„Dżuma” - streszczenie szczegółowe
I
„Ciekawe wypadki, które są tematem tej kroniki, zaszły w 194. r. w Oranie”. Oran to miasto w Algierii, będące wówczas prefekturą francuską. Jest brzydkim ośrodkiem handlowym. Próżno tu szukać gołębi, ogrodów, drzew. Nie czuć wiosny, latem jest upalnie, a jesienią błotnisto. „Pięknie bywa tylko zimą”. Mieszkańcy Oranu to głównie goniący za bogactwem handlarze. Rozrywek w mieście nie ma zbyt wiele: kino, kawiarnie, kąpiele w morzu.
Mało kto ma jednak czas na przyjemności, ponieważ mieszkańcy miasta ciężko pracują od rana do nocy. Nie ma tu czasu na „miłość”, młodzi łączą się w pary przypadkowo i pospiesznie, a niekiedy są ze sobą z przyzwyczajenia. Niełatwo się tu umiera. Miasto nie ma czasu dla chorych i żegnających się z życiem ludzi. Upalny klimat, brak zainteresowania ze strony innych, ciągły pęd za pieniądzem powodują, że śmierć przeżywa się tu samotnie i w niehumanitarnych warunkach. Do życia w Oranie można się jednak przyzwyczaić. Dlaczego? Ponieważ miasto jest pięknie zlokalizowane. Otoczone dolinami stoi na płaskowyżu, ustawione, niestety, tyłem do pięknej zatoki.
Poznajemy narratora powieści, który nie chce się przedstawić, ale tłumaczy, iż zrobi to w odpowiednim dla siebie momencie. Udało mu się utworzyć kronikę wydarzeń, które wstrząsnęły miastem. Dokonał tego dzięki gromadzeniu swoich zapisków, ale także świadectw pochodzących od innych ludzi, z którymi spotykał się w czasie owych dramatycznych zajść. Narrator nazywa siebie historykiem, ponieważ odtwarza historię dzięki zgromadzonym dokumentom. Zapowiada początek opowieści o dramacie, który dotknął miasta.
Akcja rozpoczyna się szesnastego kwietnia. Wtedy to Bernard Rieux, wychodząc ze swojego mieszkania, nadepnąwszy na martwego szczura, postanawia zgłosić ten fakt dozorcy – Michelowi. Ten, po usłyszeniu od Rieux historii o martwym gryzoniu, uznaje ją za kawał, ponieważ, według niego, „nie ma szczurów w domu”. Zdanie to powtarza doktorowi kilkakrotnie. Wieczorem jednak, tego samego dnia, powracający do swego mieszkania doktor zauważa konającego na korytarzu kolejnego szczura, któremu na sekundy przed śmiercią z pyska wypływa struga krwi. W mieszkaniu na doktora czeka jego żona, która następnego dnia musi wyjechać do uzdrowiska, ponieważ jest ciężko chora.
Następnego dnia rano, dozorca Michel skarży się medykowi, że żartownisie podrzucili na korytarz trzy martwe, całe zakrwawione szczury. Doktor rozpoczyna swój obchód, zaczynając od najuboższych dzielnic Oranu. Idąc ulicą właśnie takiej dzielnicy, nalicza sześć martwych szczurów leżących na odpadkach. W rozmowie z pierwszym tego dnia pacjentem – starym Hiszpanem, doktor dochodzi do wniosku, że w całej dzielnicy jest pełno martwych szczurów. Pacjent uważa, że przyczyną tej plagi jest głód.
Bernard wraca do domu, gdzie czeka na niego telegram od matki, z którego dowiaduje się, że starsza kobieta przyjedzie, by zająć się jego domem pod nieobecność synowej. Rieux odwozi swoją małżonkę na dworzec kolejowy i bardzo czule się z nią żegna, obiecując jej, że gdy znowu będą razem, to wszystko się między nimi ułoży. Małżonka doktora odjeżdża zalana łzami. Rieux przypadkowo wpada na sędziego Othona. Wysoki mężczyzna czeka wraz z synkiem na powrót swojej małżonki. Podczas krótkiej rozmowy, która nawiązała się między doktorem i sędzią, zauważają człowieka niosącego klatkę pełną martwych szczurów.
Po południu doktor przyjmuje w swoim gabinecie młodego dziennikarza – Raymonda Ramberta. Wysłannik paryskiej gazety ma za zadanie napisanie artykułu o warunkach, w jakich żyją algierscy Arabowie. Rieux dokładnie wypytuje, czy tekst nie będzie ocenzurowany przez paryskiego wydawcę. Dziennikarz odpowiada, że nie może napisać wszystkiego, co by chciał. Na te słowa Rieux odmawia udzielenia Rambertowi jakichkolwiek informacji. Panowie rozstają się w zgodzie: doktor proponuje, by dziennikarz zainteresował się liczbą martwych szczurów, które zalegają na ulicach Oranu.
Po siedemnastej, gdy doktor wyrusza na drugi tego dnia obchód, spotyka na schodach pod swoim gabinetem Jeana Tarrou. Mężczyzna, paląc papierosa, przygląda się zdychającemu szczurowi. Jest zaciekawiony, podobnie jak Rieux, nagłym wzrostem liczby martwych szczurów. Doktor, wychodząc z kamienicy, spotyka Michela, który mówi, że znajduje teraz po trzy martwe szczury, i że podobna sytuacja panuje w okolicznych domach. Dozorca zwierza się, że przez martwe gryzonie czuje się „podle” psychicznie.
Osiemnastego kwietnia Rieux odbiera swoją matkę z dworca, po czym zabiera ją do domu. Spotykają Michela, który mówi, że znalazł aż dziesięć martwych szczurów w piwnicy domu. Na matce doktora ta informacja nie robi najmniejszego wrażenia. Bernard dzwoni do znajomego dyrektora miejskiej służby odszczurzania miasta – pana Merciera, od którego dowiaduje się, że w samym urzędzie znaleziono około pięćdziesięciu zdechłych, zakrwawionych gryzoni oraz zapowiada, że postara się zająć tą sprawą.
Wśród mieszkańców Oranu pojawia się zaniepokojenie tajemniczym zjawiskiem masowego wymierania szczurów. W całym mieście znaleziono ich setki, a nawet tysiące. Sprawą zaczyna interesować się prasa wieczorna. Zarząd miejski rozpoczyna wielkie zbieranie zdechłych gryzoni i spalanie ich zwłok w zakładzie oczyszczania miasta. Czwartego dnia akcji szczury zaczynają wychodzić wielkimi gromadami na ulice, by tam wspólnie konać.
Miasto jest nimi przepełnione. Autor tak opisuje tamten widok: „Rzekłbyś, że nawet ziemia, na której znajdowały się nasze domy, oczyszczała swe soki, wyrzucała na powierzchnię czyraki i ropę, dotychczas zżerające je od wewnątrz”. Agencja prasowa podaje, że dwudziestego piątego kwietnia zebrano i spalono sześć tysięcy dwieście trzydzieści jeden szczurów. Trzy dni później ta sama agencja podaje liczbę o dwa tysiące większą. W mieście panuje epidemia strachu, która stabilizuje się nazajutrz, gdy okazuje się, że liczba martwych szczurów gwałtownie spadła.
Tego samego dnia Rieux spotyka na ulicy Michela, który nie mogąc iść o własnych siłach, wspiera się na ojcu Paneloux, jezuity cieszącego się wielkim uznaniem mieszkańców miasta. Dozorca wygląda na chorego, ma błyszczące oczy i świszczący oddech. W rozmowie z doktorem skarży się na ból szyi, ból pod pachami i w pachwinach. Rieux wyczuwa palcami na szyi Michela obrzęk, przypominający guza, po czym mówi dozorcy, że przyjdzie go zbadać po południu.
Rieux zostaje wezwany telefonicznie na nagłą wizytę przez jednego ze swoich dawnych pacjentów – Josepha Granda, biednego pracownika merostwa, którego leczył za darmo. Okazuje się, że były urzędnik wezwał doktora, ponieważ w kamienicy, w której mieszka, ktoś próbował popełnić samobójstwo. Grandowi udało się cudem zdążyć na czas zdjąć mężczyźnie pętlę z szyi. Rieux bada niedoszłego samobójcę i daje mu zastrzyk z oleju kamforowego. Nieznajomy dziękuje doktorowi za pomoc. Grand wyjawia nazwisko mężczyzny, który targnął się na swoje życie, to Cottard. Jest przedstawicielem pewnej winnicy, której produkty sprzedaje w miejskich restauracjach. Mężczyzna nie chce, by doktor zawiadamiał policję o tej wizycie, chociaż wie, że taki jest jego obowiązek.
Rieux udaje się na umówioną wizytę z dozorcą. Oto widok, jaki zastaje w mieszkaniu Michela: „(…) zastał swego chorego na wpół wychylonego z łóżka, z jedną ręką na brzuchu, a drugą wokół szyi; wydzierał z siebie z trudem różową żółć do blaszanki na śmiecie. (…) miał trzydzieści dziewięć i pięć, gruczoły szyi i kończyny nabrzmiały, dwie czarniawe plamy wystąpiły na boku”. Dozorca skarży się na palący ból wewnątrz jamy brzusznej. Żona Michela stoi przy łóżku ze łzami w oczach, nie wiedząc, jak pomóc mężowi. Rieux nie potrafi zdiagnozować choroby i nakazuje dozorcy, by pił dużo płynów.
Po powrocie do domu Bernard kontaktuje się telefonicznie ze swoim znajomym lekarzem Richardem, od którego dowiaduje się, że w jego szpitalu jest dwóch pacjentów z objawami choroby podobnej do tej, na którą zapadł Michel. Wieczorem doktor Bernard wraca do mieszkania dozorcy, gdzie za pomocą przypalania terpentyną tamuje mu ropień. Zauważa też powiększenie się gruczołów na szyi Michela. Następnego dnia Rieux otrzymuje list od żony, po czym, w dobrym humorze, odwiedza chorego Michela. Obserwuje u pacjenta nieznaczną poprawę stanu zdrowia, która okazuje się iluzoryczna. W południe gorączka u dozorcy sięga czterdziestu stopni, wracają wymioty, a gruczoły bolą jeszcze bardziej, dlatego też doktor wzywa ambulans, chcąc przewieść Michela do szpitala. Stary dozorca umiera jednak w wielkich bólach w karetce.
Zapoznajemy się z historią Jeana Tarrou. Nikt dokładnie nie wie, skąd pochodzi i czego szuka w Oranie ten uśmiechnięty i życzliwy człowiek, przebywający w mieście od kilku tygodni. Jean to stały bywalec miejsc, gdzie można spotkać hiszpańskich tancerzy i muzykę z ich kraju. Tarrou, podobnie jak narrator, sporządzał notatki z wydarzeń, jakie miały miejsce w mieście. Jego zapiski skupiały się na detalach, drobnych szczegółach, nieprzechodzących zazwyczaj do historii. Pierwsza część kroniki Tarrou dotyczy jego przyjazdu do Oranu. Z lektury tych wspomnień można wnioskować, że mężczyzna jest „oczarowany” brzydotą miasta. W jego zapiskach pojawiają się liczne szczegóły: rozmowa tramwajarzy o zmarłym na tajemniczą chorobę koledze oraz scena, która codziennie odbywała się na balkonie sąsiedniego bloku, na który wychodził staruszek, wabił okoliczne koty, po czym pluł na nie z wysokości.
Tarrou zauważa w swoich notatkach, że pewnego dnia staruszek był zdezorientowany nagłym brakiem kotów. Martwe szczury leżące na ulicach zaabsorbowały ich uwagę znacznie bardziej niż stary człowiek. Tarrou spostrzega, że o „padniętych” gryzoniach mówi się wszędzie: w tramwajach, restauracjach, hotelach, rozpisują się o tym także gazety. Mężczyzna pisze bardzo dużo o zniknięciu szczurów i pojawieniu się w ich miejsce tajemniczej, śmiertelnej w skutkach, gorączki, na którą zapadło kilkanaście osób. W zapiskach Tarrou pojawia się bardzo dokładny opis wyglądu doktora Rieux. W tym momencie kończy się pierwsza część notatek Jeana.
Doktor Bernard przeprowadza rozeznanie w miejskich szpitalach, z którego wynika, że w wyniku tajemniczej gorączki pachwinowej w ciągu kilku dni zmarło około dwudziestu pacjentów. Rieux prosi swojego znajomego Richarda, sekretarza syndykatu lekarzy w Oranie, by izolował nowych chorych. Prośba nie zostaje spełniona, ponieważ nie ma oznak, że gorączka, na którą zmarli pacjenci, jest zakaźna. W mieście dochodzi do zmian pogody, padają przelotne deszcze, a powietrze staje się ciepłe i wilgotne.
Rankiem Rieux udaje się do kamienicy, w której próbował powiesić się Cottard. Musi być obecny przy policyjnym dochodzeniu w sprawie nieudanej próby samobójczej. Doktor najpierw odwiedza mieszkanko sąsiada Cottarda - Josepha Granda, które tak opisuje narrator: „Urzędnik merostwa mieszkał w dwóch pokoikach umeblowanych bardzo skąpo. Był tam półka z białego drzewa z dwoma czy trzema słownikami i czarna tablica, na której można było jeszcze odczytać na wpół starte słowa: «Kwitnące aleje»”. Grand opowiada mu o swoich stosunkach z Cottardem, które ograniczają się do ukłonów na schodach. Były urzędnik nazywa swojego sąsiada „desperatem”. Komisarz policji najpierw przesłuchuje starego urzędnika merostwa. W tym czasie Rieux próbuje przygotować Cottarda do rozmowy z policjantem. Doktor spostrzega, że mężczyzna boi się policji oraz tego, że będzie bity przez komisarza. Funkcjonariusz w rozmowie z Cottardem ustala, że przyczyną targnięcia się na własne życie mężczyzny były „kłopoty natury osobistej”.
W wyniku pogody powietrze w mieście staje się jeszcze bardziej duszne i wilgotne. Rieux dowiaduje się o kolejnych przypadkach gorączki, której towarzyszą nabrzmiałe gruczoły pod pachami i na szyi oraz wymioty pacjentów. Coraz liczniejsze przypadki zgonów na tę samą przypadłość doprowadzają miejskich lekarzy do wniosku, że mają do czynienia z epidemią. W gabinecie doktora zjawia się starszy kolega „po fachu” – Castel. Obaj mężczyźni uznają, że mają do czynienia z dżumą, chorobą, która zniknęła z krajów o umiarkowanej temperaturze, do których zaliczano się także Algierię. Reakcję doktora Rieux na rozmowę z Castelem najlepiej oddają słowa: „Na świecie było tyle dżum co wojen. Mimo to dżumy i wojny zastają ludzi zawsze tak samo zaskoczonych”.
Wiadomość o zarazie rozprzestrzenia się w mieście. Mieszkańcy Oranu starają się nie zwracać uwagi na zagrożenie zakażeniem, próbują go nie dostrzegać i dalej pracują. Ich postawę określają słowa: „Jak mogli myśleć o dżumie, która przekreślała przeszłość (…)”.
Doktor Rieux przypomina sobie wszelkie informacje o chorobie oraz statystyki, z których wynika, że trzydzieści dżum, jakie miały miejsce w historii ludzkości, zabiły sto milionów ludzi. Od momentu wyjścia Castela ciągle stoi w bezruchu przed oknem. Jest sparaliżowany brzmieniem i sensem słowa „dżuma”. Po dłuższym czasie postanawia działać, uznając, że zrobi wszystko, co w jego mocy, by nieść pomoc mieszkańcom Oranu, ponieważ: „Najważniejsze to dobrze wykonywać swój zawód”. W jego gabinecie zjawia się Joseph Grand, urzędnik mający na polecenie urzędu statystycznego zliczyć zgony. Towarzyszy mu dochodzący do zdrowia sprzedawca win - Cottard, który przyszedł podziękować Bernardowi za pomoc. Grand wręcza doktorowi arkusz statystyczny, po czym cała trójka wychodzi z gabinetu. Medyk udaje się do laboratorium, w czym przez pewien czas towarzyszą mu pozostali. Grand tłumaczy, że skończył się czas jego pracy i musi wracać do domu, gdzie oddaje się pewnej osobistej pasji. Mimo próśb Rieux o przedstawienie szczegółów, nie chce nic wyjawić. Pod drzwiami laboratorium Cottard żegna się z doktorem.
Rieux ciągle myśli o Grandzie. Uznaje, że dżuma nie dotknie starego urzędnika, ponieważ oszczędza ona ludzi o słabym organizmie, a zabija tylko mocnych. Przypomina sobie zarys kariery zawodowej starego urzędnika, uważając, że Grand jest idealnym człowiekiem do wykonywania drobnych prac. Jest skrupulatny i bardzo dokładny. Jego ambicją nie jest zajmowanie wysokich urzędów, dlatego od wielu lat trwa na niskim stanowisku w merostwie, w dodatku marnie opłacanym. Rieux wspomina także: „Joseph Grand nie znajdował odpowiednich słów”. Ta cecha najlepiej określa Granda, który nie może od lat napisać żadnego podania czy zażalenia do władz urzędu. Choć obiecano mu dawno temu awans, nie może się o to tak po prostu upomnieć. Rieux darzy go wielką sympatią, uznając za jednego z najbardziej wartościowych ludzi, jakich zna. Doktor domyśla się, że Grand w wolnym czasie pisze książkę.
Następnego dnia, dzięki staraniom Rieux, zbiera się miejska komisja sanitarna. Na słowo „dżuma”, wypowiedziane przez Castela, wszyscy zebrani lekarze zrywają się z miejsc w oburzeniu. Prefekt miasta twierdzi, że to nie może być „ta” choroba, mimo iż Rieux opisuje dokładnie objawy towarzyszące właśnie tej przypadłości, popierając się wynikami badań przeprowadzonymi dzień wcześniej w laboratorium. Oznajmia, że miasto ma do czynienia z bakcylem dżumy w nieco innej niż klasyczna postaci.
Nie zależy mu na nazwaniu choroby, ale na ratowaniu ludzi. Doktor Richard z kolei upiera się, że gorączka nie może być zakaźna, ponieważ krewni zmarłych w jej wyniku nie wykazywali oznak zachorowania. Komisja chce jasnej deklaracji od Rieux, czy jest pewny, że to dżuma, na co Bernard odpowiada: „To nie kwestia słownika, to kwestia czasu”. Doktorowi udaje się przekonać pozostałych lekarzy i prefekta do wprowadzenia ostrych środków profilaktycznych na terenie Oranu. W drodze do swojego gabinetu widzi konającą w katuszach na ulicy kobietę, której pachwiny opływają krwią.
Z nakazu prefektury na ulicach miasta pojawiają się specjalne afisze. Gdy Rieux czyta jeden z nich, z treści obwieszczenia, podanej w bardzo łagodny sposób, bez ostrych nakazów dla ludności, dowiaduje się jedynie o tym, że zostaną wytrute środkami chemicznymi wszystkie szczury w mieście. Prefektura sugeruje także, że mieszkańcy Oranu powinni, bardziej niż zwykle, dbać o czystość i higienę osobistą. Ostatnią informacją zawartą na afiszu jest nałożony na Orańczyków obowiązek zgłaszania przypadków gorączki, której towarzyszą wymioty, nabrzmiałe gruczoły pod pachami, na szyi i pachwinach.
Doktor spotyka pod swoim gabinetem Granda, który opowiada mu o diametralnie zmienionym zachowaniu pana Cottarda: mężczyzna stał się bardzo uprzemy i wszędzie próbuje zjednywać sobie ludzi. Urzędnik opowiada, że tamten zaprasza go nawet na posiłki do najlepszych restauracji w mieście. Zauważa też, że sprzedawca win, aby przypodobać się mieszkańcom miasta, zmienił swoje liberalne poglądy, a do tego, by zyskać jak najwięcej przyjaciół, ostentacyjnie rozdawał pieniądze ubogim. Wysłuchawszy tego wszystkiego - Rieux uznaje, że Cottard najwyraźniej usłyszał o tajemniczej chorobie i, w obawie przed samotnością, próbuje zjednać sobie jak najwięcej ludzi. Grand ma jednak inne zdanie co do przyczyny zachowania mężczyzny. Uważa, że ma on coś na sumieniu.
Rieux ma inne problemy, niż zastanawianie się nad zachowaniem niedoszłego samobójcy. Chodzi o serum, które zamówił, a które nie dotarło jeszcze z Paryża. Doktor powątpiewa w skuteczność (uważa, że w Oranie mają do czynienia z dziwną mutacją dżumy). Rieux zdaje sobie sprawę ze swojego strachu przed epidemią i śmiercią setek ludzi.
Wieczorem udaje się na spotkanie z Cottardem do hotelowej restauracji. Podczas rozmowy zauważa strach sprzedawcy win, spowodowany tym, że ktoś chce mu wyrządzić krzywdę. Mężczyzna pyta, czy w razie choroby lekarz przyjmie go do swego szpitala i czy będzie tam poza zasięgiem policji. Po kolacji Rieux odwozi go swoim samochodem do domu. Gdy są na miejscu, przedstawiciel winnicy zachowuje się w dziwny sposób: pyta doktora, czy plotki krążące po mieście pokrywają się z prawdą i czy faktycznie nad Oranem zawisła epidemia. Gdy lekarz nie potwierdza, ale też nie zaprzecza, wtedy Cottard mówi, że epidemia zabije co najwyżej kilkadziesiąt osób, a temu miastu „potrzebne jest prawdziwe trzęsienie ziemi”. Ostatnie słowa wykrzykuje i ucieka z samochodu Rieux.
Następnego dnia podczas obchodów Rieux spotyka się niechęcią pacjentów. Wyczuwa, że chorzy coś przed nim ukrywają. Środki podjęte przez prefekturę przynoszą pierwsze efekty: do szpitala zgłasza się trzydzieści osób z objawami choroby. W kolejnych dniach liczba wzrasta tak gwałtownie, że zarządzający miastem nakazują opróżnić szkołę i zorganizować w niej szpital pomocniczy. Rieux, choć stara się nieść ludziom pomoc i ukojenie, to jedyne, co może robić, to przecinać chorym „dymienice”, czyli powiększone gruczoły. Castel z kolei spędza całe dnie w bibliotece, szukając informacji o dżumie. Stary lekarz wnioskuje, że to pchły zdechłych szczurów są odpowiedzialne za rozprzestrzenianie się infekcji.
Mimo iż pogoda nad miastem poprawia się, dni są słoneczne i czuć w powietrzu wiosnę, to choroba z każdym dniem zabija coraz więcej osób. Powstaje kolejny szpital pomocniczy, tym razem w przedszkolu. Podirytowany Rieux żąda od prefekta zdecydowanych działań, ale urzędnik nie może niczego zrobić bez zarządzenia gubernatora. Reakcja Rieux na te słowa jest porywcza: „Zarządzenia! Wystarczy wyobraźnia”. Urzędnik prosi doktora o dokumentację, która przekona ludzi z urzędu gubernatora do podjęcia koniecznych środków.
Tego dnia umiera czterdzieści osób. Prefekt wprowadza ostateczne środki, które sam może zarządzić, czyli izolację chorych, dezynfekcję ich mieszkań oraz kwarantannę ich rodzin. Udaje się także sprowadzić drogą lotniczą pierwszą partię serum. Środki podjęte przez prefekturę zdają przynosić się wymierny skutek. Liczba zgonów w ciągu kilku dni spada do zaledwie dwunastu. Mieszkańcy Oranu starają się żyć, jakby nic strasznego się nie stało.
Jednak epidemia powraca, liczba zgonów sięga trzydziestu dziennie. Gubernator wysyła do prefekta depeszę, której treść brzmi: „Ogłoście stan dżumy. Zamknijcie miasto”.
II
Zamknięcie bram miasta sprawia, że wszyscy jego mieszkańcy uzmysławiają sobie, że tylko razem mogą stawić czoła dżumie. Okazuje się, że ludzie, którzy wyjechali kilka dni wcześniej z Oranu, nie mogą do niego powrócić. Wiele rodzin, kochanków, przyjaciół, zostaje rozdzielonych na czas izolacji miasta. Prefektura zabrania nawet wysyłania listów, ponieważ mogą one roznosić infekcję. Telefoniczne rozmowy międzymiastowe zostają ograniczone do nagłych wypadków, z powodu przeciążenia linii. Dozwolone są depesze, ale można w nich zawrzeć jedynie dziesięć słów. Ludność miasta ciągle próbuje skontaktować się z bliskim spoza jego bram. Prefektura zezwala na wpuszczenie do Oranu obywateli, którzy wyjechali przed epidemią, ale ich rodziny nie zgadzają się na to, ponieważ nie chcą narażać bliskich. Wyjątkiem jest małżeństwo państwa Castel. Małżonka starego doktora wraca, ponieważ uznaje, że dżuma jest drobnostką, w porównaniu do ich miłości.
W mieszkańcach Oranu widać zmiany. Ludzie zaczynają doceniać swoich nieobecnych bliskich, więzy między nimi bardzo się umacniają. Nie wychodzi to jednak na dobre, ponieważ tęsknota za bliskimi, pozostającymi poza miastem, staje się nie do zniesienia. Poczucie wygnania towarzyszy wszystkim obywatelom miasta. Jeszcze gorsze uczucia towarzyszą ludziom, takim jak dziennikarz Rambert, którzy zostali zaskoczeni przez dżumę w obcym mieście, a nawet w obcym kraju. Narrator tak opisuje ich sytuację: „W wygnaniu ogólnym byli najbardziej wygnani (…)”.
Mieszkańcy miasta, przez swą samotność, przestają przestrzegać zasad społecznej egzystencji. Każdy sam musi uporać się ze swoimi problemami, troskami i tęsknotą. Właśnie tęsknota powoduje, że w ówczesnej fazie epidemii nikt, tak naprawdę, nie myśli o dżumie. Dżuma powoduje, że Oran jest omijany zarówno przez samochody, jak i statki. Port miejski stoi pusty. Narrator tak opisuje tę sytuację: „(…) handel również zmarł na dżumę”. Agencja prasowa Infdok sporządza tygodniowe bilanse liczby zgonów. W trzecim tygodniu dżumy ich liczba sięga trzystu dwóch osób (Oran liczy dwieście tysięcy mieszkańców, więc ta liczba nie przemawia jeszcze do świadomości obywateli). Wzrost liczby ofiar dżumy (w piątym tygodniu sięga trzystu dwudziestu jeden, a w szóstym trzystu czterdziestu pięciu) uświadamia w końcu Orańczykom, że w ich mieście panuje epidemia.
Do momentu wprowadzenia przez prefekta zarządzenia o oszczędzaniu zasobów paliwa, energii elektrycznej i żywności, ludność stara się zachowywać pogodę ducha. Owe zarządzenie powoduje, że ruch samochodowy w mieście maleje do minimum, sklepy zamyka się z dnia na dzień (przed ostatnimi otwartymi ustawiają się wielkie kolejki). Do miasta docierają z zewnątrz jedynie produkty pierwszej potrzeby. Na ulicach miasta jest pełno ludzi, ponieważ transport samochodowy przestał funkcjonować. Zakłady pracy dają wszystkim pracownikom urlopy. Ludzie z braku jakichkolwiek rozrywek chodzą na te same filmy do kin. Kawiarnie i restauracje, które miały duże zapasy win, przeżywają rozkwit. Mieszkańcy Oranu piją dużo alkoholu.
W dwa dni od zamknięcia bram miasta Rieux spotyka Cottarda, który wydaje się być zadowolony z takiego obrotu spraw. Do gabinetu doktora przychodzi Grand. Mężczyźni rozmawiają o żonie Bernarda, która ciągle jest w sanatorium. Narrator przybliża nam również losy miłości starego urzędnika. Żona Granda – Jeanie, odeszła od niego po wielu latach małżeństwa. Przyczyną jej ostatecznej decyzji był fakt, iż mąż „z czasem” przestał okazywać jej miłość. Joseph nigdy nie przebolał tej straty (wciąż myśli o utraconej Jeanie). Od wielu lat próbuje napisać list do ukochanej, ale nie może dobrać do niego odpowiednich słów. Wieczorem Rieux telegrafuje do swojej żony, informując ją, że miasto zostało zamknięte oraz zapewniając o swej tęsknocie. Prosi, by nadal o siebie dbała i wracała do zdrowia.
Trzy tygodnie po zamknięcia bram miasta Rieux spotyka na ulicy młodego dziennikarza Raymonda Ramberta. Wysłannik paryskiej gazety, czując się zagubiony w obcym mieście, prosi doktora o pomoc. Ten proponuje mu, by udał się z nim do przychodni w centrum miasta. Po drodze Rambert wyjawia, że w Paryżu czeka na niego ukochana kobieta. Młody mężczyzna jest oburzony zachowaniem władz miasta, które uniemożliwiają mu powrót. Narzeka też na ograniczenie środków komunikacji międzymiastowej, w wyniku czego nie może przekazać ukochanej dłuższej wiadomości. Zdradza ponadto doktorowi szczegóły rozmowy z dyrektorem w prefekturze, który obiecał, że spróbuje uzyskać dla niego zezwolenie na opuszczenie miasta, przy czym prosi Rieux o wydanie zaświadczenia, że nie jest chory na dżumę (doktor jednak nie może wydać takiego dokumentu, ponieważ nie ma pewności, że od momentu jego wystawienia do przedłożenia, dziennikarz nie zostanie zarażony). Doktor tłumaczy, że w podobnej sytuacji do tej, w jakiej znalazł się Rambert, jest ponad tysiąc osób i, że teraz „(…) niestety, będzie pan stąd, jak wszyscy”, na co dziennikarz oznajmia, że i tak opuści miasto. Bernard próbuje tłumaczyć, że nie życzy Raymondowi źle, lecz chce tylko jak najlepiej spełniać swoje powinności i prosi go na pożegnanie, by ten informował o podejmowanych przez siebie krokach.
Od narratora dowiadujemy się, że Rieux kieruje jednym z trzech szpitali pomocniczych. Doktor dostaje depeszę od małżonki. Podczas czytania wiadomości jego matka zauważa, że trzęsą się mu ręce. Lekarz nie jest jednak przemęczony. Nadal może pochwalić się siłą i odpornością (po prostu denerwował się). Najgorszym obowiązkiem doktora stają się wizyty u chorych, kiedy po stwierdzeniu u pacjenta gorączki epidemicznej daje rodzinie do zrozumienia, że następnym razem ujrzą bliskiego zdrowego lub… martwego. Przyjazdowi karetki po chorego zawsze towarzyszą wielkie dramaty, które dotykają także doktora. Z czasem staje się coraz bardziej obojętny na cierpienia chorych, na które się uodpornił.
Mija miesiąc od wybuchu epidemii. Wydarzeniem, które wstrząsnęło miastem, jest płomienne kazanie ojca Paneloux. Kościół w Oranie podejmuje walkę z dżumą, robi to poprzez zorganizowanie tygodnia wspólnych modlitw, który cieszy się wielką frekwencją. Kulminacją przedsięwzięcia jest niedzielna msza do św. Rocha – uważanego za patrona zadżumionych. Właśnie na tej mszy homilię wygasza ojciec Paneloux. Jezuita rozpoczyna kazanie słowami: „Bracia moi, doścignęło was nieszczęście, bracia moi, zasłużyliście na nie”.
Kontynuując przypomina, że Bóg zesłał już kiedyś dżumę na swoich nieprzyjaciół – Egipcjan. Ojciec uznaje, że epidemia jest karą bożą, której sprawiedliwi mieszkańcy nie muszą się obawiać. Dżuma według niego jest biczem, który ma wybić zboże ludzkie „aż słoma zostanie oddzielona od ziarna”. Paneloux twierdzi, że mieszkańcy Oranu odwrócili się od Boga, więc teraz On odwrócił się od nich. Ojciec obrazuje plagę jako działania złego anioła, który wskazuje domy, których mieszkańcy muszą zginąć. Wytyka mieszkańcom miasta fałszywą religijność i w niej upatruje źródło gniewu Boga. Według jezuity, zniecierpliwiony Stwórca zesłał plagę, by móc częściej widywać swoich wyznawców. Paneloux twierdzi, że: „Nawet ta plaga, która was zabija, uszlachetnia was i wskazuje drogę”. Ma nadzieję, że pomimo epidemii boskiej dżumy, ludzie dalej będą odnosić się do Boga jedynie z miłością. Nie wszyscy obywatele zgadzają się z treścią kazania. Część z nich myśli tylko o ucieczce z Oranu. Miastem zaczyna rządzić strach, ludzie pojęli, w jak ciężkiej sytuacji się znaleźli.
Kilka dni po kazaniu ojca Paneloux, Rieux, wraz z Grandem, udają się do małej kawiarni, po drodze komentując homilię jezuity. Gdy docierają na miejsce, zamawiają jedynie dwa kieliszki wina i wychodzą. W drodze powrotnej rozmawiają o osobistej pracy Granda. Urzędnik twierdzi, że idzie mu dobrze. Wyjaśnia doktorowi, że chce tak dopracować swoją książkę, że gdy złoży ją wydawcy, ten po przeczytaniu powie: „Panowie, kapelusze z głów!". Grand dalej opowiada, że napisał już bardzo dużo stron, ale czasami spędza całe dnie nad doborem jednego słowa: „Wieczory, całe tygodnie nad jednym słowem... czasem nawet nad zwykłym spójnikiem”, po czym zaprasza doktora do domu, gdzie pokazuje mu swoje notatki (kartki zapisane drobnym drukiem i naniesionymi na niego poprawkami).
Urzędnik wyjawia, że doktor czyta właśnie początkowe zdanie, z którego napisaniem ma wiele problemów, po czym odczytuje pierwsze zdanie swojej książki na głos: "W piękny poranek majowy wytworna amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego". Rieux podoba się wprowadzające zdanie i chętnie poznałby dalszą część, ale urzędnik nie pozwala na to. Nie może pokazać doktorowi niedopracowanego dzieła. Wychodząc w nocy z mieszkania Granda, Rieux jest świadkiem ucieczki dwóch mężczyzn, którzy siłą próbują bramy miasta.
Młody dziennikarz Rambert wciąż próbuje dostać oficjalną zgodę któregoś z urzędników na opuszczenie miasta. Jego upór nie przynosi jednak żadnych wymiernych efektów, ponieważ jego przypadek nie jest odosobniony. W końcu wydaje mu się, że osiągnął jakiś sukces, gdyż otrzymał ankietę, w której dopytywano się o jego sytuację poza miastem. Ku rozczarowaniu dziennikarza okazuje się, że dane te potrzebne są w wypadku jego zachorowania i śmierci, a nie do sporządzenia listy osób, które mogą opuścić Oran. Rambert popada w stan odrętwienia, nie ma już urzędu, w którym by nie był i nie walczył o swoją sprawę. Młody dziennikarz błąka się od kawiarni do kawiarni bez jakiegokolwiek celu. Dużo czasu spędza na miejskim dworcu kolejowym (godzinami przesiaduje w poczekalni, pomimo, że pociągi mają zakaz wjazdu do Oranu). Siedząc tam przypomina sobie widoki Paryża i pozostawionej tam ukochanej żony.
W niedługim czasie po kazaniu ojca Paneloux rozpoczynają się upały. Jest koniec czerwca. Słońce zagląda w każdy zakamarek miasta, ludzie nie mają gdzie uciec przed żarem. Upały zbiegają się ze znacznym wzrostem liczby ofiar, która sięga siedmiuset tygodniowo. Miasto ogarnia przygnębienie. Idąc ulicami Oranu słychać jęki umierających w domach ludzi, na które nikt już nie zwraca uwagi. Strażnicy bram miasta są zmuszeni do użycia broni wobec obywateli próbujących ucieczki. Powoduje to falę sprzeciwu mieszkańców.
Władze zastanawiają się, jakie środki podjąć w przypadku wybuchu buntu ludności. Wzmocnione zostają patrole policyjne krążące po Oranie. Atmosferę w mieście pogarszają liczne wystrzały z broni żandarmów, którzy mieli nakaz odstrzału psów i kotów – potencjalnych przenosicieli pcheł. Mieszkańcy orientują się, że upały sprzyjają rozprzestrzenianiu się dżumy, dlatego fakt, że każdy dzień jest coraz gorętszy, dodatkowo ich przeraża i przygnębia. Lato zwykle kojarzy się Orańczykom z kąpielami w morzu, które teraz są surowo zabronione.
Z notatek Tarrou dowiadujemy się, „iż pewien zwrot w epidemii podkreśliło radio, które nie informowało już o setkach zgonów w tygodniu, ale o dziewięćdziesięciu dwóch, stu siedmiu i stu dwudziestu zmarłych dziennie”. Dziennik demaskuje poczynania prefektury, która zamiast podawać wysokich liczb zgonów na koniec tygodnia, woli informować ludność o mniejszych liczbach. Tarrou zauważa, że z aptek zniknęły pastylki mentolowe, których żucie ludzie uważają za najlepszą ochronę przed dżumą. W notatkach mężczyzny możemy śledzić dalsze losy staruszka z balkonu. Nie może już pluć na koty, ponieważ większość z nich została odstrzelona przez policjantów. Choć przez tydzień wychodzi na balkon, zwierząt wciąż nie ma. Tarrou dochodzi do wniosku: „W czasie dżumy zabrania się pluć na koty". W hotelu, w którym mieszka mężczyzna, większość pokoi stoi pusta, ponieważ goście wyprowadzili się do swoich znajomych w mieście, by nie czuć się samotnie. Dyrektor hotelu uznaje dżumę za ruinę turystyki. W zapiskach Tarrou znajduje się także komentarz do kazania ojca Paneloux, który brzmi: „Rozumiem ten sympatyczny zapał. Gdy zaczyna się plaga i kiedy się już skończyła, uprawia się zawsze nieco retoryki. W pierwszym wypadku trwają jeszcze dawne przyzwyczajenia, w drugim powracają znowu. W chwili nieszczęścia człowiek oswaja się z prawdą, to znaczy z ciszą. Czekajmy". Wspomina także o swoim spotkaniu z doktorem Rieux i wspólnej wizycie, jaką złożyli staremu pacjentowi lekarza.
Chory na astmę człowiek od wielu lat leży w łóżku, choć nie ma żadnych przeciwwskazań do tego, by chodzić. Tarrou jest pod wrażeniem metody odliczania czasu, jaką preferuje pacjent. Od lat nie korzysta z zegarów, uważając je za „głupie”. Zamiast tego przekłada ziarenka grochu z jednego garnka do drugiego. W ten sposób astmatyk odlicza czas między posiłkami. Mężczyzna tłumaczy swoje zachowanie religią, która mówi, że: „(…) pierwsza połowa życia człowieka jest wstępująca, druga zstępująca (…) w drugiej dni człowieka nie należą już do niego, można mu je odebrać w każdej chwili, nic tu zrobić nie jest w mocy, najlepiej więc nic nie robić”. Jego największym pragnieniem jest umrzeć w bardzo starym wieku. Tarrou zadaje sobie w notatkach pytanie, czy człowiek ten jest święty. Zaraz jednak daje sobie odpowiedź: „Tak, jeśli świętość jest zespołem przyzwyczajeń”.
W swoich notatkach Tarrou opisał typowy dzień w „zadżumionym mieście”. Wczesnym rankiem rześkie powietrze oczyszcza Oran. Wszystkie sklepy są zamknięte, a wywieszki na ich drzwiach z napisem: „Zamknięte z powodu dżumy”, świadczą o tym, że nie zostaną szybko otwarte. Sprzedawcy gazet, zamiast wykrzykiwać jak zawsze tytuły nagłówków gazet, stoją w ciszy. Tematem, który zdominował miejscową prasę jest oczywiście dżuma. Pomimo wielkich trudności z pozyskaniem papieru powstaje nowy dziennik: „Kurier Epidemii”, w całości poświęcony wydarzeniom związanym z plagą dżumy. Jedynym środkiem komunikacji są teraz przepełnione tramwaje, w których pasażerowie starają się stać do siebie plecami, aby uniknąć zarażenia.
Wczesnym rankiem otwierają się kawiarnie. Drzwi większości z nich zdobią tabliczki z napisem: „Brak kawy” lub „Przynieś swój cukier”. Potem otwierają się sklepy, ożywają ulice. Nad miastem zaczyna górować słońce i upał, który doskwiera wszystkim mieszkańcom. Na bulwary wychodzą ludzie, stopniowo ich liczba wzrasta. W południe miejskie restauracje pękają w szwach. Chętnych do posiłku jest tak wielu, że ustawiają się w kolejki. Ludzie baczną uwagę przywiązują do czystości nakryć, boją się zarażenia chorobą tą drogą. Około godziny czternastej miasto pustoszeje, ponieważ właśnie wtedy upał jest najmocniejszy. Wieczorem, gdy słońce ustępuje miejsca ożywczemu chłodowi, miasto staje się „rozgadane” i tłumne. Tarrou tak opisuje atmosferę panującą wieczorami w Oranie: „(…) pod czerwonym niebem lipca miasto, ciężkie od miłosnych par i krzyku, odpływa ku dyszącej nocy”. Na zakończenie tej części swoich notatek, mężczyzna porusza temat religii. Gdy mieszkańcy uzmysłowili sobie powagę epidemii, stali się nie tylko bardziej religijni, ale znacznie intensywniej poszukiwali rozkoszy.
Rieux, czekając na Tarrou (odbędzie się spotkanie opisane powyżej), rozmawia ze swoją matką, która martwi się, że jej syn jest przepracowany. Lekarz, nie chcąc jej martwić, nie mówi o swoich problemach: o tym, że serum dowożone z Paryża jest nieskuteczne, że dymienice nie dają się już przecinać, że choroba okazała się być dżumą płucną… Gdy pani Rieux pyta syna, czy ma nowe wieści od swojej żony, słyszy że tak i, że wszystko u niej dobrze. W mieszkaniu zjawia się oczekiwany gość lekarza. Mężczyźni rozmawiają o pomyśle Tarrou, który ma plan organizacji ochotniczych oddziałów sanitarnych. Do podjęcia tego zadania zmusiła go opieszałość i przeciążenie prefektury, która nie potrafi zorganizować jakiejkolwiek cywilnej inicjatywy. Rieux zgadza się, ale uprzedza rozmówcę, że ryzykuje zarażeniem się i śmiercią.
W dalszej rozmowie Tarrou pyta doktora, czy ten wierzy w Boga. Gdy Bernard zaprzecza, mężczyzna zadaje kolejne pytanie, które dotyczy powodów poświęcenia, jakie wykazuje Rieux w niesieniu pomocy chorym. Doktor odpowiada, „że gdyby wierzył we wszechmogącego Boga, przestał by leczyć ludzi zostawiając Bogu tę troskę”, po czym uznaje, że nikt, kto próbuje zmienić świat i nie poddaje się losowi, nie może tak naprawdę wierzyć w Boga. Dalej doktor mówi, że wykonuje swój zawód dla idei. Za najpilniejszą sprawę uważa leczenie chorych i ratowanie ich życia. Rieux opowiada, że wybrał zawód lekarza, ponieważ był niedostępny dla syna robotnika, takiego jak on. Chciał osiągnąć coś wielkiego. Swoje podejście do wykonywanej pracy zmienił, gdy po raz pierwszy zetknął się ze śmiercią. Do dzisiejszego dnia nie przyzwyczaił się do tego, że jego pacjenci umierają. Zawsze robi wszystko, by do tego nie dopuścić. Doktor mówi o swojej cichej rywalizacji z Bogiem i zdaje sobie sprawę, że jego sukcesy są zawsze tylko tymczasowe, i Stwórca prędzej czy później z nim wygrywa. Jednak Rieux nie zniechęca się, ponieważ: „(…) to nie powód, żeby zaniechać walki”. Przyznaje rację Jeanowi, że dżuma jest jedną wielką klęską. Rozmówca lekarza jest pod wrażeniem jego poglądów, gdy pyta: „Kto pana tego wszystkiego nauczył, doktorze?”. Odpowiedź pada natychmiast: „Bieda”.
Gdy gość Bernarda ma zamiar opuścić gabinet lekarski, Rieux proponuje mu wspólne odwiedziny u jednego z jego pacjentów - chorego na astmę starszego mężczyzny. Przed wyjściem z mieszkania, Tarrou poznaje matkę doktora, który przedstawia go jako swojego przyjaciela. Mężczyźni wsiadają do samochodu doktora, który informuje swojego przyjaciela o obowiązku szczepienia przeciwko dżumie. Szczepionka ta nie gwarantuje uniknięcia zakażenia, ale zmniejsza je do jednej szansy na trzy. Tarrou przypomina doktorowi: „Przed stu laty epidemia zabiła wszystkich mieszkańców w pewnym perskim mieście prócz człowieka, który mył trupy i który ani na chwilę nie zaprzestał swej pracy”.
Następnego dnia Tarrou zbiera pierwszą grupę ochotników do formacji sanitarnej. Narrator stara się nie przeceniać roli, jaką odegrały one w walce z epidemią. Ludzie przystępują do owych drużyn nie tylko z chęci pomocy innym, ale z czystej nudy. Dodatkową motywacją do przyłączenia się jest chęć poznania dżumy z bliska. Celem, który przyświeca formacjom Tarrou i doktorowi Rieux jest walka „do upadłego” z epidemią i nie poddawanie się jej.
Castel sporządza surowicę na bazie mikroba, pobranego od chorującego na dżumę płucną mieszkańca Oranu. Rieux ma nadzieję, że będzie ona bardziej skuteczna niż serum dowożone z Paryża. Sekretarzem formacji sanitarnych zostaje Joseph Grand. Same formacje zajmują się pracami zapobiegawczymi w przeludnionych dzielnicach. Wprowadzają konieczną higienę, zliczają niezdezynfekowane strychy i piwnice. Inna część drużyn towarzyszy lekarzom w wizytach domowych, troszczy się o transport zadżumionych, a nawet, w braku specjalnego personelu, przewozi chorych i zmarłych. Nad wszelkimi statystykami, których prowadzenie jest konieczne, czuwa Grand. Narrator uważa, że to właśnie stary urzędnik, bardziej niż Tarrou czy Rieux, „ucieleśniał milczącą cnotę ożywiającą formacje sanitarne”. Grand pracuje dla drużyn codziennie od osiemnastej do dwudziestej.
Po pracy urzędnik nieustannie pisze swoją książkę, a wrażeniami z tej czynności dzieli się chętnie zarówno z Rieux, jak i z Tarrou. Wszyscy trzej znajdują swoiste „ukojenie” w pracy Granda. Urzędnik pewnego wieczora mówi, że ostatecznie rozstał się z przymiotnikiem "wytworna" i, że odtąd będzie nazywał amazonkę "smukłą". Pierwsze zdanie jego książki brzmi teraz: „W piękny ranek majowy smukła amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała kwitnącymi alejami Lasku Bulońskiego”. Z każdym kolejnym wieczorem Grandowi nie podobają się kolejne słowa zdania i chce je zmieniać. Powoduje to u urzędnika roztargnienie i zaniedbywanie obowiązków zawodowych w merostwie. Grandowi grozi zwolnienie z pracy. Stary urzędnik jest zmęczony ciągłym poszukiwaniem odpowiednich słów do swojego zdania o amazonce. Jeśli chodzi o pracę dla formacji sanitarnych, to wywiązuje się z niej najlepiej, jak potrafi. W tym miejscu narrator nazywa Granda prawdziwym bohaterem całej tej historii.
Do Oranu napływają liczne głosy współczucia i wsparcia z całego świata. Pomoc humanitarna dociera transportem powietrznym. Doktorowi nie podoba się język, w jakim w radiu ludzie wypowiadają się o zadżumionym mieście. Słyszy w nim utarte frazesy oraz wielką niemoc.
Inną drogę walki z dżumą obrał Rambert. Mężczyzna wie już, że nie opuści miasta w sposób legalny, dlatego próbuje innych: rozmawia z kelnerami w mieście, ponieważ uważa, że oni wiedzą wszystko. Nie przynosi to jednak żadnego efektu. Przełomowym okazuje się moment spotkania Cottarda (mężczyźni poznali się wcześniej w gabinecie doktora Rieux, gdzie Rambert żalił się na niemoc urzędników) na ulicy. Dziennikarz mówi o zaniechaniu legalnych sposobów opuszczenia miasta, na co Cottard tłumaczy zdumionemu dziennikarzowi, że od dawna bywa we wszystkich kawiarniach Oranu i wie o istnieniu pewnej organizacji, która zajmuje się sprawami „tego rodzaju”.Mężczyzna mówi dalej, że proponowano mu opuszczenie miasta, ale odmówił (twierdzi, że ma ku temu poważne powody). Cottard tak motywuje swoją decyzję: „czuję się tu znacznie lepiej, odkąd dżuma jest z nami”. Dowiadujemy się też, że dorobił się on małej fortuny z kontrabandy towarów z zewnątrz. Rambert zgadza się na współpracę z tajemniczą organizacją. Cottard prowadzi dziennikarza do brudnej knajpy, pełnej kurzych odchodów. Niedoszły samobójca, a obecnie zadowolony z życia w zadżumionym mieście mężczyzna pyta kelnera, czy ma szanse na zobaczenie się z panem Garcią, któremu chciałby przedstawić swojego przyjaciela. Wieczorem dochodzi do spotkania. W rozmowie z wpływowym mężczyzną Cottard używa słowa „wyjście”, aby opisać cel ich rozmowy. Garcia mówi, że takie sprawy nie leżą w jego zakresie, i że powinni skierować się do Raoula. Mężczyzna zapowiada, że umówi Ramberta z człowiekiem odpowiedzialnym za „wyjścia” pojutrze. Dodaje też, że będzie to sporo kosztowało dziennikarza.
Dwa dni później, w drodze na umówione spotkanie, Rambert z Cottardem napotykają Tarrou idącego razem z doktorem Rieux. Przyjaciel doktora rozpoznaje dziennikarza, ponieważ mieszkają w tym samym hotelu. Rieux domyśla się, na jakie spotkanie wybierają się tamci dwaj. Tarrou spostrzega, że zbliża się do nich sędzia śledczy – pan Othon. Między mężczyznami wywiązuje się krótka rozmowa. Przyjaciel doktora przedstawia sędziemu Cottarda i Ramberta, po czym pyta, czy epidemii towarzyszy wzrost przestępczości. Othon odpowiada, że przez dżumę nie może w swojej pracy skupiać się na mniejszych wykroczeniach, tylko musi doprowadzić do końca te duże, niecierpiące zwłoki. Gdy sędzia odchodzi, Cottard nazywa go swoim „wrogiem numer jeden”. Tarrou z doktorem odjeżdżają, pozostawiając dwójkę mężczyzn. W chwilę potem Rambert i Cottard spotykają Garcię, który oznajmia im, że muszą chwilę poczekać na Raoula. Po krótkim czasie pojawia się dobrze ubrany, postawny mężczyzna, którym okazuje się Raoul. Informuje on Ramberta, że cała operacja będzie go kosztować dziesięć tysięcy franków, na co dziennikarz zgadza się automatycznie. Umawiają się nazajutrz na spotkanie sam na sam w hiszpańskiej restauracji.
Następnego dnia dochodzi do umówionego spotkania. Przy stoliku Raoula siedzi dodatkowo mężczyzna, którego nazwisko nie zostaje wymienione. Nieznajomy ma skontaktować Ramberta z dwoma innymi mężczyznami, którzy zapoznają go z oddanymi Raoulowi strażnikami. Tajemniczy mężczyzna, nazywany z racji swojego wyglądu przez narratora „koniem”, proponuje dziennikarzowi spotkanie za dwa dni pod katedrą. Dziennikarz zgadza się. W dalszej rozmowie Rambert orientuje się, że „koń” jest piłkarzem, co powoduje, że między nimi wywiązuje się emocjonująca wymiana zdań na temat piłki nożnej (dziennikarz również uprawiał ten sport). Pod koniec obiadu „koń” zwraca się do Ramberta na "ty", chcąc go przekonać, że najlepsze miejsce w drużynie ma środkowy napastnik. Dyskusję przerywa im radio, które ogłasza komunikat, że poprzedniego dnia dżuma zabrała sto trzydzieści siedem ofiar. Wszyscy trzej mężczyźni wstają i wychodzą z restauracji. Na zewnątrz środkowy napastnik ściska energicznie rękę Ramberta i przedstawia się jako Gonzales.
Następnego dnia dziennikarz opowiada o postępach w organizowaniu wyjazdu doktorowi Rieux. W rozmowie z lekarzem dowiaduje się, że formacjom sanitarnym brak materiału (we wszystkich armiach świata brak materiału wyrównują na ogól ludzie, ale drużynom brak również i ludzi). Dziennikarz zauważa, że przecież przyjechali lekarze i personel sanitarny z zewnątrz – dziesięciu lekarzy i sto osób personelu pomocniczego, lecz doktor wyjaśnia, że to wystarczy przy obecnym stanie choroby, a nie gdy epidemia się rozszerzy. Rambert nie chce być postrzegany jako tchórz, a obawia się, że tak właśnie widzi go Rieux. Doktor zapewnia jednak, że nie ma o nim takiego zdania oraz, że jest pewny, że dziennikarzowi uda się dopiąć swego i wrócić do swej ukochanej. Rambert wyjawia, że boi się, iż kobieta, zmęczona czekaniem, zapomniała o nim. Do rozmawiających mężczyzn dołącza rozpromieniony Tarrou, który ogłasza, że ojciec Paneloux zgodził się przyłączyć do ich formacji sanitarnych. Rieux tak komentuje ten fakt: „Cieszę się, że jest lepszy od swego kazania”. Rambert żegna się i odchodzi.
W czwartek dziennikarz czeka o umówionym czasie na Gonzalesa w przedsionku katedry. Środkowy napastnik spóźnia się na spotkanie dwadzieścia minut i, zważywszy na nieobecność mężczyzn mających się z nim zjawić, proponuje kolejne spotkanie – następnego dnia, pod pomnikiem poległych, o tej samej porze. Nazajutrz wszystko przebiega zgodnie z planem, Gonzales przedstawia dziennikarzowi Marcela i Louisa. Mężczyźni są do siebie bardzo podobni, więc Rambert uznaje ich za braci. Okazuje się, że za dwa dni rozpoczynają służbę wartowniczą na bramie oraz że będą na straży przez tydzień. Postanawiają wybrać najbardziej dogodny dzień. Marcel i Louis informują dziennikarza, że pozostali dwaj strażnicy są zawodowi żołnierzami i nie mogą o niczym się dowiedzieć. Bracia proponują Rambertowi, żeby przeniósł się do ich mieszkania, położonego w pobliżu bramy, i poczekał tam na ich znak. Gonzales proponuje kolejne spotkanie pojutrze w hiszpańskiej restauracji, skąd mężczyźni mieli się udać się do mieszkania strażników.
Nazajutrz dziennikarz spotyka w hotelu Tarrou. Proponuje mu oraz doktorowi Rieux wspólną kolacje wieczorem w restauracji. O jedenastej mężczyźni spotykają się we trzech. Rambert wyjawia, że być może za tydzień uda mu się opuścić Oran. Tarrou uważa, że to wielka szkoda, ponieważ dziennikarz mógłby się przydać ich formacjom. Dalsza rozmowa z Rambertem nie ma sensu, ponieważ młody redaktor jest zupełnie pijany.
Nazajutrz Rambert zjawia się ponownie w hiszpańskiej restauracji. Czeka od dziewiętnastej trzydzieści do dwudziestej pierwszej, ale nikt się nie pojawia. Zdenerwowany wychodzi z lokalu. Podirytowany i zrozpaczony kieruje swe kroki w kierunku hotelu. Zdaje sobie sprawę, że przez cały ten czas w pewien sposób zapomniał o swojej żonie, poświęcając się znalezieniu możliwości kontaktu z nią. W tej samej chwili wzbiera w nim nagromadzona tęsknota za ukochaną. Nazajutrz dziennikarz udaje się do Rieux, by go zapytać o sposób znalezienia Cottarda. Doktor mówi, że Tarrou zaprosił go na jutrzejszy wieczór, ponieważ ma wobec niego jakieś plany.
Następnego dnia, gdy w gabinecie doktora zjawia się Cottard, lekarz wraz ze swoim przyjacielem rozmawiają o niespodziewanym wyzdrowieniu pacjenta w szpitalu. Tarrou twierdzi, że miał on po prostu wielkie szczęście, a Cottard uznaje, że to nie mogła być dżuma, bo na nią nie ma lekarstwa. Tarrou sugeruje sprzedawcy win, że zbyt wielu obywateli Oranu pozostaje nieaktywnymi społecznie, podczas gdy każdy powinien spełnić swój obowiązek. Dodaje też, że formacje ochotnicze są otwarte dla wszystkich. W końcu przyjaciel doktora proponuje współpracę Cottardowi. Mężczyzna odmawia, stwierdzając, że to nie dla niego, po czym dodaje: „Zresztą dobrze mi z dżumą i nie wiem, dlaczego miałbym się wtrącać, żeby się skończyła”. Tarrou udaje nagłe olśnienie i wykrzykuje: „Ach, rzeczywiście, zapomniałem. Gdyby nie dżuma, aresztowano by pana”. Cottard jest tak zaskoczony tymi słowami, że chwyta się krzesła, jakby miał upaść. Tarrou wyjawia, że doszli do takiego wniosku wraz z doktorem, jednocześnie zapewniając, że nie mają zamiaru go wydać policji. Cottard przyznaje, że toczy się przeciwko niemu śledztwo i grozi mu więzienie. Ponownie odmawia wstąpienia do formacji, ale obiecuje, że przestanie „wychwalać” dżumę, chociaż stała się ona jego wybawieniem.
Do gabinetu wchodzi Rambert. Dziennikarz dowiaduje się, że Cottard nie zna adresu Gonzalesa. Sprzedawca win zobowiązuje się jednak do zaaranżowania kolejnego spotkania z Garcią. Doktor jest ciekawy poczynań dziennikarza, więc ten zaprasza go wraz z Tarrou z końcem tygodnia, by odwiedzili go w jego pokoju hotelowym. Następnego wieczoru Cottard wraz z Rambertem spotykają się z Garcią w hiszpańskiej restauracji. Mężczyzna nie potrafi wytłumaczyć niepowodzenia akcji i jedyne, co może zrobić, to zaproponować ponowne spotkanie z Raoulem. Dziennikarz powtarza całą procedurę. W końcu dochodzi do ponownego spotkania z Gonzalesem, który tłumaczy dziennikarzowi, że zatrzymano go i braci strażników na rogatkach miasta. Przy aranżacji kolejnego spotkania dochodzi do komplikacji i zostaje ono przełożone. Zmęczony Rambert udaje się do hotelu, gdzie spotyka Tarrou, który, widząc minę dziennikarza, wie, że nie ma on powodów do zadowolenia.
Tego wieczora do Ramberta przychodzą doktor Rieux i jego przyjaciel, którym wyjawia, że zaczyna tracić nadzieję na opuszczenie miasta, że ciągłe przekładanie spotkań i zaczynanie wszystkiego od początku go „dobija”. Mówi też, że zrozumiał dżumę, według niego: „(…) to polega na zaczynaniu od nowa”. Dziennikarz zadaje pytanie doktorowi o wygląd sprawy formacji sanitarnych, na co ten odpowiada, że jest dziesięć ekip roboczych i spodziewa się kolejnych.
Rambert wyjawia, że walczył podczas wojny domowej w Hiszpanii, ale nie zdradza po której ze stron. Uważa, że mógłby zginąć jedynie dla miłości, ale nie dla idei. Dziennikarz nie rozumie doktora i Tarrou, którzy ryzykują własnym życiem dla uczciwości, a nie dla uczucia. Zarzuca rozmówcom, że nie mają nic do stracenia, że nie mają ukochanych kobiet, dla których warto żyć. Po tych słowach doktor wstaje i wychodzi. Tarrou przed wyjściem mówi Rambertowi, że żona Rieux znajduje się w sanatorium kilkaset kilometrów od miasta. Dziennikarza stać tylko na gest zdumienia. Następnego ranka Rambert dzwoni do doktora i pyta, czy do czasu znalezienia sposobu na opuszczenie miasta może współpracować z formacjami sanitarnymi. Doktor zgadza się na tę propozycję.
III
Połowa sierpnia to czas wielkich upałów, ale też szczytowy punkt dla epidemii dżumy. Właśnie teraz choroba zbiera największe żniwa. W mieście wzmaga się wiatr, który wzbija tumany kurzu. Oran jest szary od brudu. Ludzie, chodząc ulicami, zasłaniają twarze chustami. Dżuma zbliża się do dzielnic położonych w centrum miasta. Mieszkańcy są przekonani, że to wiatr roznosi zarodki infekcji. Władze miasta nakazują, by dzielnice centrum opuszczali tylko ci ludzie, których praca jest niezbędna dla Oranu. Tym samym tworzy się swoiste getto w jego sercu. Mieszkańcy tych dzielnic uważają, że są w większym stopniu więźniami choroby, niż ludzie zamieszkujący obrzeża miasta. Wzrasta również liczba pożarów, zwłaszcza w dzielnicach willowych, po zachodniej stronie Oranu (to doprowadzeni do szaleństwa ludzie, którzy wracali z kwarantanny, podpalają swoje domy, aby zabić dżumę).
Rozprzestrzenianiu się pożarów sprzyja wiejący wciąż wiatr. Władze miasta grożą podpalaczom sankcjami prawnymi, w tym więzieniem. Ostrzeżenie prefektury skutkuje, gdyż właśnie w więzieniu odsetek umieralności na dżumę jest bardzo wysoki. Choroba atakuje duże, zamknięte skupiska ludzi, dlatego zakonnicy z dwóch klasztorów miasta opuszczają je i szukają schronienia przy pobożnych rodzinach. Żołnierze z miejskich koszar umieszczani są w szkołach i gmachach publicznych. W mieście powstaje wielki zamęt. Szturmy mieszkańców na bramy miasta ponownie przybierają na sile. Niektórym orańczykom udaje się uciec, ale jest też spora liczba rannych od postrzałów straży. W mieście dochodzi do zamieszek, mają miejsce akty kradzieży, zwłaszcza w opuszczony i spalonych domach czy sklepach.
Narrator stara się usprawiedliwiać tych mieszkańców, z których okazja uczyniła złodziei, ale władze miasta nie są tak pobłażliwe. Prefektura wprowadza obok stanu dżumy stan oblężenia i nakłada nowe prawa, w wyniku których dwaj złodzieje zostają rozstrzelani. Tak surowe środki nie są jednak skuteczne, ponieważ ludzie nie widzą różnicy pomiędzy śmiercią przez egzekucję, a tą spowodowaną chorobą. Władze z czasem przestają interweniować w tej sprawie, ale wprowadzają tzw. stan zupełnej ciemności - od godziny jedenastej miasto pogrąża się w mroku.
Narrator przybliża wygląd pogrzebów z czasów epidemii. Z początku ceremonie pogrzebowe cechuje pośpiech. Wszystkie formalności zostają znacznie uproszczone, a uroczyste pogrzeby są całkiem zniesione. Ciała ludzi, którzy zmarli za dnia, są chowane bezzwłocznie, a tych, którzy umarli nocą – z samego rana. W tych przypadkach, gdzie zmarły nie mieszkał z rodziną i nie przechodziła ona kwarantanny, bliscy mieli prawo pożegnać się z krewnym, ale dopiero na cmentarzu. Sama ceremonia pogrzebu nabiera takiego tempa, że ogranicza się do przywiezienia trumny na cmentarz i natychmiastowego zrzucenia jej do przygotowanego dołu. Kapłan jedynie kropi trumnę, po czym jest ona natychmiast zakopywana. Procedura ta zapewnia maksimum szybkości i minimum ryzyka. Sami ludzie z czasem przyzwyczajają się do takich pochówków.
Szczerze mówiąc, nie mają innego wyjścia, ponieważ codzienne życie w zadżumionym Oranie nie pozwala im na zadumę czy refleksję nad umierającymi współobywatelami. Rozwój epidemii powoduje, że zaczyna brakować trumien. Dochodzi do tego, że skrzynie wykorzystywane są wielokrotnie, a ciała składowane są w specjalnych szopach, ponieważ cmentarz jest już zapełniony. Z czasem obecność krewnych na pogrzebach jest uznana przez prefekturę za zbyteczną i zostaje zakazana.
Na samym końcu miejskiej nekropolii zostają wykopane dwa olbrzymie doły, służące za masowe groby. Jeden dół jest dla kobiet, a drugi dla mężczyzn. W ostatnich dniach zarazy zasada grzebania zgodnie z płcią przestaje być przestrzegana. Zwłoki w tej masowej mogile zasypywane są niegaszonym wapnem. Wielu sanitariuszy i grabarzy zaraża się dżumą podczas wykonywania swojej pracy, ale o dziwo przez cały czas trwania epidemii nigdy nie braknie ludzi do wykonywania tych posług. Zaraza jest główną przyczyną bezrobocia w mieście, dlatego takim dużym wzięciem cieszą się takie prace, gdzie płaci się w stosunku do ponoszonego ryzyka zarażeniem. Prefekta cieszy taka sytuacja, ponieważ nie musi zatrudniać skazańców z miejskiego więzienia do wykonywania tych prac.
Narrator wybiega w przyszłość i opowiada, że w ostatnich tygodniach dżumy. Gdy cmentarz nie mógł pomieścić już więcej ciał, prefekt zarządził wykonywanie pochówków nocą. Umożliwiało to masowy pochówek zwłok bez żadnego poszanowania godności zmarłych. Ciała były wrzucane do dołów jedne za drugim i natychmiast zasypywane niegaszonym wapnem. Gdy nie można było już dalej tego praktykować, prefekt zarządził otworzenie w mieście krematorium. Jedyne miejsce, gdzie znajdował się odpowiedni piec, był trochę poza murami Oranu. Merostwo wpadło na pomysł, aby używać starych tramwajów do przewozu zwłok do krematorium. Pojazdy zostały specjalnie do tego celu przygotowane. Ludzie, gdy dowiedzieli się o celu nocnych specjalnych tramwajów, wrzucali przez ich okna kwiaty. Dym z krematorium unosił się nad wschodnią częścią miasta, ale po protestach mieszkańców, został skierowany w neutralnym kierunku. Jednak w wietrzne drzwi przykry zapach powracał.
Narrator wprowadza nas z powrotem w bieżące wydarzenia. Mieszkańcy, których w wyniku epidemii rozdzielono ze swoimi bliskim, cierpią fizycznie oraz moralnie, ponieważ zatracają poczucie wszelkiej cielesności. W pierwszym stadium dżumy pamiętają bardzo dobrze istotę, którą stracili, i czują żal. Potrafią przywołać twarz kochanej osoby, ale nie potrafią sobie wyobrazić, co teraz robią ich bliscy. W drugim stadium zarazy ci sami mieszkańcy tracą również i tę pamięć, twarze bliskich stają się dla nich niemożliwe do wyobrażenia. Na koniec tego długiego czasu rozłąki nie potrafią już sobie wyobrazić intymności, która była ich udziałem, ani chwil, gdy każdej chwili mogli dotknąć ręką ukochanych.
Nie można powiedzieć, że mieszkańcy, których choroba oddzieliła od bliskich, przyzwyczaili się do dżumy, ale z pewnością ich tęsknota ustępuje z czasem na rzecz walki o przetrwanie w Oranie. Narrator tak usprawiedliwia ich zachowanie: „Miłość bowiem żąda odrobiny przyszłości, a myśmy mieli tylko chwile”. Rozłączeni, jak nazywa ich autor, z zadżumionego miasta wyrzekają się tego, co najbardziej osobiste. „Miasto zaludniali ludzie śpiący z otwartymi oczyma, którzy wymykali się swemu losowi tylko w tych rzadkich chwilach, kiedy ich rana z pozoru zamknięta otwierała się nagle w nocy” - tak narrator opisuje stan, w jakim pogrążeni są ci ludzie. Rozłączeni wyglądają i zachowują się teraz jak pozostali, chorzy mieszkańcy.
IV
W mieście nastaje jesień. Pogoda sprawia, że mgła, upał i deszcz następują po sobie. Rieux jest zaniepokojony faktem, że członkowie formacji sanitarnych wyglądają na przemęczonych. Zauważa, że wykonują swoje zadania z obojętnością. Nie zwracają już uwagi na doniesienia prasowe w sprawie dżumy.
Rambert zostaje zarządcą jednej ze stacji kwarantanny, znajdującej się w jego hotelu. Dobrze wykonuje swoje obowiązki, pomimo ciągłego przekonania, że lada dzień ucieknie z miasta. Grand nadal wykonuje obliczenia, sporządzając śmiertelny bilans dżumy (ale nie potrafiłby podać ogólnych rezultatów choroby). Tarrou, Rambert i Rieux są wyraźnie bardziej odporni na zmęczenie niż on. Starszy człowiek wciąż łączy funkcje urzędnika w merostwie z sekretarzowaniem u doktora i swymi pracami nocnymi.
Doktor nie jest pewny, czy należy ufać pocieszającym telegramom od żony. Postanawia zadepeszować do naczelnego lekarza sanatorium, w którym leczy się jego ukochana. W odpowiedzi otrzymuje wiadomość o pogorszeniu jej zdrowia i zapewnienie, że zostanie zrobione wszystko, by nie dopuścić do dalszego rozwoju choroby. Rieux zachowuje te informacje tylko dla siebie. Nie chce z nikim rozmawiać o swojej małżonce (robi to tylko raz, w rozmowie z Grandem, ale usprawiedliwia się, że było to skutkiem zmęczenia). Tarrou przeprowadza się do mieszkania doktora Rieux, ponieważ hotel zostaje przerobiony na stację kwarantanny. Przyjaciel lekarza ciągle skupia się w swoich zapiskach na szczegółach z życia zadżumionego miasta.
Castelowi udaje się w końcu opracować serum, nad którym pracował dniami i nocami. Rieux decyduje, że pierwszym pacjentem, któremu poda surowicę, będzie synek sędziego śledczego Othona. Gdy mówi to Castelowi, zauważa, że stary doktor śpi wycieńczony w fotelu, co bardzo wzrusza Rieux i uzmysławia jego własne zmęczenie. Doktor tłumi jednak emocje i zaciska „węzeł”, który uformował w sobie, żeby łatwiej znosić tragedię rozgrywającą się dookoła niego. Rieux wie już, że jego rola polega nie na leczeniu, ale na stawianiu diagnozy. Odczuwana ciągłe niemoc go przytłacza.
Codziennie spotyka się z zarzutami umierających ludzi, że jest pozbawiony serca… Doktor ma jednak serce. Służy mu do wytrzymywania dwudziestu godzin pracy na dobę, oglądania śmierci ludzi „stworzonych do życia”. Narrator tak opisuje pracę doktora: „w ciągu dnia nie udzielał pomocy, ale informacji”. W pierwszych dniach epidemii był witany serdecznie przez pacjentów oczekujących pomocy, ale teraz muszą towarzyszyć mu żołnierze, aby wymusić otworzenie drzwi i odebrać rodzinie chorego (ludzie nie chcą oddawać swoich bliskich do szpitali, bo wiedzą, że już ich więcej nie ujrzą). Najgorszą oznaką zmęczenia, jaką obserwuje doktor, jest zaniedbywanie zasad higieny przez niego i jego przyjaciół z formacji sanitarnych. Nie zawsze pamiętają o procesach dezynfekcyjnych i zabezpieczaniu się przed zarażeniem dżumą, chociaż stanowią grupę najbardziej na to podatną. Coraz częściej zdają się na przypadek i szczęście.
Jedynym człowiekiem w mieście, który wydaje się nie być wyczerpany ani zniechęcony, pozostając żywym wizerunkiem zadowolenia, jest Cottard. Trzyma się na uboczu, stara się nie zwracać na siebie uwagi. Najczęściej spotyka się z Tarrou, który wciąż odnosi się do ludzi z życzliwością, mimo uciążliwej pracy, jaką wykonuje za dnia. Osobie Cottarda, który potocznie nazywany jest rentierem, Tarrou poświęca sporą część swoich wspomnień. Rozdział tytułuje: "Stosunki Cottarda z dżumą". Ogólna opinia przyjaciela doktora Rieux o rentierze zamyka się w sądzie: "To człowiek, który rośnie". Jest zadowolony z tego, że wszyscy mieszkańcy miasta znajdują się w stanie dżumy. Nie bierze pod uwagę możliwości, że sam zachoruje, tłumacząc to pewnością, iż kogoś już śmiertelnie chorego nie może dopaść inna śmiertelna choroba (za swoją chorobę uważa ciążący na nim wyrok). Jedyne, czego teraz się boi, to oddzielenie od innych. „Woli być oblężony wraz ze wszystkimi niż sam zostać więźniem”. Tarrou uznaje, że rentier przechodził już swoją dżumę, którą było życie w ciągłej niepewności, czy nie zostanie skazany na więzienie. Dlatego też doskonale czuje się wśród ludzi, którzy boją się, że epidemia wyda nie nich wyrok śmierci.
Często zdarza się, że Tarrou wychodzi wieczorem z Cottardem. Obserwują wtedy, że w mieście mnożą się zabawy i próżniactwo. Pomimo, że ceny towarów idą w górę, restauracje zbijają fortunę, ponieważ ludzi pragnących oddać się rozkoszy i zapomnieniu jest coraz więcej. Należy do nich sam Cottard. Rentier czuje się w lokalach, gdzie przebywają tłumy rozmawiających i pijących ludzi, jak „ryba w wodzie”. Przed epidemią nie mógł sobie pozwolić na zabawę, ale teraz, gdy nie jest już osamotniony, może do woli oddawać się rozrywkom. Cottardowi strach wydaje się mniej ciężki do udźwignięcia, niż wówczas, gdy odczuwał go zupełnie sam.
Rentier zaprasza Tarrou do Opery Miejskiej, gdzie grany jest Orfeusz i Eurydyka. Trupa teatralna przybyła do Oranu na wiosnę, zatrzymana przez dżumę zgodziła się na wystawianie raz w tygodniu tego samego przedstawienia. Spektakl podoba się jednak publiczności i stale przynosi duże dochody. „Frak wypędzał dżumę”, z takiego założenia wychodzą Tarrou i Cottard, gdy zasiadają elegancko ubrani na najdroższych miejscach w operze. W trzecim akcie (moment, kiedy Eurydyka wymyka się swemu kochankowi) salę ogarnia spore zdumienie. Aktor grający Orfeusza wybiera właśnie ten moment, aby podejść do rampy krokiem zdradzającym obrzęk na udach i runąć pośrodku sielankowej dekoracji. Oburzeni ludzie zaczynają wychodzić z opery. Pozostają tylko Cottard i Tarrou, ma miejsce symboliczna chwila: „(…) dżuma na scenie pod postacią wyjącego histriona, na sali zaś, gdzie cały przepych stał się bezużyteczny, zapomniane wachlarze i koronki porzucone na czerwieni foteli”.
Przez pierwsze dni września Rambert pracuje bez przerwy u boku Rieux. Prosi tylko o zwolnienie na dzień, kiedy ma się spotkać z Gonzalesem i dwoma młodymi ludźmi przed liceum męskim. Po tym spotkaniu, okazuje się, że dopiero w przyszłym tygodniu wypada służba braci na bramie i wszystko zaczyna się na nowo. Tym razem Rambert zamieszkuje u Marcela i Louisa. Dziennikarz jest zaskoczony faktem, że matka braci gotuje ryż na obiad (jest to obecnie towar luksusowy), ale szybko pojmuje, że jej synowie są w stanie „załatwić” takie produkty z zewnątrz. Po tygodniu okazuje się, że trzeba czekać kolejne siedem dni.
Rambert przez cały ten czas całkowicie oddaje się pracy. Dziennikarz zwierza się doktorowi, że pewnej nocy, gdy się upił, wydawało mu się, że puchną mu pachwiny i pachy - wpadł w atak histerii. Gdy następnego dnia okazało się, że wcale nie jest zarażony, było mu bardzo wstyd swojego zachowania. Rieux jest wyrozumiały i uspokaja dziennikarza, że to normalna reakcja. Mówi też Rambertowi, że był u niego sędzia Othon i dał mu jasno do zrozumienia, by ostrzegł dziennikarza przed zadawaniem się z ludźmi z kręgu kontrabandy. Gdy dziennikarz nie rozumie, doktor podpowiada mu: „To znaczy, że musi się pan pośpieszyć”.
Rambert dziwi się, że Rieux nie próbuje go zatrzymać w mieście, ale lekarz tłumaczy, że nie może pozbawiać nikogo szczęścia. Dziennikarz spędza dużo czasu z matką Marcela i Louisa, która gotuje mu posiłki i rozmawia z nim o jego żonie. W środę bracia wartownicy przynoszą mu wiadomość, że nazajutrz o północy będzie dogodna szansa ucieczki, ponieważ jeden z wojskowych strażników zaraził się dżumą, a drugi przechodzi kwarantannę. Na taką właśnie wiadomość Rambert czekał od wielu tygodni.
Następnego popołudnia dziennikarz udaje się do szpitala, gdzie obecnie pracuje doktor Rieux. Na miejscu spotyka Tarrou, wypełniającego karty zmarłych pacjentów. „Jedyne, co nam pozostałe, to buchalteria”, tak opisuje swoje zajęcie. Dziennikarz prosi o spotkanie z Rieux. Mężczyźni udają się razem do oddziału, w którym pracuje doktor. Po drodze nakładają na twarze maski z higroskopijnej gazy (nie robią tego po to, by się chronić przed infekcją, ale by wzbudzić ufność pacjentów).
Lambert i Tarrou zastają doktora w momencie, gdy ten przecina pachwiny pacjentowi. Tarrou mówi Rieux, że ojciec Paneloux zgodził się wykonywać wszystkie obowiązki, które dotąd sprawował Rambert. Dalej mężczyzna mówi, że serum Castela jest już gotowe do pierwszej próby. Dziennikarz prosi o rozmowę z Rieux. Doktor proponuje, by poczekał na niego przy samochodzie. Gdy wszyscy trzej wsiedli do jego auta, Rambert od razu mówi: „nie wyjeżdżam i chcę zostać z wami”. Pozostali dwaj mężczyźni nie wiedzą jak odpowiedzieć, więc dziennikarz kontynuuje. Mówi, że byłoby mu wstyd przed swoją żoną, że uciekł z miasta, w którym dzieją się takie rzeczy, zamiast nieść pomoc. Doktor próbuje go odwieść od tej decyzji mówiąc, że nie ma wstydu, gdy ktoś wybiera miłość nad nieszczęście. Dziennikarz odpowiada, że nie tylko o to mu chodzi, dodaje: „Zawsze myślałem, że jestem obcy w tym mieście i że nie mam tu z wami nic wspólnego. Ale teraz, kiedy zobaczyłem to, co zobaczyłem, wiem, że jestem stąd, czy chcę tego, czy nie chcę. Ta sprawa dotyczy nas wszystkich”. Mężczyźni w końcu dochodzą do porozumienia i cieszą się, że Rambert zostanie w Oranie do końca epidemii.
Pod koniec października przeprowadzono pierwszą próbę serum przygotowanego przez doktora Castela. Pierwszym pacjentem jest synek sędziego śledczego Othona. Gdy chłopiec wykazał pierwsze objawy dżumy, jego ojciec bezzwłocznie poinformował odpowiednie służby. Sędzia wykonywał bez najmniejszego sprzeciwu wszystkie zalecenia prefektury. Cała rodzina poddała się kwarantannie. Othon musiał rozstać się na ten czas z małżonką i córką, ponieważ nie było wystarczająco dużo miejsc w ośrodku izolacyjnym. Mężczyzna musiał odbyć swoją kwarantannę na specjalnie zorganizowanym polu namiotowym, rozbitym na murawie stadionu miejskiego.
Synek sędziego znajduje się w beznadziejnym stanie, gdy zostaje wstrzyknięte mu serum doktora Castela. Dopiero następnego poranka doktor Rieux obserwuje pierwsze skutki szczepionki. Dookoła łóżka chłopca zbierają się, poza doktor Rieux, Castel, Tarrou, ojciec Paneloux, Grand i Rambert. Dziecko wychodzi ze stanu odrętwienia i konwulsyjnie rzuca się pod kocem. Mężczyźni są świadkami wielkich katuszy chłopca, który wije się z bólu. Na chwilę przed śmiercią synek sędziego wydaje z siebie przeciągły krzyk. Doktor Rieux jest załamany niepowodzeniem tej próby. Ojciec Paneloux próbuje powstrzymać doktora od opuszczenia sali, ale ten wściekły na cały świat, rzuca do jezuity: „Ach, ten przynajmniej był niewinny, ksiądz wie o tym dobrze!”. Rieux wychodzi na zewnątrz szpitala i siada na ławce. Stopniowo się uspokaja. Podchodzi do niego ojciec Paneloux i pyta, dlaczego doktor na niego krzyknął. Dla jezuity widok umierającego dziecka był równie nie do zniesienia, jak dla Rieux. Lekarz przeprasza za swoje zachowanie, usprawiedliwia się: „(…) zmęczenie to szaleństwo”. Ojciec pragnie, aby Rieux zrozumiał, że obaj pracują dla wspólnego celu, jakim jest zbawienie człowieka.
Ojciec Paneloux jest świadkiem cierpienia i śmierci wielu mieszkańców miasta, przejścia te nie zmieniają go tak bardzo, jak doświadczenie obserwacji kilkugodzinnej agonii dziecka – synka sędziego Othona. Zmianę tę zauważa Rieux, gdy jezuita mówi mu, że pracuje nad krótką pracą pt. Czy kapłan może radzić się lekarza. Jezuita zaprasza doktora na kolejne kazanie, które ma wygłosić podczas specjalnej mszy dla mężczyzn w miejskim kościele. Drugie kazanie ojca Paneloux ma znacznie mniejsze audytorium, dzieje się tak za sprawą licznych przepowiedni, w które uwierzyli mieszkańcy. Orańczycy wierzą teraz w przesądy i słowa dawnych proroków, takich jak święty Roch. Liczne przepowiednie są drukowane przez miejscowe drukarnie i gazety, co przynosi im wielkie dochody. Największym „wzięciem” cieszą się proroctwa Nostradamusa i świętej Otylii.
Doktor zajmuje miejsce w zimnym i cichym wnętrzu, wśród audytorium złożonego wyłącznie z mężczyzn. Kazanie jezuity jest wygłaszane znacznie łagodniejszym językiem, niż poprzednie. Słuchacze zauważają, że ojciec nie mówi już "wy", ale "my". Ojciec Paneloux wyjaśnia, że ta najokrutniejsza próba, jaką jest dżuma, jest największym dobrodziejstwem dla chrześcijanina. Jezuita głosi, że nie należy wyjaśniać sobie zjawiska dżumy, ale wyciągnąć z niej jak najwięcej nauki. Uznaje, że nie można epidemii w żaden sposób wytłumaczyć, ponieważ jest ona działaniem Boga.
Mieszkańcy właśnie teraz muszą skupić się na znajdowaniu dobrodziejstw wypływających z zarazy. Zwraca się do słuchaczy słowami: „Bracia moi, chwila nadeszła. Trzeba we wszystko uwierzyć albo wszystkiemu zaprzeczyć. A któż spośród was ośmieliłby się wszystkiemu zaprzeczyć?". Jezuita mówi dalej, że Bóg udziela łaski istotom przez siebie stworzonym, zsyłając im nieszczęście, by mogły udźwignąć największą cnotę: „Wszystko lub Nic”. Cnotą, jakiej Bóg wymaga od mieszkańców zadżumionego miasta, jest całkowita zgoda, która nie powinna być zrozumiana jako banalna rezygnacja ani nawet trudna pokora. „Chodzi o upokorzenie, ale o upokorzenie, z którym upokorzony byłby w zgodzie”. Paneloux mówi dalej, że cierpienia trzeba chcieć, ponieważ Bóg go chce. Tylko w ten sposób chrześcijanin nie oszczędzi sobie niczego i mając wszystkie wyjścia zamknięte - wybierze wiarę we wszystko. Jezuita twierdzi też, że: „Cierpienie dzieci jest naszym gorzkim chlebem, ale bez tego chleba dusza zginęłaby od głodu duchowego”.
Na te słowa któryś ze słuchających kazania mężczyzn wykrzyknął, że taka postawa to fatalizm. Paneloux odpiera, że owszem, jest to fatalizm, ale czynny. Na zakończenie przemówienia jezuita przypomina historię dżumy, która miała miejsce w Marsylii wiele lat temu. W tamtejszym klasztorze dżumę przeżyło jedynie czterech z osiemdziesięciu jeden braci zakonnych. Trzech z tych czterech w porę uciekło. Więc dżumę przeżył tylko jeden, nawiązując do niego ojciec Paneloux mówi: „Bracia moi trzeba być tym, który zostaje!".
Przestrzega jednak, że nie należy odrzucać wszelkich środków ostrożności i zdrowego rozsądku. Należy zaufać Bogu i zdać się na jego łaskę i nie szukać pomocy dla siebie. Jezuita mówi, że należy wybrać: „nienawidzić Boga czy go kochać. A któż odważyłby się wybrać nienawiść do Boga?”. Na sam koniec kazania ojciec mówi, że miłość do Boga jest najtrudniejszą z miłości, ponieważ zakłada całkowite wyrzeczenie się samego siebie i pogardę dla własnej osoby.
Po mszy Rieux słyszy rozmowę idących przed nim dwóch duchownych. Starszy wyraża uznanie dla wymowy Paneloux, ale niepokoi go zuchwalstwo jego myśli. Uważa, że to kazanie dowodziło bardziej niepokoju niż siły, a w wieku Paneloux kapłan nie ma prawa do niepokoju. Młody diakon z kolei informuje, że bywa często u ojca i wie też, jak zamieniły się jego poglądy, dlatego nie wróży mu uzyskania imprimatur. Rieux streszcza kazanie Paneloux swojemu przyjacielowi. Tarrou zgadza się z poglądami jezuity.
W kilka dni po kazaniu Paneloux musi się przeprowadzić, ponieważ mieszkanie, gdzie ulokował go zakon, ma być zwolnione. Jezuita zamieszkuje u starszej, pobożnej kobiety, której naraża się, lekceważąc jej zachwyt nad przepowiedniami świętej Otylii. Przez to kobieta staje się dla niego obojętna. Pewnego wieczora ojciec Paneloux odczuwa przemożną gorączkę i wielki ból głowy. Gospodyni zastaje jezuitę rano leżącego po bezsennej nocy. Zakonnika męczą duszności i jest jeszcze bardziej zaczerwieniony na twarzy niż zwykle. Paneloux nie zgadza się, by gospodyni wezwała lekarza. Ojciec zapewnia kobietę, że to nie dżuma, ponieważ nie ma najbardziej charakterystycznego objawu – opuchlizny. Tłumaczy jej, że to wynik przemęczenia. Po raz kolejny odmawia wezwania lekarza tłumacząc, że byłoby to sprzeczne z jego zasadami. Gospodyni opiekuje się cały dzień duchownym.
Najdziwniejszym objawem choroby zakonnika jest jego niepokój. Stan ojca Paneloux pogarsza się z każdą godziną, ale wciąż nie pozwala na wezwanie doktora. Kobieta postanawia, że jeżeli do rana nie zauważy poprawy jego zdrowia, to będzie zmuszona wezwać pomoc. Zobowiązała się, że będzie czuwać, przychodzić w nocy do jezuity i sprawdzać jak się czuje (nie dotrzymuje tej obietnicy i zasypia na całą noc). Gdy rano wbiega do pokoju ojca Paneloux, widzi go sinego: „wyglądał tak, jakby bity przez całą noc stracił wszelką zdolność reakcji”. Stara kobieta przerażona dzwoni do szpitala.
Ambulans zabiera jezuitę i trafia on pod opiekę doktora Rieux. Bernard jest zdumiony, ponieważ Paneloux nie wykazuje żadnego z głównych objawów dżumy dymienicznej czy płucnej, prócz obrzęku gardła i duszności. Rieux stwierdza, że musi odizolować ojca Paneloux i zapewnia, że będzie przy nim czuwał. Jezuita odpowiada: „Dziękuję. Ale zakonnicy nie mają przyjaciół. Wszystko złożyli w Bogu”, prosząc jedynie o krucyfiks, który będzie mógł trzymać przez cały czas przy sercu. Zakonnik nie wypuszcza krzyża z rąk do momentu śmierci. Umiera następnego ranka, a w jego karcie pojawia się wpis: „Wypadek wątpliwy”.
Wraz z nadejściem listopada następuje ochłodzenie się pogody. Wieje nieustannie zimny wiatr, domy przykryte są cieniem wielkich chmur, które zakrywają także niebo. Sklepy wykorzystują chłody do pozbycia się zalegających w magazynach stert niemodnych ubrań. Szczególnym powodzeniem cieszą się rzeczy wykonane z błyszczących materiałów, mają one chronić ludzi przed zarazą. Dzień Wszystkich Świętych nie jest obchodzony, jak co roku. Cmentarze świecą pustkami, ponieważ nikt nie chce myśleć o zmarłych. Miasto chce o nich jak najszybciej zapomnieć. Według Cottarda, każdy dzień to teraz święto zmarłych.
Statystyki mówią, że dżuma nie zabija z każdym dniem coraz więcej ludzi, ale utrzymuje się na stałym poziomie. Urzędnicy uznają, że od tego momentu zaraza może tylko zacząć się cofać. Serum Castela przynosi kilka nieoczekiwanych wyleczeń, ale stary doktor uznaje te przypadki za niewytłumaczalne. Prefektura, chcąc uspokoić opinię publiczną, ma w projekcie zebranie lekarzy, którzy wypowiedzieliby się w tej sprawie, ale gdy choroba dosięga doktora Richarda - rezygnuje z tego pomysłu.
Poza prefekturą już wszystkie inne budynki publiczne zamienione są albo na szpitale, albo na lazarety. Formacje sanitarne doktora Rieux i Tarrou wciąż wykonują swoje zadania. Dżuma płucna szerzy się teraz w całym mieście. Chorzy na nią umierają znacznie szybciej, wyniszczani krwawymi wymiotami. Zmniejsza się natomiast liczba zachorowań na dżumę dymieniczą, więc równowaga zostaje zachowana. Wzrost cen artykułów pierwszej potrzeby powoduje, że biedni mieszkańcy Oranu cierpią jeszcze bardziej, ponieważ nie stać ich niemal na nic.
Biedota sądzi, że powinno im się pozwolić na opuszczenie miasta i przeprowadzkę do sąsiednich wsi, gdzie życie jest tanie. Na murach miasta pojawiają się coraz częściej napisy: „Chleba albo powietrza”. To hasło jest sygnałem do manifestacji, które zostają jednak szybko stłumione przez władze miasta. Dzienniki szerzą optymizm. Piszą, że w mieście panuje porządek, a społeczeństwo cechuje „zimna krew i wzorowa postawa”. Za oazy spokoju gazety uznają obozy kwarantanny i izolacji. Jeden z takich obóz odwiedza Tarrou, o wrażeniach dowiadujemy się z jego notatek.
W swych zapiskach Jean Tarrou opowiada o tym, jak wraz z Rambertem odwiedza obóz mieszczący się na stadionie miejskim, który znajduje się niemal u bram miasta, otoczony jest wysokim cementowym murem, uniemożliwiającym ucieczkę z obozu, ale także broniącym nieszczęśników odbywających kwarantannę przed ciekawością ludzi z zewnątrz (izolowani słyszą przejeżdżające tramwaje i przechodzących ludzi).
Tarrou i Rambertowi towarzyszy Gonzeles, który na prośbę dziennikarza jest nadzorcą obozu na stadionie. Piłkarz przyjął tę propozycję, ponieważ odwołano wszelkie rozgrywki piłkarskie w mieście i nie miał nic innego do roboty. Jean zauważą, że przez całą drogę Gonzales kopie każdy napotkany kamyczek, co świadczy o tym, że napastnik faktycznie tęskni za grą w piłkę. Teren stadionu pokrywają setki czerwonych namiotów, wewnątrz których widać z daleka pościel i materace. Na zadaszonych trybunach siedzi masa ludzi, którzy dopiero po zachodzie słońca wrócą do swoich namiotów. W szatniach znajdują się teraz biura i gabinety lekarskie. Ludzie na trybunach sprawiają wrażenie, jakby na coś czekali, nikt się nie odzywa. Najgorsze wydaje się być to, że ci wszyscy ludzie nie mają co robić. Choć z początku powodowali wielki hałas na stadionie, teraz panuje tu wszechogarniająca cisza. Każdy z tych, na których patrzy Tarrou, ma puste spojrzenie, wszyscy zdają się cierpieć na skutek oderwania od tego, co stanowiło treść ich życia. A ponieważ nie mogą wciąż myśleć o śmierci, nie myślą o niczym. Najgorsze, według Tarrou, jest to, że są zapomniani i, że zdają sobie z tego sprawę.
Do trzech mężczyzn podchodzi administrator stadionu i mówi, że pan Othon chciałby się z nimi spotkać. Tarrou z Rambertem udają się na trybuny, gdzie czeka na nich sędzia śledczy. Pan Othon, jak zwykle ubrany w garnitur, sprawia wrażenie zaniedbanego i zmęczonego. Chce, by mężczyźni podziękowali doktorowi Rieux za jego opiekę nad Filipem – synem mężczyzny. Tarrou z Rambertem zapewniają go, że jego syn nie cierpiał, gdy opuszczał ten świat. Mężczyźni odchodzą, żegnają się z Gonzalesem i chcą już opuścić stadion. Ludzie zostają wezwani przez megafon do swoich namiotów, gdzie mogą odebrać wieczorny posiłek. Tarrou i Rambert opuszczają obóz przygnębieni, zwłaszcza widokiem sędziego. Jean postanawia, że pomoże jakoś panu Othonowi.
W mieście jest wiele innych obozów, których istnienie, płynący stamtąd odór, wrzask megafonów o zmierzchu i obawa przed tymi potępionymi miejscami powodują niechęć pozostałych mieszkańców. Mnożą się zajścia i konflikty z administracją.
Kończy się listopad, więc poranki są już bardzo zimne. Ulewne deszcze oczyszczają zakurzone ulice. Najcieplej jest teraz wieczorem i tę właśnie porę dnia wybiera Tarrou, aby zwierzyć się doktorowi Rieux. Do rozmowy dochodzi na tarasie, gdzie mężczyźni udali się po wieczornej wizycie u starego astmatyka. Jean pyta doktora, czy ten nie zastanawiał się nigdy nad tym, kim jest jego rozmówca. Zadaje też pytanie, czy uznaje go za swojego przyjaciela. Doktor odpowiada, że tak. Tarrou zaczyna opowieść o swoim dotychczasowym życiu. Mówi, że cierpiał na dżumę dużo wcześniej, niż zachorowało na nią to miasto. Zaczął życie bardzo dobrze, nie był biedny, tak jak doktor. Jego ojciec był zastępcą prokuratora generalnego. Pomimo tak wysokiego stanowiska zachował swoją „poczciwość”. To ojciec opiekował się nim i wychował. Matka pozostawała raczej w cieniu. Osobliwą cechą ojca Jeanau była znajomość wielkiego rozkładu jazdy Chaixa (książka, z którą się nie rozstawał). Znał na pamięć wszystkie zawarte w niej połączenia, godziny odjazdów i przyjazdów pociągów. Każdego wieczoru ojciec czytał rozkład, po czym syn przepytywał go. Stary Tarrou nigdy się nie pomylił.
Gdy Jean miał siedemnaście lat ojciec zaproponował mu, by przyszedł do sądu i zobaczył jak pracuje. Młody chłopak ujrzał wtedy inne oblicze swojego ojca. Jako oskarżyciel był surowy i ostry. Jean zrozumiał, że jego ojciec żądał kary śmierci przez ścięcie dla rudowłosego oskarżonego, który sprawiał wrażenie przerażonego i bezbronnego. Taki właśnie wyrok zapadł. Młody Tarrou czuł bliższą wieź ze skazanym, niż z własnym ojcem, do którego nabrał nienawiści, zdał sobie sprawę, że skazał on na śmierć (i był obecny przy egzekucjach) dziesiątki osób.
Młody chłopak zrozumiał także, że jego matkę nie łączą z ojcem żadne uczucia. Kobieta przed ślubem była bardzo biedna i zamążpójście było dla niej jedyną drogą do dostatniego życia. Jean nie opuścił domu natychmiast, zrobił to po upływie niemal roku. Gdy uciekł z domu, jego ojciec od razu zaczął go szukać. Wrócił, by oznajmić, że jeśli nie pozwoli mu odejść, to się zabije. Zrozpaczony pan Tarrou musiał się zgodzić. Jean odwiedzał często matkę i spotykał mimochodem ojca. Po pewnym czasie rodzice umarli, najpierw ojciec, kilka lat później matka.
W wieku osiemnastu lat poznał biedę. Nauczył się wielu zawodów, by jakoś sobie radzić. Jego głównym celem w życiu stało się odkupienie kary śmierci, jaką jego ojciec wydał pamiętnego dnia na rudowłosym mężczyźnie. W swojej misji tułał się po całej Europie. Był świadkiem egzekucji na Węgrzech (wstrząsnęła nim procedura rozstrzelania skazańca przez pluton). Wszystkich, którzy przyczyniają się do czyjejś śmierci nazywał zadżumionymi i oto mu chodziło w życiu – by nie być zadżumionym. Dlatego rzucił wszystko, by „nieść ludziom nadzieję dobrej śmierci”. Tym właśnie tłumaczy swoje zaangażowanie w niesienie pomocy mieszkańcom Oranu. Tarrou mówi, że nigdy nie zgodzi się zabijać i zawsze będzie stał po stronie ofiar. Taka droga doprowadzi go do osiągnięcia spokoju. Informuje doktora, że tą drogą jest sympatia. Pragnie teraz tylko jednego – zostać świętym. Gdy doktor zwraca mu uwagę, że przecież jego przyjaciel nie wierzy w Boga, ten odpowiada: „Właśnie. Znam dziś tylko jedno konkretne zagadnienie: czy można być świętym bez Boga?”.
Rozmowę mężczyzn przerywa wybuch i odgłosy strzałów. Tarrou uznaje, że to kolejne starcie przy bramach miasta. Gdy hałasy cichną, doktor mówi, że czuje się bardziej bohaterem niż świętym, dodaje też: „Obchodzi mnie tylko, żeby być człowiekiem”. Tarrou proponuje przyjacielowi kąpiel w morzu dla umocnienia ich przyjaźni. Doktor zgadza się i mężczyźni udają się na molo. Po pokazaniu strażnikom specjalnych przepustek i dotarciu do odpowiedniego miejsca, przyjaciele rozbierają się i wskakują do morza. Pływając mężczyźni poczuli się nareszcie daleko od dżumy i wszystkiego, co się z nią wiąże. Czuli, że choroba na tę krótką chwilę zapomniała o nich.
Nastaje grudzień, ale chłodna pogoda nie hamuje epidemii. Prognozy prefektury, że zimne dni powstrzymają chorobę, nie sprawdzają się i szpitale wciąż są pełne, krematoria dalej spalają dziesiątki ciał dziennie, a obozy izolacyjne są przepełnione. Zostaje otworzony dodatkowy szpital, w którym Rieux pracuje osamotniony. Doktor zauważa, że chorzy chcą mu pomóc i nie sprawiają problemów.
Pod koniec grudnia Rieux otrzymuje list od sędziego Othona, który wciąż znajduje się w obozie dla przebywających kwarantannę, pomimo, że jego żona już dawno opuściła podobny ośrodek. Sędzia tłumaczy to pomyłką w prefekturze, i prosi, aby doktor wstawił się za nim. Rieux poleca Rambertowi, żeby się tym zajął, i, w kilka dni potem, Othon zjawia gabinecie doktora. Lekarz jest oburzony pomyłką, ale sędzia nie ma nikomu nic za złe i mówi, że każdy może się pomylić. Rieux pyta, co sędzia ma zamiar teraz robić i ku swemu zdumieniu słyszy, że Othon chce wrócić do obozu, ale tym razem w charakterze pracownika administracji. Tak tłumaczy swoją decyzję: „Rozumie pan, miałbym zajęcie. A poza tym, głupio to mówić, czułbym się bliżej mego chłopca”. Rieux obiecuje, że zrobi wszystko, co w jego mocy, aby sędzia dostał tę posadę.
Do Bożego Narodzenia niewiele zmieniło się w sytuacji miasta. Rambertowi udaje się, za pośrednictwem młodych strażników, nawiązać korespondencję listowną z żoną. Dziennikarz proponuje doktorowi, by skorzystał z jego sposobu i napisał list do swojej małżonki. Rieux po raz pierwszy od miesięcy pisze list do swojej ukochanej i zauważa, że nie potrafi już się posługiwać takim językiem, jak kiedyś. Wysyła jednak list, ale nie dostaje odpowiedzi. Cottard wzbogaca się na drobnych spekulacjach.
Boże Narodzenie tego roku w niczym nie przypomina dawnych Gwiazdek. Sklepy są puste, ludzie posępni, a świątecznego nastroju po prostu nie ma. Grand nie pojawia się na umówioną godzinę w gabinecie Rieux. Następnego ranka zaniepokojony doktor wybiera się do niego, ale nie zastaje urzędnika w domu. Później w szpitalu Rambert mówi lekarzowi, że widział Granda błąkającego się po ulicach miasta z dziwnym wyrazem twarzy. Doktor i Tarrou jadą szukać go samochodem.
Znajdują urzędnika „przyklejonego” do szyby wystawowej, za którą znajdują się zabawki rzeźbione w drewnie. Twarz Granda zalana jest łzami. Widok ten wstrząsa doktorem. Rieux przypomina sobie, że to właśnie przed tym sklepem w inne Boże Narodzenie stary urzędnik oświadczył się swojej Jeanne. Starszy mężczyzna spostrzega doktora, ale nie może przestać płakać. Grand nie ma już siły walczyć ze swoją tęsknotą za ukochaną kobietą. Rieux rozumie urzędnika i sam ze sobą walczy, by się nie rozpłakać, siłą ciągnie Josepha do samochodu. Ale Grand wyrywa się, przebiega kilka kroków, potem staje, obraca się wkoło i upada na zimny chodnik, z twarzą ubrudzoną łzami, które nie przestają płynąć. Całemu zajściu przygląda się tłum gapiów. Rieux musi wziąć starego człowieka na ręce. Mężczyźni odwożą urzędnika do jego domu i kładą go na łóżku. Z Grandem jest źle, każdemu jego słowu towarzyszy charakterystyczny szmer w płucach. Doktor obiecuje, że niedługo wróci do mieszkania starego urzędnika. Grand mówi do wychodzących mężczyzn: „Jeśli wyjdę z tego, kapelusze z głów, panowie!”.
Kilka godzin później doktor i Tarrou wracają do mieszkania urzędnika, gdzie zastają chorego na wpół siedzącego na łóżku. Rieux z przerażeniem spostrzega na twarzy Granda postępy nękającej go choroby. Joseph prosi Tarrou, by ten podał mu jego notatnik. Gdy Jean to czyni, starszy mężczyzna wręcza go doktorowi i prosi, by przeczytał, co jest w nim napisane. Doktor przerzuca wszystkie pięćdziesiąt stron i dochodzi do wniosku, że wszystkie te kartki zawierają to samo zdanie, setki razy przepisane, przerobione, wzbogacone lub zubożone. „Wciąż obok siebie maj, amazonka i aleje Lasku w coraz to innym układzie”.
Na ostatniej stronie doktor odnajduje zdanie: „Moja droga Jeanne, dziś jest Boże Narodzenie...”, a nad nim ostateczną wersję zdania, nad którym Grand pracował tak długo: „W piękny poranek majowy smukła amazonka, siedząc na wspaniałej kasztance, jechała wśród kwiatów alejami Lasku...”. Urzędnik prosi doktora, by spalił ten notatnik, ale Rieux waha się. Dopiero, gdy Grand z trudem wykrzykuje to polecenie, lekarz wrzuca zeszyt do kominka. Starszy mężczyzna opada z sił i zasypia. Rieux wstrzykuje mu serum doktora Castela, po czym mówi Tarrou, że urzędnik najprawdopodobniej nie przeżyje tej nocy.
Przyjaciel doktora zapewnia, że będzie czuwał nad Grandem do „końca”. Przez całą noc Bernarda dręczy przekonanie, że już więcej nie zobaczy Josepha żywego. Nazajutrz Rieux nie może wyjść ze zdziwienia, gdy, wchodząc do mieszkania urzędnika, widzi go siedzącego na łóżku i rozmawiającego z Tarrou. Z każdą kolejną godziną stan chorego poprawia się. Rieux pozostaje jednak sceptyczny. Podobny przypadek ma miejsce następnego dnia w szpitalu doktora, gdzie kobieta znajdująca się w ostatnim stadium choroby, nagle zdrowieje. W ciągu tygodnia Rieux ma jeszcze cztery podobne wypadki. Stary astmatyk, do którego przychodzą doktor i Tarrou, mówi im, że znowu w mieście widać szczury, ale tym razem nie umierają, tylko biegają jak dawniej.
Na początku kolejnego tygodnia statystyki oznajmiają cofanie się choroby.
V
Ludzie podchodzą z wielką ostrożnością do wiadomości o cofnięciu się dżumy. Mimo to wszyscy mają wielką nadzieję, że to naprawdę koniec epidemii. Mieszkańcy czują się bardzo niepewnie, ale zaczynają planować nowe życie. W pierwszych dniach stycznia rozwój epidemii zwalnia jeszcze bardziej. Powietrze staje się mroźne i czyste. Serum Castela przynosi nieoczekiwane sukcesy. Teraz skutkują wszystkie środki stosowane przez lekarzy, które przedtem nie dawały żadnego rezultatu. Dżuma zabiera pojedyncze ofiary. Mieszkańcy nazywają te osoby jej „pechowcami”. Jednym z nich zostaje sędzia Othon.
Mimo cofania się epidemii, miasto nie zmienia się. Jedyną różnicą jest trudno dostrzegalny, ale jednak widoczny, uśmiech na twarzach orańczyków. Wśród obywateli miasta można obserwować sprzeczne reakcje. Niektóre osoby, rozdzielone od swoich bliskich, próbują uciec z miasta, nie mogąc znieść myśli, że mogliby umrzeć nie zobaczywszy ukochanej istoty, bez wynagrodzenia cierpienia. Ceny towarów wracają do normy, wśród mieszkańców zaczyna panować optymizm. Żołnierze i zakonnicy z całego miasta powracają do budynków koszar i klasztorów, co jest dobrym znakiem dla mieszkańców miasta.
25 grudnia prefektura, w oparciu o dane statystyczne, ogłosiła, że epidemia zahamowała swój rozwój. Zachowane jednak zostaną konieczne środki ostrożności, m.in. bramy miasta pozostają jeszcze zamknięte przez dwa tygodnie. Przywrócone jest natomiast pełne oświetlenie ulic miasta. Mieszkańcy przyjmują te wieści z wielką radością i tego samego wieczora wychodzą na ulice, by świętować koniec zarazy. Nie wszyscy mogą jednak się cieszyć. Zdarzają się rodziny, których krewni właśnie teraz walczą z dżumą w szpitalach. Panująca dookoła radość sprawia im zatem jeszcze większą przykrość. Wśród wiwatującego tłumu widać Rieux, Tarrou, Ramberta i innych członków formacji sanitarnych. Ich emocje można określić jako śmiech przez łzy. Tarrou spostrzega biegnącego ulicą kota. Na myśl o tym, że staruszek z balkonu będzie mógł ponownie oddawać się swojemu ulubionemu zajęciu, Jean uśmiecha się.
Z notatek Tarrou dowiadujemy się, że jedyną osobą, którą zaniepokoiło odejście dżumy, jest Cottard. Narrator zwraca uwagę, że od momentu cofania się epidemii, charakter pisma Jeana staje się coraz bardziej niewyraźny. Zapiski nie są już tak obiektywne, jak na początku, przepełnione są osobistymi przemyśleniami autora. Tarrou skacze też coraz bardziej z tematu na temat. Zapiski o Cottardzie krzyżują się z uwagami odnośnie staruszka plującego na koty. Narrator sugeruje, że może być to efekt zmęczenia Tarrou.
Jean pisze też, że Grand, zupełnie zdrowy, kontynuuje swoją pracę nad książką, jakby nigdy nie zwątpił w swe umiejętności i nie polecił spalić swego dzieła. Sporo uwagi poświęca też matce doktora Rieux, z którą miał wielokrotnie okazję rozmawiać, gdy mieszkał u Beranrda. O starszej pani wypowiada się wyłącznie w ciepłych słowach, przypomina mu jego własną matkę. Od momentu spadku statystyk, Cottard odwiedza Rieux pod byle pretekstem. Wciąż wypytuje doktora, czy są jakieś szanse na ponowne nasilenie się zarazy. Doktor zawsze odpowiada, że nie można wykluczyć powrotu epidemii. Ta niepewność, wyraźnie działała na korzyść Cottarda, który wyjawił Tarrou, że obawia się, iż po otwarciu bram zostanie porzucony przez wszystkich swoich przyjaciół, których poznał w czasie dżumy. Styl życia Cottarda zmienia się diametralnie, odwraca się od ludzi, którymi wcześniej się otaczał. 25 stycznia, w dniu ogłoszenia przez prefekturę zahamowania epidemii, znika.
Po dwóch dniach Tarrou spotyka go błąkającego się po ulicach miasta. Mężczyźni rozmawiają o tym, jak będą funkcjonować instytucje publiczne, czy ulegną one reorganizacji. Cottard marzy o tym, by władze miasta przekreśliły przeszłość i zorganizowały wszystko na nowo. Nagle do rentiera podchodzą dwaj funkcjonariusze policji i pytają o jego nazwisko. Mężczyzna rzuca się do ucieczki. Policjanci ruszają w pościg za nim. Tarrou wraca do domu, gdzie opisuje to zdarzenie w swoim notatniku. Ostatnim zapiskiem w kronikach Jeana jest odpowiedź na pytanie, czy jest „gotów”. W odpowiedzi napisał: „zawsze jest taka godzina za dnia i w nocy, kiedy człowiek jest tchórzem, i że on boi się tylko tej godziny”.
Dwa dni potem doktor Rieux wraca do domu w południe, zastanawiając się czy otrzyma telegram od żony. Mimo, że nadal pracuje bardzo ciężko, odczuwa wewnętrzną radość – ma nadzieję, że będzie mógł zacząć wszystko od nowa. Kiedy wchodzi do mieszkania, matka oznajmia mu, że Tarrou czuje się źle. Po zbadaniu okazuje się, że Jean wykazuje pierwsze objawy dżumy. Matka prosi Bernarda, by nie odwoził chorego do szpitala oraz, by doktor pozwolił jej opiekować się
Rieux z trudem zgadza się na te prośby. Tarrou dostaje zastrzyk z serum Castela. Mężczyzna prosi doktora, by nie ukrywał przed nim żadnych informacji o stanie zdrowia. Mówi do Rieux: „Nie mam ochoty umrzeć i będę walczył. Ale jeśli partia jest przegrana, chcę przyzwoicie skończyć”. Wieczorem okazuje się, że serum nie pomaga i Jean wyraźnie przegrywa walkę z chorobą. Wykazuje oznaki zarówno dżumy dymieniczej, jak i płucnej. Doktor, zgodnie z obietnicą, nie ukrywa tych wiadomości przed swoim przyjacielem. Przez całą noc Rieux wraz matką czuwają przy łóżku Tarrou i obserwują jego walkę dżumą. Po pewnym czasie za oknem zaczyna padać deszcz i grad. Doktor prosi matkę, by położyła się spać. Pani Rieux żegna się z Tarrou, posyłając mu swój najcieplejszy uśmiech.
Nad ranem Bernard odkrywa, że zarówno jemu jak i Tarrou, udało się na parę godzin zasnąć. Jean zdaje sobie sprawę, że gorączka powróci w okolicach południa (jednak wraca znacznie szybciej). Doktor telefonuje do szpitala z informacją, że nie może przyjść do pracy. W południe Tarrou przechodzi szczytowy moment dżumy: ma bardzo wysoką gorączkę i pluje krwią, jest w agonii. Wieczorem umiera. Doktor zdaje sobie sprawę, że stracił najlepszego przyjaciela.
Za oknem mieszkania Rieux słychać odgłosy wracającego do życia miasta: przejeżdżające samochody, spacerujący i śmiejący się ludzie. Doktor wraz z matką siedzą nadal w pokoju, czuwając nad ciałem Tarrou. Bernard wcześniej powiadomił odpowiednie służby o śmierci przyjaciela (zastanawia się nad więzią, która łączyła go z Tarrou, żałuje, że nie mieli nigdy okazji naprawdę nacieszyć się swą przyjaźnią). Rieux dochodzi do wniosku, że jedyne, co wyniósł z czasów epidemii, to: „(…) tyle, że poznał dżumę i pamiętał o niej, że poznał przyjaźń i pamiętał o niej, że poznał czułość i pewnego dnia będzie mógł sobie o niej przypomnieć. Wszystko, co człowiek może wygrać w grze dżumy i życia, to wiedza i pamięć”. Matka proponuje, by udał się wkrótce na odpoczynek, w góry. Rieux zgadza się z kobietą.
Rano Bernard otrzymuje telegram z sanatorium z zawiadomieniem o śmierci żony. Przyjmuje tę wiadomość ze spokojem, którego nauczył się podczas walki z epidemią. Okazuje się, że małżonka doktora zmarła osiem dni temu. Rieux spodziewał się, że tak się stanie, dlatego jego reakcja jest tak chłodna (nie można powiedzieć, że nie cierpi - jego cierpienie trwa już od wielu miesięcy).
W pewny lutowy poranek bramy miasta zostają otwarte. Narrator nie może powiedzieć, że cieszy się wraz ze świętującym tłumem. W mieście trwają festyny, zostają przywrócone połączenia kolejowe i morskie. Do Oranu przyjeżdżają pociągi pełne powracających mieszkańców. Liczba opuszczających miasto przymusowych gości jest podobna. Do Ramberta przyjeżdża jego żona z Paryża. Dziennikarz zmienił się jednak do tego stopnia, że nie potrafi odczuwać takiego szczęścia z przybycia ukochanej, do jakiego był zdolny jeszcze kilka miesięcy temu. Jednak na widok ukochanej nie może powstrzymać łez. W mieście wciąż odbywają się radosne uroczystości. Wszędzie widać tańczące pary i uśmiechnięte twarze. Nieustannie dzwonią dzwony kościelne, w kościołach odprawiane są modły dziękczynne. Radość wyzwolenia ogarnia całe miasto.
Spacerujący samotnie Rieux dostrzega pary zakochanych w sobie ludzi, których rozdzieliła zaraza. Doktor myśli sobie, że: „Dżuma zakończyła się wraz z terrorem, i te splatające się ręce mówiły, że była ona wygnaniem i rozłąką w głębokim sensie słowa”. Rieux brnie dalej w tłum, zdaje mu się, że stanowi z nim jedną całość. Po części tak jest, ponieważ wszystkich tych ludzi łączy cierpienie, którego dostarczyła im epidemia. Doktor udaje się w kierunku mniej zaludnionych ulic i rozmyśla o Tarrou. Przypomina sobie słowa przyjaciela, który na łożu śmierci powiedział, że odnalazł spokój. Doktor ubolewa, że wielka radość nie jest dana wszystkim.
Narrator wyjawia swoją tożsamość - jest nim doktor Bernard Rieux. Tłumaczy, że nie przedstawiał się na początku, ponieważ zależało mu na tym, aby ta historia była opowiedziana jak najbardziej obiektywnie. Przez cały czas narrator powstrzymywał się od dodawania swoich uwag bądź sądów wartościujących. Mówił głosem wszystkich mieszkańców miasta, poza Cottardem, o którym Tarrou powiedział raz: „Jedną tylko prawdziwą zbrodnię popełnił: zgodził się w swym sercu na to, co zabija dzieci i dorosłych. Resztę rozumiem, ale to muszę mu wybaczyć”. Ostatnie słowa kroniki są poświęcone właśnie rentierowi.
Doktor Rieux, który odłączył się od świętującego tłumu, przechadza się ulicą, na której mieszka Grand i Cottard. Nagle zostaje zatrzymany przez kordon policjantów. Funkcjonariusze informują go, że nie może iść dalej, ponieważ: „Jakiś wariat strzela do tłumu”. Do doktora podchodzi zdezorientowany Grand i mówi mu, że podobno ktoś zabarykadował się w jego kamienicy i strzela do wiwatujących ludzi. Z czasem mężczyźni spostrzegają, że strzały padają z okna Cottarda. Rieux pyta policjanta, o co chodzi w całym zamieszaniu, na co słyszy odpowiedź, że szaleniec zranił już dwie osoby, w tym policjanta. Doktor zauważa biegającego po ulicy psa, który po chwili pada martwy od kuli rewolwerowca. Przybywa specjalny oddział policyjny. Zostaje przeprowadzony szturm na mieszkanie Cottarda. Policjanci wyprowadzają skutego szaleńca na zewnątrz. Rieux i Grand z trwogą spostrzegają, że jest nim Cottard. Policja zezwala mieszkańcom kamienicy na powrót do swoich mieszkań. Urzędnik, żegnając się z doktorem, mówi mu, że wysłał list do swojej Jeanne oraz, że pracuje na nowo nad swoim zdaniem.
Doktor w drodze do starego astmatyka rozmyśla o Cottardzie, ciężko mu uwierzyć w to, co widział. Pacjent dziwi się, że Rieux przyszedł sam. Na wieść, że Tarrou zmarł na dżumę, stary astmatyk mówi: „(…) najlepsi odchodzą. Takie jest życie. Ale to był człowiek, który wiedział, czego chciał”. Doktor prosi o pozwolenie wyjścia na taras, aby spojrzeć na świętujący tłum z góry. Astmatyk zgadza się i pyta, czy lekarz słyszał o pomniku, który prefektura postanowiła postawić ofiarom dżumy. Ma on przybrać formę kamiennego słupa lub tablicy. Pacjent z typowym dla siebie poczuciem humoru komentuje działania władz, które dążą jedynie do zdobywania popularności.
Rieux udaje się na taras. Wspomina swoją rozmowę z Tarrou, która odbyła się właśnie tutaj. Noc jest chłodna, morze szumi bardzo głośno, a do tego słychać głosy wiwatującego tłumu. Doktor, patrząc na fajerwerki, wspomina osoby, które odebrał los: „Cottard, Tarrou, ona, wszyscy (…)”. Postanawia napisać opowiadanie oparte na tym, co przeżył podczas epidemii, dedykowane czci jej ofiar. Obiecuje sobie, że postara się przedstawić opowieść w sposób jak najbardziej obiektywny, aby nadać jej znamiona świadectwa.
Rieux, stojąc na tarasie i słuchając wiwatów, jest przekonany, że radość nie może trwać wiecznie, że jest ona zawsze zagrożona. Wie to, czego nie wiedzą świętujący w dole ludzie. Wie, „(…) że bakcyl dżumy nigdy nie umiera i nie znika, że może przez dziesiątki lat pozostać uśpiony w meblach i w bieliźnie, że czeka cierpliwie w pokojach, w piwnicach, w kufrach, w chustkach i w papierach, i że nadejdzie być może dzień, kiedy na nieszczęście ludzi i dla ich nauki dżuma obudzi swe szczury i pośle je, by umierały w szczęśliwym mieście”.