Tusk: Teraz mam inną prawdę
Nasz Dziennik, 2011-01-20
S
ejmowe
wystąpienie premiera było szokujące. Posłowie i Polacy oglądający
telewizyjną transmisję oczekiwali informacji szefa rządu o
działaniach polskich władz w sprawie wyjaśnienia przyczyn
katastrofy smoleńskiej. Ale Tusk wykorzystał swoje wystąpienie do
żenującego ataku na opozycję, która ma przeszkadzać rządowi w
prowadzeniu prac nad wyjaśnieniem okoliczności rozbicia się
wojskowego tupolewa pod Smoleńskiem.
Dialektyka
Tuska jest prosta jak konstrukcja cepa: nie dostaliśmy od Rosjan
dowodów (wraku, czarnych skrzynek, kluczowych zeznań świadków),
bo opozycja za głośno o tym mówiła. To z winy opozycji Rosjanie
przeprowadzili niedbale identyfikację i sekcje zwłok. A w końcu
pewnie na skutek działań opozycji MAK przedstawił bezczelnie
kłamliwy raport, który dotknął Polaków do żywego. I to jak na
złość akurat w tym czasie, gdy premier szusował na nartach we
włoskich Dolomitach. Tusk, siląc się na boiskowe metafory,
uciekając od konkretnych odpowiedzi, które byłyby jednoznaczne z
przyznaniem się do porażki, wiele razy mówił o "wygraniu
prawdy" o katastrofie, co miało być jednym z celów jego rządu
po 10 kwietnia 2010 roku; obok zapewnienia bezpieczeństwa i
stabilizacji państwa. Szkoda tylko, że nie wyjaśnił, jak tę
prawdę zamierza wygrać, skoro w świat poszła już wersja raportu
MAK, a polskie dowody pokazujące winę Rosjan są ignorowane. Czyżby
Tusk zamierzał wyzwać premiera Władimira Putina na boisko i tam
"wygrać prawdę"? Tusk przegrał. I nie ma widoków nawet
na remis, nie mówiąc o wygranej. Sytuacja przypomina zresztą
bardziej ring niż boisko, gdy w pierwszej rundzie Polska dostała
serię bardzo bolesnych ciosów od Rosji, oszołomiona ciężko
oddycha w narożniku, a w drugiej rundzie wszystko może zakończyć
się szybkim nokautem.
Ale słowa Tuska były ważne jeszcze z
jednego powodu: po miesiącach mamienia Polaków na temat
sielankowych relacji z Moskwą premier mówi w Sejmie, że podobno
nie miał od początku złudzeń co do Rosji, ale nic więcej nie
dało się zrobić. Tak więc od 10 kwietnia byliśmy świadomie
przez Tuska i jego pomagierów - usłużne rządowi media -
oszukiwani, że Rosjanie wykazują dobrą wolę, że tak ofiarnie nam
pomagają, jak zapewniała wzruszona minister zdrowia Ewa Kopacz, że
z nami uczciwie i ofiarnie współpracują. Nasz rząd zachowywał
się więc przez dziewięć miesięcy jak agencja reklamowa Kremla, a
nie jak obrońca Polaków i polskich interesów. Teraz Tusk tłumaczy,
że tak trzeba było, że nie warto było zadzierać z Rosją, bo
"lepiej znać prawdę i nie mieć wojny, niż nie znać prawdy i
mieć wojnę". Wystąpienie premiera, czy późniejsza
informacja ministra spraw wewnętrznych Jerzego Millera, to
kompromitacja, hańba tego rządu, dowodząca, że od początku
przyjęto rosyjską tezę, że to piloci Tu-154M doprowadzili do
katastrofy. Tusk miał nawet czelność powiedzieć prosto w oczy
posłom i rodzinom ofiar obecnym wczoraj w Sejmie, że piloci
działali pod presją, choć nie ma na to żadnych dowodów. Szef
rządu, uważany za mistrza PR, wyraźnie jednak się pogubił.
Próbuje nieudolnie przekuć w sukces swoją największą porażkę,
ale to niemożliwe. Ma świadomość swojej beznadziejnej sytuacji,
bo skala zaniedbań rządu w kwestii wyjaśnienia katastrofy
smoleńskiej jest nie do ukrycia. Dlatego próbuje publiczną
dyskusję przestawić na inne tory. Byle dalej od samego śledztwa,
byle nie trzeba było odpowiadać na niewygodne pytania, byle dotrwać
do wyborów. A potem może Polacy zapomną...
Krzysztof Losz