Cussler Clive & Brown Graham Kurt Austin 12 Statek widmo


Redakcja stylistyczna

Joanna Złotnicka

Korekta

Jolanta Kucharska

Hanna Lachowska

Ilustracja na okładce © Tom Hallman

Zdjęcie autora

© PhotosByLeanna.com

Tytuł oryginału Ghost Ship

Copyright © 2014 by Sandecker, RLLLP

All rights reserved.

By arrangement with Peter Lampack Agency, Inc.

350 Fifth Avenue, Suite 5300

New York, NY 10118 USA.

For the Polish edition

Copyright © 2015 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

Druk Grafarti s.c.

ISBN 978-83-241-5415-9

Warszawa 2015. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl



PROLOG - BEZ ŚLADU

Durban, Afryka Południowa

25 lipca 1909

Poruszali się w próżni, a przynajmniej takie wrażenie odnosił nadin­spektor Robert Swan z miejskiego wydziału policji w Durbanie.

W bezksiężycową noc, mając nad sobą atramentowoczarne niebo, siedział w szoferce ciężarówki, która telepała się niemiłosiernie po wyboistej gruntowej drodze na północ od Durbanu. Żółtawe smugi światła reflektorów wielkiego packarda kołysały się i drgały, ledwie rozjaśniając mały skrawek przestrzeni przed maską. Nadinspektor wpatrywał się w mrok, ale widział nie więcej niż czterdzieści metrów zrytego koleinami szlaku.

- Daleko jeszcze? - zwrócił się do Morrisa, chudego żylastego męż­czyzny wciśniętego między niego a kierowcę.

Morris zerknął na zegarek i pochylił się w stronę szofera, żeby spraw­dzić licznik. Przeprowadził w pamięci krótkie obliczenie, po czym spojrzał na mapę.

- Zaraz będziemy na miejscu, panie inspektorze. Najdalej za dzie­sięć minut.

Swan kiwnął głową i chwycił za górną krawędź drzwi, bo wóz pod­skoczył na kolejnym wyboju. Ciężarowy model packarda, nazy­wany „trzytonówką”, dopiero co sprowadzony z Ameryki, był jednym z pierwszych samochodów na stanie durbańskiej policji. Został fabrycz­nie wyposażony w szoferkę z przednią szybą, a w powstałych niedawno warsztatach przy policyjnym parku maszynowym dobudo­wano nad płaską skrzynią ładunkową ramę, na której rozpięto płó­cienną plandekę. Niestety, żadna z tych modyfikacji nie zwiększyła komfortu jazdy.

Zamiast wytrząsać sobie wnętrzności w ciężarówce, Swan wolałby jechać konno, lecz wielka landara, chociaż niewygodna, miała istotną zaletę - ładowność. Oprócz niego, Morrisa i kierowcy na pace jechało jeszcze ośmiu posterunkowych.

Swan wychylił się przez krawędź drzwi i popatrzył do tyłu na cztery pary przednich świateł, należących do trzech aut osobowych i jeszcze jednego packarda. W sumie pod komendą nadinspektora znajdowała się niemal jedna czwarta sił policyjnych Durbanu.

- Naprawdę potrzebujemy tej armii ludzi? - spytał Morris.

Dużo nas, to fakt, pomyślał Swan. Ale grupa przestępców, którą ścigali, znana z gazet jako Klaar River Gang, była dość liczna. W zależności od źródła, jej skład oceniano na od trzydziestu do czterdzie­stu ludzi.

Początkowo bandyci trudnili się rabunkiem i wymuszeniami, nęka­jąc tych, którzy próbowali żyć uczciwie z ciężkiej pracy na Wyży­nie Weldów. Jednak w ciągu ostatnich sześciu miesięcy rozzu­chwalili się i zaczęli popełniać coraz okrutniejsze zbrodnie. Doszczęt­nie spłonęły domy rodzin, które nie chciały płacić haraczu za ochronę. Górnicy i podróżni znikali bez śladu. Miarka się przebrała, kiedy kilku członków bandy zostało schwytanych podczas próby napadu na bank. Przewieziono ich na przesłuchanie do Durbanu, skąd zostali odbici w wyniku zuchwałej akcji przeprowadzonej przez ich kamratów. Zginęło trzech policjantów, a czterech zostało rannych.

Sprawy zaszły za daleko. Swan nie mógł dopuścić do powtórki tej sytuacji.

- Nie będę się z nimi cackał - wyjaśnił. - Chyba pamiętasz, co się stało dwa dni temu?

Załomotał w przegrodę oddzielającą szoferkę od skrzyni ładunko­wej i po chwili prostokątny kawałek sklejki przesunął się w bok, odsłaniając małe okienko, które wypełniła szeroka twarz potężnego mężczyzny.

- Wszyscy gotowi? - spytał Swan.

- Tak jest, panie inspektorze.

- Doskonale. Pamiętajcie, chłopcy, że nie jedziemy tam po to, żeby ich aresztować.

Posterunkowy kiwnął głową ze zrozumieniem, za to Morris mruk­nął coś niewyraźnie.

- Coś ci nie pasuje?! - warknął Swan.

- Ależ nie, sir. - Morris pochylił się nad mapą. - Ja tylko... chcia­łem powiedzieć, że już dojeżdżamy. To zaraz za tym wzniesie­niem.

Swan powrócił do obserwacji drogi. Wziął głęboki oddech, szyku­jąc się do działania, i niemal natychmiast poczuł wyraźny za­pach płonącego ogniska.

Chwilę później packard wjechał na szczyt wzniesienia. Nieprzenik­niony dotychczas mrok nocy rozdarła pomarańczowa łuna pożaru trawiącego widoczne w dole gospodarstwo. Prawie wszystkie budynki stały w ogniu, płomienie strzelały wysoko w atramentowe niebo.

- Jasna cholera! - zaklął Swan.

Pojazdy zjechały w dół szerokim wachlarzem. Ledwie stanęły, wysy­pali się z nich policjanci i zajęli pozycje wzdłuż zabudowań.

Nie było żadnego oporu, nikt do nich nie strzelał.

Morris ze swoją drużyną znalazł się najbliżej budynków. Podeszli z wiatrem i wpadli do stajni, jeszcze częściowo wolnej od płomieni. Zdołali uratować parę koni, ale wszyscy członkowie gangu, na któ­rych się natknęli, już nie żyli. Kilka ciał było nadpalonych, inne nosiły wyraźnie ślady postrzałów.

Jakiekolwiek próby ugaszenia pożaru nie miałyby sensu, bo stare drewno pociągnięte olejną farbą paliło się, jakby ktoś polał je ben­zyną. W dodatku żar był taki, że policjanci musieli się cofnąć, aby nie upiec się żywcem.

- Co tu się stało? - zastanawiał się Swan.

- Chyba powystrzelali się nawzajem - odparł Morris.

Swan brał pod uwagę taką możliwość. Jeszcze przed wydarze­niami w Durbanie chodziły słuchy, że gang zaczyna się rozpadać.

- Ilu zabitych?

- Znaleźliśmy pięć trupów. Chłopcy twierdzą, że w środku wi­dzieli jeszcze dwa ciała, ale nie dali rady podejść bliżej.

W tym momencie wybuchła strzelanina.

Swan i Morris schowali się za packardem. Kilku policjantów zajmują­cych osłonięte pozycje zaczęło odpowiadać ogniem, strzelając w sam środek ognistego piekła.

Nieregularna kanonada trwała, ale Swan nie zauważył, żeby gdzie­kolwiek w pobliżu spadł jakiś pocisk.

- Wstrzymać ogień! - rozkazał. - Ale nie wychylać się zza osłony!

- Przecież strzelają do nas! - odkrzyknął jeden z posterunko­wych.

Nadinspektor pokręcił przecząco głową.

- To tylko ogień podsmażył amunicję - wyjaśnił.

Rozkaz został przekazany dalej, wzdłuż linii stanowisk. Lekcewa­żąc własne polecenie, Swan wyprostował się i wyjrzał zza maski packarda.

Pożar ogarnął już całą farmę. Szkielet głównego domu wyglądał jak kości wielkoluda złożone na ofiarnym stosie. Języki ognia obejmo­wały grube belki i tańczyły między nimi. Zadziwiająco jasne biało-pomarańczowe płomienie błyskały gdzieniegdzie zielenią i błękitem. Można by pomyśleć, że otworzyło się piekło i pochłonęło kryjówkę bandy razem z jej mieszkańcami.

Nagle budynek został rozerwany na strzępy przez potężną eksplo­zję. Podmuch zbił Swana z nóg i powalił na plecy. Grad szczątków spadł dookoła packarda.

Po chwili w powietrzu zawirowało płonące confetti. Z czarnego nieba spadały tysiące skrawków papieru, ciągnąc za sobą smugi dymu. Kiedy dotykały ziemi, wysuszone źdźbła trawy zajmowały się ogniem.

Kilka płonących skrawków wylądowało obok Swana, który wycią­gnął rękę i przyklepał dłonią jeden z nich. Ku swój mu zdziwie­niu zauważył na nim cyfry i litery, a także marsowe oblicze króla Jerzego.

- Dziesiątaki! - wykrzyknął podekscytowany Morris. - Banknoty dziesięciofuntowe. Tysiące banknotów!...

Policjanci rozbiegli się w poszukiwaniu osmalonych świstków z entuzjazmem, jakiego nie wykazywali nigdy wcześniej podczas zbiera­nia dowodów. Część banknotów była w zwitkach i została tylko lekko nadpalona, ale większość przypominała suche liście wrzucone do kominka - sczerniałe i poskręcane.

- Mamy tu do czynienia z szastaniem forsą na niespotykaną skalę - skomentował dowcipnie Morris.

Swan zarechotał, doceniając błyskotliwą uwagę podwładnego, ale tak naprawdę myślał o czymś innym. Był zaprzątnięty obserwacją pożaru, liczeniem ciał, rekonstruowaniem możliwych wersji wyda­rzeń - krótko mówiąc tym, czym powinien się zajmować inspektor policji na miejscu zbrodni.

I coś mu nie pasowało.

W pierwszej chwili pomyślał, że to skutek rozczarowania. Nasta­wił się na ostrą konfrontację, tymczasem banda, którą ścigał, sama wykonała za niego całą robotę.

Ale akurat w tym nie było nic dziwnego. Gwałtowne, a nawet krwawe kłótnie o podział łupów nie należały wśród bandytów do rzadkości, zwłaszcza jeśli grupie brakowało silnego przywódcy, co najwyraźniej miało miejsce w tym przypadku. Jak widać, pogłoski o rozpadzie grupy nie były przesadzone.

Nie, to nie to, uznał Swan. Z każdą chwilą jego wątpliwości rosły.

Rozterki nadinspektora nie uszły uwagi Morrisa.

- O co chodzi? - spytał.

- To nie ma sensu - usłyszał w odpowiedzi.

- Co konkretnie? - drążył dalej.

- Wszystko - odparł Swan. - Napad na bank w biały dzień. Odbi­cie więźniów przez resztę bandy. Strzelanina na ulicach miasta.

Morris wpatrywał się w niego dłuższą chwilę.

- Nadal nie mam pojęcia, o co panu chodzi - wyznał wreszcie.

- To się rozejrzyj - poradził mu nadinspektor. - Sądząc po desz­czu płonącej gotówki, który spadł nam na głowy, te opryszki siedziały na wielkiej forsie.

- No tak - zgodził się Morris. - Ale co z tego?

- Po kiego licha napadać w środku dnia na silnie broniony bank, skoro ma się całe worki pieniędzy? Po co ryzykować odbicie kumpli z centrum Durbanu, żeby ich zaraz potem zastrzelić?

Morris pokiwał głową.

- Faktycznie - przyznał. - Nie ma w tym żadnego sensu.

Pożar trwał do późnych godzin rannych; przygasł, dopiero gdy z farmy zostały same zgliszcza. Operacja zakończyła się dla policji bez strat w ludziach i nigdy więcej nikt nie słyszał o gangu znad rzeki Klaar.

Zaskakujący finał sprawy uznano za szczęśliwe zrządzenie losu, ale Swan nie dał się przekonać. Wydarzenia tamtego wieczoru analizo­wali z Morrisem przez wiele lat, nawet gdy obaj przeszli już na emeryturę. Snuli rozmaite domysły i skonstruowali wiele mniej czy bardziej prawdopodobnych teorii, nie zdołali jednak odtworzyć prawdzi­wego przebiegu wypadków.



ROZDZIAŁ 1

170 mil morskich na południowy zachód od Durbanu

27 lipca 1909

Płynący z Durbanu do Kapsztadu s/s „Waratah” ciężko pracował na fali, kołysząc się mocno na coraz bardziej wzburzonej powierzchni morza. Czarny dym spod opalanych węglem kotłów buchał z pojedyn­czego komina i uciekał za rufę, przepędzany przeciwnym wiatrem.

Siedzący samotnie w głównym salonie Gavin Brevard poczuł, że stuczterdziestometrowy parowiec kładzie się niebezpiecznie na prawą burtę. Mężczyzna obserwował stojący przed nim spodek z filiżanką, który zaczął przesuwać się ku krawędzi stolika, najpierw powoli, a potem coraz szybciej, proporcjonalnie do rosnącego przechyłu statku. W ostatniej chwili chwycił filiżankę, chroniąc ją przez rozbiciem się o pokład.

Waratah” długo leżał w głębokim przechyle i potrzebował prawie dwóch minut, żeby wrócić na równą stępkę, czym wzbudził niepokój samotnego pasażera co do szczęśliwego zakończenia podróży.

Brevard spędził na morzu dziesięć lat życia, pracując na różnych parowcach, i nie pamiętał, aby którykolwiek z nich tak opornie prosto­wał się po przechyle. Uznał, że statek ma ewidentny problem ze statecznością, prawdopodobnie z powodu zbyt wysoko położonego środka ciężkości. Zaczął się zastanawiać, czy obmyślając plan, nie popełnił jakiegoś błędu.

- Życzy pan sobie jeszcze herbaty?

Pogrążony w myślach Brevard nie zauważył kelnera w mundurze kompanii Blue Anchor Line. Teraz wyciągnął w jego kierunku rękę z uratowaną przed rozbiciem filiżanką.

- Merci.

Kelner napełnił filiżankę i odszedł, a chwilę później w salonie poja­wił się barczysty mężczyzna koło trzydziestki, o rumianej twarzy i ogniście rudych włosach. Podszedł prosto do stolika Brevarda i usiadł naprzeciwko.

- Witaj, Johannes - odezwał się Gavin. - To miło, że nie tkwisz w kabinie, w przeciwieństwie do reszty.

Rumieniec na twarzy przybysza miał lekko zielonkawy odcień, wi­dać było, że mężczyzna walczy z chorobą morską.

- Dlaczego mnie wezwałeś? - spytał.

Brevard napił się herbaty.

- Zastanawiałem się nad naszą sytuacją - odparł, odstawiwszy fili­żankę - i doszedłem do pewnego istotnego wniosku.

- Mianowicie?

- Nadal nie jesteśmy bezpieczni.

Brevard wiedział, że Johannes uważa go za czarnowidza, wiecznie przepełnionego lękiem. Ale on starał się tylko zachować ostrożność. Od lat ścigało go wielu ludzi. Gdyby dał się złapać, groziło mu więzie­nie lub śmierć, musiał więc nauczyć się planować co najmniej pięć posunięć naprzód. Nic dziwnego, że był przewrażliwiony na punkcie bezpieczeństwa.

- Moim zdaniem jesteśmy bezpieczni - powiedział Johannes. - Wszyscy mamy nowe tożsamości i nie zostawiliśmy za sobą żadnych śladów. Stodoła doszczętnie spłonęła, a pozostali nie żyją. Ocalała tylko nasza rodzina.

Brevard wziął następny łyk herbaty.

- A jeśli coś przeoczyliśmy?

Johannes wzruszył ramionami.

- To i tak bez znaczenia, bo jesteśmy poza zasięgiem stróżów prawa - rzekł. - Na statku nie ma radiostacji. Równie dobrze mogliby­śmy siedzieć na jakiejś bezludnej wyspie.

- Dopóki jesteśmy na morzu, nic nam nie grozi - przyznał Brevard. - Ale to się skończy wraz z dotarciem do Kapsztadu. Jeżeli nie zdołaliśmy zatrzeć wszystkich śladów, w porcie może czekać na nas komitet powitalny złożony z funkcjonariuszy policji Jego Królew­skiej Mości.

Johannes nie odpowiedział natychmiast. Potrzebował chwili, żeby przetrawić uzyskane informacje.

- Co zatem proponujesz? - spytał wreszcie.

- Musimy sprawić, żeby ta podróż nigdy się nie skończyła - od­parł Brevard.

- Jak to zrobimy?

Niedomówienia i sugestie nie sprawdzały się w rozmowie z Johanne­sem. Trzeba było użyć konkretów.

- Ile mamy sztuk broni?

- Cztery pistolety i trzy karabiny.

- A materiały wybuchowe?

- Dwie pełne walizki - powiedział Johannes i się skrzywił. - Na­dal uważam, że wnoszenie ich na pokład było ryzykowne.

- Nic im się nie stanie - uspokoił go Brevard. - Obudź wszyst­kich. Mam pewien plan. Musimy wziąć nasz los w swoje ręce.

Chociaż minął już czas zmiany wachty, kapitan Joshua Ilbery wciąż stał na mostku, z niepokojem obserwując wzburzone morze. Wiatr, dochodzący w porywach do pięćdziesięciu węzłów, wiał przeciw­nie do kierunku pływu i prądu. Ten specyficzny układ powodo­wał powstawanie fal w formie szpicza­stych piramid, bardzo wysokich i o niezwykle stromych zbo­czach, na podobieństwo wałów piasku spychanych na siebie z przeciw­nych kierunków.

- Trzymaj kurs - powiedział do marynarza za kołem sterowym. - Rób tylko niezbędne korekty, żebyśmy nie ustawili się burtą do fali.

- Aye, sir - skinął głową sternik.

Ilbery podniósł lornetkę do oczu. Nadchodził wieczór i zaczynało się ściemniać. Kapitan miał nadzieję, że w nocy wiatr osłabnie.

Kiedy wpatrywał się w białe grzywy fal przed dziobem, usłyszał, że za jego plecami otwierają się drzwi prowadzące na mostek. Se­kundę później rozległ się huk wystrzału. Zdumiony kapitan odwrócił się błyskawicznie i zdążył zobaczyć, jak sternik pada na pokład, trzymając się za brzuch. Do pomieszczenia wtargnęło kilku uzbrojo­nych pasaże­rów. Jeden z nich podszedł bliżej i stanął za kołem stero­wym.

Zanim Ilbery zdołał wykrztusić słowo czy sięgnąć po broń, rudo­włosy mężczyzna o rumianej twarzy uderzył go kolbą enfielda w brzuch. Kapitan zgiął się wpół, zatoczył do tyłu i osunął po ścianie.

Napastnik wycelował karabin prosto w jego serce, Ilbery zauwa­żył, że ma sękate, spracowane dłonie, pasujące raczej do farmera niż do pasażera pierwszej klasy. Spojrzał mu w oczy i nie znalazł w nich śladu litości. Był prawie pewny, że stojący przed nim człowiek strze­lał i zabijał już nieraz.

- Co to ma znaczyć?! - warknął.

Z grupy pasażerów wystąpił szpakowaty mężczyzna, który wyglą­dał na starszego od reszty. Miał na sobie eleganckie ubranie i poruszał się z pewną nonszalancją, znamionującą przywódcę, Ilbery przypomniał sobie, że widział go w grupie podróżnych wchodzących na pokład w Durbanie. Nazywał się Brevard, Gavin Brevard.

- Żądam wyjaśnień - powiedział kapitan.

- Sądzę, że sytuacja jest oczywista - odparł Brevard z lekceważą­cym uśmieszkiem. - Przejmujemy statek. Wyznaczy pan nowy kurs, oddalający nas od brzegu i prowadzący na wschód. Nie zawiniemy do Kapsztadu.

- Człowieku, chyba nie wiesz, co mówisz - obruszył się Ilbery. - Jesteśmy w poważnych opałach. Statek ledwie słucha steru. Jeśli spróbujemy teraz zrobić zwrot, to...

Nie dokończył, bo Brevard wycelował pistolet między jego oczy i rzekł:

- Daruje pan, kapitanie. Pływałem kiedyś na parowcach i wiem, że statek ma problemy ze statecznością i kiepsko trzyma się na fali. Ale wiem też, że na pewno się nie wywróci, więc niech pan nie pró­buje mnie okłamywać.

- Pójdziemy na dno - upierał się Ilbery.

Brevard dał sobie spokój z uprzejmością.

- Albo wyznaczysz nowy kurs - warknął - albo wpakuję ci kulkę w łeb i sam poprowadzę statek.

Ilbery zmrużył oczy.

- Może dasz sobie radę z nawigacją, ale co z obsadą reszty stano­wisk? Jest was za mało, żeby obejść się bez pomocy załogi.

Na ustach Brevarda zagościł cierpki uśmiech. Od początku wie­dział, że to najsłabszy punkt jego planu. Miał zaledwie ośmiu ludzi, w tym trzech kompletnych dzieciuchów. Ale choćby wszyscy byli doro­śli, dziewięciu mężczyzn nie wystarczyłoby nawet do utrzymania ognia pod kotłami, nie mówiąc już o pilnowaniu pasażerów i załogi oraz prowadzeniu statku.

Jednakże Brevard miał też pewne atuty. Zawsze z determinacją dą­żył do wyznaczonego celu i był prawdziwym mistrzem w nakłanianiu innych do robienia tego, czego od nich oczekiwał. Często czynili to wbrew sobie, czasem nawet nieświadomi, że wypełniają jego polece­nia. Tym razem potrzebował wyjątkowo silnego argumentu. I szczęśli­wie się składało, że takim dysponował - dwiema walizkami wypełnionymi materiałem wybuchowym.

- Dajcie go tu - rozkazał.

Rozczochrany niedorostek wprowadził na mostek mężczyznę uwala­nego pyłem węglowym i broczącego krwią ze złamanego nosa i rany na czole.

- Chief? - Ilbery nie wierzył własnym oczom.

- Przepraszam, panie kapitanie - powiedział słabym głosem star­szy mechanik. - Wzięli nas podstępem. Dzieciaki odwróciły naszą uwagę, a potem zostaliśmy obezwładnieni. Zastrzelili trzech ludzi. Na dole jest taki hałas, że z początku nikt się nie zorientował, a potem było już za późno.

- Co zrobili? - spytał kapitan.

- Podłożyli dynamit. Przymocowali dwanaście lasek do kotłów numer trzy i cztery.

Ilbery odwrócił się do Brevarda.

- Zwariowałeś?! - wykrzyknął. - Nie wolno umieszczać mate­riału wybuchowego w kotłowni! Wysoka temperatura, rozżarzone węgle... Wystarczy jedna iskra i...

- I wszyscy polecimy do królestwa niebieskiego - dokończył za niego Brevard. - Doskonale zdaję sobie sprawę z zagrożenia. Problem w tym, że na lądzie czeka mnie stryczek. A ja nie chcę zdychać na sznurze. Jeśli już będę musiał umrzeć, wolę szybko i z przytupem. Pewnie nie chcesz mi towarzyszyć, więc nie nadużywaj mojej cierpliwo­ści i zrób, co powiedziałem: zawróć statek na pełne morze. Mam na dole trzech ludzi z karabinami, którzy pilnują, żeby nikt nie ruszył dynamitu do chwili, kiedy zejdę ze statku w miejscu, które sam wybiorę.

- I co potem? - spytał Ilbery.

- Gdy dotrzemy do miejsca przeznaczenia, weźmiemy łódź albo dwie, trochę prowiantu, wszystkie pieniądze i kosztowności, a potem zejdziemy z pokładu i znikniemy jak kamfora. Wtedy będziecie mogli popłynąć z powrotem do Kapsztadu i opowiedzieć światu pasjonującą historię.

Kapitan podniósł się z wysiłkiem, przytrzymując się ściany, i rzu­cił Brevardowi spojrzenie pełne pogardy. Został pokonany i obaj byli tego świadomi.

- Chief - zwrócił się do starszego mechanika, nie odrywając wzroku od twarzy Brevarda. - Proszę stanąć na sterze i zrobić zwrot na kontrkurs.

Oficer pokuśtykał do koła sterowego, odsunął na bok porywacza i wykonał rozkaz. „Waratah” zareagował na przełożenie steru i zaczął zmieniać kurs.

- Słuszna decyzja - skomentował Brevard.

Ilbery miał co do tego wątpliwości, ale nie miał żadnego wyboru.

Brevard usiadł na krześle, oparł karabin o udo i przyglądał się kapita­nowi. Spędził większość życia na oszukiwaniu innych - od policjantów po sędziów w upudrowanych perukach - i doskonale wiedział, że największy problem stanowią zazwyczaj ci, którzy są uczciwi.

A kapitan Ilbery niewątpliwie należał do tej kategorii. Był dumny, energiczny, o silnie rozwiniętym poczuciu obowiązku. Próbował kwestionować rozkazy Brevarda, bo czuł się odpowiedzialny za życie pasażerów i załogi, i dlatego stanowił poważne zagrożenie.

Co prawda uległ przemocy, ale teraz stał pewnie i prosto, jakby po­łknął kij od szczotki. A chociaż wciąż trzymał się za obolały brzuch, w jego oczach płonął ogień, jakiego próżno szukać u pokonanych. Było jasne, że nie pogodził się z utratą kontroli nad statkiem i prędzej czy później zrobi jakiś ruch, aby ją odzyskać.

Brevard nie miał mu tego za złe. Wręcz przeciwnie, czuł szacunek do kapitana. Zarazem jednak zdawał sobie sprawę, że musi stale mieć się na baczności.

SS „Harlow” - 10 mil morskich przed dziobem „Waratah”

Kapitan parowca „Harlow”, tak jak Ilbery z „Waratah”, nie scho­dził z mostka. Zobligowały go do tego dziesięciometrowe fale i wiatr docho­dzący do pięćdziesięciu węzłów. Sztormowanie wymagało od kapitana i reszty załogi wytężonej uwagi. Trzeba było co chwilę robić korekty w celu utrzymania statku na kursie. Dopompowano też dodat­kową porcję wody do balastów, aby zredukować uciążliwe kołysanie.

Kapitan przeniósł wzrok na pierwszego oficera, który właśnie wró­cił na mostek po inspekcji statku.

- Jak się trzymamy, panie pierwszy?

- Wszystko w idealnym porządku, od dziobu do rufy, sir.

- Doskonale - odrzekł kapitan.

Wyszedł na skrzydło mostka i popatrzył do tyłu. Na horyzoncie wi­dać było światła jakiegoś statku. Znajdował się kilka mil za nimi i obficie dymił.

- Co on robi? - zdziwił się kapitan. - Zmienił kurs, odchodzi od brzegu.

- Może chce zachować większy odstęp od płycizny - zasugero­wał pierwszy oficer. - Albo prąd i wiatr zepchnęły go z kursu. Wie pan, co to za statek?

- Nie jestem pewien, ale możliwe że to „Waratah”.

Chwilę później zobaczyli w odstępie kilku sekund dwa intensywne błyski - najpierw białe światło, potem pomarańczowe - ale ze względu na odległość dzielącą oba statki nie doszedł do nich żaden dźwięk. Wyglądały jak fajerwerki, a kiedy zgasły, nad horyzont powrócił nieprzenikniony mrok.

- Co to było? - zastanawiał się pierwszy oficer. - Czyżby wy­buch?

Kapitan w milczeniu podniósł lornetkę do oczu i naprowadził ją na odpowiednie miejsce. Nie zauważył żadnych oznak pożaru, ale poczuł zimny dreszcz wzdłuż kręgosłupa, gdy po chwili uświadomił sobie, że zniknęły światła tajemniczego statku.

- Może to jakiś rozbłysk pożaru lasu gdzieś na brzegu za nimi - spekulował pierwszy. - Albo odległe uderzenie pioruna.

Kapitan nadal milczał, omiatając przez lornetkę całe pole widze­nia. Miał nadzieję, że przypuszczenia pierwszego oficera są słuszne. Ale jeśli tak, to gdzie się podziały świata tajemniczego statku, jeszcze przed chwilą wyraźnie widoczne?

Po zawinięciu do portu dowiedzieli się, że „Waratah” jest opóź­niony i prawdopodobnie zaginął. Nigdy nie dotarł do Kapsztadu, nie wrócił też do Durbanu i nie dobił do brzegu w żadnym innym miejscu na ziemi.

Najpierw Royal Navy, a wkrótce potem Blue Anchor Line przystą­piły do poszukiwań, lecz zakończyły się one niepowodzeniem. Nie natrafiono na żadną łódź ratunkową, nie znaleziono wraku ani żad­nych szczątków czy ciał na powierzchni morza.

Przez całe dekady różne organizacje państwowe i prywatne, a także grupy poszukiwaczy skarbów próbowały odnaleźć wrak zaginio­nego statku. Użyto sonarów i magnetometrów, przeanalizo­wano mnóstwo zdjęć satelitarnych. Nurkowie, badawcze łodzie pod­wodne i zdalnie sterowane roboty przeszukały dziesiątki wraków leżących wzdłuż wybrzeża. Wszystko na próżno. Choć od zniknięcia „Waratah” minęło przeszło sto lat, nie znaleziono po nim ani jednego śladu.

ROZDZIAŁ 2

Zatoka Maputo, Mozambik

wrzesień 1987

Słońce chyliło się nad horyzontem. Piętnastometrowy kuter rybacki wpływał do zatoki, wracając z łowiska w Kanale Mozambickim. To był dobry dzień dla Cuoto Zumbany. Ładownia wypełniona świeżą rybą, wszystkie sieci całe i w komple­cie, a stary motor, chociaż bez przerwy buchał kłębami szarego dymu, jakoś przetrwał kolejny rejs.

Zadowolony z życia Zumbana przymknął powieki i wystawił pobruż­dżoną twarz na pieszczotę ciepłych promieni zachodzącego słońca. Czuł ogromną błogość i taki spokój, że chwilę trwało, zanim dotarły do niego okrzyki rybaków.

- Mashua! - wrzasnął jeden z nich.

Zumbana otworzył oczy i natychmiast oślepiło go słoneczne świa­tło odbite od powierzchni morza. Przyłożył dłoń do czoła i podą­żył wzrokiem za ręką mężczyzny, który wskazywał małą drew­nianą łódkę kołyszącą się na fali. Najwyraźniej dryfowała, bo nie było widać, żeby ktokolwiek w niej siedział.

- Podpłyń bliżej - polecił Zumbana sternikowi. Znalezienie łodzi, którą może uda się korzystnie sprzedać, uczyni ten dzień jeszcze lepszym. Byłby nawet skłonny podzielić się częścią ewentualnego zysku z resztą załogi.

Kuter zmienił kurs i zaczął zbliżać się do łódki.

Gdy dzieliło ich od niej kilkanaście metrów, Zumbana skrzywił się z rozczarowaniem. Łajba była stara i bardzo zniszczona. Nawet z tej odległości widział, że większa część poszycia jest całkiem przegniła.

- Pewnie chcieli się jej pozbyć - powiedział ktoś z załogi.

- Pewnie tak, ale warto sprawdzić - odparł Zumbana. - Może w środku znajdziemy coś wartościowego. Dobij do jej burty.

Sternik wykonał rozkaz. Kiedy otarli się o zdezelowaną łupinę, je­den z rybaków zeskoczył do środka. Zumbana rzucił mu linę i wkrótce obie jednostki zakołysały się zgodnie na fali.

Ze swojego miejsca Zumbana dostrzegł puste garnki i stertę szmat. Same śmiecie, uznał, ale myśl o dodatkowym zarobku natychmiast wywietrzała mu z głowy, kiedy rybak odchylił na bok dziurawy koc.

Pod kocem leżała młoda kobieta i dwaj chłopcy. Nie ulegało wątpli­wości, że wszyscy troje są martwi. Ich twarze nosiły ślady oparzeń słonecznych, ciała były sztywne, ubrania w strzępach, a prawe ramię kobiety spowijała zakrwawiona szmata.

Przyjrzawszy się dokładniej całej trójce, Zumbana zauważył krwawe otarcia na ich nadgarstkach i kostkach - wyraźne ślady po więzach.

Przeżegnał się świadomy, ile musieli wycierpieć, zanim śmierć prze­rwała ich mękę.

- Powinniśmy ich zostawić - powiedział jeden z rybaków.

- To zły omen - dodał drugi.

- Nie! - sprzeciwił się Zumbana. - Zmarłym należy okazać szacu­nek. Zwłaszcza tym, którzy odeszli w tak młodym wieku.

Członkowie załogi nie wyglądali na przekonanych, ale bez sprze­ciwu wykonali jego polecenie. Łajba została wzięta na hol i kuter ruszył w stronę brzegu.

Zumbana przeszedł na rufę, skąd mógł obserwować holowaną jed­nostkę. Po chwili przeniósł wzrok gdzieś daleko poza horyzont i pogrążył się w rozmyślaniach o nieszczęsnych pasażerach łodzi. Kim byli? Skąd pochodzili? Czy wyszli cało z jakiejś katastrofy tylko po to, by skonać na otwar­tym morzu?

Łódź stanowiła odrębną zagadkę. Na desce nadburcia widniały ślady wymalowanego farbą napisu, pewnie nazwy, teraz jednak cał­kiem nieczytelnej. I w przeciwieństwie do jej pasażerów wyglądała na bardzo, bardzo starą. Zupełnie jakby pochodziła z innej epoki.

ROZDZIAŁ 3

Ocean Indyjski

marzec 2014

Białoniebieska błyskawica rozcięła niebo nad widnokręgiem, rozświe­tlając na krótką chwilę poszarzały mrok, w którym burzowe chmury stykały się z morzem.

Kurt Austin wpatrywał się w ciemność, siedząc w tylnym prze­dziale potężnego śmigłowca Sikorsky Jayhawk, który przedzierał się przez kolejne zasłony ulewnego deszczu. Maszyna szarpała się w niespokojnym powietrzu. Zawodzący potępieńczo wiatr wzbijał ob­łoki wodnego pyłu ze szczytów przewalających się poniżej dziesięcio­metrowych fal.

W gasnącym świetle błyskawicy Kurt zobaczył swoje odbicie w oknie. Facet koło czterdziestki, o srebrzystoszarych włosach, w odpo­wiednim świetle można go uznać za przystojnego. Korzystnego obrazu dopełniały przenikliwe niebieskie oczy i mocno zarysowana linia szczęki.

Ale sama twarz, jak spracowana ciężarówka po wielu latach spędzo­nych na szlaku zamiast w garażu, już na pierwszy rzut oka zdradzała spory przebieg. Zmarszczki wokół oczu rysowały się nieco zbyt wyraźne, a wyblakłe blizny po bójkach na pięści, kraksach samo­chodowych i innych urazach znaczyły policzki i czoło. Była to twarz człowieka gotowego na wszystko, zdeterminowanego i nieugię­tego, dla którego nie miał znaczenia fakt, że śmigłowiec wła­śnie się zbliżał do swojego maksymalnego zasięgu.

Austin nacisnął włącznik interkomu i popatrzył do przodu na swo­jego przyjaciela Joego Zavalę, który siedział na fotelu drugiego pilota.

- Widać coś? - spytał.

- Jak dotąd nic - odpowiedział Joe.

Kurt i Joe byli pracownikami NUMA, Narodowej Agencji Badań Morskich i Podwodnych, rządowej organizacji zajmującej się obserwa­cją i ochroną mórz, ale teraz należeli do skleconego naprędce zespołu ratowniczego, który niósł pomoc kilku jednostkom pływają­cym zaskoczonym przez niszczycielski sztorm.

W radiu odezwały się trzaski zakłóceń, a za nimi popłynęła po­spieszna wymiana zdań między południowoafrykańską strażą przy­brzeżną a niewielką grupą śmigłowców ratowniczych.

- Szafir dwa, podaj swoją pozycję.

- Tu szafir dwa, nawiązałem kontakt z „Endless Road”. Leży w dryfie, ale się trzyma. Rozpoczynamy ewakuację za po­mocą kosza ratowniczego.

- Zrozumiałem, szafir dwa. Szafir trzy, co u was?

- Wracamy z rozbitkami. Dwaj są w stanie hipotermii, trzeci sta­bilny.

Sztorm nadciągnął z południowego wschodu i przybierał na sile wraz ze zbliżaniem się do Przylądka Dobrej Nadziei. Zmiótł z po­wierzchni morza kilka statków, nie oszczędzając nawet trzystumetro­wego kontenerowca, a potem skręcił na północ i natarł na grupę jach­tów i łodzi wycieczkowych uczestniczących w regatach na trasie z Durbanu do Australii.

Furia rozszalałego żywiołu i jego nagłe pojawienie się postawiło straż przybrzeżną Republiki Południowej Afryki w trudnej sytuacji. Wystosowano prośbę o wsparcie do wszystkich, którzy mogli udzielić jakiejkolwiek pomocy. Na wezwanie odpowiedziały fregata Royal Navy, dwa amerykańskie okręty pomocnicze oraz należący do NUMA statek badawczy „Condor”.

Siedemdziesiąt mil na wschód od „Condora” Kurt, Joe i pilot jay­hawka właśnie dotarli do miejsca, któremu odpowiadały otrzymane współrzędne GPS. Jednak powierzchnia morza była pusta.

- Jacht powinien być dokładnie pod nami - powiedział Kurt.

- Może już zatonął - odparł pilot.

Austin nie dopuszczał do siebie tej myśli. Dziwnym zrządzeniem losu dobrze znał rodzinę płynącą jachtem, któremu próbowali przyjść z pomocą. A jedna z należących do niej osób była mu szczególnie bliska.

- Jak stoimy z paliwem?

- Dziesięć minut do punktu bez powrotu.

Za dziesięć minut zostanie im minimalna ilość paliwa, pozwala­jąca na powrót na „Condora”. Będą musieli przerwać poszukiwania, w przeciwnym razie mogą nie dolecieć i z ratowni­ków staną się rozbit­kami.

- Lecimy dalej - zdecydował Kurt.

- Czołowy wiatr nas wykończy - zaoponował pilot.

- Podczas powrotu będzie nam wiało w ogon - Austin nie zamie­rzał ustąpić. - Szukajmy dalej.

Pilot zamilkł, a Kurt powrócił do obserwacji morza.

- Chyba coś mam! - wykrzyknął Joe, podnosząc dłoń do słucha­wek. - Sygnał jest słaby, ale to chyba ich radiopława awaryjna. Skręć w prawo na zero-siedem-zero.

Śmigłowiec pochylił się w zakręcie. Po kilku minutach Kurt zauwa­żył pięćdziesięciometrowy jacht, silnie przechylony na burtę. Wciąż utrzymywał się na powierzchni, ale dziób był już pod wodą, a cały pokład zalewały fale.

- Ustaw się nad nim.

Zwolnił zamek drzwi ładunkowych, przesunął je w tył i zabloko­wał w otwartej pozycji. Wichura i ulewa wypełniły wnętrze kabiny.

Śmigłowiec był wyposażony we wciągarkę z ponadstumetrową liną, co powinno umożliwić podjęcie rozbitków, ale brakowało kosza ratowniczego, toteż Kurt musiał zejść na jacht. Zaczepił linę do uprzęży, którą od początku miał na sobie, i usiadł na podłodze, wysta­wiając nogi na zewnątrz.

- Nikogo tam nie ma - powiedział pilot.

- Może są po drugiej stronie - odrzekł Kurt. - Podleć od przeciw­nej burty.

Poczuł gwałtowny przypływ adrenaliny, tak jak wcześniej, kiedy operator radiostacji straży przybrzeżnej przekazywał dane uszkodzo­nej jednostki.

- Jacht „Ethernet” zgłosił poważny przeciek - poinformował kon­troler. - NUMA jayhawk, zajmijcie się tym. Jesteście najbliżej.

- Proszę o potwierdzenie danych jednostki - zażądał Kurt, nie wie­rząc własnym uszom.

- „Ethernet”, port macierzysty San Francisco. Siedem osób na po­kładzie, w tym Brian Westgate, jego żona i dwójka dzieci.

Brian Westgate dorobił się miliardów w branży informatycznej. Jego żona miała na imię Sienna i była dobrą znajomą Kurta. Przed laty mieli płomienny romans.

Otrzymana wiadomość wstrząsnęła nim do głębi, ale uleganie emo­cjom nie leżało w jego charakterze. Odrzucił wspomnienia z przeszłości i nie dopuścił do siebie myśli, że może nie dotrzeć do jachtu na czas. Skupił się wyłącznie na wykonaniu zadania.

- Włącz reflektor, Joe! - polecił.

Śmigłowiec okrążył tonącą jednostkę i zszedł nad samą wodę. Kurt wyraźnie widział fale przelewające się przez pokład jachtu. Jedyna nadzieja w tym, że nadbudówka na rufie była częściowo osło­nięta tylną częścią kadłuba.

W świetle szperacza deszcz przybrał postać zamazujących widok ukośnych linii. Światło odbite od ściany wody oślepiło Kurta, ale gdy Joe zmienił kąt nachylenia reflektora, jacht stał się lepiej widoczny. W pewnej chwili Austin dostrzegł w jego blasku pomarańczową plamę.

- Tam coś jest, koło mostka!

Pilot też to zauważył. Podprowadził śmigłowiec najbliżej, jak się dało, a Joe odpiął pasy i przeszedł na tył, żeby obsługiwać wciągarkę.

- Ta lina może nie utrzymać człowieka - ostrzegł Kurta.

- Przecież służy do holowania przetwornika sonaru.

- Ale „rybka” waży niecałe pięćdziesiąt kilo.

- Musi wytrzymać - orzekł Austin. - Zwolnij hamulec.

Joe zawahał się. Kurt popatrzył w dół, oceniając na oko pozycję śmi­głowca względem jachtu, po czym sam przestawił hamu­lec i wyskoczył na zewnątrz.

Przyciskając rękami maskę nurkową do twarzy, uderzył wyprostowa­nymi nogami w grzbiet fali i zanurzył się pod powierzch­nię. Na chwilę ogarnęła go niezwykła cisza i spokój. Zaraz jednak wynurzył się, wpadając w objęcia rozszala­łego żywiołu.

Otaczały go fale wysokie jak góry, wydawało się, że krople ulew­nego deszczu sieką powierzchnię wody ze wszystkich stron. Kurt wykręcił się w kierunku jachtu i zaczął młócić wodę rękami i nogami.

Podpłynął do śródokręcia i wyciągnął rękę, by chwycić za reling. Zanim zdołał zacisnąć dłoń na poręczy, otworzyła się pod nim wodna dolina i opadł w dół tuż przy burcie. Starał się utrzymać pozycję i czekał na następną falę. Kiedy nade­szła, uniosła go aż do poziomu pokładu. Tym razem szybko złapał za reling i wciągnął się na jacht. Ruszył pod górę po nachylonych de­skach, ledwie unikając zmycia za burtę przez kolejne fale.

Dotarł do mostka z rozbitymi wszystkimi oknami. Pomarańczowy obiekt, który uznał za kamizelkę ratunkową, gdzieś zniknął.

- Sienna! - zawołał niepotrzebnie, bo wszystko zagłuszało wycie wiatru.

Zajrzał do wnętrza pomieszczenia, gdzie przelewała się prawie me­trowa warstwa wody. Przez moment wydawało mu się, że widzi czyjeś ciało, ale oświetlenie nie działało, więc nie miał pewności. Otworzył z wysiłkiem stalowe drzwi luku wejściowego i wszedł do środka.

Kadłub jęknął złowrogo pod naporem wody i wiatru. Wszystkie przedmioty otaczające Kurta znajdowały się w ciągłym ruchu. Uniósł rękę i włączył przymocowaną do niej wodoszczelną latarkę.

Promień światła zatańczył na wodzie i odbił się od przezroczystej tafli stanowiącej tylną ścianę mostka. Kurt przeglądał kiedyś opis jachtu i pamiętał, że wszystkie ściany na górnych pokładach wyko­nano z akrylu, chcąc w ten sposób uzyskać wrażenie przestrzenności wnętrza. Jeśli ktokolwiek potrzebował prywatności, wystarczyło przyciemnić ściany jednym naciśnięciem przełącznika.

Kolejna fala uderzyła w kadłub, który pod jej wpływem przechylił się gwałtownie. Kurt stracił równowagę i został zniesiony na przezroczy­stą ścianę strumieniem zielonkawej wody wlewającej się przez otwarty luk.

Wokół niego kołysały się jakieś meble, gabloty, kamizelki ratun­kowe i inne przedmioty. Wstał i się wyprostował. Wyciągnął spod wody rękę z latarką, której światło odbiło się od szklanej tafli. Jasny promień oślepił go na chwilę, ale kiedy przesunął rękę w bok, do­strzegł ludzką twarz po drugiej stronie ściany. Była to twarz kobiety, otoczona unoszącymi się na wodzie blond włosami. Obok niej koły­sała się mała dziewczynka, jasna blondyneczka w wieku sześciu czy siedmiu lat. Miała szeroko otwarte, niewidzące oczy.

Kurt rzucił się w ich kierunku, wpadając na przezroczystą prze­grodę.

- Sienna! - krzyknął. Nie było odpowiedzi.

Morze coraz szybciej wdzierało się na mostek, tworząc wokół jego piersi mały wir. Bezsilnie załomotał pięściami w szklaną taflę. Spróbo­wał rozbić ją krzesłem unoszącym się na powierzchni tuż obok niego. Przegroda wytrzymała dwa potężne uderzenia. Kiedy Kurt zamachnął się do kolejnego ciosu, jacht przechylił się mocniej i woda sięgnęła mu do szyi.

Wiedział, co to oznacza. Lada chwila jacht wywróci się do góry dnem.

Nagle, bez żadnego ostrzeżenia, uprząż zacisnęła się na jego tuło­wiu i pociągnęła go w tył.

- Nie! - wrzasnął, ale zamiast okrzyku z zalanych ust wydobył się tylko stłumiony gulgot.

Lina zaczepiona do uprzęży wlokła Kurta pod prąd wody wlewają­cej się na mostek. Miał wrażenie, jakby ktoś ciągnął go w górę wodospadu. Jeszcze przez moment widział dwie jasne twarze, ale woda zerwała mu maskę i dokoła zapanował szarozielony mrok. Poczuł, jak lina napręża się, po czym huknął głową o krawędź luku.

Oszołomiony i na wpół ogłuszony Kurt znalazł się na zewnątrz, ale nic go już nie ciągnęło. W przebłysku przytomności uświadomił sobie przyczynę: Joe wraz z pilotem manewrowali śmigłowcem tak, żeby wydostać go z idącego na dno jachtu. Udało im się wyciągnąć go na zewnątrz, ale potem lina pękła, być może wtedy, kiedy zawadził o luk.

Usiłował płynąć, lecz ręce i nogi nie chciały go słuchać. Mięśnie nie odpowiadały na rozpaczliwe sygnały docierające z otu­manionego mózgu. Zamiast dążyć ku powierzchni, zanurzał się coraz bardziej, wsysany w głębinę przez tonący jacht. W świetle latarki widział pod sobą szary kształt pogrążającego się kadłuba.

Zatęsknił za życiem i zwrócił wzrok do góry. Zobaczył nad sobą lśniący srebrzysty krąg, który zbliżał się do niego niczym źrenica wielkiego czujnego oka.

ROZDZIAŁ 4

Kurt poderwał się i usiadł na łóżku. Był zlany potem i ciężko dyszał, łapczywie chwytając oddech. Serce tłukło mu się w piersi, jakby wbiegł po schodach na szczyt wieżowca. Zamarł w bezruchu, próbu­jąc otrząsnąć się z resztek sennego koszmaru i powściągnąć spowodo­waną nim burzę emocji.

Przebudzenie zawsze było takie samo - szybkie uświadomienie so­bie, gdzie jest, i krótki moment niepewności, jakby umysł nie potra­fił dokonać rozróżnienia między rzeczywistością a iluzją.

Na zewnątrz zamigotała błyskawica i głucho zadudnił grom, zagłu­szając bębnienie ulewnego deszczu o deski pomostu.

Kurt był we własnej sypialni w swoim domu nad brzegiem Poto­macu. Nie utonął podczas nieudanej wyprawy ratowniczej, - która miała miejsce pół roku temu na drugim końcu świata.

- Już dobrze? - usłyszał ciche pytanie.

Znał ten kojący kobiecy głos. Należał do Anny Ericsson, której uj­mujący sposób bycia dorównywał nieprzeciętnej urodzie. Była naturalną blondynką o wyrazistych zielonych oczach zwieńczonych prawie białymi brwiami i ślicznym małym nosku lekko zadartym na końcu. Z jakiegoś powodu zapragnął, żeby znalazła się daleko stąd.

- Nie - burknął, odrzucając koc. - Jest źle, i to bardzo.

Wstał z łóżka i podszedł do okna.

- To tylko zły sen - powiedziała Anna. - Tłumione wspomnienia wyrywają się na zewnątrz.

Kurt czuł pulsowanie w czaszce. Nie był to zwykły ból głowy, lecz nieznośne łupanie w miejscu włosowatego pęknięcia kości, którego doznał, gdy Joe wyciągał go z tonącego jachtu.

- Wcale ich nie tłumię - odparł. - Wręcz przeciwnie, chcę, aby wró­ciły.

Anna zachowywała spokój, nie poddając się jego wzburzeniu.

- Widziałeś je? - spytała.

Gdzieś w pobliżu uderzył piorun, a duże krople deszczu z nową siłą zagrzechotały o przeszkolone drzwi. Kurtowi przemknęło przez myśl, że to burza wyzwoliła koszmary. Wiedział jednak, że nie potrze­bowały pretekstu. Nawiedzały go pra­wie co noc.

- Czy tym razem też je widziałeś? - Anna powtórzyła pytanie.

Kurt westchnął, machnął ręką, jakby chciał ją odpędzić, i poszedł do barku w salonie. Anna, ubrana w obcisłe spodnie od dresu i jeden z jego T-shirtów, ruszyła za nim.

Ależ ona piękna, pomyślał mimo zdenerwowania. Nawet w środku nocy, bez śladu makijażu. Włączył światło. Oślepiło go na moment, ale bezbłędnie trafił na butelkę Jacka Danielsa. Kiedy nalewał sobie podwójną porcję, zauważył, że drży mu ręka.

- Wiesz, że to coś oznacza - Anna nie dawała za wygraną.

Pociągnął łyk whiskey.

- Może ograniczymy psychoanalizę do godzin przyjęć - burknął.

Na skutek urazu zaczął miewać drżenia i inne poważne problemy. Najpierw pojawiły się koszmarne sny, a potem kłopoty z pamięcią i trudne do opanowania napady wściekłości. Znajomi od razu je zauwa­żyli, bo były do niego zupełnie niepodobne.

NUMA zwróciła się więc do Anny Ericsson, prosząc ją, aby przy­jęła na siebie podwójną rolę osobistej terapeutki i asystentki Kurta. A że bronił się przed wszystkimi, którzy chcieli mu pomóc, przez kilka tygodni udawał nieznośnego zrzędę. Nie zdołał jednak jej zniechęcić i z czasem ich wzajemne stosunki wykroczyły poza kontakty czysto zawodowe.

Kurt wziął kolejny łyk i skrzywił się z bólu. Sięgnął po stojącą na barku plastikową buteleczkę z aspiryną. Która to już noc w tym tygo­dniu przebiegająca według tego samego schematu? Czwarta? A może piąta? Nie mógł się doliczyć, ale w każdym razie na pewno było ich zbyt wiele.

- Siedziałeś w pracy do późna? - spytała Anna, przycupnąwszy na brzegu kanapy.

Pokręcił przecząco głową.

- Przecież sama najlepiej wiesz, że nie wolno mi pracować, do­póki nie pozbierasz mnie do kupy.

- Nie jesteś rozbity, Kurt - odparła. - Ale przepełnia cię ból i choć­byś nie wiem jak dobrze udawał, nie zdołasz tego ukryć. Dozna­łeś jednocześnie wstrząśnienia mózgu, pęknięcia czaszki i głębokiego szoku emocjonalnego. Przez kilka miesięcy wykazywałeś wszystkie kliniczne objawy urazu wewnątrzczaszkowego. Niektóre zresztą nie ustąpiły do dziś. W dodatku jesteś podręcznikowym przypadkiem posttrau­matycznego poczucia winy, typowego dla ocalałych z kata­strofy, w której inni ponieśli śmierć.

- Nie mam powodów czuć się winny - zaprotestował. - Zrobiłem wszystko, co mogłem.

- Wiem. Wszyscy wiedzą - powiedziała. - Problem w tym, że sam w to nie wierzysz.

Rzeczywiście nie wiedział, w co wierzyć, i to dosłownie.

- Nawet Brian Westgate uważa cię za bohatera - dodała Anna.

- No, proszę, sam Brian Westgate - mruknął pogardliwie.

Czuła, że jego napięcie rośnie i zbliża się do poziomu krytycznego. Mimo to postanowiła zaryzykować.

- On nadal chce się z tobą spotkać, uścisnąć ci dłoń, podziękować - przerwała na chwilę, po czym zapytała: - Oddzwoniłeś chociaż do niego?

Oczywiście, że nie, pomyślał Kurt, a głośno odparł:

- Byłem zajęty.

Anna pokiwała głową, patrząc mu prosto w oczy.

- Więc to o to chodzi, prawda?

- Niby o co?

- Zamierzałeś ożenić się ze Sienną, ale w końcu ją zostawiłeś. Gdy­byś tego nie zrobił, nie poznałaby Westgate'a. A bez Westgate'a nie byłoby jachtu, sztormu, katastrofy ani nieudanej próby uratowania Sienny. Właśnie o to się obwiniasz.

Syndrom ocalonego to skomplikowany problem. Kurt doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Miał przyjaciół, którzy walczyli w Iraku i Afganistanie. Dokonywali tam heroicznych czynów, a mimo to po powrocie obwiniali się o większość niepowodzeń.

Odetchnął głęboko i odwrócił wzrok. W słowach Anny było dużo prawdy, więc nie zamierzał z nią dyskutować, ale nie chciał też przyzna­wać jej racji. Skupił się na aspirynie. Otworzył buteleczkę, wysypał kilka tabletek na dłoń, wrzucił do ust i popił alkoholem.

Z poczuciem, że jego obolała głowa została odpowiednio zaopa­trzona, ponownie zwrócił się do Anny.

- Dlaczego to dla ciebie takie ważne? - spytał znacznie spokojniej­szym tonem.

- Bo taką mam pracę - odparła. - A także dlatego, że jesteś dla mnie kimś więcej niż tylko pacjentem.

- Nie to miałem na myśli - wyjaśnił. - Jakie znaczenie ma to, czy widzę je w tym śnie, czy nie? Ciągle o to pytasz. Dlaczego to jest dla ciebie takie ważne?

Przez dłuższą chwilę tylko wpatrywała się w niego. W jej oczach dostrzegł życzliwość zmieszaną z rozczarowaniem.

- Dla mnie to nic nie znaczy - powiedziała wreszcie. - Ale dla cie­bie bardzo dużo.

Kurt rzucił jej pytające spojrzenie.

- Z tego, co mówiłeś, wynika - podjęła - że wszystkie twoje sny są w zasadzie identyczne. Jedyna różnica polega na tym, że w niektó­rych widzisz tylko przypadkowe przedmioty i puste kamizelki ratunkowe, a w pozostałych blondynkę z małą dziewczynką. Co więcej, nawet nie masz pewności, czy to Sienna i jej córka. Tak czy inaczej, w obu wersjach snu nie jesteś w stanie im pomóc. Jacht tonie, a one giną.

Leciutko przechyliła głowę i popatrzyła na niego ze zrozumie­niem.

- Dla nikogo poza tobą ta różnica nie ma znaczenia, skoro w obu przypadkach koniec jest taki sam. Ale te odmienne sny najwyraźniej mają ogromne znaczenie dla ciebie. Kiedy uświadomisz sobie, dla­czego to takie ważne, od razu poczujesz się lepiej.

Kurt z najwyższym trudem zachował spokój. Anna nie zdawała so­bie sprawy, jak bliska jest prawdy.

- Aha - tylko tyle zdołał wykrztusić.

- Nie powinnam była tu przychodzić - powiedziała Anna, sięga­jąc po swoje tenisówki. - A tym bardziej nie powinnam była cię cało­wać. Mimo to cieszę się, że to zrobiłam.

Wstała i zdjęła płaszcz z wieszaka przy drzwiach.

- Wracam do domu. A ty wracaj do pracy, Kurt. To ci dobrze zrobi. I spotkaj się z Westgate'em - dodała, wkładając płaszcz. - Aku­rat jest w Waszyngtonie. Jutro ma wygłosić jakieś ważne oświadcze­nie na schodach przed Instytutem Smithsona. Chyba nie jest aż takim sukinsy­nem, za jakiego go uważasz. Może to pozwoli ci zamknąć tę sprawę.

Otworzyła drzwi, wpuszczając do środka szum deszczu padają­cego na podjazd, wyszła i zamknęła je za sobą. Po chwili silnik jej forda explorera obudził się ze snu. Zachrzęściły opony, kiedy wycofy­wała auto z miejsca parkingowego, a potem ruszyła pod górę i wyje­chała na River Road.

Kurt przez minutę gapił się w pustkę przed sobą. Przełknął resztę whiskey i zawahał się przed nalaniem sobie drugiej porcji. W końcu odstawił szklaneczkę. Alkohol nie mógł mu w niczym pomóc.

Zamiast zrobić sobie kolejnego drinka, poszedł do salonu i rozsu­nął wielkie przeszklone drzwi prowadzące na drewniany pomost. Gęste krople, które rozbijały się o świeżo polakierowane drewno, wyglądały jak srebrzyste kuleczki rtęci w zlewce laboratoryjnej. Deszcz siekł rzekę tak samo jak powierzchnię morza w jego śnie.

Dlaczego to dla ciebie takie ważne?”

Kurt podszedł do barierki. W oddali po lewej widział niknące tylne światła forda Anny.

Kiedy uświadomisz sobie, dlaczego to takie ważne, od razu poczu­jesz się lepiej”.

Uświadomił to sobie już kilka tygodni temu, ale odpowiedź zacho­wał dla siebie. Nie mógł jej zdradzić nikomu, a już na pewno nie swojej terapeutce.

Kiedy przemókł do suchej nitki, wrócił do środka. Wziął z łazienki ręcznik i skierował się do swojego gabinetu. Tam usiadł przy biurku, dokładnie wytarł dłonie i twarz i odłożywszy ręcznik, włączył kompu­ter.

Poczekał, aż się uruchomi, wpisał główne hasło i kliknął ikonę, któ­rej otwarcie wymagało podania kolejnego. Na ekranie pojawiła się lista zaszyfrowanych mejli.

Zainteresował go ostatni, od byłego agenta Mossadu, którego po­znał kiedyś przypadkowo. Po otrzymaniu przelewu na ustaloną kwotę człowiek ten zgodził się sprawdzić krążące pogłoski.

Pierwsze zdanie wiadomości brzmiało:

Nie mogę potwierdzić ani zaprzeczyć, że Sienna Westgate prze­bywa w Meszhedzie albo w jego okolicy.

W Meszhedzie, mieście w północnym Iranie, podobno miał sie­dzibę nowo utworzony zespół naukowców pracujących dla irańskiej armii. Nikt nie wiedział, czym się zajmują, ale chodziły słuchy, że Irańczycy usiłują wzmocnić swoje zabezpieczenia przed cyberata­kiem i zarazem zwiększyć własny potencjał ofensywny. Po tym, jak Amerykanom udało się zainfekować wirusem Stuxnet komputery irańskich instalacji nuklearnych i doprowadzić do nadmiernego wzro­stu prędkości wirówek do wzbogacania uranu, co doprowadziło do ich eksplozji, Irańczycy chcieli nie tylko uszczelnić swoje systemy, ale także planowali atak odwetowy.

Korzystali z pomocy zagranicznych ekspertów, których od czasu do czasu widywano w Meszhedzie, zwykle pod silną obstawą.

Kurt przeczytał wiadomość do końca:

Uzyskałem informacje z wiarygodnego źródła, że troje zachodnich ekspertów, dwóch mężczyzn i kobieta, przebywało w Meszhedzie przez okres nie krótszy niż dziewiętnaście i nie dłuższy niż trzydzieści dni. Nie ma pewności, czy zostali wynajęci, czy też zmuszeni do współ­pracy. Kobieta pasuje do opisu pani Westgate pod względem wzrostu i wieku, ale różni się kolorem włosów. Nie dysponuję żadnymi fotografíami. Nie stwierdzono żadnych oznak ani dręczenia, ani spe­cjalnego uprzywilejowania tej osoby.

Widywano ją, gdy pod lekką obstawą wchodziła i wychodziła z podej­rzanego budynku wojskowego w północnej części Meszhedu. Nie wykryto śladów bezpośredniego przymusu ani tortur.

Dwadzieścia jeden dni temu widziano wszystkich troje wsiadają­cych do niewielkiego samolotu. Nie udało się uzyskać żadnej informa­cji odnośnie do kierunku, w jakim udał się samolot, aktual­nego miejsca pobytu lub kondycji żadnej z osób obecnych na pokła­dzie.

Zamknął plik na ekranie komputera i pogrążył się w rozmyśla­niach.

Dlaczego takie ważne było to, co widział w swoich snach? Ponie­waż wbrew wszelkim dowodom świadczącym o czymś innym nabie­rał coraz silniejszego przekonania, że Sienna żyje. Jeśli miał rację, tylko jedno mogło skłonić ją do współpracy z Irańczykami - obawa o dzieci, Tannera i Elise. Ktoś musiał je uwięzić i wykorzystywał do wywierania na nią nacisku.

Wiedział, że trudno doszukać się w tym jakiejś logiki. Wszystko opierało się na niejasnych podejrzeniach i domysłach. W zestawieniu z faktami wyglądało nieracjonalnie i nieprawdopodob­nie, ale Kurt wierzył w to każdą częścią swego jeste­stwa.

Jeżeli wspomnienie pustego salonu i opuszczonego jachtu było praw­dziwe, to miał powód, aby wierzyć i nie tracić nadziei.

Jeśli jednak rzeczywiście widział zwłoki Sienny i jej córeczki, a potem tylko podświadomie próbował wyprzeć ten obraz z pamięci, by dostosować rzeczywistość do swoich pragnień, to znaczy, że balan­suje na krawędzi obłędu i wystarczy jeden fałszywy krok, a stoczy się w otchłań szaleństwa.

ROZDZIAŁ 5

Zachodni Madagaskar

czerwiec 2014

Odbywająca konną przejażdżkę kobieta jechała powoli. Chwilami wyglądała niczym zjawa w rozedrganym upalnym powie­trzu. Była młoda i wysportowana, choć dobiegała już trzydziestki. Pewnie trzy­mała wodze dropiatego wierzchowca rasy appaloosa, który truchtał niespiesznie po piaszczystym brzegu mętnej rzeki.

Ubrana była na czarno, wliczając w to stylowe buty jeździeckie i kapelusz z szerokim rondem, osłaniający jej bladą twarz przed prażą­cym słońcem.

Prowadziła wierzchowca bez najmniejszego wysiłku przez zwęża­jący się wąwóz, przyglądając się uważnie powierzchni wody na wypadek, gdyby czaił się w niej jakiś krokodyl. W miejscu, gdzie dolina nieco się rozszerzała, natrafiła na stado zebu - świętych krów z długimi, ostrymi rogami ułożonymi w kształt litery V i charakterystycz­nym garbem na grzbiecie.

Zwierzęta stanowiły część ogromnego majątku jej rodziny, były symbolem władzy i dostatku, ale dzisiaj poświęcano im niewiele uwagi. Większość czasu wędrowały bez żadnego nadzoru, pożywia­jąc się bujną roślinnością w deszczowej porze roku.

Minęła stado i podążyła wzdłuż zakola rzeki. Wkrótce znalazła się na miejscu naturalnej katastrofy. Tygodnie ulewnych deszczy doprowa­dziły do podtopienia okolicy. Była to największa powódź, jaką kiedykolwiek zarejestrowano w tym rejonie wyspy.

Potoki łączyły się i parły naprzód z niepohamowaną siłą, podmywa­jąc brzegi i wyszarpując z lądu połacie ziemi ogromne jak boiska. Potężny nurt porywał powalone drzewa niczym wykałaczki. Te, których nie zdołał unieść, leżały poroz­rzucane, korzeniami do góry.

Dojechała do miejsca, gdzie linia brzegowa tworzyła dawniej półwy­sep wcinający się głęboko w rzekę. Teraz był wyspą otoczoną ze wszystkich stron wartko płynącą wodą.

Lekkim ściągnięciem wodzy zatrzymała konia. Przed nią aż po hory­zont rozpościerały się lśniące w słońcu wody Kanału Mozambic­kiego. Niecałe pięćset kilometrów dalej znajdowało się wschodnie wybrzeże Afryki.

Przyjeżdżała tutaj od lat. Lubiła tu przebywać, chociaż powód tego upodobania starannie ukrywała przed resztą świata. Żadna z osób, które ją znały, nie wiedziała, że ilekroć znajdowała się sama w tym odludnym miejscu, ogarniał ją specyficzny smutek. Uważała, że to poruszające uczucie należy do niej bardziej niż wszystko inne, co posiadała. Jest integralną częścią jej samej, doznaniem, którego nie chciała utracić.

Niestety, nic nie trwa wiecznie. Ze względów pozostających całkowi­cie poza jej kontrolą to dziwne, melancholijne odczucie ule­gało nieustannej erozji, podobnie jak wyspa pośrodku rzeki, której powierzchnia wciąż się zmniejszała na skutek niszczącego wpływu omywającej ją wody.

Właśnie teraz, na jej oczach, kęs czerwonej gliny wielkości domu oderwał się od wyspy, zsunął do wody jak góra lodowa oddzielająca się od lodowca i zaczął się rozpadać w kontakcie z żywiołem.

Zdziwiła się, dostrzegłszy, że nie było pod nim ziemi, lecz ciemny, poczerniały metal. Płaski i gładki jak żelazna ściana. Woda spłuki­wała z niego glinę, stopniowo odsłaniając coraz większą powierzch­nię. Po jakimś czasie pojawiło się łączenie, a wkrótce później kolejne. Zorientowała się, że ścianę tworzą wielkie nitowane stalowe płyty.

Poczuła mrowienie na karku, a trzewia zareagowały nieprzyjem­nym, mdlącym uczuciem. Strach i ciekawość wymieszały się w kok­tajlu emocji. Czuła, że znalezisko przyciąga ją do siebie, a zarazem wywołuje lęk.

Zapragnęła przeprawić się przez rzekę i przyjrzeć odkryciu z bli­ska, zupełnie jakby jakaś niematerialna istota wzywała ją na pomoc duchom uwięzionym za stalową ścianą.

Podprowadziła konia nad sam brzeg, ale zaczął wierzgać i stawiać opór. Prąd był zdecydowanie za silny, a podłoże zbyt nierówne. Już po kilku pierwszych krokach potężny nurt porwałby wierzchowca razem z jeźdźcem równie łatwo jak powalone drzewa.

Koń uniósł łeb i zarżał. Ta instynktowna reakcja zwierzęcia przywró­ciła jej trzeźwość myślenia. Wycofała się i jeszcze raz popa­trzyła na niewielką wyspę.

Nie wiedziała, co mogło znajdować się w głębi, pod warstwą czerwo­nawej gleby. Nagle poczuła, że nie chce wiedzieć. Chciała już tylko czym prędzej opuścić to miejsce i znaleźć się daleko stąd, zanim ta zakopana tajemnica ujrzy światło dzienne.

Zawróciła konia i wbiła obcasy w jego boki.

- Ruszaj! Heja! - krzyknęła.

Wierzchowiec ruszył z kopyta, jakby tylko czekał na to polecenie. Niemal natychmiast przeszedł w galop i poniósł ją w głąb lądu, w stronę plantacji i górującej nad nią pałacowej budowli, z powrotem do życia, które dobrze znała.

Nad wznoszącymi się w oddali wzgórzami pojawiło się więcej bu­rzowych chmur, które niebawem sprowadzą na okolicę kolejną powódź. Przez głowę kobiety przemknęła myśl, że to, co skrywała wyspa, do rana zniknie bezpowrotnie.

Sebastian Brevard czekał na gości w głównym holu swojej eleganc­kiej rezydencji. Był przystojnym, muskularnym mężczyzną w kwiecie wieku. Miał czterdzieści dwa lata, ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, jasne, orzechowe oczy i cienką bródkę okala­jącą twarz, codziennie przystrzyganą przez osobistego fryzjera. Gładka oliwkowa cera i gęste czarne włosy pozwalały przypuszczać, że jego przodkowie pochodzili z południa Francji. Od dziecka wycho­wywano go na głowę rodziny, dlatego emanował niezachwianą pewnością siebie, którą niektórzy uznawali za arogancję.

A chociaż cenił sobie życie w luksusie, nigdy nie nosił żadnej biżute­rii oprócz ofiarowanego mu przez ojca prostego złotego sy­gnetu.

Jego przypominający pałac dom zbudowany w popularnym w osiem­nastowiecznej Francji stylu barokowym stał na szczycie wzgó­rza, które opadało w dół szerokimi tarasami. Wzniesiono na nich stajnie i pozostałe zabudowania gospodarcze oraz urządzono piękne kompleksy ogrodowe z fontannami. Na drugim tarasie, tuż pod głów­nym budynkiem, znajdował się rozległy labirynt z żywopłotu.

Wnętrze domostwa było piękne i wysmakowane. Znalazłszy się w holu, Sebastian stąpał po wypolerowanym włoskim marmurze, z obu stron otaczały go granitowe kolumny doryckie i wspaniałe posągi, a na ścianach wisiały cenne obrazy, poprzedzielane wspaniałymi arra­sami.

Pan domu miał na sobie jednorzędowy garnitur z Savile Row, który kosztował tyle co niewielki mercedes, jedwabne skarpetki i warte dwa tysiące dolarów buty z krokodylej skóry. Całość uzupeł­niała koszula Eton za pięćset dolarów z francuskimi mankietami zapiętymi diamentowymi spinkami.

Czekało go ważne spotkanie, ale i bez takich okazji zwykł ubierać się po królewsku. Dzięki temu ludzie, z którymi się spotykał, natych­miast uświadamiali sobie swoje miejsce w szeregu, a pracownicy mieli pewność, że ich pryncypał kroczy ścieżką sukcesu.

Na końcu korytarza stali dwaj mężczyźni o podobnych do niego rysach twarzy. Byli to bracia Sebastiana, Egan i Laurent. Obaj zdawali sobie sprawę z tego, jak ważne jest zaplano­wane na dzisiaj spotkanie.

- Naprawdę zamierzasz przyjąć pod nasz dach wysłannika Aco­sty? - spytał Laurent. - Powinniśmy go zabić za to, że nas zdradził.

Laurent, kilka lat młodszy od Sebastiana, zawsze rwał się do bójki, zupełnie jakby nie znał innych metod rozwiązywania problemów. Pomimo wieloletnich usilnych starań Sebastian nie zdołał mu wpoić, że subtelna manipulacja bywa zwykle znacznie korzystniejsza i skutecz­niejsza niż bezpośrednia konfrontacja.

- To moje zmartwienie - odparł. - Ty masz pilnować, żeby nasi ludzie byli w pełnej gotowości na wypadek, gdyby rzeczywiście doszło do walki.

Laurent skinął głową i się oddalił. Dawniej często dochodziło mię­dzy nimi do ostrych spięć, ale obecnie młodszy brat w pełni akcepto­wał przywództwo starszego.

- A co z materiałami wybuchowymi w zbrojowni zgromadzo­nymi przez Acostę? - spytał Egan. - Część z nich jest bardzo niesta­bilna.

- Mam pomysł, jak je wykorzystać - Sebastian rozwiał jego wątpli­wości.

Najmłodszy z braci zawsze starał się wszystkim przypodobać. Seba­stian uważał to za słabość, ale rozumiał, że Egan, który miał zaledwie czternaście lat, gdy ich ojciec pożegnał się z życiem, nie zdążył się od niego nauczyć, jak być twardym.

- Dostarczę ci kompletny spis - powiedział Egan i również wy­szedł.

Sebastian został sam, lecz zaledwie chwilę później usłyszał stukot obcasów na marmurowej posadzce. Odwrócił się i ujrzał sprężystą sylwetkę najmłodszego członka rodziny.

Dwudziestopięcioletnia Calista różniła się od braci jak dzień od nocy. W przeciwieństwie do nich nosiła się jak zwykła plebejuszka, tyle że, zdaniem Sebastiana, o połowę mniej gustownie.

Dziś była ubrana na czarno, nie wyłączając kowbojskiego kapelu­sza, który zdjęła i włożyła na głowę jednego z bezcennych posągów.

Krótkie włosy miała ufarbowane na kolor węgla, paznokcie pomalo­wane ciemnym lakierem, a oczy wysmarowała taką ilością tuszu, że przypominała szopa pracza.

- Witaj, Calisto - powiedział. - Gdzie się podziewałaś?

- Jeździłam - odparła.

- Ubrana jak na pogrzeb.

Objęła go prowokacyjnie i przekrzywiła idealnie zawiązany węzeł krawata.

- Czyż nie to właśnie masz dzisiaj w planach? - spytała.

Patrzył jej w oczy, a gdy wreszcie odsunęła się o kilka kroków, naj­pierw poprawił krawat, po czym odpowiedział:

- Owszem, o ile Acosta nie zwróci tego, co nam zabrał.

Ożywiła się wyraźnie na te słowa.

- Czy René wybiera się tutaj?

- Drażni mnie twoje zainteresowanie jego osobą - warknął Seba­stian. - Ten człowiek nie dorasta ci do pięt.

- Czasem kotka bawi się z myszą - odparła. - A czasem ją zabija. Co cię to obchodzi?

Calista była zepsutym dzieckiem. Nie potrafiła nawiązywać prawi­dłowych kontaktów z ludźmi. I wcale nie chodziło o to, że ich unikała, przeciwnie, cały czas spotykała i wkrótce porzucała kolejne osoby. Ale wszelkie jej związki, poczynając od relacji z ojcem, opie­rały się na wybuchowej mieszance miłości i nienawiści. Kierowała nią frustracja wynikająca ze ślepej pogoni za tym, czego nigdy nie mogła zdobyć.

Gdy tylko udawało jej się podbić serce kolejnej ofiary, następował całkowity zwrot. Zwykle ograniczała się do obojętności, czasem jednak pozwalała się ponieść pragnieniu zranienia i wyniszczenia tego, kto znalazł się pod jej urokiem. Dobrze jest mieć pod ręką śliczną siostrę socjopatkę, pomyślał Sebastian. Bywała bardzo uży­teczna.

- Obchodzi mnie nieposłuszeństwo René - odpowiedział na jej zaczepkę. - Zdradził nas.

- Zabrał tę kobietę do Iranu, tak jak kazałeś - przypomniała, go­towa bronić byłego kochanka. - A ona zrobiła to, czego od niej oczeki­waliśmy. Zapuściła trojana, gdzie trzeba. Fałszywy link już działa, osobiście sprawdziłam.

Brevard uśmiechnął się. Spośród wielu zalet Calisty jedną z najważ­niejszych była doskonała znajomość komputerów. Przynajm­niej to ich łączyło, bo sam Sebastian był zdolnym programistą. Nie­stety, w przeciwieństwie do niego, poświęcała zbyt dużo uwagi pojedyn­czym detalom, nie dostrzegając szerszej perspektywy.

- Irańczycy stanowią tylko jeden element planu - zwrócił jej uwagę. - Zapewnienie im dostępu nic nam nie da, jeśli w odpowied­nim momencie ta kobieta nie znajdzie się z powrotem pod naszą kontrolą. Świat musi zadrżeć na samą myśl o tym, do czego jesteśmy zdolni, aby wszyscy zaczęli robić to, czego od nich oczekujemy.

Calista wzruszyła niedbale ramionami, po czym wskoczyła na pięć­setletni kredens i usiadła na nim, machając nogami, jakby to była kuchenna szafka kupiona na wyprzedaży.

- Ten mebel pochodzi z letniego pałacu Napoleona - skarcił ją Seba­stian.

Powiodła spojrzeniem po misternych zdobieniach i idealnie wymo­delowanych krawędziach siedziska.

- Jemu już raczej się nie przyda - zauważyła.

Sebastian poczuł narastającą irytację, ale się opanował.

- Nie trzeba było przekazywać jej René - powiedziała po chwili Calista, ponownie przybrawszy swoją chłodną, mroczniejszą pozę. - Powinniśmy bezpośrednio skontaktować się z Irańczykami.

- Mylisz się - odparł. - René służy nam jako frontman.

Pozostajemy niewidzialni i bezpieczni za fasadą jego oficjalnej dzia­łalności. Właśnie w tym celu pomogliśmy mu zaistnieć w bizne­sie. Nadal jest nam potrzebny, ale musimy przywo­łać go do porządku.

- W takim razie trzeba go odpowiednio zmotywować - uznała. - Proponuję przemoc. Dużo przemocy.

- Doprawdy? - mruknął. - Czemu wcale mnie to nie dziwi?

- To jedyna forma przekazu, jaką potrafi zrozumieć.

- Nie jesteśmy ślepymi narzędziami, jak René - Sebastian nie da­wał za wygraną. - Mamy swój styl i elegancję. Właściwie stano­wimy pewien szczególny rodzaj artystów. Gdy w końcu zdobędziemy to, czego chcemy...

- Wiem, wiem - weszła mu w słowo. - Nikt nie może się dowie­dzieć, że to my to zabraliśmy.

- Znowu się mylisz - rzekł i uściślił: - Nikt nie może się dowie­dzieć, że to zniknęło.

Calista westchnęła, zmęczona pouczeniami brata.

- René nie odda ci tej kobiety, dopóki nie zacznie się ciebie bać. Jest jak zwierzę, żyje w ciągłym strachu i pod jego wpływem reaguje agresywnie. Jeśli chcesz ją odzyskać, będziesz musiał wykorzystać ten strach przeciwko niemu.

Sebastian milczał dłuższą chwilę.

- Możesz mieć rację - przyznał wreszcie. - Chodźmy do mojego gabinetu. Lada moment powinien się zjawić jego wysłannik.

Dwadzieścia minut później służący otworzył drzwi gabinetu Seba­stiana.

- Mamy gościa, monsieur Brevard. Twierdzi, że przychodzi z pole­cenia pana Acosty.

- Czy jest sam?

- Przyszedł w towarzystwie trzech mężczyzn. Bez wątpienia są uzbrojeni.

- Wprowadźcie go - polecił Sebastian.

- A co z pozostałą trójką?

- Zaproponujcie im coś do picia. Coś z naszych prywatnych zapa­sów.

- Jak pan sobie życzy. - Służący ukłonił się i wycofał tyłem przez podwójne drzwi.

Chwilę później do pokoju wszedł mężczyzna w jasnobrązowych bojówkach i luźnej koszulce polo.

- Nazywam się Kovack - powiedział. Mówił po angielsku z wyraź­nym akcentem wschodnioeuropejskim. Unikał patrzenia Sebastia­nowi w oczy, za to raz po raz zerkał nerwowo za plecy gospoda­rza. Stała tam oparta o ścianę Calista, która nie odpowiedziała na jego powitanie. Była nieruchoma jak posąg, nawet nie mrugnęła.

Sebastian pogratulował sobie w duchu. Jego zwariowana sio­strzyczka umiała wyprowadzić z równowagi nawet najtwardszego zakapiora.

- Gdzie René? - zapytał wysłannika.

- Raz tu, raz tam - odparł nonszalancko Kovack. - Bardzo zajęty.

- Dlaczego złamał naszą umowę? Amerykanka miała do nas wró­cić po wykonaniu zadania dla Irańczyków.

Kovack usiadł na jednym z foteli stojących przed zabytkowym biur­kiem i zaczął wyjaśnienia.

- Znaleźliśmy nowych kupców na jej usługi.

- Kogo? - spytał Sebastian.

- Nie zostałem upoważniony do udzielania takich informacji.

Sebastian podejrzewał, że w grę wchodzą albo Chińczycy, albo Ro­sjanie. Oba kraje nie kryły zainteresowania cyberwojną i wykorzysty­waniem hakerów jako broni. Być może znaleźli się także inni zainteresowani. W innych okolicznościach wybadałby rynek i sprzedał kobietę razem z całym zespołem temu, kto najwięcej zapłaci - jak najwyraźniej zamierzał René - ale w tej chwili sam jej potrzebo­wał i nie miał jej kim zastąpić.

Kovack z pewnością zdawał sobie z tego sprawę, bo rozsiadł się w pozie wyrażającej wyższość i arogancję, gotowy dyktować Brevar­dowi warunki w jego własnym domu. Spojrzał na leżące na biurku pudełko kubańskich cygar i rzucił nonszalanckim tonem:

- Pyszny gatunek.

- Nie są do jedzenia - odparował Sebastian. - Ale jeśli miał pan na myśli ich wyjątkowy aromat, to przyznaję panu rację. - Z niezachwia­nym spokojem sięgnął po pudełko i podsunął bezczelnemu gościowi. - Zechce pan skosztować?

Kovack wyciągnął rękę i wyjął jedno z cygar. W mgnieniu oka na fotelu obok niego znalazła się Calista. Poruszała się tak szybko, że wyraźnie przestraszyła Kovacka. Usiadła na podłokietniku, z nogami na poduszce. Porwała z biurka obcinacz i zakręciła nim na palcu.

- Proszę pozwolić - wymruczała i błyskawicznym ruchem od­cięła koniec cygara.

Sebastian z trudem powstrzymywał śmiech. Ona naprawdę uwiel­biała tę miniaturową gilotynę.

Kovackowi wyraźnie spodobało się jej nagłe zainteresowanie. Z uśmiechem przysunął cygaro do nosa i wciągnął aromat.

- Mogę prosić o ogień?

Sebastian sięgnął po bryłkę opalizującego szkła w kształcie klina. Miała ostre krawędzie, a w środku umieszczona była gazowa zapal­niczka.

- Obsydian - wyjaśnił. - Z Etny.

Chwilę później z cygara uniosła się smużka dymu. Wspaniały aro­mat najlepszego kubańskiego tytoniu rozszedł się po pokoju.

Sebastian pozwolił gościowi delektować się nim przez chwilę, po czym rzekł:

- Wróćmy do sprawy. Czego René ode mnie oczekuje?

- Chce usłyszeć propozycję - odparł Kovack. - Poważną propozy­cję - dodał z naciskiem.

- Poważną propozycję? - powtórzył Sebastian, unosząc brwi.

Kovack przytaknął.

- Wkrótce odbędzie się nowa aukcja - wyjaśnił. - Niektóre oferty zostały już odrzucone, gdyż proponowane ceny były stanowczo za niskie. Jeśli chcecie dostać ją z powrotem, musicie przebić pozosta­łych kupców. W przeciwnym razie pan Acosta przekaże towar temu, kto zagwarantuje najwyższy zysk.

Choć wszystko się w nim buntowało, Sebastian odpowiedział pra­wie natychmiast:

- Zrobione.

Nie było sensu wykłócać się o grosze, gdy w grę wchodziły mi­liardy.

- Chyba zostałem źle zrozumiany - stwierdził Kovack, pociąga­jąc cygaro. - Jest wielu zainteresowanych. Wątpię, aby było was stać na przebicie aktualnej ceny.

To powiedziawszy, wypuścił z ust chmurę dymu, która na krótką chwilę ułożyła się w koło.

Sebastian czuł, jak narasta w nim gniew. Przede wszystkim dla­tego, że Kovack miał rację. Nie był w stanie zaoferować więcej niż Chińczycy, Rosjanie czy Koreańczycy, którym podobno również zależało na wiedzy i umiejętnościach tej kobiety. Acosta świetnie o tym wiedział i najzwyczajniej śmiał mu się w twarz.

Było jasne, że całkowicie z nim zerwał. Co prawda nie znał planów Brevarda, nie był więc w stanie komuś ich zdradzić czy też zrealizo­wać we własnym zakresie, ale przez zwykłą chciwość i piramidalną głupotę zdołał poważnie zagrozić operacji przygotowywanej przez trzy lata. To miał być przekręt doskonały. Największy w życiu Seba­stiana Brevarda - i najbardziej dochodowy, jeśli by się powiódł.

Skończył się etap negocjacji. Brevard nie zamierzał dać się wcią­gnąć w przyziemne gierki. Musiał narzucić przeciwnikom swoją wolę. Uśmiechnął się, a był to uśmiech wilka na moment przed zatopie­niem kłów w karku ofiary.

- Całkiem sporo dowiedział się pan o kapitalizmie, za pewne od René - powiedział. - Gratuluję.

Napięcie nieznacznie opadło. Kovack pozwolił sobie nawet na po­błażliwe skinienie głową.

- Zgasło panu cygaro - kontynuował Sebastian. - Pozwoli pan, że je przypalę.

Gość pochylił się naprzód, dla zachowania równowagi opierając dłoń na biurku, a gospodarz ponownie sięgnął po obsydianową zapal­niczkę.

Ale zamiast podać mu ogień, wolną ręką ścisnął nadgarstek Kovacka jak w imadle i szarpnął do siebie. W tym samym momencie Calista zeskoczyła z fotela i dopchnęła fotel do biurka.

Kovack był przygwożdżony, z jedną ręką zablokowaną pod bla­tem, a drugą w uścisku Brevarda, który ciągnął tak mocno, jakby chciał wyrwać mu ramię ze stawu. Cygaro wypadło mu z ust, lecz Sebastian wciąż trzymał w drugiej dłoni ciężką zapalniczkę.

Kovack próbował się wykręcić w taki sposób, by móc manewro­wać nogami, ale Calista natychmiast przyłożyła mu do szyi nóż do kopert, nacinając lekko skórę.

Kovack zamarł w bezruchu.

- Podrażnij go jeszcze chwilę - wysyczała Calista, trącając mięk­kimi wargami jego ucho. - Chcę zobaczyć, co zrobi.

Kovack nie wiedział, czy te słowa były skierowane do niego, czy do Sebastiana. Na wszelki wypadek postanowił nie reagować.

- Nie słuchaj jej - powiedział spokojnie Brevard. - Sprowadzi cię na manowce. Nie byłbyś pierwszym, któremu to zrobiła.

- O co wam chodzi?! - krzyknął Kovack, nie na żarty przerażony sytuacją, która wyglądała na jakąś zwariowaną grę między rodzeń­stwem. - Mieliśmy rozmawiać o interesach!

- To moja szczególna metoda przekazywania wiadomości - wyja­śnił Sebastian. - W taki sposób, by zostały dobrze zrozumiane.

- Zawołaj swoich ludzi - poradziła gościowi Calista. - Może alko­hol nie uderzył im jeszcze do głów. Może trucizna okazała się za słaba.

- Trucizna?! - Oczy Kovacka niemal wyszły z orbit.

Przez kilka sekund strzelał nimi w panice na wszystkie strony, nim wreszcie zdołał nad sobą zapanować. Skupił się na Brevardzie, uznaw­szy, że dziewczyna jest kompletnie pomylona. - Co chcesz przekazać René? - spytał pospiesznie. - Powiem mu, co tylko chcesz. Przekażę mu to osobiście, możesz mi wierzyć, jestem jego prawą ręką.

Sebastian skrzywił się teatralnie, marszcząc smagłą twarz w iście groteskowym wyrazie.

- Wyjątkowo niefortunny dobór słów - orzekł, po czym zamach­nął się i niczym tasakiem uderzył obsydianową zapalniczką w nadgar­stek Kovacka.

Straszliwy wrzask rozniósł się po całym pałacyku. Calista odsu­nęła się, a Kovack zatoczył się na krześle i upadł na podłogę. Leżał na plecach, przyciskając do piersi kikut ręki, z którego na wszystkie strony buchały fontanny krwi.

Drzwi do gabinetu stanęły otworem i do pokoju wbiegło trzech służą­cych.

- Zajmijcie się nim - polecił Sebastian, rzucając odciętą dłonią w rannego.

Mężczyźni pochylili się nad gościem i sprawnie opatrzyli ranę. Nało­żyli mu opaskę uciskową, po czym wyprowadzili z pomieszcze­nia.

Sebastian rozejrzał się po gabinecie, lustrując zachlapane krwią biurko i ściany.

- Ale naświnił - mruknął, jakby ktoś rozlał wino.

W tym samym momencie w pokoju pojawili się kolejni służący i zaczęli zmywać plamy.

Sebastian zdjął marynarkę i wyszedł przez podwójne przeszklone drzwi na balkon. Calista dołączyła do niego po chwili.

W oddali zahuczał grom, zwiastując kolejny sztorm nad zachod­nim Madagaskarem. Sebastian był przeświadczony, że popełnił błąd, dając się ponieść wściekłości.

- Po czymś takim René już ci nie zaufa - zwrócił się do siostry.

- On nigdy mi nie ufał - odparła. - Ale pożąda mnie i sądzi, że gram na dwa fronty.

- W takim razie weźmiesz udział w jego licytacji.

- Mam odkupić tę kobietę?

- Nie, masz ją wykraść. René nie przyjąłby żadnej naszej oferty, nawet gdybyśmy zostawili jego pomagiera w spokoju. Postanowił się uniezależnić. Wie, że gdyby nam ją oddał, zatrzymali­byśmy ją na zawsze. W końcu to nasza własność. Ale dla niego to duże pieniądze, które przeszłyby mu koło nosa. Sądząc po tym, ile wydaje, naprawdę ich potrzebuje.

Calista potakiwała odruchowo, przyglądając się z zainteresowa­niem resztkom krwi Kovacka na swojej dłoni.

Zebrała je palcem i pociągnęła wzdłuż ramienia, jakby była to farba do ciała.

- Słuchasz mnie?

- Dobrze wiesz, że tak.

- Więc powiedz mi, czy dasz sobie radę.

- Oczywiście - odparła, wreszcie podnosząc na niego wzrok. - Ale René nie jest głupi. Będzie uważał. A jeśli wykradnę mu coś, co zamierza sprzedać innym - Rosjanom czy Chińczykom - to i oni mogą zacząć robić problemy.

Brevard nie martwił się tym, że może narobić sobie wrogów. Gdy zrealizuje swój plan, rozpłynie się jak duch.

Będzie to wyglądało tak, jakby nigdy nie istniał.

- Znajdź jakiś sposób - powiedział z lekkim zniecierpliwieniem. - Jesteś bystrzejsza od niego. Od nich wszystkich. Zaprzęgnij swój pokręcony umysł do pracy i przyprowadź mi tę ko­bietę, zanim nasze plany spalą na panewce.

ROZDZIAŁ 6

Niebo miało niezwykłą barwę błękitu, gdy Kurt Austin dotarł do siedziby NUMA na przedmieściach Waszyngtonu. Zostawił samo­chód w garażu, wszedł do holu i wjechał windą na dziewiąte piętro. Recepcjonistka była wyraźnie zaskoczona na jego widok.

- Dzień dobry - pozdrowił ją z uśmiechem, po czym ruszył koryta­rzem.

Zatrzymał się przy aneksie kuchennym niedaleko swojego gabi­netu, gdzie kilku pracowników kończyło kawę i szykowało się do kolejnego dnia w pracy. Gdy tylko go zauważyli, natychmiast umilkli.

- Jeśli którykolwiek zacznie klaskać albo powie „witaj z powro­tem”, odeślę was wszystkich do stacji McMurdo na Antarktydzie, gdzie przez pół roku nie uświadczycie widoku słońca - ostrzegł.

Na twarzach kolegów pojawiły się uśmiechy zrozumienia, kilku odważyło się nawet skinąć głową. Sekretarka Kurta uścisnęła mu dłoń, a jeden z pracowników poczęstował go kawą.

Po chwili do grupy dołączył Joe Zavala, jak zwykle tryskający ener­gią i uśmiechnięty od ucha do ucha.

- Hej! - zawołał głośno. - Patrzcie, kto wrócił!

Nader powściągliwa reakcja reszty pracowników uświadomiła mu, że coś jest nie tak.

- Baw się dobrze, Joe - rzucił ktoś. - Nie zapomnij spakować cie­płych gaci.

- Za to możesz sobie darować krem do opalania - dodał ktoś inny.

Kiedy rozeszli się na swoje stanowiska, Joe zwrócił się do Kurta.

- O co im chodziło?

- To długa historia - odparł Austin. - Jak stoisz z geografią Antark­tydy?

- A dlaczego pytasz?

- Bo muszę cię tam wysłać, jeśli nie chcę stracić całego swojego autorytetu.

Joe zmrużył oczy. Domyślał się już, co jest grane.

- Biorąc pod uwagę, że nie byłoby cię tu, gdybym nie wskoczył za tobą i cię nie wyciągnął, gdy zerwałeś się z liny, sądzę, że jesteśmy kwita - odparł z szerokim uśmiechem.

Kurt był w NUMA dyrektorem do spraw projektów specjalnych, co oznaczało, że wraz ze swoim zespołem mógł w każdej chwili zostać wysłany z dowolnym zadaniem w dowolne miejsce na świecie. Joe Zavala, jego zastępca, był nie tylko fenomenalnym inżynierem i jednym z najzaradniejszych ludzi, jakich znał, ale także jego najlep­szym przyjacielem.

- Celna uwaga - przyznał Austin, otwierając drzwi swojego gabi­netu i wchodząc do środka. - Ale z drugiej strony, gdybyś nie złapał pietra i nie zaczął mnie ściągać jak rekordowego marlina, nie wyrżnąłbym głową o grodź i nie poobijał sobie mózgownicy. To przez ciebie kilka ostatnich miesięcy spędziłem na kozetce.

Joe wszedł za nim i zamknął drzwi.

- Widziałem tę psychiatrę, u której się pokładasz - rzekł, uśmiecha­jąc się jeszcze szerzej. - Nie musisz mi dziękować.

Kurt kiwnął głową i usiadł za biurkiem. Skrzywił się, spojrzawszy na piętrzący się na nim półmetrowy stos nieotwartych przesyłek i niezatwierdzonych raportów.

- Czy ktoś tu w ogóle pracował pod moją nieobecność?

- Jasne, że tak - zapewnił Joe. - Myślisz, że skąd te wszystkie ra­porty?

Kurt zaczął przeglądać papiery, w większości potwornie nudne. Przemknęło mu przez myśl, że powinien zabrać całą tę makulaturę do domu. Gdyby znowu miał kłopoty z zaśnięciem, ich lektura byłaby skuteczniejsza od najsilniejszych tabletek. Spałby jak niemowlę już po kilku minutach.

Wyrzucił do kosza informacje o spotkaniach, które dawno się od­były, i zajął się pocztą. W kilku tubusach były mapy, które zamówił kilka miesięcy temu. Kolejna przesyłka zawierała płytę DVD.

- Co to jest? - spytał.

Joe pochylił się, by zobaczyć, co Kurt trzyma w ręku.

- Nagranie z kamery helikoptera - wyjaśnił. - Jakiś reporter z RPA zrobił z tego newsa. Widać na nim część akcji.

Kurt zastanawiał się chwilę, czy nie obejrzeć nagrania. W końcu uznał, że nie warto. Na pewno nie znajdzie na nim odpowie­dzi na żadne z dręczących go pytań.

- Szkoda, że nie miałem kamery przy sobie - mruknął.

Odłożył płytę i wrócił do poczty wewnętrznej. W końcu dokopał się do przesyłki od Straży Przybrzeżnej RPA. Otworzył ją i znalazł w środku raport z akcji ratunkowej. Przeleciał go wzrokiem, szukając jakiejkolwiek informacji, która byłaby dla niego nowa.

Gdy taką znalazł, wyprostował się na krześle i przeczytał uważnie jeszcze trzy razy, by mieć stuprocentową pewność, że czegoś nie pomylił.

Wreszcie podniósł wzrok znad raportu i zwrócił się do Joego.

- Briana Westgate wyłowiono trzydzieści kilometrów od miejsca zatonięcia „Etherneta”?

- Tak - potwierdził Zavala. - Następnego dnia, kiedy sztorm już ucichł. Był w pontonie.

- Wydawało mi się, że gdy go znaleziono, był w kamizelce ratun­kowej i kołysał się na wodzie niczym pilot myśliwca po katapultowa­niu.

- Tak to wyglądało w telewizji. Westgate wyskoczył z pontonu i o własnych siłach podpłynął do helikoptera, a w telewizji pokazali właśnie te fragmenty. Pewnie żeby wyglądało efektowniej.

Kurt odłożył raport i popatrzył na przyjaciela.

- I nikogo nie zdziwiło, że odpłynął na pontonie, wiedząc, że jego żona i dzieci wciąż znajdują się na tonącym jachcie? - spytał.

- Sam to wyjaśnił - odparł Joe. - Twierdził, że gdy przygotowy­wał ponton, czekali na niego na mostku. Nie zdążył jednak po nich wrócić, bo fala zmyła go z pokładu razem z pontonem. Podobno wiosłował z całych sił w ich stronę, ale nie dał rady.

Kurt włączył komputer i uruchomiwszy oprogramowanie kartogra­ficzne NUMA, wyświetlił obraz wschodniego wybrzeża RPA.

Zerknął na dane w raporcie, wprowadził do programu współrzędne geograficzne miejsca zatonięcia „Etherneta” i po chwili na mapie we wskazanym punkcie pojawił się czerwony trójkąt.

Powtórzył tę czynność ze współrzędnymi miejsca wyłowienia West­gate'a, które na mapie wskazywał zielony trójkąt.

- Trzydzieści kilometrów - mruknął i pokręcił głową. - Nie, to nie­możliwe.

- Minęło ponad trzydzieści godzin - przypomniał mu Joe. - A to był naprawdę silny sztorm.

- Wiem, ale jeśli Westgate nie płynął pod wiatr, to wylądował w niewłaściwym miejscu - odparł Kurt. Przekręcił monitor tak, żeby Joe widział mapę. Małe szare strzałki pokazywały kierunek prądu, dokład­nie przeciwny do drogi przebytej przez Westgate'a. - Powinien był się znaleźć na południowy zachód, a nie na północny wschód od jachtu.

Zavala z osłupieniem wpatrywał się w ekran.

- Może sztorm chwilowo przeorientował kierunek prądu - powie­dział wreszcie. - Albo po burzy wiatr zawiał z innej strony.

- Nawet jeśli, różnica nie byłaby aż tak duża - upierał się Kurt.

Joe jeszcze raz spojrzał na mapę i pokiwał głową.

- No dobra, wygrałeś. Co twoim zdaniem się tam stało?

- Nie mam zielonego pojęcia - odparł Kurt. - Najlepiej będzie zapy­tać samego pana milionera. Z tego, co wiem, właśnie wygłasza jakąś przemowę w Instytucie Smithsona.

Spojrzał na zegarek i podniósł się z krzesła.

- Chodź, jeśli się pospieszymy, powinniśmy go złapać.

Joe wyraźnie się ociągał. Wreszcie wstał z entuzjazmem zaspa­nego mopsa.

- Nie wiem, czy to dobry pomysł - mruknął.

Kurt uważał, że pomysł jest wręcz doskonały. Podobało mu się zwłaszcza to, że do rozmowy dojdzie w miejscu publicznym.

- Na pewno dobry - rzekł, kierując się do drzwi. - Szczerze mó­wiąc, doradziła mi to moja terapeutka. Twierdzi, że rozmowa z Westga­te'em pomoże mi wrócić do równowagi psychicznej.

Powiedziawszy to, wyszedł z gabinetu i ruszył do windy. Ani razu nie odwrócił się, by zobaczyć, czy Joe idzie za nim. Nie musiał, bo po chwili usłyszał jego kroki w korytarzu.

ROZDZIAŁ 7

Schody przed historycznym budynkiem Instytutu Smithsona stano­wiły niezwykle wzniosłe tło dla każdego, kto zamierzał wygłosić ważne oświadczenie. „Zamek”, jak nieoficjalnie nazywano siedzibę Instytutu, został zbudowany z wydobywanego w Maryland czerwo­nego piaskowca i odegrał ważną rolę w czasach wojny domowej, a może nawet był świadkiem momentu uzyskania niepodległości.

W czasach współczesnych Instytut Smithsona był symbolem popula­ryzacji nauki i nowoczesnych technologii. Brian Westgate - internetowy miliarder pochodzący z dobrej starej rodziny - nie mógł wybrać lepszego miejsca na zaprezen­towanie siebie i swojej firmy.

Pod bezchmurnym błękitnym niebem już zaczął zbierać się tłum. Sam Westgate znajdował się w przytulnym gabinecie tuż przy głów­nym wejściu. Chociaż był bardzo podekscytowany perspektywą wyj­ścia na słynne schody, cierpliwie poddawał się zabiegom dwojga asystentów, którzy dokonywali ostatnich drobnych poprawek w jego makijażu i garderobie.

W roli modela nie sprawiał większych trudności. Był pięćdziesięcio­jednoletnim dobrze zbudowanym i zadbanym mężczy­zną, którego twarz nie zdradzała śladu żadnych ekscesów. Miał falu­jące włosy, wysoko osadzone kości policzkowe i mały dołek w bro­dzie. Przypominał raczej prezentera telewizyjnego niż komputero­wego maniaka, za jakiego uchodził.

Jego jasne włosy zawsze układały się idealnie, ale młoda stylistka imieniem Kara musiała poświęcić im jeszcze chwilę, by się upewnić, że fryzura jest dokładnie taka, jaka być powinna.

- Nie może pan wyglądać ani za młodo, ani za staro - szepnęła w trakcie pracy.

W tym samym czasie drugi asystent poprawił zapinkę z amerykań­ską flagą na klapie marynarki swojego pryncypała i dopilno­wał, aby na kantach spodni jego błękitnego garnituru można było przeciąć włos na dwoje.

Gdy oboje uwijali się wokół Westgate'a, w fotelu naprzeciwko miliar­dera siedział David Forrester, prezes jego firmy.

- Czuję się, jakbym miał ogłosić start w wyborach prezydenckich - burknął Westgate, po czym gestem odprawił asystentów. Był już zmęczony tymi wszystkimi upiększającymi zabiegami.

- Może powinieneś o tym pomyśleć - stwierdził Forrester.

- Niezręcznie byłoby sprzedawać Phalanx w innych krajach, jedno­cześnie rządząc tym - odparł Westgate.

- Racja - przyznał Forrester. - Mamy już zamówienia z pięciu pań­stw europejskich, a także z Brazylii i Japonii. Wszyscy chcą gwaran­cji, że ich dane będą bezpieczne, a nie ma na to lepszej metody niż Phalanx.

- Może to ty powinieneś wygłosić tę całą gadkę na schodach.

- A czy to ja jestem twarzą firmy?

Forrester był znakomitym i doświadczonym prawnikiem. Przez dwa­dzieścia lat pracował w firmie inwestycyjnej, a potem przez kilka kolejnych w jednym z banków Rezerwy Federalnej. Niski i przysadzi­sty, przypominał kulturystę, który po zakończeniu kariery trochę się zaniedbał, ale pod warstwą tłuszczu wciąż skrywa ogromne pokłady siły. Miał obwisłe policzki, rzednące włosy i bystre oczy, którym nie umykał żaden szczegół. Wąskie, niemal pozbawione barwy usta nadawały jego obliczu surowy, wręcz złowieszczy wygląd służbisty, któremu lepiej się nie narażać.

- Przekazujesz milion komputerów dla amerykańskich szkół - zau­ważył - i właśnie podpisałeś kontrakt z rządem federalnym na ochronę amerykańskich baz danych przed atakami z zagranicy. To wspaniałe dokonania. Teraz masz okazję pochwalić się nimi przed wdzięcznymi obywatelami. Możesz powiedzieć Amerykanom, że ich dane są bezpieczne.

- Nie czuję się na siłach - wyznał Westgate.

- Przez ten wypadek?

- Tak, jest jeszcze za wcześnie.

- Minęło już wiele miesięcy, a w erze informacji aktualizowa­nych przez całą dobę to całe wieki. Poza tym od czasu zatonięcia nasze akcje wzrosły o piętnaście procent. Ludzie kupują je ze współczu­cia.

- Co ty wygadujesz?! - obruszył się Westgate. - Tu chodzi o moją żonę i dzieci! O moją córkę i syna!

- Przepraszam. - Forrester uniósł rękę w pojednawczym geście.

- Do diabła z tym wszystkim.

- Słuchaj - Forrester nie dawał za wygraną. - Czy to nie Sienna pierwsza wpadła na ten pomysł? Czy to nie ona pytała, co ci przyjdzie z tego, że twoje pieniądze będą się pomnażać na koncie w banku? Chciała, żebyś zrobił dzięki nim coś z pożytkiem dla wszystkich, i właśnie dlatego teraz tu jesteśmy. Projekt Phalanx powstał wyłącznie dzięki niej. To jej dar dla świata. Dopóki system będzie działał, pa­mięć o Sien­nie nie zginie.

Westgate zacisnął usta, niezdolny wykrztusić choćby słowa.

Pukanie do drzwi uświadomiło im, że pora wyjść przed kamery.

Wstali. Westgate wyszedł na schody i stanął przed tłumem, który powitał go burzą oklasków.

Rozpoczął odrobinę za szybko, ale po kilku chwilach znalazł wła­ściwy rytm. Zdołał wyrzucić ze świadomości otaczającą go publicz­ność, nadchodzące kontrakty, a nawet Davida Forrestera i pozwolił, by reszta słów popłynęła prosto z serca.

Mówił o edukacji i o ogromnych inwestycjach, jakie jego firma po­czyniła w amerykańskim szkolnictwie. Powiedział, że komputery i odpowiednie programy szkoleń zapewnią lepszą pracę samotnym matkom, pozwolą ludziom wyjść z biedy i tym samym zmniejszą wydatki budżetu na świadczenia socjalne.

Nie wspomniał o umowach, jakie jego firma podpisała z większo­ścią agencji federalnych na usprawnienie ochrony ich danych, ani o wielomiliardowych kontraktach z Departamentem Obrony, Komisją Papierów Wartościowych, Rezerwą Federalną czy Departamentem Bezpieczeństwa Krajowego. Nie wspomniał też o zatonięciu jachtu i tragicznej śmierci swoich najbliższych.

Nie musiał. Dziennikarze sami poruszyli oba tematy, gdy tylko za­czął się czas na pytania.

Pierwsza zabrała głos wysoka kobieta w czerwonej garsonce.

- Docierają do nas informacje, że pańska firma została wyzna­czona do modernizacji systemów zabezpieczeń internetowych dla większości agencji rządowych - powiedziała. - Milion komputerów to wprawdzie hojny dar, ale bardzo niewielki w porównaniu z kontrak­tem na wiele miliardów dolarów.

Westgate się uśmiechnął. Podczas prób przygotował się między in­nymi na to pytanie, sformułowane niemal słowo w słowo tak samo. Przemknęło mu przez myśl, że kobieta została opłacona przez Forre­stera, który postanowił dopilnować, aby dzisiejszy przekaz był dokład­nie taki, jak zaplanowano.

Uśmiech pozostał na jego twarzy na tyle długo, by reporterzy zdą­żyli zrobić kilka zdjęć.

- Te komputery to zaledwie początek - powiedział. - Kolejnym etapem będzie utworzenie nowych placówek edukacyjnych w najbied­niejszych dzielnicach miast. Będą to miejsca całkowicie bez­pieczne, gdzie zarówno dzieci, jak i dorośli będą mogli za darmo poszerzać swoją wiedzę. Nie poprzestajemy na ochronie danych, w równym stopniu zależy nam na tym, by ochraniać ludzi, którzy zechcą z nich korzystać.

- Co zaś się tyczy wspomnianego przez panią kontraktu - konty­nuował - miliard dolarów rocznie to nic, jeśli tym kosztem można będzie powstrzymać sięgające dwudziestu miliardów straty w wyniku kradzieży. Czy państwo wiedzą, że tylko w ostatnim roku niezidentyfi­kowani hakerzy i grupy sponsorowane przez zagraniczne rządy zdołały się włamać do rzekomo świetnie zabezpieczonych systemów FBI, Departamentu Energii, SSA oraz do baz danych NASA i Departamentu Obrony? A to tylko włamania do systemów rządowych. Każdego dnia firmy z całego świata są atakowane przez internetowych kryminalistów, którzy otrzymują wsparcie terrorystów i szpiegów przemysłowych. System Phalanx, przy którego tworzeniu pracowała między innymi moja żona, zapewnia zupełnie nowy rodzaj ochrony. Praktycznie jest zdolny do samodzielnego myślenia, wy­krywa zagrożenie, posługując się prawdziwą logiką, a nie przygoto­waną na poczekaniu listą zesta­wień. Rezerwa Federalna i Departa­ment Obrony już teraz są zachwy­cone wynikami. Wkrótce zachwyt ten podzieli reszta kraju.

Po tej perorze bez trudu radził sobie z kolejnymi pytaniami. Do­piero gdy dziennikarz lokalnej stacji telewizyjnej zapytał o jego żonę i dzieci, Westgate zdrętwiał. Zdołał zapanować nad sobą, ale kiedy już miał odpowiedzieć, głos mu się załamał i nie był w stanie wykrztusić ani słowa.

Poczuł ogromne zażenowanie. Najchętniej przeprosiłby i odmówił rozmowy na ten temat, lecz kątem oka dostrzegł, jak stojący z boku Forrester uśmiecha się z zadowoleniem i lekko kiwa głową. Z wielkim wysiłkiem przełamał falę uczuć i starając się ignorować nagły ból w skroniach, rzekł:

- Część mnie uważa, że powinienem pogrążyć się w żałobie i pozo­stać w zaciszu prywatności. Brakuje mi żony i dzieci. Byli najwięk­szym szczęściem, jakiego zaznałem w życiu. Ale Sienna, gdyby żyła, pierwsza powiedziałaby mi, że nie mogę pogrążać się w bólu i użalać nad sobą. Wielokrotnie pomagała innym, nawet jeśli sama borykała się z trud­nościami. Ten program był jej pomysłem. Myślę o nim jako o jej dziedzictwie, o jej ostatnim darze dla ludzko­ści, dzięki któremu nasze państwo będzie bezpieczne w tej nowej, niewypowiedzianej wojnie.

Tłum umilkł na chwilę, a potem padło jeszcze kilka prostych py­tań. Gdy konferencja dobiegła końca, Westgate'a pożegnano kolejną burzą oklasków, ale tym razem szczerą i pełną współczucia. Schodząc z mównicy, gratulował sobie w duchu, że zmusił się do odpowiedzi na pytanie o Siennę i dzieci.

Jeszcze na schodach dołączył do niego Forrester i razem wrócili do budynku Instytutu.

- Świetna robota - szepnął prawnik.

Ruszyli do gabinetu, w którym czekali przed konferencją. Byli już pod drzwiami, gdy Westgate zauważył dwóch mężczyzn idących w ich stronę.

Jeden z nich wyglądał znajomo. Wydatny podbródek, jasnoniebie­skie oczy i grzywa srebrnych włosów.

- Chciałem o coś zapytać - powiedział.

- Czas na pytania minął - oznajmił Forrester.

Westgate zatrzymał się przy drzwiach i dokładniej przyjrzał przyby­szowi. W końcu sobie przypomniał. Kurt Austin. Zanim jednak zdążył coś powiedzieć, Austin spytał:

- Gdzie byłeś?

- Słucham? - odparł zaskoczony Westgate.

- Mówiłem już, że czas na pytania minął - powtórzył Forrester, stając między nimi.

Mówił uprzejmym tonem, popełnił jednak błąd, kładąc rękę na ramie­niu Austina. W mgnieniu oka wylądował twarzą na ścianie i z ramieniem boleśnie wykręconym za plecy. Uderzenie było tak po­tężne, że na ścianie pojawiło się niewielkie pęknięcie. Unierucho­miony zawołał ochronę.

Dwaj ochroniarze stojący w głębi korytarza odwrócili się i zaczęli biec w ich stronę.

Towarzysz Austina, ciemnooki brunet, próbował przywrócić spo­kój.

- Jesteśmy z agencji rządowej - powiedział, pokazując odznakę. - Kurt Austin i Joe Zavala, pracujemy w NUMA.

Niewiele to pomogło. Austin już puszczał Forrestera, gdy ochronia­rze rzucili się na niego. Nie stawiał oporu, więc bez problemu powalili go na ziemię. Wzrok miał przez cały czas utkwiony w Westga­cie.

- Gdzie byłeś, kiedy zatonął „Ethernet”? - krzyknął zza trzymają­cych go ochroniarzy.

- To naprawdę nie jest konieczne - Westgate próbował interwenio­wać. - Puśćcie go.

- Oczywiście, że jest, do diabła! - ryknął Forrester. - Aresztujcie tego skur...

- Byłeś trzydzieści kilometrów dalej! - Austin nie dawał za wy­graną - Trzydzieści kilometrów!

- Zamknij się! - rozkazał Forrester.

Zza zakrętu korytarza wyłonił się jakiś mężczyzna. Widząc, co się dzieje, wyciągnął telefon komórkowy z kamerą i skierował go w ich stronę.

- Natychmiast wyłącz ten telefon!

Tymczasem do ochroniarzy dołączył policjant, skuwając ręce Au­stina za plecami. Kurt nie stawiał oporu świadomy, że nie miałoby to sensu, ale cały czas próbował wyglądać spoza otaczających go męż­czyzn, by patrzeć Westgate'owi w oczy.

- Puśćcie go! - jęknął milioner, przykładając dłoń do czoła. - Na litość boską, nie potrzebujemy tego całego przedstawienia.

Gliniarz szarpnął Kurta w górę, stawiając go na nogi.

- Musimy zabrać go na posterunek - wyjaśnił. - Zawsze w takich sytuacjach musimy spisać protokół z zajścia.

- Zabierzcie też tego drugiego - nalegał Forrester, wskazując Za­valę.

- A co ja niby zrobiłem? - zdziwił się Joe.

- Przyszedłeś razem z nim - stwierdził policjant. - No już, w tył zwrot!

- Coś ukrywasz! - zawołał Austin do Westgate'a, gdy ochroniarze wyprowadzali go z budynku.

Forrester miał już dość. Nie mógł nakazać policjantom, żeby zakne­blowali tego wariata, ale był w stanie przynajmniej zabrać stąd swojego partnera. Wziął Westgate'a pod ramię i wprowadził do gabi­netu.

- Zabierz telefon facetowi na korytarzu - polecił jednemu z asysten­tów. - Nie interesuje mnie jak, po prostu załatw to.

Westgate był zbyt oszołomiony, by zrobić cokolwiek innego, niż poddać się poczynaniom Forrestera. Gdy wchodził do gabinetu, ponow­nie dobiegł go głos Austina:

- Co się stało na tym jachcie, Westgate?! Co tam się stało?!

Drzwi zamknęły się z trzaskiem, zamieszanie dobiegło końca. Forre­ster posadził Westgate'a na kanapie.

- Wszystko w porządku?

Westgate skinął głową.

- Pewnie, że w porządku. Przecież mnie nawet nie dotknął.

- Może w tej chwili nie czujesz się dotknięty - mruknął Forrester - ale jeśli nagranie tego dowcipnisia trafi do sieci, to nie tylko ty, ale także ja i cała firma znajdziemy się w tarapatach.

Westgate z trudem zbierał myśli. Czuł nieprzyjemne pulsowanie pod czaszką.

- O czym ty mówisz?

Forrester nie odpowiedział, tylko podszedł do przygotowanego dla nich prowizorycznego barku, nalał drinka i wsunął go Westgate'owi do ręki.

- Napij się.

Westgate wziął kilka łyków ginu. Był skołowany i zaczynał czuć mdłości.

Forrester usiadł, nalał sobie solidną porcję whiskey i wychylił ją jednym haustem.

- To może się skończyć prawdziwą katastrofą - stwierdził, odsta­wiając szklaneczkę.

Ledwie to powiedział, drzwi stanęły otworem i do pokoju wszedł asystent z telefonem w ręku.

- Ile? - spytał Forrester.

- Dwadzieścia tysięcy - odparł młody człowiek.

Forrester kiwnął głową.

- Dobrze, pozbądź się tego. I daj temu facetowi jakąś robotę, jeśli tylko się zgodzi. Z wysoką pensją. Nie chcę, żeby nagle zmienił zda­nie.

Gdy asystent wyszedł, Westgate wreszcie spojrzał na swojego towa­rzysza. Powoli odzyskiwał spójność myśli, a ból głowy zelżał.

- Wiesz, kto to był?

- Tak - potwierdził Forrester. - I postaram się, żeby zamknęli go za napaść, groźby karalne i cokolwiek, co jeszcze przyjdzie mi głowy.

- Zwariowałeś? - obruszył się Westgate. - Ten człowiek wysko­czył z helikoptera podczas silnego sztormu, żeby ratować mnie i moją rodzinę, a ty zamierzasz go oskarżyć? Jak to będzie wyglądało?

Forrester sapnął zniecierpliwiony, ale nie odezwał się. Najwyraź­niej zdał sobie sprawę, że oskarżenie Austina o cokol­wiek byłoby poważnym błędem.

- Muszę się z nim spotkać - powiedział Westgate.

- Wykluczone.

- A dlaczego?

- Bo tak - burknął Forrester.

- Nie zachowuj się jak rozkapryszony bachor.

- Bo to wariat - wyjaśnił Forrester. - Słyszałem, że ma poważne problemy. Został ranny podczas akcji ratunkowej i był na urlopie zdrowotnym. Wymyślił sobie jakąś teorię spiskową, według której jacht wcale nie zatonął, albo twojej żony na nim nie było, albo w jakiś inny sposób udało jej się przeżyć. Sądzi, że pracuje teraz dla Irańczy­ków.

Westgate'a zatkało. Mdłości wróciły.

- Sienna pracuje dla Irańczyków? To jakiś żart?

- Mówię przecież, że to wariat. Teraz chyba rozumiesz, dlaczego nie chcę, żebyś z nim rozmawiał?

- Skąd mu to przyszło do głowy?

- Daj spokój, Brian, to zwykłe brednie. Nie ma o czym mówić.

- Jest - upierał się Westgate. - Czy on może mieć rację? Czy to możliwe?

Forrester spojrzał mu w oczy.

- Nie rób tego. Wiesz tak samo dobrze jak ja, że ona utonęła.

Westgate pogrążył się w myślach. Tak, był pewien, że Sienna nie żyje. Dlaczego więc Austin ma wątpliwości? Przecież to on widział jej ciało.

- Skąd wiesz, że Austin był na urlopie?

- Zawsze staram się trzymać rękę na pulsie - odparł Forrester. - Taką mam pracę. Kiedy zaczęły do mnie docierać pierwsze informa­cje dotyczące katastrofy, postanowiłem przyjrzeć się sprawie bliżej.

- I nic mi nie powiedziałeś?

Forrester pochylił się w stronę Westgate'a i przymrużył oczy.

- A co byś zrobił, gdybym ci o tym powiedział?

Westgate milczał.

- Ten facet stanowi zagrożenie - ciągnął prawnik. - Bez względu na to, jakie ma problemy, musimy trzymać go jak najdalej od ciebie.

- A niby czemu miałby mieć jakiś problem ze mną?

- Nie udawaj naiwniaka, Brian - żachnął się Forrester. - Przecież był zaręczony ze Sienną. Mieli się pobrać tego lata, kiedy ją poznałeś. A co, może ci o tym nie mówiła?

Westgate wiedział, że te słowa miały go zdenerwować, nastawić przeciwko Austinowi, żeby w gniewie zgodził się na wykręcenie mu jakiegoś paskudnego numeru. Ale i tak zabolały. To jednak nie była żadna nowość.

- Nawet się nie domyślasz, jak dużo mi powiedziała o Kurcie Austi­nie - odparł. - Przede wszystkim to, że jest porządnym człowie­kiem. Najuczciwszym pod słońcem.

- Być może, ale ta chodząca uczciwość może rozłożyć naszą firmę jednym złym słowem.

Westgate dostrzegł strach w oczach Forrestera. Nigdy wcześniej nie widział go w takim stanie.

- O czym ty mówisz?

Forrester postanowił grać w otwarte karty.

- Nie wiedziałeś o tym, ale firma znajduje się na granicy bankruc­twa. Zarzucenie wszelkich innych projektów na rzecz wzmoże­nia prac nad Phalanx pozbawiło nas niemal wszystkich środ­ków. Do tej pory ukrywałem to dzięki kreatywnej księgowości i kilku sztuczkom, których nauczyłem się jeszcze na Wall Street. Ostatnie wpływy utrzymają nas dosłownie centymetry nad powierzchnią.

Westgate domyślał się, co to za wpływy.

- Jacht był własnością firmy - powiedział. - Pięćdziesiąt cztery miliony z firmy ubezpieczeniowej to spora suma. Boisz się, że mogą wstrzymać wypłatę odszkodowania?

Forrester machnął ręką, dając do zrozumienia, że chodzi o coś zupeł­nie innego.

- To akurat najmniejszy problem - stwierdził. - Prawdziwe zagroże­nie stanowi wiedza Sienny. To ona zaprojektowała nasz sys­tem. Jeśli zaczną krążyć słuchy, że żyje i ukrywa się w obcym pań­stwie... Możesz to sobie wyobrazić? Pójdziemy na dno w ciągu go­dziny.

Westgate spuścił wzrok.

- Pójdziemy na dno - powtórzył szeptem. - Jak moja żona i dzieci.

- Wiesz, że nie to miałem na myśli...

- Tak, wiem... A co, jeśli Austin ma rację?

Forrester wsunął rękę do kieszeni spodni, jakby szukał kluczy, po czym usiadł wygodniej.

- Mówiliśmy już o tym, Brian.

Westgate znów poczuł igiełki bólu pod czaszką.

- Tak... Chyba tak...

- Może powinniśmy jeszcze raz omówić całe zajście.

Westgate był już pewien, że nadchodzi migrena. Ból rozpalał się w głowie, a światło w pokoju zaczęło razić go w oczy.

- Co się stało podczas sztormu? - spytał Forrester. - Jak znalazłeś się w pontonie?

Westgate się zawahał. Wiedział, co chce powiedzieć, ale słowa utkwiły mu w gardle. Wziął kolejny łyk ginu, by je przepłukać.

O dziwo, Forrester, nie czekając, sam zaczął odpowiadać na swoje pytanie.

- Jacht nabierał wody. Szykowałeś ponton. Nagle uderzyła wy­soka fala, zmywając cię za burtę.

Westgate pamiętał. Czuł zimno morskiej wody.

- Prawie utonąłem - powiedział.

- Zgadza się, Brian. Prawie utonąłeś.

Westgate popatrzył na Forrestera. Ból głowy przyćmiewał mu wzrok. Po chwili Forrester był już tylko głosem dochodzącym z dłu­giego, ciemnego tunelu.

- Nie mogłeś do nich wrócić.

- Próbowałem - wychrypiał Westgate. Czuł teraz ból ramion od wiosłowania z całych sił. Czuł słony smak wody na ustach i pieczenie oczu. - Pogoda była koszmarna... Po dwudziestu minutach nie widzia­łem nawet, gdzie jest jacht. Słyszałem tylko... słyszałem...

- Słyszałeś helikopter - przypomniał mu Forrester.

- Ale oni mnie nie zobaczyli.

- A wcześniej? - dopytywał Forrester. - Co się działo, zanim wysze­dłeś na pokład?

Westgate pamiętał tylko urywki. Krzyki. Chaos. Miał wrażenie, że od tych myśli ból głowy narasta. Nawet zamykając oczy, widział rażące światło. Przypomniał sobie coś o pompach. Wadliwy właz. Pamiętał obraz Sienny i dzieci skulonych w kamizelkach ratunko­wych. Ale w tym obrazie coś było nie tak. Był całkowicie statyczny. Nikt się nie poruszał. Nikt nic nie mówił.

Głos spoza mgły nie ustępował.

- Muszę usłyszeć odpowiedź, Brian. Co się stało na jachcie, za­nim wypadłeś za burtę?

Westgate szukał słów, ale nie znajdował.

- Brian, słyszysz mnie? Czy możesz opowiedzieć, co się tam na­prawdę stało?

- Przysięgam... - zaczął Westgate. - Przysięgam na Boga, że sam chciałbym wiedzieć.

Gdy tylko to powiedział, ból nasilił się do granic wytrzymałości. Przestał widzieć cokolwiek, ogarnęła go kompletna pustka. Wypełniał ją tylko głos Davida Forrestera.

- Przykro mi, Brian. Nie takiej odpowiedzi oczekiwałem.



ROZDZIAŁ 8

Dirk Pitt był dyrektorem NUMA już od kilku lat, kiedy jego mentor i przyjaciel, admirał James Sandecker, został wiceprezydentem Stanów Zjednoczonych.

Bardzo wysoki i bardzo szczupły, można by wręcz powiedzieć, że odrobinę tyczkowaty, miał jasnozielone oczy wyrażające w równym stopniu przenikliwość i pogodę ducha, czuprynę gęstych czarnych włosów, szerokie ramiona i wyrazistą twarz. Krótko mówiąc, robił naprawdę uderzające wrażenie. Zwłaszcza tego wieczoru, ubrany w smoking, świeżo ogolony i skro­piony starannie wyliczoną ilością wody kolońskiej.

Został zaproszony do wzięcia udziału w balu charytatywnym na rzecz weteranów, którzy odnieśli trwałe obrażenia w walce, a że cel uznał za szczytny, przyjął zaproszenie bez wahania. Miał wygłosić krótką przemowę, wręczyć nagrodę i przekazać anonimowy datek na zbiórkę. Potem przez resztę wieczoru będzie mógł rozmawiać z pozosta­łymi gośćmi, wśród których znajdzie się wiele interesujących osób. Mimo to nie miał wątpliwości, że gwiazdą wieczoru będzie jego żona Loren Smith.

Loren, pomysłodawczyni balu, przewodniczyła zebraniom organiza­cyjnym, brała udział w przygotowywaniu zaproszeń, wybrała nawet orkiestrę. Piękna i pełna naturalnego uroku, z pewnością ocza­ruje każdego, z kim zamieni choćby dwa słowa. Pitt przypuszczał, że większość gości zapamięta go wyłącznie jako jej towarzysza. I ani trochę mu to nie przeszkadzało.

Teraz, czekając na żonę szykującą się do wyjścia, pomyślał, że je­śli Loren nie będzie gotowa za parę minut, mogą się spóźnić.

Ale zamiast ją ponaglać - co tylko spowolniłoby całą procedurę - stał spokojnie w otoczeniu idealnie odrestaurowanych zabytkowych samochodów. Była to część jego kolekcji. W tej chwili pojazdy uświet­niały parter hangaru lotniczego na lotnisku imienia Ronalda Reagana w Waszyngtonie, w którym mieszkał.

Jako dyrektor NUMA, a wcześniej szef działu projektów specjal­nych, Pitt zwiedził wiele zakątków świata, prowadząc szereg misji i ekspedycji. Wiele automobili znajdujących się w hangarze przywiózł do Stanów w drodze powrotnej albo otrzymał po jakimś zadaniu jako prezent od wdzięcznego zleceniodawcy.

Łupy ze zwycięskich wypraw.

Zanim zdążył zdecydować, który z nich wybrać na dzisiejszy wie­czór, zabrzęczał domofon. Pitt spojrzał na monitor wiszący na jednej ze ścian. Przed drzwiami stał jego stary przyjaciel, a za nim dwaj potężnie zbudowani mężczyźni, niewątpliwie agenci Secret Service.

Dirk wcisnął guzik zwalniający zamki i wiceprezydent wszedł do środku. Ochroniarze zamierzali mu towarzyszyć, ale wybił im to z głowy jednym ruchem dłoni.

- Spocznij, panowie - powiedział.

- Co pana do mnie sprowadza, panie prezydencie? - zagaił Pitt. - Sądziłem, że zobaczymy się niebawem na bankiecie.

- Chciałem chwilę z tobą porozmawiać przed uroczystością - od­parł Sandecker.

Pitt zerknął na kręcone schody prowadzące do mieszkania. Wciąż ani śladu Loren.

- Zdaje się, że właśnie trwa trzecia przymiarka sukni - stwierdził. - I prawdopodobnie czeka nas co najmniej jeszcze jedna, nim moja żona postanowi się ujawnić.

- Zaryzykuję - Sandecker uśmiechnął się. - Masz pod ręką coś, czym strudzony wędrowiec mógłby ugasić pragnienie?

Pitt poprowadził gościa do baru i napełnił dwie szklaneczki burszty­nowym płynem. Wręczywszy jedną z nich wiceprezydentowi, zapytał:

- Dlaczego mam wrażenie, że to nie jest przyjacielska wizyta?

- Może dlatego, że przychodzę z pewną sprawą - odpowiedział Sandecker. - Konkretnie ze sprawą Kurta i awantury, jaką dziś wywo­łał po konferencji Westgate'a.

Pitt kiwnął głową.

- Miałem już pewne nieprzyjemności w związku z tym wybry­kiem.

- To nie było dobre dla wizerunku NUMA.

Jeśli istniało coś, co mogło wyprowadzić Sandeckera z równo­wagi, były to niepochlebne opinie o NUMA, organizacji, którą osobi­ście założył i której zawsze bronił jak lwica swoich młodych.

- Nie było - przyznał Pitt. - Ale sądzę, że Kurt zasłużył na to, by tym razem mu odpuścić.

Sandecker pogładził równo przyciętą kozią bródkę.

- To samo powiedziałeś Davidowi Forresterowi? Słyszałem, że już do ciebie dzwonił.

Pitt uśmiechnął się szelmowsko i wypił łyk szkockiej.

- Tego, co powiedziałem Forresterowi - odparł - nie powinno się powtarzać w kulturalnym towarzystwie. Ale wersja ocenzurowana brzmi mniej więcej tak: jeśli chce się dobrać do Kurta, to najpierw będzie musiał przejść przeze mnie.

Sandecker zachichotał.

- Mogłem się domyślić. Kurt ma fart.

- Kurt dał ciała - orzekł Pitt - ale nie zamierzam rzucić go lwom na pożarcie. Jeśli dojdzie do jakichś sądowych przepychanek, mogę się opierać na jego wieloletniej wzorowej pracy. I to mi wystarcza.

Wiceprezydent kiwnął głową. Z jego oczu biła wyraźna duma.

- Nie spodziewałem się niczego innego. Lojalność musi działać w obie strony, a Kurt jeszcze nigdy nas nie zawiódł. Masz moje pełne wsparcie pod tym względem. Ale chciałem pomó­wić o czymś dużo poważniejszym. Co myślisz o jego stanie psychicznym?

Pitt nie był pewien, co odpowiedzieć. Przywykł do tego, że Sandec­ker zawsze mówi wprost.

- Co pan ma na myśli, panie prezydencie?

- Kurt kontaktował się z jakimiś ludźmi z zagranicy. Przekazy­wał pieniądze osobom, które nie cieszą się najlepszą reputa­cją.

Dla Pitta była to nowość.

- Po co to robił?

- Szuka jakiegoś dowodu na to, że Sienna Westgate żyje.

Pitt uniósł brwi.

- Jest pan pewien?

Sandecker przytaknął.

Dirk spojrzał w głąb hangaru. To rzeczywiście było niepokojące. I zupełnie niepodobne do Kurta. Austin zawsze był konkretny i pragma­tyczny, nigdy nie kierował się pobożnymi życzeniami.

- Każdy z nas ma pewną granicę wytrzymałości - myślał głośno Pitt, odpowiadając na pierwsze pytanie Sandeckera. - Obaj nieraz byliśmy bardzo blisko przekroczenia tej granicy. Może Kurt swoją już przekroczył.

- Być może - przyznał Sandecker. - Ale sprawa ma drugie dno. Trent MacDonald z CIA złożył mi dzisiaj raport. Przyjrzeli się zdję­ciom, które zdobył Kurt, i nie wykluczają, że jego poszukiwania mogą mieć sens.

- Nie wykluczają, że mogą mieć sens? Co to niby ma znaczyć?

- To znaczy, że uważają, że to tylko mrzonki, ale nie są w stanie tego udowodnić.

Sandecker wyjął z kieszeni zdjęcie, na którym widać było kobietę przypominającą Siennę Westgate, wsiadającą do samochodu wraz z postawnym ochroniarzem.

- Zrobiono je w Bandar Abbas - wyjaśnił.

Dirk przyjrzał się fotografii. Była dość ziarnista na skutek dużego powiększenia.

- Naprawdę sądzą, że to może być ona?

- Oceniają prawdopodobieństwo na dwadzieścia procent. Nie­zbyt duże. Ale możliwość, że zaginiona obywatelka USA jest obwo­żona po Iranie, nie wprawia członków rządu w dobry humor. Zwłasz­cza że chodzi o twórczynię systemu Phalanx.

- Tak, to rzeczywiście bardzo niewygodna sytuacja - przyznał Pitt. - Co zamierzacie z tym zrobić?

- I tu zaczynają się schody - powiedział Sandecker. - Pomimo mo­ich nalegań CIA nie chce robić nic poza kontynuowaniem obserwa­cji. Według nich to klasyczny paragraf dwadzieścia dwa. Jeśli to rzeczywiście ona, a Irańczycy ją porwali, jest to równoznaczne z wypowiedzeniem wojny. A wierz mi, że w tej chwili nikt nie ma ochoty na powrót do tego piekła. Z drugiej strony, jeśli to nie ona, ryzykują zmarnowanie warto­ściowych kontaktów.

Dirk świetnie rozumiał ten dylemat. Jeszcze raz rzucił okiem na zdję­cie. Kobieta miała staranny makijaż, włosy gładko zaczesane do tyłu, a strój typowo biznesowy. Okulary przeciwsłoneczne całkowicie zasłaniały oczy, uniemożliwiając dokonanie komputerowej analizy porównawczej twarzy.

- Nie wygląda na to, żeby znajdowała się tam pod przymusem.

- To kolejny problem.

- Kim jest ten osiłek obok niej?

- To już kompletna zagadka - powiedział Sandecker. - Posługuje się nazwiskiem Acosta. Drobny gracz na Bliskim Wschodzie i w Afryce, zajmuje się głównie handlem bronią. Czasem przerzuca też inną kontrabandę.

- I co to wszystko ma wspólnego z Kurtem? - zapytał Pitt, odda­jąc wiceprezydentowi zdjęcie.

- Zasugerowano mi, że jeśli Kurt Austin postanowi przyjrzeć się sprawie z bliska, nikt z góry nie będzie miał nic przeciwko - odparł Sandecker. - Oczywiście o ile będzie działał na własną rękę.

Pitt skinął głową.

- Rozumiem - rzekł, ale w jego głosie brzmiała wyraźna rezerwa.

- To on zwrócił naszą uwagę na tę sprawę - zauważył Sandecker. - Kto wie, do czego jeszcze się dokopie, jeśli mu na to pozwolimy.

Pitt nadal nie był przekonany do tego pomysłu.

- Więc CIA chce wykorzystać Kurta, żeby sprawdził, co w trawie piszczy. Jeśli czegoś się dowie, wszyscy na tym zyskają. A jeśli powi­nie mu się noga, to nie będzie żadna strata.

- Takie są zasady w tej grze - rzucił sentencjonalnie Sandecker.

- To mi nie przeszkadza - odparł Dirk - ale czy ktokolwiek zastano­wił się nad stanem Kurta? Nie chcę posyłać chorego człowieka w paszczę lwa.

- Ja też nie - zapewnił wiceprezydent. - I w ten sposób wracamy do mojego pierwszego pytania. Czy twoim zdaniem Kurt Austin nadaje się do pracy?

Ich rozmowa zatoczyła koło i Pitt musiał ponownie zastanowić się nad tą kwestią.

Sandecker wyjął z kieszeni miniaturowy czarny dysk. Na jednym końcu delikatnie jaśniała zielona dioda LED.

- Zaszyfrowane pliki - wyjaśnił. - Wskażą mu właściwy kieru­nek. Ale tylko jeśli sądzisz, że jest na to gotowy.

Pitt bez słowa wziął dysk. W tym samym momencie drzwi mieszka­nia na piętrze otworzyły się i stanęła w nich Loren Smith. Suknia od Ralpha Laurena w kolorze starego złota idealnie opinała jej szczupłe ciało, a gęste pukle kasztanowych włosów opadały na ra­miona.

- Pani kongresmen - rzekł wiceprezydent z lekkim ukłonem - wy­gląda pani olśniewająco. - To powinno wystarczyć, by odwrócić uwagę reszty gości od tego przygłupa, który będzie się za panią wlókł przez cały wieczór.

- Dziękuję, panie prezydencie - odparła - ale wystarczy mi jedno spojrzenie na Dirka, by mieć pewność, że będę potrzebowała solid­nego kija, aby odegnać od niego wszystkie zachwycone kobiety.

- Proszę przegnać kilka w moją stronę - Sandecker mrugnął poro­zumiewawczo. Nachylił się, by pocałować ją w policzek, po czym skierował się do wyjścia. - Do zobaczenia na bankiecie.

Gdy zostali sami, Loren objęła Dirka i natychmiast wyczuła napię­cie męża.

- Co się stało? - zapytała z troską.

- Muszę podjąć trudną decyzję - odpowiedział.

- Nigdy dotąd nie miałeś z tym problemu.

- Ta jest trudniejsza niż zwykle - stwierdził. - Mam nadzieję, że nie zdążyłaś jeszcze porządnie zgłodnieć. Będziemy musieli zajrzeć w jedno miejsce po drodze na bal.

ROZDZIAŁ 9

Kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi, Kurt Austin kończył przygotowa­nia do wyjazdu. Właśnie zapinał torbę podróżną, do której spakował ubrania, przybory toaletowe i inne potrzebne rzeczy. Już wcześniej przyszykował plik gotówki, kilka kart kredyto­wych, pasz­port i inne dowody tożsamości.

Napisał też dwa listy. Jeden do Anny, w którym jednocześnie przepra­szał ją i dziękował jej za wszystko. Drugi, do Pitta, zawierał oficjalną rezygnację z pracy w NUMA. Nie spodziewał się, że będzie miał okazję przekazać ją osobiście.

- Loren nie chce wejść? - zapytał, wpuszczając Dirka.

- Nie, woli zaczekać w samochodzie. Uważa, że powinniśmy po­rozmawiać w cztery oczy. Poza tym uwielbia zmieniać kolejność zaprogramowanych stacji w moim radiu. To jedna z jej sekretnych rozkoszy.

Kurt kiwnął głową i zaprowadził gościa do swojego gabinetu.

- Wybierasz się gdzieś? - spytał Pitt.

Kurt nie zamierzał niczego ukrywać.

- Tak, do Iranu.

- Czyżby otworzyli tam jakiś nowy ośrodek wypoczynkowy, o którym nie słyszałem? - zażartował Pitt.

Austin nie był w nastroju do żartów.

- Mam powody przypuszczać - wyjaśnił - że Sienna żyje i jest prze­trzymywana w Iranie. Znam w Turcji kogoś, kto przerzuci mnie przez granicę. Resztę wymyślę już na miejscu.

Twarz Dirka stężała.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, jak to brzmi.

- Od czegoś trzeba zacząć - odparł Kurt. Otworzył szufladę biurka, w której leżały odznaka NUMA i klucz do budynku. - Przepra­szam za swoje dzisiejsze zachowanie. Nie zamierzałem dać się po­nieść emocjom. Ale najwyraźniej nie byłem sobą.

Wyjął oba przedmioty z szuflady i przesunął po blacie w stronę Pitta.

- Wiem, że wstawiłeś się za mną. To dużo dla mnie znaczy. Nie chcę kolejny raz cię zawieść ani zepsuć reputacji NUMA. Już podją­łem decyzję i na pewno nie zmienię zdania.

Pitt podniósł odznakę i przyglądał się jej przez chwilę.

- Wcale nie zamierzam cię do tego namawiać.

- To po co przyszedłeś?

- Chciałem cię zapytać, czy widujesz różowe słonie.

Kurt był w rozterce. Z jednej strony, czuł się jak dzieciak, który ucieka z domu, porzucając kochającą rodzinę. Z drugiej miał świado­mość, że obowiązki wobec NUMA zawsze stawiał na pierwszym miejscu i przede wszystkim dlatego stracił Siennę. Nie chciał zostawić jej po raz drugi. Jeśli Sienna nadal żyje i jest gdzieś przetrzymywana wbrew wła­snej woli, nic innego nie miało dla niego znaczenia.

- To jak z tymi słoniami? - powtórzył Pitt.

- Sam nie wiem - wyznał Kurt. - Nigdy w życiu nie byłem mniej pewny swojej decyzji niż teraz. Ale nie mogę tu siedzieć i czekać, aż mi się poprawi. Mam wspomnienia, które się nie zgadzają. Uczucia, które mają się nijak do faktów. Mam mnóstwo pytań i muszę ruszyć na poszukiwanie odpowiedzi. Dopóki ich nie znajdę, i tak na nic się nikomu nie przydam.

- Nie pomyślałeś o tym, żeby sprawdzić wrak?

- Pomyślałem. To było pierwsze, co przyszło mi do głowy. Ale z raportu straży przybrzeżnej RPA, która skanowała miejsce zatonięcia sonarem, wynika, że jacht złamał się, idąc na dno. Fragmenty znajdują się w trzech, może nawet czterech różnych miejscach. Jeśli na pokła­dzie były jakieś ciała, prawdopodobnie już dawno ich tam nie ma. Więc to nic by nie dało.

Pitt kiwnął głową na znak, że o tym wiedział. Kurt czuł, że przeło­żony bacznie mu się przygląda, obserwuje jego reakcje. Miał tego dość przez ostatnie trzy miesiące.

- Myślisz, że oszalałem? - spytał, nawet nie próbując ukryć rozdraż­nienia.

- Myślę - odparł Dirk spokojnie - że jeśli ktoś bierze pod uwagę możliwość, że mógł oszaleć, to najprawdopodobniej jest całkiem zdrowy. Poza tym wiem z pewnego źródła, że możesz mieć rację.

Kurt nawet nie mrugnął, gdy Pitt przekazywał mu informacje uzy­skane od Sandeckera. Chłonął każde jego słowo. Nie uzyskał potwierdzenia, że Sienna żyje, ale skoro ludzie z CIA uznali, że taka możliwość istnieje, wyjazd do Iranu nabierał sensu. Już miał powie­dzieć o tym Pittowi, kiedy ten zasugerował:

- Zmień kierunek podróży i jedź do Dubaju.

- Dlaczego właśnie tam? - spytał zdumiony Kurt.

Dirk wyjął z kieszeni na piersi zdjęcie i miniaturowy dysk i podał je Austinowi.

- Fotografia została zrobiona w Bandar Abbas - wyjaśnił. - Dubaj jest po drugiej stronie Zatoki Perskiej.

Kurt przyjrzał się zdjęciu. Facet wyglądał na zwykłego zbira, a ko­bieta... Czy to mogła być Sienna? Nie miał pewności.

- Nie mam żadnego wsparcia w Dubaju - powiedział.

- Ale ja mam - odparł Pitt. - Zatrzymasz się w hotelu Excelsior. Skontaktuje się z tobą człowiek nazwiskiem Mohammed El Din. Możesz mu ufać.

Kurt zdębiał. Spodziewał się wypowiedzenia, zawieszenia, a już na pewno porządnego suszenia głowy. Zamiast tego otrzymał pomoc.

- Dziękuję - wybąkał z trudem.

- Skoro postanowiłeś bawić się w szpiega - kontynuował Pitt - pa­miętaj, żeby zniszczyć to zdjęcie i dysk, gdy zapoznasz się z jego zawartością.

Kurt kiwnął głową i nagle przypomniał sobie o czymś jeszcze.

- Powiedz Joemu, żeby za mną nie jechał. Nie chcę go w to wcią­gać. Wystarczy, że przeze mnie został aresztowany. Wlepili mu zakaz wstępu do Muzeum Lotnictwa i Kosmonau­tyki, a wiesz, jak uwielbia to miejsce.

Pitt zastanawiał się chwilę.

- Znajdę mu jakieś zajęcie - powiedział wreszcie. - Kiedy zamie­rzasz do nas wrócić?

Nie było to proste pytanie, więc Kurt postanowił je odwrócić.

- Gdyby chodziło o Loren albo gdyby okazało się, że Summer jed­nak żyje, jak długo byś ich szukał?

- Do skutku - odpowiedział Dirk bez namysłu.

- No to już wiesz, kiedy wrócę.

Pitt uśmiechnął się i przesunął odznakę NUMA w stronę Kurta.

- Schowaj ją do szuflady - rzekł. - Dopóki ja rządzę tym intere­sem, dopóty nikt nie będzie składał rezygnacji.

Austin wykonał polecenie i uścisnął dłoń przyjaciela. Był to mocny uścisk mężczyzn ulepionych z tej samej gliny.

Pitt ruszył do drzwi, ale zanim wyszedł, powiedział jeszcze:

- Uważaj na siebie, Kurt. Wiesz, że prawda może się okazać bar­dzo bolesna.

Po czym wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Pięć minut później Kurt wsiadł do swojego czarnego dżipa. Nie wie­dział, że Dirk Pitt i Loren Smith siedzą w samochodzie zaparkowa­nym sto metrów dalej i obserwują, jak odjeżdża.

- Więc jednak jedzie na wariata - skomentowała Loren.

- Bynajmniej - zaoponował Dirk. - Jedzie zwarty i gotowy zna­leźć to, czego szuka.

Uruchomił silnik i wrzucił bieg.

- I nie jedzie sam - dodał. - Jutro przekażę instrukcje Joemu i Trou­tom. Kurt prędzej czy później będzie potrzebował pomocy, a my mu jej udzielimy, oficjalnie lub nie.

ROZDZIAŁ 10

Dubaj, Zjednoczone Emiraty Arabskie

Kurt Austin obserwował przez lornetkę, jak fragmenty czarnej gleby pryskają spod kopyt kasztanowego folbluta galopującego po torze wyścigów konnych Meydan. Za nim biegło siedem innych koni, ale tak daleko w tyle, że można było odnieść wrażenie, że tylko lider bierze udział w wyścigu.

Większość widzów wiwatowała, tylko nieliczni wyli z dezapro­batą. Kurt musiał przyznać, że w tym przypadku postawienie na czar­nego konia zupełnie się nie opłaciło.

- Nic tutaj nie jest takie, jakie się wydaje - usłyszał nagle cichy głos, który zdradzał doświadczenie wielu przeżytych lat. Ten głos udzielał dobrej rady i jednocześnie ostrzegał. - To pierwsza rzecz, jaką musisz zapamiętać.

Wierzchowiec minął linię mety. Dżokej stanął w strzemionach i stop­niowo popuszczał wodze, tak aby koń zwalniał miarowo i spokoj­nie.

Austin opuścił lornetkę i spojrzał na mężczyznę, który przed chwilą do niego mówił.

Mohammed El Din nosił białą diszdaszę spowijającą go od szyi po kostki, a na głowie miał biało-czarną kefiję uformowaną w turban. Był niski i drobny, a jego poorana zmarszczkami twarz wskazywała, że przekroczył siedemdziesiątkę.

Kurt położył lornetkę na stoliku i spytał:

- Miałeś na myśli wyścig czy coś innego?

El Din uśmiechnął się.

- Wszystko - odparł, wskazując tor. - To nie był wyścig, ale au­kcja. Tam na dole siedzą kupcy. Koń, który wygrał, jest towarem. Pozostali dżokeje zostali opłaceni, żeby jechać wolniej. Chodziło o to, aby zwycięstwo było bezapelacyjne, spektakularne. Nawet ziemia pod kopytami koni jest sztuczna. Tak naprawdę to syntetyczna mie­szanka piasku, gumy i wosku. Wszystko jest misternie przygotowa­nym oszustwem, tak jak całe to miasto.

Kurt kiwnął głową. Pomieszanie fikcji z rzeczywistością było od pewnego czasu jego głównym problemem.

- Więc wszystko jest tylko mirażem? - spytał.

- W pewnym sensie tak - potwierdził El Din.

Kurt sięgnął po dzbanek z dmuchanego szkła ze srebrnym uchem zakręconym w jakiś charakterystyczny arabski motyw.

- Herbaty?

- Tak, poproszę.

Napełnił dwie filiżanki.

El Din, obecnie bogaty przedsiębiorca, swego czasu zajmował się handlem informacją. Krążyły plotki, że w okresie zimnej wojny praco­wał zarówno dla Amerykanów, jak i dla Rosjan, za wiedzą i przyzwoleniem obu stron. Nigdy żadnej nie zdradził, a ponieważ rzetelne informacje są trudne do zdobycia, traktowano go jak zło konieczne.

Nikt nie wiedział, jak doszło do spotkania El Dina z Dirkiem Pit­tem, ale Arab wypowiadał się o dyrektorze NUMA z niekłamanym podziwem, on zaś zapewniał, że El Din jest godny zaufania. Dla Kurta taka rękojmia była wystarczająca.

Odstawił dzbanek, ponownie spojrzał na tor wyścigowy i zagaił:

- Nie spotkaliśmy się tu, żeby dywagować na temat nieprzewidy­walnej natury rzeczywistości. Może więc przejdziemy do konkretów.

El Din uniósł filiżankę i wziął łyk herbaty.

- Dirk uprzedzał mnie, że jesteś w gorącej wodzie kąpany - od­parł. - Spójrz na boks, w którym czyszczą zwycięskiego konia.

Austin sięgnął po lornetkę i popatrzył przez nią na drugi koniec toru. Zobaczył pięciu mężczyzn stojących przy wierzchowcu. Dwaj byli w arabskich strojach, a trzej pozostali, mimo żaru lejącego się z nieba, nosili garnitury.

- Który nas interesuje? - spytał Kurt.

- Ten bez krawata - odpowiedział El Din.

- Co to za jeden?

- René Acosta. Nie jest ani Portugalczykiem, ani Hiszpanem. Mówi znośnie po francusku, ale nikt nie wie, jak brzmi jego praw­dziwe nazwisko ani skąd pochodzi.

Kurt od razu skojarzył nazwisko Acosta, bo z informacji na miniatu­rowym dysku, który dostał od Pitta, wynikało, że posługujący się nim mężczyzna widnieje na fotografii zrobionej w Bandar Abbas. Poprawił ostrość, żeby przyjrzeć mu się dokładniej. Nie ulegało wątpli­wości, że to ten sam mężczyzna, którego widział na zdjęciu. Niski, ale potężnie zbudowany, z muskularną klatką piersiową i szyją przypominającą pień drzewa. Nos miał spłaszczony jak bokser, który przyjął kilka lewych prostych za dużo. Tył jego głowy otaczały ciemne zakola krótko przyciętych włosów, a czoło i czubek głowy, całkiem łyse, błyszczały w upalnym słońcu Zatoki Perskiej. Wyglądał na jakieś czterdzieści lat.

- Jest kupcem czy sprzedawcą? - spytał Kurt, patrząc na dwóch mężczyzn, którzy stali za Acosta. Obaj byli od niego trochę wyżsi, ale równie potężni. Domyślił się, że stanowią ochronę szefa.

- Jedno i drugie - odpowiedział El Din. - Acosta ceni uroki życia. By je sobie zapewnić, wymienia rzeczy.

- Handel wymienny? - Kurt nie bardzo rozumiał.

- Niedokładnie - odparł El Din. - Raczej trójkątny. Przekazuje po­siadane towary drugiej stronie, a w zamian ta strona kupuje to, czego sobie zażyczy, i przekazuje jemu. Bardzo skomplikowany sposób na życie z dala od podatków.

- Krótko mówiąc, jest przemytnikiem.

- Otóż to - potwierdził El Din. - A ostatnio rozpoczął nowy ro­dzaj działalności, która bardzo szybko się rozwija: handel żywym towarem, w szczególności specjalistami od zaawanso­wanych technolo­gii.

- Jesteś pewien?

- Niestety tak.

Kurt ponownie spojrzał w kierunku boksu.

- Wyraźnie ma ochotę na tego konia.

- Ogromną - zgodził się El Din. - Ten koń jest najpewniejszym kandydatem do wygrania Pucharu Dubaju wartego dziesięć milionów dolarów. A jeśli wygra, jego wartość wzrośnie do pięćdziesięciu milionów.

- Ładna sumka. Musi mieć coś szczególnego na wymianę.

Arab kiwnął głową.

- Jeżeli w jego ofercie znajduje się twoja zaginiona przyjaciółka, to możesz być pewien, że wielu ludzi z całego świata będzie goto­wych zapłacić jeszcze więcej za jej wiedzę.

Kurt przez chwilę zastanawiał się, czy ktoś rzeczywiście chciałby zapłacić kilkadziesiąt milionów za umiejętności Sienny, i szybko doszedł do wniosku, że tak. System Phalanx już przyniósł firmie Westgate'a kilka miliardów. Gdyby zaoferowała go Irańczykom, byliby szczelnie zamknięci za nieprzepuszczalną elektroniczną ba­rierą, o czym marzyli od wielu lat. Pięćdziesiąt milionów to grosze w porównaniu z takim stopniem bezpieczeństwa.

- Dałbyś radę mnie wkręcić na jedno z jego spotkań?

- Nie. - El Din pokręcił przecząco głową. - Z uwagi na moją pracę to zupełnie niemożliwe.

Kurt dowiedział się, na czym polega ta praca z dokumentów CIA przekazanych mu przez Pitta. Prawda wyglądała tak, że większość nowoczesnych wieżowców w Dubaju powstała kosztem wyzysku współczesnych niewolników, imigrantów z Indii i Filipin zwabionych tu obietnicami dostatniego życia. Oczywiście nie byli niewolnikami w pełnym znaczeniu tego słowa, ale płacono im o wiele mniej, niż obiecy­wano na początku, a zmuszano do morderczej harówki. El Din, wraz z kilkoma współpracownikami, starał się zmie­nić ten stan rze­czy.

- Narobiłeś sobie wrogów, walcząc o prawa pracowników.

- Poza tym jestem zbyt dobrze znany, aby móc zapewnić ci do­stęp do kogoś takiego jak Acosta.

Kurt był pod wrażeniem postawy El Dina.

- Więc jak mogę się do niego dostać? Wygląda na to, że jest do­brze pilnowany.

- W porcie stoi jego jacht - wyjaśnił Arab. - Nazywa się „Mas­sif”. Pewnie ma to związek z jego wybujałym ego. Za dwa dni urządza na nim bankiet dla swoich potencjalnych partnerów. Mają odbyć krótką podróż wzdłuż wybrzeża.

- Wycieczka krajobrazowa - Kurt błysnął zębami w uśmiechu.

- W rzeczy samej - El Din odwzajemnił uśmiech. - Coś mi mówi, że ktoś taki jak ty znajdzie sposób, aby przy tej okazji zakraść się na pokład.

ROZDZIAŁ 11

Wracając do hotelu, Kurt zawadził o port. Dokładnie obejrzał sobie „Massifa”, zrobił też parę zdjęć lustrzanką Canona o rozdzielczości dwudziestu megapikseli, wyposażoną w obiektyw ze zmienną ogni­skową.

Jacht był za duży, by cumować w płytkiej marinie, stał więc z dala od brzegu. Miał ciemnoniebieski kadłub i białe nadbudówki. Tuż za ostrym dziobem widniał duży otwór kluzy kotwicznej. Sama kotwica leżała na dnie. Śródokręcie zajmowała nadbudówka z dużym pokła­dem słonecznym, przechodzącym ku rufie w lądowisko dla śmigłow­ców, na którym stała nowoczesna maszyna z czerwonym znakiem firmowym. Powietrze za lądowiskiem falowało pod wpływem żaru buchającego z dwóch skośnych kominów, które wyglą­dały jak pio­nowe stateczniki naddźwiękowego myśliwca i były opa­trzone takim samym znakiem jak śmigłowiec.

- Musi nieźle zarabiać na tym przemycie - mruknął Kurt pod no­sem.

Leniwym krokiem turysty przeszedł na nabrzeże, sfotografował kilka innych jachtów, odwrócił się nawet w stronę miasta i zrobił kilka fotek wieżowców. Gdy ponownie spojrzał na „Massifa”, zobaczył, że podpływa do niego motorówka. Pstryknął kilkanaście zdjęć, rejestru­jąc, jak Acosta wchodzi na po­kład w towarzystwie jakiejś blondynki. Gdy kobieta zdjęła okulary, by przetrzeć szkła, Kurt zrobił maksy­malne zbliżenie na jej twarz i wykonał kolejne zdjęcie. Nawet przez obiektyw nie mógł nie zauwa­żyć jej czarnych oczu.

Acosta wziął tajemniczą kobietę za rękę i odszedł razem z nią w stronę dziobu. Gdy zniknęli z pola widzenia, Kurt przeniósł uwagę na system ochrony.

Na każdym pokładzie spacerowało od dziobu do rufy po kilku uzbro­jonych mężczyzn, a na górnej nadbudówce zostały zainstalo­wane kamery. Domyślał się, że z tej pozycji mogą rejestrować każdy ruch na wyższych pokładach oraz wszystko, co zbliżałoby się do jachtu od sterburty i bakburty. Na mostku były dwa reflektory i dwa radary, zapewne jeden do wykrywania zjawisk atmosferycznych, a drugi - obiektów na wodzie.

Wszystko to oznaczało, że próba zbliżenia się do statku wpław nie miała szans powodzenia. Zostawały więc dwie opcje - dostanie się na jacht z powietrza lub spod wody. Kurt przypomniał sobie, jak kilka lat temu lądował ze spadochro­nem na pokładzie płynącego supertan­kowca. Pomimo gargantuicz­nych rozmiarów i niewielkiej prędkości statku było to niezwykle trudne zadanie. Nie uśmiechała mu się per­spektywa powtórzenia tego wyczynu z pięć razy mniejszym i trzykrot­nie szybszym jachtem.

Podjąwszy ostateczną decyzję, opuścił port i wrócił pieszo do ho­telu, całą drogę borykając się z nieprzyjemnym uczuciem, że jest śledzony. Kilka razy zmieniał trasę i przystawał na moment, lustrując pośpiesznie morze otaczających go ludzi w poszukiwaniu jakiejkol­wiek podejrzanej twarzy czy gestu. W pewnej chwili dostrzegł mężczy­znę we wzorzystej diszdaszy, szybko odwracającego głowę i pośpiesznie znikającego w tłumie.

- Świetnie - mruknął.

Gryząc się myślą, że jego obecność w Dubaju została zauważona, ruszył w dalszą drogę do hotelu, co jakiś czas obserwując odbicia ludzi za swoimi plecami w witrynach mijanych sklepów. Kilka razy widział przez ułamek sekundy mężczyznę we wzorzystej diszdaszy.

Dotarłszy do hotelu, wjechał windą na siedemnaste piętro i zaczaił się za zakrętem korytarza.

Kilka chwil później na piętrze zatrzymała się druga winda.

Kurt usłyszał, jak otwierają się drzwi, potem odgłos kroków zbliżają­cych się w jego stronę. Z nadzieją, że nie jest to jakiś bogu ducha winny turysta, zaczekał, aż postać wyłoni się zza rogu, po czym rzucił się na nią z całym impetem. Na szczęście był to mężczyzna w charakterystycznej diszdaszy.

Kurt zasłonił mu usta dłonią, przygwoździł go do ściany i zamach­nął się pięścią prosto w splot słoneczny. Ku jego zdziwieniu mężczyzna zdołał się uchylić i cios chybił celu, trafiając w przygoto­wane na jego przyjęcie twarde mięśnie brzucha.

Mężczyzna płynnym ruchem odsunął dłoń Austina z twarzy i uniósł ręce.

- Spokojnie, Kurt! To ja, Joe!

Umysł Kurta musiał odbyć krótką walkę z natłokiem informacji, starając się połączyć w logiczną całość dźwięk głosu przyjaciela z ubraniem, które widział, i z przekonaniem, że Joe Zavala powinien się znajdować jedenaście tysięcy kilometrów stąd.

Joe najwyraźniej rozumiał jego wątpliwości, bo w następnej chwili ściągnął z głowy szarą kefiję, która zasłaniała mu dolną część twarzy.

- Co ty tu robisz? - spytał Kurt.

- Przyjechałem ci pomóc.

Kurt sam nie wiedział, czy powinien być zadowolony, czy wście­kły. Zaprowadził Joego do swojego pokoju i powtórzył pytanie.

- Szedłem za tobą - wyjaśnił Zavala. - Niełatwo jest cię śledzić, wiesz?

- Jak widać, tobie się udało. Po co to przebranie?

- Nie chciałem, żebyś mnie rozpoznał.

- Skoro tak, to powinieneś jeszcze sporo popracować nad meto­dami inwigilacji - stwierdził Kurt. - Oto moja rada: jeśli cel odwróci się i spojrzy prosto na ciebie, nie rzucaj się do ucieczki.

- Zapamiętam i skorzystam - odparł Joe z uśmiechem.

- Cieszę się - mruknął Kurt. - A teraz możesz sobie kupić bilet do domu. Doceniam twoje intencje, ale nie chcę cię do tego mieszać. To wyłącznie moja sprawa.

- Nie mogę wrócić - oznajmił Joe.

- Jak to nie? Jestem twoim szefem i właśnie wydałem ci polece­nie.

- Jesteś na urlopie - przypomniał Zavala - więc w tej chwili nie jesteś niczyim szefem.

- Może i masz rację, ale ty tak czy siak wracasz do Stanów.

Joe westchnął i pokręcił głową.

- Sorry, amigo, ale nic z tego.

Wyjął z kieszeni kopertę i podał ją Kurtowi, zdradzając przy tym oznaki lekkiego rozbawienia.

Gdy Austin mocował się z lakiem, Joe wpakował się na kanapę i ułożył na plecach z dłońmi pod głową, najwyraźniej zamierzając zostać tu dłużej.

W kopercie był list pisany ręką Dirka Pitta. Nie zawierał poleceń, tylko cytat z Rudyarda Kiplinga i krótki komentarz.

Oto jest zbiór Praw Dżungli -jak niebo wieczysty, niemylny.

Ginie wilk, co je łamie; wilk, co ich słucha, jest szczęśliwy i silny.

Jak pnącza, co pień opasują, tak prawo wkoło nas się winie:

Bo wilk jest siłą drużyny, a wilka siła - w drużynie*.

Potrzebujemy Cię z powrotem w jednym kawałku. A Ty potrzebu­jesz naszej pomocy.

Dirk

* Rudyard Kipling, Druga księga dżungli, tłum. Józef Birkenmajer.

- Co ci napisał? - zapytał Joe. - Nie mogłem się doczekać, żeby się przekonać.

Kurt zastanowił się chwilę nad sensem słów Dirka.

- Napisał, że jestem na ciebie skazany. I że mam szczęście że tra­fili mi się tak wierni przyjaciele.

- Muy bueno! - zawołał Joe. - A wspomniał coś o podwyżce albo o mojej prośbie o dodatek za pracę w warunkach zagrożenia życia?

- Niestety nie - mruknął Kurt. Złożył kartkę, wsunął ją do kie­szeni i popatrzył na Zavalę.

Mimo szorstkiego powitania cieszył się, widząc swojego najlep­szego przyjaciela. Joe był człowiekiem, który nigdy się nie wahał, nigdy w żaden sposób nie nadszarpnął pokładanego w nim zaufania. W każdej sytuacji dawał z siebie absolutnie wszystko. Nawet jeśli nadchodzące zadanie okaże się trudniejsze, niż sądził, miał pewność, że Joe go nie zawiedzie.

Poza tym Joe był genialnym technikiem. Skonstruował i naprawiał większość używanych w NUMA pojazdów podwodnych, ROV-ów i innych, jeszcze bardziej skomplikowanych. Jego wyczyny z samocho­dami przeszły już do legendy: je­den z jego wynalazków latał, drugi pływał. Kiedyś udało mu się nawet przerobić wózek golfowy na wyścigówkę o mocy pięciuset koni mechanicznych.

- Może rzeczywiście na coś się przydasz - powiedział Austin. - Muszę się dostać na pokład jachtu o nazwie „Massif”. W tej chwili stoi w porcie, ma zainstalowane kamery ze wszystkich stron i pilnują go strażnicy uzbrojeni po zęby. Aha, byłbym zapomniał, muszę się tam dostać, nie zwracając uwagi tłumu gości, którzy prawdopodobnie należą do największych zakapiorów lokalnego półświatka.

Joe popatrzył na Kurta, jakby ten mówił do niego po szwedzku. Ale już po kilku sekundach poderwał się z kanapy i usiadł prosto.

- Rozumiem, że nie możesz się tam dostać razem z obsługą im­prezy - bardziej stwierdził, niż spytał.

- Nie, chyba że zdołam pobić rekord w nauce arabskiego na czas - odparł Kurt. - Nie mogę też do niego podpłynąć ani zakraść się, gdy stoi na kotwicy. Sądzę, że najlepiej przebić się spod wody, kiedy jacht będzie płynął wzdłuż wybrzeża.

- Będziesz potrzebował łodzi podwodnej.

- Czytasz w moich myślach.

- Krucho stoimy z czasem - uznał Joe. - Nie dam rady zbudować łodzi w dwa dni.

- A coś, co mogłoby mnie holować?

- Skuter podwodny?

Kurt przytaknął.

- Dasz radę zrobić coś, co będzie w stanie dogonić jacht?

- Jasne, żaden problem. Ale skąd weźmiemy części?

- Może cię zaskoczę - Kurt wyszczerzył zęby w szelmowskim uśmiechu - ale chyba mam pewien pomysł.

Godzinę później, podczas gdy El Din załatwiał wynajęcie moto­rówki rybackiej, która nie rzucałby się w oczy, Kurt i Joe stali na lotnisku, przyglądając się długiemu szpalerowi zaparko­wanych samo­chodów.

- Czuję się, jakbym umarł i trafił do samochodowego nieba - jęk­nął Joe.

- Raczej do czyśćca - odparł Kurt.

Stojące przed nimi pojazdy był rarytasami. I były ich setki. Lambor­ghini, maserati, bentleye. Ferrari było tu tyle co minivanów na młodzieżowym stadionie piłki nożnej. Trzymano je tu jak towary w magazynie domu aukcyjnego, upchnięte tak ciasno, że niemal stykały się drzwiami. Nie sposób było stwierdzić, od jak dawna tu stoją, ale większość pokrywała tak gruba warstwa piasku i kurzu, że z trudem dało się rozpoznać barwę lakieru. Wiele opon było całkiem spłaszczo­nych i wszystkie dosłownie sma­żyły się w słońcu.

- Człowiek o imieniu Enzo właśnie przewraca się w grobie - powie­dział Joe.

- Nie mówiąc już o pięciu braciach z Modeny.

- Mam jeszcze trzy inne takie parkingi - nadmienił sprzedawca, który ich tu przyprowadził.

- Jak to możliwe? - spytał Joe.

- Zostawiają je zadłużeni cudzoziemcy, uciekając z kraju. W Dubaju nie ma czegoś takiego jak bankructwo. Tego, kto nie może spłacić swoich długów, czeka więzienie.

Kurt uniósł brew.

- Zapłacimy z góry - oznajmił.

- Mądra decyzja - pochwalił sprzedawca. - Więc co panowie so­bie życzą?

- Najrzadszego z rzadkich - powiedział Kurt. - Nowego sedana marki Tesla.

Godzinę później, uszczupliwszy konto bankowe o pięćdziesiąt ty­sięcy, Kurt i Joe rozkładali zakurzony samochód w garażu przygotowa­nym przez Mohammeda El Dina. Sam Arab dołączył do nich wczesnym popołudniem, przywożąc ze sobą ciężarówkę pełną gratów z żeglarskiego złomowiska. Znajdowały się tam zwoje włókna szklanego, dwa zniszczone sku­tery wodne i śruby z kilku potężnych silników zaburtowych. Dwie były mocno poobijane, ale trzecia wyglą­dała prawie jak nowa.

- Tak, to wystarczy - stwierdził Kurt.

- Do czego? - zapytał El Din.

- Przekonasz się niebawem - odrzekł Kurt.

ROZDZIAŁ 12

Dwa dni później Kurt i Joe siedzieli na nadburciu niewielkiej łodzi rybackiej, kołyszącej się na lekko sfalowanych wodach Zatoki Per­skiej. Łajba miała długi dziób, niewielką kabinę na rufie, dwa silniki przyczepne oraz masę sieci i schowków, zwykle wypełnianych lodem, by zachować świeżość połowu przez cały dzień. Na rufie stały w uchwytach dwie wędki, których żyłki rozciągały się na powierzchni morza.

- Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? - spytał Joe.

- A ty jesteś pewien, że chcesz pomagać facetowi, któremu od jakie­goś czasu może brakować piątej klepki?

- Od jakiegoś czasu? - zaśmiał się Joe. - Bez urazy, amigo, ale jak dla mnie to ty od zawsze miałeś nierówno pod sufitem.

Kurt nie mógł powstrzymać chichotu.

- Wiesz, jesteś jedyną osobą, która ani razu nie zapytała mnie, po co się w to pakuję.

- Bo dla mnie to nie ma znaczenia - powiedział Joe, natychmiast poważniejąc. - Potrzebujesz pomocy, więc jestem.

Kurt kiwnął głową i popatrzył w stronę górujących nad brzegiem wieżowców Dubaju, które lśniły niczym sztabki złota w świetle zacho­dzącego słońca. Ignorując malowniczy widok, wyciągnął mocną lunetę optyczną i skierował ją na przysadzisty kadłub „Mas­sifa”.

- Spore bydlę - stwierdził.

- Tak jak sam Acosta - skomentował Mohammed El Din, wycho­dząc ze sterówki.

Kurt uśmiechnął się pod nosem, nie spuszczając oka z łodzi.

- Jaką rozwija prędkość? - zapytał.

- Nie mam pojęcia - odpowiedział El Din. - Nie zajmuję się bu­dową jachtów.

- Myślę, że maksymalnie dwadzieścia pięć węzłów - stwierdził Joe. - To i tak o wiele więcej niż będziemy w stanie wyciągnąć na tej krypie.

- Kominy zaczęły dymić - zauważył El Din. - Szykują się już do drogi.

- Pora wprowadzić nasz plan w życie - orzekł Kurt.

El Din usadowił się w fotelu pilota i przekręcił kluczyk w stacyjce. Silniki ożyły, rozsiewając chmurę niebieskawego dymu.

Joe przeszedł na rufę i zaczął zwijać wędki, a tymczasem El Din dodał gazu i łódź ruszyła naprzód. Zatoczyła szeroki łuk, kierując się w stronę kanału.

Kurt zdjął swoją diszdaszę, pod którą miał skafander nurkowy, a następnie schylił się i zsunął plandekę z dziwacznej konstrukcji przypo­minającej torpedę z dwoma uchwytami na ręce.

- Myślisz, że to ustrojstwo zadziała? - spytał El Din z wyraźnym powątpiewaniem.

- Jasne, że tak - zapewnił Joe. - W dużej mierze sam je zbudowa­łem.

Dzień wcześniej Kurt i Joe z ogromną pieczołowitością wyciągnęli akumulatory z zakupionego samochodu i podpięli je do jednego z jego silników elektrycznych. Potem umiejętnie zespoili wał motoru ze śrubą napędową ze ślizgacza.

Po próbnym uruchomieniu silnika i upewnieniu się, że są w stanie nim sterować, opakowali konstrukcję grubą warstwą plastiku, a następ­nie z kawałków włókna szklanego ze znisz­czonego skutera wodnego wykonali wodoodporną obudowę. Połączywszy poszcze­gólne fragmenty żywicą epoksydową, pomalo­wali całość ciemnoszarą farbą, żeby nie była nazbyt widoczna w nocy.

Efekt końcowy przypominał szkolny projekt na lekcję techniki wyko­nany przez geniusza na haju. Kurt miał usiąść na nim okrakiem, by móc stopami kontrolować ster kierunku, a za pomocą uchwytów po bokach manewrować sterami głębokości.

- Nie jest najpiękniejszy - orzekł Austin - ale mieliśmy mocno ogra­niczone środki i bardzo mało czasu.

- Przynajmniej będziesz na tym siedział okrakiem - powiedział El Din i natychmiast zorientował się, że się przejęzyczył. - To znaczy, na wierzchu, prawda?

Kurt przytaknął. Wcisnął gumowy guzik na urządzeniu, uruchamia­jąc zasilanie. Na prowizorycznej kontrolce zapaliły się lampki. Docisnął gaz, a śmigło zakręciło się z ogromną prędkością. Jedynymi dźwiękami, jakie dało się usłyszeć przy tej operacji, było ciche zawodzenie silnika elektrycznego i pęd powietrza. Ale widać było, że urządzenie ma potężną moc i rozpędza się błyskawicznie.

- Jeśli wrócisz cało - powiedział Joe - to chyba zacznę sprzeda­wać te cuda na straganie.

- Obawiam się, że musiałbyś sporo dokładać do tego interesu - zauważył Kurt. - To cacko pracuje na częściach wyjętych z samo­chodu za osiemdziesiąt tysięcy.

Gdy łódź powoli płynęła naprzód, El Din zadał kolejne pytanie:

- Jak zamierzasz wejść na pokład, jeśli zdołasz ich dogonić?

- Jak Spiderman - odparł Kurt.

Otworzył jeden ze schowków i wyjął z niego cztery metalowe przed­mioty. Pierwsze dwa, przypominające rękawice średniowiecz­nych rycerzy, miały mocowania nakładane na nad­garstki. Wsunął je na ręce i zapiął. Dwa pozostałe miały nakolanniki, podobne do tych, jakie narciarze nakładają po kontuzji. Były duże i nieporęczne, ale po zapięciu ciasno przylegały do pokrytych pianką nóg.

Kurt uśmiechnął się, dumny ze swojego pomysłu. Każde urządze­nie posiadało baterię litowo-jonową podłączoną do elektromagnesu dużej mocy. Dopasowawszy wszystkie cztery tak, by nie krępowały ruchów, kciukiem wcisnął guzik uruchamiający prawą „rękawicę” i przesunął ją nad metalową skrzynką z narzędziami. Pojemnik uniósł się z pokładu i z głośnym szczękiem przylgnął mu do przedramienia.

Nawet ciągnąc z całej siły drugą ręką, nie zdołał odczepić skrzynki. Odpadła dopiero wtedy, gdy wyłączył magnes.

- Jeśli kadłub „Massifa” jest ze stali, nie powinienem mieć więk­szych problemów ze wspięciem się na pokład - skomentował.

- A jeśli jest pokryty włóknem szklanym? - spytał El Din.

- W takim przypadku - odparł Kurt - szybko wyłowicie mnie z wody i odstawicie do najbliższego baru, w którym będę mógł zapić swoje smutki.

Joe i El Din zaśmiali się serdecznie, a Kurt kończył przygotowa­nia. Po chwili był już gotowy do akcji. Do małej wodoszczelnej kie­szonki przeznaczonej do chowania kluczy podczas nurkowania wsu­nął niewielki nadajnik. W drugiej kieszeni schował berettę kaliber 9 mm, a do łydki przymocował pochwę z nożem.

- Po wyskoczeniu z jachtu zamoczę nadajnik, wtedy automatycz­nie się uruchomi. Dodatkowo emituje on słabe światło, które powinniście widzieć z odległości dziesięciu metrów, ale żeby podejść tak blisko, będziecie musieli najpierw namierzyć mnie skane­rem.

Joe skinął głową i uniósł w dłoni niewielkie urządzenie przypomina­jące smartfon.

- Działa, jak trzeba, sprawdziłem - zapewnił.

- Płyńcie za nimi, ale zachowujcie dystans, niech to wygląda na zwykły rybacki kurs. Jeśli Acosta przyspieszy, nie próbujcie go doga­niać - Kurt wydawał kolejne polecenia. - Zauważą, jeśli będzie­cie siedzieć im na ogonie.

- Tu jest przecież pełno łodzi rybackich - wtrącił El Din.

- To prawda, ale zajmują się łowieniem ryb, a nie ściganiem jach­tów.

- Słuszna uwaga.

- Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem - ciągnął Kurt - znajdę Siennę i zabiorę ją stamtąd, nie zwracając niczyjej uwagi. W takiej sytuacji poczekajcie, aż się oddalą, zanim przypłyniecie mnie wycią­gnąć.

- A jeśli nie wszystko pójdzie zgodnie z planem? - spytał Joe.

Kurt popatrzył na niego z urazą.

- Pytam, bo do tej pory zawsze tak było - dodał Zavala.

Kurt wzruszył ramionami. Nie mógł odmówić mu racji.

- Wtedy będziecie musieli samodzielnie dokonać właściwej oceny sytuacji i dostosować swoje działania do zaistniałych okoliczno­ści.

El Din aż otworzył usta, nie rozumiejąc ani słowa z tej odpowiedzi.

- Mówi, że będziemy musieli improwizować - wyjaśnił Joe. - I obawiam się, że od samego początku.

- Jesteś bardzo bystry jak na swój wiek - ironizował Kurt.

- Po prostu trochę cię znam - odparował Zavala.

Zbliżali się już do kanału, prowadzącego z portu na otwarte morze. Jacht powinien pokonać ten odcinek w ciągu sied­miu-ośmiu minut, jeżeli pilot nie złamie ograniczenia prędkości.

- Tu mnie wyrzućcie - zdecydował Kurt. - Pewnie zaczną przyspie­szać, zanim dotrą do ostatniej boi. Nie chcę się spóźnić na swój statek.

- Tu jest bardzo płytko - poinformował El Din. - Tylko sześć me­trów.

- Jacht nie zanurza się na więcej niż dwa i pół - uspokoił go Kurt. - Zaczekam na dnie i złapię ich, gdy będą mnie mijać.

El Din zwolnił obroty silników i ustawił się dziobem w stronę portu, żeby zasłonić Kurta wskakującego do wody.

Austin i Joe dźwignęli torpedokształtny skuter i oparli go na pa­węży. Kurt uniósł kciuk na znak, że jest gotowy, nasunął maskę na oczy i zagryzł gumowy ustnik automatu oddechowego. Na sygnał El Dina zepchnęli skuter, który natychmiast zaczął się zanurzać jak zabawkowa łódź podwodna. Kurt zsunął się do wody tuż za nim.

Szybko dogonił skuter, który miał tylko lekko ujemną pływalność, i ściągnął go na dno. Kiedy go dosiadł, usłyszał odgłos odpływającej łodzi.

Wkrótce jedynym dźwiękiem rozlegającym się w ciepłej wodzie zatoki był szum jego oddechu. Powietrze płynęło przewodami, tra­fiało do jego płuc, a następnie z powrotem do oddycharki. Urządzenie pracowało w obiegu zamkniętym, dzięki czemu z automatu nie wydoby­wały się pęcherzyki powietrza. Co prawda Kurt wątpił, aby załoga jachtu prowadziła tak szczegółową obserwację powierzchni morza - w nawigacji korzystano raczej ze wskazań echosondy i radaru - ale wolał być przygotowany na każdą ewentualność.

ROZDZIAŁ 13

Czekający na dnie kanału Kurt wreszcie usłyszał donośne dudnienie oznaczające zbliżanie się „Massifa”.

Spojrzał w górę, próbując wypatrzyć sylwetkę jachtu. Najpierw do­strzegł tylko spienioną wodę przy dziobie. Po chwili rozpoznał dziobnicę. Zbliżała się w jego kierunku, raczej miażdżąc wodę, za­miast się w nią wcinać.

Tak jak przewidywał, jacht płynął dużo szybciej niż przepisowe trzy węzły.

Kurt przygotował się do rozpoczęcia pogoni, zupełnie jak policjant z patrolu motocyklowego na widok pędzącego samochodu. Delikatnie dodał gazu, wprawiając śrubę w ruch, i ustawiwszy się w odpowied­niej pozycji, czekał na odpowiedni moment.

Miał przed sobą niezwykle trudne zadanie. Musiał zbliżyć się do kadłuba tak, żeby pozostać pod osłoną nawisu burty, a jednocześnie zachować bezpieczny dystans, by nie dać się staranować. Najlepszym punktem było osłonięte miejsce tuż za odkosem dziobowym. Gdyby wysunął się zbyt daleko na przód, pęd odpychanej wody poniósłby go z dala od jachtu. Podpływając za daleko z tyłu, znalazłby się w szyb­kim strumieniu wody opływającej kadłub, który mógłby ponieść go na śruby.

Miarowe dudnienie jachtu stawało się coraz głośniejsze, więc zwięk­szył prędkość skutera. Zerknął przez ramię i zobaczył, że po­tężna konstrukcja zbliża się w jego stronę zbyt szybko. Dodał więcej gazu i skręcił na bok.

Gdy przekroczył prędkość siedmiu węzłów, zdał sobie sprawę z nie­przewidzianej wady swojego planu. Parcie wody, przez którą sunął na skuterze, było dziesięć razy silniejsze niż opór powietrza podczas jazdy na motocyklu. Już teraz czuł się tak, jakby biła w niego wichura o prędkości ponad stu kilometrów na godzinę.

Przylgnął mocniej do pojazdu. Pęd wody prawie uniemożliwiał mu ruchy. Z nadludzkim wysiłkiem lekko przekręcił głowę do tyłu. „Mas­sif” był coraz bliżej, kil jachtu przypominał ostrze maczety, która lada moment przetnie go na pół. Pomysł podwodnej pogoni już nie wyda­wał się Kurtowi tak genialny, jak jeszcze pół godziny temu.

Zwiększył obroty skutera do maksimum, niemal wyrównując pręd­kość „Massifa”. Chwilę później na kontrolce zapaliła się lampka awaryjna.

Mam nauczkę, żeby nie polegać na samochodach z komisu, pomy­ślał Kurt.

Zerknął na lampkę, potem na zbliżający się kadłub. Przesunął się bliżej, czując coraz silniejszy napór opływu dziobo­wego. Im bardziej zbliżał się do jachtu, tym trudniej było mu się utrzymać na skuterze. Ogłuszający hałas, przypominający huk wodo­spadu połączony z łoskotem pędzącego pociągu towarowego, spra­wiał, że ból w uszach był porównywalny z narastającym parciem na plecy. Tymczasem lampka ostrzegawcza zmieniła kolor z żółtego na pomarańczowy.

Kurt zanurkował, przechodząc pod falą dziobową i niemal całkiem tracąc kontrolę nad maszyną. Odzyskawszy równowagę, skierował się w stronę kadłuba i popłynął do góry. Gdy w końcu wydostał się na powierzchnię, opór natychmiast znacznie zmalał, dzięki czemu zyskał trochę więcej prędkości.

Przy pierwszej próbie zbliżenia się do jachtu wir rzucił go na ka­dłub. Siła zderzenia ponownie wytrąciła go z równowagi, ale zdołał wyrównać i przygotował się do drugiego podejścia. Pomarańczowe światło zaczęło migać, co oznaczało, że lada moment zmieni barwę na czerwoną. Poczuł, że pojazd zaczyna zwalniać.

Świadomy, że to ostatnia szansa, skierował skuter prosto na kadłub i odepchnąwszy się nogami, skoczył naprzód, już w locie uruchamia­jąc elektromagnesy.

Wyrżnął potężnie w metalowe poszycie, ale naramienniki zatrzy­mały go w miejscu. Chwilę później magnesy na nogach również przylgnęły do kadłuba.

Udało się. Był przyczepiony do statku, tuż nad powierzchnią wody. Najdziwniejszy pasażer na gapę w historii.

Spojrzał do góry. Najwyraźniej nikt go nie zauważył. A prawdopodo­bieństwo, że ktoś zauważy go teraz, było znikome. Burta nad nim odchylała się na zewnątrz, zasłaniając go. Żeby zobaczyć go z pokładu, trzeba by wychylić się prawie na metr i patrzeć prosto w dół.

Przez pełną minutę pozostawał bez ruchu, zbierając siły, a silne pole elektromagnetyczne utrzymywało go w miejscu. Gdy trochę odsapnął, pstryknął przełącznikiem pod lewym kciu­kiem, odsunął lewą rękę od kadłuba i zaczepił ją nad głową. Kolejne pstryknięcie i przemieścił prawą nogę.

Poruszał się stałym rytmem - lewa ręka, prawa noga, prawa ręka, lewa noga - wolno, ale miarowo.

Z kształtu i szumu fali dziobowej pod sobą Kurt wywnioskował, że jacht wciąż nabiera prędkości. Szacował, że przekroczył już piętna­ście węzłów i powoli zbliża się do dwudziestu. Ani na moment nie przerywał wspinaczki. Pocieszał się myślą, że trudności ma już za sobą.

A przynajmniej pierwsze trudności.

ROZDZIAŁ 14

Na głównym pokładzie „Massifa” znajdował się duży owalny salon, mniej więcej dwa razy dłuższy niż szerszy. Wielkie okna rozciągały się na całą wysokość ścian, wyłożonych intarsjowanym drewnem. Wyposażenie stanowiły meble w stylu art déco, obite najgładszą włoską skórą, a całe wnętrze spowite było łagodnym światłem lamp wbudowanych w sufit.

Środek zajmowały przypominające morski wir kręcone schody, które prowadziły na niższe pokłady. Przeszklony dach nad nimi zapew­niał naturalne oświetlenie w ciągu dnia, a po zmroku wszystko, co działo się w dole, odbijało się w nim jak w lustrze.

W salonie przechadzało się kilkanaście osób, nie licząc członków załogi. Jedni podziwiali misterne intarsje, inni rozmawiali w małych grupkach, sącząc drinki.

Calista, która właśnie weszła, powiodła wzrokiem po pomieszcze­niu. Tego wieczoru była w połyskującej czarnej sukni koktajlowej, makijaż miała znacznie delikatniejszy niż zazwyczaj, a niesforną ciemną czuprynę skryła pod peruką. Nawet ktoś, kto ją znał, miałby problem z rozpoznaniem młodej Brevardówny w eleganckiej platynowej blondynce o długich prostych włosach opadających na ramiona i z grzywką równo przyciętą tuż nad oczami.

Rozejrzawszy się, ruszyła w stronę fortepianu, przy którym René Acosta rozmawiał z kilkoma mężczyznami.

- W rezultacie - zwracał się właśnie do gościa z Chin - wy nie bę­dziecie mogli nic zdziałać, a oni nadal będą mieli dostęp do waszych najpilniej strzeżonych tajemnic.

- Czy ten system naprawdę jest aż tak skuteczny? - spytał mężczy­zna. - Przecież każda blokada ma jakiś słaby punkt. To tylko kwestia czasu, zanim uda nam się złamać Phalanx.

Acosta pokręcił głową.

- Sądzicie, że Stany Zjednoczone zdecydowałyby się chronić wszystkie swoje bazy danych tym samym systemem, gdyby nie miały stuprocentowej pewności, że jest niezawodny?

- Mogą się mylić.

- Mogą - przyznał Acosta - ale czy naprawdę warto ryzykować?

Chińczyk odwrócił się do dwóch towarzyszących mu rodaków, a Acosta przeprosił ich na chwilę i ująwszy Calistę pod rękę, ruszył z nią wzdłuż salonu.

- Masz ich na widelcu - powiedziała, gdy oddalili się o kilka me­trów. - Muszę przyznać, że jesteś znacznie bardziej przekonujący, niż sądziłam.

- Potrafię robić dobre wrażenie - odparł.

- A mój brat potrafi używać siły.

- Mogłaś go powstrzymać. - Acosta skrzywił się nieznacznie. - Biedny Kovack. Będzie musiał nauczyć się strzelać lewą ręką. Na wszelki wypadek staraj się nie rzucać mu w oczy.

- Wątpię, żeby mnie rozpoznał.

- A jeśli jednak?

- To się przekona, że Sebastian potraktował go nad wyraz łagod­nie.

Acosta zachichotał i skierował się do baru. Mężczyzna za kontua­rem bez słowa podał mu kieliszek pięćdziesięcioletniego porto.

- Co dla pani? - spytał.

- Woda z lodem - odpowiedziała.

- To samo, co krąży w jej żyłach - skomentował Acosta.

Barman napełnił szklankę wodą, wrzucił do niej garść kostek lodu, odczekał chwilę i otarłszy oszronione ścianki ser­wetką, podał napój Caliście.

- Mogłaś przynajmniej spróbować ujarzmić jego gniew - Acosta wrócił do tematu.

- I zdradzić moje prawdziwe intencje? Jeszcze czego. Gdybym stanęła w obronie Kovacka, mój brat natychmiast wy­czułby, że coś jest nie tak. Bardzo możliwe, że już coś podejrzewa. Jeśli nie oddasz mu tej kobiety, dojdzie między wami do regularnej wojny.

- Oddam, ale muszę ją zatrzymać jeszcze na jakiś czas.

- Nie zapominaj o pozostałej trójce.

- Ty nic nie rozumiesz! - Acosta zaczął zdradzać oznaki poirytowa­nia. - Nie masz pojęcia, ile ci ludzie są gotowi zapłacić. Dziesięć milionów za miesiąc pracy. Dwadzieścia za sześć tygodni. Wyobrażasz to sobie? Na pewno nie jest warta takich pieniędzy dla twojego brata. Uspokój go. Powiedz, że podzielę się z nim częścią zysków.

- Mój brat ma własne plany - odparła Calista.

- Jakie?

- A niby skąd mam wiedzieć? Mówi mi tylko tyle, ile uzna za sto­sowne. Ale zaręczam, że to coś bardzo ważnego. Przysłał mnie tutaj, żebym ją wykradła. Twoja jedyna szansa to od­dać mi ją teraz bez szemrania i grzecznie wyjaśnić, że za opóźnienie są odpowie­dzialni wyłącznie Irańczycy.

Widziała, że Acosta bije się z myślami. I uświadomiła sobie, że jest już za późno. Przekroczył Rubikon.

- O co chodzi, René?

Nie odpowiedział, ale jego zdenerwowanie było wyraźnie wi­doczne. Twarz mu stężała, mięśnie na szyi zaciskały się kurczowo.

- René? - powtórzyła.

- Nie ma jej tutaj - wykrztusił wreszcie. - Tydzień temu przekaza­łem ją Thanowi Rangowi. Zażądał też reszty zespołu.

Than Rang był przemysłowcem z Korei. Calista nie miała pojęcia, do czego mógł potrzebować Amerykanki i pozostałych trzech hake­rów.

- W takim razie musisz ją czym prędzej odebrać.

- To niemożliwe - odparł Acosta. - Than Rang nie jest człowie­kiem, któremu się odmawia. Wolę już zmierzyć się z twoim bratem.

Calista zastanawiała się przez chwilę, czy to prawda, czy tylko wymy­ślony na poczekaniu blef.

- Sebastian nie będzie dłużej czekał - rzekła wreszcie. - Kobieta musi do niego wrócić, zanim Amerykanie zakończą ostatnie próby systemu Phalanx, bo inaczej trzy lata przygotowań pójdą na marne. Tyle wiem na pewno. I jeszcze to, że jeśli do tego dojdzie, Sebastian nie spocznie, dopóki nie zamorduje cię własnymi rękami.

Mówiąc, wpatrywała się w byłego kochanka. Widziała w jego oczach autentyczne przerażenie, co ogromnie ją bawiło. Zamierzała przeciągać jego męczarnie tak długo, jak to możliwe.

- Nie mogę niczego odkręcić - powiedział, z trudem panując nad drżeniem głosu. - Pozostaje tylko kwestia tego, po czyjej stronie stoisz ty.

- Ja?

- Tak - potwierdził. - Jeśli rzeczywiście dojdzie do wojny, kogo będziesz wspierać?

Przekręciła głowę na bok w dziecięcym geście, dając do zrozumie­nia, że pytanie jest idiotyczne, a potem uśmiechnęła się bardzo szeroko i bardzo nieładnie.

- Mój drogi René - powiedziała - w razie wojny będę po swojej własnej stronie. Sądziłam, że poznałeś mnie na tyle, by to wiedzieć.

Odstawiła szklankę na kontuar i odeszła lekkim krokiem.

Patrzył za nią, gdy schodziła po schodach. Postanowił sobie, że tym razem zachowa spokój, lecz emocje - niebezpieczna mieszanka wściekłości i żądzy - znowu wzięły nad nim górę, jak zawsze, kiedy znajdował się w pobliżu Calisty.

Tak czy inaczej, fakty pozostawały faktami. Nie mógł odebrać Ame­rykanki Rangowi, nawet gdyby chciał. Nie mógł też zrezygno­wać z kontraktów na wynajem pozostałych trzech hakerów, bo luksu­sowy tryb życia był bardzo kosztowny.

Pstryknął palcami i w mgnieniu oka zjawiło się przed nim dwóch mężczyzn.

- Miejcie na nią oko - nakazał Acosta. - Nie chcę, żeby zrobiła coś, co mogłoby zepsuć zabawę pozostałym gościom.

Mężczyźni zgodnie kiwnęli głowami i udali się w ślad za Calistą.

Calista właśnie tego się spodziewała. Dotarłszy na dolny pokład, ruszyła w kierunku rufy, gdzie znajdowała się przeznaczona dla niej mała, ale przytulna kabina z pojedynczą koją.

Otworzyła drzwi i stanęła w nich, by się upewnić, że ludzie René ją zauważą. Zwolnili kroku, ale nadal szli w jej stronę.

Gdy znaleźli się w odległości kilku metrów, weszła do kabiny i za­mknęła za sobą drzwi. Włączyła radio i odkręciła kurek pod pryszni­cem. Uznała, że to wystarczy. Już wcześniej sprawdziła, czy w kabinie nie zainstalowano podsłuchu.

Ściągnęła perukę i zdjęła suknię, po czym włożyła czarne spodnie i szarą jedwabną bluzkę. Nowy strój był wystarczająco elegancki, by mogła uchodzić za jednego z gości przyjęcia, a zarazem nie krępował jej ruchów.

Z zamaskowanej przegródki w walizce wyjęła telefon satelitarny, nóż o dziesięciocentymetrowym ostrzu i pistolet Bersa kaliber 9 milimetrów, niewielki niklowany automat z rękojeścią wykonaną z polimerów i magazynkiem na siedem nabojów. Była to celna i sku­teczna broń, z bardzo czułym spustem. Dzięki niej Calista pozbyła się już niejednego wroga. Telefon i pistolet włożyła do kieszeni spodni, a nóż do pochwy przymocowanej nad kostką.

Tak przygotowana podeszła do dużego okna kabiny. Otworzyło się bez oporu. Spojrzała w dół na wąskie przejście bie­gnące wzdłuż burty jachtu. Nie dostrzegłszy nikogo, wyszła na ze­wnątrz. Kilkoma spraw­nymi ruchami zamknęła za sobą okno i ruszyła w stronę dziobu.

ROZDZIAŁ 15

Kurt, uczepiony kadłuba „Massifa” niczym rzep, zastanawiał się nad kolejnym ruchem. Jacht pruł fale z prędkością dwudziestu węzłów. Światło padające znad nadbudówek rzucało niewyraźną poświatę na powierzchnię wody, poza tym otaczała go gęsta ciemność.

Wiedząc, że nie może wspiąć się na górę i przejść przez reling nie­zauważony, ruszył w stronę rufy. Na tyłach kadłuba było kilka włazów, w tym jeden, który widział otwarty tuż przed wypłynięciem, gdy załoga ładowała zapasy.

Przesuwał się w jego stronę jak krab, aż wreszcie dotarł do celu. Biorąc pod uwagę to, jak nisko nad linią wody się znajdował, nie zdziwił się specjalnie, gdy zobaczył, że właz jest szczelnie zamknięty. Rozglądając się, zauważył smugę światła wydobywającą się z otworu nad nim i bliżej rufy.

Po chwili był tuż przy nim, zerknął ostrożnie nad jego krawędzią i nie zauważywszy nikogo wskoczył do środka.

Znalazł się w niewielkim korytarzu prowadzącym do maszynowni. Było tu ciasno, gorąco i potwornie głośno. Zdążył przejść zaledwie kilka kroków, gdy przed jego oczami poja­wił się mężczyzna w białym kombinezonie. Na uszach miał duże słuchawki wytłumiające wycie silników, więc z pewnością nie usły­szał wejścia Kurta na pokład.

Na jego twarzy odmalowało się kompletne zaskoczenie, kiedy Au­stin ujawnił swoją obecność, mierząc w jego głowę z pistoletu i gestem dłoni odradzając wykonywanie gwałtownych ruchów. Upewniw­szy się, że człowiek w kombinezonie nie zrobi żadnego głupstwa, Kurt ściągnął mu z głowy słuchawki.

- Znasz angielski? - spytał.

- Tak - padła pośpieszna odpowiedź.

- Czy na pokładzie znajdują się jacyś więźniowie?

- Jeńcy? - Mężczyzna był wyraźnie zbity z tropu.

- Czy ktokolwiek jest tu przetrzymywany wbrew swojej woli? - sprecyzował Kurt. - Szukam kobiety, Amerykanki o blond włosach.

- Nie - odparł mężczyzna. - Ja tylko pilnuję turbin.

No tak, gość jest zwykłym mechanikiem, pomyślał Kurt. Ale w ta­kim razie na pewno dobrze zna statek.

Poprowadził go do schematu pokładowej instalacji elektrycznej, na którym zaznaczono wszystkie korytarze, kajuty i inne pomieszcze­nia, i spytał:

- Gdzie jest kwatera Acosty?

Mężczyzna milczał, więc Kurt odciągnął kurek beretty.

- Pierwsza kabina. - Mechanik natychmiast odzyskał głos. - Po­kład mieszkalny, na przodzie.

Austin spojrzał na schemat. Wskazana kabina była największa, więc pewnie rzeczywiście należała do właściciela jachtu.

Zaciągnął mężczyznę do magazynu z narzędziami, wepchnął go do środka i wyciągnął niewielką strzykawkę. Wbił igłę w udo mechanika i nacisnął tłoczek. Po kilku sekundach mecha­nik był nieprzytomny.

- Słodkich snów - mruknął Kurt, rzucając pustą strzykawkę w głąb pomieszczenia.

Minutę później miał już na sobie kombinezon mechanika, który za­krywał skafander nurkowy i elektromagnesy, pozostawał jednak problem mokrych włosów. Na pobliskim wieszaku dostrzegł czer­woną czapkę, która idealnie uzupełniła przebranie. Schowawszy pod nią srebrzyste włosy, Kurt skierował się w stronę dziobu, gdzie na końcu głównego korytarza znajdowała się kabina Acosty.

Drzwi były zamknięte, ale zdołał otworzyć zamek nożem. Wśli­zgnął się do środka i rozpoczął poszukiwania. Niecałe pięć mi­nut później usłyszał dźwięk przekręcanej klamki.

Udało mu się zadziwiająco bezgłośnie - biorąc pod uwagę cały sprzęt i kilka warstw ubrania, jakie miał w tej chwili na sobie - prze­kraść do łazienki, gdzie przycupnął za zasłoną prysznica.

Odbezpieczył pistolet i czekał. Jeśli los okaże się dla niego ła­skawy, uzyska odpowiedzi na wiele pytań znacznie szybciej, niż przypuszczał.

Drzwi otworzyły się i zamknęły cicho. Ku zdziwieniu Kurta, przy­bysz nie zapalił światła i ruszył w stronę biurka, w którym przed chwilą on sam szperał.

Austin usłyszał skrzypnięcie krzesła, a po sekundzie czy dwóch pa­nujący w pokoju mrok rozświetliła niebieskawa poświata monitora komputerowego.

Rozległo się stukanie w klawisze, a chwilę później kobiecy głos:

- Ach, René, naprawdę sądziłeś, że powstrzymają mnie moje wła­sne zabezpieczenia?

Było to pytanie retoryczne. W kabinie nie było nikogo, kto mógłby odpowiedzieć. Z sekundy na sekundę ciekawość Kurta rosła.

Ostrożnie wychynął zza zasłony i zerknął w stronę biurka.

Palce kobiety śmigały po klawiaturze z prędkością kolibra.

- A niech cię, René - mruknęła w pewnej chwili, po czym wyjęła z kieszeni telefon satelitarny i wybrała numer.

Kurt nie usłyszał pierwszych słów, skoncentrował się więc, by nie umknęła mu dalsza część rozmowy.

- Mamy problem - mówiła kobieta. - Nie ma ich tu... Żadnego. Ani Amerykanki, ani reszty. Nie ma ich na jachcie... - prze­rwała na chwilę i odpowiedziała na pytanie swojego rozmówcy: - Tak, jestem pewna. Czytam to w tej chwili z komputera René. Podejrze­wałam, że kłamie, ale on rzeczywiście odesłał Amerykankę do Korei i obiecał Rangowi również pozostałą trójkę. Aukcja to tylko mydlenie oczu. Albo René naprawdę potrzebuje pieniędzy, albo szuka kolejnych kupców na przyszłość.

Kolejna przerwa, tym razem trochę dłuższa.

- Nie, to nic nie da... Choćby chciał, nie jest w stanie ich odzy­skać. Musimy odebrać ich Rangowi na własną rękę. A to nie będzie proste.

Kurt wytężał słuch, ale nie był w stanie zrozumieć słów rozmówcy kobiety.

- Nie ma innego sposobu - kontynuowała. - Bez niej nikt nie nam nie uwierzy, że jesteśmy w stanie podłączyć się do izolowanego serwera, sforsować amerykański mur i wyłączyć system.

Kurt nie miał pojęcia, czego dotyczy rozmowa, ale starał się zapa­miętać każde słowo.

- Muszę kończyć - powiedziała kobieta, zamykając oglądany doku­ment - bo jeszcze wpadnie tu René i zaproponuje wspólny prysz­nic. A swoją drogą, miałeś rację. Jestem dla niego za dobra.

Rozłączyła się, wyłączyła komputer i wstała z krzesła.

Kurt przeszedł niepostrzeżenie w kąt kabiny. W słabym świetle wi­dział, jak kobieta nadsłuchuje pod drzwiami. Dostrzegł też, że w dłoni trzyma niewielki pistolet.

- Zapomniałaś o czymś - szepnął.

Odwróciła się błyskawicznie, ale wycelował do niej z beretty, jesz­cze zanim otworzył usta. Widząc, że jest na straconej pozycji, kobieta stanęła nieruchomo.

- Kiedy wchodziłaś, laptop był zamknięty - wyjaśnił Kurt.

ROZDZIAŁ 16

Rzuć broń - rozkazał Kurt, wskazując ruchem głowy gruby dywan na podłodze.

Kobieta wzruszyła ramionami i posłusznie odrzuciła pistolet. Upadł ze stłumionym pacnięciem.

Kurt wskazał jedno z krzeseł przy biurku.

- Usiądź.

Zawahała się, ale po chwili podeszła do krzesła i usiadła na nim nie bez wdzięku. Nie okazywała żadnych oznak zdenerwowania, wręcz przeciwnie, wyglądała na całkiem odprężoną. Usadowiła się wygod­nie i założyła nogę na nogę, jakby czekała na drinka w nadmorskiej restauracji.

Austin, nie przestając mierzyć do niej z beretty, stanął po drugiej stronie biurka i uruchomił komputer. Monitor ożył i po chwili wyświe­tliło się na nim okienko logowania.

- Już raz się włamałaś - powiedział Kurt. - Podaj hasło.

- Kim jesteś? - spytała, ignorując polecenie. W jej głosie nie było strachu, jedynie ciekawość.

- Podaj hasło - powtórzył Kurt.

- Jesteś złodziejem? Czy może jakimś szpiegiem?

- Hasło.

- Calista - odpowiedziała w końcu. - Przez „C”, jakbyś nie wie­dział.

Wpisał imię, zerkając to na ekran, to na nią.

Ekran logowania zniknął i jego miejsce zajął arkusz kalkulacyjny. Światło z białego tła było tak jaskrawe, że Kurt nie mógł dostrzec siedzącej tuż przed nim kobiety. Wyregulował jasność monitora, aż obraz stał się ledwo czytelny.

Kobieta siedziała nieruchomo, wpatrując się w niego.

- Nie jesteś członkiem załogi - powiedziała spokojnie. - A jak na gościa wybrałeś niezbyt stosowny strój.

- Moje zaproszenie zawieruszyło się na poczcie - odciął się. - Po­wiedz mi, czego tu szukałaś. I z kim rozmawiałaś.

Uniosła brwi.

- Jak bardzo chcesz to wiedzieć?

- Na tyle, żeby wpakować ci kulkę, jeśli nie zaczniesz odpowia­dać.

Roześmiała się i pokręciła głową.

- Nie zastrzelisz mnie. Narobiłbyś za dużo hałasu.

- Mam tłumik.

- Martwa na pewno nic ci nie powiem - odparowała, wstając z krze­sła.

Kurt spojrzał jej w oczy.

- A kto powiedział, że cię zabiję? Wystarczy, że wpakuję ci kulę w kolano.

- Sądzisz, że wrzeszcząc z bólu, zdradzę ci wszystkie swoje tajem­nice?

Kurt nie odpowiedział. Tymczasem kobieta weszła na biurko i za­częła iść po nim na czworakach, jak kot. Sięgnęła dłonią do klawia­tury, wcisnęła jednocześnie klawisze FI i F4, po czym odwróciła się do Kurta.

- Dostanę coś za współpracę? - wymruczała i oblizała usta.

Austin czuł się tak, jakby wylądował w nowym odcinku Mia­steczka Twin Peaks. Gdyby nie okoliczności, pomyślałby, że ta ko­bieta na niego leci.

- Jasne - odparł kpiącym głosem. - Należy ci się złoty medal.

Przeniósł wzrok na ekran. Miejsce arkusza kalkulacyjnego zajął ciemny pulpit z folderami posegregowanymi w dwie kolumny. Na każdym z nich widniał obrazek jakiegoś dobra. Na pierwszym samo­lot odrzutowy Learjet, na drugim pudełko wypeł­nione najprawdopodob­niej diamentami, z podpisem „Razem 400 karatów, wszystkie o przejrzystości VS lub VVS”, a na trzecim zdjęcie znanego mu już konia wyścigowego, Róży Pustyni. Pod każ­dym folderem podana była kwota; najwyraźniej więc handel Acosty nie był zupełnie bezgotówkowy, jak sądził El Din.

Kurt przyjrzał się drugiej kolumnie. Były tam wyłącznie obrazy, pochodzące z różnych epok i utrzymane w różnych stylach, ale wszyst­kie namalowane przez największych mistrzów.

- Przesuń kursor na obrazy - poradziła kobieta. - Wyświetlą się opisy, z których dowiesz się więcej.

Kurt zrobił to i w pierwszym momencie bardzo się zdziwił, bo opisy były zupełnie bez sensu. Dopiero po chwili zrozumiał ich znacze­nie.

- Ekspert od uzbrojenia - zaczął czytać na głos - pracował dla rządu Syrii przy produkcji dyspergatorów chemicznych.

Opis kolejnego „obrazu” brzmiał: „Specjalista od systemów naprowa­dzania rakiet, obeznany z modelami używanymi w Związku Radzieckim i USA”.

Przy trzecim wyświetliły się trzy zbitki liter: „GSumZ”, „Montre­sor”, „Xeno9X9”.

- To pseudonimy hakerów - wyjaśniła kobieta. - Właśnie ich zamie­rza sprzedać.

Kurt przypomniał sobie jej wcześniejszą rozmowę telefoniczną. Sprawdził pozostałe opisy. Żaden nie zawierał niczego, co by wskazy­wało na Siennę Westgate.

Uniósł głowę znad monitora i zobaczył, jak kobieta rzuca się w stronę jego pistoletu.

Była bardzo szybka, ale Kurt spodziewał się, że wcześniej czy póź­niej spróbuje zaatakować. Odsunął rękę, w której trzymał berettę, poza jej zasięg, a drugą chwycił ją i zepchnął z biurka. Wstała z nożem gotowym do ciosu. Kurt odskoczył do tyłu, przewracając metalową figurkę stojącą na bla­cie. Upadła z hukiem, podczas gdy kobieta skoczyła w jego stronę.

Wolną ręką złapał ją za nadgarstek i ściskał, dopóki nie wypuściła noża. Pchnął kobietę na ścianę i przytrzymał.

Próbowała się wyrwać, ale znieruchomiała, gdy uniósł pistolet na wysokość jej oczu.

- Nie chcę cię zabijać - powiedział - ale jeśli nie przestaniesz mi przeszkadzać, strzelę.

Czarne włosy opadły jej na twarz, z rozciętych ust ściekała strużka krwi. Dostrzegł błysk w jej oczach, jakby wreszcie go poznała.

- Wiem, kim jesteś - powiedziała, z trudem łapiąc oddech. - Taki rycerski... nieustraszony... Muszę przyznać, że mnie zaskoczyłeś. Obawiam się jednak, że przybyłeś trochę za wcześnie.

Kurt nie zwalniał uścisku.

- Przykro mi, ale nie mam pojęcia, o czym mówisz, młoda damo. Nigdy wcześniej cię nie spotkałem.

- Nie twierdzę, że jest inaczej.

- Z kim rozmawiałaś przez telefon?

Nie odpowiedziała. Zamiast tego sięgnęła językiem do rany na ustach, robiąc przy tym taką minę, jakby smak krwi sprawiał jej przy­jemność. Wampirza księżniczka.

- Zadałem ci pytanie.

- Pocałuj mnie - wyszeptała.

Kurt nie zareagował.

- Całuj albo strzelaj - powtórzyła głośniej. - Jedno albo drugie, bo zacznę krzyczeć.

- Czyżby? Masz tyle samo do stracenia co ja, jeśli ktoś cię tu znaj­dzie.

Ledwie skończył zdanie, przechyliła głowę do tyłu i wrzasnęła na cały głos.

- Cholera! - zaklął Kurt, zakrywając jej usta dłonią.

Biorąc pod uwagę ten krzyk i raban wywołany krótką potyczką, uznał, że najwyższa pora brać nogi za pas. Sięgnął po jej telefon i przełożył do kieszeni swojego kombinezonu.

W tym momencie drzwi stanęły otworem i wpadła przez nie grupa ludzi Acosty. Rzucili się na Kurta, wytrącając mu broń. Zdołał powa­lić pierwszego napastnika, a drugiego pchnął na biurko, ale trzeci trafił go kolanem w brodę.

Zanim odzyskał równowagę, pozostała dwójka zdążyła wrócić do walki. Grad ciosów spadł na niego ze wszystkich stron. Nie miał szansy ich powstrzymać i już po chwili był na ziemi.

Mężczyźni poderwali go i przycisnęli do ściany, przy której jesz­cze przed chwilą sam trzymał dziwaczną kobietę.

Teraz stała za plecami trzymających go ludzi, z pistoletem Kurta w ręku.

- Trzech przeciw jednemu - powiedziała. - Niezbyt honorowo.

Trzy razy pociągnęła za spust, trafiając każdego z nich. Mężczyźni padli na ziemię. Strzeliła jeszcze kilkakrotnie, by się upewnić, że nie wstaną, i rzuciła pistolet w stronę Kurta.

- Uciekaj - rzuciła szybko. - Jest ich tu dużo więcej.

Kurt nie miał czasu zastanawiać się nad szaleństwem rozgrywają­cym się na jego oczach. Wpakował się w sam środek czegoś dziw­nego. Bardzo dziwnego.

Wyjrzał na korytarz i zobaczył pędzących w jego stronę uzbrojo­nych strażników. Zanurkował z powrotem do kabiny, zamykając drzwi.

- Trzeba było mnie pocałować - dodała kobieta, unosząc brwi.

- Może następnym razem.

Odwrócił się i wypaliwszy trzy razy w okno, rzucił się przez nie, rozbijając szybę i lądując na pokładzie na zewnątrz.

Natychmiast zerwał się na nogi i pobiegł w kierunku rufy, słysząc wycie uruchomionego alarmu. Po chwili do dźwięku syreny dołączył huk wystrzałów i wizg kul rykoszetują­cych od pokładu.

Kurt skrył się za nadbudówką, zmienił opróżniony magazynek i od­dał kilka strzałów w stronę ścigających go ludzi, po czym zaczął się wciskać między stalowe słupy podtrzymujące lądowisko helikoptera.

Spojrzał na świeżo wypolerowaną maszynę, wymierzył w kokpit i oddał sześć strzałów, tłukąc w drobny mak przednią szybę, uszkadza­jąc przyrządy i zostawiając kilka dziur w metalowym poszy­ciu, tuż przy zbiorniku paliwa.

Nie wiedział, czy zdołał unieruchomić śmigłowiec, ale był przeko­nany, że żaden pilot nie odważy się wystartować maszyną w takim stanie.

Sprawdził stan magazynka. Zostały mu cztery naboje.

- Pora się ewakuować - mruknął.

Dźwięk ciężkich butów na znajdujących się nad nim schodach utwierdził go w tym przekonaniu.

Strzelił dwa razy w kierunku zbliżających się ludzi i rzucił się bie­giem w stronę relingu. W tym samym momencie zza zakrętu wychy­nął jeden ze strażników. Mężczyźni zderzyli się ze sobą niczym rozpędzone samochody na środku skrzyżowania.

Kurt upadł i przetoczył się w bok, wymachując rękami w poszukiwa­niu swojej broni, ale kiedy przekręcił głowę w drugą stronę, zobaczył wycelowany prosto w niego pistolet Colt .45. Trzyma­jący go mężczyzna miał jasne włosy, szare oczy i pociągłą twarz, która wyglądała prawie jak czaszka.

- Ręce do góry - rozkazał, zbliżając się powoli, aż lufa znalazła się dosłownie centymetry od twarzy Kurta.

Austin wykonał polecenie, co uspokoiło strażnika na tyle, że się­gnął wolną ręką po zawieszone na szyi radio.

- Tu Caleb - rzucił do mikrofonu. - Mam intruza. Chce pan go prze­słuchać?

Z urządzenia wydobyła się seria trzasków, a potem padła odpo­wiedź, zapewne Acosty:

- Nie. Zastrzel go i przynieś zwłoki.

Usłyszawszy to, Kurt wcisnął przycisk aktywujący elektromagnes na lewej ręce. Efekt był natychmiastowy. Magnes przyciągnął ciężki metalowy pistolet dokładnie w momencie, gdy Caleb pociągał za spust. Z lufy buchnął ogień, a wystrzelona kula minęła głowę Kurta o kilkanaście centymetrów, dziurawiąc tekowy pokład zamiast jego czaszki.

Caleb patrzył z niedowierzaniem na swoją broń, teraz zwisającą z uniesionego ramienia Kurta. Był to błąd, bo nie zauważył, jak prawa ręka jeńca zmierza prosto ku jego szczęce. Cios okazał się na tyle silny, że mężczyzna padł na pokład.

Kurt, nie oglądając się za siebie, podbiegł do burty. W pełnym biegu chwycił się relingu i przeskoczył na drugą stronę. Zawisł w powietrzu, ściskając barierkę o ułamek sekundy dłużej, niż było to konieczne, po czym opadł w ciemność.

Na mostku „Massifa” René Acosta zaczynał się niecierpliwić, czeka­jąc na potwierdzenie, że intruz został zlikwidowany. Zniecierpliwie­nie zostało zastąpione przez niedowierzanie, gdy z radia dobiegł podniesiony głos Caleba:

- Intruz wyskoczył za burtę! Powtarzam, intruz uciekł i wysko­czył za burtę!

Acosta uniósł nadajnik do ust.

- Kazałem ci go zastrzelić! - warknął gniewnie.

- I tak zrobiłem - odpowiedział Caleb.

- Więc co tam się stało?

- Nie wiem. Ale musiałem go trafić.

Acosta aż kipiał z wściekłości na tego kretyna Caleba i na choler­nego włamywacza, który miał czelność przerwać jego bankiet.

Zwrócił się do kapitana statku.

- Zawracamy - polecił. - Będziemy musieli na niego zapolować.

W tej samej chwili na mostek wszedł Kovack. Machał ramieniem z obandażowanym kikutem, a gdy René go zauważył, wepchnął do środka Calistę. Dziewczyna upadła tuż pod nogi Acosty.

- Znaleziono ją w twojej kabinie -- oznajmił Kovack.

- W mojej kabinie?

- Ten facet włamał się najpierw do mojej kajuty - odezwała się Calista. - Przystawił mi pistolet do głowy i wyciągnął przez okno, podczas gdy twoje matoły ucinały sobie drzemkę pod moimi drzwiami.

Acosta zmarszczył brwi. Kolejne kłamstwo, pomyślał. Ta dziwka zawsze ma gotowe jakieś kłamstwo.

- I ja mam w to niby uwierzyć?! - ryknął. - Przebrałaś się. Może właśnie teraz wyszły na jaw twoje prawdziwe zamiary.

- Przyjrzyj mi się dokładniej - odparła. Miała sińce na twarzy i krew na opuchniętych ustach. - Czy wyglądam, jakbym poszła tam z własnej woli?

- Czy któryś z twoich ludzi ją uderzył? - zwrócił się do Kovacka.

- Nie - padła odpowiedź.

- Powiedz mu lepiej, jak mnie znaleźliście - zażądała Calista.

Kovack wahał się.

- No, mów - ponaglił go Acosta.

- Zwróciła naszą uwagę krzykiem - przyznał w końcu Kovack. - Gdyby nie to, nie mielibyśmy pojęcia, że ktokolwiek tam jest.

Acosta poczuł, jak statek zmienia kierunek.

- Zamknij ją z powrotem w kabinie i postaw kogoś przy tym ok­nie - rozkazał. - Potem przyprowadź tu resztę swoich ludzi z karabi­nami i reflektorem.

- Goście zaczynają się niepokoić - zauważył jeden ze strażników.

- Powiedzcie im, że czeka nas odrobina rozrywki - odparł Aco­sta. - Intruz skoczył do wody. Płacę dziesięć tysięcy dolarów temu, który dopilnuje, żeby już nie wypłynął.

ROZDZIAŁ 17

Joe Zavala stał na dziobie łodzi, wytężając wzrok, by nie stracić z oczu płynącego osiem kilometrów dalej „Massifa”. Był w stanie go rozpoznać dzięki bogatemu oświetleniu, ale gdyby na pokładzie zga­sły wszystkie światła, zaczęłyby się problemy.

Odwrócił się do El Dina, który stał za sterem.

- Cały czas się oddalają. Czy ta stara krypa naprawdę nie może płynąć szybciej?

- Cierpliwości - odpowiedział Arab. - Pamiętaj, cierpliwość ma gorzki smak, ale niesie ze sobą słodką nagrodę.

Joe skrzywił się.

- W tej chwili mało mnie interesują wykłady o zaletach duchowej harmonii - burknął. - Bardziej zależy mi na tym, żeby nie zgubić jachtu Acosty.

Rozległo się pikanie skanera leżącego na ławeczce.

- To nadajnik Kurta. Sygnalizuje, że wskoczył do wody.

- Chwała Allahowi! - zawołał El Din, zwiększając obroty silni­ków do maksimum w nadziei, że ich łódź popłynie szybciej, niż pozwa­lała jej konstrukcja.

- A co się stało ze słodką nagrodą za cierpliwość? - parsknął Joe.

- Nigdy nie wytrzymałem na tyle długo, by jej zakosztować - od­parł z uśmiechem El Din. - Poza tym czas cierpliwości dobiegł końca. Nadeszła pora na działanie.

Joe nie wyraziłby tego lepiej. Wprawdzie Kurt spędził na pokła­dzie „Massifa” niecałą godzinę, ale dla niego było to jak pół nocy. Odłożył skaner i ponownie sięgnął po lunetę.

Mina natychmiast mu zrzedła.

- A niech to szlag!

- Co się dzieje? - spytał zaniepokojony El Din.

- Jacht zmienia kierunek - odpowiedział Joe. - Zawracają.

ROZDZIAŁ 18

Massif” zatoczył szeroki łuk, znacznie przy tym zwalniając. W chwili, gdy ster został wyprostowany, jacht poruszał się z prędko­ścią zaledwie pięciu węzłów.

Acosta zaznaczył na mapie GPS miejsce, w którym nieproszony gość wyskoczył za burtę.

- Utrzymuj prędkość i staraj się, żeby za bardzo nie bujało - rozka­zał. - Będziemy pływać w tym miejscu w tę i z powrotem, do­póki go nie znajdziemy i nie zabijemy.

- Tak jest - odpowiedział kapitan. Powieka nawet mu nie drgnęła, gdy usłyszał, jaki jest cel manewrów.

Wydawszy dyspozycje, Acosta wyszedł ze sterówki. Tuż przy wej­ściu czekał Caleb ze sztucerem myśliwskim w dło­niach.

- Daj mi to - rzucił gniewnie Acosta. - Jeszcze znowu spudłujesz.

Caleb nachmurzył się, ale posłusznie oddał broń.

Nie zamierzając polegać wyłącznie na własnej celności, Acosta roz­stawił na pokładzie kilka uzbrojonych grup: dwie na śródokręciu i po jednej przy każdej burcie oraz na rufie.

- Pełne światła - polecił.

Lampy zewnętrzne rozświetliły wody Zatoki Perskiej, tworząc pas światła szeroki na sześćdziesiąt metrów i długi na sto pięćdziesiąt. Dwa reflektory nad mostkiem skierowano odpowiednio w przód i w bok pod kątem 45 stopni, by oświetlić jak najwięcej przestrzeni.

- To nie potrwa długo - zapewnił Acosta, owijając pasek kara­binu wokół przedramienia.

- Cel przy sterburcie! - zawołał ktoś.

Acosta, który stał przy bakburcie, dobiegł na drugą stronę w momen­cie, kiedy jego ludzie zaczęli strzelać. Małe gejzery wytryski­wały z wody w miejscach, gdzie trafiały kule.

Acosta uniósł broń i błyskawicznie dostrzegł lśniący w świetle lamp biały kombinezon. Oddał jeden strzał - i trafił. Kombinezon zafalował od uderzenia pocisku, ale nie było ani śladu krwi.

Zrozumiał dlaczego, gdy podpłynęli bliżej. - Kombinezon był pu­sty. Unosił się na wodzie, podskakując na falach.

Padły kolejne strzały.

- Wstrzymać ogień! - zawołał Acosta - To nie on. Musiał zdjąć kombinezon i wyrzucić do wody, żeby nas zmylić.

Mężczyźni przerwali ostrzał, a Acosta znowu zaczął obserwować spokojną powierzchnię morza, wypatrując jakiegokolwiek ruchu, który zdradziłby pozycję uciekiniera.

Po kilku minutach bezowocnego wytężania wzroku stracił cierpli­wość.

- Zawracamy! - krzyknął. - Facet musi być gdzieś w pobliżu.

Kurt był nawet bliżej, niż Acosta przypuszczał. Wisiał przycze­piony do boku jachtu, sześć metrów poniżej linii głównego pokładu i mniej więcej tyle samo nad poziomem morza.

Wyskakując za burtę, celowo przytrzymał się relingu o ułamek se­kundy dłużej, niż potrzebował, by zmienić trajektorię lotu. Uderzył w kadłub dokładnie w tej samej chwili, w której uruchomił elektroma­gnesy.

Uderzenie było bardzo bolesne, ale sam manewr okazał się sku­teczny. Silne pole magnetyczne przyciągnęło Kurta do metalowego poszycia.

Przemieścił się krabim krokiem na przód i zatrzymał tuż pod cztero­tonową kotwicą.

Zdjąwszy kombinezon i wyrzuciwszy go do wody, spokojnie cze­kał, podczas gdy jacht wykonywał obszerny zwrot, znacznie przy tym zwalniając. Pomijając napięcie mięśni rąk i nóg, było mu całkiem wygodnie. Mógł wisieć w tej pozycji bardzo długo. I mniej więcej taki był jego plan.

Prędzej czy później Acosta zarzuci poszukiwania, wyłączy światła i wróci na dawny kurs. Wtedy Kurt wskoczy do wody i zaczeka, aż jacht oddali się na tyle, by Joe i El Din mogli go wyłowić.

Po trzech nawrotach był prawie pewien, że faceci na pokładzie mają już dość. Uśmiechał się pod nosem, zachwycony swoim geniu­szem taktycznym, kiedy nagle zobaczył coś, czego zupełnie się nie spodziewał.

Do jachtu zbliżała się ledwie widoczna w ciemności łódź rybacka.

- No pięknie - mruknął Kurt. - Co oni, u licha, wyprawiają?

Zrozumiał, gdy spojrzał na kieszeń, do której schował nadajnik. Była rozerwana - prawdopodobnie doszło do tego podczas walki z tą wariatką bądź z ludźmi Acosty - i pusta.

Nadajnik musiał wypaść z kieszeni i wylądował w wodzie albo ra­zem z kombinezonem, albo później, gdy on przechodził na dziób. Tak czy siak, teraz pływał gdzieś w okolicy, wysyłając mylny sygnał, który ściągnął jego przyjaciół pod sam nos wielkiego jachtu pełnego uzbrojonych bandytów.

ROZDZIAŁ 19

Płynąc zgodnie ze wskazaniami skanera, Joe obserwował na zmianę jacht przed sobą i miejsce, w którym spodziewał się zobaczyć wynurza­jącego się Kurta. Oba punkty dzieliło około ośmiuset me­trów.

- Najwyraźniej jeszcze go nie złapali - powiedział. - Musimy się śpieszyć.

- A jeśli nas zauważą? - spytał El Din.

- Zdziwiłbym się, gdyby nas nie zauważyli - odparł Joe. - Ale nie możemy zostawić Kurta i pozwolić im go staranować albo zastrzelić.

- Ten statek świeci się jak bożonarodzeniowa choinka. Nie po­winni nas zobaczyć, dopóki będziemy poza zasięgiem ich reflekto­rów.

- Miejmy nadzieję - mruknął Joe i zaczął grzebać w jednej z sza­fek.

- Czego szukasz? - zapytał El Din.

- Podejrzewam, że nie będziemy mieli wiele czasu na wyciągnię­cie Kurta z wody. Potrzebujemy czegoś, czego będzie mógł się złapać - odpowiedział Zavala, wyciągając z szafki solidną sieć. - To powinno się nadać.

Arab kiwnął głową.

- Trzysta metrów - poinformował, zerknąwszy na skaner.

- Zwolnij trochę - polecił Joe.

- Dwieście metrów.

Zavala uniósł do oczu lunetę na podczerwień i zaczął rozglądać się po okolicy. Powierzchnia wody była ciemna, a na tym tle odczyt ciepła bijącego z ciała Kurta powinien być widoczny jak na dłoni. Tymczasem nie widział zupełnie nic.

- Jesteś pewien, że płyniemy we właściwym kierunku? - spytał.

- Prosto jak strzelił - zapewnił El Din.

- Lepiej darujmy sobie strzelanie.

- Sto metrów do celu. - El Din ponownie sprawdził skaner. - Trzy­sta dwadzieścia osiem stóp, jeśli nie odpowiada ci system me­tryczny.

Joe zniżył lunetę i wytężył wzrok, spodziewając się ujrzeć Kurta machającego w ich stronę.

- Pięćdziesiąt metrów - zameldował El Din i zmniejszył pręd­kość. Obrócił łódź przez lewą burtę i wyłączył silniki. - Powinniśmy być tuż przy nim.

Zapadła głucha, wręcz upiorna cisza, tylko dziób łodzi lekko koły­sał się na boki. Joe zaczął się denerwować. Zerknął niepewnie w stronę jachtu. On również stał w miejscu, z dziobem skierowanym o trzydzieści stopni w bok od łodzi.

Przypominało to spotkanie drapieżnika z potencjalną ofiarą. Jacht był jak wielki kot szykujący się do skoku, a mała łódź przypominała gazelę gotową do błyskawicznej ucieczki po najmniejszym porusze­niu przeciwnika. Na razie jednak nikt nie wykonał żadnego ruchu, czekając na pierwszy krok drugiej strony.

- Wiedzą, że my też go szukamy - powiedział szeptem Joe. - Cze­kają, aż go wyłowimy. Bądź gotowy do startu w każdej chwili.

- Kiedy tylko wciągniemy Kurta na pokład, popędzę do brzegu.

Joe ponownie uniósł lunetę i przyjrzał się jachtowi. Wyraźnie wi­dział smugi gorącego powietrza nad ukośnymi komi­nami. Luneta działała prawidłowo, dlaczego więc nie wykryła Kurta?

Obawiając się najgorszego, podszedł do skanera i spojrzał w miej­sce, z którego nadchodził sygnał. Kurta tam nie było, ale w ciemno­ści mrugał niewyraźny błysk, tak słaby, że nie mógł być wi­doczny z odległości większej niż dziesięć metrów.

- Tam. - Wskazał palcem.

El Din uruchomił na chwilę silniki. Łódź skoczyła naprzód, po czym zaczęła się przemieszczać siłą pędu. Gdy świecący obiekt zna­lazł się wystarczająco blisko, Joe wyłowił go siecią rybacką. Po chwili trzymał w ręce znajomy przedmiot.

- Czy to nadajnik Kurta? - spytał El Din.

- Tak - potwierdził Joe.

- A gdzie jest człowiek, który miał być do niego przyczepiony?

Udzielenie odpowiedzi uniemożliwił Joemu nagły hałas od strony jachtu. Odwrócił się błyskawicznie i zobaczył, że woda przy rufie zakotłowała się, a dziób skręcił niemal w miejscu, jak pod działaniem steru strumieniowego. W tej samej chwili oba reflektory na mostku oświetliły ich łódź.

Wielki jacht ruszył prosto na nich.

- Odpalaj! - krzyknął Joe.

El Din wcisnął gaz do dechy i obrócił krypę, kierując się w stronę brzegu. Niestety, goniący ich jacht z każdą sekundą był coraz bliżej i wciąż przyspieszał.

- Nie damy rady uciec - orzekł Joe. - Zawróć w ich stronę.

- Jesteś pewien?

- Tak! - Zavala nie mógł uwierzyć, jak szybko „Massif” się rozpę­dzał. Pruł w ich kierunku jak rozwścieczony olbrzym.

El Din skręcił w lewo. Silniki przyczepne niemal wysunęły się z mocowań, gdy łódź zawracała na spotkanie z wielkim jachtem. Joe musiał przytrzymać się burty, żeby nie wpaść do wody.

Massif' usiłował powtórzyć ich manewr, ale nie był aż tak zwrotny. Minęli go w odległości niespełna trzydziestu metrów.

Rozległy się strzały, więc Joe ukrył się za burtą. Wychylił głowę tylko na moment, kiedy mijali jacht.

- Mamy problem - powiedział.

- Jeśli chodzi ci o to, że w każdej chwili możemy zostać poszatko­wani przez kule, to zgadzam się z twoją oceną sytuacji - odparł El Din.

- Nie to miałem na myśli - stwierdził Joe. - Obawiam się, że bę­dziemy musieli podpłynąć trochę bliżej.

- Bliżej? A niby dlaczego?

- Dlatego że Kurt wisi przyczepiony do burty jachtu.

ROZDZIAŁ 20

Uwieszony pod kotwicą Kurt obserwował, jak łódź zatrzymuje się w pobliżu. Po chwili silniki jachtu zaczęły pracować pełną parą i „Mas­sif” znacznie przyspieszył.

Kurt miał nadzieję, że przyjaciele skierują się na płytsze wody, tym­czasem łódź zawróciła i ruszyła prosto w stronę jachtu, przepływa­jąc tuż przed nim.

Obie jednostki znalazły się w sytuacji patowej. Potężny jacht nie mógł skręcić tak sprawnie jak o wiele zwrotniejsza łódź. Zarazem jednak był znacznie szybszy, więc gdyby łódź próbowała uciec do brzegu, „Massif” dogoniłby ją w ciągu kilku minut.

Kiedy z pokładu jachtu padły pierwsze strzały, Kurt doszedł do wnio­sku, że musi interweniować. Przy następnym zwrocie zaczął się wspinać w stronę kluzy, przez którą spuszczano łańcuch kotwicy.

Miał wrażenie, jakby czołgał się po suficie. Każdy ruch musiał wyko­nywać bardzo ostrożnie. Gdyby któryś z magnesów stracił przy­czepność, spadłby do wody i najpierw został przecięty na pół przez kil, a potem poszatkowany przez śruby na rufie.

Zamrugał kilka razy, odpędzając tę koszmarną wizję. Muszę my­śleć pozytywnie, uznał.

W końcu dotarł do kluzy i przedostał się przez nią na przedni po­kład. Jacht właśnie wykonywał kolejny zwrot. Wszyscy na pokładzie wypatrywali łodzi, więc Kurt pozostał niezau­ważony.

Byłoby prościej, gdybym mógł dostać się do maszynowni, pomy­ślał i wyobraził sobie zniszczenia, jakich byłby w stanie dokonać w samym sercu okrętu. Ale lepszy rydz niż nic.

Rozległa się kolejna salwa, a reflektory zaczęły się obracać na prawą burtę. Kurt podkradł się do windy kotwicznej, na której bęben nawinięty był gruby łańcuch. Jedno z ogniw zablokowano za pomocą metalowego haka nazywanego czarcim pazurem.

Rzut oka na panel sterowania wystarczył, aby zorientował się, że to standardowy model. Uruchomił zasilanie, poluzował łańcuch i wyjął hak.

Rozważał opuszczenie kotwicy i zaklinowanie jej na dnie. Średnia głębokość Zatoki Perskiej wynosi zaledwie czterdzieści pięć metrów, więc łańcuch bez trudu sięgnąłby dna. Niestety, jacht był wyposażony w stosunkowo lekką kotwicę Danfor­tha, która po opuszczeniu przy obecnej prędkości zaczęłaby się zachowywać w wodzie jak latawiec na wietrze.

Nawet gdyby szczęśliwym trafem dotarła do dna i o coś zaczepiła, skończyłoby się to wyrwaniem windy z pokładu. A gdyby łańcuch rozwinął się do końca, nie doszłoby nawet do tego, bo ostatnie ogniwo skonstruowano w taki sposób, żeby pękło pod nadmiernym obciąże­niem.

Kurt dokonał w głowie kilku obliczeń, po czym przystąpił do dzieła. Łańcuch zaczął się rozwijać z głośnym stukotem dwudziestopię­ciokilogramowych ogniw.

Metaliczny stukot dotarł aż do mostka, gdzie zaświeciła się rów­nież lampka ostrzegawcza.

- Panie kapitanie - zameldował sternik - rzucamy lewoburtową kotwicę.

Acosta przepchnął się przed dowódcę statku.

- Co to ma znaczyć? - warknął.

- Ktoś rzuca kotwicę - wyjaśnił spokojnie kapitan.

Kotwica uderzyła w wodę z głośnym pluskiem, zakołysała się na fali i odbiła od kadłuba. Huk uderzenia rozszedł się z echem po całym statku.

- Intruz wciąż jest na pokładzie! - ryknął Acosta. - To dlatego nie mogliśmy go znaleźć. Skierować reflektory na dziób.

Wybiegł ze sterówki i patrzył, jak światła skupiają się na przednim pokładzie.

- Tam jest! - krzyknął, dostrzegłszy biegnącego mężczyznę. - Za­bić go!

Dwóch jego ludzi otworzyło ogień. Wokół mężczyzny zaroiło się od iskier rykoszetów, lecz żaden pocisk nie sięgnął celu, a intruz zdążył skryć się za przegrodą.

Acosta zwrócił się do kapitana.

- Możesz wciągnąć kotwicę? - spytał.

- Nie, przestawił ją na obsługę ręczną. Ale... - kapitan zawiesił głos.

- Ale co? - ponaglił go Acosta.

Twarz kapitana wyrażała bezbrzeżne zdumienie.

- Ale on sam ją zatrzymał. I nie mam zielonego pojęcia, dlaczego to zrobił.

Pod wpływem dodatkowego oporu jacht zaczął skręcać w lewo. Po chwili rozległ się kolejny donośny łomot, gdy kotwica uderzyła w dalszą część kadłuba.

Dźwięk sprawił, że Acosta poczuł ciarki na plecach. Ale następne uderzenie było znacznie gorsze.

Kotwica ciągnęła się za statkiem, rzucając się wściekle na wszyst­kie strony jak wstęga przyczepiona do pędzącego samochodu. Przy kolejnym szarpnięciu łańcuch zarzuciło za rufę, a czterotonowa kotwica wpadła na jedną ze śrub.

Wyłamała obracające się łopaty, a chwilę później łańcuch nawinął się na wał i został ściągnięty do oporu. Uderzył w kadłub, roztrzasku­jąc szyby okien i żłobiąc ukośne wgniecenie w burcie.

Wskutek zatrzymania pracy jednej ze śrub jacht szarpnął i gwałtow­nie skręcił w prawo. Acosta i pozostali ludzie na mostku upadli na panel sterowania.

Kapitan natychmiast zredukował moc obu silników i po kilku chwi­lach odzyskał kontrolę nad statkiem.

- Co ty robisz?! - wrzasnął Acosta.

- Musimy odczepić kotwicę i zrzucić ją na dno. W przeciwnym razie będziemy mogli poruszać się co najwyżej jedną czwartą naprzód - wyjaśnił kapitan. - Co gorsza, ryzykujemy, że znowu zacznie się rzucać i zniszczy drugą śrubę albo przebije się przez poszycie ka­dłuba.

Acosta nie odezwał się, ale był tak wściekły, że z trudem panował nad sobą. Zwrócił się do Caleba.

- Zabij tego sukinsyna i przynieś mi jego truchło.

- Wedle życzenia! - zakrzyknął podkomendny, chcąc czym prę­dzej zrehabilitować się po niedawnej porażce.

Zbiegł po drabince, prowadząc ze sobą jeszcze dwóch ludzi.

- I nie radzę ci wracać z pustymi rękami - ostrzegł go Acosta.

Stojąc na rufie łodzi, Joe zauważył, że z jachtem dzieją się dziwne rzeczy.

- Zwalniają! - krzyknął. - Chyba coś im się popsuło.

- Jesteś w stanie zobaczyć, co się dzieje? - zapytał El Din, wykręca­jąc głowę, aby samemu rozeznać się w sytuacji.

- Nie - odparł Joe. - Ale coś mi mówi, że Kurt maczał w tym palce.

Jacht zboczył z kursu i nie płynął już za nimi. Reflektory oświe­tlały przedni pokład.

- Teraz nasza kolej - zdecydował Zavala. - Omiń ich szerokim łu­kiem i podejdź od rufy.

- Trzymaj się - ostrzegł go El Din.

Joe chwycił się burty, gdy łódź wykonywała ostry zwrot.

Kryjący się za przegrodą Kurt już wiedział, że jego plan zadziałał. Teraz nadeszła pora na trudniejszą część - wydostanie się stąd. Ilekroć próbował wyjrzeć zza swojej osłony, snajper ze skrzydła mostku strzelał mu tuż nad głową.

Musiał w jakiś sposób pozbyć się reflektorów. Niestety, beretta wa­lała się gdzieś po pokładzie na drugim końcu statku, a colt, którego wyrwał Calebowi za pomocą magnesu, wpadł do wody. Po dwóch kolejnych próbach upartego strzelca Kurt zauważył, że rygiel drzwi prowadzących na pokład zaczyna się przekręcać. W tym samym momencie dostrzegł za burtą zbliżającą się łódź. To była jedyna oka­zja.

Zaczął biec, starając się trzymać głowę za przegrodą. Dotarł do drzwi dokładnie w chwili, gdy zaczynały się otwierać. Naparł z całej siły ramieniem i ciężkie drzwi zatrzasnęły się na czyjejś ręce z przypra­wiającym o mdłości trzaskiem.

Kurt usłyszał tylko pierwsze tony przejmującego krzyku, bo w na­stępnej sekundzie już przeskakiwał przez reling, drugi raz tej nocy. Ale tym razem skoczył głową naprzód, nurkując jak najdalej od statku.

Gładko wszedł pod wodę i popłynął głęboko w dół. Ludzie Acosty otworzyli ogień. Cienkie linie pęcherzyków powietrza przelatywały tuż obok niego niczym strzały. Żadna nie trafiła. Szaleńczo pracując nogami, Kurt skierował się jeszcze głębiej i dalej od jachtu.

Słyszał, jak statek oddala się z głośnym dudnieniem łańcucha ko­twicy, nadal zaklinowanego na wale śruby.

Dopiero gdy hałas ucichł, zaczął płynąć poziomo. Płynął tak, do­póki nie poczuł, że lada moment pękną mu płuca. Wynurzył się w ciemności i obejrzał za siebie.

Jacht już zawracał. Przed sobą widział szukającą go łódź.

Nawet nie próbował krzyczeć, bo w ten sposób tylko nałykałby się wody. Zamiast tego mocno pracował rękami i nogami, płynąc pod takim kątem, aby ułatwić przyjaciołom wyłowienie go.

Gdy łódź była już blisko, Kurt uniósł się na wodzie i zamachał. Sko­rygowali kurs i popłynęli w jego stronę, zwalniając dopiero w ostatniej chwili.

- Łap! - krzyknął Joe, rzucając mu sieć.

Kurt chwycił liny i zaczął przyciągać się do burty. Miał ją już na wyciągnięcie ręki, gdy pochwyciły ich światła reflektorów jachtu.

Joe przechylił się i wciągnął Kurta na pokład, a El Din, nie marnu­jąc ani sekundy, dodał gazu.

Łódź przyśpieszyła, a powierzchnię wody przeorał grad pocisków wystrzelonych z dziobu „Massifa” przez Caleba i jego dwóch pomocni­ków.

W powietrzu zaroiło się od odłamków drewna. Kurt poczuł, jak kula boleśnie muska jego ramię. Ale już po chwili odpłynęli w głęboki mrok, poza zasięg strzałów.

Uszkodzony jacht nie był w stanie ich dogonić. Odległość dzieląca obie jednostki zwiększała się z każdą sekundą. Po kilku minutach statek zaczął zawracać.

- Udało się - sapnął El Din.

Kurt leżał płasko na pokładzie, kompletnie wyczerpany i lekko zdzi­wiony, że wciąż znajduje się wśród żywych. Powiódł wzrokiem po swoich wybawcach.

- Wszyscy cali?

El Din skinął głową. Joe uniósł kciuk.

- Z nami wszystko w porządku - powiedział. - A jak z tobą?

- Dawno nie było lepiej - odparł Kurt.

- Krwawisz - zauważył El Din.

Kurt obejrzał ranę. Była powierzchowna. Jeszcze jedna blizna dołą­czy do kolekcji.

- Musiałem się zaciąć przy goleniu - zażartował. - Powinienem wreszcie kupić maszynkę elektryczną.

Joe parsknął śmiechem. Miło było znów usłyszeć kiepski dowcip Kurta. Brakowało mu ich przez ostatnie trzy miesiące.

- Jak poszło na jachcie? - zapytał. - Udany bal?

- Towarzystwo trochę nie w moim typie - odparł Kurt. - Ale się nie nudziłem.

Obejrzał się przez ramię. Daleko w tyle światła „Massifa” gasły jedno po drugim. Statek wrócił na pierwotny kurs, zabierając wszelkie tajemnice, których nie zdążył rozwikłać.

W głowie roiło mu się od pytań dotyczących wydarzeń tej nocy. Przede wszystkim zastanawiał się nad tożsamością - i nad poczytalno­ścią - czarnowłosej kobiety.

Próbował odgadnąć prawdziwe znaczenie jej rzucanych żartobli­wym tonem komentarzy. Czy rzeczywiście mogła go już gdzieś wi­dzieć? Czy też paplała tak tylko po to, by odwrócić jego uwagę? Co robiła w kajucie Acosty? I co miała na myśli, mó­wiąc, że przybył za wcześnie?

W pewnym sensie zawdzięczał jej życie, bo zastrzeliła trzymają­cych go bandziorów Acosty. Ale też nigdy by go nie złapali, gdyby ich nie zwabiła głośnym krzykiem. Był ciekaw, czy udało jej się uciec w zamieszaniu, które wywołał. A jeszcze bardziej ciekawiło go, z kim rozmawiała przez telefon i co tak naprawdę zamierzała.

- Nie znalazłeś Sienny - domyślił się Joe.

- Z tego, co wiem, nie było jej na statku.

- Masz jakiś pomysł, gdzie może się znajdować? - El Din włączył się do rozmowy.

- Nie jestem pewien - odpowiedział Kurt - ale udało mi się podsłu­chać rozmowę telefoniczną dotyczącą jakiejś Amerykanki. Kimkolwiek jest ta kobieta, została oddana w ręce niejakiego Thana Ranga.

- Co to za jeden? - spytał Joe.

- Przemysłowiec z Korei. Prawdopodobnie mocno ustosunko­wany i może poważnie uprzykrzyć życie komuś, kto wejdzie mu w drogę.

- Czy kiedykolwiek przejmowaliśmy się takimi drobiazgami? - spytał Joe z uśmiechem.

- Nie - Kurt odwzajemnił uśmiech. - I tym razem też nie bę­dziemy. Ale sprawa jest bardziej skomplikowana, niż sądziłem. Tu chodzi o coś znacznie poważniejszego niż zwykłe porwanie.

- Domyślasz się o co?

- Ani trochę - przyznał Kurt. - Słyszałem tylko, jak mówili coś o forsowaniu amerykańskiego muru. O cokolwiek im chodziło, nie możemy do tego dopuścić.

ROZDZIAŁ 21

Than Rang to człowiek, któremu zabicie człowieka nie spędza snu z powiek. Nie radzę wchodzić mu w drogę bez powodu - powiedział Dirk Pitt.

Skontaktowali się z nim z komputera Joego za pomocą kodowa­nego połączenia.

- Mam powód - odparł Kurt. - Jeśli Sienna wciąż żyje, to właśnie Rang ma ją w garści. A sądząc po tym, co znalazłem na dysku Acosty, gość postanowił sprowadzić sobie cały zespół hakerów z najwyższej półki.

- To możliwe - przyznał Pitt. - Pozostaje zatem pytanie: po co?

- Kim on właściwie jest? - spytał Austin. - Może historia jego ka­riery pomoże rzucić trochę światła na naszą sprawę.

- Stoi na czele południowokoreańskiego czebolu. Jego koncern zajmuje się górnictwem, utylizacją odpadów i dostawą energii.

- Będziemy potrzebowali więcej szczegółów.

- Urodził się w tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym, tuż przed wybuchem wojny. Interesy jego rodziny już wtedy zaczynały podupadać, a dewastacja regionu wokół Seulu podczas wojny zna­cząco przyspieszyła ten proces. Ojciec Thana nawiązał kontakty ze światem przestępczym, żeby utrzymać dopływ gotówki. Gdy Than skończył szesnaście lat, firma zajmowała się już głównie przemytem i praniem brudnych pieniędzy. Po śmierci ojca wybuchł krwawy spór o przejęcie władzy nad całym przedsięwzięciem. Than wybił konkuren­tów, pozbył się gangsterów, którzy finansowali działania spółki, a na koniec wymordował wszyst­kich członków rodziny, którzy nie zgadzali się z jego meto­dami.

- I uszło mu to bezkarnie? - zapytał Joe.

- Tak, bo zawczasu zadbał o pozyskanie przyjaciół w wyższych sfe­rach - wyjaśnił Pitt. - Mało kto dziś pamięta, że od pięćdziesiątego pierwszego do siedemdziesiątego dziewiątego roku Korea Południowa była dyktaturą. Reżim interesował się wyłącz­nie rozwijaniem przemy­słu, i to na wszelkie sposoby. Potrzebowali silnej gospodarki, by móc się dozbroić przed kolejną inwazją z Północy. Przymykano oko na działalność przestępczą, jeśli prowadziła do centralizacji władzy, zaprowa­dzenia porządku i zintensy­fikowania produkcji.

- Więc Rang jest głową dużego gangu - podsumował Kurt. - To jednak nie tłumaczy, po co mu spece od komputerów.

- Może ich potrzebować do wielu zadań - odparł Pitt. - Biorąc pod uwagę struktury czebolu i bezwzględną konkurencję na dzisiej­szych rynkach, stawiałbym na szpiegostwo przemysłowe.

- To ma sens - zgodził się Kurt. - Ale z tego, co podsłuchałem, wynika, że ta wariatka i jej kumple chcieli ich wykorzystać do czegoś innego. Wspomniała coś o przełamywaniu amerykańskiego muru. I jeszcze o izolowanym serwerze. Wiesz, o co może chodzić?

Pitt popatrzył na kogoś stojącego za kamerą.

- To twoja działka, Hiram.

Po chwili na ekranie pojawił się Hiram Yaegar, długowłosy okular­nik z kucykiem.

- Witam panów - zaczął. - Przejdę od razu do rzeczy. Termin „Ame­rykański Mur” funkcjonuje w sieci już od kilku lat. To nazwa skomplikowanego systemu firewalli i innych zabezpieczeń elektronicz­nych, utworzonego w celu ochrony kanałów przepływu informacji. Problem w tym, że oficjalnie nikt nie powinien o nim wiedzieć. System jest nadzorowany wyłącznie przez NSA. Zabezpie­czają nim instytucje rządowe oraz kilka najważniejszych spółek prywat­nych.

Kurt był mocno zdziwiony.

- Przecież ciągle się słyszy, że jesteśmy w zasadzie bezbronni wo­bec przestępców internetowych – wyraził na głos swoje wątpliwo­ści. - Chcesz mi powiedzieć, że to tylko dym w oczy?

- Ujmę to tak - odparł Hiram - udajemy, że jesteśmy słabsi niż w rzeczywistości. Fakt, że twoja nowa koleżanka omawiała z kimś przełamanie muru i zniszczenie systemu, sugeruje, że szykują coś o wiele poważniejszego niż prosty hakerski wybryk.

- Nie nazwałbym jej koleżanką - powiedział cierpko Kurt - cho­ciaż nie ukrywam, że uratowała mi życie.

- Dziwne - wtrącił Pitt.

- Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo - przyznał Kurt.

Dirk zaśmiał się.

- Co to wszystko ma wspólnego ze Sienną i systemem Phalanx? - Kurt wrócił do tematu.

Odpowiedź Hirama była krótka:

- Jeśli testy Phalanx wypadną pomyślnie, zastąpi obecny system. Stanie się Amerykańskim Murem 2.0.

- Co z resztą hakerów? - zapytał Joe. - Jakieś pomysły, kim oni są?

- Próbujemy to ustalić - odparł Hiram. - Nie jest to łatwe, bo przez lata stworzyli całkowicie hermetyczną subkulturę fałszywych imion.

- Tamta kobieta nazywała je ksywkami - powiedział Kurt.

- Dokładnie. - Hiram pokiwał głową. - To nie są zwykłe pseudo­nimy. Każdy ma jakieś ukryte znaczenie. Służą temu, by wtajem­niczeni mogli bez problemu kontaktować się z konkretnymi ludźmi. Na przykład „Xeno9X9” wygląda jak przypadkowa zbitka znaków, ale tak naprawdę zdradza nam coś na temat zdolności hakera. Przedrostek „xeno” pochodzi z greki i oznacza coś z zagranicy. Z kolei „9X9” przypomina starą formułkę radiową „pięć na pięć”, co znaczyło „mocny i wyraźny sygnał”. Możemy więc się domyślać, że Xeno9X9 to ktoś, kto bez trudu włamuje się na zagraniczne serwery.

- Dzięki tytanicznej pracy naszych śledczych - włączył się Pitt - odkryliśmy, że najprawdopodobniej chodzi o obywatela Ukrainy nazwiskiem Goszun. Co ciekawe, ponad rok temu zgłoszono jego zaginięcie. Do tej pory uważano, że policja wpadła na jego trop i zbiegł z kraju. Teraz jednak bardziej prawdopodobne wydaje się, że za jego zniknięciem stał Acosta.

Kurt zanotował w pamięci tę informację.

- A pozostali dwaj? - spytał.

- Sądzimy, że „GSumZ” to skrót od wyrażenia „gra o sumie zero­wej” - powiedział Hiram. - To termin wywodzący się z teorii gier, często stosowany w opracowaniach ekonomicznych i analizach rynku. Oznacza tyle, że jedna strona może się wzbogacić wyłącznie kosztem drugiej.

- Jeden zwycięzca, jeden przegrany - odezwał się Joe. - Bez szansy na obopólny zysk.

- Właśnie tak.

- Więc GSumZ może być hakerem finansowym? - spytał Kurt.

- Tak podejrzewamy - potwierdził Hiram. - Pewne poszlaki wska­zują, że przez ostatnie pięć lat włamał się do kilku dużych ban­ków, wykradając miliony numerów kart kredytowych, zestawień klientów i kodów dostępu. Później sprzedawał je organizacjom przestęp­czym z całego świata.

- Uroczy facet - skomentował Joe.

- Albo urocza panienka - uściślił Hiram. - Na razie, nie mamy pew­ności. Tymczasem zostaje nam jeszcze jeden: Montresor.

- To słowo brzmi znajomo - powiedział Joe.

Kurt pomyślał dokładnie to samo, gdy pierwszy raz zetknął się z ksywkami hakerów. Dopiero nad ranem przypomniał sobie, skąd je zna.

- Nie czytało się szkolnych lektur - zachichotał.

- Zawsze czekałem z tym do ostatniej chwili - odparł Joe. - A po­tem i tak wolałem obejrzeć film.

Kurt przestał się śmiać i wyrecytował:

- „Tysiące krzywd, zadanych mi przez Fortunata, zniosłem cierpli­wiej, niźli to było w mej mocy, lecz gdy doszło do zniewagi, poprzysiągłem sobie zemstę”.

- To Beczka Amontillada - wyjaśnił Hiram. - Ksywka pochodzi z opowiadania Edgara Allana Poego.

- Czyżby chodziło o zemstę? - zasugerował Joe.

- Albo o chowanie rzeczy tak, by nikt ich nie znalazł - zgadywał Kurt. - W opowiadaniu Montresor zamurowuje Fortunata w ścianie.

- Równie dobrze gość może być Włochem i lubić czerwone wino - stwierdził Hiram.

- W takim razie lepiej sprawdźcie, co Giordino porabia w wol­nych chwilach - zażartował Kurt.

- Już to zrobiliśmy - odpowiedział Pitt. - Okazało się, że cały czas próbuje poprawić swój rekord w „Space Invaders” na commodore 64. Więc to raczej nie on.

Kurt uśmiechnął się. Ta beztroska wymiana żartów przypomniała mu, jak dobrze wrócić do grona przyjaciół. Niestety, okoliczności nie pozwalały na poddanie się wesołemu na­strojowi.

- Krótko mówiąc, zamiast odpowiedzi zyskaliśmy tylko garść no­wych pytań - powiedział poważnie.

- Co z „Massifem”? - spytał Joe.

- Namierzyliśmy go przez satelitę - odpowiedział Pitt. - Jacht sta­nął w Bandar Abbas w celu dokonania napraw. Zapewne chodzi o wymianę wału śruby napędowej. To wody teryto­rialne Iranu, więc nie mamy jak przyjrzeć mu się z bliska.

- Domyślam się, że wszystkie grube ryby już dawno zeszły z po­kładu - stwierdził Kurt.

- Tym samym wracamy do punktu wyjścia. - Pitt przekręcił ka­merę z powrotem na siebie. - Wiemy, że funkcjonuje elitarna grupa hakerów wynajmujących swoje usługi i że co najmniej dwie organiza­cje walczą o przejęcie nad nią kon­troli. Nie wiemy po co, mamy za to pewność, że żadna z nich nie może wyjść z tej walki zwycięsko, jeśli zależy nam na własnym bezpieczeń­stwie.

- Rozwiązanie jest proste - powiedział Kurt. - Musimy za jednym zamachem pokrzyżować plany obu organizacji.

- A jak zamierzasz tego dokonać? - spytał Pitt.

- Polecę do Korei, odbiję Amerykankę i pozostałych hakerów. Je­śli znajdą się w naszych rękach, nikt ich nie wykorzysta przeciwko nam.

ROZDZIAŁ 22

Dirk Pitt i Hiram Yaeger siedzieli przed komputerem na najwyższym piętrze siedziby NUMA w Waszyngtonie. Kurt i Joe właśnie zakoń­czyli połączenie.

Pitt postanowił przerwać panujące w sali milczenie.

- No i jakie jest wasze zdanie? - spytał.

Po drugiej stronie stołu, z dala od oka kamery, siedzieli Trent MacDonald z CIA, mężczyzna nazwiskiem Sutton z NSA oraz dwoje innych pracowników NUMA: doktor Elliot Smith, dyrektor do spraw medycznych, i Anna Ericsson.

Dirk nie był zachwycony koniecznością prowadzenia rozmowy z Kurtem pod okiem obserwatorów, tworzących coś w rodzaju komitetu orzekającego, ale wymagała tego powaga sprawy.

Pierwszy odpowiedział mu Smith.

- Kurt sprawia wrażenie w pełni zrównoważonego - orzekł. - Rea­guje prawidłowo i nie przejawia żadnych objawów psychotycz­nych.

- To chyba dobra wiadomość - skomentował Pitt.

Smith wzruszył ramionami.

- Teoretycznie tak, ale jego dotychczasowe symptomy nie po­winny były zniknąć ot tak, parę dni po wyjeździe z Waszyngtonu.

- Ja zawsze czułem się lepiej z dala od miasta - wtrącił Yaeger, całym sercem kibicujący Kurtowi w walce z chorobą.

- Może i tak - powiedział Smith - ale problemy Kurta nie wyni­kały ze zwykłego przemęczenia.

- Co tak naprawdę zamierza nam pan powiedzieć, doktorze? - wtrą­cił się Pitt. Chciał usłyszeć konkretną odpowiedź, a nie mętne opinie.

- Powinniśmy być przygotowani na to, że jego objawy wcześniej czy później pojawią się ponownie. Najprawdopodobniej pod wpły­wem ekstremalnego stresu.

- Jakie jest pani zdanie, panno Ericsson?

- Uważam, że sprawia bardzo dobre wrażenie. Jest w znacznie lepszym stanie, niż kiedy siedział tutaj, zamknięty w mieszkaniu.

- A co z jego historyjką? - odezwał się Sutton.

- Co pan ma na myśli? - spytał Pitt.

- Czyżby tylko mnie wydawała się mało wiarygodna? Wtargnął na pokład jachtu, zdobył tam kilka mętnych informacji, został zauwa­żony, a chwilę później uratowany przez jakąś tajemniczą ko­bietę. Twierdzi, że zabrał jej telefon, ale go zgubił. Jego relacja była bardzo chaotyczna. Właściwie wszystko, co mówi, musimy przyjmo­wać na słowo.

- Sądzi pan, że mógł zmyślać?

- Tak, uważam, że na tym polega problem - potwierdził Sutton. - Tylko on był wtedy na pokładzie. Nie jesteśmy w stanie niczego potwierdzić ani obalić.

- A co z połączeniem telefonicznym wykonanym przez tę ko­bietę?

- Próbujemy ustalić, czy ta rozmowa rzeczywiście miała miejsce. Niestety, jak do tej pory, bez powodzenia.

- Może ona pracuje dla jakichś obcych służb, do których nie ma­cie dostępu - podsunął Hiram.

- Proszę mi zaufać - zapewnił Sutton. - Mamy dostęp wszędzie.

- A te ksywki hakerów? - spytał Pitt. - Przecież wiemy, że ich nie wymyślił.

Sutton wzruszył ramionami. Na to nie miał wytłumaczenia.

- No dobrze, pora omówić najgorszą ewentualność - oznajmił Pitt. - Zdaniem pana Suttona to wszystko jest jednym wielkim nieporo­zumieniem. Ale co, jeśli Kurt mówi prawdę, a jego domysły są słuszne?

Pitt zauważył, że agent CIA, który do tej pory nie włączał się do rozmowy, nerwowo potarł dłonie.

- Trent? - zwrócił się do niego.

- Jeśli Kurt ma rację, a Sienna żyje i znajduje się pod kontrolą ob­cego rządu lub innych nieznanych sprawców, możemy mieć o wiele większe kłopoty, niż ktokolwiek z nas jest sobie w stanie wyobrazić. Dlatego uważam, że powinniśmy mu pozwolić sprawdzić tego Thana Ranga. Mogę szepnąć słówko, komu trzeba, żeby zapewnić mu wspar­cie. Dysponujemy znacznie większymi środkami na Półwyspie Koreań­skim niż w Iranie.

Dirk w milczeniu pokiwał głową. Nie przypominał sobie, aby kiedy­kolwiek wcześniej CIA była tak chętna do współpracy. Zastana­wiał się, czy to dlatego, że Kurt kiedyś dla nich pracował. Podobnie zresztą jak Sienna, przypomniał sobie.

- Czy Sienna Westgate wciąż pracuje dla CIA? - zapytał.

MacDonald nie odpowiedział od razu.

- W pewnym sensie - rzekł wreszcie. - Oficjalnie odeszła z agen­cji osiem lat temu. Nie chcieliśmy rezygnować z jej usług, ale nawet dla nas konkurowanie z kimś takim jak Westgate nie było łatwe.

- Słuchamy dalej - zachęcił go Pitt.

- Była prawdziwym geniuszem - kontynuował MacDonald, kiwa­jąc głową w stronę Hirama. - Widział pan jej dokonania.

- Prawdziwa artystka w swoim fachu - potwierdził Yaeger. - Trudno znaleźć lepsze określenie dla jej talentu.

- Dokładnie - zgodził się MacDonald. - Zawarliśmy więc umowę z nią i Westgate'em. Przekazaliśmy im wstępny projekt naszego najbar­dziej zaawansowanego systemu zabezpieczeń i poleciliśmy skonstruowanie na jego bazie bariery nie do złamania.

- I w ten sposób powstał Phalanx - dokończył za niego Pitt.

MacDonald przytaknął.

- Nie przewidzieliście jednak, że system może wymknąć się wam z rąk - domyślił się Yaeger.

- Nie - przyznał MacDonald. - A taka ewentualność jest bardzo groźna z dwóch powodów. Po pierwsze, jeśli reszta świata zaimplemen­tuje Phalanx, stracimy możliwość przenikania do zagranicz­nych systemów, co w znacznym stopniu ograniczy naszą działalność wywiadowczą. Ale to nic w porównaniu z drugim zagroże­niem.

- Jakim?

- Wszyscy twierdzą, że Phalanx jest naprawdę nie do złamania. Zainstalowaliśmy go praktycznie wszędzie, od komputerów Departa­mentu Obrony po sieć ubezpieczeń społecznych. Nikt nie zna tego systemu tak dobrze jak Sienna Westgate. Była szefem całego pro­jektu, miała dostęp do naszych danych technologicznych i właśnie ona stworzyła na ich podstawie coś, czego sami nie wymyślilibyśmy przez pół wieku. A to oznacza, że zna wszelkie ewentualne słabości swojego produktu. Mogła też przygotować dla siebie tylne wejście do systemu, na wszelki wypadek. Na tę chwilę nie możemy odrzucić żadnej możliwo­ści.

Pitt zaczynał pojmować ogrom problemu.

- Więc Phalanx już teraz ochrania komputery wszystkich agencji rządowych?

MacDonald i Sutton zgodnie kiwnęli głowami.

- To może najbezpieczniej byłoby go wyłączyć i przywrócić starą ochronę?

- Rozważamy to - powiedział Sutton. - Ale podejmowanie tak rady­kalnego kroku na podstawie domysłów byłoby lekkomyślne. Potrzebujemy konkretnych dowodów, zanim zaczniemy działać.

- Na razie nie wiemy nawet, czy Sienna rzeczywiście nadal żyje i czy pracuje przeciwko nam - podsumował MacDonald. - Przychodzi mi to z wielkim trudem, ale muszę przyznać, że czułbym się o wiele spokojniej, gdybyśmy mieli stuprocentową pewność, że leży martwa na dnie morza.

Były to nieprzyjemne słowa, ale Pitt doskonale rozumiał, co MacDo­nald chciał wyrazić.

- W takim razie wyślemy zespół, żeby zbadał resztki jachtu West­gate'a - postanowił. - Szanse na znalezienie czegokolwiek są minimalne, biorąc pod uwagę stan wraku. Ale jeśli natkniemy się na ciało Sienny, to wy, panowie, odzyska­cie spokój ducha, a ja będę mógł ściągnąć Kurta do domu.

ROZDZIAŁ 23

Należący do NUMA statek badawczy „Condor” zastygł w bezruchu na pełnym morzu, dwieście mil na północny wschód od portowego miasta Durban w Republice Południowej Afryki. Słońce stało wysoko na bezchmurnym niebie. Morze było gładkie jak szklana tafla.

Ze względu na korzystne warunki pogodowe i działanie automatycz­nego systemu dynamicznego pozycjonowania, który niwelo­wał oddziaływanie prądów morskich i utrzymywał statek na wyznaczonej pozycji, na mostku było niewiele do roboty.

Za to na pokładzie rufowym panował ożywiony ruch. Kilkanaście osób obojga płci zgromadziło się przy żurawikach, przy­gotowując się do spuszczenia na wodę dwóch pojazdów.

Nazywano je skarabeuszami, bo kształtem przypominały chrząsz­cze czczone w starożytnym Egipcie. W odróżnieniu od większości miniaturowych łodzi podwodnych, wąskich i owalnych w przekroju, skarabeusze były płaskie i szerokie. Przednią część stanowiła ob­szerna kopuła wykonana z przezroczystego polimeru o grubości pra­wie ośmiu centymetrów, a za nią dołączony był zwężający się w tył przedział techniczny, w którym znajdowały się agregaty, akumulatory i zbiorniki balastowe. Gondole pędników, osadzone na krótkich wsporni­kach po obu stronach kadłuba, przypominały odnóża, a spod kopuły wystawały dwa mechaniczne ramiona zaopatrzone w chwy­taki, mogące uchodzić za szczypce chrząszcza.

Starszy pojazd, noszący nazwę kodową Skarabeusz Jeden, był poma­lowany na pomarańczowo, w kolorze kamizelek ratunkowych. Skarabeusz Dwa był żółty, jak większość eksperymentalnych pojaz­dów podwodnych. Został dostarczony z wytwórni zaledwie przed miesiącem. Wyposażono go w akumulatory o zwiększonej pojemno­ści i nowoczesny dotykowy panel kontrolny.

Paul Trout, stojący na górnym pokładzie nad głowami zapracowa­nych techników, z zainteresowaniem przyglądał się przygoto­wywaniu pojazdów, mimo że wcale nie zamierzał schodzić w nich pod wodę.

Wzrostem i posturą przypominał zawodowego koszykarza, choć jak sam przyznawał, nie odznaczał się zbyt dobrą koordynacją ru­chową, a kondycję fizyczną też miał nie najlepszą. Jednak wszelkie braki w usportowieniu nadrabiał błyskotliwym intelektem. Jako wy­bitny geolog, uczestniczył wraz z żoną o imieniu Gamay w najważniej­szych projektach naukowych prowadzonych przez NUMA. Gamay miała doktorat z biologii morskiej i znaczące sukcesy w po­staci odkrycia kilku nieznanych gatunków zwierząt.

Paul zdawał sobie sprawę, że podczas tej wyprawy raczej nie ma co liczyć na pozyskanie cennych materiałów do badań naukowych.

- No i co, Paul, przejedziesz się ze mną? - zawołał William „Duke” Jennings, jeden z najbardziej doświadczonych pilotów pojaz­dów podwodnych NUMA.

- Nie, dzięki - odrzekł Trout. - Wolę nadwozie z nieco większym prześwitem między głową a sufitem. Ewentualnie kabriolet, ale takie rozwiązanie chyba nie sprawdziłoby się trzysta metrów pod wodą.

- Święta racja - powiedział Duke i wziął na celownik jedną z naj­zgrabniejszych dziewczyn na pokładzie. - Elena, co ty na to? Miej­sca akurat wystarczy dla dwojga. Będzie co oglądać.

Dla nikogo nie było tajemnicą, że Duke ma na myśli samego sie­bie. Wyglądał jak atleta - młody, muskularny, opalony na brąz, z blond plerezą. A teraz jeszcze nie miał na sobie koszulki. Zyskał opinię zgrywusa i luzaka i robił wszystko, by ją podtrzymać.

- Dziękuję, ale nie skorzystam - odparła Elena - Wolałabym za­mknąć się w budce telefonicznej z napalonym kalmarem.

- A to pech - mruknął Duke z udawanym rozczarowaniem. - Gdzie teraz znajdziesz budkę telefoniczną?

Za plecami Paula otworzyły się stalowe drzwi. Wyszła z nich Ga­may i stanęła obok męża.

Miała metr siedemdziesiąt siedem wzrostu, włosy barwy czerwo­nego wina i gładką mlecznobiałą cerę. Była wysportowana i zgrabna jak bogini. Wszyscy znali jej cięty język, którego zwykle używała w żartach, ale potrafiła dopiec nimi do żywego, bo nie tolerowała głu­poty.

- Zdaje się, że zaraz możemy ruszać - powiedziała.

- Już kończą - potwierdził Paul. - Sądzisz, że znajdziemy na dole coś ciekawego?

- Nie wiem. - Wzruszyła ramionami. - Ale popatrz na to.

Podała mu wydruk obrazu ze skanera wielowiązkowego, na któ­rym widać było zarys kadłuba leżącego na dnie na głęboko­ści dwustu pięćdziesięciu metrów. Mieli szczęście. „Ethernet” osiadł na fragmen­cie szelfu wcinającym się w głębokie wody Kanału Mozambic­kiego niczym półwysep. Dziesięć mil w prawo lub w lewo, a znalazłby się w ponadkilometro­wej głębinie.

Paul natychmiast zorientował się, o co jej chodzi.

- Wrak jest w jednym kawałku - stwierdził. - Tymczasem Kurt twierdził, że rozpadł się na kilka części. Nikt z nas tego nie kwestiono­wał.

- Ciekawe, skąd otrzymał tę informację - zastanawiała się Ga­may.

- A raczej kto wprowadził go w błąd - uściślił Paul.

- Rozmawiałam z Anne Ericsson. Kurt żyje nadzieją podsycaną przez sny i urojenia. Jego podświadomość broni się przed wyjaśnie­niem tej historii. Gdyby było wiadomo, że statek nie rozpadł się na kawałki, wystarczyłoby go przeszukać i ustalić fakty.

- Dlatego bez mrugnięcia okiem przyjął niesprawdzoną informa­cję. Woli łudzić się dalej - domyślił się Paul.

- Podobno to typowa reakcja.

Paul poczuł ucisk w żołądku. Nie mógł znieść, że jeden z jego najlep­szych przyjaciół stracił kontakt z rzeczywistością. Tym bardziej utwierdził się w przekonaniu, że sprawę należy wyjaśnić jak najprę­dzej.

- Musimy wydobyć prawdę na światło dzienne.

Gamay przytaknęła.

- Popłynę Skarabeuszem Jeden.

- Będę cię miał na podglądzie - powiedział. - Uważaj na siebie.

Dał jej całusa i pozwolił odejść. Kiedy zeszła na pokład rufowy, niespiesznie powiódł wzrokiem dookoła. W każdym kierunku, jak okiem sięgnąć, gładka powierzchnia morza. Z nadzieją, że ten spokój się utrzyma, poszedł na stanowisko kon­trolne.

Skarabeusz Jeden był gotowy do wodowania. Gamay zajęła prawy fotel. Na lewym siedziała pilotka pojazdu Elena Vasquez, drobna krótkowłosa brunetka o oliwkowej cerze. Wcześniej służyła w mary­narce wojennej jako nurek, a od nie­dawna dołączyła do NUMA.

Jej zadaniem było prowadzenie pojazdu, podczas gdy Gamay miała zajmować się łącznością i sterować mechanicznymi ramionami wyposażonymi w narzędzia do cięcia metalu, takie jak palnik acetyle­nowy i piła tarczowa z wieńcem diamentowym. Można było nimi przeciąć pancerną płytę o grubości pięciu centymetrów. Na drugim ramieniu zamocowany był rozpieracz hydrauliczny, który przypominał „szczęki życia” stosowane przez ratowników do wydoby­wania ofiar wypadków z pokiereszowanych samochodów.

Plan był prosty. Należało wyciąć otwór w kadłubie, wprowadzić do wnętrza „pływającą” kamerę i odszukać ciała.

Gamay założyła słuchawki i wykonywała kolejne czynności we­dług swojej listy kontrolnej. Elena robiła to samo na stanowisku dowódcy pojazdu.

- Wszystkie systemy uruchomione i działają prawidłowo - zamel­dowała po chwili.

- U mnie tak samo - potwierdziła Gamay, po czym powiedziała do mikrofonu: - Skarabeusz Jeden gotowy. Zestawcie nas na wodę.

Włączono hydraulikę dźwigu. Ośmiotonowy pojazd został unie­siony z pokładu i wystawiony za burtę „Condora”, a następnie powoli opuszczony na powierzchnię morza.

- Skarabeusz Jeden, zaczep odłączony. Przekazuję łączność na stanowisko kontrolne.

Zaraz potem w słuchawkach rozległ się głos Paula.

- Możecie się zanurzać.

Chwilę później odezwał się Duke.

- Skarabeusz Jeden, wyrywacie się przed szereg - powiedział, uda­jąc oburzenie. - To ja miałem być pierwszy.

- Trzeba było się nie guzdrać - odcięła się Gamay.

- Jeden zero dla dziewczyn - zachichotała Elena. - Wypuszczam boję łącznościową. Do zobaczenia na dnie.

Pewnymi ruchami dłoni przestawiła kilka przełączników. Przez otwarte odpowietrzniki powietrze zaczęło uchodzić z bala­stów. Zielon­kawa woda zawirowała wokół przezroczystego kokpitu i wkrótce morze zamknęło się nad nimi.

Elena uruchomiła pędniki. Pomarańczowy pojazd gładko rozpo­czął manewr zanurzenia, który miał potrwać prawie trzydzieści minut.

Kiedy mijały sześćdziesiąt metrów, Gamay włączyła reflektory. Na głębokości dwustu pięćdziesięciu metrów pokazało się dno.

- Skarabeusz Jeden, jesteśmy na dnie - zameldowała Gamay. Łącz­ność radiowa była prowadzona za pośrednictwem światłowodo­wego przewodu o grubości żyłki wędkarskiej, podłączonego do pływają­cej po powierzchni małej bojki, która była wyposażona w antenę i za jej pomocą przekazywała sygnał do „Condora”. - Płyniemy w kierunku wrakowiska.

Wkrótce ujrzały zatopiony jacht. „Ethernet” stał na dnie niemal na równej stępce. Dziób nosił wyraźne ślady uderzenia o dno, ale poza tym kadłub wyglądał na nieuszkodzony.

- Mamy go w zasięgu wzroku - poinformowała Gamay. - Dziób zgnieciony w harmonijkę, reszta z zewnątrz wydaje się nietknięta. Brak masztu radarowego i anten, ale poza tym wygląda jak na para­dzie.

Kiedy zatoczyły krąg przy lewej burcie „Etherneta”, Gamay zauwa­żyła światło przebijające się przez czarną wodę po drugiej stronie kadłuba.

- To ty, Duke? Czy może nawiedziło nas UFO?

- Spokojnie, moje panie - padło w odpowiedzi. - Duke zaraz weź­mie się do roboty.

Gamay przewróciła oczami.

- Fajnie, że jesteś. Działamy już na lewej burcie, więc zajmij się prawą. W ten sposób unikniemy splątania przewodów.

- Zrozumiałem.

Elena zwróciła się do Gamay.

- Od czego chcesz zacząć?

- Chyba najlepiej od góry. Westgate mówił, że jego żona z dziećmi tam czekała na ratunek. No i właśnie tam widział je Kurt, a przynajmniej tak mu się zdawało.

Elena kiwnęła głową i zmieniła położenie pędników. Skarabeusz wzniósł się przy burcie i powoli podpłynął do roztrzaska­nych okien na mostku.

- Możemy wpuścić kamerę przez okno - zasugerowała.

- Nie podobają mi się te resztki szkła - skrzywiła się Gamay. - Mogą przeciąć przewód, a wtedy stracimy naszego pływaka. Lepiej spróbujmy przez luk wejściowy.

Elena operowała sterownicą i dźwigniami obrotów pędników z wprawą pilota myśliwca.

Skierowała jeden z reflektorów na lekko uchylone stalowe drzwi i podpłynęła bliżej, a Gamay złapała je kleszczami chwytaka. Po kilku bezowocnych pociągnięciach uznała, że są zablokowane.

- Trzeba będzie je odciąć - powiedziała.

Pojazd zdryfował lekko do tyłu.

- Znosi nas przeciwny prąd opływający nadbudówkę - wyjaśniła Elena.

- Dasz radę zrównoważyć jego oddziaływanie?

- Oczywiście.

- Z tej strony wygląda to nie najgorzej - zgłosił się Duke przez radio. - Jedyne widoczne uszkodzenia powstały zapewne w wyniku uderzenia o dno. Kontynuuję oględziny.

Elena ustawiła pojazd w bezruchu, a w tym czasie Gamay przygoto­wała palnik. Rozległ się trzask i u wylotu dyszy ukazał się skwierczący płomień. Po przecięciu zawiasów Gamay ponownie złapała za krawędź i lekko pociągnęła. Drzwi osunęły się powoli i opadły na pokład z głuchym stuknięciem.

- Wypuszczam kamerę - powiedziała Gamay.

Po chwili mała pływająca kamera wsunęła się do wnętrza jachtu. Miała własny napęd i źródło światła, ale ze skarabeuszem łączył ją cienki światłowód do transmisji obrazu.

- Mostek jest zawalony szczątkami - stwierdziła Gamay. Obró­ciła kamerę o trzysta sześćdziesiąt stopni, żeby objąć całe pomieszcze­nie. Szklana ściana, o której wspominał Kurt, znajdowała się na swoim miejscu, ale była pokryta siateczką pęknięć.

- Przypomina samochodową mapę Pensylwanii - zauważyła.

Za sprawą rys i cienkiej warstewki szlamu, który zdążył się już osa­dzić, ściana stała się zupełnie nieprzejrzysta.

- Trzeba będzie ją obejść - stwierdziła Gamay, kierując kamerę do otwartego luku.

- Dlaczego luki i włazy są pootwierane na oścież? - zastanawiał się głośno Paul, który na pokładzie „Condora” obserwował ten sam przekaz wideo. - Statek znajdował się w niebezpieczeństwie, groziło mu zatonięcie, więc wszystkie drzwi wodoszczelne powinny być zamknięte.

Kamera zbliżała się już do luku, kiedy wtrącił się Duke.

- Halo, „Condor”, mam tu coś jeszcze. Wloty wody do systemu chłodzenia silników też wyglądają na otwarte.

- Jeśli statek nabierał wody, to powinny zostać zamknięte - powie­działa zdziwiona Gamay.

- Też tak uważam - odparł Duke. - Kieruję się w stronę rufy.

Gamay wprowadziła kamerę do głównego salonu. Przyłapała się na tym, że wcale nie chce znaleźć zwłok tej kobiety i jej dzieci, nawet gdyby miało to oznaczać rozwiązanie tajem­nicy.

- Sprawdzam salon - poinformowała.

Podobnie jak na mostku, panował tu nieopisany bałagan. Cięższe sprzęty leżały na podłodze, a poduszki, kamizelki ratun­kowe i plasti­kowe butelki unosiły się pod sufitem. Prowadzenie kamery przypomi­nało lot pod warstwą chmur.

Na tej głębokości rosły już tylko nieliczne gatunki glonów, za to w wodzie unosiło się pełno mułu niesionego przez Prąd Mozambicki oraz drobin opadających z powierzchni. Poza tym pędniki kamery, choć maleńkie, przy każdym manewrze wzbijały obłoki osadu.

W słuchawkach rozległ się głos Duke'a.

- Na rufie jest wielka dziura.

- Zderzenie czy eksplozja? - spytał Paul ze stanowiska kontrol­nego.

- Ani jedno, ani drugie - odpowiedział Duke. - Ma zbyt idealnie krawędzie. Wygląda, jakby odpadła cała płyta poszycia. Wypuszczę kamerę i wyślę ci na górę parę widoczków.

Gamay słyszała tę rozmowę, ale koncentrowała się na swoim zada­niu. Po dotarciu do przeciwległego rogu pomieszczenia zawróciła kamerę w kierunku wejścia do salonu.

- Wyłączam pędniki - zameldowała. - Całą kabinę wypełnia muł. Muszę poczekać, aż osiądzie.

Kiedy czekała na poprawę widzialności, ponownie odezwał się Duke.

- Dziwna sprawa. Otwór znajduje się na poziomie pokładu nu­mer dwa. Wpuściłem przez niego kamerę do wnętrza. Powinny tu być rufowe kabiny pasażerskie, tymczasem to jakiś prze­dział techniczny.

- Lepiej sprawdź na schemacie - powiedziała Elena do Gamay. - Jak znam Duke'a, musiał pomylić pokłady.

Gamay dotknęła ekranu komputerowego i przywołała plan konstruk­cyjny jachtu, który NUMA ściągnęła ze stoczni. Na rufie na samym dole znajdowało się pomieszczenie magazy­nowe, wyżej, na pokładzie numer dwa, były kabiny, a na samej górze salon.

- Tu są jakieś prowadnice - informował Duke. - Wyglądają bar­dzo solidnie. Musiały podtrzymywać coś ciężkiego. Na drugim końcu widzę drzwi wodoszczelne. Jest na nich coś napi­sane. Podpłynę bliżej.

Ponieważ woda w salonie wciąż była mętna, Gamay przełączyła się na obraz z kamery Skarabeusza Dwa. Obiektyw patrzył gdzieś w bok, bo Duke próbował spłukać osad z napisu strumieniem wody z pędników.

Kiedy obracał kamerę, Gamay zobaczyła grubą szarą płytę stalo­wej przegrody. W poprzek niej biegły jaskrawożółte trójkąty, wygląda­jące jak znaki ostrzegawcze. Poniżej widniały dwa słowa.

- Kapsuła ratunkowa - odczytała na głos. - Statek został zmodyfiko­wany po opuszczeniu stoczni.

- Słyszałam o czymś takim - powiedziała Elena. - Celebryci mają w domach bezpieczne pokoje, w których mogą znaleźć azyl przed prześladowcami albo wygłodniałymi zombie, a właściciele luksuso­wych jachtów wyposażają swoje jednostki w kapsuły ratunkowe. Mogą do nich wejść, zamknąć właz i wyekspediować się z pokładu tonącego statku.

- To dlatego otwór ma takie równe krawędzie - domyślił się Duke. - Prawdopodobnie płyta poszycia została odstrzelona za po­mocą sworzni wybuchowych.

Gamay potwierdziła.

- Po odłączeniu się od statku kapsuła może wypłynąć na powierzch­nię albo pozostać w zanurzeniu na głębokości do trzydzie­stu metrów, czyli poza zasięgiem piratów bądź terrorystów. W ten sposób jej pasażerowie mogą także przetrwać nawet najgorszy sztorm. Żywno­ści powinno wystarczyć na mniej więcej tydzień, a tlenu na co najmniej dobę. Pomoc można wezwać za pomocą takiej samej bojki łącznościowej jak nasze. Na miejsce przybędzie straż przybrzeżna albo wynajęta firma ochroniarska i podejmie rozbitków z wody.

- Skoro jacht był wyposażony w kapsułę - wtrącił się Paul - to dla­czego rodzina Westgate'a z niej nie skorzystała?

- Może nie dali rady do niej dotrzeć - podsunął Duke. - Niższe pokłady mogły znaleźć się pod wodą.

- Ktoś jednak się do niej dostał - zauważyła Gamay.

- Może jacyś inni członkowie załogi - zasugerował Paul.

- Więc co się teraz z nimi dzieje? - spytała Elena.

Gamay poczuła, jak jeżą jej się włoski na karku.

- Mam wrażenie, że coś się za tym kryje - powiedziała.

- Nie chcę gasić waszego zapału, ale wyjaśnienie braku kapsuły może być całkiem prozaiczne. Na przykład wadliwe działanie albo jakiś system automatycznego wyrzucania. Nie nakręcajmy się bez potrzeby.

- Oto cały Paul - westchnęła Gamay. - Prawdziwy głos rozsądku. Przypomnę ci te słowa przy najbliższej okazji, kiedy Red Sox stracą prowadzenie pod koniec dziewiątej zmiany.

- Nie ma sprawy, pod warunkiem że nie będzie to mecz z New York Yankees.

Gamay uśmiechnęła się i przywróciła na ekran obraz ze swojej ka­mery. Widzialność wróciła do normy. Zrobiła ostatnie okrążenie po salonie. Prowadziła kamerę powoli, starając się nie przegapić żadnego szczegółu.

Już miała odetchnąć z ulgą, gdy w polu widzenia pojawiła się ręka wystająca spomiędzy stosu poprzewracanych mebli.

- O, cholera!

- Co się stało? - zapytał Paul.

- Chyba kogoś znalazłam - odparła Gamay.

- Nic nie widzę na swoim ekranie - poskarżył się.

- Poczekaj chwilę. Podczas wywrotki jachtu wszystko, co nie było przymocowane na stałe, przesunęło się w jeden kąt pomieszcze­nia. Muszę okrążyć tę stertę rupieci.

Z bijącym sercem poprowadziła kamerę wokół rumowiska mebli i skierowała światło małej wodoszczelnej latarki w jeden punkt. Teraz między poprzewracanymi sprzętami można było dostrzec wzdęte ludzkie zwłoki.

- Ten człowiek nie utonął - szepnęła Elena.

- Masz rację - zgodziła się Gamay. - Sądząc po jego wyglądzie, nie miał na to szans.

Mimo postępującego rozkładu w piersi trupa widać było wyraźnie trzy otwory po kulach.

ROZDZIAŁ 24

Dwieście pięćdziesiąt metrów nad zatopionym jachtem Paul wpatry­wał się w ekran komputera, na którym widniał obraz z kamery sterowanej przez Gamay. Nie miał cienia wątpliwości, że są to rany postrzałowe.

Nacisnął kombinację klawiszy, zapisał stop-klatkę na dysku i wy­słał obrazek mejlem na adres Dirka Pitta.

Przysunąwszy bliżej wolno stojący mikrofon, powiedział:

- Kontynuujcie poszukiwania. Uważajcie na każdy szczegół. To już nie jest badanie wraku, lecz oględziny miejsca zbrodni.

Duke natychmiast potwierdził polecenie, a po chwili rozległ się znie­kształcony głos Gamay. Paul nie zrozumiał ani słowa.

- Skarabeusz Jeden, powtórz ostatnią transmisję - polecił.

Tym razem z głośnika dobiegł szum zakłóceń, a potem świdrujący pisk.

Paul przeszedł na nadawanie.

- Gamay, odezwij się.

Bezskutecznie czekał na odpowiedź.

- Gamay! Elena!

Znowu nic.

- Oskar! - zawołał do technika siedzącego po drugiej stronie po­mieszczenia. - Masz bieżące dane z ich urządzeń?

Oskar skontrolował kilka okienek na ekranie komputera.

- Nie - odpowiedział. - Odbieram sygnał boi, ale Skarabeusz Je­den nie transmituje żadnych danych.

Paul wrócił do mikrofonu.

- Duke, jak mnie słyszysz?

- Głośno i wyraźnie.

- Straciliśmy łączność z Eleną i Gamay. Może to tylko zerwany przewód, ale chciałbym, żebyś to sprawdził.

- Robi się - padła odpowiedź.

Paul starał się nie denerwować. Tłumaczył sobie, że przewód mię­dzy skarabeuszem a boją był bardzo cienki, złącza dość często się rozpinały. Jednak bardzo nie lubił tracić kontaktu z żoną w chwilach, gdy oddzielała ich dwustupięćdziesięciometrowa warstwa wody.

Czekał, bębniąc palcami o blat biurka. Odświeżył ekran komputera w nadziei, że znów pojawią się na nim dane z pojazdu, w którym siedziała Gamay. Nic z tego.

- No dalej, Duke - szepnął sam do siebie. - Nie guzdraj się.

Ekran zamigotał. Paul był pewien, że za moment wizja wróci. Za­miast tego obraz zastygł w bezruchu, po czym ekran zrobił się całkiem czarny.

- Co jest, do jasnej...

W tym momencie zgasło górne oświetlenie pomieszczenia i prze­stały świecić zielone diody na obudowach komputerów i klawiatu­rach. Paul usłyszał, jak zatrzymuje się system wentylacji.

Zaświeciły się żarówki awaryjne, zasilane z akumulatorów.

- Co się dzieje?! - krzyknął Oskar.

Paul rozejrzał się. Kiedy stanęły wentylatory, powietrze znierucho­miało. Kliknął kilka razy przełącznikiem nadawania. Bez rezultatu.

- Zdaje się, że ktoś zapomniał uregulować rachunek za prąd.

Przy wyłączonych klimatyzatorach na stanowisku kontrolnym zro­biło się duszno.

Paul podszedł do interkomu, ale ten także był martwy. Otworzył drzwi. Korytarz był pogrążony w ciemnościach.

- Zostań tu - powiedział do Oskara. - Spróbuję się zorientować, co się stało.

Wyszedł na korytarz. We wszystkich pomieszczeniach było ciemno, nie licząc przyćmionych świateł awaryjnych. Maszyny nie działały. Statek leżał bezwładnie na powierzchni mo­rza.

Wspiął się po schodni na śródokręciu i wszedł na mostek. W środku zastał samotnego sternika.

- Co się dzieje? - spytał.

- Awaria zasilania na całym statku - usłyszał w odpowiedzi.

- Tyle to sam wiem. Czy ktoś coś mówił o przyczynie?

- Kapitan poszedł porozmawiać ze starszym mechanikiem - od­parł sternik. - Najpierw padła główna szyna zasilająca, a chwilę póź­niej zapasowa. Nie działa żaden system.

Paul odwrócił się z zamiarem zejścia do maszynowni, kiedy po­czuł delikatną wibrację kadłuba. Ożyły maszyny i pomocniczy genera­tor elektryczny.

- Bogu dzięki i za to - mruknął.

Podszedł do interkomu, ale system łączności nadal nie działał. Podob­nie jak radio. Pstryknął wyłącznikiem światła. Nadal nic.

Zastanawiając się nad przyczyną awarii, zauważył, że „Condor” się porusza. Nie utrzymywał zadanej pozycji pod prąd, lecz wyraźnie przyspieszał. Podszedł do głównej konsoli sterowniczej. Wróciło zasilanie wyświetlacza, ale kiedy sternik klepnął kilka ikon na ekranie dotykowym, system nie zareagował.

Statek zaczął robić zwrot, przechylając się na burtę, tak jakby ster został przełożony w maksymalne wychylenie, i zatrzymał się na ograniczniku.

- To nie ja - powiedział sternik. Niewielkie koło sterowe stało na zero.

Po chwili ster wrócił w neutralne położenie, a „Condor”, wciąż przy­spieszając, mknął prosto na południe. Obroty maszyn nadal rosły. Po chwili statek ciął gładką powierzchnię morza z maksymalną prędko­ścią, zostawiając za sobą spieniony kilwater, oba pojazdy podwodne i wrak „Etherneta”.

Na konsoli rozjarzył się alarm informujący o przekroczeniu maksy­malnych dozwolonych obrotów śrub napędowych.

- Zredukuj prędkość - ponaglił Paul sternika.

- Staram się, ale nic nie działa.

Wskazówka miernika obrotów przesunęła się już o trzy procent poza czerwoną linię.

- Dlaczego nie włącza się automatyczne zabezpieczenie?

Na mostku pojawił się drugi marynarz i stanął przed panelem bez­pieczników.

- Zatrzymaj maszyny ręcznie! - krzyknął Paul. - Użyj wyłącznika awaryjnego!

Sternik wykonał polecenie. Uderzył otwartą dłonią w czer­wono-żółty przycisk wyłącznika awaryjnego, który miał priorytet nad sterowaniem komputerowym i powodował natychmiastowe zatrzyma­nie maszyn. Statek wciąż gnał na południe.

Paulowi przemknęło przez myśl, że wyłącznik awaryjny to tylko przycisk nakazujący komputerowi, aby przestał robić to, co robi. Jeżeli więc system się zepsuł albo został celowo uszkodzony, trudno było oczekiwać, że wyłącznik awaryjny zadziała prawidłowo.

Dalszy wzrost obrotów mógł spowodować uszkodzenie wałów napę­dowych, a nawet zatarcie łożysk silników.

- Próbujcie dalej - polecił. - Ja idę do maszynowni.

W kokpicie Skarabeusza Jeden Gamay próbowała nawiązać łącz­ność ze statkiem.

- Paul, słyszysz mnie? Skarabeusz Jeden do „Condora”, odbiór.

Nie otrzymawszy odpowiedzi, wywołała Duke'a w Skarabeuszu Dwa.

- Duke, co z twoim radiem?

W słuchawkach słyszała tylko trzaski. Ale po chwili Skarabeusz Dwa wysunął się zza przeciwnej burty i niczym wschodzące słońce wzniósł ponad wrakiem. Gamay zobaczyła, jak pędniki żółtego po­jazdu ustawiają się równolegle do kadłuba i Skarabeusz Dwa rusza w ich stronę. Płynął powoli, z reflektorami ustawionymi nie wiedzieć czemu w dół, w stronę wraku, zamiast prosto naprzód.

- Radio całkiem wysiadło - poinformowała Gamay.

- Spróbuję użyć morse'a - powiedziała Elena.

- Duke pewnie wolałby bobra - zaświntuszyła Gamay.

Elena uśmiechnęła się, sięgnęła do wyłącznika świateł i za pomocą krótszych i dłuższych błysków nadała krótką wiado­mość: „Radio nie działa”.

Skarabeusz Dwa przesunął się nad nadbudówką zatopionego jachtu i zaczął opadać w ich kierunku. Jego reflektory skierowały się na Skarabeusza Jeden, ale świeciły stałym światłem, nie nadając żadnej odpowiedzi.

Elena osłoniła oczy dłonią.

- To miło z twojej strony, Duke, że nas oślepiasz.

- Zbliża się strasznie szybko! - krzyknęła ostrzegawczo Gamay.

- O wiele za szybko - mruknęła Elena.

Krótkim ruchem dłoni przestawiła pędniki na pracę wstecz, chcąc usunąć się z drogi żółtego pojazdu, ale było już za późno. Skarabeusze zderzyły się kokpitami. Na szczęście pod pewnym kątem, ale Skarabe­usz Jeden i tak został odrzucony w bok. Gamay omal nie wypadła z fotela.

- Chyba mu odbiło - jęknęła Elena, próbując odzyskać kontrolę nad pojazdem.

Gamay dokonała szybkich oględzin wnętrza. Nie zauważyła żad­nych przecieków ani pęknięć. Zgodnie z certyfikatem producenta skarabeusze mogły zanurzać się do głębokości sześciuset metrów, ich kadłuby były więc bardzo wytrzymałe. Ale podwodne pojazdy to nie samochodziki w wesołym miasteczku, którymi można się bawić w taranowanie.

Przeniosła wzrok na zewnątrz. Skarabeusz Dwa zawrócił i teraz pły­nął jeszcze szybciej, szykując się do kolejnej szarży.

- Coś jest nie tak - powiedziała.

- O co ci chodzi?

- Jeszcze nie wiem, ale uciekajmy. Gazem!

Elena przesunęła do przodu dźwignie obrotów i odepchnąwszy od siebie sterownicę, skręciła ją w lewo. Żółty skarabeusz przemknął nad nimi i zrobił zwrot przez lewą burtę.

- Co on wyprawia? - zastanawiała się. - Zwariował czy co?

- Może i tak - odparła Gamay - więc nie zwalniaj nawet na chwilę.

- Płyniemy z maksymalną prędkością - powiedziała Elena. - Nie­stety, skarabeusz Duke'a to nowszy model, z bardziej wydajnymi pędnikami i mocniejszymi akumulatorami. Obawiam się, że nie mamy szans.

Gamay sama widziała, co się dzieje. Tym razem Duke zaatakował z boku, próbując zepchnąć je na kadłub „Etherneta”. Elena dała całą wstecz i pomarańczowy pojazd gwałtownie zwolnił, a Duke znów przepłynął obok.

- Co teraz?

- W górę.

- Dorwie nas, zanim dotrzemy na powierzchnię.

- Nie mówię o wynurzeniu - wyjaśniła Gamay. - Przepłyń nad po­kładem na drugą stronę wraku.

Elena ściągnęła sterownicę ku sobie i ustawiła pędniki w pionie. Pojazd wzniósł się, prześliznął nad nadbudówką i pomknął ku przeciw­nej burcie. Wtedy Elena odepchnęła sterow­nicę i zeszła niżej, w kierunku rufy jachtu. Skarabeusz Jeden przycup­nął obok tylnej sekcji kadłuba.

- Zgaś reflektory - poleciła Gamay, pstrykając przełącznikami po swojej stronie, aby wyłączyć pozostałe oświetlenie.

Po chwili pojazd pogrążył się w mroku. Gamay odetchnęła głę­boko i powiedziała do Eleny:

- A teraz wstrzymaj oddech i módl się, żeby nas nie znalazł.

Paul zeskoczył na główny pokład i popędził na rufę. „Condor” gnał na złamanie karku jak ogromny ślizgacz, zdawało się, że kadłub ledwie muska powierzchnię morza.

W połowie drogi natknął się na kapitana, który biegł w przeciw­nym kierunku, na mostek.

- Na trójząb Neptuna, co ci idioci wyrabiają?! - wrzasnął.

- To nie wina załogi - wyjaśnił Paul. - Doszło do awarii systemu.

- Powinienem się trzy razy zastanowić, zanim objąłem dowódz­two w pełni skomputeryzowanego statku - burknął kapitan.

- Musimy wrócić do maszynowni - powiedział Paul. - Silniki mają za wysokie obroty. Jeśli ich nie zatrzymamy, wkrótce ulegną zniszczeniu.

Kapitan zawrócił i pobiegł za nim na rufę. Po chwili znaleźli się w siłowni. Panował tu ogłuszający hałas uniemożliwiający kontakt głosowy.

Starszy mechanik wraz z trzema motorzystami usiłowali despe­racko zmniejszyć obroty maszyn. Kapitan przyłożył dłoń do szyi i przesunął z boku na bok. Chief bezradnie pokręcił głową.

- Gdzie są pompy paliwowe?! - wrzasnął Paul ile tchu w płucach.

Popatrzyli na niego zdziwieni. Przysunął się bliżej i pochylił w ich kierunku.

- Pompy paliwowe! Muszą mieć manualne odcięcie na wypadek pożaru!

Starszy mechanik zrozumiał, o co chodzi, i skinął na motorzystów, by poszli za nim. Na „Condorze”, tak jak na wielu współczesnych statkach, zamiast ciężkich diesli stosowano nowoczesne turbiny ga­zowe. Zasadniczo były to silniki odrzutowe, które poprzez potężne przekładnie redukcyjne napędzały wały śrub.

Kiedy stanęli za grodzią oddzielającą ich od siłowni, odgłos pracy turbin osłabł na tyle, że można było porozumiewać się lekko podniesio­nym głosem.

- Mamy dwie turbiny i dwie pompy - powiedział chief. - Trzeba wejść na pomost po tej drabince i wsadzić rękę za wskaźniki. Jest tam czerwona dźwignia, która odcina dopływ paliwa. Ja zajmę się turbiną na prawej burcie, a pan na lewej.

Paul kiwnął głową i zaczął wspinać się na drabinkę. Statek trząsł się z powodu nadmiernej prędkości, a pracujące turbiny wytwarzały wysoką temperaturę. Kiedy dotarł na pomost, pot zalewał mu oczy. Podszedł do tablicy rozdzielczej. Wskaźnik obrotów wskazywał sto trzydzieści dziewięć procent. Daleko za czerwoną linią.

Nie zwlekając, wymacał dźwignię ręcznego wyłącznika i pocią­gnął ją w dół.

Po ustaniu dopływu paliwa turbina natychmiast straciła obroty. Prze­kładnia redukcyjna nie wytrzymała powstałych naprężeń.

Rozległ się głośny huk i zgrzyt dartego metalu. Coś rozpadło się w mechanizmie. Paul zeskoczył na pokład i zasłonił głowę rękami. Jakiś odłamek przeleciał z wizgiem przez pomieszczenie.

Kawałki stali śmigały niczym pociski, tnąc przewody i dziurawiąc rurociąg systemu chłodzenia.

Kiedy zgiełk ustał, Paul otworzył oczy. Czuł, że statek zwalnia. W maszynowni było pełno pary. Wstał mokry od potu i podszedł do kapitana i starszego mechanika. Kapitan leżał na pokładzie i krwawił z paskudnej rany na nodze.

- Podnieście mnie - rozkazał, ściskając ranę. - Muszę sprawdzić, czy wszyscy są cali.

Paul pomógł mu wstać. Chief pootwierał szeroko włazy, aby prze­wietrzyć pomieszczenie. Statek płynął już tylko rozpędem.

- Wreszcie wytracamy prędkość - powiedział Paul.

- Co to było? - spytał kapitan.

- Nastąpiła awaria jednostki centralnej - wyjaśnił Paul. - Zaczęła żyć własnym życiem i nie reagowała na żadne komendy. Zadarliśmy z ludźmi, którzy potrafią włamywać się do komputerów i przejmować nad nimi kontrolę. Ten statek jest najnowszy z całej floty NUMA. Praktycznie to jeden wielki komputer.

Kapitan kiwnął głową na znak, że zrozumiał. Był blady i z sekundy na sekundę tracił siły.

- Rozwalcie komputery i powyciągajcie bezpieczniki - polecił. - Jeśli będzie trzeba, popłyniemy na wiosłach, ale nie dopuszczę do ponownej utraty kontroli nad statkiem.

ROZDZIAŁ 25

Głęboko pod powierzchnią morza Gamay Trout wpatrywała się w mrok. Nagle dostrzegła wyraźny kontur nadbudówki wraku, podświetlo­nej od tyłu reflektorami Skarabeusza Dwa. Widok był upiorny, aż dreszcz przebiegł jej po plecach. Zauważyła, że Elena kładzie dłonie na dźwigniach sterowania pędnikami.

- Poczekaj - powiedziała.

Z mroku wychynął pojazd Duke'a i sunął nad nimi niczym dra­pieżna ryba wypatrująca ofiary.

- Płynie naszym ostatnim kursem - zauważyła Elena.

Gamay czekała w milczeniu, a otoczona lśniącą poświatą miniatu­rowa żółta łódź podwodna zaczęła się od nich oddalać. Skoja­rzyło się jej to ze statkiem kosmicznym przemierzającym między­galaktyczną pustkę. Obraz był pozbawiony ram i jakiegokol­wiek punktu odniesienia, a dno morza całkiem czarne, podobnie jak otaczająca je zewsząd woda. W górze też panowały egipskie ciemno­ści. Mimo że na bezchmurnym niebie świeciło słońce, jego światło nie docierało na tę głębokość.

Po jakimś czasie w oddali widać było tylko niewielki świetlny punkt. Kilka minut później także on wtopił się w mrok.

- Dokąd on płynie? - zastanawiała się Elena.

- Szuka nas - odparła Gamay. - Ale nie pytaj mnie, dlaczego, bo nie mam bladego pojęcia. To wszystko jest kompletnie pozbawione sensu.

- Czuję, że to jakaś grubsza sprawa.

- Na to wygląda.

- Mogłam się tego spodziewać - mruknęła Elena. - Pojawienie się ludzi z zespołu specjalnego zwykle oznacza kłopoty.

Gamay nie zaprzeczyła.

- Trochę za dużo wrażeń, przynajmniej jak dla mnie - dodała Elena.

- Dla mnie też - wyznała Gamay.

- Wynurzamy się?

- A dasz radę zrobić to bez świateł?

- Oczywiście.

Gamay rzuciła ostatnie spojrzenie w otaczający je mrok.

- No to do roboty. Trzeba jak najszybciej ostrzec Paula i resztę ekipy.

Elena zwiększyła moc pędników. Na jej panelu kontrolnym rozświe­tlił się wskaźnik obrotów. Pojazd odsunął się od burty jachtu. Pędniki właśnie zaczęły się obracać do pionu, kiedy cały kokpit został zalany oślepiającym światłem.

Sunęły ku nim cztery reflektory, niczym rozjarzone ślepia potwora z morskich głębin. Uszy obu kobiet przeszył rozdzierający zgrzyt metalu, kiedy skarabeusz Duke'a zaatakował ich pojazd wielkimi szczękami obu ramion roboczych.

Gamay złapała za dźwignie sterujące ramionami ich skarabeusza, aby użyć ich do obrony.

Zanim zdołała wykonać jakikolwiek ruch, Duke chwycił jedno z nich i zaatakował piłą tarczową. Po chwili Gamay miała do dyspozy­cji tylko jedno ramię.

- Załatw go palnikiem! - krzyknęła Elena.

Gamay uruchomiła palnik i przesunęła go w kierunku kokpitu Skara­beusza Dwa, chcąc wypalić otwór w akrylowej kopule. Ku swemu zaskoczeniu, w świetle płomienia ujrzała przerażoną twarz Duke'a, który trzymał ręce w górze, nie dotykając żadnych przyrzą­dów. Mimo to jego pojazd nie przestawał atakować ich skarabeusza.

- To nie Duke! - zawołała. - On nad tym nie panuje!

Zrezygnowała z zamiaru wypalenia dziury w osłonie, bo to by go zabiło. Przesunęła palnik w bok, aby odciąć jeden z pędni­ków. W tej samej chwili Skarabeusz Jeden został zepchnięty na wrak i stracił lewy pędnik. Skarabeusz Dwa miał teraz co najmniej dwu­krotną przewagę mocy.

- Sukinsyn, przygwoździł nas na dobre! - krzyknęła Elena.

- Przecież ci mówię, że to nie on! - odkrzyknęła Gamay.

Przyłożyła palnik do pędnika pojazdu Duke'a i wtedy śmignęła jej nad głową piła tarczowa. Wirujące ostrze ześliznęło się po osłonie kokpitu, zostawiając paskudną rysę, i zagłębiło w tylną część kadłuba.

Przewody doprowadzające tlen i acetylen do palnika zostały prze­cięte. Wytrysnął z nich strumień pęcherzyków gazów, które natych­miast zapłonęły. Ogień ogarnął oba pojazdy, sczepione ze sobą w śmiertelnej walce.

Zrobiło się jasno jak w dzień, dzięki czemu Gamay zobaczyła, że Duke wstaje ze swojego fotela, trzymając w dłoni duży klucz na­stawny. Zaczął nim z całej siły okładać konsolę komputera, celując w moduł sterujący. Po trzecim czy czwartym uderzeniu reflektory jego skarabeusza zgasły i walka dobiegła końca.

Oba pojazdy, splecione w uścisku i otoczone płonącymi bąblami gazu, z wolna opadły na dno i zastygły w bezruchu. Wkrótce zbiornik acetylenu został opróżniony i ogień zgasł. Znów zapadły ciemności. Gamay pstrykała przełącznikami na swoim panelu.

- Duke poprzecinał przewody zasilające - powiedziała Elena. - To znaczy nie on, tylko jego pojazd - poprawiła się.

Gamay namacała latarkę i włączyła ją. Ku jej zaskoczeniu, w kabi­nie nie było żadnych przecieków. Skoncentrowała strumień świa­tła i skierowała go na zewnątrz. Sięgał niedaleko, ledwie widziała żółty przód kadłuba Skarabeusza Dwa.

Posługując się latarką, wysłała Duke'owi krótkie pytanie: „Co z tobą?”.

Po kilku sekundach nadeszła odpowiedź: „Przepraszam, nie wiem, co to było”.

Gamay doszła do tego samego wniosku, co Paul na pokładzie „Con­dora”. Ktoś włamał się do systemu i przejął kontrolę nad now­szym skarabeuszem, wyposażonym w cyfrowy moduł sterowania z ekranem dotykowym. Starszy pojazd, bazujący na mniej nowocze­snych rozwiązaniach analogowych, nie był dostępny dla hakerów.

Twój pojazd został zhakowany” - wyjaśniła Duke'owi za pomocą latarki.

Kiedy latarka Duke'a zaczęła migać, głośno odczytywała treść prze­kazu:

- Nic już nie zostało do zhakowania. Rozwaliłem wszystko i powy­rywałem kable. Mam nadzieję, że nie potrącą mi za to z pensji.

Roześmiała się. Elena też się uśmiechnęła i pokręciła głową.

- Damy radę się wynurzyć? - spytała Gamay.

- Nie mamy zasilania, ale możemy ręcznie otworzyć zawór i wysza­sować zbiorniki balastowe - odpowiedziała Elena. - Duke może zrobić to samo.

Gamay przesłała informację Duke'owi.

Nastąpiła dłuższa przerwa w korespondencji. Obie przyglądały się, jak Duke świeci latarką w różnych miejscach kokpitu, najwyraźniej odczytując wskazania kilku analogowych wskaźników, pozostawio­nych w skomputeryzowanym pojeździe na wypadek awarii. Najdłużej zatrzymał się przy tablicy rozdzielczej na tylnej ścianie kabiny.

- Co on tam sprawdza? - spytała Gamay.

- Awaryjny zawór powietrza - odparła Elena, wskazując mano­metr i zawór w tym samym miejscu w ich pojeździe.

Obawiam się, że nic z tego” - zasygnalizował Duke. - „Chyba prze­biłyście mi zbiornik sprężonego powietrza. Nie dam rady się wynurzyć. Będziecie musiały tu po mnie wrócić”.

Na jak długo wystarczy ci powietrza?”

Na jakieś pięć godzin”.

- To sporo czasu - orzekła Elena. - Wystarczy założyć linę na za­czep Skarabeusza Dwa i „Condor” go wyciągnie.

- Dobrze, że Paul z nim nie popłynął - powiedziała Gamay. - Gdyby było ich dwóch, mieliby o połowę mniej powietrza.

- A ty martwiłabyś się w dwójnasób.

To była prawda, chociaż Gamay szczerze martwiła się o Duke'a. Posłała mu kolejną wiadomość: „Jedziemy do góry. Musisz jakoś znieść fakt, że ratują cię dwie dziewczyny”.

Jeśli dzięki wam wydostanę się na powierzchnię, jestem gotów do końca rejsu chodzić w T-shircie Ruchu Wyzwolenia Kobiet” - odpowie­dział.

- Chciałabym to zobaczyć - mruknęła Elena, kładąc dłoń na pokrę­tle zaworu. - Przygotuj się do szasowania balastów.

Powodzenia” - zasygnalizowała Gamay.

Wzajemnie”.

Elena otworzyła zawór. Rozległ się głośny świst, kiedy sprężone powietrze doprowadzane do zbiorników balastowych zaczęło wypy­chać wodę. Po chwili Skarabeusz Jeden drgnął i powoli ruszył w górę.

Zatrzymał się na moment i z rozdzierającym zgrzytem oderwał od pojazdu Duke'a, a potem już bez przeszkód wznosił się dalej.

W dole dało się zauważyć błyski latarki Duke'a. Wiadomość brzmiała: „Gdybyście spotkały kelnera, niech podeśle mi tu na dół pinacoladę”.

Gamay roześmiała się, a potem zwróciła wzrok ku górze. Wciąż było tam ciemno jak na bezgwiezdnym i bezksiężycowym nocnym niebie. Nie mogła się doczekać odrobiny ciemnoszarej zie­leni, która będzie świadczyć, że zbliżają się do powierzchni.

Minęła minuta, potem druga. Gamay miała wrażenie, że znajduje się w stanie nieważkości.

- Czuję się jak podczas seansu deprywacji sensorycznej.

- Ja też - wyznała Elena.

Gamay opuściła wzrok. Ciągłe patrzenie w górę źle wpływało na jej błędnik, powodując zawrót głowy.

Zerknęła na zegarek.

- Minęło dziesięć minut - powiedziała.

- Zostało jeszcze piętnaście - odparła Elena.

Łagodny ruch pojazdu został nagle przerwany gwałtownym uderze­niem. Gamay poleciała w przód, ale pas ściągnął ją z powrotem na fotel.

- Co się dzieje? - zastanawiała się. - Czyżby coś w nas uderzyło?

Elena popatrzyła w górę, jakby podejrzewała, że wpadły na jakiś skalny występ albo uderzyły w dno „Condora”.

Gamay uważała, że przyczyna była inna. Odczuła wstrząs głównie w stopach i w okolicach krzyża, jak podczas przejażdżki po werte­pach, którą urządzili sobie kiedyś z Paulem.

Sięgnęła do kieszeni po latarkę, zapaliła ją i przysunęła do przezro­czystej osłony. Zobaczyła chmurę mułu i niewyraźne szarobrązowe dno.

- Jesteśmy z powrotem na dnie - oznajmiła.

Rozejrzała się i w odległości jakichś trzydziestu metrów dostrzegła migoczące światełko.

Aż tak się za mną stęskniłyście?” - odczytała komunikat.

Rozpięła pas, uniosła się z fotela i skierowała światło latarki na tylną część kadłuba. Ze zbiorników balastowych wydobywał się strumień pęcherzyków powietrza.

- Nie musisz nic mówić - odezwała się Elena. - Wiem, co się stało. Skarabeusz Dwa przedziurawił nam zbiorniki balastowe.

Gamay zgasiła latarkę.

- Nici z pinacolady dla Duke'a i z naszej szybkiej podróży na po­wierzchnię - powiedziała.

- To nie wszystko - odparła Elena. - Jesteśmy dwie, więc powie­trza wystarczy nam na niecałe dwie godziny.

ROZDZIAŁ 26

W pokoju panował mrok, podobnie jak na stanowisku kontrolnym na pokładzie „Condora”. Sebastian Brevard wpatrywał się w płaskie ekrany stojących przed nim dwóch monitorów. W zimnym świetle komputerów grymas na jego twarzy przypominał uśmiech szaleńca. Calista, przebierająca palcami po klawiaturze, uniosła wzrok.

- Obawiam się, braciszku, że oba łącza zostały zerwane - powie­działa.

- Przecież widzę - odrzekł Sebastian. - Nie otrzymujemy żadnej transmisji ani z pojazdu podwodnego, ani z „Condora”.

Jeszcze przed chwilą obserwowali na żywo, za pośrednictwem ka­mer NUMA, jak wirusy napisane przez Calistę rozpętują piekło podczas operacji badania wraku „Etherneta”. Do zainfekowania „Con­dora” i skarabeuszy doszło w wyniku pobra­nia i zainstalowania drobnej aktualizacji systemu nawigacji, która została wcześniej odpo­wiednio zmodyfikowana. Dzięki wprowa­dzonym w ten sposób programom można było na odległość kontrolować obie skomputeryzo­wane jednostki z matecznika Brevardów.

Ale Skarabeusz Jeden okazał się odporny na cyberatak, ponieważ był starszy i mniej zautomatyzowany.

Calista z ogromną wprawą zdalnie sterowała miniaturową łodzią podwodną NUMA, zmieniając ją w zabójczą maszynę, która tropiła, atakowała i w końcu przygniotła towarzyszący jej pojazd do kadłuba wraku. Pod koniec przekazu wideo oba skarabeusze tkwiły szcze­pione w śmiertelnym uścisku.

A potem ekrany pociemniały.

- Masz, czego chciałeś - powiedziała Calista. - Odkryli brak kap­suły ratunkowej. Niedługo poznają całą prawdę o zatonięciu „Ether­neta”.

- Najwyższa pora - odparł Sebastian. - Już zaczynałem się oba­wiać, że nigdy nie zaczną go szukać.

- Może nie trzeba było modyfikować obrazu z sonaru, tak żeby pokazywał rozpad wraku na części.

- To akurat było konieczne - zaoponował Brevard. - Austin za­czął węszyć, zanim jeszcze na dobre mu się poprawiło. Gdybyśmy tego nie zrobili, zanurkowałby na wrak trzy miesiące temu. A to zrujnowałoby cały nasz harmonogram.

Braciszek i jego harmonogramy, pomyślała Calista. Wszystko mu­siało być tak cholernie skomplikowane.

- Teraz wezmą w obroty Westgate'a? - zapytała.

- Nie od razu. To, co odkryli, tylko wzbudzi ich podejrzenia. Za­czną mu się przyglądać z daleka. Nie będą chcieli go spłoszyć.

- A potem?

- A potem w odpowiednim czasie podsuniemy im kolejny trop.

- Ale pewnie już wiedzą, że stali się obiektem cyberataku - zauwa­żyła.

- Mam taką nadzieję - odrzekł Sebastian. - Musi do nich dotrzeć, jak bardzo są bezbronni. To zapoczątkuje reakcję chemiczną, której skutkiem będzie niepewność i zakłopotanie. Wywoła podświadome poczucie zagrożenia i przekonanie, że trzeba coś z tym zrobić. Cokol­wiek. Taki mają sposób działania. Akcja, reakcja. Nie będą mogli usie­dzieć w miejscu.

- Zasiałeś ziarno - podsumowała.

Pokiwał głową.

- Tak, ziarno, które obrodzi realizacją naszego planu.

Calista odsunęła się od konsoli, przywarła plecami do oparcia krze­sła i założyła nogi na pulpit. Sięgające ud buty z obca­sami cien­kimi jak sztylety spoczęły na blacie, potrącając klawia­turę.

- Powinnaś uważać - zwrócił jej uwagę Sebastian.

Jak zwykle zignorowała go.

- Co jeszcze? - spytała z irytacją.

- Acosta zamierza sprzedać hakerów Koreańczykowi - odpowie­dział. - Ty i Egan zbierzecie grupę ludzi i skontaktujecie się z nim. Jeżeli zechce negocjować, negocjujcie. Jeśli nie, odpuście układy i atakujcie. Przypuszczam, że śledząc hakerów, dotrzecie do Sienny Westgate. Przywieźcie ją z powrotem, a wtedy dokończymy nasze dzieło.

ROZDZIAŁ 27

Paul Trout stał na pokładzie i obserwował odlot śmigłowca, który zabrał kapitana „Condora”. Trzy miesiące temu tą samą maszyną Kurt i Joe polecieli na pomoc tonącemu „Ethernetowi”.

Kapitan nie chciał opuszczać statku, ale lekarz okrętowy stwierdził u niego uszkodzenie głównej arterii w nodze. Konieczna była natychmia­stowa operacja. Miał szczęście, że nie wykrwawił się na śmierć.

Straciwszy sporo krwi, kapitan był zbyt słaby, aby dłużej się opie­rać.

- Proszę dbać o mój statek - powiedział do Paula, kiedy ładowano go do helikoptera.

Gdy lecący na zachód śmigłowiec zniknął z pola widzenia, do Trouta podszedł starszy mechanik „Condora”.

- Domyślam się, że pan tu teraz dowodzi.

- Tak wypadło - potwierdził Paul. - W jakim stanie jest statek?

- Wszystkie systemy są wyłączone - odparł chief. - Jesteśmy unieru­chomieni.

- Przynajmniej nie płyniemy nie wiadomo dokąd - mruknął Paul.

- Ma pan jakiś pomysł odnośnie do skarabeuszy?

Paul rzucił okiem na zegarek.

- Minęło czterdzieści pięć minut. Zgodnie ze standardową proce­durą NUMA wszelkie operacje podwodne powinny zostać prze­rwane, jeżeli łączność z jednostką nawodną zostanie utracona i nie uda się jej przywrócić w ciągu pół godziny.

- Pytałem wachtowych - poinformował chief. - Nie zauważyli ani śladu żadnego z pojazdów.

Paul kiwnął głową, tłumiąc niepokój.

- Da pan radę uruchomić maszyny w trybie awaryjnym?

Starszy mechanik zdjął czapkę i podrapał się po głowie.

- Lewy silnik przetrwał awaryjne zatrzymanie. Możemy spróbo­wać go zrestartować, ale w tym celu trzeba włączyć moduł kontroli obrotów i główny komputer.

Trout pokręcił głową.

- Żadnych komputerów. Proszę znaleźć inny sposób.

- Ale jaki?

- Nie wiem - powiedział Paul. - Pan Scott zawsze potrafił odpalić silniki „Enterprise'a”, nawet kiedy zabrakło kryształów dilithium.

Starszy mechanik wzruszył ramionami i poszedł z powrotem do ma­szynowni, burcząc pod nosem coś na temat „Condora”, który przecież nie jest statkiem kosmicznym.

Paul był jednak pewien, że coś wymyśli. Podszedł do relingu i za­czął obserwować przez lornetkę powierzchnię morza. Nigdzie nie było widać skarabeuszy.

Do tej pory oba pojazdy powinny być już na powierzchni i strzelać flary mające ułatwić ich odnalezienie. To, że się nie pojawiły, mogło świadczyć o jakichś problemach. Trout podniósł do ust radiotelefon, jedyny działający środek łączności na statku.

- Marcus, zgłasza się Paul - powiedział, wywołując technika odpo­wiedzialnego za pojazdy podwodne „Condora”.

- Słucham cię, Paul.

- Skarabeusze opóźniają wynurzenie. Chciałbym je odszukać. Mamy jeszcze jakiś sprzęt na pokładzie?

- Tylko małego ROV-a i ADS.

ADS to metalowy ciśnieniowy skafander nurkowy umożliwiający schodzenie na duże głębokości. Tego rodzaju głębinowych skafan­drów używają nurkowie pracujący przy układaniu podmorskich rurocią­gów i kabli telekomunikacyjnych. Najbardziej znanym urządze­niem tego typu był pękaty JIM suit z lat osiemdziesiątych XX wieku. ADS-y wykorzystywane w NUMA miały nowocześniejszą konstrukcję. Też były pękate i przypominały humanoidalnego robota, ale wyposażono je we własny napęd strugowodny.

- Czy ADS ma interfejs do komputera? - spytał Paul.

- Nie - odpowiedział Marcus. - A czemu pytasz?

- Nieważne. Przygotuj go. Schodzę na dół.

W kokpicie Skarabeusza Jeden

- Znajdą nas - powiedziała Gamay z przekonaniem. - Paul nas stąd wyciągnie.

Elena skinęła głową bez przekonania i wpatrzyła się w ciemność.

- Nie chcę umierać - wyznała.

- A kto chce? - spytała retorycznie Gamay.

Elena uśmiechnęła się, ale zaraz spoważniała.

Czemu to trwa tak długo, zastanawiała się Gamay. Przecież po zerwa­niu łączności musieli się zorientować, że coś się stało. Wiedzą o tym co najmniej od dwóch godzin.

Aby oszczędzać powietrze, siedziały nieruchomo i prawie nie rozma­wiały. Cisza zmieniała oczekiwanie w torturę, minuty wlekły się jak godziny. Wrażliwy słuch Gamay rejestrował każdy, nawet najcichszy dźwięk, więc kiedy coś głośno stuknęło o kadłub, omal nie wyskoczyła ze skóry.

Uniosła wzrok i zobaczyła słabe światło, ledwie przesączające się przez warstwę szronu. Zaczęła go gorączkowo zeskrobywać gołą ręką.

Początkowo nic nie widziała, ale po chwili rozpoznała ADS z „Con­dora”.

Włączyła latarkę i zasygnalizowała nurkowi, że obie żyją, ale bar­dzo marzną i wkrótce skończy im się powietrze.

W odpowiedzi rozległo się stukanie w kadłub, układające się w kropki i kreski alfabetu Morse'a: „Spokojnie, uratowanie was znajduje się na mojej liście zadań na dziś”.

- To Paul - powiedziała z westchnieniem ulgi.

Stukanie nadal trwało: „Przygotujcie się do wynurzenia. Najpierw wy, potem Duke”.

Dzięki ci, mój ty rycerzu w lśniącej zbroi” - zastukała w odpowie­dzi.

Paul mrugnął kilka razy światłami i odsunął się od pojazdu. Do­piero teraz Gamay zauważyła obok niego robota głębinowego, trzymają­cego w kleszczach ramienia roboczego końcówkę mocnej liny. Wykazując się zadziwiającą zręcznością jak na człowieka z wielkimi stalowymi obcęgami zamiast rąk, Paul przymocował linę do zaczepu nośnego skarabeusza i stanął z boku.

Lina naprężyła się i skarabeusz ponownie ruszył w górę. Tym ra­zem obyło się bez żadnych przerw. Po trzydziestu minutach pojazd wynurzył się przy burcie w pobliżu rufy „Condora”. Gamay i Elena, ciesząc się ze szczęśliwego powrotu z głębin, z zaskoczeniem stwier­dziły, że załoga nie wyciąga ich na pokład, lecz przycumowuje skarabeu­sza przy burcie statku.

- Co się dzieje? - spytała Gamay, wychynąwszy z włazu.

- Problemy techniczne - poinformował starszy mechanik. - Przepra­szam, że trwało to tak długo, ale sami mieliśmy spore kłopoty.

Gamay wyczuła zapach spalin i zauważyła, że obok wciągarki, która przed chwilą wydobyła je na powierzchnię, terkoczą dwa genera­tory pomocnicze. Lina znów odwijała się z bębna w celu podnie­sienia z dna uszkodzonego skarabeusza Duke'a.

- Na statku nic nie działa tak, jak powinno - tłumaczył chief. - Udało się uruchomić tylko jedną turbinę, która zresztą ledwie się trzyma. Sterowanie jej obrotami musi odbywać się ręcznie. Jeśli się rozsypie, trzeba będzie przerobić prześcieradła na żagle.

Gamay wątpiła, aby do tego doszło, ale została na pokładzie, do­póki z wody nie wynurzył się Paul, a obok niego Skarabeusz Dwa. Chwilę później z wywiewników maszynowni buchnęły kłęby dymu. Do chiefa podeszli chwiejnym krokiem dwaj lekko podduszeni motorzy­ści.

- To koniec - powiedział jeden z nich. - Poszły łożyska prawoburto­wej turbiny.

- Mamy pożar? - spytał starszy mechanik.

- Nie, tylko sporo dymu - odpowiedział marynarz.

Chief pokiwał głową.

- Miejcie oko na maszynownię.

Zaraz potem na pokład wciągnięto Paula. Kiedy wydobyto go z pan­cerza ADS-a, usłyszał złe wieści.

- Proszę wezwać pomoc przez radio - powiedział do starszego me­chanika. - Niech przyślą holownik.

- Robi się - rzucił chief, zbierając się do odejścia.

- Jeszcze jedno - zatrzymał go Paul. - Niech im pan powie, że nie chcemy żadnych bajerów. To ma być najstarszy, najmniej zautomatyzo­wany holownik, jaki mają na stanie.

ROZDZIAŁ 28

Chwilowo plan Kurta i Joego ograniczał się do wyjazdu do Korei. Spakowali się szybko. Przejęty rolą gospodarza Mohammed El Din odwiózł ich na lotnisko swoją opancerzoną limuzyną i pożegnał zgod­nie z arabską tradycją. Uścisnął każdego z osobna, ucałował ich w policzki i wręczył im podarunki.

Joe dostał małą klepsydrę.

- Pomoże ci nauczyć się cierpliwości.

- Tobie jakoś nie pomogła - zauważył Joe.

- A jak myślisz, dlaczego się jej pozbywam?

Zavala wybuchnął śmiechem, a twarz El Dina rozjaśniła się zadowo­leniem.

Teraz zwrócił się do Kurta, wręczając mu małą walizeczkę. Jak się okazało po otwarciu, zawierała utrzymany w idealnym stanie zabyt­kowy rewolwer Colt Single Action Army na naboje Colt kaliber .45, z których sześć tkwiło w idealnym porządku w zagłębieniu pod lufą. Taką bronią posługi­wali się kiedyś rewolwerowcy. O modelu tym mawiano wręcz, że walnie przyczynił się do podboju Dzikiego Za­chodu. W latach 1873-1892 była to przepisowa broń boczna w armii amerykańskiej.

- Dirk mówił, że kolekcjonujesz pistolety pojedynkowe - wyja­śnił El Din. - Co prawda to nie to samo, ale pomyślałem, że ci się spodoba. Pewien Amerykanin, który uratował moich przodków z rąk berberyjskich piratów, podarował go mojemu prapradziadkowi.

- Nie mogę go przyjąć - powiedział Kurt. - To ja powinienem dać ci podarunek, a nie odwrotnie.

- Musisz go wziąć - nalegał El Din. - Inaczej poczuję się urażony.

Usłyszawszy to, Kurt przestał się wzbraniać.

- To wspaniały prezent - rzekł, lekko skłaniając głowę. - Dzię­kuję ci.

Na pobrużdżonej twarzy El Dina znów pojawił się uśmiech.

- Niech pokój będzie z tobą.

- Salam alejkum - odpowiedział Kurt.

Dzięki znajomościom El Dina ominęli kontrolę i weszli na pokład samolotu.

Dwupokładowy airbus A380 Koreańskich Linii Lotniczych był bar­dzo przestronny, co bez wątpienia uprzyjemniło im dziewięciogo­dzinny lot.

To była daleka podróż. Kiedy dotarli do Seulu, znaleźli się w zupeł­nie innym świecie. Miejsce upału i oślepiającego słońca Dubaju zajęło przejmujące zimno i mżawka. Zmienił się też charakter ich pobytu, chociaż ani Kurt, ani Joe jesz­cze nie wiedzieli, dlaczego i w jaki sposób. Właśnie mieli się udać do lotniskowej wypożyczalni samochodów, aby rozpocząć kolejny etap swojej prywatnej, nierefundo­wanej podróży, kiedy drogę zastąpił im komitet powitalny złożony z trzech mężczyzn w ciemnych garniturach i nieprzemakal­nych płaszczach.

Jeden z nich, prawdopodobnie przywódca grupy, machnął im przed oczami identyfikatorem.

- Panowie pójdą z nami - powiedział.

Wobec takiego obrotu sprawy Kurt i Joe nie mieli wielkiego wy­boru. Zabrali bagaże i wsiedli do furgonetki na dyplomatycznych numerach. Samochód opuścił teren lotniska i skierował się na północ.

Kiedy światła Seulu zostały daleko w tyle, Joe zwrócił uwagę na oczywisty fakt.

- Mieliśmy jechać do konsulatu, tymczasem wygląda to bardziej na wycieczkę krajoznawczą.

- Nie jedziemy do konsulatu - odrzekł Kurt. Wiedział, kim są ci mężczyźni. Rozpoznał ich po sposobie zachowania i charakterystycz­nym wyrazie twarzy. Byli z firmy. - Zostaliśmy uprowa­dzeni.

Przez kolejnych piętnaście minut kontynuowali jazdę na północ, zbliżając się do strefy zdemilitaryzowanej. Kiedy w oddali było już widać ogrodzenie z drutu kolczastego i posterunek wartowniczy, samochód skręcił na wschód i wjechał na niezamieszkany teren, na którym znajdowały się tylko drzewa, potężne radary do śledzenia satelitów oraz wieże najeżone antenami w najdziwaczniejszych kształ­tach. Nigdzie nie było widać żadnych zabudowań.

Po pewnym czasie szosa zeszła do głębokiego na jakieś sześć me­trów wykopu z betonowymi ścianami. Wkrótce wjechali pod występ skalny i wykop zamienił się w tunel, oświetlony pomarańczowym światłem.

Gdzieś pod pofałdowanym obszarem w środkowej części Półwy­spu Koreańskiego podziemna droga zatoczyła lekki łuk i dobiegła końca. Przez wielkie stalowe wrota wjechali na parking, skąd pod eskortą zaprowadzono ich do centrum dowodzenia.

W pomieszczeniu rozmawiali dwaj mężczyźni. Obaj wyglądali na zmęczonych, ale nie byli do siebie podobni. Pierwszy był Azjatą w mundurze pułkownika armii koreańskiej, a drugi wyglądał na Ameryka­nina. Przypominał Kurtowi biznesmena, który został w biurze po godzinach, żeby dokończyć jakiś ważny projekt. Miał na sobie białą koszulę z podwiniętymi rękawami i poluzo­wany krawat. Marynarka wisiała na stojącym obok krześle.

- Przypuszczam, że zastanawiacie się, panowie, dlaczego jeste­ście tutaj zamiast w swoich pokojach w hotelu Ritz-Carlton - rzekł na powitanie.

- Właściwie to mamy rezerwację w Hiltonie - odparł Kurt - ale faktycznie, ten przybytek wygląda inaczej niż na obrazku w folderze.

Na twarzy mężczyzny pojawił się zmęczony uśmiech.

- Nazywam się Tim Hale - przedstawił się. - Dowodzę placówką CIA w DMZ, czyli w strefie zdemilitaryzowanej. To jest pułkownik Hyun-Min Lee, zastępca szefa kontrwywiadu Republiki Korei.

Wymienili uściski dłoni i usiedli.

- Wiemy, kogo szukacie - zaczął Hale. - Wiemy też dlaczego. Chcemy wam pomóc.

- Z jakiego powodu? - spytał Kurt. - Coś się zmieniło?

- Pańscy przyjaciele przeszukali wrak „Etherneta” - wyjaśnił Hale.

- I?

- I nie znaleźli Sienny Westgate ani jej dzieci.

- Nic dziwnego, sadząc po stanie, w jakim znajduje się wrak - wzru­szył ramionami Kurt. - Kiedy statek przełamuje się, idąc na dno...

- Właśnie o to chodzi - wszedł mu w słowo Hale. - „Ethernet” stoi na dnie w jednym kawałku.

Kurt zmrużył oczy. Poczuł mętlik w głowie. Przecież widział ob­raz z sonaru. Wrak rozpadł się na części.

- Raport, który pan otrzymał, został spreparowany - zaczął tłuma­czyć Hale. - Ktoś włamał się do bazy danych straży przybrzeż­nej RPA i wprowadził zmiany. Przesłano go panu w dobrej wierze, bo nikt nie zauważył fałszerstwa. Komuś musiało zależeć na tym, aby nie znał pan prawdy.

- Dlaczego?

- W przeciwnym razie natychmiast zanurkowałby pan na wrak i odkrył to samo co pańscy przyjaciele - kontynuował Hale. Poinformo­wał, że znaleziono trzy ciała - dwóch członków załogi i osobistego ochroniarza Westgate'a.

Opowiedział też, co stało się z „Condorem” i pojazdami podwod­nymi.

- Włamanie do obu systemów i przejęcie nad nimi kontroli to impo­nujący wyczyn - podsumował. - Zwłaszcza biorąc pod uwagę wysoki poziom zabezpieczeń stosowany w NUMA.

- Jak widać, okazał się niewystarczający - zauważył Kurt.

- W dzisiejszych czasach stuprocentowa ochrona danych prawdopo­dobnie nie jest możliwa.

Pułkownik Lee włączył się do rozmowy.

- W tym miejscu pojawia się wasz główny podejrzany - powie­dział. - Niejaki Than Rang, prezes DaeShan Group, mający niefor­malne powiązania z generałami armii północnokoreańskiej.

Kurt nie wierzył własnym uszom.

- Sugeruje pan, że Than Rang jest uśpionym agentem Korei Północ­nej?

- Nie - zaprzeczył Lee. - Wprost przeciwnie. Jest żywotnie zaintere­sowany zjednoczeniem Północy z Południem. Jego korpora­cja od dawna skupuje prawa własności do gruntów leżących na Pół­nocy. Rzecz jasna, dziś są one bezwartościowe, ale po ewentualnym zjednoczeniu pozwolą mu zgłosić pretensje do niemal jednej trzeciej terytorium Korei Północnej. Aby dodatkowo wzmocnić te roszczenia, przez całe lata pielęgnował znajomości z generałami i innymi osobi­stościami z kręgów zbliżonych do samego szanownego przy­wódcy Kim Dzong Una. Jeśli nastąpią radykalne zmiany, jego przyja­ciele staną się ich pierwszymi beneficjentami. Do podobnego procesu doszło po upadku Związku Radzieckiego, gdzie najbardziej zatwar­dziali obrońcy komunizmu zostali szefami największych państwo­wych firm w chwili, kiedy Rosja weszła na drogę kapitalizmu.

- Co dostają w zamian za swoją przyjaźń? - spytał Joe.

- Twardą walutę, najnowsze technologie i zaawansowane oprogra­mowanie - wyliczył Lee.

- I prawdopodobnie także programistów oraz hakerów - uzupeł­nił Hale.

- I wszystko to z powodu bezwartościowych gruntów? - Kurt pokrę­cił głową z niedowierzaniem.

- Jak stwierdzono, na większości tych obszarów występują złoża cennych minerałów - wyjaśnił pułkownik. - Than Rang już ujawnił niezwykły zmysł organizacyjny, skupując wyeksploatowane kopalnie i zwiększając wydobycie, w wielu przypadkach do rekordowych poziomów. Bez wątpienia odniesie spektakularny sukces, jeśli zreali­zuje swoje zamiary.

Joe uniósł do ust swój telefon i powiedział:

- Notatka osobista, zainwestować środki przeznaczone na czarną godzinę w akcje DaeShan Group.

- Nie przesadzajmy - rzekł Hale. - Od wielu lat w kwestii zjedno­czenia nie widać żadnych zmian.

Joe znów podniósł telefon.

- Unieważnić ostatnią notatkę.

Kurt roześmiał się.

- Zaczynam rozumieć. Chcecie wykonać brudną robotę naszymi rękami. Mam pytanie, czy zdołacie przerzucić mnie do Korei Północ­nej?

- Nie - odpowiedział Hale. - Nawet gdybyśmy mogli, nie prze­trwałby pan tam dłużej niż pięć minut.

- Więc o co chodzi?

- Than Rang urządza przyjęcie dla swoich partnerów bizneso­wych - pośpieszył z wyjaśnieniem pułkownik. - Jak to mówicie w Ameryce: wino, kobiety i śpiew. Jeden z gości ma dostarczyć bardzo ważną przesyłkę. Zdaje się, że zna pan tego człowieka. Na szczęście on nie zna pana. Przynajmniej nie z widzenia.

- Acosta - mruknął Kurt, krzywiąc się z odrazą.

- Ma przywieźć pozostałych hakerów - domyślił się Joe.

- Właśnie - potwierdził Hale. - Wymieni ich na diamenty i obraz jednego z mistrzów.

Mózg Kurta wreszcie zaczął pracować.

- Podczas takiej wymiany konieczne jest sprawdzenie jakości to­waru.

- Otóż to - zgodził się Hale. - Acosta nie zadowoli się kopią, tak samo jak Than Rang nie może sobie pozwolić na dostarczenie jakichś niedouków swoim przyjaciołom z Północy. Obaj muszą skorzystać z pomocy ekspertów, którzy potwierdzą rzetelność transakcji. Kilku speców z firmy Ranga ma przeegzaminować oferowanych hakerów. Prawdopodobnie dostaną jakiś złożony kod i będą musieli go złamać. Mogą też otrzymać zadanie dodatkowe, polegające na włamaniu się do systemu chronionego wysokiej klasy firewallem. W tym czasie Acosta będzie przeprowadzał oględziny obrazu. I tu upatrujemy naszą szansę. Acosta uchodzi za konesera, ale w rzeczywistości tylko udaje, że zna się na malarstwie. Aby nie dać się oszukać, zapewnił sobie pomoc w osobie prawdziwego eksperta, człowieka nazwiskiem So­lano, który będzie tam razem z nim. Za słoną opłatą Solano ma stwier­dzić, czy obraz faktycznie jest skradzionym dziełem sztuki o ogrom­nej wartości. Cała ta wymiana to wyjątkowo brudny interes.

- Jaką rolę przeznaczyliście dla nas? - zapytał Kurt.

- Pan Zavala wcieli się w sprowadzonego z Madrytu rzeczo­znawcę. Jest tej samej postury co Solano i prawie tego samego wzro­stu. Wystarczy lekki makijaż i wkładki podwyż­szające do butów, aby stał się sobowtórem nieuczciwego eksperta.

- A jeśli Acosta się zorientuje?

- Nie ma szans - zapewnił Hale. - Nigdy nie widział Solano. Roz­mawiał z nim tylko przez telefon. W dodatku przyjeżdżają osobno, Solano jutro, a Acosta pojutrze.

Szczęśliwe zrządzenie losu, pomyślał Kurt. Ale to za mało.

- Co z głosem? Skoro ze sobą rozmawiali, Joe musi mówić jak Solano.

- O ile mi wiadomo, pan Zavala biegle włada językiem hiszpań­skim.

Joe potwierdził skinieniem głowy.

- Jest pewien mały problem, bo Solano to Katalończyk - powie­dział Hale - ale poradzimy sobie. Jutro zwiniemy Solano, zanim do­trze do hotelu, i zmusimy do gadania, aby pan Zavala nauczył się jego wymowy.

Kurt nie był zachwycony, bo zadanie jego przyjaciela było bardzo ryzykowne, ale zdawał sobie sprawę, że to może być jedyna szansa.

- Kaszka z mlekiem - orzekł Joe.

- Jest jeden warunek: idę razem z nim - zastrzegł Kurt.

- Ależ oczywiście - oznajmił Hale. - Ma pan do wykonania kon­kretne zadanie. Trzeba podrzucić nadajnik jednemu z hakerów w czasie, gdy pan Zavala skupi na sobie uwagę Acosty i pozostałych.

Kurt kiwnął głową. Wszystko to brzmiało sensownie, ale co dalej?

- Nietrudno przewidzieć, co się z nami stanie w razie wpadki. Za­łóżmy jednak, że się nam powiedzie. Ale przecież ani wy, ani my nie zdołamy wydostać ich z Korei Północnej.

- Prawdę mówiąc, nie wiemy nawet, gdzie oni są - powiedział Hale. - Korea Północna dysponuje oddziałem do walki cybernetycz­nej, znanym jako Jednostka 121. Mamy potwierdzone informacje, że część jej personelu operuje z terenu Chin, innych namierzono w kilku miejscach w Rosji, a jeszcze innych w samym Seulu. W dzisiejszych czasach można zaatakować inny kraj z dowolnego miejsca, byle mieć dostęp do terminala komputerowego i połączenie z siecią. Ci ludzie mogą prowadzić wojnę w piżamach.

To akurat Kurt rozumiał doskonale, mimo to czuł, że coś mu umyka. Przyjrzał się Hale'owi z uwagą. Zarówno on, jak i pułkownik Lee zachowywali się dziwnie. Może jego podejrzenia wynikały z charakteru ich profesji, ale odnosił wrażenie, że obaj mają nieczyste sumienie i nie rozmawiają z nim szczerze. W każdym razie coś mu w tym wszystkim nie pasowało. Na razie nie domyślał się, o co może chodzić, ale miał przeczucie, że pozna prawdę w najbardziej niedogod­nym momencie.

ROZDZIAŁ 29

Statek NUMA „Condor”,

południowo-zachodnia część Oceanu Indyj­skiego

Niesiony prądem morskim „Condor” dryfował przez całe popołu­dnie. Paul Trout zaczynał czuć się jak bezradny żeglarz ze starego galeonu podczas ciszy na morzu.

Zapadał zmierzch. Statek spowijał mrok. Starszy mechanik wraz z technikami uruchomił zapasowy generator zasilający systemy odsala­nia wody i wentylacji. Ze względu na jego ograniczoną moc, niewystarczającą na potrzeby statku, wygaszono większość oświetle­nia i wyłączono klimatyzację. W pomieszczeniach było gorąco jak w łaźni parowej, toteż wszy­scy, którzy nie musieli w nich przebywać, gromadzili się na pokła­dzie.

Paul uważał się za szczęśliwca, bo wraz z Gamay mieli dla siebie całe odkryte skrzydło mostka.

- Cudowna noc - powiedziała.

- To prawda - przyznał. Południowa bryza wiała leciutko, w sam raz, aby duchota nie była zbyt dokuczliwa.

- Zupełnie jakbyśmy cofnęli się w czasie - rozmarzyła się Ga­may. - Żadnego odgłosu maszyn, żadnych komputerów, które piskiem dają znać, że otrzymaliśmy nową wiadomość.

Objęła męża w pasie i przysunęła się bliżej.

- Nie miałabym nic przeciwko kolacji przy świecach, o ile nie masz jakichś innych planów.

Paul spojrzał na nią z ukosa.

- Ej że, czy ty aby nie próbujesz mnie uwieść?

- Skoro pytasz, to najwyraźniej kiepsko mi poszło - fuknęła i odsu­nęła się od niego.

Przyciągnął ją znów do siebie.

- Ależ nie, świetnie ci idzie. O czym to mówiliśmy?

- Za późno - powiedziała. - Ta chwila już minęła.

Nawet gdyby nie minęła, nagłe pojawienie się marynarza w mo­krej od potu koszulce i tak zepsułoby nastrój.

- Przepraszam, że przeszkadzam, ale mamy coś na radarze.

- Sądziłam, że radar nie działa - zdziwiła się Gamay.

Paul pokręcił głową.

- Ze względu na nasze położenie uznałem, że lepiej wiedzieć, co się dzieje w pobliżu. Poleciłem starszemu mechanikowi uruchomić moduł bliskiego zasięgu.

- Zechce pan rzucić okiem? - spytał marynarz.

Paul kiwnął głową i razem z żoną weszli do pogrążonej w pół­mroku sterowni.

- Może to holownik? - spytała Gamay.

- Nie, proszę pani - odpowiedział marynarz. - Echo pojawiło się na wschodzie, a holownik powinien iść z zachodu. Według naszych obliczeń nie dotrze do nas przed upływem czterech godzin.

Paul podszedł do ekranu radaru.

- Jaka odległość?

- Czterdzieści sześć mil. To praktycznie maksymalny zasięg przy ograniczonym poborze mocy.

- Jaki mają kurs i prędkość? Może spróbować ich wywołać przez radio?

- W tym właśnie problem - odparł marynarz. - Nie mamy odczytu ich kursu ani prędkości. Echo pojawia się i znika. Nie było ich widać przez ostatnią godzinę i już sądziliśmy, że odpłynęli, ale teraz pojawili się znowu, mniej więcej na tej samej pozycji.

- Przecież dryfujemy - zdziwił się Paul. - Nawet gdyby stali w miej­scu, namiar powinien się zmieniać. Chyba że też dryfują.

- Albo nas śledzą, pozostając na krawędzi zasięgu naszego ra­daru - zaniepokoił się marynarz.

- To musi być spora jednostka, skoro radar wykrywa ją z tak du­żej odległości - zauważyła Gamay. - Może trzymają się na dystans, licząc na to, że nie zostaną zauważeni.

Wszystko to były jedynie przypuszczenia. Ze względu na to, co za­szło do tej pory, Paul wolał jak najprędzej rozwiać wszelkie wątpliwo­ści.

- Kiedy możemy się spodziewać powrotu śmigłowca? - spytał.

- To kolejny problem - odpowiedział marynarz. - Wkrótce po star­cie z Durbanu pilot zgłosił awarię. Musieli zawrócić. Z tego, co ostatnio słyszeliśmy, szukają części zamiennych.

Tak czy inaczej, dotrą do nas najwcześniej jutro rano.

- A holownik ma być za cztery godziny?

- W najlepszym razie.

Paul westchnął. Byli całkiem sami na pełnym morzu, zapadał zmierzch i w dodatku ktoś prawdopodobnie ich obserwował. Bardzo mu się to nie podobało.

- Skontaktujcie się z centralą NUMA przez telefon satelitarny - polecił. - Powiedzcie im, że chyba mamy towarzystwo.

- A co my z tym zrobimy? - zapytała Gamay.

- Możemy uznać, że nic się nie dzieje, i cieszyć się resztą wie­czoru, albo przygotować się do odparcia abordażu - odpowiedział rzeczowo Paul.

Gamay skrzyżowała ręce na piersi i zrobiła smutną minę.

- Chyba zrezygnuję z kolacji przy świecach i pójdę poszukać procy i paru kamieni.

ROZDZIAŁ 30

.Condor” wciąż dryfował. Zmierzch ustąpił miejsca nocy, a wraz z jej nastaniem pogłębiło się wrażenie osamotnienia i izolacji. Na statku, który zwykle tętnił życiem, teraz panowała cisza. Załoga szyko­wała się do odparcia ewentualnych napastników. Ale nikt ich nie zaatakował i Paul doszedł do wniosku, że z przesadną podejrzliwo­ścią potraktowali zupełnie niewinną sytuację.

- Jak to wygląda? - spytał operatora radaru, wchodząc na mostek.

- Bez zmian - odpowiedział marynarz. - Kimkolwiek są, dryfują razem za nami od ponad trzech godzin.

Paul był prawie pewien, że zagrożenie minęło. Ponieważ do przyby­cia holownika została jeszcze godzina, w głowie zaświtał mu pewien pomysł.

- Mamy na pokładzie jakąś motorówkę? - spytał.

- Jest szybka łódź ratownicza - odparł marynarz.

- Doskonale. Spuśćcie ją na wodę. Popłynę przyjrzeć się tej tajemni­czej jednostce.

- Beze mnie nigdzie się stąd nie ruszysz - rozległ się stanowczy głos za jego plecami.

Paul odwrócił się i ujrzał Gamay stojącą w drzwiach.

- Nigdy bym sobie na to nie pozwolił - skłamał gładko. - Właści­wie powinniśmy zabrać też Elenę i Duke'a.

Wkrótce cała czwórka znalazła się w najszybszej łodzi motorowej „Condora”. Skonstruowano ją dla holenderskiej morskiej jednostki do zadań specjalnych. Miała dziewięć metrów długości i z wysoko uniesio­nym dziobem, otwartym pokładem, scentralizowaną konsolą sterowniczą i masztem nawigacyjnym wyglądała jak patrolowiec rzecznej policji na sterydach. Potężny silnik strugowodny Volvo pozwalał na rozwijanie prędkości czterdziestu węzłów.

Paul i Gamay stali na dziobie, Duke za sterem, a Elena przygotowy­wała uzbrojenie, pobrane na wszelki wypadek z podręcz­nego arsenału „Condora”.

- Powinniśmy wkrótce zobaczyć ich światła - poinformował Duke, prowadzący nawigację. - O ile mają je zapalone.

Wpatrzony w ciemności Paul kiwnął głową na potwierdzenie. Na razie niczego nie widział.

- Jaki mamy plan, kiedy już ich znajdziemy? - spytała Gamay.

- Plan?

- Tak, plan. To coś takiego, co się przygotowuje zawczasu, żeby potem móc wyrzucić do kosza, kiedy wszystko i tak weźmie w łeb.

- A, o to ci chodzi. Więc plan jest taki, żeby opłynąć ich dookoła i w razie stwierdzenia, że mogą stanowić zagrożenie, zmusić kapitana do kapitulacji.

- No tak - westchnęła Gamay. - Można od razu wyrzucić go do kosza.

Paul zachichotał rozbawiony obawami żony.

- Nie sądzę, żebyśmy natknęli się na jakiekolwiek niebezpieczeń­stwo - powiedział. - Prawdopodobnie znajdziemy sta­tek, który znalazł się w trudnej sytuacji, tak jak „Condor”.

- W takim razie po co nam broń? - spytała Elena z pistoletem w dłoni. Obok niej na pokładzie leżały dwa karabiny automatyczne AR-15, dla Paula i Gamay.

- Na wypadek, gdyby moja ocena sytuacji okazała się błędna - odpowiedział Paul ze śmiertelną powagą.

Nagle radio zaskrzeczało ledwie słyszalnym głosem starszego mecha­nika.

- „Condor” do ratownika. Straciliśmy was z oczu. Wasze echo znikło z radaru. Zgodnie z dotychczasowym kursem i prędkością powinniście właśnie mijać trzecią bazę i gnać prosto na domową.

Rozmowa była kodowana prostym szyfrem, aby utrudnić życie ewentualnym ciekawskim. „Trzecia baza” oznaczała, że do celu mieli około trzech mil. Paul chwycił mikrofon.

- Zatrzymać się czy biec dalej? - spytał.

- Nie widać żadnych obrońców - odpowiedział chief. - Walcie da­lej.

- Zrozumiałem - zakończył Paul i odłożył mikrofon. - Droga wolna - oznajmił reszcie.

- Tak samo pomyślała mysz na widok sera w pułapce - zauwa­żyła Gamay.

Paul wrócił na dziób, patrzył do przodu i czekał.

- Chyba wygasili światła, bo do tej pory już byśmy ich widzieli - powiedziała Gamay.

- To prawda - odparł Paul, patrząc w niebo. Noc była bez­chmurna, a że do pełni brakowało tylko kilku dni, księżyc dawał sporo światła. Nawet jeśli na statku nie paliły się światła, powinni już go dostrzec. - Duke, jaki masz kurs?

- Zero-dziewięć-pięć.

- Musi być na wprost przed nami.

- Może to duch - zasugerowała Elena.

- Jaki duch? - zdziwił się Paul.

Elena wywróciła oczami.

- Na radarze. Tak się mówi na fałszywe echo.

Nie było to wykluczone i Paul zaczął się zastanawiać, czy aby nie przypłynęli tu na darmo. Założył gogle noktowizyjne i wytężył wzrok. W końcu zobaczył zarys kadłuba wznoszący się na linii horyzontu. Niski i długi statek ledwie wystawał nad gładką powierzchnię morza.

- Jest - powiedział. - Prosto przed dziobem.

Szary kształt robił się coraz większy, ale w ciemnościach trudno było określić odległość.

- Zwolnij do dziesięciu węzłów - polecił Paul.

Ryk silnika przeszedł w stłumiony warkot, ucichł też szum powie­trza, kiedy prędkość łodzi znacznie zmalała. Nie było żadnych oznak jakiegokolwiek zagrożenia.

- I gdzie tu pułapka? - Paul zwrócił się do żony.

- Obyś się nie pomylił - odrzekła.

Podpływali coraz bliżej, aż wreszcie czarny kadłub całkowicie prze­słonił linię horyzontu. Paul oceniał go na jakieś sto pięćdziesiąt metrów długości. Nie widać było na nim żadnych kominów, masztów ani nadbudówki. W niektórych miejscach wydawał się jakby wyższy, ale kontury tych wypukłości były zaokrąglone. Przypominało to wielką rzeczną krypę z węglem lub innym ładunkiem masowym wystającym ponad krawędź luków ładowni.

- Wygląda jak barka - powiedział Paul.

- A skąd by się tu wzięła barka? - spytała Elena.

Nikt nie pokusił się o odpowiedź.

- Podpłyń z lewej strony - polecił Paul.

Duke zmienił kurs, łódź skręciła w prawo i popłynęła wzdłuż burty jednostki. Dopłynęli do końca kadłuba i znów skręcili, aby przejść na przeciwną burtę.

- Wyraźne zaoblenie - stwierdził Paul. - To rufa.

- A więc nie barka, lecz statek - orzekła Gamay.

- Ponury i nieruchomy - dodała Elena.

- Statek widmo - wyszeptała Gamay.

Nawet Paul musiał przyznać, że było w nim coś złowieszczego, a wrażenie to potęgował ziarnisty zielonkawy obraz widoczny w noktowi­zorze. Statek spowijała mgła podświetlana przez gwiazdy i księżyc, co przydawało mu aury niesamowitości.

- Statek widmo - powtórzyła Gamay.

Paul miał już dość zgadywanek. Zdjął gogle i podszedł do krót­kiego masztu łodzi. Mała jednostka, służąca do zadań ratowniczych, była wyposażona w silne reflektory. Paul włączył główny szperacz i skierował go na kadłub statku.

Jaskrawy snop światła padł na grube stalowe płyty poszycia. Wi­dać było na nich rdzę, jakby statek dryfował całymi latami. Rząd zamkniętych bulajów, pokrytych nieprzejrzystym burym nalotem, ledwie wystawał ponad wodę.

Paul przesunął reflektor, oświetlając coś, co przypominało splą­tane zielonobrązowe sieci zwieszające się z pokładu.

Dobrą chwilę zabrało im zorientowanie się, na co patrzą.

Gamay była najszybsza.

- Pnącza - powiedziała.

Duke przestawił silnik na jałowe obroty, a Paul powiódł smugą świa­tła po wiązce splątanych lian, biegnącej w górę po burcie. W miejscu, gdzie powinna znajdować się ostra krawędź głównego po­kładu, widać było osuwające się zbocze jasnobrązowej gleby.

- Co, u licha?...

Cały pokład był zarośnięty jak ceglana ściana pokryta bluszczem. Kępa więdnących traw, chwastów i rosochatych krzewów pokrywała miejsce, w którym powinna znajdować się nadbudówka.

Duke pokręcił głową z niedowierzaniem.

- Widywałem różne dziwne rzeczy pływające po morzu, ale z czymś takim jeszcze się nie spotkałem.

Minęli dziób pozbawiony jakichkolwiek znaków czy napisów i Duke skierował łódź z powrotem ku śródokręciu.

- Lepiej wracajmy na „Condora” - powiedziała nagle Gamay.

- Nie jesteś ciekawa naszego znaleziska? - spytał Paul.

- Pewnie, że jestem, tak samo jak ty - odparła. - Ale przypłynęli­śmy tu, żeby sprawdzić, czy tajemniczy statek przedstawia dla nas jakieś zagrożenie albo znajduje się w sytuacji awaryjnej. Jak widać, ani jedno, ani drugie. Skoro już to wiemy, wracajmy, zanim zdarzy się coś niedobrego.

Paul popatrzył na żonę.

- Prawdziwy głos rozsądku, to do ciebie niepodobne - zauważył. - Gdzie się podziała twoja żądza przygód?

- Zostawiłam ją w domu na nocnej szafce, razem z kluczykami do samochodu - odparła.

Paul roześmiał się.

- Skoro już tu jesteśmy, moglibyśmy chociaż wejść na pokład.

- A jak zamierzasz się tam dostać?

Spojrzał na nią tak, jakby to było oczywiste, po czym wskazał na pnącza.

- Zabawimy się w Tarzana.

ROZDZIAŁ 31

Duke precyzyjnie podprowadził łódź do wraku w miejscu, w którym gąszcz porastających burtę pnączy wydawał się największy. Paul chwycił je i pociągnął z całej siły.

- Idę pierwszy - oznajmił. - Jeśli mnie utrzymają, to i każde z was.

Oparł stopę na obramowaniu iluminatora i ruszył w górę, przekłada­jąc ręce na zmianę, jak podczas wspinaczki na ściankę na torze przeszkód. Po chwili znalazł się na pokrytym ziemią pokładzie.

Następna wspięła się Gamay, a za nią Elena. Duke został na łodzi.

- Zupełnie jakbyśmy odkryli bezludną wyspę - powiedziała Elena.

- Oby faktycznie bezludną - stwierdziła Gamay. - Nie chciała­bym tu spotkać jakichś łowców głów.

Paul rozejrzał się. Rzeczywiście, można było odnieść wrażenie, że znaleźli się na lądzie. Jak okiem sięgnąć, nie widać było żadnych obiektów wykonanych przez człowieka, tylko zarośnięty pagórek pośrodku Oceanu Indyjskiego.

- Wygląda, jakby pętał się przez całe lata po Morzu Sargasso­wym.

- Z tym, że to nie są wodorosty - zauważyła Gamay.

- Wciąż utrzymuje się na powierzchni, więc kadłub musi być szczelny - stwierdziła Elena. - Chociaż siedzi bardzo głęboko.

- Czyżby zanurzył się pod ciężarem tej całej biomasy? - zastana­wiał się głośno Paul.

- Bardzo możliwe - orzekła Elena. - Biorąc pod uwagę grubość pokrywy roślinnej i ilość gleby, może mieć środek ciężkości przesu­nięty ku górze. Miejmy nadzieję, że podczas zwiedzania nie zaskoczą nas jakieś wielkie fale. Jeśli zacznie się kołysać, prawie na pewno wywróci się do góry dnem.

Niezwykłe znalezisko podziałało na Paula jak zastrzyk adrenaliny. Chciał jak najszybciej się dowiedzieć, co to za statek i skąd się tu wziął. Podszedł do krawędzi pokładu i krzyknął w dół do Duke'a:

- Rzuć nam wiosła. Czuję, że mogą się przydać.

Duke wyciągnął ze schowka parę wioseł stanowiących awaryjne wyposażenie łodzi i rzucił jedno po drugim w górę. Paul chwycił je w locie. Jedno wręczył żonie, a drugie zostawił sobie.

- A to po co? - spytała. - Zamierzasz dopchać ten złom na wio­słach do cywilizacji?

- Wyobraź sobie, że to nie wiosło, lecz łopata - wyjaśnił. - A my nie będziemy wiosłować, tylko kopać. Kadłub jest szczelny, więc można przypuszczać, że całe to paskudztwo znajduje się wyłącznie na zewnątrz, a wnętrze pozostało nienaruszone. Znajdziemy jakiś właz i dostaniemy się do środka.

- I pomyśleć, że w domu nie mogę cię zagonić do zgrabienia liści z trawnika - prychnęła Gamay.

- To jest znacznie ciekawsze od grabienia liści.

- Pasuje mi ten pomysł - wtrąciła się Elena.

- Widzisz! - powiedział Paul, zadowolony ze wsparcia.

- No wiesz... - obruszyła się Gamay. - Powinnaś być po mojej stro­nie. Gdzie kobieca solidarność?

- Przepraszam, ale wolę to od bezczynnego siedzenia po ciemku na „Condorze”.

Gamay spojrzała na Elenę ze złośliwym uśmieszkiem.

- Proszę bardzo, kop sobie razem z nim - powiedziała, wręczając jej wiosło.

Paul zachichotał i zawołał do Duke'a:

- Zostań na warcie, a my zrobimy sobie spacerek po lesie.

- Dobra! - odkrzyknął Duke.

Z ciekawością sięgającą zenitu Paul ruszył przez zarośla w stronę szczytu wzniesienia, gdzie gęstwina była największa. Przypuszczał, że pod spodem kryje się przednia część nadbudówki. Nagle zatrzymał się między dwoma krzewami i skierował światło latarki na plątaninę liści.

- Popatrzcie na to.

Na środku rozległej, jakby koronkowej sieci siedział żółty pająk wielkości dziecięcej dłoni. Jego odwłok, inaczej niż u miękkiej i włochatej tarantuli, był pokryty twardym pancerzem. Tuż obok, na jeszcze większej pajęczynie, spoczywał drugi osobnik tych samych rozmiarów. W promieniu kilku metrów znaleźli jeszcze trzy podobne okazy.

- Co za obrzydlistwo - mruknęła Elena, krzywiąc się z odrazą.

- Musiałeś je nam pokazywać? - burknęła Gamay. - Czuję się, jakby mnie oblazły - dodała, wykręcając nerwowo głowę, by spraw­dzić, czy nie ma czegoś na plecach.

Paul nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Zawsze uważał pająki za interesujące stworzenia. Mimo to musiał przyznać, że nie chciałby znaleźć takiego zwierzątka w swoim śpiworze.

- Idziemy dalej - rzucił do kobiet.

Ruszył naprzód, unikając pająków i najgęściejszych zarośli. Wkrótce stanęli pod szczytem pagórka, mniej więcej pośrodku mię­dzy burtami statku. Gamay trzymała latarki, a Paul i Elena rozsunęli pnącza i zaczęli kopać w zbrylonej glebie. Wiosła doskonale spraw­dziły się w roli łopat, więc szybko wykopali dość głęboki dół o krawę­dziach nachylonych pod kątem czterdziestu pięciu stopni. W pewnej chwili Gamay położyła dłoń na ramieniu Paula.

- Czekaj.

Odwrócił głowę i spojrzał pytająco na żonę.

- Chyba coś słyszałam - wyjaśniła.

- Co takiego mogłaś usłyszeć oprócz mojego narzekania, że zaw­sze muszę odwalać najcięższą robotę?

- Mówię poważnie.

Paul mocniej ścisnął wiosło. Co prawda on i Elena byli uzbrojeni w pistolety Ruger SR9, ale odkąd stwierdzili, że pod radarowym echem kryje się opuszczony statek, nie sądzili, aby mogły im się przydać.

Gamay powiodła dookoła światłem latarki, nie zauważyła jednak niczego niezwykłego.

- To pewnie pająk gigant - szepnął Paul. - Mamuśka tych ma­leństw, które widzieliśmy wcześniej.

Trzepnęła go po ramieniu.

- Ja nie żartuję. Mam złe przeczucia.

Stojąca obok Elena odpięła pasek kabury i położyła dłoń na rękoje­ści pistoletu, przyjmując pozę rewolwerowca szykującego się do pojedynku.

Poruszone lekkim powiewem liście zaszumiały i zaraz ucichły. Wtedy Paul coś usłyszał: niski, chrapliwy dźwięk, jakby ciężki od­dech, który ustał po kilku sekundach. Rozejrzał się po zaroślach, ale niczego nie zauważył.

- Też to słyszałeś, prawda? - spytała Gamay.

Chyba mamy zbiorowe halucynacje, pomyślał.

- Wy i ten wasz statek widmo - powiedział głośno. - Nie bądźmy tacy nerwowi.

Elena kiwnęła głową i zdjęła rękę z uchwytu pistoletu.

- Ja tam wolę uważać na byty niematerialne - oznajmiła Gamay.

- Zwłaszcza na te zainteresowane kopaniem - stwierdził Paul, wra­cając do pracy.

Kopał z jeszcze większym zapałem. Wkrótce wiosło uderzyło o coś twardego. Odgarnął ziemię pokrywającą zardzewiałą metalową płytę.

- Doszliśmy do ściany - powiedział. - I to dosłownie.

Poszerzyli wykop i natrafili na ciężkie stalowe drzwi. Próba ich otwarcia spełzła na niczym, ale wkrótce odsłonili obok roztrzaskane okno. Paul usunął resztki szkła i zajrzał do środka.

- Co widzisz? - spytała Elena.

- Wygląda to jak jaskinia - odparł. - Całe pomieszczenie jest pełne mułu, ale im dalej od okna, tym jest go mniej.

- Dziwne, że nie jest wypełnione po sufit.

Paul zastanowił się nad jej słowami.

- Może przez pewien czas rośliny na zewnątrz były splątane się ze sobą, tworząc coś w rodzaju pokrywy. W każdym razie nie odcięły dostępu wilgoci. Osad jest gładki, mokry i układa się tak jak piasek na plaży po odpływie.

Kiedy powiódł po pomieszczeniu latarką, promień światła zginął gdzieś w ciemności. Musiało więc być dość obszerne.

Odsunął się w tył.

- Kto chce dostąpić zaszczytu i wejść pierwszy?

Elena tylko pokręciła głową, a Gamay odparła z zapraszającym ge­stem:

- To był twój pomysł.

Paul unikał ciasnych przestrzeni. Nie miał klaustrofobii, ale uwa­żał, że pomieszczenia o ograniczonych rozmiarach nie są dostoso­wane do jego pokaźnego wzrostu. Musiał jednak przyznać, że Gamay miała rację - to był jego pomysł.

Podszedł do okna, upewniwszy się, że nie zostały w nim żadne okru­chy szkła, zaczął przeciskać się do środka.

- Raz jeszcze w wyłom, przyjaciele! - rzucił cytatem z Szekspira, wywołując pomruk niesmaku skromnej widowni, po czym opadł po drugiej stronie na zwięzłe wilgotne podłoże.

- Są pająki?! - krzyknęła za nim Gamay.

- Na razie żadnego nie widziałem.

- Czy aby na pewno?

- Na pewno.

Po ustaleniu stanu faktycznego Gamay podążyła w jego ślady. Ku zaskoczeniu Paula, po chwili to samo zrobiła Elena.

- Przecież nie zostanę tu sama - wyjaśniła.

Początkowo musieli pełzać, bo warstwa osadu była tak gruba, że prześwit pod sufitem wynosił niecały metr. Im dalej od okna, tym więcej mieli miejsca, bo podłoże opadało w dół. Paul na­tknął się po drodze na kilka wystających obiektów i nagle zaczął się śmiać.

- Co cię tak ubawiło? - spytała Gamay.

- Pamiętasz, jak zachciało ci się kolacji przy świecach?

- Z której wyszły nici - mruknęła z przekąsem.

- No właśnie. Teraz możesz to sobie powetować - powiedział Paul, odgarniając muł z jakiegoś przedmiotu. Okazało się, że to spróch­niałe krzesło. - Zdaje się, że jesteśmy w jadalni.

- Miałam nadzieję, że będzie trochę bardziej nastrojowo - za­śmiała się Gamay.

Posuwali się dalej. Podłoże opadało coraz niżej, aż wreszcie na pokła­dzie pozostała tylko cienka warstwa osadu. Paul stanął prosto i stwierdził, że ma nie więcej niż dwadzieścia centymetrów.

Gamay też się wyprostowała i wytarła dłonie o dżinsy.

- Podczas najbliższej wizyty w spa odpuszczę sobie kąpiel błotną - powiedziała. - Co dalej, nasz nieustraszony przywódco?

Paul rozejrzał się.

- Spróbujemy ustalić nazwę i macierzysty port statku.

Weszli do kolejnego pomieszczenia i wkrótce znaleźli kuchnię i ma­gazyn żywności.

- Popatrzcie na te piecyki - odezwała się Gamay. - Nadają się do muzeum.

- Ile mogą mieć lat? - spytał Paul.

- Nie wiem - odparła. - Ale na pewno są bardzo stare. Podobna kuchnia całe wieki stała u mojej babci.

Paul przyjrzał się trzonom kuchennym i reszcie wyposażenia. Wszystko wyglądało jak z innej epoki. Miał wrażenie, że cofnął się w czasie.

Otworzył szafkę pełną talerzy i półmisków. Wyjął jeden i zaczął ścierać z niego czarny osad. Po chwili odsłonił emblemat w formie leżącej ukośnie stylizowanej kotwicy z ostro zakończonymi łapami. Wyglądał znajomo. Pokazał go Gamay, ale ona tylko pokręciła głową i wzruszyła ramionami.

- Magazyny są puste - powiedziała Elena, wchodząc do kuchni. - Nie ostała się nawet jedna puszka fasoli.

Paul odłożył półmisek.

- Teraz poszukajmy mostka.

Zrobił krok w kierunku drzwi i stanął, bo znów rozległ się odgłos chrapliwego oddechu. Dźwięk był głęboki, gardłowy i brzmiał przeraża­jąco. Tym razem słyszeli go wszyscy.

Paul zaświecił latarką przez drzwi i w tym momencie coś wiel­kiego skoczyło w jego kierunku. W ciemności rozbrzmiał jakby ryk i cała trójka rozpierzchła się w różne strony.

Ciemny kształt rzucił się na nich, ale Paul złapał Gamay i ściągnął ją z jego drogi. Podłużny przedmiot w formie belki uderzył go w żebra. Paul przewrócił się i rozciągnął jak długi na pokrytym błotem pokładzie. Latarka wypadła mu z ręki. W mroku wciąż wibrował dziwny ryk.

- W nogi! - krzyknął.

Kiedy Gamay pomagała mu wstać, Elena wdrapała się na ku­chenny blat. Coś wyrżnęło z impetem w metalową szafkę, naczynia i talerze runęły na podłogę. Rozległ się huk i po­mieszczenie rozświe­tliły błyski kilku wystrzałów. To Elena z rugerem w dłoni otworzyła ogień do napastnika.

W tym momencie Gamay i Paul wypadli przez drzwi do jadalni. Gamay pośliznęła się i upadając, pociągnęła za sobą męża. Oboje potoczyli się pod ścianę. Paul zgubił swoją latarkę, ale Gamay zaświe­ciła w drzwi kuchni. Stojący w nich krokodyl natychmiast ruszył w ich stronę. Czterometrowy gad ze wstrętnym pofałdowanym pyskiem pełnym ogromnych, ostrych jak sztylety zębów rzucił się na Paula, który wyciągnął pistolet i wypalił kilka razy w jego rozwartą paszczę.

Gamay wrzeszczała mu prosto w ucho, ale jej krzyk utonął w huku wystrzałów. Pociski weszły w podniebienie zwierzęcia, przebiły mózg i wyleciały z drugiej strony czaszki.

Paul poczuł się, jakby przygniótł go worek cementu, bo krokodyl upadł mu na brzuch, pozbawiając tchu. Na szczęście nie zdołał już go ugryźć, tylko zwinął się konwulsyjnie.

Długi pysk z roztrzaskaną głową wylądował mu na piersiach. Krót­kie, zakończone pazurami łapy jeszcze przez chwilę drapały go po nogach, aż wreszcie znieruchomiały. Bestia wydała ostatnie tchnie­nie, owiewając go cuchnącym oddechem.

Kiedy Paul zorientował się, że krokodyl jest martwy, a oni żyją, zrzu­cił z siebie cielsko gada i odepchnął je nogą. Potężny ogon drgnął po raz ostatni i zastygł w bezruchu.

Dopiero teraz Paul poczuł, że leży na Gamay, która jedną ręką obej­mowała go w pasie, a w drugiej trzymała latarkę, oświetlając martwe zwierzę.

- Elena! - zawołał. - Jesteś cała?

W kuchennych drzwiach pojawiła się utykająca postać z pistole­tem w dłoni.

- Nic mi nie jest - powiedziała Elena. - Nadwerężyłam kolano, ale mogę chodzić.

Paul zsunął się z Gamay i oparł obok niej o ścianę.

- Dobrze się spisałaś z tą latarką - pochwalił ją. - Wszystko w po­rządku?

Kiwnęła głową.

- Dziwna sprawa, ale przestałam bać się pająków - oznajmiła.

Paul roześmiał się. Zawsze wysoko cenił hart ducha i poczucie hu­moru swojej żony.

- Kocham się - rzekł, całując ją w upaćkany błotem policzek.

- Zdaje się, że zjemy krokodyla na kolację - powiedziała.

- Nie - zaprotestował. - Ale dobra wiadomość jest taka, że on nie zje nas.

- Byłaby z niego para pięknych butów - zauważyła Elena. - Star­czyłoby jeszcze na torebkę do kompletu.

Teraz roześmiali się wszyscy troje.

- Skąd on się tu wziął? - zachodził w głowę Paul.

Gamay poświeciła w kierunku wejścia. W błocie pozostały wyraź­nie ślady pazurów i ciała zwierzęcia.

- Pewnie mieszkał na statku - powiedziała. - I najwyraźniej szedł za nami.

- Ale jak statek mógł się zamienić w czterdzieści hektarów dżun­gli? - zastanawiała się Elena.

Paul zadawał sobie to samo pytanie od chwili, gdy go znaleźli. I w końcu znalazł odpowiedź.

- Kurt i Joe opowiadali mi kiedyś o pewnej akcji ratunkowej, w której uczestniczyli - rzekł. - Statek został wyrzucony na ląd i tkwił przez kilka lat w pobliżu jakiegoś rezerwatu przyrodniczego na birmań­skim wybrzeżu. NUMA wysłała tam swoich ludzi, bo z przerdze­wiałego kadłuba do morza zaczęła spływać ropa. Kurt twier­dził, że statek dosłownie wrósł w ziemię. Kiedy do niego dotarli, był cały zarośnięty i pełen owadów. Musieli go odkopać. - Rozejrzał się i dodał: - Przypuszczam, że temu statkowi przydarzyło się coś podob­nego.

Elena pokiwała głową.

- Od pewnego czasu mamy piękną pogodę, ale wcześniej przez kilka miesięcy szalały tu potężne sztormy - powiedziała.

- Więc mógł tkwić na lądzie aż do momentu, kiedy fale zmyły go z powrotem do morza - uzupełniła Gamay.

- Otóż to - potwierdził Paul. - A to nieszczęsne stworzenie nie zdą­żyło wrócić na ląd.

- Przecież mógł po prostu skoczyć do wody i popłynąć do brzegu - zauważyła Elena. - Dlaczego tego nie zrobił?

- Może sztorm był za silny? - zgadywał Paul.

Gamay obejrzała martwe zwierzę. W porównaniu z ludźmi wyda­wało się ogromne, ale jak na krokodyla wcale nie było duże.

- Słonowodne krokodyle potrafią pokonywać wpław spore poła­cie oceanu, ale ten wygląda inaczej. To chyba inny gatunek.

Paul kiwnął głową. Brzmiało to sensownie.

Podniósł się z błota, a kiedy wyciągnął rękę do żony, aby pomóc jej wstać, zobaczył na ścianie duży obraz w grubej ramie. Na poczernia­łym, przegniłym płótnie nie było widać żadnego malowidła, ale na dolnej części ramy dostrzegł mosiężną tabliczkę z nieczytelnym napisem.

Potarł ją kciukiem, chcąc usunąć ciemny nalot. Szło to bardzo opor­nie i dopiero po dłuższej chwili zaczął rozróżniać wygrawero­wane znaki. Chociaż obtarł palce niemal do krwi, zdołał odczytać tylko trzy ostatnie litery: TAH.

- To niemożliwe - szepnął.

- Co takiego? - spytała Gamay.

Paul pomyślał o wiekowych urządzeniach kuchennych, o rozmia­rach kadłuba i o emblemacie, który widział na półmisku.

- Chyba miałyście rację - odparł. - To naprawdę może być statek widmo.

Gamay popatrzyła na niego podejrzliwie.

- O czym ty mówisz?

- Chodźmy na mostek. Zanim cokolwiek powiem, wolę potwier­dzić swoje przypuszczenia.

Znalezienie mostka zabrało im dwadzieścia minut. Zabrudzone bło­tem okna sprawiały niesamowite wrażenie, jakby cały statek został pochowany w gigantycznym grobie.

Paul przetrząsnął wszystkie szafki i szuflady.

- Niczego tu nie ma - powiedział, kręcąc głową z rezygnacją. - Żadnych map, dziennika okrętowego, niczego, co miałoby jakąkol­wiek wartość.

- Tak jak w magazynach kuchennych - przypomniała Elena. - Sta­tek został dokładnie wyczyszczony.

Wreszcie Paul dostrzegł coś, co zapewne okazało się za ciężkie do wyniesienia. Był to przewrócony na bok dzwon okrętowy wielkości dużego kosza na pranie. Przeturlał go po pokładzie, chcąc znaleźć wyryty na nim napis. Tym razem nacięcia były dużo głębsze, dzięki czemu po usunięciu brudu i śniedzi ukazały się wyraźne litery. Na dzwonie wygrawerowano nazwę statku. Była mu doskonale znana, tak jak wszystkim poszukiwaczom zatopionych statków i okrętów.

- „Waratah” - odczytał na głos. - Po prostu nie mogę uwierzyć. Ten statek to „Waratah”.

Pokazał napis Gamay, która była zaskoczona nie mniej od niego.

- Dlaczego ta nazwa wydaje mi się znajoma? - zastanawiała się Elena.

- Bo jest sławna - odparł Paul. - W roku tysiąc dziewięćset dziewią­tym liniowiec s/s „Waratah” należący do Blue Anchor Line zaginął bez wieści wraz z całą załogą i pasażerami podczas rejsu z Durbanu do Kapsztadu. Uznano, że poszedł na dno zatopiony przez sztorm, ale nigdy nie udało się zlokalizować jego wraku. Nie znale­ziono nawet jednej kamizelki ratunkowej ani jakiejkolwiek rzeczy z nazwą „Waratah”.

- Więc ten pokryty ziemią i obrośnięty pnączami statek od ponad stu lat powinien rdzewieć na dnie morza?

- Tak - potwierdził Paul. - I nie dość, że powinien leżeć na dnie, to jeszcze daleko stąd.

- Od razu zauważyłam, że kuchnie są bardzo stare - wtrąciła Ga­may.

Paul roześmiał się.

- Chyba każdy, kto zajmuje się badaniem podmorskich głębin, przynajmniej raz w życiu uczestniczył w poszukiwaniach „Waratah” - powiedział. - I poszukiwacze skarbów, i historycy morscy, i wszelkiej maści amatorzy mocnych wrażeń. Także NUMA próbowała swoich sił, z pomocą pewnego słynnego pisarza, którego nazwisko akurat wyleciało mi z głowy. Na pewnym etapie poszukiwań byliśmy nawet przekonani, że go mamy, ale w końcu okazało się, że natknęliśmy się na wrak innego statku, „Nausea Meadow”.

- Nic dziwnego, że nikt nie znalazł go na dnie, skoro nie zatonął - zauważyła Elena.

- Masz rację - przyznała Gamay. - Ale gdzie się podziewał przez te wszystkie lata i co się stało z pasażerami i załogą?

ROZDZIAŁ 32

Port lotniczy Inczhon, Korea Południowa

Pasażerowie rejsu Air France nr 264 z Paryża do Seulu zabierali swoje podręczne bagaże bez zbędnego pośpiechu, ale z wyraźnym zniecierpliwieniem charakterystycznym dla ludzi, którzy jedenaście godzin spędzili zamknięci w metalowej rurze, więc ostatnie pięć minut, dzielące ich od znalezienia się w terminalu, dłużyło im się w nieskończoność.

Komunikat o awarii rękawa wyjściowego został powitany ogól­nym jękiem zawodu. Chwilę później otwarto drzwi w tylnej części samo­lotu. Do środka napłynęło świeże powietrze i ludzie zaczęli schodzić po schodkach na płytę lotniska.

Ze względu na nietypową metodę opróżniania maszyny najpierw wyszli pasażerowie zajmujący miejsca najbliżej ogona, a ci z pierw­szej klasy musieli czekać na swoją kolej.

Arturo Solano, siedzący w pierwszym rzędzie na miejscu 1A, na­wet nie próbował ukrywać niezadowolenia. Jedyną pociechą była możliwość pogapienia się nieco dłużej na przystojną Amerykankę zajmującą sąsiedni fotel. Podczas lotu zamienili ze sobą zaledwie kilka słów, ale teraz, gdy pozostali pasażerowie pierwszej klasy opusz­czali przedział, kobieta zwróciła się twarzą do niego.

Solano dobrze znał to spojrzenie. Wystarczyło wspomnieć o dzie­łach sztuki i wystawnych bankietach i babki robiły się miękkie w kolanach. Pewnie zaraz zapyta, czy mogłaby mu towarzyszyć na przyjęciu, a może nawet zechce się z nim umówić na kolację we dwoje.

Z szelmowskim wyrazem twarzy kobieta obserwowała ostatnich pasażerów znikających za zasłoną, po czym uśmiechnęła się.

Solano odezwał się pierwszy.

- Wiem, o co pani chodzi - powiedział najlepszą angielszczyzną, na jaką go było stać.

- Czyżby?

- Oczywiście - rzekł z przekonaniem. - Z przyjemnością polecę wpisać panią na listę gości.

- To bardzo miłe z pana strony - odparła, zerkając na otwierające się właśnie przednie drzwi samolotu. - Niestety nie będę miała okazji panu towarzyszyć, bo pan nigdzie nie pójdzie.

Solano poczuł w głowie zamęt, który jeszcze się pogłębił, kiedy przez rzekomo zepsuty rękaw do środka weszło trzech Koreańczyków w ciemnych garniturach. Zerwał się z miejsca, oburzony i pełen najgor­szych przeczuć, ale kobieta czymś go ukłuła. Przeszedł go dziwny dreszcz, a po chwili ogarnęła ogromna senność. Osunął się w wyciągnięte ramiona kobiety i zaczął zasypiać, a ona ułożyła go na podłodze kabiny.

Zanim całkiem stracił świadomość, do samolotu wszedł jeszcze je­den człowiek. Ubrany był w biały garnitur, taki sam, jaki nosił Solano. Włosy miał ufryzowane w ten sam wymyślny sposób, a twarz ozdabiała identyczna kozia bródka. Kiedy mężczyzna nachylił się nad nim, Solano miał wrażenie, że patrzy w lustro.

- Kim... jesteś? - zdołał wyszeptać.

- Jestem tobą - odpowiedziało jego odbicie.

Solano zdumiał się, ale już nie zdążył sformułować kolejnej myśli. Zamknął oczy i zapadł w głęboki sen.

Dwaj Koreańczycy podnieśli go z podłogi i wtłoczyli do wózka przy­pominającego te do transportu kateringu. Kobieta ujęła Joego pod ramię.

- Czas na nas - powiedziała. - Acosta przysłał po Solano swojego szofera. Proszę mówić możliwie jak najmniej. Tymczasem my zmu­simy Solano do rozmowy i dostarczymy panu nagrania, żeby nauczył się pan naśladować jego głos.

- Jasne. - Joe chwycił dyplomatkę Solano i ruszył za kobietą na tył samolotu.

Kilka minut później wszedł do terminalu, gdzie czekał na niego szo­fer Acosty, który pomógł mu załadować na wózek resztę bagażu Solano i poprowadził do luksusowej limuzyny.

- Który hotel? - spytał Joe po angielsku z udawanym obcym akcen­tem.

- Hotel Shilla - odparł kierowca. - Pięć gwiazdek. Pan Acosta nie szczędzi kosztów i z niecierpliwością oczekuje spotkania z szanow­nym panem.

Joe lekko skinął głową i umościł się na miękkim siedzeniu. Ni­czego się nie obawiał. Wiedział, że CIA i koreańska służba bezpieczeń­stwa słyszą każde słowo. Mieli śledzić każdy jego ruch i skontaktować się z nim w odpowiedniej chwili. Na razie mógł się odprężyć i rozkoszować jazdą.

Kurt Austin nie był tak zrelaksowany. Prywatne śledztwo w poszuki­waniu kilku odpowiedzi na nurtujące go pytania przekształ­ciło się w międzynarodową operację, w której jego najlepszy przyja­ciel miał do odegrania bardzo niebezpieczną rolę.

Kurt godzinami studiował plany wieżowca Thana Ranga, w któ­rym miało odbyć się przyjęcie. Pięćdziesięciodwupiętrowy budynek ze szkła i metalu był jednym z cudów architektoniki. Wznosił się niczym monolityczny blok w samym centrum Seulu. Poczynając od jedenastego piętra, jedna ze ścian była przesunięta do środka. Na powstałym w ten sposób dachu urządzono taras z okazałym ogrodem, skąd rozciągał się wspaniały widok na miasto.

Zauważył, że ogród jest osłonięty szklanym atrium, a reszta tarasu pozostaje odkryta. Szyby wind umieszczono pośrodku budynku, a w każdym z jego czterech rogów znajdowały się klatki schodowe. Zapo­znał się z układem poprowadzonych za ścianami korytarzy tech­nicznych, w których ułożono kable i rury, oraz z lokalizacją wejść umożliwiających dostęp w celu dokonania napraw lub konserwacji.

Kiedy już nauczył się planu na pamięć, zabrał się do przeglądania zdjęć z jachtu Acosty, skupiając uwagę na twarzach ludzi widocznych na pokładzie.

Na kilku fotografiach rozpoznał dyniowatą głowę samego Acosty, rozmawiającego przy relingu z jasnowłosą kobietą. Kiedy przyjrzał się dokładniej, jej rysy wydały mu się znajome. Wy­stające kości policzkowe, ciemne oczy w jeszcze ciemniejszej oprawie. Nie jest naturalną blondynką, pomyślał.

Już wiedział kto to.

- Najwyraźniej się maskuje - powiedział na głos, rozpoznając twarz tajemniczej kobiety, na którą natknął się w kabinie Acosty.

Podłączył kamerę do komputera i nacisnąwszy kilka klawiszy, zapi­sał zdjęcie na dysku. Potem wystukał na telefonie waszyngtoński numer. Dopiero po szóstym sygnale ode­zwał się gderliwy głos:

- Halo?

- Cześć, Hiram, mówi Kurt.

- Mam nadzieję, że to tylko sen - powiedział Hiram Yaeger. - Czy masz pojęcie, która jest godzina?

Kurt kompletnie zapomniał o czternastogodzinnej różnicy czasu między Seulem a Waszyngtonem.

- O ile mi wiadomo, czas jest bezwymiarowy - stwierdził pojednaw­czo.

- Nie w tym przypadku - burknął Yaeger. - Domyślam się, że to coś ważnego. O co chodzi?

- Zaraz wyślę ci zdjęcie pewnej atrakcyjnej kobiety.

- Mojej żonie to się nie spodoba.

- Sądzę, że to ją spotkałem na jachcie, tyle że teraz przerobiła się na blondynkę. Fotografię wykonano długoogniskowym obiektywem z dużej odległości, ale jest dość wyraźna. Czy mógłbyś przepuścić ją przez swoją czarodziejską maszynerię i sprawdzić, kim jest kobieta? Chyba że przekracza to możliwości systemu.

Yaeger zaśmiał się kpiąco, słysząc tę ostatnią uwagę.

- Czuję się dotknięty twoim zastrzeżeniem - oznajmił. - Technolo­gia rozpoznawania twarzy poczyniła w ostatnich latach ogromne postępy. Jeśli zdjęcie jest wyraźne, a osoba znajduje się w jakiejkolwiek bazie danych, to na pewno ją znajdziemy. Możesz zaprosić ją na kolację do Citrona, a ja powiem ci, jaki jest jej ulubiony drink, prześlę listę potraw, które uwielbia i których nie znosi, a także podam adres podstawówki, do której chodziła.

Kurt uśmiechnął się. Wiedział, że najlepszą metodą zmuszenia Hi­rama do wzmożonego wysiłku jest podanie w wątpliwość jego możliwości.

- W porządku. Słyszałem o wirusie komputerowym na „Condo­rze”. Jesteś pewien, że Max jest bezpieczny? - spytał.

Imię Max nosił superkomputer Hirama, zbudowany od zera we­dług jego własnej koncepcji. Był to prawdopodobnie jeden z najbar­dziej zaawansowanych i najpotężniejszych komputerów świata, a już na pewno zupełnie niepowtarzalny. Dysponował wysokim poziomem sztucznej inteligencji i był obdarzony własną, wyraźnie kobiecą osobo­wością.

- Czy specjalnie chcesz mnie wyprowadzić z równowagi? - spy­tał Hiram. - Oczywiście, że jest bezpieczny. Stworzyłem go od pod­staw i osobiście zaprogramowałem. Nikt na świecie nie jest w stanie rozgryźć kodu źródłowego, a bez tego system jest nie do złamania. Gdyby każdy budował sobie kompu­ter, zamiast kupować go w skle­pie, świat byłby o wiele bezpieczniej­szy.

- Okej, rozumiem - powiedział Kurt, nie chcąc podważać zdolno­ści Hirama ani jego maszyny. - Więc nie muszę drukować tej fotogra­fii i wysyłać do ciebie kurierem?

- Nie. Tylko pamiętaj, żeby użyć bezpiecznej linii, którą CIA zesta­wiła specjalnie dla ciebie. Przeskanowałem ich oprogramowanie swoim antywirusem. Nie ma zagrożenia.

- W porządku, już wysyłam. Daj mi znać, jak się czegoś dowiesz.

- Jasne.

Yaeger rozłączył się. Kurt nie miał wątpliwości, że dociekliwy ge­niusz komputerowy natychmiast wygrzebał się z pościeli i przystą­pił do pracy. Było mu nawet trochę przykro, że musiał zerwać go w środku nocy, ale czuł, że tym razem czas pracuje na korzyść przeciw­nika.

ROZDZIAŁ 33

Joe Zavala podjechał limuzyną pod gmach Thana Ranga. Miał na sobie szyty na miarę biały garnitur i srebrzysty krawat z garderoby Solano. Towarzyszący mu Kurt, ubrany w bar­dziej tradycyjny czarny garnitur, miał ze sobą walizeczkę Solano ze sprzętem potrzebnym mu do pracy oraz nadajnikiem, który zamie­rzali podrzucić któremuś z hakerów. W ostatniej chwili Kurt skrócił siwe włosy i przefarbował je na czarno, na wypadek gdyby Acosta dysponował jakimiś materia­łami z kamer zarejestrowanymi podczas jego poprzedniej wizyty na jachcie.

Kiedy wysiedli z auta, ochroniarze Ranga skierowali ich do prywat­nej windy, którą szybko dostali się na jedenaste piętro, w sam środek przyjęcia.

Salę balową i ogród wypełniały setki naj zamożniej szych i najbar­dziej wpływowych obywateli Korei Południowej. Przemy­słowcy, politycy i celebryci mieszali się z poetami, arty­stami i filantro­pami. Obecni byli też ambasadorzy pięciu krajów oraz dzie­siątki przedstawicieli wielu firm, w tym spora grupa ze Stanów Zjedno­czonych.

Aby przydać imprezie bardziej uroczystego charakteru, Than Rang pojawił się na podwyższeniu na końcu sali w tradycyjnym koreańskim stroju zwanym gongbok, granatowej jedwabnej tunice z wysokim kołnierzykiem, przewiązanej w pasie szarą szarfą. W dawnych cza­sach gongbok był zarezerwowany dla szlachetnie urodzonych i wład­ców. Oto, za kogo uważa się Than Rang, pomyślał Kurt.

Dostrzegł jeszcze kilku gości ubranych podobnie do gospodarza, ale zdecydowana większość nosiła się na zachodnią modłę. Wśród panów przeważały garnitury i smokingi, a panie prezentowały cały przekrój wieczorowej mody damskiej. Feeria kolorów mogła przypra­wić obserwatora o oczopląs.

- Kiedy masz się spotkać z Acostą? - spytał Joego.

- Z wiadomości, którą od niego otrzymałem, wynika, że mam się bawić na przyjęciu, a on znajdzie mnie, kiedy będzie mnie potrzebo­wał.

Joe mówił po angielsku z silnym obcym akcentem. Wszedł w swoją rolę z chwilą opuszczenia hotelowego pokoju. Wyglądało na to, że szkolenie aktorskie było bardzo owocne.

- Może zechce pan poczekać w ogrodzie, sir? - spytał Kurt tonem usłużnego asystenta.

- Chętnie - odparł Joe. - Zażyjmy przez chwilę chłodnego wieczor­nego powietrza.

Wyszli na zewnątrz do ogrodu zajmującego połowę dachu na jedena­stym piętrze. Wszędzie dokoła skrzyły się tysiące maleńkich żarówek, których światło skutecznie konkurowało z łuną nad wielkim miastem. Pionowa ściana drugiej części budynku wznosiła się nad nimi na czterdzieści jeden pięter w nocne niebo.

W ogrodzie już po chwili Joe ściągnął na siebie spojrzenia trzech kobiet. Wyszczerzył do nich w uśmiechu zęby, białe jak garnitur, który miał na sobie. Panie odpowiedziały tym samym, a dwie śmielsze ruszyły w ich stronę.

- Chyba ten garnitur tak na nie podziałał - szepnął Kurt.

- Raczej jego właściciel - obruszył się Joe.

- Wyglądasz jak pan Roarke - powiedział Kurt. - Pewnie zama­rzyła im się wycieczka na Wyspę Fantazji.

- W takim razie ty robisz za Tattoo - zachichotał Joe. - Daj mi znać, gdy zauważysz „siamolot”*.

* Pan Roarke, Tattoo, „siamolot” - postacie i powtarzająca się kwestia z serialu Fantasy Island (przyp. tłum.).

Panie podeszły do nich, a wtedy Joe przejął inicjatywę. Już po chwili wiedział, jak się nazywają, z uwagą wsłuchiwał się w ich słowa i opowiadał o swojej eksponowanej pozycji w świecie sztuki. Jeśli sam wygląd i męski urok Joego nie sprawiły, że paniom zmiękły kolana, stało się to zaraz po tym, gdy dowiedziały się, że jest słynnym ekspertem w dziedzinie malarstwa i mieszka w wielkiej hacjendzie na rozległej hiszpańskiej plaży.

Kiedy jedna z rozmówczyń skończyła swoje martini, Joe zapytał z galanterią, czy życzy sobie kolejny kieliszek.

- Bardzo chętnie - odparła niewiasta.

- Ja też poproszę - dodała druga.

Nawet nie patrząc na Kurta, Joe posłał go po drinki.

- Dwa martini, a dla mnie gin rickey - rzucił niedbale, zamawia­jąc ulubiony koktajl Solano.

Kurt widział, że jego przyjaciel czerpie sporo uciechy z zaistniałej sytuacji, ale ograniczył się do wymownego spojrzenia. Zamierzał odpłacić mu się przy najbliższej okazji, teraz jednak nie mógł wypaść z roli.

- Tak jest, panie Solano. Czy życzy pan sobie czegoś jeszcze?

- Nie - odrzekł Joe z lekkim zniecierpliwieniem. - Mam tu wszystko, czego mi potrzeba.

Wobec tego Kurt wręczył mu walizeczkę i podszedł do stojącego pośrodku ogrodu baru otoczonego ladą z podświetlonego na niebiesko szkła.

Jeden z barmanów natychmiast przyjął zamówienie, a gdy zajął się przygotowaniem drinków, Kurt rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu Acosty. Nigdzie go nie zauważył, ale nie było w tym nic dziwnego, biorąc pod uwagę ogromną liczbę gości.

Po chwili na kontuarze przed nim stanęły dwa blue martini z wódką, curaçao i odrobiną angostury. Po wstrząśnięciu i nalaniu do kieliszków koktajl miał barwę niemal identyczną z podświetleniem baru. Do przyrządzenia gin rickey barman potrzebował świeżej li­monki. Kiedy po nią poszedł, Kurt skoncentrował wzrok na pewnej parze, która siedziała naprzeciw niego, po drugiej stronie baru. Mężczy­zny nigdy nie widział, ale kobietę rozpoznał od razu. Tajemni­cza nieznajoma z jachtu Acosty najwyraźniej została zaproszona na przyjęcie Thana Ranga.

Teraz jej włosy miały kolor miedzi i lśniły jak świeżo wybite jedno­pensówki. Proste i zaczesane asymetrycznie, układały się tak, aby podkreślać jej urodę i zarazem jak najwięcej zakrywać.

Mimo to Kurt nie miał najmniejszych wątpliwości, że to ona. Godzi­nami wpatrywał się w zdjęcie, na którym była blondynką, i doskonale zapamiętał tę twarz: ukośne kości policzkowe, wąski nos, łukowato wygięte brwi i maleńka blizna przechodząca przez jedną z ich. Wszystko się zgadzało.

Zauważył, że dolna warga kobiety jest opuchnięta. Zaledwie cztery dni temu została uderzona i krwawiła, więc wcale go to nie zdziwiło. Tak jak jej obecność w tym miejscu. W końcu szukała tej samej osoby co oni.

- Pańskie drinki, sir. - Barman wyrwał go z zamyślenia.

- Dziękuję - powiedział Kurt. Co prawda trunki były darmowe, ale miał zwyczaj dawania napiwków, wręczył więc barmanowi bank­not o nominale pięćdziesięciu tysięcy wonów, będący równowartością około czterdziestu dolarów.

Twarz barmana rozjaśniła się w uśmiechu.

- Dziękuję, sir.

- Proszę bardzo - rzekł Kurt, zabierając tacę z pełnymi kielisz­kami. - My, zwykli wyrobnicy, musimy się wspomagać.

Z gracją kelnera wrócił do Joego. Obie panie wciąż spijały słowa z jego ust. Biorąc swojego drinka, Joe oddał Kurtowi walizeczkę.

Zanim Kurt zdołał mu powiedzieć o możliwych komplikacjach, pod­szedł do nich Acosta. Na jego widok obie damy czmychnęły jak spłoszone gołębice.

Wstępna wymiana uprzejmości przebiegała trochę niezgrabnie.

- Mój hiszpański jest nie najlepszy - zastrzegł Acosta.

- Podobnie jak mój francuski - odpowiedział Joe. - Może lepszy będzie angielski?

- Lepszy nie, ale bardziej pospolity - Acosta zarechotał z wła­snego dowcipu i przeszedł na angielski z wyraźnym obcym akcentem. To samo uczynił Joe, starając się upodobnić spo­sób mówienia do głosu Solano.

- Jest pan gotów? - spytał Acosta.

- W każdej chwili.

Acosta ze swoimi ochroniarzami zaprowadził Joego i Kurta do windy, pilnowanej przez ludzi Than Ranga. Kiedy podeszli bliżej, jeden ze strażników wskazał na Kurta i pokręcił przecząco głową.

- To mój asystent - wyjaśnił Joe.

- Będzie panu do czegoś potrzebny? - zapytał Acosta.

- Ależ nie - zaprzeczył Joe. - Po prostu nosi mój bagaż.

Strzelił palcami i wykonał gest oznaczający „daj to”. Kurt posłusz­nie podał mu walizeczkę.

- Baw się dobrze - powiedział do niego Joe. - Spotkamy się, jak skończę.

Acosta i Joe wsiedli do windy. Kiedy drzwi się zasuwały, Kurt usły­szał początek rozmowy o kolekcji prac Degasa. Poczuł lekką obawę, czy przyspieszony kurs znajomości dzieł największych mi­strzów, który przeszedł Joe, okaże się wystarczający.

Nie mając nic konkretnego do roboty, Kurt wrócił do baru. Najważ­niejsze dla niego było uniknięcie rozpoznania przez któregoś z ochroniarzy Acosty albo przez tajemniczą kobietę z jachtu. Uznał, że najlepszą metodą uniknięcia przypadkowego spotkania będzie obserwo­wanie jej z pewnej odległości.

Śledzenie kobiety było łatwe, bo dzięki miedzianym włosom wyróż­niała się w tłumie Koreanek. Unikanie jej wzroku okazało się nieco trudniejsze, ponieważ utrzymywała oczy w ciągłym ruchu. Kurt miał jednak nadzieję, że okaże się lepszym tajniakiem niż Joe.

ROZDZIAŁ 34

W windzie zmierzającej na szczyt wieżowca Joe ze swadą prowadził z Acostą rozmowę na temat dzieł Degasa, sypiąc jak z rękawa faktami i anegdotami z życia malarza. Kiedy dotarli na pięćdziesiąte drugie piętro, Acostą sprawiał wrażenie oczarowanego zakresem jego wie­dzy.

Z windy wyszli do obszernego holu, gdzie czekał na nich jednoręki Europejczyk.

- Kovack - przedstawił go Acostą. - A to jest pan Arturo Solano.

Joe skinął lekko głową, a Kovack obrzucił go krótkim spojrze­niem.

- Than Rang już czeka - powiedział.

- Doskonale.

We trójkę pokonali krótki dystans dzielący ich od gabinetu Than Ranga.

Gospodarz, wciąż ubrany w granatową tunikę, przypatrywał się świa­tłom Seulu przez panoramiczne okna sięgające od sufitu do pod­łogi.

- Jesteśmy - oznajmił Acostą. - Czas na wymianę.

- Jeżeli pańscy eksperci komputerowi zdadzą ostatni egzamin - odparł Than Rang, odwracając się od okna.

Joe rozejrzał się. W sali konferencyjnej, oddzielonej od gabinetu przydymioną szklaną ścianą, było całkiem ciemno i nie zauważył ani śladu hakerów. Najwyraźniej ich egzamin nie odbywał się na pięćdzie­siątym drugim piętrze.

- Przejdą każdy test, o to jestem spokojny - rzekł Acostą.

- Wtedy otrzyma pan swoją premię - zapewnił Rang.

Wskazał stojącą pod ścianą niewielką sztalugę, której strzegło dwóch ludzi. Znajdujący się na niej obraz był nie większy od zwykłej kartki. Płótno wraz z pozłacaną ramą tonęło w łagodnym, miękkim świetle.

- Najpierw sprawdzimy jego autentyczność - zastrzegł Acosta.

- Jak pan sobie życzy.

Acosta poprowadził Joego do sztalugi.

- Jestem pewien, że nie potrwa to długo.

Joe chciał podejść bliżej, ale ochroniarze nawet nie drgnęli.

- Czy można panów przeprosić? - spytał. - Potrzebuję trochę miej­sca do pracy.

Strażnicy zrobili krok w tył.

Joe postawił walizeczkę na podłodze i przyjrzał się malowidłu. Na szczęście rozpoznał je od razu. Był to obraz Maneta zatytułowany Chez Tortoni.

Szybko przebiegł w myślach posiadane o nim informacje. Olej na płótnie, malowany przez kilka lat i ukończony około 1880 roku, przed­stawiał mężczyznę w cylindrze siedzącego w kafejce, w której często bywał sam malarz.

Ale chyba było coś jeszcze...

- Jest pan zaskoczony, widząc go ponownie? - spytał ze śmie­chem Acosta.

No jasne, przypomniał sobie Joe. Chez Tortoni został skradziony wraz z kilkunastoma innymi dziełami z Muzeum Gardnera w Bosto­nie. Jego wartość oscylowała wokół pięciu milionów dolarów. Nato­miast z życiorysu Solano wynikało, że pracował w tym muzeum w czasie, kiedy dokonano kradzieży.

Joe zachował kamienną twarz.

- O ile jest prawdziwy - powiedział. - Przez ostatnie dziesięć lat widziałem co najmniej sześć kopii, niektóre całkiem niezłe. Będę zachwycony, jeśli się okaże, że to oryginał.

- Zapewniam pana, że jest prawdziwy - oznajmił zza ich pleców Than Rang.

Joe wzruszył ramionami, otworzył walizeczkę i wyjął niewielkie urządzenie przypominające kamerę.

- Co pan zamierza zrobić? - zaniepokoił się Than Rang.

- To skaner podczerwieni - wyjaśnił Joe. - Ustawiony na odpowied­nią częstotliwość pozwala zajrzeć pod warstwę farby i stwierdzić, czy pod spodem jest coś namalowane.

Koreańczyk zrobił się trochę nerwowy, a Joe próbował sobie wyobra­zić, co by się stało, gdyby nagle po włączeniu skanera pojawił się rysunek Myszki Miki albo królika Bugsa. Zapewne między ludźmi Ranga i Acosty rozpętałoby się piekło, a on za nic nie chciałby się znaleźć w krzyżowym ogniu.

Włączył skaner i wpatrzył się w obraz. Na szczęście nie pojawiła się żadna postać z kreskówki, ale zauważył kilka rozrzuconych linii, układających się w szkicowy zarys niewielkiej budowli. Zapisał coś w notatniku i wyłączył skaner.

- I jak?

- Jeszcze nie skończyłem - powiedział. - Proszę o zgaszenie świa­tła.

Kiedy w pokoju zrobiło się ciemno, Joe użył ultrafioletu, aby spraw­dzić odcienie białego pigmentu.

- Nie widzę żadnych śladów napraw ani świeżej farby - oświad­czył. - Poziom fluorescencji wygląda na prawidłowy. Pigmenty są zgodne z tymi, których używano w dziewiętnastym wieku.

Zapalono światło. Joe zauważył, że Than Rang wyraźnie się odprę­żył.

- A co z tymi liniami?

- Mało kto wie - zaczął Joe, układając naprędce historyjkę, któ­rej, jak sądził, nikt nie zdoła szybko zweryfikować - że Manet namalo­wał ten obraz na płótnie, na którym zapoczątkował inną pracę. Uważa się, że może to być kontur pewnej wozowni w Tuluzie.

- A więc to autentyk?

- Albo doskonała kopia - odpowiedział spokojnie Joe.

- Co pan sugeruje?! - żachnął się Rang.

- Nic - odrzekł Joe. - Proszę powiedzieć, czy to pan ukradł ten ob­raz?

- Skądże znowu.

- A więc kupił go pan od kogoś, kto to zrobił - stwierdził Joe. - Ten ktoś jest przestępcą. Na pewno nie zapłacił mu pan tyle, ile rzeczy­wiście wart jest oryginał.

Koreańczyk aż się zjeżył w reakcji na tę uwagę.

- Nie jestem durniem, żeby kupować podróbkę.

- Musi być jakiś sposób sprawdzenia, czy to autentyk - jęknął Aco­sta.

- Potrzebne mi będzie maksymalne oświetlenie - powiedział Joe. - Jest coś, czego nie można podrobić. To tak zwana krakelura. Z czasem farba olejna stopniowo wysycha i pęka. Zależnie od jej ro­dzaju oraz od wieku dzieła powstaje sieć spękań o specyficznym wzorze. Można to porównać do odcisku palca.

Po zapaleniu wszystkich świateł Joe przystąpił do badania po­wierzchni obrazu. Zapamiętał ze szkolenia, że francuska krakelura przybiera formę zaokrąglonych, ukośnych linii, podczas gdy na dzie­łach włoskich mistrzów pęknięcia tworzą kwadraty lub prostokąty, widoczne z bliska choćby na portrecie Mony Lisy.

Ku rozczarowaniu Joego, na Manecie nie występował żaden z tych wzorów. Zauważył wiele pionowych rys, a także kilka pęknięć w poziomie, ale to na pewno nie było to, czego go nauczono. Wyciągnął szkło powiększające, aby przyjrzeć się dokładniej i nieco zyskać na czasie, jednak im dłużej wpatrywał się w obraz, tym bardziej był przekonany, że to falsyfikat.

ROZDZIAŁ 35

Podczas gdy Joe udawał eksperta od malarstwa, Kurt śledził tajemni­czą kobietę z jachtu. Po dłuższej obserwacji nabrał przekona­nia, że porusza się ona zgodnie z określonym schematem. Wychodziła z baru, przechadzała się po ogrodzie, a potem wracała do swojego towarzysza.

Ewidentnie szuka czegoś lub kogoś, pomyślał.

Przysunął się nieco bliżej, żeby podsłuchać, o czym mówią. Chwilę później już znał jej imię czy też pseudonim. Calista - tak zwracał się do niej mężczyzna, z którym rozmawiała.

W odpowiedzi na jakieś jego pytanie pokręciła przecząco głową i powiedziała:

- Nigdzie nie widać Acosty i Ranga. Pewnie właśnie dokonują wymiany. Czas przystąpić do działania.

- Bardzo dobrze - stwierdził mężczyzna. - Pośpieszmy się.

Kurt odwrócił się i stanął między dwoma koreańskimi biznesme­nami prowadzącymi ożywioną dyskusję. Pokiwał nawet głową, jakby zgadzał się z ostatnią wypowiedzią. Koreańczycy popatrzyli na niego ze zdziwieniem, po czym wrócili do rozmowy.

Calista i jej towarzysz przeszli obok i się rozdzielili. Kurt ruszył za kobietą, która opuściła taras, i przemierzywszy zakrytą część sali balowej, weszła do krótkiego korytarza. Po chwili otworzyła jakieś drzwi i zniknęła za nimi. Kurt rozpo­znał znajdujący się na ich zna­czek. Toaleta dla pań.

Rozejrzał się za jakimś miejscem, w którym mógłby stanąć, nie wzbudzając podejrzeń, ale korytarz był ślepy. Nie chciał podchodzić blisko, więc wycofał się o parę metrów i usta­wił tak, aby widzieć cały korytarz odbijający się w przyciemnio­nej szybie okiennej.

Po niespełna minucie drzwi toalety otworzyły się ponownie.

Kurt obserwował odbicie kobiety, kiedy wracała do ogrodu. Mija­jąc go, nawet na niego nie spojrzała. Dopiero po chwili zorientował się, że coś z nią jest nie tak. Ruchy miała bardziej wytworne, a su­kienka nieco ciaśniej opinała jej odrobinę pełniejszą sylwetkę. Nie widział twarzy, ale nie było to konieczne, by stwierdzić, że kobieta, która wyszła z toalety, nie jest tą, która do niej weszła.

Na pięćdziesiątym drugim piętrze Joe wpatrywał się w obraz, nie wiedząc, co robić. Jeżeli uzna go za falsyfikat, rozpęta się piekło. Jeśli zaś stwierdzi, że to oryginał, a cała szopka z ekspertyzą okaże się testem, któremu poddaje go Acosta lub Rang, zostanie zdekonspiro­wany.

- Więc jak? - spytał Koreańczyk. - Czekamy na pański werdykt.

Joe skubnął sztuczną kozią bródkę.

- To jest... to... - odwrócił się twarzą do Acosty i dokończył drżą­cym z emocji głosem: - Jestem szczerze wzruszony, widząc go ponownie. Nie sądziłem, że kiedykolwiek się odnajdzie.

Than Rang odetchnął z ulgą, podobnie jak Acosta.

Joemu spadł kamień z serca.

- Mogę panów zapewnić, że jest to najprawdziwsze dzieło mi­strza. Cóż za wspaniała kompozycja, jaka głębia. Obaj panowie jeste­ście wielkimi szczęściarzami.

Acosta skinął na jednego ze swoich ludzi.

- Zapłać mu - polecił.

Przed Joem zmaterializowana się dyplomatka, identyczna z wali­zeczką Solano.

- Oto druga część pańskiego honorarium. Sto tysięcy euro, zgod­nie z umową.

Joe otworzył ją i rzuciwszy okiem na pieniądze, natychmiast za­mknął. Mimo to nie zdążył zareagować, kiedy jednoręki mężczyzna zabrał walizeczkę, którą przyniósł ze sobą, i wyniósł z pokoju wraz z zamkniętym w niej nadajnikiem.

- Moje pióro... Zostało w walizce.

Acosta wybuchnął śmiechem i poklepał go po plecach.

- Za pieniądze, które panu zapłaciłem, może pan sobie kupić całą fabrykę wiecznych piór.

Joe zachichotał, próbując ukryć niezadowolenie. Jednoręki już znik­nął w sali konferencyjnej, więc wolał nie ściągać na siebie uwagi.

- Miłej zabawy - powiedział Acosta. - Może dwie młode damy, z którymi pan rozmawiał, jeszcze nie znalazły towarzystwa na ten wieczór.

- Miejmy nadzieję - odpowiedział Joe.

Than Rang zrobił gest w kierunku windy i Joe ruszył w jej stronę. Kiedy zabrzmiał gong i drzwi zaczęły się otwierać, usłyszał, jak Koreańczyk mówi do Acosty:

- Pańscy ludzie zdali egzamin, możemy więc finalizować transak­cję. Proszę przygotować ich do drogi.

Nie było chwili do stracenia. Joe wszedł do windy i czekał niecierpli­wie, aż zamkną się drzwi. Gdy tylko kabina ruszyła, urucho­mił nadajnik otrzymany od CIA, maleńkie wodoszczelne urządze­nie przyczepione do jednego z zębów trzonowych. Prawie nie poruszając wargami, powiedział cicho:

- Jesteś tam, brachu?

Po chwili usłyszał głos Kurta:

- Zgłaszam się.

Mikroskopijny przetwornik wprawiał w drgania połączoną z uchem kość w jego szczęce. Odniósł wrażenie, że Kurt siedzi w jego głowie.

- Jadę na dół - szepnął Joe.

- Zadanie wykonane?

- Nie do końca. Najlepiej wiejmy stąd najkrótszą drogą.

- Co cię tak przypiliło?

- Choćby to, że ten obraz to kopia. I jestem prawie pewien, że Rang o tym wie. Jeżeli Acosta się połapie, że został oszukany, albo Rang zorientuje się, że odkryłem fałszerstwo, ale z jakichś powodów wolałem o tym nie mówić... No cóż, w takiej sytuacji nie chciałbym być w skórze Solano.

- Problem w tym, że akurat w niej jesteś - zauważył Kurt.

- No właśnie. Poza tym zabrali walizeczkę z nadajnikiem, dając mi w zamian taką samą pełną forsy. Bez nadajnika nie możemy konty­nuować akcji.

- Niezupełnie - oznajmił Kurt. - Opracowałem dla nas plan awa­ryjny.

- Plan awaryjny?

- Owszem. Jest tylko jedna osoba na świecie, której zależy na zlo­kalizowaniu Sienny tak samo jak nam. I o ile się nie mylę, ta osoba właśnie przystąpiła do działania.

- Twoja tajemnicza kobieta.

- Dziś jest zrobiona na rudo i posługuje się imieniem Calista.

Winda dotarła na jedenaste piętro i zatrzymała się. Kiedy drzwi się rozsunęły, Joe wyszedł na zewnątrz.

- Musimy działać szybko - powiedział. - Gdzie jesteś?

- Właśnie zamierzam się zakraść do damskiej toalety - odparł Kurt.

- Wiem, że stać cię na wiele - rzekł Joe - ale tym razem posuwasz się za daleko.

- Babka weszła do środka - wyjaśnił Kurt - a po chwili jakaś inna kobieta wyszła stamtąd w jej ciuchach. Pewnie chodziło o oszukanie kamer monitoringu. Ale potem już nikt inny nie wyszedł z toalety.

- Myślisz, że uciekła przez okno?

- Albo jest jakieś inne wyjście. Dlatego zamierzam tam wejść i sprawdzić.

- Słusznie. Już do ciebie idę.

Kurt przyciągnął przed drzwi łazienki wózek sprzątaczki i wszedł do środka. Gdy Joe dotarł do toalety, zastał go na opukiwaniu ścian w poszukiwaniu tajnego wyjścia. W pomieszczeniu nie było żadnych okien ani drugich drzwi.

- A co z kanałem wentylacyjnym? - spytał Joe, wskazując kratkę osłaniającą otwór.

- Tak naprawdę nikt nie porusza się przewodami wentylacyjnymi - odpowiedział Kurt. - Głównie dlatego, że skonstruowano je do transportowania powietrza, a ludzie są z re­guły ciężsi od powietrza.

- Zwłaszcza po tych przystawkach na bankiecie.

Kurt zajrzał do kabiny i skinął na Joego.

- Popatrz - rzekł, wskazując podłogę. Wypolerowane płytki pokry­wała cienka warstewka białego pyłu.

- Wygląda na tynk - stwierdził Joe.

- Też tak sądzę - zgodził się Kurt. W tym samym momencie zauwa­żył łączenie, wypełnione naprędce szybkowiążącym gipsem, który nie zdążył całkiem stwardnieć.

Wsunął palce w łączenie i wyciągnął ze ściany jeden panel. Otwór miał kształt kwadratu o boku niespełna metra.

Bez trudu zmieściłby się w nim dorosły człowiek.

- Głowę daję, że wyszła tędy, chyba że mają tu myszy-giganty.

- Dokąd może prowadzić ten tunel? - zastanawiał się Joe.

- To korytarz techniczny. Widziałem go na planach budynku - od­parł Kurt. Wsunął głowę do środka i po chwili dodał: - Pełno tam rur i kabli. Po prawej jest całkiem ciemno, ale po lewej w odległości mniej więcej trzydziestu metrów widzę smugę światła. To chyba szpara pod drzwiami.

- Zmieścimy się? - spytał Joe.

- Jest tylko jeden sposób, aby się o tym przekonać - odpowiedział Kurt, wchodząc do środka.

Joe zaryglował drzwi kabiny i ruszył za przyjacielem.

Znalazłszy się w korytarzu, sięgnął po panel, jak najstaranniej umie­ścił go z powrotem na miejscu, po czym odwrócił się i huknął głową w jakąś rurę. W ciemnościach zabrzmiał odgłos uderzenia.

- Schyl się - szepnął Kurt.

- Nic nie widzę - poskarżył się Joe.

- Czekaj.

W mroku rozbłysło niebieskie światełko. Blask wyświetlacza tele­fonu Kurta w zupełności wystarczał do w miarę sprawnego porusza­nia się. Wkrótce dotarli do miejsca, gdzie z ze­wnątrz przesą­czało się światło.

- To właz inspekcyjny - powiedział Kurt.

Na kwadratowej metalowej płycie osadzonej na zawiasach znajdo­wała się mała blokada. Przekręcił ją i otworzył drzwiczki.

- Co widzisz? - zapytał Joe.

- Koniec korytarza i wyjście ewakuacyjne - odrzekł Kurt.

Wsunął szerokie ramiona w wąski otwór i wyszedł na zewnątrz. Joe przecisnął się za nim.

- Ale się uświniłeś - powiedział Kurt, krzywiąc się z niesmakiem.

Joe spojrzał po sobie. Jego nieskazitelnie białą marynarkę pokry­wały czarne smugi smaru i pasma szarego kurzu. Ściągnął ją razem z krawatem, wrzucił do korytarza i zamknął właz.

- I tak miałem już dość tego przebrania - oznajmił. - Dokąd teraz?

- Dobre pytanie. Jeśli Calista chce wykraść hakerów, będzie mu­siała ich doprowadzić do jakiegoś środka transportu.

- Na dachu jest lądowisko dla śmigłowców - przypomniał sobie Joe.

- A pod spodem podziemny parking - dodał Kurt.

- Gdyby zamierzała skorzystać z windy, nie przyszłaby tutaj - uznał Joe.

- Więc musi być na schodach - orzekł Kurt.

Pobiegł korytarzem do klatki schodowej i otworzył drzwi. Jeszcze zanim wszedł na podest, usłyszał echo szybkich kro­ków na metalo­wych schodach. Podszedł do barierki, wychylił się i popatrzył w dół. Zauważył kobiecą rękę przesuwającą się po poręczy. Ale tuż za nią dostrzegł drugą dłoń.

Zrobił krok w tył i odwróciwszy się do Joego, który zdążył już wejść na podest i właśnie zamknął drzwi, podniósł w górę dwa palce. Gdy Joe kiwnął głową, Kurt wskazał na stopy.

- Buty - wyszeptał.

Obaj zdjęli buty.

- Rozbierając się w tym tempie, będę całkiem goły, kiedy ją dogo­nimy - powiedział Joe.

- To powinno ją przerazić - odparł Kurt. - Zresztą nie tylko ją.

Zaczęli zbiegać po schodach w samych skarpetkach. Trzymali się z dala od poręczy, nie chcąc, aby z powodu przypadko­wego spojrze­nia w górę ścigani zauważyli pościg.

Kiedy minęli szóste piętro, tamci dotarli już na najniższy poziom. Otworzyły się drzwi na samym dole klatki schodowej. Po chwili usłyszeli dźwięki, których nie sposób było pomylić z niczym innym - odgłosy broni palnej z zamontowanym tłumikiem. Padły trzy szybkie strzały, a potem rozległ się głuchy łoskot, który po chwili się powtó­rzył.

- Sprzątnęli kogoś - szepnął Joe.

Kurt zatrzymał się i wyjrzał przez barierkę. Calista i towarzyszący jej mężczyzna wciągnęli dwa ciała do klatki schodowej. Przeszukali zabitych, przykryli ich płachtą i wrócili do garażu.

- Co oni knują? - zastanawiał się Joe.

Kurt nie miał pojęcia. Kiedy zatrzasnęły się drzwi prowadzące do klatki schodowej, ruszył dalej, zbiegając najszybciej, jak potrafił. Znalazłszy się na dole, przycisnął twarz do drzwi i patrzył przez szybę ze zbrojonego szkła. Teraz widział kobietę wyraźnie. Znów miała krótkie czarne włosy i nosiła mundur, taki sam, jak ludzie Thana Ranga.

- Calista wchodzi do kabiny osiemnastokołowca - relacjonował Kurt.

- A jej przyjaciel?

Kurt nie widział go, ale usłyszawszy trzaśniecie drzwi i dostrzegł­szy drgania lusterka bocznego, domyślił się, że wsiadł do drugiej ciężarówki. Teraz mogli tylko czekać.

- Co z tymi dwoma? - spytał, nie przerywając obserwacji ciężaró­wek.

Joe podszedł do zabitych i zajrzał pod płachtę.

- Puste kabury, brak amunicji - relacjonował. - Nie mają radiotele­fonów na zaczepach przy paskach. To chyba ochroniarze, a nie kierowcy.

- Pewnie tak - zgodził się Kurt. - Taki transport wymaga ochrony. A nasi przyjaciele zajęli miejsce tych dwóch i każde wsiadło do innej ciężarówki.

- Pilnują ładunku i czekają na kierowców.

- Otóż to.

- Co teraz? - spytał Joe.

- Zabawimy się w pasażerów na gapę - odparł Kurt. - Ukryjemy się w kontenerze, a oni załadują pozostałych hakerów i zawiozą nas do miejsca, w którym będzie Sienna.

- A jeżeli trzymają ją w pałacu Kim Dzong Una?

- To zwiedzimy Koreę Północną.

- Nie bardzo mi to pasuje - skrzywił się Joe. - Kiepsko u nich z meksykańskim żarciem. A właściwie z wszelkim żarciem.

Kurt również nie miał ochoty na wycieczkę do królestwa Kimów, ale wątpił, aby tam jechali.

- Pułkownik Lee mówił, że granica jest zamknięta. A nawet gdyby była otwarta, nie ma szans, żeby dwie wielkie skrzy­nie z logo firmy DaeShan przejechały sobie ot tak przez strefę zdemilitaryzo­waną.

- Może i nie - mruknął Joe - ja jednak wolałbym wezwać kawale­rię.

- Jeśli zatrzymamy tych dwoje po tej stronie granicy, nigdy nie znajdziemy Sienny - powiedział Kurt. - Włożyłem w to za dużo wy­siłku, żeby odkrywać karty przed finałową rozgrywką. Ale jeżeli wolisz zostać, nie ma sprawy.

Joe pokręcił głową i odkleił kozią bródkę, kończąc tym samym pro­ces odzyskiwania własnej tożsamości.

- I co, miałbym wrócić na tę imprezę na jedenastym piętrze? - mruknął. - Ani mi się śni. Ale jeśli oni nie zamierzają jechać do tak zwanej Koreańskiej Republiki Lu­dowo-Demokratycznej, to dokąd się wybierają?

- Z tego, co mówił pułkownik Lee, wynika, że odpowiedzialność za cyberataki prawie na pewno ponosi Korea Północna, ale nie były one prowadzone z jej terytorium. Hakerzy z jednostki sto dwudziestej pierwszej są rozmieszczeni na całym świecie: w Chinach, Japonii, a nawet tu, w Seulu. Jeśli to prawda, może nawet nie wyjedziemy poza miasto.

Joe wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- Lubię to twoje gadanie. Pewnie jak zwykle okaże się, że nie masz racji, ale miło usłyszeć coś pokrzepiającego, zanim wpakujemy się w kłopoty.

Kurt spojrzał na plandekę zakrywającą ciała dwóch zastrzelonych ochroniarzy. Zaczęła spod niej wypływać krew.

- Zaraz ich ktoś znajdzie, a to oznacza, że cokolwiek zamierzają nasi przyjaciele, zrobią to szybko.

- No dobra, jedźmy - powiedział zrezygnowany Joe. - Ale jeśli skończymy w porcie w Inczhon albo w przedziale ładunkowym jumbo jeta, nie będę o nic pytał, tylko od razu wezwę kawalerię.

- Niech ci będzie - zgodził się Kurt i otworzył drzwi prowadzące do garażu.

Skradali się bardzo ostrożnie, aby nie znaleźć się w polu widzenia lusterek wstecznych. Gdy dotarli do pierwszej przyczepy, Kurt otwo­rzył kontener, puścił Joego przodem i wspiąwszy się za nim, cicho zamknął drzwi.

Joe wyjął swój telefon i użył go jako latarki, tak jak wcześniej Kurt w korytarzu technicznym wieżowca. W niebieskawym świetle przyj­rzał się ładunkowi.

- Komputery - powiedział. - Na oko bardzo nowoczesne. Widzia­łem całe szafy podobnego sprzętu w centrum komputerowym Hirama.

- Jesteśmy na dobrym tropie - stwierdził Kurt. - To zapewne ładu­nek przeznaczony dla północnokoreańskiego cyberwojska.

Usiedli pod ścianą kontenera za pudłami ze sprzętem, tak żeby nie można ich było zauważyć, gdyby ktokolwiek zajrzał do środka.

Wkrótce do samochodu podeszło kilka osób. Głośną rozmowę w języku koreańskim przerywały rozkazy wydawane łamaną angielszczy­zną. Chwilę później silnik został uruchomiony i wielka ciężarówka ruszyła. Początkowo jechała powoli, pokonując stromy podjazd, ale po wyjeździe z garażu od razu znacznie przyspieszyła.

Kurt sięgnął po swój telefon i stwierdziwszy, że sygnał jest mocny, przełączył go na tryb nawigacji. Chwilę trwało, zanim system zlokalizo­wał go w terenie i obliczył prędkość i kierunek ruchu, ale wkrótce mały niebieski punkt zaczął poruszać się po mapie.

- Dokąd jedziemy? - zainteresował się Joe.

- Lepiej nie pytaj - odparł Kurt.

Wbrew jego przypuszczeniom znajdowali się na głównej autostra­dzie i zmierzali na północ, prosto do strefy zdemilitaryzowa­nej.

ROZDZIAŁ 36

Sebastian Brevard siedział na werandzie przestronnego barokowego pałacyku, nad basenem o olimpijskich rozmiarach, w którym pływał niemal każdego ranka. Służący właśnie postawił przed nim śniadanie, złożone z francuskich naleśników i świeżych owoców.

Zaakceptował posiłek skinieniem głowy i gestem odprawił sługę, ale już po chwili zobaczył przed sobą Laurenta.

- Jakieś nowiny? - spytał.

- Calista melduje, że infiltracja przebiega zgodnie z planem - odpo­wiedział Laurent. - Egan jej towarzyszy.

- Upewnij się, że zespół ewakuacyjny jest gotowy do wyciągnię­cia ich stamtąd natychmiast po otrzymaniu sygnału.

- Zrobione.

- A co z resztą ludzi?

- Szykują się do zlikwidowania Acosty.

- Doskonale - uśmiechnął się Sebastian. - Żałuję tylko, że nie będę widział jego tłustej gęby, kiedy wrzucą go do morza.

- Tak, przyjemnie byłoby wykończyć go własnymi rękami - przy­znał Laurent.

- Przekaż im, że nie mogą zostawić żadnych śladów. Nikt nie powi­nien się dowiedzieć, że Acosta nie żyje. Tak będzie dla nas lepiej.

- Wydałem już stosowny rozkaz.

Sebastian wziął łyk soku ze świeżej papai i popatrzył nad lśniącą wodą na szereg żywopłotów tworzących labirynt wokół posiadłości. Jego dziadek zbudował dom i wzniósł otaczający ją mur. Ojciec posadził rośliny i stworzył labirynt. Często mu powtarzał: „Pamiętaj, że ci, którzy nie znają drogi, łatwo się gubią”.

Brevard dobrze znał drogę, w którą wkrótce będzie musiał wyru­szyć.

Tak jak jego pradziadek, zamierzał dokonać wielkiego skoku na kasę, a potem zniknąć bez śladu. Trochę żałował, że będzie musiał na zawsze porzucić rodzinny dom, ale to była jego jedyna droga ku przyszłości.

Aby bezkarnie dysponować majątkiem, który zamierzał zagarnąć, trzeba było utrzymać świat w nieświadomości, że cokolwiek zostało skradzione. Na wypadek, gdyby ktoś się jednak w tym połapał, skutecz­nym zabezpieczeniem miała być wielka mistyfikacja. Musiał przekonać tych, którzy będą go ścigać, że został zabity i już nie sta­nowi żadnego zagrożenia. Aby dodać sprawie autentyzmu, zamierzał rzucić kogoś prześladowcom na pożarcie.

W rolach kozłów ofiarnych obsadził swoją niezrównoważoną sio­strzyczkę i jej byłego kochasia Acostę. Nadawali się idealnie.

Zastanawiał się przez chwilę, czy powinien mieć poczucie winy, i szybko odrzucił tę myśl, uznawszy ją za absurdalną. Calista, tak jak rodzinny dom, wkrótce przestanie mu być potrzebna.

Po odejściu Laurenta otworzył laptop i nacisnął kilka klawiszy. Cali­sta zaprogramowała go tak, by mógł na nim śledzić poczynania członków ekipy NUMA badającej wrak „Etherneta”. Według ostat­nich doniesień wciąż znajdowali się blisko miejsca zatonięcia jachtu. Wezwany na pomoc południowoafrykański holownik już do nich dotarł i teraz szykowali się do ściągnięcia do portu jakiejś porzuconej starej łajby, na którą natknęli się przypadkiem.

Zaciekawiła go ta informacja. Przebiegł palcami po klawiaturze i ściągnął z bazy danych NUMA kilka zdjęć znalezionej jednostki. Ze zdziwieniem stwierdził, że była niemal zupełnie pokryta ziemią i porośnięta zielenią. Przeczytał opis i poczuł się, jakby ktoś zdzielił go po głowie. Opuszczonym statkiem okazał się s/s „Waratah”.

Odłożył cząstkę pomarańczy na talerzyk, wytarł usta serwetką i za­czął szukać w zasobach NUMA dokładniejszych informacji o statku. Długość kadłuba się zgadzała. Na zdjęciach znalazło się kilka charakte­rystycznych elementów konstrukcji i wyposażenia. Znaku linii żeglugowej Blue Anchor widocznego na zastawie stołowej nie dało się pomylić z żadnym innym. Utrzymana w nienaturalnej kolory­styce fotografia dzwonu okrętowego z nazwą statku nie pozosta­wiała żadnych wątpliwości.

- Cholera! - zaklął, zrzucając z kolan serwetkę.

Poczuł ucisk w gardle, jakby setki niewidzialnych rąk wysunęły się z grobów i chciały go zadławić, aby zapłacił za grzechy przodków popełnione sto lat temu.

Przeglądając resztę archiwum, przypomniał sobie historię, którą opowiedział mu ojciec, przekazywaną najstarszemu z rodu od czte­rech pokoleń. Była to opowieść pełna lęku i bólu, o ucieczce przed śmiercią i zadawaniu jej innym po to, by zapewnić przetrwanie rodzi­nie Brevardów.

Wiedział, że jego przodkowie uciekli z Afryki Południowej przed depczącymi im po piętach policyjnymi psami gończymi z Durbanu. Wiele razy słyszał, że wyłącznie bezwzględność pozwoliła ocalić rodzinę, gdy wkrótce po porwaniu statku załoga podjęła próbę odbicia go z rąk napastników. Te wysiłki na nic się zdały, bo pradziadek, przewidziawszy taki rozwój wypadków, wcześniej wziął zakładników i zagroził, że ich zabije.

Po zdławieniu zbrojnego zrywu pasażerów i większość załogi umiesz­czono w łodziach ratunkowych i pozostawiono własnemu losowi. Na statku zostały tylko dwie szalupy i dwudziestu marynarzy do obsługi urządzeń. Taką liczbę ludzi dużo łatwiej było mieć na oku.

Zrządzeniem losu następnego dnia zerwał się potężny sztorm. Nie­wiele brakowało, by „Waratah” wywrócił się do góry dnem, tak jak później pisały gazety dociekające przyczyn jego zniknięcia. Ło­dzie ratunkowe miały niewielkie szanse na przetrwanie tego hura­ganu, i rzeczywiście żadnej z nich nie udało się dotrzeć do brzegu.

Tymczasem „Waratah” skierował się na północ. Z pomocą przy­pływu wszedł w górę wąskiej rzeki, dalej niż ktokolwiek mógł się spodziewać. W końcu osiadł na dnie zakola, które nie było widoczne od strony morza, w miejscu zupełnie bezludnym, z dala od cywiliza­cji. To tam zostali zamordowani ostatni członkowie załogi.

Mijały lata, statek osiadał coraz głębiej w mule, aż wreszcie cał­kiem pod nim zniknął.

Ojciec pokazał kiedyś Sebastianowi pagórek, pod którym spoczy­wał statek. Wiele lat później część kadłuba znów stała się widoczna. To właśnie wtedy pewna kobieta przetrzymywana przez Brevardów próbowała uciec wraz ze swoimi dziećmi na jednej ze zdezelowanych łodzi ratunkowych, które pozostały na statku.

Ku zaskoczeniu wszystkich drewniana szalupa zdołała utrzymać się na wodzie i dotarła aż do afrykańskiego wybrzeża. Ale kobieta i obaj jej synowie nie przetrwali do tej chwili. Zmarli z wyczerpania, zanim ich łódź została dostrzeżona przez rybaków.

Sebastian zawsze uważał, że to bardzo romantyczna historia. Były to w pewnym sensie ostatnie ofiary nieszczęsnego statku. Ale teraz obudził się w nim tkwiący gdzieś głęboko irracjonalny lęk, że „Wara­tah” zechce się zemścić za okrutny los, jaki Brevardowie zgoto­wali jego pasażerom i załodze.

- Jak to możliwe? - spytał sam siebie.

Jedynym racjonalnym wytłumaczeniem były obfite deszcze pada­jące miesiąc wcześniej. Musiały odsłonić wrak, a odpływ zabrał go na pełne morze. Potem popłynął z prądem na południe i przypadkowo znalazł się w pobliżu ekipy NUMA. Ale w jaki sposób wciąż utrzymy­wał się na powierzchni? Dlaczego zardzewiały kadłub nie złamał się i nie poszedł na dno, gdzie zgodnie z powszechną wiedzą powinien się znajdować od przeszło stu lat?

Jakkolwiek by na to patrzeć, wydawało mu się, że karma, siła spraw­cza rządząca wszechświatem, wcisnęła mu do ręki fatalną kartę dokładnie w chwili, w której miał rozpocząć ostateczną rozgrywkę. Nie wiedział, czy na statku zachowały się jakiekolwiek dowody mo­gące wskazywać na jego pradziadka, ale nie mógł wykluczyć, że odnalezienie „Waratah” przyczyni się do ujawnienia mrocznych tajemnic jego rodziny, a może nawet świat zapuka do jego drzwi wcześniej, niż tego chciał.

Posłał po Laurenta i czekał. Musiał zachować ostrożność. Nikt poza nim nie znał sekretu zaginionego statku.

- Co się stało, bracie? - spytał Laurent, wchodząc na werandę.

- Każ pilotom przygotować śmigłowce - polecił Sebastian. - Czas ponownie zaatakować naszych przyjaciół z NUMA, żeby nie poczuli się zbyt pewnie.

- Chcesz dokonać na nich nalotu z powietrza? - zdziwił się Lau­rent. - Sądziłem, że dokonaliście z Calistą sabotażu w ich kompute­rach.

- Owszem - potwierdził Sebastian - ale oni, zamiast dać się grzecznie zaholować do portu, pozostali na miejscu, a nawet znaleźli jakiś opuszczony statek i zamierzają zabrać go ze sobą. Okazali się bardziej pomysłowi i uparci, niż myślałem. Nie mogę im na to pozwo­lić. Muszę ponownie odwrócić ich uwagę. Teraz, kiedy są zajęci akcją ratunkową, nadarza się doskonała okazja do przeprowadzenia ataku.

- Zostało nam na składzie jeszcze kilka torped - powiedział Lau­rent. - Acosta, zanim nas zdradził, zamierzał sprzedać je Somalijczy­kom.

- Doskonale - ucieszył się Sebastian. - Każ uzbroić śmigłowce w torpedy. Pływający wrak, który znaleźli, musi pójść na dno. A przy okazji niech piloci ostrzelają na postrach pozostałe jednostki ich flotylli.

- Mamy zatopić wrak? - zapytał Laurent z niedowierzaniem.

Sebastian popatrzył mu w oczy. Wiedział, że rozkaz mógł wydać się dziwny.

- O nic nie pytaj - warknął - po prostu wykonaj polecenie. Zaufaj mi, mam swoje powody.

Laurent uniósł dłonie w obronnym geście.

- Przepraszam. Chciałem się tylko upewnić, czy dobrze zrozumia­łem.

- Kiedy możecie startować? - spytał Sebastian.

- Za kilka godzin.

- Idealnie.

Gdy Laurent odszedł, Sebastian wrócił do śniadania, ale stracił ape­tyt. Nie mógł dopuścić, aby go wykryto przed wykonaniem ostat­niego posunięcia.

ROZDZIAŁ 37

Kurt i Joe jechali ukryci na przyczepie ciężarówki należącej do Thana Ranga, która mknęła autostradą numer 3. Dzięki najnowszym cudom techniki Kurt mógł śledzić ich trasę na telefonie.

- Czy wciąż zmierzamy w kierunku strefy zdemilitaryzowanej? - spytał Joe.

- Prosto jak strzelił - potwierdził Kurt.

Siedemdziesiąt dwa kilometry od Seulu i niecałe dwa od granicy strefy zdemilitaryzowanej ciężarówka zaczęła zwal­niać. Kilka cia­snych zakrętów świadczyło o tym, że zjeżdża z auto­strady. W tym samym czasie nawigacja w telefonie Kurta przestała działać. Znaleźli się poza zasięgiem sieci komórkowej.

Kurt schował telefon i popatrzył na Joego.

- Zapomnij o wzywaniu kawalerii. Straciliśmy zasięg.

- Pięknie - mruknął Joe.

Kurt wysunął się zza kartonów i poszedł na koniec kontenera, gdzie przez niewielką szparę w metalowej ścianie przesączała się smuga światła. Przyłożył oko do otworu i wyjrzał na zewnątrz.

- Czy są już tablice z napisem „Witamy w Korei Północnej”? - spytał Joe.

- Jeszcze nie - odpowiedział Kurt. - Tylko jasne światła i dziwny stęchły zapach.

Joe pociągnął nosem.

- Faktycznie, śmierdzi jak...

- ...śmietnik - dokończył Kurt. - Jesteśmy na ogromnym wysypi­sku. W górze widzę światła, a dookoła śmieciarki i buldożery. Wy­gląda, jakby zwożono tu śmieci z całego Seulu.

- To jedna z firm Ranga - Joe przypomniał sobie niedawną od­prawę.

Kurt kiwnął głową.

- Niektórzy mówią, że pieniądze leżą na śmietniku.

- Racja. Ale po co przywieźli tu hakerów?

- Nieważne. Lepiej, że są tu, niż mieliby znaleźć się za granicą.

Ciężarówka poruszała się coraz wolniej, a w końcu się zatrzymała. Zasyczały pneumatyczne hamulce. Ze swojego miejsca Joe zauważył, że znikła poświata potężnych lamp łukowych oświetlających wysypi­sko.

- Wjechaliśmy pod jakąś wiatę. Może to rampa rozładunkowa.

Ciężarówka zadudniła silnikiem, potoczyła się jeszcze kawałek i ponownie znieruchomiała. Kurt rozprostował nogi i schował się za pudłami z częściami komputerowymi, żeby nie było go widać od strony drzwi kontenera. To samo zrobił Joe.

Czekali w ciemności, przysłuchując się rozmowom prowadzonym na zewnątrz po koreańsku, które nagle zagłuszył odgłos pracy jakiejś potężnej maszynerii. Kurt poczuł, że ciężarówka znów się porusza. Tym razem jednak nie w przód ani w tył, lecz w dół.

- Mam wrażenie, że opadamy - szepnął Joe.

- Nie mylisz się - odrzekł Kurt.

Prędkość opadania początkowo wyraźnie rosła, a potem przestali ją odczuwać. Kurt zdawał sobie sprawę, że to tylko złudzenie, po­dobne do uczucia bezruchu w samolocie lecącym z prędkością dziewię­ciuset kilometrów na godzinę. Opadali nadal, ale ze stałą prędkością, dlatego przestali ją odczuwać.

Zerknął na zegarek i zauważył, że wskazówka sekundnika minęła właśnie dwunastkę. Wykonała pełen obieg wokół tarczy i niemal doszła do szóstki, kiedy zaczęli zwalniać i wreszcie się zatrzymali.

- Dziewięćdziesiąt sekund - wyszeptał. - Jak sądzisz, z jaką prędko­ścią opadaliśmy?

- Niezbyt prędko - odparł Joe. - Nie więcej niż trzy czwarte metra na sekundę.

Kurt szybko przeliczył to w myślach.

- A więc znajdujemy się jakieś sześćdziesiąt, siedemdziesiąt me­trów pod ziemią.

Nagłe szarpnięcie, gdy wielki dźwig uniósł kontener wraz z przy­czepą, stanowiło znaczny kontrast z uprzednim łagodnym opadaniem.

Kurt patrzył przez szparę i zdawał Joemu bezpośrednią relację.

- Wygląda na to, że wisimy pod wielką suwnicą. Chyba mają za­miar postawić nas na czymś w rodzaju platformy.

Poczuli, że podłoga się przechyla, zanim operator dźwigu zapano­wał nad ładunkiem i ustawił go w poziomie.

- Widzę drugą ciężarówkę - powiedział Kurt. - Jest też Calista. Idzie do jakiegoś pomieszczenia, które wygląda na sterownię.

Przyglądał się, jak kobieta puka do drzwi i czeka na ich otwarcie.

- Nie rób tego... - wyszeptał, ale jego telepatyczne ostrzeżenie nie dotarło do adresatki.

Szczęknął otwierany zamek i w drzwiach stanął mężczyzna w kombi­nezonie. Calista wręczyła mu jakiś dokument, a kiedy zaczął go czytać, spokojnym ruchem wyciągnęła broń i otworzyła ogień. Strzały padały gęsto, jeden po drugim, ale bez nadmiernego pośpiechu. Każdy był dokładnie wymierzony. Calista nie zdradzała żadnych oznak napięcia. Działała szybko, sprawnie i bez emocji.

W tej samej chwili jej towarzysz zamknął w żelaznym uścisku szyję kierowcy swojej ciężarówki. Rozległ się suchy trzask, kiedy szybkim ruchem złamał mu kark. Zza dźwigu wybiegło dwóch ludzi, ale zaraz dosięgły ich kule i osunęli się na ziemię. Zapadła cisza.

- Co z drugim kierowcą? - spytał szeptem Joe.

- Pewnie nie żyje - odpowiedział Kurt, domyślając się, że Calista zabiła go jeszcze w szoferce.

- Twoja dziewczyna jest zimna jak lód - mruknął Joe.

- Ona nie jest moją dziewczyną.

- Idą w naszym kierunku?

- Nie, weszli do sterowni.

Calista, nieświadoma, że ktoś ją obserwuje, wpadła do sterowni i natychmiast usiadła do komputera. Pokonanie zabezpieczeń systemu zajęło jej trzydzieści sekund.

Chwilę później do pomieszczenia wszedł Egan.

- Platforma towarowa gotowa - zameldował. - Czy ktoś wie, że tu jesteśmy?

- Rozwaliłam ich, zanim zdążyli podnieść alarm - odparła Cali­sta. Sprawdziła procedury bezpieczeństwa. Żadna nie została urucho­miona. - W porządku. Wyprowadź hakerów z kontenera. Przerzucimy ich przez granicę.

- Ilu ludzi będzie po tamtej stronie? - spytał Egan.

- Milion żołnierzy armii północnokoreańskiej - zaśmiała się.

- Daj spokój. Wiesz, o co pytam.

- Znalazłam w ich komputerze grafik dyżurów, z którego wy­nika, że stacja północnokoreańska ma obsadę złożoną ze stu dwudzie­stu ludzi. Większość z nich jest dopuszczona wyłącznie do pracy na powierzchni i w górnej strefie przeładunkowej. Tylko czterdzie­stu ma dostęp do niższych poziomów. Ponieważ pracują na dwie zmiany, będziemy mieć do czynienia maksymalnie z dwudzie­stoma przeciwnikami.

- Ale nas jest tylko dwoje - zauważył Egan, wyraźnie zaniepoko­jony.

- Dzięki temu będzie ciekawiej, prawda?- odparła.

Brat popatrzył na nią z niedowierzaniem.

- Spokojnie - powiedziała Calista, otwierając opakowanie, w któ­rym znajdowały się trzy metalowe pojemniki z dziwnymi numerycz­nymi oznaczeniami. - To zwiększy nasze szanse.

- Gaz bojowy?

- Ależ nie, środek obezwładniający o krótkotrwałym działaniu - wyjaśniła. - Paraliżuje ośrodkowy układ nerwowy na około dziesięciu minut. Nie zabije ich ani nawet nie pozbawi przytomności, ale sprawi, że łatwiej będzie ich trafić. Wykorzystując zaskoczenie, zajmiemy sterownię, rozpylimy gaz, a reszta już będzie prosta.

- A mamy maski przeciwgazowe?

Calista wyciągnęła dwie niewielkie półmaski osłaniające usta i nos. Wyglądały jak powiększona wersja maseczki chirurgicznej.

- Będą nam potrzebne tylko przez chwilę. Gaz staje się nieak­tywny po sześćdziesięciu sekundach.

- A jak dostaniemy się na drugą stronę tunelu?

W tym momencie na ekranie pojawiła się wiadomość w języku kore­ańskim. Calista przeskanowała ją ręcznym urządzeniem, które przełożyło ją na angielski.

- Oto nasze zaproszenie - powiedziała. - Czekają na przerzut hake­rów. Wyprowadź ich z ciężarówki i załaduj do wagonika.

- A co się z nimi stanie, gdy rozpylimy gaz?

- Zastygną w bezruchu, dzięki czemu nie będą włazić nam w drogę.

Egan przestał zadawać pytania i wyszedł ze sterowni. Calista jesz­cze chwilę stukała w klawiaturę, po czym przełączyła zarządzanie systemem na moduł zdalnego sterowania. Zabrała pilota i podeszła do wagonika stojącego u wlotu do długiego tunelu. Pojazd nie miał dachu, przez co przypominał wago­nik do przewozu węgla lub rudy. Wsiadła do środka, a Egan wyprowadził hakerów z drugiej cięża­rówki.

Xeno9X9, GSumZ i Montresor byli gigantami hakerskiego podzie­mia, ale patrząc na nich, nikt nie domyśliłby się, że potrafią komukol­wiek zagrozić, nie mówiąc o już doprowadzeniu do upadku państw czy wielkich międzynarodowych korporacji. Żaden z trzech wymizerowanych, niechlujnych osobników o bladych twarzach, zapadniętych oczach i chudych, patykowatych kończynach od chwili porwania nie próbował stawiać jakiegokolwiek oporu, chociaż nieko­niecznie wynikało to z ich potulnego charakteru, ile raczej z faktu uwięzienia ich sióstr, żon i dzieci w posiadłości Brevardów.

- Wsiadać - warknęła Calista.

Weszli do wagonika stojącego tuż przed platformą, na której zna­lazł się pierwszy kontener. Egan usiadł z przodu, a jego siostra z tyłu, dzięki czemu mieli hakerów między sobą. Calista wklepała na pilocie kod aktywacyjny. Rozległ się donośny dźwięk uruchamiania potężnej prądnicy. Kiedy na pilocie zamigotała zielona dioda, Calista nacisnęła przycisk. Wagonik ruszył i zaczął nabierać prędkości, zagłębiając się w oświetlony tunel.

ROZDZIAŁ 38

Nie ma ich - powiedział Kurt. - Zniknęli w tunelu. Wychodzimy.

Otworzył drzwi kontenera, rozejrzał się i wyszedł na zewnątrz. W sterowni zostały tylko trupy i migające ekrany komputerów, przy których wcześniej majstrowała Calista. Zgadywał, że jeśli ktokolwiek zdalnie monitorował pomieszczenie, to komunikat, jaki otrzymywał, brzmiał niezmien­nie: wszystko w porządku.

- Lepiej weźmy po gnacie - powiedział, zabierając pistolet jed­nemu z zabitych.

Joe pochylił się nad innym ciałem i zrobił to samo, po czym wy­szedł za Kurtem ze sterowni.

Znaleźli się w ogromnej hali o rozmiarach hangaru lotniczego. Z boku, na ośmiokątnej platformie, stała ciężarówka, którą przyjechali. Bez kontenera na naczepie ciągnik wydawał się mały i nie pasował to otoczenia.

- Wygląda jak obrotnica w lokomotywowni - stwierdził Joe, przy­glądając się platformie.

Kurt przytaknął i uniósł głowę. Pusty szyb, odpowiadający rozmia­rami i kształtem platformie, biegł w górę i nikł w ciemności. W jego ścianach znajdowały się poziome wycięcia, w które wchodziły zęby potężnych kół, widocznych przy czterech z ośmiu boków plat­formy.

- Całość porusza się w górę i w dół dzięki tym zespołom kół zęba­tych - powiedział Joe. - Tak jak w kolei zębatej, tyle że całkiem w pionie.

- To wyjaśnia, jak się tu dostaliśmy, ale nadal nie wiemy dla­czego - odparł Kurt.

Chcąc znaleźć odpowiedź na to pytanie, przyjrzał się tunelowi, w którym zniknął poruszający się niemal bezgłośnie wagonik z Calistą i hakerami. Wydawało się, że nie ma końca. Był oświetlony od góry lampami rozmieszczonymi w pewnej odległości od siebie, przez co wyglądał jak pręgowany naprzemiennymi pasami światła i cienia.

- Co o tym wszystkim myślisz? - spytał Joe.

- Nic nie przychodzi mi do głowy poza jednym - odpowiedział Kurt. - Than Rang nie jest w tej grze neutralny wbrew temu, co sądzi pułkownik Lee i nasi ludzie z CIA.

- Więc uważasz, że ten tunel przebiega pod strefą zdemilitaryzo­waną?

- Nie ma innego sensownego wytłumaczenia. Po pierwsze, znajdu­jemy się przy samej granicy. Po drugie, o ile mi wiadomo, Północ od lat drążyła tunele. Nie pamiętam, ile z nich zostało wykry­tych, ale co najmniej trzy czy cztery duże i wiele małych, które słu­żyły do infiltracji. Ten najbardziej pokaźny mógł posłużyć do przerzuce­nia całej dywizji z lekkim wyposażeniem w godzinę. Widzia­łem go na zdjęciach, ale wyglądał zupełnie inaczej niż to miejsce.

Joe pokiwał głową.

- O ile wiem, Południe ma jakieś systemy nasłuchowe. Jak to moż­liwe, żeby nie wykryli drążenia tak potężnego tunelu?

- Bezpośrednio nad nami znajduje się wysypisko śmieci - odparł Kurt. - Bez przerwy jeżdżą po nim buldożery i śmieciarki, nie wspomi­nając o głośnej pracy dźwigów i zgniatarek. To miejsce jest źródłem nieustającego hałasu, więc wszelkie nienatu­ralne odgłosy dochodzące z okolicy można przypisać wysypi­sku. Ponadto znajdu­jemy się bardzo głęboko pod ziemią, której gruba warstwa mocno tłumi dźwięk.

- Trzeba przyznać, że wysypisko to doskonała przykrywka. W do­datku idealne miejsce do ukrycia wydobytej ziemi i skał.

Kurt kiwnął głową, ale nic nie powiedział, bo dostrzegł w tunelu jakiś ruch. Choć nie było słychać żadnego dźwięku, coś najwyraźniej zmierzało w ich kierunku.

- Kryj się - polecił Kurt.

Przykucnęli, repetując pistolety. Dziwny pojazd był coraz bliżej. Nie miał kół, nie był też zaczepiony na linie. Najzwyczajniej w świe­cie unosił się w powietrzu.

- Kolejka magnetyczna - oznajmił Joe. - Stąd te prądnice wyso­kiego napięcia.

- Zastosowana w celu uniknięcia hałasu - dodał Kurt. - Praktycz­nie jej nie słychać.

Wagonik wytracił prędkość na ostatnich stu metrach i powolutku wysunął się z tunelu nad platformę, bardzo podobną do tej, na której stał kontener. Po chwili ucichł odgłos pracy prądnicy, a pojazd opadł kilkanaście centymetrów w dół i znieru­chomiał na platformie z nieocze­kiwanie głuchym łoskotem.

Nikt z niego nie wysiadł.

- Pusty? - zdziwił się Joe.

Kurt podkradł się ostrożnie do prostokątnego wagonika i zajrzał do środka.

- Nikogo nie ma - powiedział - ale nie jest pusty.

Wyprostował się, sięgnął ręką nad krawędzią burty i zgarnął garść ładunku.

- Granulki - stwierdził. - Bardzo lekkie.

Joe rzucił okiem na granulki i obrócił jedną z nich między palcami.

- Metaliczny tytan po wstępnej obróbce - stwierdził.

- Chyba zaczynam rozumieć tę grę - powiedział Kurt.

- Jaką grę?

- Jak sądzisz, dlaczego w wyeksploatowanych kopalniach Ranga wydobywa się trzy razy więcej surowców niż dziesięć lat temu? Wyko­rzystując układy z północnokoreańskimi typami spod ciemnej gwiazdy, facet „doprawia” urobek. Generałowie przysyłają mu nie do końca oczyszczony tytan, który on kieruje do dalszego przerobu jako pochodzący z jego kopalni. W zamian otrzymują hakerów, dostawy najnowocześniejszego sprzętu i zapewne stały dopływ gotówki w twardej walucie. Korea Północna zyskuje dostęp do najnowszych technologii i światowych rynków, z ominięciem nałożonych na nią sankcji ONZ, a Than Rang rudę tytanu po bardzo korzystnej cenie.

Jakby w odpowiedzi na przybycie wagonika z rudą, wokół pod­stawy platformy z kontenerem, w którym podróżowali Kurt i Joe, zaczęły migać żółte światełka.

- Ostatni pociąg do Clarksville - powiedział Kurt. - Lepiej żeby nam nie uciekł.

Ledwie zdążyli dobiec do kontenera i wejść do środka, gdy plat­forma się uniosła. Kiedy Kurt zamknął drzwi, kontener drgnął, po czym zaczął szybko i płynnie nabierać prędkości. Po kilku sekundach robili z osiemdziesiąt kilometrów na godzinę, chociaż nie było sły­chać odgłosów pracy żadnych mechanizmów ani nawet dźwięku kół toczących się po podłożu.

- Skoro już jedziemy tym ekspresem - zaczął Joe - warto się zasta­nowić, co zastaniemy na stacji docelowej.

- Przypuszczam, że natkniemy się na strefę śmierci ewentualnie wylądujemy w samym środku zażartej strzelaniny - odpowiedział Kurt.

- Mogliśmy poczekać, aż wrócą.

- A jeśli planują wycofanie się inną drogą?

- Fakt, o tym nie pomyślałem - przyznał Joe.

Wkrótce kontener zaczął zwalniać. Kiedy dotarł do stacji docelo­wej i opadł na platformę, było jasne, że nie trafili na strzela­ninę. Kurt przez dobrą minutę wsłuchiwał się w ciszę, zanim zdecydował się otworzyć drzwi.

Rzut oka dookoła ujawnił tylko ciała kilku północnokoreańskich żołnierzy, poza tym nie było widać śladów walki ani żadnych oznak alarmu.

Kurt i Joe wyszli z kontenera i dokonali szybkiego przeglądu sytua­cji. Dziewięć trupów. Brak oznak stosowania przemocy. Nie­ludzka precyzja.

O dziwo, także trzej hakerzy leżeli obok wagonika, którym tu przy­byli. Nie poruszali się, ale na ich ciałach nie było śladów po kulach.

Joe potrząsnął jednym z nich, lecz nic to nie dało.

- Chyba czymś ich uśpiono, bo oddychają normalnie - stwierdził.

- Później to sprawdzimy.

Weszli do korytarza i idąc szlakiem wyznaczonym przez zabitych żołnierzy, dotarli do windy. Joe już miał nacisnąć przycisk, kiedy Kurt go powstrzymał.

- Lepiej nie ogłaszajmy wszem wobec naszego przybycia.

Rozsunęli drzwi do wąskiego szybu. W zagłębieniu ściany po prze­ciwnej stronie tkwiły szczeble drabiny wykorzystywa­nej przez obsługę techniczną.

Kurt popatrzył w górę i naliczył między nimi a podłogą stojącej ka­biny pięć pięter.

- Założę się, że tam są nasi przyjaciele - powiedział.

- Niech będzie - zgodził się Joe. - Zawsze to jakiś punkt zaczepie­nia. Przecież nie damy rady przeszukać całego kompleksu.

Weszli do szybu. Kurt ruszył w górę po drabinie, a Joe zablokował drzwi w pozycji otwartej. Dzięki temu do środka wpadało trochę światła.

Szybko pokonali dwa piętra. Kiedy mijali trzecie, Kurt usłyszał ja­kiś szczęk, a potem metaliczny odgłos, jakby coś spadło na beto­nowe dno szybu. Popatrzył w dół i zobaczył Joego, który wisiał na jednej ręce, trzymając w drugiej oderwany fragment drabiny.

- Co ty wyprawiasz?

Joe zaczepił ułamany element o szczebel i podciągnął się do góry.

- Jesteśmy w bardzo poważnym niebezpieczeństwie - wysapał.

- Nie sądzę, żeby ktokolwiek to usłyszał.

- Nie chodzi mi o wartowników - wyjaśnił Joe. - Moje obawy doty­czą północnokoreańskich standardów budowlanych. Widziałeś, jak wygląda ten beton? Kruszy się jak ciasto francuskie. Za mało cementu, za dużo piasku. A te zbrojenia... wszystkie luźne i zardze­wiałe. - Pociągnął za jeden z prętów i wyjął go ze ściany bez żadnego wysiłku. - Lepiej się pośpieszmy, zanim całe to badziewie zwali się nam na głowy.

Kurt uśmiechnął się. Jego przyjaciel był perfekcjonistą. Nigdy nie pozwoliłby sobie na podobną fuszerkę.

- Po powrocie wyślę do Kim Dzong Una oficjalny protest - powie­dział Kurt. - „Uprasza się towarzysza przewodniczącego o dopilnowanie, aby północnokoreańskie tajne bazy wojskowe były budowane z lepszych materiałów, gdyż obecnie stwarzają dla nas zagrożenie podczas infiltracji. W razie niezastosowania się do na­szych życzeń wkroczymy na drogę prawną”.

- Bez wątpienia to skłoni go do działania - zaśmiał się Joe.

Chwilę później dotarli do kabiny. Kurt przecisnął się obok niej, wszedł na dach i otworzywszy klapę wyjścia awaryjnego, możliwie jak najciszej opuścił się do środka. Drzwi były otwarte na oścież, ktoś przekręcił włącznik blokady.

W holu leżały dwa kolejne ciała. Panowała cisza, ale natychmiast po wyjściu z kabiny Kurt usłyszał odgłosy jakiegoś zamieszania na końcu korytarza. Padło kilka strzałów, huknął granat ogłuszający, a potem odezwały się wyciszone pistolety Calisty i jej towarzysza.

Zaszli bardzo daleko, wykorzystując element zaskoczenia, w końcu jednak natrafili na opór. W całym obiekcie odezwały się dzwonki alarmowe.

- Koniec ciszy i spokoju - skomentował Joe.

- Idziemy - ponaglił go Kurt i ruszył w kierunku, z którego dobie­gały odgłosy walki.

ROZDZIAŁ 39

Kurt przywarł plecami do ściany obok otwartych drzwi, za którymi padła kolejna salwa wystrzałów. Rozległ się okrzyk bólu, po czym eksplodował granat ogłuszający.

Zerknąwszy do środka, zauważył, że Calista leży na boku, a krew cieknie jej z ucha. Jej partner stał obok i strzelał w środek wypełnio­nego dymem pomieszczenia. Nagle zatoczył się do tyłu, a wtedy jeden z pocisków trafił go prosto w pierś. Mężczyzna upadł.

Między nimi na podłodze leżała Sienna Westgate.

Kurt poczuł zastrzyk adrenaliny. Wprost nie wierzył własnym oczom. A więc żyła, przynajmniej jeszcze przed chwilą. Ale teraz...

Z chmury dymu wypadło trzech północnokoreańskich żołnierzy. Kurt instynktownie otworzył ogień, kładąc trupem dwóch pierwszych i raniąc trzeciego, który natychmiast skoczył z powrotem w dym.

- Osłaniaj mnie! - krzyknął do Joego.

Joe zajął pozycję i zasypał pokój gradem kul. Kurt podczołgał się do Sienny i pociągnął ją do drzwi. Kiedy dotarli do korytarza, z jej ust wydobył się słaby jęk. Więc jednak żyje.

Ledwie zdążyli schować się za rogiem, z głębi pokoju odezwała się prawdziwa kanonada. Kule dziurawiły futrynę i ścianę korytarza.

Joe wystrzelił jeszcze kilka razy. Ostatni żołnierz rzucił się przez dym do drugiego wyjścia z pomieszczenia i wbiegł na klatkę scho­dową.

- Pobiegł po posiłki! - wrzasnął Joe.

- Nie będziemy na nich czekać! - odkrzyknął Kurt. - Do windy!

Joe ruszył przodem, a Kurt próbował podnieść Siennę.

- Kurt? - wyszeptała chrapliwie, jakby zaschło jej w gardle.

- Jesteś cała? - spytał.

- Co? Jak to?... Skąd się tu wziąłeś?

Była kompletnie zdezorientowana.

- To długa historia - odpowiedział. - Możesz chodzić?

Spróbowała wstać, ale osunęła się.

- Moje nogi... W ogóle ich nie czuję.

- Obejmij mnie - polecił. - Musimy uciekać.

Sienna otoczyła ramieniem jego szyję i razem przeszli korytarzem do windy. Kurt oparł ją plecami o ścianę i wskazał Joego.

- Poczekaj tu z nim.

- Po co? - zapytała zdziwiona. - Dokąd idziesz?

- Muszę się komuś zrewanżować.

Joe popatrzył Kurtowi w oczy.

- To miejsce za chwilę zaroi się od północnokoreańskich żołnie­rzy - ostrzegł.

- No właśnie - rzucił Kurt, wychodząc z windy.

Joe wyłączył blokadę drzwi i nacisnął przycisk.

- Zaraz odeślę ci pustą kabinę.

Kurt tylko kiwnął głową i pobiegł w głąb korytarza. Sienna nie odry­wała od niego wzroku, dopóki nie zamknęły się drzwi.

Dym spowodowany wystrzałami i eksplozjami granatów huko­wych spowijał już większość korytarza. Światła alarmu pożarowego błyskały jak przez mgłę. Kurt dotarł do pokoju, w którym doszło do strzelaniny. Calista zaczynała odzyskiwać przytomność, którą straciła prawdopodobnie na skutek bliskiej eksplozji granatu hukowego.

Przykucnął przy niej i potrząsnął ją za ramiona.

- Pamiętasz mnie?

Tak jak Sienna, przez chwilę była zupełnie zdezorientowana, ale kiedy go rozpoznała, natychmiast uniosła broń.

Kurt jednym ruchem wytrącił jej pistolet z ręki.

- Chyba nie zabijesz człowieka, który chce cię uratować.

Rozejrzała się niepewnie.

- Egan...

- Jeśli chodzi ci o twojego chłopaka, to nie żyje - powiedział Kurt.

Ta wiadomość nie wywarła na Caliście większego wrażenia. Kurt pomógł jej wstać.

- Poczekaj - rzekła, podając mu niewielki srebrny pojemnik. - Wrzuć go na schody. Zyskamy kilka minut.

Pociągnął ją ze sobą do drzwi klatki schodowej. Kiedy je uchylił, usłyszał odgłos szybkich kroków na metalowych stopniach. Nadbie­gali żołnierze.

- Odkręć nakrętkę i wstrzymaj oddech - poinstruowała go Cali­sta.

Kurt zastosował się do polecenia i rzucił pojemnik na podest. Meta­lowa puszka poturlała się pod ścianę, wypuszczając z sykiem dwie strugi gazu. Zatrzasnął drzwi i po chwili usłyszał odgłos ciał toczących się po schodach.

- Nie martw się, to ich nie zabije - powiedziała Calista.

- Nie martwię się o nich, tylko o nas - odparł. - Idziemy.

Ruszyła niepewnie i zatoczyła się do przodu, ale teraz, gdy odzyski­wała siły, Kurt nie miał zamiaru zbytnio się do niej zbli­żać.

- Na korytarz! - rozkazał.

Przytrzymując się ściany, dotarła do windy i nacisnęła przycisk. Drzwi rozsunęły się natychmiast. Weszła pierwsza, a za nią Kurt, który ustawił się w przeciwległym rogu z pistoletem w dłoni. Naci­snęła najniższy przycisk i kabina zaczęła powoli zjeżdżać w dół.

Calista roześmiała się.

- Jesteś prawdziwym rycerzem bez skazy. Nie mógłbyś zostawić damy w niebezpieczeństwie. Nawet takiej jak ja.

- Nie pochlebiaj sobie - rzucił. - Chcę uzyskać od ciebie odpowie­dzi na kilka pytań, to wszystko. Kim jesteś? Dla kogo pracu­jesz? Do czego są wam potrzebni Sienna i hakerzy?

Wykrzywiła usta w grymasie rozczarowania.

- Co za nudy, miałam nadzieję na coś więcej.

Kabina stanęła i drzwi się rozsunęły.

Joe i Sienna stali przy pulpicie sterowniczym kolejki magnetycz­nej. Towarzyszyli im hakerzy, którzy odzyskali przytomność i teraz wspólnie próbowali rozgryźć system.

- Dacie radę to uruchomić? - zapytał Kurt.

Joe popatrzył na niego i pokręcił przecząco głową.

- To dla nas kompletna chińszczyzna, wszystko po koreańsku.

Calista wysunęła się do przodu.

- Może ja pomogę.

Kurt nie ufał jej, ale uznał, że przecież ona też chciała stąd uciec.

Przyjrzała się dokładnie kilku wskaźnikom na pulpicie.

- Odcięli główną szynę zasilania - powiedziała. - Ale chyba potra­fię znaleźć obejście.

Pochyliła się nad pulpitem, a Kurt skupił się na monitorach telewi­zji przemysłowej. Jeden z nich pokazywał korytarz na pozio­mie, gdzie rozegrała się bitwa. Kamery zamontowano również na klatce schodowej, po jednej na każdym piętrze. Na wyższych pozio­mach schody były zasłane ciałami, ale na samej górze pojawiła się nowa grupa żołnierzy. Wszyscy mieli na twarzach maski przeciwga­zowe.

- Lepiej się pośpiesz - ponaglił Calistę.

- Już kończę, powinno działać - odrzekła. - Wsiadajcie.

Hakerzy natychmiast zajęli miejsca w wagoniku. Joe pomógł Sien­nie, natomiast Kurt nie ruszył się, podejrzewając, że Calista zaraz wytnie im jakiś numer.

- Spokojnie - powiedziała. - Skoro i tak wyląduję w więzieniu, niech to będzie jak najdalej od Korei Północnej.

Przestawiła jakiś przełącznik i maszyneria obudziła się do życia. Wszyscy z ulgą powitali odgłos rozkręcających się generatorów wyso­kiego napięcia.

- Wsiadaj pierwsza - polecił Kurt.

- Chwileczkę, muszę przełączyć sterowanie na zdalny moduł - odparła, sięgając do kieszeni.

Kurt natychmiast podniósł pistolet na wysokość jej oczu.

- To tylko zwykły pilot - zapewniła, pokazując mu niewielkie urzą­dzenie z rozjarzonym wyświetlaczem. - Będzie nam potrzebny, chyba że chcesz tu zostać i uruchomić napęd.

Wyrwał jej pilota z dłoni i wepchnął ją do wagonika. Kiedy już wszy­scy byli w środku, nacisnął przycisk podświetlony migającą zieloną diodą. Wagonik ani drgnął, za to Kurt ujrzał oślepia­jący roz­błysk, który poraził jego oczy i przez synapsy wniknął głębiej, aż do samego mózgu. Poczuł w całym ciele obezwładniający ból, połączony z wrażeniem spadania z dużej wysokości.

Wystarczyło lekkie pchnięcie Calisty, by zatoczył się do tyłu i przele­ciał przez krawędź wagonika. Upadł tuż obok po drugiej stronie i stracił przytomność.

- Tym razem to ja cię zaskoczyłam - wysyczała.

Osłupiały Joe patrzył, jak jego przyjaciel wypada na zewnątrz. Wszystko stało się bardzo szybko i bez jednego dźwięku. Kurt padł, jakby ktoś przestawił wyłącznik w jego mózgu.

Sienna wydała z siebie okrzyk przerażenia, co podziałało na Joego jak ostroga. Przeskoczył przez burtę wagonika, chwycił Kurta i usiło­wał go unieść, ale bezwładne ciało przelewało mu się przez ręce jak prawie stukilowa szmaciana lalka.

Nagle usłyszał za plecami jakieś zamieszanie.

- Sienna - powiedziała Calista takim tonem, jakby upominała nie­grzeczne dziecko.

Joe odwrócił się. Sienna mierzyła do Calisty z pistoletu. Dobra na­sza, pomyślał.

Calista miała na ten temat inne zdanie.

- Jeśli chcesz jeszcze kiedyś zobaczyć swoje dzieci, wyceluj w kogoś innego.

Powoli, jak w transie, Sienna skierowała broń na Joego, który wi­dząc to, uznał, że jego optymizm był jednak przedwczesny.

Calista już odzyskała pewność siebie i poleciła:

- Podnieś pilota i rzuć go do mnie.

Joe pokręcił głową.

- Proszę cię, zrób to - jęknęła Sienna. Po jej twarzy spływały łzy. - Oni mają moje dzieci. Mają dzieci nas wszystkich. Jeśli nie wró­cimy, zabiją je.

- Ona wie, gdzie je przetrzymują - powiedział Joe. - Wystarczą nam dwadzieścia cztery godziny, a wszystkie uwolnimy.

Sienna zawahała się, ale wtedy Calista zagroziła:

- Jeśli nie przywiozę was z powrotem, i to w dobrym zdrowiu, wasi bliscy nie dożyją do rana.

Sienna znów wycelowała pistolet w Joego, tym razem bardziej zdecy­dowanie.

- Przykro mi, ale jutro będzie już za późno - powiedziała. - Pro­szę, daj mi ten nadajnik.

Joe nawet nie drgnął, ale jeden z hakerów wygramolił się z wago­nika, podniósł pilota i wrócił, podając go Caliście, która natychmiast wprowadziła sekwencję kodów na klawiaturze i uśmiechnęła się triumfalnie do Joego.

- Au revoir - rzuciła, kiedy wagonik drgnął i zaczął nabierać prędko­ści. - Pozdrów swojego przyjaciela, kiedy się obudzi.

Joe patrzył za wagonikiem znikającym w tunelu.

- A mówiłem, żeby wezwać kawalerię - mruknął.

Potrząsnął Kurtem w nadziei, że ten się ocknie, lecz nic to nie dało. Sprawiał wrażenie katatonika, tak samo jak trzy mie­siące temu, kiedy Joe wyciągnął go z wody. Dostrzegając zadziwia­jące podobieństwo obu przypadków, pomyślał, że chyba nie jest ono całkiem przypad­kowe.

- Niedobrze - mruknął do siebie.

Była to, jak na Joego, wyjątkowo powściągliwa ocena sytuacji. Wła­śnie utknął w tajnej bazie wojskowej po złej stronie strefy zdemilita­ryzowanej, z nieprzytomnym przyjacielem i jednym pistole­tem kaliber 9 milimetrów, w którego magazynku zostało może z pięć nabojów, mając na karku całą kompanię mocno wkurzonych północnokoreańskich żołnierzy.

Niedobrze” było zdecydowanie zbyt delikatnym określeniem. Trudno sobie wyobrazić, aby mogło być gorzej.

ROZDZIAŁ 40

Nie mając chwili do stracenia, Joe położył Kurta na ziemi i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiegokolwiek wyjścia z fatalnego położenia.

Najpierw podbiegł do pulpitu sterowniczego i zerknął na monitory. Żołnierze torowali sobie drogę między ciałami kolegów, którzy wcze­śniej znaleźli się na klatce schodowej. Zorientował się, że minęli już siódmy poziom i wkrótce znajdą się na szóstym, gdzie doszło do strzelaniny. Będą musieli go sprawdzić, zanim znów ruszą w dół, i podobnie zrobią z pozostałymi, ale i tak czas nie pracował na jego korzyść.

Popatrzył na pulpit, jednak widział tylko niezrozumiałe koreańskie napisy i rzędy migających światełek. Nie było mowy, żeby połapał się w obsłudze kolejki magnetycznej. Jeszcze raz rozejrzał się dookoła, rozpaczliwie szukając bardziej konwencjonalnego środka transportu. W ciemnym kącie po lewej stało coś, co mogło się nadać.

- No jasne - powiedział na głos. - Przecież muszą czymś dowozić granulat tytanu.

Na platformie, podobnej do tej z podziemnej bazy Thana Ranga, stała wielka ciężarówka. Nie miała naczepy do przewozu kontenerów, ale otwartą skrzynię na sypki ładunek.

Joe szybko wspiął się do szoferki i z radością ujrzał kluczyki tkwiące w stacyjce.

- Dzięki Bogu za stary, sprawdzony silnik spalinowy! - wykrzyk­nął, po czym przekręcił kluczyk i wsłuchał się z lubością w głęboki warkot poczciwego diesla. Wrzucił bieg i podjechał do miej­sca, w którym leżał Kurt.

Zatrzymał wóz, wyskoczył z kabiny i wtaszczył przyjaciela na miej­sce pasażera. Kiedy go usadowił na sfatygowanym winylowym fotelu, Kurt zaczął się wiercić, wykonując ramionami pływackie ruchy, lecz po chwili osunął się na oparcie i znieruchomiał.

Joe wrócił za kółko i zatrzasnął drzwi.

- Nic się nie martw, amigo - powiedział, wrzucając bieg. - Teraz możesz się spokojnie zdrzemnąć. Wyciągnę nas z tej kabały. A kiedy się ockniesz, utniemy sobie dłuższą pogawędkę na temat tego, jak odróżnić kobiety, które należy ratować, od tych, które lepiej zostawić tam, gdzie są, bo najwyraźniej nie masz o tym zielonego pojęcia.

Mówiąc to, manewrował kierownicą tak, aby wprowadzić wielki pojazd do tunelu kolejki magnetycznej, który stanowił jedyną drogę do wolności. Gdy udało mu się wjechać do środka, nacisnął pedał gazu, wypełniając tunel czarnym dymem z umieszczonych tuż za kabiną rur wydechowych. Ciężarówka wyrwała do przodu i szybko nabierała prędkości.

Nie ujechał daleko, kiedy z tyłu rozpętała się strzelanina. Siedząc w kabinie, Joe usłyszał tylko odgłosy pocisków rykoszetujących od grubych ścianek skrzyni ładunkowej oraz eksplozję jednej z opon. Odpędził od siebie myśl o grożącym im niebezpieczeństwie i nie zdejmował nogi z gazu, pędząc coraz szybciej. Pozbawione tłumików rury wydechowe robiły potworny hałas, do którego dołączało odbite od ścian tunelu dudnienie potężnego silnika i łoskot kiepsko resorowa­nej szoferki. Droga powrotna na południe stanowiła całko­wite przeciwieństwo gładkiej i bezgłośnej jazdy kolejką magnetyczną w przeciwnym kierunku.

Joe wrzucał kolejne biegi, nie przejmując się niemiłosiernym zgrzyta­niem skrzyni przekładniowej. Zaczął się głośno śmiać, jakby uskrzydlały go hałas i pęd. Co najmniej sto dwadzieścia decybeli. Do diabła z tym, pomyślał i pociągnął za dźwignię potężnego klaksonu, którego ryk poniósł się daleko w głąb tunelu.

Prędkość rosła, wkrótce doszła do siedemdziesięciu, a potem do osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Nagle Joe zauważył przed sobą przeszkodę. Mniej więcej co kilometr w tunelu występowało zwężenie w postaci betonowego kręgu wzmacniającego, który znacz­nie zmniejszał prześwit. Zbliżając się do pierwszego z nich, starannie wycelował i był prawie pewien, że się zmieści. Niestety się mylił. Pędząca osiemdziesiątką ciężarówka zawadziła górną krawędzią skrzyni ładunkowej o sklepienie, wyrywając ze ściany potężne ka­wały betonu. Odgłos uderzenia zabrzmiał jak wybuch bomby.

Następne zwężenie wydawało się jeszcze ciaśniejsze, ale Joe ani myślał zwalniać. Tym razem od ściany odpadło jeszcze więcej be­tonu, a od skrzyni ładunkowej oderwał się spory kawał jednej z burt, który spadł na dno tunelu i z metalicznym łoskotem gonił przez chwilę za oddalającym się pojazdem.

Joe zauważył w lusterku wstecznym resztki burty sterczące niemal na metr poza obrys pojazdu. To nasunęło mu pewien pomysł. Nie zdejmując nogi z gazu, przytarł bokiem do ściany tunelu. Sypnęło iskrami, w betonie pojawia się głęboka rysa, a hałas wzrósł do niezno­śnego poziomu. Wkrótce burta całkiem odpadła i wlokła się za cięża­rówką.

Joe zerknął na Kurta.

- Musisz być zdrowo przymulony, skoro nawet to cię nie obu­dziło - mruknął.

Znów uruchomił klakson i nie odpuszczał, chociaż rozbolały go uszy. Chciał, żeby o ich powrocie dowiedział się cały świat, a zwłasz­cza południowokoreańskie siły zbrojne. Uważał, że tylko obec­ność sojuszniczego wojska po drugiej stro­nie tunelu może dać im szansę na wyjście cało z opresji.

Na posterunku nasłuchowym, odległym o kilkanaście kilometrów od tunelu, szeregowa Jeong wsłuchiwała się w niezwykłe odgłosy. Południowokoreańskie detektory akustyczne rozmieszczono wzdłuż całej strefy zdemilitaryzowanej, aby ustrzec się przed ewentualną podziemną ingerencją z Północy.

Od czasu do czasu zdarzały się dziwne sygnały. Pewnych proble­mów nastręczały lekkie trzęsienia ziemi. Także północnokoreańskie próbne eksplozje jądrowe oraz inne podziemne anomalie dawały fałszywe odczyty, ale czegoś takiego jak teraz nie słyszała jeszcze nigdy wcześniej. Natychmiast zawiadomiła przełożonego.

- Musi pan tego posłuchać.

Podoficer podszedł niespiesznie do jej stanowiska. Nie wyglądał na przejętego.

- Pewnie awaria detektora.

Szeregowa Jeong pokręciła przecząco głową.

- To nie wygląda na awarię - odparła. - Testy nie wykazały uszko­dzeń. Poza tym sygnały dochodzą z kilku miejsc.

- W porządku, sam posłucham.

Włożył na głowę słuchawki i wpiął je do konsoli.

- Ciężarówki - rzekł po chwili. - Wielkie ciężarówki.

Co pewien czas słychać było metaliczny łoskot przypominający kle­kotanie gąsienic czołgów.

Na monitorze komputera pojawiło się potwierdzenie, klasyfiku­jące drgania jako odgłos wielu ciężkich pojazdów poruszających się z dużą prędkością.

Podoficer natychmiast się ożywił. Sięgnął po słuchawkę telefonu, połączył się z oficerem dyżurnym w bunkrze dowodzenia i poinformo­wał go o alarmujących odczytach.

W odpowiedzi usłyszał jeszcze bardziej niepokojące wieści.

- Odnotowano nagły gwałtowny wzrost aktywności oddziałów północnokoreańskich w pobliżu strefy zdemilitaryzowanej.

- W którym kwadracie?

Gdy otrzymał koordynaty, jego zdenerwowanie wzrosło. Jednostki armii KRLD koncentrowały się na wysokości miejsca, skąd dobiegały podziemne hałasy.

- Skalkulować prędkość i kierunek przemieszczania się źródła sy­gnałów - rozkazał.

- Już to zrobiłam - zameldowała szeregowa Jeong.

- Pokazać.

Po naciśnięciu kilku klawiszy na ekranie monitora wyświetliła się mapa z zaznaczonym przybliżonym torem poruszania się źródła sygna­łów. Linia prowadziła od domniemanej bazy wojsk północnokore­ańskich w kierunku zakładu przemysłowego tuż przy południowej granicy strefy zdemilitaryzowanej.

- Co to za miejsce? - spytał podoficer.

Po chwili szeregowa Jeong odpowiedziała:

- Wysypisko śmieci numer cztery firmy DaeShan.

Przełożony szybko skojarzył otrzymane informacje. Po prostu nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Połączył się z bunkrem dowodzenia.

- Potwierdzam podziemne naruszenie granicy państwa na dużą skalę. Prawdopodobny punkt docelowy - wysypisko śmieci DaeShan. Najwyższy stopień zagrożenia. Ogłaszam natychmiastowy alarm!

Tymczasem Joe pędził tunelem pod strefą zdemilitaryzowaną i nie miał pojęcia, jak potężne siły udało mu się uruchomić. Chciał tylko, żeby po drugiej stronie czekał na nich ktoś bardziej przyjazny od uzbrojonych ludzi Thana Ranga.

Kiedy pokonali dwie trzecie drogi, tunel zaczął piąć się lekko w górę, a prędkość ciężarówki nieco zmalała. Zamiast światełka u wy­lotu tunelu Joe zobaczył nieprzenikniony mrok spowijający pod­ziemny punkt przeładunkowy Ranga. Nikt do nich stamtąd nie strze­lał, nie było też żadnych oznak obecno­ści południowokoreańskich żołnierzy. Może to i dobrze, bo mogliby nas wziąć za nieprzyjaciół, pomyślał Joe.

Niestety, za ciężarówką sytuacja nie wyglądała tak różowo. Poja­wił się pościg w postaci dwóch pojazdów, które szybko ich doganiały. Ponieważ poruszały się bezgłośnie, Joe do­szedł do wniosku, że muszą to być wagoniki kolejki magnetycznej.

Kiedy pierwszy niemal zrównał się z ciężarówką, przekręcił kierow­nicę w prawo. Strącony znad magnetycznego toru wagonik spadł na dno tunelu, krzesząc snopy iskier.

Z drugiego wagonika, który znajdował się bezpośrednio za nimi, padło kilka strzałów, ale potężna skrzynia ładunkowa znów osłoniła ich przed zagrożeniem. Tym razem Joe po prostu wdepnął hamulec. Ciężarówka zatrzymała się z piskiem opon pośród dymu z przypalo­nej gumy. Wagonik nie zmniejszył prędkości i z głośnym hukiem uderzył w skrzynię ładunkową.

Rozwiązawszy kwestię pościgu, Joe kontynuował jazdę do przy­stanku końcowego. Wkrótce ciężarówka wyjechała z tunelu na rampę załadunkową, potrącając stojący na niej wagonik z tytanem, który przewrócił się, rozsypując zawartość po podłożu.

Kiedy przebrzmiał odgłos granulek toczących się we wszystkie strony, Joe wyjrzał przez okno szoferki. Nikt nie wyszedł mu na powitanie. Nie pojawił się żaden opryszek od Ranga. Po Caliście i hakerach nie było nawet śladu, brakowało też żołnierzy.

Joe obejrzał się za siebie. Żołnierze północnokoreańscy zrezygno­wali z pościgu. Widział z daleka, jak uciekali w głąb tunelu. Domyślił się, że nie chcieli, aby ich przyłapano po przeciwnej stronie granicy. Spojrzał na Kurta.

- Udało się - powiedział. - A ty znów wszystko przespałeś.

Rozejrzał się za jakimiś schodami, ale w końcu zrezygnował z tego pomysłu, bo nie zamierzał przecież taszczyć nieprzytomnego przyja­ciela dwadzieścia pięter w górę. Wrzucił bieg i podjechał do ośmiokąt­nej platformy.

Zatrzymał ciężarówkę, wyciągnął Kurta z szoferki i położył na plat­formie. Obsługa napędu nie była skomplikowana. Pojedynczy przełącznik uruchamiał zasilanie. Dźwignia sterująca znajdowała się w neutralnym położeniu. Kiedy przesunął ją do przodu, koła zębate zaczęły się obracać i platforma powoli ruszyła w górę.

Nie mając nic lepszego do roboty, Joe wyjął z kieszeni telefon w nadziei, że złapie zasięg, zanim wyjadą na powierzchnię. Nic z tego. Telefon zachowywał się dziwnie, tak jakby sygnał był zagłuszany. Szybko poznał przyczynę tego zjawiska.

Na powierzchni wokół szybu stało trzydziestu żołnierzy z bronią gotową do strzału. Kiedy platforma się zatrzymała, Joe zobaczył za ich plecami kilka hummerów z półcalowymi karabinami maszyno­wymi, wycelowanymi prosto w niego i Kurta. Oślepiło go światło reflektora. Usłyszawszy głośne okrzyki, które nie wymagały tłumacze­nia, podniósł ręce w górę.

Podbiegli do niego dwaj żołnierze i zmusili go, by uklęknął.

- Jestem Amerykaninem - powiedział.

Kątem oka dostrzegł, że jeden z żołnierzy skierował lufę karabinu na Kurta.

- On jest ranny! - krzyknął. - Potrzebuje lekarza!

Koreańczycy wrzeszczeli na niego.

- Jesteśmy Amerykanami - próbował tłumaczyć Joe. - Stoimy po waszej stronie. Uczestniczymy w tajnej operacji, którą dowodzi pułkow­nik Lee z wywiadu.

Bez skutku.

- CIA! - krzyknął głośno, mając nadzieję, że ktoś rozpozna ten skrót.

Żołnierze, zobaczywszy jego twarz w świetle reflektora, zoriento­wali się wreszcie, że nie mają do czynienia z Koreańczykiem. Zaga­dali coś między sobą, po czym skuli ich obu i wepchnęli do hummera, który natychmiast ruszył.

Kiedy wyjechali z hangaru, Joe przekonał się, jak skuteczny okazał się jego plan powiadomienia o przyjeździe. Nad wysypiskiem krążyły uzbrojone w pociski rakietowe bojowe śmigłowce, przeszukując szperaczami cały teren. Kilka innych unosiło się wzdłuż granicy strefy zdemilitaryzowa­nej, wypatrując nadciągającej inwazji.

Wszędzie dookoła widać było setki żołnierzy. Kiedy wyjechali na szosę, minęli kilka czołgów Abrams, zmierzających na wyznaczone pozycje. Tuż nad nimi przemknęła, hucząc dopalaczami, formacja F-16.

Joe poszukał wzrokiem łuny świateł nad Seulem, ale wobec spodzie­wanej inwazji w mieście ogłoszono całkowite zaciemnienie.

- Hm - mruknął pod nosem. - Chyba trochę przesadziłem.

Hummer zawiózł ich do jednostki wojskowej, gdzie zostali natych­miast rozdzieleni. Kurt trafił do izby chorych, a Joe do pokoju przesłu­chań. Przez dwie godziny odpowiadał na pytania oficerów armii północnokoreańskiej, powtarzając im w kółko to samo i wciąż dopytu­jąc się o Kurta. W końcu do pokoju wpadli Tim Hale i pułkow­nik Lee.

Obaj aż gotowali się z wściekłości.

- Chyba wam odbiło! - wrzasnął Hale. - Nie było mowy o działa­niach na terytorium Korei Północnej!

- Poszliśmy za tropem - odparł Joe, wzruszając ramionami. - A co? Może mieliśmy im odpuścić?

- Tak byłoby najlepiej - burknął Hale.

- Przecież ta wrzawa zaraz ucichnie - powiedział Joe pojednaw­czo. - To tylko drobny incydent. Nie należy też zapominać, kto zbudo­wał ten tunel.

- Nie mówię o sytuacji politycznej. Chodzi o Kurta.

- Właśnie, co z nim? - zaniepokoił się Joe.

- Jest w śpiączce - wyjaśnił Hale. - Lekarze nie są pewni, czy wyj­dzie z tego cało.

ROZDZIAŁ 41

Ocean indyjski

godz. 12.30 czasu lokalnego

Jedenaście tysięcy kilometrów i sześć stref czasowych od Korei niewielka flotylla statków przygotowywała się do przeprowadzenia operacji holowniczej.

W ciągu jednego dnia pojawiły się dwa pełnomorskie holowniki z Republiki Południowej Afryki. „Drakensberg” dotarł do „Condora” pierwszy i przeholował go w pobliże dryfującego „Waratah”. Drugi holownik o nazwie „Sedgewick” przybył sześć godzin później i wła­śnie szykował się do podania holu na pokryty roślinnością kadłub starego statku.

Ale zanim można było przystąpić do holowania, należało dokonać inspekcji statku. Ekipa ratunkowa pod kierownictwem Paula, która weszła na jego pokład, została podzielona na trzy grupy. Większość ludzi zabrała się do oczyszczania kadłuba z zarośli i gleby w celu zmniejszenia zanurzenia i obniżenia środka ciężkości statku. Starszy mechanik „Condora” zszedł pod pokład, aby sprawdzić szczelność kadłuba i stan grodzi między przedziałami wodoszczelnymi. Duke z jeszcze jednym nurkiem sprawdzał zewnętrzną część kadłuba poniżej linii wodnej.

Radiotelefon, który Paul nosił na pasku, zatrzeszczał głosem star­szego mechanika.

- Mówi chief, odbiór.

Paul podniósł radio do ust.

- O co chodzi?

- W maszynowni jest pełno mułu. Wszędzie zalega co najmniej półmetrowa warstwa błota. W kilku miejscach zebrało się sporo wody.

Nie brzmiało to najlepiej.

- Udało się zlokalizować przeciek?

- Nie ma żadnych przecieków - odpowiedział radosnym głosem oficer. - Woda jest słodka. Na mój gust to deszczówka. Kadłub wy­gląda na szczelny.

- To dobra wiadomość - odparł Paul. - A co z korozją?

- Całkiem nieźle. Prawdę mówiąc, ta łajba jest w doskonałym sta­nie jak na statek, któremu stuknęła setka.

- Domyśla się pan dlaczego? - spytał Paul. - Przecież powinien przerdzewieć i rozsypać się już dawno temu.

- Sądzę, że to za sprawą tego błota. Jest bardzo gęste, ma konsysten­cję gliny. Oblepia wszystko bardzo szczelnie, nie dopuszcza­jąc tlenu do metalu. Mniej tlenu to mniej rdzy, a im mniej rdzy, tym mocniejszy kadłub.

- Brzmi zachęcająco - powiedział Paul, zastanawiając się nad sta­nem zewnętrznej strony kadłuba. - Duke, skończyłeś już swoje oglę­dziny?

- Tak - odpowiedział Duke po krótkiej zwłoce.

- No i jak to wygląda pod wodą?

- Płyty poszycia są w doskonałym stanie. Jeśli chief ma rację, to znaczyłoby, że zewnętrzna część kadłuba tkwiła w błocie przez cały czas, od chwili wyrzucenia statku na brzeg.

- Same dobre wieści - stwierdził z zadowoleniem Paul.

- Czy możemy popłynąć na „Condora”, żeby się przebrać i coś przetrącić?

Duke i jego towarzysz spędzili pod wodą około trzech godzin.

- Zasłużyliście sobie na to - zgodził się Paul.

- Zrozumiałem, bez odbioru.

Paul wrócił do rozmowy ze starszym mechanikiem.

- Jak pan sądzi, uda się nam to, co zamierzamy?

Według planu uzgodnionego z NUMA mieli dwie doby na doholowa­nie „Waratah” do Durbanu. Do pierwotnego portu docelo­wego, czyli Kapsztadu, było za daleko, ale triumfalny powrót do portu wyjściowego byłby równie znakomitym zakończeniem trwającej ponad sto lat odysei statku.

- Jest spora szansa - odparł chief. - Martwi mnie tylko, że „Wara­tah” stał na lądzie tak długo. Statek nie powinien opierać się całym swoim ciężarem na dnie. W kilku miejscach na dole wyraźnie widać, że poszycie zostało zdeformowane.

- Czy to poważny problem?

- Owszem, jeśli zerwie się sztorm. Ale na razie mamy ładną po­godę, więc powinno się udać.

- Dobra robota - pochwalił go Paul. - Proszę się ze mną skontakto­wać po wyjściu na pokład.

- Zrozumiałem - potwierdził starszy mechanik. - Pójdę jeszcze na rufę, żeby sprawdzić, czy nie ciekną tunele wałów śrub napędowych.

Paul przypiął radiotelefon do paska, chwycił szpadel i dołączył do grupy oczyszczającej statek.

Tymczasem Gamay i Elena badały wnętrze statku w nadziei natrafie­nia na cokolwiek, co pomoże rozwikłać tajemnicę jego losów. Dokładne przeszukanie mostka, kajuty kapitana oraz innych pomiesz­czeń służbowych nic nie dało. Nigdzie nie było dziennika okrętowego, tak jak większości przedmiotów osobistych należących do członków załogi.

- Zajrzyjmy do kabin pasażerskich - zaproponowała Gamay.

Elena kiwnęła głową i ruszyła za nią w głąb statku. Zeszły główną klatką schodową, pełną czarnej pleśni i błota, na główny pokład i zapuściły się w korytarz, ciemny jak chodnik kopalni. Poruszały się wolno, gdyż jedynym źródłem światła były ich latarki.

Wszędzie panował stęchły zaduch, bo podłogi, ściany i sufity pokry­wał grzyb, tak samo jak schody. Odgłos kapiącej gdzieniegdzie wody potęgował wrażenie, jakby zwiedzały jakąś jaskinię.

- Trochę tu strasznie - powiedziała Elena.

- Nie da się ukryć - potwierdziła Gamay.

Dobiegające co jakiś czas z góry metaliczne szczęknięcia i strzępy rozmów załogi pracującej na pokładzie były stłumione i odległe, jak głosy z dalekiej przeszłości.

- Wierzysz w duchy? - spytała Elena.

- Nie - odparła Gamay. - Tak samo jak ty.

Elena zachichotała.

- No cóż, gdybym jednak wierzyła, to oczekiwałabym, że wła­śnie tutaj mogę jakiegoś spotkać. Ci wszyscy zaginieni ludzie... ni­kogo nie odnaleziono. Podobno złe duchy przywiązują się do miejsc, w których opuściły ciała. Nawiedzają je i czekają na tego, kto je znajdzie i wyswobodzi.

Kiedy Elena rozprawiała o duchach, Gamay dostała gęsiej skórki.

- Zdecydowanie wolę ducha od krokodyla - powiedziała.

Sprawdzenie wszystkich kabin pierwszej klasy zajęło im trochę czasu.

- Zauważyłaś coś dziwnego? - spytała Gamay.

- Nie ma żadnych ubrań ani bagaży - odpowiedziała Elena.

- Brakuje też kosztowności - dodała Gamay.

Zgodnie z początkową teorią statek miał zostać wyrzucony na jakiś odludny brzeg, a pasażerowie i załoga zmarli, nie doczekawszy się pomocy. Jednak fakt znalezienia na wraku tylko jednej łodzi ratunko­wej sugerował inny przebieg wydarzeń.

- Sznury pereł i wysadzane diamentami bransolety można zało­żyć na siebie. Ale skoro zeszli do łodzi, w kabinach powinny zostać przynajmniej kufry - zauważyła Gamay.

- Ale dlaczego w ogóle opuścili statek? - zastanawiała się Elena. - Jest praktycznie nieuszkodzony, więc raczej nie groziło mu zatonię­cie.

- Nie mam pojęcia - odparła Gamay, wracając do klatki schodo­wej.

- Schodzimy niżej? - spytała Elena.

Gamay potwierdziła kiwnięciem głowy.

- Jak mawia mój mąż, musimy drążyć dalej, aż dokopiemy się do dna.

Po chwili zaglądały do mniejszych kabin na niższym pokładzie.

- Sądząc po ciasnocie i spartańskim wyposażeniu, to kajuty za­łogi - uznała Elena.

- Albo trzecia klasa - podsunęła Gamay. - „Waratah” był przystoso­wany do przewozu emigrantów. Na szczęście kiedy odpły­wał z Durbanu, większość miejsc była wolna.

Szukały wytrwale, lecz poza przedmiotami codziennego użytku sprzed stulecia, które mogły zainteresować historyków, nie znalazły niczego, co przybliżyłoby je do wyjaśnienia tajemnicy statku.

Sytuacja uległa zmianie, kiedy Gamay otworzyła kolejne drzwi.

W pomieszczeniu, znacznie większym od poprzednich, stały łóżka i szafki. Gamay od razu domyśliła się, do czego służyło.

- Okrętowa izba chorych.

Weszła do środka i skierowała się w prawo. Elena, która poszła w lewo, po chwili wydała zduszony okrzyk.

Gamay podbiegła do niej i w świetle latarki zobaczyła czaszkę obcią­gniętą wysuszoną skórą z kępkami siwych włosów i strzępami sumiastych wąsów nad górną wargą. Obok leżało kolejne ciało. Przykuc­nęła, żeby przyjrzeć się z bli­ska. Trup był odziany w mundur.

- Pewnie ktoś z załogi - domyśliła się.

Niewielka naszywka na mundurze wskazywała, że to starszy pa­lacz. Na koszuli i widocznej pod nią suchej jak papier skórze znajdo­wał się wyraźny ślad po kuli. Gamay poczuła lekkie mdłości, tak jak na wraku „Etherneta”, kiedy znalazła zastrzelonego ochroniarza.

Obejrzała sąsiednie zwłoki. Były bez koszuli, więc skóra niemal całkiem się rozpadła. Nie potrafiła określić przyczyny śmierci tego mężczyzny. Kiedy zrobiła krok do tyłu, potrąciła stopą blaszane pudełko, w którym coś zabrzęczało. Podniosła je, zdjęła wieczko i wyrzuciła na dłoń dwa małe meta­lowe przedmioty. Pierwszy miał jeden koniec spłaszczony w kształcie grzybka, ale drugi zachował prawie niezmieniony kształt.

- Pociski - stwierdziła Elena, podszedłszy bliżej.

- Wyjęte z ciał tych ludzi - dodała Gamay. - Ale trudno powie­dzieć, czy usiłowano ich ratować, czy też zrobiono to już po ich śmierci.

W milczeniu skończyły przeszukiwać izbę chorych. Znalazły jesz­cze trzy ciała, w tym jedno przywiązane do łóżka. Na podłodze leżała tabliczka z pożółkłymi kartkami, kiedyś wisząca na ramie w nogach łóżka. Gamay podniosła ją. Wierzchnia kartka była całkiem nieczytelna, ale ta pod spodem przetrwała w znacznie lep­szym stanie. Gamay poświeciła na nią pod odpowiednim kątem i zdołała odczytać odręczny zapis.

- Czas zgonu. Godzina nieczytelna, ale widać datę: pierwszy sierp­nia tysiąc dziewięćset dziewiątego roku.

Elena natychmiast zorientowała się, co oznacza ta data.

- Pięć dni po zaginięciu „Waratah” - powiedziała. - Wreszcie mamy jakąś wskazówkę.

Gamay kiwnęła głową.

- Musimy zawiadomić Paula.

Gdy wróciły na pokład, Paul wciąż był zajęty sprzątaniem.

- Znalazłyśmy coś - oznajmiła podekscytowana Gamay.

Odłożył szpadel, wysłuchał ich opowieści i obejrzał ołowiane kule.

- Brak pasażerów, łodzi ratunkowych i dziennika okrętowego, za to w izbie chorych leży kilku martwych marynarzy, spośród których przynajmniej jeden został postrzelony i zmarł pięć dni po zaginięciu statku - podsumował.

- Czyżby doszło do buntu na pokładzie? - zastanawiała się Elena.

- To nie HMS „Bounty”, tylko pasażerski liniowiec - odparła Ga­may. - Marynarze nie pochodzili z branki i nikt nie zmuszał ich do pracy ponad siły. To był nowy statek, na pewno wielu chciało się na nim zamustrować.

- W takim razie to musiał być akt piractwa - orzekł Paul. - To by sporo wyjaśniało, łącznie z faktem, że znaleźliśmy statek w tym miej­scu.

Byli ponad trzysta mil morskich na północny wschód od ostatniej potwierdzonej pozycji „Waratah”. Prąd w Kanale Mozambickim płynie z północy na południe i dalej wokół Przylądka Dobrej Nadziei. Skoro więc statek tu przydryfował, jego miejsce spoczynku na lądzie musiało się znajdować dużo dalej w kierunku północnym, niż ktokol­wiek mógłby się spodziewać.

- Już wcześniej przemknęło mi przez myśl, że statek mógł zostać uprowadzony przez piratów - ciągnął Paul. - Tylko w ten sposób można wytłumaczyć, dlaczego natknęliśmy się na niego tak daleko od miejsca, w którym powinien się znajdować.

- Masz rację - przyznała Gamay. - Pierwsze, co powinni zrobić piraci po opanowaniu tak dużego statku, to popłynąć w przeciwnym kierunku i jak najdalej od szlaków żeglugowych, gdzie nikomu nie będą się rzucać w oczy.

- Teraz wiemy, dlaczego poszukiwania prowadzone przez okręty wojenne i statki Blue Anchor Line nic nie dały - dodał Paul. - Po prostu szukali w złym miejscu.

Elena dokonała podsumowania ich dotychczasowych ustaleń:

- A więc piraci dostają się na pokład statku, przejmują nad nim kontrolę i odpływają w kierunku północnym, wiedząc, że minie kilka dni, zanim rozpoczną się poszukiwania. Do tego czasu oddalą się setki mil od miejsca porwania.

- Należy pamiętać, że wtedy znacznie łatwiej było zniknąć bez śladu - zauważyła Gamay. - Na statkach nie było jeszcze radiostacji, a pierwszy samolot wzbił się w powietrze zaledwie sześć lat wcześniej. Maszyn było mało, miały niewielki zasięg i nie nadawały się do długo­trwałych lotów nad morzem w poszukiwaniu statków.

- Tak to wtedy było - potwierdził Paul. - Dziesięć lat później sprawy wyglądały zupełnie inaczej.

Miał świadomość, że ustalenie prawdopodobnej przyczyny zniknię­cia statku wcale ich nie przybliżyło do rozwikłania całej za­gadki. Wręcz przeciwnie, stała się jeszcze bardziej mroczna i zagma­twana.

- Dokąd w końcu dopłynęli? - zastanawiał się na głos.

- Biorąc pod uwagę prądy morskie w tej części świata, mogli wylą­dować w dowolnym miejscu, stąd do Somalii - powiedziała Elena.

- Chyba wiem, jak zawęzić ten rejon - oznajmiła Gamay. - Może to zabrzmi dziwnie w moich ustach, ale będę musiała przyjrzeć się z bliska pająkom.

Paul uniósł brwi.

- Czyżbyś została uleczona?

- Tylko czasowo. W domu nadal będziesz musiał je zabijać.

- Nie zabijam ich, tylko wypuszczam w ogródku - przypomniał.

- No tak, oczywiście.

- Lepiej powiedz, na czym polega twój plan.

- Zanim wywalimy za burtę cały ten bałagan, powinniśmy zebrać próbki fauny i flory. Nasiona, róbale, pająki. Warto też przeprowadzić dokładne oględziny naszego przyjaciela krokodyla, zanim Elena przerobi go na torebkę. Jeżeli rozpoznamy gatunki roślin i zwierząt, pomoże nam to wyznaczyć przybliżony obszar, na którym przebywał „Waratah” przez te wszystkie lata.

- Doskonały pomysł - orzekł Paul. - Ale w naszej rodzinie to ty jesteś ekspertem od ogrodnictwa.

- Pomogę ci - zaproponowała Elena - pod warunkiem że nie będę musiała ponownie schodzić na dół.

Paul wybuchnął śmiechem.

- Powiem ludziom, żeby wstrzymali się z porządkami do czasu, aż zgromadzisz swoje okazy. Na pewno ucieszą się z przerwy.

Poszedł porozmawiać z pozostałymi członkami ekipy. Gdy przeka­zał im dobre wieści i właśnie szykował się do poinformo­wania „Condora” o nowych ustaleniach, usłyszał daleki dźwięk nadlatują­cego śmigłowca.

Spojrzał na wschód, spodziewając się zobaczyć jayhawka wracają­cego z Durbanu, ale odgłos dobiegał z północy. Popatrzył w tamtą stronę. Dwa czarne punkty rosły w oczach, schodząc w dół i kierując się prosto na nich. Leciały jeden za drugim, w odległości ponad kilometra od siebie.

Wydało mu się to podejrzane, więc przyłożył do oczu lornetkę i skie­rował ją na pierwszy śmigłowiec. Wyglądał na maszynę woj­skową, był ciemnozielony, a na belkach po obu stronach kadłuba widać było uzbrojenie.

Paul zauważył błyski, jakby refleksy słoneczne na szybach ko­kpitu, ale to nie było słońce. Przed dziobem statku zagotowała się woda, a sznur małych gejzerów szybko zbliżał się do kadłuba. Rozległ się donośny metaliczny odgłos półcalowych pocisków dziurawiących stalowe poszycie.

- Trafili w kadłub! - krzyknął, odskakując od relingu i rzucając się za pryzmę ziemi, jakby to było przedpiersie okopu osłonięte wor­kami z piaskiem.

Pozostali członkowie ekipy natychmiast padli na pokład. Kątem oka Paul dostrzegł Gamay i Elenę biegnące w jego stronę.

- Co się dzieje?! - wołała Gamay.

Pierwszy śmigłowiec przeleciał z hukiem tuż nad nimi i pochylił się w prawym zakręcie.

- Nie mam pojęcia - odpowiedział Paul - ale chyba ktoś nas bar­dzo nie lubi.

Skierował lornetkę na drugi śmigłowiec i wyostrzył obraz. Ma­szyna nadlatywała powoli, nisko nad powierzchnią morza. Kiedy była około półtora kilometra od statku, na wysokości jakichś trzydziestu metrów od jej kadłuba oderwały się dwa duże przedmioty.

Od niedawnego incydentu podczas nurkowania na wrak „Ether­neta” mózg Paula pracował na podwyższonych obrotach, mimo to chwilę potrwało, zanim prawidłowo zinterpretował ten widok. Przed­mioty miały kształt długich wąskich cygar. Wpadły do morza, wzbija­jąc niewielkie fontanny wody, a w miejscu ich zanurzenia pojawiły się dwie białe smugi, które wyraźnie kierowały się na „Wara­tah”.

- Torpedy... - powiedział, nie wierząc własnym oczom.

- Torpedy?! - wykrzyknęła Gamay zaszokowana tak samo jak on.

- Tak, idą prosto na nas - potwierdził Paul i zwrócił się do załogi: - Opuścić statek!



ROZDZIAŁ 42

Niespodziewany rozkaz opuszczenia statku rozbrzmiał nad pokła­dem. Ludzie, którzy chwilę wcześniej szukali osłony przed poci­skami, teraz podnosili się i biegli do sznurowych drabinek, żeby po nich zejść do łodzi stojących przy burcie.

- Szybko! - ponaglał Paul, pomagając niektórym przechodzić przez reling.

Kiedy większość zeszła z pokładu, rozejrzał się dokoła. Śmi­głowce zatoczyły krąg, ostrzeliwując oba holowniki i „Con­dora”.

Tymczasem torpedy nieubłaganie zbliżały się do „Waratah”. Pły­nęły z prędkością około trzydziestu węzłów, więc załoga miała prawie dwie minuty na zejście ze statku i uniknięcie zagrożenia. Nagle za­częło się dziać coś niezwykłego. W oddali mignął czerwony kadłub szybkiej łódź ratowniczej, pędzą­cej z pełną prędkością za torpedami.

Paul chwycił radiotelefon.

- Duke, co ty wyprawiasz?! - wykrzyknął.

- Zamierzam przechwycić torpedy - usłyszał w odpowiedzi. - Nie chcę, żeby ta stara łajba poszła na dno. Zwłaszcza teraz, kiedy właśnie wróciła z niebytu.

Widział, jak Elena wchodzi na drabinkę i znika za krawędzią po­kładu. Teraz do zejścia szykowała się Gamay, ale głęboko we wnętrzno­ściach statku był jeszcze starszy mechanik.

- Niech cię diabli, masz rację - rzucił do radiotelefonu. - Oby ci się udało.

Duke wracał na „Condora” i był mniej więcej w połowie dystansu, kiedy nadleciały śmigłowce. Obserwował pierwszy atak z użyciem broni maszynowej i zauważył zrzut torped. Szybko zorientował się, że z niewiadomych powodów ich celem jest „Waratah”.

Przekręcił koło sterowe, zawracając prawie w miejscu, i wcisnął pełny gaz, kierując motorówkę prosto na stary parowiec. W pierwszej chwili myślał o udzieleniu pomocy znajdującym się na nim ludziom - czy to przed uderzeniem torped, czy już po nim. Ale gdy szybka łódź przecięła ślad torowy jednej z nich, w jego głowie zaświtał nowy plan.

- Dajcie tu pistolety z szafki z bronią! - krzyknął do towarzyszą­cych mu nurków.

Długi kadłub „Waratah” rósł przed nimi z każdą mijającą sekundą, ale właśnie zaczynali dopędzać drugą torpedę.

- Tylko niech mi który nie trafi w głowicę bojową, bo rozerwie nas na strzępy - ostrzegł nurków. - Celujcie w śruby, silnik albo stery. Wystarczy, żeby zeszła z kursu.

Pokiwali głowami i odbezpieczyli broń. Mieli do dyspozycji tylko pistolety, ale Duke zamierzał podpłynąć bardzo blisko, więc powinny wystarczyć.

Pędząca z pełną prędkością łódź zrównała się z wielkim szarym cyga­rem, które sunęło około półtora metra pod powierzchnią wody. Duke nieco zmniejszył obroty, żeby nie wyprzedzić torpedy, i krzyk­nął:

- Teraz!

Nurkowie otworzyli ogień, dziurawiąc wodę kulami z rugerów. Duke oddałby roczną pensję za karabin, ale te dwa, które miał na łodzi, Paul zabrał ze sobą na „Waratah”, a pozostałe były na „Condo­rze”.

Wkrótce w pistoletach skończyły się naboje, a torpeda niewzrusze­nie parła do celu. Zostało około trzydziestu sekund do uderzenia.

- Płynie za głęboko - powiedział jeden ze strzelców.

- Zmieńcie magazynki - polecił Duke. - Spróbuję temu zaradzić.

Zwiększył prędkość, wysunął się do przodu i przeciął kurs torpedy. Po chwili zrobił to samo w drugą stronę. I jeszcze raz. Po trzecim nawrocie torpeda wyraźnie zakołysała się w górę i w dół, jak skuter wodny na fali dziobowej dużej motorówki kabinowej. Zanurkowała głębiej, a potem wyskoczyła na powierzch­nię. W tym momencie strzelcy ponownie otworzyli ogień. Kilka pocisków trafiło bezpośred­nio w tylną część jej kadłuba. Musiała dostać w jakiś czuły punkt, bo ostro skręciła w prawo i pomknęła prawie pionowo w dół.

Duke obrócił koło sterowe w lewo i zdołał odskoczyć na jakieś sto metrów, gdy pod wodą coś błysnęło. Fala uderzeniowa dosięgła moto­rówki, a nad powierzchnią morza wyrosła kula spienionej wody i rozleciała się szeroko na boki, spadając w postaci rzęsistego deszczu.

- Jedna załatwiona, jedna do rozwałki! - zawołał Duke, rozgląda­jąc się za śladem drugiej torpedy.

- Nie dogonimy jej, jest za daleko! - krzyknął któryś z nurków.

- Nie zamierzam się poddać - oznajmił Duke.

Było już jednak za późno. Pędzili prosto w kierunku rufowej części „Waratah”. Dystans zmniejszał się tak szybko, że nie mieli cienia szansy na dopadniecie umykającej torpedy.

- Duke, odsuń się! - zaskrzeczało radio. - To rozkaz!

Zastosował się do polecenia i odbił w lewo. W tym samym momen­cie pokład starego liniowca rozbrzmiał hukiem karabinowych wystrzałów.

Gamay i Paul stali przy relingu i ostrzeliwali zbliżającą się torpedę z karabinów AR-15. Z odległości trzydziestu kilku metrów któreś z nich trafiło prosto w głowicę bojową. Fala uderzeniowa rozeszła się we wszystkich kierunkach, a z po­wierzchni morza wystrzeliła jak gejzer kolumna wody i pary.

Podmuch zmiótł oboje znad krawędzi pokładu i rzucił na kępę krza­ków, których ekipa porządkowa jeszcze nie zdążyła wyrzucić za burtę.

Paul otworzył oczy, kiedy spłynęła na nich wilgotna mgła po­wstała w wyniku eksplozji torpedy. W uszach słyszał nieznośne dzwo­nienie. Poszukał wzrokiem żony i stwierdził, że nic jej się nie stało. Odetchnął z ulgą.

- Potrafię jeszcze celnie strzelać - powiedział.

Gamay uniosła się na łokciu i spojrzała na męża spod zmarszczo­nych brwi.

- A skąd wiesz, że to nie ja trafiłam?

- Bo zauważyłem, że znosi ci w lewo - odparł. - Brak poprawki na wiatr.

- To tobie znosiło w lewo - upierała się.

Paul roześmiał się i wstał z pokładu. Poszukał wzrokiem śmigłow­ców, obawiając się, że zaatakują ponownie. Na szczęście oba odlatywały w kierunku północnym.

Zostawiły za sobą dwie plamy spienionej wody na powierzchni mo­rza, dymiący holownik i grupę oszołomionych ludzi, którzy zacho­dzili w głowę, co takiego znajdowało się na starym statku, że ktoś próbował go zatopić.

Paul odszukał radiotelefon, który odpiął mu się od paska. Podniósł go i sprawdził. Na szczęście działał.

- Dziękuję ci za pomoc, Duke - powiedział. - Jesteś szalony, ale spisałeś się doskonale.

- Cała przyjemność po mojej stronie - odparł Duke. - Żałuję tylko, że nie załatwiłem obu. A tak przy okazji, znakomity strzał.

- Dzięki - rzucili jednocześnie Gamay i Paul, zerkając na siebie nawzajem.

Duke odmeldował się i zawrócił, a Paul skontaktował się z „Condo­rem”.

- Mówi Paul. Meldujcie uszkodzenia i straty.

- Praktycznie brak uszkodzeń - padło w odpowiedzi. - Dwaj lu­dzie z załogi dostali odłamkami, a trzeci wpadł na grodź i nabił sobie wielkiego guza. Nikt nie zginął i nie odniósł poważniejszych obrażeń.

- Dobrze. Wyszliśmy z tego obronną ręką. Skontaktujcie się z ho­lownikami i przekażcie mi, co u nich. Widzę, że „Drakensberg” mocno dymi.

- Zrozumiałem.

- Aha, nawiążcie łączność z dyrekcją NUMA. Powinniśmy do­stać jakąś osłonę. Nie mam pojęcia, dlaczego próbowali zatopić tę starą łajbę, ale nie ulega wątpliwości, że właśnie ona była ich celem. Dopóki nie ustalimy, kim byli napastnicy i co chcieli osiągnąć, powinni­śmy się zabezpieczyć przed powtórnym atakiem.

Ledwie skończył rozmawiać z „Condorem”, zgłosił się starszy me­chanik.

- Co się, u diabła, dzieje tam na górze? - spytał.

- Niewiele brakowało, a zostalibyśmy storpedowani - odparł Paul.

- Storpedowani? To chyba jakiś żart?

- Niestety nie. Było blisko, ale prawdopodobnie nie mamy poważ­niejszych uszkodzeń.

Na chwilę zapadła cisza, a potem chief powiedział grobowym gło­sem:

- Otóż mamy. Fala uderzeniowa odkształciła poszycie. Zaczęli­śmy brać wodę.

ROZDZIAŁ 43

Słowa starszego mechanika popsuły Paulowi humor.

- Wygraliśmy bitwę, ale możemy przegrać wojnę - powiedziała Gamay.

- Schodzę na dół - oznajmił Paul, wręczając żonie radiotelefon. - Połącz się z „Condorem” i holownikami. Będziemy musieli wypompo­wywać wodę. Potrzebni są też nurkowie ze sprzętem ratowni­czym. Może uda się załatać nieszczelność w poszyciu.

- Oszalałeś?! To cud, że ten statek trzyma się jeszcze na po­wierzchni.

- Trudno to wytłumaczyć, ale przywiązałem się do tego statku i nie porzucę go bez walki. Zwłaszcza po tym wszystkim, co przeszedł do tej pory.

- Co z tobą? Gdzie się podział mój trzeźwo myślący małżonek z Nowej Anglii?

Paul cmoknął żonę w usta, zabrał jej latarkę i pobiegł do zej­ściówki. Schodząc w mrok panujący pod pokładem, słyszał, jak Ga­may wywołuje „Condora”.

Cztery pokłady niżej usłyszał wyraźny szum wlewającej się wody. Dźwięk był donośny, jak z odkręconego na maksa hydrantu.

Na najniższym poziomie woda sięgała mu powyżej kostek.

- Chief! Gdzie pan jest?! - zawołał.

- Za rufową grodzią! - usłyszał w odpowiedzi. - Pośpieszcie się!

Pobiegł w stronę rufy. Minął kotłownię, bunkry węglowe i wpadł do maszynowni. Zobaczył promień światła wychodzący ze studzienki prowadzącej do zęzy, która była najniżej położonym miejscem na statku.

Poświecił latarką dookoła i zauważył pęknięte łączenie płyt poszy­cia, przez które wlewała się woda. Płynęła przez cały przedział i znikała w studzience. Poziom wody w zęzie podnosił się bardzo szybko.

- Nie damy rady tego zatamować - orzekł Paul. - Musimy się stąd wynosić.

- Nie mogę - odparł chief. - Utknąłem tu na dobre.

Paul zajrzał do studzienki, ale nie dostrzegł niczego, co mogłoby unieruchomić starszego mechanika.

- O czym pan mówi? - spytał.

- Nogi ugrzęzły mi w błocie - wyjaśnił chief. - Po ostatnim wstrzą­sie pękła wierzchnia skorupa. Kiedy tu zszedłem, żeby się rozejrzeć, od razu zapadłem się po kolana, zupełnie jakbym trafił na ruchome piaski.

Paul zszedł kilka stopni po drabince, chwycił mechanika za rękę i pociągnął z całej siły. Chief nawet nie drgnął. Paul skierował światło latarki pionowo w dół. Faktycznie, tkwił w wodzie po kolana.

Zszedł jeszcze jeden stopień niżej. Woda cieknąca z góry zalewała mu ramiona. Przytrzymał się mocno, chwycił chiefa, przekładając mu rękę pod pachą, i szarpnął. Znowu bez rezul­tatu.

- Niech pan poruszy stopami - polecił.

- Nie mogę. Błoto stwardniało jak beton.

Wody przybywało w zastraszającym tempie, sięgała już chiefowi do pasa. Paul wysunął się ze studzienki i szukał wzrokiem czegoś, czym mógłby odgarnąć błoto ze stóp starszego mechanika. Dostrzegł stalową rurkę z zadziorem na jednym końcu, zapewne służącą pala­czom do rozgarniania węgla na ruszcie. Musiała wystarczyć.

Wrócił do studzienki, podał unieruchomionemu chiefowi latarkę i wbił ożóg w zbity muł oblepiający jego nogi. Najpierw poruszył nim do przodu i do tyłu, a potem zakręcił jak wiercimakiem w makutrze.

- Czuję trochę luzu - powiedział starszy mechanik. - Spróbujmy jeszcze raz.

Paul szarpał ożogiem ze zdwojoną energią, bo woda sięgała mężczyź­nie do szyi. Chief odchylił głowę do tyłu, aby utrzymać na powierzchni usta i nos, i podciągnął się na szczeblach drabinki. Zdołał wyrwać z błota jedną nogę, a po chwili drugą, tyle że bez buta. Szybko wspiął się po drabince, a Paul za nim. Woda już wypełniła zęzę i zaczęła zalewać maszynownię.

Zmęczeni szamotaniną ruszyli do drzwi wodoszczelnych. Kiedy do nich dotarli, woda przelewała się przez próg, tworząc miniaturę wodospadu.

- Wytrzymają? - spytał Paul, patrząc na stuletnie drzwi.

- Jest tylko jeden sposób, żeby się przekonać - odparł chief.

Paul skinął głową i pchnął stalową klapę, ale rdza stawiała mocny opór. Drzwi ruszyły się tylko odrobinę. Naparł na nie całym ciałem, domykając je do połowy. Zacięły się na amen.

Cofnął się, chwycił ożóg i zaczął walić nim po zawiasach, aby skru­szyć rdzę. Odpadło zaledwie kilka płatków. Teraz razem spróbo­wali dopchnąć drzwi. Tym razem poszło ła­twiej, ale rosnący strumień wody nie pozwolił ich całkowicie do­mknąć.

- Nie da rady - powiedział chief.

- Ostatnia próba - zarządził Paul. Kątem oka zauważył sylwetkę marynarza zbiegającego po metalowych stopniach. - Pomóż nam!

Woda w przedziale rufowym podniosła się do wysokości połowy drzwi wodoszczelnych. Paul naparł na nie jeszcze raz. Chief zrobił to samo, a marynarz, który stanął za ich plecami, wsparł ich wysiłek.

We trzech pokonali opór napływającej wody. Drzwi zamknęły się ze szczęknięciem, a Paul szybko przekręcił rygiel.

Stuletnie drzwi okazały się wodoszczelne tylko z nazwy. Strumyki wody spływały w kilku miejscach z ich krawędzi, ale na szczęście przeciek nie był zbyt duży. Pompy powinny dać sobie z nim radę, pod warunkiem że same drzwi wytrzymają.

Paul osunął się na podłogę obok chiefa, który uśmiechnął się od ucha do ucha i powiedział:

- Dzień jak co dzień.

- Chyba wezmę sobie wolne - odparł Paul. Rozejrzał się za maryna­rzem, który im pomógł, ale nikogo z nimi nie było. Poświecił latarką we wszystkie kąty pomieszczenia. Byli sami.

- Czy ktoś poszedł z panem na rufę? - spytał chiefa.

- Nie - odparł starszy mechanik. - Wszyscy wyszli na pokład jesz­cze przed atakiem. A czemu pan pyta?

Paul popatrzył na schody na drugim końcu pomieszczenia. Do­piero teraz uświadomił sobie, że po ciemku nie byłby w stanie nikogo tam zauważyć. A przecież dobrze pamiętał wąsatego mężczyznę o szerokich barach. Uznał, że wyobraźnia płata mu figle.

- Bez szczególnego powodu - odpowiedział chiefowi. - Chciałem się tylko upewnić. Lepiej chodźmy na górę, bo drzwi mogą jednak puścić.

Wstał, wspierając się na ożogu, i pomógł swojemu towarzyszowi podnieść się z pokładu. Wyczerpani dowlekli się do schodów. Minęła dłuższa chwila, zanim wyszli na światło dzienne.

W ciągu godziny na pokład starego liniowca trafiły pompy z „Con­dora” i jednego z holowników. Drzwi wodoszczelne zostały podparte, a ekipa nurków-ratowników szybko znalazła miejsce, w którym roze­szły się płyty poszycia, i prowizorycznie załatała otwór z ze­wnątrz.

Statek nadal przeciekał i trudno było przewidzieć, czy zdoła utrzy­mać się na powierzchni, ale po podaniu holu cała formacja ru­szyła do Durbanu pod czujnym okiem sił powietrznych RPA, które roztoczyły nad nią parasol ochronny w postaci naprzemiennych pa­troli myśliwców i śmigłowców.

Pod wieczór flotylla napotkała pierwszy okręt wysłany im naprze­ciw, który podjął się roli eskorty honorowej. Po godzinie dołą­czyły do niego jeszcze dwie jednostki marynarki wojennej oraz statek warsztatowy, którego załoga była gotowa udzielić wszelkiej niezbęd­nej pomocy. Wyglądało na to, że władze RPA nie chcą dopuścić do ponownej utraty s/s „Waratah”.

Dzięki silnej eskorcie Paul poczuł się nieco swobodniej. Odszukał Gamay, która właśnie umieszczała próbki różnych gatun­ków roślin i zwierząt w plastikowych torebkach z odpowiednim opisem.

Z włosami związanymi z tyłu i ołówkiem zatkniętym za ucho wyglą­dała bardzo dostojnie i poważnie.

Paul przysiadł obok żony.

- Kończysz już? - zapytał.

- Tak, ale pozyskiwanie przykładowych okazów to dopiero począ­tek - odparła, pakując próbki do plastikowej lodówki. - Teraz muszę lecieć do Durbanu, gdzie mam spotkać się w ich sprawie z pewnym biologiem. Wybierzesz się ze mną?

- Chciałbym - rzekł Paul - ale muszę doprowadzić ten statek do portu.

- Sądzę, że wystarczy to, co zrobiłeś do tej pory - powiedziała, patrząc mu w oczy. - Ale dobrze znam to spojrzenie. No cóż, twój wybór.

- Trzeba skończyć to, co się zaczęło.

- Więc będę oczekiwać twego powrotu i wyjdę ci naprzeciw - oznajmiła, zamykając pokrywę pojemnika.

Uśmiechnął się, wracając myślami do tych licznych momentów, kiedy jedno z nich czekało na lądzie na powrót drugiego. Zawsze były to bardzo radosne powitania.

Gamay wstała i podniosła lodówkę. Paul chwycił drugą i odprowa­dził żonę na rufę do motorówki, którą miała popłynąć na „Condora”, gdzie już czekał wojskowy śmigłowiec, aby zabrać ją do Durbanu.

- Wierzysz w duchy? - spytał ni stąd, ni zowąd.

Roześmiała się.

- Ależ skąd. Co ci przyszło do głowy?

- Nic, po prostu chciałem wiedzieć.

Stanęli na krawędzi pokładu i podali pojemniki na motorówkę.

- Już nie mogę się doczekać tej kolacji przy świecach po powro­cie do portu - powiedział Paul.

- Zamówię dla nas stolik - obiecała Gamay.

Uściskał ją i pocałował na pożegnanie, a potem patrzył, jak schodzi po sznurowej drabince do łodzi.

Motorówka odpłynęła, biorąc kurs na „Condora”, a Paul myślał o przyjemnościach, jakie czekają go w ciągu najbliższych kilku dni - kolacja z żoną, doprowadzenie „Waratah” do portu po stu pięciu latach i - o ile plan Gamay się powiedzie - poznanie miejsca, gdzie statek przebywał przez cały ten czas.

ROZDZIAŁ 44

Po śmierci Egana w rezydencji Brevardów panował ponury nastrój, nieco złagodzony świadomością, że zdrajca Acosta poniósł śmierć, a hakerzy wrócili do prawowitych właścicieli.

Sebastian natychmiast zaprzągł ich do pracy. Dzięki swoim wybit­nym umiejętnościom oraz ofensywnemu potencjałowi systemu Phalanx szybko włamali się do amerykańskiego Departamentu Obrony, europej­skiego centrum kontroli lotów i do kilku innych instytucji z zamiarem sparaliżowania ich pracy i wywołania zamętu na ogromną skalę.

- Czy to wszystko jest naprawdę konieczne? - spytała Calista.

- Tak, bo żeby bezpiecznie zrealizować nasze plany, potrzebu­jemy dobrej zasłony dymnej - wyjaśnił Sebastian. - Kilka spektakular­nych katastrof z dużą liczbą ofiar idealnie spełni to zada­nie.

Calista kiwnęła głową, podeszła do jednego z okien pokoju operacyj­nego i wyjrzała przez nie na pięćdziesięciometrowy basen, w którym nauczyła się nurkować i odbyła serię ćwiczeń przed akcją na pokładzie „Etherneta”.

Wróciła myślami do tamtego wieczoru, kiedy to w kabinie Acosty natknęła się na Kurta Austina. Po spotkaniu na jachcie włamała się do systemu komputerowego NUMA i przejrzała jego dokumentację medyczną, z której dowiedziała się o jego związku z Sienną.

Teraz zastanawiała się, co sprawia, że mężczyzna jest skłonny ryzy­kować zdrowie i życie dla kobiety, której nigdy nie zdobędzie, a jeśli nawet zdoła ją uratować, to tylko po to, by oddać ją innemu.

Widocznie Sienna należy do kobiet, dla których mężczyźni cał­kiem tracą głowę. A może po prostu miała szczęście trafić na czło­wieka, którego poczucie obowiązku jest silniejsze od instynktu samoza­chowawczego. Calista poczuła w sercu ukłucie zazdrości. Nigdy nie spotkała kogoś takiego i prawdopodobnie nigdy nie spotka.

- Ściągnij tu Laurenta - powiedział Sebastian, przerywając jej roz­myślania. - Chcę wiedzieć, czy wszyscy jego ludzie już wrócili do posiadłości i są gotowi do walki.

- Spodziewasz się gości?

- Nie w tej chwili, ale już wkrótce. Kiedy nas zaatakują, musimy im zadać jak największe straty. Jeżeli pójdzie im zbyt łatwo, nie uwierzą, że naprawdę nas pokonali.

Calista doskonale zdawała sobie z tego sprawę. Wszystko to było częścią precyzyjnie zaplanowanej gry.

ROZDZIAŁ 45

Durban, Republika Południowej Afryki

Kiedy Gamay przybyła do Durbanu, okazało się, że jej skromna osoba budzi spore zainteresowanie. Co prawda odnalezienie „Wara­tah” postanowiono utrzymywać w tajemnicy do chwili, gdy statek znajdzie się na wodach terytorialnych RPA, ale w mieście aż huczało od plotek. Wieść, że członkini ekipy NUMA ma przylecieć z prób­kami czegoś, co wymaga szybkiego przebadania, spotkała się z natych­miastowym odzewem.

Kilku ekspertów przyleciało do Durbanu na własny koszt i po spotka­niu z Gamay w kampusie miejscowego uniwersytetu zorganizo­wało naprędce warsztaty naukowe poświę­cone badaniu owadów, martwych gryzoni oraz roślin i nasion znalezio­nych na „Waratah”.

Tymczasem ona, korzystając z okazji, odwiedziła bibliotekę, gdzie znalazła czynną maszynę do przeglądania mikrofilmów z fotokopiami starych gazet i czasopism z okresu zaginięcia „Waratah”.

- Na pewno nie chce pani skorzystać z komputera? - zdziwiła się jedna z bibliotekarek. - Wszystkie materiały są w sieci.

- Dziękuję, ale nie - odparła Gamay. - Chwilowo mam dość kom­puterów.

Została sama i zaczęła przeglądać artykuły. Przyzwyczajona do współczesnych mediów, które relacjonują katastrofy lotnicze i inne nieszczęścia niemal w czasie rzeczywistym, czuła się trochę dziwnie, czytając doniesienia prasowe o zniknięciu statku i jego bezskutecz­nych poszukiwaniach. Początkowo uważano, że liniowiec ma zwykłe opóźnienie. Przez wiele tygodni gazety najpierw przekonywały, że „Waratah” może w każdej chwili zawinąć do portu, a potem zapew­niały, że okręty wysłane na poszukiwania znajdą go i wezmą na hol. Aby uniknąć paniki, podano, że według wszelkich szacunków zabrane w podróż zapasy żywności wystarczą na bardzo długo.

Z czasem stało się jasne, że nie ma już żadnej nadziei. Domysły i plotki mnożyły się jak grzyby po deszczu.

Za najbardziej prawdopodobną przyczynę utraty statku uznano sztorm z dwudziestego siódmego lipca. Uwagę wszystkich przycią­gnęło oświadczenie niejakiego Calude'a Sawyera, jedynego pasażera, który wykupił bilet do Kapsztadu, ale zdecydował się zejść z pokładu w Durbanie. Twierdził on, że wysłał do żony telegram, w którym pisał: „»Waratah« jest zbyt wywrotny. Wysiadłem w Durbanie”. Utrzymywał również, że krótko przed zawinięciem do Durbanu przy­śnił mu się rycerz, który z uniesionym mieczem rzucił się w morskie fale, wykrzykując nazwę statku. Już na lądzie miał ponoć kolejny sen, w którym „Waratah” został nakryty przez olbrzymią falę, wywrócił się do góry dnem i zniknął mu z oczu.

Inną wersję wydarzeń przedstawił kapitan Firth z parowca „Ma­rere”. Jego zdaniem „Waratah” był zbyt dużym i mocnym statkiem, by wywrócić się na fali. Mógł natomiast stracić śruby albo ster i zdryfować wokół Przylądka Dobrej Nadziei na Atlantyk.

Firth nie miał najmniejszych wątpliwości, że „Waratah” się odnaj­dzie. Podał przykład s/s „Waikato”, który idąc do Auckland, doznał pęknięcia wału śruby, a potem dryfował przez sześć tygodni, zanim wreszcie został zlokalizowany. Niektórzy przypuszczali, że „Waratah” może zdryfować aż do Ame­ryki Południowej.

Z czasem uwagę Gamay zaczęły przyciągać inne wiadomości: sztormy, spory polityczne, a także reklamy, z których jedna zalecała palenie tytoniu jako doskonałą terapię na przeziębienie.

Z zainteresowaniem przeczytała długi artykuł o starciu durbańskiej policji z grupą przestępców znaną jako gang znad rzeki Klaar. W następstwie eksplozji i pożaru spłonęły pliki banknotów, warte for­tunę. Jednak ostatecznie okazało się, że były one doskonałymi falsyfika­tami. Większość członków gangu znaleziono martwych, lecz nadinspektor Robert Swan wyraził obawę, że przywódcy zdołali zbiec i jeszcze się pojawią.

- Obyś żył w znacznie ciekawszych czasach - szepnęła do siebie.

- Przepraszam - powiedział ktoś za jej plecami. - Czy pani Ga­may Trout?

Odwróciła się i zobaczyła mężczyznę w granatowym garniturze i białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem.

- Nazywam się Jacob Fredricks - rzekł, wyciągając rękę na powita­nie. - Podobno ma pani coś wspólnego z rzekomym odnalezie­niem s/s „Waratah”. Czy to prawda?

Gamay uścisnęła podaną dłoń, ale zwlekała z odpowiedzią, więc mężczyzna dodał:

- Uczestniczyłem w ekspedycji NUMA, której celem było odnale­zienie tego statku. Niestety, wróciliśmy z niczym.

Teraz przypomniała sobie jego nazwisko. Nie była pewna, czy jest tym, za kogo się podaje, uznała jednak, że ani jej, ani statkowi nie grozi już żadne niebezpieczeństwo. A skoro i tak nie udało się utrzy­mać tajemnicy, postanowiła opowiedzieć mu wszystko, co wiedziała na ten temat.

Rozmawiali ponad dwie godziny. Fredricks zdradził jej, że kiedyś był już pewien, że znalazł „Waratah”. Ostatecznie okazało się, że trafił na wrak transportowca ze sprzętem wojskowym, zatopionego przez Niemców podczas II wojny światowej.

- Cieszę się, że przez cały ten czas przebywał na lądzie - wyznał. - Dzięki temu łatwiej mi pogodzić się z faktem, że nie znalazłem go na dnie morza.

Gamay uśmiechnęła się i opowiedziała o incydentach, do których doszło po znalezieniu statku. Fredricks sprawiał wrażenie zaskoczo­nego tym, co usłyszał, stwierdził jednak, że rozmaite dziwaczne teorie i tajemnicze wydarzenia od początku towarzyszyły poszukiwaniom „Waratah”.

- Pojawiła się nawet wersja, że rozbitkowie dotarli do lądu i dali początek nowej cywilizacji.

- Może być bliższa prawdy, niż nam się wydawało - zauważyła Gamay, chociaż dobrze wiedziała, że nikt z pasażerów i załogi nie ocalał.

- Ale najdziwniejsza historia wydarzyła się stosunkowo nie­dawno, bo w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym - rzekł Fredricks.

- Wtedy, gdy znalazł pan wrak transportowca?

- Nie, to było kilka lat później. W osiemdziesiątym siódmym w zatoce Maputo u wybrzeży Mozambiku zauważono dryfującą szalupę. O ile dobrze pamiętam, znaleźli ją jacyś rybacy. W środku było troje ludzi - kobieta i dwaj chłopcy. Kobieta miała ranę postrzałową, która jednak nie była śmiertelna. Zmarła wskutek odwodnienia, tak jak obaj chłopcy. Zwłoki całej trójki zostały zidentyfikowane. Kobieta i chłopcy, jej synowie, należeli do rodziny uprowadzonej kilka lat wcześniej. Uznano, że uciekali z miejsca uwięzienia, znajdującego się gdzieś dalej na północ, prawdopodobnie w Somalii, gdzie już wtedy panowało zupełne bezprawie.

- Smutna historia - powiedziała Gamay. - Ale jaki ma związek z „Waratah”?

- Szalupa, w której ich znaleziono, była prawie całkiem spróch­niała. Ktoś ją prowizorycznie połatał i uszczelnił, lecz wkrótce i tak by się rozpadła. Łodzie tego typu budowano od początku dwudziestego wieku przez mniej więcej cztery dekady. Krótko mówiąc, szalupa miała swoje lata. W osiemdziesiątym siódmym niewiele dało się ustalić, ale parę lat temu dokonano komputerowej analizy wykona­nych wtedy zdjęć i odkryto ślady liter na nadburciu. Zachowały się tylko dlatego, że farba, którą namalowano napis, spowolniła erozję drewna. Nie pamiętam szczegółów, ale ktoś wysunął hipotezę, że litery mogły tworzyć słowo „Waratah”.

Zaskoczona Gamay wyprostowała się na krześle.

- To chyba jakiś żart.

Fredricks uśmiechnął się półgębkiem.

- Nie dziwi mnie pani reakcja - powiedział. - Wszyscy uznali to za mistyfikację, tak jak film z rzekomej sekcji zwłok kosmity. Ale teraz, po odnalezieniu statku, może się okazać, że szalupa rzeczywi­ście pochodziła z „Waratah”. No i jeszcze ta sprawa gangu znad rzeki Klaar - dodał.

- Właśnie o nim czytałam - wtrąciła Gamay.

- Podejrzewano, że dzięki łapówce uciekający bandyci dostali się na pokład „Waratah”.

- Naprawdę?

- Tak. A potem poszli na dno razem z nim.

- Tyle że „Waratah” nie zatonął - zauważyła Gamay. - Czy gangste­rzy mogli porwać statek?

- Z tego, co wiem, byli to ludzie pozbawieni skrupułów i z pewno­ścią zdolni do takiego czynu.

Gamay czuła, że powinna jak najszybciej pójść tropem informacji otrzymanych od Fredricksa. Zanim się do tego zabrała, zapikał jej telefon. Dostała SMS-a z wezwaniem do laboratorium, w którym badano jej próbki.

- Muszę iść - powiedziała. - Czy możemy dokończyć naszą roz­mowę innym razem, kiedy będę miała więcej czasu?

- Zawsze chętnie współpracuję z NUMA - odparł Fredricks, wrę­czając jej wizytówkę.

Wymienili pożegnalny uścisk dłoni. Gamay wyszła z biblioteki i wróciła do laboratorium. Biolog, który kierował pracami zespołu badawczego, już przeanalizował wyniki testów.

- Czy na podstawie tych próbek da się w przybliżeniu ustalić, gdzie był statek? - zapytała.

- Ma pani szczęście, pani Trout - odpowiedział naukowiec. - Znala­zła pani kilka gatunków, które żyją tylko w jednym miejscu.

Pokazał jej szkielet niedużego stworzenia znaleziony podczas oczysz­czania pokładu. Już kiedy wkładała go do plastikowego pojem­nika, wydawał jej się niepodobny do niczego, co znała.

- Co to takiego?

- Fossa - odparł biolog, podsuwając jej rysunek zwierzęcia.

- Wygląda jak skrzyżowanie kota z kangurem - zauważyła Ga­may.

- Jest spokrewniona z mangustą - wyjaśnił naukowiec i wskazał ogromną ćmę.

Kiedy Elena ją znalazła, właśnie opuszczała kokon. Obie były zasko­czone jej wielkością.

- To pawica księżycowa - poinformował i przeszedł do pająków, na które natknęli się pierwszej nocy. - A te okazy należą do rodziny prządkowatych. Są dość pospolite na całym globie, natomiast w ich sieci znaleźliśmy coś wyjątkowego.

Wskazał owada owiniętego pajęczą nicią.

- Trachelophorus giraffa - oznajmił dumnie i podał Gamay szkło powiększające.

Mały chrząszcz wyglądałby całkiem zwyczajnie, gdyby nie to, że z jego tułowia wystawała nieproporcjonalnie długa i cienka szyja zakoń­czona równie smukłą głową, przez co trochę przypominał odku­rzacz.

- Niech zgadnę - odezwała się Gamay. - Somalia?

- Nie - usłyszała w odpowiedzi. - Znacznie bliżej. Zachodnie wy­brzeże Madagaskaru.

- Madagaskar? - powtórzyła z niedowierzaniem.

Biolog przytaknął.

- Madagaskar oderwał się od Afryki sto sześćdziesiąt milionów lat temu - zaczął, szykując się do dłuższego wykładu. - Był wtedy zresztą częścią Indii, ale po kolejnych osiemdziesięciu milionach lat ruchy tektoniczne odepchnęły płytę indyjską na wschód i stał się wyspą. Zwierzęta i rośliny ewoluowały tam inaczej niż w innych częściach świata. Powstały setki gatunków endemicznych, podobnie jak w Australii. Trzy z nich odkryła pani na pływającym wraku, co świadczy, gdzie spędził swój długi postój, zanim ponownie spłynął na wodę.

- A krokodyl?

- Jest ich na Madagaskarze całkiem sporo.

Gamay kiwnęła głową. A więc „Waratah” przeleżał ponad sto lat na zachodnim brzegu Madagaskaru. Nadal jednak nie było wiadomo, w którym miejscu ani dlaczego ktoś próbował go zatopić.

ROZDZIAŁ 46

Kurt Austin osunął się w ciemność. Leciał w dół jak kamień, czując mrowienie na całym ciele w oczekiwaniu nieuchronnego upadku. Uderzył o wodę i nagłe ukąszenie zimna zmusiło go do otworzenia oczu. Otaczał go granatowy mrok, ale płynące gdzieś z góry światło sprawiało, że widział od spodu przewalające się nad nim fale.

Odepchnął się nogami i wypłynął prosto w burzę. Zacinający deszcz siekł powierzchnię wody, a fale wielkości wagonów kolejo­wych wypychały go w górę i za chwilę zrzucały w dolinę. Zobaczył przed sobą jacht. To był „Ethernet”, a na nim Sienna i jej rodzina.

Podpłynął bliżej, a usłużna fala wyniosła go aż do krawędzi po­kładu i przelała się przez całą jego szerokość. Ruszył chwiejnie w stronę mostka, wołając Siennę. Dostał się przez właz do środka, ale silne uderzenie w tył głowy powaliło go na podłogę. Cios niemal pozbawił go przytomności. Po chwili poczuł, jak ktoś rzuca nim o ścianę i próbuje dusić.

- Skąd on się tu wziął, do cholery!? - krzyczał ktoś z drugiej strony mostka.

- Nad nami jest śmigłowiec ratowniczy! - odkrzyknął mężczy­zna, który go zaatakował.

Kurt odtrącił rękę trzymającą go za gardło, ale napastnik rzucił go na kolana i otoczył jego szyję przedramieniem.

Austin rzadko przegrywał walki jeden na jeden, czuł jednak dziwną słabość mięśni, prawdopodobnie spowodowaną uderzeniem w głowę. Zdarzyło mu się kilka razy stracić przytomność, więc od razu rozpoznał symptomy. Dzwonienie w uszach, ograniczenie pola widze­nia, oszołomienie. Cios był bardzo mocny, powinien go ogłu­szyć albo nawet zabić, ale Kurt zawsze miał twardą głowę.

Podniósł wzrok, próbując ocenić sytuację. Zobaczył, że mężczy­zna pod przeciwległą ścianą trzyma za rękę kobietę.

- Sienna? - wysapał z trudem.

Kobieta spojrzała na niego.

- Kurt?

Rzuciła się w jego stronę, lecz nie zdołała wyrwać ręki z uchwytu. Mężczyzna szarpnął ją w tył i przekazał podwładnemu.

- Zaprowadź ją do kapsuły ratunkowej - rozkazał. - Jej mąż i dzieci już tam są.

Opierała się, ale nie zdało się to na nic. Prześladowca ciągnął ją w głąb statku. Kurt, słysząc, jak Sienna wykrzykuje jego imię, spróbo­wał wstać, był jednak zbyt słaby, aby pokonać ciężar przygniatają­cego go napastnika.

- Co będzie z nami? - spytał mężczyzna, który go trzymał.

- Dołączymy do nich, kiedy się go pozbędziemy - odparł drugi.

Pochylił się nad Kurtem, otworzył sprężynowy nóż i chwycił linę przypiętą do jego uprzęży.

Kurt słyszał w górze warkot motoru i widział światło reflektora. Mimo oszołomienia dotarło do niego, że zginie, jeśli przetną linę łączącą go ze śmigłowcem.

Zdołał kopnąć człowieka z nożem i skoczył do drzwi, ale drugi prze­śladowca wciąż go trzymał.

- Zabij go.

Jeden z napastników wyciągnął pistolet, ale Kurt kopnął go w ko­lano. Broń wypaliła, a pocisk uderzył w przezroczystą ścianę. Akry­lowa szyba nie rozpadła się, ale pokryła siatką pęknięć. Zanim Kurt zdołał wykonać następny ruch, dostał kopniaka w podbródek, a czło­wiek, który go trzymał, wci­snął mu głowę pod wodę.

Chociaż opierał się z całych sił, nie był w stanie się podnieść.

- Poczekaj! - krzyknął ktoś.

Głos należał do kobiety. Mężczyzna nie zwolnił uchwytu, ale wycią­gnął mu głowę nad wodę.

- Jeszcze się nam przyda - powiedziała kobieta.

Kurt zaczerpnął powietrza i przyjrzał się jej. Twarz wydała mu się znajoma. Krótkie czarne włosy, mokre i przylepione do głowy. Wysta­jące kości policzkowe. Znał ją. Miała na imię Calista.

- Przecież wszystko o nas wygada - zdziwił się mężczyzna.

- Ktoś musi to zrobić - odpowiedziała zagadkowo. - Zabiliście ka­pitana i całą załogę, a zgodnie z planem to nimi mieliśmy się posłu­żyć.

- Nie spodziewaliśmy się, że będą się bronić.

Jacht bezwładnie kołysał się na falach. W każdej chwili mógł się wywrócić do góry stępką. Kurt czuł, że zaczyna tracić przytomność. Bronił się przed tym, ale siły opuszczały go z każdą sekundą, a umysł pogrążał się w miękkiej wacie.

Kobieta pochyliła się nad nim, otworzyła niewielkie etui, wyjęła z niego strzykawkę i wbiła mu igłę w szyję. Kurt poczuł, że odlatuje.

Kobieta ujęła jego twarz w dłonie i popatrzyła mu w oczy.

- Dostałeś się na pokład jachtu - powiedziała. Jej głos dobiegał jakby z oddali i odbijał się echem w jego głowie. - Widziałeś Siennę za tą ścianą.

Mówiąc to, odwróciła jego twarz w tamtym kierunku. Zauważył rysy na szklanej tafli.

- Unosiła się na wodzie z twarzą skierowaną w dół. Jej włosy falo­wały jak wodorosty.

Kurt nie odrywał wzroku od ściany. Oślepiało go odbijające się od niej światło latarki. Gdy zgasło, zobaczył, że pomieszczenie po dru­giej stronie jest do połowy zalane wodą, a po powierzchni pływają jakieś śmieci.

Między nimi dostrzegł Siennę. Rzucił się do niej, ale uderzył w ścianę.

- Utonęła - mówiła dalej kobieta. - Razem z córeczką. Mała była taka piękna i słodka. Jaka szkoda.

Kurt widział jasną blondyneczkę w różowej sukience. Drobne pa­luszki wciąż zaciskała na dłoni matki. Pamiętał skądś, że na imię miała Elise.

- Ma otwarte oczy - powiedziała kobieta.

Na twarzy Kurta pojawił się grymas bólu. Ponownie usiłował sforso­wać przezroczystą ścianę, ale coś przewróciło go na pokład.

- Jacht nabiera wody - mówiła kobieta. - Rozbij szybę. To twoja jedyna nadzieja.

Kurt z całej siły uderzył pięściami o szkło, lecz nie zdołał go prze­bić.

- Próbowałeś rozbić szybę krzesłem. Nie udało ci się. Upadłeś na podłogę.

Poczuł z tyłu szarpnięcie.

- Jacht zaczyna się przewracać. Masz coraz mniej czasu.

- Nie!

- Wyciągają cię na zewnątrz.

- Nie! - krzyknął ponownie, ale coś ciągnęło go do wyjścia. Ma­ska spadła mu z twarzy. A potem znów poczuł uderzenie w tył głowy.

Zdał sobie sprawę, że zamiast w morzu, wciąż znajduje się na mostku. Widział, jak kobieta i mężczyźni odchodzą. Usłyszał jej głos, gdy rozmawiała z kimś przez radio:

- Otworzyć zawory denne i zatopić statek. Potem wynosimy się stąd.

- Co będzie, jak zacznie sobie przypominać? - spytał któryś z męż­czyzn.

- Nie zacznie, dopóki mu na to nie pozwolę - odpowiedziała z nieza­chwianą pewnością.

Chwilę później zniknęli mu z oczu. Kurt poruszył się. Musiał się stąd wydostać. Natychmiast. Próbował wstać, ale ręce miał ciężkie, jakby były zrobione z ołowiu. Nogami w ogóle nie mógł ruszać. Woda zaczęła go zalewać. Statek pochylił się na burtę. Nagle uprząż wpiła mu się w ciało i pociągnęła do drzwi. Wyleciał na ze­wnątrz i wtedy z głośnym trzaskiem pękła lina.

Znów wpadł do wody. Oszołomiony i półprzytomny, starał się wy­płynąć na powierzchnię, ale czuł, że zanurza się coraz głębiej, w ślad za tonącym jachtem. Latarka przytwierdzona do ramienia świe­ciła w dół. Kurt widział niewyraźny zarys kadłuba znikającego w czarnej otchłani.

Zwrócił wzrok ku górze i dostrzegł błysk srebrzystej poświaty, a potem mrok zamknął się wokół niego. Pociemniało mu w oczach. Nagle czyjaś ręka chwyciła go i wyciągnęła ponad fale.

ROZDZIAŁ 47

Kurt obudził się. W przeciwieństwie do wcześniejszych sennych koszmarów tym razem powrót do rzeczywistości odbył się w całkowi­tym spokoju. Słyszał ciche, miarowe pikanie i szum powietrza w kratce wentylacyjnej. Kiedy wolno uniósł powieki, oślepiło go ja­skrawe światło.

Nie był w swojej sypialni, lecz w pokoju szpitalnym, z białym sufi­tem, ścianami i podłogą. Źrenice jego oczu, rozszerzone na skutek działania leków, przepuszczały nadmierną ilość światła, zmieniając subtelnie oświetlone pomieszcze­nie w rozjarzone solarium.

Uniósł rękę, chcąc osłonić oczy, ale przeszkodził mu przewód kro­plówki podłączonej w zgięciu łokcia. Opuścił rękę i zauważył na palcu pulsoksymetr, podłączony do aparatury emitującej regularny sygnał akustyczny.

Więc jednak żyję, pomyślał.

Rozejrzał się spod przymrużonych powiek i zauważył naprze­ciwko jakąś postać. W fotelu pod przeciwległą ścianą pokoju siedział Joe z filiżanką kawy w dłoni i komiksem rozłożonym na kolanach. Sądząc po trzydniowym zaroście i ciemnych półkolach pod oczami, musiał tkwić tu od dłuższego czasu.

- Nie wiedziałem, że jesteś wielbicielem mangi - odezwał się Kurt.

Joe posłał mu zmęczone spojrzenie i się uśmiechnął.

- Teksty nie przy mnie pisane, więc oglądam tylko obrazki - wyja­śnił. - O ile dobrze zrozumiałem, osierocony robot zaprzyjaźnia się z chłopcem i dziewczynką, którzy mają nadludzką moc i upodoba­nie do samurajskich mieczy i mufinek... Chociaż mogę się mylić.

Gdy Joe odkładał komiks, Kurt zauważył surrealistyczne rysunki i jaskrawoczerwone koreańskie znaki.

- Czasami to, co widać, nie oddaje pełnej treści - powiedział, ma­jąc na myśli własne doświadczenia. - Co ja robię w szpitalu?

- Nie pamiętasz? Twoja dziewczyna zrobiła cię w konia i własno­ręcznie się zneutralizowałeś.

- Zneutralizowałem się?

- Tak, w tunelu pod ziemią niczyją.

Chwilę potrwało, zanim Kurt przypomniał sobie nadprogramowe działania po drugiej stronie strefy zdemilitaryzowanej. Pamiętał na­wet, jak się przewrócił po naciśnięciu przycisku na pilocie.

- Sądząc po jakości usług medycznych, znajdujemy się w Korei Południowej. Jak się stamtąd wydostaliśmy?

- Przedarliśmy się przez granicę metodą Zavali. Innymi słowy, kolejny raz uratowałem twój tyłek. A ty, jak zwykle, wszystko przespa­łeś.

- Wierzę ci na słowo - powiedział Kurt, który zaczynał już wi­dzieć normalnie. - Długo tu jestem?

- Trzy dni.

- Aż tyle?

Joe kiwnął głową.

- Zrobili ci jakiś drobny zabieg neurochirurgiczny. Powiedzia­łem im, że z przyczyn obiektywnych każda operacja na twoim mózgu musi być drobna, ale nie poznali się na dowcipie. Może to wina tłuma­cza.

Kurt zachichotał.

- Czekałeś tu, aż się obudzę, tylko po to, żeby mi to opowiedzieć, prawda?

- W zasadzie tak.

Joe przesunął się razem z fotelem bliżej Kurta i pokazał mu przezro­czystą plastikową fiolkę. W środku zagrzechotała metalowa kapsułka wielkości połowy tik-taka.

- Co to takiego?

- Mikroczip - odparł Joe. - Bardzo proste urządzenie. Potrakto­wane odpowiednią częstotliwością radiową, emituje elektro­niczny sygnał zwierający obwody w twoim mózgu. Lekarze mówią, że próbo­wali zastosować podobny system do zmniej­szania drżenia u pacjentów cierpiących na chorobę Parkinsona, a także w leczeniu urazów psychicznych poprzez wymazywanie złych wspomnień i niwelowanie bólu emocjonalnego.

Kurt popatrzył na czip. Zastanawiał się, czy to dzięki jego usunię­ciu wróciły mu prawdziwe wspomnienia, czy też wykasowanie fałszy­wej pamięci spowodował wstrząs zaaplikowany przez Calistę.

- Lekarze twierdzą, że do aktywacji tej zabawki konieczny był nadajnik - dodał Joe. - Dirk polecił ekipie przeszukać twój dom. Znaleziono nadajnik ukryty w garażu.

Kurt pomyślał o wszystkich kłopotach, których źródłem było to ma­leńkie urządzenie.

- Już wiem, dlaczego nie miewam koszmarów, odkąd wyjecha­łem z Waszyngtonu. Teraz wreszcie pamiętam, co naprawdę wyda­rzyło się na jachcie, a nawet jak wyciągnąłeś mnie z wody.

- Tylko to jedno warte było całego zachodu - mruknął Joe.

Kurt przytaknął i opowiedział, co naprawdę działo się na pokładzie „Etherneta”.

- Niektóre rzeczy trochę mi się zacierają, ale na pewno była tam Calista. Porwali Siennę, jej dzieci i męża, dlatego dziwię się, że pozwo­lili mu wrócić do Stanów.

- Masz na myśli...

- Przetrzymują dzieci i zmuszają ją, żeby dla nich pracowała, ale czego mogą chcieć od niego?

- Jakby co, nie wiesz tego ode mnie - zastrzegł Joe - ale słysza­łem, że w CIA też się nad tym zastanawiają. Zapewne Westgate bę­dzie miał okazję wyjaśnić to osobiście.

Zawsze to jakiś postęp, pomyślał Kurt. Usiadł i ściągnął pulsoksy­metr z palca. Rozległ się alarm, a linia na ekranie monitora zrobiła się płaska. Do pokoju wpadła pielęgniarka.

Widząc, że Kurt jest przytomny, wyłączyła alarm i wróciła do dy­żurki.

Chwilę po jej wyjściu pojawili się nowi goście: Hale z CIA z nieod­łącznym pułkownikiem Lee.

- Ma pan szczęście, że wylądował pan w szpitalu, a nie w północno­koreańskim obozie jenieckim - powiedział Hale.

- Albo w jednym z naszych - dodał Lee. - Niewiele brakowało, a wywołalibyście drugą wojnę koreańską.

- Właściwie ta pierwsza jeszcze się nie skończyła - zauważył Joe. - Nie podpisano traktatu pokojowego i trwa tylko zawieszenie broni, więc tak naprawdę byłoby to tylko wznowienie walk.

- Bawi to pana? - nastroszył się Lee.

- Nie - odparł Joe. - Uważam jednak za fakt nie bez znaczenia, że podczas naszej akcji ujawniliśmy poważne zagrożenie bezpieczeń­stwa Korei Południowej w postaci tajnego tunelu pod strefą zdemilitary­zowaną.

Hale rzucił pułkownikowi spojrzenie mówiące: facet ma rację.

- Mieliście bardzo dużo szczęścia - powiedział pojednawczo Lee. - Obaj mogliście trafić do północnokoreańskiego gułagu. Kim Dzong Un zaprzeczył istnieniu tego tunelu, twierdząc, że to tylko imperiali­styczne kłamstwa. Dzięki temu nie musiał się tłumaczyć ze śmierci ponad dwudziestu żołnierzy zabitych podczas strzelaniny. Jak widać, zwyciężył zdrowy rozsądek. Potrzeba było jednak trzech dni, żeby napięcie opadło do normalnego poziomu.

Kurt z zadowoleniem wysłuchał tej relacji.

- Może trochę przesadziliśmy - przyznał. - Następnym razem bę­dziemy ostrożniejsi.

- Nie będzie następnego razu - powiedział Hale. W jego głosie pobrzmiewała nuta żalu, a może nawet smutku.

- Co pan wygaduje? - zaperzył się Kurt. - Teraz mamy dowód, że Sienna żyje. Wiemy, że ci ludzie przetrzymują ją i pozostałych hake­rów z listy. Musimy ich wytropić, zanim zrobią coś strasznego.

- Ten trop wygasł, śledztwo utknęło w martwym punkcie - odparł Hale. - Than Rang siedzi w więzieniu o zaostrzonym rygorze, a straże i prawnicy pilnują, żeby z nikim nie rozmawiał. Pańska tajemnicza kobieta i hakerzy zniknęli bez śladu.

- A co z Acostą? Ma ze sobą nasz nadajnik, więc chyba można go namierzyć i znaleźć.

- Próbowaliśmy, ale bez skutku - poinformował Hale.

- Przecież to jest półwysep, a biorąc pod uwagę blokadę na pół­nocy, właściwie wyspa. Nie mogli tak po prostu odjechać w siną dal, zwłaszcza że są poszukiwani.

- Pilnujemy lotnisk i głównych portów morskich. Jak do tej pory nikt ich nie widział.

Acosta nie byłby aż tak głupi, żeby uciekać rejsowym samolotem, pomyślał Kurt. Istniały jednak inne sposoby wydostania się stąd. Dziesiątki statków zawijały codziennie do koreańskich portów i wycho­dziły w morze, nie mówiąc o tysiącach mniejszych jednostek pływających i prywatnych samolotów.

- Nawet jeśli wpadniemy na jakiś ślad, to już nie będzie pańska sprawa - dodał Hale.

Kurt zmrużył oczy i przewiercił go wzrokiem, ale na Hale'u nie zro­biło to żadnego wrażenia.

- Rozmawiałem przez telefon z pańskim szefem w Waszyngtonie - powiedział. - Zgodził się ze mną, że zaangażowanie NUMA w obecnej sytuacji jest zbędne i dobiegło końca. Jeśli pojawi się coś nowego, zajmie się tym CIA albo jednostki specjalne pod kierownic­twem NSA.

Zabrzmiało to jak oficjalna dymisja. Kurt westchnął i spojrzał na Joego.

- Ja też rozmawiałem z Dirkiem - rzekł Zavala. - Kazał ci przeka­zać jedno zdanie: czasem trzeba sobie odpuścić.

Kurt opadł bezsilnie na poduszki. Czuł w sobie kompletną pustkę. Przecież byli tak blisko. Udało mu się znaleźć Siennę. Ba, nawet trzymał ją w ramionach. A teraz znowu przepadła.

- Lekarze twierdzą, że mogą pana wypisać w każdej chwili - powie­dział Hale. - Zabierzemy was od razu, bo z tego, co wiemy, mogą się tu kręcić ludzie Thana Ranga albo Acosty z rozkazem zabi­cia was obu. Odlecicie o zmroku woj­skowym C-17 na Guam, a stam­tąd na Hawaje, dla odpoczynku i nabrania sił. Bawcie się dobrze, jeśli zdołacie.

Kurt zbył milczeniem tę ostatnią uwagę, więc Hale wstał i ruszył w stronę drzwi. Na progu zatrzymał się i odwrócił przez ramię.

- Muszę to panu powiedzieć, Kurt - rzekł. - Wykonaliście diabel­nie dobrą robotę.

O zmierzchu Kurt i Joe zostali przewiezieni do bazy amerykań­skiego lotnictwa wojskowego, gdzie na zalanej światłem płycie postojo­wej lotniska czekał pękaty C-17. Weszli po tylnej rampie na pokład i zameldowali się u podoficera, zajętego mocowaniem hum­mera i innego sprzętu okrytego siatką, a ten wskazał im miejsca w przedniej części kadłuba.

Markotny i zmęczony Kurt ciężko opadł na fotel. Joe próbował go rozweselić, opowiadając kilka dowcipów, ale Kurt nie był w nastroju do żartów. Patrzył prosto przed siebie nieobecnym wzrokiem, kiedy ogromny czterosilnikowy samolot kołował, a potem wystartował w ciemne niebo.

Po osiągnięciu wysokości przelotowej Joe zasnął, ale Kurt nie mógł zmrużyć oka. Przeszukiwał najgłębsze zakamarki pamięci, zadręczając się, że może umknęło mu coś, co doprowadziłoby go do Sienny, hakerów i ludzi stojących za całą intrygą, która jego zdaniem jeszcze nie zaczęła się nawet rozwijać.

Próbował z całych sił, ale bez skutku. Pod wpływem monotonnego buczenia silników i chłodu panującego w kabinie poczuł, że drętwieje, więc wstał z fotela, ruszył do przodu, po czym przystanął i wyjrzał przez okienko w drzwiach luku wyjściowego.

Niebo przed nimi było całkiem ciemne, ale nad horyzontem lśniła wąska jasna smuga. Jak światełko w tunelu, pomyślał Kurt. Może jest jeszcze jakaś nadzieja. Był bardzo zmę­czony, więc dopiero po dłuż­szej chwili zorientował się, że jeśli lecą na Guam, to nie powinien widzieć tego światła. Znajdowali się w powie­trzu niecałe dwie go­dziny, więc mimo zmiany strefy czasowej było jeszcze za wcześnie na jutrzenkę.

Popatrzył do tyłu. Niebo spowijał nieprzenikniony mrok.

- Lecimy w przeciwną stronę - mruknął.

Zanim zdążył się zastanowić nad przyczyną tego stanu rzeczy, otwo­rzyły się drzwi kabiny pilotów i pojawiła się w nich znajoma postać.

- Hiram?

Hiram Yaeger wszędzie poza budynkiem NUMA wyglądał jak no­bliwy dyrektor ogólniaka w młodzieżowym klubie. Nie pasował do otoczenia. Wrażenie to pogłębiał jego strój: zamiast tradycyjnego T-shirta i dżinsów miał na sobie zapinany na suwak lotniczy kombine­zon khaki, a kucyk upchnął pod wojskową czapką naciągniętą na czubek głowy.

- Działasz pod przykrywką? - spytał półżartem Kurt.

- Tak jakby - odparł Yaeger. - Dirk poprosił mnie, żebym osobi­ście przeprowadził odprawę.

- Jaką odprawę?

- Przed akcją.

Kurt uniósł brwi.

- Sądziłem, że nie będzie żadnej akcji. Tim Hale dał mi wyraźnie do zrozumienia, że jeśli posunę się choćby o krok dalej, to skończę na odwachu.

- Hale jest w tobie prawie zakochany - odpowiedział Hiram ze śmiechem. - Przynajmniej tak słyszałem. To, czego zdołaliście doko­nać z Joem w tak krótkim czasie, zrobiło na nim ogromne wrażenie.

- Dlaczego więc potraktował mnie tak chłodno?

- To było przedstawienie na użytek pułkownika Lee - wyjaśnił Yaeger. - A także każdego, kto mógł podsłuchiwać waszą rozmowę. Naszym zdaniem baza danych koreańskiej służby bezpieczeństwa nie jest szczelna. Poza tym ktoś mógł się włamać do zasobów Departa­mentu Obrony albo do naszych. Dlatego sprzedali­śmy pułkownikowi Lee historyjkę, którą będzie mógł wprowadzić do swojego systemu, a ja znalazłem się tutaj z odręcznie sporządzonymi notatkami, żeby wam przekazać najnowsze informacje.

- Naprawdę pisałeś je ręcznie? - spytał z niedowierzaniem Kurt. - To musiało być dla ciebie bolesne doświadczenie.

- Nie masz pojęcia, jak bardzo - potwierdził Yaeger. - Równie do­brze mógłbym używać suwaka logarytmicznego albo liczydeł.

Kurt roześmiał się, ciesząc się z niespodziewanego spotkania brat­niej duszy.

- Jakie zatem wieści przynosisz, posłańcu królestwa?

Yaeger skinął w stronę dwóch foteli ustawionych naprzeciwko sie­bie. Gdy usiedli, rozpiął kombinezon i wyciągnął zza pazuchy szarą kopertę.

- Sporo się wydarzyło, kiedy ty spałeś jak dziecko w koreańskim szpitalu.

- Dobrego czy złego?

- Wszystkiego po trochu. Kiedy Joe potwierdził, że w grupie osób przeszmuglowanych do Korei Północnej znajdowała się Sienna, władze nadały sprawie najwyższy priorytet. Brian Westgate został wezwany w celu złożenia wyjaśnień. W samym środku tyrady, w której przekonywał o niemożności złamania Phalanxa nawet przez kogoś, kto ma do pomocy Siennę, doznał załamania nerwowego. Podejrzewaliśmy nawet udar mózgu. Okazało się, że zrobili z nim to samo, co z tobą. Wyciągnięto mu mikroczipa z płatu potylicznego, a agenci FBI znaleźli w jego domu leki, które zostały zmodyfikowane i wzbogacone w składniki blokujące pamięć.

- Przypomniał sobie cokolwiek?

- Niewiele. Najwyraźniej majstrowali przy jego mózgu znacznie skuteczniej niż przy twoim.

Kurt żywił naturalną niechęć do internetowego miliardera, odkąd dowiedział się o jego zaręczynach ze Sienną. W dodatku od początku tej afery był przekonany, że Westgate sie­dzi w niej po uszy. Teraz, gdy okazało się, że posłużono się nim jak pionkiem w jakichś nie­cnych planach, Kurt miał wyrzuty sumienia, że źle ocenił tego czło­wieka. Kiedy pomyślał o tym, co spotkało Westga­te'a, zrobiło mu się go żal.

- Zabrali go z jachtu - powiedział. - Wykorzystali w tym celu kap­sułę ratunkową, a kiedy sztorm ucichł, wsadzili go na tratwę i czekali, aż ktoś go znajdzie.

- Zapewne tak było - kiwnął głową Yaeger - ale najważniejsze jest to, że w tej sytuacji nie można powierzyć systemowi Phalanx ochrony najważniejszych systemów i sieci komputerowych w pań­stwie.

- Podjęto jakieś działania zaradcze? - spytał Kurt.

- Zrobiono wszystko, co było możliwe - odparł Yaeger. - Wła­śnie trwa prowadzona w trybie awaryjnym wymiana Phalanxa na alternatywne systemy zabezpieczeń. Ponadto wzmocniono i zweryfiko­wano dodatkowe środki ochrony. Dostęp do najważniej­szych baz danych został całkowicie zabloko­wany.

- To krok w dobrym kierunku - przyznał Kurt. - Boję się tylko jed­nego. Kiedy sprawcy tego całego zamieszania zorientują się, że Sienna nie jest już im potrzebna, natychmiast zabiją ją i dzieci.

- To prawda - zgodził się Yaeger. - Istnieje duże prawdopodobień­stwo, że nie wyjdą z tego cało. Bandyci będą musieli zacząć wszystko od początku. Nie wiemy, co jest ich ostatecznym celem, ale poświęcili już bardzo dużo czasu i energii, żeby go osią­gnąć. Nic nie wskazuje na to, aby zamierzali zrezygnować.

- Naprawdę nie wiadomo, o co im chodzi?

- Nastąpiło niespotykane nasilenie cyberataków, ale nie udało nam się ustalić żadnej prawidłowości. Skrzętnie ukrywają swoje prawdziwe zamiary.

- Więc musimy ich znaleźć - stwierdził Kurt. - To jedyny sposób, żeby ich powstrzymać.

Hiram pokiwał głową.

- Właśnie dlatego tu jestem i lecimy na zachód zamiast na Guam. Mamy nowy trop. Tak się dziwnie złożyło, że to ty nam go podsuną­łeś.

Mówiąc to, wyjął z koperty fotografię. Kurt już ją kiedyś widział. Było to zdjęcie Calisty, które zrobił na pokładzie jachtu Acosty.

- Maks zakończył procedurę rozpoznawania twarzy twojej zagad­kowej kobiety.

- Zdołał ustalić coś konkretnego?

- Nie od razu - odparł Yaeger. - Na początek sprawdziliśmy wszyst­kie wydziały komunikacji z całego cywilizowanego świata, biura paszportowe i archiwa sądowe, a także bazę danych Interpolu. Nie było w nich fotografii tej kobiety, więc poprosiłem Maksa, żeby przeanalizował wszystkie fotografie dostępne w sieci.

- Przecież to miliardy zdjęć - zdziwił się Kurt.

- Biliony - poprawił go Yaeger. - Wiele bilionów, jeśli dodać pliki wideo. Nawet dla Maksa było to trudne zadanie. Zabrało mu pełne trzy doby. Kiedy wreszcie przedstawił odpo­wiedź, spytałem go, czy nie żartuje.

- Nie wiedziałem, że komputery mają poczucie humoru.

- Raz czy dwa Maks pozwolił sobie na wygłupy, ale tym razem potraktował sprawę poważnie.

Hiram pokazał Kurtowi inną fotografię - rodzinne zdjęcie przedsta­wiające parę trzydziestolatków z trójką dzieci, dwoma chłop­cami i dziewczynką, która wyglądała na najmłodszą pociechę. Z ubiorów wynikało, że wykonano je mniej wię­cej w połowie lat osiem­dziesiątych.

- Urocza rodzinka - skomentował Kurt. - Kim są?

- Kobieta to Abigail Banister. Była ekspertem do spraw łączno­ści.

Kurt przyjrzał się Abigail i uznał, że można by ją wziąć za bliź­niaczkę Calisty.

- Jej mąż, Stewart Bannister, specjalizował się w nawigacji satelitar­nej - ciągnął Hiram. - Oboje byli Anglikami. Zaginęli podczas safari w Zimbabwe, dwadzieścia osiem lat temu. Początkowo podejrze­wano, że uciekli za żelazną kurtynę. Brytyjski wywiad przyglą­dał im się od jakiegoś czasu z powodu określonych poglądów politycznych i pewnych znajomości w okresie studiów. Ale wkrótce okazało się, że prawda była inna.

Kurt zaczynał się domyślać, do czego zmierza Yaeger.

- Kobieta wygląda zupełnie jak Calista - powiedział - a dziew­czynka...

- Zdaniem Maksa - wszedł mu w słowo Hiram - cechy struktu­ralne jej twarzy wykazują osiemdziesięcioprocentowe podobieństwo do kobiety, którą znasz jako Calistę. Po przeprowadzeniu komputero­wego postarzania, z wykorzystaniem elementów wizerun­ków jej braci i rodziców, otrzymaliśmy powiązanie na poziomie dziewięćdziesięciu sześciu procent. W praktyce odpowiada to odci­skowi palca.

- Więc ta dziewczynka to Calista? - upewnił się Kurt.

Yaeger potwierdził skinieniem głowy.

Kurt doceniał możliwości Hirama i Maksa, którzy potrafili dokony­wać istnych cudów, ale tym razem wydawało mu się, że to strzał w ciemno.

- Czy można to w jakiś sposób udowodnić? - spytał.

- Już to zrobiliśmy - oznajmił Yaeger.

- Jak to?

- Porównaliśmy DNA.

Kurt uniósł brwi.

- Jak zdobyliście jej DNA?

- Zebraliśmy je z ciebie. Miałeś na sobie krew Calisty, nie mó­wiąc o kilku pasemkach czarnych włosów na guzikach. Kiedy trafiłeś do szpitala, Joe pokazał je technikom z CIA, którzy na szczęście zabezpieczyli próbki. Już dokonaliśmy porównania z żyjącymi krew­nymi Bannisterów.

- Czyli dziewczynka na tym zdjęciu to Calista.

- Naprawdę ma na imię Olivia.

- Próbujesz mnie przekonać, że typowa angielska rodzina z przed­mieścia wyjechała za granicę, upozorowała porwanie i dała początek międzynarodowej organizacji przestępczej?

- Nie. Prawda jest znacznie bardziej ponura. Jak już powiedzia­łem, zapadli się pod ziemię podczas wyjazdu wakacyjnego. Sześć miesięcy później w Bangkoku znaleziono podziurawione kulami zwłoki ojca. Miał związane ręce i poobijaną twarz. Prawdopodobnie próbował zbiec i został zastrzelony w trakcie ucieczki. Sprawców nigdy nie ustalono. Natomiast rok później odkryto zwłoki matki i obu chłopców.

- Gdzie?

- W rozpadającej się szalupie ratunkowej dryfującej u brzegów Mozambiku.

Hiram pokazał zdjęcie tej szalupy. Zwłoki były zakryte kocem, obok nich leżały pojemniki na wodę. Kurt zauważył kilka łat na prze­gniłym poszyciu łodzi, parę prowizorycznych wioseł i długi patyk ze strzępem poszarpanego materiału, służący zapewne jako maszt i żagiel.

- Przyczyną śmierci było odwodnienie - wyjaśnił Yeager.

- Nie mieli wody w tych pojemnikach?

- Na początku pewnie mieli, ale potem jej zabrakło. Stan, w ja­kim znaleziono ciała, wskazywał, że przebywali na mo­rzu od dwóch do trzech tygodni. Wody nie mogło wystarczyć dla trzech osób, nawet gdyby napełnili pojemniki pod sam korek.

Kurt popatrzył na fotografię roześmianej rodziny Bannisterów.

- Ciekawe, dlaczego nie wzięli ze sobą Calisty - zastanawiał się. - Może wiedzieli, że wody będzie za mało dla całej czwórki, ale liczyli, że trzem osobom się uda?

- Być może - odparł Hiram. - Tak czy inaczej, tylko jedno jest pewne. Dziewczynka ze zdjęcia przebywała u ludzi, który ją porwali, prawie trzydzieści lat.

- I prawdopodobnie nawet o tym nie wie.

- Mogła coś zapamiętać - stwierdził Hiram. - W momencie uprowa­dzenia miała cztery lata, a prawie sześć kiedy jej matka i bracia podjęli desperacką próbę ucieczki. Chociaż biorąc pod uwagę wiedzę o psychice ludzi przetrzymywanych w niewoli, wspomnienia doty­czące tamtych wydarzeń zostały wyparte z jej pamięci. Między syndro­mem sztokholmskim a zwykłym pragnieniem ocalenia życia rozciąga się szeroki obszar najrozmaitszych okoliczności, do których ludzki umysł jest w stanie się dostosować. W przypadku małego dziecka było to stosunkowo łatwe. Po prostu przystała do nowej rodziny.

- Co za ironia, że ofiara porwania sama stała się porywaczką - zau­ważył Kurt.

- Historia zna takie przypadki.

Kurt pokiwał głową. Szczerze współczuł małej dziewczynce ze zdję­cia. Ale teraz najważniejsze było zagrożenie spowodowane przez nią i jej kompanów.

- Mamy więc przełom w śledztwie. Jeżeli znajdziemy ludzi, który ją porwali, dotrzemy do sprawców całej afery - podsumował.

- Chyba już wiemy, kim byli porywacze - oznajmił Hiram. - Po­mógł nam przypadek. Przyjrzyj się dobrze tej szalupie. Czy potrafisz odczytać napis na jej burcie?

Kurt przez dłuższą chwilę wpatrywał się w fotografię, ale zauwa­żył tylko jakieś odbarwienie na nadburciu. Pokręcił przecząco głową.

- To teraz popatrz na to samo zdjęcie, ale lekko podretuszowane - powiedział Yeager.

Kurt spojrzał na drugą odbitkę. Dzięki obróbce komputerowej na­pis na burcie był łatwy do odczytania, tyle że wydawał się zupełnie nieprawdopodobny. Kurt podniósł wzrok na Hirama i spytał:

- Nie podejrzewam cię o głupi żart, ale czy jesteś tego pewien?

Yaeger potwierdził skinieniem głowy.

- Więc szalupa pochodzi z pasażerskiego statku „Waratah”, który należał do Blue Anchor Line i zaginął bez wieści w roku tysiąc dziewięć­set dziewiątym? - upewnił się Kurt.

- Tak. Zarówno w przebogatym archiwum St. Juliena Perl­muttera, jak i w materiałach pewnego obywatela RPA, który spędził wiele lat na poszukiwaniu tego statku, znaleźliśmy potwierdzenie, że na pokładzie „Waratah”, pośród innego sprzętu ratunkowego, znajdo­wały się dwie identyczne szalupy.

Kurt milczał dłuższą chwilę. Niby wszystko się zgadzało, ale prze­czyło wszelkiej logice.

- To musi być pomyłka - odezwał się wreszcie.

- Doskonale rozumiem twoje wątpliwości - odparł Hiram - ale jest coś, o czym nie wiesz. Otóż „Waratah” wcale nie zatonął.

Mówiąc to, wyciągnął z teczki kolejną fotografię. Przedstawiała kadłub starego statku pokryty osadem i rdzą oraz czymś, co przypomi­nało roślinność i sprawiało, że trudno było określić jego kształt.

- Przedstawiam ci s/s „Waratah” znaleziony trzy dni temu przez Gamay i Paula Troutów, kiedy dryfował po południowych wodach Oceanu Indyjskiego.

Kurt wiedział, że Hiram nie żartuje, ale musiał się upewnić.

- Mówisz poważnie?

Yaeger potwierdził.

- Jak to możliwe?

Hiram wyjaśnił, że muł, w którym zagrzebany był statek, spowol­nił korozję kadłuba, a potem opowiedział, co Gamay i Elena znalazły w okrętowej izbie chorych.

- Statek został opanowany przez grupę bandytów, którzy potem wzięli kurs na północ.

- Wiadomo dokąd dopłynęli?

- Tak, do zachodniego wybrzeża Madagaskaru - odparł Hiram i wyjaśnił pokrótce, jak udało się to ustalić.

Podał Kurtowi kolejną fotografię. Były na niej dwa obrazy sateli­tarne mętnej, krętej rzeki.

- Zdjęcie z lewej wykonano dwa miesiące temu, a prawe w ze­szłym tygodniu - powiedział.

Kurt popatrzył na zaznaczony obszar, gdzie koryto rzeki skręcało pod kątem niemal dziewięćdziesięciu stopni, tworząc zakole, a dalej biegło prosto do morza. Na wcześniejszym zdjęciu widniała duża przeszkoda w postaci pagórka czy wydmy, która spowodowała powsta­nie zakola. Na tym sprzed tygodnia nic nie blokowało prze­pływu - rzeka miała nowe koryto, proste i znacznie szersze niż poprzed­nie.

- Ulewne deszcze z ubiegłego miesiąca zabrały ze sobą wszystko, co stało im na przeszkodzie, nie wyłączając „Waratah” - podjął Hiram. - Ta górka na pierwszej fotografii dokładnie odpowiada jego rozmiarom.

Kurt pokiwał głową w zamyśleniu.

- Więc „Waratah” nie zatonął, jak wszyscy przypuszczali, tylko został porwany i osiadł w korycie tej rzeki. Po prawie osiemdziesięciu latach odkryli go przetrzymywani w niewoli Bannisterowie. Połatali jedną z szalup i podjęli próbę ucieczki, zostawiając pięcioletnią Olivię w rękach porywaczy. Nie udało się im. Porywacze wychowali dziew­czynkę, która teraz jest Calistą.

- Byłbyś dobrym detektywem - orzekł Hiram i pokazał ostatnie zdjęcie.

Przedstawiało posiadłość ziemską, z żywopłotami ukształtowa­nymi w skomplikowany labirynt, tarasowymi ogrodami, dużym base­nem i licznymi zabudowaniami. Z jednej ze ścian głównego budynku wyrastało kilka anten satelitarnych, na dachu innego urzą­dzono lądowisko dla śmigłowców ze średnich rozmiarów hangarem. Wystawały z niego belki ogonowe dwóch śmigłowców, które wyglą­dały na maszyny wojskowe.

Pola za murami rozległej posiadłości wyglądały na pastwiska. Kurt dostrzegł pojedyncze sztuki bydła, wałęsające się bez nadzoru. Nad całym obszarem górowała urwista naga skała, ciągnąca się przez całą szerokość fotografii.

- Posiadłość znajduje się osiem kilometrów od miejsca, w któ­rym ukryty był „Waratah” - wyjaśnił Yaeger. - Jej właścicielem jest tajemniczy i zarazem ogromnie wpływowy człowiek, niejaki Seba­stian Brevard. Pochodzi z rodziny, która od czterech pokoleń prowa­dzi działalność przestępczą. Brevardowie zajmowali się praniem brudnych pieniędzy, przekrę­tami bankowymi oraz przemytem broni i rozmaitych kradzionych towarów. O dziwo, nie ma żadnych dokumen­tów potwierdzających ich istnienie przed rokiem tysiąc dziewięćset dziesiątym, kiedy to kupili ten kawał gruntu.

- Podejrzewam, że zasoby archiwalne z tamtych czasów są raczej skromne, zwłaszcza na Madagaskarze - powiedział Kurt.

- I tu się mylisz - odparł Hiram. - Od końca dziewiętnastego wieku do roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego Madagaskar nale­żał do Francji. W umowie kupna ziemi, podpisanej w urzędzie guberna­tora kolonii, Brevardowie podali się za francuskich emigran­tów o arystokratycznych korzeniach. Ale herb, do którego roszczą pretensje, został sfabrykowany. Próżno go szukać w annałach francu­skiej arystokra­cji. Nie ma też nigdzie żadnej wzmianki o rodzinie noszącej nazwisko Brevard, która opuściła Francję, by wyruszyć na podbój nowego świata.

- Czyli banda fałszywych arystokratów pojawiła się na Madagaska­rze sześć miesięcy po zaginięciu „Waratah” i kupiła kawa­łek ziemi, na którym spoczywał statek, prawdopodobnie po to, by utrzymać ten fakt w tajemnicy - podsumował Kurt.

- Zgadza się - potwierdził Yaeger - tyle że kupili znacznie więk­szy teren, od wybrzeża po tę niemożliwą do sforsowania granitową skałę.

- A było ich na to stać, bo obrabowali pasażerów i załogę „Wara­tah”.

- Owszem. Ale prawdopodobnie mieli również mnóstwo fałszy­wych banknotów, jak na owe czasy wyjątkowo dobrze podrobionych.

Kurt opadł na oparcie fotela i zastanawiał się, co mogło z tego wyni­kać. Prawdopodobnie porywacze Sienny należeli do tej samej grupy przestępców, która trzydzieści lat wcześniej uprowadziła i zniszczyła rodzinę Bannisterów. Poza tym dowody wskazywały, że bandyci byli potomkami ludzi, którzy dokonali aktu piractwa na „Waratah” w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku.

Nie czuł złości, jedynie stanowcze przekonanie, że czas położyć kres ich procederowi.

- Najwyraźniej jabłko pada niedaleko od jabłoni - rzekł w zadu­mie. - Czy wiadomo, kim oni naprawdę są i skąd przybyli?

- To, co teraz powiem, to tylko przypuszczenia - zastrzegł Yae­ger. - Grupa przestępców, znana jako gang znad rzeki Klaar, terroryzo­wała Durban i okolice od zimy tysiąc dziewięćset ósmego do lata następnego roku. Między członkami bandy doszło do zatargu i powystrzelali się nawzajem tuż przed przybyciem policji, która wy­kryła ich siedzibę. Większość przestępców zginęła, ale nie doliczono się kilku osobni­ków pełniących w gangu funkcje kierownicze. Począt­kowo uważano, że banda została doszczętnie rozbita, ale pe­wien nadinspektor durbańskiej policji doszedł do wniosku, że przy­wódcy uciekli, zabijając pozostałych, aby zatrzeć ślady. Wydał ofi­cjalne oświadczenie, że spodziewa się rychłego wznowienia przez nich przestępczej działalności, do czego jednak nigdy nie doszło. Pod koniec życia owładnęło nim przekonanie, że zdołali dostać się na pokład „Waratah” i poszli na dno wraz ze statkiem.

- Dlaczego tak uważał?

- Przede wszystkim ze względu na zbieżność w czasie. Bandyci zniknęli dwa dni przed wyjściem „Waratah” z Durbanu. Ale był jeszcze jeden powód. Podczas przygotowywania wypłaty dla pracowni­ków Blue Anchor Line wykryto fałszywe dziesięciofun­towe banknoty, bardzo trudne do odróżnienia od oryginałów. Okazało się, że zapłacono nimi za bilety na statek i właśnie w ten sposób trafiły do kasy przedsiębiorstwa. Podobne banknoty i ich spalone resztki znale­ziono w kryjówce gangu.

Kurt wreszcie dostrzegł kompletną linię rozumowania.

- Więc przywódcy gangu pozorują swoją śmierć i wsiadają na „Wa­ratah”, płacąc fałszywymi pieniędzmi za bilety, po czym przepa­dają razem ze statkiem. Nawet ci, którzy domyślają się prawdziwego przebiegu wypadków, nabierają przekonania, że to koniec: bandytów dosięgła karząca ręka opatrzności. Nikt nie zdaje sobie sprawy, że porwali statek, dotarli na Madagaskar i ukryli go w korycie rzeki. Teraz wykorzystują dobra skradzione pasażerom i swoje fałszywe banknoty, aby kupić sobie nowe życie. Jednak zamiast wyjść na pro­stą, wracają na drogę zbrodni, a każde następne pokolenie idzie w ich ślady.

- Tak to z grubsza wygląda - potwierdził Hiram.

- Najwyższy czas położyć kres tej przestępczej sztafecie pokoleń - orzekł Kurt. - Czy mamy gdzieś w zanadrzu paru chłopaków z Delty albo z Navy SEAL?

- Niestety nie - rozwiał jego nadzieje Yaeger. - Ale zespół uderze­niowy jest już formowany. Możesz mi wierzyć, że kilku waż­nym ludziom w kraju bardzo się nie podoba ta cała sytuacja, a zwłasz­cza fakt, że pewna wybitna Amerykanka jest przetrzymywana i wykorzy­stywana przez grupę typów spod ciemnej gwiazdy. Niestety są pewne problemy logistyczne.

- Jakie?

- Po pierwsze, nie mamy żadnych dowodów. A nawet jeśli nasza teoria jest słuszna, nie jesteśmy pewni, że cyberataki są wyprowa­dzane z tej właśnie posiadłości. Nie wiemy też, czy przetrzymują tam Siennę, hakerów i zakładników. Jeśli odkryjemy karty i zwrócimy się oficjalnie o pomoc do władz Mozambiku, stracimy nasz jedyny atut, jakim jest element zaskocze­nia.

- Więc trzeba tam kogoś posłać, żeby zdobył dowody - stwierdził Kurt.

- I to jest właśnie wasze zadanie - oznajmił Yaeger. - Oczywiście możecie odmówić, ale za kilka godzin będziemy przelatywać nad Madagaskarem, co daje tobie i Joemu cztery godziny przewagi nad każdą inną ewentualnością.

- Wiesz, że nie trzeba mnie do tego namawiać - powiedział Kurt i wskazał na Joego. - A nasza śpiąca królewna też na pewno nie przepu­ści okazji do świetnej zabawy. Załóżmy, że zdobędziemy dowody, i co dalej?

- Macie o tym zameldować i siedzieć cicho. Resztą zajmą się jed­nostki specjalne.

Kurtowi spodobał się ten plan, miał tylko jedną wątpliwość.

- A jeśli Brevardowie wiedzą, że siły specjalne przygotowują się do akcji? Jak dotąd, zawsze wyprzedzali nas o krok.

- Nie tym razem - uspokoił go Hiram. - Wszystkie rozkazy zwią­zane z tą operacją są sporządzane na starych, mechanicznych maszynach do pisania i przekazywane bezpośrednio do rąk własnych odpowiednich oficerów. Brevardowie mogą buszować po wszystkich komputerach, ale nie znajdą w nich tego, czego tam nie ma. A jeśli nawet natkną się na cokolwiek, będzie to dezinformacja. W tej chwili, na podstawie informa­cji znajdujących w bazach danych NUMA, sił powietrznych, a nawet międzynarodowej kontroli lotów, ten samolot leci na Guam. W sieci krążą rozkazy kierujące cię na zwolnienie lekarskie, natomiast Joe otrzymał przydział do grupy badaczy zwycza­jów wielorybów prowadzącej obserwacje u wybrzeży Wenezu­eli. Jednocześnie ko­mórka CIA do spraw oceny zagrożeń uznała Acostę za głównego podejrzanego, wskazując na jego powiąza­nia z irańskim cyberwoj­skiem oraz z północnokoreańską jednostką numer sto dwadzieścia jeden.

Kurt uśmiechnął się szeroko.

- To rozumiem. Jeśli ten Brevard podgląda nasz system, powi­nien czuć się całkiem bezpiecznie. Może faktycznie go zaskoczymy.

- Otóż to - przytaknął skwapliwie Hiram.

Kurt wstał, przeciągnął się i zerknął na Joego.

- Idę go obudzić. Przydałoby się nam trochę kawy.

ROZDZIAŁ 48

Sebastian Brevard ze swoim bratem Laurentem i przyszywaną siostrą Calistą omawiali sytuację w pokoju operacyjnym.

- Ściągnąłem, kogo się dało - poinformował Laurent. - Mamy w tej chwili pięćdziesięciu ludzi, którzy pętają się z kąta w kąt, nie mając co robić. Czy już wiesz, kiedy nastąpi atak?

- Kiedy przyjdzie pora - odpowiedział enigmatycznie Sebastian. - Monitoruję najważniejsze kanały. Na razie nie mamy się czego obawiać.

- Utrzymanie tych najemników kosztuje fortunę - poskarżył się Laurent. - Głowę daję, że nasi stali pracownicy świetnie daliby sobie radę sami.

Sebastian nie przejmował się narzekaniami brata.

- To bez znaczenia. Nędzne grosze w porównaniu z tym, co uzy­skamy.

- Nie rozumiem, po co ich tu sprowadzaliśmy - wtrąciła się Cali­sta.

Sebastian spojrzał na nią z błyskiem w oku.

- Ile razy mam ci tłumaczyć, droga siostrzyczko, że podstęp nie polega na tym, aby zmusić ofiarę do wypełnienia naszej woli. Oni sami muszą przystąpić do działania przekonani, że to był ich własny pomysł.

- To akurat rozumiem, ale po co sprowadzać ich tutaj?

- Aby wszystko się udało, powinni rzucić się na nas z całą zajadło­ścią i żądzą odwetu w oczach. Musi dojść do masakry i totalnej zagłady, bo tylko wtedy świat uwierzy, że jesteśmy martwi i zagroże­nie zostało skutecznie zneutralizowane. My zaś zapewnimy sobie całkowite bezpieczeństwo i bezkarność. Obiecałem, że dam nam nowe życie, w którym nie będziemy przez nikogo ścigani, i dotrzymam słowa.

Po raz pierwszy, odkąd pamiętała, Sebastian mówił do niej w ten sposób. Nagle przestał być surowym starszym bratem, a w jego oczach dostrzegła coś dziwnego. Poczuła się nieswojo. Tym bardziej że zwykle to inni czuli się nieswojo w jej obecności.

- Co z zakładnikami? - spytała, odsuwając się nieco.

Teraz patrzył na nią tak, jakby sprawiła mu wielki zawód.

- Już drugi raz w ciągu ostatnich dwóch tygodni wykazujesz zainte­resowanie czymś innym niż sprawy naszej rodziny - rzekł. - Czy ty się aby dobrze czujesz?

- Jestem ciekawa, to wszystko - ucięła.

- Zakładnicy wiedzą, jak wyglądamy, i mogą nas rozpoznać. Nie możemy do tego dopuścić, więc zginą - wyjaśnił Sebastian. - Ich kwatera została obłożona napalmem, tak jak nasz dom dynamitem. Gdy dojdzie do ataku i zacznie się strzelanina, zdetonuję ładunki. Wszystko wyleci w powietrze i stanie w płomieniach. Pamiętaj, że kiedy to nastąpi, musisz być obok mnie w helikopterze.

Na twarzy Calisty pojawił się sadystyczny uśmieszek.

- Oczywiście, braciszku, gdzież indziej mogłabym być?

- Dobrze. A teraz przyprowadź tu Siennę. Jeszcze na coś się nam przyda.

Calista skinęła głową i wyszła. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Lau­rent zwrócił się do brata:

- Zaczyna mięknąć.

- No cóż, można się było tego spodziewać - odparł Sebastian. - W końcu to nie nasza krew.

Laurent uśmiechnął się. Kiedy Calista była jeszcze dzieckiem, lu­bili dla zabawy jej dokuczać. Obaj wiedzieli, że nie jest ich prawdziwą siostrą. Dziwili się, jak bardzo się zmieniła, jak mocno wrosła w ich rodzinę. Na różne sposoby usiłowała im udowodnić swoje zaangażowa­nie, jakby gdzieś w głębi duszy czuła, że do nich nie należy.

- Wiesz równie dobrze jak ja, jaka rola przypadnie jej w udziale - ciągnął Sebastian. - Znajdą jej ciało wraz z dwoma innymi w rozbitym śmigłowcu. Będą całkiem spalone, ale na podstawie biżuterii i kosztow­ności dla wszystkich stanie się oczywiste, że to nasza trójka. My wymkniemy się tunelem, a potem go zniszczymy. Zaprogramowa­łem eksplozje tak, żeby następowały w odpowiedniej kolejności: najpierw zabudowania, potem boczne skrzydła pałacu, a na koniec pokój operacyjny i tunel. Dzięki temu zyskamy dodat­kowy czas na ucieczkę.

Sienna Westgate z dziećmi przebywała w parterowym, pozbawio­nym okien baraku, pełniącym funkcję więzienia dla zakładników i członków ich rodzin.

Nie chcąc przysparzać córce i synowi dodatkowych cierpień, po­dróże do Iranu i Korei przedstawiła im jako wyjazdy wakacyjne. Za każdym razem obiecywała im, że wyjeżdża na krótko, choć z oczywi­stych powodów nie wiedziała, kiedy i czy w ogóle wróci. Przez cały czas nieobecności towarzyszył jej obraz zapłakanych twarzy dzieci.

Po ostatnim powrocie przywitały ją uściskami i pocałunkami, a ona przytuliła je tak mocno, że omal ich nie udusiła. Ale krótka chwila radości minęła i Sienna znów pogrążyła się w rozpaczy. Widziała, jak fatalny wpływ wywiera na jej dzieci życie w ciągłym strachu i niepewno­ści.

Elise, zawsze pogodna i wesoła, stała się wycofana i milcząca. Miała bladą, wymizerowaną twarz, jakby była głodzona albo odma­wiała przyjmowania pokarmów. Z Tannerem było jeszcze gorzej. Gorączkował i miał na nogach ślady po ukąszeniach owadów. Zrobił się marudny i szybko wpadał w złość. Chciał wrócić do ojca, do domu. Nienawidził tego miejsca.

Sienna podzielała uczucia syna, ale nie mogła nic na to poradzić. Podporządkowała się prześladowcom i robiła wszystko, czego od niej zażądali, chcąc w ten sposób chronić dzieci i zyskać na czasie. Powoli jednak traciła nadzieję na ocalenie.

Nagranie wideo z konferencji prasowej męża, który mówił o niej tak, jakby utonęła razem z dziećmi, zdezorientowało ją i zmartwiło. Przecież wiedział, że została porwana. Był tutaj, widział wszystko na własne oczy. Początkowo sądziła, że to jakiś podstęp i że wkrótce nadejdzie pomoc, ale stopniowo ogarniało ją coraz większe zwątpie­nie. Zwłaszcza po tym, gdy zdradziła Kurta i jego przyjaciela w Korei.

Kiedy nagle zjawili się nie wiadomo skąd, myślała, że śni. A po­tem, gdy Calista odzyskała kontrolę nad sytuacją, nie miała wyboru, musiała być jej posłuszna. Pocieszała się tylko tym, że gdyby sytuacja się powtórzyła, postąpiłaby tak samo. Nie wyobrażała sobie życia ze świadomością, że wybrała wolność, zostawiając dzieci na łasce porywa­czy. Jeśli i tak mają umrzeć, to przynajmniej nie w samotności.

Drzwi baraku otworzyły się i stanęli w nich dwaj ludzie Brevardów. Była z nimi Calista. Wywołała ją po imieniu.

Sienna wstała posłusznie, ale dzieci nie chciały jej puścić.

- Zostań! - zawołała Elise, chwytając matkę za ręce.

- Wszystko będzie dobrze - uspokajała ją Sienna. - Niedługo wrócę.

- Mamusiu! - krzyknął rozpaczliwie Tanner.

Sienna przykucnęła i przytuliła oboje. Tanner zaniósł się płaczem. Elise znieruchomiała i stała w milczeniu.

- Zaraz wracam - powtórzyła Sienna. - Uważajcie na siebie.

Wyprostowała się, a wtedy podeszła do niej jedna z kobiet, żona hakera Montresora.

- Popilnuję ich - obiecała.

Przetrzymywanie wszystkich więźniów w jednym pomieszczeniu miało przynajmniej tę zaletę, że nie byli sami.

- Dziękuję - powiedziała Sienna z wdzięcznością.

Strażnicy poprowadzili ją ścieżką prowadzącą od dawnych kwater służby do głównego budynku. Sienna rzuciła Caliście gniewne spojrze­nie.

- Musisz mieć serce z kamienia.

- O ile w ogóle jej mam - burknęła niewzruszona Calista.

Sienna weszła po schodach prowadzących do zakratowanych drzwi pokoju operacyjnego. Czuła narastające mdłości, bo wiedziała, że Sebastian wykorzysta jej umiejętności i znajomość ofensywnego potencjału Phalanxa do zaatako­wania kolejnego celu, tak jak robił każdej nocy, odkąd wróciła z Korei.

Zdawała sobie sprawę, że prędzej czy później każe jej zrobić coś naprawdę strasznego i wtedy będzie musiała wybierać między życiem swoich dzieci a życiem setek niewinnych ludzi. Wolałaby umrzeć, zanim do tego dojdzie.

- Tej nocy naszym celem są kalifornijskie elektrownie - powie­dział Brevard. - Zaczniemy od konwencjonalnych. Chcę następują­cych jedna po drugiej przerw w dostawie energii. Wyobraź sobie te oszczędności węgla i gazu.

Sienna pochyliła się nad klawiaturą i przystąpiła do pracy. Zastana­wiała się nad dołączeniem ukrytej wiadomości do kodu, który przesyłała do atakowanych komputerów. Ktoś w miarę bystry po tamtej stronie mógłby na nią trafić. Uznała jednak, że miałoby to sens tylko wtedy, gdyby poinformowała, gdzie ją przetrzymują, a tego nie wiedziała.

Klimat, słyszane nocą dziwne ptasie odgłosy i egzotyczne drzewa widoczne w oddali wskazywały, że jest gdzieś w Afryce, ale nie potrafiłaby podać nawet w przybliżeniu, w którym rejonie. Zrezygno­wała więc z tego pomysłu i zabrała się do tego, czego od niej żądano. W obecnej sytuacji nie mogła zrobić nic więcej.

W tym samym momencie USS „Bataan”, duży okręt desantowy zwany też śmigłowcowcem, znajdował się pięćset mil na północ od Madagaskaru i szedł z maksymalną prędkością prosto na południe. Na jednostce ogłoszono pogotowie bojowe, wprowadzono pełne zaciemnie­nie i nakazano absolutną ciszę radiową, pozostawiając jedynie możliwość odbierania korespondencji.

Pod koniec drugiej wachty marynarz siedzący na nasłuchu odebrał serię zagadkowych transmisji i zameldował o tym przełożonemu. Oficer wachtowy zerknął na treść przeka­zów, a potem spojrzał na radiooperatora.

- Masz jakiś problem, Charlie?

- Chodzi o te przechwycone komunikaty, sir. Ktoś wykorzystuje nasz znak wywoławczy. Nadawane i odbierane wiadomości są przesy­łane otwartym tekstem, z podaniem naszej nieaktualnej pozy­cji.

Oficer przejrzał spis transmisji.

- Rzeczywiście na to wygląda - powiedział ze stoickim spokojem i oddał spis zdumionemu łącznościowcowi. - Wracajcie do swoich obowiązków, marynarzu.

- Tak jest, sir.

Charlie zrobił w tył zwrot i wrócił na stanowisko. Najwyraźniej coś się działo, ale widząc wzrok przełożonego, wolał o nic nie pytać.

Tymczasem na pokładzie hangarowym rój mechaników i techni­ków przygotowywał do lotu pięć śmigłowców UH-60 Black Hawk. W sąsiednim pomieszczeniu czterdziestu sześciu marines, wchodzących w skład dwóch plutonów zwiadu bojowego, uczestniczyło w odpra­wie przed atakiem na zespół zabudowań na wyspie.

- Wchodzimy pod osłoną ciemności - porucznik Brooks obja­śniał zadanie swoim ludziom. - Zabezpieczamy perymetr i przeszuku­jemy teren oraz budynki z uwzględnieniem następujących priorytetów: po pierwsze, ocalić panią Westgate i jej dzieci. Po drugie, ocalić pozostałych cywilów pozostających na terenie. Po trzecie, ująć sprawców. Po czwarte, zebrać wszelkie dostępne dane na temat ich zamiarów i wspólników.

- Czy mamy oczekiwać życzliwego przyjęcia? - zapytał jeden z żołnierzy.

- Przeciwnie - odrzekł Brooks. - Nie zostaliśmy zaproszeni i nie będziemy nadużywać gościnności. Na przeprowadzenie całej akcji mamy maksymalnie czterdzieści minut, więc niech mi który nie zabłą­dzi w krzakach.

Fala wesołości rozeszła się po pokoju.

- Jak licznej obrony możemy się spodziewać?

- Sądząc po dwóch barakach i wielkości głównej budowli, od trzy­dziestu do pięćdziesięciu ludzi. Ale nie wszyscy będą uzbrojeni. Prawdę mówiąc, powinien to być dla nas spacerek, ale zachowajcie czujność, gdyby jednak okazało się inaczej.

Trzydzieści minut później bojowi zwiadowcy marines stawili się na pokładzie lotniczym i zajęli miejsca w śmigłowcach. Czekał ich długi, wyczerpujący okres oczekiwania, na który składał się czterogo­dzinny dolot z uwzględnieniem planowanego uzupełniania paliwa z latającej cysterny w odległości stu mil od celu.

Zakładając wykonanie zadania w ciągu czterdziestu minut, łączny czas akcji powinien zamknąć się w ośmiu godzinach. Droga powrotna będzie krótsza, bo w tym czasie okręt zdąży przebyć prawie dwieście mil.

Kiedy piloci wykonywali procedury przedstartowe, a żołnierze łado­wali się do śmigłowców, do porucznika Brooksa podszedł do­wódca kompanii.

- Mamy pozwolenie na start, ale nie wolno wam atakować przed otrzymaniem potwierdzenia obecności pani Westgate i jej dzieci na terenie posiadłości.

- Zrozumiałem - potwierdził Brooks. - Kiedy i w jaki sposób otrzy­mamy to potwierdzenie?

Dowódca kompanii spojrzał na zegarek.

- Dwuosobowy zespół właśnie wykonuje desantowanie techniką LAPES kilka kilometrów od posiadłości. Lada moment powinni być na ziemi. Mają co prawda kawałek drogi na miejsce akcji, ale spodzie­wam się, że decyzja o ataku lub rezygnacji dotrze do was wkrótce po uzupełnieniu paliwa.

Brooks pokiwał głową i spytał:

- Desantowanie techniką LAPES? Gdzie udało się znaleźć fraje­rów, którzy dali się na to namówić?

- To jacyś dwaj goście z NUMA.

Porucznik popatrzył na przełożonego ze zdumieniem.

- NUMA? To przecież zgraja naukowców zajmujących się bada­niem mórz czy coś w tym stylu.

- No właśnie - odpowiedział z dziwną miną dowódca kompanii. - Podobno są dość dobrzy.

- Oczywiście, sir - mruknął Brooks z wyraźnym lekceważeniem w głosie. - Czuję, że diabli wezmą efekt zaskoczenia, za to będziemy mieli więcej zakładników albo zwłok do zabrania.

Przełożony nie skomentował tego, ale widać było, że podziela opi­nię porucznika.

- Otworzy pan tę kopertę natychmiast po starcie. W środku są zdję­cia naszych współpracowników z NUMA. Proszę im się dokład­nie przyjrzeć. Nie chcemy ich przypadkowo postrzelić, gdyby jakimś cudem udało im się dotrwać do rozpoczęcia ataku. Powodzenia.

Brooks zasalutował i wsiadł do prowadzącego black hawka.

Kiedy wirnik zaczął się obracać, wciąż zastanawiał się, cóż to za naukowcy podjęli się wykonania iście kaskaderskiego wyczynu. Nie mieściło mu się w głowie, żeby jakikolwiek oceanograf czy biolog morski dysponował odpowiednimi kwalifikacjami do przeprowadze­nia takiej akcji. W końcu wzruszył ramionami. Jacyś wariaci, pomy­ślał, chociaż trzeba przyznać, że mają jaja.

ROZDZIAŁ 49

Gdyby Kurt i Joe mogli usłyszeć opinię porucznika Brooksa na swój temat, prawdopodobnie zgodziliby się z nią w całej rozciągłości. Zważywszy nikłe szanse powodzenia, ich misja graniczyła z szaleń­stwem.

Na szczęście wojsko zadbało, aby te szanse chociaż trochę zwięk­szyć.

Właśnie przebierali się w egzotyczne kombinezony bojowe, o któ­rych istnieniu nie mieli dotychczas pojęcia. W niczym nie przypomi­nały standardowego munduru, wyglądały raczej jak dwuczę­ściowa pianka do nurkowania. Ciasno przylegały do ciała, wybrzuszając się tylko na piersiach, udach i ramionach, gdzie znajdo­wały się kevlarowe wstawki ochronne.

- Czuję się, jakbym wkładał strój do uprawniania jakiegoś futury­stycznego sportu - powiedział Joe.

Kurt roześmiał się i przeciągnął dłońmi po zewnętrznej warstwie kombinezonu.

- Co za niezwykły materiał - zauważył. - W dotyku przypomina papier ścierny.

Sierżant lotnictwa nazwiskiem Connors objaśnił im zalety nietypo­wego ubioru.

- To najnowszy kombinezon maskujący. Chłopcy nazywają go kamuflażem kameleona, w związku z metodą jego działania. Ze­wnętrzna warstwa składa się z dwudziestu dziewięciu tysięcy mikroczuj­ników, które wykrywają światło padające ze wszystkich stron i odpowiednio zmieniają kolor, dostosowując się do otoczenia. Wypróbujcie je.

Kurt wymacał mały przełącznik i przestawiwszy go w pozycję robo­czą, podszedł do burty samolotu. Granatowy kombinezon natych­miast zrobił się stalowoszary. W miejscu, gdzie za jego lewą nogą znajdował się czarny fotel, nogawka stała się czarna, a na piersi pojawił się żółty pasek, odpowiadający kolorem przewodowi hydraulicz­nemu biegnącemu wzdłuż burty na jego plecami.

Dzięki kamuflażowi kameleona Kurt wyglądał, jakby pomalo­wano go tak, żeby pasował do tła. Oczywiście nie dotyczyło to twarzy i dłoni, które miały być osłonięte kominiarkami i rękawicami.

- Niesamowite - mruknął Joe.

- Jesteśmy w jasno oświetlonym samolocie, ale poczekajcie, aż znajdziecie się na ziemi - powiedział sierżant. - Będziecie musieli bardzo uważać, żeby nie stracić się nawzajem z oczu.

- A co z podczerwienią? - spytał Kurt.

- Kombinezon jest wyposażony w moduł chłodzący - odparł Con­nors. - Będzie niwelował ciepło ciała przez trzydzieści minut od momentu uruchomienia. Potem zewnętrzna warstwa zacznie się nagrze­wać i stracicie ochronę przed noktowizorami, a także właściwo­ści kameleona. Od tej chwili będziecie mieć na sobie zwykły pancerz osobisty, tyle że bardzo drogi. Jeden komplet kosztuje więcej, niż wynosi wasza roczna pensja.

Kurt wyłączył kombinezon, któremu powrót do poprzedniej barwy zabrał tyle czasu co zgaszenie zwykłej żarówki, i ruszyli z Joem za sierżantem do długiego składanego blatu przy burcie przepastnego samolotu.

- Będziecie oddychać przez to - oznajmił Connors, podnosząc dwa urządzenia, które przypominały automaty oddechowe do akwa­lungu.

- Czyżby powietrze w miejscu akcji mogło być skażone? - zaniepo­koił się Joe.

- Bez tego zdradzilibyście się oddechem - odparł sierżant.

Kurt zachichotał.

- A mówiłem, żebyś nie jadł tyle cebuli.

- No co... Lubię ostre smaki - bronił się Joe.

- Nie chodzi o to, że śmierdzi wam z gęby, tylko o wydychanie ciepłego powietrza - wyjaśnił Connors. - Powietrze opuszczające płuca łatwo zauważyć w celowniku termowizyjnym. Nie byłoby sensu używać skafandra chłodzącego, gdybyście wydzielali przez usta i nos opary o temperaturze ciała.

Pokazał im pokrętło z przodu każdego z automatów.

- Przekręćcie je, kiedy będzie potrzebne maskowanie. Przy każ­dym oddechu automat będzie mieszał to, co wydychacie, z zimnym powietrzem, dostosowując temperaturę do otoczenia i tym samym neutralizując zagrożenie.

- Jak długo to będzie działać?

- To zależy od poziomu wysiłku, co przekłada się na tempo zuży­cia sprężonego powietrza. Butla jest mała, więc możecie liczyć na jakieś piętnaście, maksymalnie dwadzieścia minut. Do tego czasu musicie sforsować zewnętrzną linię obrony.

Austin i Zavala kiwnęli głowami.

Przyszła kolej na uzbrojenie i wyposażenie do nawigacji w terenie. Sierżant założył Kurtowi na przedramię szeroki mankiet z zakrzywio­nym ciemnym ekranem.

- Standardowy GPS wyświetlający mapę - poinformował. - Ja­sność ekranu nie przekracza jednej kandeli. Widoczny tylko w go­glach noktowizyjnych, nikt inny go nie zau­waży. Pamiętajcie, że to wojskowy GPS, więc jego dokładność wy­nosi około jednego metra.

Podeszli do stojaka z bronią.

Connors podał im dwie sztuki czegoś, z czym żaden z nich nigdy nie miał do czynienia. Dla Kurta, który znał się na broni jak mało kto, było to spore zaskoczenie.

- Czy to fazery? - spytał Joe. - Zawsze chciałem mieć takie cacko.

Sierżant zachichotał.

- Karabiny elektromagnetyczne, nazywane też szynowymi - powie­dział. - Bezgłośne. Można z nich prowadzić precyzyjny ogień na odległość do tysiąca metrów. Nie strzelają pociskami z ołowiu, ale z żelaza, które mają znacznie wyższy potencjał penetracyjny, czyli przebijają niemal wszystko, co spotkają na swojej drodze. Ponieważ nie potrzebują prochu, w standardowym magazynku mieści się pięćdzie­siąt sztuk. W zapasie macie po jednym dodatkowym maga­zynku.

Kurt podniósł broń do ramienia, sprawdzając uchwyt i wyważenie. Długa lufa wyraźnie ciążyła ku przodowi.

- Jak to działa? - spytał Joe.

- Magnesy nadprzewodnikowe wzdłuż lufy i wydajny akumula­tor wysokonapięciowy. Po naciśnięciu spustu pocisk w mgnieniu oka przyspiesza do prędkości trzystu metrów na sekundę.

Joe pokiwał głową z aprobatą.

- Dlaczego ma dwa spusty? - chciał wiedzieć Kurt.

- Skoro mamy w zestawie potężne źródło energii, ktoś wpadł na genialny pomysł, żeby zamontować pod dolną szyną paralizator du­żego zasięgu. Ściągnięcie dolnego spustu wystrzeliwuje elektrody. Skuteczna odległość rażenia do piętnastu metrów. Można też przysta­wić delikwentowi lufę do ciała i ściągnąć spust do połowy, aby porazić go z bezpośredniego dystansu.

- Więc nie musimy zabijać wszystkiego, co się rusza - podsumo­wał Joe.

Sierżant pokiwał głową.

Z tyłu samolotu zapaliło się czerwone światło. Poczuli, że maszyna weszła w strome zniżanie.

- Zbliżamy się do strefy zrzutu - powiedział Connors. - Jakieś pyta­nia?

Joe zgłosił się przez podniesienie ręki.

- Padło określenie „strefa zrzutu”, a my nie mamy spadochronów - zauważył.

- Nie będą wam potrzebne - odrzekł Connors. - Opuścicie pokład samolotu w hummerze.

- To jakiś latający model?

- Niezupełnie. Będzie stał na palecie, która zostanie wyrzucona z samolotu na wysokości nieprzekraczającej sześciu metrów.

Joe zwrócił się do Kurta:

- A mówiłeś, że będziemy korzystać ze spadochronów.

- Desantowanie LAPES, czyli zrzut spadochronowy z minimal­nej wysokości - wyjaśnił Kurt. - W pełnej nazwie występuje słowo „spadochron”.

Joe wzruszył ramionami, wziął karabin i ruszył w kierunku hum­mera, mówiąc niby do siebie:

- Czemu nie? Jestem otwarty na wszelkie innowacje, niezwykłe doświadczenia, nowatorskie sposoby ryzykowania skręceniem karku, dlaczego więc nie miałbym wyjechać terenówką z samolotu lecącego z prędkością dwustu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę? Ktoś przecież musi to kiedyś zrobić.

Kurt i sierżant zgodnie wybuchnęli śmiechem.

- Powodzenia - powiedział Connors.

Kurt podziękował mu skinieniem głowy.

- Może coś panu przywieźć z wycieczki, sierżancie? T-shirt, wido­kówkę albo naszyjnik z muszelek?

Connors uśmiechnął się.

- Wolałbym szklaneczkę do drinków z napisem „Przybyliśmy, zobaczyliśmy, zwyciężyliśmy”.

Kurt odwzajemnił uśmiech.

- Zobaczę, co da się zrobić.

Trzy minuty później Joe i Kurt, przypięci pasami, siedzieli w humme­rze przytwierdzonym do mocnej drewnianej palety i oplecio­nym uprzężą, do której doczepiono dwa duże spadochrony wycią­gowe. Joe siedział na miejscu kierowcy, ale instrukcja nie przewidy­wała prowadzenia samochodu podczas zrzutu ze względu na zbyt duże ryzyko rozjechania się kół na boki i w konsekwencji ich oderwa­nie. Hummer miał wylądować na palecie, pełniącej funkcję sań, a zadaniem spadochronów, po wyciągnięciu ładunku z samolotu, było spowolnienie ruchu postępowego i zabezpie­czenie auta przed przekoziołkowaniem.

Kurt po raz ostatni skontrolował wyposażenie. Z nadmiaru ostrożno­ści, a także z poczucia pewnej nostalgii dodał jeszcze jedną sztukę broni do swojego arsenału. Zabrał ze sobą rewolwer Colt otrzymany w prezencie od Mohammeda El Dina. Nie sądził, aby mu się przydał, lecz doświadczenie nauczyło go, że wszelkie nowinki techniczne mają tendencję do ulegania uszkodzeniom i potrafią za­wieść w najmniej odpowiednim momencie. Gdyby tak miało się stać i tym razem, dysponowanie zapasową bronią z minionej epoki nie było pozbawione sensu. Trzymał rewolwer w zapinanej na suwak przed­niej kieszeni, biegnącej ukośnie przez górną część skafandra.

Z mniej oczywistych powodów miał też przy sobie fotografie ro­dziny Bannisterów i szalupy, na której próbowała uciec jej matka i bracia. Sam przeżywał katusze, próbując dociec prawdy o sobie, uznał więc, że Calista zasługuje na poznanie swojej przeszłości.

Gdy światło z tyłu samolotu zmieniło się na żółte, sierżant Connors uruchomił mechanizm otwierania rampy załadunkowej.

Na zewnątrz panowały kompletne ciemności. Maszyna zeszła poni­żej sześciuset metrów. Przez chwilę lecieli nad morzem, a potem nad piaszczystą plażą.

Nieznośne wycie strumienia powietrza opływającego otwartą rampę zmieniało tonację wraz z obniżaniem wysokości i prędkości lotu. C-17 z wysuniętymi klapami i podwoziem poruszał się nadspodzie­wanie wolno jak na tak potężną maszynę. Podczas lotu na wysokich kątach natarcia tworzyły się wiry powietrzne, powodujące drgania tylnej części kadłuba oraz generujące zawodzące dźwięki, jakby samolot ścigała gromada potępio­nych dusz.

Strefa zrzutu była oznaczona na mapie jako Port Lotniczy Antsa­lova, co budziło u Joego pewne obawy.

- Pomyśl o zaskoczeniu, jakie wzbudzimy wśród wszystkich lu­dzi na tym lotnisku, kiedy spadniemy prosto z nieba i odjedziemy w mrok bez zatrzymania się na cle.

- Nie nazwałbym tego portem lotniczym, to raczej lądowisko z trawiastym pasem i szałasem stojącym przy jednym z końców. Zo­stało wybrane, bo do zrzutu potrzebujemy płaskiego terenu. Nie ma tam żadnych samolotów, biur wynajmu samochodów ani wiszących na ścianie białych telefonów.

- A salonik dla VIP-ów? - dopytywał Joe.

Kurt pokręcił głową.

- Przykro mi, ale nic z tego.

Joe westchnął ciężko.

- Będę musiał poważnie porozmawiać z agentem biura podróży, który mi wcisnął tę wycieczkę. Z minuty na minutę robi się coraz gorzej.

Czekali na zapalenie się zielonego światła, tymczasem piloci sprowa­dzili ogromny samolot na poziom czubków drzew. Boczny wiatr wiejący z głębi wyspy sprawiał, że aby utrzymać zaplanowany kierunek, musieli lecieć nieco bokiem, stosując technikę podejścia „na kraba”. Problem polegał na tym, że w tym położeniu nie można było zrzucić hummera, bo przy bocznym uderzeniu o ziemię natychmiast zacząłby koziołkować.

Dowódca załogi prowadził samolot w goglach noktowizyjnych, a drugi pilot pilnował wskazań przyrządów.

- Trzydzieści metrów - zameldował.

- Nie mogę zejść niżej z powodu tych drzew.

- Do miejsca zrzutu pozostało dziesięć... dziewięć... osiem...

Las skończył się jak ucięty nożem i pilot dostrzegł pod sobą długą, wąską linię gruntowej drogi startowej. Przydusił samolot do ziemi i kopnął orczyk, aby ustawić go idealnie w kierunku pasa.

Potężna maszyna z zadartym nosem i silnikami wyjącymi na wyso­kich obrotach sunęła dziesięć metrów nad podłożem prosto na ścianę drzew odległych o półtora kilometra.

Siedzący w fotelu za pilotami technik załadunku nacisnął przycisk zmieniający barwę światła sygnalizacyjnego w ładowni samolotu z żółtej na zieloną.

- Zrzut ładunku - powiedział do interkomu.

Przez kilka sekund nic się nie działo, jeśli nie liczyć rosnących w oczach drzew na końcu drogi startowej. W końcu pilot poczuł, że maszyna uniosła się lekko, kiedy dwuipółtonowy ładunek wypadł jej spod ogona.

W tej samej chwili w interkomie rozbrzmiał głos sierżanta Con­norsa:

- Poszli! Ładunek zrzucony, powtarzam, ładunek zrzucony.

Niemal jednocześnie dowódca przesunął dźwignię mocy maksymal­nie do przodu, a drugi pilot schował podwozie, żeby zmniej­szyć opór powietrza.

- Przechodzimy na wznoszenie - powiedział, dostrzegając drgnie­nie wysokościomierza.

Dowódca słyszał go, ale nie odpowiedział. Gruntowy pas startowy miał zaledwie półtora kilometra długości. Do rosnących na jego końcu drzew zostało już tylko kilkaset metrów. Zbliżały się nieubłaganie.

- W górę, dziecinko, w górę - przemawiał szeptem do wielkiej ma­szyny.

Samolot z wyciem silników, celując nosem w niebo, leniwie nabie­rał wysokości. Minął koniec pasa i przemknął tuż nad czubkami drzew. Katastrofa wisiała na włosku, a mecha­nicy podczas później­szej inspekcji znaleźli zielone smugi chlorofilu na dolnej części ka­dłuba.

Kiedy zagrożenie minęło, pilot wyrównał dla nabrania prędkości, po czym skręcił na południowy zachód. Chwilę później byli już nad wodami Kanału Mozambickiego. Dopiero teraz dowódca pomyślał o ludziach zrzuconych na ziemię, zastanawiając się, czy dane im będzie przetrwać tę noc.

Kurt i Joe nie wybiegali myślami tak daleko do przodu, bo mieli poważne wątpliwości, czy przeżyją sam zrzut, sądząc po gwałtow­nych manewrach samolotu w ciągu ostatnich trzydziestu sekund. Kiedy światło zmieniło się na zielone, Connors nacisnął przycisk zrzutu i krzyknął coś w rodzaju: poszli!

Ani Kurt, ani Joe nie słyszeli go, bo całą ich uwagę pochłonął hałas towarzyszący otwieraniu się spadochronów wyciągowych i nagłe szarpnięcie w tył, które omal nie urwało im głów.

Hummer wyleciał z samolotu i spadał wszystkiego ze dwie se­kundy. Kurt zdążył zarejestrować w pamięci obraz oddalającej się maszyny, gdy nastąpiło pierwsze uderzenie o ziemię. Paletą z samocho­dem zarzuciło niczym toboganem na oblodzonym stoku. Odbijali się od ziemi jak płaski kamień od powierzchni jeziora. Wresz­cie paleta nawiązała stały kontakt z twardym podłożem i za­częła szybko wytracać prędkość. Ostatnie kilkanaście metrów prze­byli całkiem gładko, po czym zatelepało nimi jeszcze raz i znierucho­mieli.

Daleko przed nimi C-17 właśnie dotarł do krawędzi lasu. Na oczach Kurta na moment zapłonęły czubki drzew, podpalone przez gorące gazy wylotowe opuszczające dysze silników.

Na tę chwilę już sam fakt, że żyli, był wystarczającym powodem do radości. Kurt obejrzał się na Joego, roześmianego od ucha do ucha.

- Fajnie było. Mógłbym to zrobić jeszcze raz - powiedział beztro­sko Zavala. - Jestem gotów nawet zapłacić za powtórkę.

Kurt podzielał jego odczucia, ale obowiązki wzywały. Otworzył drzwi i zwolnił zaczep łączący ich ze spadochronem oraz drugi, mocu­jący auto do palety. Joe zrobił to samo po stronie kie­rowcy, po czym wrócił za kółko i przekręcił kluczyk, budząc z głębo­kiego snu sześciolitrowego diesla napędzającego hummera.

Z rosnącą prędkością pokonali ostatnie sto metrów pasa starto­wego i wyjechali na polną drogę prowadzącą na południe.

- Mam nadzieję, że pamiętałeś o mapie, bo nie jestem stąd - powie­dział Joe.

- Po prostu trzymaj się tej drogi - odparł Kurt. - Mamy do pokona­nia jedenaście kilometrów.

ROZDZIAŁ 50

Kurt i Joe jechali hummerem polną drogą. Na nieaktywne kombine­zony maskujące mieli narzucone znoszone fartuchy robocze. Krajo­braz za oknami pędzącego samochodu szczelnie okrywał mrok, ale akurat w tej części Madagaskaru niewiele było do oglądania. Przewa­żały otwarte przestrzenie z rozległymi równinami porośnię­tymi trawą, z rzadka tylko udekorowane kępami rachitycznych drzew.

Do tej pory, nie minęli jeszcze żadnej chaty ani innego pojazdu.

Wchodząc w zakręt, Joe ujął nieco gazu, ale zryta koleinami na­wierzchnia nie zapewniała dostatecznej przyczepności i zaczęło ich znosić na zewnętrzną. Zareagował natychmiast odrobinę mocniej­szym otwarciem przepustnicy. Głęboki bieżnik terenowych opon wgryzł się w grunt trochę głę­biej, a wyposażony w napęd na cztery koła hummer wyszedł z pośli­zgu i pomknął przed siebie.

Kurt, siedzący na miejscu pasażera, jedną dłoń zacisnął na rurze klatki bezpieczeństwa, a w drugiej trzymał lokalizator GPS.

- Zawsze tak prowadzisz? - mruknął.

- Powinieneś przejechać się kiedyś ze mną w godzinach szczytu.

- Chyba sobie daruję.

- Pierwszy raz w życiu się spóźniam, chociaż nie ma korków - po­wiedział po chwili Joe.

- Te okolice są bardzo słabo zaludnione - wyjaśnił Kurt. - Najwięk­sza miejscowość w promieniu osiemdziesięciu kilometrów, Masoarivo, ma zaledwie osiem tysięcy mieszkańców.

- Dobra nasza. Raczej nie spotkamy tu innego samochodu.

Natężenie ruchu drogowego nie stanowiło zagrożenia, ale zupełnie inaczej rzecz się miała z żywym inwentarzem. Minęli już kilka stad bydła i owiec zbierających się przy wielkich kałużach deszczówki.

- Uważaj na krowy - poradził przyjacielowi Kurt. - O ile pamię­tam, potrąciłeś kiedyś jedną na Azorach i w ramach zadośćuczynienia musiałeś stanąć do walki o honor wioski.

- W końcu mnie uniewinnili - bronił się Joe. - Sąd orzekł winę krowy i ukarał ją grzywną za wypasanie się bez uprawnień.

- Tym razem nie będziemy mieli czasu na rozprawy sądowe - od­parł Kurt, uśmiechając się do wspomnień. - Co więcej, nie mamy też części zamiennych na wypadek, gdybyś rozwalił auto, więc lepiej bądź ostrożny.

Joe przyrzekł, że będzie uważał, po czym na najbliższej prostej wci­snął pedał gazu do podłogi.

Zwolnili, dopiero gdy znaleźli się w odległości dwóch kilometrów od posiadłości Brevardów. Wyłączyli światła i założyli noktowizory. Hummer przeobraził się w powarkującego groźnie nocnego drapież­nika ukrytego w ciemności.

- Widzę ogrodzenie - odezwał się Kurt. - Zjedź z drogi. Scho­wamy auto między drzewami.

Joe pozwolił hummerowi wytracić prędkość i skręciwszy ostro na bok, zjechał z ubitej drogi na miękką ziemię, pokrytą sięgającą do pasa trawą.

Zatrzymali się za kępą krzaków i rosnącym obok dziwacznym drze­wem o bardzo grubym pniu, który wznosił się prosto niczym betonowy słup. Jedyne gałęzie znajdowały się na samej górze, jakieś dwadzieścia metrów nad ziemią, przez co drzewo przypominało gigantyczny brokuł. W okolicy rosło jeszcze kilka podobnych.

- Czuję się jak bohater jednej z książek doktora Seussa - powie­dział Joe.

- To baobab - pouczył go Kurt.

- Te drzewa raczej nie zapewnią nam osłony.

- Nie będziemy jej potrzebowali, jeśli kombinezony działają zgod­nie z reklamą - odparł Kurt, ściągając bawełniany fartuch i zwija­jąc go w kulę.

Gdy Joe robił to samo, zdjął noktowizor i przypiął automat odde­chowy do klamry na ramieniu. Niewielką butlę ze sprężonym powie­trzem potrzebnym do zachowania kamuflażu miał przymocowaną do boku.

Przyjrzał się ogrodzeniu. Drut kolczasty był mocno przerdzewiały, a w niektórych miejscach całkiem poprzerywany. Nie dostrzegł żad­nych nowoczesnych zabezpieczeń, ale nie zamie­rzał ryzykować.

- Według GPS-u posiadłość znajduje się niecały kilometr stąd, za tym wzniesieniem, i rozciąga się wzdłuż długiego zbocza - powie­dział. - Jeśli pokonamy ten odcinek w dziesięć minut, gdy dotrzemy do murów kompleksu, zostanie nam około kwadransa niewidzialności termalnej.

Joe skinął głową, wkładając telefon satelitarny do zamykanej kie­szeni kombinezonu. W drugiej umieścił zapasów)' magazynek do karabinu.

- Rozumiem, że bierzemy ze sobą tylko to, co niezbędne, a resztę gratów zostawiamy tutaj? - upewnił się.

- Jakbyś czytał mi w myślach - potwierdził Kurt. - Ruszajmy.

Uruchomili system kamuflujący, naciągnęli na głowy kominiarki i ponownie założyli gogle noktowizyjne. Kurt szedł przodem. Przeciął drogę, wszedł między wysokie trawy i skierował się do dziury w płocie.

- Muszę przyznać, że nie okłamali nas co do tych skafandrów - powiedział po chwili Joe. - Jestem najwyżej trzy metry za tobą i nawet w tych goglach widzę tylko ruchomy cień.

- Pójdziemy prosto do tego wzniesienia - odparł Kurt. - Trzymaj się blisko. Gdybyś się zgubił, daj mi znać głosem ptaka albo innego zwierzęcia.

- Jedyne ptaki, które umiem naśladować, to Woody Woodpecker i kaczor Daffy.

- Jakie to psykre - zaseplenił Kurt głosem postaci z kreskówki.

Idący za nim Joe szybko uświadomił sobie, że znacznie łatwiej mu orientować się według odgłosu stóp przyjaciela stykających się z trawą, krzakami i piaszczystą glebą. Dotarli na szczyt wzniesienia, skąd do granicy posiadłości rozciągało się pochylone w dół pole. Za zabudowaniami wznosiła się potężna granitowa skała, na której tle widać było światła głównego budynku.

Kurt przystanął na chwilę i zerknął na zegarek.

- Mamy jeszcze trzydzieści minut na znalezienie zakładników i nadanie sygnału - powiedział. - Jeśli nie zdążymy, marines wrócą do domu.

Joe kiwnął głową, a Kurt ruszył naprzód. Nie mogli sobie pozwolić na sprint, ale lekki trucht powinien wystarczyć. W połowie drogi trafili na niewielkie stado zebu. Rogate zwierzęta zaczęły rozglądać się z niepokojem, bo chociaż wyczuły, że coś się do nich zbliża, nie były w stanie tego zobaczyć.

Nastawiły uszy, a z ich gardzieli zaczęły się wydobywać niezwy­kłe bulgoczące odgłosy. Kilka najbardziej nerwowych groźnie zagrze­bało kopytami, ale Joe i Kurt już je minęli, niewidoczni w głębokim mroku.

Pokonawszy trzy czwarte drogi, wreszcie dostrzegli mur otacza­jący zabudowania. Kurt przywołał Joego krótkim gwizdnięciem.

- Co o tym myślisz? - spytał.

- Mur jest nierówny, wygląda na niedokończony.

- Pewnie trudno tu o porządnych murarzy.

- Przy głównej bramie są kamery - powiedział Joe, rozglądając się. - Ale nie widzę ich nigdzie indziej.

Kurt spojrzał na polną drogę prowadzącą do bramy.

- Gdyby przyjechał do nich dostawca pizzy, bylibyśmy w domu - rzekł. - Ale raczej się na to nie zanosi, więc pozostaje nam wspinaczka przez ogrodzenie.

- Tam jest niezłe miejsce. - Joe wskazał drzewo rosnące przy sa­mym murze.

- Zbyt oczywiste - uznał Kurt. - Lepiej zdajmy się na sprawność naszych rąk i stóp.

Joe ponownie kiwnął głową i obaj podeszli do muru. Kilka chwil później byli już po drugiej stronie, przed wejściem do labiryntu z idealnie przyciętego żywopłotu.

W przeciwieństwie do zbocza, po którym musieli się wspinać do tej pory, grunt na terenie posesji był wyrównany i płaski. Cały kom­pleks składał się z czterech tarasów. Najniższy znajdował się na pozio­mie bramy wjazdowej, dwa pośred­nie były zajęte przez labirynt i zabudowania gospodarcze, a na najwyższym stał dom mieszkalny.

W przeciwieństwie do reszty zabudowań główny budynek był ja­sno oświetlony. Kurt, który starał się ze swojej pozycji wypatrzyć jak najwięcej szczegółów, dostrzegł, że przy wejściu do willi krąży dwóch strażników, a kolejny stoi po drugiej stronie budynku.

- Nie wyglądają na gotowych do walki - stwierdził.

- Mówisz tak, jakbyś był rozczarowany - skomentował Joe.

- Po prostu nie przywykłem, żeby wszystko szło po mojej myśli - wyjaśnił Kurt.

Kucnął za żywopłotem i otworzył klapkę GPS-u umocowanego na prawym przedramieniu. Przyćmiona mapa widoczna na wyświetlaczu pokazywała otaczający ich teren w odcieniach szarości. Na drugim tarasie stały trzy budynki, które uznano za prawdopodobne miejsce przetrzymywania zakładników, bo jak powiedział im Hiram Yaeger, zarejestrowano wchodzących i wychodzących z nich uzbrojonych ludzi.

- Musimy się przedostać na drugą stronę labiryntu - orzekł Kurt.

- Wchodzimy do środka? - spytał Joe. - Żywopłot ma jakieś dwa metry. Nie zauważą nas.

Kurt już chciał się zgodzić, ale przyjrzawszy się dokładniej schema­towi wewnętrznych korytarzy, zmienił zdanie. Po drugiej stronie labiryntu nie było żadnego wyjścia.

- Musimy go ominąć - odparł. - Labirynt nie ma drugiego wyj­ścia, tylko długą serpentynę, która prowadzi z powrotem do wejścia. A ja mam po dziurki w nosie wszelkich zapętleń.

Joe pokiwał głową z uśmiechem.

- Zostało nam osiem minut niewidzialności - powiedział, zerknąw­szy na zegarek.

- Pójdziemy tędy. - Kurt wskazał na prawo. - Trzymaj się blisko żywopłotu. Powinniśmy wyjść na budynek, który wygląda jak szopa.

Tym razem Joe poszedł przodem i Kurt miał okazję podziwiać, jak szybko stał się niewidoczny dzięki maskującemu skafandrowi. Musiał ostro przebierać nogami, żeby go nie zgubić. Wreszcie prawie na niego wpadł przy końcu ściany labiryntu.

Szopa była tuż przed nimi. Kurt już miał podejść bliżej, kiedy na­gle drzwi się otworzyły, rzucając na ziemię promień światła. Zamarł w bezruchu.

Z szopy wyszło dwóch mężczyzn, a drzwi za nimi zamknęły się z głośnym trzaskiem. Oparli się o ścianę budynku. Jeden z nich zapalił papierosa. Gdy się zaciągnął, w ciemnościach rozjarzył się jaskrawopo­marańczowy punkt. Po chwili mężczyzna wypuścił z płuc chmurę dymu i zwrócił się do towarzysza:

- Mówię ci, Laurent jest teraz wściekły. Lepiej go nie drażnij i pod żadnym pozorem o nic nie pytaj. Kiedy sam chciałem się dowie­dzieć co z Acostą, naskoczył na mnie jak jakiś wariat.

- Acosta to parszywy zdrajca - odparł ten drugi. - Sprzedał nas, wykonując ostatnie zadanie dla Sebastiana. Zobaczysz, że wkrótce będziemy z nim w stanie otwartej wojny. Lepiej uważaj przy najbliż­szej dostawie.

- To nie wszystko - stwierdził facet z papierosem w przerwie mię­dzy kolejnymi dawkami nikotyny. - Sebastian też jest jakiś dziwny. Chyba powoli puszczają mu nerwy. Pewnie spędzał za dużo czasu z Calistą.

Obaj roześmiali się po tej ostatniej uwadze.

- A zresztą, co nas to obchodzi? - Machnął ręką ten bez papie­rosa. - Ważne, że zapłacili nam z góry. Kończ fajkę i siadamy do stołu. Zamierzam cię orżnąć z twojej doli.

- Jasne, jasne - odparł palacz. - Nalej mi drinka, zaraz wracam.

Jego towarzysz wszedł do szopy, a on zaciągnął się jeszcze dwa razy, rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał go butem. Gdy skoń­czył, uniósł wzrok i popatrzył prosto w stronę Kurta. Zastygł w tej pozie na dłuższą chwilę, zupełnie jak pies myśliwski wystawiający zwierzynę.

Kurt ani drgnął. Stał dwanaście metrów dalej i spowijał go cień, toteż wątpił, by mężczyzna zdołał go dostrzec. Na wszelki wypadek ujął pewniej karabin i powoli położył palec na spuście.

Palacz gapił się w ciemność jeszcze kilka sekund, a potem odwró­cił się bez słowa, otworzył drzwi i wszedł do baraku.

- Osłaniaj mnie - szepnął Kurt. Przekradł się pośpiesznie do drzwi i nadstawił uszu. Usłyszał dźwięki radia i podniesione głosy. Wiele głosów. Były wyraźnie rozochocone i wszystkie należały do mężczyzn. Miał wrażenie, że stoi pod drzwiami męskiej szatni w liceum.

Upewniwszy się, że w środku nie ma zakładników, wrócił do przyja­ciela.

- Trafiliśmy pod właściwy adres? - spytał Joe.

- Tylko jeżeli masz ochotę na pijacką balangę. To chyba jakaś kan­tyna. W środku zgraja ludzi Brevarda bawi się w najlepsze po ciężkiej robocie.

Joe rozejrzał się.

- Więc dokąd teraz?

Kurt ponownie zerknął na GPS: kolejny budynek znajdował się nie­całe sto metrów dalej, pod murem trzeciego tarasu.

- Tą ścieżką - pokazał. - Idź za mną, o ile jesteś w stanie mnie zoba­czyć.

- Musimy się śpieszyć - przypomniał Joe. - Za niecałe pięć minut będziemy widoczni jak na dłoni.

Ominęli siedzibę rozbawionych najemników i ruszyli naprzód. Na­stępny barak wyglądał prawie tak samo jak poprzedni, niski i kancia­sty, bez okien, ale za to z dwoma strażnikami. Jeden siedział na krze­śle przy drzwiach, z nogami opartymi o wywrócone wiadro, a drugi stał obok z karabinem założonym na ramię.

Problem stanowiły dwie gołe żarówki wiszące nad drzwiami. W bezpośrednim oświetleniu nawet ich fenomenalny kamuflaż nie zdałby się na nic.

- To musi być tutaj - uznał Kurt. - Zajdę od tyłu i poszukam prze­wodów. Bądź gotowy. Kiedy odetnę prąd, zdejmij tego bliżej paralizato­rem. Zanim drugi zorientuje się, że coś się dzieje, będę miał go w garści.

- Okej.

Joe zajął pozycję do ataku, a Kurt okrążył budynek szerokim łu­kiem. Bezszelestnie podbiegł do tylnej ściany i zaczął szukać przewo­dów elektrycznych. Po chwili znalazł miejsce, w którym kabel wynurzał się spod ziemi i biegł w górę po ścianie, przymocowany do niej pordzewiałymi zaciskami. Sięgnął po nóż z gumową rękojeścią, nadciął izolację i jednym szyb­kim ruchem przeciął przewód.

Światło od frontu zamigotało na sekundę i zgasło. Kurt wybiegł zza rogu dokładnie w chwili, gdy Joe trafił strażnika paralizatorem. Mężczyzna zesztywniał i upadł na ziemię, nie wydając przy tym żadnego odgłosu. Jedynym słyszalnym dźwiękiem był charaktery­styczny trzask, kiedy ładunek elektryczny poraził ciało ofiary, unieru­chamiając wszystkie mięśnie.

Zorientowawszy się, że coś jest nie tak, strażnik na krześle sięgnął po broń, ale Kurt dopadł go, zanim zdążył jej dotknąć. Jedną dłonią zasłonił mu usta, szarpnął go mocno do tyłu i przystawił do gardła nóż, który trzymał w drugiej ręce.

- Piśnij słowo, a pożegnasz się z życiem - zagroził.

Mężczyzna nawet nie próbował się wyrywać, tylko energicznie poki­wał głową. Zadrżał na widok Joego, który nagle wyłonił się z ciemności i uklęknął przy porażonym strażniku, żeby go związać. Jego ruchy rozmazywały się na tle nocy, bo kombinezon cały czas zmieniał barwę i fakturę.

Kurt obserwował, jak mężczyzna najpierw zamyka oczy, a potem odwraca głowę, by nie patrzeć na coś, co pewnie uznał za halucynacje.

- Trzymacie tu kilkoro naszych przyjaciół - wyszeptał mu do ucha. - Czy są tutaj, w tym budynku?

Strażnik skinął głową.

- Sprawdź drzwi - Kurt zwrócił się do Joego.

- Zamknięte - odparł ten po chwili.

- Klucze - zażądał Kurt.

Strażnik drżącą ręką sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął z niej kółko z dwoma kluczami.

Joe, który już wcześniej zobaczył, że na drzwiach są dwa zamki, sięgnął po klucze i chwilę później budynek stał otworem. Zajrzał do środka.

- Ciemno tu, nikogo nie widzę.

- Musiałem odciąć zasilanie w całym budynku - powiedział Kurt, unosząc strażnika z krzesła.

Kiedy Joe szerzej otworzył drzwi, Kurt wepchnął jeńca przodem, na wypadek gdyby ktoś zaczął strzelać. Na szczęście nie doszło do tego.

Wszedł do baraku i rozejrzał się. W jednym z rogów, za stertą matera­ców, niewielkim stołem i kilkoma krzesłami, kuliło się kilkana­ście osób: trzech mężczyzn, trzy kobiety i siedmioro dzieci w różnym wieku. Wszyscy sprawiali wrażenie równie przerażonych jak chwilę wcześniej strażnik przy drzwiach. Po tym, co przeszli, trudno było się dziwić takiej reakcji.

- Wszystko w porządku - powiedział Kurt. - Przybyliśmy tu, żeby wam pomóc. Zabierzemy was stąd.

Żaden z zakładników nie odpowiedział, więc Kurt zdjął noktowi­zor, włączył latarkę i zaczął przyglądać się im dokładniej. Nie rozpo­znał nikogo poza dwójką dzieci Sienny.

- Ty jesteś Tanner, prawda? - zwrócił się do chłopczyka.

Malec kiwnął głową.

- A ty Elise?

Dziewczynka nie zareagowała na jego słowa. Stała w miejscu, kur­czowo ściskając rąbek koszuli.

- Nie bój się - powiedział Kurt i delikatnie odgarnął jej włosy z twarzy. - Zabierzemy was do domu. Gdzie jest wasza mama?

Elise wciąż patrzyła na niego bez słowa, ale Tanner wskazał pal­cem strażnika.

Kurt zwrócił się do swojego jeńca.

- Gdzie jest Sienna Westgate?

- Nie wiem - odpowiedział strażnik. - Zabrali ją do głównego bu­dynku.

Jeden z zakładników wystąpił naprzód. Jego twarz wydała się Kur­towi znajoma.

- Widziałem cię w podziemnym tunelu w Korei - przypomniał sobie po chwili.

Mężczyzna potwierdził. Mówił po angielsku z europejskim akcen­tem. Kurt zgadywał, że jego ojczystym językiem jest hiszpań­ski, portugalski albo włoski.

- Montresor - domyślił się.

Mężczyzna skinął głową.

- Naprawdę mam na imię Diego. Wiem, gdzie ją trzymają. Seba­stian, który tu rządzi, ma salę operacyjną na najwyższym piętrze willi. Może stamtąd kontrolować wszystko, co się dzieje na terenie posiadłości. Pod tym pokojem znajduje się potężny zespół najnowocze­śniejszych komputerów. Kiedy mnie zabierali do domu, żebym dla nich pracował, trzymali mnie właśnie tam.

- Co kazali ci robić? - spytał Kurt.

- Włamywać się do systemów i edytować programy. Specjalizuję się w przygotowywaniu ukrytych wejść i czegoś, co nazywamy mię­dzy sobą zasadzkami i kryjówkami.

- Wiem, co znaczą te słowa w żargonie łowieckim - powiedział Kurt. - Ale jak to się ma do systemów komputerowych?

Mężczyzna milczał dłuższą chwilę, szukając wyjaśnienia, które by­łoby zrozumiałe dla laika.

- To coś w rodzaju czarnej dziury, w której można ukryć wirusa. Nawet najbardziej rozbudowane oprogramowanie antywirusowe go nie wykryje. Można czekać i aktywować go w dowolnym momencie.

- A co ma robić ten wirus? - spytał Kurt.

- Ja tylko przygotowuję zasadzkę - odparł Montresor. - Wirusa tworzy ktoś inny.

- Ale co na ogół robią takie wirusy?

- Przejmują kontrolę nad systemem. Zmuszają go, żeby robił rze­czy, których nie powinien robić.

Montresor. Idealny pseudonim dla kogoś, kto zajmuje się ukrywa­niem sekretów w taki sposób, żeby nikt nie zdołał ich odna­leźć, pomyślał Kurt.

- Które systemy zostały zaatakowane? - spytał. - Pentagon? CIA?

Montresor pokręcił przecząco głową.

- Nie, głównie sieci bankowe, systemy księgowe i protokoły trans­feru danych.

Myśli w głowie Kurta pędziły z prędkością światła. Banki i organiza­cja przestępcza wywodząca się z dziada pradziada od rabu­siów i fałszerzy pieniędzy. Zaczął się zastanawiać, czy zachodzi tu jakiś związek, ale po chwili stwierdził, że szkoda czasu na takie rozwa­żania. Brevardów trzeba powstrzymać, nawet jeśli ich osta­teczny cel pozostaje niejasny.

Odwrócił się do Joego.

- Wyślij sygnał ataku. Ja muszę znaleźć Siennę.

- Idę z tobą.

- Nie - zaprotestował Kurt. - Zostań tutaj. Trzeba będzie wyprowa­dzić zakładników w bezpieczne miejsce, kiedy marines sforsują mur.

ROZDZIAŁ 51

Na pokładzie prowadzącego black hawka o kryptonimie Smok Jeden porucznik Brooks przyglądał się swoim żołnierzom. Jedni rozma­wiali, wymieniając się żartami, inni wciąż od nowa sprawdzali broń i sprzęt, zupełnie jakby odprawiali uświęcony tradycją rytuał wojenny, a jeszcze inni siedzieli w milczeniu. Każdy szykował się do walki na własny sposób, ale Brooks nie miał cienia wątpliwości, że w odpowied­nim momencie wszyscy będą gotowi.

Po pokonaniu niemal pięciuset kilometrów w kierunku południo­wym spotkali się z latającą cysterną i sprawnie przeprowadzili skompli­kowaną procedurę nocnego tankowania w locie. Potem skrę­cili na południowy wschód w stronę brzegu, lecąc z prędkością dwu­stu czterdziestu kilometrów na godzinę w ciasnej formacji, zaledwie piętnaście metrów nad wodami Kanału Mozambickiego.

- Za siedem minut znajdziemy się w przestrzeni powietrznej Mada­gaskaru - poinformował pilot.

- Jakieś wieści z „Bataan”? - spytał Brooks.

- Ani słowa. Jeśli przed osiągnięciem tej strefy nie dostaniemy potwierdzenia, będę musiał przerwać akcję.

Brooks dobrze o tym wiedział. Wprawdzie to on dowodził opera­cją, ale obowiązywały go rozkazy wydane przed startem.

- Zmniejsz obroty i wejdź na chwilę na kurs równoległy do linii brzegowej - polecił.

- Jest pan pewien, sir?

- Tak. Zaoszczędzimy trochę paliwa i przy okazji damy naszym kolegom naukowcom nieco więcej czasu.

- Myśli pan, że ci faceci dadzą sobie radę? - zapytał pilot z niedo­wierzaniem.

- Nie mam pojęcia - odparł Brooks. - Ale nie chcę, żeby ich woła­nie o pomoc zastało nas w połowie drogi do domu.

Pilot kiwnął głową, najwyraźniej usatysfakcjonowany taką odpowie­dzią, wydał przez radio krótką dyspozycję do pilotów pozosta­łych maszyn, po czym skręcił w prawo i zredukował prędkość. Reszta śmigłowców poszła w jego ślady i chwilę później, zamiast gnać na złamanie karku w kierunku brzegu, lecieli w niemal spacero­wym tempie równolegle do niego. Ryzyko, by wykryto ich na rada­rach, było minimalne, bo siły zbrojne Madagaskaru posługiwały się przestarzałym sprzętem. Większym zmartwieniem była kwestia pa­liwa i czasu.

- W porządku, panie poruczniku - zakomunikował pilot. - Utrzymu­jemy prędkość ekonomiczną, ale nie możemy tak sobie latać zbyt długo.

Okazało się, że nie było to koniecznie. Po piętnastu minutach ode­zwał się sygnał z łącza satelitarnego.

- Ratusz do Dowódcy Smoków, zgłoś się.

Ratusz” był to kryptonim okrętu „Bataan”. Brooks wcisnął przy­cisk nadawania.

- Dowódca Smoków zgłaszam się, możesz nadawać.

- Macie zgodę na kontynuowanie zadania. Zakładnicy zostali rozpo­znani. Piętnaście osób, być może szesnaście. Barak, w którym się znajdują, będzie oznaczony zieloną flarą i dymem. W pozostałych budynkach jest około dwudziestu nieprzyjaciół. Nie wykryto cięż­kiego uzbrojenia.

Brooks poczuł rozchodzącą się po jego ciele falę adrenaliny. Popa­trzył na pilota i na majaczący w oddali brzeg niczym sędzia przed odgwizdaniem rzutu karnego. Pilot zrozumiał jego spojrzenie i zwró­cił maszynę w stronę lądu, zwiększając obroty silnika do maksimum.

- Zrozumiałem, Ratusz. Jesteśmy w drodze do celu, za dwie mi­nuty miniemy linię brzegową. Następny kontakt w drodze powrotnej. Bez odbioru.

Gdy operator z „Bataan” przerwał połączenie, Brooks szybko zrewi­dował w myślach sytuację. Na świecie było już standardem transmitowanie przebiegu akcji wojskowych na żywo, ale ta została całkowicie utajniona. Nie było kamer, które przekazywa­łaby obraz do pokoju dowodzenia w Białym Domu, gdzie grupa podstarzałych generałów i nadętych polityków mogłaby obserwo­wać rozwój wypad­ków minuta po minucie. W tej chwili nikt nie był w stanie stwierdzić, które systemy zostały zainfekowane przez hakerów, a które nadal są bezpieczne, więc postanowiono nie ryzyko­wać. Tym razem decydenci musieli czekać na wynik operacji w pełnej nieświado­mości. Dopiero po wszystkim dowódca „Bataan” poinfor­muje ich przez zwykły telefon o wyniku operacji.

Gdy marines zbliżali się do wyspy, Kurt obchodził bokiem pałac Brevardów. Budynek był jasno oświetlony, więc gdyby podszedł od frontu, nie pomógłby mu nawet najlepszy kombinezon maskujący. Zatoczył więc szeroki łuk, obszedł pełnowymiarowy basen i znalazł się przy tylnej ścianie pod werandą.

Przysunął sobie krzesełko ogrodowe i wspiął się na górę. Nabraw­szy rozpędu, wyważył lekkie drzwi i wpadł do środka.

Na szczęście jego niezbyt subtelne wejście nie uruchomiło żad­nego alarmu. Znalazł się w holu, w otoczeniu cennych obrazów, misternie tkanych gobelinów i rzeźb, które bardziej pasowałyby do muzeum niż prywatnego domu.

Musiał znaleźć schody prowadzące na górę, ruszył więc na drugi koniec holu. W połowie drogi przystanął, słysząc kroki dobiegające z bocznego korytarza.

Wycofał się szybko i ukrył za posągiem jakiegoś greckiego herosa przystrojonego wieńcem laurowym. Stał tak nieruchomo, dopóki nie minęła go jakaś postać.

Była to Calista. Rozmawiała z kimś przez radiotelefon, wydając jakieś rozkazy. Nie zauważyła Kurta, ani razu nawet nie spojrzała w jego stronę. Dotarłszy na przeciwległy koniec holu, zniknęła w jed­nym z pokojów.

Kurt wiedział, że znalezienie Sienny na czas w tym wielkim domu graniczyłoby z cudem. Na widok Calisty przyszedł mu do głowy pewien pomysł. Upewniwszy się, że w pobliżu nie ma nikogo więcej, wyszedł zza posągu i ruszył w ślad za nią.

ROZDZIAŁ 52

Calista szykowała się do drogi. Przez lata zaczęła czuć się nieswojo w rodzinnej posiadłości, a wydarzenia ostatnich kilku miesięcy znacz­nie pogłębiły to wrażenie. Wyjęła z szafy nieduży plecak i zaczęła się pakować.

Jako osoba niezwykle praktyczna, nie przywiązywała wielkiej wagi do ubrań czy biżuterii. Znaczenie miały dla niej tylko rzeczy przydatne: kilka paszportów na różne nazwiska, pliki banknotów w walutach paru krajów, nóż, pistolet i trzy magazynki. Jedynym przed­miotem o wartości sentymentalnej był naszyjnik z diamento­wym pierścionkiem, który należał do ich matki. Sebastian kiedyś jej go podarował.

Przez chwilę przyglądała się pamiątce, po czym wsunęła ją do bocz­nej kieszeni plecaka. Nic więcej w całej przebogatej willi jej nie obchodziło. I tak znajdowały się tu wyłącznie falsyfikaty. Dzieła sztuki, gobeliny, zabytkowe meble - wszystko to były porządnie wykonane podróbki.

Tym właśnie od dziesięcioleci zajmowała się jej rodzina. Tkaniem przekonującej fikcji.

Jedyne, czego będzie jej brakowało, to konie.

Wspominając z czułością swojego ulubieńca o imieniu Tana, co po malgasku znaczyło „blask słońca”, nagle zdała sobie sprawę, że Seba­stian prawdopodobnie zaminował również stajnie, aby wyleciały w powietrze razem z resztą posiadłości.

Uznała to za niepotrzebne okrucieństwo. Cierpienie ludzi nie ro­biło na niej większego wrażenia, ale niczego nieświadome zwierzęta traktowała zupełnie inaczej. One nie miały żadnych skomplikowa­nych planów czy wyszukanych pragnień, zależało im jedynie na zadowoleniu swoich właścicieli w zamian za niewielkie nagrody w postaci jedzenia, schronienia i pieszczoty.

Zamknęła plecak i postanowiła pójść do stajni, żeby wypuścić zwie­rzęta na wolność. Nie było żadnego powodu skazywać je na śmierć w płomieniach.

Zarzuciła plecak na ramię, wyszła z sypialni do salonu i dalej w stronę drzwi na korytarz. Podchodząc do nich, zauważyła, że są niedo­mknięte. Ten widok zaalarmował ją, bo wchodząc do swojego aparta­mentu, zawsze zamykała je za sobą.

Wsunęła rękę do plecaka, szukając pistoletu.

- Niestety, Calisto - odezwał się ktoś za jej plecami - obawiam się, że to już koniec gry.

Stanęła nieruchomo. Bez trudu rozpoznała głos i ten spokojny, pewny ton. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, że ma za plecami Kurta Austina.

- Połóż plecak na podłodze i odwróć się.

Opuściła ramiona, rzuciła plecak w kąt pokoju i wolno okręciła się na pięcie. Siedział na wiktoriańskim krześle z wysokim oparciem, mierząc w nią z groźnie wyglądającego karabinu.

- Chyba już to przerabialiśmy - powiedziała.

- Owszem - przyznał Kurt, wstając. - I będziemy to powtarzać aż do skutku.

Przyjrzała mu się dokładniej. Bojowy rynsztunek deformował jego sylwetkę. Wydawał się zdecydowanie mniej przystojny. Po chwili, zupełnie jakby czytał jej w myślach, ściągnął kominiarkę.

- Jakim cudem się tu dostałeś? - spytała. - Wszędzie jest pełno ka­mer, strażników i czujników ruchu.

- Każda twierdza ma swoje słabe punkty - odparł.

Istotnie, jego obecność w pełni to potwierdzała.

- Chyba zdajesz sobie sprawę, że nie wyjdziesz stąd żywy? Spo­dziewaliśmy się was. To część planu.

- Czyżby? - Uniósł brwi. - O ile zdołałem się zorientować, jest dokładnie odwrotnie. Wasze matoły przy wejściu zasypiają na sto­jąco. Zgraja w kantynie urządziła sobie imprezę, jakby był sylwester. Tymczasem my bez trudu dotarliśmy do zakładników, eliminując przy okazji dwóch strażników.

- Na terenie posiadłości znajduje się co najmniej pięćdziesięciu uzbrojonych ludzi wynajętych przez mojego brata. Mamy przytłacza­jącą przewagę.

- Na razie - powiedział bez cienia strachu.

Wydęła wargi. Więc wsparcie jest już w drodze, a Sebastian siedzi bezczynnie przekonany, że mają jeszcze dużo czasu. Targały nią sprzeczne uczucia. Przeklinała go za arogancję i krótkowzroczność, ale jednocześnie pragnęła go ostrzec.

- Skoro jesteś taki pewny wygranej, to po co zawracasz mi głowę? - odezwała się. - Chcesz wyjaśnień? Wciąż zastanawiasz się, co tak naprawdę wydarzyło się na pokładzie „Etherneta”?

Na jego twarzy pojawił się uśmiech, pełen dumy i zarazem uroku.

- Nie potrzebuję wyjaśnień - odpowiedział. - Odzyskałem pa­mięć, kiedy lekarze w Korei odpluskwili mi mózg.

- W takim razie już wiesz, że gdyby nie ja, poszedłbyś na dno ra­zem z jachtem.

- Jeżeli sądzisz, że zaskarbiłaś sobie tym moją wdzięczność, to grubo się mylisz. Gdybyście nie zatopili jachtu, nikt by nie zginął. Chociaż z drugiej strony - dodał po chwili - właśnie dzięki tobie uświadomiłem sobie, jak ważne jest odzyska­nie utraconych wspo­mnień. Przyszedłem do ciebie, żeby zrewanżo­wać się tym samym.

- O czym ty mówisz? - prychnęła, mając już dość tej rozmowy.

Kurt wpatrywał się w nią intensywnie zimnym spojrzeniem niebie­skich oczu, jakby zastanawiał się przed podjęciem jakiejś decyzji. Wreszcie rozpiął ukośny suwak po prawej stronie skafandra i wyjął z kieszeni złożoną kartkę.

Położył ją na stojącym między krzesłami stoliku, rozłożył i odsu­nął się.

- Sama zobacz - rzucił.

Z wyraźnym wahaniem podeszła do stolika i sięgnęła po kartkę w taki sposób, jakby to był jadowity pająk. Potem, cały czas trzymając ją w wyprostowanej ręce, przekręciła ją do światła i spojrzała kątem oka.

- Co to niby ma być?

- Zdjęcie pewnej rodziny - odpowiedział Kurt. - Możesz wierzyć lub nie, ale to twoja rodzina. Twoja prawdziwa rodzina.

Popatrzyła na niego badawczo, jakby zastanawiała się, na czym po­lega podstęp.

- Że niby co? - wymamrotała.

- Nie należysz do rodziny Brevardów, Calisto, tylko do tej ze zdję­cia - wyjaśnił Kurt spokojnie. - Kobieta miała na imię Abigail i była twoją matką. Przyjaciele mówili do niej Abby. Mężczyzna, Stewart, był twoim ojcem. A ci dwaj chłopcy to twoi bracia: Nathan i Zack.

Nie wiedzieć czemu, zaczęła czuć się nieswojo.

- I ja mam w to uwierzyć?

- Przyjrzyj się kobiecie. Popatrz na jej twarz. Mogłaby być twoją bliźniaczą siostrą.

Oczywiście dostrzegała podobieństwo, nie była ślepa. Ale to i tak był kompletny nonsens.

- Sądzisz, że weźmiesz mnie na taką idiotyczną sztuczkę?

- To nie sztuczka - odpowiedział bez mrugnięcia okiem. - Twoja matka była specjalistką w dziedzinie telekomunikacji, a ojciec zajmo­wał się tworzeniem systemów nawigacji satelitarnej. Oboje byli niezwykle inteligentni, wręcz genialni w dziedzinie nauk ścisłych. Domyślam się, że to po nich odziedziczyłaś zdolności. Prowadzili szczęśliwe, dostatnie życie w Anglii. Niestety, zrujnowali je Brevardo­wie, porywając ich i ukrywając przed światem. Ich umiejętno­ści sprzedawano tym, którzy oferowali najwyższą cenę, tak jak w przypadku waszych obecnych zakładników.

Kręciła głową w milczeniu, z najwyższym trudem panując nad emo­cjami. Nie potrafiła zrozumieć, dlaczego słowa Austina aż tak nią wstrząsnęły. Na pewno kłamał, próbując wytrącić ją z równowagi. Tylko po co robił to teraz, kiedy był już pewien zwycięstwa?

Miała ochotę złapać go za gardło i wycisnąć z niego ostatnie, śmier­telne tchnienie. Nawet gdyby zdążył ją przedtem zastrzelić, przynajmniej uwolniłaby się od tych nieznośnych bredni.

- Kłamiesz! - krzyknęła, rzucając się na niego z pięściami.

Cios w pierś nie zrobił mu żadnej krzywdy, bo trafił w kulood­porną płytę kombinezonu. Zdesperowana, sięgnęła rę­kami ku twarzy Kurta, chcąc wydrapać mu oczy, ale on był szybszy i silniejszy. Złapał ją za nadgarstki, mocnym szarpnięciem obrócił w miejscu i przytrzy­mał jej ręce na piersi.

- Nie kłamię - powiedział. - I nie próbuję cię zranić. Powinnaś znać prawdę o sobie.

- Nie chcę takiej prawdy!

- A powinnaś chcieć - odparł - bo ci ludzie byli o niebo lepsi od Brevardów. Kochali życie i nie próbowali odbierać go innym. I ty jesteś jedną z nich.

Szarpnęła się, próbując trafić go łokciem w twarz, ale bez skutku.

- Znam to przerażające uczucie, gdy nie jesteś w stanie odróżnić swoich prawdziwych wspomnień od fałszu - ciągnął Kurt spokojnie. - Byłem w takiej sytuacji przez kilka miesięcy. Ale ty tkwisz w tym niemal całe życie. Mogę się tylko domyślać, jak bardzo musiało to zrujnować twoją psychikę.

- Nic mi nie jest! - krzyczała, usiłując mu się wyrwać.

Obrócił ją ponownie i popatrzył jej w oczy.

- Twój ojciec zginął, próbując uciec porywaczom - powiedział. - Został zastrzelony w biały dzień, a na jego ciele znaleziono ślady po kneblu i biciu. Sprawcy nigdy nie złapano.

- Przestań!

- Matkę i braci spotkał jeszcze gorszy los. Na starym statku, który utknął w korycie rzeki, znaleźli szalupę ratunkową. Udało im się dotrzeć do oceanu, ale mieli za mało wody pitnej. Umarli z odwodnie­nia, dryfując po morzu sto sześćdziesiąt kilometrów stąd.

Na te słowa Calista zamarła.

- Co powiedziałeś?

- Umarli na morzu - powtórzył - w przegniłej, rozpadającej się szalupie ratunkowej. Znaleźli ją na wraku statku, który utknął w rzece kilka kilometrów stąd.

Przed jej oczami stanął obraz sprzed kilku miesięcy: nitowana meta­lowa płyta odsłonięta przez ziemię osuwającą się podczas powo­dzi.

- Statek - wyszeptała. - Stary statek.

Drugi obraz. Jest noc. Księżyc daje wątłe okruchy światła. Kobieta ciągnie ją za rękę w stronę pobliskiego wzgórza. Obok dwaj chłopcy niosą małą drewnianą łódź, którą znaleźli w odkopanej jaskini.

- To wszystko kłamstwa - powiedziała, ale już bez napędzanej wściekłością pewności.

- To prawda - odparł. - Prawda o tobie.

Przestała się wyrywać, dając się ponieść fali powracających wspo­mnień. Kurt wciąż ją trzymał, bo przecież nie mógł jej zaufać. Ale gdy ugięły się pod nią nogi, poczuła, że podtrzymuje ją z troską, nie pozwalając, by upadła.

Kolejne obrazy napływały stopniowo. Ścigający ich ludzie. Kula z pistoletu przebija jeden z bukłaków, woda rozlewa się na ziemię. Katastrofa.

- Nie starczy nam wody - powiedziała na głos Calista.

Kolejne strzały. Kobieta upada.

- Zastrzelili ją - mówiła dalej.

- Była ranna - wyjaśnił cicho Kurt - ale mogła iść dalej.

- Stoczyła się po zboczu.

W myślach usłyszała krzyk kobiety.

Olivia!”

Calista czuje tylko strach - potworny, paraliżujący strach.

Mamo!”, krzyczy jeden z chłopców.

Szybciej, Olivio!”

Padają kolejne strzały, kobieta odwraca się i biegnie do brzegu.

Calista stoi na szczycie wzgórza, u którego stóp jej matka i bracia spychają łódź do wody. Patrzy, jak wchodzą do szalupy, wiosłują w ciemną noc i po chwili odpływają z prądem. Widzi mijających ją, ludzi którzy zbiegają na dół, zatrzymują się przy brzegu i strzelają w noc.

Nie rusza się z miejsca, aż wreszcie mężczyźni przestają strzelać, a jeden z nich podchodzi do niej i bierze ją za rękę.

- Pozwoliłam im odpłynąć beze mnie - powiedziała i zaniosła się rozpaczliwym szlochem.

Kurt pozwolił jej opaść na ziemię i klęknął przy niej.

- Mieli za mało wody - powiedział miękko. - Nie wystarczyło na­wet dla trojga. We czwórkę tym bardziej nie dalibyście rady.

Drżała na całym ciele. Nagle pośród łez znów rozgorzała złość.

- Nie masz prawa! Nie masz...

Urwała, bo uświadomiła sobie, jak niedorzeczne były te słowa.

- Rodzina Brevardów ukradła ci tożsamość - powiedział Kurt. - Może od początku zamierzali uczynić cię jedną z nich. A może chcieli cię zabić i dopiero gdy zobaczyli, jaka jesteś bystra, zmienili zdanie. Bez względu na ich motywy, odebrali ci życie. Odebrali też życie twojej rodzinie i prawdopodobnie jeszcze wielu innym. Jeśli im na to pozwolisz, to samo zrobią z Sienną i jej dziećmi i pozostałymi zakładni­kami, których trzymają w baraku na wzgórzu.

Zdała sobie sprawę, że cały czas mówił „oni” albo „rodzina Brevardów”, chociaż doskonale wiedział, że ona również brała w tym udział. Przez moment miała ochotę krzyknąć: „Właśnie to jest moje życie!” i posłać Kurta do diabła. Zamiast tego znów zaniosła się płaczem.

Co w tym dziwnego, że całe jej dotychczasowe życie było kłam­stwem? Przecież wszystko w tym domu był fałszywe.

Kurt przesunął się tak, by móc patrzeć jej w oczy, i delikatnie otarł łzy z jej twarzy.

- Pomóż mi znaleźć Siennę, zanim zjawią się tu marines - popro­sił. - Sebastian wkrótce zrozumie, że przegrał, a nie chcę, żeby wykorzystał ją jako żywą tarczę i zabił w desperackim geście.

Calista podniosła wzrok na Kurta. Rycerz w lśniącej zbroi, pomy­ślała. W tej chwili niemal dosłownie.

- Sebastian jeszcze nie przegrał - odparła.

- To tylko kwestia czasu.

Calista pokręciła przecząco głową.

- Nie rozumiesz - powiedziała. - Pojawiliście się wcześniej, niż się spodziewał, ale i tak na was czekał. Przygotował kilka niespodzia­nek dla twoich towarzyszy. I drogę ucieczki dla siebie.

- Nie mógł przewidzieć, że go odnajdziemy.

- Nie wiedział, kto konkretnie, ale był pewien, że ktoś w końcu przybędzie go powstrzymać - wyjaśniła. - Zaplanował, że kiedy nasi najemnicy będą walczyć z nadciągającymi żołnierzami, on wysadzi całą posiadłość w powietrze. Ataki hakerów ustałyby, a Sebastian, i my razem z nim, rozpłynęlibyśmy się we mgle. Chodziło o to, żeby cały świat był przekonany, że zginęliśmy.

- Historia lubi się powtarzać - mruknął Kurt i zwrócił się do Cali­sty: - Musimy powstrzymać Sebastiana, zanim zrealizuje swój plan. Pomożesz mi?

Milczała, nie wiedząc, jaką podjąć decyzję.

- Jestem gotów ci zaufać - zapewnił.

- A niby czemu?

- Bo tak podpowiada mi intuicja - odparł, wyciągając do niej rękę.

Wciąż się wahała. Pragnęła zostać tu i po prostu czekać, aż dojdzie do eksplozji i jej ciało spłonie w ogniu. Czuła, że nie zasłużyła na lepszy koniec.

- Pewien mądry człowiek powiedział mi kiedyś, że jesteśmy ta­kimi ludźmi, jakimi chcemy być - rzekł Kurt. - Masz wybór. Albo pozostaniesz Calistą Brevard, albo też spróbujesz odzyskać swoje człowieczeństwo jako Olivia Bannister.

Te słowa rozpaliły w niej nowe uczucia, ale bynajmniej nie takie, jakich oczekiwał. Olivia była tylko przerażonym dzieckiem, nato­miast Calista nie znała strachu. Była bezdusznym, niezawodnym narzędziem. A w tej chwili przede wszystkim narzędziem zemsty. Chwyciła wyciągniętą dłoń Kurta i wstała.

- Jestem tym, kim zawsze byłam - powiedziała. - Pomogę ci odna­leźć Siennę, ale nie stawaj między mną a Sebastianem, bo zamie­rzam go zabić za to, co zrobił. On sam i cała jego cholerna rodzinka. Jeżeli spróbujesz mnie powstrzymać, zginiesz razem z nim.

- Twój wybór - odparł Kurt. - Tak czy inaczej, śpieszmy się. Czas ucieka.

ROZDZIAŁ 53

Calista szła przodem. Kurt wprawdzie powiedział, że jej ufa, ale to jeszcze nie znaczyło, że zamierza dać jej broń. Chciał tylko, aby zaprowadziła go do pokoju operacyjnego taką drogą, żeby mogli ominąć ochroniarzy Brevarda. W ostateczności taką, by mógł się z nimi bez większego trudu rozprawić.

- Tędy - powiedziała, skręcając w kolejnym korytarzu w prawo.

W tej samej chwili w cały domu rozległo się wycie systemu alarmo­wego.

Kurt stanął nieruchomo, zastanawiając się, czy to ona uruchomiła alarm.

- To nie ja - rzuciła szybko, najwyraźniej odgadując jego myśli.

Na zewnątrz rozległ się jazgot karabinów maszynowych, a zaraz po nich dał się słyszeć odgłos nadlatujących helikopterów. Marines przybyli, ale bynajmniej nie dyskretnie. Po chwili kakofonię wzboga­ciły nowe nuty - gwizd nadlatującej rakiety, a ułamek sekundy później potężna eksplozja, której błysk rozświetlił odległą część korytarza za nimi.

- Musimy się pośpieszyć - stwierdził Kurt.

Ruszyli biegiem. Byli już tuż przy zakręcie korytarza, gdy zza rogu wynurzył się jeden z ludzi Sebastiana.

- Calista! - krzyknął. - Zostaliśmy zaatakowani. W koszarach nikt nie odpowiada...

W tym momencie zauważył stojącego za nią Kurta i natychmiast zorientował się, że to jeden z napastników. Uniósł pistolet maszy­nowy i otworzył ogień.

Kurt spodziewał się, że tak to się skończy, więc błyskawicznie ze­pchnął Calistę z linii strzału, a sam rzucił się na marmurową pod­łogę. Gdy ze ściany nad nim posypał się tynk, wycelował swoją broń i pociągnął za spust. Karabin elektromagnetyczny wypluł rój żelaznych pocisków, które rozorały ciało przeciwnika, zbiły go z nóg i powaliły na plecy. W momencie trafienia mężczyzna musiał doznać skurczu dłoni, bo cały czas mocno trzymał spust. Długa seria szatkowała ściany i sufit, stłukła dwa lustra i roztrzaskała żelazną zbroję.

- No to element zaskoczenia diabli wzięli - skomentował Kurt. Wstał, pomógł się podnieść Caliście i razem ruszyli w głąb korytarza.

Porucznik Brooks i żołnierze z jego plutonu myśleli w tej chwili dokładnie o tym samym. Nadlecieli od strony morza wyciemnieni, wypatrując jakichkolwiek oznak wykrycia przez strażników bądź radar.

Wyglądało na to, że nikt ich nie zauważył. Śmigłowce przeleciały więc nad murem posiadłości i zawisły w powietrzu, by umożliwić żołnierzom desant. Zanim jednak liny uderzyły o ziemię, znaleźli się pod ostrzałem - nie przeciwników, lecz zautomatyzowanych syste­mów obronnych.

Przynajmniej w trzech miejscach z zamaskowanych włazów wynu­rzyły się podwójnie sprzężone półcalowe karabiny maszynowe. Namierzyły się na helikoptery i otworzyły ogień. Gdy jeden z black hawków zaczął dymić, Brooks wydał rozkaz pozostałym.

- Wycofujemy się! - krzyknął przez radio. - Unikać ognia!

Pilot wykręcił maszynę i zwiększył prędkość, ale przeszywający dźwięk rozrywanego poszycia uświadomił pasażerom, że było już za późno. Kawałki metalu zawirowały w powietrzu niczym konfetti. Na ścianie kabiny wykwitła plama krwi, przynajmniej jeden z żołnierzy został trafiony.

W następnej chwili helikopter przechylił się na bok. Brooks zoba­czył, że pilot również został ranny. Maszyna zaczęła obracać się niekontrolowanie i schodzić w dół.

Drugi pilot przejął stery i usiłował odzyskać kontrolę nad śmigłow­cem, ale po chwili uderzyli ciężko o ziemię. Helikopter prze­wrócił się na bok, obracający się wirnik zarył w grunt. W ciągu sekundy łopaty rozpadły się na tysiące kawałków.

- Uciekać! Biegiem! - wołał Brooks, wypychając stojącego najbli­żej żołnierza z maszyny, a następnie podrywając z siedzenia rannego pilota i wyskakując z nim na zewnątrz.

Gdy doszło do eksplozji, wszyscy byli już poza śmigłowcem. Oprócz pilota rannych zostało jeszcze trzech marines. Akcja, która wydawała się bułką z masłem, przeistoczyła się w despe­racką walkę o przetrwanie.

Żołnierze skryli się za stojącym w pobliżu kamiennym murkiem i przyjęli pozycje obronne. Brooks przyglądał się ucieczce pozostałych helikopterów. Wyglądało na to, że wszystkie znajdują się już poza zasięgiem, gdy nagle z zamaskowanej wyrzutni wystrzeliła rakieta.

Ognisty ślad wyraźnie wskazywał, że podąża prosto na południe, w kierunku jednego ze śmigłowców. Po chwili maszyna wybuchła kulą ognia.

- A niech to szlag! - wrzasnął Brooks. - Wciągnęli nas w pułapkę.

W tym momencie z pobliskich szop zaczęli wybiegać uzbrojeni męż­czyźni. Rozległy się odgłosy wystrzałów z ręcznej broni.

Brooks sięgnął po radio.

- Dowódca Smoków do zespołu Smoków. Nie zbliżać się do re­jonu walk. Powtarzam, nie zbliżać się do rejonu walk. Opór jest o wiele silniejszy, niż przewidywaliśmy. Mają wyrzutnię rakiet i ciężkie karabiny maszynowe.

- Smok Trzy poza zasięgiem - nadeszła odpowiedź, a sekundę póź­niej następna: - Smok Cztery poza zasięgiem.

Wynikało z tego, że rakieta zniszczyła Smoka Dwa. Brooks nie był w stanie sprawdzić, czy ktoś przeżył eksplozję.

Ponownie wcisnął przycisk nadawania.

- Smok Pięć, podaj swoją pozycję.

Piąty helikopter przeznaczono do odbicia zakładników, ale na pokła­dzie znajdowało się dwóch żołnierzy z przeszkoleniem medycz­nym.

- Wciąż jesteśmy w punkcie alfa. Potrzebujecie nas?

- Nie - odpowiedział Brooks. - Zostańcie na miejscu, dopóki was nie wezwę.

- Nie zostawimy was tam samych, poruczniku.

- Zrobicie dokładnie to, co wam rozkażę. Nie zbliżać się bez ko­mendy.

Brooks odłożył radio i powiódł wzrokiem po swoich ludziach. Trzech było rannych. Zostało więc dziewięciu i drugi pilot, który teraz miał znacznie trudniejsze zadanie niż prowadzenie helikoptera.

- Jones - Brooks przywołał jednego z żołnierzy. - Idź ze swoją dru­żyną na południe. Przypilnujcie, żeby nikt nie zaszedł nas od tyłu.

- Tak jest, sir.

- Dalton, Garcia, zostajecie ze mną. Musimy znaleźć i unieszkodli­wić te kaemy i wyrzutnię rakiet.

- Tak jest - odpowiedzieli jednocześnie.

Reszta żołnierzy położyła ogień zaporowy, a trzej mężczyźni popę­dzili naprzód, biegiem pokonując pięćdziesięciometrowy odci­nek i kryjąc się za murkiem otaczającym kolejny taras.

Gdy na zewnątrz rozpoczęła się bitwa, Joe nadal był w baraku z za­kładnikami. Niekończące się kanonady pocisków i głośna eksplozja wyraźnie świadczyły, że sytuacja nie rozwija się zgodnie z planem.

- Wszyscy na ziemię - polecił. - Przewróćcie stoły i obłóżcie je materacami.

Jakby na poparcie jego słów, ścianę przebiła seria pocisków. Joe padł na podłogę razem z resztą. Usłyszał słowa modlitw wypowiada­nych w trzech różnych językach i płacz dzieci.

- Myślałem, że mamy uciekać - jęknął ktoś.

- Ja też - mruknął Joe.

Zachodząc w głowę, co poszło nie tak, podczołgał się do drzwi i uchylił je ostrożnie. U podnóża wzniesienia coś się paliło, posyłając do nieba wysokie płomienie.

Słyszał manewrujące helikoptery i strzały z ciężkich karabinów ma­szynowych. Ze słuchawek doszedł go głos Brooksa, zgłaszającego, że został zestrzelony i nakazującego wycofać się pozostałym maszy­nom. Za tarasem widział dwie grupy ludzi zbiegających po wzgórzu i strzelających opętańczo. Niebawem mieli do nich dołączyć kolejni najemnicy, którzy właśnie wychodzili z pobliskich baraków. Przeciw­nicy mieli kilkukrotną przewagę liczebną nad marines.

Joe wiedział, że musi im jakoś pomóc, ale nie mógł zostawić bez­bronnych zakładników samych.

Obserwował rozwój wypadków jeszcze kilka chwil. Główna walka rozgrywała się u podnóża zbocza, ale odgłosy wy­strzałów dobiegały również z posiadłości. Z jego prawej strony, na południu, było spokoj­nie.

- Zbieramy się - polecił zakładnikom. - Chyba nie chcecie się spóź­nić na swój kurs.

Gestem przywołał ich do drzwi i wskazał w prawo.

- Jakieś pięćdziesiąt metrów stąd traficie na mur. Przejdźcie na drugą stronę i biegnijcie dalej. Nie zatrzymujcie się, dopóki nie oddali­cie się przynajmniej na kilometr i nie znajdziecie bezpiecznego schronienia. Jakiś wąwóz, kępa krzaków, kilka drzew - cokolwiek, za czym będziecie mogli się ukryć.

Podał Montresorowi zieloną flarę.

- Jeżeli zobaczycie w okolicy któryś z helikopterów, zapal to i unieś. Dzięki temu będą wiedzieli, że jesteście zakładnikami, a nie wrogami.

Gdy wszyscy stali już obok niego, jeszcze raz wyjrzał przez szparę, aby sprawdzić, czy droga wolna.

- A co z moją mamą? - spytał Tanner.

- Kurt ją odnajdzie - odpowiedział Joe. - Możesz być tego pe­wien.

Na widok mokrych od łez dziecięcych twarzyczek ścisnęło mu się serce. Upewniwszy się, że każde z dzieci trzyma za rękę któregoś z dorosłych, wyszedł z baraku, ponownie sprawdził, czy nic nie stoi im na drodze, i skinął na pozostałych.

Kiedy pokonali mniej więcej połowę dystansu, wskazał im mur i polecił:

- Biegnijcie. Przejdźcie na drugą stronę i nie odwracajcie się.

Po chwili zakładnicy zniknęli w ciemności, a Joe odwrócił się w stronę zbocza wzgórza, gdzie trwała walka. Wkrótce zorientował się, że niewielki oddział porucznika Brooksa jest ostrzeliwany z trzech stron przez około czterdziestu ludzi Brevarda, którzy stopniowo podcho­dzili coraz bliżej.

- Wprost nie do wiary - szepnął. - Cały czas chciałem wezwać ka­walerię, a teraz okazuje się, że to ja nią jestem.

Z tą myślą ruszył przed siebie. Musiał wesprzeć otoczonych żołnie­rzy, ale nie bardzo wiedział, jak tego dokonać.



ROZDZIAŁ 54

Kurt i Calista znaleźli się pod ostrzałem siepaczy Brevarda. Austin raz po raz posyłał w ich stronę krótkie serie z karabinu, dzięki czemu zdołali przebyć długi korytarz, wkrótce jednak natrafili na drugi od­dział zbliżający się z naprzeciwka. W połowie drogi do pokoju operacyj­nego znaleźli się w krzyżowym ogniu, pociski nadlatywały z obu stron.

- Schowaj się za mną - polecił Kurt Caliście.

- Trzeba było dać mi pistolet - odparła.

- Miałem dobre powody, żeby tego nie robić.

- Nadal uważasz, że dobre?

- Nie, szczerze mówiąc, teraz wydają mi się zdecydowanie mniej przekonujące - przyznał.

Ich jedyną osłoną był stary drewniany kredens, więc Kurt musiał co chwilę strzelać w obie strony, aby utrzymać przeciwników na dystans. Cyfrowy licznik amunicji na karabinie wkrótce pokazał zero, więc zmienił magazynek.

Wiedział, że muszą wydostać się z potrzasku, zanim go zużyje, więc zamiast kontynuować ostrzał napierających wrogów, zaczął rozbijać pobliskie lampy, dopóki cały środkowy odcinek korytarza nie pogrążył się w półcieniu. W odpowiedzi na ten manewr ludzie Brevarda wyłączyli całe oświe­tlenie. Nie zdawali sobie sprawy, że właśnie na to liczył Kurt. Zamierzał doprowadzić do tego, żeby w ciemności obie grupy bandy­tów zaczęły strzelać do siebie nawzajem.

Przywierając do ściany, cofnął się o kilka kroków, znalazł drzwi i wyważył je mocnym kopnięciem.

- Do środka - rozkazał Caliście.

Gdy to zrobiła, posłał pół tuzina pocisków w jedną stronę koryta­rza, drugie tyle w przeciwnym kierunku, a następnie wszedł do pomiesz­czenia za nią i zamknął drzwi.

Po chwili usłyszał odgłosy wystrzałów dobiegające z obu końców korytarza. Jego zamiar się powiódł, ale Kurt zdawał sobie sprawę, że w ten sposób tylko nieznacznie opóźnił pogoń.

Zastanawiał się nad następnym posunięciem, tymczasem Calista podsunęła pod drzwi wielką kanapę, blokując klamkę o jej oparcie.

- Niegłupia myśl - pochwalił.

- Jak sądzisz, ile mamy czasu, zanim się połapią? - spytała, dosu­wając szafę do kanapy.

- Za kilka sekund powinni się zorientować, że przestałem do nich strzelać - odparł. - Ale minie jeszcze minuta czy dwie, zanim odważą się wychylić zza ścian i sprawdzić, co się dzieje.

- I co wtedy?

Nie zdążył odpowiedzieć, bo na zewnątrz rozległ się przejmujący gwizd wystrzeliwanej rakiety. Kurt wyjrzał przez okno i zobaczył, jak w powietrze unosi się drugi pocisk, ciągnąc za sobą białą smugę dymu.

- Sebastian - mruknęła Calista. - Zawsze przygotowany na każdą ewentualność. Te pociski są od Acosty. Zajmował się handlem bronią.

Kurt dokonał w myślach błyskawicznej oceny sytuacji. Wynik nie był optymistyczny.

- Trzeba to wyłączyć. W przeciwnym razie nikt nie ujdzie stąd z życiem.

- W takim razie musimy się dostać do pokoju operacyjnego - orze­kła. - Stamtąd Sebastian kontroluje wszystkie mechanizmy obronne.

Nie mogli wrócić na korytarz. Nawet z prototypowym karabinem i w kevlarowym pancerzu Kurt nie dałby rady przebić się przez czekają­cych tam ludzi Brevarda. Musieli znaleźć inną drogę.

- Co jeszcze znajduje się na tym piętrze? - zapytał.

- Więcej pokoi takich jak ten - odparła Calista. - Na wypadek, gdy­byśmy kiedyś zechcieli urządzić tu sobie prawdziwy dwór.

Coś przyszło mu do głowy.

- To może się udać - mruknął do siebie.

Podszedł do przeciwległej ściany, powiódł po niej dłonią i zaczął pięścią wybijać dziury w gipsowo-kartonowej płycie. Odsłoniwszy słupki, odsunął się o kilka kroków, uniósł karabin i oddał osiem precy­zyjnych strzałów w ścianę w prostej pionowej linii.

- Co ty robisz? - spytała Calista.

- W hotelu zawsze zatrzymuję się w pokoju łączonym - odpowie­dział, po czym naparł z całej siły na osłabioną część ściany, przebija­jąc się do sąsiedniego pomieszczenia.

Calista ruszyła za nim. Powtarzając tę samą procedurę, minęli ko­lejne trzy pokoje.

Gdyby używał zwykłego karabinu, ludzie na korytarzu usłyszeliby odgłos wystrzałów, ale jego niezwykła broń była prawie bezgłośna. Kule wbijające się w gipsową płytę wydawały stłumiony dźwięk, który przywodził Kurtowi na myśl obraz sfrustrowanego urzędnika rozładowującego napięcie energiczną pracą dziurkaczem.

- To już ostatni pokój - poinformowała Calista.

Kurt sprawdził stan magazynka. Zostało mu dziesięć pocisków. Tylko dziesięć. Na wszelki wypadek rozpiął kieszeń na piersi, w której miał otrzymanego w prezencie colta.

Podszedł do drzwi prowadzących na korytarz, uchylił je i wyjrzał na zewnątrz. Zobaczył, że ich prześladowcy zebrali się na środku korytarza i są zajęci próbami wyważenia drzwi, za którymi zniknął z Calista kilka minut temu.

- Przygotuj się - powiedział.

Gdy mężczyźni pokonali ustawioną naprędce barykadę i wpadli do środka, Kurt otworzył drzwi szerzej i pobiegł do schodów znajdują­cych się za załomem korytarza.

- Dwa piętra wyżej - oznajmiła biegnąca za nim Calista.

Popędził na górę, pokonując po dwa stopnie naraz.

Gdy minął ostatni zakręt schodów, na szczycie schodów pojawiło się trzech uzbrojonych ludzi zmierzających w jego stronę. Nie miał wyboru. Pociągnął za spust. Seria pocisków przeszyła pierwszego mężczyznę na wylot i trafiła drugiego, który stał za nim. Obaj padli na ziemię, potrącając przy tym trzeciego, który już zaczął strzelać z uzi.

Kurt, trafiony kilkoma kulami w pancerz na piersi, również wylądo­wał na podłodze. Był pewien, że co najmniej jeden pocisk musiał trafić również Calistę, bo usłyszał za plecami jej krzyk i odgłos ciała staczającego się po schodach.

Leżąc na plecach, pociągnął za niższy spust karabinu, posyłając ładu­nek obezwładniający w szyję trzeciego napastnika. Porażony prądem mężczyzna padł na brzuch i zaczął się trząść.

Kurt trzymał spust wciśnięty, dopóki nie podniósł się na nogi. Po­tem podszedł do rzucającego się bandyty i kopnął go w twarz, zupeł­nie jakby rozpoczynał mecz futbolowy. Rozległ się nieprzyjemny trzask łamanego karku, a chwilę później mężczyzna całkiem zwiot­czał.

Uznawszy, że sytuacja została opanowana, Kurt zabrał zabitemu pistolet maszynowy i cofnął się po Calistę.

- Dostałaś.

- Tak, w nogę - potwierdziła.

Pomógł jej wdrapać się na półpiętro. Rana na udzie krwawiła, ale niezbyt mocno, najwyraźniej kula ominęła większe naczynia. Ścią­gnął jej pasek i zacisnął go na ranie, by zatrzymać upływ krwi.

- Chyba złamałam nogę podczas upadku - jęknęła, próbując wstać.

Nawet wsparta na ramieniu Kurta nie była w stanie obciążyć nogi.

- Idź - powiedziała. - Ci z korytarza zaraz tu będą. Spróbuję ich zatrzymać.

Kurt zawahał się, ale oddał jej uzi. Zasłużyła na odrobinę zaufania.

- Nie pozwól mu przeżyć - szepnęła. - Nie zasłużył na to.

Kurt przesunął Calistę do ściany, żeby miała dobrą pozycję do strzału i zarazem jaką taką osłonę przed ludźmi nadchodzącymi z dołu.

- Nie ruszaj się stąd - polecił. - Wrócę po ciebie.

- Wszyscy tak mówią - odparła z uśmiechem.

Odwrócił się i wbiegł na ostatnie piętro. Dalszą drogę tarasowały mu grube stalowe drzwi.

Znów sprawdził magazynek. Zostało siedem pocisków. Modlił się, żeby to wystarczyło.

Odsunął się i wycelował w zamek. Żelazne pociski rozerwały go niczym amunicja przeciwpancerna. Kurt pchnął drzwi i czym prędzej ruszył dalej.

Zobaczył przed sobą dwóch strażników. Celnym strzałem powalił pierwszego i padł na podłogę, zanim drugi zdążył odpowiedzieć ogniem.

Gdy seria pocisków przeleciała tuż nad nim, Kurt przeturlał się i wystrzelił. Pocisk przebił jeden z komputerów i trafił ostatniego ochro­niarza Sebastiana, zabijając go na miejscu.

Kurt wstał i rozejrzał się za Sienną. Dostrzegł ją na drugim końcu pomieszczenia. Za nią stał Sebastian, z niklowanym pistoletem przysta­wionym do jej głowy.

ROZDZIAŁ 55

Ze swojego stanowiska Joe miał doskonały widok na bitwę toczącą się na dwóch dolnych tarasach. W słuchawkach słyszał rozkazy porucz­nika Brooksa, który próbował znaleźć słaby punkt w linii obrony, niestety bez sukcesu. W oddali, nad pogrążoną w mroku łąką, widział płonący wrak helikoptera i serie pocisków smugowych spada­jące w jego pobliżu z trzech różnych kierunków.

Wcisnął przycisk nadawania w słuchawkach.

- Zavala do Dowódcy Smoków - powiedział. - Zachodzą was ze wszystkich stron. Sugeruję opuszczenie obecnej pozycji i zejście w dół stoku.

Porucznik Brooks krył się za jedną ze skał, gdy usłyszał komunikat Joego. Przez moment był kompletnie zdezorientowany, bo żaden z jego ludzi nie nazywał się Zavala, ale po chwili przypomniał sobie, że to nazwisko jednego z oceanologów.

- Nie możemy się wycofać - odparł. - Mamy pięciu rannych, w tym dwóch w stanie ciężkim. Poza tym niżej nie znajdziemy żadnej osłony. Musimy utrzymać się pod tą skałą, inaczej tak czy siak zgi­niemy.

W słuchawkach zagrała seria zakłóceń, po której ponownie ode­zwał się głos oceanologa:

- Obejdę ich i zrobię dywersję na waszej prawej flance.

Brzmiało to sensownie, ale najemników Brevarda było zbyt wielu, aby jeden człowiek zdołał odciągnąć ich uwagę, nawet z przewagą zaskoczenia.

- Brak zgody - rzekł Brooks. - Jest ich tam ze dwudziestu. Jeśli naprawdę chcesz pomóc, spróbuj unieszkodliwić karabiny maszy­nowe i wyrzutnię rakiet. Nasza jedyna szansa to wprowadzenie do walki reszty moich ludzi, co nie będzie możliwe, dopóki te punkty ogniowe są aktywne.

Czekał na odpowiedź tak długo, że już zaczął się obawiać, że Za­vala został w zabity, w końcu jednak ponownie usłyszał jego głos.

- Zobaczę, co da się zrobić.

Brooks strzelił serią znad swojej osłony i natychmiast przypadł do ziemi, podczas gdy kilka kul z przeciwnej strony ukruszyło odłamki skały.

Przyczołgał się do niego kapral piechoty morskiej William Dalton.

- Jakieś wieści, poruczniku? - spytał.

- Wygląda na to, że mamy wsparcie - odpowiedział Brooks - ale staniemy się pośmiewiskiem całej jednostki, jeśli wyjdzie na jaw, że uratował nam tyłki jakiś biolog morski.

- Dobrze przynajmniej, że morski - zauważył Dalton.

- Słuszna uwaga - odparł Brooks. Oddał kilka kolejnych strzałów i znów przypadł do ziemi. - Słuszna uwaga.

Joe ruszył w kierunku miejsca, skąd wylatywały rakiety. Po drodze natknął się na gniazdo zdalnie sterowanych karabinów maszynowych.

Ich lufy przesuwały się zgodnie to w jedną, to w drugą stronę, jakby w poszukiwaniu kolejnych helikopterów.

Uniósł karabin elektromagnetyczny na wysokość ramienia i krótką serią rozpruł ich podstawę. Z poszatkowanej obudowy trysnęły płyny hydrauliczne i karabiny znieruchomiały.

- Jedno gniazdo kaemów wyłączone - powiedział przez radio.

- Dobra robota - pochwalił Brooks. - Teraz postaraj się zniszczyć wyrzutnię rakiet.

- Nie widzę jej stąd - odparł Joe.

- Jest gdzieś wyżej - rzekł Brooks. - Gdybym miał zgadywać, sta­wiałbym na środek tego labiryntu z żywopłotu.

Joe rozejrzał się. Ściana żywopłotu była całkiem blisko, ale nie miał pojęcia, gdzie znajduje się wejście do labiryntu. Zresztą nawet gdyby je znalazł, raczej nie zdołałby wystarczająco szybko dotrzeć do środka skomplikowanej konstrukcji.

Głośna seria z drugiej pary karabinów maszynowych podsunęła mu pewien pomysł.

Przebiegł przez ogródek upstrzony krzaczkami, pośród których kwi­tły nieznane mu kwiaty, i dostrzegł w oddali drugie stanowisko. Rzucił się pędem w jego stronę, ale już po chwili zauważył, że lufy karabinów, zamiast wypatrywać pozostałych helikopterów, obróciły się i skierowały prosto na niego.

Najwyraźniej chłodziwo skafandra zdążyło się wyczerpać i pozosta­wiał za sobą ślad cieplny. Było już za późno, żeby szukać osłony, więc Joe skoczył prosto przed siebie, lądując tuż przy podsta­wie dokładnie w momencie, gdy karabiny zaczęły ostrzeliwać miej­sce, w którym znajdował się jeszcze ułamek sekundy wcześniej.

Przywarł do podstawy, a mordercze serie po chwili ustały. Lufy wciąż krążyły niespokojnie, starając się obrać pozycję, z której mo­głyby dosięgnąć intruza. Na szczęście Joe był pod nimi, poza zasię­giem ich maksymalnego pochylenia.

Dziękując w duchu konstruktorowi tego systemu, zaczął się zastana­wiać nad kolejnym posunięciem. Uznał, że nie ma sensu nisz­czyć ich napędu i mechanizmów spustowych.

Zaczął od wyrwania przewodów podpiętych do tylców karabinów. Po chwili lufy przestały się obracać. Joe sięgnął po nóż i ściągnął nim izolację z kilku kabli.

- Zavala? - usłyszał w słuchawkach.

- Pracuję nad tym - odpowiedział.

- Cokolwiek robisz, zrób to szybko - rzekł Brooks i się rozłączył.

Łącząc kable w różnych kombinacjach, Joe w końcu zdołał obró­cić karabiny tak, żeby celowały prosto w środek labiryntu. Po kilku kolejnych próbach udało mu się unieść lufy na odpowiednią wyso­kość.

Teraz pozostawało tylko wystrzelić. Popatrzył na spusty. Były to standardowe karabiny maszynowe M2 kaliber .50, ale ich spusty ukryte zostały pod metalową obudową.

Używając kolby swojej broni jak maczugi, zdołał rozbić obudowę i uzyskać dostęp do spustów. Zamontowano tam prosty, zdalnie stero­wany układ hydrauliczny. Joe nie miał czasu szukać kombinacji kabli, która uruchomiłaby mechanizm, więc zwyczajnie zacisnął obie dłonie na spustach.

Obie lufy plunęły ołowiem. Co czwarty pocisk był smugowy, dzięki czemu Joe zorientował się, że celuje trochę za wysoko. Naparł­szy całym ciałem na karabiny, minimalnie obniżył ich pozycję, po czym ponownie wystrzelił. Tym razem trafił w ukrytą labiryncie wyrzutnię. Jedna z rakiet eksplodowała, a druga zdołała wystartować, ale przekoziołkowała i spadła na pastwisko za murem.

Joe jeszcze nie zdążył zdjąć rąk ze spustów, gdy usłyszał w słuchaw­kach głos Brooksa, wzywający pozostałe helikoptery.

- Tu dowódca Smoków, lądowisko oczyszczone. Powtarzam, lądo­wisko oczyszczone.

- Smok Trzy w drodze - nadeszła pierwsza odpowiedź, a po chwili kolejna:

- Smok Cztery w drodze.

Joe osunął się na ziemię, chwycił swój karabin i czekał, aż do walki włączą się pozostali marines.

ROZDZIAŁ 56

W pokoju operacyjnym na najwyższym piętrze głównego budynku sytuacja zrobiła się patowa. Kurt celował ze swojego karabinu w czoło Sebastiana Brevarda, który chował się za Sienną i właśnie odciągał kurek przyłożonego do jej głowy pistoletu.

Kurt znał możliwości swojej broni i był pewien, że zdoła trafić Seba­stiana jednym strzałem, nie mógł natomiast przewidzieć, jak jego ciało zareaguje na śmierć mózgową.

Brevard mógł natychmiast paść bezwładnie na ziemię, ale równie dobrze mógł kurczowo ścisnąć pistolet, czego skutkiem byłby strzał prosto w głowę Sienny.

Sprawę dodatkowo komplikował fakt, że w karabinie elektromagne­tycznym został tylko jeden pocisk.

- Kurt - załkała Sienna - tak mi przykro. To wszystko moja wina.

Popatrzył jej w oczy.

- Wszystko będzie dobrze - obiecał. - On cię zaraz puści.

- Doprawdy? - zainteresował się Sebastian - Żebyś mógł bez pro­blemu strzelić mi w łeb? Nie, raczej tego nie zrobię.

- Wcale nie zależy mi na tym, żeby cię zabić - odparł Kurt. - Cho­ciaż, o ile wiem, jest wiele osób, które aż się do tego palą. Jeżeli nie załatwi cię Acosta, zrobią to Koreańczycy albo Than Rang, jeśli kiedyś uda mu się wyjść z więzienia. Żywy czy martwy, mało mnie interesujesz. Twoje plany i tak legły w gruzach. Cokolwiek zamierza­łeś, poszło z dymem, całkiem dosłownie zresztą.

- Tak sądzisz? - Sebastian wysoko uniósł brwi, jakby był szcze­rze zdumiony. - Bo z mojego punktu widzenia, pomijając fakt, że pojawiliście się nieco wcześniej, niż zakładałem, wszystko przebiega zgodnie z planem.

Kurt przyglądał mu się uważnie. Nie miał ochoty na wysłuchiwa­nie głodnych kawałków tego drania, ale z drugiej strony, jeśli pozwoli mu się wygadać, może to zwiększyć szansę, że Brevard popełni jakiś błąd.

- Mam uwierzyć, że ta cała awantura to część jakiegoś genial­nego planu?

- Pomyśl chwilę - powiedział Sebastian. - Na pewno już wiesz, że mogliśmy cię zabić na jachcie Westgate'a. Jeśli nie przypomniałeś sobie tego sam, uświadomiły ci to zwłoki znalezione we wraku. Nie zastanawiałeś się, dlaczego zostałeś oszczędzony?

Kurt postanowił zastanowić się nad tym teraz.

- Chciałeś utrzymać porwanie w tajemnicy - powiedział po krót­kim namyśle. - Chciałeś, żebym oficjalnie ogłosił, że Sienna utonęła. Dzięki temu nikt jej nie szukał.

- W takim razie po co wysłaliśmy ci jej zdjęcia z Iranu? - spytał Sebastian. - Po co daliśmy ci powód do podejrzeń, że Sienna mogła przeżyć?

Na to Kurt nie znalazł odpowiedzi. Szczerze mówiąc, był przeko­nany, że Brevard blefuje. Ale czas działał na jego niekorzyść. Z dźwię­ków dobiegających z zewnątrz wnioskował, że bitwa nie idzie po jego myśli, a odgłosy wystrzałów zza drzwi przypominały, że Calista próbuje powstrzymać zbliżających się bandytów.

- I co, zapomniałeś języka w gębie? - ironizował Sebastian. - Skoro tak, sam ci wytłumaczę. Potrzebowaliśmy cię, żebyś zaczął mącić. Żebyś przekonał swoich mocodawców w Stanach do ponow­nej analizy sytuacji. Żebyś zasiał ziarno niepokoju.

- Jakie to ma teraz znaczenie? - niecierpliwił się Kurt. - To już koniec. Przyznaję, że na początku wodziłeś nas za nos, ale już w Korei deptaliśmy ci po piętach. Teraz, gdy my tu sobie beztrosko rozma­wiamy, ludzie w Stanach odłączają zagrożone systemy. Kiedy jutro rano wszystko ruszy ponownie, Phalanx będzie już w koszu. Właśnie go usuwają ze wszystkich komputerów.

Jeszcze zanim skończył mówić, na twarzy Sebastiana wykwitł zło­wieszczy uśmiech. Nie wyglądało to blef. I nie był to uśmiech straceńca na moment przed ostateczną porażką. Wręcz przeciwnie, Brevard zachowywał się tak, jakby Kurt przekazał mu z dawna wyczeki­waną wiadomość.

- I bardzo dobrze, że go usuwają - powiedział. - Właśnie o to mi chodziło.

- Kłamiesz - rzucił Kurt.

- Czyżby? Więc zapytaj swoją uroczą przyjaciółkę, czy Phalanx został złamany.

Widząc, że Kurt nie zamierza zadawać Siennie żadnych pytań, sam się do niej zwrócił.

- Powiedz mu!

- On mówi prawdę - potwierdziła. - Phalanx jest w pełni sku­teczny. Ze względu na zastosowaną w nim zaawansowaną logikę sztucznej inteligencji nie można go złamać. Nawet ja nie umiałabym tego zrobić.

Z oczu Sienny popłynęły łzy.

- Więc po co ta cała maskarada? - zapytał Kurt.

- Bo od trzech lat przygotowywałem największy przekręt w histo­rii ludzkości - odpowiedział Sebastian z wyraźną dumą w głosie - a Phalanx niemal pokrzyżował mi plany. Teraz, dzięki tobie, Westgate'om i nadmiernej ostrożności przywód­ców waszego kraju, wszyscy pozbywają się tego systemu.

- I zastępują go starymi zabezpieczeniami - Kurt wreszcie zrozu­miał. - Takimi, które od dawna potrafisz ominąć.

Nie mógł nie doceniać przebiegłości Brevarda. Podczas gdy jego systemy obronne i najemnicy wygrywali bitwę na zewnątrz, najtęższe umysły przemysłu zabezpieczeń wykonywały jedyną rzecz, której nie mógł dopilnować osobiście: rozbierały nieprzepuszczalny mur w postaci systemu Phalanx i zastępowały go starymi formułami zabezpie­czeń, które dla Sebastiana były jak podziemny tunel prowa­dzący prosto do upragnionego celu.

- Zamierzasz okraść największe banki światowe - powiedział Kurt, przypomniawszy sobie, czym zajmował się Montresor.

- Coś tak prostackiego jak zwykła kradzież nie interesuje mnie - odparł Sebastian. - Jestem artystą w swoim fachu. Mój przekręt będzie znacznie bardziej finezyjny.

- Jaki przekręt? - zapytał Kurt. - Jaki jest twój prawdziwy cel?

- Rezerwa Federalna - odpowiedziała Sienna. - Umieścił wirusy w systemie Rezerwy Federalnej.

- Zamknij się! - krzyknął Sebastian, jednocześnie mocno ściska­jąc jej szyję.

Kurt już miał strzelić, ale zrezygnował, bo Brevard błyskawicznie się przesunął, stawiając Siennę na linii strzału.

- Rezerwa Federalna? - powtórzył ze zdziwieniem. - Nie da się okraść Rezerwy Federalnej. To jeszcze większa głupota niż zwykła kradzież.

- Zapewne, gdybym rzeczywiście zamierzał cokolwiek kraść - od­parł Sebastian. Jego ton był pełen jadu i zarazem buty.

Kurt postanowił badać go dalej. Liczył na to, że Brevard, jak wielu megalomanów, w głębi duszy tylko czeka na moment, w którym cały świat przekona się o jego geniuszu. Nie byłby to pierwszy przypadek w historii, kiedy przestępca przechwalając się, jednocześnie przyznał się do swoich zbrodni.

- Skoro nie chcesz okradać Rezerwy Federalnej, to na czym po­lega twój plan? Bo zakładam, że nie zamierzasz dokonać anonimowej wpłaty.

- Prawdę powiedziawszy, w pewnym sensie właśnie to zamie­rzam - odpowiedział enigmatycznie Sebastian.

Kurt milczał wyczekująco.

- Masz pojęcie, jak w Rezerwie Federalnej powstają pieniądze? - podjął po chwili Brevard. - Kiedy trzeba wypłacić kasę inwestorom albo posiadaczom obligacji, nie przekazuje się dyspozycji do Fortu Knox, żeby zapakowali złoto do skrzyń i wysłali pocztą, jak odbywało się to dawniej. Dziś po prostu wystukuje się kilka liczb na komputerze i na kontach odpowiednich ludzi pojawiają się pieniądze w miejsce ich papierów wartościowych. Nie planuję okradania Rezerwy Federal­nej, tylko za pomocą ich oprogramowania chcę stwo­rzyć serię fikcyjnych obligacji, a następnie natychmiast je spieniężyć. Nikt nie zauważy braku pieniędzy - mówił dalej, wyraźnie napawając się własnymi słowami. - Nie będzie żadnego niedoboru ani błędu w rachunkach, po których można by wyśledzić przekręt. Ostateczny bilans Rezerwy Federalnej będzie wyglądał dokładnie tak samo jak teraz, należności i salda będą się pokrywały. Nie zamierzam kraść pieniędzy. Zamierzam je stworzyć.

- Oczywiście. - Kurt pokiwał głową. Wszystko zaczynało nabie­rać sensu. - Jesteś fałszerzem, jak twoi przodkowie, może tylko odro­binę bardziej nowoczesnym.

- Więc już o nich wiesz?

- Gang znad rzeki Klaar - potwierdził Kurt.

Sebastian nie okazał cienia wstydu, wręcz przeciwnie, wyglądał na dumnego z historii swojego rodu.

- Mój pradziadek był prawdziwym artystą w swoim fachu - rzekł. - Jego fałszywki były prawie idealne. Nie dało się ich odróżnić od prawdziwych banknotów, dopóki nie minęło dość czasu, aby farba zaczęła się przebarwiać. Właśnie dlatego musiał zniknąć. I zrobił to, chociaż poszukiwano go już na całym świecie.

- Zrobił - powtórzył Kurt posępnie - mordując przy okazji ponad dwieście osób na pokładzie „Waratah”. Nie jesteście żadnymi arty­stami, tylko złodziejami i mordercami.

- Widzę, że wiesz już wszystko - powiedział Sebastian, zupełnie jakby chwalił Austina za dobrze wykonaną robotę. - Tym bardziej powinienem więc cię opuścić.

- Naprawdę sądzisz, że ci się uda? Systemy finansowe są kontrolo­wane, pracują przy tym rzesze audytorów i obserwatorów.

- Jesteś naiwny jak dziecko. - Brevard cmoknął z udawaną dezapro­batą, wchodząc wyżej po schodach i ciągnąc Siennę przed sobą. - Każdego dnia na świecie dokonuje się miliardów transakcji. W ciągu miesiąca biliony dolarów przecho­dzą z rąk do rąk. Naprawdę sądzisz, że w jakimś gmachu rządowym siedzą tabuny księgowych i sprawdzają linijka po linijce każdą taką operację? Kontrole, o których mówisz, wykonują komputerowe algo­rytmy, a kto w tej chwili steruje systemami komputerowymi? Ja. Dopilnuję, żeby wyniki tych analiz rozwiały wszelkie wątpliwości każdego, kto zdobędzie się na fatygę, by przyjrzeć się im bliżej.

- Nie możesz być tego pewien - powiedział Kurt.

- Na tym etapie owszem, mogę - odparł Sebastian. - A jeśli ktoś w twoim rządzie w końcu zorientuje się w nieprawidłowościach, będzie już za późno. Okaże się, że w systemie finansowym funkcjo­nują setki miliardów fikcyjnych pieniędzy, rozproszonych po kontach tysięcy firm i spreparowanych przeze mnie fałszywych tożsamości. Połowa tropów utknie w martwym punkcie, a pozostałe doprowadzą do funduszy wyborczych partii politycznych w Stanach Zjednoczo­nych i w innych krajach. Miliony dolarów przejdą przez Chiny, Iran, Koreę Północną. Kiedy zobaczą to wszystko, staną przed nie lada dylematem: ogłosić prawdę i tym samym zniszczyć pozycję dolara na świecie czy też zachować wszystko w tajemnicy, po cichu załatać dziury w systemie i potraktować to jako lekcję na przyszłość.

Kurt musiał przyznać, że wizja Brevarda była bardzo prawdopo­dobna.

- Może ukryją to przed resztą świata, ale na pewno zaczną cię ści­gać - rzekł.

- Nie, bo będą przekonani, że od dawna nie żyję - odpowiedział Sebastian, wchodząc na najwyższy stopień i ciągnąc Siennę w stronę wnęki na końcu pokoju.

We wnęce były stalowe drzwi. Kurt nie mógł pozwolić, żeby Brevard zniknął za nimi razem z Sienną. Stanął pewniej i wycelował.

- Zrób jeszcze jeden krok, a strzelę - zagroził. - Bez względu na konsekwencje.

Sebastian przyjrzał mu się zza pleców Sienny. Trzymał ją tak bli­sko siebie, że tylko prawym okiem mógł dostrzec Kurta i bez­względną determinację w jego spojrzeniu. Ale mimo ograniczonego pola widzenia był pewien, że Austin nie blefuje. Zbyt wiele razy odbierano mu tę kobietę. Najwyraźniej nie zamierzał pozwolić, aby odebrano mu ją po raz kolejny.

W tej sytuacji Brevard nie miał wyboru. Przyciskając Siennę do sie­bie, sięgnął do kieszeni po niewielkiego pilota.

Kurt zobaczył, że urządzenie jest bardzo podobne do tego, którym Calista obezwładniła go w Korei.

- Jeśli zamierzasz mnie obezwładnić, to nic z tego - uprzedził. - Odpluskwili mnie.

- To nie dla ciebie - odparł Sebastian. - To dla niej.

Pochylił głowę i szepnął prosto do ucha Sienny:

- Dam ci wybór. Ten sam, który dawałem ci już wcześniej. Twoje życie albo życie twoich dzieci. Co wolisz?

Wcisnął przycisk na pilocie i w tym samym momencie na dzie­dzińcu wybuchła potężna kula ognia. Eksplozja była tak silna, że szyby w oknach za plecami Kurta rozprysły się na tysiące kawałków i cały pokój zasypał deszcz szkła.

Kurt nawet nie drgnął, gdy ostre odłamki odbijały się od jego ple­ców.

- To była tylko zbrojownia - mruknął Sebastian. - Jeśli ty bę­dziesz się opierać albo on spróbuje mnie zatrzymać, wysadzę barak więzienny i twoje dzieci zginą.

Przynajmniej w tym przypadku Kurt miał pewność, że Brevard ble­fuje. Żaden z nich nie mógł być pewny, gdzie znajdują się w tej chwili więźniowie. Mogli nadal być w baraku, ale równie dobrze Joe mógł ich już stamtąd wyprowadzić.

- Pozwól mi odejść - wykrztusiła Sienna przez łzy.

- On cię zabije - opowiedział Kurt. - A potem także twoje dzieci. Bez względu na to, co teraz mówi.

- Błagam! - krzyknęła.

W tym momencie do pokoju wczołgała się jakaś postać.

- Braciszku - wyjęczała. - Mój drogi braciszku.

Nagłe pojawienie się Calisty autentycznie zaskoczyło Sebastiana. Odruchowo spojrzał w jej stronę, a pistolet trzymany przy głowie Sienny lekko przechylił się w jego dłoni.

Kurt tylko czekał na taką okazję. Natychmiast pociągnął za spust karabinu.

Żelazny pocisk trafił w sam koniec lufy niklowanego pistoletu z prędkością sześciuset metrów na sekundę.

Uderzenie było tak silne, że kurek pistoletu opadł i uderzył w spłonkę znajdującego się w komorze naboju. Proch w łusce zapalił się i ołowiana kula rozpoczęła swoją podróż ku wylotowi lufy. Konstruk­cja broni została jednak naruszona trafieniem Kurta, więc pocisk, zamiast wylecieć na zewnątrz, rozsadził pistolet od środka.

W momencie eksplozji pistolet, który wyleciał z dłoni Sebastiana, znajdował się w powietrzu, tuż za jego głową. Uderzenie złamało mu nadgarstek, a szczątki rozpadającej się broni przeorały mu twarz i kark jak pazury dzikiego zwierzęcia. Ośle­piony wściekłością i bólem, z całej siły pchnął Siennę na Kurta, wybiegł przez drzwi i próbował je za sobą zamknąć.

Tymczasem Kurt zdążył już odrzucić karabin i właśnie sięgał do kieszeni po colta. Odsunąwszy Siennę z linii strzału, niczym bohater westernu jednym płynnym ruchem wyciągnął rewolwer, napiął kurek i wypalił w ślad za Sebastianem.

Lufa starego colta kaliber .45 plunęła ogniem, po obu stronach bę­benka wykwitły obłoczki dymu, a w pokoju rozległ się huk wy­strzału.

Kula musnęła stalowe drzwi i trafiła Brevarda w środek pleców. Poleciał do przodu, zupełnie jakby kopnął go spłoszony koń, uderzył o ścianę pomieszczenia za wnęką i upadł na bok, a drzwi zatrzasnęły się za nim.

Kurt natychmiast podbiegł, złapał za klamkę i energicznym pchnię­ciem otworzył je na oścież, gotów do oddania drugiego strzału, ale natychmiast zorientował się, że nie będzie on już potrzebny. Seba­stian leżał martwy na podłodze.

Kurt odetchnął z ulgą, lecz po chwili zauważył leżącego przy zwło­kach pilota. Widoczna na niewielkim wyświetlaczu czerwona wskazówka nieubłaganie zbliżała się do godziny dwunastej.

- Uciekaj! - krzyknął, dopadając do Sienny i pomagając jej wstać.

Pierwsze wybuchy nastąpiły daleko od nich. Najpierw wyleciał w powietrze barak więzienny, później kwatery najemników, następnie śmigłowce w hangarze.

Kurt ruszył na pomoc Caliście.

Podpierając ją, skierował się do drzwi, ale było już za późno. Seria wybuchów wstrząsnęła posadami pałacyku, rozsadzając kolejne kondy­gnacje i zbliżając się w ich kierunku niczym pędzący pociąg towarowy.

Zrozumiawszy, że ta droga ucieczki została odcięta, Kurt pchnął Siennę do wybitego okna werandy.

- Skacz! - rozkazał.

Sienna bez wahania wykonała polecenie, a sekundę później Kurt, z Calistą w ramionach, poszedł w jej ślady. Już spadając, czuł podmuch kolejnych eksplozji. Ściany domu po obu stronach zapadały się jednocze­śnie. W momencie gdy pokój operacyjny wyleciał w powie­trze, Kurt, Sienna i Calista wylądowali w olimpijskim basenie Seba­stiana.

Kurt poczuł pod stopami dno basenu na głębokości czterech me­trów i popatrzył w górę. Widziany przez zawirowania wody kalejdosko­powy obraz zdeformowanych języków ognia był na swój sposób piękny.

Grad szczątków smagnął powierzchnię basenu, upstrzoną płoną­cymi bryzgami napalmu, a kawałki gruzu ze zniszczonego budynku spadały wokół nich niczym meteory.

Widząc drugą falę płomieni rozlewającą się po wodzie, Kurt chwy­cił Siennę i powstrzymał ją przed wynurzeniem.

Mógł pozostać na dnie jeszcze przez minutę, ale widział, że Calista musi zaczerpnąć powietrza. Prawdopodobnie nie zdążyła przygoto­wać się na nurkowanie. Objął ją mocno i odepchnął się stopami od dna, kierując się jak najdalej od płonącego domu. Wypłynął na po­wierzchnię w chwili, gdy z nieba opadały ostatnie odłamki ścian.

Utrzymując głowę Calisty nad wodą, obrócił się powoli i ujrzał, że niemal cała okolica stoi w płomieniach. Najwyższe piętro głównego budynku zostało zerwane, a niższe kondygnacje pochłaniał niepowstrzy­many pożar. Bijący zewsząd żar byłby nie do zniesienia, gdyby nie kojące działanie chłodnej wody.

- Tam - powiedział, wskazując drugi koniec basenu.

Sienna zaczęła płynąć w wyznaczonym kierunku, a on sam przekrę­cił się na plecy, ciągnąc za sobą Calistę stylem ratowni­czym. Kiedy znaleźli się w płytszej części basenu, opuścił nogi i brodząc, doszedł do krawędzi.

Po wyjściu z wody usłyszał, że ktoś nadchodzi. Odciągnął kurek rewolweru, szykując się do obrony, ale znajomy głos powstrzymał go przed oddaniem strzału.

- Spokojnie, kowboju - zawołał wynurzający się z ciemności Joe Zavala.

Kurt opuścił broń, a tymczasem za plecami Joego pojawiły się syl­wetki kilku marines.

- To jest porucznik Brooks - zaanonsował Joe. - Poruczniku, przed­stawiam panu Kurta Austina.

Brooks uśmiechnął się do Kurta, ale po chwili rozpoznał siedzącą obok niego Calistę i natychmiast uniósł broń.

- To nie będzie konieczne - powstrzymał go Kurt.

- Przecież ona należy do tej bandy - nie dawał za wygraną Bro­oks.

- Nie - zaprzeczył dobitnie Kurt. - Okazało się, że tak naprawdę nigdy nie była jedną z nich.

Brooks szybko podjął decyzję. Opuścił karabin i sięgnął po radio.

- Przyślijcie tu ratowników - rozkazał, mając na myśli dwóch sanita­riuszy, którzy niedawno przylecieli na miejsce na pokładzie Smoka Pięć. - Mamy kolejnego rannego.

Zanim zjawili się sanitariusze, Brooks sam uklęknął obok Calisty i zaczął opatrywać jej rany.

- Co z moimi dziećmi? - zapytała Sienna. - I z resztą więźniów?

- Wszyscy są cali i zdrowi - odpowiedział Joe. - Gdy tylko za­częła się walka, posłałem ich na lody.

- Przeszli przez mur i trafili na ludzi ze Smoka Trzy - wtrącił Bro­oks dla uściślenia.

- Gdzie są teraz?

- Odlecieli na pokładzie Smoka Cztery - odparł Brooks. - Wkrótce wylądują na „Bataan”.

Słysząc to, Sienna odetchnęła z ulgą, a z oczu znów popłynęły jej łzy. Tym razem jednak były to łzy radości.

- Domyślam się, że wygraliśmy - powiedział Kurt z uśmiechem.

- Nie inaczej - potwierdził Joe. - Podczas gdy ty pluskałeś się w basenie z pięknymi paniami, my wyciskaliśmy z siebie siódme poty, by przechylić szalę zwycięstwa na naszą stronę.

- To bardzo miłe z waszej strony - odparł niezrażony Kurt. - A jak się teraz stąd wydostaniemy? Z tego, co słyszałem, brakuje nam helikopterów.

- Rannych zabiorą ludzie ze Smoka Trzy - odpowiedział Brooks. - Reszta pójdzie z nami na brzeg. Siły zbrojne Madagaskaru nie są zbyt pokaźne, a poza tym najbliższa okolica jest raczej dość bezludna, mimo to wolę nie ryzykować spotkania z jakimiś nadgorliwymi człon­kami straży obywatelskiej.

Kurt kiwnął głową.

- Będziemy iść pieszo?

- Nie - powiedział Brooks. - Moi ludzie uratowali całe stado koni ze stajni na jednym z niższych tarasów. Pojedziemy wierzchem.

Słysząc to, Calista uniosła głowę.

- Jadę z wami.

- Nie sądzę, by było to wskazane w pani stanie. - Brooks pokręcił głową. - Zabierzemy panią śmigłowcem.

Wyprostowała się i zniecierpliwionym gestem strzepnęła dłonie opa­trującego ją porucznika.

- Powiedziałam, że pojadę z wami. Zresztą ktoś musi wskazać wam drogę.

- Myślę, że zdołamy samodzielnie dotrzeć do brzegu - upierał się Brooks.

- Proszę mi wierzyć - wtrącił się Kurt - nie ma sensu się z nią spie­rać.

- Jak chcecie. - Brooks z rezygnacją wzruszył ramionami.

Kilka minut później byli już przy stajniach. Na pobliskim pastwi­sku stał gotowy do lotu black hawk.

Sienna mocno uścisnęła Kurta.

- Zawdzięczam ci wszystko - szepnęła mu do ucha. - Moje życie, życie mojej rodziny. Nigdy nie zdołam ci się zrewanżować.

- Po prostu zacznij znów żyć - odpowiedział Kurt. - I przeproś ode mnie męża za ten cios w szczękę.

Posłała mu zdziwione spojrzenie.

- To długa historia - powiedział Kurt. - Mam nadzieję, że po tym wszystkim co z nim zrobili, nie będzie tego nawet pamiętał.

Kiwnęła głową i znów się rozpłakała, ale uśmiech nie znikał z jej twarzy. Przytuliła go jeszcze raz, po czym wsiadła do helikoptera.

Kiedy śmigłowiec odleciał, Kurt poszedł do stajni. Ca lista była już w siodle, pozostali właśnie wsiadali na konie.

Kurt dosiadł krzepkiego rumaka i ściągnął wodze.

- Popatrz tylko - powiedział Joe. - Teraz już całkiem dosłownie jestem kawalerią.

Kurt jako jedyny zaśmiał się razem z nim. Nikt inny nie zrozumiał dowcipu.

Pojechali gęsiego, wzdłuż głównej drogi wychodzącej na szerokie pole. Pozostawili za sobą wzgórze, na którym ogień ostatecznie pochła­niał pałac Brevarda wraz z jego szalonymi planami.

Kurt widział, że Calista nie odwróciła się ani razu. Zamiast tego prowadziła ich bez wahania ścieżką, którą sama wydeptywała od wielu lat.

Dopiero teraz zrozumiała, czemu zawsze lubiła jeździć w to miej­sce, gdzie stał przysypany ziemią statek. Dopiero teraz przypomniała sobie swoich prawdziwych braci, rozmawiających o szalupie ratunko­wej. I jeszcze to, jak wiele lat temu Sebastian razem z Eganem i Laurentem zasypywali wzgórze, by ukryć przed nią to, do czego dokopali się jej matka i bracia.

Po dwóch godzinach dotarli do szerokiej plaży, omywanej łagodną falą oceanu. Porucznik Brooks kazał im się zatrzymać, po czym we­zwał kogoś przez radio i uruchomił sygnał świetlny.

Po kilku minutach z ciemności wynurzyły się dwie motorówki. Każdą prowadziło dwóch żołnierzy w pełnym kamuflażu, nie wyłącza­jąc pomalowanych twarzy. Łodzie wpłynęły na płyciznę i zatrzymały się niedaleko brzegu.

- Ktoś zamawiał wodną taksówkę? - zapytał jeden z żołnierzy.

Podczas gdy marines przepatrywali okolicę, Kurt pomógł Caliście zejść z konia. Była blada i drżała z zimna. Pogłaskała konia po nosie i szepnęła do niego kilka słów, spośród których rozpoznał tylko coś o wolności. Koń odwrócił się i pogalopował wzdłuż brzegu, zaś wycień­czona jazdą Calista osunęła się na ziemię. Kurt wziął ją na ręce i poniósł przez wodę, a ona objęła go za szyję.

- Powinnam była opuścić to miejsce dwadzieścia siedem lat temu - powiedziała szeptem.

- Lepiej późno niż wcale - odpowiedział Kurt.

Podszedł do bliższej motorówki i ostrożnie ułożył Calistę na ła­weczce, po czym usadowił się obok niej. Dołączył do nich Joe, a pozostali żołnierze zajęli miejsca w drugiej łodzi. Chwilę później pruli wodę, pędząc na otwarte morze.

Tylko Calista okazała zdziwienie, gdy nagle spod wody wynurzył się duży czarny kształt, a motorówki usadowiły się na jego grzbiecie.

Grupa marynarzy pomogła im wyjść z łodzi i pokierowała do włazu. Calistę zaprowadzono do izby chorych, a dowódca wymienił uścisk dłoni z Kurtem i Joem.

- Witam na pokładzie USS „Ohio” - powiedział. - Podobno pracuje­cie panowie dla Dirka Pitta w dawnej agencji Jima Sandec­kera, NUMA.

Przyjaciele kiwnęli głowami.

- Obaj kazali mi przekazać wam pozdrowienia - kontynuował do­wódca. - Macie zdać im raport jutro rano, czyli konkretnie za go­dzinę i czterdzieści minut.

- Biednemu zawsze wiatr w oczy - mruknął Kurt.

- Ty przynajmniej spędziłeś trzy dni w Korei na leżakowaniu - powiedział Joe. - Wyobraź sobie, jak ja się czuję.

Kurt roześmiał się.

- Sam z nimi pogadam - zaproponował. - Ale zanim się zanu­rzymy, chciałbym jeszcze nadać zaszyfrowaną wiadomość. Czy to możliwe?

- Oczywiście - zapewnił dowódca. - Co to za wiadomość?

- To skomplikowana sprawa - odparł Kurt. - Mówiąc w skrócie, trzeba od jutra ogłosić wakacje bankowe. Być może nawet do końca tygodnia. Na wszelki wypadek.

ROZDZIAŁ 57

Jeszcze tej samej nocy s/s „Waratah” zawinął wreszcie do portu. Niektórzy sugerowali, żeby opóźnić jego przybycie do rana, ale Paul nawet przez chwilę nie brał tego pod uwagę. Jego zdaniem staruszek już dość czasu spędził na poniewierce.

Pchany przez „Sedgewicka” statek wpłynął do portu niemal bez świadków, ale kiedy zbliżył się do basenu portowego, Paul ujrzał widok, który miał zapamiętać do końca życia. Mogłoby się wydawać, że co najmniej połowa mieszkańców Durbanu zebrała się w porcie. Tysiące ludzi czekało w ciszy z zapalonymi świecami w rękach. Tłumy stały na nabrzeżach po obu stronach basenu.

Nie błysnął żaden flesz, nie widać było oficjeli szykujących się do wygłoszenia przemów. Cały ten bałagan miał nastąpić później. Tej nocy tylko zwykli obywatele Republiki Południowej Afryki chcieli powitać statek powracający z niebytu.

Waratah” przybił do pirsu i został szybko przycumowany. Na po­kład wszedł wyższy oficer marynarki wojennej RPA, któremu Paul bezzwłocznie przekazał dowództwo. Od tej chwili myślał wyłącznie o tym, aby czym prędzej odnaleźć Gamay i zamknąć ją w ramionach.

Tak jak obiecała, czekała na niego na dole tuż przy trapie. Przytu­leni czule ruszyli nabrzeżem w kierunku portowej bramy. Paul nigdy wcześniej nie widział takiej masy laurek, bukie­tów i wieńców.

Nagle zatrzymał się przy zdjęciu, które wydało mu się znajome. Czarno-biały portret przedstawiał krzepkiego mężczyznę z sumiastym wąsem. Na dole widniało jego nazwisko i informacja, że pracował na „Waratah” jako palacz w rufowej kotłowni.

Paul nie wierzył w duchy, ale w tej chwili przemknęło mu przez myśl, że może jednak istnieją.

Bez słowa ścisnął mocniej dłoń żony i razem wyszli z portu.

ROZDZIAŁ 58

Wiadomość Kurta zawierała wszelkie znane mu szczegóły planów Brevarda. Gdy dotarła do prezydenta i dyrektora Rezerwy Federalnej, natychmiast wprowadzono trzydniowe moratorium na wszelkie opera­cje w systemie Rezerwy Federalnej.

Tymczasem Montresor, Sienna Westgate i pozostali hakerzy wyja­śnili, co zrobili i do czego zostali zmuszeni, ujawniając jeden po drugim wszystkie wirusy i pułapki dopóty, dopóki ostatni zaatako­wany serwer nie został w pełni oczyszczony.

Kurt, Joe i Calista spędzili dwanaście godzin na pokładzie „Ohio”, zanim przetransportowano ich na statek zdążający do Durbanu. Porucz­nik Brooks i jego ludzie odlecieli z powrotem na „Bataan”, zarzekając się na odchodnym, że już nigdy nie będą stroić sobie żar­tów z oceanologów.

Podczas zawijania do portu w Durbanie Kurt i Joe nie mogli ode­rwać oczu od czekającej tam na nich zmartwychwstałej legendy - parowca „Waratah”, który wrócił po tylu latach; Na nabrzeżu, przy którym stał, leżały tysiące bukietów, a na pokła­dzie już trwały prace remontowe. Zamierzano udostępnić część statku jako muzeum, a resztę przekształcić na pomnik upamiętniający dwu­stu jedenastu pasażerów i członków załogi, którzy przepadli bez wieści ponad sto lat temu.

Dziennik znaleziony w izbie chorych ostatecznie rozwiązał wątpliwo­ści co do losu ludzi uwięzionych na parowcu. Niestety, ich potomkowie zamiast pocieszenia znaleźli w nim potwierdzenie, że ci, którzy nie zginęli podczas ataku bandytów, zostali porzuceni w szalu­pach ratunkowych na pastwę potężnego sztormu. Dla wszystkich członków załogi władze szykowały ceremonie pogrzebowe z pełnymi honorami.

Gdy wreszcie przybili do nabrzeża, Kurt zaczął się rozglądać w po­szukiwaniu znajomych twarzy.

- Myślałem, że Paul i Gamay wyjdą nam na spotkanie - rzucił do Joego.

- Przesłali mi wiadomość - odpowiedział Zavala. - Są teraz na po­dwójnej randce razem z Dukiem i Eleną. Wspominali coś o wizycie na strzelnicy, aby ostatecznie rozstrzygnąć, kto uratował „Waratah”.

Kurt wzruszył ramionami. Dla niego ostatnia część wiadomości nie miała żadnego sensu.

Paula i Gamay nigdzie nie było, ale czekała na nich atrakcyjna ko­bieta w białej sukni, pięknie kontrastującej z opalenizną o barwie cynamonu. Stała tuż koło statku, machając i wołając do Joego.

- Nie wiedziałem, że masz przyjaciół w tych stronach - powie­dział Kurt, chociaż pamiętał, że w każdym porcie, do którego zawijali, czekała na Zavalę jakaś przyjaciółka.

- To dziennikarka, która przygotowała reportaż o tym, jak wydosta­łem cię ze szponów bezwzględnego oceanu - wyjaśnił Joe. - Poznaliśmy się bliżej, gdy ty dochodziłeś do siebie w szpitalu.

- No cóż, chyba nikt nie zasłużył sobie na wakacje bardziej niż ty. Do zobaczenia w Waszyngtonie.

Joe skinął głową, przeszedł po trapie i oddalił się z młodą kobietą.

Gdy reszta załogi schodziła na ląd, Kurt odwrócił się do Calisty. Jej rany już zaczęły się goić, ale w tej chwili była jeszcze bledsza niż zwykle.

- Co ze mną będzie? - spytała. - Trafię do więzienia?

Kurt głośno nabrał powietrza.

- Będziesz musiała złożyć wyjaśnienia przed masą ludzi - odparł. - FBI, Interpol, Scotland Yard. Z drugiej strony, twoja historia jest szczególna i występuje w niej wiele okoliczności łagodzących. Po­nadto pomogłaś nam uratować zakładników i udzieliłaś wielu waż­nych informacji na temat osób zamieszanych w spisek.

Te słowa wyraźnie dodały jej otuchy. Popatrzyła na swoje nogi. Na lewej poniżej kolana miała gipsowy plaster, a na kostce prawej branso­letkę z nadajnikiem, która przypominała jej, że nie jest wolna. Południowoafrykańska policja i brytyjski konsulat chciały mieć Calistę na oku, dopóki nie zapadnie ostateczna decyzja co do jej dalszego losu. Poinformowano ją, że cały czas będzie pod strażą, i rzeczywiście, przy trapie już czekał funkcjonariusz durbańskiej poli­cji. Nie zapowiadało się na to, aby w najbliższej przyszłości mogła się cieszyć swobodą.

- Odwiedzisz mnie w mamrze? - spytała, podnosząc wzrok na Kurta. - Pewnie większość czasu będę spędzać w izolatce.

- Oczywiście - obiecał, śmiejąc się pogodnie. - Przyniosę ci cia­sto z zapieczonym pilnikiem.

Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Jestem ci to winien - wyjaśnił. - Jeśli o mnie chodzi, należysz do drużyny.

- Drużyny? - Zrobiła wielkie oczy.

Nie zamierzał jej tego tłumaczyć.

- Gdy już będziesz miała trochę czasu dla siebie, przeczytaj Księgę dżungli Kiplinga. Wtedy zrozumiesz, co mam na myśli.

Skinęła głową i przeniosła spojrzenie na brzeg, obserwując, jak z jednego z budynków portowych wychodzi grupa osób wyraźnie trzyma­jących się razem. Byli w niej przedstawiciele trzech pokoleń. Starsza para z posiwiałymi włosami, troje ludzi około czterdziestki i kilkoro dzieci.

- Nie wiem, czy jestem na to gotowa - powiedziała.

- To przecież twoja rodzina - odparł Kurt. - Twoja prawdziwa ro­dzina. Przylecieli tu aż z Anglii, żeby cię poznać.

- Co oni sobie o mnie pomyślą? - zastanawiała się. - I co mam im powiedzieć? Zrobiłam tyle potwornych rzeczy.

- Jesteś ich zaginioną córką, którą cudem odzyskali - powiedział Kurt. - Spełnieniem nadziei, którą pielęgnowali przez wiele lat. Opowie­dzą ci o twoich rodzicach. A jeśli będzie to podobne do moich spotkań z rodziną, będziesz miała szczęcie, jeżeli w ogóle dopuszczą cię do głosu.

Była mu wdzięczna za słowa pociechy, ale nie potrafiła wyzbyć się obaw.

- Nie dam rady - szepnęła, kręcąc głową.

- Calista może nie da rady - odrzekł Kurt - ale Olivia na pewno tak. Pamiętasz, jak puściłaś wolno swojego konia? Teraz zrób to samo z Calistą. Nadeszła pora, żebyś przestała nią być.

Wzięła głęboki oddech, usiłując powstrzymać natłok ogarniają­cych ją emocji.

- Naprawdę powinieneś był mnie pocałować - zmieniła temat, obra­cając się w jego stronę. - Wtedy, na jachcie Acosty. Oszczędził­byś nam obojgu wielu kłopotów.

Kurt roześmiał się. Wraz z uśmiechem na jego twarzy pojawiły się dołeczki przy ustach i zmarszczki na spalonej słońcem skórze wokół oczu.

- Wątpię, żeby mój pocałunek potrafił odmienić czyjeś życie - po­wiedział.

- Mimo to przyjemnie byłoby się przekonać - odparła.

Kurt nachylił się do niej. Dotknął jej policzka i ująwszy w dłonie jej twarz, delikatnie pociągnął ku sobie. Ich usta spotkały się w czu­łym, długim pocałunku.

Gdy wreszcie odsunęli się od siebie, Calista uśmiechnęła się sze­roko.

- Jak dla mnie, całkiem nieźle - stwierdziła.

Kurt znowu się roześmiał.

- Idź do nich - powiedział. - Czekali na tę chwilę trzydzieści lat.

Kiwnęła głową, posłała mu ostatnie spojrzenie i zeszła po trapie, wspierana przez jednego z marynarzy. Na pomoście dołączył do nich policjant i zaprowadził Calistę do rodziny, której do tej pory niedane jej było poznać.

Dwadzieścia sześć godzin później Kurt przechodził odprawę przy głównym terminalu portu lotniczego Waszyngton-Dulles. Zupełnie stracił poczucie czasu, widział tylko, że na zewnątrz jest całkiem ciemno. Sądząc po pustce panującej na lotnisku, musiała być albo późna noc, albo wczesny ranek.

Właśnie szedł po swój bagaż, ale zatrzymał się na widok grupy poli­cjantów przy jednym z wyjść bezpieczeństwa. Za oknem, na płycie postojowej stał prywatny odrzutowiec z wysuniętymi schod­kami w otoczeniu kilku samochodów błyskających niebieskimi i czerwonymi światłami.

Zainteresowanie Kurta przerodziło się w zaskoczenie, gdy zoba­czył dwóch mężczyzn w wiatrówkach z nadrukiem „FBI” wprowadzają­cych do terminala Davida Forrestera.

- A niech mnie - mruknął.

Na dźwięk jego głosu obaj konwojenci oraz ich podopieczny podnie­śli głowy.

- Przepraszam pana, ale proszę się odsunąć - powiedział jeden z agentów.

- To nie będzie konieczne - wszedł mu w słowo ktoś idący za jego plecami.

Kurt nie znał go, ale mężczyzna wyraźnie wiedział, z kim ma do czynienia.

- Trent MacDonald z centrali w Langley - przedstawił się.

Kurt pamiętał jego nazwisko. MacDonald był tym agentem CIA, który pierwszy podzielił się z nim przypuszczeniami, że Sienna mogła ocaleć z katastrofy jachtu.

Wymienili uścisk dłoni.

- Dziękuję panu za pomoc - powiedział Kurt. - Wygląda na to, że złapaliście grubą rybę.

- To płotka w porównaniu z pańskim połowem na Madagaskarze - odparł MacDonald - ale nie narzekamy. Przekazaliśmy informacje od pańskiej przyjaciółki do FBI. Na szczęście zdążyli złapać Forre­stera, zanim udało mu się uciec do jednego z krajów, z którym nie mamy podpisanej umowy o ekstrady­cji.

Jeszcze jedna zasługa na konto Calisty, pomyślał Kurt.

- Jaka była jego rola? - zapytał.

- Forrester był wtyczką Brevarda - wyjaśnił MacDonald. - Wszyst­kie operacje finansowe przechodziły przez jego ręce. Wykorzy­stując swoje znajomości, umożliwił wprowadzenie wirusów do komputerów Rezerwy Federalnej, czym zapewnił Brevardom dostęp do głównego systemu i dokumentów księgowych. Utworzył też całą siatkę fikcyjnych korporacji, która miała zatrzeć ślady prze­pływu pieniędzy.

Kurt nie okazał najmniejszego zdziwienia.

- A jakby tego było mało, manipulował Westgate'em - dodał MacDonald. - Kontrolował czip, który wprowadzili mu do mózgu, by zagwarantować, że nie przypomni sobie za wcześnie, co się naprawdę wydarzyło podczas sztormu.

To ukazywało ich nerwowe spotkanie w Instytucie Smithsona w zupełnie nowym świetle.

- Od początku przeczuwałem, że ten facet to gnida - powiedział Kurt.

- Siła pierwszego wrażenia - stwierdził MacDonald.

Kurt przytaknął, spoglądając w okno za plecami Forrestera. Agenci FBI przetrząsali samolot, szukając dodatkowych dowo­dów. Tymczasem na horyzoncie pojawiały się pierwsze oznaki wschodu słońca. Chmury zabarwiły się na różowo.

Kurt zwrócił się do Forrestera, który łypał na niego spod oka bez krztyny wyrzutów sumienia.

- Powinieneś obejrzeć wschód słońca, dopóki jeszcze możesz - powiedział zimno Kurt. - Tam, gdzie teraz trafisz, nie będziesz miał takiej okazji.

Po policzku Forrestera przebiegł skurcz i była to jego jedyna reak­cja na słowa Austina. Ale Kurtowi to w zupełności wystarczyło.

Opuścił terminal i stanął przy krawężniku, zastanawiając się, ile będzie musiał czekać na wahadłowego busa, którym zamierzał doje­chać do parkingu długoterminowego. Zanim zdążył wyliczyć przybli­żony czas, zauważył, jak zbliża się do niego wyglądający znajomo czarny dżip. Jego własny dżip. Samochód zatrzymał się tuż obok niego.

Drzwi od strony kierowcy otworzyły się i po chwili nad dachem zobaczył uśmiechniętą twarz Anny Ericsson.

- Czyżbyś pod moją nieobecność przekwalifikowała się na zło­dziejkę samochodów? - spytał.

- Biorąc pod uwagę twoje ostatnie kłopoty, pomyślałam, że mo­żesz zapomnieć, gdzie zaparkowałeś - odpowiedziała wesoło.

Kurt zrobił zbolałą minę, ale prawdę mówiąc, rzeczywiście nie pa­miętał swojego przyjazdu na lotnisko dwa tygodnie temu.

- Bardzo roztropnie - przyznał, a po chwili dodał: - Przepraszam za to, jak się ostatnio zachowywałem. Nie byłem sobą.

- Wiem - odparła. - A poza tym ja też posunęłam się za daleko. Co ty na to, żebyśmy zaczęli wszystko od początku?

- O niczym innym nie marzę.

Podeszła do niego i wyciągnęła rękę.

- Cześć - powiedziała, jakby spotkali się pierwszy raz. - Nazy­wam się Anna Ericsson. Jestem psychiatrą i nie wolno mi umawiać się na randki z moimi pacjentami.

- Kurt Austin - odpowiedział, uścisnąwszy jej dłoń. - Na szczę­ście od niedawna nie potrzebuję już pomocy specjalisty. - Otworzył jej drzwi po prawej stronie. - Pozwolisz, że poprowadzę?

Zajęła miejsce pasażera, a Kurt obszedł dżipa i usiadł za kierow­nicą.

- Dokąd? - zapytał.

- Tam, skąd będziemy mogli patrzeć na rzekę - odrzekła z figlar­nym uśmiechem.

Wrzucił bieg i ruszył.

- Tak się składa, że znam jedno takie miejsce - powiedział. - A najlepsze, że będziemy tam zupełnie sami.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cussler Clive & Kemprecos Paul Kurt Austin 08 Meduza
Clive Cussler Cykl Kurt Austin (03) Ognisty lód
Clive Cussler Kurt Austin 10 Sztorm
Clive Cussler Cykl Kurt Austin (04) Podwodny zabójca
Cussler Clive Oregon Korsarz
Cussler Clive Przygody Dirka Pitta  Cyklop
Cussler Clive Na dno nocy
Cussler Clive Przygody Dirka Pitta  Potop
Cussler Clive Operacja Hf
Cussler Clive Przygody Dirka Pitta Złoto Inków
Cussler Clive Cyklop
(12) Statek żaglowy w drodze Prawidło 25
Cussler Clive Żeglarz
Cussler Clive  Cyklop
Cussler Clive Przygody Dirka Pitta Sahara
Cussler Clive KA  Podwodny zabójca
(1975) Cussler Clive Lodowa pułapka OK
Cussler Clive Przygody Dirka Pitta  Operacja HF
Cussler Clive Przygody Dirka Pitta Potop

więcej podobnych podstron