. Do niczego takiego nie dojdzie - uspokajał się. Nic nie zniweczy moich planów. Odłożył rewolwer z powrotem na fotel pasażera.
Chyba że...
Chyba że Angela nie zrozumie wizji, jaką drobiazgowo dla nich obojga zaplanował. Że profesor zdołał przekonać ją jakimś cudem, że wszystko, co łączyło ją z Dirkiem Bennettem, było płytkie, nieskomplikowane i bezwartościowe. Gdyby Angela spojrzała tylko na pierścionek i wyśmiała go, odmówiła mu wejścia i kazała mu jechać do domu?
Nigdy dotąd nie przyszło to Dirkowi do głowy...
Rzecz jasna dawała mi już kosza, ale w czasie kiedy spotykała się z profesorem, i zanim zacząłem mój program treningowy - myślał. Obecnie moje ciało to prawdziwe dzieło sztuki! Zbudowałem je dzięki intensywnym treningom, dźwigając obciążenia minuta po minucie, dzień po dniu, łykając tabletkę za tabletką, całe mnóstwo tabletek - wszystko dla Angeli Manning!
Gdyby odrzuciła go również teraz, całe jego życie straciłoby sens.
Poczuł dziwne brzęczenie w głowie, trudno mu było myśleć. W każdym razie, jeżeli Angela nie przyjmie go z otwartymi ramionami, wiedział, jak ją przekonać. Ścisnął mocniej rewolwer i ukrył go w kieszeni. Nie chciałby przestraszyć Angeli. Wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwiczki, trzymając w jednym ręku pudełeczko z pierścionkiem a w drugim - skrywaną broń.
Ledwie zrobił parę kroków, zobaczył profesora Jacobsa
Co to? Czyżbym miał już omamy?! - pomyślał. Zamrugał powiekami, podczas gdy napełniła go straszliwa wściekłość. Wypełniła jego ciało, dusiła go, ściskając jego pierś, serce, a nawet mózg. Wizja nie znikała. Jacobs szedł w kierunku wejścia budynku, w którym mieszkała Angela.
Gniew zdawał się obejmować żelaznym uściskiem gardło Dirka. Zaczynało brakować mu powietrza. Czuł, że jeśli nie zrobi nic, żeby powstrzymać profesora, chyba się udusi.
- Hej! - krzyknął z wysiłkiem, podnosząc broń. Czuł tętniącą w żyłach krew. Ogarnęła go istna furia. Profesor odwrócił się i popatrzył z osłupieniem na wymierzoną w niego lufę. - To za Angelę - wycedził Dirk i nacisnął spust, raz, drugi, trzeci. Profesor runął na chodnik, krew lała mu się z piersi.
Dopiero wtedy gniew Dirka osłabł na tyle, że zorientował się, co zrobił.
Patrzył na leżącego profesora i na rosnącą kałużę krwi wokół niego. A potem odruchowo rzucił się do ucieczki. Przerażony dopadł do swojego samochodu.
Odjeżdżając, zdał sobie sprawę, że wszystko zaprzepaścił. Wszelkie jego marzenia o Angeli, o ich wspólnym życiu, o tym, że wreszcie osiągnie to, co jego bracia - to wszystko leżało w tej chwili tam, na chodniku, i umierało.
Razem z profesorem Timem Jacobsem.
Tim poczuł uderzenie o chodnik i jeszcze w tej samej chwili zdążył uświadomić sobie dwie rzeczy.
Po pierwsze nie bolało go wcale tak bardzo, mimo że trafiły go w tułów wszystkie trzy kule. Czuł pulsujące gorąco na środku piersi, poza tym wydawało mu się, że miałby mniej więcej takie same wrażenia, gdyby położył się na chodniku z własnej woli.
Zaraz potem zorientował się - i to zaniepokoiło go bardziej - że nie jest w stanie nawet odrobinę się ruszyć. Świadomość tego faktu zdruzgotała go natychmiast, była tak okropna, że nie myślał ani o bólu, ani nawet o strachu. Mimo że bardzo chciał przekonać samego siebie, że nic mu się nie stało, niewątpliwie stało mu się coś bardzo złego.
Usłyszał jakieś kroki, potem krzyki. Nie mógł już otworzyć oczu, ale czuł, że jest przy nim Angela.
- Tim! - krzyknęła Angela, przyklękając przy nim. Wokół rozlegały się głosy gromadzących się gapiów. - Niech ktoś zadzwoni na pogotowie! -zawołała.
Ujęła dłoń lima i ścisnęła jego palce. - Tim, trzymaj się! - błagała go, zaczynając płakać. - Boże, nie!
Tim czuł pod sobą chodnik. I gorącą krew, która wypływała mu z piersi. Ogarnęła go desperacja. Z całych sił starał się poruszyć ustami, aby coś powiedzieć. Miał do powiedzenia ważną rzecz. Musiał ją powiedzieć, zanim będzie za późno, nawet jeśli miałby na to zużyć wszystkie siły.
Pomóż mi, Ojcze!... Źle ze mną.
Słyszał zbierające się wokół głosy, ktoś wykrzykiwał rozkazy, inni pomrukiwali z troską, pytali, czy oddycha. Teraz wcale nie czuł bólu.
- Niech ktoś zatamuje krwawienie! - To wołała Angela.
- Czy on oddycha? Niech pani sprawdzi, czy oddycha i...
- Czy ktoś zadzwonił już po karetkę?
Tim nie przejmował się tym, co słyszał. Martwił się tylko ogromnie, że umrze przed domem Angeli Manning. Kiedy Kari się o tym dowie, będzie myślała, że cały czas ją okłamywał. A potem, za pół roku, usłyszy, że Angela urodziła jego dziecko, i będzie jeszcze gorzej.
Jeszcze raz postarał się wypowiedzieć słowa, które musiał wypowiedzieć.
- Angela...
- Tim! - Angela ścisnęła go za rękę mocniej. - Trzymaj się, kochanie! Za chwilę przyjedzie karetka.
Skupił się na tym, żeby otworzyć oczy. Udało mu się po prawie minucie zmagań. To, co zobaczył, potwierdziło jego obawy, że sytuacja jest fatalna. Angela patrzyła na niego z wprost nieopisanym przerażeniem.
- Och, Tim! - jęknęła. - Kto ci to zrobił? Przypomniał sobie patrzącego na niego z furią młodego mężczyznę. „To za Angelę" - wycedził.
- On... znał cię - powiedział Tim. Angela chyba zrozumiała, o kogo chodzi.
- Czy był młody? - upewniła się.
Tim nie próbował jej odpowiadać. Nie miało dla niego znaczenia, kto go zastrzelił. Ważne było jedynie to, co musiał powiedzieć. Pomyślał nagle o liście, który miał w kieszeni. Żałował, że nie może po niego sięgnąć. Wziął urywany oddech.
Boże, proszę Cię! Ja muszę mówić...
Przełknął, a potem okazało się, że jest w stanie powoli wymawiać słowa.
- Prze-pra-szam - powiedział. Każda sylaba wymagała od niego coraz większego wysiłku. Czuł, że naprawdę umiera. - Za... dziecko. - Wziął kolejny oddech i usłyszał bulgot krwi we własnych płucach.
Niedobrze... - myślał. Już za chwilę umrę.
- Nie, Tim! - Angela płakała teraz głośniej, poczuł na twarzy jej oddech. Szepnęła mu coś, żeby inni nie słyszeli: - Tim, ja nie jestem w ciąży. Wy... wymyśliłam to tylko, żebyś do mnie wrócił.
Co? A więc Angela go okłamała?! Tim poczuł, jak ogarnia go coraz większa ulga. Napełniała go szybciej niż wypływała z niego krew. Wziął kolejny oddech. Nie czuł wcale swojego ciała, jedynie wilgoć łez i pieczenie w oczach.
- Czy... mogłabyś... - Miał mokro w gardle, przez co bardzo trudno mu było mówić. - Mogłabyś... powiedzieć... Kari... że przepraszam. I że ją... kocham?
Zobaczył w oczach Angeli nowe cierpienie, ale widział, że wciąż mu współczuła.
- Nie mów w ten sposób, Tim. Sam możesz jej powiedzieć, że ją kochasz. Wyzdrowiejesz.
Usłyszał wyjące w pobliżu syreny, a potem pośpieszne kroki. W jego polu widzenia pojawiło się czterech sanitariuszy.
- Proszę się cofnąć! - zawołał jeden.
Tim cieszył się, że przyjechali, ale był pewien, że i tak już za późno. Angela puściła jego dłoń, a potem jej twarz ściemniła się, jak wszystko inne.
- Ma bardzo płytki oddech - słyszał w ciemnościach pełne napięcia głosy sanitariuszy.
- Puls słabnie, musimy...
Nie usłyszał już, co muszą sanitariusze. Wiedział, że jego powieki zamknęły się z powrotem. Nagle nadzwyczajnie rozjaśniło mu się w głowie. Jego smutek stał się bardziej oczywisty. Umierał, jego życie dobiegało końca. Nigdy więcej nie zobaczy Kari, nie przytuli jej ani nawet nie przeprosi za to, że umarł w taki sposób. Nigdy nie poczuje na rękach słodkiego ciężaru swojego dziecka.
Skutki jego odejścia od Boga na jeden rok okazały się ostateczne.
Wyobraził sobie Kari i ich dziecko. Wiedział, że Kari miała rację - dziecko było dziewczynką. Słodką, malutką dziewczynką, która przeżyje całe życie bez ojca.
Co ciekawe, oprócz odczuwania smutku, słyszał jeszcze słowa. Słowa, które szumiały w jego myślach jak cichy wiatr. To były słowa, które zapamiętał jako dziecko, i które potem odnalazł na pierwszej stronie swojego egzemplarza Biblii, w dniu kiedy wrócił do domu, do Kari.
„Nie lękaj się - nakreślił ręcznie pastor Mark, cytując wypowiedź Boga - bo cię wykupiłem, wezwałem cię po imieniu; tyś moim!"
Bóg mnie wykupił, wybawił - myślał Tim. Wciąż przychodziło mu do głowy słowo „zbawienie". Zastanowił się nad nim. Bardzo długo nie wierzył w pochodzące od Boga zbawienie, wydawało mu się, że to coś niemożliwego. Lecz teraz z absolutną pewnością wiedział, że to, co zademonstrowała mu Kari, było prawdą o Bogu.
„Nie lękaj się" - szeptał mu w duszy Pan.
Bóg zawsze mówił prawdę. Obdarował zbawieniem wszystkich, którzy żałują swoich grzechów i zwracają się ku Niemu. A Tim zdążył w porę pożałować swoich grzechów, do samej głębi duszy, która w tej chwili z niego uciekała.
„Wezwałem cię po imieniu."
Tak, Panie.
Serce Tima zwalniało. Łapał jeszcze ostatnie oddechy. Przede wszystkim jednak ogarniał go głęboki smutek, wielki żal z powodu tego, że pozwolił sobie stać się takim człowiekiem, jakim był w okresie, gdy zdradzał Kari, gdy zdecydował się iść własną drogą, zamiast kroczyć śladami Pana. Lecz mimo całego tego smutku poczuł w sercu również zalążek świetlistej radości. Radości, która powiększała się i ogarniała go coraz bardziej, która była świadomością miłości i pokoju, tak głębokich i tak nieskończonych, o jakich nigdy w życiu nie słyszał.
„Tyś moim! Nie lękaj się."
Przepraszam, Panie.
„...bo cię wykupiłem."
Tak, Panie.
„Tyś moim!"
Oddalał się coraz bardziej od wszystkiego, co dotąd znał, zaś jego smutek mieszał się z coraz silniejszym doznaniem najgłębszej z możliwych miłości i niezwykłego pokoju. Czuł, że ta miłość prowadzi go prosto w ramiona Przedwiecznego Ojca.
Ostatnie myśli Tima były proste i dobitne zarazem. Ogarniała go nieopisana wdzięczność z powodu tego, że nie spędzi wieczności w piekle. Spędził tam rok, i tyle naprawdę mu wystarczyło.
Rozdział 30
Kiedy zadzwonił ojciec, Kari już czuła mdłości z powodu strachu wywołanego tak długą nieobecnością Tima. Nie było go już prawie trzy godziny, a powinien był wrócić po najwyżej czterdziestu minutach. Możliwe wytłumaczenia jego nieobecności były tak przerażające, że nie była w stanie spokojnie siedzieć.
- Tim? - spytała, odbierając telefon już przy pierwszym sygnale.
- Kari, to ja, twój tata - odezwał się ojciec. Mówił zmęczonym, pełnym niepokoju głosem. Niepokoju i smutku. Kari jeszcze nigdy nie słyszała, żeby jej ojciec mówił takim tonem. Nawet przed laty, kiedy chorowała matka.
- Tim się spóźnia - powiedziała, zaniepokojona. - Powinien już być w domu. - Serce biło jej bardzo mocno, czuła ścisk w gardle, jej słowa brzmiały mechanicznie, jak mowa robota.
- Kochanie, Tim jest w szpitalu. Zdarzył się wypadek.
- Co? - Kari zacisnęła powieki, kolana zadrżały jej z przerażenia. Boże, nie! - myślała. Błagam Cię!
- Czy... nic poważnego mu się nie stało?
- Musimy pojechać do szpitala - odpowiedział ojciec z lękiem w głosie. -Zaraz po ciebie podjadę.
- Co z mamą?
- Jest w kościele. Czasem jej seminarium biblijne przedłuża się. Zostawię jej kartkę, żeby przyjechała do nas, do szpitala... Już jadę.
Kari rozłączyła się. Była pewna, że ojciec nie przekazał jej wszystkiego, co wiedział. Bała się tak bardzo, że nie odważyła się zadawać mu pytań. Rozbrzmiewały tylko w jej głowie. Co się stało Timowi? Czy wypadek zdarzył się koło uniwersytetu? Czy ktoś pędził na czerwonym świetle i wpadł na niego, czy Tim sam rozbił się swoim samochodem?...
Ubrała się i wyszła na dwór, osłonięta kurtką, która nie zakrywała do końca jej brzucha. Kiedy ojciec zajechał pod jej dom, drżała z przejmującego zimna. Podczas jazdy do szpitala kuliła się, osłaniając dłońmi brzuch.
- Skąd... - umilkła, wciąż szczękając zębami. - Zadzwonili do ciebie? Ojciec nie odrywał oczu od drogi, na której pojawiały się płaty lodu.
- Sanitariusze wiedzieli, że to mój zięć. Pomyśleli, że najlepiej, żebym ja do ciebie zadzwonił.
Kari resztę drogi jechała w milczeniu. John także się nie odzywał. Kiedy weszli do szpitala, jeden ze kolegów ojca, lekarz z ostrego dyżuru, wprowadził ich do małego gabinetu. Pokazał, żeby usiedli i stanął naprzeciw nich.
Człowieku, mów, co z moim mężem! - myślała Kari, miała ochotę krzyczeć. Nie chcę sobie siadać, tylko zobaczyć mojego Tima! Usiadła jednak potulnie, jak gdyby jej ciało akceptowało ponure fakty, a umysł wciąż nie chciał ich sobie uświadomić.
- Powiedziałem Kari, że zdarzył się wypadek - odezwał się John. - To wszystko, co wie.
- Dobrze. - Szpakowaty doktor miał twarz miłego człowieka, ale w tej chwili patrzył ze śmiertelną powagą. Przynajmniej odezwał się z całkowitym spokojem. - Obawiam się, że nie mam dobrych wiadomości.
Dopiero usłyszawszy to zdanie, Kari uświadomiła sobie, że z Timem musi być wyjątkowo źle. Znacznie gorzej niż początkowo myślała.
- Gdzie on jest? - spytała. - Nie obchodzą mnie szczegóły. Muszę tylko...
- Proszę pani - przerwał lekarz, ujmując jej dłonie Spój rzał jej w oczy. -Pani Kari, pani mąż został postrzelony
Gabinet zaczął się kręcić. Kari nie była w stanie oddychać, a tym bardziej mówić. Ojciec objął ją za ramiona
- Kari, musisz się teraz trzymać... - szepnął. Zaszumiało jej w uszach tak głośno, że niemal nie była w stanie się skupić. Próbowała zrozumieć słowa lekarza ale do jej świadomości docierały tylko ich urywki. Mówił coś o trzech kulach. O silnym krwotoku. Sanitariusze zrobili wszystko, co mogli.
Bardzo się starała, ale poszczególne zdania zlewały jej się w bezładną całość. Dopiero ostatnie słowa doktora oddzielały się od pozostałych. Usłyszała je nagle i natychmiast zrozumiała. Niosły potworną treść.
- Niestety nie przeżył. Przykro mi, pani Kari.
- Nie!... - Kari cofnęła dłonie i położyła je na brzuchu; nie chciała przyjąć do wiadomości tego, co usłyszała. - Nie, Tim jest w swoim gabinecie na uczelni. Zostawił tam prace... Ten u was to jakiś inny człowiek.
Ojciec przytulił ją mocniej.
- Czy strzelanina miała miejsce na terenie uniwersytetu? - upewniła się Kari.
Zauważyła, że wyraz twarzy doktora zmienił się.
- Pani mąż został postrzelony przed apartamentowcem... niedaleko uniwersytetu.
W tym momencie Kari poczuła rozdzierająco bolesny skurcz, który zgiął ją wpół. Boże, nie, nie! - myślała.
Nie była w stanie mówić, z jej ust wydobywały się tylko jęki. Tak okropne, że po chwili nie rozpoznawała własnego głosu. Ojciec objął ją obiema rękami i przytulał mocno, tak długo, aż ucichła. Nie wiedziała, ile czasu to trwało. Ale zaraz potem zaczęła zadawać pytania. Bała się odpowiedzi, wolałaby o nich nie myśleć, lecz wiedziała, że musi je poznać.
- Czy aresztowano ją? - spytała, zapłakana, spoglądając na doktora. Zmarszczył brwi. Spojrzał na jej ojca, potem z powrotem na nią.
- Powiedziano mi, że strzelał młody mężczyzna, dziewiętnastolatek. Uciekł z miejsca zbrodni, ale policja aresztowała go. Przyznał się do wszystkiego.
- To znaczy, że Tim nie był w mieszkaniu Angeli Manning? - zapytała z odrobiną nadziei w sercu.
- Obawiam się, że był - odpowiedział po chwili wahania lekarz. Jej nadzieja umarła.
- Pani Manning rozmawiała z policją - kontynuował. - Będzie kluczowym świadkiem w procesie. - Nachylił się i przyjrzał się Kari uważnie. - Czy nie potrzebuje pani pomocy lekarskiej?
- Chyba nie - uspokoiła. Skurcz zelżał, choć z pewnością nie doznała ulgi. Do jej głowy cisnęło się mnóstwo pytań. Najważniejsze było jedno:
Dlaczego?
Dlaczego po tym, jak udawało im się zbliżać do siebie coraz bardziej, Tim miałby postanowić ją okłamać i pojechać do mieszkania Angeli? Dlaczego ktoś go zastrzelił? I dlaczego Bóg pozwolił, żeby Tim umarł?
Czuła ból całą sobą, od stóp do głów. Z każdą minutą jej ciało ogarniało coraz silniejsze drżenie, jak gdyby zimno, które odczuwała, miało już nigdy jej nie opuścić.
Ojciec nachylił się ku niej.
- Tak ogromnie ci współczuję, Kari!... - szepnął.
Poczuła kolejny skurcz, ale już nie tak silny jak przedtem. Zamknęła oczy. Nie... to nie może być prawda! To wszystko tylko zły sen.
- Tato, proszę cię, powiedz mi, że to nieprawda! - jęknęła. Tak bardzo chciałaby usłyszeć cokolwiek, co wskazywałoby, że opowiedziana przez lekarza historia jest kłamstwem. Jednak ojciec milczał. Załkała. - Dlaczego? Boże, dlaczego?! Dlaczego Tim? Dlaczego teraz? Dlaczego?...
Nie słyszała żadnych odpowiedzi - ani ojca, ani jego kolegi doktora, ani nawet Boga - przynajmniej na razie. Zrobiła więc jedyną rzecz, jaką mogła w tym momencie zrobić. Rozpłakała się rzewnie. Opłakiwała Tima, samą siebie, ich nienarodzone dziecko. Wszystkie zmiany, jakie spowoduje śmierć Tima.
Poczuła, że w tej właśnie chwili umarła również cząstka jej samej. Albowiem daleko większe cierpienie niż świadomość, że na zawsze utraciła Tima, budził w niej fakt, że Tim znowu ją okłamał; że wciąż mu nie wystarczała, po wszystkim, co przeszli. Ze wszystkich straszliwych uczuć, jakie ją ogarniały, najgorsze było nieznośne poczucie, że Tim znowu ją zdradził.
- Pani Kari - odezwał się doktor.
Z najwyższym wysiłkiem podniosła spojrzenie na jego twarz. Czuła się do ostatka pozbawiona energii. Lekarz podał jej jakąś karteczkę.
- Znaleziono to w jego kieszeni - powiedział ze łzami w oczach. -Pomyślałem, że powinna pani to otrzymać.
Rozłożyła kartkę, tymczasem doktor opuścił gabinet. Kari próbowała skupić się na napisanych przez Tima słowach, ale ręce drżały jej tak, że nie była w stanie odczytać tekstu. Ojciec delikatnie wyjął kartkę z jej dłoni i cicho, ogarnięty głębokim smutkiem, choć jednocześnie z właściwym mu opanowaniem, zaczął czytać:
- „Droga Angelo"... - umilkł. Szybko przeglądał treść, zastanawiając się, czy ostatnie słowa męża Kari będą dla niej zbyt bolesne.
Serce Kari zabiło chyba dwukrotnie szybciej. Przełknęła ślinę. Swoje ostatnie słowa Tim skierował nie do niej, tylko do Angeli! Czuła się, jakby ktoś wbił jej ndż w serce. Zamknęła na chwilę oczy, a potem odezwała się:
- Czytaj, tato. Chcę to usłyszeć.
John przełożył kartkę do prawej ręki, a lewą ścisnął lekko kolano córki.
- „Droga Angelo, przykro mi z powodu tego, co między nami zaszło, ale musisz wiedzieć o jednym. Nie chcę, żebyś jutro przychodziła do mojego gabinetu - ani jutro, ani kiedykolwiek. I nie chcę, żebyś do mnie telefonowała. To, co nas łączyło, nie było dobre; było kłamstwem, i bardzo tego żałuję. Nie kocham cię. Nigdy cię nie kochałem. Kocham moją żonę i tak będzie do końca mojego życia."
Z oczu Kari popłynęły świeże łzy, napełniło ją wzruszenie, ale i spokój. Oparła głowę na ramieniu ojca. Spokój, jaki odczuwała, zdawał się pochodzić z niebios, mogła chwilę odpocząć. Tim okazał się jej wierny, pozory myliły. Postanowił jedynie wyznać Angeli prawdę, aby raz na zawsze odwieść ją od zainteresowania jego osobą.
Ostatnie słowa męża uwolniły Kari od poczucia, że została zdradzona, ale stokrotnie spotęgowały w niej poczucie poniesionej straty.
- Czy to wszystko? - upewniła się. Ojciec pokręcił głową, zatroskany. - Nie. Żołądek Kari znowu ścisnął się ze strachu, a potem poczuła kolejny
łagodny skurcz w dole brzucha. Co jeszcze napisał Tim? Czy coś gorszego? -myślała gorączkowo, wstrzymując oddech.
- Czytaj, tato. Muszę to wszystko wiedzieć...
John pokiwał głową i jeszcze raz spojrzał uważnie na kartkę.
- „Natomiast jeżeli jesteś w ciąży, będę musiał wziąć za to odpowiedzialność."
- Co? - szepnęła Kari, czując przemożne mdłości. Rozważała, czy nie pobiec do łazienki, ale okazało się to niepotrzebne. Stanęła tylko w miejscu i zaczęła zastanawiać się nad znaczeniem ostatniego zdania, jakie napisał Tim. Jeżeli Angela była w ciąży, obie urodzą dzieci Tima, różniące się wiekiem zaledwie o parę miesięcy. Być może te dzieci znajdą się w przyszłości w jednej klasie w szkole podstawowej.
Przypomniał jej się wielki niepokój, z jakim Tim patrzył na nią przed kilkoma godzinami. Wyglądał jak człowiek, na którym spoczęło nagle jakieś brzemię. Teraz rozumiała, jakie. Fakty były naprawdę przerażające.
Znów skurczyła się od bólu w dole brzucha. Ojciec wyszedł na korytarz i przywołał kolegę z ostrego dyżuru.
- Kari ma skurcze - powiadomił.
- Musimy pozostawić tu panią na obserwacji - stwierdził doktor, zmarszczywszy czoło.
Podszedł, żeby jej pomóc, ale powstrzymała go ruchem ręki.
- Nic mi nie jest - uspokoiła. Ból już zelżał, wyprostowała się z powrotem. -Muszę zobaczyć Tima.
Zaniepokoiło to lekarza, ale skinął głową.
- W tej chwili go myjemy. Będzie go pani mogła zobaczyć, gdy skończymy.
Kari zaniemówiła.
- Dzięki, Mike - odpowiedział za nią ojciec. - Poradzimy sobie. Przygotujcie na wszelki wypadek aparaturę kontrolną.
Jego kolega skinął głową po raz drugi i poszedł. Zapadła cisza, przerywana jedynie cichym łkaniem zmęczonej Kari i wypowiadanymi od czasu do czasu łagodnymi słowami Johna.
- Trzymaj się, malutka... Damy sobie z tym radę. Bóg pomoże nam przez to przejść.
Uwierzyła w to. Ufała, że jakimś sposobem zdoła przetrwać żałobę, że jej dziecko urodzi się zdrowe i będzie szczęśliwe. I w to, że któregoś dnia i ona być może znów stanie się szczęśliwa.
Nie wiedziała tylko, jak przejdzie od jednego punktu do drugiego.
Na razie musiała się skupiać, żeby oddychać. Daleko od tego do umiejętności samodzielnego dbania o siebie oraz o swoje malutkie dziecko, pozbawione ojca. Chwilowo nie wiedziała, jak da radę funkcjonować bez Tima. Jeszcze kilka godzin temu żył. Niespodziewanie straciła męża, plany na przyszłość, przestała nawet być mężatką. Wszystko to zostało unicestwione. Bóg z pewnością pomoże jej przetrwać, ale gnębiło ją poważne pytanie:
Gdzie jesteś, Boże? - myślała. Gdzie w tym wszystkim jesteś? Poczuła kolejny skurcz, był jednak łagodniejszy od poprzednich.
- Nic mi nie jest - uspokoiła. - Skurcze są coraz słabsze.
- Jesteś pewna? - John delikatnie przyłożył dłoń do jej brzucha. - Jeśli zaczyna się przedwczesny poród, trzeba natychmiast działać.
- Jestem pewna - westchnęła. Chciała poprosić ojca, żeby zapytał o ciało Tima, ale w tym momencie ktoś zapukał do drzwi. Zajrzała pielęgniarka.
- Pani Jacobs, jakaś kobieta chce się z panią widzieć. Mówi, że to pilne. Kari spojrzała na ojca.
- Pewnie mama... - Nie wyobrażała sobie, jak będzie opowiadać o śmierci Tima. Mimo to chciała zobaczyć się z matką. - Proszę ją wpuścić - poleciła, kiwając głową. Pielęgniarka znikła, pozostawiając otwarte drzwi.
Po dłuższej chwili weszła piękna młoda kobieta o niebieskich, napuchniętych od płaczu oczach i wyrazistym spojrzeniu, na jej policzkach było widać ślady łez. Natychmiast popatrzyła na powiększony brzuch Kari. Wyraźnie uderzyło ją to, że Kari jest w ciąży.
Kari domyśliła się, kto to jest. Jęknęła w duchu.
- Jestem Angela Manning - przedstawiła się kobieta, zakładając ręce. Ojciec objął Kari ramieniem, a ona wpatrywała się w Angelę. A więc to ona! To dla tej kobiety porzucił ją Tim, to ona niemal zniszczyła jej małżeństwo!
To ona być może nosiła w sobie dziecko Tima...
Kari była już oszołomiona nadmiarem emocji. Patrzyła na Angelę, jednocześnie miała świadomość, że Tim leży martwy w jednej z pobliskich sal. Jakby tego było mało, musiała jeszcze znaleźć w sobie siłę, żeby zachować godność przy Angeli Manning. Panie, nie dam rady! - myślała.
I wtedy ku swojemu zdziwieniu usłyszała uspokajającą odpowiedź. Znała jej słowa. Kilka miesięcy wcześniej nie zrozumiała ich tak od razu jak teraz.
„Wystarczy ci mojej łaski, córko."
Z powrotem mogła oddychać. Jej świat wywrócił się do góry nogami, ale była w stanie oddychać.
Angela popatrzyła przez chwilę na podłogę, po czym znowu podniosła wzrok na Kari. W7 oczach kochanki Tima widać było ogromny, głęboki żal. Kari zdziwiła się, ale ogarnęło ją... współczucie.
- Przepraszam panią... - odezwała się Angela, znowu zaczynając płakać. -To z mojej winy pani mąż zginął!
Kari nie wiedziała, o czym ta kobieta mówi, ale z niepokojem czekała na to, co usłyszy dalej.
Angela przełknęła ślinę, spojrzała na ojca Kari, potem na nią.
- Powiedziałam Timowi... Powiedziałam mu, że jestem w ciąży, ale -załkała - okłamałam go. Chciałam, żeby do mnie wrócił! - Znowu zwiesiła głowę. - Przyjechał do mnie, żeby mi powiedzieć, że chce pozostać pani mężem.
Smutek Kari wzmógł się. Znała już treść listu Tima, ale usłyszeć to samo z ust jego kochanki...
Kari poczuła, że uginają się pod nią kolana. Drżały. Jej mąż został zamordowany nie dlatego, że ją zdradzał i okłamywał, tylko dlatego, że chciał zrobić to, co do niego należało...
- Kto go zastrzelił? - spytała, ogarnięta nagłą żądzą poznania reszty prawdy. Angela nerwowo założyła ręce.
- Morderca nazywa się Dirk Bennett. W zeszłym roku umawiałam się z nim przez jakiś czas. Dostał obsesji. Myślał, że nie jestem z nim z powodu Tima. Ale to nieprawda...
Kari stała i patrzyła na Angelę Manning. Jej słowa były tak szokujące, że nie była w stanie się ruszyć. Tim został zamordowany przez jakiegoś psychopatycznego wielbiciela Angeli Manning?! Wszystko to było skrajnie absurdalne. Tim powinien teraz być z nią w domu i pomagać jej ustalić kolor tapety i zasłon do dziecinnego pokoju. Kroczyć ku nowemu życiu, które budowali, krok po kroku oddalając się od bolesnych zdarzeń z przeszłości.
Powinien był. A tymczasem pojechał przekazać wiadomość byłej kochance i został zastrzelony.
Angela znowu podniosła wzrok.
- Byłam tam, kiedy sanitariusze próbowali ratować lima - powiedziała. Głos załamał jej się na chwilę. - Pani mąż chciał, żebym coś pani przekazała.
Kari powstrzymała łkanie i oparła się na ramieniu ojca. Miała ochotę znienawidzić tę kobietę za to, co zrobiła Timowi i jej samej. Za to, że go okłamała, co kosztowało go życie.
Widziała jednak, że Angela Manning również cierpi, nie tylko z powodu poczucia winy oraz odejścia Tima, ale także z powodu świadomości, że mogła zapobiec jego śmierci. Poza tym tylko ona mogła przekazać Kari słowa, które Tim wypowiedział na łożu śmierci. Kari nie umiała wzbudzić w sobie nienawiści, jedynie łzy, których kolejna fala zalała jej policzki. Nie była też w stanie mówić.
Ojciec cały czas milczał, ale to jego obecność i siła umożliwiły Kari sprostanie tej sytuacji. Chyba rozumiał, że chciała dowiedzieć się wszystkiego. Odchrząknął, popatrzył na nią, potem na Angele.
- Co powiedział? - spytał.
Angela z rezygnacją spojrzała mu w oczy. Widać było, że wie, iż niezależnie od tego, jak bardzo Tim w życiu zbłądził, jedyną kobietą, którą kochał, była Kari.
- Poprosił mnie, żebym powiedziała pani, że... on...
Angela zaczerwieniła się. Wykrzywiła swoje piękne oblicze i zaniosła się łkaniem. Kiedy wreszcie była w stanie mówić, sięgnęła do stojącego na stole pudełka po chusteczkę i wytarła nos.
- Przepraszam.
Kari starała się być cierpliwa, ale chciała poznać każde z ostatnich słów l'ima. Zwłaszcza że były skierowane do niej.
- Co „on"? - ponagliła. Angela pociągnęła nosem.
- Poprosił, żebym przekazała pani, że panią przeprasza i że... kocha panią. I że zawsze będzie panią kochał.
W tym momencie weszła pielęgniarka.
- Muszę zamienić z panią kilka słów - odezwała się do Kari - jeśli pani pozwoli...
John delikatnie ujął Kari za łokieć. Jeszcze raz spojrzała na Angele. Zapadła niewygodna cisza. Angela założyła torebkę na ramię, przestała płakać i przybrała lodowaty wyraz twarzy.
- Pomyślałam, że powinna pani znać prawdę - powiedziała z godnością.
- Dziękuję. - Kari skinęła głową.
Wyszły z poczekalni. Angela ruszyła na dwór, gdzie panował mrok, pogrążona w nocy żalu i niepewności. Kari poszła do jasno oświetlonej sali szpitalnej, w której będzie czuła się jeszcze gorzej - tak, jakby otaczała ją jeszcze bardziej nieprzenikniona ciemność. Do sali, gdzie leżał jej mąż. Zimny i nieruchomy, martwy.
Z bijącym z ogromną szybkością sercem kroczyła z ojcem za pielęgniarką, długim korytarzem, na którego końcu były zamknięte drzwi.
- Pani mąż jest tam - odezwała się łagodnym głosem pielęgniarka. - Może pani zostać tu tak długo, jak będzie pani chciała.
Kari zamrugała powiekami, a potem otworzyła drzwi. I w tej samej chwili poczuła, że pierwszy szok, wywołany nagłą utratą Tima już minął.
Teraz ogarnął ją ból, tak niewysłowiony, paraliżujący ból, że nie miała najmniejszych wątpliwości, iż to wszystko dzieje się naprawdę.
Rozdział 31
Poród zaczął się dwa dni po terminie. W tej chwili skurcze następowały co sześć minut. Kari zeszła do kuchni, gdzie zastała rodziców jedzących śniadanie.
- Nadszedł nasz czas - powiadomiła, uśmiechając się lekko, po raz pierwszy od śmierci Tima.
John natychmiast zerwał się od stołu.
- Jesteś pewna?
- Tak - skinęła głową.
Pojechali do szpitala we troje. Milczeli w samochodzie - o czym mogliby rozmawiać? Cóż którekolwiek z nich mogłoby powiedzieć? To Tim powinien był odwozić Kari do szpitala. Każde z nich o tym myślało, każde miało świadomość jego przedwczesnego odejścia.
Kari westchnęła i zaczęła wyglądać przez okno. Uczyła się akceptować śmierć Tima, ale nie było to łatwe. Poczuła kolejny skurcz. Jęknęła z bólu, zginając się wpół. John machinalnie przyspieszył. Kari oddychała krótkimi, urywanymi oddechami, wydychając powietrze przez zaciśnięte usta, jak uczyła ją Brooke. Nie miała siły zapisać się do szkoły rodzenia bez Tima, mimo że zarówno Brooke, jak Elizabeth proponowały jej, że będą chodzić z nią na zajęcia. Brooke przekazała jej więc podstawowe instrukcje. Mówiła, że najważniejsze jest nabranie umiejętności oddychania w czasie trwania skurczów. Ból jest długotrwały i niemiłosiernie dotkliwy.
Całe życie Kari było ostatnio potwornie bolesne.
Stopniowo skurcz osłabł. Oparła się z powrotem, myśląc o wszystkim, co przeszła przez ostatnie miesiące. Artykuły prasowe, opisujące szczegółowo, jak Tim został zastrzelony pod oknami mieszkania kochanki. Jeszcze jeden artykuł, tydzień po śmierci Tima, traktujący o procesie sprawcy, Dirka Bennetta, któremu zarzucono morderstwo pierwszego stopnia. Pogrzeb Tima, podczas którego pastor Mark mówił o pięknie zbawienia, i o tym, jak Tim i Kari zdążyli odnaleźć przed śmiercią Tima pokój i pojednanie.
Wszyscy wokół pomagali. Nikt nie powiedział, że być może śmierć Tima przysłuży się Kari, że lepiej jej będzie bez takiego męża. Nawet Ashley nic takiego nie mówiła.
Kari zdawała sobie sprawę, że pod jej nieobecność rodzina oraz znajomi z pewnością o tym rozmawiają. Przed kilkoma miesiącami sama mogłaby mieć pokusę myślenia w ten sposób. Ale nie teraz, nie w sytuacji gdy przed śmiercią Tima wrócili do siebie i byli sobie coraz bliżsi.
Samochód wjechał do Bloomington, John prowadził jak najszybciej, byle tylko zachować bezpieczeństwo. Kari poczuła kolejny bolesny skurcz, zacisnęła zęby, powstrzymując krzyk.
- Tato!... - jęknęła, po czym już nie była w stanie oddychać, pochyliła się naprzód, starając się przetrwać potworny ból.
- Jeszcze dwie minuty, maleńka, dwie minuty, trzymaj się - uspokajał ojciec. - Już dojeżdżamy.
Kiedy skurcz minął, Kari zamknęła oczy i pomodliła się o siłę. Wiedziała, że Bóg przeprowadzi ją przez poród. Że zniesie go w sensie fizycznym. Obawiała się jednak o to, co będzie działo się potem.
Zostanie samotną matką... Będzie musiała wytłumaczyć dziecku, co stało się z jego ojcem. Nie wiedziała, jak podoła temu wszystkiemu.
Panie, to takie trudne!... - modliła się ze łzami w oczach. Zaczęła płakać, łkając cicho. Wciąż opłakiwała śmierć Tima, wspominała jego ostatnie słowa. Jakaż to gorzka ironia, że straciła go na zawsze właśnie w czasie, gdy z powrotem odnajdywali siebie nawzajem.
Ojciec zahamował gwałtownie.
- Jesteśmy! - rzucił.
Kari otworzyła oczy. Przed drzwiami prowadzącymi na ostry dyżur czekała już pielęgniarka z wózkiem inwalidzkim.
- Zdążyłeś zatelefonować do szpitala? - upewniła się Kari.
- Oczywiście - odpowiedział ojciec, błyskawicznie otworzywszy jej drzwi. Uśmiechając się ciepło, podał jej rękę i pomógł jej przenieść się z samochodu na wózek. Otarł jeszcze kciukiem jej łzy. - Nie chcę, żeby mój wnuk urodził się w szpitalnej poczekalni - dodał.
Następne piętnaście minut trwały szybkie przygotowania do porodu, w międzyczasie Kari cierpiała kolejne skurcze. Znalazła się w swojej sali, położne monitorowały stan dziecka. Po kilku minutach pojawił się lekarz, zbadał Kari i powiedział:
- Myślę, że poród nastąpi za mniej więcej godzinę do dwóch. - Pogładził lekko jej dłoń, gestem pełnym współczucia i ciepła. Podziałało to na Kari kojąco. Chyba wszyscy w Bloomington wiedzieli o tragicznej śmierci Tima. O tym, że jego biedna żona czekała z nadzieją na jego powrót, podczas gdy on został zastrzelony pod oknami mieszkania kochanki. Że została wdową, będąc w szóstym miesiącu ciąży. Kari była wdzięczna za troskę doktora, jego i wszystkich innych. Nie mogła jednak znieść tego, że gdziekolwiek poszła, stawała się obiektem współczucia. Szczególnie tu, w szpitalu, kiedy wiadomo było, że właśnie rodzi dziecko, podczas gdy jej mąż nie żyje od trzech miesięcy.
Doznała kolejnego skurczu, tak potężnego, że wydało jej się, iż może zemdleć z bólu. Doktor złapał ją za rękę i trzymał, dopóki skurcz nie ustąpił. Potem przyjrzał się uważnie jej zapłakanej twarzy.
- Jak się pani czuje? - spytał.
- Czekam, aż zobaczę moje dziecko - odpowiedziała.
- To dopiero twarda dziewczyna! - pochwalił z uśmiechem. - Pani najbliżsi czekają na korytarzu. Czy mam ich wpuścić?
- Oczywiście - próbowała się uśmiechnąć.
Weszli jej rodzice, a także Ashley z Cole'em, za nimi Brooke i Peter. Ci ostatni uśmiechali się od ucha do ucha, ubrani w lekarskie fartuchy. Przyszła i Erin, mówiąc, że później przyjedzie Sam. Na końcu wszedł Lukę, z dużym bukietem białych róż. Wszyscy zebrali się wokół łóżka Kari, pokładli dłonie na jej kolanach i ramionach, odgarniali jej włosy ze spoconej twarzy.
Skurcze stawały się coraz silniejsze i częstsze. Teoretycznie w takiej sytuacji Kari powinna chcieć znajdować się sama, ale otaczali ją ludzie, którzy naprawdę ją kochali. Jej rodzice i rodzeństwo byli przy niej przez całe życie i pomagali jej, niezależnie od tego, czy zgadzali się z nią w czymś, czy nie. Skoro zechcieli tu być, nie miała ochoty prosić ich, żeby poszli. Poza tym nie zamierzali zostawać zbyt długo - ustalili, że podczas właściwego porodu będzie jej towarzyszyć tylko matka.
Nie mówili wiele, patrząc na nią z miłością. Wreszcie jej ojciec odchrząknął, ujął jej dłoń i wyjaśnił:
- Nie chcieliśmy, żebyś była tu sama.
- Dziękuję - szepnęła Kari, kiedy z powrotem była w stanie mówić.
- Wszyscy przyjechali natychmiast po moim telefonie - podkreślił, spoglądając na twarze najbliższych. Popatrzył znowu na Kari, broda zadrżała mu ze wzruszenia. - Niezależnie od tego, jak długo wszystko potrwa, będziemy czekali za drzwiami, gdybyś czegokolwiek potrzebowała.
Kari pokiwała głową i jęknęła, na nowo owładnięta bólem. Kiedy minął, popatrzyła w oczy każdemu z członków rodziny.
- Kocham was - wykrztusiła, oddychając z trudem. Pot zbierał jej się na twarzy.
- My też cię kochamy - szeptali wszyscy.
W końcu ojciec zarządził: - Zaraz musimy wyjść. Módlmy się za Kari i jej maleństwo.
Nikt się nie zawahał, nawet Ashley ani Brooke. Złapali się za ręce, tworząc modlitewny krąg. Jako ostatni złączyli dłonie Ashley i Lukę, którzy akurat stali obok siebie. Lukę pierwszy wyciągnął rękę do Ashley, uśmiechając się. Serce Kari napełniło się radością. Otoczona całą rodziną, czuła się tak bardzo kochana! A jej najbliżsi mieli łzy w oczach.
John rozejrzał się kolejno po ich twarzach, a potem skłonił głowę i pomodlił się takimi słowami:
- Panie, we wszystkim jesteś łaskawy i miłosierny, nawet w przychodzeniu na świat nowego życia, choć towarzyszy mu ból. Prosimy Cię, Ojcze, aby dziecko urodziło się szybko i bez żadnych komplikacji, by porodowi nie towarzyszył żaden niepokój. Modlimy się o to, abyś bezpiecznie przeprowadził Kari i jej dziecko przez czas porodu... - Wzruszenie odebrało mu na chwilę głos. Kari poczuła łzy na policzkach. Ojciec był głęboko poruszony tym, że wszyscy natychmiast przyjechali, również Lukę i Ashley. - Powtarzałem to już tysiące razy, Panie - kontynuował - lecz pozwól, że powiem jeszcze raz: dziękuję Ci za moją rodzinę. Poza tobą, Ojcze, oni są dla mnie najważniejsi.
Zaraz po tym jak skończył, Kari szarpnęła się od następnego skurczu. Ojciec przywołał położną. Weszła do sali i spojrzała na monitor.
- Myślę, że już czas - oceniła.
Rodzina Kari opuściła salę, pozostała tylko jej matka. Elizabeth ujęła dłoń Kari i szła obok niej, podczas gdy przewożono ją na salę porodową. Kari cieszyła się, że jej najbliżsi tak to zaplanowali.
Faza właściwego porodu była o wiele krótsza od pierwszej. Po trzydziestu minutach lekarz nakłonił Kari, żeby parła jeszcze raz, poczuła wtedy wielką ulgę, a po kilku sekundach usłyszała uroczy płacz nowo narodzonego człowieczka.
- Gratuluję pani! - powiedział doktor, unosząc wiercące się niemowlę. - To dziewczynka. - Kari ledwie była w stanie uwierzyć, że to dzieje się naprawdę.
Jęknęła i opadła na plecy, wyczerpana, oszołomiona i pełna ulgi. Matka była u jej boku, ścisnęła jej dłoń i pocałowała ją w czoło.
- Och, kochanie, jest prześliczna!
- Wiedziałam, że to będzie dziewczynka. Bóg podpowiedział mi to kilka miesięcy temu - Kari uśmiechnęła się. Już nie płakała, ogarnęła ją niewysłowiona, głęboka radość, radość z powodu pomyślnego zakończenia porodu, i pełen zdumienia podziw nad cudem narodzin i życia.
- Urodzić córeczkę to coś naprawdę niezwykłego - powiedziała Elizabeth, zbliżając twarz do twarzy Kari. - Pamiętam dokładnie, że czułam się tak samo... - Po jej policzkach spłynęły łzy wzruszenia. - Teraz wiesz, dlaczego tak bardzo cię kocham.
- Ona ma na imię Jessie, a na drugie - Renee - oznajmiła Kari.
- To piękne imiona, kochanie. Twoja praprababcia od razu pokochałaby twoją córeczkę.
Nadeszła położna z umytym i owiniętym w kocyk noworodkiem.
- Oto pani córeczka - oznajmiła.
Kari wzięła swoje dziecko na ręce, ostrożnie, delikatnie. Przytuliła je.
- Mamo... tego nie da się z niczym porównać! - szepnęła z zachwytem. - To takie niezwykłe, że trzymam ją na rękach...
Patrzyła na swoją maleńką córeczkę, podziwiając ją. Wiedziała już, że owego wieczoru kiedy umarł Tim, myliła się, sądząc, że najlepszy okres w jej życiu minął. Wciąż miała nadzieję, że dalszy jego ciąg będzie wspaniały - a jej malutka córeczka była tego żywym dowodem.
Boże plany dla Kari nie zostały pogrzebane. Zostały jedynie zmodyfikowane, odnowione.
I w związku z nimi Kari trzymała teraz na rękach całkiem nowe życie, swoje ukochane nowo narodzone dziecko.
Był ranek. Kari obudziły dziwne dźwięki. Nie była w stanie otworzyć oczu. Co to jest? - myślała. Chyba ktoś śpiewał... właściwie nucił. W szpitalnej sali.
Znała tę melodię. Jeszcze na wpół spała, ale rozpoznała ją. Była to melodia kościelnego hymnu, o słowach:
„Wielka jest wierność Twoja, o Boże mój i Ojcze,
Nie masz w Tobie cienia odmiany;
Nie zmieniasz się ni nie ustajesz w litowaniu Swojem,
Jakiś był taki będziesz na wieki wieków."
Kari coraz wyraźniej słyszała nuconą melodię. Widocznie na sali był jej ojciec - najbardziej lubił właśnie ten hymn i śpiewał go zawsze, kiedy działanie Boga było widoczne w ich życiu tak wyraźnie jak teraz. Ojciec doszedł do refrenu. Kari, już niemal całkiem obudzona, dołączyła się do radosnej pieśni.
„Wielka jest wierność Twoja!
Wielka jest wierność Twoja!
Co dnia na świtaniu oglądam łaski nowe.
Wszytko, czegom potrzebował, prawica Twa spuściła;
Wielka jest wierność Twoja, Panie, mej osobie!"
Kari otworzyła oczy i serce jej zamarło. Jakim sposobem...?! Kto go powiadomił o... Nie, niemożliwe.
Przy jej łóżku siedział na krześle mężczyzna. Kołysał maleńką Jessie, czule i ostrożnie, jak gdyby było to jego własne dziecko. Ale ów mężczyzna nie był ojcem Kari.
To był Ryan Taylor.
Kari patrzyła na niego, nie była w stanie mówić.
- Jest śliczna, Kari - odezwał się, uśmiechając się do maleństwa ze łzami wzruszenia w oczach. - I bardzo podobna do ciebie.
Kari zamrugała powiekami, żeby lepiej widzieć. Jej oczy zwilgotniały.
- Ryan! - szepnęła. - Skąd wiesz?
- Moja mama powiedziała mi o tym, co stało się z Timem...
- Ryan podziwiał Jessie, pocałował ją w czółko. - Obiecała mi, że powiadomi mnie, kiedy urodzisz. Rozmawiała chyba z twoim tatą. Zatelefonował wczoraj, mniej więcej w południe - kiedy Jessie przyszła na świat. - Złapałem samolot, który startował kilka godzin później. - Ryan popatrzył na Kari.
- Dlaczego? - spytała, przyglądając mu się uważnie. Powiódł czule palcem wzdłuż brwi dziewczynki i spoglądał to na nią, to na Kari.
- Dawno temu powiedziałaś mi ważną rzecz, którą zapamiętałem.
- Tak? - Serce Kari zabiło bardzo mocno. Nie była w stanie panować nad wciąż zmieniającymi się, ogromnie silnymi emocjami.
Ryan przytaknął.
- Powiedziałaś mi, że miłość jest decyzją - znowu spojrzał na maleńką Jessie, a potem popatrzył w oczy Kari i kontynuował: - Wydawało mi się, że cię kocham. Teraz wiem, że to była samolubna miłość. Nie taka, w której ty byłaś najważniejsza. Na pewno nie była to taka miłość, jaką ty kochałaś Tima.
Znów miał łzy w oczach, tak samo jak Kari. Przełknął ślinę i po chwili mówił dalej:
- Kiedy wróciłaś do Tima, modliłem się długo i zrozumiałem, że postąpiłaś słusznie. Miłość, prawdziwa miłość, rzeczywiście jest decyzją - skłonił lekko głowę. - Postanowiłem więc wówczas kochać cię tak, jak chciałabyś być kochana. A w naszym przypadku oznaczało to oddalenie się od Ciebie.
Dziecko zaczęło się wiercić. Ryan zmienił ułożenie ciała i dodał półszeptem:
- Ta decyzja... - Głos mu się załamał. Zwiesił głowę na długą chwilę. Na twarzyczkę Jessie spadła łza. Ryan nabrał raptownie powietrza i otarł kciukiem policzek maleństwa.
- Ta decyzja omal mnie nie zabiła - dokończył, podnosząc wzrok na Kari. A więc o to chodziło.
Ryan wyznał jej swoje prawdziwe uczucia. Nie przychodziło jej do głowy nic, co mogłaby powiedzieć. Śmierć Tima była wciąż zbyt nieodległa w czasie, zbyt bliska teraźniejszości, żeby Kari mogła choćby zastanawiać się nad wszystkim, co czuła w obecności Ryana Taylora.
Spoważniał i zamrugał powiekami, aby nie skapnęła z nich druga łza.
- Współczuję ci z powodu Tima. Nie tak... - umilkł i wziąwszy raptownie oddech, popatrzył w sufit. W końcu z powrotem spojrzał na Kari. -Przepraszam.
Rozpłakała się.
- Ja też żałuję jego śmierci - zaszlochała, kiwając głową.
- Zdążaliśmy... zdążaliśmy we właściwym kierunku...
Zapadło milczenie. W końcu Ryan przyjrzał się jeszcze raz niemowlęciu i uśmiechnął się zawadiacko.
- Jest wspaniała. Istny cud! - oznajmił.
Kari utkwiła wzrok w swojej maleńkiej córeczce, podziwiała jej delikatne rysy.
- Mieszkasz w Nowym Jorku? - zagadnęła po mniej więcej minucie.
- Tak. Trenuję New York Giants. - Ryan przyjrzał się Kari z ciekawością.
- Tak słyszałam. - Zastanawiała się, co można powiedzieć, żeby było to dostatecznie neutralne. - I jak ci idzie?
- Dobrze. - Ryan uśmiechnął się smutno. - Tęsknię za domem. Ale zawsze marzyłem, żeby być trenerem jednej z zawodowych drużyn.
Kari oparła z powrotem głowę o poduszkę. Odpoczywała i syciła się widokiem Ryana - silnego, przystojnego mężczyzny, jej dobrego znajomego, który czule, choć odrobinę niezdarnie, tulił jej dziecko. Serce Kari nie było na razie w stanie poczuć więcej. Przechodziła ostatnio zbyt wiele cierpień, by mogła rozważać, jaką rolę może jeszcze odegrać w jej życiu Ryan Taylor. Było zbyt wcześnie, żeby o nim myśleć - a może raczej zbyt późno? W każdym razie nie był to czas ani miejsce na zastanawianie się nad tym.
A poza tym Ryan mieszkał i pracował w Nowym Jorku, a ona była tu, z najbliższą rodziną. Zawsze będzie żyła w Bloomington, blisko rodziców i rodzeństwa.
Powstrzymała narastające emocje.
- Kiedy wracasz do Nowego Jorku? - spytała.
- Wziąłem tygodniowy urlop. Pomyślałem sobie, żeby, jeśli się zgodzisz, pomóc ci się przyzwyczaić. Wiesz - uśmiechnął się - natychmiast wszystko ogarnę - na przykład zmienię pieluszkę. O takie rzeczy mi chodzi.
Kari uśmiechnęła się smutno, zamyślona. Spojrzała na pluszowe orlątko, które przed śmiercią zdążył kupić swojemu nienarodzonemu dziecku Tim. Siedziało w szpitalnym łóżeczku Jessie. Powinien być tutaj Tim - myślała Kari To on powinien siedzieć naprzeciw mnie, przytulać naszą maleńką córeczkę i przemawiać do niej czule.
Zamknęła na chwilę oczy. W jakiś sposób Tim był obecny w tej sali, uśmiechał się do nich ze swojego miejsca w niebie, do którego trafił dzięki Bożemu zbawieniu.
Ta myśl napełniła Kari zarówno bólem, jak i spokojem.
- Tim tak cieszył się na narodziny naszego dziecka - odezwała się. -Uczyliśmy się...
Ryan nie odpowiadał. Słuchał. Przyglądał się twarzy Kari i czekał na jej dalsze słowa.
- Zostanę w naszym domu - kontynuowała, zerkając na małą Jessie. - Przez pierwszych kilka tygodni będę mieszkać u rodziców, ale kiedy zacznę łatwiej radzić sobie ze wszystkim, przeprowadzimy się z Jessie do naszego domu.
- Nie była w stanie dłużej mówić o uczuciach.
Ryan pochylił się naprzód, uważając, aby śpiąca dziewczynka pozostała bezpieczna.
- To z pewnością potrwa - powiedział. - Powrót do normalnego życia.
- Tak - Kari pociągnęła nosem.
Ryan nachmurzył się. Nie mówił, co czuje, wiedział, że w tej chwili nie powinien tego robić. Zamrugał powiekami i po chwili uspokoił się.
- Tak sobie pomyślałem, Kari - odezwał się znowu, uśmiechając się lekko -że przydałby ci się przyjaciel. Ktoś, kto mógłby cię wysłuchiwać, z kim mogłabyś spacerować. Może mógłbym potrzymać butelkę przy dziecku, gdybyś była zmęczona. - Wzruszył ramionami. - Przynajmniej do czasu mojego wyjazdu.
Kari pomyślała o tym, co mówił. Naszło ją wiele pytań, ale emocje nie pozwalały jej zadać ich wszystkich na głos. Uśmiechnęła się więc przez łzy i zadała jedyne pytanie, które naprawdę miało znaczenie:
- I co potem?
Ryan wyciągnął rękę i leciutko pogładził końce jej palców.
- Zawsze będziesz mogła zatelefonować, Kari. Kiedy tylko będziesz mnie potrzebowała. Niezależnie od tego, w jakiej odległości będę się znajdował, zawsze będę do twojej dyspozycji.
Kari obserwowała go przez chwilę. Czuła się bezpieczna, pod jego opieką -jak zawsze w obecności Ryana.
- Chciałabym tego - szepnęła.
Wyobraziła sobie najbliższe dni - pojadą z Jessie do tymczasowego żłobka, w jaki zamieni się dom jej rodziców, a Ryan będzie ich odwiedzał. Będzie patrzyła, jak Ryan trzyma na rękach Jessie. Te pierwsze, niezwykłe dni po pojawieniu się na świecie jej malutkiej córeczki przeżyje razem z nim.
A pod koniec tygodnia pożegnają się.
Spojrzeli sobie w oczy, przypominając sobie minione wspólne przeżycia. Od niepamiętnych czasów Kari żegnała się z wyjeżdżającym Ryanem Taylorem. To będzie po prostu jeden raz więcej.
Westchnęła.
Pyle już razy się rozstawali i nigdy nie można było przewidzieć, co przyniesie przyszłość. W pewnym sensie wrócili do punktu wyjścia. Mimo że być może następny raz zobaczą się za miesiąc albo nawet za rok, Ryan miał rację. Będzie do jej dyspozycji.
I jakoś... jakoś na razie jej to wystarczało.