Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 02 Pamięć

KAREN KINGSBURY

I

GARY SMALLEY



Historia rodziny Baxterów 01


Ocalenie 02


PAMIĘĆ
















ROZDZIAŁ 1



Doktor John Baxtrr otrzymał wiadomość o pożarze po południu, gdy pojawił się w szpitalu Św. Anny. Właśnie wracał z obchodu, gdy zatrzymała go pielęgniarka z oddziału ratunkowego. Na jej twarzy malowało się przerażenie.

- Proszę być w pobliżu; możemy pana potrzebować. Płonie kompleks mieszkaniowy. Kilka rodzin jest uwięzionych wewnątrz. Są przynajmniej dwie śmiertelne ofiary. A nam brakuje już personelu.

John poczuł przypływ adrenaliny, który nadchodził, gdy udzielał pomocy ofiarom katastrof. Na oddział ratunkowy wpadał tylko okazyjnie - w lecie, gdy nie miał wykładów, lub w przypadku katastrof, które wymagały obecności dodatkowego personelu.

Rozgorączkowanie, które towarzyszyło mu w kontakcie z medycyną ratunkową, zawsze było takie samo. Szybkie i nieokiełznanie.

John zerknął na przygotowania innych, potem zwrócił się do pielęgniarki.

- Co się stało? - Syreny wyły już w całym Bloomington. Pielęgniarka pokręciła głową.

- Nikt dokładnie nie wie. Wciąż próbują opanować ogień. Stracili kontakt z dwoma strażakami - zamilkła na chwilę. - Wszyscy obawiają się najgorszego.

Strażacy? Poczuł serce w gardle.

Podążył za pielęgniarką tam, gdzie ożywiony personel przygotowywał się na przyjęcie pierwszej ofiary.

- Czy są znane ich nazwiska? Tych zaginionych mężczyzn? Pielęgniarka przystanęła i odwróciła się.

- Z wozu 211. Jak dotąd, to wszystko co wiemy.

John poczuł, że krew odpływa mu z twarzy. Gdy zapadła cisza, zaczął modlić się żarliwie. Modlił się za ludzi walczących z ogniem i za uwięzione rodziny oraz za zaginionych mężczyzn z wozu 211.

Widział ich zagubionych w piekle żywiołu, ryzykujących własnym życie, aby ocalić matki, ojców i dzieci. Wyobrażał ich sobie zasypanych pod płonącymi zgliszczami, zupełnie pozbawionych łączności z komendantem.

Po czym zaczął w sposób szczególny modlić się za jednego z mężczyzn z wozu 211. Przystojnego młodego człowieka, który kochał jego średnią córkę, Ashley, od chwili gdy byli jeszcze nastolatkami.

Pieniądze się już skończyły.

To było główny powód, dla którego Ashley w ten piękny letni poranek wyszła z domu i rozglądała się za pracą. Błękit nieba i kwitnące kwiaty sprawiały, iż dzień był idealny na malowanie.

Zobowiązania finansowe, związane z jej wypadkiem samochodowym sprzed czterech lat, były już prawie uregulowane, a ponieważ zapłaciła za dom gotówką, ona i mały Cole potrzebowali pieniędzy, przynajmniej do chwili, gdy jej obrazy nie zaczną się sprzedawać.

Ashley westchnęła, przeczesała ręką krótko obcięte czarne włosy. Po raz kolejny przeczytała ogłoszenie w gazecie:

Pracownik socjalny dla grupy dorosłych z domu opieki. Preferowane przygotowanie medyczne. Pensja oraz dodatki".

Wygląda i brzmi tak samo przyziemnie, ale to może być praca, której właśnie szuka. Sprawdzali już z ojcem i dowiedzieli się, że płaca dla opiekunki społecznej graniczy z minimalną pensją. Będzie pracowała głównie z pacjentami z Alzheimerem - ludźmi z demencją lub innymi chorobami powiązanymi w wiekiem, z osobami, które nie są w stanie przetrwać samodzielnie. Będzie się zajmować pomarszczonymi ciałami, ocierać owłosione brody i najprawdopodobniej zmieniać pieluchy. Niezbyt prestiżowe zajęcie.

Ale Ashley to nie przeszkadzało. Potrzebowała tej pracy. Od powrotu z Paryża, wszystko w jej życiu uległo zmianie. Miała dopiero dwadzieścia pięć lat, ale czuła się dużo starsza, znużona i cyniczna. Rzadko się uśmiechała i nie potrafiła być dla Cole'a taką matką, jakiej on potrzebował. Pomimo spojrzeń, które przyciągała, czuła się stara i zużyta - a nawet brzydka.

Pobyt w Paryżu częściowo wpłynął na to, kim się stała. Jednak w większości przyczyniły się do tego wszystkie wybory, których dokonała. Ucieczka spod wpływu rodziców, ich męczącej religii oraz prób zrobienia z niej kobiety, jaką nigdy nie będzie. A także ucieczka od Landona Blake'a -jego subtelnych, ale wytrwałych zalotów oraz życia do przewidzenia, które mogłoby stać się jej udziałem, gdyby się w nim zakochała.

Jakikolwiek był to powód, była świadoma, że w przeciągu czterech ostatnich lat, odkąd wróciła do domu z Europy, w jej sercu zaszło coś tragicznego. Stało się lodowate - nawet bardziej lodowate niż wiatr wiejący w połowie stycznia w Bloomington, w Indianie. A to z kolei wpłynęło na jej jedyną prawdziwą pasję - na jej talent do malowania. Wciąż nad nim pracowała, zapełniała płótna, ale minęły już lata, odkąd udało się jej namalować coś naprawdę niezwykłego.

Ashley skręciła z South Walnut i zaczęła szukać adresu domu opieki. Praca ze starymi ludźmi, oprócz dopływu gotówki, zdoła być może powstrzymać chłód w jej wnętrzu, a może nawet roztopi lód, który nagromadził się przez lata i uwięził jej duszę. W stosunku do starszych ludzi odczuwała pewien rodzaj empatii i zrozumienia. Na swój sposób poruszali jej serce, dotykając miejsca, do którego nikt nie mógł dotrzeć.

Przypomniała sobie jak tydzień temu jechała przez miasto i zauważyła dwie wiekowe kobiety - przygarbione, powykręcane staruszki, najprawdopodobniej po dziewięćdziesiątce - idące chodnikiem i trzymające się pod rękę. Szły bardzo powoli i ostrożnie, a gdy jedna zaczęła upadać, druga ją przytrzymała.

Tego popołudnia Ashley zatrzymała się i obserwowała je z pewnej odległości, myśląc sobie, że stanowią doskonały temat dla jej następnego obrazu. Kim były i co już widziały w swoim długim życiu? Czy pamiętały tragedię „Titanica"? Czy straciły synów w drugiej wojnie światowej, a może w jakiś sposób same brały w niej udział? Czy ludzie, których kochały, jeszcze żyli lub mieszkali na tyle blisko, żeby móc je odwiedzać?

Czy były piękne i chodziły z jednego towarzyskiego spotkania na drugie, zostawiając za sobą przystojnych chłopców, którzy do nich wydzwaniali? Czy rozpaczają, że stały się niewidzialne - teraz, kiedy ludzie przestali je zauważać?

Ashley obserwowała kobiety powoli zbliżające się do skrzyżowania, a gdy zmiana światła zastała je w połowie drogi, zamarła z przerażenia. Jakiś niecierpliwy kierowca położył rękę na klaksonie, trąbiąc ostro w rytmie staccato. Twarze kobiet przybrały nerwowy wyraz, potem wręcz rozpaczliwy. Przyspieszyły tempo, powłócząc nogami, tak że omal nie upadły. Gdy dotarły na drugą stronę, przystanęły, żeby złapać oddech, i znowu Ashley zaczęła się zastanawiać.

Czy to wszystko co pozostało tym kobietom - wściekli kierowcy, zniecierpliwieni ich powolnymi krokami i fizyczną walką? Czy to było jedyne zainteresowanie, jakie wzbudziły owego dnia?

Gdy pojawiły się te pytania, policzki Ashley zrobiły się wilgotne. Odchyliła zasłonę przeciwsłoneczną i wpatrywała się w swoje odbicie. Coś się z nią stało, coś, czego nie doświadczyła już od miesięcy. A nawet lat.

Płakała.

I wtedy zdała sobie sprawę z głębi swojego problemu. Zrozumiała, że jej przeżycia uczyniły ją cyniczną. I jeśli kiedykolwiek jeszcze ma stworzyć niezapomniane dzieło, potrzebuje czegoś więcej niż płótna i pędzla. Potrzebuje serca, czułego i złamanego, zdolnego odczuwać to, o czym zapomniała już dawno temu.

Owego popołudnia, gdy obserwowała staruszki, przyszła jej do głowy pewna myśl. Być może zatrzymała się zupełnie nieświadomie, pragnąc odzyskać łagodność, która w niej obumarła. Jeśli chce zmienić serce, może jedyne, czego potrzebuje, to spędzić trochę czasu ze starymi ludźmi.

Dlatego to ogłoszenie w porannej gazecie tak ją zainteresowało.

Jechała powoli, przyglądając się adresom na domach, aż wreszcie znalazła ten jeden, którego szukała. Rozmowa kwalifikacyjna odbędzie się za pięć minut. Podjechała na podjazd i uważnie obejrzała budynek od zewnątrz. „Sunset Hills. Dom opieki dla osób starszych", głosił napis. Budynek w przeważającej części zbudowano z cegły, gdzieniegdzie ocieplono niewielkimi fragmentami beżowego sidingu. Pokrywał go stary i zapadający się dach. Łata trawy z przodu była starannie przystrzyżona, ocieniona z boku przez dwa młode klony. Różane krzewy, pnące się przed dużym panoramicznym oknem, na prawo od drzwi, walczyły, aby wydać kilka czerwonych i żółtych kwiatów. Żylasta, siwowłosa kobieta z obwisłą skórą przyglądała się jej przez zakurzoną szybę, zalęknionymi i pozbawionymi wyrazu oczami.

Ashley wzięła głęboki wdech i jeszcze raz zlustrowała otoczenie wzrokiem. Wyglądało wystarczająco przyjemnie. Rodzaj obiektu, który nie przyciągał uwagi, ale dobrze spełniał swój cel. Jak jej ojciec zwykł nazywać domy takie jak ten? Zastanawiała się przez chwilę i przypomniała sobie. Poczekalnie do nieba.

W oddali wyły syreny, całe mnóstwo. Syreny zazwyczaj oznaczały jedno: to będzie ciężki dzień dla jej ojca. Być może również dla Landona Blake'a.

Zapomniała o odgłosach i spojrzała w lusterko. Nawet dostrzegła bliźniacze podobieństwo pomiędzy nią i Kari, jej starszą siostrą. Były prawie identyczne, z wyjątkiem oczu - Kari były intensywnie brązowe, a jej niebieskie.

Ale tutaj podobieństwo się kończyło.

Kari była dobra, czysta i stoicko spokojna, nawet teraz - pięć miesięcy po śmierci męża, z dwumiesięcznym dzieckiem, którym musiała zajmować się sama - Kari z łatwością znajdowała powód, żeby się uśmiechnąć, ufać temu co najlepsze w życiu i w miłości.

I oczywiście Bogu. Zawsze Bogu.

Ashley zagryzła wargi i otworzyła drzwi samochodu. Jej determinacja zmieszała się z wilgotnym letnim powietrzem, gdy chwyciła torebkę i udała się do wejścia. Każdemu jej krokowi towarzyszyły powracające myśli o napotkanych dwóch staruszkach. Jak ona by się czuła w ich sytuacji - samotna, odizolowana i zapomniana?

Gdy zbliżała się do drzwi wejściowych, zaświtała jej w głowie pewna myśl. Nagle stało się jasne, dlaczego staruszki były w stanie rozgrzać zamarznięte zakamarki jej serca.

Była do nich podobna.

Nie było drogi wyjścia.

Landon Blake został uwięziony na drugim piętrze, gdzieś pośrodku palącego się kompleksu mieszkaniowego. Wokół szalały płonące ściany ognia. Po raz pierwszy, odkąd został strażakiem, zgubił wyjście. Wszystkie drzwi i okna były obramowane ogniem.

Jego partner musiał być gdzieś w pobliżu. Rozdzielili się, żeby szybciej przeszukać pokoje. Teraz, kiedy płomienie stały się tak intensywne, nie był pewien, czy zdołają odnaleźć się na czas. Wyciągnął radio z kieszeni wierzchniej kurtki i umieścił je obok maski tlenowej. Odkręcił zawór, żeby jego słowa były zrozumiałe.

- Pomocy... pomocy.

Przyłożył radio do ucha i nasłuchiwał, ale jedyną odpowiedzią były jakieś trzaski. Minęło jeszcze kilka sekund i w odbiorniku usłyszał głos komendanta.

- Aspirancie Blake, proszę podać swoje położenie.

W sercu Landona rozbłysła iskra nadziei. Ponownie umieścił radio przy zaworze swojej maski.

- Melduje się aspirant Blake, potrzebuję pomocy. Nie mogę znaleźć drogi do wyjścia.

Cisza i znowu.

- Aspirancie Blake, podajcie swoje położenie. Landon poczuł skurcz żołądka.

- Jestem na drugim piętrze, komendancie. Czy mnie słyszycie?

- Aspirancie Blake, mówi komendant. Proszę natychmiast podać swoje położenie. Krótka chwila wahania, po czym ton głosu komendanta stał się naglący. - GSR, wchodzicie do budynku, teraz! Zgłoście się na drugie piętro. Powtarzam, GSR, zgłoście się na drugie piętro.

GSR? Landon starał się oddychać normalnie. GSR to Grupa Szybkiego Reagowania, dwóch strażaków, którzy czekają w pogotowiu na wprowadzenie do akcji, gdy ktoś z wozu zaginie .w ogniu. Rozkaz mógł oznaczać tylko jedno: jego radio nie działa a komendant nie ma pojęcia, że rozdzielili się partnerami ani gdzie rozpocząć poszukiwania.

Idąc zadymionym korytarzem, Landon usłyszał, że radio znowu się odzywa. Trzymał je przy uchu.

- Stan alarmu. Mamy dwóch ludzi uwięzionych na drugim piętrze, ich radia nie działają. Posiłki są już w drodze, ale w tej chwili potrzebuję wszystkich z budynku. Zbieramy się.

A więc miał rację. Radio nie działa. Drogi Boże, pomóż nam... Landon odparł falę strachu. Uczono go, że w takich sytuacjach ma szybko przeszukać pokoje a potem znaleźć drogę odwrotu. Wybrać najbardziej odpowiednie miejsce ucieczki, przedzierając się przez płonące belki i potłuczone szkła. Ma zrobić wszystko, żeby wydostać się z budynku.

Ale on wrócił do budynku tylko z jednego powodu: żeby w jednym z mieszkań odszukać pięcioletniego chłopca. Znajdzie dziecko - martwe lub żywe - i wyniesie je. Obiecał to jego odchodzącej od zmysłów matce i nie zamierzał złamać obietnicy.

Dym był coraz gęstszy, widoczność spadła prawie do zera. Landon upadł na kolana i zaczął się czołgać po podłodze. Wokół niego huczały płomienie, napełniając jego zmysły żarem i dymem. Nie myśl o popsutym radiu. Za chwilę cię znajdą. Pomoc jest już w drodze. Proszę, Boże.

Wciąż miał przy sobie osobisty system bezpieczeństwa, pudełko, które wyśle wysokie dźwięki, w momencie gdyby przestał się poruszać. Jeśli ten sygnał zadziała, istnieje całkiem spora szansa, że go zlokalizują. Ale wtedy muszą działać bardzo szybko. Jeśli będą czekać, belki z sufitu zaczną spadać. A wtedy...

Landon, zmrużywszy powieki, próbował coś dostrzec przez dym; jego ciało opadało z sił pod naporem straszliwego gorąca i ciężkiego sprzętu.

Boże pomóż mi. - Przeczołgał się przez płonące drzwi do przedpokoju. -Potrzebuję cudu. Pokaż mi chłopca.

Dostrzegł przed sobą coś upadającego na podłogę - coś małego, jakaś płytka sufitowa lub zwisający kawałek ściany. Lub małe dziecko. Landon ruszył do przodu chwiejnym krokiem i wtedy, przy bieliźniarce, znalazł chłopca. Przekręcił go na plecy. Przyłożył dłoń do jego klatki piersiowej i poczuł delikatne falowanie. Dziecko żyło!

Gwałtownym ruchem ściągnął z twarzy maskę i położył ją na chłopcu. Przełączył ją na tryb pracy z dodatnim ciśnieniem i skierował strumień powietrza na twarz dziecka. Gdy zaczął się pożar, chłopiec musiał ukryć się w bieliźniarce, a teraz obydwaj znajdowali się w pułapce. Landon kasłał i starał się oddychać w kurtkę, gdy gryzący dym zaczął atakować jego płuca. Wtedy usłyszał dookoła siebie miażdżące odgłosy i spojrzał do góry.

Nie, Boże, nie teraz.

Zaczęły spadać płonące części sufitu! Zawisł nad chłopcem, używając swojego ciała jako tarczy. Dzieliły go centymetry od twarzy chłopca; uderzyło go pewne podobieństwo. Chłopiec wyglądał jako nieco starsza wersja Colea, syna Ashley.

- Trzymaj się kolego! - Landon przekrzykiwał huk ognia. Na chwilę zdjął chłopcu maskę, zatkał mu nos i sam wciągnął kolejny, cenny haust powietrza. Po czym niezwłocznie umieścił maskę na twarzy dziecka. - Już po nas idą.

Usłyszał odgłos pękania, tak głośny i gwałtowny, że aż cały pokój się zatrząsł. Zanim się poruszył, z dachu spadła belka i uderzyła go w nogi, od tyłu. Poczuł, że głęboko, w jego prawym udzie, coś pękło, a w całym ciele eksplodował rozrywający ból. Rusz się - nakazywał samemu sobie. Naprężał się i wysilał, próbując odsunąć belkę z nóg. Jednakże bez względu na to, jak bardzo się starał, nie mógł się uwolnić. Płonące drewno przygwoździło jego nogi.

- Boże! - Ból narastał. Landon odchylił głowę do tyłu i zacisnął zęby. -Pomóż nam!

Walczył, żeby zachować przytomność, gdy zniżył się jeszcze raz nad chłopcem. Na szkoleniach uczono go, żeby ograniczać oddychanie do minimum, ale jego płuca wołały o powietrze; wziął głęboki wdech. Dym dławił go, napełniając jego ciało trującymi oparami i gazami, które zabiją go za kilka minut - jeśli wcześniej nie pogrzebią go spadające gruzy.

Jego pojemnik z tlenem był wypełniony do połowy, więc chłopiec powinien oddychać bez problemu - tak długo, jak Landon będzie na tyle przytomny, aby oddychać razem z nim.

Żar był przytłaczający. Osłona na jego hełmie zaczynała się topić w temperaturze 350 stopni - sygnał dla strażaka, że sytuacja stała się niebezpieczna. Spojrzał w górę i tuż nad czołem zobaczył skapujące krople plastiku.

To koniec. Nie ma ucieczki.

Czuł, że zaczyna gasnąć, zasypia. Jeszcze raz sięgnął po maskę, wciągnął w płuca haust powietrza, po czym nałożył szczelnie maskę na twarz chłopca.

- Nie pozwól mi zasnąć, Boże... proszę. - Chciał to powiedzieć głośniej, ale usta odmówiły mu posłuszeństwa. Stopniowo ból oraz hałas i gorąco zaczęły zanikać.

Umieram - pomyślał. - Obydwaj umrzemy.

Podświadomie pomyślał o rzeczach, które straci. Bycie mężem, a potem ojcem. Starzenie się przy ukochanej kobiecie, stanie u jej boku przez lata, przyglądanie się, jak dorastają dzieci.

Wróciły wspomnienia, słodkie i jasne. Matka, marszcząca brwi, gdy po raz pierwszy dowiedziała się o jego zamiarze zostania strażakiem.

- Martwię się o ciebie, Landon. Uważaj na siebie. Uśmiechnął się i pocałował ją w czoło.

- Bóg chce, żebym został strażakiem, mamo. Będzie się o mnie troszczył. Poza tym On zna liczbę moich dni. Czy nie tak zawsze mówiłaś?

Wspomnienia uleciały, gdy dym znowu wdarł się do gardła Landona. Jego umysł ogarniało emocjonalne odrętwienie, przytłaczał go wszechogarniający smutek. Wstrzymał oddech, dym dławił tlące się w nim życie. Nie miał już siły na wyduszenie z siebie choćby pojedynczego kaszlu, ani na zaczerpnięcie czystego powietrza. Więc to koniec, Boże. To koniec.

Nieuchronnie zbliżająca się śmierć napełniła go nie strachem, ale zaprawionym kroplą goryczy pokojem. Zawsze wiedział o ryzyku związanym z byciem strażakiem. Przyjmował je chętnie każdego dnia, gdy sięgał po swój mundur. Jeśli ten ogień oznacza, że nadeszła jego chwila, nie żałuje niczego.

Z wyjątkiem jednej rzeczy.

Nie miał okazji pożegnać się z Ashley Baxter.



ROZDZIAŁ 2



W środku unosił. się zapach uryny i naftaliny.

Ashley ostrożnie zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się dookoła. Drzwi wejściowe prowadziły bezpośrednio do dużego salonu, w którym były ustawione cztery wypłowiałe fotele z regulowanymi oparciami. Trzy z nich były zajęte przez skurczone siwowłose staruszki. W domu było ciepło - za ciepło - ale każda z kobiet była schowana pod przynajmniej jednym ręcznie robionym pledem.

Ashley dostrzegła w rogu pomieszczenia stary odbiornik telewizyjny.

Relikwia, jak wszystko inne - pomyślała.

Z pokrytych materiałem głośników wydobywał się jakiś tandetny dialog z porannego talk show. Na telewizorze stał tani odtwarzacz wideo, obok niego kilka zdezelowanych opakowań na kasety.

Tylko jedna pensjonariuszka nie spała.

Na odgłos kroków, Ashley odwróciła się i zobaczyła szczupłą kobietę ze skromnie uczesanymi siwymi włosami, krzątającą się za rogiem.

- Ashley Baxter?

Ashley wyprostowała się i przesłała uśmiech.

- Jestem Lu. - Kobieta wyciągnęła dłoń. Nad jej górną wargą zaznaczały się kropelki potu, nie mogła złapać tchu, tak jakby biegała od rana z jednego końca domu do drugiego.

Kącki ust Lu uniosły się, zatrzymując się w półuśmiechu. - Jestem właścicielką. Rozmawiałyśmy przez telefon. - Zmierzyła Ashley wzrokiem, obejmując jej ciemne dżinsy, kurtkę i jasną apaszkę. - Jesteś na czas. To mi się podoba. - Odwróciła się i gestem ręki zaprosiła Ashley, aby poszła za nią długim korytarzem. - To trzeci wakat w tym roku - westchnęła.

Weszły do biura na tyle domu. Tęga kobieta po czterdziestce wylewała się z pomarańczowego winylowego krzesła.

- To Belinda. Jest kierownikiem biura. - Przedstawiając ją, Lu nie zatrzymała się, ale szła w kierunku małego biurka, wykonanego ze sprasowanego drewna. Jego blat był zarzucony dokumentami o przeróżnych rozmiarach i kolorach.

Belinda miała na sobie spodnie z elastycznej dzianiny i podkoszulkę z napisem „Nawet nie podchodź!" Skrzyżowała ręce i rzuciła Lu gniewne spojrzenie.

- Twoje ogłoszenie powinno brzmieć „Żadnych ślicznotek". Ashley zajęła jedyne wolne krzesło i spojrzała na koszulkę Belindy. Ostatecznie może to nie był wcale taki zły pomysł.

- Och, przestań. - Lu zaśmiała się. - Daj jej szansę.

- Ślicznotki nie są wieczne. - Belinda uśmiechnęła się złośliwie w kierunku Ashley. - Za dużo liftingu. - Z jej gardła wydobył się szyderczy śmiech. -Przebrnijmy przez to.

- Przepraszam. - Ashley zaczęła wstawać. - Może powinnam wyjść.

- Nonsens. - Lu zaczęła machać rękoma w powietrzu, jakby chciała przegonić rój pszczół. - Nie przejmuj się Belinda. Ona potrzebuje wakacji.

Potrzebuje czegoś więcej - pomyślała Ashley. Ale nie powiedziała ani słowa i usiadła nieco sztywno na krześle.

Lu wyjęła z szuflady okulary dwuogniskowe i umieściła je nisko na swoim nosie. Po czym przeszukała papiery i znalazła podanie Ashley.

- Hm. - Przebiegła je wzrokiem. - Żadnego doświadczenia.

- Nie, proszę pani. - Ashley odwróciła wzrok od Belindy.

Rozmowa ze złej stawała się coraz gorsza. Nie mogła wyobrazić sobie pracy z tak żałosną kobietą, jak Belinda. Nic dziwnego, że mieli problemy z utrzymaniem personelu.

- Czy rozumiesz swoje obowiązki? - Lu wręczyła Ashley wydrukowaną listę. - Pacjenci z Alzheimerem często żyją złudzeniami. W Sunset Hills naszym zadaniem jest dawać im oparcie. Innymi słowy, robimy wszystko, co możemy, aby żyli tu i teraz.

Ashley przejrzała listę wskazówek i sugestii dotyczących pracy z pacjentami z Alzheimerem: Używaj prostych zdań. Przypominaj im, gdzie się znajdują i kim są. Pytaj, czy mają potrzebę skorzystać z łazienki. Zasugeruj drzemkę w ciągu dnia jeśli są...

- Jesteś?... - Lu skierowała wzrok na Ashley - ...malarką, prawda? Lista opadła na kolana Ashley. Jej cierpliwość była na wyczerpaniu.

- Jestem artystką - zawahała się. - Właściwie, to na razie jest to rodzaj hobby.

Belinda zachichotała.

- Ona chce powiedzieć, że malowaniem nie zapłaci rachunków.

- Zaraz, chwileczkę. - Ashley rzuciła ociężałej kobiecie ostre spojrzenie. Nie ma sensu być grzeczną. Skoro nic ma z tej pracy nie wyjść, dla wszystkich będzie lepiej, gdy zrzucą maski. - Pani prowadzi ten dom, czy tak?

- Już od dziesięciu lat - Belinda uniosła głowę. Ashley spojrzała na Lu.

- Ta pani nie chce ze mną pracować. Tracimy czas.

- To nie zależy od niej. - Lu spiorunowała Belindę wzrokiem. - Ja zajmuję się zatrudnianiem.

- Przepraszam - wtrąciła Belinda. Skrzyżowała ręce i uniosła brwi. - Ludzie przychodzą tutaj, myśląc, że całymi dniami będą piec ciasteczka i oglądać z babciami opery mydlane. To nie tak. - Rzuciła Ashley lekceważące spojrzenie. - Ślicznotki powinny znać prawdę; to wszystko.

Ashley, nie odrywając oczu od Belindy, powoli wstała z krzesła. Po czym bez mrugnięcia okiem położyła się na podłodze i wykonała trzydzieści solidnych pompek. Kątem oka widziała Lu zerkającą na Belindę.

Tęga kobieta ze zdumieniem gapiła się na Ashley, jej dolna szczęka opadła.

Gdy Ashley skończyła, otarła ręce z kurzu, wycierając je o dżinsy, i znowu usiadła na krześle. Nie po raz pierwszy jej codzienny poranny trening opłacił się.

- Niektóre z nas, ślicznotek - wcale nie oddychała z trudem - są silniejsze niż wyglądają.

Belinda nic nie powiedziała, ale Lu wzięła podanie Ashley i położyła je na biurku.

- Kiedy zaczynasz?

Fala zdenerwowania przetoczyła się przez żyły Ashley. Zwróciła się do Lu: - Nie powiedziałam, że wezmę tę pracę.

- Świetnie. - Lu rzuciła swojej kierowniczce kolejne spojrzenie pełne pogardy. - Przemyśl to jeszcze, i daj mi znać jutro. Potrzebuję cię pięć razy w tygodniu, od siódmej do trzeciej.

Lu potrząsnęła dłonią Ashley i przeprosiła ją. Zanim Ashley wyszła, Belinda odchrząknęła.

- Posłuchaj, ja... przepraszam. Wczoraj kogoś potrzebowaliśmy, i... no cóż, pomyślałam sobie, że nie dasz rady. - Wzruszyła ramionami. - Być może się mylę.

Wspomnienie kolejnych razów, gdy Ashley się nie sprawdziła, krzyczało w niej. Miała ochotę splunąć na kobietę i powiedzieć jej, co zrobi z jej przeprosinami.

Uspokój się, Ashley... zachowaj spokój. Zacisnęła wargi i wypuściła powietrze przez nos.

- Proszę się tym nie przejmować.

Ashley opuściła pokój, nie żegnając się. Gdy była już w połowie drogi do wyjścia, z jednego foteli ktoś zawołał do niej zachrypniętym głosem:

- Kochanie? Wychodzisz?

Ashley zatrzymała się i spojrzała za siebie. Jedna z siwowłosych staruszek siedziała wyprostowana w swoim fotelu, uśmiechając się do niej i zapraszając ją, żeby podeszła bliżej. Powrócił szyderczy wyraz twarzy Belindy, Ashley zawahała się. Muszę się stąd wynieść.

Przeszła przez pokój i stanęła przed staruszką.

- Tak. - Kąciki ust Ashley uniosły się w delikatnym uśmiechu. - Wychodzę. Kobieta wyciągnęła rękę i dotknęła dłoni Ashley. Delikatnie, z siłą zapożyczoną jeszcze z dawnych lat, przyciągnęła ją bliżej. Skóra na jej twarzy była przezroczysta, delikatnie zebrana w zmarszczki. Jej oczy były zamglone ze starości, ale w jej spojrzeniu była jakaś głębia.

- Dziękuję, że się zatrzymałaś, kochanie. Powinnyśmy się jeszcze kiedyś spotkać. - Słowa te odbiły się niesamowitym echem w sercu Ashley.

- Tak. - Pogładziła kciukiem pomarszczoną dłoń staruszki. - Tak, powinnyśmy.

- Nazywam się Irvel.

- Miło mi Irvel. Jestem Ashley.

- Mój Boże. - Irvel wpatrywała się w nią i podniosła drżącą dłoń w kierunku jej twarzy. Z delikatnością muskającego piórka przeciągnęła palcami po kosmyku włosów Ashley. - Masz prześliczne włosy. Czy ktoś już ci to powiedział?

Ashley uśmiechnęła się.

- Nie ostatnio.

- Tak, no cóż. - Irvel wytężyła wzrok, żeby spojrzeć za Ashley, przez okno. - Hank łowi ryby. Może się zjawić w każdej chwili.

- Hank?

- Mój mąż. - Irvel przywołała uśmiech na swoje zmęczone usta. -Przyprowadził mnie tutaj na herbatkę. Miętową herbatkę. - Puściła do Ashley oko. - Uwielbia łowić z chłopakami. Gdy wróci, opowie nam mnóstwo ciekawych historyjek.

Ashley przyklęknęła, starając się ukryć swoje zmieszanie.

- Naprawdę?

- Spóźnia się bardziej niż zwykle. - Lęk przysłonił twarz Irvel niczym welon. - Nie sądzisz chyba, że wpadł w jakieś tarapaty, prawda?

- Nie, jeszcze jest wcześnie. Kiedy zazwyczaj...

Zza rogu wyszła Belinda i położyła dłoń na kolanie Irvel.

- Irvel, znowu opowiadasz te historyjki?

Te słowa zmroziły krew w żyłach Ashley. Ton głosu Belindy nie był ostry czy niemiły. Był protekcjonalny, jak gdyby ona była rodzicem, a Irvel zagubionym dzieckiem.

Zanim Ashley zdołała obronić staruszkę, z gardła Irvel wyrwał się nerwowy, zdławiony śmiech

- Rozmawiałyśmy tylko o Hanku. - Kąciki jej ust wróciły na miejsce. -On... spóźnia się bardziej niż zwykle.

Belinda opuściła podbródek i uniosła brwi. Poklepała Irvel po plecach.

- Czas na drzemkę, babciu. Ashley czuła napinające się mięśnie szczęki.

- Nie wygląda na zmęczoną. - Po chwili ponownie przeniosła wzrok z Belindy na Irvel. - Miło nam się rozmawiało, prawda?

- Tak. - Irvel poklepała dłoń Ashley. Jej twarz przybrała spokojniejszy wyraz, wyglądała na wdzięczną, mając w Ashley sojusznika. -Rozmawiałyśmy o przygodach Hanka, prawda?

- Dokładnie. - Ashley przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się do staruszki. Jakimś sposobem, w ciągu tych kilku minut nawiązały ze sobą więź, rodzaj bliskości, który Ashley miała nadzieję odnaleźć także w relacjach z innymi kobietami, jeśli podejmie tę pracę. Ashley rzuciła Belindzie ostrzegawcze spojrzenie, ale zachowała spokojny ton głosu. - Chcę dowiedzieć się wszystkiego o Hanku.

- W porządku... - Belinda sapnęła i przewróciła oczami, w sposób nie do końca złośliwy. Po czym pochyliła twarz, tak że dzieliły ją centymetry od Irvel. - Hank umarł piętnaście lata temu, Irvel. Pamiętasz?

Serce Ashley zamarło.

Hank nie żyje? Powróciła jej świadomość. Oczywiście. To była pacjentka z Alzheimerem. Chciała krzyczeć. Zrobiłaby wszystko, żeby osłonić tę drogą staruszkę przed okrutnym przypomnieniem Belindy.

- Nie. Nie... to nieprawda. - Przerażenie wypełniło oczy Irvel i zaczęła potrząsać głową, krótkimi, nerwowymi ruchami. - Hank łowi ryby. Powiedział mi to dzisiaj rano. Przed herbatą.

Oczy Belindy rozszerzyły się, jej głos przybrał zmęczony i lekko sarkastyczny ton, tak jak gdyby przeprowadzały tę konwersację każdego poranka.

- Nie ma żadnej herbaty, Irvel. Mieszkasz w domu opieki, a Hank nie żyje od piętnastu lat.

Do pustoszących emocji, malujących się na twarzy Irvel, dołączyła panika.

- Ale... - spojrzała na Ashley, rozpaczliwie szukając pomocy - ...moja przyjaciółka i ja piłyśmy razem herbatę. Gdy Hank łowi, zawsze zabiera mnie na herbatę do przyjaciół. - Jej oczy błagały Ashley. - Czyż nie tak, kochanie?

Ashley przeniosła wzrok na Belindę, powróciły do niej słowa Lu: „Robimy wszystko, co możemy, aby żyli tu i teraz". Wzrok Belindy nakazywał jej, aby udzieliła staruszce możliwej do przyjęcia odpowiedzi. Ashley spojrzała na Irvel.

- Herbatka była cudowna. Musimy się znowu spotkać.

- Tak. - Do oczu Irvel napłynął spokój, łagodząc zmarszczki na jej czole. -Byłoby wspaniale.

- No cóż. - Belinda, wydała stłumiony, pusty śmiech, i odeszła w kierunku kuchni.

- Kochanie, czy ktoś ci już mówił, że masz przepiękne włosy? Krótkie, ale i tak śliczne.

- Dziękuję, Irvel. - Ashley uścisnęła delikatnie dłoń kobiety. - Teraz, jeśli mi wybaczysz, mam kilka spraw do załatwienia.

Irvel usadowiła się wygodnie w fotelu i pokiwała głową, wpatrując się w Ashley. Na jej twarzy pojawił się łagodny uśmiech zadowolenia. Wyglądało na to, że Ashley dodała jej sił.

- Wszystko się ułoży, prawda?

- Tak, Irvel. - Ashley spojrzała głęboko w zamglone oczy kobiety, docierając do jej duszy, ukrytej za nimi. - Wszystko będzie dobrze.

Kompletnie odprężona Irvel skupiła swoją uwagę na telewizji. Wokół niej inne staruszki spały spokojnie. Gdy sytuacja się ustabilizowała, Ashley poszła do przylegającej kuchni i zastała tam Belindę, szorującą garnek.

- Chciałabym porozmawiać. - Ashley wskazała na korytarz.

Belinda przewróciła oczami, ale osuszyła dłonie ścierką do naczyń i podążyła za Ashley do miejsca, gdzie nie mogła ich usłyszeć Irvel oraz inne staruszki.

- Gdzie jest Lu? - Ashley skrzyżowała ręce na piersiach.

- Jest zajęta. - Belinda była obojętna, prawie niemiła.

- Proszę powiedzieć jej, że chcę pracować.

- Stara Irvel przemówiła do ciebie, co? - Twarz Belindy przybrała szyderczy wyraz. - Świetnie. Weź tę pracę. Ale nie przychodź tutaj taka napuszona, sądząc, że możesz ocalić Irvel. - Belinda opuściła podbródek, sarkastyczny ton zniknął. - Czasami życie jest trudne. Odczułam to, gdy porzucił mnie mąż. I co z tego, prawda? Powinnam o tym zapomnieć. Nie mam wystarczającego wykształcenia, więc pracuję tutaj. A to pech, prawda? Łamię sobie plecy każdego dnia, żeby zarobić na życie. Tak to wygląda. -Przerwała na chwilę, jej oczy spoważniały. - Słyszałaś o Vicodinie?

Ashley potrząsnęła głową. Dlaczego Belinda o tym mówi? Żeby usprawiedliwić swoje wcześniejsze zachowanie?

- Vicodin uśmierza ból. Biorę go co drugi dzień, żeby przetrwać. Oto, kochanie, co zrobiły mi te słodkie starsze panie. Wkładanie ich do wanny, sadzanie na krześle, podnoszenie ich z podłogi. To cię wreszcie zabije. -Złapała szybki oddech. - Więc nie myśl, że będziesz kimś w rodzaju wybawiciela. Stary Hank nie żyje. Takie jest życie. Im więcej rozumieją pacjenci, tym lepiej dla nas wszystkich. Właśnie dlatego Irvel i jej przyjaciółki muszą żyć w teraźniejszości. Tego oczekują ich rodziny, i to jest częścią naszego zadania. Jeśli to ci się nie podoba, może powinnaś pomyśleć o innym rodzaju pracy.

Ashley mogła wymyślić dziesiątki mądrych odpowiedzi, ale odparła tylko: - Będę o tym pamiętać. Belinda cofnęła się.

- Powiem Lu, żeby zadzwoniła do ciebie ze szczegółami.

Gdy Belinda odwróciła się i poszła do kuchni, Ashley poczuła odprężenie. Zdała sobie sprawę, że tęga kobieta nie wzbudza już w niej złości. Współczuła jej.

I gdzieś w głębi duszy - chociaż nie modliła się zbyt często - błagała Boga, żeby dzięki pacjentkom z Sunset Hills przypomniała sobie, co w życiu jest najważniejsze. Żeby przy nich jej serce nie stało się tak nieczułe, jak serce Belindy.

Ale raczej, żeby obudziło się do życia.



ROZDZIAŁ 3



Szanse Landona Blake'a na przeżycie były minimalne.

Tuż przed południem przywieziono go na oddział ratunkowy. Jego długie, umięśnione ciało leżało bez ruchu na noszach. Był nieprzytomny, rozpoznano zatrucie tlenkiem węgla, złamanie nogi i poparzenie pleców. Cienki pasek materiału, wzdłuż spodni od munduru, wtopił się w tylną część jego uda.

John Baxter czekał na niego na ostrym dyżurze.

- Boże pomóż nam - wyszeptał, gdy zobaczył poziom stężenia tlenu we krwi Landona. - Potrzebujemy cudu.

Ratownicy medyczni, koledzy Landona, wwieźli go do pokoju zabiegowego i ostrożnie przenieśli na łóżko. Gdy John wydawał polecenia, personel medyczny pracował na pełnych obrotach.

- Zdejmijcie mu mundur, ale bardzo ostrożnie.

Aparat do terapii tlenowej był już gotowy. John wsunął maskę na twarz Landona.

- Wytrzymaj jeszcze trochę. Nie poddawaj się.

To było niespotykane, aby w obecnych czasach strażak doznał tak silnego zatrucia tlenkiem węgla. Przecież Landon musiał mieć przy sobie aparat tlenowy. Chyba że - z jakichś powodów - go nie użył.

Do terapii włączono respirator, który miał oddychać za Landona, wtłaczając do jego płuc czyste i wilgotne powietrze wymieszane z lekami, tym samym usuwając dym oraz szkodliwe związki chemiczne. Jednakże uszkodzenia odniesione przy pożarach często były zbyt poważne, aby takie leczenie mogło przynieść w pełni pożądany efekt. Pierwsza godzina była krytyczna.

Cyfry na monitorze świeciły na czerwono. W kilka minut po podłączeniu aparatury, poziom tlenu Landona wynosił siedemdziesiąt - ilość prawie niewystarczająca do przeżycia. Ratownicy zaintubowali go od razu, ale nawet teraz poziom tlenu był niebezpiecznie niski. Miał lekko poparzone gardło, jednak cudem testy krwi nie wykazywały ostrego zatrucia tlenkiem węgla.

Młody wysoki ratownik medyczny podszedł do Johna i spojrzał na Landona.

- Nie możemy go stracić, doktorze. Jest najlepszy w swojej jednostce. John spojrzał na ratownika i dostrzegł w jego twarzy strach. Ich oczy spotkały się na moment, po czym John z powrotem spojrzał na nieruchome ciało Landona. Skrzyżował ręce na piersiach.

- Znam Landona Blake'a od czasu, gdy był jeszcze chłopcem. - John zacisnął usta, jego podbródek drżał. - Nie pozwolę mu odejść, nie teraz.

Na moment zaległa cisza, ratownik zakasłał. - Jak się czuje chłopiec? Ten, którego przywieziono przed Landonem?

- W porządku. - John zerknął na wskaźnik tlenu. Osiemdziesiąt dziewięć... osiemdziesiąt osiem... No dalej, Landon, oddychaj! - Dziecko doznało lekkiego zaczadzenia, ale niegroźnego. -John spojrzał na ratownika. - To zdumiewające, naprawdę. Przebywał w ogniu tak samo długo jak Landon. Taki dym zazwyczaj zabija najpierw dzieci.

- A więc pan nie wie? John oparł się o łóżko Landona.

- Nie wiem o czym?

- To był Landon. To on założył chłopcu własny aparat tlenowy. Uratował mu życie. - Ratownik wciągnął powoli powietrze. - Gdy strażacy go znaleźli, był nieprzytomny, spoczywał na chłopcu niczym tarcza. Zakrył sobie usta kołnierzem od kurtki. To prawdopodobnie uratowało mu życie. Jakimś sposobem, używając ciężaru własnej ręki, zdołał utrzymać maskę na twarzy chłopca.

Świadomość spadła na Johna jak grom z jasnego nieba. Podczas gdy dziecko oddychało przez aparat tlenowy Landona, on wdychał dym - gęsty, trujący, śmiertelny dym. John ponownie zerknął na monitor. Dziewięćdziesiąt... osiemdziesiąt dziewięć... potrzebny jest cud.

- A co z drugim strażakiem, tym który był uwięziony razem z Landonem?

- Wyszedł z tego cało.

- To dobrze. - John powoli pokiwał głową. - Następna godzina będzie decydująca.

Ratownik przytaknął, zbyt wzruszony, żeby cokolwiek odpowiedzieć. Ujął dłoń Landona i ścisnął ją.

- Oddychaj, stary. - Przełknął ciężko ślinę, jego podbródek drżał. -Potrzebujemy cię.

Jeszcze długo po tym jak wyszedł ratownik, John stał u boku Landona, monitorując jego poziom tlenu i doglądając, aby zajęto się oparzeniami. Rany nie były aż tak groźne, jak początkowo przewidywał - były to przeważnie powierzchowne oparzenia. Ognioodporny materiał na spodniach od munduru musiał stopić się w ostatnich kilku sekundach. Oparzenia występowały na niewielkich partiach tylnej części ud oraz tuż przy dolnym odcinku kręgosłupa. Były do wyleczenia, bez potrzeby przeszczepu skóry. Konieczny był jednak zabieg operacyjny, aby nastawić złamanie, na szczęście nie było zbyt skomplikowane. Mogło być gorzej. Poza tym, to nie poparzenia ani złamana noga Landona martwiły Johna. Poważny problem stanowiły jego uszkodzone płuca.

Pod koniec pierwszej godziny tlen wzrósł niewiele ponad dziewięćdziesiąt - nie był to poziom, którego oczekiwał John, ale był wyższy niż wcześniej. Najważniejsze, że Landon żył.

Gdy tylko John mógł się na chwilę oderwać, zadzwonił do domu i opowiedział żonie, co się wydarzyło.

- Och, John... nie. - Troska w głosie Elizabeth była taka, jakby ucierpiało jedno z ich dzieci. - Wyjdzie z tego, prawda?

- Za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. - John chciał już wrócić do Landona.. - Powiesz Ashley, dobrze? Powinna o tym wiedzieć.

Do tego momentu w szpitalu pojawili się już rodzice Landona, jego najbliższa rodzina oraz kilku strażaków. Wchodzili po kolei, żeby go zobaczyć, pomodlić się za niego i wesprzeć go. John miał nadzieję, że Ashley szybko otrzyma wiadomość. Czuł, że dla tego młodego mężczyzny jej obecność może oznaczać więcej niż wszystkie inne razem wzięte.

Minęły dwie godziny, potem trzecia i żadnego sygnału od Ashley. John kontrolował stan Landona tak często, jak tylko mógł. Około czwartej poziom tlenu osiągnął dziewięćdziesiąt trzy. Wciąż był za niski, ale zawsze była to jakaś poprawa. Gdy dyżur Johna dobiegał końca, zadzwonił do niego dziennikarz z lokalnej gazety.

- Z tego co słyszeliśmy, ranny strażak oddał swoją maskę tlenową chłopcu, czy to prawda?

- Tak. Chłopiec jutro wyjdzie do domu. - John zachowywał spokojny ton głosu. - Strażak jest w stanie krytycznym. Jutro będziemy wiedzieć coś więcej.

- Więc strażak jest bohaterem.

- Tak. - John miał ściśnięte gardło. - Nie ma co do tego wątpliwości. Jego bohaterska postawa uratował chłopcu życie.

Zaraz po wywiadzie, John poszedł do swojego samochodu. Musiał odnaleźć Ashley. Poziom tlenu u Landona był zbyt niski, aby uratować jego mózg, zbyt niski, aby utrzymać go w stanie przytomności, biorąc pod uwagę fakt, że był podłączony do respiratora. Przy pomocy aparatury, tlen powinien wzrosnąć do ponad dziewięćdziesięciu pięciu. Jednakże gdy nie nastąpi szybka poprawa, Landon może nie dożyć do dziewiątej. A jeśli przeżyje...

John wzdrygnął się na myśl o Landonie przykutym do łóżka, z uszkodzonym mózgiem, do końca dni w stanie wegetacji.

Gdziekolwiek jest Ashley, musi przyjechać do szpitala. Landon musi usłyszeć jej głos. Ashley musi mu powiedzieć, że wyciągnie go z tego, że zatroszczy się o niego.

Albo przynajmniej pożegnać się z nim. Dopóki nie jest za późno.

Kari Baxter-Jacobs - druga córka Johna i Elizabeth - usiadła w rogu pokoju gościnnego Baxterow, kołysząc swoją córeczkę Jessie. Wraz z małą odwiedzała przyjaciół i dopiero przed godziną dowiedziała się o Landonie Blake'u. Zanim dotarła do rodziców na Clear Creek, na południu Bloomington, dom był już pełen ludzi modlących się o życie Landona. Najmłodsza siostra Kari, Erin Hogan, ich brat Luke i jego dziewczyna Reagan Decker, siedzieli w pokoju, milczący i posępni.

Każde z nich zastanawiało się, gdzie obecnie znajduje się Ashley. Kari odwróciła wzrok od małej i spojrzała na matkę.

- Zostawiła ci rano Cole'a. Nie mówiła, o której wróci? Z ust Elizabeth wyrwało się westchnienie.

- Rozmowa miała odbyć się zaraz po południu. Myślałam, że bezpośrednio po niej wróci do domu.

- Typowa Ashley. - Luke przeniósł się na podłogę i oparł plecy o kolana Reagan.

Kari obserwowała jak tych dwoje zbliżyło się do siebie w ciągu minionych miesięcy, rozmawiała z Lukiem o jego zamiarach.

Bez wątpienia - Lukę był zakochany. Kari była przekonana, że Reagan czuła to samo.

Lukę wciąż zastanawiał się nad nieobecnością Ashley.

- Biedny Cole bawi się samotnie na górze, i ty jako opiekunka, przez cały dzień uwięziona w domu. Po raz kolejny - wyrzucił z siebie. - Mamo, wiesz co mam na myśli. Przecież mogłaby przynajmniej zadzwonić.

- Jestem przekonana, że ma jakiś powód.

- Z pewnością, Ashley zawsze ma jakiś powód. Szczególnie gdy... Kari zignorowała ich. W tym momencie nie było istotne, gdzie jest Ashley, dlaczego jeszcze nie wróciła. Liczył się Landon Blake, walczący o życie -każdy jego kolejny oddech był niewiadomą.

Kari pogładziła palcem maleńkie czółko Jessie. W myślach powróciła do innego razu, gdy czekała na wiadomości o kimś rannym, leżącym w szpitalnym łóżku. Lata rozpłynęły się - Kari słyszała mecz piłki nożnej, dobiegający z telewizora, w tym samym pokoju, oraz głos jej ojca.

- Kari szybko! Ryan jest ranny.

Jego słowa brzmiały wciąż tak samo wyraźnie jak wtedy, gdy Ryan Taylor omal nie został sparaliżowany. Wówczas była w nim zakochana. Znowu widziała go leżącego na boisku, miała przed oczami jego zrozpaczoną matkę, czuwającą później w szpitalu.

Wspomnienie to zostało wyparte przez kolejne, które miało miejsce nie tak dawno. Zeszłoroczny pobyt z Ryanem nad jeziorem Monroe, gdzie po raz pierwszy dowiedziała się prawdy o tym, co wydarzyło się dawno temu, w następstwie jego wypadku. Kari przymknęła oczy.

Dopóki jej mąż Tim nie został zamordowany, robiła wszystko, żeby unikać myśli o Ryanie Taylorze. Po prostu, to nie był najodpowiedniejszy moment. Musiała pozbierać się po niesamowitej sekwencji wydarzeń z ostatnich lat. Po pierwsze sensacja na temat Tima - jego romans ze studentką. Potem dowiedziała się, że jest w ciąży. Do tego Tim nie chciał z nią rozmawiać, ani skorzystać z poradni małżeńskiej. To wszystko sprawiło, że na nowo narodziła się bliskość pomiędzy nią i Ryanem Taylorem.

Ostatecznie jej decyzja - i Tima - o konieczności ratowania ich małżeństwa.

Na zawsze w jej pamięci pozostanie twarz Tima, jego czułość w stosunku do niej, ostatniego poranka jego życia. Znowu byli naprawdę blisko, pomimo całego wcześniejszego bólu. Któż mógł przewidzieć, że to wszystko skończy się tak tragicznie, tak bezsensownie? Zabójca. Jakiś dzieciak z college'u, nafaszerowany sterydami, zdecydowany poślubić kochankę Tima. Jak to możliwe, że zastrzelił go przy jej mieszkaniu - gdy jedynym powodem, dla którego Tim tam się znalazł, było powiedzenie jej, że więcej się już nie spotkają, zapewnienie jej, że kocha Kari i tak już pozostanie? Każdą godzinę oczekiwania w szpitalu wypełniało napięcie. Tim nie miał szans; gdy go tam przywieziono, był już prawie martwy.

Jessie poruszyła małą rączką i uderzyła nią w ramię Kari. - Tak kochanie. Mamusia jest tutaj. - Kari wpatrywała się w swoją córeczkę, czując respekt przed tym maleńkim dzieckiem, które pomogło jej przetrwać minione miesiące.

Wiedziała przecież, że lepiej nie rozpamiętywać okropnych wydarzeń dotyczących śmierci Tima - ani nie pozwalać pamięci na zbyt długie koczowanie na brzegach tego wszystkiego, co kiedyś łączyło ją z Ryanem Taylorem. Jak zawsze gdy chodziło o Ryana, nie było odpowiedniego momentu. Ryan przebywał obecnie w Nowym Jorku, gdzie trenował Giantsów, spełniając swoje odwieczne marzenie. A ona była tutaj, w Bloomington - zrozpaczona wdowa, ucząca się bycia samotną matką.

Ale teraz, gdy Landon był w szpitalu, Kari nie mogła tego nie pamiętać. I może tak właśnie miało być. Jeśli nie uporządkuje przeszłości i nie pozwoli, aby zranione miejsca w jej sercu zostały wyleczone, nie będzie w stanie normalnie żyć.

Zaskrzypiały drzwi wejściowe. Wszedł ojciec Kari. Przebiegł wzrokiem po pokoju.

- Gdzie jest Ashley?

- Nie było jej w domu przez cały dzień. - Elizabeth wstała. Kari przyglądała się rodzicom, gdy się obejmowali.

- Jak on się czuje?

Ojciec spuścił wzrok. Gdy spojrzał w górę, Kari dostrzegła jego zmęczenie.

- Może nie przeżyć nocy. Poziom jego tlenu wynosi...

Zanim ojciec przeszedł do szczegółów, usłyszeli otwierające się drzwi wejściowe. Tym razem to była Ashley. Kari zauważyła zdziwienie malujące się w jej oczach, gdy przystanęła i zobaczyła dom pełen ludzi.

Ona nie ma pojęcia co się wydarzyło - pomyślała Kari. Po czym bez chwili wahania podążyła za modlitewnym natchnieniem, błąkającym się po jej umyśle. Cokolwiek stanie się z Landonem - użyj tego Boże, proszę. Użyj tego, aby Ashley mogła na nowo uwierzyć.

Ashley powoli zdjęła kurtkę.

- Co się tutaj dzieje? - Rozejrzała się po pokoju i zatrzymała wzrok na zbolałej twarzy ojca.

Lukę przesunął się, balansując na brzegu sofy. Nawet zły, wciąż był przystojny. Jak młody Robert Redford, tylko nieco wyższy. Od momentu gdy Ashley wróciła z Paryża, nie miał o niej zbyt dobrego zdania.

- Miło, że wpadłaś.

Ashley odwróciła się szybko i spojrzała na Luke'a, jej twarz bardziej wyrażała zaskoczenie niż złość.

- Co to miało oznaczać?

Elizabeth położyła dłoń na ramieniu Ashley.

- Spodziewaliśmy się ciebie już kilka godzin temu, kochanie. Martwiłam się.

Przez moment usta Ashley pozostały otwarte.

- Mówiłam ci, że nie jestem pewna, kiedy wrócę.

- Tak - potwierdziła matka. - Ale powiedziałaś, że rozmowa zakończy się około południa.

- Zgoda, ale miałam kilka spraw do załatwienia. - Ashley wskazała na innych zgromadzonych w pokoju. - Czy o to chodzi? Rodzaj ekipy ratowniczej dla zwariowanej, nieodpowiedzialnej Ashley?

Ojciec odchrząknął i zrobił krok w przód, obejmując dłońmi ramiona Ashley.

- Landon jest ranny. Został uwięziony podczas pożaru dzisiaj rano. - W jego głosie słychać było wzruszenie. - Do jego płuc dostało się dużo dymu. Nie mamy pewności... czy przeżyje.

Od momentu gdy były nastolatkami, Kari zastanawiała się nad uczuciami Ashley dla Landona Blake'a. Biedny chłopak rok w rok chodził za Ashley, ledwie co zyskując jej przyjaźń. Gdy wrócił do domu z college'u, nic się nie zmieniło. Uparcie trwał przy uczuciach do niej, a ona równie stanowczo unikała go. Za każdym razem gdy Kari pytała Ashley o jej uczucia dla Landona, ona przeczyła ich istnieniu.

- Jest zbyt przewidywalny - mówiła. - Przewidywalny jak mama i tata. Ale teraz, gdy usłyszała wiadomość, poczuła ból. Prawdziwe uczucia

Ashley były bardziej przejrzyste niż źródlana woda. Kochała go. Głęboki lęk i rozpacz w jej oczach mówiły same za siebie. Przeczesała włosy palcami; jej zdenerwowanie było widoczne.

- Sądziłam, że noszą maski tlenowe.

- Oddał ją małemu chłopcu. Uratował temu dziecku życie. Na moment jakby ją sparaliżowało. Po czym, jakby wróciła jej świadomość, odwróciła się gwałtownie.

- Muszę tam być. - Pośpiesznie narzuciła kurtkę. - Czy mogę go zobaczyć?

- Leży na OIOM-ie. Zadzwonię i powiem, żeby cię wpuścili. - Ojciec pochylił się, żeby ją przytulić. - On cię potrzebuje, Ash.

W jej oczach lśniły łzy, gdy rozejrzała się po pokoju.

- Pomodlicie się za niego, prawda? - Przełknęła ciężko ślinę, trzęsły jej się ręce. - On... bardzo kocha Boga. Bóg mu pomoże. Wiem, że tak. - Powiedz Colebwi, że zobaczymy się później. - Zwróciła się do matki. - Zostanę tak długo, jak mi pozwolą.

Elizabeth pokiwała głową.

- Zadzwoń do nas.

- Ashley... - Na twarzy ojca malował się poważny niepokój. - Pospiesz się, kochanie. Proszę, pospiesz się.



ROZDZIAŁ 4



Dopóki Ashley nie znalazła się w pokoju Landona, miała wrażenie, że jej serce zostało uwięzione w gardle. Potem zaczęło jakby gwałtownie opadać.

Mnóstwo rurek biegło wzdłuż rąk Landona, maska prawie zakrywała jego twarz. Nogi były podparte i zabandażowane, wyglądały na dwa razy grubsze. Położono go na boku, aby uniknąć ucisku na poparzone plecy oraz uda. Maszyna oddychała za niego miarowo, wtłaczając powietrze do płuc. Ashley skrzywiła się na widok mechanicznie podnoszącej się i opadającej klatki piersiowej. Leżał bez ruchu, pośród piknięć i szumu aparatury.

Zajęła krzesło, postawione przy łóżku, i wpatrywała się w niego.

Jak do tego doszło? W Bloomington nigdy nie było groźnych pożarów. Ani razu Ashley nie pomyślała, że praca Landona może postawić go w obliczu rzeczywistego niebezpieczeństwa, a co dopiero kosztować życie.

No, dalej, Landon. Obudź się.

Wpatrywała się w niego, jakby chcąc zmusić go do ruchu. Przez cały ten czas, odkąd znała Landona, tylko dwa razy trzymała jego dłoń. Ostatni raz było to wieki temu, na długo przed jej wyjazdem do Paryża. Ale teraz Ashley czuła, że on potrzebuje jej dotyku tak bardzo, jak ona jego. Niepewnie wyciągnęła rękę i objęła dłonią pozbawione życia palce jego prawej ręki. Ostrożnie, aby nie przerwać infuzji dożylnej. Oczy szczypały ją od łez. Obraz Landona rozmazywał się.

Podniosła się z krzesła, i zbliżyła twarz do jego twarzy. Jej głos prawie ginął w łagodnym szumie aparatury utrzymującej go przy życiu.

- Zawsze myślałam, że jesteś zbyt ostrożny. - Pogładziła palcem jego dłoń. - Wydajesz się szalony, teraz gdy na ciebie patrzę.

Odniosła wrażenie, że coś poruszyło się w nogach łóżka. Czyżby to stopa Landona? Ashley spojrzała na palce stóp wystające spod koca. Minęła minuta, potem dwie, i nic. Ojciec miał rację, Landon jest nieprzytomny. Jeśli nie zacznie oddychać samodzielnie, jeśli poziom tlenu nie wzrośnie, może nie przeżyć.

Co się stanie, jeśli umrze? I już nigdy nie usłyszy jego głosu ani śmiechu? Przez całe swoje dorosłe życie wiedziała, że Landon ją kocha i czeka na nią, nawet pomimo tego, że ona robiła wszystko, aby utrzymać pomiędzy nimi dystans. Przypomniała sobie, jak przyszedł do domu jej rodziców, tydzień przed jej wyjazdem do Paryża. Tamtej nocy, gdy się żegnali, przez chwilę stali razem w jasnej poświacie księżyca.

- Będzie mi ciebie brakowało. - Landon oparł się o swojego blazera i włożył ręce do kieszeni, spoglądając na Ashley z gorzkim uśmiechem.

Wcale nie planowała tak wzruszającej sceny pożegnania z Landonem. On za kilka tygodni miał wyjechać do college'u. A ona, wyjeżdżając, nie chciała, by jakiekolwiek miłosne więzi łączyły ją z Bloomington, nie chciała niczego, co mogłoby przeszkodzić jej w rozkoszowaniu się życiem w mieście oddychającym sztuką. Pomimo wspólnych lat spędzonych w szkole średniej, teraz mieli realizować zupełnie odrębne marzenia.

Spoglądała na żwir pod stopami, czubkiem tenisówki rysując małe kółka, po czym odparła:

- Wszystko się jakoś ułoży. -To, co powiedział, pobrzmiewało echem w jej sercu, ale zignorowała jego słowa. - Poza tym będziesz zajęty, no wiesz, dziewczyny z college'u.

Przez dłuższą chwilę Landon po prostu pochłaniał ją wzrokiem, pragnąc jakby zapamiętać jej oczy, jej twarz. Gdy wreszcie przemówił, powiedział coś, co Ashley pamiętała wyraźnie do dzisiaj.

- Chociaż raz - uśmiechnął się do niej smutno - chociaż raz chciałbym, abyś spojrzała na mnie z miłością.

Nawet wtedy nie pozwoliła, aby jej serce uległo, przyznając się do uczuć, którymi od zawsze darzyła Landona. Uczuć, które nie były być może jeszcze miłością, ale na pewno były głębsze od zwykłej przyjaźni. Tak naprawdę chodziło o stan przywiązania, który przerażał ją bardziej niż jakiekolwiek wcześniejsze zadurzenie. Ale zamiast pozwolić swoim oczom odzwierciedlić jej najgłębsze uczucia, zamiast go pocałować jak kiedyś, zażartowała. Popchnęła go, połaskotała lub kopnęła - nie pamięta dokładnie, co to było. Dosłownie w ciągu kilku sekund ich nastroje uległy zmianie, i znowu znaleźli się na bezpiecznym gruncie, drażniąc się i śmiejąc oraz życząc sobie wszystkiego co najlepsze, zanim się rozstali.

Do pokoju weszła pielęgniarka, Ashley podskoczyła. Z zażenowaniem wypuściła dłoń Landona i z powrotem usiadła na krześle. Pielęgniarka skinęła głową w jej kierunku i sprawdziła stan monitorów wokół głowy Landona.

Ashley śledziła każdy jej ruch, starając się ustalić z wyrazu jej twarzy, czy stan Landona poprawia się.

- Co z nim?

Pielęgniarka spojrzał na clipboard, który trzymała w dłoniach.

- Wciąż tak samo. Poziom tlenu we krwi musi poprawić się do rana. -Podniosła oczy, napotykając na wzrok Ashley. - Jest pani jego dziewczyną?

- Nie. - Odpowiedź Ashley była szybka i natychmiast jej pożałowała. A jeśli Landon wszystko słyszał? Zaśmiała się. - Znam Landona od zawsze. Zawsze... byliśmy blisko.

- Ma pani jeszcze dziesięć minut. - Pielęgniarka poprawiła zestaw do infuzji dożylnej. - Potem chcą go zobaczyć rodzice.

- Dobrze. - Przytaknęła Ashley. - Czy mogę zaczekać w poczekalni? Chcę być w pobliżu... gdy się obudzi.

Pielęgniarka uśmiechnęła się.

- Oczywiście.

Gdy wyszła, Ashley pochyliła się i ponownie objęła dłoń Landona. Wciąż nie wiedziała co naprawdę czuje do tego przystojnego, silnego mężczyzny, który sprawiał, że w pewnym stopniu czuła się przytłoczona. Gdyby się obudził, nie składałaby mu żadnych obietnic, podobnie jak i tamtej letniej nocy, zanim wyjechała do Paryża.

Ale teraz, patrząc jak walczy o życie, nie mając pewności, czy otrzyma jeszcze szansę rozmawiania z nim, Ashley była pewna jednego.

Kocha Landona Blakea. Kocha go tak, że aż zapiera jej dech w piersiach. To dziwne, że przyznanie się do tego, niczego nie zmieniło. Niczego. Przedziwne, że może na kimś zależeć tak strasznie, a jednak wciąż jest się przekonanym, że ten ktoś stanowi zagrożenie. I do tego jeszcze ta myśl, że można go stracić...

Ashley wstrzymała oddech. Być może to pokona łkanie, który wyrywało się z jej serca. Przez całe życie ludzie ją ranili, nie zauważali jej lub nie rozumieli. Ale nie Landon. On ją kochał bez względu na wszystko, wierzył w nią, nawet gdy ona sama dawno już przestała w siebie wierzyć. Ale za całą swoją życzliwość - za każdy raz, gdy usuwał się, ponieważ ona potrzebowała przestrzeni, lub uśmiechał, podczas gdy ona zasługiwała na zimne traktowanie - wszystkim, co otrzymywał, był jej żal.

Po jej policzkach spływały łzy, pochyliła głowę, opierając ją o poręcz szpitalnego łóżka. Jej czas dobiegał końca, wiedziała, że może już nie otrzymać kolejnej szansy. Uniosła głowę i zamknęła mocno oczy w nadziei, że gdy je otworzy, Landon obudzi się, uśmiechnie się do niej i zapewni ją, że przeżyje.

Zamiast tego leżał bez ruchu jak kłoda, jego klatka podnosiła się w rytm aparatury.

Ashley wzięła nierównomierny wdech i nachyliła się do jego ucha.

- Landon - to ja, Ashley. - Trzy razy z jej piersi wyrwał się szloch, zawahała się i odczekała, aż odzyska nad sobą kontrolę. - Myślę o każdym razie, gdy mnie rozśmieszałeś. Gdy przyniosłeś mi te głupie komiksy w średniej szkole i zabrałeś mnie w rejs. Gdy pojawiłeś się na chrzcie małego Cole'a i gdy wszędzie mnie dostrzegałeś - na przykład wtedy w kawiarni czy w sklepie spożywczym.

Napływające łzy paliły jej policzki. Wzięła dwa szybkie wdechy, starając się odzyskać głos.

- Pamiętasz, gdy mi powiedziałeś, że chciałbyś, abym spojrzała na ciebie z miłością?

Ashley uciszyła kolejną falę szlochu rękawem od kurtki.

- Przepraszam... przepraszam, że wcześniej nigdy ci tego nie mówiłam. -Wyrównała swój głos. Zasługiwał na to, żeby poznać głębię jej uczuć. Słowa, które pragnął usłyszeć, muszą zostać wypowiedziane. Teraz. Na wypadek gdyby mu się nie udało. Gdyby nigdy już... Nie potrafiła dokończyć tej myśli. - Landon, kocham cię. Zawsze cię kochałam. - Zaczerpnęła powietrza. -Wciąż nie chcę... - Chciała dodać, że nie chce niczego romantycznego, ale powstrzymała się. Jaki to miało sens? I tak był nieprzytomny. Ale na wypadek, gdyby ją słyszał, chciała, żeby wiedział, jak bardzo jest jej bliski. -To wszystko. - Kolejny szloch ścisnął jej gardło, zaczekała aż minie. -Chciałam ci to powiedzieć. Teraz.

W momencie gdy te słowa opuściły jej usta, Ashley poczuła się, jakby jej serce dostało skrzydeł. Nie, nie była zakochana w Landonie. Ale jeśli miarą miłości może być to, jak bardzo komuś na kimś zależy, to znaczy, że ona głęboko kocha Landona, a powiedzenie mu o tym zdjęło z jej ramion niesamowity ciężar. Ożyło i nagle wybuchło w niej wszystko to, kim była, oraz to, jak bardzo ceniła tego mężczyznę. Poczuła się, jakby wyszła z więzienia, jakby wreszcie odzyskała wolność.

To było uczucie tak cudowne i wspaniałe, jak bożonarodzeniowy poranek. I w całej tej bieganinie OIOM-u, w przeciągu tych kilku chwil, które jeszcze zostały do zakończenia odwiedzin, doznała nagle pewności, że on przeżyje. Pomyślała o Irvel i pracy w Sunset Hills. O tym, że jej serce już stało się bardziej łagodne.

Tak, obydwoje przetrwają.

- Każdy się za ciebie modli, Landon. - Dwa razy pociągnęła nosem. - Ten mały chłopiec, po którego poszedłeś - wszystko z nim w porządku. Uratowałeś mu życie. - Zbliżyła do ust jego dłoń i pocałowała ją. - Wyjdziesz z tego, Landon. Wiem o tym. Będę tutaj, przy tobie.

Siostra przełożona, która miała dyżur na OIOM-ie, wypełniała przy biurku kartę pacjenta, gdy podeszła do niej młoda piękna kobieta. Kiedy już była blisko, pielęgniarka mogła dostrzec, że kobieta płakała.

- Jestem Ashley Baxter. Córka doktora Baxtera. - Młoda kobieta wskazała na korytarz. - Wyszłam właśnie od Landona Blake'a. Teraz może wejść rodzina. Myślę, że czekają gdzieś w wolnym pokoju. - Delikatnie zabębniła palcami o blat. - Proszę... jeśli cokolwiek się zmieni, będę w poczekalni.

Pielęgniarka pokiwała głową.

- Znajdę panią. - Zagryzła wargi. Jeśli to córka doktora, to zapewne już wie, że stan jej przyjaciela jest poważny. - Pani przyjaciel ma najlepszego lekarza w całym Bloomington.

Ashley uśmiechnęła się delikatnie.

- Dziękuję.

Gdy odeszła, pielęgniarka chwyciła kartę Landona i szybko poszła do jego pokoju. Gdy sprawdzała ostatnim razem, poziom tlenu wynosił niewiele ponad dziewięćdziesiąt. Respirator z pewnością był pomocny, ale najwyraźniej płuca mężczyzny zostały uszkodzone. Być może nieodwracalnie.

Siostra weszła do pokoju i natychmiast się zatrzymała; otworzyła usta. Mężczyzna poruszał palcami prawej dłoni. To mogło oznaczać tylko jedno. Wybudzał się ze śpiączki!

Zerknęła na monitor obok łóżka. Poziom tlenu wynosił dziewięćdziesiąt siedem. Dziewięćdziesiąt siedem! Jakimś sposobem jego ciało odnalazło siłę, aby zaczerpnąć znacznie więcej powietrza niż wcześniej. Wpatrywała się w liczby i zauważyła, że dochodzą do dziewięćdziesięciu ośmiu.

Nie mogła przypomnieć sobie innego przypadku, w którym pacjent wybudził się tak wcześnie. Co zrobiła lub powiedziała córka doktora, gdy była tutaj? Pielęgniarka natychmiast wybiegła, żeby odnaleźć rodzinę i przekazać jej wiadomość. Potem zaczęła szukać Ashley Baxter.

Gdy ją znalazła, w oczach młodej kobiety widoczny był nieopisany lęk.

- Czy... jest z nim gorzej? Siostra przełożona uśmiechnęła się.

- Nie, poziom tlenu wzrósł. Budzi się.

Lęk zniknął, a zamiast niego pojawiła się nadzieja oraz radość i ulga na tle czegoś promieniującego, łagodnego i niezaprzeczalnego. Czegoś, co mówiło o trosce i o pełnych życia wspomnieniach.

Siostra przełożona widziała to zbyt często, żeby tego nie rozpoznać. I w tej samej chwili wiedziała już, dlaczego obecność tej młodej kobiety tak mocno poruszyła rannego mężczyznę. Z pewnością to, co do niej czuł, było tak głębokie, że wezwało go z powrotem z progu śmierci. Cokolwiek ich łączyło, oczy kobiety wyjawiły już co najmniej połowę tej historii. Córka doktora Baxtera kochała Landona Blake'a.




ROZDZIAŁ 5



Ashley, nakładając na urodzinowy tort Erin ostatnią warstwę lukru, starała się zapanować nad swoimi emocjami. To nie był odpowiedni moment na zalewanie się łzami. Jej rodzice wydawali urodzinowe przyjęcie dla Erin, będzie cała rodzina. Ashley zagryzła wargi i ustawiła na torcie rządek świeczek.

Dom rodziców był ostatnim miejscem, w którym chciała się teraz znajdować.

Jeśli miałaby odrobinę rozsądku, to spędziłaby dzisiejszy wieczór w domu, siedząc przy oknie i przyglądając się swoim uczuciom lub malując. W całym swoim życiu nie pamiętała tak wycieńczających emocjonalnie czterdziestu ośmiu godzin. Ale obiecała mamie, że pomoże jej w przygotowaniu przyjęcia, i teraz nie mogła się wycofać. Westchnęła ciężko i postawiła ciasto centralnie na barku. Cole spał na dole, w domu było cicho. Pozostali przyjdą za mniej więcej godzinę.

Po prostu musi porozmyślać tutaj.

Jak doszło do tego, że atmosfera pomiędzy nią i Landonem stała się tak napięta?

Ashley wyjęła z kredensu stos talerzy i zaczęła je rozstawiać na stole. Tak niedawno panicznie się bała, że może go stracić, że może już nigdy go nie zobaczyć. Chwilę potem stała przy łóżku Landona wraz z jego rodziną, przepełniona niesamowitą radością, trzymając go za rękę, podczas gdy jego ojciec dziękował Bogu za ocalenie syna.

Jednak w którymś momencie mury, które tak długo chroniły przed nim jej serce, urosły jeszcze w górę, czyniąc to serce jeszcze bardziej nieprzystępnym. Niekiedy nie pragnęła niczego więcej, niż tylko siedzieć przy Landonie, dodawać mu otuchy i wspominać dawne czasy. Innym znowu razem usilnie pragnęła uciec.

Od kiedy Landon odzyskał przytomność, Ashley wyczuwała pewne milczące zobowiązanie. Jakimś sposobem, od czasu gdy otworzył oczy i zaczął mówić, stała się jego niekwestionowaną dziewczyną.

Tamtej pierwszej nocy wszystko było takie proste. Kocha go, bez wątpienia. Nie żałowała, że wtedy w szpitalnej sali, obnażyła przed nim swoje uczucia. To byłoby zbyt straszne, gdyby umarł, nie wiedząc o nich. Jednakże wyznania te niczego pomiędzy nimi nie zmieniły.

Teraz, gdy był przytomny, kwestie, które od zawsze przewijały się gdzieś pomiędzy nimi, przybrały o wiele poważniejszy charakter. Zbyt się od siebie różnili, ich poglądy na życie, na wiarę i rodzinę były zbyt różne, aby kiedykolwiek mogli stać się parą. Poza tym ona miała nową pracę. W poniedziałek zamelduje się na stanowisku i rozpocznie pracę z Irvel oraz jej przyjaciółkami w Sunset Hills. Z biegiem czasu Ashley zamierzała dowiedzieć się czegoś więcej o ludzkim sercu, o emocjach, które skazała na wygnanie, przebywając w Paryżu. Kiedy nie będzie pracować, powinna zajmować się Coleem - chociaż czasami myślała o tym, że wolałaby zostawiać go z rodzicami. Jest jeszcze jej malowanie. Jeśli kiedykolwiek chce wyrobić sobie markę poważnej artystki - coś co zamierzała zrealizować w pełni - musi spędzać więcej czasu, malując.

Wszystko to oznaczało, że w jej życiu nie ma miejsca na Landona Blakea, nawet jeśli inni uważali inaczej. A szczególnie jej siostra Kari, która zawsze wierzyła w potęgę miłości - nawet teraz, gdy jej niewierny mąż od pięciu miesięcy leżał w grobie.

Ale dlaczego Kari nie miałaby wierzyć w miłość? Straciła męża, miała jednak Ryana Taylora, czekającego w pogotowiu, czy chciała w to wierzyć, czy też nie. Mieszkał tysiące mil stąd, ale czekał - co do tego Ashley nie miała wątpliwości. Nawet po tym wszystkim, co przytrafiło się Kari, świadomość, że Ryan jest dla niej, że obydwoje są dla siebie stworzeni, na pewno wiele ułatwiała. Z pewnością dodawała jej odwagi do dalszego życia. Ponieważ Ryan Taylor bez wątpienia był mężczyzną, dla którego warto było iść dalej.

Ashley pomyślała o dniu, który spędziła wspólnie z Ryanem zeszłego roku, w grudniu. Ich wspólnym lunchu, rozmowie, pocałunku. I chociaż wtedy pomysł na wspólne spędzenie tego popołudnia nie wydawał się czymś niewłaściwym, teraz postrzegała to inaczej. Przecież wiedziała, że Ryan jej nie kocha - on kocha Kari.

To było oczywiste od zawsze.

Ashley wzięła głęboki wdech.

Szybki wyjazd Ryana obniżył temperaturę jej serca o kilkanaście kolejnych stopni, chociaż wiedziała, że miał prawo, że powinien odejść. Nikomu nie opowiedziała o tamtym wieczorze. Jakby mogła? Kari, jako jedynej z jej trzech sióstr, ciągle na niej zależało.

Pozostałe siostry - Brooke i Erin - równie dobrze mogłyby żyć na innej planecie, między nimi a Ashley nie było prawie żadnej zażyłości. Jeszcze gorzej było z Lukiem. Bez względu na to jak wiele ich łączyło w dzieciństwie, pobyt Ashley w Paryżu zmienił pomiędzy nimi wszystko. Teraz jej brat był kimś więcej niż tylko obcym, był niegodziwcem, wygłaszającym krytyczne sądy.

Kiedyś jej świat obracał się wokół domu pod miastem, pełnego ludzi, wokół jej rodziców, brata i sióstr, z którymi dorastała, teraz jednak Ashley prawie wcale nie czuła się z nimi związana. Wszyscy chcieli, żeby była taka jak Kari, nawet jeśli o tym nie mówili. Chcieli, żeby rzuciła malowanie i zaczęła żyć tak, jak według nich powinna. Co oczywiście oznaczało uczęszczanie do kościoła, udzielanie się w komitecie rodzicielskim, pieczenie chleba, tak jak jej mama, bycie znacznie lepszą matką dla Cole'a, niż była obecnie. Plus, oczywiście jeśli zdoła, powrót do szkoły i wylądowanie w prestiżowym dobrze płatnym medycznym fachu, tak jak Brooke, lub tak efektownym jak Kari, która była fotomodelką. Na szczycie tego wszystkiego powinno się jeszcze znaleźć udane małżeństwo z kimś takim jak Landon Blake. Prawda jest taka, że wszyscy chcieli, aby zaczęła patrzeć na Landona tak jak oni: jako na człowieka z głębokim poczuciem prawości i oddania, mężczyznę, który mógłby być ojcem dla małego Cole'a, gdyby tylko na to pozwoliła, mężczyznę, o jakim marzyła każda samotna kobieta w Bloomigton - jednak on był wpatrzony w Ashley.

Nie dostrzegali tylko jednego, o czym ona była przekonana - że Landon Blake nie był dla niej.

Wbrew swojemu zawodowi był zbyt ostrożny, zbyt przewidywalny. Zbyt dobry. Życie z nim nie mogło przynieść im dwojgu niczego oprócz udręki. Poza tym, już sama myśl o spędzeniu reszty życia z Landonem - lub jakimkolwiek innym mężczyzną, jeśli już o to chodzi - wystarczała, aby jej serce zaczynało bić szybciej, bardziej niespokojnie. Wypadek Landona pomógł jej wypowiedzieć uczucia, które do niego żywiła, jednak to niczego nie zmieniło. Kochała Landona, ale nie była w nim zakochana. Nie tak naprawdę. Nie tak, jak tego oczekiwał.

Ashley sprawdziła zamrażalnik, żeby upewnić się, czy znajdują się tam dwa pojemniki lodów na przyjęcie. Były, oczywiście. Jej matka nie zapomniała o najdrobniejszym szczególe. Urodziny były czymś ważnym w rodzinie Baxterów. Nawet i jej urodziny.

Mogli nie zgadzać się z jej wyborem porzucenia szkoły z zamiarem pracy na pełny etat, lub z jej brakiem wiary czy też uważać, że za dużo czasu spędza z dala od swojego małego synka. Wciąż jednak obchodzili jej urodziny.

Ashley wróciła do kuchni i wyjęła z kredensu dwanaście szklanek. Na myśl o późniejszych odwiedzinach u Landona poczuła trwogę. Atmosfera pomiędzy nimi stała się sztywna i napięta. Wręcz wymuszona. Podobnie się czuła, gdy pod koniec średniej szkoły Landon zaprosił ją na randkę. Już wtedy myśl o stałym chłopaku i przewidywalnej przyszłości zaczęła ją przytłaczać.

Istniało tylko jedno możliwe wytłumaczenie dla nagłego skrępowania, jakie występowało pomiędzy nimi: Landon słyszał ją tej nocy, gdy leżał na oddziale intensywnej terapii.

Jeśli to prawda, jeśli z łatwością może przywołać każde wypowiedziane wtedy przez nią słowo, to być może czeka, aby je powtórzyła teraz, gdy jest przytomny. Być może nie zrozumiał, jaki rodzaj miłości miała na myśli. Jeśli tak, jej milczenie w tej kwestii musiało wprawić go w zakłopotanie. Skoro mogła mu wyznać miłość, gdy był bliski śmierci, to dlaczego nie potrafiła zrobić tego teraz, gdy wracał do zdrowia?

Tak przynajmniej mógł myśleć Landon.

Sprzed domu dobiegły do Ashley głosy; porzuciła rozmyślanie o Landonie. Poza tym nie była jedyną córką w rodzinie Baxterów, zmagającą się z trudnościami. W zeszłym roku Kari wylała mnóstwo łez. Erin ostatnio także nie była sobą. Była cicha, bardziej zamknięta.

Być może Sam i Erin potrzebowali wakacji, właśnie teraz, gdy skończyła się szkoła. Erin była nauczycielką w zerówce. Na pewno musiało być jej smutno, gdy po całym roku żegnała swoich wychowanków. Szczególnie że sama nie mogła mieć dzieci.

Wakacje mogły dać jej zupełnie nowe spojrzenie.

Cokolwiek to było, Ashley pragnęła, aby urodziny Erin były szczęśliwym dniem. Kiedy zaczęli przyjeżdżać pozostali i wypełniać dom, postanowiła ukryć swoje obawy do tyczące Landona. To nie był odpowiedni czas na studiowanie jej niepoukładanych emocji i poszukiwanie brakujących elementów.

Pójdzie do szpitala po kolacji. A teraz wieczór należał do Erin. Uczucia Ashley dla Landona - jakiekolwiek by nie były - muszą zaczekać do zakończenia przyjęcia.

Do kuchni weszła Kari i położyła swoją torebkę na blacie.

- Cześć, Ash. - Podwinęła rękawy. - Potrzebujesz pomocy?

- No pewnie. - Ashley miała zajęte ręce. Wskazała brodą w kierunku barku. - Możesz wziąć te serwetki?

Kari zrobiła to, o co poprosiła ją Ashley i weszła za nią do jadalni.

- Gdzie mama?

- Poszła zajrzeć do Cole'a. Zamierzałam to zrobić, ale on i tak woli ją. Kari zignorowała defensywny ton głosu siostry. Rozkładała na stole

serwetki.

- Czy Erin i Sam już przyjechali?

- Jeszcze nie.

- Hm. - Kari kroczyła za Ashley wokół stołu, układając serwetki przy każdym nakryciu. - Martwię się o nią.

- Ja też. - Ashley ustawiła szklanki za ostatnimi dwoma talerzami. - Nie jest sobą.

Gdy stół był już nakryty. Kari rzuciła ukradkowe spojrzenie na timer przy kuchence. Mama przygotowała pieczonego kurczaka z kabaczkami, pozostało więc niewiele czasu na podanie małej Jessie butelki mleka przed obiadem.

Co dzieje się z Erin? Może jest w ciąży? Czy to było powodem jej ostatnich humorów? A może ona i Sam mają jakieś kłopoty?

Cokolwiek to było, Kari miała nadzieję dowiedzieć się czegoś więcej dzisiejszego wieczoru.

Odmierzyła modyfikowane mleko w proszku i dodała ciepłej wody. Idąc do salonu, potrząsała butelką. W telewizji był mecz baseballa. Dziadek trzymał Jessie na swoich kolanach.

- Mogę ją nakarmić?

Kari uśmiechnęła się na widok obrazka, jaki przedstawiali jej ojciec i jej córeczka. John Baxter był znakomitym lekarzem, szanowanym przez pacjentów oraz kolegów po fachu, ale siedząc tutaj z Jessie, wyglądał jak mały chłopiec, błagający o paczkę cukierków.

- Tak tato. - Kari wręczyła mu butelkę. - Chociaż jej brzuszek jest już nieco rozdrażniony. - Kari uśmiechnęła się. - Nie mów, że cię nie ostrzegałam.

Podniósł Jessie i potarł jej noskiem o swój nos.

- Dziadziuś nie boi się takiego małego okruszka, prawda? - Rzucił spojrzenie w kierunku Kari. - Poza tym jeśli mogłem nakarmić ciebie, poradzę sobie i z nią. Rekord bałaganiarstwa w wieku niemowlęcym wciąż należy do ciebie.

- O tak, stare dobre czasy.

Do pokoju weszła Elizabeth, trzymając za rękę zaspanego Cole'a. Mały wtulał się w babcię, najwyraźniej nie mając jeszcze ochoty na rozmowę. Kari poczochrała mu włosy, a on posłał jej niepewny uśmiech.

- Kari, czy możesz zrobić sałatkę? - Elizabeth uśmiechnęła się i usadowiła na swoich kolanach Cole'a. - Ponieważ babcia i dziadek są zajęci czymś ważniejszym.

Z ust Kari wyrwał się nagły śmiech, a ona upajała się jego obecnością. Bardzo powoli, zrywami, powracał jej smak życia, miłości i śmiechu. Przypomniała sobie werset, zacytowany na ostatnim kazaniu przez pastora Marka: „Radość w Panu jest waszą ostoją."

To prawda; była tego żywym dowodem. Im większą miała radość w sercu, tym czuła się silniejsza. Bardziej też wierzyła, że jakoś uda się jej przetrwać, wbrew wszystkiemu co się wydarzyło. Nawet pomimo całego zamętu i emocjonalnego odrętwienia, które wciąż przysłaniało jej świat.

W przeciągu kilku chwil, obiad był gotowy i cała rodzina Baxterów zgromadziła się przy starym dębowym stole. Rodzice co jakiś czas dołączali do stołu kolejne części blatu, tak żeby mógł pomieścić całą powiększającą się rodzinę. Brooke oraz jej mąż Peter wraz z córeczkami, czteroletnią Maddie i dwuletnią Hailey, usiedli przy jednym krańcu stołu. Przy stole siedzieli także Lukę oraz Reagan, a obok nich Erin i Sam. Ashley oraz Cole usiedli przy drugim krańcu, wraz z Kari. A w środku - jak zawsze razem - ich rodzice.

Gdy ojciec zakończył modlitwę, zwrócił się do Ashley:

- Landon dochodzi do siebie nadzwyczaj szybko. Jedna z pielęgniarek mówiła mi, że odwiedzasz go codziennie.

Ashley pokiwała głową, wpatrzona w kabaczkowy kopiec na jej talerzu. John przedstawił wszystkim krótką, najświeższą aktualizację wiadomości o stanie Landona.

- Prawdę mówiąc, nie sądziłem, że przeżyje pierwszą noc. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby komuś udało się wyjść na prostą po takim uszkodzeniu płuc.

Kari spojrzała na Ashley i poczuła jej ból. Wcześniej, tego ranka rozmawiały o jej uczuciach do Landona. Ashley martwiła się, że gdzieś pośród natłoku obaw o jego życie, mogła nieświadomie dać mu do zrozumienia, że go kocha.

- Biedactwo - powiedziała Kari.

- Słucham? To nie o siebie się martwię. Chodzi mi o Landona. Musi skupić się na swoim zdrowiu, nie martwiąc się o kogoś, kto ranił go już od podstawówki.

- Nie o to mi chodziło. - Kari uśmiechnęła się łagodnie. Ashley zmrużyła oczy.

- Nie rozumiem.

- Nie widzisz tego.

- Czego?

Rozmowa miała miejsce w domu Kari. Ashley siedziała na podłodze, z kolanami przyciągniętymi do klatki piersiowej.

- Dałaś Landonowi do zrozumienia, że go kochasz, bo tak jest. Ashley zaprzeczała wszystkiemu. Ale Kari i tak nie dała się zwieść.

To nie był odpowiedni czas - to było pewne. Ashley wciąż próbowała zrozumieć kim jest. Ale Kari nie miała wątpliwości, że kiedy jej siostra przestanie walczyć ze swoimi uczuciami, prawda stanie się oczywista. I któregoś dnia Landon Blake zajmie kolejne krzesło przy stole Baxterow.

Ale teraz, gdy inni obserwowali reakcję Ashley, czekając, żeby powiedziała coś o Landonie, Kari rozumiała ją. Objęła siostrę ramieniem i uśmiechnęła się: - Ashley ma nową pracę. Czy ktoś już o tym wie?

Rozmowa przeskoczyła ze starszych mieszkańców Sun-set Hills na eskapady Maddie, Hailey i Colea, a potem na obawy, którymi John podzielił się z rodziną, dotyczące banku krwi, na okrągło prawie pustego.

Gdy obiad dobiegał końca, Erin spojrzała na Sama i posłała mu przelotny uśmiech. Sam odchrząknął, jak ktoś zamierzający zabrać głos, i wyprostował się. Wziął Erin za rękę i popatrzył na wszystkich zgromadzonych.

- Wraz z Erin chcielibyśmy coś oznajmić.

Kari natychmiast poczuła narastające w niej podniecenie. Nowina, którą Erin i Sam chcieli się podzielić, mogła oznaczać tylko jedno: Będą mieli dziecko! To by wyjaśniało ostatnie zmiany w zachowaniu Erin. Najprawdopodobniej miewała poranne nudności. Tak, to musi być to. Kari przyjrzała się uważnie swojej młodszej siostrze. Kolejne dziecko w rodzinie! Czyż to nie cudowne?

Sam promieniował entuzjazmem, ale... Kari przeniosła uwagę na Erin. Znała swoją siostrę; w jej oczach nie było radości.

Przepełniał je ból i smutek, których z pewnością nie można było skojarzyć z ciążą. Kari wstrzymała oddech. Wszyscy trwali w napięciu, Sam zaczął.

- Zaproponowano mi pracę w Teksasie. - Nie posiadał się z radości. - W Round Rock, zaraz obok Austin. Będę zarządzał oddziałem dwa razy większym niż obecnie. Za niesamowitą sumę. Będziemy mogli kupić sobie dom, o jakim zawsze marzyliśmy - uśmiechnął się radośnie do Erin. Jego uśmiech nieco zbladł, gdy ona nie odwzajemniła jego entuzjazmu. -Chcieliśmy... żebyście byli pierwszymi, którzy się o tym dowiedzą.

Na moment zapadła cisza.

Sam musi zastanawiać się, co nas napadło - pomyślała Kari. Normalna rodzina pewnie rzuciłaby się już z gratulacjami. Ale Sam najwidoczniej nie znał rodziny Baxterów zbyt dobrze, skoro pomyślał, że przeprowadzka Erin daleko od domu wywoła ich entuzjazm.

Oczy Erin napełniły się łzami, wzruszyła ramionami.

- Więc? - Z jej ust wydobył się śmiech, zbliżony trochę do płaczu. - Nic nie powiecie?

Elizabeth ocknęła się jako pierwsza. Kąciki jej ust uniosły się lekko, umieściła serwetkę na talerzu.

- Masz przed sobą świetlaną przyszłość, Sam. Zawsze o tym wiedzieliśmy.

- No, proszę! - Ashley objęła małego Cole'a. - To kiedy wyjeżdżacie?

- Jeszcze nie teraz. - Szybko odparł Sam. - Przypuszczalnie gdzieś na jesieni. - Roześmiał się, czego Erin nie zrobiła od początku oświadczenia. -Pojedziemy tam w lecie, żeby sprawdzić warunki mieszkaniowe, ale przynajmniej do końca października nie zamierzamy się przeprowadzać.

Kari rozejrzała się dyskretnie po swoim rodzeństwie. Brooke była wpatrzona w swój talerz, rozdłubując widelcem porcję kurczaka. Lukę pochylił się do przodu, przedramiona oparł na stole i uważnie przyglądał się Erin.

Najbardziej znamienna była reakcja Ashley.

Przez lata piastowała funkcję najbardziej skrajnego członka rodziny. Żartowała, że jest czarną owcą, dzieckiem Baxterów, którego obecność była bardziej tolerowana niż pożądana. Za każdym razem gdy wyrażała się w ten sposób, Kari karciła ją. Ale Ashley odnosiła się do wszystkich z rezerwą, zdecydowana na luźniejsze koligacje rodzinne.

Teraz w jej oczach malował się charakterystyczny dla niej smutek. Ashley zależało na nich bardziej, niż sobie to uświadamiała. Może nie zawsze do nich pasowała, ale stanowili jedno.

Kari wyobraziła sobie Erin i Sama pakujących swoje rzeczy i udających się do Teksasu. Nie dziwne, że nikt nie wpadł w entuzjazm. Baxterowie tak naprawdę nigdy nie byli rozłączeni. Jedyne momenty to sześć miesięcy spędzonych przez Kari w Nowym Jorku, gdzie pracowała jako fotomodelka, oraz roczny pobyt Ashley w Paryżu.

Zadzwonił telefon, Lukę zeskoczył z krzesła, żeby go odebrać.

- Słucham? - W jego oczach pojawił się błysk, podszedł do Kari. - Tak, jest tutaj... Aha... Znacznie lepiej. Ciągle jeszcze jest w szpitalu, ale zabrali go już z OIOM-u, oddycha sam i wszystko... Tak, wszyscy mają się świetnie... W porządku, już ci ją daję.

Kari słuchała, zmieszana. Któż to mógł być? Czyżby ktoś z kościoła? Rozmowa przy stole zatrzymała się w momencie gdy Lukę wręczył Kari słuchawkę i wypowiedział słowa, które przyspieszyły rytm bicia jej serca.

- To Ryan.



ROZDZIAŁ 6



Kari potrzebowała do rozmowy jakiegoś zacisznego miejsca.

Podziękowała Lukeowi i skierowała się na górę, do swojego dawnego pokoju, miejsca w którym w ciągu ostatniego roku często się zatrzymywała. Gdy już była sama, odetchnęła i przyłożyła słuchawkę do ucha.

- Tak, słucham?

- Cześć! - Jego głos przebijał się do jej serca, wygładzając zmarszczki, które pojawiły się ostatnio na jej twarzy. - Nie przeszkadzam?

- Nie. - Usiadła na łóżku i przymknęła oczy. - Właśnie kończyliśmy kolację. Dzisiaj są urodziny Erin.

- Najpierw próbowałem złapać cię w domu. - Zamilkł i Kari wyczuła w jego głosie pewien lęk. - Dowiedziałem się od swojej mamy o Landonie Blake'u. Lukę powiedział, że czuje się już lepiej.

- Znacznie lepiej, dzięki Bogu. - Kari odchyliła się do tyłu, opierając się na stosie poduszek. - Tata mówi, że to cud. Nie robiono mu nawet przeszczepów na poparzenia.

- Czy Ashley już się z nim widziała?

Kari wyobraziła sobie Ryana, siedzącego w swoim mieszkaniu w Nowym Jorku i martwiącego się o ludzi z Bloomington. Starszy brat Landona kończył ogólniak w tym samym roku co Ryan. Każdy, kto znał Landona, wiedział o jego uczuciach do Ashley.

- Prawie że przeprowadziła się do szpitala. Uważam, że to jej służy. Pomoże jej poukładać priorytety, wiesz o czym myślę?

- Tak. - Ryan mówił spokojnie. - Nie ma jak szpital, jeśli o to chodzi.

Ton głosu mówił Kari, że jego umysł jest zaprzątnięty czymś więcej niż tylko wypadkiem Landona Blake'a. Czy tęskni za nią, żałując, że podjął pracę w Nowym Jorku? A może pobyt Landona w szpitalu cofnął pamięć Rayana do dni spędzonych przez niego w szpitalu po jego wypadku na boisku? Podobnie jak cofnął pamięć Kari.

Cokolwiek myślał, Kari nie zamierzała odgadywać. Nie było sensu wchodzić z Ryanem w głębszą rozmowę. Był zbyt daleko, a ona wciąż analizowała popioły po swoim dawnym życiu. Poza tym każda myśl o Ryanie sprawiała, że czuła się podle, mając poczucie winy, tak jakby zdradzała Tima i ich małżeństwo oraz wszystko co ich łączyło.

Za każdym razem gdy dzwonił Ryan, dbała o to, aby rozmowa miała charakter czysto informacyjny. Najnowsze wiadomości o Jessie, temat obozu treningowego i tego typu sprawy.

- Więc - zapytała zwyczajowo - co słychać? Ryan westchnął zmęczony.

- Spotkania, spotkania i jeszcze raz spotkania. Kari zaśmiała się.

- Jak tam przygotowania do obozu treningowego?

- Dwa tygodnie i zaczynamy. Otwarcie 26 lipca, wszyscy powinni tam być. Żadnych przesunięć. Rozpoczęcie sezonu miesiąc później w Nowej Anglii. -Zachichotał. - Pomiędzy radzeniem sobie z pewnymi osobistościami z drużyny i zabawą z depth chartem, prawie nie mam czasu na trenowanie.

- Na pewno świetnie ci pójdzie. - Jej głos był radosny, ale głównie dlatego, że oczekiwał tego Ryan. Prawda była taka, że jego napięty harmonogram i zbliżający się nieuchronnie natłok zajęć, trochę ją przerażał. Planując życie dla Jessie i dla siebie, Kari pragnęła być niezależna, jednak musiała przyznać, że z niecierpliwością wyczekiwała telefonów od Ryana. Lubiła sposób, w jaki wypytywał o Jessie, śledził postępy w jej rozwoju i cieszył się, gdy się uśmiechnęła lub przespała całą noc. Rozmawianie z nim o takich sprawach zupełnie się różniło od rozmów z rodziną.

Jednak z początkiem sezonu nie będzie miał czasu, żeby dzwonić -przynajmniej nie tak często jak wcześniej. To był kolejny powód, dla którego, od śmierci Tima, nie chciała się uzależniać od Ryana. On wiódł w Nowym Jorku własne życie. Wszystko mogło się wydarzyć od kiedy zaczął podróżować z drużyną i przygotowywać ją do rozgrywek. Mógł o niej zapomnieć lub spotkać kogoś innego i zakochać się.

Kari nie zamierzała go za to obwiniać. Nie dała mu żadnego powodu, dla którego miałby na nią czekać.

Ryan przerwał ciszę.

- Więc jak tam Jessie? - Kari słyszała w jego głosie uśmiech.

- Świetnie. Rośnie jak na drożdżach.

- Pozwala mamie trochę pospać?

- Oczywiście, że nie. O północy się przewijamy, o trzeciej nad ranem burczy nam w brzuszku, a o piątej mamy bardzo poważne dyskusje. - Kari opadła głębiej na poduszki. Była zmęczona bardziej niż sobie to uświadamiała. - Sen należy do przeszłości.

- Wiesz o czym marzę? - Jego głos złagodniał. Przez chwilę milczał. -Chciałbym być z tobą i pomagać ci. Przejąć zmianę od północy do piątej, chociaż raz na jakiś czas.

Głos Ryana był tak wyraźny, tak realny, że równie dobrze mógłby siedzieć obok.

- To miłe. Ale radzimy sobie.

- Naprawdę, Kari?- Jego głos brzmiał aksamitnie.- Wszystko w porządku?

- Tak. - Usiadła. - Jessie i ja potrzebujemy tego wspólnego czasu. Planując co dalej, no wiesz? Przedzierając się przez wspomnienia.

- Dużo pozujesz?

- Kilka dni w miesiącu. - Kari wstała; podchodząc do okna, oparła słuchawkę na ramieniu.

Promienie zachodzącego słońca oświetliły jej twarz. Pracowała jako modelka od momentu ukończenia szkoły średniej. W ciągu kilku ostatnich lat jej zdjęcia ukazywały się w wielu katalogach, ale gdy rozpadło się jej małżeństwo, rzuciła pracę. Pieniądze z ubezpieczenia Tima powoli się kończyły, potrzebowała więc jakiegoś dochodu. Teraz, gdy Jessie spała, wieczorami znowu zaczynała pracować. Jednak ta praca nie dawała jej takiej radości jak kiedyś. Kari wiedziała dlaczego. Śmierć Tima pozostawiła w jej życiu pustkę, której nie mogła wypełnić praca.

- Nie wiem, czy będę się tym jeszcze zajmować?

- Jak to?

- Życie jest zbyt krótkie. Spędzając czas z dala od Jessie, chcę liczyć na coś więcej niż tylko piękne zdjęcia.

Zapadła cisza. Oparła się o parapet i wpatrywała w stare farmy w oddali. Ten widok nigdy jej nie nudził. W porze letniej drzewa obok domu rodziców rozkwitały.

Kari zagryzła wargi. Chciała zapytać Ryana co robi, jak spędza wolny czas. Ale nie potrafiła. To byłoby zbyt bolesne, usłyszeć, że umawia się na randki, dowiedzieć się, że coś się zmieniło od chwili ich ostatniego spotkania na jesieni.

Zbyt bolesne byłoby dowiedzieć się też, że wciąż na nią czeka, co ostatnio mówił często. Ponieważ jakaś część jej serca - która była zdolna do miłości, do wspólnego życia i więzi - obumarła wraz z chwilą śmierci Tima. I nie wiadomo było, czy kiedykolwiek powróci do życia.

Kari obserwowała dwa drozdy, fruwające za oknem.

- A więc niedługo będziesz szalenie zapracowany.

- Już teraz jestem.

- Prawda. Treningi, no i inne sprawy. - Po raz kolejny Kari powstrzymała się od zadawania pytań.

Gdy zamilkła, przemówił Ryan, czytając w jej sercu, tak jak zawsze. - Co miałaś na myśli?

- Nic. - Wiedziała, że jej odpowiedź była zbyt szybka. - Cieszę się, że masz tyle zajęć. To wszystko.

- Kari... - zaśmiał się dyskretnie. - Zapytaj mnie wprost.

- Zapytać o co? - Próbowała udawać oburzoną.

- W porządku. Nie pytaj. - Po raz kolejny poczuła jego uśmiech, ujrzała błysk w jego oczach, pomimo dzielącej ich odległości. - Nie spotykam się z nikim, wierzysz mi? Czy o tym pomyślałaś?

Kari odwróciła się gwałtownie i znowu opadła na łóżko.

- Ryanie Taylorze, nie o tym myślałam. Jego ton nie był już tak żartobliwy. - Naprawdę?

- Naprawdę. - Szybko zamknęła oczy. Starała się nie kłamać, jednak teraz nie miała wyboru. Gdziekolwiek zabrały ją jej chaotyczne myśli, nie zamierzała być uległą pasażerką. To nieuczciwe wobec Ryana, że dała mu do zrozumienia, iż zastanawia się nad tym, jak on spędza wolny czas. Nie teraz, gdy wciąż opłakiwała śmierć Tima i miała złamane serce.

- W porządku. - Jego głos był zabarwiony rozczarowaniem. - Ale tak między nami, z nikim się nie spotykam.

Kari spojrzała na starą tablicę korkową, obok drzwi, na której kiedyś wisiały ich wspólne z Ryanem zdjęcia.

- Nie musisz mi się tłumaczyć.

- Wiem. - Powoli wciągnął powietrze. - Ale chcę. Zbliżali się do niebezpiecznych obszarów. Kari ponownie poczuła falę niepokoju. To nie był dobry czas na podsycanie płomienia uczuć, którymi od zawsze darzyła Ryana Taylora. Jej życie było całkowicie pochłonięte macierzyństwem i uczeniem się życia bez męża. Nie była w stanie spoglądać dalej. W każdym razie nie teraz.

Poczuła się zagubiona, słysząc głos Ryana, przepełniony uczuciami. Zapragnęła jego obecności, jego ramion wokół niej. Jego pocałunku.

A to sprawiło, że poczuła się podle, jak niewierna żona, która zdradza męża, zaledwie w pół roku po jego śmierci.

- Dziękuję. - Pogładziła brwi kciukiem i wskazującym palcem. - Dziękuję, że zadzwoniłeś. - Zawahała się. - Zrozumiem, jeżeli przez jakiś czas nie będziesz się odzywał. Gdy zacznie się zgrupowanie będziesz zbyt zajęty, żeby zjeść obiad. - Kari zatęskniła za nim, nienawidząc siebie w tym momencie za to, że zdradza pamięć o Timie.

- Mogę nie mieć czasu na jedzenie. - Odczekał chwilę. - Ale tak długo, jak będę oddychał, znajdę czas, żeby zadzwonić.

Uczucie ulgi napełniło jej duszę, zanim zdążyła je powstrzymać. - W porządku. - Wydała z siebie dźwięczny śmiech. - Wiesz, gdzie mnie szukać.

Gdy się już rozłączyli, Kari znowu oparła się o parapet i podziwiała przejrzyste błękitne niebo. Czy ona zwariowała? Jej rozmowa z Ryanem nasycona była niedopowiedzeniami i insynuacjami. A ona jest tutaj, uwięziona w pułapkę bólu po odejściu Tima, przekonana, że rozpacz po jego stracie musi przeżywać w samotności. A jeszcze do tego nie jest w stanie przeżyć dnia bez myślenia o Ryanie Taylorze.

Powoli zaczerpnęła powietrza i przymknęła oczy. Pragnęła skupić się na obecności Boga, usłyszeć Jego głos w burzy uczuć, walczących o miejsce w jej sercu.

Panie można było uniknąć całego tego zamieszania, gdybyś tylko pozwolił przeżyć Timowi.

Dopadł ją smutek, niczym zżerająca choroba. Jessie nigdy nie pozna ojca, nie będzie go trzymać za rękę, ani wtulać się w jego ramiona. To takie niesprawiedliwe.

Jej kolana zaczęły się uginać, ale w tym samym czasie' poczuła, że prostuje się, podtrzymywana przez jakieś nie-! widzialne ręce.

Jestem z tobą, córko. Nawet teraz. Znam przyszłość, którą zaplanowałem dla ciebie."

Głos był łagodny, prawie jak szept rozlegający się w jej duszy. A słowa brzmiały znajomo; podtrzymywały ją przez cały ostatni rok. Kari była przekonana, że są prawdziwe. Bóg jest z nią; ma dla niej cudowną przyszłość. Ale co z Timem? Dlaczego nie było przy nim Boga, gdy poszedł do mieszkania tamtej kobiety? Gdyby Bóg ochronił Tima, nie myślałaby teraz o Ryanie, marząc o spotkaniu z nim, gdy każdy strzęp myśli o nim obarczał ją winą.

Kari otworzyła usta. Wydobył się z nich prawie niesłyszalny szept, słowa przesycone bólem.

- Mogłeś go ocalić, Panie. - Mocno zamknęła oczy. - Mogliśmy... być rodziną.

Wróciły do niej słowa Pisma, które znajdowała na dziesiątkach kartek z wyrazami współczucia, które otrzymała po śmierci Tima, od tamtego momentu pojawiające się podczas kazań i modlitw przynajmniej raz w tygodniu.

Wiemy też, że Bóg z tymi, którzy go miłują, współdziała we wszystkim dla ich dobra, z tymi, którzy są powołani według Jego zamiaru."

Słyszała te słowa przez całe swoje życie, ale po śmierci Tima brzmiały pusto i banalnie. Jakie dobro mogło powstać ze straty męża - zaledwie miesiąc po tym, jak udało się im przetrwać poważną próbę w ich małżeństwie? Cóż mogło być dobrego w patrzeniu jak jej mała córeczka dorasta bez ojca?

Po bardzo trudnych pięciu miesiącach, doszła do siebie na tyle, że zaczęła wierzyć w nadejście lepszego jutra. Jakoś... pewnego dnia. Zaraz, jak to zwykła mówić mama? Piękno pochodzące z popiołów. Tak, to było to. Bóg zaszczyci ją prawdą, przygotowaną dla niej w Biblii, prawdą, w którą ona wierzyła całym sercem, nawet jeśli czasem jej nie rozumiała. Jednak jej wiara wciąż nie potrafiła ukoić bólu codziennego życia, niepewności, które niosło jutro.

Nie, nie będzie się zastanawiała nad tym, czy Bóg spełni swoją obietnicę i czy uczyni coś pięknego ze zgliszczy po jej dawnym życiu. Walczyła, żeby nie zastanawiać się, kiedy.



ROZDZIAŁ 7



Ashley była raczej opanowaną osobą.

Jednakże gdy wyszła ze szpitalnego holu i jechała windą na trzecie piętro, prawie nie mogła opanować drżenia rąk. Nadszedł czas na rozmowę z Landonem. Musi dowiedzieć się, co go gryzie i dlaczego w ciągu ostatnich kilku dni narosło pomiędzy nimi takie napięcie. Czas, aby dowiedzieć się, czy to, czego się domyśla, jest prawdą.

Ciężko było opuścić przyjęcie zorganizowane w domu jej rodziców. Rozmowa o przeprowadzce Erin zeszła na temat Lukea i Reagan, a potem dyskutowano na temat banku krwi w szpitalu Św. Anny. Najwidoczniej braki były większe niż w ciągu ostatniego dziesięciolecia, więc Brooke, najstarsza z ich piątki, była skłonna zająć się tą sprawą.

Ashley oparła się całym ciężarem o ścianę windy. Oczywiście Brooke jest chętna. Jest lekarzem, właściwie to obydwoje są - ona i Peter. Stając na czele akcji krwiodawczej, uszczęśliwią niezwykłego Johna Baxtera. Będą się trzymać razem, podążać jego śladem i zasługiwać na jego pochwały. Nawet jeśli nie chodzą do kościoła i nie wierzą w Boga.

Normalnie uczestnicząc w spotkaniach rodzinnych, Ashley nie mogła się doczekać, kiedy je opuści. Ale dzisiejszego wieczoru ociągała się, obserwowała ludzi, którzy tworzyli jej rodzinę, zastanawiała się, dlaczego do nich nie pasuje, dlaczego nie jest taka jak oni. Zanim wyszła, rozmowa skierowała się na Alzheimera. Opowiedziała im więc o radzie Lu dotyczącej utrzymywania pacjentów w stanie świadomość bycia tu i teraz.

Jednak Brooke nie zgodziła się z tym: - To czasami skutkuje, ale dzisiaj lekarze mówią o odwracaniu uwagi. Obecnie preferuje się tę metodę.

- Odwracanie uwagi? - Ashley miała już wychodzić, ale jeśli jej siostra wiedziała o czymś, co mogło jej pomóc w pracy, była tym zainteresowana.

- Tak. - Brooke skinęła głową, a potem dodała oficjalnym lekarskim tonem. - W momencie gdy pacjenci schodzą z toru normalnego funkcjonowania, trzeba odwrócić ich uwagę. Należy zmienić temat, wprowadzić jakiś pomysł, jakąś czynność, cokolwiek, żeby oderwać ich od złudzeń.

Lepsze to niż kłócenie się ze starszymi ludźmi.

- Dlaczego nie mogę po prostu im przytaknąć, pozwolić im wierzyć, że ich mężowie żyją, a one przebyły do domu opieki tylko na kilka godzin, w odwiedziny, zamiast być nań skazane?

- To nigdy nie skutkuje. - Śmiech Brooke spowodował, że Ashley poczuła się głupio. - To tak jakbyś dolewała benzyny do ognia demencji.

Przestała o tym myśleć, skrzyżowała ręce.

Jeśli ktokolwiek spośród nich ma wyjechać z miasta, tym kimś powinna być ona. Oczywiście nikt by się tym nie zmartwił, nie tak jak w przypadku przeprowadzki Erin i Sama. To zupełnie inna sprawa. W rzeczywistości oświadczenie siostry zasmuciło także i Ashley. Będzie jej brakować cotygodniowego spotkania z nią podczas rodzinnych obiadów. Erin zawsze była najcichszą z Baxterów, zwyczajną i najbardziej naturalną. Tak autentyczną, jak letni zachód słońca. Jej uśmiech rozświetlał cały dom. Kilka razy Ashley odwiedziła jej klasę w przedszkolu i była zachwycona ręcznie wykonanymi dekoracjami, które wisiały na ścianach. Tworząc miejsce pracy dla swoich uczniów, jej urocza siostra zajęła się najdrobniejszymi szczegółami.

Erin w rzeczywistości stanowiła rodzaj przeciwwagi. Była podobna do mamy, zachowywała się tak jak ona, miała równie spokojne usposobienie. Życie Erin - nawet gdy była młodsza - od zawsze było dobre i normalne. Tak przynajmniej wyglądało. Obecność Erin w ich życiu była czymś, co Ashley uważała za rzecz oczywistą.

W podobny sposób myślała o obecności Landona Blakea.

Ashley przymknęła na chwilę oczy. Może się myli w stosunku do niego. Być może wcale nie zadręczał się brakiem uczuć z jej strony. Mógł się w kimś zakochać lub miał plany, którymi nie chciał się podzielić - to by wyjaśniało jego sztywne zachowanie wobec niej. Cokolwiek to było, Ashley wiedziała, że nie może już dłużej czekać, musi poznać prawdę.

Wyszła z windy i kiwnęła głową do pielęgniarki na dyżurze. Teraz już wszystkie ją znały - córka doktora Baxtera, która nie potrafił żyć bez rannego strażaka. Ashley była przekonana, iż pielęgniarki wyczarowały już jakąś wzruszającą historię miłosną, wyobrażając ich sobie na ślubnym kobiercu tuż przed świętami Bożego Narodzenia.

Niech tak będzie. Ludzie mogą wierzyć w co chcą. Ona i Landon znają prawdę. Pomimo ich całej historii oraz tego, że podobają się sobie nawzajem, romans w ich przypadku nie sprawdzi się. Nie może się udać. Po prostu są zbyt różni. Niezależnie od tego, jak ta sprawa przedstawia się dla ich rodziny i przyjaciół oraz pielęgniarek ze szpitala św. Anny.

Ashley poszła w dół korytarza i skręciła do pokoju 312. Landon siedział na łóżku, starając się nie uciskać swoim ciężarem bandaży, które pokrywały oparzenia. Był wpatrzony w ekran telewizora, przymocowanego do sufitu. W ciszy oglądał mecz baseballa.

- Cześć. - Uśmiechnęła się do niego, kurczowo przyciskając szydełkową torebkę do talii. Usiadła na krześle obok łóżka.

- Cześć. Nie sądziłem, że przyjdziesz. - Ich oczy spotkały się. O czym mówiły jego oczy? O żalu? Złości? Niepewności? Ashley nie była pewna, ale coś było nie tak.

- Dzisiaj są urodziny Erin. - Ashley oparła się o tył krzesła i postawiła torebkę na podłodze. - Kolacje u Baxterów potrafią się nieźle przedłużać.

Uśmiech Landona nie zlikwidował chłodu w jego oczach.

- Z pewnością.

Ashley przyjrzała mu się uważniej.

- Dobrze wyglądasz. - Jego twarz nie była już tak blada. - Kiedy cię

wypisują?

- Nie wiem. Przeszczepy nie są konieczne, to dobra wiadomość. Chcą żeby moje płuca zaczęły lepiej funkcjonować. - Roześmiał się. - Mam surowego lekarza.

- Nie żartuj. - Ashley przewróciła oczami, na jej ustach igrał uśmiech. -Dorastałam pod jego okiem.

Zamilkli. Ashley znowu zerknęła na telewizor. To był dobry moment na zapytanie go, o czym myśli. Ale zanim dobrała słowa, ciszę przerwał Landon.

- Dlaczego, Ash? Skierowała na niego wzrok.

- Dlaczego, co?

- Dlaczego tutaj jesteś?

Zmieniła pozycję, serce omal nie rozerwało Jej klatki piersiowej. Nie mogła się już wycofać.

- Martwię się o ciebie.

- Domyślam się. - Przechylił się w kierunku ekranu. - Przecież nic mi nie grozi. Już od dwudziestu czterech godzin. - Spojrzał na nią, a jego wzrok przenikał do głębi jej duszy. - A więc, dlaczego tutaj jesteś?

Co powinna mu odpowiedzieć? Czy słyszał słowa, które wypowiedziała, gdy był bliski śmierci? Czy czekał, aby je powtórzyła jeszcze raz, patrząc mu w oczy? Zagryzła wargi i rozpaczliwie szukała odpowiedzi.

- Jestem twoją przyjaciółką. Martwię się o ciebie. To wszystko. Landon oparł głowę o poduszki. Przez chwilę oglądał mecz, wpatrując się

w ekran w momencie, gdy krępy zawodnik odbijający chybił dwa razy, a za trzecim razem wyrzucił piłkę poza boisko. Ashley także patrzyła w ekran, nie wiedząc, co powiedzieć.

Gdy mecz przerwały reklamy, Landon wyłączył telewizor pilotem. Ekran zgasł.

Po raz kolejny Landon skupił swoją uwagę na Ashley.

- Słyszałem cię.

Ashley czuła, że krew odpływa jej z twarzy.

- Nie rozumiem.

- Tamtej nocy, gdy byłem nieprzytomny. - Landon patrzył na nią, a z jego oczu można było wiele wyczytać. - Słyszałem wszystko.

- Przecież... nawet nie mogłeś oddychać. Co masz na myśli mówiąc, że wszystko słyszałeś?

- Posłuchaj Ashley, odkąd sięgam pamięcią, zawsze próbowałem cię zrozumieć. - Rozłożył ręce i rozglądał się po pokoju, szukając odpowiedzi, która wymykała mu się od dawna. - Czego pragnie Ashley? O czym myśli Ashley? Dlaczego mnie odrzuca? - Ich oczy spotkały się po raz kolejny. - Bóg dał mi wszystko, o czym marzyłem, Ashley. Wszytko... oprócz ciebie.

Gorąco, które paliło policzki Ashley, wystarczyłoby chyba do ogrzania całego pokoju. Słyszał ją, tak jak się obawiała. A teraz obydwoje czuli się zagubieni, nie wiedzieli, co mówić, jak się zachowywać, co zrobić z tym faktem. Ashley zapytała łagodnie: - Co usłyszałeś?

- Nie, Ashley. - Widać było pracujące mięśnie jego szczęki. - Ty mi powiedz. Powiedz mi to samo co wtedy, tamtej nocy. A potem wyjaśnij mi, co chciałaś przez to powiedzieć, tak, żebym mógł to jakoś poukładać.

- Landon, proszę. - Chciała krzyczeć, ale zamiast tego prosiła go, błagała, aby ją zrozumiał. - Myślałam, że umierasz.

Z ust Landona wydobył się śmiech, pełen irytacji.

- Tak długo, jak będę żył, nie sądzę, abym kiedykolwiek mógł cię zrozumieć, Ashley Baxter. Nie wiem, dlaczego szaleję za tobą od tylu lat. -Jego twarz złagodniała, malowała się na niej powaga. - Powiedz mi, Ashley. Powtórz to, co powiedziałaś wtedy, gdy myślałaś, że umieram.

Nie, nie może mu powiedzieć!

W jej umyśle wirowało mnóstwo myśli, rywalizujących między sobą. Miłość pomiędzy nią i Landonem nigdy się nie sprawdzi, przyniesie im obydwojgu jedynie ból. On potrzebuje uroczej żony, chrześcijanki, która będzie czekać na niego, gdy wróci z pracy, która będzie się za niego modlić, za każdym razem gdy w Bloomington zawyją syreny. Kogoś niezwykłego oraz uroczego i konserwatywnego.

Ashley nie była taka, pod żadnym względem. Szczególnie po jej pobycie w Paryżu. Nie mogła pokochać mężczyzny, dopóki nie będzie w stanie powiedzieć mu prawdy o tym, co się wydarzyło we Francji. Landon Blake był jedną z tych osób, przed którą nie potrafiła się otworzyć. W żaden sposób. Był człowiekiem prawym i moralnym, człowiekiem spełniającym najwyższe standardy, był bohaterem, niezaprzeczalnie. Nie zniosłaby myśli, że postrzega ją jako kogoś brudnego i taniego. Jaki więc sens miałaby ich miłość?

Landon zakasłał dwa razy i popił wodą. Spojrzał na nią znowu. - Wiem już o tym, Ashley. Powiedz mi.

Ashley poczuła, że mury jej dumy kruszą się gwałtownie. Pochyliła ramiona do przodu, a gdy mówiła, w jej głosie nie było już niczego z zaciętej niezależności, która zazwyczaj w nim pobrzmiewała. Spojrzała Landonowi w oczy i powiedziała mu prawdę. Wciąż czuła to samo, nawet jeśli to było najbardziej szalone uczucie na świecie.

- Powiedziałam... powiedziałam, że cię kocham. - Pochyliła się do przodu, jej głos był ledwie słyszalny na tle tykającego zegara. - Nie chciałam, żebyś umarł, nie wiedząc o tym.

- Tak myślałem. - W jego oczach zakręciły się łzy, twarz przybrała wyraz zagubienia. - Nie mogłem w to uwierzyć. Aż dotąd. Dopóki nie usłyszałem tego z twoich ust. - Przyglądał się badawczo jej twarzy. - Dlaczego to jest dla ciebie takie trudne, Ashley? Powiedzieć mi, co czujesz, gdy wiesz od dawna o moich uczuciach do ciebie?

- Ponieważ... - Ashley czuła się jak ktoś spadający z urwiska. - ...nie chciałam, żebyś mnie źle zrozumiał.

Landon pochylił się do przodu, sztywno, jakby ktoś wrzucił mu za szpitalny szlafrok kostkę lodu.

- Ja... - Ashley skrzyżowała ręce, wbijając zaciśnięte pięści w brzuch. -...nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał. Pomyślał, że pragnę czegoś pomiędzy nami. Jakiejś więzi, czy czegoś w tym rodzaju.

Ból, który pojawił się w oczach Landona, przebił ją na wskroś. Ale Landon ukrył go natychmiast, spychając do zakamarków swojego serca, gdzie ona nie miała wstępu.

Zaśmiał się cicho i potrząsnął głową.

- Oczywiście, że nie Ash. - Zniknęła gdzieś zażyłość sprzed chwili, a w jej miejsce pojawiły się obronne pozory, czysta przyjaźń, do której przywykła. Z którą czuła się najbezpieczniej. - Nigdy bym się tego nie spodziewał. Nie ze strony tajemniczej Ashley Baxter.

- Landon. - Ashley miała ochotę sama sobie dokopać. Wszystko było nie tak. Oczywiście, kochała Landona. Ale gdzie to mogło ich zaprowadzić? - To nie tak, ja myślałam...

Landon uniósł rękę.

- W porządku. - Na jego twarzy malowała się rezygnacja. - Rozumiem. -Wziął głęboki wdech i wyciągnął w jej kierunku rękę. Ashley dotknęła jej, pozwalając aby ich palce się splotły. - Mam ci coś do powiedzenia.

Ashley chciała zachować jasne myślenie, jednak dotyk jego dłoni był czymś, co ją obezwładniało. Starała się skupić.

- Co takiego?

- Przeprowadzam się. - Kciukiem gładził grzbiet jej dłoni. - Jeszcze zanim zostałem ranny, szukałem okazji, żeby ci o tym powiedzieć.

Przez moment Ashley nie była w stanie oddychać. Landon żartuje, kłamie. Próbuje się na niej odegrać za to, że ona nie kocha go tak, jak on ją. Nagle poczuła się niezręcznie, trzymając jego dłoń. Wypuściła ją i ponownie skrzyżowała ramiona.

- Przeprowadzasz się dokąd?

- Do Nowego Jorku. - Landon odprężył się i oparł wygodnie o poduszki. -Jalen tam mieszka. Opowiadałem ci o nim, prawda?

Jalen? Imię niewiele jej mówiło. Jej myśli przyśpieszyły. Zrozumiała, że od powrotu z Paryża, tak naprawdę wcale nie słuchała tego, co mówił do niej Landon. Tak mocno postanowiła sobie, że nie może się w nim zakochać, więc prawie nic do niej nie docierało.

- Nie za wiele. Landon uśmiechnął się.

- Jalen i ja poznaliśmy się na uniwersytecie w Teksasie, na pierwszym roku. On mnie przekonał, żebym się zgłosił do ochotniczej straży pożarnej w małym miasteczku za Austin. Gdy skończyliśmy szkołę, przeprowadził się do Nowego Jorku. Ja wróciłem do domu, żeby przejść szkolenie i dostać się do tutejszego oddziału. Ashley poczuła skurcz żołądka.

- Ale Nowy Jork, Landon? Czy to... no, nie wiem... nie za szybko?

- Nie. Myślę o tym już od jakiegoś czasu. - Wzruszył ramionami. -Rozmawiam z Jalenem mniej więcej raz w miesiącu, on zawsze znajduje się w samym centrum wydarzeń. Ratuje ludzi, wyrusza do płonących wieżowców. Tak to wygląda. W Nowym Jorku walka z pożarem jest pasją. Tutaj, w Bloomington, to już raczej przeszłość.

- A więc przeprowadzasz się do Nowego Jorku, żeby gasić pożary z Jalenem, ponieważ tutaj to nie jest aż tak ekscytujące? Czy tak? - Ashley wskazała dłonią na gips na nodze Landona i opatrunki na jego plecach. - Czy ostatnio nie miałeś zbyt wielu wrażeń?

- Nie chodzi o wrażenia. Moje życie nabiera wtedy sensu. - Przyglądał się jej przez chwilę, pozwolił, aby jego uczucia stały się przejrzyste, jak wcześniej. - Gdy usłyszałem twój głos, po tym jak mnie tutaj przywieźli, miałem wątpliwości co do wyjazdu. Dlatego... nie wiem...

- Dlatego byłeś taki milczący? - Wreszcie wszystko stało się jasne -skrępowanie, które się wyczuwało, dziwny niepokój pomiędzy nimi. Landon przeprowadza się. Szukał sposobu, żeby jej o tym powiedzieć, ale wtedy został ranny. A gdy leżał bliski śmierci, jej słowa o miłości sprawiły, że zaczął zastanawiać się, czy nie zrobi błędu, wyjeżdżając.

Kiwnął głową.

- Dokładnie.

- Przepraszam, Landon. - Sięgnęła po jego dłoń. - Nie miałam pojęcia.

- Wiem. W porządku. Nie powinienem niczego się doszukiwać w tym, co mi powiedziałaś. Chodzi o to... kiedy powiedziałaś, że mnie kochasz, musiałem się upewnić, co miałaś na myśli. Gdyż, jeśli to by znaczyło... więc, gdybyś miała na myśli to, na co liczyłem, nigdy bym nie wyjechał.

Ponownie Landon otworzył się przed nią, jego uczucia były jak dar do wzięcia. Gdyby tylko potrafiła go kochać, tak jak on kochał ją.

- Czasami żałuję, że nie jestem normalna. Jak inne dziewczyny.

Landon roześmiał się, pochylił się do przodu, delikatnie muskając palcami jej czoło.

- Nie możesz być jak inne dziewczyny, Ashley. Byłoby źle, nie próbuj.

- Masz tam pracę? To znaczy, w Nowym Jorku?

- Miesiąc temu byłem tam na rozmowie kwalifikacyjnej. Przeszedłem tygodniowe testy i ćwiczenia. - Wzruszył ramionami. - Udało się. Miałem zacząć pierwszego sierpnia.

Ashley spojrzała na opatrunki i bandaże.

- To już za trzy tygodnie.

- Wiem. Dzwoniłem do nich dzisiaj rano. - Skrzywił się. - Zmienili datę na listopad. Zdejmą mi gips i będę miał czas na powrót do formy.

Fala akceptacji obmywała serce Ashley.

- Więc naprawdę przeprowadzasz się do Nowego Jorku?

- Tak. Razem z Jalenem będziemy walczyć z ogniem i ratować życie w samym sercu Nowego Jorku. Akcje, mnóstwo akcji, gdy będziemy na zmianie.

Ashley przytaknęła, ale w końcu zaniepokoiła się. - Jak długo tam zostaniesz? - Nie miała prawa pytać, chciała jednak wiedzieć.

- Może rok lub dwa. - Landon w uśmiechu przekrzywił usta. - Jalen twierdzi, że walka z pożarami w Nowym Jorku wchodzi w krew. Sprawia, że nie chce się stamtąd wyjeżdżać.

Ashley poczuła napięcie, do jej serca wkradł się cień niepewności. Przypomniała sobie, jak Landon wyjechał na uniwersytet do Teksasu. Wtedy czuła, że wróci do Bloomington. Ale tym razem... tym razem może nie wrócić. Być może już nigdy. Powstrzymała łzy.

- Wiem, że jestem dziwna, jeśli chodzi o relacje i tym podobne rzeczy. Ale gdy będziesz tam gasił pożary razem z Jalenem, nie zapomnij o czymś.

- O czym? - Landon chwycił jej dłoń, podniósł ją do ust, całował jej palce, uśmiechając się delikatnie i łagodnie; powaga zniknęła z jego twarzy.

Ashley przysunęła się do krawędzi krzesła i wyrzuciła z siebie słowa, pragnąc, aby zakorzeniły się one głęboko w sercu Landona.

- Kocham cię, Landon. Może nie tak, jak tego oczekujesz. Może nie tak, jak powinnam. Ale kocham cię. Od zawsze. - Wstała i oparła się o niego. Przytuliła się do niego z całej siły, prawie nieświadoma dziwnie odurzającego wpływu, jaki miało na nią jego ciało. - Będziesz o tym pamiętał, będąc tam daleko, w Nowym Jorku?

- Zawsze, Ashley. - Landon przytulił swój policzek do jej twarzy i szepnął jej do ucha. - Zawsze.



ROZDZIAŁ 8



Pomysł zrodził się tuż przed północą.

Po rozmowie z Ryanem w domu rodziców, Kari wróciła z Jessie do siebie i spędziła noc na modlitwie, błagając Boga, aby pokazał jej chociaż niewielkie dobro, które może wypłynąć z jej smutku.

I teraz, nagle, kurs jej życia stał się jasny.

Przez lata marzyła o tym, aby pomagać innym małżeństwom - modląc się z nimi, doradzając im i pracując z nimi tak, aby nie istniały tylko na papierku. Ale gdy Tim wyprowadził się do swojej kochanki, zrozumiała, że jej pragnienia zostały zrujnowane, podobnie jak jej małżeńska przysięga.

To prawda, że ona i Tim w końcu zaufali Bogu i znaleźli sposób na uratowanie swojego małżeństwa. Ale ich historia nie posiadała znamion sukcesu. Ostatecznie za swój romans Tim musiał drogo zapłacić. Ceną stało się jego życie.

Ale gdy Kari siedziała w ciemności, przyglądając się przez okno ulicznym światłom, zdała sobie sprawę z czegoś, o czym wcześniej nie myślała. Z pomocą Boga przetrwała romans Tima, później jego śmierć. Ileż to kobiet z kościelnej wspólnoty w Clear Creek mogło zmagać się z podobnymi sytuacjami? Być może ich mężowie nie wyprowadzili się do swoich kochanek - lub nie zostali zamordowani. Ale jeśli Bóg przeprowadził ją przez takie doświadczenia, to może przeprowadzić także i inne cierpiące kobiety przez ich próby, jakiekolwiek by one nie były. Być może nawet Kari stanie się częścią tego uzdrawiającego procesu.

W umyśle Kari zaczął pojawiać się obraz. Im dłużej tam siedziała, tym był wyraźniejszy. Mogła pomagać kobietom, które uważały swoje małżeństwa za skończone, nie mającym pojęcia co dalej robić, aby uratować swoje związki i siebie same.

Pastor Mark Attebery mówił jej już od tygodni, że Bóg przygotowuje dla niej coś specjalnego. Przez cały ten czas Kari, gdzieś w głębi swojego umysłu, zastanawiała się, czy nie chodzi o jej związek z Ryanem Taylorem. Myśląc o tym, czuła się okropnie. Pastor Mark nie powiedział jej niczego konkretnego, jedynie podzielił się z nią swoimi odczuciami. Gdy się za nią modlił, miał silne przeczucie, że Bóg przygotowuje dla niej coś ważnego.

Jak krótkowzroczna była w swoim myśleniu, sądząc, że to dotyczy Ryana!

Wielki plan, który przeczuwał pastor Mark, musiał być związany z wizją, którą miała teraz, tak realną, iż mogła jej dotknąć. Posługa wobec innych cierpiących kobiet, z którymi Kari będzie spotykać się indywidualnie podczas studium biblijnego i pocieszać je. Spotkania będą prywatne, tak aby chronić tożsamość kobiet. Kari może spotykać się z daną kobietą nawet codziennie, jeśli będzie to konieczne.

W sercu Kari zaczęła narastać radość, wypełniając je. Zanim dowiedziała się o romansie Tima, wyobrażała sobie ich razem, pełniących taką posługę. Spotykających się z parami, doradzających im, pomagających osiągnąć lepsze porozumienie w małżeństwie. Ale najwyraźniej nie było im to pisane.

Pragnienie, które teraz Bóg umieścił w jej sercu, mogło nadać jej życiu nowy cel oraz kierunek. Rodzaj ostatniej deski ratunku, która przeniesie ją z okresu żalu i straty, w czas łaski i nadziei dla kobiet, których związki miały jeszcze szansę.

Kari otworzyła Biblię i rozważała słowa, które przeczytała wcześniej, tego ranka. Pochodziły one z 12 rozdziału Listu do Rzymian:

Miłość niech będzie bez obłudy! Miejcie wstręt do złego, podążajcie za dobrem! W miłości braterskiej nawzajem bądźcie życzliwi! W okazywaniu czci jedni drugich wyprzedzajcie! Nie opuszczajcie się w gorliwości! Bądźcie płomiennego ducha! Pełnijcie służbę Panu! Weselcie się nadzieją! W ucisku bądźcie cierpliwi, w modlitwie - wytrwali! Zaradzajcie potrzebom świętych! Przestrzegajcie gościnności!"

Gdy przeczytała te słowa wcześniej, wydawały się jej raczej oczywiste. Lista wskazówek, jak traktować ludzi. Z pewnością nic wielkiego, nic co mogłoby zmienić jej życie. Jednak teraz, w świetle wizji, którą otrzymała od Boga, wydawały się tak ważne.

W Kari obudził się nowy rodzaj miłości - miłości dla kobiet, które cierpiały w swoich związkach małżeńskich. Było to uczucie niesamowicie szczere, nigdy wcześniej nie doświadczyła czegoś takiego. Nienawidziła zła cudzołóstwa, nienawidziła na tyle mocno, że pragnęła modlić się z kobietami, które padły jego ofiarą, modlić się z tymi, które postanowiły uchwycić się dobra w ich małżeństwach i zawierzyć Bogu ich odnowę.

W tym fragmencie była również mowa o radości. „Weselcie się nadzieją..." Czyż nie takie uczucie dźwięczało w jej duszy właśnie teraz? Radość? Po miesiącach braku odczuwania czegokolwiek, Kari nie miała wątpliwości, że to jest właśnie to. Pomysł pomagania innym kobietom w ratowaniu ich małżeństw napełniał ją taką radością, o jakiej nawet nie marzyła. Oczywiście jedynym sposobem, aby odpowiedzieć na to Boże wezwanie, była cierpliwość, modlitwa, życzliwość wobec kobiet, które potrzebowały jej wsparcia - dokładnie tak, jak mówił ten fragment.

Miała wrażenie, że słowa o czci odnosiły się szczególnie do niej.

Dotarło to do niej właśnie w tym momencie. Tim okazał jej szacunek, gdy zostawił swoją dziewczynę, żałował i obiecał, że będzie pracował nad ich małżeństwem. Ryan okazał jej szacunek, wyjeżdżając, pozwalając jej kochać Tima, tak jak czuła, że powinna. Teraz nadeszła jej kolej na okazanie szacunku kobietom z kościelnej wspólnoty, kobietom, które potrzebowały jej wsparcia - zrobi to, aby dać im nadzieję; skorzysta ze wspomnień o tym wszystkim, co wydarzyło się w jej życiu.

Z drugiego pokoju dobiegał płacz Jessie, Kari zamknęła Biblię. Gdy to uczyniła, zdała sobie sprawę, że na policzkach ma łzy. Łzy, które wytrysnęły z tej części serca, która do dzisiaj pozostawała skostniała i sucha

Części, która jakimś sposobem, w ciągu ostatnich kilku godzin, została przywrócona do życia.



ROZDZIAŁ 9



Ashley zastanawiała się, czy kiedykolwiek uda się jej przywyknąć do tego zapachu.

To był jej pierwszy dzień w pracy, i nawet po godzinie spędzonej z Irvel i jej przyjaciółkami tego ranka, nieprzyjemny zapach, który przywarł do ścian i mebli, krztusił ją.

Lu twierdziła, że z tym zapachem nic nie można zrobić.

- Jest czysto - powiedziała, gdy rozmawiały przez telefon po rozmowie kwalifikacyjnej. - Tylko ta domieszka zapachu śmierci.

Ashley musi do niego przywyknąć, jeśli chce pracować tu dłużej. Siedziała przy stole i uśmiechała się do otaczających ją twarzy.

Na głównym miejscu siedziała Irvel, samozwańcza liderka grupy. Obok niej, po prawej siedziała Edith, cicha kobieta, która rozdłubując jedzenie, niewiele mówiła. Naprzeciwko Edith siedziała Helen, bez wątpienia najgłośniejsza z tej trójki. Laura Jo leżała w korytarzu, przykuta do łóżka, najprawdopodobniej od śmierci dzieliły ją tygodnie. Dalej znajdował się Bert, jedyny mężczyzna w grupie.

Lu ostrzegła przed nim Ashley.

- Zanoś posiłki do jego pokoju - cmoknęła językiem. - Bert jest dziwakiem. Wstaje rano i chodzi dookoła łóżka. Przez cały dzień.

- Chodzi dookoła? - Ashley nie rozumiała.

- Gdy wstanie, pościelisz jego łóżko i naszykujesz mu szlafrok. Dziesięć minut po śniadaniu, zaczyna krążyć. Rozpoczyna od wezgłowia łóżka, rysując dłońmi koła nad kołdrą - powolne, dokładne koła. Następnie przechodzi do nóg łóżka i znowu dookoła na drugą stronę. Po czym rozpoczyna od nowa. Każdego dnia tak samo. Jak dotąd Lu miała rację.

Zanim Ashley nakarmiła trzy chodzące mieszkanki domu, zaniosła płynne śniadanie Laurze Jo, która nigdy nie otwierała oczu. Następnie wzięła tacę dla Berta.

Siedział na swoim bujanym fotelu i jadł, podczas gdy ona składała jego ubrania i ścieliła łóżko. Jak w zegarku, w chwili gdy zabrała jego tacę, włożył na siebie szlafrok, poczłapał do wezgłowia łóżka i zaczął rysować nad kołdrą koła.

Biedny, zwariowany staruszek - pomyślała Ashley.

Pozostałe kobiety, siedzące wokół stołu, były znacznie zabawniejsze. Stanowiły powód, dla którego podjęła tę pracę. Irvel i Edith oraz Helen -dziewczęta, jak je nazywała Irvel.

- Zatem, dziewczęta... - Irvel wstała od stołu, po zjedzeniu połowy tostu i jajka. - Hank łowi ryby, mamy więc cały dzień.

Helen spojrzała gniewnie na swój talerz. - Sądziłam, że zjemy lasagne. Gdzie jest lasagne? Trzy razy uderzyła widelcem o swój talerz.

- Wiesz - Irvel wskazała palcem w kierunku Ashley - ta dziewczyna ma przepiękne włosy. - Podniosła głowę. - Czy ktoś ci już o tym mówił, kochanie?

- Dziękuję Irvel. Doceniam to.

- Pytam!... - Helen uderzyła w stół. Lu przestrzegała Ashley także i przed tym. Helen zawsze w coś uderzała, waliła w ścianę lub trzaskała pięścią w stół, żeby podkreślić swoje zdanie. - Gdzie jest lasagne?

- Hm, Helen... - odchrząknęła Ashley. - Dzisiaj na śniadanie mamy tosty i jajka.

Helen spiorunowała ją wzrokiem.

- Miałam dostać lasagne.

Irvel pokiwała w kierunku Ashley, starając się opanować sytuację.

- Tak, kochanie. Sądzę, że ona miała jeść lasagne. Właśnie tak twierdzi.

- Jajka i tosty. - Głos Edith brzmiał spokojnie na tle szczebiotu Irvel i grzmotu Helen. Jednak Helen usłyszała to i ponownie uderzyła widelcem o talerz.

- Lasagne. Moja mama robi mi lasagne w każdą niedzielę, a dzisiaj jest niedziela.

Irvel delikatnie położyła dłoń na ramieniu Helen. - Kochanie, jestem przekonana, że dzisiaj mamy środę.

- O rany - zamruczała Ashley i zrobiła krótki, gwałtowny wydech. Czy poniedziałkowe poranki zawsze tak mają wyglądać? Stanęła i oparła dłonie na biodrach, przypominając sobie radę Brooke o odwracaniu uwagi. - Helen, a co byś powiedziała na bułeczkę z cynamonem? - Ashley uśmiechnęła się do krępej kobiety. - Już ostygły, można je zjeść.

- Bułeczki cynamonowe z lasagne? - Helen wypluła coś na talerz. Ashley nie mogła na to patrzeć. - Chcę więcej lasagne.

Irvel spojrzała na Ashley, otworzyła szeroko oczy. Po czym uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami w tak wykwintny sposób, jakiego Ashley nigdy jeszcze nie widziała.

- Dziewczyna chce lasagne.

- Cóż. - Ashley przyniosła z kuchni tacę z cynamonowymi bułeczkami i wyciągnęła ją w kierunku trzech starszych pań. - Lasagne się skończyła. Pozostały tylko cynamonowe bułeczki.

- Co? - Helen powoli usiadła na krześle, jej twarz skrzywiła się pod naporem smutku i rozczarowania.

- Skończyła się, Helen.

- Naprawdę? - Łzy złości zaczęły napływać do oczu Helen. - Lasagne się skończyła?

- Tak. - Ashley zmusiła się do stanowczego tonu. - Zupełnie się skończyła. Helen pomyślała przez chwilę.

- W porządku. - Z jej spierzchniętych ust wydobyło się sapanie. - Zjem cynamonową bułeczkę. - Podeszła, żeby wziąć jedną z tacy, ale jej ręka zatrzymała się w powietrzu.

- Chwileczkę. - Odwróciła się, najszybciej jak tylko potrafiła i spojrzała na Ashley. - Sprawdzili cię?

Ashley zerknęła na skórę na swoich rękach, dłoniach. Co znowu?

- Czy sprawdzili?

- Muszą sprawdzić każdego. Bardzo dokładnie.

- W porządku. - Edith pedantycznie podniosła do ust widelec z jajkiem. -Dobre, dobre jajka.

- Tak. - Irvel delikatnie położyła dłonie na stole. Z powagą rozejrzała się dookoła. - Wszystkie zostałyśmy sprawdzone. Prawda, Ingrid?

Helen rzuciła Irvel niecierpliwe spojrzenie.

- Mam na imię Helen!

- Tak właśnie powiedziałam, moja droga. - Irvel delikatnie przewróciła oczami w kierunku Ashley, dając jej do zrozumienia, że Helen obawiała się kilku szuflad z szafy z dokumentami.

Ashley uśmiechnęła się i podsunęła tacę Irvel.

- Cynamonową bułeczkę?

- Czemu nie, kochanie? - Irvel koniuszkami palców chwyciła bułeczkę. Edith wahała się przez chwilę, spoglądając to na swój talerz pełen jajek, to

na bułeczki.

- Lubię jajka.

O Helen na chwilę zapomniano.

- Chcesz cynamonową bułeczkę, Edith? Możesz mieć dwa dania, jeśli zechcesz - zachęcała Ashley.

- Ona została już sprawdzona - warknęła Helen. - Oddaj jej to.

- Lubię jajka. - Edith zmarszczyła czoło. Zaczęła się trząść, zdenerwowana i zakłopotana przytłaczającym ją zadaniem zadecydowania, czy wziąć cynamonową bułeczkę, czy też nie.

Biedna kobieta. Ashley przechyliła głowę i uśmiechnęła się do Edith ze zrozumieniem. - Zjedz jajka, Edith. Nie ma sprawy. Później poczęstujesz się bułeczką.

Ashley postawiła tacę z bułeczkami na środku stołu, kilkanaście centymetrów od talerza Helen.

- Wystarczy! - Helen spojrzała na przyjaciółki i wyrzuciła ręce w powietrze. - Czy ktoś ją sprawdził? Jeżeli nie, to nie powinno jej tutaj być. -Helen skłoniła głowę, jak gdyby kolejna część nie była przeznaczona dla uszu Ashley. - A jeśli ona jest szpiegiem?

Dłonie Edith bardzo się trzęsły, jej widelec dzwonił o talerz. Ashley rzuciła w jej kierunku spojrzenie pełne troski. Jajecznicy było prawie tyle samo co wcześniej. - Czy... czy jest więcej jajek?

- Oczywiście. - Ashley poklepała dłoń Edith. - Gdy tylko zjesz te, przyniosę ci następne.

Edith spojrzała na talerz. Ze zdziwienia wokół jej oczu zebrały się zmarszczki.

- Skończę je. - Podniosła wzrok na Ashley, lęk i zmieszanie powoli odpływały z jej twarzy. - Ktoś nałożył mi więcej. Czy ja mogę tyle zjeść?

Musi być lepszy sposób. Ashley pochyliła głowę.

- Tak Edith. Śmiało, jedz.

- O rany... - Irvel zakryła usta dłonią i rzuciła w stronę Ashley uwagę pełną troski. - Edith zaczyna się trochę zapominać.

- Racja - wyszeptała Ashley. - Nic nie szkodzi.

- Tak - Irvel zmarszczyła nos i dodała grzecznie. - Tak myślę. - Przerwała nagle i spojrzała na Ashley. - Rany boskie, kochanie, masz piękne włosy. Czy ktoś ci już powiedział jak piękne masz włosy?

Ashley rzuciła Irvel cierpliwy uśmiech. - Tak, to bardzo miłe. Dziękuję za...

- To śmieszne. - Helen uderzyła pięścią w udo i skrzywiła się z bólu. - Czy ktoś mi odpowie? - Popchnęła swoje krzesło i wskazała na Ashley. - Tę dziewczynę należy sprawdzić. Możemy mieć dookoła szpiegów.

- Helen - Ashley pokiwała z przekonaniem głową - zostałam gruntownie sprawdzona. - Podniosła ręce w geście poddania. - Wszystko w porządku. Nie jestem szpiegiem.

- Cóż! - Helen dla podkreślenia poklepała swoje kolano. - W samą porę. Dźwięk otwierających się drzwi uciął rozmowę. Ashley spojrzała na swój zegarek. Była dziewiąta. Rozpoczynała się zmiana Belindy. Belinda pracowała od dziewiątej do siedemnastej. Według Lu, większość tego czasu spędzała w biurze, zajmując się papierami, zamawiając leki i mając do czynienia z dostawcami, którzy zaopatrywali dom. Belinda pomagała przy porannej kąpieli, ale potem Ashley miała radzić sobie samodzielnie.

- Och. - Irvel zniżyła swój głos do szeptu. - To ta kobieta. Helen nagle pokiwała w kierunku Belindy. - Czy ona jest szpiegiem?

Irvel wsunęła się głębiej w krzesło i spojrzała na Helen. - Tak myślę.

Edith rozdłubywała jedzenie na swoim talerzu. Jej palce drżały bardziej niż wcześniej. - Lubię jajka.

Serce Ashley zaczęło bić szybciej. Dlaczego pojawienie się Belindy wywołało takie napięcie? Co zrobiła lub powiedziała, że wzbudzała takie zdenerwowanie?

Belinda wkroczyła do kuchni, położyła torebkę na stole i spojrzała groźnie na Ashley. - Jest dziewiąta.

- Tak. - Ashley poprawiła się na krześle. - Niektóre z nas ślicznotek znają się na zegarku.

- O dziewiątej zaczynamy kąpanie. - Wskazała ręką na starsze kobiety. -Dlaczego one jeszcze jedzą?

- Cóż... - Ashley uniosła brwi, starając się zachować spokojny i łagodny ton głosu. Położyła dłoń na ramieniu Edith. - Edith nie skończyła jeszcze jajecznicy. - Potem wskazała na Irvel i Helen. - A reszta je cynamonowe bułeczki.

Belinda zmarszczyła brwi. - Czemu tak długo?

- Proszę pani... - chrząknęła Irvel. - Jeśli mogę wyjaśnić... Samozwańcza liderka nie tryskała już entuzjazmem na myśl o dniu, który miała spędzić z innymi dziewczętami. Zamiast tego jej głos drżał z niepewności. Ashley patrzyła ze zdumieniem na siwowłosą staruszkę. Biedna kobieta była śmiertelnie przerażona, jednak zatroskana o Ashley zajęła stanowisko. Jej postawa dotknęła serca Ashley, bardziej niż się spodziewała.

Belinda przewróciła oczami w kierunku Irvel. - Tylko szybko.

- Więc - Irvel rozprostowała zagniecenia na swojej sukience. -Gawędziłyśmy sobie. Poznawałyśmy się.

- Posłuchaj, Irvel. - Z gardła Belindy wydobył się chichot, po czym uśmiechnęła się zgryźliwie do starszej kobiety. - Dziewczęta, jeśli nie poznałyście się do tej pory, to równie dobrze możecie dać sobie już z tym spokój.

- Tak, ale... - Irvel przełknęła ślinę, szukając pomocy u Ashley. - Hank podrzucił mnie tutaj godzinę temu, ja i dziewczęta chciałyśmy się spotkać. Być może napić się miętowej herbatki.

- To prawda. - Ashley wstała i zaczęła sprzątać ze stołu naczynia. Stojąc obok zlewozmywaka - poza zasięgiem wzroku Irvel - Ashley rzuciła Belindzie spojrzenie. - Nie ma nic złego w kilkuminutowej wizycie. - Jej głos był grzeczny, ale dopilnowała, aby osiągnąć zamierzony cel wzrokiem. - Czyż nie tak?

- Tak. - Głos Irvel nabrał wcześniejszej pewności. Ashley wróciła do jadalni i stanęła opiekuńczo obok Irvel. Kobieta wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń Ashley. - Przyjemnie jest kogoś odwiedzić. Przynajmniej do czasu, gdy Hank nie przyjdzie po mnie. - Irvel uśmiechnęła się do Belindy. - Czyż włosy tej dziewczyny nie są piękne? Nigdy nie widziałam tak pięknych włosów.

- Dosyć tego. - Belinda pomaszerowała w ich kierunku i przysunęła krzesło Irvel do stołu, po czym zniżyła swoją twarz tak, że znalazła się kilka centymetrów od twarzy Irvel. - Hank nie żyje, Irvel. Już od piętnastu lat. Mieszkasz w domu opieki razem z innymi starymi ludźmi, chorymi na Alzheimera. - Jej głos był podniesiony i niegrzeczny, tak jakby karciła nieznośnego pięciolatka.

Ashley była tak zszokowana, że nie była w stanie nic zrobić, przyglądała się jedynie.

Belinda chwyciła powietrze. - W tym domu nie ma nawet pojedynczej torebki ekspresowej herbaty, i nigdy nie było. Nie będzie żadnego poznawania się, a Hank nigdy po ciebie nie wróci. On nie żyje. Teraz jest czas kąpania. Bierz więc swoją laskę i idziemy.

- T-t-tak, proszę pani. - Ramiona Irvel zaczęły się trząść, gdy Belinda odwróciła się i niedbale ruszyła w kierunku korytarza.

- Och, Irvel. - Ashley podeszła do niej i na jej delikatnych, pomarszczonych policzkach dostrzegła łzy. - Przepraszam.

- J-j-a muszę się wykąpać. - Irvel wstała przy pomocy Ashley.

Wokół stołu zapanowała cisza. Edith odłożyła widelec i oparła się o tył krzesła. Miała zamknięte oczy, ale jej głowa kiwała się delikatnie a usta poruszały się monotonnie. Gdy Ashley pochyliła się, usłyszała głos Edith, powtarzającej szeptem: - Nie... nie... nie... nie.

- Edith, czy wszystko w porządku? - Ashley zrobiła kilka kroków w kierunku milczącej kobiety.

- Kąpiel. - Odsunęła się od stołu, stanęła i pomalutku szła w kierunku łazienki. - Muszę się wykąpać... muszę się wykąpać...

Ashley, Irvel i Helen patrzyły jak odchodzi.

- Pani zawsze zdenerwuje Edith. - Irvel cmoknęła językiem. – Biedna Edith.

- Mówię ci. - Helen kurczowo objęła swoje łokcie. Na jej czole pojawiły się głębokie zmarszczki niepokoju. - Tamta kobieta jest szpiegiem. Zawsze nim była.

Nagle powietrze przeszył głośny i przeraźliwy krzyk, jakiego Ashley nigdy jeszcze nie słyszała. Dochodził z łazienki, gdzie Edith czekała na kogoś, kto by jej pomógł w kąpieli.

Ashley wybiegła zza rogu, gdy wróciło do niej kolejne ostrzeżenie Lu: -Edith jest krzykaczką. Nikt nie wie dlaczego.

Minąwszy kolejną ścianę, Ashley wbiegła do łazienki, gdzie stała przerażona Edith, z rozszerzonymi oczami i szeroko otwartymi ustami, krzycząc, jakby była świadkiem morderstwa.

- Edith... Edith... już dobrze.

Ręce i nogi kobiety były sztywne jak metalowe pręty. Zanim Ashley zdążyła przystąpić do dalszego uspokajania kobiety, do łazienki wkroczyła Belinda i skrzyczała ją: - Edith nie może się sama kąpać. Czy Lu nie powiedziała ci o tym?

Krzyk Edith był tak donośny, że nie można było rozmawiać. Zanim Ashley pomyślała co dalej robić, Belinda stanęła za Edith i zaczęła ją wypychać w kierunku sypialni.

Ashley patrzyła przerażona, jak odchodzą. Czy tak właśnie umierają ludzie - w lęku i samotności? Poniżeni? Skierowała się do jadalni, nie myśląc za bardzo dokąd idzie. Irvel i Helen stały w miejscu, w ich oczach malowało się przerażenie. Krzyk Edith ucichł w ciągu trzech minut. Belinda przeszła obok nich, ciężkim krokiem przemierzając drogę do drugiej łazienki, mrucząc coś pod nosem o niekompetencji; jej twarz wykrzywiała złość.

- Ona jest szpiegiem - syknęła Helen.

Ashley nie miała pojęcia co robić i od czego zacząć. Chciała sprawdzić co z Edith, ale Irvel i Helen także jej potrzebowały.

Czy Belinda zawsze tak traktowała tych ludzi? Poniżając ich ze złością i bez szacunku? Krzycząc na te biedactwa i rozkazując im? Jeśli tak, to Ashley musi coś z tym zrobić.

- Irvel! - Z korytarza zagrzmiał głos Belindy. - Chodź tutaj. Twoja kąpiel jest gotowa.

Irvel powłóczyła nogami, raz jedną, potem drugą, podczas gdy Ashley szła obok niej bezradnie. Była jeszcze zbyt nowa, żeby zmienić tę rutynę. Poza tym Belinda była kierowniczką, i dała już Ashley do zrozumienia, że jeśli nie będzie wywiązywać się z obowiązków, to zostanie zwolniona. Teraz, po czasie spędzonym z Irvel, Edith i Helen, Ashley była pewna, że chce tutaj zostać i pomagać im, pozwalając, aby one docierały do jej serca i przemieniały je.

Pośrodku korytarza Irvel zatrzymała się.

- Hank... nie odszedł? - Odwróciła się do Ashley i spojrzała jej w oczy. -Prawda?

Oczy Irvel błagały o odpowiedź, którą chciała usłyszeć. Przez chwilę Ashley milczała, nie chcąc pogarszać całej sytuacji. Wtedy pojawił się przed nią obraz Landona, leżącego w szpitalnym łóżku, mówiącego jej, że przeprowadza się do Nowego Jorku. Prędko go nie zobaczy - przynajmniej nie w ciągu najbliższego roku, a być może już nigdy. Ale to nie zmieniało faktu, że go kocha.

- Nie, Irvel. - Obraz Landona rozmył się, a Ashley położyła delikatnie dłoń na ramieniu staruszki. - Jeśli go kochasz, to on tak naprawdę nie odszedł.

- Kocham Hanka. - Irvel mówiła powoli, starannie dobierając słowa, uczucia w jej oczach były tak żywe, że Ashley trudno było opanować współczucie. - Nawet nie wiesz, jak bardzo go kocham.

- A zatem... - Głos Ashley drżał i czuła szczypanie łez - ...on nie odszedł, prawda?

- Nie. - Irvel wyprostowała się i potrząsnęła głową. Powoli na jej twarzy pojawiał się uśmiech, przepełniony wdzięcznością, unosząc ku górze jej obwisłe policzki. - On wcale nie odszedł. Łowi ryby... tak jak zawsze. Usłyszały nagły dźwięk.

- Irvel? - Przez gipsowe ściany przebijał głos Belindy. Wątła staruszka podskoczyła.

Ashley mrugnęła do Irvel i odkrzyknęła uprzejmym głosem: - Już idzie. Kłótnia z Belindą nie miała teraz sensu. Mogła spowodować jeszcze większe zdenerwowanie u Irvel i jej koleżanek.

Irvel przysunęła głowę jeszcze bliżej do Ashley, jej głos przeszedł w szept.

- Jesteś bardzo miła. Mam nadzieję, że kiedyś napijemy się jeszcze herbatki. -Przeszła kilka kroków i zatrzymała się. Podniosła palec i wskazała na Ashley.

- Wiesz co? Masz przepiękne włosy...

Ashley spędziła pozostałą część dnia, zajmując się różnymi rzeczami. Nadzorowała lunch i odprowadziła kobiety do ich rozkładanych foteli na popołudniową drzemkę. Zajrzała do Laury Jo i Edith, ale obydwie spały. Na biurku Belindy, obok dokumentów Edith, zauważyła buteleczkę z lekarstwem. Środki uspokajające - oczy wiście, sposób Belindy na uciszenie Edith.

Kilka razy zajrzała do Berta. Lu miała rację. Gdy nie jadł lub nie spał, chodził dookoła łóżka - okrążał je bezustannie, z wielką pieczołowitością poprawiając na kołdrze wszelkie zagniecenia.

- Bert? - Ashley podeszła do niego i dotknęła jego ręki. - Bert, mam na imię Ashley. Jestem tutaj nowa.

Bert nic nie odpowiedział. Nie spojrzał na nią, ani się nie zatrzymał. Zamiast tego niezgrabnie ją ominął, cały czas zakreślając dłońmi koła.

- W porządku Bert. Gdybyś czegoś potrzebował, jestem w pokoju obok. Wychodząc z pokoju, Ashley dostrzegła na komodzie Berta czarno-białe zdjęcie oprawione w ramkę. Było to zdjęcie przystojnego, dobrze zbudowanego mężczyzny i uderzająco pięknej młodej kobiety, siedzących na koniach. Ashley przez ramię zerknęła na Berta, wciąż krążącego dookoła łóżka.

- Jestem tutaj dla ciebie, Bert. Zawołaj mnie w razie potrzeby. Późnym popołudniem zjawiła się siostrzenica Irvel. Lu poinformowała

Ashley o gościach regularnie odwiedzających chorych, siostrzenica Irvel była jednym z nich. Przychodziła w każde poniedziałkowe popołudnie i czytała głośno Biblię swojej ciotce. Gdy skończyła, wspólnie recytowały Psalm 23, a potem śpiewały ulubiony hymn Irvel.

Ashley zajrzała do nich i obserwowała je z korytarza. Dwie kobiety siedziały obok siebie, ich śpiew nie był doskonały, ale na swój sposób był przepiękny. - Wielka jest wierność Twa, wielka jest Panie wierność Twa...

Pieśń dobiegła końca. Irvel była uprzejma i zadowolona z towarzystwa, ale najwyraźniej nie rozpoznawała swojej siostrzenicy. Ze swojego życia pamiętała jedynie kilka wybranych rzeczy: swoje imię, jej Hanka i ulubione pieśni.

Oraz pojedyncze słowa Psalmu 23.

Gdy siostrzenica wychodziła, Irvel przytuliła ją i uśmiechnęła się: -Kochanie, mam na imię Irvel. Miło mi było cię poznać. Wpadnij czasami na herbatkę. Miętową herbatkę.

- Kocham cię, ciociu Irvel - odrzekła kobieta. - Jezus także cię kocha.

- Tak. Kochanie. - Oczy Irvel rozbłysły, jakby znowu miała dwadzieścia lat. - Pan jest moim pasterzem. Czyż to nie jest cudowne?

Wracając do domu, Ashley nie mogła przestać myśleć o staruszce i jej uroczym sposobie bycia. Zanim odebrała Cole'a od rodziców, gdzie zostawał w godzinach jej pracy, zatrzymała się i kupiła coś bez czego Dom Opieki Sunset Hills nie mógł absolutnie funkcjonować następnego dnia.

Miętową herbatę.



ROZDZIAŁ 10



Zbierasz to co posiałeś.

Jedynie to przychodziło do głowy Luke'owi, gdy myślał o tym, jak dobre ostatnio było jego życie. Nie chodziło o szkołę czy kościół, ale o Reagan - o nią przede wszystkim.

Znajdowali się dziesięć tysięcy metrów nad ziemią i lecieli do Nowego Jorku. Podróż była pomysłem Reagan - szansą na spędzenie wspólnego weekendu przed rozpoczęciem szkoły i możliwością spotkania z jej rodzicami za jednym razem. Lukę spojrzał na swoją śpiącą z głową opartą o okno dziewczynę, i po cichu wyszeptał modlitwę, dziękując za nią Bogu. Reagan miała w sobie wszystko, czego pragnął w kobiecie. Wszystko.

Smukłe długie nogi, złote włosy. Nieraz na jej widok ludzie mówili, że wygląda jak wyższa i bardziej długonoga Anna Kournikova, piękna zawodowa tenisistka. Ale Reagan była piękniejsza od Kournikovej. Lukę miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, Reagan metr osiemdziesiąt trzy na obcasach. Gdziekolwiek poszła, przyciągała uwagę. A do tego była jeszcze zabawna i urocza i uwielbiała dobry softball. A co najważniejsze, wierzyła w Boga, tak jak Luke. Wszyscy uważali, że są dla siebie stworzeni. On też tak sądził.

Reagan przebudziła się i przeciągnęła. - Która godzina?

- Dochodzi pierwsza. Jeszcze pół godziny i będziemy na miejscu.

- Świetnie. - Wtuliła się w jego ramię i powiedziała śpiącym głosem: - Nie mogę się doczekać, kiedy cię zobaczą.

- Jesteś pewna, że mnie polubią?

- Głuptasku. - Uśmiechnęła się do niego i dotknęła palcem czubka jego nosa. - A dlaczego by nie?

Znowu się zdrzemnęła, a Lukę rozmyślał nad tym, co powiedziała. Czyż nie było tak? Przez cały czas starał się żyć tak, aby oddawać Bogu cześć. I w rezultacie jego życie, było takie jak należy.

Nie tak jak Ashley, która uciekła do Paryża i zaszła w ciążę - i któż może wiedzieć, co jeszcze robiła, zanim wróciła do domu. Została wychowana tak samo, w oparciu o takie same zasady i ideały jak on. Ale odrzuciła to wszystko, i od tamtej pory jej życie stało się wielkim bałaganem. A nawet więcej, jej wybory przynosiły rodzinie wstyd.

A co dopiero Tim, mąż Kari, który nie tylko ją zdradził, ale zamieszkał z jedną ze swoich studentek. Zhańbił całą rodzinę, a potem został zamordowany! Oczywiście wcześniej wrócił do domu i razem z Kari próbowali odbudować swój związek -Lukę uznał, że to dobrze. Ale dlaczego Kari nie unikała Tima od samego początku? Ten facet nie był dla niej, był sporo starszy, i do tego pracownik naukowy. Szczególnie gdy obok był ktoś taki jak Ryan Taylor, który kochał ją od zawsze.

Lukę oparł się o siedzenie. Wciąż nie wiedział co sądzić o morderstwie Tima. Doszło do tragedii, to prawda. Ale ostatecznie Tim zebrał, to co posiał. Lukę nie mógł powstrzymać się od myśli, że teraz Kari ma się lepiej, bez względu na to jak trudna była cała sytuacja.

Lukę ziewnął.

Czasami, gdy myślał w ten sposób, zastanawiał się, czy nie jest może za bardzo okrutny i krytyczny. Ashley oczywiście uważała, że jest. Ale nie był, nie tak do końca. Po prostu chciał być posłuszny Bogu i żyć dobrze. Strzec honoru rodziny. I nie znosił, gdy ktoś z jego bliskich nie przejmował się tą kwestią.

Nie chodziło o to, że jest doskonały. Wiedział, że jest grzesznikiem - każdy nim był. Ale naprawdę starał się żyć tak jak powinien, tak jak został wychowany. Modlił się. Chodził do kościoła. Starał się nie pić ani nie imprezować i robił wszystko, aby unikać dwuznacznych sytuacji z dziewczętami, które były zbyt wyzywające. Czuł, że jest to winien Bogu i swojej rodzinie. I sobie również - jeśli już o to chodzi.

Jego wysiłek się opłacał - teraz to było oczywiste. Zbierał to, co zasiał.

Podróż do Nowego Jorku była kolejnym tego dowodem.

Lukę czuł się tak jakby latał - widok z osiemdziesiątego dziewiątego piętra północnej wieży World Trade Center był niesamowity.

Oprowadzał ich ojciec Reagan, Tom Decker, idący parę metrów za nimi.

- Nie mogę w to uwierzyć - Lukę szepnął do Reagan. Roześmiała się, jej głos był prawie niesłyszalny. - Poczekaj, aż zobaczysz jego biuro.

Reagan miała rację. Jej ojciec wprowadził ich do pokoju wyłożonego drewnem. Lukę musiał się pilnować, żeby nie wydawać zbyt głośnych okrzyków zachwytu. Widok przekraczał jego wyobrażenia. Ale nie chciał, żeby pan Decker pomyślał, że może czuć się nieswojo. Właściwie to i on wkrótce będzie miał dyplom i takie biuro. Przynajmniej tak uważał.

- To jest coś, proszę pana. - Lukę podszedł do okna i podziwiał widok. Oglądanie miasta z osiemdziesiątego dziewiątego piętra miało w sobie coś surrealistycznego, prawie jak widok z samolotu.

- Podoba mi się to. - Pan Decker roześmiał się. - Większość ludzi, przychodzących tutaj po raz pierwszy, jest zaskoczona.

- Wiem, ja też byłam. - Reagan objęła ojca. - Sama przejażdżka windą wystarczy, żebym dostała mdłości.

Na biurku pana Deckera zadzwonił telefon; przez chwilę był zajęty rozmową.

Lukę spojrzał na Reagan i uniósł brwi. - Fajnie. - Bezgłośnie poruszył ustami, wtedy ona puściła dłoń ojca i podeszła do Luke'a, stojącego przy oknie.

Patrzyła w dół, opierając czoło o szybę. - Wygląda jak widokówka.

- Zawsze sądziłem, że zostanę w Indianie. - Przesunął dłonią po parapecie, tak iż znalazła się obok jej dłoni. - Ale będąc tutaj, w Nowym Jorku, sam nie wiem. Coś w tym jest. Podniecenie, energia. - Przyciągnął jej spojrzenie. -Tak jakbym nie mógł podbić świata biznesu, dopóki nie zrobię tego tutaj.

- Jesteś jeszcze zbyt młody, żeby podbijać cokolwiek - zaśmiała się Reagan.

- Hej. - Lukę trącił ją łokciem. - Daj facetowi szansę. Pan Decker odłożył słuchawkę. - Potrzebują mnie obok, chodzi o krótkie spotkanie. Nie potrwa to dłużej niż dziesięć minut, jeśli możecie, to zaczekajcie. - Poklepał zegarek. -Chciałbym was zabrać na lunch, na samą górę, jeżeli macie czas.

- Oczywiście. - Reagan uniosła jedno ramię. - Mamy cały dzień, prawda? -Spojrzała na Lukę'a.

- Prawda.

- I dzisiaj wieczorem obejrzymy jeszcze Rwerdance - mamy to w planie?

- Tak jest. - Reagan wysunęła podbródek i rzuciła Lukę'owi ostrzegawcze spojrzenie. - I żadnego użalania się panowie, w porządku?

Lukę stłumił śmiech i uniósł do góry ręce. - Nie z mojej strony.

- Lukę lubi facetów w rajtuzach. - Pan Decker przechodząc obok biurka, uderzył go lekko pięścią w ramię.

- Szczególnie w irlandzkich rajtuzach.

Wciąż słyszeli śmiech ojca Reagan, gdy zamykał drzwi biura i szedł korytarzem.

Lukę spojrzał na Reagan. - Widzisz to?

- Co? - Rozejrzała się dokoła. Oparła się o okno, stając przodem do niego.

- Mnie. W biurze takim jak to. - Wskazał na ogromny skórzany fotel za biurkiem. - Pracującego razem z twoim ojcem.

- Chyba tak. - Na jej ustach igrał uśmiech.

Lukę podszedł do niej. Była taka piękna i taka szczęśliwa, że może spędzić weekend razem z rodzicami. W rzeczywistości te ostatnie kilka dni z Reagan i jej rodziną wystarczyły, żeby go przekonać.

Pewnego dnia - może wkrótce - poprosi Reagan, żeby za niego wyszła. Czeka ich wspaniałe życie, być może tutaj, w Nowym Jorku. Nieważne, jak trudno czasami będzie, ich wiara, którą żyją, sprawi, że nad nimi zawsze będzie błękitne niebo i słońce. Dzień po dniu, rok po roku.

Chciał ją pocałować, wziąć ją w ramiona i przytulić ją do siebie, marzył o tym odkąd opuścili Bloomington. Jej nieustanna bliskość przemawiała od niego. Jednak jeśli chciał, aby jego myśli pozostały czyste, potrzebowali przestrzeni pomiędzy sobą - jak najczęściej. Cofnął się kilka kroków i opadł na fotel jej ojca. Oparł pięty o krawędź biurka i uśmiechnął się do niej. - Teraz wiesz o czym myślę?

Oparła plecy o okno i przekrzywiła głowę. - Chodzi o irlandzkie rajtuzy?

- Potem.

Odrzuciła głowę do tyłu, jej śmiech brzmiał jak muzyka. - Dobrze. Złapała oddech. - Powiedz mi.

- Chcę pracować w tej firmie... w biurze obok twojego ojca. Dzięki temu -powiedział uroczystym głosem - będę mógł zapewnić jego córce życie, do jakiego przywykła.

Reagan wbiła w niego wzrok. - Czyżby?

- Tak, a może chodzi i o szklany pantofelek. - Luke uśmiechnął się do niej. Spotykali się już prawie od roku, ale ich rozmowy o przyszłości nigdy nie były poważne. Ale był bliski tego, żeby to zmienić. - Znasz wynik, Reagan. Tak czy inaczej, pragnę cię w moim życiu.

- Naprawdę? - Droczyła się z nim, zarazem go badając.

- Naprawdę. - Wyciągnął ramiona, a on podeszła chętnie. Gdy była wystarczająco blisko, przyciągnął ją na kolana i zbliżył nos do jej nosa. -Podoba ci się w Nowym Jorku, prawda?

- Podobają mi się też szklane pantofelki.

Nagle słowa uwięzły mu w gardle. Wplótł palce w jej włosy i zaczął ją całować, dopóki nie usłyszeli kroków na korytarzu.

- Idzie! - Reagan szepnęła mu w twarz i skoczyła do tyłu, na swoje miejsce przy oknie.

W tej samej chwili Luke zeskoczył z krzesła i starał się przybrać zwyczajną pozę, kilkadziesiąt centymetrów dalej. Nie oddychali, gdy otwierały się drzwi.

- Spotkania! - Pan Decker zerknął na nich i okrążył swoje biurko. Położył teczkę na stole i klasnął w dłonie. - Więc jak... głodni?

Luke zerknął na Reagan, odwrócił się z powrotem do pana Deckera i wzruszył ramionami. - Oczywiście.

- W porządku. Proponuję Windows on the World.

Gdy mijali biuro pana Deckera, Luke wskazał na tabliczkę z nazwiskiem, zerknął na Reagan i powiedział bezgłośnie: - Luke Baxter.

I w tym momencie nie miał wątpliwości, że pewnego dnia tak się stanie. Nie chodziło tylko o tabliczkę, ale o wszystko - pracę, ślub, mieszkanie w Nowym Jorku.

A nawet o szklane pantofelki.



ROZDZIAŁ 11



Bóg jej wynagrodził.

Gdy tego wtorku Kari szła do biura pastora Marka Atteberry, nie miała wyjścia, musiała wyjawić mu swoje myśli. Minęło już kilka dni od tamtej nocy, gdy nie spała do późna, myśląc o tym, jak może wykorzystać swoje bolesne doświadczenia, aby pomagać innym kobietom. Z każdym dniem czuła, że robi się jej coraz lżej na sercu.

Po narodzinach Jessie były momenty, gdy chciało się jej krzyczeć z radości, ale były też i dni, w których dokuczało jej widmo samotności i lęku. Jej mąż nie żył, musiała sobie jakoś radzić. Nawet pomimo jej wiary i rodziny, która była przy niej, dużo było takich chwil, gdy to zadanie ją przytłaczało - a nawet jeszcze gorzej.

W dodatku jej uczucie do Ryana Taylora komplikowało sprawę. Dobrze, że mieszkał w Nowym Jorku. W tym okresie jej życia regularne spotykanie się z nim byłoby ponad jej siły, trudno byłoby teraz zmagać się z tym, co kiedyś ich łączyło. Samo myślenie o nim sprawiało, że czuła się nielojalnie, zupełnie jakby zdradzała pamięć o Timie.

Ale teraz, gdy Bóg na glebie jej życia zasiał nowe cele, mogła rozmawiać z Ryanem i cieszyć się tym. Nie była już zależna od rozmowy z nim, by zmniejszyć brzemię żalu pod koniec dnia wypełnionego troską o dziecko, które nie miało ojca. Bóg naprawdę pokazał jej inną rzeczywistość, z dala od bólu i cierpienia. Nawet z dala od krótkich przebłysków przyjemności, którą odczuwała, rozmawiając z Ryanem.

Nowa rzeczywistość była jasna i bliska, dawała poczucie stałości, tak jakby Bóg przyciągnął ją do swojej Istoty. W Biblii czytała o Panu, który był potężną twierdzą, wieżą, schronieniem. Ale dopiero teraz dostrzegła te prawdy w swoim życiu. Była tam teraz, w miejscu, za którym tęskniła od lat dziewczęcych.

Jednak nigdy nie pomyślałaby, że bilet do tego miejsca będzie kosztował tak dużo.

Kari minęła przedsionek kościoła, oparła o siebie nosidełko z małą Jessie, uważając aby nie zakłócać snu małej córeczki. Jessie miała już prawie trzy miesiące i Kari zaczęła dostrzegać, że jej sen staje się coraz bardziej regularny. Zgodnie z tym schematem, Jessie powinna pospać jeszcze godzinę.

Drzwi do gabinetu pastora Marka były otwarte.

- Wejdź, Kari. - Pastor Mark wstał i uściskał ją, gdy odstawiła nosidełko. -Spójrzmy na maleństwo.

Kari uśmiechnęła się promiennie, podążając za wzrokiem pastora. - Czyż nie jest śliczna?

- O rany - wyrwało się z ust Marka. - Jest piękna. Bez wątpienia ma twarz mamy.

Uśmiech Kari spoważniał nieco. - I oczy ojca.

- Tak. - Dodał pastor Mark, ściskając ponownie ramiona Kari. -Zamierzałem to powiedzieć. - Przyjrzał się jej uważniej. - Wszystko u ciebie w porządku?

- Dlatego tutaj jestem. - Kari podeszła do sofy stojącej kilka metrów dalej, i usiadła. Obok, na podłodze postawiła nosidełko i delikatnie je bujała.

- Zatem... - Pastor Mark wrócił do biurka i usiadł, pochylając się do przodu; łokcie oparł na kolanach. - Jak tam rodzina?

- Dobrze. - Kari uśmiechnęła się, przypominając sobie o zachowaniu cierpliwości. Wiedziała, że ta rozmowa nie będzie krótka. - Mama w zeszłym tygodniu odebrała od swojego lekarza wyniki badań. Nie ma śladu raka. To już prawie dziesięć lat.

- Wspaniale. Nie rozmawiałem jeszcze z twoim ojcem. Martwił się.

- Naprawdę? Ojciec nie wspomniał ani słowem, że niepokoi się o wyniki badań mamy.

Pastor Mark wzruszył ramionami. - Zawsze się martwi, czekając na wyniki testów. Gdy ludzie walczą z rakiem, istnieje zagrożenie, że będą musieli podjąć walkę ponownie.

- Cóż... - Kari odrzuciła tę myśl. - Lekarze mówią, że to wygląda dobrze.

- Cieszę się. - Pastor założył nogę na nogę. - A jak pozostali? Brooke, Erin, Ashley, Luke?

- Dobrze. Córeczka Brooke ciągle dużo choruje, a Erin i Sam przeprowadzają się na jesieni. Ashley podjęła pracę w Sunset Hills - tym domu opieki na South Walnut.

- Tak, mieszkało tam kilku członków naszego kościoła.

- Poczekalnia do nieba, tak mówi tata. - Kari przekrzywiła głowę. - Uroczy ludzie, z tego co mówi Ashley.

- Pewnie jest zadowolona, że z Landonem wszystko w porządku.

- Tak - westchnęła Kari. - Myślę, że Bóg dla tych dwojga zaplanował coś specjalnego.

Pastor spojrzał na nią z ciekawością. - A więc wreszcie zdecydowała, że pozwoli mu się złapać?

- Ashley? - Kari zaśmiała się cicho. Przestała kołysać Jessie i usiadła wygodnie. - Nie moja siostra Ashley. Robi wszystko okrężną drogą, włącznie z zakochaniem się. Zależy jej na Landonie, ale jest ostatnią osobą, która przyznałaby, że to miłość.

- A co z Lukiem? - Pastor Mark pogładził podbródek. - Nie widziałem go od kilku tygodni.

- Jest w Nowym Jorku, odwiedza rodzinę Reagan.

- Reagan? - Pastor uniósł brew. - A więc to poważna sprawa, co?

Kari uśmiechnęła się na myśl o jej bracie i Reagan. - Tworzą piękną parę. Razem studiują, śmieją się i modlą. Przypominają każdemu, kto na ich patrzy, że miłość ciągle ma wartość. - Pokiwała głową. - Myślę, że to poważne.

- Więc ona pochodzi z Nowego Jorku? - Rozmowa z pastorem Markiem zawsze tak wyglądała - kilka minut najświeższych informacji o Baxterach przed podjęciem jakiegokolwiek poważniejszego tematu. Dla pastora to były istotne sprawy. Naprawdę był zainteresowany tym, co działo się u Baxterów, tak jakby on sam stanowił cząstkę ich rodziny.

- Jej rodzice mieszkają tam od dawna; przeprowadzili się z północnej Karoliny. W zeszłym roku jej ojciec został zatrudniony przez wielkie biuro rachunkowe. Z tego co mówił Lukę, pracuje w chmurach. Prawie na szycie World Trade Center.

- Musi mieć niesamowite widoki. - Pastor Mark uśmiechnął się. -Niezupełnie takie jak w Bloomington, obawiam się.

- W tym tygodniu Lukę wybrał się na wycieczkę. - Roześmiała się. -Pewnej nocy, razem z siostrą obmyśliłyśmy pełny scenariusz. Lukę skończy studia, ożeni się z Reagan i razem przeprowadzą się do Nowego Jorku. A potem Lukę dostanie biuro, wysoko w chmurach, obok ojca Reagan.

- Też tak może być. - Pastor mrugnął i powoli wciągnął powietrze. - Ale nie sądzę, że to jest powodem twojej wizyty. - Jego oczy nabrały głębi i skupienia. - Z twojego telefonu wywnioskowałem, że chodzi o coś poważnego.

- W rzeczy samej. - Kari czuła, że jej oczy nabierają blasku. Pragnęła porozmawiać o tym od tamtej nocy. - Dobrze. - Wyprostowała ręce. - Wiem czego od mnie chce Bóg, jeżeli chodzi o moje życie.

- Zamieniam się w słuch - uprzejmy śmiech pastora wypełnił pokój - nie każdy z nas może tak powiedzieć. - Zmrużył oczy, zamyślając się. -Opowiedz mi o tym.

Kari starała się powściągnąć swój entuzjazm. Musiała mówić w sposób spokojny i zwięzły, aby przedstawić pastorowi Markowi jasny obraz swojej wizji.

- Myślę, że w naszym kościele są tacy ludzie jak ja. Mam na myśli tych, którzy cierpią. Chodzące rany. Czy mam rację? Nie jestem jedyna?

Na twarzy pastora zagościł smutek. - Podsłuchujesz moje telefony. -Wsunął się głębiej w fotel i zmarszczył czoło. - Cierpiących ludzi jest więcej niż myślimy.

Kari zagryzła wargę. - Tak myślałam. - Odetchnęła głęboko. - Zanim umarł Tim... zanim powiedział mi o swoim romansie... wyobrażałam sobie nas obydwoje pracujących z innymi małżeństwami, które walczą z problemami. -Zaśmiała się smutno. - Ludźmi takimi jak ja i Tim, jak się domyślam. Oczywiście to nie wyszło.

Jessie zaczęła gaworzyć i wyciągnęła maleńką piąstkę. Kari pochyliła się i zaczęła delikatnie kołysać nosidełkiem.

- W każdym razie w zeszłym tygodniu niemal poczułam, jak Bóg klepie mnie po ramieniu, mówiąc mi, że wciąż jest coś, co mogę robić i tego ode mnie oczekuje. Kobiety, które cierpią - mam na myśli prawdziwe cierpienie -niekoniecznie będą szukały pomocy na cotygodniowym studium biblijnym. -Wymieniła spojrzenie z pastorem. - Zatem to, czego potrzebują, to rodzaj mentora. Kogoś, kto spotka się z nimi indywidualnie, poczyta z nimi Biblię, popłacze razem z nimi i posłucha, gdy otworzą swoją duszę. Rodzaj anonimowego przyjaciela, który dochowa ich tajemnic. Kogoś, kto będzie mógł spojrzeć im w oczy i powiedzieć: „Przechodziłam już taką próbę i ty też dasz radę". Chodzi o to, żeby połączyć tę przepaść pomiędzy bólem i tym co może go pokonać. - Kari splotła dłonie, mówiła cicho, ale jej głos był przepełniony żarliwą pasją. - Tym kimś mogę być ja.

Pastor Mark pokiwał głową.

- Hmm. - W jego oczach malowało się zrozumienie. - Masz na myśli ludzi złapanych w pułapkę bólu? I anonimowy sposób na znalezienie pomocy oraz wsparcia.

- Tak. - Serce Kari przyśpieszyło. - Od kogoś, kto już przeszedł tę drogę. W taki czy inny sposób.

Pastor sięgnął po długopis oraz kartkę i zaczął coś notować.

- Już teraz myślę o kobiecie, która mogłaby skorzystać z szansy spotkania z tobą. Jej mąż znajduje się na krawędzi romansu. Prawie się rozwodzą. Ona jest osobą bardzo zamkniętą. I nie chce, aby o sprawie dowiedział się ktokolwiek z kościoła. - Uderzył długopisem o kolano, przyglądając się notatce. -Na razie jest załamana. Jestem przekonany, że jeśli do niej zadzwonię i powiem o tobie, będzie zainteresowana. - Po czym odłożył długopis i spojrzał na Kari. - Ale coś mi mówi, że to trochę za wcześnie.

- Za wcześnie? - Skrzywiła się grzecznie. - Moje uczucia są na tyle świeże, że potrafię dostrzec różnicę.

- Ale mogą być za świeże. To znaczy, że możesz potrzebować trochę więcej czasu na uzdrowienie, zanim zaczniesz pomagać innym.

Entuzjazm Kari opuścił jej serce, tak jak powietrze, które ucieka z przedziurawionej opony. Oparła się o sofę.

- Uzdrowienie wymaga czasu, Kari. Wymaga zaangażowania pamięci -przyjrzenia się poszczególnym momentom przeszłości i ocalenia tego, co było dobre oraz poznania tego, co było złe. W ten sposób uczcisz minione dni. Mam przeczucie, że potem - uśmiechnął się - Bóg użyje cię, abyś pomagała ludziom, nawet nie wyobrażasz sobie jak wielu.

- Naprawdę? - Ożyła w niej nadzieja.

- Oczywiście. Ale pamiętaj Kari, żebyś się nie śpieszyła. Ty i Bóg macie wiele do zrobienia, zanim będziesz mogła podjąć służbę.

Po godzinie pastor spisał dla Kari listę książek, mówiących o uzdrowieniu i czerpaniu z bolesnych wspomnień, związanych z trudnymi przeżyciami oraz stratą kogoś bliskiego. Pomodlili się razem, oddając wspomnienia Kari Bogu i prosząc o opiekę na nadchodzące miesiące.

Kari opuściła gabinet pastora z sercem wypełnionym pokojem oraz nowymi celami. Być może nie była jeszcze gotowa, aby pomagać innym kobietom. Ale wiedziała, że ten moment nadejdzie. Tim z pewnością by się ucieszył, widząc, dokąd zabrał ją Bóg, przeprowadzając ją przez wspomnienia o przeszłości ku przyszłości, w której, dzięki pamięci o tym wszystkim, co się wydarzyło, będzie mogła pomagać innym kobietom.

Gdybyś tylko wiedział, Tim. Bóg jest dobry; dał mi w życiu kolejną szansę.

W drodze powrotnej do domu skręciła w lewo, zamiast w prawo, i znalazła się na cmentarzu.

Dzień przybrał kolory jasnego błękitu i ożywiającej zieleni. Strumienie słonecznego światła przedzierały się przez korony drzew i oświetlały zatopiony w ciszy ocean śmierci. Kari spojrzała na otaczającą ją przestrzeń. W letni dzień, taki jak ten, od rzędów szarych nagrobków biło coś pogodnego.

Wzięła butelkę Jessie i zabrała z samochodu śpiące maleństwo, przytulając je do siebie. - Chodź córeczko. - Musnęła swoją twarzą o jej drobną buźkę. -Porozmawiamy z tatusiem.

Była tutaj kilka razy, odkąd zmarł Tim. W większości swoją rozpacz przeżywała w domu, z Biblią w jednej dłoni i z paczką chusteczek w drugiej. Ale czasami chciała też i pamiętać, potrzebowała ponownie wejść w to wszystko, czego nigdy już nie będzie.

Wciągnęła głęboko powietrze i minęła parking. Daj mi siłę, Boże.

Przechodziła obok kamieni o różnych kształtach i rozmiarach, dopóki nie znalazła się przy tym jedynym, nowszym od innych. Wokół jego podstawy, z ziemi wyrastała świeża trawa - oznaka życia, które trwało dalej. Nagrobek był prosty, tradycyjny, ale wyrażał to, co Kari czuła wobec Tima. Jej uczucia nie uległy zmianie: Timothy Allen Jacobs. Ukochany mąż i ojciec.

Taka była prawda, bez względu na to, co mówili ludzie. Tim popełnił kilka okropnych błędów, była na niego zła - na tyle zła, że czasami go nienawidziła. Ale on w końcu się opamiętał. Wrócił do domu i poddał się terapii, wspólnie z Kari.

Na kilka miesięcy przed morderstwem, zbliżyli się do siebie w sposób dla niej zaskakujący. Podczas tych cennych miesięcy, mogła dostrzec w Timie ojca. Przykładał głowę do jej brzucha i układał piosenki dla ich nienarodzonego dziecka. Zanim został zabity, przyniósł do domu małego pluszowego orła - białego i miękkiego. Pierwsza zabawka Jessie - którą Kari każdej nocy stawiała w nogach łóżeczka. Kari wpatrywała się w pomnik.

Jak to możliwe, że odszedłeś? - Spojrzała na dwie daty wyryte pod jego imieniem; między nimi nie upłynęło zbyt wiele czasu. Był taki młody - tylko trzydzieści cztery lata. Trudno było uwierzyć, że Tim leżał głęboko w ziemi, podczas gdy Jego zabójca siedział za kratkami lokalnego więzienia, a opóźnienia w postępowaniu sądowym, pojawiające się raz po raz, działały na jego korzyść.

Mała Jessie zaczęła się wiercić. Kari oparła się o drzewo. Podała jej do ust butelkę. W liściach pobliskiego drzewa igrał lekki wietrzyk. Jesteś tutaj, prawda Boże?

Kari uniosła podbródek i przymknęła oczy, pozwalając, aby chłodne powietrze orzeźwiło jej twarz.

Wydawało się, że szeleszczące liście odpowiedziały. Zawsze... zawsze... zawsze.

Fragment z Biblii, z ostatniego nabożeństwa, wypełnił jej myśli, jak światło słonecznych promieni.

Nie wyczerpała się litość Pana, miłość nie zgasła. Odnawia się ona co rano: ogromna Twa wierność."

Kari otworzyła oczy i spojrzała na Jessie.

- Tak, Panie. Każdego ranka. Jeszcze raz zwróciła wzrok na nagrobek.

- Tim, to się dzieje. - Zaśmiała się. - Myślałam, że już nigdy tak nie będzie. - Zamilkła. - Uczę się żyć.

Jessie rozbudziła się, odgłos jej ssania stał się głośniejszy. Kari przełknęła ślinę, szukając głosu.

- Modlę się, żeby Bóg pozwolił ci dowiedzieć się o czymś. - Łzy napłynęły do kącików jej oczu, a z głębi duszy wyrwało się delikatne, radosne łkanie. -On daje mi okazję pomagania - dzielenia się tym, czego wspólnie doświadczyliśmy. - Pojedyncza łza płynęła po jej nosie. Kari otarła ją rękawem, żeby nie kapnęła na Jessie. Pociągnęła dwa razy nosem. - Poradzę sobie, Tim.

Jessie odsunęła się od butelki, rozkosznie zagugała i obdarzyła mamę kojącym uśmiechem. Kari odwzajemniła go i pocałowała swoją córeczkę w czoło. - Obydwie sobie poradzimy, czyż nie tak, Jess?

Wietrzyk ustał i cisza otoczyła miejsce spoczynku Tima.

- Cóż... - Kari spojrzała na nagrobek. - Musimy wracać. Jessie powinna już jechać do domu. - Wzruszenie ściskało jej gardło. - Chciałabym... żebyś mógł ją zobaczyć, Tim. Jest taka śliczna. Byłbyś z niej dumny.

Kari znowu pociągnęła nosem, wstała i spojrzała w błękit nieba. Panie prowadź mnie dalej. Proszę.

Potem z siłą, która nie pochodziła od niej, Kari przytuliła Jessie i skierowała się w stronę samochodu. Z każdym krokiem oddalając się do smutku i żalu, które więziły ją przez tyle miesięcy.

Naprzeciw przyszłości, w którą nie potrafiła uwierzyć, aż do teraz.





ROZDZIAŁ 12



Landon nie stanowił już zagrożenia.

Teraz, gdy Ashley była uczciwa i wyjaśniła mu, że jej miłość nie ma nic wspólnego z zaangażowaniem i małżeństwem, a nawet z randkami, nagle ich relacje z Landonem nie były złe.

Było prawie zabawnie.

Wciąż był na zwolnieniu, czekając, aż jego noga i poparzenia wyleczą się. W niedziele Ashley odwiedzała go razem z Coleem. Popołudnia upływały im na oglądaniu telewizji lub na zabawie.

Podczas spotkań, pomiędzy Ashley i Landonem panowała luźna i radosna atmosfera - a nawet żartobliwa. Bez głębokich spojrzeń i poważnych rozmów, które dominowały tamtej pamiętnej nocy w szpitalu. Bez żadnych uciążliwych domysłów, które wyróżniały ich wcześniejsze spotkania.

Landon cudownie bawił się z Coleem, grając z nim w Uno lub Go Fish, czy też wprowadzając go w tajniki baseballa, gdy oglądali Chicago Cubs.

Potem, gdy Cole zajmował się kolorowaniem lub bawił się samodzielnie, Ashley opowiadała Landonowi o tęsknocie Irvel za mężem i krzyku Edith oraz bezustannych podejrzeniach Helen, że wszyscy, którzy pojawiali się Sunset Hills, są potencjalnymi szpiegami.

Landon był cierpliwym słuchaczem. Interesował się wszystkim, czym się z nim dzieliła. Dzięki jego reakcjom mogła analizować to, czego doświadczała w Sunset Hills.

Momentami Ashley łapała się na tym, że przyglądała się Landonowi dłużej niż powinna lub bawiła się lepiej niż zamierzała. Ale ostatecznie zawsze wyhamowywała swoje emocje. Wszystkie powody, dla których nie byli razem, ciągle były istotne. Przecież Landon i tak w końcu miał wyjechać do Nowego Jorku. Najprawdopodobniej to były ich ostatnie chwile, które spędzali wspólnie, ostatnie dni przyjaźni, która pochodziła jeszcze z czasów dzieciństwa. Stąpali po bezpiecznym gruncie. Landon nie wspominał ani słowem o uczuciach, które jej wyznał w szpitalu. Ashley była bliska tego, aby uwierzyć, że dał sobie z nią spokój, nauczył się nie myśleć o niej w „ten" sposób.

Pewnego piątkowego popołudnia, cztery tygodnie po swoim wypadku, Landon zadzwonił do niej do pracy, stęskniony za rozrywką. - Czy Cole mógłby wpaść do mnie i pobawić się ze mną?

- Nie rób mi tego! - Ashley zaśmiała się. - Muszę wierzyć, że poza tymi ścianami istnieje jeszcze normalny świat.

- Przepraszam. - Odpowiedział Landon, na wpół się śmiejąc i biadoląc -Nudzę się, siedząc w tej zbroi, a noga swędzi mnie jak szalona. Obiecaj mi, że jutro przyprowadzisz do mnie mojego małego przyjaciela.

- Cóż... - Ashley przeszła z przenośnym telefonem do pokoju dziennego. Edith, Irvel i Helen słodko spały, pochrapując, a w telewizji leciał Matlock. -Muszę posprzątać w garażu. A potem, niech pomyślę... och tak, muszę uporządkować swoją biblioteczkę.

- Sporo zajęć, co?

- Znasz to. - Zachichotała, opierając się o ścianę. - Ani chwili nudy.

- Jak tam krzykaczka? - Landonowi wciąż dopisywał humor, lecz jego głos złagodniał. Interesował się mieszkańcami Sunset Hills. Im więcej Ashley o nich mówiła, tym bardziej czuł się z nimi związany.

- Krzyczała, gdy znalazła się na miejscu. Zaraz po dotarciu do łazienki.

- Czy Belinda znowu odurzyła ją jakimiś lekami?

- Nie. - Ashley pozwoliła, aby jej wzrok spoczął na Edith. - Belinda załatwiała jakieś sprawy na mieście.

- Jak sobie poradziłaś?

- Mówiłam do niej, siedziałam z nią. - Ashley wyjrzała przez okno. Był piękny letni dzień, w takich momentach chciało się jej malować. - Trwało to jakieś pół godziny, ale w końcu się uspokoiła. Mówiła straszne rzeczy.

- Jakie?

- Powiedziała, że widziała wiedźmę. Wiedźmę, która chciała ją zabić. Landon zagwizdał cicho. - Nie dziwne, że krzyczała.

- Tak. Też o tym pomyślałam. - Ashley spojrzała ponownie na Edith. Kobieta była teraz całkowicie spokojna, nie pamiętając zupełnie tego, co się wydarzyło.

- Może to sprawa duchowa, Ashley. A może ona naprawdę kogoś widzi.

- Przestań Landon. - Ashley powstrzymała wybuch śmiechu. - Chyba sam w to nie wierzysz?

- Cóż... - Głos Landona był spokojny. Gdy chodziło o kwestie wiary, nigdy nie próbował jej pouczać. Znał jej stanowisko i nie starał się go zmienić. -Właściwie, to wierzę. Coś ci powiem. Złożę ci obietnicę.

- O co chodzi? - Ashley zniżyła wzrok i koniuszkiem palca narysowała na stole niewidoczne kwiaty. Dlaczego czuła się tak nieswojo za każdym razem, gdy rozmawiała o Bożych sprawach?

- Od dzisiaj będę się modlił za Edith. Do chwili, gdy coś się wydarzy, dobrze?

- W porządku. - Odparła ściszonym głosem. - Jeśli to cię uszczęśliwi.

Zapadła cisza i Ahsley zastanawiała się, czy go nie zirytowała. Po chwili usłyszała odgłos chrupania. - Mama przyniosła kukurydzę z karmelem, domowej roboty. - Schrupał trochę. - Cole byłby zachwycony.

Uśmiechnęła się. Jest dobrze. Nie zwariował. - Uważasz, że moja biblioteczka może zaczekać - to masz na myśli?

- Pytam tylko, kiedy możesz przyprowadzić swojego synka, żebym z nim pograł?

Roześmiała się. - Okay. W porządku. Wpadniemy po południowej drzemce. Około trzeciej, pasuje?

- Rano? - Landon wypytywał pełen nadziei, przypominając raczej jej czteroletniego synka niż odważnego, stoickiego strażaka.

- W twoich snach. - Ashley znowu się zaśmiała. Poznanie dwóch obliczy jednego mężczyzny, stanowiło dla niej nowość. Coś nowego, ale zarazem i niepokojącego.

On nie jest w twoim typie, przypominała sobie Ashley. Musiałabyś bez końca przygotowywać dania na wspólnotowe agapy. Poza tym, przeprowadza się do Nowego Jorku. Nie przejmuj się.

- Panno Ashley, proszę sobie nie schlebiać. - Landon przybrał żartobliwy ton. Prawie że widziała iskierki w jego oczach. - Miałem na myśli Cole'a. Mógłby u mnie przenocować. Postawilibyśmy sobie namiot i bawilibyśmy się w policjantów i złodziei. Gadali o męskich sprawach. No wiesz, całą noc jedlibyśmy kukurydzę w karmelu, nie sprzątając po sobie - i tym podobne rzeczy. Byłoby super. No zgódź się, mamusiu.

Uśmiech Ashley nieco przygasł. Powiało nostalgią. Spanie w namiocie, w pokoju, zabawa w policjantów i złodziei, męskie rozmowy - wszystko co omijało Colea, gdyż nie miał ojca.

Przełknęła ciężko, nie pozwalając, aby z jej serca, kipiącego uczuciami, spadła pokrywka.

- Bardzo zabawne. Będziemy o trzeciej... po południu. - Zerknęła na zegar. Miała jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, jeszcze przed końcem zmiany powinna zajrzeć do Berta i Laury Jo. - A więc, do zobaczenia.

Ashley pozwoliła, aby Gole przespał sobotnie popołudnie.

Gdy on spał, rozpoczęła pracę nad nowym obrazem - portretem Irvel z dzbankiem do herbaty. Ashley uchwyciła jej wizerunek tydzień temu, robiąc zdjęcia. Była tak zajęta szkicowaniem i malowaniem tła, że straciła poczucie czasu. Minęło już wpół do piątej, gdy wreszcie kupiła dwie pizze i zatrzymała się przed domem Landona.

Powitał ich w drzwiach, wsparty na kulach, z usztywnioną nogą, całą w gipsie.

- O rany, pizza i mój najlepszy kolega, a to wszystko jednego popołudnia. -Jego uśmiech spowodował przypływ uczuć w sercu Ashley. Nic nie wspomniał o jej spóźnieniu. - Zapraszam.

- Wiesz co? - Cole przyskoczył do jego boku i spojrzał w górę, otwierając szeroko oczy. - Mamy pizzę serową!

- Nie! - Landon zgiął się wpół. Nie wyglądałby na bardziej zdziwionego, nawet gdyby wpadł do niego Ed McMahon, żeby powiadomić go o wygraniu miliona dolarów. - Pizza serowa?

- Tak. - Cole kiwał głową. - Chcesz ją teraz zjeść? Landon spojrzał na Ashley. - Jemy?

- Nie, nie teraz. - Ashley posłała Colebwi znaczące spojrzenie. - Dopiero co zjadłeś jabłko, podczas drogi.

- W porządku. - Cole zerknął przez Landona do wnętrza domu. - Zagramy?

- No pewnie. - Landon, wsparty o kule, przemieścił się z gracją do salonu. Jego dom był mały i prosty, znajdował się w starej dzielnicy, niedaleko uniwersytetu. Coś sprawiało, że Ashley czuła się w nim bezpiecznie. A może to był Landon, przy którym tak właśnie się czuła.

Landon chwycił za talię kart do Uno, usadowił się wygodnie na sofie i poklepał się po kolanie. - Będziesz moim partnerem, dobrze?

- Ostrożnie, kolego - mrugnęła Ashley. - Ma chorą nogę, pamiętasz?

- Wiem. - Cole wdrapał się na kolana Landona i oparł się o jego pierś. -Uważałem.

Gra w karty już była w toku, jednak Ashley miała problemy z koncentracją. Z podziwem spoglądała spoza swoich kart na Landona, obserwując, jak zbliża swoją twarz do twarzy Cole'a, żeby przedyskutować, którą kartę powinni teraz wyłożyć. Był najcierpliwszym mężczyzną, jakiego znała. Chciałaby rozstawić teraz swoje sztalugi i namalować obraz, który razem tworzyli. Mężczyzna i chłopiec - jej syn w ramionach młodego mężczyzny, który go kocha. Szczególny moment, jakich w życiu Cole'a nie było za wiele - a jeżeli już, to większość z nich wydarzyła się podczas ostatniego miesiąca.

Obserwowanie Cole'a i Landona razem, w przedziwny sposób oddziaływało na serce Ashley, nie potrafiła tego pojąć. Były chwile, kiedy pragnęła przyłączyć się do nich na sofie i błagać Landona, żeby został, obiecać mu, że jej serce w końcu odnajdzie drogę miłości do niego, inną niż tylko zwykła przyjaźń. Ale w jej świadomości pojawiały się także i przebłyski ulgi, że ta zażyła rodzinna atmosfera najprawdopodobniej nie ma szans stania się fundamentem dla czegoś poważniejszego. Przecież Landon za kilka miesięcy opuści Bloomington.

Ashley próbowała skupić się na swoich kartach. Ale bez względu na to jak bardzo się starała, jej myśli wciąż zbaczały z kursu. Czy bycie tutaj jest uczciwe wobec Cole'a i Landona? Być może wcale nie; a może powinna przekonać Landona, żeby nie wyjeżdżał.

Być może to ona potrzebuje profesjonalnej pomocy.

Popołudnie szybko minęło, zaczęło się od grania w Uno, potem była serowa pizza, a następnie końcówka meczu baseballowego w telewizji. O wpół do ósmej Cole zaczął ziewać.

- Czas wracać do domu, kolego. - Ashley wstała i rozprostowała się. Napotkała wzrok Landona. - Dzięki. Świetnie się bawiliśmy.

Landon wyciągnął rękę i Ashley chwyciła ją, pomagając mu wstać. Podała mu kule. Landon położył dłoń na ramieniu Cole'a. - Wpadnij w tym tygodniu, dobrze, kolego?

Cole roześmiał się. - Następnym razem przyniosę moje baseballowe karty.

- Super. - Landon przybił z nim piątkę. - Może się wymienimy.

- Serio?

- No pewnie. Mam świetne karty.

- Super. - Objął długie nogi Landona i puścił się pędem do drzwi wyjściowych. Usiadł na podłodze i zaczął zakładać sandałki.

Ashley spojrzała na Landona i wzruszyła ramionami. - To wszystko, co mogę zrobić, żeby nadążyć.

- Opowiesz mi o tym. - Landon roześmiał się. - Hej... - spojrzał na zegarek. - Myślisz, że rodzice przenocowaliby u siebie Cole'a?

Ashley zastanowiła się. W towarzystwie Cole'a, czas spędzony z Landonem był „platonicznie bezpieczny". Ale jego zaproszenie, żeby wróciła tutaj sama, było czymś nowym.

- Dzisiaj?

- Tak. - Głos Landona był rozważny, zwyczajny. Ashley poczuła się swobodnie. - Obejrzelibyśmy sobie jakiś film lub rozegralibyśmy kolejną partyjkę Uno. - Wskazał ramieniem w kierunku kuchni i uśmiechnął się do niej zawadiacko. - Mamy jeszcze pizzę.

- No tak. - Ashley zaśmiała się. Rozważyła całą listę powodów i nie mogła znaleźć żadnego, który usprawiedliwił by jej odmowę, biorąc pod uwagę fakt, że sam pomysł był kuszący. - Właściwie to dzisiejszy wieczór rodzice spędzają w domu. Ucieszą się, gdy go zobaczą. - Zerknęła w kierunku swojego syna, wciąż walczącego z drugim butem, i uśmiechnęła się znacząco.

- Dlaczego nie? Praktycznie, to on tam mieszka. Czasami myślę sobie, że tam jest jego prawdziwy dom, a ja jestem jedynie opiekunką.

Landon postanowił nie odpowiadać na ból, który zabrzmiał w jej głosie.

- A więc przyjdziesz?

- Dobrze. Ale żadnych policjantów i złodziei, okay?

- W porządku. - Landon uśmiechnął się do niej, kuśtykając w kierunku wyjścia.

- Okay. - Wzięła Cole'a za rękę i pomachała. - Do zobaczenia za chwilę.

- Na razie.

Za godzinę była z powrotem przy podjeździe Lando-na. Miała rację co do rodziców. Uwielbiali spędzać czas z Cole'em. W pewien sposób zastępowali mu pełną rodzinę, której jej syn nie miał. Oczywiście brat Ashley miał co do tego inne zdanie. Lukę uważał, że Ashley wykorzystuje rodziców. Czasami ona sama myślała, czy tak nie jest. Zawsze zastanawiała się, czy wystarczająco kocha Cole'a. Czasami czuła dystans Cole'a, tak jakby dziecko wyczuwało jej niepewność, jej mieszane uczucia co do bycia matką. Jej brak pewności w każdego rodzaju miłości.

Odsunęła od siebie te mroczne myśli i spojrzała na frontowe drzwi domu Landona. Czy jego zaproszenie było tak niewinne, na jakie wyglądało? Na moment zamknęła oczy. „Przeprowadzam się, Ashley... Razem z Jalenem będziemy walczyć z ogniem i ratować ludzkie życie w samym sercu Nowego Jorku."

Nie, była pewna, że Landon nie miał żadnych ukrytych zamiarów dotyczących ich spotkania. Po prostu stanowili dwójkę dobrych przyjaciół, którzy woleli spędzić wieczór razem niż samotnie. Spojrzała w lusterko wsteczne i poprawiła włosy.

Gdy szła z samochodu, zostawiała za sobą subtelny zapach jaśminu.

Pomimo złamanej nogi, Landon nie czekał bezczynnie, gdy usłyszał samochód Ashley na swoim podjeździe, ale chwycił za kule. Przez godzinę zastanawiał się, jaki sens miało jego zaproszenie. Co tak naprawdę chciał osiągnąć? Cieszyli się swoją wzajemną obecnością przez ostatnie kilka tygodni, ale Ashley była tylko przyjacielem. Nikim więcej.

Tamtej nocy w szpitalu uświadomiła mu to w bolesny sposób.

Od tamtej pory starał się zaakceptować jej uczucia. Ashley miała rację. Nigdy nie będą się kochać, tak jak on tego oczekuje. Nie była tą, którą mógłby poślubić, która spędziłaby z nim resztę życia.

Pragnął kobiety, która dzieliłaby z nim wiarę, jego uczucia, jego przyszłość. Kogoś, kto stanowiłby jego drugą połowę - niedoskonałą, ale szczerze go kochającą. A to było coś więcej, niż mogła mu ofiarować Ashley. Więcej niż była mu w stanie dać. Po tak wielu latach, Landon w końcu to zrozumiał. W jakiś sposób, któregoś dnia, Bóg postawi na drodze jego życia właściwą kobietę, a wtedy lata miłości do Ashley przejdą do chłopięcych wspomnień. Czyż nie tak?

W końcu stoi u progu zupełnie nowego etapu życia, zmiany, która na zawsze może go rozdzielić z Bloomington. Zmiany, której Landon wyczekiwał.

A więc dlaczego zaprosił Ashley?

Landon otworzył drzwi i upajał się jej widokiem - piękna, aż zapierająca dech w piersiach, stojąca na jego wejściowych schodach. Uśmiech w jej oczach był czymś tak znajomym, jak jego własne imię. Więc, dlaczego?

- Udało się.

- Babcia z dziadkiem byli zachwyceni. - Ashley weszła do środka i rzuciła mu przez ramię uśmiech. - Poza tym, moja biblioteczka nie wymaga sprzątania, aż do następnego weekendu.

Pokuśtykał do salonu, a ona skierowała się do kuchni. - Napijesz się trochę wody?

- Z przyjemnością. - Landon zręcznie doszedł do kanapy, położył kule na podłodze i usadowił się wygodnie, uważając na opatrunki na plecach. - To ja powinienem cię obsługiwać.

- Cóż... - Ashley wyszła zza rogu, niosąc dwie szklanki wody z lodem. -Gdy zdejmą ci gips, odwdzięczysz się. - Postawiła szklanki na gazecie i usiadła obok niego. - Zgoda?

- Zgoda. - Kąciki jego ust zatrzymały się w niepewnym uśmiechu. Gdy zdejmą mu gips, będzie ćwiczył i przygotowywał się do wyjazdu. Będzie miał mało czasu, jeśli w ogóle, aby spędzać wspólnie z Ashley chwile takie jak ta.

- Hej. - Ashley przekrzywiła głowę. Jej głębokie niebieskie oczy wyrażały szczerą wdzięczność. - Dzięki za zabawę z Cole'em. - Odchyliła głowę do tyłu, oparła ją o poduszkę i spojrzała na sufit. - Uwielbia tutaj przychodzić.

Przez moment Landon miał ochotę wykrzyczeć, co myśli: Nie widzisz tego, Ashley? Ty, ja i Cole - należymy do siebie. Zamiast tego uśmiechnął się i cmoknął.

Graj uczciwie Landon. Graj uczciwie.

- Odwzajemniam to uczucie.

Nagle zrozumiał, dlaczego ponownie zaprosił Ashley, dlaczego cisnęły mu się na usta takie słowa. W jego myślach pojawił się cytat z Biblii, którego nauczył się jako chłopiec: „Przecież z obfitości serca usta mówią."

Z jednego powodu jego usta wypowiedziały słowa zaproszenia: Bez względu na to, jak bardzo starał się przekonać siebie, oraz bez względu na jego intencje, jego serce ciągle było wypełnione po brzegi uczuciami dla pięknookiej marzycielki, która tańczyła w rytm własnej melodii. Dziewczyny, która poruszała jego duszę i sprawiała, że chciało mu się żyć.

Tą dziewczyną była Ashley Baxter.



ROZDZIAŁ 13



Wieczór mijał niespodziewanie szybko.

Ashley i Landon znowu rozmawiali o Sunset Hills, o Ir-vel, Edith, Helen oraz o innych. W telewizji leciał jakiś film, ale od początku spotkania nie mieli ochoty go oglądać. Ashley była zadowolona. Rozmowa była czymś znacznie bardziej interesującym.

- Więc krąży wokół łóżka przez cały dzień? - Landon oparł się o zagłówek sofy, tak aby ją widzieć, ale zarazem odciążyć poparzone plecy. - Nie rozumiem.

- W tym problem. - Ashley oparła łokcie na kolanach. Splotła palce i oparła na nich podbródek. - Nikt tego nie rozumie. Biedny Bert pozostaje w swoim pokoju, krążąc przez cały dzień wokół własnego łóżka, podczas gdy odwiedzająca go rodzina zamartwia się tym.

- Rozumiem dlaczego. - Landon przekrzywił głowę. Jego oczy błyszczały jak słoneczne promienie namalowane akwarelą. Uniósł dłoń i zaczął zataczać w powietrzu małe kółka. - Oczywiście, gdy ja się zestarzeję i zacznę rysować w powietrzu koła, wpadniesz, żeby mnie odwiedzić, prawda, Ash?

Roześmiała się.

- Racja, Bert.

- Założę się, że staruszek ma swoje powody.

- Wiem. - Ashley ponownie usiadła. - Gdybym tylko mogła je poznać.

- Może gdyby choć na chwilę podniósł wzrok i popatrzył na ciebie, przestałby rysować.

Ashley opuściła podbródek.

- Nie rozumiem.

- Wiesz, gdyby na ciebie popatrzył. - Landon zdusił śmiech.

- To co wtedy...

- To by się zatrzymał! - Oczy Landona nagle się rozszerzyły, jego głos był pełen grozy.

- Co? - Ashley spojrzała na niego przez ramię. - Nie rób tak Landon. Przestraszyłeś mnie.

- Przepraszam. - Przysunął się bliżej, wyciągając dłoń ku jej twarzy. - O rany, kochanie. Masz przepiękne włosy. - Palcami musnął jej krótko przyciętą grzywkę. Ich oczy się spotkały. - Czy ktoś ci już o tym mówił?

Wtedy Ashley zrozumiała jego żart. Czuła, że na jej twarzy zagościł uśmiech.

- Bardzo zabawne. - Chwyciła za poduszkę, którą miała pod głową i uderzyła nią Landona po głowie.

- Hej, to nie w porządku. - Landon wymachiwał rękoma, broniąc się. -Jestem unieruchomiony, pamiętasz?

Ashley pochyliła się do przodu, w dłoni trzymała poduszkę, gotowa do następnego ataku.

- Wszystko, czego potrzebuje Bert, to patrzeć na moje włosy, czy nie tak?

- Cóż - Landon ponownie wyrzucił ręce do góry w geście poddania - Irvel też tak sądzi.

- Dosyć tego. - Ashley uniosła się na kolana i zmniejszyła dystans pomiędzy nimi. Uderzyła trzy razy w jego wymachujące ręce, aż on chwycił ją dłonią za obydwa nadgarstki.

- W porządku, sama się o to prosiłaś.

Ich twarze znajdowały się naprzeciwko siebie. Landon zaczął ją łaskotać i dawać jej kuksańce, podczas gdy ona usiłowała się uwolnić.

- Pomocy! - Śmiała się tak głośno, że aż trudno było zrozumieć co mówi. -Ja... ja... nie mogę oddychać.

To była prawda. Ale to nie łaskotki Landona zapierały jej dech w piersiach, lecz coś zupełnie innego, uczucie, jakiego nigdy nie doznała przy Landonie. To była jego bliskość, dotyk jego dłoni, ich ciała, ocierające się o siebie, gdy się wygłupiali. Czuła, że jej policzki płoną. Dlaczego tutaj jestem? Dlaczego tak się zachowujemy? Co się dzieje?

Ashley zlekceważyła te pytania. Zastanawianie się nad nimi nie miało sensu. Jakakolwiek była odpowiedź, ona nie zamierzała się wycofać. Nie dlatego, że nie mogła, ale po prostu nie chciała.

- Puść mnie! - Uwolniła jedną rękę i wbiła mu palec w bok. W odpowiedzi jego mięśnie napięły się. - Więc nie ja jedyna mam łaskotki.

- Nie. - Jednym ruchem znowu unieruchomił jej ręce, tym razem za jej plecami. - Ale jesteś jedyną, która jest łaskotana.

Jego śmiech brzmiał cudownie. Niesamowicie oddziaływał na serce Ashley. Oddychała ciężko, drżała. Bitwa była dzika i emocjonująca. Pozwoliła, aby jej ciało zostało obezwładnione.

- Okay, poddaję się - zaśmiała się. - Rozejm.

Landon wciąż przytrzymywał jej dłonie, ale wtedy wypuścił je delikatnie. Gdy to zrobił, Ashley straciła równowagę i usiadła na jego zdrowej nodze. Nagle skrępowana, zaczęła się z niej zsuwać.

Ale Landon objął ją w talii, splatając razem swoje palce. Jego oczy błyszczały. Ashley nie była pewna, czy sobie z niej żartuje. Może ośmieliła go ta chwila?

Landon zacieśnił uścisk i uśmiechnął się.

- Mogę ci zaufać?

- Landon! - Ashley wciąż brakowało tchu. Częściowo się odwróciła, wciąż balansując na jego kolanie, jednak była przygotowana, aby z niego zeskoczyć w chwili rozluźnienia uścisku. Starała się zachować powagę, ale to było niemożliwe. Zbyt dobrze się bawiła. - Puść mnie!

Wyraz przekory powoli znikał z twarzy Landona, stopniowo uwalniał uścisk. Ich oczy spotkały się i w tym momencie wszystko się zmieniło. Znikło przekomarzanie, łaskotanie, walka o pozycję. Zamiast tego zapadła cisza, cisza naładowana uczuciami, o których żadne z nich nie było w stanie rozmawiać.

Wydawało się, że minęła cała wieczność. Landon dosłownie jakby zajrzał w głąb jej duszy i powiedział cicho, w sposób prawie dla Ashley niesłyszalny. - Puszczę.

- Wiem. - Oddziaływali na siebie tak mocno, że przyciąganie pomiędzy nimi nie mogłoby być silniejsze, nawet gdyby ona była magnesem, a on kawałkiem metalu. Powoli, niepostrzeżenie Ashley przesunęła się, tak że ich twarze znowu się zbliżyły. Ich oczy się spotkały, a serce Ashley zaczęło wołać, nie pozwalając, aby wtrącił się umysł.

- Przytul mnie jeszcze raz, Landon. Proszę.

- Ashley... - Przypominało to bardziej pytanie. W jego ustach jej imię brzmiało tak delikatnie. Znieruchomieli w punkcie, którego nie przekraczali od dzieciństwa. Jeśli teraz przekroczą tę granicę, wszystko się zmieni.

- Przytul mnie. - Jej głos przeszedł w szept. Zarzuciła mu ręce na szyję i pozwoliła, aby jej czoło oparło się o jego. Miała zamknięte oczy, gdy poczuła jak jego ramiona oplatają ją jeszcze raz.

Jej serce biło mocno i miarowo. Poczuła na swojej twarzy jego słodki oddech, wdychała piżmowy zapach jego kolońskiej wody. Przesuwał dłonie wzdłuż jej kręgosłupa. Zanim Ashley zdążyła cokolwiek powiedzieć, poczuła jego palce na policzkach, na ustach.

- Ashley, spójrz na mnie.

Otworzyła oczy i odsunęła się na tyle, aby móc spojrzeć mu w oczy. Ujrzała w nich jego serce - serce głębsze niż to, które chciała odkrywać. Wodziła palcem po jego czole, następnie dotarła do jego górnej wargi. -Landon...

Doszli do momentu, w którym żadne z nich nie potrafiło przestać. Ich pocałunki zatrzymały czas, sprawiły, że Ashley zaczęła wątpić w to, co wierzyła, w uprzedzenia, które miała wobec tego delikatnego mężczyzny. Odchyliła się i otworzyła usta. To nie był rodzaj beztroskiej gry, która wyrwała się spod kontroli. To było coś zupełnie innego - coś, czego pragnęła od tamtej nocy w szpitalu.

- Kocham cię, Ashley. - Składał delikatne pocałunki na jej czole, potem skroni, przesuwając się w kierunku ucha. - Bez względu na to, jak bardzo się staram, nie potrafię przestać cię kochać.

Do głosu dochodził zdrowy rozsądek, ale Ashley nie chciała go słuchać. Musnęła czubkiem nosa o jego nos. - Pragnęłam cię pocałować od chwili... od chwili gdy zobaczyłam cię w szpitalu, nieprzytomnego. - Położyła dłonie na jego ramionach. - Gdy mi powiedziałeś, że się przeprowadzasz, nie wiedziałam, czy kiedykolwiek otrzymam taką szansę. - Zsunęła się z jego kolan i przytuliła się do niego, pochylając się tak, aby ich twarze były blisko. - Czułeś coś podobnego? Kto by pomyślał, że kiedykolwiek otrzymamy taką szansę...

- Ciiii. - Przyłożył do jej ust palec. Wyraz jego twarzy pozostanie w pamięci Ashley na zawsze, bez względu na to, dokąd zawiedzie ich potem ścieżka życia. Pożądanie pomieszane z zadowoleniem, tak jakby nigdy w swoim życiu nie przeżywał czegoś podobnego. I jakby nigdy miało się to już nie powtórzyć. - Dużo mówisz, jak na dziewczynę, która nie pozwala się do siebie zbliżyć.

Usta Ashley drgnęły w uśmiechu, zagryzła wargę. Zanim zdołała wypowiedzieć kolejne słowo, Landon ostrożnie położył rękę na jej szyi i przyciągnął ją do siebie. Tym razem ich pocałunek był dłuższy, bardziej namiętny. Uczucia, które opanowały Ashley, były dla niej czymś tak nowym, że zapierało jej dech w piersiach.

Paryż to jedno, ale to... była rzeczywistość, której Ashley nie doświadczyła nigdy wcześniej. Czy to była miłość, której zawsze pragnął Landon? Przestali na chwilę, po czym znowu przywarli do siebie ustami, wyrażając to, czego żadne z nich nie było w stanie wypowiedzieć słowami.

Landon zaczął pierwszy.

Przytulił się do jej twarzy, pozwalając, aby czuła jego bijące serce. -Opowiedz mi, Ashley.

- Hmmm. - Wodziła ustami po jego policzku, a jego jednodniowy zarost łaskotał ją w twarz. - O czym ci powiedzieć?

- O Paryżu.

Nawet zimny prysznic nie wyrwałby jej z tej magicznej chwili tak gwałtownie. Przysiadła na stopie i popatrzyła na niego, zmieszana. – To znaczy?

Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Wciąż igrały na niej uczucia sprzed kilku sekund. Delikatnie gładził palcem zarys jej szczęki. Gdy stało się jasne, że odpowiedź nie przyjdzie jej łatwo, odchylił się do tyłu i wziął jej dłoń w swoje ręce.

- Kiedy wyjeżdżałaś do Paryża, byłaś piękna i młoda. - Pokiwał głową na boki. - Nieco dzika i zbuntowana. Zdecydowana na oglądanie życia przez nieco zblazowane okulary swojej wyobraźni. Ale z sercem tak czystym, jak powietrze pomiędzy nami.

Ashley słuchała, zapominając o oddechu. Zblazowane okulary jej wyobraźni? Od kiedy to Landon Blake stał się poetą? I co wiedział o Paryżu? Jej serce gwałtownie przyśpieszyło i nabrało dziwnie nieznajomego rytmu.

Czekała, co powie dalej.

- Gdy wróciłaś, byłaś tak samo dzika, tak samo zbuntowana. - Kąciki jego ust zastygły w smutnym uśmiechu. Ponownie jego spojrzenie dotarło w głąb jej duszy. - Tak samo piękna. Ale wydarzyło się coś strasznego, mówiły o tym twoje oczy. Widziałem to za każdym razem, gdy się spotykaliśmy.

Ashley potrząsnęła głową. Nie, nie miał prawa o tym mówić. Nie teraz, gdy odnaleźli coś, czego nie doświadczali wcześniej. Landon nigdy nie dowie się o Paryżu. Nie może. Oczywiście nie poznał jeszcze prawdy; to niemożliwe.

- Nie wiem... co masz na myśli.

- Wiesz. - Lekko ścisnął jej ramiona, nie spuszczał z niej oczu. - Ktoś w Paryżu zdobył twoje serce, ale kimkolwiek był, zamknął je i uwięził w ciemnym lochu. - Mówił wolno i cicho, ze słodyczą w głosie. - W lochu o tak wysokich i grubych murach, że nawet i teraz wolisz raczej pozostawić tam swoje serce, niż szukać drogi bolesnej ucieczki.

Ashley kręciło się w głowie. Skąd on to wie? Jak to możliwe, przecież w ciągu ostatnich czterech lat spędzili ze sobą tak mało czasu, a on tak dokładnie określił stan jej duszy? Otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Zamiast tego jej oczy wypełniły się łzami, kręciła głową, nie mogąc wydobyć z siebie ani słowa.

Landon pochylił się i pocałował ją w czoło.

- Nie płacz, Ash. - Otarł kciukiem jej dolną powiekę, chwytając spadającą łzę. - Nie musisz mi mówić.

Z jej gardła wyrwał się urywany szloch, pociągnęła nosem i potrząsnęła głową.

- Ja... nie mogę, Landon. - Opuściła głowę, tylko jej oczy były uniesione w jego kierunku. - Nie mogę.

Landon dotknął swoimi wargami najpierw jednej, a potem jej drugiej powieki.

- Kocham cię, Ashley. Czy wiesz o tym? Pokiwała głową, tłumiąc kolejny szloch. Wziął długi i powolny wdech.

- Przeprowadzam się, a ty zostajesz ze swoim życiem. Nie chcesz związku; dałaś mi to jasno do zrozumienia. Tak czy inaczej być może to nasze ostatnie chwile razem... - Znowu ją pocałował. - Razem, w taki sposób, a więc... chcę, żebyś o czymś wiedziała. - Kolejny pocałunek. - Cokolwiek, cokolwiek wydarzyło się w Paryżu, nigdy nie zmieni to tego, co do ciebie czuję. Nigdy.

Budowana przez lata tama zabezpieczeń została przerwana, po jej policzkach płynęły strugi łez.

- Jestem... jestem taką idiotką.

- Już dobrze. - Złapał na palec kolejną łzę. - Nie mów tak. Pociągnęła nosem.

- A jednak jestem. - Jego ręka wciąż oplatała jej ramiona, trzymał mocno jej dłoń. - Dlaczego nie mogłam po prostu zakochać się w tobie po szkole średniej, jak normalna dziewczyna? - Wykrzywiła twarz, rozpaczliwie pragnąc odpowiedzi. - Wyjazd do Paryża był strasznym błędem.

- Nie wiem co tam się dokładnie wydarzyło. - Głos Landona był łagodny, jego spojrzenie bardzo szczere. - Ale wiem, że wróciłaś do domu z Cole'em. I dlatego - zawahał się, wzruszenie nie pozwalało mu mówić dalej, odczekał chwilę - dlatego wierzę, że Bóg sprawił, że wszystko dobrze się ułożyło. Cokolwiek się stało.

Zamknęła oczy. Landon kochał ją wbrew wszelkiej logice; kochał również jej syna. Dlaczego zatem nie potrafiła odwzajemnić jego uczuć, błagać go, żeby nie wyjeżdżał, obiecać mu, że na zawsze pozostanie u jego boku?

Odpowiedź była tak blisko, przerażała ją.

Łudzi się, że mógłby zrozumieć prawdę o Paryżu. Gdyby się dowiedział, nie myślałby już o niej w ten sam sposób, prawdopodobnie nie potrafiłby już tak jej kochać. Już nigdy nie spojrzałby na nią tak jak dzisiaj, znając całą prawdę.

- Możesz mi powiedzieć, Ashley. - W jego oczach malowała się nieugięta determinacja. - Cokolwiek to jest, sprawi, że pokocham cię jeszcze bardziej. -Pochylił się i przez dłuższą chwilę, zanim się znowu wycofał, całował ją.

- Dlaczego... dlaczego miałbyś mnie bardziej kochać? - Pomimo tego, że tak bardzo się starała, nie potrafiła zrozumieć, dlaczego mężczyzna taki jak Landon Blake, marnował czas dla kogoś tak trudnego.

Splótł jej palce ze swoimi.

- Za to, że mi zaufałaś.

Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć, nie mogła mu nic obiecać. Ufała Landonowi, ale pomysł, żeby opowiedzieć mu o Paryżu, był tak nierealny, jak przesunięcie góry gołymi rękami. Gdy milczała, spojrzał na telewizor.

- Może obejrzymy jakiś film, co? - Przyciągnął ją bliżej. - Robi się późno. Oglądali komedię, coś, co pozwoliło Ashley cieszyć się bliskością

Landona, bez konieczności rozwodzenia się nad tematem, którego nie zaczęli - jej przeszłości. Gdy film się skończył, Landon podniósł się i pomógł wstać Ashley.

- Jest już po północy.

Ziewnęła, kryjąc rozczarowanie. Jak może wyjść, skoro wszystko, czego pragnie, to pocałować go jeszcze raz? Rozprostowała się, wypuszczając jego dłoń po raz pierwszy od kilku godzin.

Wtargnęła rzeczywistość, pozostawiając otwarte drzwi i pozwalając, aby wiatr niepewności ochłodził ich wzajemną bliskość. Spotkanie dobiegało końca, a Ashley wątpiła, żeby mogło się jeszcze kiedykolwiek powtórzyć. Przecież ich drogi się rozchodziły. Najprawdopodobniej ten przedziwnie cudowny wieczór jest ostatnim spędzonym razem w taki sposób: gdy się całowali i dotykali, okazując sobie uczucia, które normalnie skrywali tak głęboko.

Przeprowadził ją przez salon. Gdy doszli do wyjścia, oparł kule o ścianę i wziął ją w ramiona. Ich usta spotkały się ponownie, a namiętność sprzed chwili została rozpalona na nowo. Gdy Landon się cofnął, Ashley czuła, że trawią ją płomienie pragnienia, gorętsze niż jakiekolwiek inne. Wiedziała, że on czuje to samo, ponieważ drżał. Obydwoje drżeli.

- Nigdy tego nie zapomnę. - Landon wziął krótki oddech i westchnął ciężko. - Przenigdy.

- Ja także.

Gdy Ashley szła w kierunku samochodu, Landon krzyknął do niej: - Hej, Ash.

W jej oczach wzbierały łzy, odwracając się, miała nadzieję, że on tego nie widzi.

- Tak?

- Masz przepiękne włosy! Czy ktoś ci już to powiedział?

Odjeżdżając, uśmiechała się. Nie pragnęła niczego więcej niż zawrócić i zostać z nim. Zostać przez noc, przez tydzień. Na zawsze. Ale to nie była taka miłość, o jakie myślał Landon. On domagał się prawdziwego związku -małżeństwa, rodziny, dożywotniego poświęcenia.

Ashley wzięła głęboki wdech i wstrzymała oddech. Mogła podać miliony powodów, dla których to się nie uda. Zastanawiała się, czy przez pęknięcia w jej ochronnym pancerzu, Landon mógł dostrzec te miejsca w jej sercu, w których panował chaos. Tak było. Podkreślały to strumienie łez płynące po jej twarzy, gdy jechała przez Bloomington.

Pomimo postanowienia, że wobec swojego przyjaciela Landona Blakea zachowa dystans i żartobliwe nastawienie, spędziła wieczór, całując się z nim. Był mądrym, cudownym i czarującym mężczyzną, bliskim jej jak nikt inny. Nagle zrozumiała, że jej uczucia względem niego zaczynają się zmieniać - że się w nim zakochała.

Nie mogła na to pozwolić - nie teraz, gdy miała pewność, że on przestanie ją kochać, gdy pozna prawdę o jej przeszłości.

Ashley ścisnęła mocniej kierownicę.

A może jednak powinna mu powiedzieć? Wtedy będzie mógł z czystym sumieniem przeprowadzić się do Nowego Jorku, wiedząc, że nie może ich połączyć żaden stały związek.

Gdy zobaczyła siebie wypowiadającą te słowa, dzielącą się czymś, o czym nikomu nie powiedziała, nawet jedynemu mężczyźnie, który szczerze ją kochał, jej twarz zaczęła tonąć we łzach. Wyobraziła sobie jego twarz, to co mógłby powiedzieć. Będzie uprzejmy, oczywiście, wysłucha jej cierpliwie, przytuli ją, gdy będzie płakać. Powie wszystko to, co należy powiedzieć. Ale ostatecznie dowie się, że ona nigdy nie będzie taką żoną, jakiej on pragnie, na jaką zasługuje. Nigdy. A gdy już to zrozumie, odejdzie i nigdy już na nią nie spojrzy.

Obraz ten rozdarł serce Ashley, czuła, że ból dławi ją w gardle. Istniała tylko jedna rzecz, która przerażała ją bardziej niż myśl o zakochaniu się w Landonie.

Była to myśl o jego odejściu, gdy pozna już całą prawdę.



ROZDZIAŁ 14



Praca stanowiła jedyne antidotum.

Uczucia Ashley stanowiły zbyt pogmatwaną plątaninę, aby można było je rozwikłać przez dzień czy dwa, więc gdy nadszedł poniedziałek, upchnęła je wszystkie gdzieś w najgłębszych zakątkach swego serca i zabrała się za coś, co zaczynała kochać: czynienie życia bardziej znośnym dla Irvel oraz jej przyjaciół.

Kobiety siedziały za stołem, na swoich miejscach, gdy rozległ się dzwonek u drzwi.

Twarz Irvel rozpogodziła się.

- Ciekawe, czy to nie Hank!

Gdy Ashley szła w kierunku drzwi, Helen krzyczała za nią: - Ktokolwiek to jest, pamiętaj, żeby go sprawdzić. Nie potrzebujemy tutaj więcej szpiegów.

- Tak, Helen. - Ashley zawołała przez ramię. - Sprawdzę. - Kąciki ust Ashley uniosły się w uśmiechu, gdy otwierała drzwi.

Na ganku stała kobieta, obydwie ręce trzymała zaciśnięte na torebce. Wyglądała na ponad pięćdziesiąt lat. Gdy zobaczyła Ashley, zmarszczki i bruzdy na jej twarzy pogłębiły się.

- Witam. Musisz być tutaj nowa.

- Tak. - Odrzekła z zainteresowaniem. - A pani to?...

- Nazywam się Sue Brown. Córka Helen Wells. Helen ma córkę? Nikt o tym nie wspomniał.

- Przepraszam. - Ashley odeszła na bok i otworzyła główne drzwi. - Proszę wejść.

Gdy drzwi się za nimi zamknęły, kobieta spojrzała na podłogę.

- Obawiam się, że... nie przychodzę tutaj zbyt często. -Podniosła wzrok; w jej oczach Ashley dostrzegła ból. - Mama mnie nie pamięta.

To zwierzenie dotknęło ją do głębi. Ta biedna kobieta jest córką Helen, a ona jej nie pamięta. Jak bardzo to musi boleć? Ashley pomyślała o swojej własnej matce, zdrowej i pełnej życia. Czy kiedyś nadejdzie taki moment, że ich oczy spotkają się i nie będzie już w nich blasku miłości oraz wzajemnej przynależności? Ashley nie chciała się rozwodzić nad taką ewentualnością.

- Nikt mi o pani nie powiedział.

Kobieta wzruszyła ramionami. Wydawało się, że ledwie stoi pod ciężarem przygniatającego ją strachu.

- Tak jak powiedziałam, nie przychodzę zbyt często.

- Przykro mi. - Ashley zaprowadziła ją do pokoju dziennego. Sue stanęła tuż za nią.

- W porządku. To już trwa od lat.

Gdy tylko wyszły zza rogu, Helen podniosła wzrok i dostrzegła swoją córkę.

- Wróciła! - Helen wskazała na Sue i rzuciła Irvel ostrzegawcze spojrzenie. - Ona także jest szpiegiem.

Ashley przeraziła się. Nie dziwne, że Sue nie była tutaj częstym gościem.

- Helen. - Ashley podeszła do stołu i delikatnie położyła dłoń na jej ramieniu. - Ona nie jest szpiegiem. To twoja córka, Sue. Pamiętasz ją?

- Nie. - Helen otworzyła szeroko oczy i potrząsnęła głową, na początku powoli, potem coraz szybciej. Spojrzała na Ashley. - Czy tak ci powiedziała?

Sue po chichu weszła do pokoju i zajęła krzesło. Najwyraźniej nie chciała być powodem zamieszania.

- W porządku, mamo. - Powiedziała spokojnym, zrezygnowanym głosem. -Zostałam sprawdzona.

- Co? - Helen wyglądała na zbulwersowaną. - Nie jestem twoją matką. Moją córką jest... jest ktoś inny. Nie widziałam jej od lat. - Helen machnęła ręką w kierunku Sue. - Co jej zrobiłaś? Jesteś szpiegiem! Porwałaś moją córkę!

Edith zamknęła oczy i zaczęła się kołysać. Obok niej siedziała Irvel, niemająca nic do powiedzenia, po raz pierwszy od momentu gdy Ashley zaczęła pracę w Sunset Hills. Obserwowała scenę, miała szeroko otwarte oczy i wyglądała na zagubioną.

- Helen. - Ashley pragnęła pomóc Sue. - Już prawie zjadłaś. Chodźmy do innego pokoju, żeby przyjąć gościa.

Helen uderzyła pięścią w stół.

- Nie, musisz ją sprawdzić. - Znowu wskazała na Sue. - Ta kobieta ukradła mi córkę!

- Helen, ta kobieta jest twoją córką. - Ashley starała się zachować spokój. Helen zawahała się, zmarszczyła groźnie czoło.

- Nie, nie jest.

- Jest, Helen. Naprawdę.

Helen zastanawiała się przez dłuższą chwilę, jej groźna mina złagodniała.

- W porządku.

Ashley pomogła Helen przejść do drugiego pokoju. Sue szła za nimi w milczeniu. Gdy już były na miejscu, Ashley rzuciła Sue bezradne spojrzenie.

- Czy mogę coś jeszcze zrobić?

- Nie. - Sue uśmiechnęła się smutno. - Tak jest za każdym razem. Helen usadowiła się w swoim fotelu i spojrzała na Sue.

- Co zrobiłaś z moją córką?

Obok stał bujany fotel. Sue przysunęła go bliżej i usiadła obok matki.

- Ja jestem twoją córką, mamo. Jestem tu, bo cię kocham.

- Ty jesteś moją córką? - Z twarzy Helen zniknął gniew. W jego miejsce pojawiło się wyraźne, nieskrywane przerażenie. - Gdzie jest moja córka? -Helen spojrzała błagalnie na Ashley. - Pomóż mi, proszę! Chcę moją córkę. Tak... tak bardzo za nią tęsknię.

Sue wstała i przełknęła ślinę, jej oczy były wilgotne i zamyślone. Ashley, patrząc na nią, czuła, że pęka jej serce.

Nie czekając dłużej, Sue poklepała dłoń swojej matki i uśmiechnęła się przez łzy.

- Wpadnę za jakiś czas, dobrze? Kocham cię, mamo. Oddech Helen był szybki i ciężki, w jej oczach błądzących po pokoju widoczna była jakaś dzikość.

- Wyprowadź ją! Nie jestem jej matką. Proszę... niech ona stąd idzie! Sue otarła łzy i kiwnęła głową w kierunku Ashley.

- Dziękuję.

Zanim Ashley zdążyła zrobić cokolwiek, aby uratować sytuację, Sue wyszła przez główne drzwi, powoli je za sobą zamykając.

- Pomocy! - Helen zaczęła szukać czegoś po omacku. Ashley stanęła w pobliżu staruszki. Niczego tam nie było. - Pomóżcie mi! Pomóżcie mi! Pomóżcie mi!

Wraz z każdą prośbą o pomoc, krzyk Helen narastał. Z pokoju obok wołała Irvel, w jej głosie słychać było panikę.

- Czy ktoś może jej pomóc, proszę. Ona potrzebuje pomocy! Gdy pojawiła się Belinda, Ashley stała przy Helen.

- Co się dzieje? - Belinda spojrzała na Ashley, zakładając ręce na biodra.

- Cóż. - Nie było sensu denerwować Helen jeszcze bardziej. - Sue Brown przyszła z wizytą.

- Pomocy! Pomocy! Pomocy! - Helen zaczęła wymachiwać rękami, Belinda chwyciła Helen za ramię i potrząsnęła nią mocno.

- Przestań wrzeszczeć!

- Pomocy! - Helen okładała pięściami miejsce, w którym trzymała ją Belinda.

- W porządku! - Belinda wypadła z pokoju jak burza. Przez cały ten czas, gdy jej nie było, Ashley zastanawiała się, co może zrobić. Helen często miała urojenia, ale nigdy tak się nie zachowywała - nigdy nie widziała jej w takim napadzie histerii, krzyczącej w kółko to samo.

Gdy Belinda wróciła, w jednej dłoni trzymała pigułkę, a w drugiej szklankę wody.

- Otwórz usta, kobieto.

- Pomocy! - Helen rzuciła Ashley zrozpaczone spojrzenie. - Pomocy! Belinda ścisnęła kąciki ust Helen i siłą wsunęła jej na język tabletkę. Po czym przystawiła do jej ust szklankę i przechyliła ją. Na szczęście krzyk w końcu ustał i Helen zaczęła pić. Kiedy przełknęła ostatni łyk, znowu zaczęła wymachiwać rękami.

- Pomocy! Pomocy!

- Następnym razem gdy przyjdzie jej córka, najpierw mi o tym powiedz, dobrze? - krzyknęła Belinda i spojrzała na zegarek. - Za chwilę się uspokoi.

Belinda odwróciła się i zniknęła w korytarzu prowadzącym do biura. Ashley podeszła do Helen i położyła dłoń na jej ramieniu.

Powieki Helen zaczęły opadać, jej krzyk stopniowo się wyciszał, aż po chwili ustał zupełnie, a ona sama zapadła w głęboki sen.

Ashley wróciła do Irvel i Edith, zaprowadziła je do łazienki, a potem pomogła im wrócić na fotele, znajdujące się po obu stronach Helen. Gdy wszystkie już spały, Ashley wyjęła swój notes i usiadła w bujanym fotelu. Biedna stara Helen - przerażona widokiem własnej córki!

Czy i ona któregoś dnia też tak zacznie patrzeć na Colea?

Na myśl o tym ciarki przebiegły jej wzdłuż kręgosłupa i zrobiło jej się niedobrze. Gdyby tylko mogła coś zrobić, w jakiś sposób pokonać tę przepaść, która oddzielała mieszkańców Sunset Hills od świata.

W jakiś sposób pomóc im pamiętać.

Ashley otworzyła notes i wpatrywała się w informacje w nim zapisane. Tydzień temu uczestniczyła w jednodniowym seminarium dla pracowników domów opieki dla dorosłych, zorganizowanym na uniwersytecie przez środowiska medyczne. Lu zażądała, aby wszyscy pracownicy Sunset Hills wzięli w nim udział.

- Supernowoczesne informacje - powiedziała Lu. - Po takim kursie będziesz wiedziała więcej na temat opieki niezbędnej naszym mieszkańcom.

Ashley czekała na to seminarium z niecierpliwością. Ale wykładowca, zamiast omawiać najnowsze badania, ledwie co podkreślił stare zasady. Ashley przebiegła wzrokiem po notatkach:

Nigdy nie kłóć się z pacjentami cierpiącymi na Alzheimera, zawsze przypominaj im, jaka jest ich rzeczywista sytuacja

Podtrzymuj świadomość ich funkcjonowania w czasie teraźniejszym

Poprawiaj ich delikatnie, gdy mówią od rzeczy. Ashley zrozumiała zasadę działania tej filozofii. Jeśli mózg otrzymuje informacje o tym, co jest prawdziwe i właściwe, wtedy być może i pamięć spowolni procesy nieuniknionego zacierania się wspomnień. Jednakże ona mogła obserwować, jak kiepsko te rady działały w stosunku do ludzi w Sunset Hills. Widziała Irvel, dosłownie rozpadającą się w kawałki, gdy próbowano ją przekonywać, że jej ukochany Hank nie żyje. Zerknęła na Helen. Przypominanie jej o rzeczywistości rodziło w niej straszne napady złości.

Ashley zapatrzyła się na drzewa za oknem, na dziedzińcu. Klony, takie same jak ten, który przysłaniał okno Landona. Zapomniała się na moment i wróciła myślami do chwil sprzed czterdziestu ośmiu godzin, do uczuć, które jej towarzyszyły, gdy trwała w objęciach Landona.

Rozkoszowała się cudem pamięci i możliwością przeżywania wszystkiego na nowo, cichym popołudniem. Nawet jeśli ona i Landon nie byli sobie przeznaczeni... nawet jeśli już nigdy nie doświadczą takich wspólnych chwil, jak wtedy, to pamięć o nich zawsze będzie czymś dobrym.

Jak ona by się czuła, gdyby głośno wyrażała swoje myśli i ktoś krzyczałby na nią, żeby przestała, lub mówił jej, że Landon odszedł, że nigdy już nie znajdzie się w jego ramionach, bo przebywa w domu opieki?

Ashley wróciła do notatek i nagle zobaczyła powiązanie. Jeśli pojedyncze wspomnienie tak rozświetlało cały dzień, to dlaczego nie mieliby korzystać z takiego luksusu także mieszkańcy Sunset Hills? Co było złego w życiu przeszłością, skoro przebywając w niej, dobrze się czuli, wspominając to, co kiedyś czyniło ich szczęśliwymi? Co ryzykowali, pozwalając chorym, aby tam pozostawali?

Helen zaczęła głośno chrapać, jej dłonie zadrżały, po czym znowu wrócił spokojny sen. Ashley próbowała zobaczyć siebie samą, skazaną na dom taki jak ten, zamkniętą i czekającą, aż śmierć łaskawie nadejdzie, żeby ją stąd zabrać.

Oczywiście że spędzanie czasu w przeszłości byłoby dla niej dużo bardziej przyjemnym zajęciem!

Przekręciła kartkę i zobaczyła adres internetowy. Wykładowca podał im kilka stron internetowych, gdzie można znaleźć wyniki najnowszych badań dotyczących opieki nad pacjentami chorymi na Alzheimera.

Po cichutku, tak by nie zbudzić Helen oraz pozostałych, Ashley zajrzała do Berta i Laury Jo. Potem zajęła miejsce przed komputerem, który został umieszczony z myślą o mieszkańcach w niewielkiej wnęce pokoju dziennego.

Oczywiście żaden z nich nie miał pojęcia o używaniu komputera czy też o istnieniu internetu.

Ashley zalogowała się i wpisała adres jednej z podanych stron. Na ekranie zaczęły pojawiać się wizerunki starszych ludzi.

Opiekowanie się pacjentami cierpiącymi na Alzheimera - spojrzenie alternatywne" głosił napis na jednej ze stron. Przewinęła w dół listę linków, aż dostrzegła jeden, który ją zainteresował: „Przeszłość-teraźniejszość -chrześcijańskie spojrzenie".

Zawahała się. Hasło: „przeszłość-teraźniejszość" zaintrygowało ją, ale napis „chrześcijańskie" sprawił, że poczuła się nieswojo. Tak naprawdę to ludzi religijnych postrzegała jako stronniczych - bazujących na wpojonych im przekonaniach. Trudno było jej wyobrazić sobie, że mogą mieć do powiedzenia coś interesującego w sprawie, która nie była kwestią wiary.

Jednak kliknęła na hasło - na ekranie pojawił się artykuł. Przeczytała wstęp:

Jeśli kiedykolwiek opiekowałeś się pacjentami cierpiącymi na Alzheimera, pytałeś „Dlaczego nie możemy pozwolić im żyć w przeszłości - gdzie czuja się bezpiecznie?" Odpowiedź zazwyczaj jest łatwa do przewidzenia: Lekarze uważają, że sprzyjanie fantazjom dotyczącym przeszłości jest niebezpieczne dla pacjentów z chorobą Alzheimera. Rzeczywiście, badania udowodniły, że pacjenci z Alzheimerem, którym pozwala się żyć przeszłością, umierają znacznie wcześniej niż ci, którym nieustannie przypomina się o bieżącej rzeczywistości.

Ashley czytała dalej. Cytowano pastora z Michigan, który powiedział: Odległe wspomnienia są miłosierną drogą Boga, pozwalającą nam przetrwać schorzenia takie jak choroba Alzheimera. Bez względu na to czy życie przeszłością przyśpiesza procesy chorobowe, ci z nas, którzy opiekują się ludźmi starszymi, nie powinni ich okradać z szansy, jaką daje im pamięć. Szansa jaką daje pamięć.

Te słowa pobrzmiewały w jej umyśle. Jak lepiej mogliby wykorzystać czas ludzie tacy jak Irvel i Edith czy Helen, jeśli nie przypominać sobie swojego dzieciństwa, swoich rodzin, dni spędzonych z małżonkiem? To jest czas, w którym mogą przeżywać jeszcze raz każdą zapamiętaną chwilę, cieszyć się nią, odczytać ponownie każdą stronę z księgi ich życia. Nawet jeśli całe to doświadczenie jest złudzeniem - to cóż w tym złego?

Ashley przewinęła stronę i dalej czytała kolejną część artykułu, gdy usłyszała kroki. Obróciła się i zobaczyła gniewny wyraz twarzy Belindy, wpatrującej się w monitor.

- Miałaś umyć podłogę.

- Studiuję. - Ashley podniosła do góry notes, który miała w dłoni. - Lu kazała mi wziąć udział w szkoleniu w zeszłym tygodniu.

Belinda roześmiała się.

- To nigdy nie pomaga.

- Oczywiście, że pomaga. - We wnętrzu Ashley wzbierała złość. Wskazała na komputer. - Czy wiesz, że istnieją jeszcze inne sposoby. Oprócz traktowania ich jak dzieci.

Wyraz twarzy Belindy stał się jeszcze bardziej nieczuły.

- Nie mów mi o innych sposobach. - Podeszła do Ashley i wyłączyła monitor. - Tutaj ja podejmuję decyzje.

- Chcę przez to powiedzieć, że może jest jeszcze inny...

- Posłuchaj. - Ton głosu Belindy był niegrzeczny. - Zajmij się swoją pracą i nie rób zamieszania. W przeciwnym razie wylecisz.

Odwróciła się i zostawiła Ashley czerwoną ze złości. Czy wyjście poza pewne schematy i wypróbowanie nowych metod, które mogą uczynić mieszkańców Sunset Hills szczęśliwszymi i spokojniejszymi, jest aż takie skomplikowane? Westchnęła. Nie było sensu przejmować się kimś takim jak Belinda, kimś tak zamkniętym i złym, że całe jej przygnębienie udzielało się każdemu, z kim miała kontakt.

Ashley skończyła sprzątanie i przygotowywała przekąskę, gdy podeszła do niej Helen. Kobieta miała się lepiej niż inni w Sunset Hills, jednak każdy jej krok był powolny i stawiany z rozwagą.

Kurczowo przyciskała coś do piersi. Gdy była już blisko, Ashley mogła zauważyć, że to zdjęcie w ramce.

- Cześć, Helen? Co tam masz?

- Zostałaś sprawdzona, tak? - Głos Helen był zachrypnięty, bez wątpienia na skutek wcześniejszego epizodu z krzykiem.

- Tak, Helen, zostałam sprawdzona. Helen z satysfakcją pokiwała głową. - Chcę ci coś pokazać. Helen bardzo ostrożnie zniżyła ramkę i Ashley zobaczyła kolorowe zdjęcie

przepięknej nastolatki. Nawet pomimo fryzury z lat sześćdziesiątych i wyblakłych kolorów nie miała wątpliwości, że dziewczyna ze zdjęcia była młodszą wersją Sue Brown, kobiety, która przyszła w odwiedziny.

- Och, Helen, jaka ona jest piękna.

- To Sue. - Zmarszczki wokół ust Helen wygładziły się. - Moja córka.

Powróciły słowa pastora z artykułu: „Ci z nas, którzy opiekują się ludźmi starszymi, nie powinni okradać ich z szansy, jaką daje im pamięć." Ashley odchrząknęła.

- Musisz być z niej bardzo dumna.

- Jestem. - Helen przekrzywiła głowę i wpatrywała się z tęsknotą w dziewczynę ze zdjęcia. Kąciki jej ust odnalazły drogę do góry, przez fałdy skóry na twarzy. Po raz pierwszy Ashley zobaczyła uśmiech na twarzy Helen.

- Masz inne dzieci Helen? - Ashley nie była pewna, czy może zadawać takie pytanie - lub czy Helen w ogóle będzie pamiętać inne dzieci, jeśli rzeczywiście je ma. Jednak pragnęła, aby ta chwila trwała jak najdłużej.

- Nie. - Helen zmarszczyła gniewnie czoło i zastanawiała się przez kilka sekund. - Myślę, że nie. - Ponownie spojrzała na zdjęcie i palcami pogładziła twarz Sue. - Tylko Sue.

- Jest bardzo piękna.

Helen skierowała wzrok na Ashley. - Widziałaś ją?

- Ostatnio nie. - Odpowiedziała po szybkim namyśle. - A ty?

W zmęczonych oczach Helen zalśniły łzy, mocno przytuliła zdjęcie do serca. - Sue zaginęła. Ktoś mi ją zabrał.

- Przykro mi Helen. - Ashley poczuła, że zasycha jej w gardle. - Nie wiedziałam.

Helen pokiwała głową, zacieśniając uścisk, tak aż pobielały jej kłykcie. Łzy spływały po jej twarzy i spadały na podłogę. - Nie... nie sądzę, aby kiedykolwiek wróciła.

Ashley przypomniała sobie umęczoną twarz Sue Brown. Ona pewnie czuje to samo, myśląc o matce. Ashley ostrożnie objęła Helen ramieniem. - Jeśli mogę zrobić cokolwiek, aby pomóc ci odnaleźć Sue, zrobię to. - Ashley powstrzymywała łzy. - Obiecuję ci to, Helen.

- Dziękuję. Jak dotąd nikt nie chciał mi pomóc w poszukiwaniach. A... ja tak bardzo za nią tęsknię. - Helen skuliła ramiona i zaczęła płakać. Pełne rozpaczy łkanie wstrząsało jej ciałem. Opadła na Ashley, zbyt załamana, aby wykonać jakikolwiek ruch. Nie było już głośnego krzyku z przedpołudnia. W jego miejsce pojawił się łagodny, cichy szloch matki opłakującej swoje jedyne dziecko, którego już nigdy nie odnajdzie.

Trzymając w objęciach Helen, Ashley poczuła gorące pragnienie wchłonięcia wszystkiego, co możliwe, z jej własnego życia. Przecież to są dni, które będzie sobie przypominać, gdy się zestarzeje, i co wtedy jej się ukaże? Cole, tak - oczywiście on. Ale chłopiec był mocniej związany z jej rodzicami niż z nią.

Jej relacja z synem nigdy nie była idealna, dla żadnej ze stron. Z oczywistego powodu. Po roku spędzonym w Paryżu jej serce obumarło dla miłości. Z pewnością i dla miłości mężczyzny, który przy każdym spotkaniu okazywał jej szacunek i przywiązanie. Nawet dla miłości względem jej jedynego dziecka. Nieważne co każde z nich robiło, ona nie potrafiła zachowywać się swobodnie. W końcu i tak się zawsze wycofywała.

Teraz, z Helen wypłakującą się na jej ramieniu, Ashley dostrzegła jedyną drogę, na której mogła się pozbyć okrutnych sekretów, które więziły ją od czterech lat. Powinna zabrać Landona do swojego świata i zaufać mu, powiedzieć mu prawdę, która ją przerażała i stała pomiędzy nimi aż do tej chwili, gdy wreszcie znalazła w sobie odwagę, aby odsłonić przed nim swoją duszę.

Ashley powoli wciągnęła powietrze.

Od razu podjęła decyzję. Następnym razem gdy zostanie sama z Landonem, opowie mu o wszystkim. Cokolwiek się później wydarzy, ona nie spędzi najlepszych lat swojego życia z sercem ukrytym za murami strachu.

Tylko w ten sposób - pomyślała Ashley, zachowa to, co ma Helen. Coś, co zapamięta. Coś, o czym warto będzie pamiętać.

Coś tak pięknego i rzeczywistego, że któregoś dnia, jeśli będzie miała szczęście, przyprawi ją to nawet o łzy.



ROZDZIAŁ 15



Piknik miał miejsce jednego z tych pięknych dni, których wspomnienie ogrzewa zimowe poranki, nawet po wielu latach.

John Baxter ujął dłoń swojej żony i podziwiał jezioro Monroe. Brzeg jeziora, nad którym zgromadziła się cała rodzina Baxterów, był skąpany w słońcu, a tafla wody lśniła w jego blasku.

- Kolejny udany piknik - John przyglądał się maluchom bawiącym się w berka przy brzegu.

- Tak - westchnęła Elizabeth. - Kolejne lato za nami. John pogładził kciukiem grzbiet dłoni swojej małżonki. - Zawsze kochałaś lato.

- Zawsze - uśmiechnęła się i osłoniła oczy. - Wszelkie harmonogramy i szkoła, a nawet czas, zatrzymują się podczas lata.

Każdego roku, od narodzin Brooke, John i Elizabeth spędzali pierwszy poniedziałek września, Labor Day, nad jeziorem Monroe. W niektóre lata organizowali piknik wędkarski, w inne grillowali. Jednak zawsze część dnia spędzali nad wodą, chłonąc taką ilość słońca, aby wystarczyła im na przetrwanie zimy.

Z czasem rodzinne spotkania Baxterow były coraz liczniejsze. John powędrował wzrokiem wzdłuż plaży i uśmiechał się za każdym razem, gdy jego oczy zatrzymywały się na ukochanych osobach. Brooke i Peter siedzieli na plaży, obok nich bawiły się dzieci, Maddie, Hailey i Cole. Ashley i Kari odpoczywały na leżakach, z maleńką Jessie, którą Kari kołysała na swoich kolanach.

Erin i Sam rzucali latającym dyskiem razem z Lukiem i jego dziewczyną, Reagan.

John obserwował jak mała Maddie odłączyła się od grupy i wspinała się do nich po zboczu.

- Babciu - wołała. - Jej cieniutki głosik prawie że zanikał w wietrze.

- Tak, skarbie, co się stało? - Elizabeth podniosła się i spotkała w połowie drogi swoją małą wnuczkę o blond włoskach. Dokończyły resztę spaceru, trzymając się za ręce, aż dotarły do turystycznego stolika, przy którym były rozstawione krzesła Johna i Elizabeth.

- Nie czuję się dobrze. - Policzki Maddie były zarumienione.

- Chodź tutaj kochanie, dziadek sprawdzi twoje czółko. - John dotknął jej czoła. - Hm. Nie jest gorące. - Rozłożył ręcznik obok swojego krzesła. - Może poleżysz chwileczkę? Mały odpoczynek sprawi, że poczujesz się lepiej.

Maddie zrobiła tak, jak jej poradzono i wyciągnęła się obok dziadka. Elizabeth okryła ją czystym ręcznikiem.

- Teraz, skarbie, odpocznij troszeczkę, do obiadu. Dziadek przygotuje swoje pyszne hamburgery, dobrze?

- Dobrze. - Maddie uśmiechnęła się, a uśmiech przeszedł w ziewanie. Zanim Elizabeth zdążyła wrócić na swoje krzesło, już spała.

- Biedactwo - uśmiechnęła się, spoglądając na śpiącą wnuczkę. - Musiała być wykończona.

Zapadła błoga cisza i John ponownie sięgnął po dłoń swojej małżonki.

- Mamy tak wiele, za co powinniśmy dziękować. Elizabeth uśmiechnęła się.

- Szczególnie w ty m tygodniu. - Jej uśmiech zelżał. -Przejmowałam się tym testem, bardziej niż to było widać.

- Ja też. - John ścisnął jej palce.

To było coś z czym żyli, świadomość, że Elizabeth udało się zwalczyć raka kilka lat temu. Od tamtego momentu, lekarze byli z nimi szczerzy. W jej węzłach chłonnych wciąż tkwiły komórki rakowe. To nie była kwestia tego, czy rak wróci. Pytanie brzmiało: kiedy. Więc za każdym razem gdy robiła testy, istniała możliwość, że rokowania nie będą dobre.

Ostatnio Elizabeth czuła się bardziej zmęczona, co szczególnie niepokoiło Johna. Ale w piątek otrzymali dobrą wiadomość.

- Spójrz na nich. - John zmrużył oczy i napawał się widokiem swojej kochającej się rodziny, ich wspólną zabawą i śmiechem. - W życiu nie pomyślałabyś, że mają jakieś problemy.

- Kari świetnie sobie radzi z Jessie. - Elizabeth posmutniała. - Zawsze wiedziałam, że będzie dobrą matką.

- Tęskni za Timem.

- Oraz Ryanem. - Elizabeth przekrzywiła głowę i przesłała Johnowi znaczące spojrzenie. - Nie nabierze mnie na całą tę gadaninę o uczeniu się życia w pojedynkę.

- To istotna część procesu radzenia sobie z żalem, nie uważasz? - John poruszył nieznacznie szczęką. - Musi pogodzić się z myślą o stracie Tima.

- Wiem. - Elizabeth uśmiechnęła się. - Jednak część jej serca ciągle bije dla Ryana Taylora, nawet jeśli on znajduje się tysiące mil stąd.

John przyglądał się swoim średnim córkom. Od tyłu wyglądały prawie jak bliźniaczki. Włosy Ashley były krótsze i ciemniejsze niż włosy Kari, ale obydwie miały delikatne rysy. A teraz, jako samotne matki, miały ze sobą jeszcze więcej wspólnego. - Ciekawe o czym rozmawiają?

- O Landonie Blake'u. John zaśmiał się.

- Zachowujesz się tak, jakbyś o czymś wiedziała. Na twarzy Elizabeth pojawił się uśmiech.

- Bo wiem.

- Więc... - John uniósł głowę. - Ashley i Landon ostatnio spędzają ze sobą mnóstwo czasu.

- On wraca do pracy i przeprowadza się do Nowego Jorku - czy Ashley ci już o tym powiedziała? - Elizabeth pochyliła się na swoim krześle do przodu i oparła łokcie na kolanach.

John zacisnął usta.

- To źle. Zawsze myślałem, że ostatecznie zostaną razem.

- On wróci. - Elizabeth wstała i podeszła do Maddie. Pochyliła się, żeby sprawdzić jej czoło. - Jest chłodniejsza. Kochane maleństwo, widocznie musiała trochę odpocząć.

John założył ręce na piersiach.

- Co masz na myśli, mówiąc, że wróci?

- Mój kochany - miłość. - Elizabeth uśmiechnęła się znacząco. - Chłopak szaleje na punkcie Ashley od momentu gdy poznali się w szkole średniej. Nie wytrzyma bez niej długo - z pewnością nie powstrzyma go kilka nowojorskich pożarów.

- Ashley wspomniała, że Landon być może dołączy do nas później. - John spojrzał za siebie, na parking. - W zeszłym tygodniu zdjęli mu gips.

- Słyszałam.

John pokręcił głową.

- Oparzenia wygoiły się ładnie, znacznie szybciej niż się tego spodziewałem. To cud, że chłopak przeżył.

- Wszystko jest częścią Bożego planu. - Elizabeth przesunęła się tak, aby widzieć twarz Johna.

- Planu? - John pochylił się i oparł na łokciu. Bardzo sobie cenił takie chwile, popołudnia, gdy miał obok siebie wszystkich, których kochał, szczęśliwych i zdrowych. Czas, gdy razem z Elizabeth mogli dokonywać bilansu wszystkiego, za co byli wdzięczni.

- O którego spełnienie modlę się każdego wieczora. - Wzrok Elizabeth spoczął na Ashley. - Żeby pewnego dnia Ashley przypomniała sobie prawdę, w którą wierzyła jako dziecko. Że Jezus ją kocha.

- Aha, masz na myśli to wszystko, o co modlimy się wspólnie - uśmiechnął się. - I uważasz, że Landon jest częścią tego planu, tak?

- Uważam, że może być. - Elizabeth przekrzywiła głowę. - Bóg zawsze ma coś w zanadrzu.

- Tak, to prawda.

- To dotyczy także Lukę'a i Reagan.

John powędrował wzrokiem w dół plaży, gdzie jego syn przekomarzał się z Reagan, strasząc ją, że wrzuci ją do wody.

- Wyglądają na dobrych przyjaciół.

Elizabeth nie odezwała się. Odwrócił się i dostrzegł w jej oczach niepewność. Ich serca stanowiły taką jedność, że potrafił dostrzec jej uśmiech, zanim jeszcze zdążył uzewnętrznić się na jej ustach. I tym razem nie było inaczej.

- Co takiego?

- Nie zostanie w Bloomington na zawsze.

- Jest przywiązana do swojej rodziny.

- Wkrótce, gdy ukończy studia, wróci do Nowego Jorku. - Elizabeth zmrużyła oczy. - I wcale mnie to nie zdziwi, jeśli zabierze ze sobą Lukea.

John przyglądał się synowi.

- Ciągle opowiada o ojcu Reagan.

- I jego biurze w World Trade Center.

John spojrzał w niebo. Jak to jest, gdy pracuje się prawie na dziewięćdziesiątym piętrze, w chmurach? Widzi się cały Nowy Jork i port z okien własnego biura.

- Reagan powiedziała, że jej ojciec i Lukę szybko się ze sobą zaprzyjaźnili. John uśmiechnął się.

- Myślisz, że mógłby zatrudnić Luke'a? Elizabeth zamruczała cicho.

- Z tego, co słychać, to praktycznie już go zatrudnił.

- Czy to cię martwi? - John przyglądał się badawczo żonie, jak zawsze zdumiony jej delikatnymi rysami i wciąż ciemnymi włosami. Z każdym rokiem kochał ją coraz bardziej.

- Chciałabym mieć go bliżej. - Elizabeth uśmiechnęła się smutno. -Wkrótce Erin także się przeprowadzi. Pewnego dnia każdy pójdzie w swoją stronę. Taka jest kolej rzeczy.

- Och, kochanie. Sama siebie posłuchaj. - John pogładził ją po ręce. -Mówisz tak, jakby Bóg przekazał ci swoje plany na następne dziesięciolecie. Przecież Lukę i Reagan nie wyprowadzają się za tydzień.

- John, on jest naszym jedynym synem. - Zmrużyła oczy i utkwiła wzrok w wygłupiającym się nad wodąLuke7u.-Gdziekolwiek zamieszka, będzie mi go brakować. - Spojrzała na męża i uśmiechnęła się delikatnie. - Życie jest takie nieprzewidywalne.

- Z jednym wyjątkiem, moja najdroższa.

- Jakim? - Czekała. W tym dialogu nie było lęku czy zamartwiania się, jedynie rodzicielskie pragnienie, aby mieć przy sobie dzieci, którym poświęciło się całe życie.

- Dokądkolwiek pójdzie Lukę, zabierze ze sobą Boga. - John delikatnie ujął jej podbródek.

- Tak. - Uśmiech rozpromienił całą twarz Elizabeth, tak jakby ta myśl przyniosła jej głęboką ulgę. - On kocha Boga, prawda?

- Całym sercem. Nie sądzę, aby cokolwiek mogło zachwiać wiarę tego chłopaka. - John wstał i przeciągnął się. - Nawet praca z widokiem na cały Nowy Jork.

Kari usadowiła się wygodnie na leżaku, a Jessie położyła sobie na udach. Nagrzane powietrze powoli zaczynało się ochładzać i Kari nie chciała, żeby jej mała córeczka zmarzła. - Ash, możesz mi podać kocyk z torby małej?

- Oczywiście. - Ashley sięgnęła po biało-różowy kocyk i wręczyła go Kari. Gdy to zrobiła, zauważyła Landona Blake'a idącego w ich kierunku z parkingu. Cole krzyknął jego imię i pobiegł do niego.

Kari i Ashley w milczeniu obserwowały jak chłopiec skoczył w ramiona Landona. Ten natomiast podrzucił go do góry, a potem mocno przytulił. Po chwili postawił go na ziemi, chwycił jego dłoń i spojrzał na Ashley.

- Cole szaleje za Landonem. - W głosie Kari nie było żadnych podtekstów. To stwierdzenie było oparte na fakcie, dostrzegalnym dla każdego.

- Wiem. - Ashley spojrzała przed siebie, podniosła kamyk spod swoich stóp i rzuciła nim w kierunku jeziora.

- Nie złość się, ale to prawda...

Ashley spojrzała na siostrę. - Co takiego?

- Nie sądzę, że Cole jest jedyny.

Landon i Cole znajdowali się tylko o kilka metrów od nich, i Ashley zignorowała komentarz Kari.

- Już nie utykasz.

- Czuję się świetnie. - Pomachał do Kari, po czym stanął obok Ashley. -Tak jakbym odzyskał wolność.

- Landon chce iść na spacer. - Cole podskoczył kilka razy. - Chodź z nami mamusiu, proszę!

Ashley przyciągnęła Cole'a do siebie, posadziła go na kolanach i pocałowała go.

- Jakże mogłabym odmówić moim cudownym chłopakom? - Zaśmiała się i wstała. Postawiła Colea obok siebie i otrzepała z kurzu jego szorty. -Zobaczymy, komu uda się znaleźć najładniejszy kamyk.

- Dobrze. - W oczach Colea pojawiły się iskierki radości. - Chodźmy, zanim hamburgery dziadka będą gotowe.

Kari patrzyła, jak odchodzą w kierunku zachodzącego słońca. Pogładziła palcem delikatne czółko Jessie. Ashley byłaby niemądra, pozwalając Landonowi odejść, teraz gdy tych dwoje odnalazło to, na co niektórzy czekają całe życie.

Kari westchnęła ciężko i spojrzała na jezioro. Była tutaj po raz pierwszy od tamtego jesiennego dnia, gdy przyjechali tutaj razem z Ryanem. Czy to możliwe, że minął już prawie rok? Zaczęła błądzić myślami po zakurzonych drogach dnia wczorajszego, cofając się do tamtego listopadowego popołudnia, gdy czas się zatrzymał.

Pomimo zimna łowili do późna i rozpalili ognisko. Potem zrobili coś, co powinni byli zrobić kilka lat wcześniej. Zastanawiali się nad tym - po latach znajomości - dlaczego pozwolili, aby ich związek się rozpadł. Odpowiedź -zarówno dzisiaj, jak i owego listopadowego dnia - była tak samo bolesna i niewiarygodna.

Seria nieporozumień sprawiła, że Kari uwierzyła, iż Ryan kocha kogoś innego. W rezultacie Kari była zdecydowana na wszystko, by żyć dalej bez Ryana - nawet na poślubienie Tima Jacobsa.

Jessie poruszyła się. Kari poprawiła kocyk, osłaniając twarz Jessie. Całe jej życie było serią zdarzeń źle umiejscowionych w czasie.

Owej listopadowej nocy czuła się samotna, bardziej niż kiedykolwiek. Tim przyznał się do romansu i wyprowadził się do swojej kochanki, a zarazem studentki. I chociaż Kari była zdecydowana walczyć o swoje małżeństwo, spotkanie sam na sam z Ryanem na plaży było rodzajem testu dla jej woli. Walczyła wtedy ze sobą ze wszystkich sił, żeby nie uciec z Ryanem i już nigdy nie rozmawiać z mężem.

Ale wystarczył jeden pocałunek, jedna chwila tęsknoty za tym, jak mogło być, aby Kari powróciła do rzeczywistości. Wciąż widziała to zrozumienie, malujące się w oczach Ryana, gdy powiedziała mu, że nie może się w nim zakochać - bez względu na jej najgłębsze pragnienia. Nie teraz, gdy jej małżeństwo przeżywa kryzys.

Tamten dzień sprawił, że Ryan zaczął głęboko się zastanawiać. Ostatecznie zdecydował, że jeśli ona chce poukładać swoje życie z Timem, nie będzie im stawał na drodze; nie pozwalała mu na to jego miłość do niej. W rzeczywistości ta miłość spowodowała, że przyjął pracę trenera w Nowym Jorku.

Któż wtedy mógł wiedzieć, że za trzy miesiące Tim zginie?

I teraz znowu była tutaj, odczuwając samotność - ona i Jessie. Spojrzała w dół plaży, na twarze swoich bliskich. Mogło być gorzej. Czy udałoby się jej przetrwać to wszystko bez wsparcia rodziców, a szczególnie bez Ashley? Jej młodsza siostra była najbardziej poirytowana decyzją Kari o pozostaniu z Timem. Ale teraz, gdy on nie żył, była jedną z najbardziej wyrozumiałych i współczujących.

Może dlatego, że Ashley także doświadczyła samotności.

- Chodźcie się posilić! - Przez plażę niosło się nawoływanie ojca. Kari uśmiechnęła się. Któryż to już raz spotykają się w Labor Day w tym miejscu, na tej plaży i słyszą to zawołanie?

Nie, ona wcale nie jest samotna.

Poza tym, ma Boga, czuje Jego obecność, Jego Słowo, które w niej żyje. To więcej, niż może powiedzieć o biednej Ashley.

- Zostaw trochę dla mnie, dziadku! - Cole wyskoczył jak strzała zza drzew. Kari szła w kierunku piknikowego bufetu, gdy pojawili się Ashley i Landon, trzymający się za ręce i śmiejący się.

Landon jest częścią Twojego planu, czyż nie tak Panie? - Kari pomachała im.

Z plaży, w kierunku stolików, schodzili się pozostali. Luke trzymał Reagan z dala od Ashley. Różnica zdań pomiędzy nim i siostrą nie ułatwiała niczego, z całą pewnością.

Kari jako ostatnia dotarła do stolika. Gdy szła brzegiem, trzymając na ręku Jessie, obserwowała Landona i Ashley - Ash promieniała, gdy do niej mówił, natomiast on przykładał wagę do każdego jej słowa, każdego jej gestu. W końcu udało się, Landon odnalazł drogę do serca Ashley.

Tak, Landon był częścią planu Bożego dla Ashley - co do tego Kari nie miała wątpliwości. I jeśli wszystko potoczy się tak, jak miała nadzieję, to już wkrótce Ashley zaprosi do swojego serca nie tylko Landona Blakea.

Zaprosi samego Boga.



ROZDZIAŁ 16



Nadszedł czas.

Ashley wiedziała o tym od chwili, gdy tego popołudnia zobaczyła Landona, idącego w jej kierunku. Zdecydowała, że powie mu prawdę, podzieli się z nim tajemnicą, którą chciała zatrzymać dla siebie na wieki. I jeśli po dzisiejszym wieczorze on już nigdy nie spojrzy na nią z tęsknotą i miłością, niech tak będzie. Przynajmniej ona nie będzie żyła w lęku do końca życia.

Podczas przyjęcia, w trakcie mnóstwa rozmów na wszelkie tematy, Ashley podeszła do matki i przytuliła się do jej boku.

- Zabierzesz Colea ze sobą, gdy już będzie koniec? - Mówiła szeptem. Nie chciała, żeby Lukę ją usłyszał. Z pewnością nie oszczędziłby jej komentarzy o częstym podrzucaniu Colea rodzicom.

- Oczywiście. - Mama otarła usta serwetką i odwróciła się tak, żeby widzieć Ashley. - Co się stało?

- Nic. - Odpowiedź Ashley była krótka. Nie chciała, żeby mama źle odebrała sytuację. Pomiędzy nią i Landonem nie zaszło nic poważnego, a po dzisiejszym wieczorze - no cóż, po dzisiejszym wieczorze nic już może ich nie łączyć. - Lan-don i ja chcemy zostać trochę dłużej. To wszystko.

- To wszystko? - W kącikach ust jej mamy igrał uśmiech.

- Tak, mamo. To wszystko. - Ashley zaśmiała się. - Nie zamierza mi się oświadczyć, czy coś w tym stylu. Jesteśmy tylko przyjaciółmi, pamiętasz?

Elizabeth uniosła brew i dyskretnie skierowała wzrok na Landona. Ashley uczyniła to samo. Siedział przy jednym ze stolików, przystojny i mężny, rozmawiał z Coleem i pomagał mu rozsmarować ketchup na jego hamburgerze.

- Powiedziałabym, że to są dobrzy przyjaciele.

- Świetnie - westchnęła Ashley.

Bez względu na jej relacje z Landonem, nienawidziła powiększającego szkła Baxterów, świadomości, że wszyscy będą na nich patrzeć i zgadywać, co się może wydarzyć.

- Chodzi o to, że musimy porozmawiać. Bez Cole'a.

Jej matka odsunęła się od stołu i położyła dłoń na kolanie Ashley. - Nie chciałam cię zdenerwować. - Spojrzała ze skruchą na Ashley. - Bardzo lubię Landona.

- Wiem. - W głosie Ashley pobrzmiewała rezygnacja. - Ja też.

- Oczywiście, wezmę Cole'a. - Matka z powrotem przysunęła się do stołu.

Ashley wróciła na swoje miejsce i powiedziała Landonowi o propozycji jej rodziców. - Możesz zostać dłużej? Tutaj nad jeziorem?

- Pewnie. - Landon uniósł brwi, widać było jego zaskoczenie. - To brzmi poważnie.

- Mam ci coś do powiedzenia.

- Aha. - Landon rzucił jej uśmiech, który nie do końca zatuszował jego zaniepokojenie. - To nie wróży nic dobrego.

- Nie. - Ashley odwróciła od niego wzrok i spojrzała na kawałek arbuza, znajdujący się na jej talerzu. - Prawdopodobnie nie.

Czas mijał szybko pośród toczących się rozmów. Po obiedzie na stole pojawiły się prażone cukierki ślazowe. Lukę przyniósł gitarę, wszyscy śpiewali, gdy on grał ulubione przeboje rodzinne, takich artystów jak: Garth Brooks, The Eagles, George Strait oraz Skip Ewing.

Ashley i Landon usiedli z dala od innych, ich krzesła stały obok siebie. Cole siedział na kolanach Lukea i śpiewał na cały głos, fałszując, a gdy na chwilę przerywał, dało się słyszeć czysty i silny głos Luke'a.

W trakcie koncertu Landon przysunął się do Ashley. - Co zaszło pomiędzy tobą i Lukiem?

- Nie lubi mnie. - Ashley wyszeptała pierwszą, nasuwającą się odpowiedź. Zazwyczaj robiła jakieś uwagi na temat ich różnicy zdań lub wspominała o zadufaniu Luke'a, jego konserwatyzmie i skłonności do osądzania. Jednakże te stwierdzenia stanowiły pewien rodzaj przykrywki, sposób na ukrycie bólu. Ponieważ rozdźwięk pomiędzy nimi bolał ją bardziej, niż się do tego przyznawała.

Lukę grał dalej, gdy Landon ściągnął brwi i powiedział do Ashley przyciszonym głosem, tak aby nikt z siedzących bliżej ogniska nie usłyszał go. - Oczywiście, że cię lubi. Jako dzieciaki byliście najlepszymi kumplami.

Ashley poczuła napływające łzy i przełknęła je. - Nie po Paryżu.

Landon nie powiedział ani słowa. Oparł się wygodnie o krzesło i skupił uwagę na Luke'u. Ale tym razem - łagodząc rany jej serca - szybko wyciągnął rękę i chwycił jej dłoń.

Rozkoszowała się jego dotykiem. Miał tak kojące działanie, że aż chciało się jej płakać. On, jako jedyny, potrafił ją zrozumieć. Dlaczego dotarło to do niej dopiero teraz, gdy jest już za późno? Gdy on jest gotowy do przeprowadzki i układa sobie życie bez niej? I dlaczego trzyma jego dłoń, zamiast ją wypuścić, poza tym, dlaczego pozwala mu zbliżyć się do siebie, łamiąc przysięgę, którą sama złożyła?

To nie miało sensu, bez względu na to, co czuł do niej Landon. Po dzisiejszym wieczorze nie będzie już trzymania się za ręce, nie będzie żadnej bliskości. Kiedy się dowie, kim ona naprawdę jest, spakuje swoje walizki i wyjedzie do Nowego Jorku, nigdy już nie spoglądając w jej stronę.

Gdy Lukę skończył grać, stopniowo wszyscy zaczęli się rozchodzić do swoich samochodów. Ashley i Landon dołączyli do nich, obiecując Erin i Samowi, że któregoś dnia ich odwiedzą, pożegnali też Cole'a i Kari oraz pozostałych.

W końcu zostali sami. Gdy odjechał ostatni samochód, Landon odwrócił się do niej i przytulił ją. Obejmowali się przez dłuższą chwilę.

- Przez cały wieczór byłaś taka spięta, Ashley. - Odchylił się na tyle, żeby widzieć jej twarz. - O co chodzi? Co cię gryzie?

Słońce już zaszło, na niebie zostało jeszcze kilka bladych smug światła. Ciemną plażę oświetlał jedynie blask księżyca i płonącego ogniska. Ashley zagryzła wargę.

- Usiądźmy.

Po dosyć gorącym dniu, chłód nocy był nieprzyjemny, zaczęło silniej wiać od strony jeziora. Przenieśli swoje krzesła w głąb plaży, a Landon rozłożył koc obok ogniska. Usiedli obok siebie, ich ramiona stykały się. Po chwili milczenia, Ashley westchnęła głęboko. Niełatwo było zacząć. Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej i przechyliła głowę tak, aby go wiedzieć.

- Chcę ci opowiedzieć o Paryżu.

- I stąd to wszystko? - Ogarnęło go współczucie, objął ją ramieniem. - Nie, Ashley. - Czuła jak kręci głową. - Nie musisz mi o tym mówić.

- Ale ja chcę. - Patrzyła przed siebie, utkwiła wzrok w dogasającym żarze. -Sądziłam, że mogę pogrzebać przeszłość. Żyć tak, jakby to wszystko się nie wydarzyło. - Zamilkła na chwilę. - Ale nie mogę.

- Nie. - Jego głos ginął w wietrze, zostawiając echo, które cichutko pobrzmiewało w jej umyśle. - Życie nie polega na tym.

- Miałeś rację tamtej nocy. - Była skupiona, rozpaczliwie pragnęła uniknąć tego, co teraz ją czekało, postanowiła jednak kontynuować. - Jedynym sposobem na zburzenie tych murów jest rozmowa o tym, co się wydarzyło.

Otoczył jej twarz obiema dłońmi.

- Przecież boisz się tego. Widzę to w twoich oczach.

- Tak. - Bezgłośnie poruszyła ustami, ale nie wydobyło się z nich żadne słowo.

- Nie wiem, co do mnie czujesz, Ash, nie wiem, czy ostatnio stałem ci się bliższy. - Bacznie przyglądał się jej twarzy, po czym delikatnie pocałował ją w czoło. - Ale cokolwiek mi powiesz, nie zmieni to moich uczuć w stosunku do ciebie.

Ashley przytaknęła. Teraz tak myśli.

- Jedyne czego pragnęłam, jadąc do Paryża...

Milcząc, Landon tworzył jej przestrzeń, aby mogła swobodnie mówić. Otoczył ją ramieniem, zmienił nieco pozycję i wyprostował zdrową nogę.

- ...to malować. - Spojrzała w niebo. - Chciałam żyć samodzielnie i malować. - Po tych słowach cała historia zaczęła wylewać się z jej serca. -Przed wyjazdem załatwiłam sobie pracę w galerii sztuki...

Galeria znajdowała się w samym sercu Montmartre, części Paryża słynącej ze swoich artystów. Jeden z nauczycieli Ashley z Indiany dograł szczegóły.

Gdy zbliżał się wyjazd do Paryża, oprócz swoich ubrań, Ashley spakowała coś jeszcze. Zabrała drugą walizkę, w której umieściła swoje najlepsze obrazy.

Gdy przyjechała do Montmartre, założyła na siebie prostą czarną spódnicę, zapakowała kilka obrazów i zgłosiła się do pracy.

- Gdy dyrektor galerii zobaczył moje prace, poklepał mnie po ramieniu i powiedział, żebym przechowywała swoje projekty poza lokalem. - Ashley przewróciła oczami. - Tak jakby to były jakieś śmieci, czy coś w tym stylu! Jakby galeria miała stracić na swojej renomie, gdyby ktoś przypadkiem je tam zobaczył.

Na twarzy Landona pojawił się grymas.

- Tak. - Ashley zaśmiała się smutno. - Właśnie tak się czułam. Ashley kontynuowała.

Powiedziano jej, że większość galerii udostępnia swoje zaplecza lub studia początkującym i ambitnym artystom, aby mogli tam pracować. Ale najwyraźniej oni chcieli, żeby Ashley odbierała telefony i witała anglojęzycznych turystów, a nie malowała. Gdy nie pracowała, kierownik nie chciał jej tam widzieć.

Ale to się zmieniło podczas weekendu, gdy galeria otworzyła wystawę prezentującą prace jednego z bardziej znanych w tamtym środowisku artystów, Jeana-Claude'a Pierre'a. Mężczyzna należał do nurtu współczesnych impresjonistów, jego twórczość wzbudzała falę szerokiego zainteresowania. Ludzie rozmawiali o nim jak o żywej legendzie.

Ashley widziała jego prace i fotografie. Ich piękno zapierało jej dech w piersiach. Była podekscytowana możliwością spotkania go osobiście. Oczywiście mogła uczestniczyć w wystawie tylko dlatego, że akurat pracowała. Jej zadaniem było wyszukiwanie anglojęzycznych klientów i odpowiadanie na ich pytania. Miejscową klientelą zajmował się ktoś inny.

Nie przejmowała się tym. Mogłaby nawet chodzić po suficie, byleby tylko mieć okazję spotkania z Jeanem-Claudeem Pierreem.

Galeria wynajęła zespół grający muzykę klasyczną oraz przygotowała dla gości szampana i foiegras.

Wieczór miał się właśnie rozpocząć, gdy w drzwiach pojawił się mężczyzna pod czterdziestkę. Ashley spojrzała na niego tylko raz i została niemal powalona siłą jego prezencji. W tamtej chwili wydał się jej ucieleśnieniem wszystkiego, czego pragnęła w mężczyźnie - gniewne spojrzenie, tajemniczość i niewiarygodny dar przelewania wszystkiego, co się w nim kryło, na płótno.

Był tylko jeden problem. Na palcu lewej dłoni nosił ślubną obrączkę, a u boku miał drobną blondynkę, mniej więcej w jego wieku. Ashley dostrzegła jego znużenie tą kobietą, ale bez wątpienia była to jego żona. Jej diamentowy pierścionek rozświetlał galerię.

Jean-Claude już po kilku chwilach zauważył Ashley. Rozmawiał ze znajomym, wskazując na kierownika wystawy, gdy nagle jego wzrok spoczął na Ashley, znajdującą się po przeciwnej stronie sali. Przerwał w pół zdania i po prostu na nią patrzył. Po chwili kąciki jego ust uniosły się i grzecznie skinął w jej kierunku głową.

Ashley zrobiła to samo i odwróciła się. Jej policzki płonęły, gdyż zauważył ją w momencie, gdy mu się przyglądała, a jej spojrzenie otwarcie mówiło o jego atrakcyjności.

Przez resztę wieczoru nie rozmawiali. Jean-Claude wraz z żoną zwiedzali wystawę, oprowadzając wszystkich zebranych i uprzejmie rozmawiając z nabywcami, którzy wypisywali czeki i stawali się właścicielami jego dzieł. Około dziesiątej, goście zaczęli się rozchodzić, Ashley kątem oka dostrzegła Jeana-Claude'a całującego swoją żonę w policzek. Potem przywołał kierowcę i pożegnał się z żoną.

Dziesięć minut później, gdy Ashley przeliczała wieczorne wpływy, Jean-Claude podszedł do niej.

- Jesteś nowa, prawda?

Obróciła się i znalazła się w pułapce jego wzroku. Stop Ashley. Uciekaj. On jest żonaty.

Wszystko, czego nauczyli ją rodzice, krzyczało w niej, żeby zachowała uprzejmość, ale z dystansem. Ze znajomości z żonatym mężczyzną nie mogło się zrodzić nic dobrego. Zamiast tego spojrzała mu w oczy i uśmiechnęła się.

- Tak, ze Stanów.

- Wiedziałem. - Miał łagodny, zmysłowy głos i poczucie humoru. - Lubię Amerykanki - powiedział. - Są śmiałe, ale jeszcze nie... zepsute. Mam nadzieję, że dobrze się u nas czujesz. - Wziął jej dłoń z gracją i elegancją i podniósł ją do ust. Jego palce delikatnie igrały na jej dłoni, gdy obok nadgarstka zostawił swój aksamitny pocałunek.

Kierownik galerii znajdował się na zapleczu, więc byli sami na parterze. Ashley nie wiedziała, co ma powiedzieć. Angielski Jeana-Claude'a nie był doskonały, podobnie jak i jej francuski. Ale nie miała wątpliwości, co do jego zamiarów, gdy zbliżył do niej swoją twarz i wyszeptał: - Musisz ze mną pójść, cherie. Chcę ci pokazać moje miasto.

Ashley odchyliła się do tyłu i zapatrzyła się w kobierzec gwiazd rozciągający się na niebie.

- Gdybym mu wtedy odmówiła.

- Poszłaś z nim? - W głosie Landona pobrzmiewała ciekawość, i nic poza tym.

- Tak. - Spojrzała na Landona i zobaczyła, że słucha jej bardzo uważnie, z otwartymi oczami. Nawet jeśli był w tym momencie zazdrosny lub zły, nie okazywał tego.

Daj mu trochę czasu - pomyślała Ashley. To dopiero początek. Wzięła głęboki wdech, żeby się uspokoić i zmrużyła oczy pod naporem powracających wspomnień.

- Wróciłam do domu dopiero o drugiej nad ranem...

Jean-Claude tego wieczoru zabrał ją w kilka interesujących miejsc, gdzie rozkoszowali się kawą i rozmową, a potem także i koniakiem. Co prawda Ashley piła okazyjnie, spotykając się z zaprzyjaźnionymi artystami z Bloomington, ale nic nie równało się z francuskim koniakiem, który rozgrzewał jej wnętrze, pitym w towarzystwie tak ekscytującego mężczyzny, jak Jean-Claude Pierre.

Kiedy odwiózł ją do jej małego wynajętego mieszkania, odprowadził ją do drzwi i zaczął całować - z początku delikatnie, potem coraz bardziej namiętnie - poczuła, że za chwilę oszaleje z pożądania. Omal nie zaprosiła go od razu do środka, ale on pocałował ją w ucho i szepnął: - Jutro, cherie?

Ashley poczuła się bezradna, mówiąc tylko to, co pragnął usłyszeć.

- Tak... jutro.

I tak się zaczęło. Po dniach spędzanych osobno, spotykali się w galerii, i wieczory należały do nich. Piątego wieczoru, gdy Ashley przyglądała się mu znad kieliszka wina, powiedziała: - Jesteś żonaty.

To nie było pytanie czy oskarżenie, ale zwykła uwaga. Ashley chciała mu dać do zrozumienia, że wiedziała o tym.

- Tak. - Wzruszył ramionami. - Moja Gabrielle nie przepada za nocnym życiem.

Ashley zamierzała zapytać go, czy jego żona nie ma nic przeciwko temu, że spędza czas z inną kobietą - dwa razy młodszą od niej. Gdy dobierała słowa, Jean-Claude wyciągnął rękę i ujął jej podbródek. - Francja jest inna niż Stany.

- Inna?

- Mężczyźni - szukając właściwych słów, nakreślił w powietrzu kilka niewidzialnych kresek - mężczyznom pozwala się... jak wy to mówicie?... wyrazić siebie. - Ujął jej dłonie. - Pasja nie jest czymś złym. - Uśmiechnął się, a Ashley poczuła się zdumiona tym, co usłyszała. - Jak inaczej mógłbym malować, gdybym nie miał możliwości wyrażania siebie? Moja żona, ona to rozumie. Chce, żeby moje dzieła były dobre.

Przez resztę wieczoru, Ashley czuła się oszołomiona, miała wrażenie, że jej ciało jest fizycznie atakowane jego bliskością, urokiem jaki na nią rzucił. Co ona tutaj robi? Nieustannie zadawała sobie to pytanie, gdy mijały kolejne godziny. Ale gdy tej nocy odprowadzał ją na górę, nie miała wątpliwości, co się wydarzy.

Pragnęła tego.

Otworzyła drzwi i wpuściła go do środka. I wtedy, na rozkładanym materacu, z artystą dwa razy od niej starszym, uśmierciła swoje wszystkie wartości.

Nawet jako zbuntowanej nastolatce udało się jej dochować wierności temu, czego nauczyli ją rodzice, że fizyczna miłość przynależy małżonkom. Ale tutaj był Paryż, a ona zupełnie straciła głowę. Nie chciała dłużej czekać.

Tamtej nocy Jean-Claude, dotykając ją, zupełnie uśpił jej sumienie i obudził w niej jeszcze większy głód.

Rozstali się dopiero o wschodzie słońca.

Ashley milczała. Nie potrafiła mówić o szczegółach. Mogły jedynie zranić Landona, ich obydwoje. Oparła czoło o kolana. - To trudniejsze niż sądziłam.

- Byłaś młoda, Ashley. Sama, w obcym kraju. - Landon rozluźnił uścisk i pogładził ją po twarzy.

- Zaczekaj. - Ashley potrząsnęła głową. - To nie koniec. Tyle już powiedziała, równie dobrze mogła tutaj skończyć.

Ale wtedy pozostawiłaby tylko otwartą księgę. Cokolwiek się stanie, nie będzie już pomiędzy nimi żadnych tajemnic.

Ashley uniosła głowę i oparła ją na ramieniu Landona. Bez względu na to, co sobie o niej pomyśli, gdy już skończy, potrzebowała jego wsparcia. Potrzebowała pewności, że nie wstanie i nie ucieknie, zostawiając ją w bagnie osobistych wspomnień. Szybko zamknęła oczy i zaczęła mówić dalej.

Po pierwszej nocy z Jeanem-Claudeem wiedziała, że będą następne. Nie rozmawiali o tym. To było oczywiste. Fizycznie czuła się tak uzależniona, że nie było odwrotu. Przez prawie miesiąc spędzali ze sobą każdą noc.

Potem, któregoś wieczoru pojawił się w jej mieszkaniu z przyjacielem.

- Angelo jest także artystą. - Wyjaśnił Jean-Claude. - Chce, żebyś mu pozowała.

Nawet teraz Ashley czuła tremę, którą miała wtedy, gdy gapił się na nią tamten facet.

- Teraz? - Ashley cofnęła się, zmieszana. Jean-Claude i jego przyjaciel zaczęli się śmiać. — Nie, cherie, nie teraz. Jutro.

- Więc... co on tutaj robi?

- Chciał cię obejrzeć.

- Obejrzeć mnie? - Śmiech Jeana-Claude'a zaniepokoił Ashley.

- Tak, cherie. Całą ciebie.

Ashley zrobiła kolejny krok w tył. - Nie! - Bacznie doszukiwała się w twarzy Jeana-Claude'a jakichś oznak żartu. Nie było żadnych. I wtedy poczuła się w każdym calu prowincjonalną, prostą Amerykanką, którą rozpaczliwie nie chciała być.

Rozczarowany Jean-Claude oraz drugi mężczyzna wyszli. Od tamtego momentu wizyty Jeana-Claude'a stały się rzadsze.

Pewnego wieczoru pojawił się w galerii, tuż przed jej zamknięciem. Prawie z nią nie rozmawiał, miał pewność, że z nim pójdzie. I oczywiście poszła. Spacerowali ulicami Paryża przez około godzinę. A potem zabrał ją tam, dokąd nigdy przedtem jej nie zabierał - do jego prywatnego studia.

To było piękne miejsce. Z wysokimi sufitami i świetlikami dachowymi. Obrazy Jeana-Claude'a wisiały na ścianach lub były porozstawiane po rogach. Ashley prawie nie mogła uwierzyć, że ją tam przywiózł.

- Myślałam, że może będziemy razem malować lub podzieli się ze mną jakąś techniką. - Ashley wzruszyła ramionami, jej oczy spotkały się ze wzrokiem Landona. - Powinnam była wiedzieć. Zamiast tego Jean-Claude wskazał na miejsce przy oknie, gdzie stały sztalugi, kilka metrów od skórzanej sofy.

- Rozbieraj się.

Ashley zamknęła oczy. Czy żartował? - Co?

- Rozbierz się i połóż na mojej sofie. - Dotknął jej podbródka, ale w jego oczach nie było łagodności. - Chcę cię namalować.

Ashley stała jak wryta.

- Jestem artystką. - Zmusiła się do uśmiechu. - A nie modelką, Jean-Claude.

Łzy napływały do oczu Ashley na myśl o tym, co wydarzyło się potem. Odwróciła wzrok, nie potrafiła teraz patrzeć Landonowi w oczy.

- A potem... potem zaczął się ze mnie śmiać. Powiedział... że widział moje prace i że... nie mają żadnej wartości. Bezwartościowe... amerykańskie... śmieci.

Landon wyraził swoje zgorszenie.

- Och, Ashley, on się pomylił. Nie uwierzyłaś mu, prawda? Podniosła na niego wzrok, w jej głosie słychać było odrzucenie, które ciągle w niej żyło.

- Co miałam sobie pomyśleć? On był ekspertem. - Pociągnęła nosem i znowu zniżyła głos. - Powiedział mi, że jednym artystycznym elementem we mnie jest... moje ciało. - Łamał się jej głos. - Powiedział mi, że właśnie dlatego muszę... mu pozować. Ponieważ moje ciało jest najdoskonalszą formą sztuki. j

Błysk złości pojawił się w oczach Landona.

- Nigdy nie zajrzał w głąb twego serca... nie widział też, jak angażujesz się w swoje prace. - Landon wyciągnął rękę i sięgnął po brzeg koca, aby otrzeć łzy z policzków Ashley.

- Dzięki. - Dławił ją wstyd. Znowu pociągnęła nosem, objęła rękoma kolana i ponownie znalazła siłę, aby mówić dalej. - Pragnęłam uciec, zostawić go razem z jego sztalugami. Ale byłam jak bezsilna uczennica.

Znowu napotkała na wzrok Landona.

- Zapytałam nawet, czy mnie kocha. - Zaśmiała się smutno, szlochają zarazem. - Czy to nie głupie?

Landon nic nie odpowiedział, zamiast tego masował jej krzyż. Jego milczące wsparcie dało jej siłę do dalszych zwierzeń.

- Ś miał się ze mnie i powiedział, że nie, oczywiście, że mnie nie kocha. Powiedział mi, że jestem dla niego rodzajem rozrywki, sposobem na „pogłębianie jego pasji". Tak było. Poniżona jako kobieta, jako artystka, zostałam. Mogłam odejść i nigdy już na niego nie spojrzeć, ale nie zrobiłam tego.

Landon znowu milczał, wspierając ją swoją obecnością. Drżąc, odetchnęła głęboko.

- Rozebrałam się i pozowałam na jego sofie. Zrobił mi kilka zdjęć, wyjaśniwszy, że stanowią wstęp do jego pracy. Przygotował nowe płótno, przez chwilę szkicował. Potem podszedł do mnie i...

Ashley nie była w stanie dalej mówić. Tłumiony przez lata ból został uwolniony i zaczął nią wstrząsać, aż zaszczekała zębami.

- Landon, czułam się... taka brudna. Wcale mu na mnie nie zależało. A ja nie potrafiłam odejść. - Szloch zaczął ustawać. Pociągnęła nosem i potrząsnęła głową. - Tamtej nocy nawet nie odwiózł mnie do domu. Wróciłam metrem. I jedyne, o czym potrafiłam myśleć przez całą drogę powrotną, była moja rodzina... i ty... oraz Bóg. - Brakowało jej tchu. - To... że zawiodłam was wszystkich. I czy - jej głos był zabarwiony goryczą - wrócę do jego studia, jeśli mnie znowu poprosi.

- Ashley. - Landon objął ją i przytulił mocno, głaszcząc jej plecy.

Minęło kilka minut, zanim udało się jej pokonać emocje. Nie zasługiwała na zrozumienie ze strony Landona, ale on i tak ją nim obdarzył. Dlaczego nie ucieka? Jak może tutaj siedzieć, obok niej, gdy już zna prawdę?

Gdy szloch ustał, dokończyła opowiadanie.

- I wracałam, za każdym razem gdy tego pragnął. Byłam tam - bez względu na to, czego chciał. I wtedy... - mówiła monotonnym głosem -...zorientowałam się, że jestem w ciąży.

Następnym razem gdy Jean-Claude pojawił się w galerii, Ashley wspomniała mu, że musi z nim porozmawiać. Rozdrażniło go to. Powiedział jej, że ma inne plany na wieczór. Ale poszedł z nią do studia na zapleczu.

- Co masz mi do powiedzenia? - Nie było już słodko przemawiającego romantyka.

Ashley bawiła się palcami. Gdzie zniknął pociąg, który do niego czuła? Teraz czuła się tania, brudna, zużyta.

- Jestem... - Nie chciała spotkać jego niecierpliwego spojrzenia.

- Nie zachowuj się jak dzieciak. - Jean-Claude zerknął na zegarek. - Jestem tutaj. Mów.

Lęk odebrał jej zdolność logicznego myślenia. Nie czekając dłużej, głęboko wciągnęła powietrze i zamknęła oczy.

- Zrobiłam sobie test. Jestem... w ciąży.

W chwili gdy otwierała oczy, wiedziała już, że to koniec. Wyraz twarzy Jeana-Claude'a mówił jej, że to ich ostatnia rozmowa.

Ciągle miała w pamięci jego reakcję. Nowina w ciągu kilku sekund zmieniła rysy jego twarzy. Jean-Claude cofnął się i wskazał na nią palcem.

- To twój problem, cherie, nie mój. - Z jego gardła wydobył się śmiech pełen goryczy. - Kiedy się zabawiasz, musisz się zabezpieczać.

Odwrócił się i zamierzał wyjść. Ashley krzyknęła: - Zaczekaj! - Podeszła do niego chwiejnym krokiem i chwyciła go za rękaw. - Będę ci znowu pozować. Zrobię wszystko, tylko mnie nie zostawiaj. Pomóż mi...

Odsunął się szarpnięciem ręki.

- Odejdź. To nie jest moje dziecko. - Uniósł podbródek i spojrzał na nią wyniośle, w taki sposób, że poczuła się jak resztki z zeszłego tygodnia. - Jestem żonatym mężczyzną. - Zanim wyszedł, zadał jej ostatni cios. - W dole ulicy jest klinika. Może tam znajdą rozwiązanie twojego problemu.

Dwa wieczory później, gdy Ashley wychodziła z galerii, zauważyła Jeana-Claude'a prowadzącego się pod rękę ze szczupłym młodym mężczyzną. Zdumiona Ashley patrzyła, jak przechodzą przez ulicę i idą w kierunku kawiarenki - tej samej, do której zabrał ją na początku ich znajomości.

Wtedy coś zrozumiała.

Nic jej nie łączyło z Jeanem-Claude'em. To nie był nawet romans. Był żonatym facetem, który miał w sobie tyle czaru, że mógł posiąść każdą kobietę - lub mężczyznę - gdy tylko chciał. Dziewczyny, takie jak Ashley, stanowiły dla niego zwykłą rozrywkę - formę rozrywki, którą akceptowała nawet jego żona.

Uświadomiwszy to sobie, Ashley poczuła się zdruzgotana. Wróciła do swojego mieszkania i wymiotowała przez całą noc. Rankiem wybrała się do kliniki, o której wspomniał Jean-Claude.

Uprzejma kobieta przy biurku zapewniła ją, że aborcja jest zabiegiem poufnym i szybkim. Musiała zaczekać piętnaście minut.

W porządku - pomyślała. Za godzinę pozbędę się wszystkiego, co pozostawił we mnie Jean-Claude Pierre. Ashlely zwiesiła głowę, drżała na całym ciele.

- Hej, już dobrze. - Landon objął ją mocniej, pragnąc ją ochronić, tak jakby ciągle była małą dziewczynką. - Już dobrze.

Wciąż drżała, ale jego bliskość przenikała do jej duszy. Jak określić to uczucie, rodzaj tęsknoty za mężczyzną, którego tak bardzo unikała? Jak może się w nim zakochać teraz, gdy prawda z pewnością zmieni jego uczucia dla niej?

- Przecież w końcu tego nie zrobiłaś. - Czuła łagodny głos Landona na swoim policzku. Otarła zabłąkaną łzę.

- Przez cały ten czas, gdy czekałam, myślałam o moich rodzicach i o wszystkim, czego mnie nauczyli. Jeśli zdecydowałabym się na aborcję, nie byłoby już drogi odwrotu. I... i...

Jej głos załamał się, znowu zaczęła drżeć. Jak blisko była utraty Cole'a.

- Myślałam sobie, że nawet jeśli nie będę dobrą matką... to przecież dziecko nie jest niczemu winne.

Landon pogłaskał ją po plecach. Po raz kolejny dodał jej siły, aby mogła dokończyć.

- Gdy wyczytali moje nazwisko, odwróciłam się i uciekłam. Tak szybko i tak daleko, jak tylko potrafiłam. - Cichy szloch wstrząsnął jej ramionami. -Kilka miesięcy później wróciłam do domu i... nie potrafiłam wyznać, co się stało. To było zbyt potworne.

Ashley odchyliła się nieco, spojrzała Landonowi w oczy. - Chcesz poznać najgorszą część?

Najwyraźniej Landon wiedział, co chce mu powiedzieć, ale czekał.

- Wróciłam do domu. - Jej oczy wypełniły się świeżymi łzami. - Wcześniej zawsze byłam trochę inna. Prawda?

Landon w uśmiechu przekrzywił usta. - Wiem.

Ashley nie odrywała od niego wzroku. - Ale gdy wróciłam do domu, było jeszcze gorzej. Nie byłam już tylko dzieckiem, które przysparza rodzicom więcej problemów. Stałam się czarną owcą. Nie wiedzieli co ze mną zrobić. „Biedna Ashley". - Jej ton stał się nieco sarkastyczny. - „Uciekła do Paryża i wróciła w ciąży. Co my z nią zrobimy?"

Ashley rozprostowała palce, opierając je na klatce piersiowej.

- Wszystko, co mówili, sprawiało, że czułam się jeszcze gorzej. Tak jakby już nikt nie potrafił mnie zaakceptować, a kochać czy troszczyć się o mnie. A zwłaszcza Luke. - Zagryzła wargę. - On był najgorszy.

- Przykro mi Ashley. - Landon pogładził ją po twarzy.

- Tutaj - zacisnęła pięść i przycisnęła ją do serca - ciągle byłam dziewczyną. Dziewczyną, której marzenia o malowaniu zostały brutalnie podeptane przez jednego z najbardziej znanych artystów Paryża. Ale gdy wróciłam do domu i zorientowałam się, co o mnie wszyscy myślą - co ja myślę sama o sobie - zrozumiałam, że moja życie już nigdy nie będzie dobre. Ponieważ... - ukryła twarz w dłoniach z powodu nowej fali łez.

Landon ponownie objął ją ramieniem.

- Ponieważ co?

- Ponieważ... - podniosła głowę. Łzy sprawiły, że jego twarz rozmywała się - ...nie byłam nic warta. Ani jako osoba, ani jako artystka. Nie byłam... już warta miłości. - Kocem otarła łzy. - Zatem. - Wyprostowała się. - Już wiesz.

- Och, Ashley. - Landon sięgnął po jej dłonie i trzymał je w swoich. -Nawet nie wiesz, jak wielka jest twoja wartość.

- Landon... - Miała coś jeszcze do powiedzenia. Świadomość tego rozdzierała jej serce. Powiedziała mu całą prawdę. Teraz nadszedł czas, aby pozwolić mu odejść, zwolnić go z jakichkolwiek zobowiązań, które być może myśli, że ma wobec niej. - Musisz już zmienić swoje dziecinne wyobrażenia na mój temat, gdyż nie jestem taka jak myślisz.

Poczuła, że coś dławi ją w gardle. Nie było sensu płakać. Razem nie stworzą niczego dobrego. Landon jest czysty, prawy i dobry, a ona jest... Pociągnęła nosem. - Zasługujesz na kogoś lepszego niż ja.

- Ashley nie...

Wypuściła jego dłoń, objęła mocno swoje ramiona.

- Nie przejmuj się tym. Nie oczekuję, że zadzwonisz czy wpadniesz do mnie. Spokojnie możesz się zająć swoją przeprowadzką do Nowego Jorku. Musisz urządzić sobie życie tak, jak na to zasługujesz. - Ashley przymrużyła oczy, żeby lepiej widzieć. - Ale gdy przypomnisz sobie o mnie... to przypomnij sobie osobę, jaką myślałeś, że jestem, dobrze? - Wskazała na siebie. - A nie prawdę.

Landon otworzył szeroko oczy, potrząsnął głową.

- Nie mów tak. - Jego głos był stanowczy i przekonywujący. - Jestem tutaj, Ashley. Poznałem prawdę o tobie i nie uciekam. Nigdy nie odejdę.

Zwiesiła głowę, o on delikatnie uniósł jej podbródek.

- Nie. - Zamknęła oczy i odwróciła twarz. - Proszę.

- Przestań, Ashley. - Pogładził kciukiem jej brodę. - Spójrz na mnie.

- Nie mogę. - Jej serce biło jak szalone. Dlaczego po prostu jej nie zostawi? Wszystko, czym była, było złe. Miała już wstać i uciec, gdy nagle dotarło do niej to, co właśnie powiedział.

Jestem tutaj, Ashley. Jestem tutaj.

Nagle pojęła to w głębi serca. To jest prawda, czyż nie tak? Zależało mu na niej tamtej nocy, ponieważ spytał o Paryż. Zależy mu na niej i teraz, gdy zna prawdę, a jednak został. Przecież mógłby poklepać ją po plecach i przeprosić, potem powiedzieć dobranoc i pójść w swoją stronę. A on jednak został. Pomimo najgorszych rzeczy, których się o niej dowiedział, ciągle tutaj jest. Powoli zwróciła ku niemu twarz i otworzyła oczy. Uśmiechnął się do niej, przekrzywiając usta.

- Dziękuję. - Jego twarz złagodniała, głos nie był już taki napięty. - To, co przytrafiło ci się w Paryżu, mogło spotkać każdego. Byłaś młoda. Miałaś własne marzenia. Być może twoje wybory nie były najlepsze, ale wierzę, że Bóg wyprowadził...

- To kolejna kwestia. - Spojrzała na niego. - Powiedziano mi, że Bóg mnie kocha i ma dla mnie jakiś plan. - Ashley nigdy wcześniej o tym nie mówiła. -Ale plany Boga są dobre. A z tego, co mi się przydarzyło, nie wynikło nic dobrego. Nic.

- To nieprawda, Ashley. - Landon uniósł drugą dłoń, tak że jej twarz była otulona jego ciepłymi palcami. - Bóg cię kocha. Ma plany co do twojego życia. Nawet z najbardziej mrocznych dni twego życia potrafił stworzyć cudowny dar.

- Co? - Ashley ścisnęła jego dłoń. - Co dobrego dał mi Bóg? Głos Landona stał się prawie niesłyszalny.

- Dał ci Cole'a.

Jego odpowiedź była tak silnym wstrząsem, iż w jednym momencie odmieniła jej spojrzenie, już na zawsze.

Przecież to oczywiste. Cole był dobrem, które pozostało po Paryżu. Jej śliczny i dobry mały synek.

Przez te wszystkie lata myślała o nim jako o kimś, kto stanowił wstyd dla jej rodziny. Oczywiście kochała go. Ale patrzyła na niego ze współczuciem -dziecko, które nie ma ojca, a jego matka jest wiecznie zajęta, zbyt pochłonięta poczuciem winy i wstydem, aby dostrzec, że w pokoju obok śpi dziecko, które kocha ją ponad życie. Będące czymś więcej, niż tylko bolesnym przypomnieniem tego, co wydarzyło się w Paryżu. On jest jej skarbem, darem od samego Boga.

- Och, Landon. - Ashley zaczęła głośno płakać. Wstała i zrobiła trzy kroki w kierunku plaży. Opuściła głowę, gdyż w jej umyśle kłębiły się miliony wspomnień, chwil, gdy nie postrzegała Cole'a jako daru, którym naprawdę był.

Jak przynosił jej jakiś kamyk, piórko czy coś innego i mówił: - Proszę mamo, to dla ciebie. Jego uśmiech, który rozświetlał cały pokój. A ona nie zastanawiała się nad tym, jak bardzo go kocha i jakie to szczęście być jego matką. Myślała o tym, że któregoś dnia pozna prawdę, dowie się skąd się wziął. A wtedy znienawidzi ją, tak jak Luke.

Oczywiście nikt nie nienawidził jej tak bardzo, jak ona sama. I właśnie dlatego nie była w stanie przyjąć miłości Colea. Nie mogła przyjąć niczyjej miłości - nawet Landona.

Szczególnie jego miłości.

Zacisnęła zęby. Ile lat zmarnowała, nie pozwalając sobie samej zbliżyć się do Cole'a? I w ogóle do kogokolwiek? Z jej oczu spływały strugi łez.

Landon czekał, dając jej czas na przeżycie żalu. Po kilku minutach poczuła, że stoi za nią. Objął ją w pasie i przyciągnął do siebie.

- Sądziłaś, że przestanę cię kochać, gdy dowiem się o Paryżu? Prawda?

- Nie mogłabym cię winić. - Oparła głowę o jego klatkę piersiową. Stali zwróceni w kierunku jeziora, wpatrując się w dal. - Myślałeś, że jestem jak Kari, Erin czy Brooke. Dziewczyna Baxterów. Ale to nie ja; nigdy nią nie byłam. - Westchnęła, zmęczona płaczem. Za późno było na łzy. Wszystko, co ukształtowało jej życie, już się wydarzyło. - Nie jestem taka, jak myślałeś, Landon.

Obrócił ją delikatnie, aby widzieć jej twarz. Jego dłonie były splecione wokół jej talii.

- Tak. Jesteś.

Ręce Ashley opadły luźno na boki. Zmarszczyła czoło. O czym on mówi? Otarła mokre oczy.

- Nie... nie rozumiem?

- Od pierwszej chwili, gdy cię poznałem, wiedziałem, kim jesteś, Ashley -niezależna i wyzywająca, żarliwa i uczuciowa. Dziewczyna, która miała odwagę pojechać do Paryża, podążając za swoimi marzeniami. Nie, nie jesteś taka jak twoje siostry. I nigdy tak o tobie nie myślałem. Wewnątrz ciebie bije serce o ogromnej głębi, jakiej nie spotkałem u żadnej kobiety. - Szukał jej wzroku. - Paryż tego nie zmienił.

Ashley zakręciło się w głowie. Dlaczego teraz jej to mówi? Po tym wszystkim co usłyszał? W tym momencie powinien się z nią pożegnać i zapomnieć o niej.

- Nie musisz tego mówić.

- Posłuchaj. - Landon odetchnął ciężko. - Mówię ci prawdę. Strasznie boli mnie to, co zrobił ci ten facet. Ale twoja przeszłość dla mnie się już nie liczy. Ważne jest to, że teraz jesteś tutaj, bezpieczna, zdrowa i gotowa, aby otworzyć mi swoje serce. - Jego rysy złagodniały. - To mi wystarczy.

Ashley spojrzała mu głęboko w oczy. Czy to możliwe, że on aż tak ją kocha? Tam, w głębi swojego serca? Tak bardzo, że nawet prawda o jej przeszłości nie jest w stanie zachwiać jego miłością do niej?

- Landon... nie wiem co powiedzieć.

W jego oczach widać było radość. - Nie rozumiesz, Ashley?

- Nie rozumiem czego?

- Od lat modliłem się o tę chwilę. Powiedziałaś mi dokładnie to, co chciałem usłyszeć.

- Naprawdę? - Zniżyła głos.

- Tak. - Landon pochylił się i pocałował ją. To nie był powolny, nieśmiały pocałunek, taki jak tamtego wieczoru w jego domu, wynikający z wzajemnego przyciągania się. W tym była tęsknota, która zmiotła całe góry wątpliwości, nie pozostawiając żadnych niedopowiedzeń. Brakowało mu tchu, gdy nabierał powietrza. - Ashley, słodka Ashley... zaufałaś mi, dzieląc się swoją przeszłością - musnął ustami jej policzek. Docierając do ucha, jego głos przeszedł w szept. - Zaufanie jest jedynym sposobem na odkrywanie tego, co przyniesie nam jutro.

Przytulili się do siebie jeszcze raz, tym razem ich pocałunek był dłuższy, prawie rozpaczliwy. To było niezwykłe doznanie, nieporównywalne z wyobrażeniami Ashley - otulona ramionami Landona, przekonana o jego miłości, nie jakaś jej zewnętrzna cząstka lub jakieś wyimaginowane wnętrze, ale cała ona. Każdy splamiony i zakryty kawałek jej serca.

Obydwoje drżeli, gdy Landon się cofnął.

- W porządku. - Wziął ją za rękę. - Potrzebuję przerwy. - Wygiął wargi i wypuścił powietrze. - Przejdźmy się.

Ashley roześmiała się, wydawało się jej, że powietrze wokół niej tańczy. Nigdy by nie pomyślała, że ta noc tak się zakończy - ona i Landon całujący się, śmiejący się i trzymający za ręce podczas spaceru po plaży. Nawet jeśli Landon zmieni jeszcze o niej zdanie, nigdy nie będzie żałowała, że powiedziała mu prawdę. Nie po tym, czego nauczyło ją to o nim, o niej samej.

I o jej synku.

Byli na środku plaży, gdy na niebie Indiany ujrzeli spadającą gwiazdę. Zatrzymali się na jej widok.

- Pomyśl sobie życzenie. - Landon ścisnął jej dłoń.

- Dobrze. - Ashley zamknęła oczy. Marzyła o tym, że gdy Landon wróci z Nowego Jorku, znowu będą mogli przeżyć taką noc. Tylko jeszcze jedną noc. Otworzyła oczy i przeniosła wzrok z gwiazd na jego twarz robiącą wrażenie surowej w poświacie księżyca. - Twoja kolej.

Landon patrzył na nią przez dłuższą chwilę, w jego oczach jaśniała niezwykła szczerość.

- Już wypowiedziałem swoje.

Przeszli się jeszcze kawałek, zabrali swoje krzesła i skierowali się w stronę parkingu.

Tej nocy Ashley nie przenosiła Cole'a ze swojego łóżka. Wciąż słyszała słowa Landona o jej synu. Tuż przed północą oparła się na łokciu i przypatrywała się swojemu synkowi, jego delikatnym rysom i rozwichrzonym blond włoskom.

Potem zrobiła coś, czego wcześniej nie robiła - ani razu od chwili, gdy odkryła, że jest w ciąży.

Podziękowała Bogu za swoje dziecko i modliła się, żeby już zawsze widziała w nim kogoś, kim naprawdę był: Najcenniejszym skarbem, jaki ofiarował jej Bóg.



ROZDZIAŁ 17



Dyskusja prowadziła donikąd.

Był dziesiąty września, dochodziła ósma i każdy wiedział, co to oznacza: za chwilę otwarcie footballowego sezonu. Pierwszy mecz miał być transmitowany w telewizji i Luke nie zamierzał go przegapić. Problem w tym, że zgodził się na mecz softballa z Reagan i jej koleżankami.

- Football, Luke? - Stali obok jej mieszkania. Reagan uśmiechała się do niego, opierając się o swój samochód. Sportowa torba zwisała z jej ramienia. -Drużyna cię potrzebuje. Zawsze nam brakuje facetów.

Luke pogładził się po włosach. Rozgrywki miały się rozpocząć za kilka minut. - Posłuchaj Reagan. Ty nie rozumiesz. To jest trenerski debiut Ryana Taylora. Pierwszy mecz Giantsów w tym sezonie. Są w Denver i wszystko się może wydarzyć. - Zastanowił się, po czym zgiął nogę i uniósł ją lekko. -Wspominałem ci o urazie kostki?

- Luke! - Reagan rzuciła w niego czapką. - Bądź poważny.

- Naprawdę, skręciłem ją na bramce.

- Luke...

- W porządku, powiem ci coś. - Luke szukał kompromisu. - Zagram w kolejnych pięciu meczach. Ale zostań ze mną dzisiaj, obejrzymy rozgrywki razem. Poza tym jest już ciemno. Nikt nie gra w softball o tak późnej porze -uśmiechnął się błagalnie. - Proszę.

- Giantsi?

- Tak! - Lukę cofnął się o dwa kroki w kierunku budynku. Nie ma mowy, żeby stracił ten mecz. - Tak. Najlepsza drużyna z Nowego Jorku!

- Cóż... - Reagan zaczęła się z nim przekomarzać. Lukę zrozumiał, że wygrał. - Giantsi to faworyci mojego taty. Od kiedy rodzice przeprowadzili się do Nowego Jorku, dzwoni do mnie po każdym meczu.

- No właśnie. - Lukę machnął ręką. - Jak będziesz mogła rzeczowo rozmawiać z ojcem o jego drużynie, jeśli nie obejrzysz meczu?

- Niech ci będzie. - Reagan roześmiała się. Zsunęła z ramienia sportową torbę i rzuciła ją Luke'owi.

Reagan była sportsmenką w każdym tego słowa znaczeniu. Przyjechała na uniwersytet do Indiany z Północnej Karoliny, na stypendium sportowe z koszykówki. Ale w softballu szło jej równie dobrze.

- Pięć kolejnych meczy? Obiecujesz?

- Absolutnie tak.

Podniósł jej torbę, chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą, biegł po schodach, a potem korytarzem do jej mieszkania. Nagle stanął jak wryty na myśl o współlokatorce Reagan.

- Czy Wendy jest w domu? Reagan pokręciła głową.

- Nie będzie jej do środy. Jest na zjeździe rodzinnym w Kalifornii.

- To dobrze. - Lukę położył torbę i włączył telewizor. - Nie przepada za mną.

- To prawda. - Reagan popchnęła go, jej głos był wesoły i jasny. - Po prostu nie toleruje facetów w mieszkaniu.

Sprawozdawca przedstawiał właśnie początkowy skład.

- Tak! - Lukę opadł na starą sofę Reagan. - Jeszcze się nie zaczął.

- Czasami to przerażające... - Reagan rzuciła na barek swoją baseballową czapkę i usiadła obok niego - ...jak dużo masz wspólnego z moim tatą.

- Jest dobrym człowiekiem. - Lukę nie odrywał wzroku od telewizora. -Hej, spójrz! - Zerwał się na równe nogi i pokazywał na ekran. - Tam jest Ryan. Zobacz... zaraz za facetem z clipboardem.

- Z ciemnymi włosami? - Reagan znała Ryana tylko z opowiadań. Nigdy wcześniej go nie widziała.

- To on. - Lukę z powrotem usiadł. - Jest świetny. Prawdziwy chrześcijanin, naprawdę kocha Boga. Zanim miał kontuzję, był jednym z czołowych zawodników KLF.

- Hmmm. - Reagan uśmiechnęła się. - Jest przystojny.

- Jest zajęty. - Lukę szturchnął ją w bok. - Ryan Taylor nigdy nie zakocha się w innej, on kocha moją siostrę Kari. Nie masz żadnej szansy.

- Hej... - Reagan objęła Lukę'a za szyję i pocałowała go w policzek. -Żartowałam. Poza tym dlaczego miałabym się interesować jakimś trenerem, skoro mam ciebie?

Lukę zwrócił twarz w jej stronę i pocałował ją w usta. Na moment zapomnieli o meczu. Po chwili Lukę uwolnił się z jej objęć i wskazał na ekran. - Przestań, Reagan. - Znowu ją szturchnął. - Nie rozpraszaj mnie.

- Dobrze. - Z jej ust wydobyło się westchnienie. - Zrobię kanapki. - Wstała i poszła do kuchni.

Gdy wyszła, Lukę coś sobie uświadomił. Łamali ustalone przez siebie zasady. Aby unikać pokus, wspólnie z Reagan ustalili, że gdy będą sami, to nie pozostaną w mieszkaniu dłużej niż kilka minut - oczywiście nigdy w nocy. Przy współlokatorce Reagan nie stanowiło to problemu.

Ale dzisiaj... cóż, dzisiaj muszą być bardzo czujni. Jej pocałunek przypomniał mu dlaczego.

Oparł się o sofę i zamyślił się. Dlaczego się martwi? To zupełnie inna kwestia, czyż nie tak? Nie przyszli tutaj, żeby pobyć razem na osobności. Gdyby nie było tak późno, wróciłby do domu, żeby obejrzeć mecz. Lecz teraz, zanim dotarłby do Clear Creek, gdzie mieszkał z rodzicami, minęłaby już pierwsza połowa.

Nie, nic nie zajdzie pomiędzy nimi dzisiejszego wieczoru. On tylko obejrzy mecz i wróci do siebie. Bóg jest miłosierny. Nie wystawi ich na żadne pokusy, gdyż ich intencje są zupełnie czyste.

Pierwsza połowa minęła bardzo szybko. Po przerwie Giantsi przegrywali czternaście do siedmiu. Wtedy Reagan i Lukę zjedli kanapki. Potem Lukę usiadł na jednym końcu sofy, podczas gdy Reagan rozciągnęła się na całej długości. Miała na sobie podkoszulkę i dres, włosy związane w kucyk. Lukę zerkał na nią od czasu do czasu, podziwiając jej długie nogi i szczupłą talię.

Było w niej coś tak autentycznego. Wysportowana, ale zarazem prezentująca się w sukience lepiej niż powinna. Ta kombinacja doprowadzała go do szaleństwa, i chociaż przed nią Lukę umawiał się już z kilkoma dziewczynami, to nie żartował tego dnia w biurze jej ojca. Definitywnie chciał, aby ich związek był trwały. Mieli identyczne poglądy w ważnych kwestiach - włącznie z wiarą. Po każdym dniu spędzonym z Reagan, Lukę kochał ją jeszcze bardziej.

Podczas przerwy na reklamy, Reagan przesunęła się i położyła stopy na kolanach Lukea.

- Jestem zmęczona.

- Widzę. - Rzucił jej żartobliwe spojrzenie i poklepał ją po stopach. -Wygodnie ci?

- Mmm, tak. - Policzki Reagan uniosły się w uśmiechu, zamknęła oczy. -To dobrze, że dzisiaj nie gramy w piłkę. Nie wytrzymałabym trzech rund.

- Chyba nie. - Połaskotał jej stopę. - Ale to nie oznacza, że możesz zajmować całą kanapę i spychać mnie w sam róg.

- Hej! - Kopnęła go, śmiejąc się serdecznie. Siadając, wyciągnęła do niego rękę i przyciągnęła go do siebie. - Możemy się podzielić.

- Nareszcie! - Zaśmiał się, gdy Reagan przesuwała się, robiąc mu miejsce z tyłu, za nią.

Pojawili się komentatorzy. Podczas przerwy analizowali, co powinni zrobić Giantsi, żeby zyskać przewagę.

Luke nie mógł się skupić, leżąc za nią.

Mój Panie, wszystko jest w porządku, prawda?

Myśli, które kłębiły się w jego umyśle, nie poprawiły mu samopoczucia.

Uciekaj! Zmywaj się! Wracaj szybko do domu!

Luke zlekceważył je. Nie potrafił znaleźć żadnego powodu, dla którego nie miałby spędzić godziny na sofie, leżąc wygodnie obok Reagan i oglądając razem z nią mecz.

Przestań, Baxter. Przez jego zaciśnięte zęby wydostało się zduszone westchnienie. Skup się na meczu. Zmarszczył czoło i starał się zrozumieć coś z raportu podczas przerwy. Ale jedyne, o czym mógł myśleć, to jego stopy splecione z jej stopami. Jej delikatnie falujące ciało przy każdym oddechu. Zastanawiał się, czy ona czuje to samo.

Gdy znowu zaczęła się gra, Luke już wiedział, że nie może leżeć obok niej ani minuty dłużej. Podniósł się ostrożnie i zeskoczył z sofy, chwycił z kuchni szklankę wody i wrócił na swoje pierwotne miejsce.

Reagan uśmiechnęła się. - Tylko nie mów, że ci nie proponowałam.

- W porządku. - Położył jej stopy na swoich kolanach. - Wytrzymam zepchnięty na koniec sofy.

Na początku trzeciego kwadransa meczu Giantsi zdobyli czternasty punkt.

- Wiedziałem, że to będzie ich rok! Mówię ci, to Ryan! To jego zasługa! -Luke zagwizdał głośno i skoczył na równe nogi, nieomal zrzucając Reagan na podłogę. - No dalej, Giantsi! - Lukę skandował unosząc w górę pieść. - Przed wami Super Bowl!

- To dopiero początek rozgrywek. - Reagan spoglądała na ekran. - Za wcześnie na świętowanie.

Reagan miała rację. The Broncos miało już na swoim koncie siedemnaście punktów, w połowie czwartego kwadransa zwycięstwo wydawało się być poza zasięgiem Giantsów.

W międzyczasie Reagan zdrzemnęła się, a Lukę siedział na podłodze, z plecami opartymi o kanapę. Spojrzał na zegarek. Było później niż myślał. Powinienem już pójść do domu. Odwrócił się i spojrzał na Reagan, odrzucając z jej twarzy kosmyk włosów. Po prostu wyłącz telewizor, pocałuj Reagan na dobranoc i wyjdź.

Ale wtedy co z Giantsami? Ciągle mieli jeszcze szansę na uzyskanie przewagi. Podłoga była sporo twardsza niż sofa. Poza tym Reagan nie będzie miała nic przeciwko temu, gdy dołączy do niej. Przecież śpi. Co się może zdarzyć?

Ostrożnie, aby jej nie zbudzić, przeszedł nad jej śpiącym ciałem i wyciągnął się znowu na kanapie, za nią. Wydała z siebie jakiś dźwięk, który zupełnie nie miał sensu. Potem jednym zgrabnym ruchem przekręciła się na drugi bok, znalazła się twarzą w twarz z Lukiem.

Poczuł w sercu dziwny rytm.

- Reagan - wyszeptał - może powinnaś pójść do łóżka. W każdym razie, Giantsi przegrywają.

- Hmmm... - Reagan zamrugała kilka razy, po czym zerknęła na niego. - Ciągle oglądasz mecz?

- Aha. - Czy ciągle ogląda mecz? Prawie że zapomniał o oddychaniu. -Próbuję.

- Wiesz co? - Jej głos był śpiący. Lukę nigdy jej takiej nie widział, nie całkiem obudzonej, w półśnie. W tym stanie wydawała się niewiarygodnie atrakcyjna.

- Co? - Pogładził palcem jej podbródek.

- Jesteś fajny.

- Ach, tak. - Lukę czuł się rozerwany. Jedna jego część chciała zeskoczyć z sofy, chwycić klucze i uciec do domu, zanim zrobi coś głupiego. Druga połowa pragnęła jedynie zlikwidować te kilka centymetrów, które ich dzieliło i pocałować ją tak, jak o tym marzył. - Ty też jesteś niezła.

- Podoba mi się to. No wiesz, leżeć tutaj, razem z tobą. To było to. Lukę nie był w stanie mówić ani myśleć. Nie potrafił wytłumaczyć sobie, dlaczego nie może jej pocałować. Przecież są w sobie zakochani. Co takiego złego jest w jednym pocałunku?

Otoczył ramieniem jej talię i przysunął ją bliżej. Położyła się na plecach, jego twarz wisiała nad nią. Gdy spotkały się ich usta, Lukę poczuł w swoim ciele płomień namiętności.

- Luke... - Odsunęła się, na chwilę, rozdzielając ich. Jej przerażone, niepewne oczy szukały jego wzroku. - Nie możemy.

- W porządku, Reagan. - Zerknął na telewizor. - Mecz dobiega końca. Wracam do domu.

Gdy tylko Luke wypowiedział te słowa, wiedział, że to kłamstwo. Wciąż się całowali, przekraczając kolejne granice, tak że żadne z nich nawet nie zauważyło, kiedy skończył się mecz. Dostrzegli to dopiero po pięciu minutach, gdy zadzwonił telefon. Ale wtedy nie panowali już nad sytuacją. Luke nie potrafił się już zatrzymać, nawet jeśliby tego chciał.

Ale oczywiście nie chciał.

Odezwała się automatyczna sekretarka, na linii był Tom Decker.

- Reagan? Kochanie, jesteś w domu? - Chwila ciszy.

- Jutro... - Reagan znowu zaczęła całować Luke'a. Nie mogła złapać tchu, została pochwycona w pułapkę chwili. - Zadzwonię do niego jutro.

Głos z sekretarki mówił dalej: - No, cóż. Dzwonię, żeby się pocieszyć po dzisiejszej przegranej. Ale, wiesz co, przecież nie wyeliminowali Giantsów. Pomyślałem sobie, że któregoś weekendu przylecimy do ciebie w odwiedziny. Wynajmiemy sobie we trójkę rowery i pobuszujemy po sklepach. Zaplanujmy to, dobrze? - zaśmiał się. - W każdym razie zadzwoń do mnie jutro. Kocham cię, skarbie.

Dało się słyszeć jeszcze kilka dźwięków i automat się wyłączył.

- Reagan. - Lukę mówił szeptem. Myślał o tym, żeby wstać i wyjść, zanim zrobią coś, czego obydwoje będą żałować. Telefon przywrócił ich do rzeczywistości. Nie miał żadnej wątpliwości, do czego zmierzają. Jeśli nie przestaną, nie będzie odwrotu. - Muszę iść...

Ale nawet nie skończył, gdyż ona znowu zaczęła go całować, ocierając się o niego twarzą, przyciągając go do siebie.

- Nie teraz. Za chwileczkę.

Lukę zamknął oczy. Czuł się tak, jakby spadał z urwiska. Boże, pomóż mi! „Teraz masz szansę, synu. Uciekaj! Biegnij!" - Lukę słyszał delikatny głos, rozbrzmiewający w głębi jego duszy.

- W porządku - powiedział, całując jej twarz, szyję, jej podbródek. -Jeszcze tylko kilka minut.

Ale te kilka minut zamieniło się w dziesięć, a dziesięć przeszło w trzydzieści.

Była już prawie północ, gdy Lukę się ubrał i opuścił mieszkanie. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało, był zszokowany. Ale gdy odjeżdżał, nie myślał o Reagan, ani o konsekwencjach ich wspólnego wieczoru. Myślał o swojej siostrze, o Ashley.

Gdy byli dziećmi, tyle ich łączyło. Ale wszystko się zmieniło, gdy Ashley wróciła z Paryża w ciąży, pełna arogancji. Zadrwiła sobie ze wszystkich wartości, które przekazali jej rodzice, ze wszystkiego, czego uczyło Słowo Boże. I w rezultacie Luke stracił do niej szacunek.

Ale teraz, gdy wracał do domu, a po jego policzkach płynęły łzy, rozumiał swoją siostrę. Po raz kolejny mieli ze sobą tyle wspólnego, co wtedy, gdy byli dziećmi. Podczas jednej bezmyślnej godziny zrobił to samo co Ashley.

W rzeczywistości był taki sam jak ona.



ROZDZIAŁ 18



Ashley rzadko pracowała na nocną zmianę.

Ale w ten poniedziałek zgodziła się na zastępstwo, i teraz, gdy Irvel oraz pozostali spali, Ashley była zadowolona z tej decyzji. Spokojne godziny spędzone w ciszy pozwoliły jej na studiowanie dokumentacji.

Przez ostatnie kilka tygodni Ashley gromadziła informacje na temat wszystkich pensjonariuszy Sunset Hills. Jej cel był prosty: poznać historię ich życia - ludzi, których kochali, czynności, które sprawiały im radość, wykonywane przez nich zawody. Miała nadzieję, że pogłębienie wiedzy o nich stanie się kluczem do zrozumienia ich zachowań.

Spędzała całe godziny na rozmowach z rodzinami i przyjaciółmi swoich podopiecznych. Każdy odwiedzający padał jej ofiarą. Dzwoniła w mnóstwo miejsc. Każdego przepytywała, mobilizowała, zachęcała do wspomnień. Każdy poznany przez nią szczegół był umieszczany w indywidualnej teczce. I tak oto stopniowo udało się Ashley ułożyć mozaikę życia każdego z pensjonariuszy.

Jak dotąd dokumentacja była fascynująca. Ashley studiowała każdy przypadek indywidualnie, całość dzieliła tematycznie i próbowała zrozumieć, co wydarzyło się w poszczególnych okresach.

Teczka Edith opowiadała historię młodej dziewczyny, samotnej i odizolowanej. Dorastając w zamożnej rodzinie, wyróżniała się łagodnym usposobieniem oraz urodą. W zeszłym tygodniu jedna z wnuczek Edith przyniosła nawet fotografie z osiemnastych urodzin babci - w tym samym roku Edith otrzymała tytuł królowej stanu Ohio.

Ashley przyglądała się zdjęciu. Co do tego nie było żadnych wątpliwości -młoda Edith była jedną z piękniejszych dziewcząt, jakie Ashley kiedykolwiek widziała. Późniejsze życie Edith nie było już takie urocze. Wyszła za znanego projektanta mody i urodziła mu dwóch synów. Dziesięć lat później jej mąż uciekł z młodszą kobietą. Edith samotnie wychowywała chłopców.

Nawet wtedy uroda była jej największym atutem. Twarz Edith zdobiła okładki wielu czasopism, jej zdjęcia wykorzystywano w reklamach, co pozwalało jej na opłacanie rachunków. W ciągu tych lat nie brakowało wokół niej mężczyzn - panów, którzy chcieli ją ratować, zawrócić jej w głowie i zapewnić jej życie, za którym, według nich, tęskniła. Ale po zdradzie pierwszego męża, Edith najwidoczniej nie myślała o powtórnym małżeństwie. Jej serce zostało złamane. Nie potrafiła już oddać go innemu mężczyźnie.

Minęły lata i synowie Edith dorośli. Ożenili się z cudownymi kobietami i wyprowadzili się, jeden do Kalifornii, drugi do Waszyngtonu. Odwiedzali ją co jakiś czas, ale poza tym Edith żyła samotnie. Alzheimer rozwinął się u niej wcześnie, zaraz po jej sześćdziesiątych urodzinach. W wieku sześćdziesięciu czterech lat zamieszkała w Sunset Hills, zostając najmłodszą pensjonariuszką.

Ashley zdobyła większość informacji przez telefon, dzwoniąc do synów Edith. Od czasu do czasu wpadała z odwiedzinami mieszkająca w okolicy wnuczka. Ale nikt nie potrafił odpowiedzieć, dlaczego Edith krzyczała.

Ashley przeglądała dokumentację po raz kolejny, próbując zrozumieć zagadkę. Odpowiedź musiała leżeć w przeszłości Edith. Ale gdzie? Czy została zraniona lub wykorzystana przez jakiegoś mężczyznę? A może była świadkiem jakiegoś okrutnego przestępstwa lub doznała szoku na wieść o jakiejś złej nowinie? Cokolwiek to było, przypominała sobie o tym tylko w łazience. A co z jej stwierdzeniem, że widziała czarownicę? Jak to wkomponować w całość?

Ashley przeszła do innej teczki. Zycie Helen było zupełnie zwyczajne. Była krępej budowy, niezbyt atrakcyjna, żyła w małżeństwie z ojcem Sue, szorstkim i niedostępnym mężczyzną. Bez wątpienia świat Helen obracał się wokół jej jedynej córki. Dzieliły się swoimi najgłębszymi marzeniami, przesiadywały do późna, czytając lub grając w karty, kilka razy w roku wyjeżdżały na wycieczki - mąż Helen nie był zainteresowany uczestniczeniem w ich wspólnym życiu.

Najgorszym dniem w życiu Helen było przyjęcie przez Sue oświadczyn od mężczyzny pracującego w marynarce wojennej. W ciągu roku Sue wyszła za mąż i przeprowadziła się na Hawaje. Nie wiedząc, co począć ze sobą bez córki, Helen wróciła do szkoły i zaczęła pracować jako bibliotekarka. Wyczekiwała każdej kolejnej wizyty Sue i pracowała w bibliotece przez kolejne dwadzieścia lat, aż do emerytury.

Do tej pory Sue wróciła wraz z mężem do Indiany. Ale już było za późno. Helen zaczęła się gubić, wychodząc po zakupy, nie wiedziała, o co chodzi, gdy Sue dzwoniła w sprawie zaplanowanego wcześniej lunchu.

W przypadku Helen choroba posuwała się bardzo szybko. Rok po powrocie Sue, Helen zamieszkała w Sunset Hills.

Ashley zaczęła powtórnie przeglądać swoje notatki o Helen. Wciąż nie było tam niczego, co by wyjaśniało jej nagłe wybuchy gniewu, gdy zaczynała trzaskać drzwiami i walić pięściami lub dlaczego rozpoznawała córkę na starej fotografii, ale nie wiedziała kim jest, gdy przychodziła do niej w odwiedziny, będąc już dojrzałą kobietą.

Teczka Berta zawierała tylko kilka szczegółów z jego życia. Jego jedynym żyjącym dzieckiem był syn, który prowadził farmę mleczną w Wisconsin. Najwidoczniej powodziło mu się na tyle dobrze, że był w stanie opłacać pobyt ojca w Sunset Hills. Ashley dzwoniła do niego, ale był człowiekiem zbyt zajętym, żeby wchodzić w dłuższy dialog.

- Czy ojciec pana pamięta? - zapytała Ashley.

Jego odpowiedź zapisała na odwrocie teczki Berta: „Nie mam pojęcia, czy ojciec mnie pamięta. Gdy go odwiedzam nie patrzy na mnie, nic nie mówi, nawet nie zauważa, że jestem w pokoju. Mówiąc prawdę, proszę pani, dla mnie to on nie żyje już od lat."

Informacje o przeszłości Berta były bardzo pobieżne. Wychował się na farmie, ożenił się z dziewczyną, którą znał od lat, lata dorosłego życia spędził, pracując przy koniach. Jeszcze dziesięć lat temu syn Berta był jego prawą ręką.

Gdy choroba rozwinęła się u Berta, jego syn przeprowadził się do Wisconsin. Siostra Berta, która mieszkała w Bloomington, zaproponowała mu Sunset Hills. Obiecała, że będzie go odwiedzać kilka razy w tygodniu -dotrzymywała obietnicy, jednak trzy lata temu zmarła nagle podczas snu.

Niedługo potem Bert zaczął krążyć dookoła łóżka.

Ashley otworzyła teczkę Laury Jo. Zawierała najmniej informacji. Według Ashley stwierdzenie, które padło z ust wnuczki Laury, było bardzo trafne: „Babcia teraz odpoczywa, wypełniwszy wszystko, co Bóg przygotował dla niej w tym życiu. Bardzo kochała i wiele wycierpiała. Ale teraz jest pojednana ze swoim Zbawicielem, gotowa na powrót do domu."

Laura Jo jako jedyna z mieszkańców Sunset Hills nie stanowiła tajemnicy. Potwierdzały to słowa jej wnuczki.

Na koniec Ashley zostawiła sobie teczkę Irvel. Opowiadała ona historię młodej, szczęśliwej dziewczyny, oczka w głowie obojga rodziców.

Zawsze otaczana przez przyjaciół, od chwili rozpoczęcia szkoły w Ann Arbor, w Michigan, lubiła życie towarzyskie. Chociaż umawiała się z innymi chłopcami, to już jako nastolatka straciła głowę dla Hanka Heidenreicha.

Niebieskooki blondyn z ostatniej klasy stał się ulubieńcem dziewczyn zaraz po wprowadzeniu się do dzielnicy. Ale Hank wcale nie zwracał na nie uwagi. Był wpatrzony w Irvel od ich pierwszego spotkania.

Tych dwoje bardzo szybko stało się parą, rozłączyła ich dopiero II wojna światowa, rzucając ich na różne kontynenty. Hank wrócił do domu o kulach, pocisk roztrzaskał mu kolano. Pobrali się następnej wiosny.

Z tego co wiedziała Ashley, iż wspólne życie było bardzo udane. Rok po roku ich miłość była coraz większa, wydawało się, że nic ich nie rozłączy. Dochowali się trójki dzieci. Niestety, czterdzieści pięć lat po ślubie, na zdjęciu rentgenowskim płuc Hanka, lekarze zauważyli czarną plamkę.

Zmarł dziewięć miesięcy później.

Ashley nie potrzebowała krewnych ani dokumentacji, żeby zrozumieć, co motywowało Irvel. Hank był dla niej wszystkim, tak było od samego początku. Czas tego nie zmienił. Irvel utknęła gdzieś w przeszłości, tam gdzie jej mąż był młody i pełen życia, gdzie spędzała z nim całe wieczory, słuchając jego opowieści, gdy wrócił już do domu po łowieniu ryb z chłopakami. Chora na Alzheimera Irvel całe dnie spędzała zatopiona w przeszłości, przeżywając jeszcze raz swoje najszczęśliwsze chwile.

Dlaczego by nie? Czy dla Irvel naprawdę byłoby lepiej i zdrowiej, gdyby była świadoma swojej sytuacji, miejsca w którym się znajdowała? Czy budzenie się ze świadomością nieobecności Hanka uczyniłoby ją szczęśliwszą podczas jej ostatnich dni? Ashley była przekonana, że nie. W tym przypadku musiała się zgodzić ze słowami pastora, cytowanymi w internetowym artykule. Odległe wspomnienia były darem miłosiernego Boga dla dotkniętych chorobą Alzheimera.

Belinda jednak nie zmieniła swoich zasad, nieustannie pochylała się nad przerażoną Irvel i wbijała jej do głowy prawdę. - Hank nie żyje, Irvel - już piętnaście lat. Musisz się z tym pogodzić.

Ashley wzdrygnęła się na tę myśl. Za każdym razem gdy Belinda jej o tym przypominała, Irvel reagowała tak, jakby usłyszała to po raz pierwszy.

Biedactwo.

Dla Ashley ulubioną częścią dokumentacji Irvel była sekcja z uwagami z tyłu. Było to miejsce, gdzie wpisywała raczej spostrzeżenia niż suche fakty -specjalne myśli, którymi dzielili się odwiedzający. Ashley czytała powoli, to co zapisała:

Irvel i Hank byli jak dwie dłonie tej samej osoby. Więź pomiędzy nimi była tak silna, że z łatwością się ją dostrzegało.

Miłość Hanka i Irvel była rzadkością, nawet w ich czasach. Stanowili żywy przykład tego, jak powinno wyglądać małżeństwo.

W jakiś sposób wszyscy zazdrościli Irvel i Hankowi tego czegoś, co ich łączyło. Gdy jedno robiło wdech, to drugie wchłaniało życiodajne siły.

Na wieść o śmierci Hanka wszystkim było żal Irvel. Gdy jego serce zatrzymało się, większość z nas była zdziwiona, że jej ciągle jeszcze bije. Tacy byli sobie bliscy.

Ashley westchnęła.

Jak to jest poznać smak takiej miłości - żyć nią codziennie, do końca swoich dni?

Wstała i odłożyła teczki do szafy wnękowej na korytarzu. Trudno jest uwierzyć, że któregoś dnia i ona również będzie stara, jak Irvel oraz jej przyjaciółki, i być może nie będzie w stanie przypomnieć sobie całych dziesięcioleci ze swojego życia. Czy będzie krzyczeć jak Edith lub walić pięściami jak Helen? Czy będzie marnieć w jakimś domu opieki, czekając na śmierć, lub nabierze dziwnych nawyków, tak jak Bert?

Ashley miała nadzieję, że będzie taka jak Irvel - poruszająca się przez ostanie lata życia dzięki paliwie miłości, której siła nie znała granic. Serdeczna, towarzyska i zadowolona z życia - przynajmniej z tej części, którą pamiętała.

Czy to możliwe, że gdzieś w dole rzeki czasu, ktoś zgromadzi informacje i o jej życiu? Jeśli tak, powinno się tam znaleźć coś o Cole'u i jej rodzicach, ojej malarstwie. A może, może tylko imię strażaka, którego głębię miłości zaczynała dopiero pojmować. Mężczyzny, który obdarzył ją takim szacunkiem, że Paryż wydawał się należeć do przeszłości oddalonej o miliony lat.

Landona Blake'a.



ROZDZIAŁ 19



Rankiem jedenastego września, zaraz po przebudzeniu, Kari zabrała się za codzienne obowiązki. Nakarmiła Jessie, położyła ją na kocyku i rozważała Słowo Boże. Fragment z Pisma Świętego pochodził z Pierwszego Listu Św. Jana: „Większy jest Ten, który w was jest od tego, który mieszka w świecie."

Kari przypomniała sobie wszystkie momenty życia, których dotyczył ten fragment - kiedy walczyła ze sobą, wybierając drogę Boga, a nie swoją własną, i oczywiście, gdy upadała zniechęcona. Jednakże ten werset był szczególnie cenny w odniesieniu do minionego roku, gdy zło wydawało się ją osaczać - najpierw romans Tima, potem jego morderstwo, a także pokusa ucieczki z Ryanem.

Bez wątpienia zło wydawało się wygrywać kolejne bitwy w życiu Kari. Jak dobrze było zatem uciec się do Bożej obietnicy, że Bóg jest większy od największego nawet zła. Uświadomić sobie słowa pastora Marka, który zawsze przypominał, że Bóg zwycięża. I kropka.

Gdy żal przytłaczał Kari, przesłanie z Listu Św. Jana stawało się kotwicą, która nie pozwalała jej upaść. Bóg jest większy, bez względu na to jak trudna jest sytuacja, bez względu na to jak jest okropnie, źle i strasznie.

Bóg wygrywa. To takie proste.

Kari zastanawiała się nad tym wszystkim podczas rozważania Słowa Bożego. W końcu o 8.50 zamknęła Biblię i spojrzała na Jessie, która zasnęła na podłodze. Nie była zaskoczona; zwykle o tej porze rozpoczynała się jej poranna drzemka.

- No dobrze, maleńka. - Kari odłożyła Biblię i przeciągnęła się. - Zaniosę cię do łóżeczka. Przytuliła Jessie do piersi, delikatnie przeniosła ją przez przedpokój i ułożyła w kołysce. - Jezus cię kocha, Jessie - wyszeptała nad swoją śpiącą córeczką. - Nigdy o tym nie zapominaj.

Normalnie Kari zabrałaby się za pranie lub sprzątanie domu. Ale za chwilę miał rozpocząć się serwis sportowy CNN, a ona koniecznie chciała zobaczyć sprawozdanie z ostatniego meczu Giantsów. Widziała urywki transmisji w domu rodziców, nawet kilka razy zauważyła Ryana, stojącego na bocznej linii. Nie widziała go od narodzin Jessie, i teraz, pomimo obowiązków, nie potrafiła przestać o nim myśleć.

Czy kiedyś znowu się spotkamy? - zastanawiała się Kari, wchodząc do salonu i włączając telewizor. Było kilka minut przed dziewiątą, talk show dobiegał końca. Potem miał być krótki przegląd wiadomości, a po nim serwis sportowy. Co jakiś czas przeprowadzano wywiady z trenerami, były więc spore szanse, że dzisiaj pokażą Ryana. Tak czy owak, Kari chciała usłyszeć komentarz na temat ostatniej przegranej Giantsów.

Wzięła szklankę wody i usadowiła się na skórzanej sofie, którą kupili z Timem trzy lata temu. Chwila relaksu dobrze jej zrobi. Utkwiła wzrok w ekranie telewizora.

Nagle obraz zniknął z ekranu i pojawił się nagłówek: Wydanie Specjalne Wiadomości.

A to, co? Kari wyprostowała się, czekając. Co chwila pojawiał się wizerunek reportera stojącego na jednym z nowojorskich dachów. Kari wstrzymała oddech i wydała stłumiony okrzyk. W oddali za reporterem widać było dwie słynne wieże World Trade Center - a jedna z nich stała w ogniu.

Pogłośniła odbiornik.

- Mamy niepotwierdzone informacje, iż około dziesięć minut temu samolot linii American Airlines uderzył w północną wieżę World Trade Center. Reporter miał otwarte szeroko oczy, jego głos był pełen napięcia. - W tym budynku na co dzień przebywają tysiące pracujących tam ludzi oraz gości. Nie wiemy jeszcze ile pięter zostało zniszczonych oraz jaka jest prawdopodobna liczba ofiar.

Kari patrzyła w ekran, otworzyła usta. Ojciec Reagan pracuje w jednej z tych wieży. Gdzieś na samym jej szczycie, z tego co mówił Luke.

- Boże Drogi - wyszeptała Kari - pomóż im. Proszę. Reporter wciąż wymieniał jakieś szczegóły, podając je zaraz po tym, gdy usłyszał je w słuchawce. Odrzutowiec wystartował z Logan International Airport w Bostonie z więcej niż setką ludzi na pokładzie. Pilot nie zgłosił żadnej awarii silnika. Na miejsce zdarzenia ciągle przybywały kolejne jednostki straży pożarnej.

Kari prawie że nie mogła oddychać. Płomienie objęły kilka pięter w górnej części budynku.

Jak to się stało, że samolot spadł z nieba i uderzył w budynek? To był najokropniejszy wypadek, jaki Kari kiedykolwiek widziała. I nie mogła nic zrobić, patrzyła jedynie w ekran.

Nie, Boże. To zbyt straszne.

Kłęby czarnego dymu wiły się wzdłuż wieży, tworząc ostry kontrast na tle olśniewająco błękitnego nieba. Ogień nie przypominał zwykłych języków ognia, ale rozgrzane do czerwoności palenisko, które rosło z każdą sekundą.

Kari miała właśnie zadzwonić do rodziców, żeby zapytać, czy mają włączony telewizor, gdy nagle z prawej strony ekranu wyłonił się kolejny odrzutowiec i uderzył bezpośrednio w drugą wieżę. Potworna eksplozja wstrząsnęła budynkiem, a w niebo wystrzeliła ognista kula.

- Drugi samolot! - krzyczał reporter, prawie że odchodząc od zmysłów. -Drugi samolot uderzył w World Trade Center, tym razem w południową wieżę. - Zamilkł na chwilę i przyłożył palec do lewego ucha. - Doniesienia mówią, że może to być jakiś atak, a nie przypadek.

Cała ta sceneria wyglądała bardzo surrealistycznie, jak kadr z filmu z efektami specjalnymi. To niemożliwe. Dwa odrzutowce, pełne pasażerów, nie mogły uderzyć w obydwie wieże w przeciągu kilku minut przypadkowo. A jeśli to był atak, kto za nim stał i co jeszcze może się wydarzyć? Kari patrzyła w ekran, zupełnie oniemiała.

Panie, proszę... nie pozwól na to.

Kamera przesunęła się bliżej, widać było gruz, szyby i szczątki budynku opadające na ulice Nowego Jorku.

- O nie! - krzyknął przerażony reporter. Kari zobaczyła jak kilka osób wypadło lub skoczyło z płonących pięter i runęło na ziemię.

Reporter był zszokowany, podobnie jak wszyscy patrzący. Rywał mu się głos. Ogarnął go paniczny strach.

- To jest... to musi być najgorsza katastrofa, jaką kiedykolwiek przeżył Nowy Jork. Na miejsce przybywają setki strażaków, ale ogień płonie na osiemdziesiątym, dziewięćdziesiątym piętrze. Ludzie są zrozpaczeni. Trudno... trudno uwierzyć, aby którykolwiek z odrzutowców się uratował.

Którykolwiek z odrzutowców? - Serce Kari zaczęło bić szybciej.

Tego ranka Ryan mógł lecieć z Denver do Nowego Jorku. A jeśli był na pokładzie drugiego samolotu? Serce waliło jej jak młot, biło dwa razy szybciej niż normalnie. Pobiegła do kuchni po telefon.

Matka odebrała zaraz po pierwszym sygnale.

- Słucham?

- To ja, Kari. Oglądasz telewizję? Czy to w ogóle możliwe?

- Włączyłam kilka minut temu. Ojciec zadzwonił ze szpitala. Wszyscy twierdzą, że to terroryści. - Głos matki był przenikliwy i zrozpaczony. -Ojciec Reagan tam jest, gdzieś na samej górze.

- Tak bardzo... bardzo... - Przerażona Kari nie mogła znaleźć słów. Jej dłonie i ramiona drżały. Przysunęła się bliżej telewizora, gdyż była zbyt spięta, żeby usiąść. - Dzisiaj rano Ryan leciał do domu.

- Och, Kari... nie. Na niebie znajdują się setki samolotów. - Matka starała się ją uspokoić, ale Kari słyszała drżenie w jej głosie. Reporter powiedział, że

w obydwu samolotach było prawie trzysta osób. A jeśli jedną z nich był Ryan?

- Muszę kończyć mamo. Muszę go odnaleźć.

- Go mogę zrobić?

Kari zamknęła oczy i zmusiła się do myślenia. - Módl się. - Załamał się jej głos, zmrużyła oczy, wpatrując się w ekran, gdzie pokazywano straszną scenerię. - Módl się i nie przestawaj.

Kari rozłączyła się, na nowo podniosła słuchawkę i wykręciła numer Ryana. Może wrócili do domu wcześniej, chcąc uniknąć godzin szczytu? Jeśli tak, to może już być u siebie. Z każdym sygnałem obawy Kari narastały. Gdzie on jest?

No, dalej Ryan... odbierz.

Za czwartym sygnałem ktoś podniósł słuchawkę. - Słucham?

To był głos Ryana. Poczucie ulgi było tak silne, że Kari aż przyklęknęła.

- Jesteś! - Żyje. Niezliczone rzesze ludzi będą opłakiwać dzisiaj swoich najbliższych, ale jej nie będzie pośród nich. Od łez szczypały ją oczy. Dziękuję Ci, Panie... dziękuję Ci... dziękuję Ci! - Ryan, dzięki Bogu, że u ciebie wszystko w porządku.

- O co chodzi Kari? Jesteś przerażona.

- To ty o niczym nie wiesz?

- O czym. Właśnie brałem prysznic.

- Wieże World Trade Center zostały zniszczone. Obydwa budynki. - Wtedy przypomniała sobie, że Ryan mówił jej, że z okien swojego mieszkania widzi wieże. - Spójrz za okno. Mówię poważnie.

Słyszała dźwięk unoszonych rolet. A potem cichy okrzyk zdumienia. -Co... co się stało?

- Włącz wiadomości. Kilka minut temu w obydwie wieże uderzyły odrzutowce. - Była wdzięczna, że on żyje, jednakże nadal była wstrząśnięta rozmiarem wciąż rozgrywającej się tragedii. Na ekranie widziała sznur strażackich wozów jadących w kierunku płonących budynków. - Myślałam... bałam się, że byłeś w jednym z tych samolotów.

- Och... nie, kochanie, przykro mi. - Zajęczał, jakby nagle zrozumiał jej niepokój. - Wyczarterowaliśmy wcześniejszy samolot. Od pół godziny jestem w domu, poszedłem prosto pod prysznic.

Kari wzięła głęboki wdech. - Tak bardzo się bałam, Ryan.

- Poczekaj chwilę. Włączę mój telewizor. - Zaległa cisza. - Kari widzę wszystko z mojego okna. Jest gorzej niż na zdjęciach. Całe niebo jest w ogniu.

- Ryan, pamiętasz Reagan - dziewczynę Luke'a? - Kari spojrzała na ekran. Ryan miał rację; obydwie wieże trawił straszliwy pożar. Spojrzała w dół na swoje dłonie. Znowu zaczęły drżeć.

- Chyba tak. Wspominałaś o niej.

- Jej... jej ojciec pracuje na jednym z ostatnich pięter. Ryan jęknął. - Czy komuś udało się uciec? Mówili coś o akcji ratunkowej?

- Istne piekło. Ludzie uciekają schodami, ale mówią, że wewnątrz znajdują się jeszcze tysiące osób. - Kari zacisnęła dłoń na słuchawce. - Módl się za Reagan, dobrze? Za jej tatę.

- A co z Landonem Blakiem? Pracuje już w Nowym Jorku?

- Ma zacząć od listopada. Ale tam pracuje jego najlepszy przyjaciel -prawdopodobnie jest na miejscu tragedii.

Chciała zadzwonić do rodziny i dowiedzieć się, czy mają jakieś informacje na temat ojca Reagan. - Słuchaj Ryan, muszę kończyć. Zadzwoń do mnie później.

- Dobrze. Będę się modlił. Kari odłożyła słuchawkę.

Drogi Boże, pomóż nam... pomóż nam. Tak wielu ludzi jest w środku tego pożaru, Panie, proszę...

Jako odpowiedź powróciły słowa z porannego rozważania.

Większy jest Ten, który w was jest, od tego, który mieszka w świecie."

Kari zacisnęła zęby. Panie, niech to stanie się prawdą. Także i dzisiaj... proszę.

Znów zadzwoniła, tym razem do Ashley.

W Sunset Hills właśnie zakończono kąpanie, gdy zadzwonił telefon.

- Dom Opieki Suset Hills. - Ashley oparła słuchawkę na ramieniu.

- Oglądasz wiadomości? - To była Kari. Miała zmieniony głos.

- Nie. A co się stało? - Ashley cieszyła się obecnym brzmieniem własnego głosu - lekki i radosny, podobny do głosu Kari.

- Włącz telewizor. Zostaliśmy zaatakowani przez terrorystów. W wieże World Trade Center uderzyły dwa samoloty.

Ashley wzięła szybki wdech.

- Co masz na myśli? - Właśnie pomogła Irvel usiąść w jej rozkładanym fotelu. Wszystkie trzy kobiety posadzono w ich fotelach i przykryto kocami, teraz mogły obejrzeć poranny blok programowy. Ashley włączyła telewizor, ekran natychmiast wypełnił obraz płonących wież. - Jak to możliwe?...

Głos Kari brzmiał tak jakby płakała.

- Martwię się o Reagan.

Wtedy Ashley przypomniała sobie.

- Jej ojciec pracuje na szczycie jednego z tych budynków, tak?

- Tak, zadzwonię do mamy i zapytam się, czy już coś wie. Oddzwonię do ciebie.

- Dobrze.

- Módl się, Ashley. To straszne.

- Pomodlę się - odparła Ashley, zanim zdążyła cokolwiek pomyśleć. Odłożyła słuchawkę i zajęła miejsce na wolnym fotelu, obok Irvel, kilka metrów przed telewizorem.

- Czy to jakiś film, skarbie? - Irvel wskazała na ekran. - Hank nie pozwala mi oglądać filmów o przemocy. Potem mam koszmary.

- Nie, Irvel. - Ashley odwróciła się i poklepała dłoń staruszki. - To nie jest film.

- Przypomina King Konga - burknęła Helen. Pokazała na telewizor. - King Kong był na jednym z tych budynków ostatnim razem.

- King Kong - mruknęła Edith. Utkwiła wzrok w ekranie.

- Tak, myślę, że masz rację. - Irvel skinęła w kierunku Helen i uśmiechnęła się. - King Kong występował w jednym z tych okropnych filmów. Tak właśnie było.

Kamera pokazała reportera stojącego na jednej z nowojorskich ulic.

- Informujemy, że władze portu w Nowym Jorku i New Jersey zamknęły dostęp do wszystkich mostów i tuneli prowadzących zarówno do miasta, jak i poza jego granice. W pobliżu bliźniaczych wież, w różnych miejscach, zakładane są specjalistyczne punkty medyczne. Strażacy szacują, że mogą być setki rannych. Nie ma jeszcze doniesień o ofiarach.

Kątem oka Ashley widziała wpatrującą się w nią Irvel. - Wiesz kochanie, masz przepiękne...

Ashley odwróciła się i znowu poklepała dłoni Irvel. To wszystko, co mogła zrobić, żeby słuchać wiadomości, bała się pogłaśniać. Kobiety zaczynały już zasypiać.

- Setki strażaków zgłaszają się na miejsce zdarzenia, ale z tego, co wiemy, intensywny pożar uniemożliwia przedostanie się do wyższych partii budynków. W środku mogły zostać uwięzione tysiące ludzi i...

Strażacy? Ashley wstrzymała oddech. Był 11 września. Gdyby Landon nie został ranny, teraz by tam był. W środku tego piekła, śpieszący do płonącego budynku, ponad sto pięter w górę.

Odetchnęła głęboko i z uwagą śledziła ekran. Landon jest bezpieczny, ale co z jego przyjacielem? Czy Landon nie wspominał, że jednostka Jalena znajduje się na dolnym Manhattanie, w pobliżu World Trade Center? Z pewnością do tej pory już tam był.

Irvel usiadła w swoim fotelu i zerknęła na pozostałe kobiety. - Czy ktoś wie, kiedy wróci Hank? Nie lubię, gdy tak długo nie wraca.

- Szpiedzy. - Helen uderzyła dłonią w poręcz fotela.

- Hank nie jest szpiegiem, skarbie. - Irvel uśmiechnęła się do niej. -Sprawdzili go.

Helen wskazała na ekran telewizora.

- Szpiedzy. King Kong ma całą armię szpiegów. Żaden z nich nie został sprawdzony.

Z fotela Edith zaczęły dobiegać jakieś odgłosy. Znajdował się on w odległym kącie pokoju, gdyż ona sama zazwyczaj nie uczestniczyła w dyskusjach pomiędzy Irvel i Helen.

- Nie... nie... nie... nie... nie... - Mamrotane przez nią słowa zlewały się w jedną masę, ale były na tyle głośne, że można było je zrozumieć.

Ashley wstała i przeszła przez pokój.

- Wszystko w porządku, Edith. Wszystko w porządku. Edith kiwała delikatnie głową, w przód i w tył. Uniosła drżącą dłoń i wskazała na telewizor.

- Nie... nie... nie...

- Chcesz się zdrzemnąć Edith?

Kobieta zamarła w bezruchu, po czym pokiwała głową. Miała oczy przerażonego dziecka, gdy chwyciła dłoń Ashley i poszła z nią do swojego pokoju.

- Wszystko w porządku Edith. Prześpij się trochę. Ashley wróciła zaraz do pokoju dziennego. Helen i Irvel ciągle zastanawiały się, czy pożar został wzniecony przez Kinga Konga, a jeśli tak, to czy byli w to zaangażowani jego szpiedzy.

W międzyczasie zaczęły napływać coraz nowsze doniesienia. Kolejny reporter przekazywał wiadomości z ostatniej chwili, informował o oświadczeniu prezydenta Busha, że kraj stał się celem ataku terrorystycznego. W związku z tym w Nowym Jorku zamknięto wszystkie lotniska.

Kraj? Czy to oznacza, że coś się jeszcze może wydarzyć? Coś gorszego? Ashley skrzyżowała ramiona na piersiach, kurczowo zaciskając dłonie. Rozbolał ją brzuch. A jeśli ojciec Reagan wciąż znajduje się we wnętrzu jednego z tych budynków?

Ashley poczuła, że ktoś klepnął ją w ramię.

- Przepraszam skarbie. Nazywam się Irvel. Mój mąż łowi ryby ze swoimi kolegami. Możesz mi powiedzieć, kiedy wróci do domu?

Ashley westchnęła.

- Niedługo Irvel. Wszystko jest w porządku.

- A co z King Kongiem? - Helen trzymała się mocno krawędzi krzesła i przesunęła się do przodu. Pomachała nerwowo ręką w kierunku telewizora. -Spójrz na ten cały bałagan. Kto sprawdzi tych wszystkich ludzi?

Ashley zignorowała pytanie. Skupiła uwagę na strzępach wiadomości, które do niej docierały: - ...wiemy, iż w obydwu budynkach nie można opanować ognia... setki strażaków śpieszą na miejsce zdarzenia... na siedemdziesiątym piętrze założono punkt dowodzenia...

- Przepraszam, po raz kolejny. - Irvel dotknęła delikatnie dłoni Ashley. -Hank nie powinien dzisiaj łowić. Martwię się o niego.

- Wszystko z nim w porządku Irvel. Nic się nie dzieje. Ashley pragnęła porozmawiać z Landonem, ale nie chciała dzwonić do niego do pracy.

Głos reportera zmienił się i stał się głośniejszy.

- Właśnie dowiedzieliśmy się, że kolejny samolot uderzył w Pentagon. Odbywa się ewakuacja Białego Domu. Przenosimy się na miejsce zdarzenia.

Ashley otworzyła szeroko oczy, gdy zmienił się obraz. Ogromny budynek Pentagonu w Waszyngtonie pokrywała chmura czarnego dymu. Ogromna część budynku została zrównana z ziemią, w górę buchały płomienie ognia.

Staruszki z Sunset Hills na chwilę zamilkły, wpatrywały się w ekran.

- Za dużo w tym przemocy, moja droga. - Potrząsała głową Irvel.

- A widzisz! - Helen uderzyła pięścią w udo. - To King Kong! Wiedziałam! Mama mówiła mi, żebym uważała na King Konga.

- Hank nie chce, żebym oglądały filmy z przemocą. - Iryd zakasłała grzecznie i po raz kolejny poklepała Ashley po ramieniu. - Czy to jakiś film, skarbie?

Ashley położyła swoją dłoń na dłoni Irvel.

- Nie, Irvel.

- Och. - Irvel zdobyła się na nieśmiały uśmiech. - A więc... - zawahała się -wiesz co, nie wydaje mi się żebyśmy się znały. Mam na imię Irvel...

Tego dnia życie toczyło się zupełnie innym rytmem.

Dosyć szybko stało się to oczywiste w klinice doktora Johna Baxtera, gdzie zarówno pacjenci, jak i personel siedzieli w poczekalni, przyklejeni do telewizora.

John Baxter postanowił przyjąć pacjentów, którzy już przyszli, a resztę wizyt odwołał. Właśnie wydawał instrukcje pielęgniarce, gdy przez szklane drzwi do kliniki wpadła Brooke.

- Tato, widziałeś to? - Brooke rzadko pozwalała ponieść się emocjom. Inteligentna i samowystarczalna, zazwyczaj panowała nad swoimi emocjami w tak samo staranny sposób, jak kiedyś opanowywała wiedzę na studiach. Jednakże teraz, w świetle tego, co wydarzyło się w Nowym Jorku i w Waszyngtonie, załamała ręce. Na jej twarzy malowało się przerażenie. -Uderzyli także i w Pentagon.

- Wiem. - Objął ją ramieniem i pogłaskał po plecach. - Musimy się modlić.

- Modliłam się - jak szalona.

John opanował chęć wyrażenia zdziwienia. Brooke oraz jej mąż Peter byli lekarzami. Chociaż obydwoje pochodzili z rodzin, w których wiara była głównym filarem, to żadne z nich nie trwało w niej zbyt mocno.

Przynajmniej do dzisiaj.

John zaprowadził Brooke do pokoju personelu, gdzie dwóch jego kolegów i kilka pielęgniarek zgromadziło się wokół ekranu telewizora. W całym swoim życiu John nie widział czegoś równie przerażającego. Setki martwych ludzi. Tysiące rannych. Ameryka została zaatakowana.

Ale nawet teraz był pewien, że Bóg ich nie opuścił. Pan jest obecny tam, w tych płonących budynkach, tak samo jak i tutaj, pomiędzy nimi. Bóg króluje nawet w takich momentach jak ten, i sprawia, że dla tych, którzy go kochają, wszystko obraca się ku ich dobru. Z biegiem czasu cały naród przypomni sobie, co w życiu jest ważne - co rzeczywiście się liczy.

Brooke gwałtownie odwróciła głowę w jego stronę.

- Słyszałeś o centrali telefonicznej w szpitalu?

- Nie. Co się dzieje?

- Telefony się urywają.

John zmienił pozycję, zdezorientowany.

- Dlaczego dzwonią do szpitala? Ich oczy się spotkały.

- Szukają miejsc, gdzie mogą otrzymać krew.

W Jednostce Ratowniczo-Gaśniczej nr 2 w Bloomington wyczuwalne było ogromne napięcie. Landon oraz pięciu innych strażaków siedziało w niewielkim półokręgu wokół małego telewizora w jadalni. Siedzieli tam od piętnastu minut, od chwili gdy jedna z żon zadzwoniła z nowiną. Landon był najcichszy ze wszystkich - nie dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, ale dlatego, że nie przestawał modlić się za Jalena.

Był przekonany, że w jednej z tych wież, w samym środku piekła, jego najlepszy przyjaciel walczy o życie ludzi.

- Jak myślicie, ilu strażaków może być w tych budynkach? - zapytał jeden z mężczyzn.

- Na pewno setki.

- Hej, Landon, czy twój kolega nie pracuje w jednej z nowojorskich jednostek?

- Tak. - Landonowi zaschło w ustach. Nie był w stanie powiedzieć nic więcej. Utkwił w ekranie nieruchome spojrzenie. Kilka dni temu rozmawiał z Jalenem. To była jego zmiana, Landon nie miał wątpliwości, że Jalen brał udział w akcji. Jego baza znajdowała się sąsiedztwie.

Jalen, pośpiesz się.

Wokół niego toczyły się rozmowy.

- Masz pojęcie jak płonie gorące paliwo odrzutowca? Tam jest teraz jak w piecu.

- Na pewno czuć to w całym budynku.

Ich głosy były podniesione, przepełnione lękiem o ich kolegów strażaków. No dalej, Jalen... wychodź.

Tak nagrzany budynek nie był bezpieczny. Landon myślał o tym, od chwili uderzenia przez pierwszy samolot. W pewnej temperaturze integralność stali zostaje zagrożona, a jeśli do tego dojdzie...

Wychodź stamtąd, Jalen. Dalej, chłopie... wychodź!

- Spójrzcie. - Jeden z mężczyzn zerwał się na równe nogi. - Strażacy ciągle wchodzą do budynku. Musi tam teraz być z pięćdziesiąt jednostek.

- Co oni robią? - Jeden z mężczyzn uderzył pięścią w stół. Pokazał na ekran. - Ktoś musi ich stamtąd zabrać!

Głos reportera przerwał rozmowę.

- Otrzymaliśmy informację, że południowa wieża zaczyna się trząść. Pod wypływem ruchów na niższych piętrach pękają szyby.

- Ludzie, pośpieszcie się! - Strażak siedzący obok Landona popchnął krzesło i zaklął głośno w kierunku odbiornika. - Za chwilę to wszystko runie! Wynoście się stamtąd! Dalej! Wychodźcie!

U Landona adrenalina wzrosła maksymalnie. Jalen był w jednym z tych budynków. Czuł to. Ale w tym momencie był bezradny.

Wychodź Jalen! Boże, spraw, żeby stamtąd wyszedł.

Nagle usłyszeli silne trzęsienie, i dosłownie w ciągu kilku sekund południowa wieża zniknęła w przeogromnej chmurze dymu, kurzu i pyłu.

Landon czuł, że z jego twarzy odpływa krew, gdy patrzył z niedowierzaniem. Setki pięter ze stali i szkła, tony biurowego wyposażenia i ludzie - wszystko zniknęło. Zupełnie zniknęło.

- Właśnie zawaliła się południowa wieża! - krzyczał reporter na tle wrzeszczących ludzi, ratujących własne życie i uciekających przed wybuchem. - Powtarzam, południowa wieża World Trade Center właśnie się zawaliła! Nic po niej nie zostało.

- Jalen! - Landon zerwał się z miejsca. Uniósł ręce i zatopił dłonie we włosach. To, co widzieli, to czysty obłęd. Zrobiło mu się niedobrze. Czego właśnie stali się świadkami? Setki ludzi - a może tysiące - zginęło na ich oczach. Ilu z nich było strażakami, biegnącymi po schodach w górę, gdy wszyscy inni zbiegali w dół?

Trudno uwierzyć, aby ktokolwiek w budynku mógł przeżyć.

Nie, to niemożliwe. Jeśli Jalen był w budynku, gdy ten się zawalił... Landon zamknął oczy i wyszeptał modlitwę, jedyną jaka przychodziła mu do głowy: Boże, zaopiekuj się moim przyjacielem. I cokolwiek się stanie, proszę... nie pozwól mu cierpieć.

Właśnie minęła połowa wykładu z ekonomii, w którym uczestniczył Lukę, gdy nagle do sali wpadł student i zaczął krzyczeć coś o ataku terrorystycznym. Wykładowca natychmiast włączył telewizor.

Od tamtej chwili Lukę oraz inni studenci nie odchodzili od telewizora.

Dookoła niego znajomi rozmawiali o tragedii, komentując sytuację. Ale Lukę milczał, modlił się tak intensywnie i głęboko, że wyłapywał tylko strzępy nieustannie podawanych wiadomości.

Przez całe trzydzieści minut błagał Boga, aby ocalił ojca Reagan. Pracował na osiemdziesiątym dziewiątym piętrze północnej wieży. Z tego, co było widać, samolot uderzył nieco niżej. Czy Tom Decker był w stanie przedostać się przez płonące ruiny? A co z Reagan? Gdziekolwiek teraz była, musiała już wiedzieć.

Lukę przypomniał sobie, że wczorajszego wieczora jej ojciec dzwonił do niej. Poczuł ucisk w żołądku. Nie odebrała telefonu, ponieważ byli...

Proszę, Boże. Nigdy nie prosiłem Cię o nic tak jak teraz. Proszę, pozwól mu żyć... proszę.

Im większy stawał się pożar, tym goręcej się modlił.

Poinformowano, że budynek się trzęsie, osuwa się. I nagle jeden nieprawdopodobny wstrząs i południowa wieża runęła, gwałtownie zwaliła się na ziemię. Studenci wydali stłumione okrzyki, w sali zaległa pełna grozy cisza. Z początku Lukę nie był pewien, który budynek runął.

Wstrzymał oddech, gdy reporterzy, krzycząc, informowali, co się wydarzyło. Zawaliła się południowa wieża. Niektórzy ludzie zostali uwięzieni; innym udało się uciec. Wszystkie rządowe budynki w Waszyngtonie zostały ewakuowane. Doniesienia były wstrząsające. Pomimo tego wszystkiego, Lukę czuł przepływające przez jego ciało uczucie ulgi. Budynek, w którym pracował ojciec Reagan, stał. Więc ciągle miał szansę.

Błagam Cię Boże - tylko nie północna wieża. Proszę, Boże. Wydostań stamtąd ojca Reagan. Nie miała szansy porozmawiać z nim wczoraj, gdyż... Przepraszam, Boże. To moja wina. Proszę, nie karz jej za mój błąd.

Lukę czuł się okropnie, od chwili gdy wyszedł z mieszkania Reagan. Na długo zanim dowiedział się o ataku, czuł się źle z powodu tego, co zaszło pomiędzy nimi. Jak to możliwe, że sytuacja wymknęła się im spod kontroli? Co ona teraz o nim myśli? Obydwoje postanowili, że będą czekać, byli przekonani, że nigdy nie ulegną pokusie jak inni. Przecież mieli tylko oglądać mecz.

Jak będzie czuła się Reagan, jeśli coś stanie się z jej ojcem, jeśli straciła ostatnią szansę rozmowy z nim dlatego, że razem z Lukiem łamali jedno z najważniejszych praw ustanowionych przez samego Boga? Co wtedy? Lukę nie potrafił sobie wyobrazić, jak ona może się czuć.

Wstrząśnięty Dan Rather pojawił się na ekranie. Przeglądał stos notatek.

- Mamy informacje, że północna wieża World Trade Center chwieje się. Są obawy, że ona także może się zawalić. Policja ewakuuje wszystkich z miejsca tragedii, oprócz personelu medycznego i strażaków, i...

Północna wieża? Nie! Boże, nie możesz pozwolić, żeby runęła.

Nie czekając ani chwili, Lukę zgarnął swoje rzeczy i wybiegł z sali. Cokolwiek się wydarzy, musi znaleźć Reagan - nawet jeśli będzie zmuszony przeszukać cały kampus.

Landon i koledzy siedzieli bez ruchu. Nie odrywali wzroku od telewizora, słuchali reporterów, którzy mówili, że setki strażaków zostało uwięzionych w zawalonym budynku. Ogarniało ich uczucie bezsensu, prawie wcale się nie odzywali.

Jedynym dźwiękiem, który dało się słyszeć, były sporadyczne jęki, wyrażające niedowierzanie i szok.

Cóż mogli powiedzieć? Byli bezradni, a katastrofa przybierała coraz większe rozmiary. Landon starał się wierzyć, że Jalen jest w północnej wieży, że jakimś sposobem udało się mu uniknąć feralnej południowej wieży i ciągle może jeszcze uciec.

Ale gdy tylko te myśli zaświtały mu w głowie, zobaczył odpadające części z górnych partii budynku, całe olbrzymie konstrukcje spadały na ziemię. Jeszcze minutę temu wieża stała pośród innych budynków miasta; teraz została po niej ogromna masa gruzów, zakryta przez czarną chmurę pyłu.

Landon czuł, że brakuje mu tchu. Spojrzał na zegar: 10.28. Pożar w północnej wieży zaczął się dziewięćdziesiąt minut temu - to wystarczający czas, by strażacy mogli wejść do środka, przeprowadzić akcję ratunkową i wyjść. Z pewnością niektórzy strażacy wrócili, ale czy Jalen był pośród nich?

Boże, bądź przy nim. Bądź miłosierny. Jeśli istnieje jakaś szansa ucieczki, pomóż mu. Proszę, Boże...

Piętnaście minut później poinformowano, że spadł kolejny samolot, gdzieś na polach Pensylwanii. Reporterzy spekulowali na temat jego powiązania z atakami. Z linii lotu wynikało, że zmierzał do Waszyngtonu. Być może nawet w kierunku Białego Domu.

W ciągu następnej godziny, kilku z kolegów Landona postanowiło oderwać się na chwilę od rozgrywającego się horroru. Tylko Landon został na swoim miejscu. Rozpaczliwie wyczekiwał na jakiekolwiek informacje o nowojorskich strażakach. Ilu z nich udało się uciec, a może większość została uwięziona pod gruzami? Ilu brakowało? Jako pierwsza pojawiła się informacja, której najbardziej się obawiał. Zaginęło ponad stu strażaków, liczba może być większa. Całe załogi, samochody strażackie, wszystko zniknęło pod walącymi się wieżami.

Landon słuchał wiadomości z zaciśniętą szczęką, przesuwając nią to w jedną, to w drugą stronę. Chciało mu się krzyczeć, walić pięściami, uciec gdzieś daleko. Myśl, że on może tylko patrzeć, podczas gdy Jalen być może dusi się pod tonami gruzów, była ponad jego siły.

Teraz mógł zrobić tylko jedno, istniał tylko jeden sposób ratowania jego jedynego przyjaciela. Odsunął swoje krzesło i spojrzał na dwóch innych strażaków siedzących przy stole. Nie miał żadnego wyboru.

- Chłopaki... - Wziął swoją czapkę i skierował się w stronę drzwi. - Jadę do Nowego Jorku.



ROZDZIAŁ 20



Luke biegał po kampusie jak szalony.

Dlaczego nie zapamiętał planu zajęć Reagan? Co teraz ma - fizykę czy dziennikarstwo? Sprawdził trzy sale, potem pobiegł do budynku oddalonego o sto metrów i sprawdził kolejne dwie. Dopiero wtedy przypomniał sobie, że jest wtorek. Więc jej pierwsze zajęcia rozpoczynały się dopiero o jedenastej.

Pobiegł na parking, wsiadł do samochodu i odjechał szybko do mieszkania Reagan. Od chwili gdy byli razem, gdy zastanawiał się, czy ma zostać, ignorując tym samym Boga, prawie krzyczącego, żeby wrócił do domu, minęło dopiero dwanaście godzin.

Czy tamta krótka chwila mogła zmienić wszystko?

Wbiegł po schodach i zapukał do jej drzwi. Gdy nikt nie odpowiadał, poruszył klamką. Drzwi nie były zamknięte. Otworzył je delikatnym pchnięciem, uważając, aby nie przestraszyć Reagan.

- Reagan? - Usłyszał jakiś sygnał dochodzący z pokoju. - Reagan, jesteś tutaj?

Żadnej odpowiedzi. Wszedł do środka, zatrzymał się w salonie. Siedziała na sofie, gdzie ostatniej nocy nie zapanowali nad sobą. Miała szeroko otwarte oczy, jej twarz zastygła w przerażeniu i grozie, które wstrząsnęły nią do głębi. Patrzyła w ekran telewizora, nie zważając na źle odłożoną słuchawkę, leżącą obok niej.

Lukę podążył za jej wzrokiem. W telewizji widać było dym i sadze oraz kompletny chaos. Czarna i gęsta chmura pyłu świadczyła o jednym. Nie ma już północnej wieży. W miejscu, gdzie przed chwilą stał budynek World Trade Center, nie było niczego.

- Czy to?... - Lukę nie mógł dokończyć pytania. Reagan spojrzała na niego, jej ruchy były wolne i nienaturalne. - Zniknął. Budynek taty zawalił się.

- Nie, Reagan, to niemożliwe. - Lukę natychmiast stanął przy niej. -Powiedz, że to nieprawda. - Usiadł obok niej. Ale, gdy próbował objąć ją ramieniem, podniosła rękę.

- Nie. - Jej głos brzmiał ostro i nieprzyjemnie. Zsunęła się z sofy i chwyciła za telefon. - Muszę zadzwonić do mamy.

Dla Lukę'a było to jak policzek. Reagan jest w szoku, to dlatego. Nigdy wcześniej nie odzywała się do niego w taki sposób. Spojrzał na słuchawkę, potem na Reagan.

- Słuchawka jest odłożona.

- Nie odzywaj się do mnie! - Patrzyła na telefon, tak jakby widziała go po raz pierwszy. Potem wcisnęła kolejne przyciski, przyłożyła słuchawkę do ucha i czekała.

Lukę obserwował ją. Nie wiedział, co robić. Reagan, nie mogąc się połączyć, rzuciła słuchawką. Słychać było przerywany sygnał. Utrzymując dystans, wyciągnął dłoń.

- Mogę spróbować?

Widać było toczącą się w niej walkę. Wręczyła mu słuchawkę, nie zmieniając zupełnie wyrazu twarzy. Lukę przyłożył słuchawkę do ucha, zmienił sygnał i wcisnął ponowne wybieranie.

Usłyszał informację: - Wszystkie linie są zajęte. Proszę spróbować ponownie. Wszystkie linie są zajęte. Proszę spróbować po...

Odłożył słuchawkę i położył telefon na stoliku do kawy, przed sobą.

- Spróbujemy za chwilę.

Reagan przycisnęła ręce do klatki piersiowej.

- Myślisz, że udało mu się uciec, prawda? To znaczy, mojemu tacie? -Przełknęła dwa razy ślinę. - Ma przyjechać z mamą do Bloomington. Pozwiedzamy razem miasto. - Na jej twarzy było widać pustkę emocjonalną. -Czy oni przyjadą dzisiaj?

Reagan prawie nie mrugała. Lukę przyglądał się jej uważnie, serce waliło mu jak młot. A jeżeli coś jej się stało? Jeżeli w całym tym szaleństwie zrobi coś głupiego? Nie widział jeszcze nikogo w takim stanie. Czekała na odpowiedź, rozpaczliwie szukając w jego twarzy czegoś, co by dało jej nadzieję.

- Nie wiem, Reagan.

Spojrzała na telewizor. - Ale on uciekł, prawda?

- Tak. - Słowa więzły mu w gardle. Marzył o szklance wody. - Myślę, że nic mu nie grozi.

Pokiwała nerwowo głową. - Racja. Wszystko jest w porządku. Prawdopodobnie źle się poczuł i został dzisiaj w domu lub... - Zmrużyła oczy i rozejrzała się gorączkowo po pokoju, jakby szukając ucieczki. - Lub... jest w delegacji... a może wyszedł, żeby coś załatwić lub... lub żeby kupić kawę. -Spojrzała na niego surowo. - Tak, Luke. Dokładnie tak może być, prawda?

- Zadzwonię do twojej mamy. - Podniósł słuchawkę i wcisnął ponowne wybieranie. Tym razem dodzwonił się, mama Reagan odebrała prawie natychmiast.

- Reagan? - Pani Decker była zaniepokojona, podobnie jak jej córka. -Próbuję się do ciebie dodzwonić już od pół godziny, ale cały czas było zajęte.

- Mówi Luke, Reagan jest obok - Potarł grzbiet swojego nosa. - Otrzymała pani jakieś wieści od męża?

- Jestem... jestem tutaj zupełnie sama, Luke. I nie wiem co robić. Luke'owi chciało się krzyczeć. On także nie wiedział, co robić. Przecież jest

tylko studentem, i jest za daleko, żeby zrobić cokolwiek. Spojrzał na Reagan, siedzącą naprzeciw niego, zupełnie bez ruchu, i starał się zachować spokój.

- Reagan także się martwi. Czy... dzwonił do pani? Mama Reagan westchnęła. Lukę był przekonany, że płacze.

- Zadzwonił do mnie, gdy uderzył pierwszy samolot. To... to był jego budynek. Tuż nad jego biurem wybuchł pożar.

Lukę wyobraził sobie biuro pana Deckera, widział go siedzącego w swoim skórzanym fotelu, a za nim widok rozciągający się na cały Nowy Jork. Jakie to musiało być straszne - zobaczyć samolot, który uderza w budynek i wiedzieć, że kilka pięter powyżej rozpętało się piekło.

Lukę zadrżał na myśl o tym, zastanawiał się, co ma powiedzieć.

- Może uciekł - zerknął na Reagan. Wyglądało na to, że nie słyszy jego rozmowy. - Mówiono o ludziach z górnych pięter, którym udało się uciec. Jeśli w porę znalazł się na klatce schodowej, obecnie może być w szpitalu lub próbuje skontaktować się z domem. Wszystkie linie były zajęte, gdy dzwoniłem kilka minut temu, więc może...

- Lukę przestań. - Kobieta płakała teraz głośno. - Potem znowu do mnie zadzwonił. Powiedział... że pomaga strażakom ewakuować ludzi, którzy nie mogą szybko uciekać. Chciał, żebym wiedziała, że zrobili wszystko, co mogli. Miał schodzić na dół. Powiedział, że... kocha mnie i Reagan, i że wszystko będzie dobrze. Ze zobaczymy się za kilka godzin.

Lukę prawie że nie oddychał.

- Pięć minut po tym jak się rozłączyliśmy... budynek zawalił się. -Szlochała głośno, nigdy nie słyszał tak żałosnego, rozdzierającego duszę zawodzenia. - Lukę, on nie żyje. Nie miał szans na przeżycie.

Reagan wciąż siedziała nieruchomo, z tego co widział, nie płakała. Boże niech się stanie cud, proszę. To nie może być prawdą. Nie wiem, co robić.

Powoli wciągnął powietrze.

- Ale przecież nie ma pani pewności. Może mu się udało...

- Luke. - Sposób w jaki wymówiła jego imię, zatrzymał go w środku zdania. - Muszę porozmawiać z moją córką, proszę.

- Tak, proszę pani. - Luke wzdrygnął się. Wyciągnął słuchawkę do Reagan. - Chce z tobą rozmawiać.

Reagan wzięła telefon, jej ruchy były jeszcze bardziej powolne niż przedtem.

- Słucham?

Przez dłuższą chwilę panowała cisza. W końcu Reagan pokiwała głową. -Przyjadę, tak szybko jak to możliwe.

Tym razem odłożyła słuchawkę, usiadła i spojrzała na sekretarkę. Potem wcisnęła odtwarzanie. Usłyszeli głos jej ojca.

- Reagan? Kochanie, jesteś w domu?... No, cóż. Dzwonię, żeby się pocieszyć po dzisiejszej przegranej. Ale, wiesz co, przecież nie wyeliminowali Giantsów. Pomyślałem sobie, że któregoś weekendu przylecimy do ciebie w odwiedziny. Wynajmiemy sobie we trójkę rowery i pobuszujemy po sklepach. Zaplanujmy to, dobrze? - Nagrany śmiech brzmiał tak samo jak ostatniej nocy. - W każdym razie, zadzwoń do mnie jutro. Kocham cię, skarbie.

Odczekała chwilę, potem znowu wcisnęła guzik.

- Reagan? Kochanie jesteś w domu?...

Luke powoli podszedł do niej, gdy odsłuchiwała wiadomość. Bał się jej dotknąć, bał się nawet ją pocieszać. Cóż mógł powiedzieć? Przez niego straciła szansę ostatniej rozmowy z ojcem.

Zanim Reagan zdążyła ponownie włączyć wiadomość, zadzwonił telefon. Odsunęła się gwałtownie, tak jakby aparat ożył. Po czym wręczyła telefon Luke'owi.

- Nie mogę rozmawiać.

- Słucham?

- Tu znowu mama Reagan. - Pani Decker uspokoiła się nieco. Wyjaśniła, że brat Reagan, Bryan, wraca z college'u do domu. Chciała mieć przy sobie także i ją. - Zarezerwowałam jej autobus, który o czwartej wyjeżdża z Bloomington. Możesz dopilnować, żeby zdążyła?

- Oczywiście. - Po skończeniu rozmowy, Lukę odłożył słuchawkę.

Gdy tylko to zrobił, Reagan przesunęła palec, żeby włączyć odtwarzanie. Tym razem Lukę chwycił delikatnie jej dłoń, żeby ją powstrzymać.

- Reagan, nie.

Wyrwała rękę i spiorunowała go wzrokiem, jej ściągnięte brwi wyrażały wściekłość, która zaskoczyła Luke'a.

- Zostaw mnie w spokoju. Będę tego słuchać tak długo, jak zechcę.

- To ci nie pomoże. - Jego głos był uprzejmy i cierpliwy. Chcąc okazać jej wsparcie, odważył się jedynie na muśnięcie palcami jej łokcia. Czy mógł coś jeszcze zrobić? Bolało go serce, tak bardzo pragnął jej pomóc, ale najwyraźniej ona nie życzyła sobie tego. Trudno się dziwić, po tym co się stało ostatniej nocy. Odchrząknął. - Twoja mama chce, żebyś się spakowała. Zarezerwowała ci miejsce w autobusie. - Uniósł lekko ręce i opuścił je. - Wyjeżdżasz dzisiaj o czwartej.

Reagan odeszła od aparatu, skuliła się, pokonana.

- Nie odebrałam tej rozmowy. - Zsunęła się z sofy, powoli upadła na kolana i usiadła na piętach, jej ciało pochyliło się do przodu. - Lukę! - Krzyknęła jego imię i wtedy coś w nim pękło. Nie zastanawiał się, czy go odepchnie. Upadł na podłogę obok niej i objął ją ramieniem, mocno ją przytulając.

- Przykro mi Reagan, tak mi przykro.

- Dlaczego? - Jej twarz wykrzywiał ból. - Co my zrobiliśmy?

- Nie chcieliśmy tego, to się po prostu stało.

Reagan znowu krzyknęła i wybuchnęła rozpaczliwym szlochem, który wstrząsał jej ciałem. Prawie nie mogła oddychać.

- To moja... moja wina Luke. Gdybym tylko odebrała ten telefon...

Luke pomyślał o tym samym. Gdyby tylko odebrała telefon, porozmawiałaby z ojcem o Giantsach. Usłyszałaby od taty najnowsze wiadomości o rodzinie. Porozmawialiby o wizycie w Bloomington i o tym, jak sobie radzi na studiach. Powiedziałaby mu, że go kocha. Zanim odłożyłaby słuchawkę, chwilowa namiętność, która ich opanowała, minęłaby. Pożegnaliby się, może trochę jeszcze pożartowali i obiecali, że już nigdy nie pozwolą sobie na takie bycie razem. Bez względu na wszystko, nawet z powodu Giantsów.

Gdyby tylko odebrała ten telefon.

Luke dłonią wolnej ręki dotknął jej dżinsów.

- Nie wiedziałaś.

- Boże! - zajęczała, pragnąc znaleźć ujście dla swojego żalu. Odchyliła głowę do tyłu i patrzyła na sufit. Płakała tak bardzo, że słowa, które wychodziły z jej ust, były prawie niezrozumiałe. - Dlaczego? - Odwróciła się do Luke'a i wyciągnęła ręce jak mała dziewczynka, która upadła. - Pomóż mi!

Tym razem objął ją obydwiema rękami, tulił ją tak mocno, aż padła mu w ramiona.

- Jestem tutaj Reagan, jestem tutaj.

- Co ze mnie za chrześcijanka? - mówiła załamanym, przegranym głosem. Luke nie potrafił powiedzieć, co bolało ją bardziej - śmierć ojca czy to, że świadomie straciła szansę rozmowy z nim. - Mój tata zawsze mi to mówił... wiedział, że zaczekam do ślubu. - Zamknęła mocno oczy. Płynął z nich potok łez. - Mówił mi, że... drugiej takiej nie ma.

Luke czuł się okropnie, jakby ktoś wyrywał mu wszystkie wnętrzności. Reagan nie tylko straciła ojca. Straciła go w kilka godzin po czymś, co złamałoby mu serce.

I to wszystko było winą Luke'a. Niezdarnie potarł dłonią jej plecy.

- Nie planowaliśmy tego. To stało się przypadkiem. Ramiona Reagan znowu zaczęły drżeć.

- Nieważne... czy to był przypadek. - Starała się powstrzymać szloch. W jej oczach malował się ból oraz poczucie winy. - Nie rozumiesz, Luke? Nie zdążyłam się z nim pożegnać.

- Nie możesz tak mówić. Jej wzrok był nieobecny. Nie słucha mnie. Rozpaczliwie zastanawiał się, co ma powiedzieć, co ma zrobić. Powinien się pomodlić. Tak właśnie postępują chrześcijanie w takich momentach. Ale czy modlitwa może coś zmienić? Nie wróci życia ojcu Reagan, ani nie podniesie zawalonego budynku.

Gdy Luke uświadomił to sobie, poczuł się jak złapany w pułapkę, zaschło mu w gardle. Nie miał gdzie się zwrócić, nie było nikogo.

Zacisnął szczęki. Po raz pierwszy w życiu nie miał ochoty się modlić. Nie miał Bogu nic do powiedzenia.

Zupełnie nic.

Kolejka krwiodawców wypełniała cały chodnik i wychodziła aż na ulicę.

Po wyjściu z kliniki, John Baxter razem z Brooke oraz Peterem pracowali przez większość dnia w szpitalu, nadzorując akcję. Do Czerwonego Krzyża zgłosiła się ogromna liczba ochotników, i kierownictwo organizacji bardzo szybko ustaliło z personelem św. Anny, że szpital będzie alternatywnym miejscem oddawania krwi.

Pomimo przeciążenia pracą, John od czasu do czasu słuchał wiadomości.

O pierwszej po południu w telewizji wystąpił prezydent Bush i obiecał, że Stany odnajdą i ukażą odpowiedzialnych za te tchórzliwe czyny. Poinformował, iż z powodów bezpieczeństwa ewakuowano kilka głównych lotnisk. W sumie spadły cztery samoloty, co potwierdzało teorię zaplanowanego ataku terrorystycznego.

John przechodził od stolika do stolika w szpitalnej kawiarence, gdzie założono tymczasową stację krwiodawstwa. Nigdy jeszcze nie widział czegoś takiego. Czekający ludzie byli w bardzo różnym wieku - dzieciaki z college'u, starsi ludzie, duchowieństwo, młode kobiety. Przyszła także uniwersytecka drużyna footballowa. Kilkoro zawodników trzymało amerykańskie flagi.

- Widziałeś tę kolejkę na zewnątrz? - Brooke znalazła go przy jednym ze stolików. Jej proste czarne włosy były wilgotne, na czole lśniły krople potu, z trudem przedostała się przez kolejkę oczekujących ludzi.

Gdy John wyjrzał przez okno, poczuł przypływ optymizmu. Kolejka krwiodawców była jeszcze dłuższa niż wcześniej. Nawet teraz, w takich mrocznych godzinach, Bóg czynił niesamowite rzeczy.

Poczuł ucisk w gardle, musiał wytężyć głos.

- Terroryści chcieli podzielić ten kraj. - John przełknął ślinę i pokręcił głową. - Ale wiesz co?

- Tak? - W smutnym uśmiechu Brooke pojawiły się przebłyski nadziei.

- Przypomnieliśmy sobie, co naprawdę liczy się w życiu. Nigdy jeszcze nie byliśmy aż tak zjednoczeni.

Gdy zadzwonił dzwonek u drzwi, Ashley była właśnie w kuchni Sunset Hills; za dziesięć minut kończyła pracę.

Laura Jo i Bert spali w swoich pokojach. Edith zdrzemnęła się w fotelu, a Helen i Irvel oglądały The Soundof Musie.

Ashley postawiła w kuchni mały telewizor, żeby na bieżąco śledzić wiadomości o atakach. Nie chciała niepokoić pensjonariuszy. Starodawne filmy stanowiły fragment ich codziennego życia. Więc nawet i owego dnia, który na zawsze mógł zmienić bieg historii, dziewczęta oglądały Julie Andrews, i nie istniało nic ważniejszego.

Nikt z pensjonariuszy nie spodziewał się gości, ale to nie był normalny dzień. Miała wielką ochotę zadzwonić do Landona, ale pomysł wydawał się jej krępujący. Nigdy wcześniej nie dzwoniła do niego z pracy. Dzisiaj musiał być wyjątkowo przygnębiony, był tak blisko tragedii. Pewnie odchodził od zmysłów, martwiąc się o Jalena. Z popołudniowych doniesień wynikało, że większość strażaków, którzy wcześniej przybyli na miejsce tragedii, została uwięziona pod gruzami bliźniaczych wież.

Jeśli Jalen tego dnia nie miał wolnego - lub jeśli nie wezwano jego jednostki na miejsce tragedii - to wiadomości nie mogły być dobre.

Dzwonek odezwał się ponownie. Ashley osuszyła ręce i skierowała się do drzwi.

- Kochanie... - Irvel pomachała jej i zaczęła iść w kierunku drzwi. - Myślę, że to Hank.

- Zaczekaj! - Helen spojrzała wrogo w stronę drzwi i zmarszczyła czoło. -Hank był sprawdzony, prawda?

Otwierając drzwi, Ashley rzuciła uśmiech w kierunku Irvel.

- Zobaczmy najpierw kto to?

Otworzyła drzwi i ujrzała Landona, w strażackim mundurze, czarnych spodniach i białej koszuli z wyłogami kołnierzyka przypinanymi na dwa guziki. Miał zaczerwienione i podpuchnięte powieki, na jego twarzy malowała się rozpacz. Stał nieruchomo, bez słowa, dopóki Ashley nie podeszła do niego i nie objęła go.

- Miałam do ciebie zadzwonić - powiedziała przyciszonym głosem. - Czy dowiedziałeś się czegoś?

Musnął ją policzkiem.

- Rozmawiałem z jego mamą - odchrząknął. Miał załamany i bezbarwny głos. - Jalen był dzisiaj w pracy. Jego jednostka odpowiedziała jako jedna z pierwszych.

- Nie, Landon - wyrzuciła z siebie Ashley. Podniósł głowę i położył dłonie na jej ramionach.

- Chcę, żebyś zawiozła mnie dworzec autobusowy.

- Na dworzec?

- Jadę tam, Ashley. Nie mogę zostawić go zasypanego pod tymi budynkami.

- A... a co z twoją pracą?

- Prawie skończyłem. Im szybciej dotrę do Nowego Jorku, tym lepiej. Ashley mogła wymyślić szybko dziesiątki powodów, dla których Landon powinien zaczekać. Jest wystarczająco dużo ludzi ze służb ratowniczych, którzy pomagają. Zbyt mało czasu upłynęło od ataków. A jeśli ta ogromna kupa gruzów nie jest stabilna? Landon może zostać ranny lub może zginąć, jeśli znajdzie się w samym środku nowojorskiej tragedii.

Ale najważniejszym powodem było to, że nie była jeszcze przygotowana na jego wyjazd. Nie zdążyli się jeszcze pożegnać, nie spędzili razem ostatniego tygodnia, dnia, ani chwili, nie byli razem tak, jak tego pragnęła.

Z wnętrza domu dobiegł głos Irvel.

- Skarbie, czy to Hank?

- Nie, Irvel. - Ashley zmrużyła oczy. - To nie jest Hank. Landon wskazał dłonią na wnętrze.

- Mogę chwilę zaczekać, aż skończysz?

- Pewnie. - Cofnęła się do środka, a on podążył za nią. Gdy byli już w środku, sięgnął do kieszeni spodni.

- Mam miejsce na przednim siedzeniu. Chciałbym, żebyś pojechała ze mną do domu, odstawiłbym swój samochód, a potem podrzuciłabyś mnie na dworzec. Autobus odjeżdża o czwartej.

- Oczywiście.

- Pożegnałem się już z rodzicami. - Utkwił w niej swój wzrok. -Powiedziałem im, że mnie odwieziesz.

Irvel pomachała w ich stronę ręką.

- Cześć, skarbie. Jestem Irvel. - Uśmiechnęła się do Ashley, a potem do Landona. - Ciebie też witam. Ależ z ciebie przystojniak!

Pomimo grozy tego dnia, niepewności dotyczącej Jalena oraz wciąż napływających przytłaczających doniesień, zarówno Ashley, jak i Landon uśmiechnęli się. To trwało sekundę, może dwie, ale było cudownym oderwaniem się od smutku.

Landon kiwnął w kierunku Irvel.

- Dziękuję!

To była jego druga wizyta w Sunset Hills. Słuchając opowieści Ashley o Irvel i jej przyjaciołach, chciał ich poznać. Po ich twarzach widać było jednak, że ani Irvel, ani Helen, nie pamiętały jego wcześniejszej wizyty.

- Gdzieś już cię widziałam. - Irvel uniosła palec, gdy przyglądała się bacznie twarzy Landona. - Łowiłeś z Hankiem ryby, prawda?

- Nie, proszę pani. Nigdy nie łowiłem z Hankiem. Irvel potrząsnęła głową.

- Chyba nie. Koledzy Hanka są od ciebie trochę starsi.

- On jest w porządku. - Rzuciła Helen ze swojego fotela, stojącego kilka metrów dalej. - Nie jest szpiegiem.

Ashley uśmiechnęła się i chwyciła dłoń Landona.

- Nie, Helen. On nie jest szpiegiem.

Wplotła swoje palce w jego. Czy czuł drżenie jej dłoni? Wszystko działo się zbyt szybko. Za godzinę Landon będzie siedział w autobusie do Nowego Jorku. Kto wie, kiedy go znowu zobaczy? Lub czy w ogóle?

Ta niepewność sprawiała jej ból. Nie mogła się skupić. Helen mówiła coś o ludziach z Sunset Hills, którzy zostali sprawdzeni.

Spojrzała na Landona.

- Słyszałeś o King Kongu? Zaskoczony Landon zerknął na Ashley.

- King Kong?

- To długa historia. - Ashley uśmiechnęła się do niego zawadiacko. -Później ci opowiem.

- Przy okazji, skarbie - Irvel zwróciła się do Ashley - masz przepiękne włosy. Czy ktoś ci już to mówił?

Kąciki ust Landona uniosły się w smutnym uśmiechu, gdy trącił Ashley łokciem.

- Tak. - Pokiwała głową Ashley. - Dziękuję, Irvel. Miło, że to zauważyłaś.

Otworzyły się drzwi i pojawiła się Krista, opiekunka pracująca na drugą zmianę.

- Przepraszam za spóźnienie. Mam ciężki dzień. - Zamknęła za sobą drzwi i oparła się o ścianę. Miała udręczoną minę. - Najlepsza przyjaciółka mojego kuzyna była na pokładzie jednego z samolotów. Widziałam się z nią rok temu.

- Krista spuściła głowę, milczała. - Miała dwadzieścia cztery lata.

Ashley wypuściła dłoń Landona, podeszła do Kristy i przytuliła ją.

- Przykro mi.

Krista była wygadaną studentką o zdecydowanych poglądach, ale w stosunku do pensjonariuszy była uprzejma. Ona i Ashley nie miały zbyt wielu możliwości, żeby porozmawiać. Ale w trakcie krótkich pogawędek nie potrafiły znaleźć żadnego usprawiedliwienia dla surowego traktowania przez Be-lindę Irvel oraz pozostałych pensjonariuszek.

Krista zerknęła na Landona i zauważyła jego wilgotne oczy.

- Widzę, że ta tragedia dotknęła nas wszystkich. Landon pokiwał głową.

- Cóż. - Irvel słodko skrzyżowała ręce na kolanach. - Wygląda na to, że są już wszyscy. Czas na miętową herbatkę.

Ashley ruchem głowy wskazała, że ona i Landon wychodzą. Krista pokiwał głową i podeszła do Irvel. Herbata stała się nieodłączną częścią popołudnia, od momentu pojawienia się Ashley. Wraz z Irvel oraz Helen piły czasami herbatkę w porze lunchu, a także i przed końcem jej zmiany. Krista zaczęła przemycać ten zwyczaj także i do wieczornego porządku.

Belinda postrzegała herbatkę jako stratę czasu, ale nie zabraniała tego. A dzisiaj i tak była poza biurem, więc nie miało to żadnego znaczenia.

Krista poklepała Irvel po dłoni.

- Myślę, że dzisiaj będziemy tylko my.

Ashley zabrała torebkę i klucze. Pomachała do Helen i Edith, pocałowała Irvel w policzek.

- Do jutra, Irvel.

W oczach Irvel pojawiła się niepewność, gdy przyglądała się Ashley.

- Jutro żadnych filmów z przemocą, dobrze skarbie?

- King Kong uciekł - wtrąciła się Helen. Uderzyła w poręcz swojego fotela.

- Ktoś musi go złapać.

- Dobrze, Irvel. - Ashley przełknęła smutek, który ją dławił. - Jutro żadnych strasznych filmów.

Pięć minut później Ashley zaparkowała przed domem Landona. Chwyciła swoje rzeczy - dwie przeładowane torby - i postawiła je obok siebie. Kolega Landona, z jednostki w Bloomington, zamierzał wynająć jego mieszkanie podczas pobytu Landona w Nowym Jorku. Landon po przyjeździe do Nowego Jorku, pierwotnie miał zatrzymać się u Jalena.

Gdy jechali razem, Landon nie wspomniał nic o swoich planach. Trzymał jedynie jej dłoń, bawiąc się jej palcami. Zanim dotarli na dworzec, była już za dwadzieścia czwarta.

Ashley zaparkowała; przez minutę siedzieli w milczeniu, bez ruchu.

- O której będziesz w Nowym Jorku?

- O siódmej rano.

Oparła się o kierownicę i bacznie mu się przyglądała. Lęk, który w niej narastał, stawał się coraz bardziej realny i odczuwalny, słyszała go w swoim głosie. - Prześpij się trochę, jeśli dasz radę.

Landon przytaknął.

- Ashley... - Otworzył usta i westchnął. Odwrócił się w jej stronę. - Tego lata...

Jego słowa gdzieś zanikały, zagryzła wargi.

- Wiem. Było wspaniale.

- Było jeszcze lepiej. Było... - Zmrużył oczy i spojrzał przed siebie. Widziała napinające się mięśnie szczęki. Potem znowu skupił na niej swój wzrok. - Nie zapomnę z tego ani chwili, nigdy.

- Ja też. - Wzięła jego dłoń, głos uwiązł jej w gardle. Landon zerknął na zegarek.

- Odprowadzisz mnie?

Ashley pokiwała głowa, była zbyt wzruszona, żeby odpowiedzieć.

Trzymając się za ręce, podeszli do kasy, a potem do bramki. Przez chwilę stali razem, spleceni w uścisku, tutaj słowa nie były potrzebne. W końcu Landon cofnął się.

- Lepiej już pójdę.

Chciała mu podziękować za szczerość podczas rozmowy w szpitalu, za to, że kochał Cole'a, za wysłuchanie jej opowieści o Paryżu. Za to, że kochał ją nieustannie, nawet gdy z jej strony nie było żadnych obietnic, żadnych zapewnień.

Ale na to nie było już czasu. Więc zarzuciła mu ręce na szyję i przywarła ustami do jego ust. To był pojedynczy pocałunek, pragnęła wyrazić nim to wszystko, czego nie potrafiła przekazać słowami. Gdy się cofnęła, chłonęła z zapamiętaniem jego twarz, jego oczy. Widziała w nim dobro. Otworzyła usta, ale coś dławiło ją w gardle. Musiała chwilę odczekać.

- Uważaj na siebie.

- Gzy zrobisz coś dla mnie? - Pogładził palcami jej twarz.

- Wszystko, Landon. Wiesz o tym.

- Módl się za mnie. Módl się, żebym odnalazł Jalena. - W jego oczach lśniły łzy. - Módl się, żebym po tym wszystkim miał siłę być sobą.

Ashley starała się nie okazywać uczucia ulgi. Przez chwilę bała się, że zapyta ją, czy będzie na niego czekać. To była to jedno, czego nie mogła mu obiecać. To byłoby nie w porządku. Chciała, żeby wyjechał do Nowego Jorku wolny, bez żadnych zobowiązań. Żeby zapamiętał ostatnie lato jako epilog ich wspaniałej przyjaźni. Bo czyż mogła przerodzić się w coś większego?

Nie, Ashley nie mogła mu obiecać, że będzie na niego czekać, ale zgodziła się na modlitwę. Jej twarz rozjaśnił uśmiech.

- Tak Landon. Obiecuję, że będę się modlić. Uśmiechnął się pogodnie.

- To dużo dla mnie znaczy, Ashley. - Obrysował kciukiem jej dolną wargę, tak delikatnie, że prawie tego nie poczuła. - Dziękuję.

Kiwnęła głową, powstrzymując łzy.

Modlitwa nie była czymś, o czym pamiętała. Nie od pobytu w Paryżu. Nie wierzyła, że rozmowa z Bogiem może cokolwiek zmienić. Ale dotrzyma obietnicy danej Landonowi. Przynajmniej to może dla niego zrobić. W przeciągu kilku godzin ich życie wypełniło pasmo smutku i niepewności. Jest w stanie odmówić jedną modlitwę lub dwie, mając w pamięci obraz Landona znajdującego się w samym sercu bitwy. Jeśli to ma go uszczęśliwić.

- Do widzenia Ash. - Patrzyli sobie w oczy.

- Do widzenia.

- Zadzwonię do ciebie.

Nie mów tak. Nie obiecuj niczego - gdy ja nie mogę obiecać ci nic w zamian. Przytuliła go mocno.

- Jedź i odszukaj Jalena.

Pokiwał głową i cofnął się, przewieszając przez ramię torbę. Ich oczy spotkały się na dłużej, po czym odwrócił się i wszedł do autobusu. Do widzenia Landon. Z Bogiem.

Gdy odwróciła się do wyjścia, jej oczy wypełniły łzy. Nagle poczuła, że zaparło jej dech w piersiach. W niewielkiej wnęce stał jej brat, Luke. Rozmawiał przyciszonym głosem z Reagan, obydwoje wyglądali na zdenerwowanych. Skąd się tutaj wzięli?

I wtedy zrozumiała.

Zapewne Reagan jedzie do rodziny, do Nowego Jorku, tym samym autobusem co Landon. Ashley rozmawiała w ciągu dnia z Kari, ale żadnej z nich Luke nie przekazał wieści o ojcu Reagan.

Ashley otarła łzy, znalazła sobie zaciszne miejsce, poza zasięgiem ich wzroku, i usiadła. Za moment zobaczyła Reagan wsiadającą do autobusu, który po chwili odjechał. Potem zza rogu wyszedł Luke. Płakał. Jej młodszy brat, najlepszy przyjaciel z czasów dzieciństwa, szedł bez celu w kierunku wyjścia, a po jego policzkach płynęły łzy.

Z początku jej nie zauważył, ale gdy znalazł się bliżej, Ashley wstała. W momencie gdy spotkały się ich oczy, Luke zamarł w bezruchu. Natychmiast wyrósł pomiędzy nimi mur.

Ashley spojrzała na niego z nieufnością, dostrzegła jego zmęczoną twarz i ból w oczach. Z pewnością wieści o ojcu Reagan nie są najlepsze. Spoglądali na siebie, zdumieni tym, co się wydarzyło. Minuta stała się wiecznością.

Pomimo wszystkiego co ich dzieliło, znaleźli się na tym samym dworcu, żegnając ukochane osoby, w obliczu jednego z najstraszniejszych dni w historii Stanów Zjednoczonych. Gdy to do nich dotarło, mury zaczęły kruszeć i runęły z taką samą siłą jak bliźniacze wieże.

Lecz ten upadek nie pozostawił po sobie sterty gruzów. Pozostawił siostrę i brata z poranionymi, ale otwartymi na oścież sercami. Potrzebowali siebie nawzajem, tak że różnice pomiędzy nimi stały się nic nieznaczącymi błahostkami.

Ashley zrobiła ku niemu krok, a on to zauważył. I nagle rzucili się sobie w ramiona, tuląc się i płacząc.

- Jak... jak do tego doszło? - Jego słowa były pełnym napięcia szeptem, wypływającym z najgłębszych zakamarków duszy.

Ashley dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo urósł w ciągu ostatnich lat. Pomimo szlochu delikatnie wstrząsającego jej ciałem, w jego objęciach poczuła się mała i bezpieczna. Nic nie mówił, oprócz tego, że wszystko będzie dobrze. Jeszcze wczoraj Ashley domagałaby się przeprosin i wyjaśnień z jego strony, żeby poczuć jego miłość. Teraz już tego nie potrzebowała. Nie po rozstaniach, których doświadczyli. Nie po tym wszystkim, co się wydarzyło.

W tym momencie słowa nie były potrzebne.

Uścisk jej brata wystarczył.



ROZDZIAŁ 21



Spotkali się w domu Baxterow. Tutaj się gromadzili, żeby świętować radosne wydarzenia. Tutaj dzielili się także smutkiem. Wieczór 11 września nie był wyjątkiem.

Pomimo zmęczenia po ciężkim dniu pracy, John Baxter był wdzięczny za obecność swojej rodziny. Tej nocy zbyt wielu ludzi będzie tęsknić za kimś bliskim, rozpaczliwie czekając na telefon, na informacje od służb ratowniczych czy odnaleziono ich syna, córkę, rodzica czy współmałżonka.

Ból rozdzierający serca rodaków tego wieczora był nie do pojęcia.

Było po dziewiątej, a oni wciąż siedzieli zgromadzeni wokół telewizora, rozmawiając półgłosem o ostatnich doniesieniach i o zamiarach prezydenta Busha. Prezydent wypowiedział wojnę atakom terrorystycznym. Szacowano, że liczba ofiar śmiertelnych wyniesie tysiące, w tym setki strażaków oraz policjantów poległych pod gruzami. Burmistrz Nowego Jorku Rudy Giuliani ukuł już termin dla rozpaczliwie opustoszałego miejsca, w którym stało World Trade Center: Strefa Zero.

Służby ratownicze pracowały pełną parą, ale jak dotąd nie wyciągnięto nikogo żywego.

- Nie wyobrażam sobie, żebyśmy teraz mieli przeprowadzić się do Teksasu. - Erin skrzyżowała nogi i oparła się o zagłówek starej rodzinnej sofy.

Kari, Brooke i Peter siedzieli na podłodze, z plecami opartymi o tę samą sofę. Dzieci spały na górze, a Brooke opowiadała ciągle o stacji krwiodawstwa, założonej dzisiaj w szpitalu Św. Anny.

Naprzeciw nich, na drugiej sofie usiedli Lukę i Ashley. John spojrzał na nich, zdumiony. Po raz pierwszy od lat usiedli w tym samym kącie pokoju, nie mówiąc już to tym, że obok siebie.

Ashley wspomniała, że spotkali się przypadkowo na dworcu. Było jednak oczywiste, że ona i Lukę doświadczyli czegoś głębszego niż tylko przypadkowe natknięcie się na siebie. To było spotkanie dusz - o które John i Elizabeth modlili się już od dawna.

- Coś nowego? - Elizabeth weszła do pokoju i usiadła obok Johna. Wydawała się zmęczona, tak jak i cała reszta rodziny. Wsunęła swoją dłoń w dłoń męża i ścisnęła ją, gdy zerknęła na Ashley i Lukę'a.

- Jak dotąd żadnych ocalonych. - John odwzajemnił jej uścisk. - Mówią, że ludzie dzwonią z telefonów komórkowych, gdzieś spod gruzów.

- To straszne. - Kari podciągnęła kolana do klatki piersiowej, otworzyła szeroko oczy, gdy na ekranie ukazały się setki ratowników na ogromnej górze gruzu.

- Nie wierzę, aby mogli znaleźć tam kogoś żywego. - Brooke potrząsnęła głową. - Tam pod spodem ciągle płonie paliwo z odrzutowców. Jeśli nie zabiła ich temperatura, to dokonały tego opary.

- Masz rację - westchnął Peter. - Ale oni muszą spróbować.

Elizabeth spojrzała na Lukea. John podążył za jej wzrokiem. Jak on znosi tę rozmowę? Ojciec Reagan był jednym z tych, którzy znaleźli się pod tą przeogromną masą betonu i stali. Z pewnością Lukę nie chciał słuchać rozmowy, w której niweczono wszelkie nadzieje na odnalezienie żywych ludzi.

- Lukę, wszystko w porządku? - Głos Elizabeth brzmiał łagodnie i kojąco. To była jedna z cech, którą John w niej kochał. Gdy w życiu pojawiały się jakiekolwiek zawirowania, jej słowa oraz ton głosu pielęgnowały nadzieję w sercach, nawet gdy ona sama wewnątrz umierała. Dopiero gdy zostawali tylko we dwoje, wylewała swój ból. Ale dla dzieci zawsze była oazą spokoju, uosobieniem Bożej obietnicy, że wszystko jakoś się ułoży. Przypomnieniem, że On ciągle czuwa.

- Tak, wszystko w porządku. - Odpowiedź Luke'a była oschła; nie odrywał wzroku od telewizora.

- Dowiedziałeś się czegoś więcej od mamy Reagan? Luke potrząsnął głową. Potem spojrzał przez ramię na

Brooke.

- Znajdą ocalonych. - Z powrotem utkwił wzrok w telewizorze. - Ojciec Reagan nie podda się bez walki.

Brooke uniosła brwi w kierunku Petera i spojrzeniem dała mu do zrozumienia, że zapomniała, jak bardzo Luke jest zaangażowany w akcję ratunkową. Odchrząknęła.

- Masz rację Luke. Nie chciałam powiedzieć, że nikogo nie uda się ocalić. Tylko że...

- To nieważne. - Luke wstał i poszedł w kierunku schodów. - Idę spać. -Gdy wychodził, unikał wzroku innych.

Brooke rzuciła rodzicom bezradne spojrzenie oraz bezgłośne przepraszam.

- Wszystko w porządku. - John mówił szeptem. - Nie miałaś na myśli ojca Reagan. Ani ja. Zresztą to ja zacząłem.

- Mam nadzieję, że zdoła zasnąć. - Elizabeth spojrzała na Brooke. - To będzie ciężki tydzień. - Zwróciła się do Kari. - Czy Ryan się odzywał?

- On i mnóstwo chłopaków z drużyny będą roznosić wodę i posiłki -wszystko, żeby tylko pomóc służbom ratowniczym. - Kari spojrzała na Ashley. - Kiedy Landon włączy się do akcji?

- Rozmawiał z kimś z nowojorskiego oddziału. - Na twarzy Ashley widać było lęk. John to rozumiał. Praca na szczycie zawalonego stupiętrowego budynku niosła ze sobą ogromne zagrożenie, być może nawet i śmiertelne. Ashley zagryzła wargę. - Spodziewają się go jutro w południe.

- Ciekawe, czy spotka Ryana?

Rozmowa ucichła, zastąpiona potokiem informacji oraz doniesień z ostatniej chwili. Około jedenastej wszyscy wstali, zabrali dzieci i porozjeżdżali się do własnych domów. Wszyscy oprócz Lukę'a, oczywiście.

Tego wieczora niepokój o syna naruszył fundamenty pewności Johna. Lukę rzadko bywał posępny i niedostępny. Rodzinne spotkania zwykle naznaczone były jego błazeństwami i nieustannym przekomarzaniem się. Tylko w stosunku do Ashley był bardziej powściągliwy. Ale dzisiaj nie chodziło o Ashley. Ojcowski zmysł podpowiadał Johnowi, że nie chodziło także i o Reagan.

Coś się działo z jego jedynym synem, i nie był to tylko żal, lęk czy niepewność. Cokolwiek to było, John zamierzał się dowiedzieć.

Po cichu wspiął się po schodach prowadzących do pokoju Lukę'a. Z przedpokoju słyszał, że jego telewizor jest włączony. Zanim otworzył drzwi, zapukał delikatnie.

- Możemy porozmawiać?

Lukę leżał wyciągnięty na łóżku, z nogami skrzyżowanymi w kostkach.

- Pewnie.

Znowu to samo - ta dziwna oziębłość w głosie Luke'a. John wszedł do pokoju i usiadł na brzegu łóżka.

- Dobrze się czujesz?

Lukę oparł się na łokciach i spojrzał na niego; ich oczy spotkały się.

- Niezupełnie.

- Tak myślałem. - Jego chłodne spojrzenie poraziło Johna. - Odnoszę wrażenie, że jesteś zły.

- Cóż. - Lukę odetchnął głośno. - Jestem trochę zły.

- Wszyscy jesteśmy. - John ścisnął stopę syna. - Dzisiejszy poranek zmienił wszystko.

- Nie chodzi o to. - Lukę wzruszył ramionami i zaśmiał się głośno. John wziął głęboki wdech. Lukę nie ułatwiał mu sprawy.

- Dlaczego więc jesteś zły?

- Chodzi o Reagan... poniedziałkowy wieczór. - Lukę spuścił oczy i przyglądał się wzorom na narzucie. Gdy podniósł głowę, na jego twarzy, oprócz innych emocji, malowało się wyraźne poczucie winy. Kolejne słowa przyszły bardzo szybko. - Oglądaliśmy Giantsów, no wiesz, mecz nas wciągnął. - Skrzyżował ręce na piersiach. - Zadzwonił jej ojciec i Reagan to zignorowała. Zostawił wiadomość, ale Reagan... powiedziała mi, że oddzwoni do niego jutro.

John przymknął oczy i jęknął. Nie dziwne, że Lukę czuje się winny. Świetnie się bawili podczas oglądania meczu, więc Reagan nie chciała się odrywać, żeby porozmawiać z ojcem. A teraz było już za późno. Otworzył szeroko oczy.

- Przykro mi, synu.

- Dzisiaj rano, gdy tylko usłyszałem doniesienia, zacząłem się modlić, błagać Boga, żeby ocalił jej ojca. - Lukę podniósł głowę. - I wiesz co? Do chwili rozmowy z jej mamą, naprawdę wierzyłem, że Bóg wysłucha moich modlitw.

Bóg zawsze odpowiada na nasze modlitwy - cisnęło się Johnowi na usta, jednakże powstrzymał się. Lukę nie potrzebował teraz teologicznych wykładów. Pragnął zostać wysłuchany.

Lukę usiadł prosto, oparł się o wezgłowie. Oczy ojca i syna znalazły się na tym samym poziomie.

- Przez całe moje życie Bóg odpowiadał na moje modlitwy, tato. Jeśli się modliłem, to wierzyłem, że wcześniej czy później otrzymam odpowiedź. Bóg i ja tak wyglądaliśmy. - Skrzyżował palce i uniósł je. - Ale, gdy dowiedziałem się, że pan Decker nie zdążył opuścić budynku...

Głos Luke'a załamał się, na chwilę zwiesił głowę. John przysunął się bliżej i położył dłonie na ramionach syna. Nadszedł czas na lekcję teologii.

- Synu, Bóg wysłuchuje twoich modlitw. Każdej z nich. Jeśli ojcu Reagan nie udało się, to oznacza, że dzisiaj nadszedł jego czas. Takie jest życie. Nigdy nie wiemy, który dzień może być naszym ostatnim.

Po chwili Lukę pociągnął nosem i spojrzał w górę. Łzy złości wciąż wzbierały w jego oczach.

- Dobrze. Zatem chcę wiedzieć...

John czekał. Wściekłość utrzymująca się w wyrazie twarzy Luke'a była przerażająca.

- ...jaki ma więc sens modlitwa? Jeżeli Bóg wszystko już zaplanował, to po co z nim rozmawiać? Co to może zmienić?

John ukrył swoje zaskoczenie.

- Modlitwa odmienia wszystko. Bóg nie jest dżinem, Luke. Wiesz o tym. Nie dokonuje sztuczek na naszą komendę. Ale zawsze odpowiada na nasze modlitwy, w taki czy inny sposób. Przecież uzdrowił twoją matkę, prawda?

- Tak myślałem. - Luke zmrużył oczy. - Modliłem się, żeby rak zniknął, i tak się stało. Ale być może zginął samoistnie. Albo tak naprawdę nie odszedł. Być może modlitwy nie mają z tym nic wspólnego.

- Modlitwy mają z tym dużo wspólnego. - John mówił spokojnym tonem.

- W porządku, co zatem z Ameryką? Ziemia obiecana, dom dla odważnych. Bóg miał być naszym wielkim obrońcą, prawda? W Bogu pokładamy nadzieję. - Wskazał na telewizor. - Dzisiaj to nie jest prawdą. Być może Bóg dał sobie spokój ze Stanami Zjednoczonymi. Może umył od nas ręce. - Luke zmrużył oczy. - Tylko mi nie mów, że modlitwa może coś dzisiaj zmienić. Nie dla ludzi w World Trade Center.

- Zło istnieje, Luke. Tak było od samego początku. - Ścisnął ramiona Luke'a. - Stany Zjednoczone nie są tutaj wyjątkiem.

- Tato, ale dlaczego Boga nie było tam, z tymi ludźmi? - Głos Luke'a był podniesiony, jego gniew wypełniał pokój.

John nie spieszył się z odpowiedzią. Czekał, aż Luke odzyska nad sobą kontrolę.

- Synu, Bóg tam był, dla każdej z tych osób. - Zdjął dłonie z ramion Luke'a. - Nawet gdy życie nie toczy się tak jakbyśmy tego chcieli, On ciągle jest z nami, także w takie dni jak dzisiejszy. Wspiera nas, daje nam pokój, którego potrzebujemy - pokój jakiego nie zna świat.

- No, tak... - Lukę spojrzał na obrazy migające w telewizorze. - Ja dzisiaj pragnę żywego ojca Reagan, a nie pogrzebanego pod stupiętrowym budynkiem.

Pomiędzy nimi było wyczuwalne napięcie, którego John nigdy wcześniej nie doświadczył. Przynajmniej nie w przypadku Lukea. Czy powinien powiedzieć synowi dobranoc i pozwolić mu przespać się z jego wątpliwościami? A może powinien kontynuować rozmowę i pomóc mu spojrzeć w świetle dojrzałej wiary na to, co się stało dwadzieścia cztery godziny temu?

Zdecydował inaczej.

- Pomódlmy się. To jedyny sposób na przetrwanie. Lukę odwrócił wzrok od telewizora, jednak John widział wyraźnie, że jego zachowanie nie wypływało z potrzeby modlitwy, ale raczej z posłuszeństwa i szacunku.

- Wszystko mi jedno.

Wszystko jedno? John znowu poczuł falę lęku przetaczającą się przez jego żyły.

Boże pomóż mojemu synowi. Nie pozwól, aby ten dzień poróżnił go z Tobą. I ze mną.

Wrócił myślami do fragmentu z Biblii, którym podzieliła się z nim Kari, gdy wracał z pracy do domu: „Większy jest Ten, który w was jest, od tego, który mieszka w świecie." To była obietnica, której John zamierzał się uchwycić, myśląc o nadchodzących dniach.

Zamknął oczy, położył dłoń na ramieniu Lukę'a i modlił się głośno: - Panie, tak często nie potrafimy zrozumieć. Prawdę mówiąc, dzisiaj też się pogubiliśmy. - John wciągnął powoli powietrze. - Wszystko, co możemy zrobić, to trwać przy Twojej prawdzie i ufać Ci. Jesteś dobrym Bogiem, Autorem Życia. Zło, które dzisiaj się dokonało, zasmuciło także i Twoje serce. Tak wiele istnień, Ojcze, tak wiele. Panie, jeśli ojciec Reagan jest pośród tych, którzy dzisiaj zawitali w Twoim domu, pomóż nam to przyjąć. Pomóż nam dziękować za to, że jeśli odszedł z tej ziemi, to teraz może radować się razem z Tobą. - John milczał przez chwilę. - I proszę, pomóż Lukebwi. Pomóż mu uczepić się wiary i trwać przy niej, bez względu na to, jakie nawałnice przyniesie jutro. Niech poczuje, że wysłuchujesz jego modlitw, że go kochasz i troszczysz się o niego. Bądź przy Reagan i jej rodzinie, napełnij ich pokojem płynącym z Twoich obietnic. W Imię Chrystusa. Amen.

Niezliczoną ilość razy, gdy Lukę dorastał, John spotykał się z nim tutaj i modlili się razem. Zawsze po takiej modlitwie Lukę odnajdywał pokój, a w jego oczach można było dostrzec pewność, że Bóg panuje nad wszystkim.

Tym razem jednak na jego twarzy malowała się taka sama złość i zaciętość jak przed chwilą. W momencie gdy zakończyła się modlitwa, Lukę odwrócił wzrok w stronę ekranu telewizora. Tym razem było inaczej.

- Dzięki za modlitwę, tato. - Żadnych słów pokrzepienia czy gestów, które by potwierdzały, że Lukę przynajmniej słuchał podczas modlitwy.

Nie pokonam tego, Boże. Oddaję go w Twoje ręce. John poklepał Lukę'a po plecach i wstał.

- Nie pozwól, aby twoja wiara osłabła, synu. Potrzebujesz jej teraz, bardziej niż kiedykolwiek.

Cisza.

- No dobrze. Zatem... dobranoc, Luke. Kocham cię. John odwrócił się. Dopiero gdy był już za drzwiami, Luke odpowiedział: - Dobranoc.

Gdy John zszedł już na dół, opowiedział wszystko Elizabeth. Ubolewał nad sceną, która właśnie miała miejsce.

I nad faktem, że po raz pierwszy odkąd sięgał pamięcią, jego syn nie powiedział mu, że go kocha.

Poranek 12 września wstał pogodny i słoneczny - nic nie wskazywało, że naród pogrążony jest w żałobie.

Gdy John się obudził, jego żona siedziała już na krześle przy łóżku i czytała Biblię. Gdy usiadł i przetarł oczy, spojrzała na niego znacząco.

- Coś się dzieje z Lukiem.

To było stwierdzenie, nie pytanie, ale John i tak wiedział, że Elizabeth oczekuje od niego wyjaśnień. Przeciągnął się i oparł o wezgłowie łóżka. Nie chciał jej martwić, nie teraz, gdy Lukę może się obudzić, plując sobie w brodę, że nie ufał Bogu.

- Jest zły.

Elizabeth skłoniła lekko głowę.

- Jest bardziej niż zły.

- Jest wściekły. - John wstał z łóżka i narzucił na siebie szlafrok frotte. -Prosił Boga, żeby oszczędził ojca Reagan. - John skierował się ku łazience. -Po raz pierwszy Bóg odpowiedział na modlitwy chłopaka tak potężnym „nie".

- Martwisz się? - Biblia Elizabeth ciągle leżała otwarta na jej kolanach. John zatrzymał się w drzwiach.

- Tak. Ale oddałem to Bogu. Jestem przekonany, że dzisiaj Lukę będzie miał lepsze nastawienie.

- Dokąd idziesz?

- Muszę coś zrobić - uśmiechnął się do niej. - Zaraz wrócę.

Schodząc po schodach i idąc do garażu, John nie mógł przestać myśleć o tym, co powiedział ostatniej nocy Luke.

Być może Bóg skończył ze Stanami Zjednoczonymi, dał sobie spokój z Ameryką.

John znalazł pudełko, którego szukał, i otworzył je. Ostrożnie wyjął ciężką, ręcznie szytą pamiątkę rodzinną, flagę Ameryki. Wyniósł ją na zewnątrz, przymocował do mocnego nylonowego sznurka i wciągnął na maszt przed domem, na wysokość około trzech metrów ponad ziemią.

Potem cofnął się o trzy kroki i wpatrywał się w nią. Czerwono-biało-niebieska flaga powiewała majestatycznie na porannym wietrze.

John stał tak przez chwilę, przyglądając się fladze i przypominając sobie wolność, którą symbolizowała. Zawieszenie jej dzisiaj było drobnym gestem, ale w jakimś sensie dodało mu siły i rozbudziło w nim nadzieję.

Bez względu na to jak źle przedstawiała się sytuacja, bez względu na to co mogą myśleć ludzie i pomimo niepewności, która wkradła się w historię jego narodu, John był pewien dwóch rzeczy.

Bóg nie skończył wcale z Ameryką.

I nie skończył także z Lukiem.



ROZDZIAŁ 22



Od ataku terrorystycznego minęło dwa dni i Krajowa Liga Footballowa podjęła decyzję. Po raz pierwszy w jej historii nie będzie niedzielnych rozgrywek. Mecze zostały odwołane, żeby uczcić pamięć tysięcy zabitych oraz zaginionych ludzi.

Ryan Taylor był wdzięczny.

Inne drużyny były w stanie grać w piłkę przez pięć dni po tragedii 11 września, ale drużyny w Nowym Jorku i Waszyngtonie, oczywiście nie. Wszystko, co mógł zrobić Ryan oraz pozostali trenerzy, to zatrzymać Giantsów na luźnych treningach.

Przez większość tego czasu, nikt z drużyny nie chciał grać w football. Woleli roznosić wodę dla strażaków, podawać kanapki, usuwać gruz -wszystko, w czym tylko mogli pomóc.

Praca ratowników przekraczała wszelkie wyobrażenia Ryana. Miasto spowite było gęstym, gryzącym dymem, a każdy odsłonięty centymetr pokrywał popiół. Ale Strefa Zero stała się miejscem skoordynowanych wysiłków, gdy rozpoczął się bolesny proces usuwania, sortowania oraz wywożenia gruzu, warstwa po warstwie. Woluntariusze oraz strażacy musieli stawić czoło ponuremu zadaniu odnajdywania szczątek ofiar, pośród których znajdowali się także ich przyjaciele oraz współpracownicy.

Ryan i spora grupa zawodników zostali wpuszczeni na teren stacji z wodą i posiłkami, znajdującej się około pięćdziesięciu metrów od Strefy Zero. To, co ujrzał Ryan, nawet z takiej odległości, było niewiarygodne.

Na głównym miejscu tragedii, pośród gruzów, stał idealny krzyż, uformowany z kawałków stalowych belek, które odpadły od resztek konstrukcji. Krzyż miał około cztery i pół metra wysokości i stał przedziwnie pewny pośród bardzo niestabilnych ruin. Tego popołudnia Ryan roznosił wodę i prowadził posępne rozmowy ze zmęczonymi ratownikami. Miejsce to stało się pewnego rodzaju sanktuarium. U jego podnóża stawiano kwiaty, a na pionowych belkach przyczepiano kartki.

Pośród woluntariuszy krążyło mnóstwo kapelanów. Co chwila Ryan widział modlących się ludzi, trwających w braterskim uścisku, zatrzymujących się w środku akcji ratunkowej, żeby wspierać się wzajemnie i przypominać sobie, że życie toczy się dalej.

Często łapał się na tym, że wpatrywał się w ziejącą pustką lukę na niebie, w miejsce gdzie wznosiły się bliźniacze wieże. Mieszkał w Nowym Jorku od niedawna, ale szybko oswoił się z tym, że World Trade Center stanowiło swoistego rodzaju punkt orientacyjny: cel jego wypraw znajdował się zawsze po jednej lub po drugiej stronie wież. Teraz w tym miejscu nie było niczego oprócz błękitnego nieba. Budynki stanowiły coś tak nierozłącznego z nowojorskim niebem, że patrząc do góry, nie potrafił oswoić się z faktem ich nieobecności, istnieniem jedynie w pamięci.

Zadzwoni dzisiaj do Kari i opowie jej, jak tutaj jest, na dole. Od momentu ataków ciągle o niej myślał, nawet bardziej niż kiedykolwiek. Zycie jest krótkie, śmierć często bardzo szybka i bezsensowna. Śmierć Tima dała im wiele do myślenia, a teraz to...W wiadomościach mówiono o dalszych atakach, o biologicznej wojnie oraz broni chemicznej i zagrożeniu nuklearnym. Nie było pewności, czy uda się im doczekać kolejnego poranka.

A do tego był teraz w Nowym Jorku, poświęcając swoje życie grze, która nie była niczym innym jak tylko przeszkodą na drodze do życia, które mógłby dzielić z Kari. Co on tutaj robi, podczas gdy kobieta jego życia mieszka samotnie w Bloomington? Jaki to wszystko ma sens?

Ryan nie znajdował żadnej odpowiedzi, oprócz takiej, że podjął wobec Giantsów pewne zobowiązania i teraz musi je wypełnić. Zatrzymał się i usunął popiół z nowej skrzynki butelek z wodą. Gdy to zrobił, przypomniał sobie słowa ojca, radę, której mu udzielił, gdy pod koniec szkoły średniej poszukiwał pracy na niepełnym etacie.

- Szanuj swoje zobowiązania, synu. Jeśli podejmiesz pracę, daj z siebie wszystko. Człowiek, który oddaje Bogu cześć poprzez małe rzeczy, będzie Go czcił przez całe życie.

Bez wątpienia Ryan uszanuje zobowiązania jakie ma wobec Gianstów. Nie tylko dlatego, że tak trzeba. Jest to przecież praca, którą kocha. Bycie trenerem w KLF było marzeniem jego życia od chwili, gdy zdjął swoją piłkarską koszulkę. Ale ostatnie wydarzenia w jakiś sposób wpłynęły na jego marzenia, które teraz wydawały się mu płytkie i nieistotne. Tak naprawdę, w bolesny sposób pokazały, że jego serce jest gdzie indziej, wcale nie w Nowym Jorku.

Ale tysiące mil stąd, w Bloomington, w Indianie.

Ryan wsunął kciuk pod plastikową pokrywę, i wyciągnął ze skrzynki butelki. Zakasłał mocno i spojrzał w górę; teraz dym stał się gęstszy niż wcześniej.

- Hej, przybyszu... - Ryan poczuł, że ktoś klepnął go w ramię, odwrócił się i zobaczył Landona Blake'a.

- Landon... - Ryan nie wiedział, co odpowiedzieć. Mężczyzna był cały pokryty popiołem, po jego czole spływały strużki potu. Trudno było nie dostrzec bólu w jego oczach. Powiedział Ryanowi, że jakkolwiek źle wygląda Strefa Zero z tego miejsca, to widok z bliska jest niewypowiedzianie gorszy. Ryan wyciągnął rękę i przywitał się z Landonem.

- Kari mówiła mi, że tutaj będziesz. Ale raczej wątpiłem, że uda się nam spotkać.

Landon wskazał na prowizoryczną stację, w której pracował Ryan.

- Wszyscy wiedzą, gdzie pracują woluntariusze z Giantsów. - Otarł czoło, rozmazując po nim popiół. - Wiedziałem, że tutaj będziesz.

Ryan wręczył mu butelkę wody.

- Ty i ja jesteśmy ludźmi modlitwy. - Ryan rozejrzał się po miejscu tragedii, potem spojrzał na Landona. - Ale tutaj naprawdę nie wiadomo, od czego zacząć.

- Wiem. - Landon postawił swój roboczy but obok krzesła i wsparł się na kolanie. - Zapach śmierci i siarki - potworne. Duszący. Jak w piekle.

Landon zamilkł, podniósł do góry butelkę z wodą, przechylił ją i wypił do dna. Ryan chwycił ze stolika zapakowaną kanapkę i wręczył ją Landonowi.

- Przykro mi z powodu twojego przyjaciela. Landon kiwnął głową.

- Dzięki. - Wziął kanapkę, zdjął opakowanie i jednym kęsem zjadł prawie połowę. Pomimo dymu, południowe słońce było jaskrawe. Landon zerknął w kierunku ekipy ratowniczej. - Ciągle jeszcze jest szansa. Jalen jest silny. -Zacisnął szczęki. - Jeśli ktokolwiek może to przetrwać, to właśnie Jalen.

Ryan zapatrzył się w popiół pod ich stopami. Cóż mógł odpowiedzieć? Ile jeszcze minie czasu zanim pracujący strażacy będą musieli pogodzić się z prawdopodobieństwem, że szukają zwłok, a nie tych, którzy ocaleli? Ryan wciągnął mocno powietrze przez nos i spojrzał na Landona.

- Czy mogę jakoś pomóc?

Landon wyrzucił pustą butelkę oraz opakowanie po kanapce do kosza i cofnął się w kierunku ekip ratowniczych.

- Módl się o cud. - Machnął w jego kierunku ręką i zaczął się oddalać.

- Zaczekaj. - Ryan podbiegł do niego. - Czy Jalen był wierzący? Ladnon zawahał się.

- Nie jestem pewien. Wiedział o Panu.

- Pomódlmy się teraz. Możemy?

- Tak. - Landon zdjął hełm. - Dzięki.

Ryan położył dłoń na ramieniu Landona, obydwaj pochylili głowy. I tam, pośród ratowników, podchodzących i odchodzących od punktów wsparcia, pośród dźwigów oraz ciężarówek jeżdżących po pokrytych popiołem pieczarach Manhattanu oraz w kłębach wznoszącego się nieustannie dymu i popiołu, modlili się obydwaj za Jalena.

Modlili się o cud - zgodny z wolą Bożą. Aby ratownicy odnaleźli go w tym gruzowisku żywego. A jeśli nie oni, to żeby odnalazł go Jezus.

Bezpiecznego, na drodze do nieba.

Po raz pierwszy tej jesieni, profesor Hicks mówił sensownie.

Od początku semestru Lukę obawiał się zajęć o nowoczesnych systemach komunikowania się. Profesor często wykorzystywał czas, wyrażając własne opinie na temat interesujących go kwestii - począwszy od zła, które niesie reklama, do niebezpieczeństw związanych z fanatyzmem religijnym.

Na początku Lukę właściwie zgadzał się z poglądami profesora na niektóre sprawy. Reklama czasami może być przyczyną niepokoju społecznego, a ekstremizm religijny od wieków był zarzewiem tragedii i nieporozumień.

Ale pod koniec semestru, Lukę zaczął dostrzegać, że przez „reklamę" profesor rozumie wszelką działalność komercyjną, a „fanatyzm religijny" łączy głównie z konserwatywnym chrześcijaństwem.

Profesor Hicks nigdy nie mówił o tym bezpośrednio. W rzeczywistości dokładał starań, aby studenci nie poznali jego prawdziwego stanowiska -twierdził, że „obiektywizm" jest bardzo wskazany, lecz ujawnił swoje poglądy poprzez bezceremonialne uwagi a nawet złośliwe przytyki, które wypisał na marginesie pierwszego projektu przygotowanego przez Lukę'a na zajęcia. Tak naprawdę profesor był bardzo uprzedzonym człowiekiem - a jego poglądy znacznie różniły się od światopoglądu Lukę'a - zatem Lukę spodziewał się, że każdy semestr będzie walką.

Aż dotąd. Teraz Lukę siedział zasłuchany, a słowa profesora były zgodne z myślami Luke'a, których istnienia sam się nie spodziewał.

W świetle tego, co wydarzyło się 11 września, profesor wyznaczył zadanie na cały semestr: dobrać się w pary i przedstawić na forum klasy argumenty za lub przeciw istnieniu Boga.

Był poniedziałek, od ataków minął już prawie tydzień, profesor spacerował po sali, wyjaśniając powody powstania takiego projektu.

- Z pewnością zauważyliście, jak popularna stała się w ubiegłym tygodniu amerykańska flaga. - Profesor przystanął w najodleglejszym zakątku sali, przez chwilę milczał i uśmiechał się. - Dużo osób twierdzi, że Bóg chce zjednoczyć nasza kraj, zbliżając do siebie ludzi w tym najtrudniejszym dla nas momencie. - Zaśmiał się i smutno pokiwał głową. - No, cóż, dobrze. To są zajęcia dotyczące systemów komunikowania się, co znaczy, że będziemy poznawać różne metody zbierania informacji oraz ich prezentacji, w możliwie najbardziej przekonywujący sposób. Użyjmy tych umiejętności, aby zrozumieć, o co właściwie chodzi.

Zatrzymał się, klasnął rękoma za plecami, pochylając się nieco do przodu.

- Zdaję sobie sprawę, że to nie są zajęcia z filozofii, więc nie wymagam używania formalnej logiki. Nie są to także zajęcia o charakterze naukowym, zatem nie musicie używać ściśle naukowych metod. To, co mam na myśli, to poglądy, motywacja, zdecydowane i przekonywujące podejście do tego, co różni świat. - To bardzo ważny problem, obywatele! - mówił coraz bardziej podniośle, z palcem uniesionym do góry, dla podkreślenia. - Czy Bóg jest rzeczywiście jedyna siłą sprawczą działań, które podejmuje dzisiaj nasz naród? A może pozytywne zachowania, których jesteśmy obecnie świadkami, można przypisać czemuś innemu?

Lukę siedział nieruchomo nad czystą kartką, z długopisem w dłoni.

Profesor przechadzał się wolnym krokiem w przeciwnym kierunku, machając ręką nad głową, tak jakby zbierał myśli z jakiegoś niewidzialnego magazynu.

- Rekordowa liczba ludzi ustawia się w kolejkach, żeby oddać krew. Tysiące zapisują się do wojska. Miliony dolarów spływają jako pomoc dla ofiar. Z każdego zakątka Ameryki napływają rzesze woluntariuszy. Bóg? Być może. - Zatrzymał się i odwrócił twarzą do studentów. - A może nie?

Lukę poruszył się. Przed 11 września tego typu dyskusja wywołałaby w nim wściekłość, spakowałby swoje rzeczy i wyszedł z klasy. Ale teraz... teraz przynajmniej wydawała się warta wysłuchania. W swoim notatniku, u góry, nabazgrał słowo „Bóg", a obok niego postawił duży znak zapytania.

Profesor wzruszył ramionami i znowu zaczął spacerować.

- Wierzę, że to zadanie zmusi was do pytań o własny światopogląd oraz do logicznego przekazania go. Wymaga to poszukiwań - potrzebujecie faktów, aby być komunikatywni. Potrzebne będą trafne argumenty - kolejna istotna umiejętność. To wymaga także waszego zaangażowania w rzeczywistość -ponieważ bez konfrontacji z rzeczywistością, której obecnie doświadczamy, nie mamy podstaw, na których moglibyśmy się oprzeć. - Przerwał na moment. - Chcę, żebyście się zastanowili... naprawdę się zastanowili. - Uśmiechnął się do nich przez ramię. - Czy istnieje światopogląd, który wystarczająco wyjaśniłby obecne zachowania społeczeństwa, dobre i złe? Czy on rzeczywiście obraca się wokół wierzeń w jakąś wyższą, niewidzialną istotę, nazywaną Bogiem - co my nazywamy - światopoglądem teistycznym? - W tym momencie zacisnął pięść, żeby podkreślić zdanie. - A może istnieją inne czynniki takowych działań, poglądy, które wystarczająco tłumaczą ludzką

egzystencję, bez uciekania się do wierzeń w wyższą siłę? Krótko mówiąc, czy Bóg istnieje, czy też nie?

Lukę zanotował słowa „światopogląd teistyczny".

- Jakąkolwiek odpowiedź wybierzecie - kontynuował profesor - musicie użyć faktów i logiki na poparcie swoich argumentów. - Profesor podszedł do tablicy, wziął marker i dużymi literami napisał wyraz „humanizm". Zrobił kilka kroków w tył. - Wybierając argumenty przeciwne światopoglądowi teistycznemu, stajecie po stronie światopoglądu alternatywnego - uśmiechnął się. - Powiedzmy, że chodzi o światopogląd humanistyczny. - Wskazał na słowo. - Humanizm, panie i panowie, jest punktem oparcia dla wielu współczesnych ludzi. Podczas gdy teizm opiera się na założeniu, że wszelkie dobro pochodzi od istoty wyższej, humanizm pokłada zaufanie w ludzkiej inteligencji i ludzkiej skłonności do pokonywania zła poprzez dobre czyny.

Lukę ukrył swój uśmiech. Prawdziwy obiektywizm. Ton mężczyzny wyraźnie wskazywał, że on losowo wybiera humanizm jako alternatywny światopogląd.

- Oczywiście możecie formułować własne poglądy w trakcie tego zadania -mówił profesor. - Zrobił kilka kroków i zatrzymał się, żeby spojrzeć na studentów. - Ale upominam was, przyjrzyjcie się dokładnie obydwu stanowiskom. I oprzyjcie swoje argumenty nie na własnych uprzedzeniach lub na wychowaniu, ale na przeważających dowodach.

Ciemnowłosa dziewczyna, siedząca obok Lukę'a, pochyliła się i wyszeptała: - Brzmi interesująco.

Lukę rzucił jej szybkie spojrzenie i przytaknął. Siedziała obok niego od początku semestru, ale wcześniej nie zwracał na nią uwagi.

W przednich rzędach jakiś chłopak podniósł do góry rękę.

- A jeśli nasze dowody doprowadzą nas do tego, że Bóg istnieje? Profesor Hicks uniósł zabawnie brwi.

- Prawda leży po twojej stronie tak długo, jak posiadasz argumenty wystarczające na poparcie swojej tezy. - Zwrócił się do reszty klasy. -Obywatele, ja nie mówię wam, jak macie myśleć. Po prostu sugeruję wam, że nigdy nie mieliśmy lepszej szansy, aby stać się częścią tego, co dzieje się wokół nas - a przy okazji możemy nauczyć się czegoś wartościowego o porozumiewaniu się. - Ponownie przeniósł wzrok na studentów w drugim rzędzie. - Bądźcie ostrożni. Wasza praca nie może być oparta na pobożnych życzeniach czy też na rodzicielskiej propagandzie. Musicie unikać zwietrzałych oraz opartych na emocjach argumentów. - Po czym przeszedł do detali związanych z zadaną pracą, wymaganą dokumentacją, czasem ustnej prezentacji, znaczeniem współpracy w parach. - Myślę, że zakończymy to po Święcie Dziękczynienia.

Lukę zanotował większość z tego, co powiedział profesor. Czy to możliwe? Czy jego wiara nie jest niczym innym, jak tylko rodzicielską propagandą? Czy kupił mit, który nie ma nic wspólnego z rzeczywistością?

Przed atakami terrorystycznymi w ogóle się nad tym nie zastanawiał. Ale teraz...

Każdego wieczoru od dnia wyjazdu Reagan dzwonił do domu jej rodziców. Przeważnie nikt nie odbierał. Gdy już ktoś odebrał, to był albo krewnym, albo kimś ze znajomych.

I każda z osób powtarzała to samo: Reagan jest zajęta. Reagan nie odbiera telefonów. Reagan nie może podejść do telefonu.

Czy ona nie rozumie, że bez niej umiera - że wspomnienie tego, co wydarzyło się w tamten poniedziałek, wystarczyło, aby znienawidził siebie za to, co się stało? Jego rodzina nie może mu pomóc. Zostali porwani przez patriotyczną gorączkę i ślepą wiarę, co w obliczu ataków terrorystycznych wydaje się kompletnie bezpodstawne.

Tak naprawdę to całe miasto dało się złapać.

Wczoraj w kościele było dwa razy więcej ludzi niż przed tragedią. Normalnie Lukę, mama i tata, siadali obok Erin, Sama i Kari. Ale wczoraj przyszła nawet Ashley, Brooke i Peter - po raz pierwszy od ślubu Erin uczestniczyli wspólnie w nabożeństwie. Rodzice ocierali łzy, gdy pastor Mark przypomniał o tym, że dobro może narodzić się ze zła i że Bóg ma wobec Ameryki swoje plany.

Ale jakie plany może mieć Bóg?

Ojciec Reagan nie żyje. Ona natomiast nie chce podejść do telefonu. Złamali złożoną sobie obietnicę, zrobili coś, czego mieli nie zrobić.

Lukę wrócił pamięcią do owego wieczoru na parkingu, gdy jego największym zmartwieniem było to, czy zagrać w softball, czy oglądać mecz.

Dobro ze zła.

Jedyną dobrą rzeczą, której może dokonać Bóg, to cofnąć czas do 10 września i dać im szansę, aby mogli wybrać jeszcze raz. Lukę obejrzałby mecz w domu, a Reagan mogłaby porozmawiać z ojcem i ostrzec go, żeby nie szedł rano do pracy, choćby nie wiem co się działo.

Lukę nie potrafił dostrzec żadnego dobra pochodzącego z ataków.

Profesor Hicks przeszedł do kolejnego tematu, ale Lukę nie mógł przestać myśleć o Reagan i o jej ojcu. Gdy Lukę dzwonił do jej domu, zawsze pytał o pana Deckera. Wiadomości nie były dobre. Nie odnaleziono ojca Reagan – nie było śladu tych, którzy mogliby ocaleć pod tak ogromną górą gruzu. Ostatnie dwie żywe ofiary odnaleziono dawno temu.

Obecnie naród zaczął zdawać sobie sprawę z ogromnej liczby ludzkich istnień, które zginęły w wyniku katastrofy. Oszacowano, że zanim bliźniacze wieże runęły, temperatura w ich wnętrzu dwa razy przekroczyła temperaturę występującą w większości krematoriów. Ekipy ratownicze nie tylko nie odnajdą zaginionych ludzi, nie odnajdą także ich ciał. Bez względu na to, jak mocno rodzina Reagan trwała w nadziei, prawda była oczywista: Tom Decker już nigdy nie wróci do domu.

Lukę rysował zawijasy po bokach swoich notatek i zastanawiał się nad teorią profesora. Nie Bóg, tylko siła ludzkiego ducha. Ludzie, którzy są dobrzy i ci, którzy są źli. Ale jak pokazuje ogrom pomocy, która dosłownie wybuchła po atakach, garstka złych ludzi zawsze zostanie pokonana przez morze dobrych.

Zatem, czy to już wszystko? Tylko ludzki duch i nic więcej?

Trudno jest wyobrazić sobie egzystencję bez rzeczywistości Boga. Co humanizm mówi o śmierci? Ze potem już niczego nie ma? Że ludzie powinni starać się być jak najlepszymi tylko po to, żeby całą wieczność gnić w urnach?

Lukę odgonił nasuwające się myśli i skupił się na Bogu, na tym, co o Nim wiedział. Co pamiętał. Wszystkie zebrane argumenty nie mogły udowodnić lub obalić istnienia niewidzialnego, wszechwiedzącego Boga. Tylko jedna rzecz mogła to zrobić.

Panie, nigdy w życiu nie czułem się aż tak zagubiony. Spojrzał na kartkę i zastukał lekko długopisem. Dlaczego wszystko tak się pogmatwało? Dlaczego?... dlaczego na to pozwoliłeś? Nabazgrolił słowo „dlaczego" w poprzek kartki. Jeżeli istniejesz, jeżeli mnie słyszysz, spraw, aby pomiędzy mną i Reagan wszystko się ułożyło. Proszę, Boże. To jedyny dowód, jakiego pragnę.

Spojrzał przed siebie i zauważył, że wszyscy wychodzą. Zajęcia skończyły się. Luke schował notatnik do plecaka i szedł ku wyjściu, gdy dogoniła go ciemnowłosa dziewczyna.

- Cześć. - Rzuciła mu pewny uśmiech. - My się jeszcze nie znamy. Jestem Lori Callahan.

Luke wyciągnął rękę.

- Luke Baxter.

- Miło mi. - Spojrzała na niego i uścisnęła przyjaźnie jego dłoń. Miała w sobie coś wytwornego i przykuwającego uwagę. - Posłuchaj - powiedziała. -Mam pewien pomysł.

- Dobrze. - Luke nie do końca jej słuchał. Chciał przebrnąć jakoś przez zajęcia, wrócić do domu i zadzwonić do Reagan.

- Zróbmy tę pracę razem. No wiesz, tę w której mamy opowiedzieć się za lub przeciw Bogu - uśmiechnęła się. - Mój tata jest pełnomocnikiem rzecznika praw obywatelskich. Jego koledzy uważają, że jest trochę jednostronny -mrugnęła. - Ale nie znam nikogo, kto miałby więcej dowodów przeciwko istnieniu Boga niż on.

Wyszli na zewnątrz i Luke zatrzymał się pośród strumienia przechodzących ludzi. Spojrzał na nią. Dowody przeciwko Bogu? Kim jest ta dziewczyna? I dlaczego tak nagle się nim zainteresowała? Zmrużył oczy. Właściwie to ona czyta w jego myślach.

- Hm... - Zaczął znowu iść i wzruszył ramionami. - Dlaczego nie?

- Fajnie. -Wsunęła do kieszonki jego plecaka małą karteczkę. - Tutaj jest numer mojego telefonu. Zadzwoń do mnie to umówimy się na spotkanie.

- Okay.

- Hej, Luke...

- Tak?

- Chciałam z tobą porozmawiać zaraz po pierwszych zajęciach.

- Naprawdę? Pokiwała głową.

- Chciałam zaprosić cię na jedno z naszych spotkań. Lukę zmrużył oczy. Co on tutaj robi? Przecież nawet jej nie zna.

- Jakich spotkań?

- Przymierza Wolnomyślicieli Indiany. - Wzruszyła ramionami, a w jej zielonych oczach pojawiło się coś w rodzaju płochliwości, co uczyniło ją jeszcze bardziej atrakcyjną. - No wiesz, oddanego wolności myślenia, sceptycyzmowi, agnostycyzmowi i humanizmowi. - Przewróciła oczami i uśmiechnęła się.

- W porządku. - O czym ona w ogóle mówi? Lukę uśmiechnął się powierzchownie. - Oczywiście.

- A więc, chcesz?

- Co takiego?

- Przyjść na spotkanie. - Kopnęła żartobliwie w czubek jego tenisówki.

- Uhm, może kiedyś. Nie w tym tygodniu, dobrze?

- Dobrze. - Zawahała się. - Zadzwoń do mnie w sprawie naszego zadania.

- Dobrze. - Zrobił kilka kroków wstecz. - Do zobaczenia.

Pomachała mu i poszła w drugą stronę. Idąc przez kampus na kolejne zajęcia, Lukę cały czas myślał o dziewczynie i jej pewności, że razem ze swoim ojcem potrafi obalić tezę o istnieniu Boga.

Dlaczego z takiej grupy ludzi wybrała właśnie jego?

Siedział tam i modlił się, żeby pomiędzy nim a Reagan wszystko się ułożyło, błagając Boga o dowód na jego istnienie i za kilka sekund pojawia się dziewczyna, która stanowi zupełne przeciwieństwo Reagan.

Lukę był rozdrażniony, gdy szedł na kolejne zajęcia, ze statystyki. Dziewczyna stanowiła rodzaj odpowiedzi obrazującej owoce, które przynosiła obecnie jego modlitwa. Mógłby użyć tego jako dowodu w prezentacji zadanej na zajęciach z komunikacji.

Nie jako dowodu, którego oczekiwałby każdy, kto znał Luke'a -przemawiającego za istnieniem Boga.

Ale raczej jako dowodu przeciwko Niemu.

Coraz trudniej było mieć nadzieję.

Od ataków terrorystycznych minęło sześć dni. Życie Landona stało się niemal mechaniczne: jedzenie, spanie, praca w Strefie Zero. Czasami pomyślał o Ashley. Miał wrażenie, że wszystko, co wydarzyło się przed jego wyjazdem do Nowego Jorku, było tylko snem - tak jakby rumowisko, sadze i śmierć były jedyną rzeczywistością.

Dwa razy podnosił słuchawkę hotelowego telefonu, żeby do niej zadzwonić, ale cóż mógł jej powiedzieć? Jego uczucia zostały pogrzebane gdzieś głęboko, tak jak ofiary bliźniaczych wież.

Obecnie ratownicy pracowali według pewnego odrętwiającego rytmu, przypominającego trochę pracę na linii montażowej. Najpierw wybierano gruz, mniej więcej ilość mieszczącą się na jednej ciężarówce, i wyrzucano go pod stopy nadzorujących pracę, po czym oni przenosili go dalej, po jednym wiaderku na raz. Jeśli nie znaleziono żadnych szczątków ofiar, podawano kolejne wiadra do kolejki czekających ciężarówek. Wiaderko po wiaderku. Gdy ciężarówka był pełna, odjeżdżała do właściwego wysypiska śmieci, a jej miejsce zajmował kolejny samochód.

Jednakże gdy odnaleziono jakieś ciało lub jego szczątki...

- Mamy ciało! - krzyczał głos z początku rzędu.

Landon spoglądał do góry, bardzo zmęczony. Jego gardło wypełniał zapiaszczony, dziwnie smakujący popiół, który był czymś więcej niż tylko mieszaniną skruszonego cementu i gruzu. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że zawierał także ludzkie prochy. Landon kasłał i spoglądał na miejsce, gdzie akcja zatrzymywała się.

Podchodziło tam dwóch pracowników kostnicy z workiem na zwłoki oraz noszami. Landon widział, jak wkładano niewielkie części - rękę lub stopę – do worka. Kapelan kładł dłoń na noszach. Gdy znoszono je w dół, wszyscy zdejmowali czapki i skłaniali głowy.

Landon znajdował się zbyt daleko, żeby usłyszeć modlitwę. Po jej zakończeniu, worek umieszczony na noszach niesiono do prowizorycznej kostnicy, którą utworzono na ciężarówce z chłodnią.

Gdy szczątki zostały przeniesione, wracano znowu do kopania, usuwania oraz podawania kolejnych wiaderek z gruzem. Tak samo jak cztery dni temu, i tak godzina po godzinie.

Rzadko odnajdywano całe ciało. A jeśli już, zazwyczaj był to strażak. Mężczyźni rozmawiali o tym przy kawie i kanapkach, zgadzając się, że to strój ochronny ocalił ich ciała przed żarem. Wielu z nich znajdowało się wówczas na klatkach schodowych, co zmniejszało prawdopodobieństwo zmiażdżenia pomiędzy piętrami.

Jak do tej pory nie było śladu Jalena.

Pomimo czasu, który upłynął, żaden z ratowników i woluntariuszy nie chciał nazywać tego inaczej jak tylko akcją ratunkową. Mówiono o możliwości uwięzienia żywych ludzi, o kieszeniach powietrznych lub zagłębieniach, w których ofiary mogły przeżyć nawet do kilku tygodni. Szczególnie gdy padał deszcz. Wtedy woda mogła przedostać się na obszary, gdzie ludzie czekali na pomoc. Wilgoć wypełniała małe szczeliny i kieszenie powietrzne, pozwalając ofiarom się napić, tym samym zwiększając ich szanse na przeżycie.

Osobiście Landon nie wierzył w te przypuszczenia. Jak można było mówić o ocalonych w ruinach, które wciąż się tliły? Prawda była inna, ale nikt nie chciał tego przyznać: To nie była już akcja ratunkowa.

Oni wydobywali ciała.

Tempo pracy wciąż było szybkie i desperackie - tak jakby liczyła się każda minuta, gdyż gdzieś mogli jeszcze czekać żywi ludzie. Jednak z każdą mijającą godziną dawała o sobie znać rzeczywistość, i w tydzień po atakach Landon stracił nadzieję na odnalezienie kogokolwiek żywego, nawet Jalena.

Ale to nie miało już znaczenia.

Żywi czy martwi, Jalen i inni zasługiwali na to, by ich odnaleziono. Gdy odnajdowano ciało strażaka lub policjanta, ceremonia na szczycie gruzowiska zmieniała się nieco. Worek ze zwłokami kładziono na noszach, ale potem przykrywano go amerykańską flagą - oddając tym samym należny hołd.

- Hej. - Mężczyzna pracujący obok Landona trącił go łokciem. - Jak sądzisz, ile może przeżyć ktoś uwięziony tam, na dole? Zakładając, że ma powietrze i wodę?

Landon zerknął przez ramię. Mężczyzną stojącym obok niego był emerytowany strażak, z trzydziestoletnim doświadczeniem. Landon rozmawiał z nim rano. Miał na imię Chuck, i jak większość z nich, oglądał ataki oraz zawalenie się budynków w telewizji. Dwaj synowie Chucka, młodzi ojcowie po dwudziestce, także byli strażakami z nowojorskiej jednostki. Obydwaj zostali pogrzebani gdzieś w stosie tego gruzu.

Landon spojrzał na ogromne gruzowisko, rozciągające się przed nimi. Synowie mężczyzny byli martwi, tak jak i reszta czterystu zaginionych strażaków.

- Dwa tygodnie. - Landon zagryzł wargę, w jego głosie pobrzmiewała pewność. - Może trzy.

Chuck pociągnął nosem i pochylił czoło. Szybko skinął głową.

- Tak myślałem. Trzy tygodnie.

Landon pracował razem z Chuckiem od sześciu godzin, wiedział, że kropelki spływające po twarzy mężczyzny były czymś więcej niż tylko potem. Boże daj mu siłę. Daj siłę nam wszystkim. „Nie opuszczę cię ani nie pozostawię."

Przyszły mu na myśl słowa z Biblii, do których przywarł już wcześniej -które Bóg zapisał w jego umyśle w chwili, gdy został uwięziony podczas pożaru kompleksu mieszkaniowego w Bloomington. Słyszał je teraz gdzieś w głębi swojej duszy, tam gdzie nie docierał cały ten horror, którego obecnie doświadczał. Landon poczuł wdzięczność.

Pamięć o Bogu, w miejscu naznaczonym przez śmierć i rozpacz, była jak haust słodkiego i orzeźwiającego powietrza.

- Zaczekajcie chwilę. Stop! - Głos z przodu rzucił komendę i ratownicy zamarli, zamieniając się w słuch.

- Mamy flagę. - Mężczyzna zrobił trzy kroki w górę gruzowiska i machnął na innych, stojących za nim. - Potrzebuję pomocy.

Dołączyło do niego czterech umundurowanych strażaków i spod gruzu zaczęli wydobywać amerykańską flagę. Była przymocowana do masztu, prawdopodobnie jedna z tych, które stały na szczycie wewnętrznego dziedzińca World Trade Center. Od chwili rozpoczęcia akcji ratunkowej znaleziono kilka flag, każda z nich mobilizowała pracujących do jeszcze większego wysiłku.

Z wielką ostrożnością odrzucali kawałki betonu oraz połamanych belek, do momentu gdy można było już wyciągnąć flagę z gruzu. Wtedy, bez słowa, mężczyźni znieśli ją w dół, po zboczu z powykręcanej stali i kawałków betonu i wbili ją w popiół. Gdy kompletna flaga załopotała na wietrze, nad ruinami bliźniaczych wież zapadła cisza. Wszyscy, nawet ci, którzy znajdowali się sto metrów dalej, zdjęli kaski i stali, wpatrując się w nią.

I wtem pośród huku ciężkiego sprzętu i warkotu ciężarówek, z gardeł stojących w szeregu ratowników popłynęła pieśń.

- Boże chroń Amerykę...

Na początku ciszej, a potem coraz głośniej, w miarę jak dołączały kolejne głosy. Landon poczuł na policzkach palące łzy, gdy dotarli do ostatniej zwrotki: - ...mój dom, rodzinny dom! - i zaczęli od początku. Wciąż śpiewając, wznowili pracę. Pomimo zmęczenia kilkudniowym wysiłkiem, pomimo ogromnych strat, które ponieśli, pomimo gardeł podrażnionych przez nieustanne wdychanie sadzy, dymu i popiołu - pomimo tego wszystkiego, śpiewali. A Landon w najcichszym zakątku swojej duszy, w którym modlił się o to, żeby nie zwariować, błagał Boga, aby im błogosławił. Chronił Amerykę i tych wszystkich, którzy ją kochali. Nawet, jeżeli już nic nie będzie tak, jak przed 11 września.



ROZDZIAŁ 23



Po raz pierwszy od lat, Ashley poczuła przynaglenie, aby cieszyć się życiem. W obliczu ataków na Amerykę nie miała czasu, aby bać się tego, co myślą o niej inni, martwić się tym, jak bardzo ich zawiodła. Ma syna, którego kocha, rodzinę, o którą musi dbać, brata, który nie żywi już do niej nienawiści, Boga, który być może, no właśnie, może jeszcze nie dał sobie z nią spokoju.

I pensjonariuszy z Sunset Hills, którzy rozpaczliwie potrzebowali kogoś, kto się o nich zatroszczy.

Dokumentacja, którą Ashley kompletowała, o Irvel i pozostałych, była już prawie pełna. W internecie Ashley przeczytała mnóstwo opracowań na temat najnowszego sposobu podejścia do pacjentów z Alzheimerem, a to, co wyczytała, miało dla niej sens.

Chodziło o to, żeby znaleźć takie miejsce w czasie i pamięci, gdzie chory czuje się najbezpieczniej. Następnie pozwolić, aby oddziaływało jak najwięcej czynników, związanych z tym momentem. To mogło oznaczać zmianę wystroju pokoju, unikanie pewnych tematów lub wprowadzanie innych -wszystko, co uszczęśliwiało pacjentów i przynosiło im spokój. Według ostatnich badań, gdy pacjenci byli spokojni, istniało większe prawdopodobieństwo, że przypomną sobie to wszystko, co kiedyś było dla nich ważne - ludzi i miejsca, obrazy, które kiedyś były dla nich całym światem.

Ashley była pewna, że taka terapia, łączenie przeszłości z teraźniejszością, w końcu przyniesie korzyści przynajmniej niektórym z mieszkańców Sunset Hills. Aby wprowadzić ją w życie, należało zapoznać się z przeszłością pacjentów, możliwie jak najdokładniej. Ashley tak właśnie uczyniła. I teraz nadszedł czas zastosowania teorii w praktyce.

Zaczęła od Edith, która krzyczała każdego ranka po dotarciu do łazienki. Ashley bacznie obserwowała zachowanie kobiety, jej nastrój, gdy wstawała od stołu i szła do łazienki. Edith czasami była niedostępna, a niekiedy zagubiona, w zależności od tego, jak minęło śniadanie. Jednak w wyrazie jej twarzy nie było niczego niepokojącego, żadnych oznak prześladowania przez jakąś wiedźmę - dopóki nie znalazła się w łazience.

Gdy Belinda była akurat na miejscu, odrywała się od biurowych zajęć, dawała Edith środek uspokajający, kąpała ją i sadzała w fotelu. Tym sposobem kobieta rano zachowywała się jak lunatyczka i w ogóle nie krzyczała.

Jednak Ashley nienawidziła myśli o faszerowaniu Edith lekami. Musiał istnieć jakiś inny sposób. Więc gdy Belinda poinformowała, że nie będzie jej przez cały tydzień z powodu szkolenia, Ashley wiedziała, że nadszedł czas wypróbowania nowych metod.

Przez dwa pierwsze poranki przyglądała się, jak Edith idzie do łazienki. Gdy tylko zaczynała krzyczeć, Ashley stawała przy niej.

Za każdym razem Edith wyglądała tak samo - sztywniała, zaciskała mocno pięści, zamykała oczy i otwierała usta, które układały się w perfekcyjne koło.

- Wiedźma! To jest wiedźma! Pomocy! Niech ktoś mi pomoże! - Po czym zaczynała krzyczeć.

Ashley nigdy wcześniej nie słyszała aż tak przenikliwego, głośnego i przeraźliwego krzyku. Nakłonienie Edith, aby wyszła z łazienki i usiadła w swoim fotelu oraz przekonanie jej, że nie ma żadnej wiedźmy i uciszenie krzyku, zabierało Ashley trzydzieści minut, a niekiedy więcej.

Ashley ćwiczyła swoją cierpliwość, czytała teczkę Edith po kilka razy, szukając wytłumaczenia dla jej zachowania oraz wskazówki, która mogłaby jej pomóc.

Trzeciego dnia Ashley spróbowała czegoś innego. Po śniadaniu, gdy Irvel rozkoszowała się miętową herbatką, a Helen była przekonana, że każdy został sprawdzony, Edith wstała i powłócząc nogami, szła w kierunku łazienki. Tym razem Ashley szła tuż obok niej, przy jej łokciu. W momencie gdy skręciły do łazienki, Edith spojrzała na lustrzaną apteczkę nad umywalką. Przez ułamek sekundy z przerażeniem wpatrywała się we własne odbicie. Po czym zamknęła oczy i zaczęła wrzeszczeć.

Ashley spojrzała na Edith, a potem na lustro. I natychmiast zrozumiała. Kobieta bała się własnego odbicia!

Ależ oczywiście! To miało sens. Edith była niegdyś królową piękności, kobietą, która mogła polegać jedynie na swojej urodzie. Alzheimer musiał uaktywnić w jej mózgu mechanizm obronny, dokładnie tak, jak utrzymywały internetowe artykuły.

W przypadku Edith mechanizmem obronnym była wiara, że ciągle jest piękna. W swoich myślach nie była starzejącą się pacjentką, chorą na Alzheimera i czekającą na śmierć w domu opieki. Była młodą i energiczną kobietą, wiodącą swoje życie w jakimś wyimaginowanym miejscu, gdzie wciąż była piękna - w miejscu gdzie niszczące działanie czasu nie miało wpływu na jej jasną cerę i kasztanowe włosy, gdzie jej oczy nie zapadały się, a broda nie obwisała.

Kochana, słodka Edith. W łazience nie patrzyła na wiedźmę. Widziała swoje odbicie, osobę, którą się stała.

Ashley pomogła kobiecie, idącej małymi i niepewnymi krokami, dojść od fotela, uspokoiła ją i wygodnie ułożyła. Potem, bez zastanowienia, podeszła do bieliźniarki i znalazła stare prześcieradło.

- Skarbie - zawołała z jadalni Irvel - napijemy się herbatki?

- Za chwileczkę, Irvel. Zaraz wrócę.

Co prawda to był czas kąpania, jednak Ashley miała coś do zrobienia. Zaniosła prześcieradło do łazienki Edith i zakryła lustro, wtykając brzegi płótna za krawędzie szafki, tak żeby nie opadły.

Następnego ranka, gdy Edith zmierzała w stronę prysznica, Ashley cichutko szła za nią.

- Ją już sprawdzili. - Helen machnęła ręką w kierunku Ashley.

Nie mówiąc ani słowa, Ashley odwróciła się i kiwnęła głową w kierunku Helen. Potem przyłożyła palec do ust i wyszeptała: - Zaraz wracam.

Edith skręciła za róg, tak jak zawsze, weszła do łazienki, spojrzała na zasłonięte lustro, po czym odwróciła się do Ashley i zmarszczyła czoło.

- Czy ja już dzisiaj jadłam jajka?

Ashley miała ochotę wznieść do góry pięść i krzyczeć z radości. Udało się! Rozwiązała zagadkę! Dopóki Edith nie widziała siebie w lustrze, wierzyła, że się nie zestarzała i przebywała w bezpiecznej przestrzeni pamięci, gdzie wciąż była piękna.

Po lunchu, Ashley opisała całe zajście w teczce Edith, razem z uwagą: „Trzymać Edith z dala od luster".

Nieobecność Belindy miała potrwać jeszcze pół tygodnia, więc Ashley zamierzała wykorzystać ten czas jak najlepiej.

Wczesnym popołudniem pojawiła się córka Helen, Sue Brown. Ashley była przekonana, że Helen cofnęła się do lat sześćdziesiątych, gdy Sue była nastolatką i mogły spędzać ze sobą mnóstwo czasu - zanim Sue wyszła za mąż i wyjechała, a życie Helen zaczęło się staczać jak po zboczu pagórka.

Ashley spotkała Sue w drzwiach i natychmiast zaprosiła ją do jadalni, w cichy kącik. Usiadły naprzeciwko siebie.

- Mam pomysł. - Ashley otworzyła teczkę Helen i rozłożyła ją na stole. -Myślałam o przeszłości pani mamy, o tym, co mi pani powiedziała, o rzeczach, które ona trzyma w komodzie.

- Właśnie, chciałam za to podziękować. - Sue spojrzała na teczkę. - Nigdy nie pytano mnie o przeszłość mamy.

- Więc... - Ashley wskazała na dokumentację. - Obecnie badania mówią, że należy dowiedzieć się jak najwięcej o przeszłości pacjenta. Dzięki temu można zrozumieć, gdzie obecnie się znajduje - w którym momencie swojego życia - spojrzała na Sue. - Czy to ma sens?

- Chyba tak. - Kobieta usiadła wygodniej na krześle i postawiła torebkę na podłodze.

- Jak widać, niektórzy pacjenci mają się lepiej, gdy traktujemy ich tak, jakby mieli rację. - Ashley czuła narastające w niej napięcie, w obawie przed gniewem Sue. - Innymi słowy, należy zgadzać się z tym, co myślą. Zachowywać się tak, jakby rzeczywiście był 1965 lub jakikolwiek inny rok, w którym byli szczęśliwi.

- To brzmi niewiarygodnie. - Poczucie ulgi sprawiło, że niektóre zmarszczki na twarzy Sue, przestały być widoczne. - Jak mogę pomóc?

Ashley spojrzała na nią. Jak może pomóc? To nie była odpowiedź, jakiej spodziewała się Ashley. Belinda twierdziła, że rodzina życzy sobie, aby ich bliscy byli świadomi tego, co jest tu i teraz. Ale jeśli tak wygląda reakcja

Sue...

Przyszło jej na myśl, że być może rodziny same nie wiedzą, czego mają oczekiwać. Być może zgodziły się z filozofią Belindy i Lu. Zresztą, co może zrobić rodzina? Belinda i Lu są specjalistkami. Jeśli twierdzą, że pacjentom z Alzheimerem należy nieustannie przypominać o obecnej rzeczywistości, to krewni muszą to zaakceptować.

Ashley ściszyła głos.

- Sądziłam... że będzie pani na mnie wściekła.

- Wściekła? - Zdziwiła się Sue. - Pragnę tego wszystkiego, co sprawi, że mama poczuje się lepiej. Przy jej obecnym zachowaniu, nie mamy ze sobą żadnego kontaktu.

- Racja. - Ashley przełknęła ślinę i spojrzała na teczkę Helen. - Więc mój pomysł jest taki. -Ashley wyjaśniła, że Helen cofnęła się do lat sześćdziesiątych. - Ona wyobraża sobie, że jej córka ciągle jest nastolatką.

Sue pokiwała głową.

- Więc... - Ashley starała się opanować swoje emocje. - Może się okazać, że nawiąże pani z mamą kontakt, gdy przestanie jej pani przypominać o tym, że jest jej córką.

- Tak pani uważa?

- Dokładnie. - Ashley uśmiechnęła się łagodnie. - Proszę powiedzieć, że przyszła pani z dwóch powodów. W odwiedziny... i żeby porozmawiać o Sue.

- O mnie? - Sue pochyliła się do przodu, na jej twarzy malowało się zainteresowanie.

- Właśnie. - Ashley wskazała na teczkę. - Myślę, że jeśli zapewni ją pani, że została pani sprawdzona i nie jest pani szpiegiem, ale jednocześnie nie będzie pani twierdzić, że jest jej córką, to być może uda się wam porozmawiać. Może jej nawet pani powiedzieć, że zna Sue, odnaleźć wspólną płaszczyznę, coś, co kiedyś was łączyło. Chodzi o historyjki związane z pani dorastaniem, jakieś śmieszne wspomnienia, piosenki, które kiedyś razem śpiewałyście, rzeczy, które wspólnie robiłyście. Proszę o tym wszystkim rozmawiać.

- Tak jakbym jedynie znała Sue?

- Dokładnie. - Ashley czuła narastający w niej entuzjazm. Zupełnie inny niż przy malowaniu. Praca z mieszkańcami z Sunset Hills ekscytowała ją jak żadne inne zajęcie. - Wtedy mama nie będzie się pani obawiać. Proszę zrozumieć. - Ashley wzięła głęboki wdech. - Pani mama jest przerażona, gdy się pani zjawia i przedstawia się jako Sue. Ona myśli, że jej córka wciąż jest nastolatką - ma osiemnaście, dziewiętnaście lat. Ona nie chce widzieć kobiety po pięćdziesiątce, która do niej przychodzi i mówi, że ma na imię Sue.

W oczach Sue pojawił się cień zrozumienia.

- No dobrze. Ale jeśli będziemy rozmawiać o Sue, to zaczniemy być przyjaciółkami?

- Dokładnie tak.

- W porządku. - Sue oblizała dolną wargę. - Jestem zdenerwowana, ale gotowa. Chcę z nią porozmawiać.

Ashley prawie że zeskoczyła z krzesła i minutę później wróciła z Helen.

- Helen, tutaj jest ktoś, kto pragnie się z tobą zobaczyć. Spotkać się z tobą. Helen zmarszczyła nos i przyglądała się Sue.

- Już ją widziałam - spojrzała na Ashley. - Ona jest szpiegiem. Na twarzy Sue pojawił się ból, ale trwało to tylko chwilę.

- Nie, Helen, nie jestem szpiegiem. Zostałam sprawdzona. Helen spojrzała na nią z nieufnością.

- Naprawdę? - Potem zwróciła swoje spojrzenie ku Ashley. - To prawda?

- Tak, Helen. Sprawdziłam ją, zanim tu weszła. Nie jest szpiegiem.

- No, dobrze. - Helen spoglądała na nią z podejrzliwością w oczach. - Co tutaj robisz?

Sue uśmiechnęła się i wzięła Helen za rękę.

- Chcę porozmawiać o Sue.

Na moment zaległa cisza. Helen kilka razy zamrugała oczami.

- Sue? - Nagle jej głos przybrał łagodniejszy ton, napełnił się tęsknotą i smutkiem. - Znasz moją Sue?

Ashley, najdyskretniej jak tylko potrafiła, przysunęła krzesło do Sue i posadziła na nim Helen. Potem cofnęła się i oparła o ścianę. Jak dotąd wszystko szło dobrze. Po raz pierwszy od momentu gdy zaczęła tutaj pracować, Helen była skłonna zostać i porozmawiać ze swoją córką.

Prawdopodobnie po raz pierwszy od bardzo dawna.

Sue wciąż trzymał dłoń matki.

- Bardzo dobrze znam Sue. U niej wszystko w porządku. Ona... dużo o tobie mówi.

Twarz Helen przybrała prawie dziecinny wyraz.

- Naprawdę?

- Tak.

- A co mówi?

- Pamięta czasy, gdy chodziłyście razem do biblioteki i wypożyczałyście książki. - Sue podniosła drugą ręką i zaczęła delikatnie głaskać palce matki. -Pamiętasz to?

- Tak. Czytałyśmy Opowieści z Narnii.

- No właśnie. - Sue przełknęła łzy.

Ashley miała ochotę wstać i skakać po pokoju. To działało! Helen oraz jej córka porozumiały się, rozmawiały ze sobą!

Helen spojrzała przed siebie, a potem znowu skupiła wzrok na Sue.

- Czytałyśmy przy kominku, a gdy skończyłyśmy, zamieniałyśmy się książkami. Potem opowiadałyśmy sobie różne historie. Czasami piłyśmy mleko w niebieskich kubkach.

- Tak. - Sue otarła łzę z policzka. - Sue powiedziała mi, że dobrze wam było razem.

Helen pokiwała głową. Nagle wyraz jej twarzy zmienił się. Powrócił lęk i niepokój, ograbiający ją z jej radosnych wspomnień. Patrzyła na Sue z zaciśniętymi ustami, ze złości zmrużyła oczy.

- Ktoś mi ją ukradł. Moją Sue...

- Nie...

Ashley wstrzymała oddech. Wytrzymaj, Sue. Nie poddawaj się. Zrobiła krok w tył, żeby nie przeszkadzać. Sue świadomie uniosła kąciki swoich ust.

- Sue ma się dobrze, Helen. Powiedziała mi to. Jest szczęśliwa i zdrowa. I chce żebyś o tym wiedziała.

Helen odsunęła się gwałtownie i uderzyła w stół, tak że Sue aż podskoczyła.

- Zatem, gdzie ona jest? Dlaczego nikt mi nie powiedział, gdzie ona jest?

- Więc... - Sue wyglądała na zdenerwowaną. - Mieszka daleko stąd. Ale zamierza cię odwiedzić.

Aura złości i niepokoju zniknęła.

- Naprawdę?

- Tak. - W oczach Sue błyszczały łzy. - Najpierw odwiedzi mnie. Dzięki temu będziemy mogły o niej porozmawiać.

Ashley pochyliła głowę, poruszona staraniami Sue. To musiało być bardzo bolesne, siedzieć obok swojej matki, a zarazem być tak daleko.

- Co jeszcze o niej wiesz? - Helen oparła się o tył krzesła i bacznie przyglądała się Sue. Wyglądała teraz bardzo normalnie, Ashley nie widziała jeszcze takiej Helen.

Rozmowa pomiędzy matką i córką trwała prawie godzinę.

Kolejnego dnia Sue także przyszła. Tym razem opowiadała o wycieczce, na której była razem z matką, będąc nastolatką. I tym razem spędziły wspólne popołudnie, bez wybuchów złości i oskarżeń ze strony Helen.

W przeddzień powrotu Belindy, Ashley spisała zmiany, jakie zaszły w Sunset Hills, i zdziwiła się. Helen rzucała przedmiotami i uderzała w nie o połowę rzadziej niż zwykle, a Edith sprawiała wrażenie bardziej skupionej podczas spotkań z Irvel.

Terapia przeszłość-teraźniejszość działała!

Dotarcie do Irvel było łatwiejsze niż do innych, gdyż przestrzeń, w której żyła, była wiadoma. Irvel wróciła do czasów, gdzie Hank był na tyle silny, żeby codziennie łowić ryby, gdzie punktem kulminacyjnym każdego popołudnia było picie ze znajomymi miętowej herbaty.

Kilka tygodni temu Ashley poprosiła siostrzenicę Irvel, która była adwokatem i mieszkała godzinę drogi od Sunset Hills, żeby zebrała jak najwięcej zdjęć Hanka. Hank i Irvel, Hank z dziećmi, sam Hank - wszystko jedno, byleby Hank był na zdjęciu.

W tym tygodniu przyszło całe pudełko zdjęć i Ashley kupiła ramki do kilku z nich. Któregoś dnia, wczesnym popołudniem, gdy pensjonariusze drzemali w swoich rozkładanych fotelach, Ashley powiesiła wszystkie zdjęcia w sypialni Irvel - oprócz jednego.

Zdjęcie, które zostawiła, przedstawiało dwudziestoparoletniego Hanka w zbliżeniu. Na jego twarzy widniał leniwy uśmiech, który pojawiał się na wszystkich jego zdjęciach. To zdjęcie przykuło uwagę Ashley. Zapragnęła przelać tę twarz na płótno. Zabrała je do domu i postawiła obok swoich sztalug.

Portret mężczyzny wypełniał jej wszystkie wolne chwile, do jego ukończenia zostało jeszcze kilka dni, potem zamierzała pokazać go Irvel. Ashley nie mogła się już doczekać. W tym momencie na ścianie pokoju Irvel wisiało osiemnaście zdjęć Hanka - rodzaj jego pomnika, tego wszystkiego, czym był dla Irvel przez lata.

Ashley cofnęła się i przyglądała się zdjęciom. Ileż można się dowiedzieć ze zdjęć, z wyrazów twarzy i postaw ludzi, uchwyconych właśnie w tym jednym momencie życia.

Hank Heidenreich, wysoki i przystojny, mężczyzna, któremu uśmiech i kontakt z drugim człowiekiem nie były obce. Na zdjęciach Hanka i Irvel, jego ręka luźno oplata jej ramiona, a jego uśmiech wędruje od policzków prosto do oczu.

Zdjęcia Irvel także dużo mówiły. W ramionach Hanka była uosobieniem radości, bezpieczeństwa i zupełnego pokoju. Ich wzajemna miłość jaśniała tak bardzo, że zdawała się wpływać na jakość zdjęć - pomimo że fotograf użył dodatkowego oświetlenia.

Ashley, patrząc dłużej na te zdjęcia, zamyśliła się. Gdzie teraz jest Landon? Czy odnalazł Jalena? Jak się czuje, po tym wszystkim co widział i czego doświadczył w Strefie Zero?

Boże, proszę, pomóż mu. Pomóż mu odnaleźć jego przyjaciela. Ochraniaj go. Proszę...

Dotrzymywała obietnicy. Za każdym razem gdy pomyślała o Landonie, modliła się za niego, tak jak prosił.

Z całą pewnością teraz był bohaterem. Lokalne gazety rozpisywały się o tym, że w lipcu uratował życie małemu chłopcu, a obecnie jest jednym z ratowników, którzy przekopują się przez ruiny World Trade Center. W artykule zacytowano mamę Landona, która wspomniała, że otrzymuje od mieszkańców Bloomington setki listów z podziękowaniami za heroiczną postawę jej syna. W kilku z nich były nawet propozycje matrymonialne.

Ashley westchnęła. Po pojawieniu się artykułu, zadzwoniła do mamy Landona.

- Co u niego? - zawahała się. - Martwię się... o niego.

- Czy to znaczy - w głosie jego matki słychać było zdziwienie - że nie dzwonił do ciebie?

- Jeszcze nie.

- Przepraszam, Ashley. Powiedziałabym ci wcześniej. Codziennie pracuje. Czasami śpi dwanaście godzin, zaraz po powrocie ze Strefy Zero. Jestem zdziwiona, że nie zadzwonił do ciebie.

Gdzieś w głębi, Ashley także była zdziwiona, ale nie okazywała tego.

Landon zawsze był dla niej kimś wyjątkowym, ale najwyraźniej zdecydował, że życie musi toczyć się dalej. Nie ma go już dwa tygodnie i nie odezwał się ani słowem. Jeśli tutaj, w Bloomington otrzymuje propozycje matrymonialne, to tym bardziej w Nowym Jorku.

Dlaczego w ogóle tym się przejmuje?

Od zawsze widziała, że nie jest odpowiednią osobą dla Landona. Tak. było i teraz, nawet pomimo tego, że opowiedziała mu o Paryżu. Pomimo tego, że modliła się za niego i ostatnio chodziła do kościoła. Podobała się jej tamtejsza muzyka, a nawet kazania pastora Marka. Ale nie była kobietą silnej wiary, nie pasowała do mężczyzny takiego jak Landon, tak bardzo oddanego Bogu. On potrzebował kogoś podobnego do Kari lub Erin.

Ale jeśli Landon nie był dla niej właściwym mężczyzną, to kto nim był? Kto będzie stał u jej boku pod koniec jej życia?

Gdy zmierzała w stronę kuchni, pytanie to błąkało się jej po głowie, zasiewając w sercu niepewność. Wciąż nie miała dla siebie odpowiedzi.

Gdy Irvel przebudziła się, Ashley zaprowadziła ją do jej pokoju, i cofnęła się, żeby obserwować zaskoczenie staruszki.

- Wielkie nieba. Hank musiał tutaj być, gdy spałam. - Ir-vel podchodziła do każdego ze zdjęć i wyciągała w jego kierunku dłoń. - Z całą pewnością jest przystojnym mężczyzną, prawda?

Ashley starała się zapanować nad wzruszeniem, które w niej wzbierało.

- Tak, Irvel. Jest bardzo przystojny.

Irvel potrząsnęła głową i spojrzała do tyłu, na Ashley.

- Czasami myślę, że za dużo czasu spędza na łowieniu. Dawno już nie byłam z nim przez cały dzień... - spojrzała w dół, a potem znowu na Ashley -...pewnie już z tydzień, przynajmniej.

- Lubisz zdjęcia?

- Czy je lubię? - Irvel uśmiechnęła się, a w jej oczach, pomimo zaćmy, można było dostrzec błysk radości. - Skarbie - ściszyła głos - to tak, jakby cały czas był ze mną. Jakby wcale nie wychodził na ryby.

Ashley poczuła ciepło uśmiechu Irvel w najgłębszych i najciemniejszych zakamarkach swojego jestestwa. Właśnie dlatego podjęła tę pracę. Aby twarda skorupa pokrywająca jej serce została skruszona, aby nauczyła się znowu kochać.

- Chodź, Irvel, przekąsimy coś. - Ashley wyciągnęła do niej swoją dłoń. Irvel spojrzała jeszcze raz na ścianę pełną zdjęć i odwróciła się do Ashley.

Gdy to zrobiła, przekrzywiła głowę, w jej oczach pojawiło się zdziwienie.

- Przepraszam, skarbie. Myślę, że jeszcze się nie przedstawiłam. Ashley uśmiechnęła się i objęła Irvel ramieniem, gdy wyszły z pokoju.

- Jestem Ashley. Pracuję tutaj.

Tego dnia Ashley pracowała na dwie zmiany, więc gdy pensjonariusze poszli spać, wyciągnęła teczki i zaczęła przeglądać jedną z nich, tę należącą do Berta. Dzisiaj przyszedł list od syna Berta. W ciągu dnia Ashley była zbyt zajęta, żeby go przeczytać.

Wsunęła paznokieć pod klapkę koperty i wyjęła jednostronnie zapisaną kartkę.

Szanowna Pani Baxter!

Na początku pragnę podziękować za Pani wysiłek włożony w chęć pomocy mojemu ojcu. Jeśli uważa Pani, że wiedza na temat jego przyszłości może mu pomóc, z chęcią udzielę informacji, które są Pani potrzebne. Będę wspierać Pani wysiłek. Akceptuję wszystko, co uczyni Pani ze szczegółami, które dostarczam. Myślałem o historii, którą już Pani opowiedziałem. Zapomniałem o czymś. Być może to nie jest ważne, ale uważam, że powinna Pani o tym wiedzieć.

Ashley poczuła, że jej serce zaczyna przyśpieszać. Potrzebowała możliwie jak największej ilości informacji o życiu Berta. Musiało gdzieś istnieć wytłumaczenie dla jego nieustannego krążenia. Czytała dalej.

Powiedziałem Pani, że łata pracował z końmi, ale nie mówiłem w jaki sposób. Tata był siodlarzem. Wykonywał najlepsze siodła w całej okolicy i w ten sposób zarabiał tyle samo, co przynosiło gospodarstwo mleczne.

Dalej list mówił o tym, że gospodarstwo mleczne było w rodzinie przez lata i praktycznie rozwijało się samoistnie. Jako młody mężczyzna, Bert nie za bardzo widział sens w doglądaniu czegoś, co było rodzajem samowystarczalnego przedsięwzięcia. Więc zatrudnił ludzi do prowadzenia farmy, a sam wybudował warsztat i zaczął robić siodła.

Właściciele koni z całego kraju kupowali u taty siodła. Spędzał całe godziny, wyprawiając skórę, wcierając w siodła olej i wydobywając z nich pełny połysk. Ze wszystkiego, co robił, najbardziej dumny był z siodeł.

Ashley wstrzymała oddech. Bert każdego dnia spędzał godziny na wcieraniu oleju w siodła?

Przypomniała sobie Berta, takiego jakim był teraz, jakim był każdego dnia. Jego zdecydowane, ale nieobecne spojrzenie, jego determinację w rysowaniu kół wzdłuż krawędzi łóżka, całymi dniami.

Nagle to nabrało sensu.

Bert nie rozprostowywał zagnieceń na swojej kołdrze. On przecierał swoje siodła, zatrzymał się w tym momencie swojego życia, gdzie jego dni miały sens, a jego praca była doceniana przez licznych klientów.

Ashley wsunęła list do teczki Berta i wsparła czoło na dłoniach. Co może zrobić? Bert nic nie powie ani nie wysłucha tego, co ona ma do powiedzenia. Wiedza o jego siodłach na nic się nie przyda, jeśli nie można jej użyć, by mu pomóc.

Ashley siedziała tak przez piętnaście minut, szukając rozwiązania. I nagle coś przyszło jej na myśl. Wiedziała już, co dokładnie musi zrobić, żeby przerzucić most nad przeszłością Berta i jego teraźniejszością. Ale to może zabrać jej kilka dni, co oznacza, że Belinda już wróci.

Jednak to nie powinno niczego zmienić. Belinda nie może jej przeszkodzić, jeżeli jej działanie będzie zgodne z panującymi w domu regułami. A to, o czym myślała, nie wykraczało poza ustalone zasady.

Poza tym, kto wie, co może się wydarzyć, jeśli rzeczywiście ma rację? Jej plan może zmienić życie Berta i tym samym udowodnić, że jej eksperyment powiódł się.

Po prostu należało to wprowadzić w życie.



ROZDZIAŁ 24



Landon był u kresu sił.

Po czterech tygodniach pracy w Strefie Zero, zmęczenie oraz paraliżujące duszę znużenie zaczęło dotykać wszystkich, nie tylko Landona. Uprzątanie gruzu oraz odnajdywanie ludzkich szczątków, trwające całymi dniami, zbierało swoje tragiczne żniwo, pozostawiając wielu ratowników w stanie depresji i dezorientacji, tak jakby czas oraz poczucie normalności zatrzymały się na zawsze.

Reszta Ameryki wracała do życia. Notowania na rynku papierów wartościowych zaczęły się wyrównywać. Zakończyły się przymusowe urlopy bezpłatne. Wąglik, wywołujący śmiertelną chorobę, którego zarodniki, po atakach terrorystycznych, odnajdywano w biurach oraz przesyłkach pocztowych, nie był już tak częstym tematem najnowszych doniesień. Zamiast tego nagłówki mówiły o nieuchronnie zbliżających się działaniach wojennych - Operacji Trwały Pokój. Chociaż po atakach terrorystycznych wysłano na bezpłatne urlopy osiemdziesiąt tysięcy pracowników linii lotniczych, ludzie zaczęli znowu latać. Dla większej części Ameryki koszmar jedenastego września powoli mijał.

Ale w Strefie Zero wszystko dopiero się zaczynało.

Władze utrzymywały, że przeszukanie oraz uprzątniecie z centrum Nowego Jorku gruzowiska po bliźniaczych wieżach może potrwać około roku. Gazety donosiły, że tylko w ciągu pierwszych jedenastu dni, z miejsca tragedii zabrano dziewięćdziesiąt tysięcy ton gruzów. Trudno było wyobrazić sobie rzeczywistą masę tego, co jeszcze zostało.

W tym samym czasie, ratownicy wydobyli ciała lub szczątki około trzech tysięcy ludzi. W głębszych partiach gruzowiska znajdowano coraz mniej ludzkich szczątków. Chociaż wydobyto już wiele ciał, to spodziewano się, że liczba ofiar powiększy się jeszcze o setki zaginionych, którzy się spalili, gdy odrzutowce uderzyły, oraz startych na proch, gdy budynki się zawaliły. Ostatnie doniesienia mówiły o czterech tysiącach ludzi, którzy zginęli w World Trade Center - ofiarach pochodzących z więcej niż sześćdziesięciu krajów.

Codzienność Landona wyglądała teraz nieco inaczej niż na początku. Ale te subtelne różnice wystarczyły, żeby zasiać niepokój w najgłębszych zakamarkach jego serca. Nie wystarczyłyby, gdyby nie był aż tak zmęczony.

Wystąpił z szeregu usuwającego gruz wiaderkami i powlókł się w dół ulicy, w kierunku Canal Street. Ostatnio jadał lunch w Nino, taniej restauracji, nieopodal Strefy Zero. Od 12 września wydawano w niej darmowe posiłki dla ratowników. Woluntariuszki - przeważnie były to kobiety - wypełniały to miejsce. Nosiły papierowe nakrycia głowy oraz fartuchy, czasami zostawały dłużej przy stolikach strażaków, starając się pomóc na różne sposoby.

Landon wszedł do środka i zaczekał, aż jego oczy przyzwyczają się do przyćmionego światła. Rozejrzał się po sali i znalazł miejsce w rogu. Po drodze skinął głową w kierunku znajomych strażaków i zajął miejsce w cichym boksie, gdzie mógł rozprostować zmęczone nogi. W całym ciele czuł dziwne pulsowanie i było mu niedobrze. Oparł przedramiona na stoliku i bezwładnie zwiesił głowę.

Gdzie jesteś Boże?

Jego myśl zawisła na chwilę w zatęchłym powietrzu, a potem odpłynęła w dal. Kiedy ostatnio czytał Biblię lub dzielił się z Bogiem tym, co nosił w sercu? Widział swój problem. Praca w Strefie Zero sprawiła, że czuł się osamotniony, tak jakby nawet sam Bóg nie rozumiał jego bólu.

Landon westchnął ciężko i zakasłał. Temperatura na zewnątrz spadła, ale w mundurze było mu gorąco-ciało miał mokre od potu. Usiadł prosto i otarł czoło rękawem kurtki. Jego wiara pozostała niewzruszona. Nic nie mogło nią zachwiać. Ale jeszcze nigdy w życiu wszystko, co kochał - Ashley, jego rodzina, Bóg - nie wydawało mu się aż tak odległe. Nawet powody, dla których został strażakiem, stały się takie mgliste. Wszystko zostało naznaczone rozdzierającym serce doświadczeniem pracy w Strefie Zero.

Do jego stolika podeszła blondynka w obcisłym sweterku i z pomalowanymi na czerwono ustami. Postawiła przed nim butelkę wody. Zatrzymała się na chwilę.

- Wszystko w porządku?

Kąciki jego ust uniosły się mechanicznie. Nie był w nastroju do rozmowy. Chciał coś zjeść i wrócić do pracy.

- Tak, wszystko dobrze.

Dobrze? Landon odetchnął ciężko, spoglądając za odchodzącą woluntariuszką. Nie było większego kłamstwa. Rozpacz przenikała każdą komórkę jego ciała z powodu jednej bardzo bolesnej prawdy. Ciągle jeszcze nie odnaleziono Jalena.

Landon nie był w stanie wykonać tego, po co tu przyjechał - odnaleźć swojego przyjaciela, żywego bądź martwego. Zamiast tego stał się rodzajem automatu - maszyny, która miała nie zwracać uwagi na zniszczone telefony komórkowe, fragmenty banknotów oraz pierścionków, wymieszanych z kawałkami gruzu w setkach wiaderek, które przechodziły przez jego ręce każdego dnia. Maszyny, która miała wyszukiwać zmarłych, i nic poza tym.

Woluntariusza o blond włosach wróciła. Tym razem z tacą, na której leżała ogromna kanapka z indykiem oraz paczka ciastek z kawałkami czekolady. Postawiła tacę i usiadła w boksie, naprzeciwko niego. Landon uniósł głowę i spojrzał na nią. Miała około dwudziestu lat, ale jej oczy wyglądały przynajmniej na trzydzieści. Wziął kanapkę.

- Dziękuję.

- Smacznego. - Wysunęła podbródek i zagadnęła łagodnie. - Nie wyglądasz najlepiej.

- Tak, cóż - Landon nie rozpoznał własnego głosu - nie mogę odnaleźć mojego przyjaciela.

Dziewczyna wiedziała, że po takim stwierdzeniu nie należy przynaglać do rozmowy. Czekała, szukając jego wzroku.

- Przykro mi.

Landon wzruszył ramionami.

- To bez znaczenia. On zginął. Tak jak inni.

- Był strażakiem? - Skrzyżowała ręce na piersiach.

- Tak. - Landon odchylił się do tyłu i założył ręce za głowę. Co prawda woluntariusze już go zagadywali, ale jeszcze nikt nie usiadł obok niego, przyłączając się do lunchu. Zawsze była to jakaś rozrywka.

- Jestem Kaye. - Wyciągnęła do niego rękę.

Landon ścisnął jej dłoń, wyłącznie w geście uprzejmości. Nie podał swojego imienia.

- Co cię tutaj sprowadza? - Rozprostował nogi i niechcący potrącił jej stopę.

- Pracowałam w World Trade Center. - Przeniosła wzrok na swoje pomalowane paznokcie. - Przyjmowałam rezerwacje w restauracji. No wiesz, w tej najsłynniejszej, na samej górze.

Landon ugryzł kanapkę i czekał.

- Tego dnia miałam pracować, ale mój młodszy brat zachorował. - Napiła się trochę wody z butelki Lando-na. - Nikt, kogo znałam, nie ocalał.

Landon posmutniał, przez dłuższą chwilę patrzyli na siebie. Łączyły ich podobne doświadczenia, które stały się udziałem wszystkich pracujących w Strefie Zero - reszta świata tego nie rozumiała. Ból, poczucie nieocenionej straty, które potrafili pojąć tylko ci, którzy znaleźli się w centrum tego wszystkiego.

- Przykro mi. Wzruszyła ramionami.

- Nie mam dokąd pójść - nie mam pracy, rozumiesz. Więc pomyślałam sobie, że zgłoszę się jako ochotniczka, na jakiś czas. I pomogę choć trochę.

- Znam to uczucie.

Landon skończył swój lunch i zaproponował młodej kobiecie ciastko. Zapadła kojąca cisza, tak jakby pusta rozmowa była reliktem przeszłości. Ich podobne przeżycia sprawiły, że Landon poczuł się z nią związany. Była kimś zupełnie obcym, ale jednak wiedziała przez co przechodził, przez co przechodzili oni wszyscy.

- Skąd jesteś? - Wzięła kolejny łyk wody.

- Bloomington, Indiana.

Młoda kobieta, która siedziała naprzeciwko niego, była najlepszym widokiem, jakiego doświadczyły jego oczy od chwili przyjazdu do Nowego Jorku. Jak ona miała na imię?

- Masz tam dziewczynę?

Pytanie dotarło do jego umysłu i zatrzymało się. Zobaczył Ashley, przypomniał sobie, jak brał ją w ramiona, ich ostatnie lato, przez które nieomal nie zmienił swoich planów i nie został w Bloomington. Dlaczego do niej nie zadzwonił? Czy chodziło o brzmienie jej głosu? Odrobina zainteresowania z jej strony, a za godzinę siedziałby już w samolocie.

Wzrok Landona zatrzymał się na stoliku. Właśnie dlatego nie dzwonił do niej. Nie mógł jeszcze wrócić do domu, nie mógł teraz wyjechać, dopóki nie odnajdzie Jalena. Otrząsnął się ze wspomnień i spojrzał na blondynkę.

- W pewnym sensie.

- Domyślam się. - Wstała i zdjęła czapkę oraz fartuch. - Słuchaj, właśnie skończyła się moja zmiana. Może się przejdziemy?

Minęło już pół godziny do chwili, gdy Landon oderwał się od pracy, ale on nie pracował według żadnego ustalonego harmonogramu, oprócz swojego własnego. Woluntariusze mogli przyjść i odejść, kiedy im się podobało, jednak nikt nie musiał ich prosić, żeby wrócili do pracy.

Czuł, że musi wrócić do Strefy Zero. Ale czy coś się stanie, jeśli trochę się przejdzie z tą dziewczyną, kimkolwiek była?

- Oczywiście. - Wyszedł z boksu i założył swój hełm. Wyszli na zewnątrz, ostry zapach w powietrzu sprawił, że obydwoje naraz skrzywili się.

- Zapach śmierci. - Dziewczyna szła obok niego.

- Bez wątpienia. - W świetle dziennym dostrzegł jej długie nogi i piękną sylwetkę. Coś w niej sprawiło, że ożywił się, po raz pierwszy od tygodni.

W połowie drogi do miejsca akcji ratunkowej znaleźli ławkę, usiedli.

- A więc... - Dziewczyna miała na sobie znoszone tenisówki, kopnęła go lekko. - Dlaczego zostałeś strażakiem?

Landon powinien już wrócić do pracy. Może to był akurat ten dzień. Gdyby tylko mogli posuwać się trochę szybciej. Gdyby na zmianie pracowało trochę więcej ludzi, odnaleźliby Jalena. Wrócił w myślach do pytania dziewczyny.

- To coś we mnie tkwiło, odkryłem to w college'u.

Z jakichś przyczyn, których sam nie rozumiał, zaczął jej opowiadać swoją historię o tym, jak pojechał do Teksasu, żeby studiować weterynarię, o planach powrotu do Bloomington i otwarciu praktyki weterynaryjnej.

- Wtedy spotkałem Jalena. - Landon spojrzał przed siebie, na prowadzoną w oddali akcję. - Zupełnie jakbym odnalazł zaginionego brata. Tacy byliśmy do siebie podobni.

Blondynka nic nie mówiła, ale przysunęła się do niego. Nie spuszczała z niego oczu.

Landon opowiadał jej, jak z wspólnie z Jalenem wstąpili do ochotniczej straży pożarnej i o tym, jak to zmieniło jego życie.

- Jednostkom pomocniczym nie udało się dotrzeć na miejsce, więc Jalen i ja przyłączyliśmy się do innych, w poszukiwaniu ofiar. - Wziął głęboki wdech. -Jalen znalazł kobietę, leżącą na podłodze, tuż obok sypialni. Pomieszczenie płonęło - ogień był wszędzie. - Landon oparł się o ławkę, znowu widział w myślach ten przerażający moment. Potem spojrzał na siedzącą obok niego dziewczynę. - Kobieta była ledwie żywa, ale gdy Jalen ją wynosił, krzyczała coś o dziecku.

- Jej dziecko było w środku? - Blondynka otworzyła szeroko oczy i przysunęła się jeszcze bliżej do Landona.

- Tak, mała dziewczynka. - Landon pogładził podbródek i znowu spojrzał przed siebie. - Chwyciłem koc i ugasiłem płomienie w drzwiach prowadzących do jej pokoju. - Potrząsnął głową. - Znalazłem ją w nosidełku i wyniosłem na zewnątrz, do matki. Ale już było za późno. - Spojrzał na dziewczynę. - Dziecko już nie żyło.

- To okropne.

- Potem wiedziałem już, że nie mogę zostać weterynarzem. Pomaganie zwierzętom to było za mało, podczas gdy inni ludzie, tak jak ta mała dziewczynka, potrzebowali mojej pomocy.

Przez chwilę milczeli, spoglądając na odjeżdżające z rumowiska ciężarówki, jedna po drugiej. Po czym bez słowa, blondynka wsunęła swoją dłoń w jego.

- Życie jest za krótkie.

Landon poczuł dreszcze na całym ciele, emanujące od miejsca, gdzie dłoń dziewczyny stykała się z jego ręką. Jednak jeszcze tliło się w nim życie. Z pewnością, jeśli wciąż reagował tak na dotyk pięknej kobiety.

Co ja robię? To pytanie dźwięczało w jego sumieniu. Muszę wracać do pracy.

Ale właśnie ta chwila była życiem, stała się bardziej realna niż cokolwiek innego czekającego na niego poza Strefą Zero. Pochylił się w stronę dziewczyny. Zanim zdążył wstać i odejść, jego ramiona już ją obejmowały, całowali się.

Zapominając o wszystkim dookoła, Landon i kobieta całowali się przez dłuższą chwilę. W końcu ona odchyliła się i uśmiechnęła do niego.

- Nie powiedziałeś mi swojego imienia.

To, co powiedziała, było jak kubeł zimnej wody. Czy on stracił głowę? Co on wyprawia, siedzi na ławce w Nowym Jorku i całuje obcą kobietę? Delikatnie uwolnił się z jej uścisku i wydał z siebie nerwowy śmiech.

- Landon, Landon Blake - pokręcił głową. - Przepraszam, nie wiem co mnie naszło.

Dziewczyna przysunęła się bliżej.

- Nie przepraszaj. Co znaczy życie, jeśli nie możesz podzielić się sobą z kimś innym? Szczególnie po - kiwnęła głową w kierunku gruzowiska - po tym co się stało.

Spojrzał na nią. Co miała przez to na myśli? Wstał i poprawił kurtkę.

- Słuchaj, muszę wracać do pracy. - Włożył ręce do kieszeni. - Dzięki za wysłuchanie.

Zanim odszedł, wręczyła mu kartkę ze swoim imieniem i numerem telefonu.

- Zadzwoń do mnie. - Spojrzała na niego znacząco. - Moja rodzina wyjechała. Dzisiaj wieczorem będę sama. - W wyrazie jej twarzy nie było żadnej skruchy, żadnych oznak zażenowania. - Może, gdy spędzimy razem noc, łatwiej będzie spędzić kolejny dzień tutaj, na dole. No wiesz.

Landon zwinął kartkę i schował ją do kieszeni.

- Dzięki. Może masz rację. - Kiwnął jeszcze raz głową na pożegnanie i odszedł w kierunku miejsca akcji ratunkowej. - Miło się z tobą rozmawiało.

Gdy był już przecznicę dalej, odwrócił się, a gdy zobaczył, że jej nie ma, poczuł ulgę. Co się z nim dzieje? Czy naprawdę powiedział jej, że może mieć rację - że po wspólnie spędzonej nocy być może łatwiej im będzie znosić zapach śmierci w Strefie Zero? Zmierzał w kierunku miejsca tragedii, ale coś w nim wzbierało, nie mógł jeszcze wrócić do pracy.

Skręcił za rogiem i podszedł do góry betonu i stali, gdzie ciągle stał prowizoryczny krzyż. U jego podstaw stały dziesiątki kwiatów. Ujrzał setki wiadomości zapisanych na stali lub przymocowanych do belek. Prawie zawsze przebywali tutaj ludzie. Ale w tym momencie, wczesnym popołudniem, Landon znalazł się tam zupełnie sam.

Nagle uczucia, które się w nim nagromadziły, znalazły drogę ujścia. Krzyczał, a krzyk, który owładnął całym jego ciałem, na tle pracujących maszyn wydawał się szeptem. Landon upadł na kolana i zwiesił głowę.

- Boże, co ja robię? Wydaje mi się, że jesteś tak daleko! Wtedy, jakby Bóg otworzył go - z jego oczu popłynęły łzy.

Opłakiwał Jalena, pracowników restauracji, w której napotkana woluntariuszka przyjmowała rezerwacje przed 11 września. Opłakiwał każdą osobę zasypaną pod gruzami i bezsens tego, że ich życie zawaliło się razem z bliźniaczymi wieżami.

Wyobrażał sobie swojego przyjaciela, Jalena, to jak musiał wyglądać w chwilę po wezwaniu do World Trade Center. W jego niebieskich oczach musiała malować się powaga, jego serce biło szybciej, gdy pojawił się na miejscu z drabiną i hakiem. Musiał być jednym z pierwszych, którzy pojawili się na klatce schodowej, jednym z pierwszych ratujących ofiary. Zanim budynek się zawalił, był już na górze. Bez wątpienia pomagał ludziom schodzić po schodach, nawet wtedy gdy osuwały się piętra.

- Dlaczego, Boże? - krzyczał Landon, zaciskając mocno pięści.

Minęły minuty i nagle Landon poczuł na ramieniu dłoń. Odwrócił się i zobaczył życzliwego ciemnoskórego mężczyznę, którego promienny uśmiech był znany w całym kraju.

Mężczyzna był pisarzem i mówcą, stałym gościem Promise Keepers oraz innych narodowych kongresów. Kimś, kogo Landon bardzo szanował.

Zmrużył oczy, żeby się upewnić, czy to nie przywidzenie.

- Co... co pan tutaj robi?

Mężczyzna uklęknął obok niego. Wciąż byli jedynymi ludźmi, znajdującymi się przy krzyżu.

- Zauważyłem cię tutaj - uśmiechnął się. - Jesteś wierzący, prawda? Landon pokiwał głową, bez słów.

- Jak masz na imię?

- Landon.

Mężczyzna chwycił dłoń Landona i pochylił głowę.

- Panie, dla naszego narodu nastała ciemna godzina, szczególnie dla tych, którzy służą Ameryce swoim oddaniem, niekiedy także i swoim życiem. -

Wciągnął głęboko powietrze. - Proszę, przynieś pokój Landonowi, spotkaj się z nim tutaj, przypomnij mu jego pierwszą miłość. Łatwo się zagubić pośród takiego rozmiaru śmierci. Jednak, proszę, Panie, przywróć życie w sercu Landona i pomóż mu dostrzec Ciebie, poczuć Twój dotyk. Nawet tutaj, w Strefie Zero. W imię Jezusa Chrystusa. Amen.

Zanim Landon zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, mężczyzny już nie było, szukał innej cierpiącej osoby, żeby się z nią pomodlić. Oniemiały Landon wpatrywał się w krzyż. Czuł, że jego serce żyje.

Panie, usłyszałeś mnie. Wiedziałeś czego mi potrzeba, i przysłałeś kogoś, komu ufam.

Landon przypomniał sobie modlitwę mężczyzny. „Przypomnij mu jego pierwszą miłość... Przypomnij mu jego pierwszą miłość."

To było to, czyż nie tak? Jego czas w Strefie Zero wypełniała śmierć na tyle, że Landon zapomniał o tym, by napełnić swój umysł myślami o życiu. Myślami o Bogu, o Jego dobroci i planach względem Jego ludu. Każda dobra rzecz o Bogu, którą znał, każda obietnica i Boża prawda, zostały pokryte popiołem - wszystkie były nie do poznania, od momentu przyjazdu do Nowego Jorku.

Tak, zapomniał o swojej pierwszej miłości. Nie tylko o Bogu, ale także i o Ashley. Któregoś dnia, gdy zakończy się ten koszmar, wróci do Bloomington. A gdy już tam będzie, odnajdzie ją i przekona, że należą do siebie. Nieważne czy to będzie za rok, czy za miesiąc. Czas nie zmieni tego, co do niej czuje.

Ostatnią rzeczą, jaką zrobił przed powrotem do pracy, było wyciągniecie z kieszeni kartki, tej z imieniem oraz telefonem do blondynki. Przedarł ją na pół i zagrzebał głęboko pod gruzami, niedaleko podstawy krzyża. Potem otrzepał dłonie z kurzu i skierował się na miejsce akcji.

Tym razem już nie czuł się samotny. Czuł Pana u swojego boku, Jego obecność była tak namacalna, jakby szli ramię w ramię. Wrócił do swojego szeregu i zacisnął dłoń na pierwszym wiaderku z gruzami, wiedząc, że zrobi to wieczorem. Zadzwoni do kogoś, do kogo już dawno powinien zadzwonić.

Nie do obcej blondynki, ale do dziewczyny, którą nosił w sercu od zawsze, niezależnie od tego, co przynosiło mu życie. Do dziewczyny, za którą się modlił, żeby pewnego dnia także i ona rozpoznała Boga jako swoją pierwszą miłość.

Tego popołudnia, podczas pracy Landon modlił się za Ashley. Nieustannie i żarliwie, godzina po godzinie.

Boże, proszę, pomóż jej odnaleźć Ciebie. Spotkaj się z nią, tam gdzie ona jest, pozwól jej poznać, że Jesteś prawdziwy. Nic, co mogę powiedzieć czy zrobić, nie przyprowadzi jej do Ciebie. Ale Ty, Boże, możesz do niej dotrzeć. Wiem to.

Gdy nadszedł wieczór, Landon poczuł w sercu pokój, tak jakby przytulił go sam Bóg. Chciało mu się wznieść do góry ręce, na znak zwycięstwa. Pokój mógł oznaczać tylko jedno: jego modlitwy zostały wysłuchane. Pewnego dnia - nieważne kiedy - Ashley Baxter ofiaruje swoje serce Bogu.

Landon był przekonany, że wtedy Ashley pokocha go taką miłością, jaką on darzy ją.

Teraz musiał tylko dotrwać do tej chwili.



ROZDZIAŁ 25



Święto dziękczynienia było spokojniejsze niż zazwyczaj.

O trzeciej obiad był już gotowy. John Baxter zaprosił wszystkich do stołu, na wspólną modlitwę. Rozejrzał się po kręgu znajomych twarzy, zastanawiając się, dlaczego wszyscy są tacy przygaszeni. Oczywiście zachowanie Lukea odegrało swoją rolę; zaszył się w swoim pokoju na cały dzień. To były ostatnie święta Erin i Sama, przed przeprowadzką - to także zasmucało serca zgromadzonych.

Ale panujący nastrój przede wszystkim był odbiciem atmosfery panującej w narodzie. W świetle wydarzeń z 11 września, Amerykanie odczuwali większą wdzięczność za wiarę, swoje rodziny, wolność, ale byli także pogrążeni w głębokim smutku i żałobie. Baxterowie nie stanowili wyjątku.

Kraj był w stanie wojny z Afganistanem, to także nastrajało ponuro. Codziennie donoszono o bombardowaniach oraz możliwości rozlokowania wojsk lądowych. Rodzina Baileysów, mieszkająca na końcu ulicy, miała syna, który służył w USS Theodore Roosevelt na Morzu Arabskim. Chłopak był przyjacielem Luke'a. Od chwili rozpoczęcia wojny, nie miał ani chwili wytchnienia.

Gdy John spojrzał na zgromadzonych, wszyscy wzięli się za ręce. Pastor Mark i jego żona, Marilyn, gościli u nich drugi rok z rzędu. Wszyscy byli obecni, z wyjątkiem...

John starał się pohamować rozdrażnienie.

- Lukę! - Jego wołanie rozniosło się po domu. Wszyscy spojrzeli w kierunku schodów. - Zaczynamy jeść.

Chwila ciszy i usłyszeli otwierające się drzwi od pokoju.

- Proszę bardzo. Ja nie jestem głodny.

John poczuł, że ściska go w żołądku. Ostatnio Lukę nie wychodził ze swojego pokoju. Jego nieobecność sprawiła, że John przeprowadził z nim kilka krótkich i pełnych napięcia rozmów. Podzielił się swoimi zmartwieniem z pastorem Markiem, teraz obydwaj mężczyźni wymienili między sobą znaczące spojrzenia. Inni wokół stołu zrobili to samo.

Elizabeth ścisnęła dłoń Johna i pokiwała głową, dając do zrozumienia, że teraz ona spróbuje.

- Lukę, zejdź na dół. - Jej głos był serdeczny, ale stanowczy. - Jest Święto Dziękczynienia. Czekamy na ciebie.

Gdy po raz kolejny otworzyły się drzwi od pokoju, wszyscy jakby wstrzymali oddech. Tym razem Lukę nic nie odpowiedział, ale energicznie zszedł po schodach. John wcale nie był zaskoczony, że odpowiedział na prośbę Elizabeth. Z jakichś powodów cała wrogość Lukę'a ostatnio była skierowana przeciwko niemu.

- Przepraszam. - Lukę zajął miejsce w kręgu, pomiędzy Ashley i Coleem. Jego mina wyrażała znudzoną wyrozumiałość, ale przynajmniej nic nie mówił.

- Dziękuję. - Elizabeth uśmiechnęła się w jego kierunku, ale on tylko przytaknął i spojrzał na sufit.

John przyglądał mu się przez moment. Cokolwiek się z nim działo, od ataków terrorystycznych nie był sobą. John miał ochotę nakazać mu zmianę jego nastawienia, zmusić go, aby był uprzejmy, tak jak to robił, gdy Lukę był mały. Ale teraz był już dorosły, a to nie była odpowiednia chwila ani miejsce.

Pozostali zamknęli oczy, byli gotowi do modlitwy. John pochylił głowę.

- Panie, dziękujemy Ci za ten posiłek, który nam dałeś. Dziękujemy za błogosławieństwo i zdrowie, za opiekę w ciągu minionego roku. Modlimy się dzisiaj za tych, którzy przeżywają stratę... - W jego myślach pojawił się obraz Landona i Reagan. Na chwilę słowa uwięzły mu w gardle. - Pamiętamy o nich, Panie, i prosimy, żebyś Ty także o nich pamiętał. Pociesz ich, Panie. Wspieraj także tych, którzy walczą poza granicami kraju o naszą wolność. Przede wszystkim, Ojcze, dziękujemy Ci za dar życia w Ameryce. Twoja dobroć otacza nas, Panie, i jesteśmy Ci bezgranicznie wdzięczni.

Posiłek przebiegał w spokoju, naznaczony był cichymi rozmowami oraz sporadycznymi wygłupami dzieci. Erin i Sam oświadczyli, że przełożyli swoją przeprowadzkę do lata. Niepewna sytuacja w firmie Sama doprowadziła do zwolnień. Pomimo iż zarząd nadal chciał przenieść go do Teksasu, to wszelkie ustalenia odłożono na później. Erin wydawała się zadowolona, jednak ciągle niepokoiła ją wizja przeprowadzki.

Ashley przekazała ostatnie nowinki o mieszkańcach z Sunset Hills.

- Potrzebowałam kilku rzeczy do pokoju Berta - chodzi o to, żeby poczuł się lepiej. Jedną z nich znalazłam na aukcji eBay. Niedługo powinni nam ją przysłać.

Kari przekąsiła właśnie porcję ziemniaczanego purće.

- Uwielbiam eBay, zwłaszcza gdy jestem zajęta. - Obejrzała się za siebie i zerknęła na Jessie. Mała spała słodko na kocyku. - Można tam znaleźć prawie wszystko.

- Przy okazji - Peter odłożył widelec i spojrzał na pastora Marka - bardzo nam się podobało niedzielne kazanie. Zmusiło nas do myślenia.

John mrugnął do Elizabeth. Najwspanialszą rzeczą, jaka wydarzyła się w rodzinie Baxterów po atakach terrorystycznych, było to, że Brooke i Peter, a nawet Ashley, zaczęli chodzić do kościoła. Peter był człowiekiem zamkniętym w sobie, znakomitym młodym lekarzem, który polegał wyłącznie na sobie. Brooke także była powściągliwa w uczuciach, jeśli o to chodzi. Tylko tak mocno odmieniające życie wydarzenie, jak to z 11 września, mogło sprawić, że zaczęli słuchać niedzielnych kazań.

- Dziękuję. - Pastor Mark wzruszył ramionami. - To moja praca. Peter zerknął na Brooke, a potem znowu na pastora.

- Właściwie to chcielibyśmy się pastorem spotkać w przyszłym tygodniu wieczorem, jeśli pasuje.

Przy stole zapadła cisza, tak jakby nikt nie wiedział co powiedzieć, jak zareagować na deklarację Petera. Wtedy pokój rozjaśnił uśmiech pastora.

- Świetnie. Porozmawiamy o tym po obiedzie. Siedzący obok John czuł radość Elizabeth. Ileż to już lat modlili się za Brooke i Petera, żeby dostrzegli, że życia nie da się wyjaśnić wyłącznie podręcznikową lub naukową wiedzą?

- Mamusiu, już skończyłam. - Czteroletnia Maddie, która nigdy nie jadła za dużo, wierciła się na krzesełku do karmienia. - Mogę iść się bawić?

- Tak. - Obwieścił Cole. - Zbudujemy fort z klocków. Brook uśmiechnęła się.

- Dobrze. Proszę bardzo.

- Przy okazji - żona pastora spojrzała na Brooke, gdy ta pomagała Maddie zejść z krzesełka - jak się czuje Maddie? Ostatnio słyszałam, że walczyła z jakimś wirusem?

Rysy twarzy Brooke spoważniały nieco. Przy całym jej oraz Petera medycznym wykształceniu, nie potrafili wyjaśnić dziwnych gorączek u córki. To był temat, którego Brooke nie lubiła poruszać.

- Już wszystko dobrze. - Kąciki usta Brooke uniosły się, ale lęk w oczach pozostał. - My - rzuciła krótkie spojrzenie Peterowi - modlimy się za nią.

Modlą się za nią? John starał się ukryć zaskoczenie. Jedna rzecz, to widzieć zainteresowanie Brooke i Petera kościołem oraz spotkaniem z pastorem. Ale słyszeć ich tak otwarcie mówiących o modlitwie? John w duchu podziękował za to Bogu. To będzie Święto Dziękczynienia, którego nie zapomni.

W trakcie posiłku Lukę prawie wcale się nie odzywał. Gdy rozmowa skierowała się temat wojny w Afganistanie, przestał jeść i zapatrzył się w swój talerz. Przeciągnął widelcem po porcji ziemniaków, lecz myślami najwyraźniej był gdzie indziej.

- Sądzę, że mają Osamę bin Ladena. - Sam posmarował masłem kolejna bułkę i spojrzał na innych. - Jeśli umrze w jednej z ich jaskiń, to będą go szukać przez miesiące.

- No nie wiem. - Peter zamyślił się. - Jest bardzo zaradny.

- Bardzo groźny, chciałeś powiedzieć. - Kari podała Elizabeth owocową sałatkę. - Nie mogę uwierzyć, że prowadził szkolenia terrorystów tutaj, w Stanach. To okropne.

Pastor Mark zwrócił się do Ashley.

- Co słychać u Landona?

Ashley zawsze starała się trzymać na uboczu, była inna niż pozostali. Ale John znał ją zbyt dobrze. Przebłysk uczuć, który pojawił się na jej twarzy, gdy wspomniano imię Landona, mówił jedno: ona kocha Landona Blakea. Po raz pierwszy od chwili, gdy się znają, jest w nim naprawdę zakochana.

Ashley, westchnęła ciężko.

- Nie dzwonił. - Na chwilę utkwiła wzrok w swoim talerzu. - Myślę, że przez jakiś czas tam zostanie.

- Czy wciąż pracuje w Strefie Zero? - Pytanie Marilyn było niewinne, ale ktokolwiek spojrzał na pochyloną głowę Ashley, widział, że trudno jej było o tym mówić.

- Jego mama mówi, że tak. Ciągle... ciągle szuka swojego przyjaciela, Jalena.

- Jalena? - Marilyn przez chwilę milczała, jej twarz wyrażała zaciekawienie. - Strażaka, tak?

- Tak. - W oczach Ashley pojawiły się łzy, powstrzymywała je. - Pracował w jednej z wież, gdy się zawaliły.

Wtedy Lukę odłożył swój widelec i serwetkę i odsunął się od stołu.

- Przepraszam. - Uśmiechnął się sztucznie, odwrócił się i skierował w stronę schodów. - Będę w swoim pokoju.

Zapanowało nerwowe milczenie, które wymieszało się z przyjemnym zapachem obiadu i na chwilę zawisło nad stołem. Ashley przysłoniła usta.

- Lukę nie lubi, gdy rozmawiamy o Strefie Zero. - Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się życzliwie do pastora i jego żony. - To nie pani wina. Chodzi o to, że od chwili wyjazdu Reagan nie otrzymał od niej żadnej wiadomości. To dla niego bardzo trudne.

John spojrzał na Ashley. Skąd ona to wie? Lukę nie dzielił się swoimi uczuciami z Johnem i Elizabeth, ale najwidoczniej był bardzo otwarty w stosunku do Ashley. John myślał o tym przez chwilę. To był dobry znak. Chociaż milczenie Lukę'a bardzo go bolało, to był wdzięczny za wznowioną przyjaźń pomiędzy swoimi dziećmi.

- Przepraszam. - Marilyn wzięła dłoń męża. - Nie pomyślałam. Pastor Mark uniósł brew.

- Prowadzę w kościele grupę dla tych, którzy walczą z tym, co się stało 11 września. - Rozejrzał się po wszystkich. - Mnóstwo ludzi ma pytania. Grupa daje im możliwość przebrnięcia przez swoje uczucia. Lukę może być zainteresowany.

Ashley wzięła łyk wody i przytaknęła.

- Nie sądzę, żeby o tym wiedział.

John spuścił wzrok. Oczywiście, że Lukę nie wie. Od dnia ataków tylko raz był w kościele.

Ashley nałożyła sobie drugi kawałek indyka.

- Powiem mu o tym.

Erin, siedząca po przeciwnej stronie stołu, właśnie skończyła jeść obiad i założyła ręce na piersiach.

- To był twój najlepszy indyk, mamo. - Uśmiechnęła się do Elizabeth.

- Dzięki. Tym razem użyłam folii do pieczenia. Myślę, że jest bardziej kruchy niż zwykle.

Tę część Święta Dziękczynienia John lubił najbardziej - przekomarzanie się i rozmowy z tymi, których kochał. Erin miała rację, w tym roku Elizabeth przeszła samą siebie - może dlatego, że ona także przeczuwała zbliżające się zmiany. Nie wiadomo ile jeszcze takich świątecznych obiadów im zostało, ze wszystkimi bliskimi zgromadzonymi przy stole.

- Mama mówi, że jesteś w kontakcie z Ryanem. - Erin spojrzała na Kari. -Co u niego?

Policzki Kari zaczerwieniły się, gdy padło pytanie Erin.

- Rozmawiamy. - Wypiła łyk wody z jednego z kryształowych kielichów, których Elizabeth używała na specjalne okazje. - Wszystko u niego w porządku. Drużyna ma w tym roku swoje wzloty i upadki. Bardzo przeżywają całą tę sytuację - właśnie tam, w sercu Nowego Jorku.

- Domyślam się. Powiedz mu, że modlimy się za niego.

- Powiem.

John obserwował swoją drugą i czwartą córkę. To nie było normalne, że Erin i Kari nie rozmawiały o tym wcześniej. Ostatnio obydwie były bardzo zajęte - Erin miała teraz nową grupę dzieci, a Kari spędzała dni na opiece nad Jessie i na wyjazdach do Indianapolis, raz lub dwa razy w tygodniu, gdzie miała sesje zdjęciowe. John nie był pewien, czy Erin wiedziała, że Kari miała także dodatkowe kursy i studium biblijne, gdyż przygotowywała się do pracy w duszpasterstwie. Miała ją podjąć w ciągu najbliższego roku. Pastor Mark spotykał się z nią regularnie, pomagając jej w tym.

Prawie wszyscy już skończyli obiad. John wytarł usta i złożył swoją serwetkę na talerzu.

- Czas na sprawozdanie.

To była rodzinna tradycja, dobrze wszystkim znana. Elizabeth zawołała starsze dzieci, bawiące się w pokoju gościnnym.

- No, dobrze... - uśmiechnęła się do wnuków. - Dzielimy się tym, za co jesteśmy wdzięczni.

- Mogę zacząć jako pierwszy? - Cole prawie że tańczył z radości, gdy John kiwnął głową. Cole oświadczył, że jest wdzięczny za klocki lego oraz indyka. Po czym wymienił wszystkich obecnych - i za Landona, ponieważ jest odważny i jest moim przyjacielem.

- Bardzo dobrze, Cole - powiedziała Elizabeth. - A Maddie?

Maddie nie była tak otwarta jak Cole. Zastanawiała się nad swoją listą, ale ostatecznie wymieniła mamę i tatę oraz kotka. Hailey nie do końca wiedziała o co chodzi, więc powtórzyła za siostrą: - Za kotka.

- Świetnie, to dobry początek. - John rozejrzał się po zebranych. - Kto następny?

Ashley uniosła rękę. Wyprostowała się na swoim krześle.

- Jestem wdzięczna za ludzi z Sunset Hills. Oni są... - szukała właściwych słów. - ...oni uczą mnie jak żyć. - Spojrzała w dół na Cole'a i pocałowała go w czubek noska. - I oczywiście za mojego drogocennego Cole'a. - Rozejrzała się dookoła, jej głos był miękki i łagodny, była zupełnie inna niż rok temu. - I za każdego z was. - Zawahała się. - Jestem wdzięczna, gdyż znowu mam ochotę malować, i za to, że powoli przestaję bać się miłości.

John cieszył się, że nie był następny. Ze wzruszenia nie mógłby wydobyć z siebie ani słowa. Puścił oko do Ashley i pokiwał głową, tylko tak mógł jej powiedzieć, że jest z niej dumny.

Nadeszła kolej Erin.

- Pragnę podziękować za wiarę, za moją rodzinę, dzieci, które uczę, i za przyszłość, którą Bóg dla mnie przygotował. - Nawet nie spojrzała na Sama, John zastanawiał się dlaczego. Czyżby świadomie go pominęła? Miał nadzieję, że nie.

Sam i Peter dziękowali za swoje rodziny. Gdy skończyli, oczy wszystkich zwróciły się na Brooke, w oczekiwaniu. W jej oczach lśniły łzy.

- Przepraszam, że robię taką tragedię - łamał się jej głos, ściskała grzbiet swojego nosa, szukając siły, aby dokończyć. Peter otoczył ją ramieniem.

Pociągnęła nosem i potrząsnęła głową.

- To trudniejsze niż sądziłam - westchnęła i rozejrzała się po zebranych. -Po 11 września zaczęłam inaczej postrzegać życie. Zaczęłam patrzeć bardziej realnie. Dziękuję za zdziwienie, które widzę w oczach mojego męża... za flagi powiewające w całej Ameryce... i za to, jak powitaliście mnie i Petera w kościele, pomimo że w przeszłości nie okazywaliśmy zbyt wielkiego zainteresowania. - Z jej oczu popłynęły łzy. Uśmiechała się, ale jej dolna warga i podbródek drżały. - Pragnę jeszcze podziękować za moje słodkie aniołki, moje córeczki. Za ich zdrowie...

Maddie stała obok mamy. Uniosła swój mały delikatny paluszek i otarła łzę z policzka Brooke.

- Nie płacz, mamusiu.

- Wszystko w porządku, kochanie. - Brooke objęła twarz Maddie swoimi palcami. - To jest dobry rodzaj płaczu.

John zabrał ręce ze stołu i wpatrywał się w swoją najstarszą córkę i jej dziecko. Niewyjaśnione gorączki Maddie niepokoiły Johna. Proszę Cię o zdrowie dla niej, Boże.

Oczy Kari także zrobiły się wilgotne. Zastanawiała się przez chwilę, czekała, podczas gdy Brooke ocierała łzy serwetką. Po czym wymieniła to wszystko, co było dla niej ważne, za co była wdzięczna - Jessie i rodzinę oraz wiarę.

- Ale szczególnie pragnę podziękować za życie, za to, że Bóg pozwolił mi odnaleźć nadzieję oraz powody, dla których warto iść dalej. Nawet po tym wszystkim, co się wydarzyło - zagryzła wargę, a John był przy niej, całym sercem.

Zaledwie rok temu, Tim obchodził Święto Dziękczynienia wspólnie z nimi. Jak bardzo może zmienić się bieg życia w ciągu dwunastu miesięcy. John westchnął. Nie, może zmienić się jeszcze szybciej. Dwadzieścia cztery godziny wystarczyło, żeby zmienić bieg historii. Jeśli Amerykanie ostatnio czegoś się nauczyli, to właśnie tego.

- Kto następny?

- Ja! - Cole podskoczył na krześle i rozbawił tym wszystkich.

- Ty już byłeś. - Elizabeth załamała ręce, uśmiechając się do niego. - Teraz kolej na babcię. - Wyliczyła całą listę imion - wszystkich przy stole oraz innych.

Pastor Mark i Marilyn zrobili mniej więcej to samo. Wreszcie przyszła kolej na Johna.

- Więc, przede wszystkim jestem wdzięczny za obecność Boga pośród nas i za was wszystkich. Jego twarz spoważniała, gdy popatrzył na zgromadzonych.

- Zmiany, które zaszły w tym roku są znaczne. Niektóre bardzo bolesne... -Zmrużył oczy, spoglądając w kierunku Kari, modląc się, aby poczuła jego miłość i troskę. Potem spojrzał na małą Jessie, śpiącą w pokoju gościnnym. -Inne znowu bardzo radosne. Widzieliśmy odbudowywane relacje i płomienie wiary podsycane w duszach. Ale były też i straty. - Ścisnął mocniej dłoń Elizabeth. W jego myślach pojawiła się twarz Luke'a. Potem John pochylił głowę, pozostali zrobili to samo.

- Boże, modlę się, żebyś był łaskawy dla nas wszystkich w nadchodzącym roku, żebyś nadal ożywiał nasz dom, był filarem naszej rodziny. Żeby blizny po ostatnich trudnych doświadczeniach nie pozostały w nas na zawsze. Ale, żebyśmy któregoś dnia, jakkolwiek jest on odległy, mogli spojrzeć wstecz i dziękować Ci, że przeprowadziłeś nas przez to wszystko.

Po deserze, Ashley poszła na górę. W ciągu ostatniego roku nastąpiło przedziwne odwrócenie ról pomiędzy nią i Lukiem. Jeszcze rok temu Lukę był taki pewny siebie i krytyczny, rzucał w stronę Ashley obraźliwe uwagi, gdy tylko nadarzała się okazja. Był złotym chłopakiem, zawsze uśmiechniętym, pełnym radości życia. Zawsze zdecydowany na służbę prawdzie i sprawiedliwości, na pełnienie dobra, bez względu na błędy, które popełniała jego siostra.

A teraz stał się rozgniewanym samotnikiem. Od chwili wyjazdu Reagan prowadził wojnę przeciwko Bogu i przeciwko wszystkim, na których mu zależało. Właściwie to nie potrafił dogadać się z nikim z rodziny - może z wyjątkiem Ashley.

Co do zamian w jej sercu, wiedziała, że częściowo są zasługą Landona Blakea. Słuchając jej historii o Paryżu, usunął drzazgę z jej duszy. Bez niej miejsce, które było zaognione, które krwawiło i bolało, zaczęło powoli się goić. Teraz Ashley miała ochotę głośno krzyczeć z radości, myśląc o przeszkodach, które udało jej się pokonać. Wieczorami czytali razem z Coleyn. Uczyła się kochać i żyć na nowo. I z każdym dniem coraz mniej obawiała się swojej przyszłości, coraz bardziej ufała, że Bóg zatroszczy się o nią, bez względu na wszystko.

Być może teraz będzie potrafiła pomóc Lukę'owi przypomnieć sobie niektóre z tych prawd.

Zapukała do jego drzwi i ostrożnie je popchnęła.

- Hej, możemy pogadać?

Siedział przy biurku, jego długopis poruszał się równomiernie, gdy coś nim zapisywał, plecak leżał rzucony niedbale na podłodze. Na dźwięk Jej głosu odłożył długopis i spojrzał przez ramię.

- Pewnie. Wejdź.

Ashley zajęła miejsce na brzegu łóżka i czekała, aż obróci swój fotel i siądzie przodem do niej.

- Praca domowa?

Lukę zerknął na otwarty notatnik.

- Tak, z komunikacji. Mamy wykonać pewien projekt.

Zmarszczyła nos. Czy nie wspominał jej już o tym zadaniu? Ona i Lukę w ciągu ostatnich dwóch miesięcy rozmawiali ze sobą częściej niż w przeciągu ostatnich lat.

- Ten, co robisz z tą dziewczyną?

- Lori Callahan. Siedzi obok mnie na zajęciach.

- Myślałam, że już go skończyłeś?

- Nie. Profesor Hicks stwierdził, że to część egzaminu semestralnego. Przez chwilę Ashley milczała. Machała stopami i odchyliła się trochę do tyłu. Ostatnia rzecz jakiej chciała, to pouczanie go - szczególnie po tym, co przeszedł. Poza tym przez kilka dobrych lat sama czuła się jak wyrzutek, wtedy pouczanie było ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła. Jakiekolwiek powody ma Lukę, ona jest w stanie zrozumieć przez co przechodzi.

- Nie zjadłeś deseru. Lukę przytaknął.

- Później sobie wezmę.

- Okay. - Ashley przekrzywiła głowę. - A więc, co cię gryzie?

Zacisnął zęby. Ashley zdumiało to, jak przystojny jest jej młodszy brat. Przez ostatnie kilka lat robiła wszystko, żeby go unikać. Ale teraz, gdy na nowo się zaprzyjaźnili, miała wrażenie jakby widziała go po raz pierwszy.

Mięśnie jego szczęki zadrgały.

- Wszyscy chcą rozmawiać o 11 września. - Pochylił się i oparł łokcie na swoich udach. - Mam już tego dosyć, tak sądzę.

Przyglądała mu się bacznie, nie chciała drążyć za głęboko.

- Masz jakieś wieści od Reagan? - zapytała łagodnie.

- Przestałem do niej dzwonić, od tygodnia. - Splótł razem palce. - W końcu uświadomiłem sobie, że to niemożliwe, żeby była tak zajęta, że nie mogła podejść do telefonu lub żeby ciągle jej nie było. Skończyliśmy ze sobą. Spuścił wzrok. - Ona nie chce ze mną rozmawiać.

Ashley zmieniła pozycję. Ból i smutek Reagan były zrozumiałe. Ale jej milczenie, nie. Z jakichś powodów nie chciała rozmawiać z Lukiem. To musiało być coś więcej niż śmierć ojca. Może coś się stało.

Przez ułamek sekundy Ashley miała wrażenie, że w oczach Lukę'a pojawiło się poczucie winy, ale to był błysk, który zniknął, zanim zdążyła się upewnić. Lukę odetchnął gwałtownie i uniósł podbródek.

- To koniec Ashley. Wszystko, co nas łączyło, umarło razem z jej ojcem, gdy zawalił się ten budynek. - Wypuścił powietrze przez zaciśnięte zęby. - Nic na to nie mogę poradzić.

- No, dobrze. - Przesunęła się nieco do tyłu, wzięła jego poduszkę i oparła na niej łokieć, wyciągając się na jego łóżku. - Co jeszcze?

- Co jeszcze? - Zmarszczył brwi. - Czy to nie wystarczy?

- Wiesz, co mam myśli, Luke. - Starała się zachować uprzejmy ton głosu. -Unikasz wszystkich z rodziny, tak jakbyś był na nas wściekły.

Luke wstał i przespacerował się do drzwi i z powrotem.

- Być może wkurza mnie cała ta amerykańska demonstracja. - Spojrzał na nią. - Czy to nie dziwne? Nagle wszyscy wieszają flagi i chodzą do kościoła. Dlaczego? Dlatego, że terroryści znaleźli nasz słaby punkt?

Zakłopotanie przyćmiło rysy jego twarzy.

- Gdyby to się miało wydarzyć za administracji Clintona, moglibyśmy uniknąć całej tej tragedii. Pozwolili Osamie bin Ladenowi zaatakować nas trzy razy. Nie zrobili niczego, aby go powstrzymać. Teraz mamy tego skutki. Dlatego mam wieszać flagę?

- Wiem, co myślisz. - Ashley czekała. - Na początku także nie rozumiałam tej demonstracji. Przekręciła się na plecy i podłożyła sobie pod głowę poduszkę. - Ale teraz już wiem. Ludzie wcale nie są dumni z amerykańskich błędów. Tutaj chodzi o zjednoczenie się. Zostaliśmy powaleni, ale my jesteśmy Amerykanami. Dlatego podniesiemy się - w jej głosie pobrzmiewała łagodność. - Rozumiesz?

Lukę sapnął i opadł na krzesło.

- Chyba tak. - W jego oczach pojawiła się powaga. - A co z tym pokazem dotyczącym Boga. Znasz mnie, Ashley. Moja wiara była mocniejsza niż... beton. Ale już tak nie jest. - Spojrzał przez okno na zachodzące słońce. - Cały czas zastanawiam się, o co chodzi.

Ashley milczała, pozwalając mu mówić dalej. Z jego ust wyrwał się śmiech.

- Od 11 września kościoły są pełne. Tak mówią gazety, i to prawda. Spójrz na siebie, Brooke i Petera. - Kiwnął głową w jej kierunku. - Dlaczego, Ashley? Dlaczego ty zaczęłaś chodzić?

- Nie wiem, naprawdę. - Usiadła i przytuliła poduszkę od brzucha. - 11 września przypomina mi o tym, co się w życiu liczy. Jednego dnia tysiące ludzi idą do pracy, a potem, w ciągu godziny już ich nie ma - przerwała. -Myślę, że ludzie, z którymi pracuję w Sunset Hills także mają z tym coś wspólnego. Siedzieć tam codziennie, oglądać telewizję, czekać na śmierć. -Wzruszyła ramionami. - Kościół jest jedynym miejscem, w którym ostatnio mogę odnaleźć nadzieję i sens. Tam cały ten bezsens zaczyna nabierać odrobinę sensu.

Zerknął na nią spod przymrużonych powiek.

- Mówisz o tym, że teraz kupiłaś cała tę propagandę o Bogu? Uwierzyłaś, że on tam jest, chroni nas i tym podobne rzeczy?

- Nie wiem, w co wierzę. - Wyciągnęła ręce i ścisnęła swoje stopy. - Wiem tylko, że ostatnio czuję się lepiej, wierząc, że Bóg ma swój plan, nawet gdy wszystko wydaje się nam szaleństwem, na które nie mamy wpływu.

- Więc, jaki On może mieć plan? I jaki ma sens modlitwa, gdy Bóg - jeśli w ogóle Bóg jest - i tak zrobi to, co zamierza? - Lukę ściszył głos i pochylił się do przodu, jego oczy błyszczały. - Błagałem Go, żeby ojciec Reagan przeżył. Ale tak się nie stało.

Ashley pragnęła przerwać tę rozmowę, przytulić go, zapewnić, że wszystko się ułoży, że nie muszą o tym rozmawiać. Ale on chciał mówić dalej.

- Wtedy pojawiła się ta praca z komunikacji. - Wskazał ręką na notatnik z tyłu. - Udowodnić istnienie Boga lub obalić. Poprzeć swoją tezę dowodami. Powiedziałem, okay, świetnie, Boże. To Twoja szansa. Możesz udowodnić, że jesteś prawdziwy, pozwalając, aby między mną a Reagan wszystko się ułożyło. - Wyrzucił ręce przed siebie. - I co się stało? Nawet nie odbiera moich telefonów.

Ashley wciąż myślała o projekcie.

- Twój wykładowca z komunikacji kazał wam udowodnić lub obalić istnienie Boga?

- Tak. - Lukę założył ręce. - Właściwie to on tego nie powiedział, ale wierzy, że jedyną słuszną teorią jest humanizm. No wiesz, wiara w rozum i potęgę ludzkiego ducha - ludzie sami decydują, czy chcą podążać za dobrem czy za złem. To ma sens. To znaczy, ludzie pomagają sobie nawzajem, i skutki są oczywiste - tak właśnie się stało po 11 września. To nie Bóg nam pomaga. Sami sobie pomagamy!

Ashley prawie wcale nie czytała Biblii, ale nawet ona wiedziała, że teoria, o której mówił Lukę, sprzeciwiała się ich rodzinnym wartościom - wartościom, przy których on sam mocno trwał przed atakami terrorystycznymi. Wbiła łokcie w poduszkę i przyglądała się twarzy Lukę'a.

- Po której jesteś stronie?

Lukę milczał. Wbił wzrok w podłogę, z wyrazu jego twarzy przebijało coś aroganckiego.

- Nie byłem pewien, dopóki Lori mi nie powiedziała.

- Ta dziewczyna, która siedzi obok ciebie?

Podniósł wzrok, wtedy poczuła dystans pomiędzy nimi dystans, którego przed chwilą jeszcze nie było.

- Zabiera mnie na spotkania o rozumie i wolnomyślicielstwie. Jej ojciec jest pełnomocnikiem rzecznika praw obywatelskich w Waszyngtonie. Pomaga nam przy projekcie.

Tym razem Ashley coś zaniepokoiło. Jego odwołanie do wolnomyślicielstwa i swobód obywatelskich - słyszała te zwroty w klubie, do którego kiedyś uczęszczała.

- Próbujesz obalić istnienie Boga? - Jej głos przeszedł w ledwie słyszalny szept.

Jeśli to byłby ktoś inny, nie zmartwiłaby się. Przecież ludzie kwestionują istnienie Boga. Ona sama tak długo Go odrzucała. Ale Lukę? Jej brat, uparcie trwający przy tradycji? Nie dziwne, że ostatnio nie spotykał się z rodziną. Prawdopodobnie czuł się jak wyrzutek - tak samo jak ona czuła się po powrocie z Paryża.

- Jakie... jakie znalazłeś dowody? Zaśmiał się sztucznie.

- Ataki terrorystów są świetnym miejscem na początek. Jaki Bóg mógł pozwolić, żeby to się stało? - Usiadł wygodnie na krześle. - Fakt, że w gruzach odnaleziono tak mało żywych, to kolejny dowód. Ludzie mówią o cudach, które się wydarzyły. Jakich cudach? Wszystko, co się wtedy stało, było przypadkowe.

W jego spojrzeniu było więcej smutku niż złości.

- Humanizm to jedyny światopogląd, który w tym momencie nabiera sensu. No wiesz - ludzie oddający krew, ofiarujący pieniądze, pomagający ofiarom, i tym podobne sprawy. Coś, czego nie można przypisać Bogu.

Ashley opanowała chęć skrzywienia się. Co pastor Mark powiedział w ostatnią niedzielę o woluntariuszach w Nowym Jorku? Oglądanie ich w telewizji, to jak zobaczenie żywego Jezusa. Bóg posługujący w całym mieście. Chciała mu to powiedzieć lub przypomnieć mu to, co pastor powiedział tydzień wcześniej - dowody na istnienie Boga są dookoła nas, tak blisko, jak najbliższe drzewo czy góra.

Ale powstrzymała się. To nie był dobry moment, nie była też przekonana, czy jej argumenty wystarczą. Wszystko, co mogła teraz zrobić, to pokazać mu, że jest jej bliski.

Gdy skończył mówić, zeszła z łóżka, podeszła do niego i objęła go za szyję.

- Teraz wszystko wydaje się takie trudne, ale w głębi duszy wiesz, że Bóg istnieje. Pewnego dnia wszystko, co Go dotyczy, znowu nabierze sensu. Tak jak nabrało sensu dla mnie. - Pocałowała go w policzek i uśmiechnęła się serdecznie. - Do tego czasu pamiętaj o jednej rzeczy, dobrze?

Rysy twarzy Luke'a złagodniały.

- Jakiej?

- Kocham cię. - Poczochrała mu włosy. -1 wszyscy tutaj też cię kochają.

- Dzięki - uśmiechnął się niepewnie. - Ja też cię kocham. Chciałbym mieć lepszy nastrój.

- W porządku. Każdy z nas przeżywa trudne chwile. Na moment zapadła cisza.

- Ashley? - Ich oczy się spotkały.

- Tak?

- Przepraszam.

- Za co?

- Za... to jak cię traktowałem przez ostatnie kilka lat. - Przytulił ją. - Byłem draniem. Wybaczysz mi?

- Oczywiście. - Do jej oczu napłynęły łzy, poczuła ucisk w sercu. - Cieszę się, że teraz jest okay.

Tego wieczora, gdy Ashley wracała z Cole'em do domu, myślała o projekcie Luke'a i dowodach na istnienie Boga. Szalony Lukę, ze złamanym sercem. Był zbyt przygnębiony, żeby dostrzec dowody wokół niego.

Więc może i jej wiara w Boga nie jest taka, jaka powinna być. Właściwie to zaczęła się modlić tylko dlatego, że Landon ją o to poprosił. Może nie wie jeszcze, jak odczytywać wersety z Biblii w danej sytuacji. Ale Bóg naprawdę istnieje. Co do tego nie miała wątpliwości.

Wracała myślami od przeprosin Luke'a. „Wybaczysz mi?... Wybaczysz mi?"

Po Paryżu była pewna, że nigdy już nie będą wobec siebie uprzejmi, nie mówiąc już o odnalezieniu tego, co kiedyś ich łączyło. A teraz... znowu się kochali.

Otarła dwie zabłąkane łzy, gdy wjechała na swój podjazd.

Jeśli to nie był dowód na istnienie Boga, to nic nie mogło nim być.



ROZDZIAŁ 26



Kari właśnie uśpiła Jessie, gdy zadzwonił telefon.

Zerknęła na zegarek. Dziewiąta. Godzina Ryana, zawsze o tej dzwonił. A od ataków dzwonił co tydzień. Czasami nawet dwa lub trzy razy. Kari mogła być zajęta, ale nie na tyle, żeby nie zauważyć pewnego rozwijającego się schematu.

Nie tylko Ryan dzwonił częściej, ona także zaczęła czekać na rozmowę z nim.

Znalazła bezprzewodową słuchawkę na końcu stołu w salonie i wcisnęła przycisk.

- Słucham?

- Cześć.

- Cześć. - Brzmienie głosu Ryana sprawiło, że poczuła się jak nastolatka. Zaczęła rozumieć, że nie może przestać kochać Ryana Taylora, tak jak nie może przestać oddychać. Interesujące było to, że miała coraz mniejsze poczucie winy z tego powodu. Może to był kolejny sygnał, że zdrowieje, pragnie żyć dalej. - Co słychać u mojego ulubionego trenera?

- Złapany w pułapkę złej passy po dwóch przegranych meczach. - Jego głos był łagodny i życzliwy.

- To się zmieni.

- Tak. - Ryan ziewnął. - Mam nadzieję. Przed przegraną mieliśmy dwa razy więcej treningów.

Kari wyciągnęła się na sofie. Nie widziała Ryana już od miesięcy. Ale za każdym razem gdy ze sobą rozmawiali, miała wrażenie, że pomimo odległości, on jest tak blisko, jakby siedział naprzeciwko niej. Zamknęła oczy i wyobrażała sobie, że tak właśnie jest.

- Miałam zapytać cię o to ostatnim razem - czy widziałeś Landona?

- Nie. Moja drużyna nie była w Strefie Zero już od tygodnia albo i dłużej. Ostatnio mieliśmy bardzo napięty harmonogram...

- Czy ciągle jest tak dużo woluntariuszy?

Ryan przerwał, prawie że go widziała, jak wygląda przez okno swojego mieszkania w wieżowcu, szukając słów na opisanie tego, co się wokół niego dzieje.

- Nigdy czegoś takiego nie widziałem, Kari.

- Masz na myśli to wsparcie.

- Wszędzie powiewają flagi. W Nowym Jorku nie znajdziesz nawet pojedynczej ulicy, na której nie powiewałyby dziesiątki flag - są wywieszone w oknach biur, powsadzane w żardyniery wzdłuż witryn sklepowych.

- Tutaj też tak jest. Ludzie umieszczają flagi na samochodach, przy rowerach, noszą je przy koszulach. Tak jakby cały kraj się obudził i uświadomił sobie, jakim cudownym miejscem jest Ameryka.

- Dokładnie. - Ryan westchnął. - Nigdy nie sądziłem, że to powiem, ale czuję się związany z ludźmi z Nowego Jorku. Po czasie spędzonym w Strefie Zero, gdy podawałem wodę ratownikom i widziałem, jak rzadko robią sobie przerwy... Nie wiem, Kari. Ale to wchodzi w krew.

Jak football, chciała dokończyć Kari. Dziwnie się poczuła. Ta więź z Nowym Jorkiem była czymś nowym, czymś, o czym Ryan jeszcze jej nie mówił. Zawsze myślała, że on w końcu wróci do Bloomington, ale może tak się nie stanie. Serce jej zamarło. Może jej uczucie do Ryana teraz także się nie urzeczywistni, tak jak wcześniej.

- To musi być niesamowite, znajdować się w samym sercu tego wszystkiego.

- Czujemy to za każdym razem, gdy wracamy tutaj po jakichś rozgrywkach. - W jego głosie wyczuwało się głęboką zadumę. - Prawie tak, jakbyśmy brali udział w wojnie, szczególnie tutaj. Gdy lecimy do Nowego Jorku, podejmujemy ryzyko, ale zawsze mówimy terrorystom: „Proszę bardzo, spróbujcie nas pokonać. Ciągle stoimy. I tak naprawdę stoimy tak blisko siebie, jak nigdy dotąd".

- Nigdy nie myślałam o tym w ten sposób.

- Też tak pomyślisz. Od razu na początku lotu do Nowego Jorku. - Ryan zawahał się, jego ton nie był już tak poważny. - No właśnie. To całkiem niezły pomysł. Może przyleciałabyś do Nowego Jorku na mecz? Możesz zabrać ze sobą Jessie i zatrzymać się w hotelu obok kompleksu treningowego. Tylko na kilka dni, od soboty do poniedziałku - coś w tym stylu.

Kari wyobraziła sobie taki weekend. Ryan byłby zaabsorbowany treningami, obiadami z drużyną i wydarzeniami związanymi z meczem. Wróciła myślami do czasów, gdy Ryan był zawodnikiem, a ona była przy nim. Zony i dziewczyny trzymały się razem w jednej klice, głównie dlatego, że mężczyźni byli zbyt zajęci, żeby im towarzyszyć. Były tam też i fanki, skąpo ubrane kobiety, które czekały tłumnie po każdym obiedzie czy zebraniu po meczu.

Ryan był na tyle uprzejmy, że zapytał, ale czy ona i Jessie pasowałyby do takiego obrazka?

- Nie sądzę. - W jej głosie pobrzmiewał smutek. - Nie w tym sezonie. Jessie jest za mała i... nie znam tam nikogo.

Westchnął na tyle głośno, że usłyszała.

- Domyślałem się, że tak powiesz.

Kari nie potrafiła powiedzieć, czy Ryan był sfrustrowany, czy rozczarowany. Położyła się na boku i rozejrzała się po swoim pustym salonie.

- Jesteś zły?

- Oczywiście, że nie. - Ryan zamilkł. Połączenie było tak dobre, że mogła słyszeć jak oddycha. - Jak tam Jessie?

Kari ucieszyła się, że zmienił temat.

- Rośnie szybko.

Jego głos stał się jeszcze bardziej łagodny.

- Domyślam się.

- Uwierzyłbyś, że ma już prawie siedem miesięcy?

- No! No! - Ryan przez chwilę milczał. Czy myślał o tym samym, co ona? Że jeśli Jessie ma już siedem miesięcy, to oznacza, że od ich ostatniego spotkania minęło dużo czasu. - Potrafi już siedzieć?

- Prawie. I przekręca się z boku na bok, cały czas. Kari usłyszała bardzo delikatne piknięcie.

- Ktoś na drugiej linii?

- Tak, zaczekaj chwilkę. - Gdy wrócił, jego głos był zmieniony, śpieszył się. - Wiesz co, Kari, muszę odebrać tę rozmowę. Zadzwonię do ciebie w tym tygodniu, dobrze?

- W porządku. - Walczyła, żeby ukryć swoje rozczarowanie. - Uważaj na siebie.

- Dobrze.

Kari poczuła się zraniona. Rozmowy z Ryanem zazwyczaj trwały przynajmniej pół godziny. Wyczekiwała ich z niecierpliwością.

Gdy się rozłączyła, błąkała się po mieszkaniu, w końcu postanowiła wcześniej się położyć. Dlaczego Ryan nie powiedział nic o przyjeździe do Bloomington? Czy aż tak był zaabsorbowany treningami i życiem w Nowym Jorku, że pomysł odwiedzenia jej nawet nie przyszedł mu do głowy?

I dokąd właściwie zmierzał ich związek na odległość? Nigdy nie rozmawiali o swoich najgłębszych uczuciach, o tym, że tęsknią za sobą, a tym bardziej o tym, że są w sobie zakochani. Być może dzwonił do niej kierowany jakąś nostalgią, jako lojalny przyjaciel. Właściwie to już na długo przed śmiercią Tima zdecydowali, że każde z nich pójdzie własną drogą. Może Ryan po prostu jej współczuł jako samotnej matce, wychowującej Jessie.

Jakie masz co do mnie plany, Boże? Kiedy pozwolisz mi je poznać?

Wsunęła się pod kołdrę i zamknęła oczy. Oczywiście Pan pokazał jej już część planów. Pastor Mark powiedział jej, że już wkrótce będzie gotowa na podjęcie służby. W międzyczasie zaproponował jej spotkania ze starszą kobietą związaną z kościołem w Clear Creek, kimś, kto dzielił się swoim sercem z cierpiącymi kobietami. Materiały, które dał Kari, były także przydatne. Uczyły, jak przypominać o Bożych prawdach dotyczących relacji międzyludzkich.

- To, co jest ważne, to pamięć - wyjaśniał jej pastor Mark na jednym ze spotkań. - Pomożesz tym kobietom pamiętać o miłości. Ten rodzaj pamięci jest pewnego rodzaju wzorem, za którym mają podążać, gdy ich serca będą się goiły.

Pamiętać o Bożych prawdach... Pamiętać o tym, co jest ważne... Pamiętać o tym, co to znaczy kochać.

Pamięć była głównym tematem, który przewijał się we wszystkim, co było istotne od chwili ataków: Landon uczcił pamięć swojego przyjaciela, przeszukując gruzy; Ashley pomagała swoim pacjentom z Alzheimerem żyć w przestrzeni związanej z ich najszczęśliwszymi wspomnieniami. Bardzo proste: szczęśliwa dusza to ta, która ma czas, żeby pamiętać.

Ale co z nią i Ryanem? Dlaczego ostatnio tak bardzo wyczekiwała jego rozmów? I dlaczego teraz tak mało myśli o Timie?

Kari przekręciła się na bok, naciągnęła na siebie kołdrę. Wydarzenia z 11 września w jakiś sposób oddaliły ją od jej bólu utraty Tima. Ale być może to było złe. Może ciągle powinna czcić pamięć Tima, myśląc o nim w każdej godzinie.

Powiedz coś, Panie. Jeśli moje uczucia dla Ryana są czymś złym, to powiedz mi o tym. Skąd mam wiedzieć, co robić, skoro on jest tak daleko? Przecież gojenie się moich ran nie może okrywać hańbą Tima.

Bo myśli moje nie są myślami waszymi ani wasze drogi moimi drogami, córko." Kari zmrużyła oczy.

Czy to Bóg do niej przemawia? Szepcąc do najgłębszych zakamarków jej duszy? Słowa te pochodziły z 55 rozdziału Księgi Izajasza - wersetu zamieszczonego w materiałach, które studiowała. Ale czy teraz stały się odpowiedzią Boga dla niej? Jeśli tak, to co oznaczały te słowa?

Czy masz dla mnie jakieś inne plany, których nie jestem sobie w stanie wyobrazić?

Może Bóg chciał, żeby Ryan stopniowo odchodził z jej życia, stał się wspomnieniem, a nie ciągłą obecnością. To byłoby coś zupełnie odmiennego -i oczywiście coś, czego nie potrafiła sobie wyobrazić.

Kari westchnęła ciężko. Niemożliwe, żeby Bóg tego chciał, czyż nie tak?

Potem pomyślała o czymś, co sprawiło, że otworzyła oczy. Przecież tym kimś, kto zadzwonił do Ryana w trakcie ich rozmowy, była kobieta, z którą się spotyka - być może ma w stosunku do niej poważne plany.

Kari znowu zamknęła oczy. Próbowała zasnąć, lecz pytanie ciągle do niej wracało. Z jakiegoś powodu bała się odpowiedzi - bez względu na to, co czuł do niej Ryan i który werset z Biblii przyszedł jej na myśl. Chmura żalu i poczucia winy, która wisiała nad nią miesiącami, wreszcie się rozproszyła, a gdy zniknęła, jej uczucia do Ryana stały się tak wyraźne, jak popołudniowe słońce.

Kocha go.

Dlatego plany Ryana stały się istotne. Od ich pierwszego spotkania, Kari nigdy nie podejmowała inicjatywy, nigdy nie była na tyle odważna, aby otwarcie wyjawić mu co do niego czuła. Ale teraz była dojrzałą kobietą, która w ciągu ostatnich miesięcy zrozumiała bardzo dużo. Już nie mogła dłużej pozwalać, aby życie toczyło się gdzieś obok niej.

Już nie.

Wzięła długi, powolny oddech, zupełnie już rozbudzona. Nadszedł czas, żeby zacząć postępować zgodnie z tym, co czuła.

Ta myśl wirowała w jej umyśle, dopóki nie ułożyła się w plan - cudowny, odważny plan, który był czymś zupełnie innym, wydawałoby się niezgodnym z jej charakterem. Myśląc o tym, co zrobi, czuła taką radość, że prawie wcale nie mogła spać.

Już raz straciła Ryana, gdyż za długo czekała, domyślając się jedynie, co do niej czuł. Od tamtej pory nauczyła się paru rzeczy, i nagle nie miała już żadnych wątpliwości.

Nie zamierzała znowu popełnić tego samego błędu.



ROZDZIAŁ 27



Zamówione przez Ashley rzeczy z eBAY przyszły w poniedziałek popołudniu.

Otworzyła paczkę i gwałtownie odetchnęła. To było to czego potrzebowała - stare kowbojskie siodło, które wygrała po zaoferowaniu tylko czterdziestu dwóch dolarów. Co prawda brakowało lewego strzemienia, ale siodło miało rozmiar wystarczający dla dorosłych i piękne oznaczenia wyryte na czarnej skórze.

Ashley sprawdzała ceny używanych siodeł w sklepie z uprzężą, kosztowały ponad pięćset dolarów - były to kwoty znacznie przekraczające jej budżet.

To było doskonałe. Tak samo jak poprzecierany kozioł kupiony w składzie z tarcicą. Kierownik składu z chęcią się go pozbył. Oddał go jej za darmo i zasugerował zakup siodła na eBAY.

W jeden z wtorkowych poranków, Ashley załadowała obie rzeczy do bagażnika swojego samochodu. Zostawiła je tam z myślą, że poczeka na odpowiedni moment, by zanieść swoje zdobycze do pokoju Berta. Ostatnią rzeczą, jakiej chciała, było pojawienie się Belindy w chwili, gdy ona wnosiłaby siodło i kozła do Sunset Hills. Wolała zaczekać, aż Belinda zajmie się papierkową robotą. W chwili gdy uda się jej wnieść siodło do pokoju Berta, sprawa będzie załatwiona. Belinda rzadko wchodziła do niego.

Ashley bała się myśli o tym, co się może stać, gdy Belinda dowie się o jej planach. Niestety kobieta nie była zadowolona z Ashley. Nieustannie usuwała prześcieradło z łazienkowego lustra, a gdy zobaczyła zdjęcia na ścianach pokoju Irvel, oskarżyła Ashley o to, że nie ma co robić z czasem. Nie wiedziała jeszcze, że Sue Brown przedstawiała się Helen jako jej przyjaciółka, nie córka. Ashley była pewna, że gdyby Belinda dowiedziała się o tym, ona sama miałaby spore kłopoty. Aranżowanie rozmów, które nie odnosiły się do rzeczywistości, było sprzeczne z ustalonymi regułami.

- Przekroczysz pewną granicę i jesteś skończona - powiedziała ostatnio Belinda, ostrzegając Ashley. - Nie zaczynaj. Nie jesteś tutaj kierowniczką. Ja nią jestem i Lu mnie słucha. Daj mi chociaż jeden powód, a znikniesz stąd.

Ashley nie chciała, żeby siodło i kozioł stały się tym powodem.

Zamknęła samochód i weszła do środka. Belindy jeszcze nie było, ale mogła zjawić się w każdej chwili. Ashley pożegnała swoją zmienniczkę z nocnej zmiany, potem przygotowała śniadanie, zmieniła pieluchy i pomogła Irvel oraz jej przyjaciółkom usiąść przy stole. Gdy już siedziały, podała każdej z nich talerz płatków z mlekiem i filiżankę miętowej herbaty. Po czym przyłączyła się do nich.

- Więc - rozejrzała się dookoła stołu - jak wszyscy się dzisiaj mają?

Irvel wyglądała na szczególnie wypoczętą, mówiła o tym jej wygładzona twarz, bez zmarszczek wyrażających niepokój, z którymi czasami się budziła.

- Hank był dla mnie cudowny, moje drogie. To był wspaniały tydzień. Staruszka w niesamowity sposób dotykała serca Ashley. Przekrzywiła głowę, wyobrażając sobie Irvel dwadzieścia lat wstecz, gdy ona i Hank stanowili jedno. Irvel, która budziła się teraz otoczona zdjęciami Hanka, z pewnością czuła się bezpieczniej.

- To cudownie Irvel.

Pomimo kilku centymetrów deszczu, który spadł w nocy, przez okno zaglądało słońce. Irvel uśmiechnęła się do Ashley.

- Wiesz co, skarbie, w tym świetle masz przepiękne włosy. Czy ktoś ci już o tym mówił?

- Dzisiaj nie, Irvel. - Ashley przypomniała sobie Landona, który powiedział jej dokładnie to samo, przekomarzając się z nią podczas jednego z letnich leniwych dni. Zanim jeszcze świat zadrżał w posadach owego wrześniowego poranka.

- To prawda. - Irvel zerknęła na Edith. - Nie sądzisz?

- Tak, podobają mi się jej włosy. - Edith przez moment przyglądała się Ashley. - Ładny odcień.

Helen zniżyła podbródek i spoglądała na Ashley sponad swojego talerza z owsianką.

- To dobrze, że z włosami takie jak twoje, zostałaś sprawdzona. Sue została sprawdzona, ale nie podczas śniadania. - Uniosła łyżkę i przełknęła porcję gorących płatków.

Ashley zakryła swój uśmiech dłońmi. Gdy rozpoczęła pracę w Sunset Hills, Helen uderzała pięścią w stół lub tupała nogą dla podkreślenia swojego zdania. Ale teraz stała się znacznie spokojniejsza. Ashley wierzyła, że to było wynikiem jej rozmów z córką. Nawiązała relację z Sue, nieważne na ile bliską. W rezultacie wszystkim żyło się lepiej.

- Zostałaś sprawdzona, prawda? - Helen uniosła brwi, ponownie patrząc na Ashley. - Na miejscu są szpiedzy, rozumiesz. Któregoś dnia był taki facet w telewizji... wyglądał jak dziki i szalony. Stuknięty wygląd. - Popukała się palcem w skroń. - Tutaj miał wielkie zero. Był szpiegiem, wiem o tym. Ale nikt go nie sprawdził.

- Tak, Helen. Zostałam sprawdzona. Jeszcze zanim tutaj weszłam. Nie jestem szpiegiem.

- To dobrze. - Przytaknęła szybko. - Czy ta starsza pani dzisiaj wpadnie? Ta sympatyczna, która zna moją córkę?

- Myślę, że tak. - Ashley ucieszyła się, że Sue nie słyszała opisu swojego wyglądu - szczególnie że pochodził od jej własnej matki.

- Ona nie jest szpiegiem. - Helen podmuchała swoje płatki.

- Nie Helen, nie jest. - Sue ostatnio była częstym gościem. Za każdym razem gdy przychodziła, w sercu Ashley wzbierała nadzieja. Może któregoś dnia, jeśli przyjaźń pomiędzy Sue i Helen będzie się pogłębiać, Helen zaakceptuje Sue jako osobę, którą naprawdę jest - jako swoją jedyną córkę.

Irvel odłożyła łyżkę i spojrzała na Helen.

- Jestem Irvel. - Wyciągnęła dłoń. - Cieszę się, że dzisiaj się do nas przyłączyłaś.

Helen zostawiła wyciągniętą dłoń i spojrzała na Edith, siedzącą po przeciwnej stronie stołu.

- Kim jesteś?

- Ja? - Na moment pytanie jakby zamurowało Edith. - Edith... Nazywam się Edith. - Łyżka w jej dłoni drżała, głos miała niepewny. - Właśnie tak, prawda?

- Tak, Edith - odrzekła Ashley, spokojnym i pewnym głosem. Zauważyła, że pensjonariusze czuli się bezpieczniej, gdy opiekun nie reagował na ich pytania sarkastycznie lub złośliwie, co Belinda czyniła regularnie.

- Edith jest naszą przyjaciółką - odparła Irvel. Poklepała dłoń Edith i grzecznie uniosła brwi w kierunku Helen. - A ty jesteś?...

- Wiesz kim jestem! - Helen zmarszczyła czoło. - Upewniam się, czy ludzie dookoła tego miejsca zostali sprawdzeni.

- To jest Helen. - Ashley obdarzyła Irvel znaczącym uśmiechem. - Ona także jest naszą przyjaciółką.

- Herbatka jest cudowna. - Irvel wskazała na filiżankę Helen. - Powinnaś spróbować. - Spojrzała na swój zegarek, delikatną srebrną bransoletkę, którą nosiła w dzień i w nocy.

Ashley przeczuwała, że to musiał być prezent od Hanka Irvel powoli wypiła łyczek herbaty. - Hank pojawi się za godzinę lub za dwie, więc napij się, Ingrid. Herbata smakuje najlepiej, gdy jest gorąca.

Edith poklepała Irvel po ramieniu.

- Nie jestem Ingrid. Nazywam się Edith. - Wskazała na Ashley. - Tak powiedziała ta dziewczyna.

Ashley usiadła wygodnie i z rozbawieniem, w którym błąkały się jednak elementy smutku, przysłuchiwała się prowadzonym rozmowom. One naprawdę nie wiedziały. Te kobiety żyły razem, wspólnie jadły każdy posiłek, całe dnie spędzały w swoim towarzystwie, ale każdego ranka nie wiedziały, z kim siedzą przy stole. Poznawanie się stanowiło nieodłączną cześć codziennego rytuału.

Choroba właśnie tak działała.

I chociaż Ashley znalazła sposób na krzyk Edith, to nie mogła zrobić niczego, żeby usunąć mgłę, która nieustannie osnuwała pamięć kobiet. W badaniach, o których czytała Ashley, twierdzono, że wspieranie funkcjonowania pacjentów w tych momentach ich życia, w których czuli się najbezpieczniej, mogło czasami wpływać na odbudowywanie pamięci. Ale nie zawsze. I najwyraźniej nie w przypadku Edith.

Irvel potrząsnęła głową i rzuciła Edith znaczący uśmiech.

- Wiem, że nazywasz się Edith. - Wskazała na Helen. - Miałam na myśli ją, Ingrid, o tam. Tę, co zawsze sprawdza ludzi.

- Nazywam się Helen. - Spojrzenie Helen wyrażało poirytowanie, zerknęła błagalnie na Ashley. - Co z nią? - Wskazała na Irvel. - Babsko niczego nie pamięta!

- Właściwie to pomyślałam, że zanim wróci Hank, mogłybyśmy zagrać w koleżeńskiego brydża. - Irvel rozejrzała się po obecnych. - Żadnych zakładów, oczywiście. Hank mówi, że z góry spogląda na nas dobry Pan.

- Czy to jajecznica? - Edith trzy razy podziobała łyżką w płatkach. - Nie wygląda to na jajka?

Irvel spojrzała w dół, spoza grzbietu swojego delikatnego nosa, na jedzenie na talerzu Edith.

- Skarbie... - Przewróciła oczami w kierunku Ashley. - To nie są jajka. To są płatki owsiane, które przygotowała dla nas twoja matka.

- To śmieszne. - Helen uniosła rękę; ledwie powstrzymała się od uderzenia nią w stół. - Moja mama robi lasagne. Przygotowała ją dzisiaj - spojrzała badawczo w kierunku kuchni. - Ale za każdym razem gdy ją zrobi, ktoś ją kradnie. Tak jak Sue. Moją córkę także ukradli. Wokoło wszystko rozkradają.

Irvel westchnęła tak, jakby jedynie to mogła zrobić, żeby zachować cierpliwość wobec kobiet obok niej.

- Nie twoja matka, Ingrid. Mama Edith. Mama Edith zrobiła dzisiaj owsiankę.

- Nie jestem Ingrid - warknęła Helen. - Ingrid jest w drugim pokoju.

Edith nie spróbowała ani trochę, dopóki nie zapytała o zawartość swojego talerza. Teraz bezgłośnie wymawiała słowo „mama". Jej szeroko otwarte oczy przepełniał lęk.

- Mamo? - Rozejrzała się dookoła. - Mamo?

- Szpiedzy. - Helen z odrazą pokręciła głową. - To szpiedzy wszystko kradną.

- Uwaga... - Ashley wzięła głęboki wdech. Od czasu do czasu zdrowa dawka rzeczywistości była wskazana, aby sprowadzić rozmowy na odpowiedni tor. - Właściwie to ja przygotowałam owsiankę, dzisiaj rano.

Edith spojrzała na nią.

- Ty nie jesteś moją mamą.

- Nie - wtrąciła Irvel. - Ona nie jest twoją matką. Ale ma przepiękne włosy. Nie uważacie, dziewczęta? Nigdy nie widziałam takich włosów.

Ashley nie mogła doczekać się czasu drzemki.

Jej myśli były zaprzątnięte siodłem i kozłem, które miała w bagażniku, oraz tym, jak zareaguje Bert, gdy to zobaczy. Czy rozpozna skórę po dotyku? Czy przyciągnie go jej zapach? Czy to cofnie go w czasie, tak jak tego pragnęła -do chwil, gdy czuł się potrzebny i użyteczny? Jeśli tak, to być może odzyska umiejętność nawiązywania kontaktu. Przynajmniej tak twierdzono w badaniach mówiących o terapii przeszłość-teraźniejszość.

Pomimo panującego zamieszania, ranek minął dobrze. Ashley upewniła się, czy lustro w łazience było zakryte prześcieradłem, dzięki czemu Edith była spokojna. Irvel potrzebowała jedynie spojrzeć na ściany swojej sypialni, żeby myśleć, iż Hank jest obok. A Helen pytała o miłą starszą panią, która przychodziła, żeby porozmawiać o Sue.

Niekiedy podczas śniadania przez frontowe drzwi wpadała Belinda i biegła prosto do biura, bez słowa powitania. Ashley była zadowolona. Obydwie miały się lepiej, gdy się unikały.

Do dziesiątej pensjonariusze byli już wykąpani i siedzieli w swoich fotelach przygotowani do południowej drzemki. Stan Laury Jo pogorszył się. Od trzech dni prawie nic nie jadła i przesypiała cały dzień. Ashley zajrzała do niej, cichutko stanęła przy jej łóżku.

- Lauro Jo? - Ashley wzięła kubek z wodą i umieściła słomkę w jej spierzchniętych ustach. Kobieta pociągnęła dwa razy.

Ashley odczekała chwilę.

- Dobrze się czujesz?

Kobieta zajęczała i przesunęła głowę o kilka centymetrów w stronę Ashley. Leżała skurczona; praktycznie można było policzyć wszystkie jej kości, sterczące spod skóry. Ostatnim razem gdy Ashley zaglądała do jej karty chorobowej, przeczytała, że waga Laury spadła prawie o cztery kilogramy. Jej lekarz twierdził, że to już kwestia kilku tygodni. Belinda rozpatrywała podania na jej miejsce.

- Jestem tutaj, Lauro. - Ashley wzięła jej rękę, gładziła kciukiem grzbiet kościstej dłoni. - Jeśli czego potrzebujesz, daj mi znać.

Laura Jo poruszyła ustami, jakby chciała coś powiedzieć. W końcu wydobyły się z nich pojedyncze słowa.

- Pomódl się.

Modlić się? Wszystkie nerwy Ashley zadrgały jak dzwoneczki na wietrze.

- O co chodzi Lauro? Jestem tutaj dla ciebie, moja droga. Cokolwiek potrzebujesz.

Jeszcze raz kobieta poruszyła ustami.

- M-m-módl. Módl się.

Tym razem Ashley już nie miała wątpliwości. Pokonała swój lęk.

- Chcesz się pomodlić?

Niewielkim, prawie niezauważalnym ruchem głowy, Laura przytaknęła.

Świetnie. Ashley poczuła, że na jej czole wystąpił zimny pot. Nie była odpowiednią osobą. To zupełnie co innego modlić się po cichu za Landona czy rozmawiać z Bogiem w kościele. Ale na głos? Przy umierającej kobiecie? Ashley potrzebowała kogoś, kto mocno trwał przy Panu i mógłby pomodlić się w taki sposób. Kogoś, kto znał jeden lub dwa wersety z Biblii, kogoś kto potrafiłby przynieść Laurze pokój w jej ostatnich chwilach.

- Chcesz... chcesz, żebym się pomodliła? Poruszając się jak disnejowski manekin na wyczerpanych bateriach, Laura Jo przytaknęła.

- Pomóóóódl się. - Leciutko ścisnęła palce Ashley.

O rany. Serce Ashley waliło jak młot, tak głośno, że aż bała się, żeby nie wystraszyć staruszki.

Nie wiem, co mam mówić, Boże. Pomóż mi.

Wspomnij na dni swojej młodości, córko. Wspomnij..."

Ashley cofnęła się gwałtownie o kilka centymetrów. Ma przypomnieć sobie dni swojej młodości? Skąd takie myśli?

Laura Jo nie mogła tego powiedzieć, a w pokoju nie było nikogo innego. Poza tym to był szept. Tak jakby ktoś skierował te słowa prosto do jej serca.

Nagle coś przyszło jej do głowy. Czyżby to Bóg do niej przemawiał? Czyżby to On prosił ją, żeby przypomniała sobie swoje dzieciństwo, to jak wtedy modliła się na głos?

Jej umysł wypełnił się mnóstwem wspomnień.

Ona i Kari jako małe dziewczynki, trzymające się za ręce obok ich chorego szczeniaka.

Boże spraw, żeby Brownie wyzdrowiał. Prosimy Cię, Boże." - Przecież wtedy się modliła, czyż nie tak? Proste słowa, które głośno wyrażały najbliższe sercu pragnienia.

Ale to było więcej niż dziesięć lat temu. Czy potrafi to teraz powtórzyć? Dla tej umierającej kobiety? Ashley po cichu przełknęła ślinę i otworzyła usta.

Pomóż mi, Boże. Nie wiem co powiedzieć.

Wtedy, tak jakby Bóg podał jej jakiś scenariusz, słowa - prawie że dziecinne - przychodziły same.

- Panie, pomóż Laurze Jo... - Głos Ashley drżał, był pełen napięcia. Ale odnalazła siłę, żeby mówić dalej. - Bądź tutaj, trzymaj ją za rękę... proszę, Boże. Uczyń ją szczęśliwą w głębi jej duszy, bądź dla niej łagodny.

Do jej oczu napływały łzy, twarz staruszki rozmywała się. Ashley mrugnęła kilka razy, żeby móc widzieć.

- Już wkrótce będzie... - Głos uwiązł jej w gardle, dostrzegła, że zmarszczki wokół ust kobiety wygładziły się nieco. Jej niepokój, który był widoczny jeszcze kilka chwil wcześniej, minął.

Ashley zmierzała ku końcowi.

- Już wkrótce będzie w domu, w Twoich ramionach. - Pochyliła się i pocałowała zimny i zapadnięty policzek Laury. - Do tego momentu, zostań z nią, Boże. Obdarz ją Twoim pokojem i trzymaj ją za rękę, tak żeby już nigdy, przenigdy nie czuła się samotna.

Ashley poczuła radość. Zrobiła to! Odetchnęła powoli i zakończyła modlitwę.

- Proszę o to w Imię Jezusa. Amen.

Opuszkami palców pogładziła czoło nad brwią Laury.

- Czy teraz czujesz się lepiej?

Laura Jo kiwnęła raz głową, za chwilę rozległo się jej chrapanie.

Ashley uświadomiła sobie, że przez cały czas wstrzymywała oddech. W końcu głęboko odetchnęła, drżąc na myśl o tym, co się właśnie wydarzyło. Tak, ona naprawdę modliła się na głos!

Modlitwy, które odmawiała za Landona, pomogły jej uwierzyć, że zostanie wysłuchana. Bez względu na to, jak zła była jej przeszłość, mogła rozpocząć dialog z Bogiem. Ale to? Te słowa pochodziły od samego Boga. Czy mogło istnieć jakieś inne wytłumaczenie?

Wychodząc z pokoju Laury, Ashley wciąż była do głębi poruszona całym zdarzeniem. Gdy zajrzała do biura i zobaczyła, że Belinda jest zajęta rozmową przez telefon, wymknęła się tylnymi drzwiami do samochodu. Wyciągnęła siodło z bagażnika i ostrożnie wyjęła kozła. Był już trochę rozklekotany i nie chciała go złamać przy przenoszeniu do pokoju Berta.

Samo siodło musiało ważyć około dziewięciu kilogramów. Ashley położyła je na koźle. Potem wniosła tę kombinację po schodach. Była już na korytarzu, w połowie drogi do Berta, gdy zza rogu, z drugiego końca, wyszła Belinda. Zatrzymała się natychmiast i otworzyła szeroko oczy.

- Co... co ty wyprawiasz? - Szybkim krokiem przemierzyła dzielącą je odległość i spojrzała groźnie na siodło i kozła. - Co to jest?

- Wymyśl coś - powiedziała do siebie Ashley. Ale jedyne wytłumaczenie, które brzmiało sensownie, było prawdą.

- Bert robił siodła. - Ashley postawiła kozła na podłodze i spojrzała Belindzie prosto w oczy. - Wiedziałaś o tym?

Ręce Belindy opadły na biodra.

- Więc? - Gwałtownie kiwnęła głową w kierunku kozła i siodła. - Co tutaj z tym robisz - z czymś takim w domu?

- Cóż... - Ashley panowała nad głosem. Może jeśli nie będzie reagować zbyt mocno, to Belinda przyjmie to spokojniej. - Pomyślałam sobie, że zostawię to u Berta w pokoju. Dzięki temu nie będzie już polerował kołdry. Będzie mógł zajmować się siodłem... tak jak to zwykł robić, gdy...

- Siodło? Czyś ty postradała zmysły? - Głos Belindy był w stadium kontrolowanej furii. Kobieta wiedziała, że nie może krzyczeć, bo mogłoby to obudzić śpiących pensjonariuszy. Ale Ashley nigdy jeszcze nie widziała jej aż tak wściekłej.

- Warto spróbować. - Westchnęła Ashley i oparła się o kozła. - Co się może stać?

Twarz Belindy poczerwieniała.

- Bert ma urojenia. - Wskazała na Ashley. - I ty także. - Jej wzrok ponownie spoczął na koźle, ale tym razem go kopnęła, przewracając go na bok, a siodło upadło prawie metr dalej.

- Zaraz, chwileczkę! - Ashley chciała podnieść siodło, ale Belinda zastąpiła jej drogę.

- Jesteś zwolniona, Baxter. Tego już za wiele. - Wskazała na siodło i na kozła. - Zabieraj swoje manatki i wynoś się. Zadzwonię do Lu i powiem jej, żeby cofnęła ostatni czek. Ona mnie poprze.

- Belindo, uważam, że najpierw powinnyśmy porozmawiać...

Belinda uniosła rękę, przerywając Ashley.

- Nie mamy o czym rozmawiać. Zabieraj swoje rzeczy i wyjdź stąd.

Przez chwilę patrzyły sobie w oczy i wtedy Ashley wiedziała już, że to koniec. W oczach Belindy nie było ani krzty dobrej woli, rozmowa niczego by nie zmieniła. W zasadzie to Belinda nie miała prawa jej zwolnić; mogła to zrobić jedynie Lu. Ashley myślała nawet o tym, żeby iść do biura i zadzwonić do niej, wyjaśniając całe zajście. Ale Lu stanęłaby po stronie Belindy. Belinda była oddaną kierowniczką, a Ashley zaledwie pomocą, zatrudnioną od niedawna. Poza tym już dziesiątki razy skarżyła się na Ashley do właścicielki; tak mówiła Lu. Kobieta nie będzie miała innego wyjścia, jak tylko stanąć po stronie Belindy.

Ashley podniosła siodło i spojrzała na swoją szefową.

- Mówisz poważnie, tak?

- Pytasz jeszcze, czy mówię poważnie! Nie będziesz przychodziła w takie miejsce jak Sunset Hills jak gdyby nigdy nic, i zmieniała wszystko. To nie tak.

Belinda cofnęła się o krok i zmierzyła Ashley wzrokiem.

W jej spojrzeniu było coś znajomego. Wtedy Ashley rozpoznała tą mieszaninę złości i arogancji, którą widziała u Jeana-Claude'a Pierre'a, gdy widzieli się po raz ostatni.

- Ale kto się zajmie...

- Dopóki nie przyjdzie Krista, ja zajmę się pacjentami. - Belinda zmrużyła oczy. - Masz pięć minut na to, żeby się spakować i stąd wyjść.

Serce omal nie wyskoczyło Ashley z piersi, gdy zabierała siodło i kozła i szła z nimi do samochodu. Potem wróciła i zabrała dokumentację, którą zgromadziła o pacjentach. Chwyciła swój płaszcz oraz torebkę.

Irvel, Edith oraz Helen smacznie spały w swoich rozkładanych fotelach.

Czy to dzieje się naprawdę? Ma wyjść bez słowa pożegnania?

W kącie pokoju dostrzegła Belindę, zajmującą jej miejsce i upewniającą się, czy Ashley robi to, o co została poproszona. Jednak ona nie zważała na nic. Przed opuszczeniem tego miejsca, musiała coś zrobić.

Podeszła do Edith i objęła ją, przytuliła się do jej twarzy i pogłaskała jej szorstkie mleczne włosy.

- Zegnaj Edith. Niech Bóg ma cię w opiece. Potem podeszła do Helen, a na końcu do Irvel.

- Nie wiem jeszcze jak, Irvel, ale kiedyś znowu się spotkamy. - Po policzkach Ashley spływały łzy. - Dbaj o Hanka.

Gdy już się pożegnała, wcisnęła na siebie palto i rozejrzała się jeszcze raz po pokoju. Po czym, bez odwracania się, poszła prosto do samochodu.

Chłodne poranne powietrze szczypało jej wilgotne policzki. Otarła je rękawem płaszcza. Jeszcze raz spojrzała na dom, wsiadła do samochodu i uruchomiła samochód.

- Boże pomóż mi. - Teraz, po modlitwie z Laurą Jo, słowa przychodziły jej znacznie łatwiej, tak jakby tam były od zawsze. Przez chwilę siedziała z głową opartą o kierownicę. - Co ja teraz zrobię?

Irvel, Edith i Helen były dla niej jak rodzina. Jak może od nich odejść -teraz, gdy zaczęły robić postępy? Kto się upewni czy lustro w łazience zostało zakryte dla Edith? Kto zachęci Sue, żeby kontynuowała swoją przyjaźń z Helen? A przede wszystkim, kto zapewni Irvel, że Hank wróci?

To wszystko było takie niesprawiedliwe.

Gdy odjechała, płakała jeszcze bardziej.

To dobrze, że Irvel i jej przyjaciółki spały. Jej łzy zaniepokoiłyby je. Jaki to właściwie miało sens?

I tak jutro już nie będą o niej pamiętały.



ROZDZIAŁ 28



Taksówka nie jechała wystarczająco szybko.

Kari wylądowała na La Guardia Airport. Jej przyjazd był niespodzianką, którą zaplanowała po ostatniej rozmowie z Ryanem. Sprawdziła harmonogram rozgrywek Giantsów. Ostatnio wygrywali walkowerem, drugiego grudnia czekał ich decydujący mecz. Nie była pewna, na ile Ryan będzie zajęty w tym tygodniu, ale przynajmniej wiedziała, że nie wyjeżdża z miasta. Tyle jej powiedział.

Było czwartkowe popołudnie, wpół do piątej. Kari zaplanowała, że najpierw pojedzie do mieszkania Ryana, zabierze go na obiad, a potem znajdzie hotel, w którym się zatrzyma.

Uśmiechała się do siebie, gdy jadąc taksówką, patrzyła przez szybę na pełne życia ulice Nowego Jorku. Gdy po raz pierwszy przedstawiła swój pomysł rodzicom, nie chcieli jej uwierzyć.

- Tak po prostu? - Elizabeth otworzyła usta. - Jedziesz do Nowego Jorku?

- Właśnie tak. - Kari roześmiała się, odczuwała w sobie taki przepływ energii, jakiego nie doświadczyła już dawno. - I chciałabym, żebyście zaopiekowali się Jessie.

- Gdzie - John przełknął ślinę - gdzie się zatrzymasz?

- Tato! - Kari poczuła, że palą ją policzki. - W hotelu, oczywiście.

- Ojciec i ja zrozumieliśmy, że nic już nas nie zaskoczy, moja droga.

- Poza tym, jestem już dojrzałą kobietą. Jeżeli chcę, to mogę pojechać i do Nowego Jorku.

- Wiem. - John podszedł do niej i pocałował ją w czoło. - Ale uważaj na siebie. Tam ciągle...

- Za szybko?

- W porządku. - John stanął obok Elizabeth i powtórzył. - Uważaj na siebie.

- Tato, ja mieszkałam w Nowym Jorku, pamiętasz? A Ryana znam od zawsze. - Spojrzała na Elizabeth. - Przez całe swoje życie, nigdy nie brałam pod uwagę moich uczuć do niego. Aż do tej chwili.

Elizabeth wyglądała na zaniepokojoną.

- Co dokładnie zamierzasz zrobić?

- Odwiedzić go. - Kari rozłożyła ręce. - Nic poza tym. Chcę dać mu do zrozumienia, że w moim sercu ciągle jest dla niego miejsce.

- Jest, naprawdę? - Zatroskanie na twarzy Johna przygasło.

- Tak. - Głos Kari przybrał łagodniejszy ton. - Cały czas o nim myślę.

- Więc jedź. - Elizabeth uśmiechnęła się. Niepokój zupełnie zniknął z jej oblicza. - Jeśli 11 września czegoś nas nauczył, to z pewnością tego, że życie jest krótkie. Skoro zależy ci na Ryanie, to powiedz mu o tym. A potem oddaj to Bogu.

Taksówka była coraz bliżej, przejeżdżała przez centrum miasta. Kari wyglądała przez szybę, porównywała to, co widziała teraz, z tym, co pamiętała z czasów, gdy pracowała tutaj jako fotomodelka. Mijali zabarykadowane ulice i pozabijane okna. Amerykańskie flagi powiewały przed niezliczonymi witrynami sklepowymi, wzdłuż budynków i prawie na każdym samochodzie oraz taksówce. Może to była tylko jej wyobraźnia, ale wydawało się jej, że w ludziach, którzy wypełniali każdą ulicę, dostrzegała różnicę. Widoczny był ich smutek, ale zarazem wyczuwało się głęboką jedność panującą między nimi.

Świadomość tego przyprawiła ją o dreszcze oraz gęsią skórkę na rękach i nogach.

- Ile jeszcze kilometrów? - Pochyliła się do przodu, żeby kierowca mógł ją usłyszeć.

- Dziewięć albo dziesięć.

- Dzięki. - Wtedy zauważyła dwie fotografie przymocowane do deski rozdzielczej. Na jednej widniała postać policjanta, na drugiej kobiety w mundurze. Obydwoje byli niesamowicie podobni do kierowcy.

Kari wahała się przez chwilę, ale nie mogła się powstrzymać. Wskazała na zdjęcia.

- Czy to rodzina?

- Mój syn i siostra. Do tej pory ich nie odnaleziono.

- Przykro mi... przepraszam. - Kari miała wrażenie, jakby jej serce opadło o kilka centymetrów w dół. Po co właściwie pytała? Tragedia, która tutaj się wydarzyła, nie była rodzajem widowiska do oglądania. To była prawdziwa historia, dotykająca prawdziwych ludzi - takich jak ten taksówkarz, który już nigdy nie ujrzy swoich najbliższych.

Dreszcze zniknęły. W ich miejsce pojawiła się otaczająca ją rzeczywistość, która ją otrzeźwiła. Na drugi raz będzie ostrożniejsza przy zadawaniu pytań.

Myślami znowu wróciła do Ryana, zerknęła na swoją dłoń. Przed wyjazdem zdjęła swoją ślubną obrączkę i umieściła ją w aksamitnym pudełeczku, które przechowywała w dolnej szufladzie toaletki. Nadszedł już na to czas... być może pewnego dnia mała Jessie zechce ją zatrzymać.

Kari spojrzała na licznik. Kolejne osiem kilometrów. Jak to będzie znowu go zobaczyć? Obydwoje tyle przeszli w życiu, tak wiele wzlotów i upadków. Z całą pewnością musiała się z nim spotkać. Kocha go i nic tego nie zmieni.

Może jest trochę za wcześnie. Ale za każdym razem gdy modliła się w tej sprawie, zawsze czuła to samo. Teraz, gdy zasłona po śmierci Tima zaczęła opadać, gdy leczyła swoje rany, gdy czytała Biblię, modliła się i przyglądała swojemu sercu... prawda stała się jasna i oczywista.

Ryan Taylor jest dla niej wszystkim. I koniecznie musi mu o tym powiedzieć.

Labirynt ulic wydawał się nieskończonością, ale w końcu taksówkarz zatrzymał się przed jednym z wieżowców. Przy drzwiach stał portier.

- To tutaj. - Kierowca pokazał na licznik. - Wolałbym gotówkę, jeśli pani ma.

Wręczając pieniądze, Kari podzieliła się swoimi myślami.

- Mam nadzieję, że ich znajdą. Pańskiego syna i siostrę. Mężczyzna przytaknął, ale nic nie odpowiedział. Gdy Kari wysiadała z samochodu i zabierała swoją torbę, widziała jak kierowca ocierał łzę. Stała na chodniku, obok swoich bagaży i patrzyła za odjeżdżającą taksówką.

Pomóż mu Boże. Obdarz go pokojem, proszę.

W huku miasta jej głos brzmiał cicho. Ale Bóg ją słyszał - to było najważniejsze. I czegoś się nauczyła od kierowcy taksówki: mieszkanie w Nowym Jorku było trudniejsze niż sądziła.

Zwróciła się do portiera: - Chciałam odwiedzić znajomego.

- Jego nazwisko? - Postawa mężczyzny była urzędowa, ale w jego głosie wyczuwało się współczucie.

- Ryan Taylor.

- Czy oczekuje pani?

- Nie. - Kari poczuła tremę. - Czy mogę wejść? Na twarzy mężczyzny pojawił się cień uśmiechu.

- Najpierw muszę do niego zadzwonić. - Odwrócił się i wcisnął odpowiednik przycisk na domofonie. Kari nie słyszała nawet strzępka rozmowy.

Po kilku chwilach mężczyzna odwrócił się do niej.

- Proszę. Podał jej numer mieszkania, przekręcił klucz i otworzył drzwi prowadzące na korytarz.

Kari, ciągnąc za sobą walizkę, przeszła przez dwuskrzydłowe drzwi i skierowała się do windy. Nagle poczuła falę zdenerwowania, w jej głowie zaczęły się tłoczyć te same stare wątpliwości. A jeśli jej widok wcale go nie ucieszy? Być może jego uczucia dla niej zmieniły się w ciągu ostatniego czasu, od chwili gdy tak rozpaczliwie pragnęła ułożyć relacje między sobą a Timem? Może odbierze jej niezapowiedziane pojawienie się jako bezczelność.

Nie, to niemożliwe. Przecież zapraszał ją, żeby przyjechała. I właśnie jest.

Winda wjechała płynnie na dwunaste piętro. Gdy szukała właściwego numeru, czuła, że ze strachu uginają się pod nią kolana. Przez sekundę pomyślała o odwrocie. Jeśli chodziło o Ryana, nigdy wcześniej nie zrobiła czegoś tak szalonego.

Zapukała do drzwi. Teraz już było za późno na ucieczkę.

Drzwi otworzyły się, a w nich stanął on. Ryan Taylor. Ze zdziwienia otworzył szeroko usta i oczy. Wszystkie wątpliwości Kari rozpłynęły się niczym poranna mgła.

- Kari... gdy portier powiedział, że to kobieta... Pomyślałem, że to jakaś pomyłka. Jak, skąd się tutaj wzięłaś?...

- Ryan. - Wypuściła bagaże i padła mu w objęcia, rozkoszując się jego bliskością, jego oddechem. - Nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem. - Jej głos przeszedł w szept, zdławiony radością ze spotkania z nim, zobaczenia go. -Nie mogłam już dłużej czekać.

Przytulił ją mocniej.

- Przyjechałaś. - Jego słowa przesycone były tęsknotą, tą samą tęsknotą, którą tak często słyszała w jego głosie, gdy rozmawiali przez telefon.

Gdy tylko usłyszała jego głos, wiedziała, że w jego życiu nic się nie zmieniło. To był szczegół, którego prawdopodobnie by nie dostrzegła, gdyby się tutaj nie zjawiła, nie zobaczyła go osobiście, nie poczuła jego ramion wokół siebie.

Bez względu na to, że od ich ostatniego spotkania minęło prawie siedem miesięcy lub że ten weekend wkrótce się skończy, uczucie było takie samo jak wtedy, gdy przytulił ją po raz pierwszy. Takie samo od zawsze, z jedną różnicą.

Tym razem było silniejsze.

Spoglądając na nią przez ramię, Ryan nie mógł oderwać od niej wzroku, gdy tego wieczoru przemierzali miasto w poszukiwaniu restauracji. Naprawdę tutaj jest! Ale co oznacza fakt, że przyjechała? Jak dotąd - oprócz chwili gdy objęli się na powitanie - nie dała mu do zrozumienia niczego innego, jak tylko to, że powodem przyjazdu jest jego zaproszenie.

Byli już dalej niż w połowie kolacji, gdy Kari wyjęła zdjęcie Jessie. Co do jednego nie było wątpliwości. Mała była do niej zdumiewająco podobna.

Kari uśmiechnęła się promiennie.

- Nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem. Nigdy nie rozstawałyśmy się na dłużej niż kilka godzin - do dzisiaj. - Wzięła zdjęcie od Ryana. - Tęsknię za nią.

- Ja też. - Odpowiedział głębokim, lekko zachrypniętym głosem, przepełnionym emocjami. To nieważne, że nie widział małej Jessie od jej narodzin, że trzymał ją na rękach zaledwie kilka razy, tylko w pierwszych dniach jej życia. Mała i tak torowała sobie drogę do jego serca, nawet bez udziału jego świadomości. Ryan podniósł głowę i spojrzał na Kari. Patrzyli na siebie. - Ale za tobą tęskniłem bardziej.

Ryan przesunął dłoń, ich palce połączyły się. W jej oczach dostrzegł tylko pytanie, niczego, co by mówiło, żeby ją puścił. Przytrzymała jego dłoń.

- Musiałam przyjechać, Ryan. Nie... nie mogłam być tak daleko.

- To nie to samo, co rozmowa przez telefon, prawda? Ryan poczuł falę emocji, której nie potrafił wyjaśnić, przypływ miłości, radości i szczęścia. Teraz, w tym właśnie momencie, wszystko nabrało sensu. Ale jak zdoła ją pożegnać za trzy dni? Wizyta mijała szybciej niż Kari by tego chciała.

To był drugi dzień, który spędzali wspólnie. Znowu znajdowali się w jego mieszkaniu. Ryan siedział na sofie, wyciągnąwszy przed siebie swoje długie nogi. Napełnił wodą dwie szklanki i czekał na nią. Telewizor był wyłączony.

Kari przyszło do głowy, że muszą być ostrożni. Tak bardzo cieszyła się ze spotkania z nim, że nie pomyślała o tym, co może się wydarzyć, gdy będą zupełnie sami. Przecież podczas ich kilku ostatnich spotkań, myśl, że mogło do czegoś między nimi dojść, była nieprawdopodobna. Najpierw starała się ratować swoje małżeństwo, potem była zrozpaczoną wdową, która dochodziła do siebie po urodzeniu dziecka.

Ale teraz... teraz to zupełnie co innego.

Usiadła obok niego i odwróciła się do niego twarzą. Już sam jego widok sprawiał, że chciało się jej żyć, tak bardzo. Nie pamiętała, kiedy ostatnio doświadczyła aż takiego przypływu energii. Jednak wciąż istniały kwestie, które budziły w niej wątpliwości.

Żadne z nich nie powiedziało nic o uczuciach wobec siebie - od momentu gdy Ryan wyjechał do Nowego Jorku. To zrozumiałe, wziąwszy pod uwagę wydarzenia minionego roku.

Ale teraz, czy minęło już wystarczająco dużo czasu? Kari nie wiedziała. Była pewna tylko jednego: Teraz, gdy jest już tutaj z Ryanem, nie chce znowu żyć bez niego.

Odetchnęła powoli.

- Wciąż nie mogę uwierzyć, że tutaj jestem. Podniósł palec i pogładził jej czoło, nie spuszczając z niej wzroku.

- Czy teraz widzisz... - tym razem w jego głosie słychać było całą prawdę, bez żadnych grzecznych pozorów - ...jak płytkie są nasze rozmowy przez telefon? - Przerwał na chwilę, jego oczy były nieprzeniknione jak ocean. -Rozmawiamy o wszystkim, tylko nie o nas.

- Też tak myślę.

- Więc dlaczego to robimy?

- Co mam odpowiedzieć? - Kari podwinęła pod siebie nogi. Cieszyła się, że ta rozmowa nie odbywa się przez telefon. Nie mogliby o tym rozmawiać, nie patrząc sobie w oczy, nie widząc uczuć, które się w nich odzwierciedlały. - Ty żyjesz tutaj, a ja tam.

Ryan usiadł wygodnie i powoli wypuścił powietrze.

- Zapomnij o tym na chwilę. Od śmierci Tima minął już prawie rok, a ty nigdy... - Przerwał, oparł głowę o swoją beżową skórzaną kanapę.

- Nigdy co?

Zwiesił głowę, i nagle pożałowała, że nie może mu tego ułatwić. Ale nawet teraz, wszytko co mieli, było pożyczone. Nazajutrz wróci do Bloomington, i nie będą tak blisko, jak zawsze tego pragnęli.

Dotknęła jego ramienia.

- Ryan?

- Przepraszam. - Jęknął i podniósł głowę. - Nieważne.

- Nie, przestań. Co chciałeś powiedzieć?

- Chodzi o to, że... przez cały ten czas, brakowało mi ciebie. - Widziała jak rozpaczliwie szukał słów. - Z tego powodu miałem poczucie winy. Nawet nie powinienem ci tego mówić.

- Dlatego, że Tim umarł, to miałeś na myśli? - Mówiła spokojnie, zachęcając go do tego, żeby otworzył przed nią swoją serce, czego nie zrobił już od ponad roku, od owego dnia nad jeziorem Monroe.

- Może. To znaczy tak. - Zawahał się i znowu spojrzał jej w oczy. - Ty ciągle go opłakujesz, a ja jestem tutaj sam, z moimi myślami, z tym co do ciebie czuję. - Jego głos już nie był tak pewny. - Kari, gdybyś wiedziała, co do ciebie czuję.

Pogładziła jego ramię.

- Czy to ci pomoże, jeśli powiem, że jeśli chodzi o Tima, to mam spokojne sumienie.

- Spokojne sumienie?

- Tak. - Kari przysunęła się bliżej, mówiła bardzo spokojnie. - Tim nie chciałby, żebym resztę życia spędziła, opłakując go.

- Dlaczego?... - Przenikał ją oczami; dostrzegła w nich rozpaloną na nowo nadzieję. - Dlaczego nie powiedziałaś mi tego wcześniej?

- Sądziłam, że sama to sobie wymyśliłam. I wtedy... cóż, pomyślałam, że to nie w porządku. - Jej głos był napięty, przesycony emocjami, które dławiły ją w gardle. - Nie chciałam się narzucać.

Spojrzał w dal i roześmiał się. W jego śmiechu nie było żadnego sarkazmu, jedynie ulga. Znowu skupił na niej wzrok.

- Mówisz poważnie?

Kiwnęła głową. Czuła jak na jej usta zakradał się uśmiech, w którym widoczne było zażenowanie.

- Zupełnie poważnie.

- Kari, mała dziewczynka. - Ujął jej twarz w swoje dłonie i przemówił prosto do jej duszy. - Tylko Bóg może zabrać mnie w miejsce, gdzie moje serce nie będzie tęsknić za tobą i marzyć o tobie każdego dnia, każdej godziny. - Znowu się delikatnie zaśmiał. - Jak myślisz, dlaczego tak często do ciebie dzwonię? Dlaczego prosiłem, żebyś przyjechała?

Kari wzruszyła ramionami. Cudownie było czuć jego dłonie na twarzy. Nie potrafiła zebrać myśli.

- Ponieważ mi współczujesz?

- Współczuję ci? - Na twarzy Ryana pojawiło się rozczarowanie. -Dzwoniłbym do ciebie codziennie, ale chciałem dać ci przestrzeń. Dać ci czas. Współczuję ci?

Kari poczuła się tak, jakby szybowała gdzieś w przestrzeni. Przez te wszystkie miesiące, gdy myślała o Ryanie, zastanawiała się, co on do niej czuje i czy spędzą jeszcze razem wieczór, podczas którego będą wobec siebie zupełnie szczerzy. Tak jak wtedy, tego wieczoru nad jeziorem Monroe.

I oto są razem.

Jej uśmiech nieco zbladł.

W każdym razie przez następne dwadzieścia cztery godziny. A potem, co potem?

Ryan jakby wyczuł jej pytania. Gładził kciukami jej twarz, pod oczami, wzdłuż kości policzkowych.

- Nie myśl o jutrze, Kari. Bóg się o to zatroszczy. Zakryła jego dłonie swoimi i oparła się czołem o jego czoło. Ryan zniżył swój głos do szeptu.

- Najważniejsze, że od dzisiaj żadne z nas już nie będzie musiało zgadywać, co czuje drugie.

Ryan miał rację. Kari uniosła twarz i zajrzała mu w oczy.

- Już nie będziemy, prawda?

- Nie. - Potrząsnął głową. - Już nigdy.

Od chwili gdy przedwczoraj weszła do jego mieszkania, marzyła o tym, żeby go pocałować. Teraz to pragnienie stało się tak silne, że nie potrafiła się mu oprzeć. Ryan przyciągnął ją do siebie, potem ustami musnął jej szyję, policzek, ucho. Miała zamknięte oczy, gdy czuła na swojej twarzy jego szept, który cofnął ją do czasów, gdy była jeszcze nastolatką.

- Kocham cię Kari. Zawsze będę cię kochał. Wierzysz mi, prawda? Pokiwała głową, otarła się policzkiem o jego policzek.

- Ja też cię kocham.

Powoli, jakby w tańcu, który istniał od zawsze, ich usta odnalazły się. Po raz pierwszy od jego kontuzji na boisku, nie ścigał ich czas ani poczucie winy. To był namiętny pocałunek dwojga ludzi, którzy tęsknili za sobą od wieków.

Pocałunek wyrażający miłość, której nie można było ogarnąć słowami.

Kari wymeldowała się właśnie z hotelu, jej walizki stały obok drzwi. Taksówka miała przyjechać za pięć minut. Stali w odosobnionej części holu, blisko siebie, szukając najmniej bolesnego sposobu na pożegnanie. Zanim Kari zdołała cokolwiek powiedzieć, w jej oczach lśniły już łzy.

Właściwie to co ją trzyma w Bloomington? Dlaczego nie wróci do domu, nie zabierze Jessie i nie wsiądzie do następnego samolotu do Nowego Jorku? Może tutaj zostać, dopóki on trenuje Giantsów. Z jej kontaktami z pewnością znalazłaby tutaj pracę.

Ale to nie byłaby słuszna decyzja. Ryan będzie zajęty, a ona nie otrzyma tutaj żadnego wsparcia - bez pastora, który pomaga jej przedzierać się przez przeszłość, bez możliwości realizowania raczkującego zamysłu o pomocy zranionym kobietom. Bez rodziny i nikogo, kto zająłby się Jessie. Nowy Jork -nawet ten przyjemniejszy, łagodniejszy Nowy Jork, jaki wyłonił się po 11 września - wciąż nie był miejscem dla samotnej matki. Jej serce zawsze będzie przy Ryanie. Ale przynajmniej na razie jej dom znajduje się w Bloomington.

A to wcale nie ułatwiało rozstania z nim.

Oparła się o niego, jej głowa spoczęła na jego piersi.

- Szkoda, że nie mogę tutaj zostać. - Objęła go za szyję i przytuliła mocno, przypominając sobie ich inne rozstania.

- Więc zostań. - Objął ją i splótł palce za jej plecami.

- Nie mogę.

Wpatrywał się w jej twarz.

- Wiem.

Przez chwilę milczeli, patrząc sobie w oczy.

- Jeśli będę patrzył na ciebie wystarczająco długo, to może uda mi się zatrzymać jakąś cząstkę ciebie tutaj przy mnie.

Pocałowali się, prawie nic nie mówili. Co właściwie można było powiedzieć? Nie mogli rozmawiać o kolejnym razie, gdy znowu będą razem lub obiecywać sobie, że wkrótce się zobaczą. Nie było wiadomo, kiedy nadejdzie ten kolejny raz.

Jedyną rzeczą, której byli pewni, były ich wzajemne uczucia. I to musiało im wystarczyć.

Ryan odprowadził ją na zewnątrz i zaczekał do chwili przyjazdu taksówki. Wtedy przytulił ją jeszcze raz.

- Dbaj o moją małą dziewczynkę.

Kari pokiwała głową, ocierając z policzków łzy.

- Do widzenia. - Ryan włożył walizkę do bagażnika, a ona wsiadła do taksówki. Gdy drzwi zostały zamknięte, nie odrywali od siebie wzroku, dopóki samochód nie zniknął za rogiem.

Wtedy Kari już nie wstrzymywała łez. Wzbierał w niej głęboki, przejmujący smutek, który następnie przeszedł w najprostszą modlitwę, jaką kiedykolwiek odmówiła.

Proszę, Boże, pozwól nam pewnego dnia być razem. Proszę.

Ból po rozstaniu z Kari nasilał się z każdą mijającą minutą. Gdy Ryan dotarł do swojego mieszkania, miał ochotę zadzwonić do dyrekcji Giantsów i powiedzieć im, żeby poszukali sobie kogoś innego, gdyż on wraca do Bloomington.

Jednak to nie było w jego stylu. Musiał dotrzymać swoich zobowiązań - tak jak nauczył go ojciec.

Nie, nie mógł teraz wyjechać z Nowego Jorku. Musiał zostać i zakończyć sezon, był to winien swoim podopiecznym. A potem on i Kari będą musieli omówić kilka ważnych kwestii.

Był prawie pewien, że Giantsi będą chcieli przedłużyć mu kontrakt na kolejny rok. Jeśli nie, to znajdzie sobie zajęcie w jakiejś innej drużynie z KLF. Ale co to będzie oznaczało dla jego związku z Kari? Czy wyjdzie za niego i przeprowadzi się do Nowego Jorku? Czy zechce podążać za nim po kraju, gdy on będzie robił karierę jako główny trener? Czy tego właśnie chce dla nich

Pan?

Westchnął. Zbyt wiele było niewiadomych. W tym momencie był pewien jednego. Nie minęła jeszcze godzina od jego rozstania z Kari, a on już za nią tęsknił. Nalał sobie szklankę mleka i usiadł na kanapie - na tym samym miejscu, gdzie siedział wczoraj i całował ją. Za chwilę powinna już być na La Guardia.

Wyobraził ją sobie, piękną brunetkę, za którą się odwracano, gdy szła przez lotnisko, i niepokój przeszył jego serce. Nigdy nie przejmował się lataniem, nawet kilka tygodni po 11 września, gdy cały kraj bał się samolotów. Jednak w tym momencie odczuł potrzebę modlitwy za bezpieczeństwo samolotu, na którego pokładzie znajdzie się Kari.

Ponieważ teraz, gdy znowu ją odzyskał, nie zniósłby jej utraty.



ROZDZIAŁ 29



Znowu zakradało się poczucie emocjonalnego otępienia.

Landon potrzebował oderwania się od pracy w Strefie Zero, potrzebował wolnego dnia, żeby posiedzieć w kaplicy i opłakiwać to wszystko, co słyszał, widział i czuł w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Ciągle pracował.

Przepracował przez Święto Dziękczynienia, przerwał tylko na chwilę, żeby zjeść kanapkę z zimnym indykiem, przygotowaną przez woluntariuszy. Od tamtego dziwnego popołudnia, miesiąc temu, trzymał się z daleka od Nino. Nie przybył do Strefy Zero, żeby udzielać się towarzysko czy też kogoś opłakiwać. Był tutaj dla Jalena, miał go odnaleźć.

Gdy stało się jasne, że jego przyjaciel nie żyje, przeprowadził się do jego dwupokojowego mieszkania. Wraz z rodzicami Jalena spakował wszystkie jego ubrania oraz rzeczy do kartonów. Po tym wszystkim decyzja, żeby tam został, wydawała się jedyną słuszną. Właściwie to przecież planowali, że zamieszkają tam wspólnie.

Fakt przebywania w mieszkaniu Jalena motywował Landona jeszcze bardziej. Ale spędzał tam możliwie jak najmniej czasu. Każda godzina była przypomnieniem o tym, że zadanie, dla którego tutaj przyjechał, nie zostało jeszcze wykonane. I nie będzie, dopóki nie odnajdzie Jalena.

To było poniedziałkowe popołudnie, osiemdziesiąty drugi dzień przeszukiwania gruzów przez Landona. Przesypywania, wiaderko po wiaderku, gruzów, w których odnajdywano zakurzone szczątki ludzkie w miejscu, gdzie kiedyś stało World Trade Center. Czasami potrafił przespać kilkanaście godzin, Aanim był w stanie odnaleźć siłę, żeby tam wrócić. Jednak zawsze wracał. Dzień po dniu, po tym jak przyjechał do Nowego Jorku.

Jedno wiaderko, następne i następne. Ręce Landona drętwiały od jednostajnego rytmu pracy. Wciąż odnajdywali części ciał, ale minęło już sporo czasu od wydobycia ostatniego ciała strażaka.

Była druga po południu, Landon postanowił, że zostanie do zmroku. Rzeczywiście bardzo często pracował wieczorami, a czasami nawet zostawał i dłużej, przyłączając się do nocnej zmiany. W mieszkaniu nie czekało na niego nic, może z wyjątkiem telefonu. Nie mógł się zebrać, żeby zadzwonić do Ashley. Brzmienie jej głosu wywołałoby w nim jedynie pragnienie, żeby wsiąść do następnego samolotu odlatującego do domu, wymazać z pamięci każdą chwilę koszmaru, którego był świadkiem w Strefie Zero.

Następne wiaderko. I znowu kolejne.

Wtem, z początku szeregu dało się słyszeć wołanie jednego z głównych ratowników, wymachującego rękoma: - Mam strażaka!

Wnętrze Landona zareagowało tak samo, jak za każdym razem gdy słyszał te słowa. Poczuł przerażający ucisk w żołądku, a w jego myślach pojawił się obraz Jalena - gdy biegali razem w teksańskie poranki lub spędzali godziny na dyżurach jako woluntariusze. Prawie że widział Jalena - jak się uśmiecha i macha do niego, wołając żeby się pośpieszył i przyjechał na wschodnie wybrzeże.

Landon przełknął ciężko, gdy coś, co powiedział Ashley, wróciło do niego w myślach: „W Nowym Jorku walka z pożarem jest pasją. Tutaj, w Bloomington to już raczej przeszłość."

Komendant, który stał na początku szeregu, wiedział o przyjaźni Landona z Jalenem. Obiecał mu, że gdy odnajdą jego ciało, natychmiast go powiadomi. Niekończąca się defilada wiaderek zatrzymała się, a kilku ratowników wydobywało ciało spod gruzów. Landon dostrzegł buty oraz strażacką kurtkę.

Wstrzymał oddech, gdy komendant schodził ciężkim krokiem ze stosu gruzów i skierował się w jego stronę. Odetchnął powoli przez zaciśnięte zęby. To niemożliwe. Po tak długim czasie? I z tyloma strażakami, wciąż zaginionymi? Czyżby rzeczywiście odnaleziono Jalena?

Komendant zwolnił. Gdy był już blisko, ich oczy spotkały się.

- Blake?

Landon usiłował wydobyć z siebie głos.

- Tak, panie komendancie?

Mężczyzna spuścił na chwilę wzrok, po czym spojrzał na Landona.

- Znaleźliśmy twojego przyjaciela. Myślę, że zechcesz nam pomóc w eskortowaniu go na górę.

Landon poczuł, że kręci mu się w głowie. Nagle zaschło mu w gardle. Jego ruchy stały się powolne i miarowe, gdy podał swoje wiadro ratownikowi obok i wystąpił z szeregu.

- Tak, panie komendancie. Dziękuję.

Landon szedł w kierunku kręgu strażaków przed nim, do ciała, które otoczyli. Bał się tego momentu od chwili przyjazdu do Nowego Jorku, bał się i tęsknił za nim. Nie chciał, żeby ciało Jalena zostało pogrzebane pod tonami betonu i powykręcanej stali. Ale zarazem bał się tego, co mogli odnaleźć. Część ciała? Szkielet? Widok pokaleczonych ciał ludzi, których nie znał, wydobywanych spod gruzów, był wystarczająco wstrząsający.

A Jalena?

Głęboki smutek dławił go w gardle. Landon zwalczył go. Podszedł do kręgu otaczającego ciało Jalena. Widok jego przyjaciela - martwego, zmiażdżonego, na zawsze już nieruchomego - poraził go. Jego kolana ugięły się.

- Drogi Boże, nie...

Strażak stojący obok położył dłoń na ramieniu Landona, dodając mu otuchy. Landon pochylił się, zbierając siły, żeby wstać. Nagły przypływ mdłości narastał w nim. Przyłożył do ust grzbiet dłoni, pragnąc zapanować nad tą chwilą, tak aby Jalen mógł być z niego dumny.

Jego przyjaciel był jednym z tych, którzy mieli szczęście. Jego ciało pozostało nietknięte dzięki specjalnemu kombinezonowi. Twarz Jalena uległa częściowo rozkładowi i została naznaczona przez tony gruzów, które ją przykrywały. Ale można było go rozpoznać, oprócz tego do kurtki miał przypięty złoty identyfikator. Był porysowany, ale czytelny. Aspirant Jalen Hale.

W Landonie wzbierała potworna złość. Wyciągnął rękę i złapał czubek buta Jalena. Jak ci terroryści śmieli zrobić coś takiego jego przyjacielowi? Jak mogli odebrać światu kogoś tak dobrego, jak Jalen?

Z trudem wciągnął powietrze i pozwolił, aby jego złość opadła. W jej miejsce zaczął się gromadzić przytłaczający smutek.

Już dobrze, przyjacielu. Mamy cię. Teraz możesz już odpoczywać.

Landon wypuścił but Jalena i podszedł bliżej. Poprawił jego hełm, tak aby nie spadł mu z głowy.

Powinienem tutaj z tobą być, przyjacielu. Może razem, udałoby się nam przetrwać.

Landon zwiesił głowę i oddychał ciężko.

Dlaczego nie uciekłeś, zanim to wszystko runęło, dlaczego?

Z tyłu zrobiło się jakieś zamieszanie i Landon odwrócił się. Właśnie przyszli pracownicy z kostnicy.

Wziął głęboki wdech i wyprostował się. Nie było go tutaj 11 września, żeby pomóc Jalenowi wydostać się z budynku, zanim runął, ale mógł pomóc teraz. Przyłączył się do innych i razem położyli ciało Jalena na specjalnym worku, rozciągniętym na noszach. Landon delikatnie podniósł martwą dłoń Jalena, potem drugą, i z szacunkiem skrzyżował je na jego nieruchomej piersi.

Jeden z pracowników zasunął worek, a komendant wręczył Landonowi amerykańską flagę.

- Blake, będziesz pełnił honory.

- Tak jest, panie komendancie. - Landon wziął flagę i spojrzał na jej czerwone, białe i niebieskie barwy. Drżał na całym ciele.

Jalen jesteśmy z Ciebie dumni. Ten kraj nigdy o Tobie nie zapomni. Nigdy Cię nie zapomnę.

Zawładnęły nim zawroty głowy, otrząsnął się. Jak to możliwe, że w worku przed nim leżał jego przyjaciela, z którym tak często się śmiali, mieli wspólne plany i projekty? Na jego twarzy, tak pełnej życia, już nigdy nie pojawi się uśmiech. Landon miał ochotę upaść na ziemię i płakać, ale nie mógł. Spoczywały na nim setki par oczu, musiał coś jeszcze zrobić.

W pobliżu nie było kapelana, ale to już nie miało znaczenia. Landon zdjął swój hełm, przycisnął flagę do piersi i pochylił głowę. Kątem oka widział jak inni robią to samo.

- Boże, oddajemy Ci naszego brata, Jalena. Teraz... - Głos Landona załamał się, ale on nie pozwolił, aby zawładnęła nim fala emocji. - Teraz jest na posterunku u Ciebie. Uczyń go, Panie, Twoim komendantem i daj mu jedną z Twoich najlepszych jednostek, dobrze? - Pociągnął nosem, zbierając wszystkie swoje siły. - Panie przekaż mu, że go kochamy.

Landon podniósł głowę i zapatrzył się w ciemny zapięty worek na noszach. Poruszając się z wielką powagą i ostrożnością, rozłożył flagę na zakrytym ciele swojego przyjaciela.

Nadszedł czas, żeby zabrano Jalena.

- Wszystko w porządku, Blake? - Komendant położył dłoń na ramieniu Landona. On natomiast odchrząknął i odparł. -Tak, panie komendancie. -Chwycił za brzeg noszy. - Chodźmy.

Dołączyło do niego kilku innych strażaków i znieśli ciało Jalena z gruzowiska, sto metrów dalej do ciężarówki z chłodnią. Urzędnik z władz samorządowych wprowadził ich do środka i skierował na lewo.

- Dziękujemy. - Kiwnął głową w stronę Landona oraz pozostałych. -Zabierzemy go stąd.

Przekazali nosze czterem pracownikom kostnicy, którzy zniknęli z nimi za prowizoryczną ścianką działową. Inni strażacy skierowali się do wyjścia, ale Landon został. Urzędnik czekał, gdy on na moment zaniemówił. Przełknął ślinę i potrząsnął głową, wskazując na miejsce, do którego zabrano Jalena.

- To... to był mój przyjaciel. - Landon zacisnął usta, żeby powstrzymać ich drżenie. - Proszę to dla mnie zrobić i zaopiekować się nim, dobrze?

Protokół wymagał jedynie zgody urzędnika i niczego poza tym. Ale to była Strefa Zero. Tam, w chłodni, gdzie zorganizowano prowizoryczną kostnicę, siwiejący mężczyzna położył rękę na szyi Landona i przyciągnął go bliżej.

- Przykro mi, synu. - W jego głosie słychać było wzruszenie. - Tak mi przykro.

Wtedy przyszły łzy i Landon już nie potrafił nad nimi zapanować.

- Jalen... - Ugięły się pod nim kolana, przykucnął, już nie widział niczego. -Jalen kochał walczyć tutaj z ogniem.

Pomimo że pracował w Strefie Zero już od dwóch miesięcy i prawie codziennie spotykał urzędników, nie znał imienia tego mężczyzny. Ale on ścisnął ramiona Landona i pozwolił mu płakać i jęczeć, rozpaczać po stracie Jalena, czego nie był w stanie zrobić od momentu ujrzenia ataków w telewizji.

Ponieważ śmierć Jalena była nierealna, aż dotąd.

Minęły dwie minuty, a Landon nie mógł się opanować. Czuł się przygnieciony ciężarem śmierci, straty i zniszczenia, tak samo jak Jalen został pogrzebany pod bliźniaczymi wieżami. To było niesprawiedliwe! Tak wielu strażaków, którzy stawili się, aby ratować życie, biegło po schodach, żeby wpaść w ramiona śmierci. Dlaczego nikt ich nie powstrzymał?

Jak on to powie matce Jalena? Jakie szczegóły będzie chciała poznać? A co z tymi, którzy ciągle jeszcze poszukiwali kogoś ze znajomych czy z rodziny? Co z emerytowanym komendantem, który wciąż tutaj pracował, czekając ciągle na ten straszny moment?

Landon chciał się podnieść, ale nie mógł. Nie chciał już wracać na gruzowisko; pragnął wejść do chłodni, odnaleźć ciało Jalena i posiedzieć przy nim. Potrzebowali więcej czasu razem, musiał z nim porozmawiać. Przeprosić go za to, że tak długo nie potrafił go odnaleźć. Musiał mu opowiedzieć o tym, co się wydarzyło i jaka była odpowiedź całego narodu.

Szloch wstrząsał jego ciałem, aż poczuł na ramieniu czyjąś dłoń.

- Blake...

Odwrócił się i zobaczył komendanta, tego samego, który zaprowadził go na początek szeregu, gdy odnaleziono ciało Jalena.

- T-t-tak, panie komendancie.

- Kiedy ostatnio miałeś wolny dzień? - Zapytał łagodnym głosem, prawie po ojcowsku.

Landon zdał sobie sprawę, że to nie jest jego pierwsze załamanie po 11 września.

- Więc, panie komendancie... - Gdy Landon wstawał, trzęsły się mu kolana. Ścisnął grzbiet nosa i na chwilę mocno zamknął oczy, starając się powstrzymać łzy. - Nie miałem wolnego dnia, panie komendancie.

Komendant uniósł brwi.

- Nawet jednego dnia? Od chwili gdy zacząłeś?

Dwa urywane łkania wstrząsnęły ramionami Landona.

- Nie, panie komendancie. Ja... chciałem znaleźć Jalena, panie komendancie.

- Posłuchaj, Blake - komendant wziął go pod ramię - musisz pojechać do domu.

- Do domu, panie komendancie? - Landon zmrużył oczy. Zakręciło mu się w głowie... w każdej chwili mógł zemdleć. - Ja teraz tutaj pracuję, panie komendancie.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Ale nie będzie z ciebie żadnego pożytku, jeśli nie zadbasz o siebie.

Landon milczał, wciąż pragnąc spędzić jeszcze chwilę ze swoim przyjacielem, po raz ostatni.

- Mamy duże niedobory w jednostce, jak wiesz. - Głos komendanta był stanowczy, ale pełen zrozumienia. - Potrzebuję kogoś takiego jak ty do załogi, a nie do przeszukiwania gruzów. - Komendant przerwał na chwilę i spojrzał prosto w oczy Landona. - Jedź do domu, Blake. Weź kilka wolnych dni. Jak wrócisz, zgłoś się do zarządu, gotowy do pracy. Twój roczny kontrakt rozpoczyna się dziesiątego grudnia, i zacznie się w już w jednostce. Zrobiłeś już wystarczająco dużo w Strefie Zero.

Landon nie pamiętał jak owego dnia wrócił do mieszkania. Jakimś sposobem udało mu się skontaktować z rodzicami Jalena i swoimi, potem zarezerwował lot do Indiany. Wykonał to, co zamierzał. Odnalazł ciało Jalena i zabrał go z gruzowiska.

Tam też pożegnał się z jednym ze swoich najbliższych przyjaciół.

Teraz nadszedł czas, żeby spędzić kilka dni z innymi bliskimi osobami.



ROZDZIAŁ 30



Ashley nie śpieszyła się z poszukiwaniem nowej pracy, zamierzała zająć się tym dopiero po Bożym Narodzeniu.

Zostało jej jeszcze trochę pieniędzy z ubezpieczenia powypadkowego, a poza tym cudownie się bawili z Coleem. Robili sobie wycieczki do biblioteki i czytali mnóstwo książek dr Suess - uwielbianych przez Cole'a. Wieczory spędzali na oglądaniu Króla Lwa lub Dumbo, zajadając się owsianymi ciasteczkami, robionymi przez Ashley.

- Jesteś moim najlepszym przyjacielem, mamusiu. Wiesz o tym? - Któregoś z poranków, po śniadaniu, Cole objął ja za szyję swoimi brudnymi rączkami. -I do tego najlepiej na całym świecie czytasz książki.

Ashley żałowała, że nie mogła podziękować Irvel i Helen, a także Edith. W ciągu zaledwie kilku miesięcy nauczyły ją więcej o miłości i życiu oraz gromadzeniu wspomnień niż ona nauczyła się w ciągu całego swojego życia.

Zbyt długo żyła w lęku i wstydzie - ale już nigdy więcej. Nie mogła obciążać Colea swoimi błędami z przeszłości, których nie mogła już naprawić. Cole będzie dzieckiem tylko raz. I właśnie te wspólne chwile z nim chciała sobie przypominać, gdy się już zestarzeje.

Gdy poczucie winy z powodu Paryża lub straconych szans dotyczących jej syna zatapiało w niej swoje pazury, otrząsała się z niego; czasami trwało to nawet kilka minut. Wtedy wołała swojego synka.

- Chodź tutaj, kochanie. Mamusia cię potrzebuje. Przytulała go i całowała lub mu czytała.

Tydzień po tym jak Ashley straciła pracę, Elizabeth rzuciła jej żartobliwe oskarżenie.

- Co się stało mojemu chłopcu? Nie spędzał tutaj nocy już od wieków.

- Nadrabiam stracony czas, mamo. - Ashley zatrzymała się, pocałowała Cole'a w nosek i śmiała się, gdy on zabawnie się wycierał. - Chcę mieć go przy sobie, tak często jak to tylko możliwe.

Któregoś popołudnia, prawie dwa tygodnie po tym jak została zwolniona, poddała się i pozwoliła matce zająć się Cole'em na kilka godzin. Nie odeszła daleko. Tak naprawdę wyszła na dwór i znajdowała się jakieś czterdzieści pięć metrów za frontowymi drzwiami rodziców. Postanowiła namalować dom Baxterów, tak jak wyglądał wczesną zimą, skąpany w bladym popołudniowym słońcu.

Owinięta w obszerną parkę, usiadła przed swoimi sztalugami i przyglądała się słonecznym promieniom, oświetlającym północną stronę domu, tam gdzie były lukarny. Tak się zachwyciła tym widokiem, że prawie nie słyszała samochodu, który zaparkował na podjeździe, za nią. To musi być ojciec - pomyślała.

Ale samochód nie wjechał dalej, a Ashley bardzo szybko zapomniała, że w ogóle tam się znalazł. Temperatura zaczęła opadać, i zesztywniały jej palce. Przyłożyła pędzel do bladozłotego koloru, który wymieszała wcześniej, a potem delikatnie przycisnęła go do brzegu palety, rozdzielając nawet najdrobniejsze włoski pędzla. Światło dzienne zaczęło zanikać, a ona chciała zakończyć przyozdabianie nieba, dopóki nie zaszło słońce.

Jeszcze raz spojrzała na dom. W tym świetle wyglądał jakby sam Bóg oświetlił go swoją latarnią. Właśnie ten efekt pragnęła uchwycić na płótnie.

Bardzo delikatnymi pociągnięciami nałożyła połyskujące światło w lewej części płótna. Właśnie miała po raz kolejny zanurzyć pędzel, gdy poczuła, że ktoś za nią stanął i położył dłonie na jej ramionach.

Nawet nie musiała się odwracać, wiedziała, że to Landon. Jego dotyk przyprawił ją o dreszcze, pomimo że miała na sobie grubą parkę. Dreszcze te nie miały nic wspólnego ze spadającą temperaturą.

Ale jak to możliwe? Przecież nie otrzymała od niego żadnych wieści od chwili jego wyjazdu do Nowego Jorku.

Obróciła się, to był on.

- Landon. - Chciała obsypać go setkami pytań, ale liczyło się tylko jedno. Czy odnalazł Jalena? Nie wiedziała, jak ma o to zapytać. Ale gdy napawała się jego widokiem, w jego oczach dostrzegła morze cierpienia.

Coś w jego wyrazie twarzy mówiło jej, że czas spędzony w Nowym Jorku zmienił go. Uśmiechnął się do niej, ale w jego oczach nie było już dawnego blasku. Pragnęła zdjąć z niego całe to cierpienie, tulić go w ramionach, dopóki on nie poczuje się lepiej.

Rzuciła pędzel. Gdy wstała i przytuliła się do niego, omal nie wywróciła sztalug. Landon milczał, bała się, że stało się coś złego. Może jakaś inna tragedia.

- Landon? - Odchyliła się do tyłu i badawczo przyglądała się jego twarzy. Wciąż nie potrafiła zapytać się o Jalena. - Dobrze się czujesz?

Zniżył podbródek i utkwił w niej nieruchome spojrzenie.

- Znaleźliśmy go.

Jego słowa uderzyły w nią, niczym grad spadających kamieni.

- Och, Landon... tak mi przykro.

- Cały... - Potrząsnął głową, walczył ze sobą.

W całej tej plątaninie uczuć, która malowała się w jego oczach, zmęczenie Landona było bardzo oczywiste. Tak jak i pozostali ratownicy ze Strefy Zero, Landon najprawdopodobniej już od tygodni nie miał wolnego dnia. Może od miesięcy. Nie dziwne, że do niej nie dzwonił. Choć nawet bez względu na liczbę godzin spędzonych w Nowym Jorku, to zadanie odcisnęłoby na nim swoje piętno.

Jego głos był prawie niesłyszalny na tle lodowatego, popołudniowego wiatru.

- Cały czas łudziłem się, że jest jakaś nadzieja. Dopóki nie odnaleźliśmy jego ciała, myślałem... - Landon wzruszył ramionami - ...myślałem, że może jakoś udało mu się uciec. Że może błąka się gdzieś po ulicach, bo stracił pamięć, albo jest uwięziony w jakiejś szczelinie, gdzie jakimś cudem znalazł zapas wody i jedzenia.

Ashley pokiwała głową i westchnęła ciężko, czując jego ból. Ból kogoś pokonanego. Cóż mogła powiedzieć? Nie znała Jalena, ale pamiętała ożywienie na twarzy Landona, gdy opowiadał jej o czasie spędzonym razem z nim w Teksasie, widziała ich wspólne zdjęcie, gdy była w domu Landona. Trudno było wyobrazić sobie tego śmiejącego się, młodego mężczyznę... martwego.

- Modliłam się za ciebie. Tak jak obiecałam.

- Wiem. Czułem to. - Szukał jej wzroku. - Nawet nie wiesz, jak dobrze znowu cię zobaczyć. - Objął ją w talii i przyciągnął do siebie, chowając swoją twarz w jej futrzanej wiatrówce. - Tam było tyle śmierci, Ashley. Czułem się jak... w piekle - tak właśnie wyobrażam sobie piekło.

Zdjęła dłonie z jego szyi i przebiegła palcami po jego ramionach.

- Ale ty żyjesz Landon. Jesteś tutaj, cały.

- Widzieć Jalena, dźwigać jego ciało z tego okropnego stosu gruzu i szlamu... - Głos uwiązł mu w gardle. - To najtrudniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek robiłem, Ash - spojrzał jej w oczy. - Oprócz rozstania z tobą.

To było to. Prawda o jego uczuciach. Nawet jeśli do niej nie dzwonił, to myślał o niej, tak samo jak ona myślała o nim. Ashley wiedziała, co to oznacza, ale nie mogła w to uwierzyć. Nie mogła uwierzyć, że znowu jest w jego ramionach.

- Landon.

Całe miesiące nagle wydały się tylko godzinami, ich usta spotkały się w namiętnym pocałunku, który po części był smutkiem, po części żalem. Była w nim także nieśmiała namiętność. Gdy się cofnęli, ich twarze były mokre od łez.

- Tęskniłam za tobą.

- Ja też Ashley, każdej godziny. - Przez dłuższą chwilę patrzyli sobie w oczy. Landon wziął głęboki wdech i próbował się uśmiechnąć. - Zabierzmy to wszystko do środka. -Pomógł jej zebrać farby i złożył sztalugi. - Nawet nie wiesz, jak cudownie tutaj pachnie powietrze.

Po raz pierwszy w jego oczach pojawiły się iskierki życia. Ashley przyjęła to z radością. Może po wspólnie spędzonym czasie będzie w stanie iść dalej, pomimo okropnych rzeczy, które widział. Może w jego oczach znowu odbije się to wszystko, co było w nim dobre i prawe, jego wierność.

Tak jak wcześniej, zanim jeszcze wyjechał do Nowego Jorku.

Idąc obok siebie, nieśli jej przybory do domu. Ledwie zdążyli przekroczyć próg, gdy zauważył ich Cole.

- Hej, wróciłeś! - Ashley przyglądała się jak jej synek biegnie w umięśnione ramiona Landona i zarzuca mu swoje drobne rączki na szyję.

Przed dłuższą chwilę Landon przytulał go.

- Hej, kolego, to najlepszy uścisk jaki otrzymałem od tygodni. - Mrugnął do Ashley ponad ramieniem Cole'a. -Tęskniłem za tobą.

- Tak, ja też. - Cole nie posiadał się z radości. - Od kiedy wyjechałeś, nie oglądałem żadnego meczu baseballa! Tylko footballl. - Cole objął twarz Landona swoimi rączkami. - Mamusia nie jest za dobra w zapasach.

- Nie. - Landon postawił Cole'a na podłodze, ale ciągle trzymał go za rękę. -Dziewczyny nie są dobrymi zapaśnikami. - Zniżył się do poziomu Cole'a. -Ale twoja mama jest niezła. Stanowczo twierdzę, że powinniście wspólnie trenować.

Rodzice Ashley przywitali Landona tak, jakby był ich własnym synem. Został na kolacji, a przez większą część wieczora, Ashley nie mogła oderwać od niego oczu. Serce skakało w niej jak u jakiejś nastolatki, zakochanej do szaleństwa. Po kolacji zjedli ciasto bananowe, które Elizabeth upiekła wspólnie z Cole'em, a potem, gdzieś koło ósmej, pojechali do domu Ashley.

Po drodze Cole zasnął. Landon wniósł go do domu i delikatnie położyły do łóżka. Wreszcie byli sami. Ashley zajęła miejsce na sofie. Landon rozpalił w kominku i chciał się do niej przysiąść. Ale zatrzymał się, gdy zobaczył jeden z jej obrazów, wiszący na przeciwległej ścianie, za sofą. Przez chwilę przyglądał się mu uważnie, tak jak zawsze to robił, oglądając obrazy Ashley, ze zmrużonymi, zamyślonymi oczami.

- Jest piękny. Uśmiechnęła się.

- Dzięki.

- Naprawdę jesteś dobra, Ashley. - Rzucił jej poważne spojrzenie. - Ludzie będą stać w kolejce, żeby to kupić.

Rok temu Ryan Taylor powiedział to samo, gdy przyszedł do niej po wspólnie spędzonym dniu w centrum handlowym. Ashley pochlebiło to, że w ogóle zauważył jej obraz. Ale pochwała z ust Landona brzmiała zupełnie inaczej - była... była dużo bardziej konstruktywna. Może dlatego, że Landonowi zależało na jej uczuciach. Gdy patrzył na jej obrazy, nie widział kolorów ani odcieni lub przedstawienia światła.

Widział ją.

Landon przeszedł się po pokoju, przyglądając się każdemu z jej obrazów. Zatrzymał się przy jej ostatnim dziele, przedstawiającym Cole'a na huśtawce za domem.

- Ash, ten jest świetny. Uchwyciłaś go perfekcyjnie. - Landon podszedł bliżej i studiował szczegóły. Zaśmiał się po cichu i potrząsnął głową. -Kocham tego chłopaka. - Zerknął na nią, zacisnął pięść" i przyłożył ją do serca. - Teraz, gdy już tutaj jest, nie potrafię o nim zapomnieć.

- On też cię kocha. - Wzbierał w niej smutek.

Jaką cenę musiał zapłacić mały Cole za jej uparte, egoistyczne zachowanie. Gdyby tylko zechciała już kilka lat temu, zaraz po powrocie z Paryża, zobaczyć Landona takim, jakim był naprawdę, wtedy z pewnością nie pomyślałby o wyjeździe do Nowego Jorku. Zostałby razem z nią i Cole'em.

Być może nawet staliby się rodziną.

Odsunęła od siebie te myśli. Nie ma sensu wracać do tego, co minęło. Landon miał inne plany, inne zobowiązania. Musiał mieć. Inaczej zadzwoniłby do niej z Nowego Jorku - przynajmniej raz, w międzyczasie. Tak, pocałował ją kilka godzin temu, ale nie wiedziała, co chciał tym wyrazić, jednak nie pytała, gdyż bała się jego odpowiedzi.

Po chwili podszedł do sofy i usiadł obok niej. Oparł się wygodnie o poduszkę i spojrzał na Ashley.

- Tak dobrze znowu tutaj być.

- To dziwne. - Przeciągnęła się, ich nogi przylegały do siebie. - Ty i Ryan Taylor, obydwaj tam w Nowym Jorku, a ja i Kari, ciągle tutaj. Kari ostatnio poleciała do niego. Ryan nie wie, czy zostanie tam na drugi rok. Najpierw musi zakończyć sezon.

- Tak, wiedziałem go kiedyś tam, w dole, w Strefie Zero. On i kilku zawodników roznosili wodę.

Pytanie, które bała się mu zadać, wyłaniało się z ciepłego blasku trzaskającego ognia. W końcu nie miała wyboru, musiała je wypowiedzieć.

- Wracasz tam, tak?

Z jego ust wyrwało się westchnienie, przechylił głowę, oczami błagał ją o zrozumienie. - Tak.

Nie była zaskoczona, ale to i tak niczego nie ułatwiało. Dlaczego zatem przyjechał do domu? Czy stanowiła jedynie rodzaj odmiany, sposób na ożywienie po zbyt długim okresie spędzonym tam, w tej koszmarnej scenerii? Jego życie, jego kariera - teraz wiązały się z Nowym Jorkiem. I nie wiadomo było, czy kiedykolwiek wróci jeszcze do Bloomington.

Przez moment pomyślała o czymś szalonym. Przecież może przeprowadzić się do Nowego Jorku. Wziąć Colea i rozpocząć nowe życie na wschodnim wybrzeżu. Wtedy będzie mogła częściej spotykać się z Landonem, a może któregoś dnia...

Ale pomysł był niewypałem. Kogo ona chce oszukać? Po Paryżu znienawidziła wielkomiejskie życie. W Nowym Jorku jest głośno i nerwowo, to by zabiło jej kreatywność. Malowanie byłoby niemożliwe, a poza tym ciężko byłoby zabrać Colea od jej rodziny w Bloomington, która jest dla niej takim oparciem.

Nie spuszczał z niej wzroku. Ashley nie mogła wydobyć z siebie głosu.

- Kiedy wyjeżdżasz?

- Pod koniec tygodnia.

Skrzyżowała ręce i przyciskała je do brzucha, chcąc zmniejszyć narastające wewnątrz niej napięcie, zalewające ją poczucie bezsensu i rozpaczy połączone z absolutną pewnością czegoś, z czego nie do końca zdawała sobie sprawy, aż do dzisiejszego popołudnia.

Ona nie zaczynała kochać Landona Blake'a. To już się stało.

Ale to nieważne. Teraz było już za późno. Landon przeprowadza się, a ona nie mogła nic z tym zrobić, nie mogła powiedzieć niczego, co zmieniłoby jego decyzję. Nie powiedziałaby niczego, nawet gdyby mogła. Ponieważ praca w Nowym Jorku była czymś, czego on najwyraźniej pragnął, nie mogła więc stawać na jego drodze. Miała już swoją szansę, ale ją zmarnowała.

- I co potem? - Mówiła spokojnym głosem, nie chcąc, żeby żałował swojej decyzji.

- Zajmę w jednostce miejsce Jalena.

- Miejsce Jalena? - To wzbudziło jej szacunek. Oni obydwaj mieli pracować razem. Ale teraz, gdy Jalen odszedł, to doświadczenie będzie zupełnie inne. Każde wezwanie, każdy pożar będzie mu przypominał o Jalenie, tak jakby Landon z nim był. Będzie kontynuował jego pasję. Zrozumiała, dlaczego chce wrócić. Ale wciąż...

- Dlaczego... dlaczego wróciłeś do domu? Landon ujął jej dłonie.

- Komendant powiedział, że powinienem na trochę wyjechać. - Zawahał się. - Gdy wrócę, rozpoczynam roczny kontrakt.

Ashley starała się zapomnieć o swoim rozczarowaniu, ale czuła w głowie zamęt. To nie miało sensu. Jeśli wraca, jeśli podejmuje tę pracę, nawet po tym wszystkim co się wydarzyło, to dlaczego teraz tutaj jest? Powinien być u swoich rodziców, a do niej zadzwonić przed odlotem do Nowego Jorku. Zamiast tego przyjechał do niej, zaraz po powrocie do domu. Czy ciągle coś do niej czuje, czy też zaakceptował ją jako „zwykłą przyjaciółkę"? Tak jak oczekiwała tego kiedyś?

Landon uniósł jej dłonie i przyłożył je do swojej twarzy.

- Masz zimne ręce.

Ashley oblała się rumieńcem. Zawsze miała zimne ręce, gdy była zdenerwowana.

- Zimne ręce, gorące serce, tak sądzę.

- Nie potrzebujesz zimnych dłoni, żeby to udowodnić. - Rzucił wzrokiem na jej najbliższe obrazy. - Spójrz na nie. - Jego oczy złagodniały, zamyślił się.

- Tego ciepła nie udałoby się podrobić. Nie przelałabyś tego na płótno, gdybyś go w sobie nie miała.

Opuścił jej dłonie, wciąż je trzymając.

- Nie powiedziałaś mi, że straciłaś pracę.

Ashley zagryzła wargę i pokręciła głową. Jej ojciec wspomniał o tym przy obiedzie, prawdopodobnie zakładając, że Landon już o tym wie. Landon wiele stracił z jej życia, z tego co działo się w jej sercu, gdy był daleko. Przez większość czasu wątpiła, że w ogóle wróci - a jeśli tak, to nie na długo.

- Przecież - mówiła szeptem - ani razu nie zadzwoniłeś.

- Nie. - Znowu szukał jej wzroku. - Nie mogłem.

- Nie mogłeś? - Zapytała głośniej, w jej tonie pobrzmiewała złość. To było nieuniknione. Frustracja przenikała ją do głębi, narastała w jej sercu tygodniami. - Codziennie zastanawiałam się co u ciebie, czy odnalazłeś Jalena.

- Przez jej głos, oprócz złości, jeszcze bardziej przebijał smutek. - Jeden telefon, Landon? Nie mogłeś chociaż raz zadzwonić?

Nie poruszył się, ale dostrzegła, jak bardzo zmienił się wyraz jego twarzy.

- Nie mogłem, ponieważ wiedziałem, co się może stać.

- Co? - Ashley pokręciła głową, próbując cokolwiek zrozumieć z jego odpowiedzi. - Co by się stało, gdybyś zadzwonił?

Odrzucił lekko głowę do tyłu, wpatrywał się nieobecnym wzrokiem w jakiś punkt na ścianie, za nią.

- To było takie straszne, Ashley. Śmierć... żal... zniszczenie z każdej strony, napełniające każdy oddech. - Gdy ich oczy znowu się spotkały, straszny ból, nieokiełznany i nękający, przeszywał rysy jego twarzy. - Nie rozumiesz? -Dźwięk twojego głosu postawiłby mnie na krawędzi i kazał mi wracać do domu. Wyleciałbym z Nowego Jorku najbliższym lotem. Spojrzał na nią spod przymrużonych powiek, w jego oczach były łzy. - Nie mogłem tego zrobić Jalenowi.

Jego wyjaśnienie wstrząsnęło nią do głębi. Jak bardzo była krótkowzroczna, dopatrując się w jego milczeniu wszystkiego, tylko nie tego, czym naprawdę było - rozpaczliwym, pełnym determinacji dążeniem do odnalezienia przyjaciela.

- Przepraszam Landon, nie sądziłam...

- Nie. - Uniósł rękę i przyłożył palec do jej ust. - Nie przepraszaj. Powinienem do ciebie zadzwonić. - Pochylił się i delikatnie pocałował ją w czoło. - Chciałem. Po prostu nie mogłem. - Wrócił na swoje miejsce. - Rozumiesz?

- Oczywiście. - To co powiedział, wyjaśniało jego milczenie, ale nie rozwiązywało najważniejszej kwestii. Dlaczego wrócił? To było pytanie, którego nie była w stanie zadać, więc zagryzła wewnętrzną stronę wargi i czekała co powie.

- No dobrze. - Landon powoli wciągnął powietrze. - Opowiedz mi o swojej pracy. Co się wydarzyło?

Ashley wykorzystała ten moment na umysłowe przestrojenie się.

- Belinda. Nie tolerowała mnie od samego początku.

Ashley opowiedziała mu o swoim internetowym odkryciu, o tym jak próbowała dotrzeć do pensjonariuszy Sunset Hills za pomocą metod, które Belinda i Lu uważały za kontrowersyjne. Ashley spojrzała na swoje kolana.

- Może faktycznie należy przywracać ich do rzeczywistości - skierowała wzrok na Landona. - Ale gdybyś tylko ich zobaczył. To było niesamowite. Edith przestała krzyczeć. Helen stała się prawie normalna. Irvel przestała martwić się tym, że Hank się spóźnia. - Uniosła jedno ramię. - To wydawało mi się dobre.

Przez dłuższą chwilę siedziała tam, studiując jego twarz. Za każdym razem gdy się spotykali, Ashley postrzegała go jako kogoś zbyt konserwatywnego i prostego, z kim jej życie byłoby zbyt przewidywalne i zwyczajne. A teraz zastanawiała się, skąd jej to przyszło do głowy. Było coś jeszcze - rodzaj dyskretnej głębi, której wcześniej w nim nie dostrzegała. Głębi, która czyniła go niesamowicie atrakcyjnym.

Wypuścił jej dłoń i odgarnął z jej czoła kosmyk włosów.

- Tęsknisz za nimi.

- Tak. - Łzy napłynęły jej do oczu, zanim zdążyła je powstrzymać. -Szczególnie za Irvel.

- To, co zrobiłaś, było właściwe. Zgadzam się z tym pastorem, o którym mówiłaś. Wspomnienia pochodzą od Boga. - Ujął dłonią jej twarz i przyciągnął bliżej. Ich usta połączyły się. Tym razem ich pocałunek był nieśmiały, tak jakby obydwoje mieli wątpliwości. Gdy się odchylił, a jego wzrok spoczął na niej, poczuła przeszywający ból tego, co miało nadejść. Ból rozstania z nim. Gdy znowu znalazła się w ramionach Landona, upewniła się, że jej serce nigdy nie pokocha innego mężczyzny tak jak jego.

- Czasami... - Mówił cichym głosem, wymownie świadczącym o jego uczuciach dla niej. Ich twarze dzieliły centymetry. Blask płonącego ognia odbijał się w jego oczach. - Czasami wspomnienia są wszystkim, co posiadamy. Wszystkim, co pozwala nam trwać.

- Jakie wspomnienia pomogły ci przetrwać? - Znowu go pocałowała. - W Strefie Zero?

Tym razem podniósł drugą rękę i zaczął gładzić jej włosy.

- Wspomnienie... - pocałował ją. - ...tego. Po tym jak wyjechałem, zastanawiałem się, czy to lato rzeczywiście było prawdziwe. Czy też może było tylko snem.

- Myślałam... - Przełknęła ślinę, szukając odwagi, żeby mówić dalej. -Myślałam, że po tym, co ci powiedziałam o Paryżu, twoje uczucia do mnie zmienią się.

Pocałował brodę i czubek jej nosa, a potem znowu jej usta.

- Jestem tutaj, prawda?

Objęli się i zaczęli całować, tak jak pragnęła tego Ashley od chwili, gdy znowu go zobaczyła. Z każdą chwilą namiętność narastała w nich i nie było już wątpliwości, że grunt, po którym stąpali, stał się niebezpieczny. Ashley odchyliła się, brakowało jej tchu. Zanim zdążyła zmienić decyzję, wstała i przeciągnęła się, zakładając ręce za głowę.

- Okay - odetchnęła ciężko. - Uważam, że potrzebujemy przerwy. Landon poklepał miejsce obok siebie.

- Przestań, Ashley. - W jego głosie wyczuwalne było pragnienie. - Nie robimy nic złego.

Pokręciła głową i pogroziła mu palcem. Ostatnią rzeczą jakiej pragnęła, to stracić nad sobą kontrolę i zrobić coś, czego oboje mogliby żałować.

Nie. Jeśli Landon chce gasić pożary w Nowym Jorku, niech tam jedzie, ale bez żadnych zobowiązań w Bloomington. W ten sposób, jeśli on kiedykolwiek wróci i jakimś cudem znowu się odnajdą, ich miłość będzie miała właściwe podstawy.

- Poza tym... - Podała mu rękę i pomogła wstać. - Nie sądzę, aby pastor Mark to pochwalał.

Natychmiast pragnienie Landona wyciszyło się, wywołując u niego zakłopotanie, a potem zupełne niedowierzanie.

- Pastor Mark? - Nie wyglądałby na mniej zaskoczonego, gdyby oświadczyła mu, że zostaje zakonnicą.

- Tak. Nie sądzę, żeby to pochwalał. - Ashley pohamowała śmiech i usiadła w najbardziej oddalonym miejscu sofy. Jej obecność w kościele także była czymś, co umknęło Landonowi.

Oparł się o przeciwległy podłokietnik sofy i przyglądał się jej.

- Rozmawiałaś z pastorem Markiem? - Otworzył szeroko oczy. - O czym mi jeszcze nie powiedziałaś?

Uśmiechnęła się do niego z zażenowaniem.

- Wielu rzeczy.

- No dobrze. - Oparł łokcie na udach i patrzył na nią wyczekująco. - Więc opowiedz mi o pastorze Marku.

- To żadna wielka sprawa. - Ashley podciągnęła kolana pod brodę i utkwiła w nim wzrok. - Po 11 września zaczęłam chodzić do kościoła, razem z moją rodziną. - Wzruszyła ramionami. - Uznałam to za słuszne. - Zaśmiała się nerwowo. - Ja... Ashley Baxter... co niedzielę w kościele. Dasz wiarę?

- Ashley... - otworzył usta. - To niesamowite.

- Słucham? - Jego reakcja zbiła ją trochę z tropu. - Poszłam do kościoła. Czy to takie szokujące?

- Nie, tylko... - Powstrzymał się i pokręcił głową. - Nieważne. - Uśmiechnął się do niej. - To cudownie, Ash. Naprawdę.

Czegoś nie powiedział, ale ona nie chciała ciągnąć go za język. Co będzie, jeśli zapyta o jakieś szczegóły dotyczące jej relacji z Bogiem? Nawet po wspólnej modlitwie z Laurą Jo, Ashley ciągle nie była pewna swojej postawy. Nie zaczęła czytać Biblii, nie podjęła innych działań. Nie chciała rozczarować Landona, mówiąc mu o tym.

Odwzajemniła jego uśmiech.

- Pomyślałam sobie, że pójdę ten jeden raz - zaraz po tym jak wyjechałeś. Po atakach wszystko wydawało się takie bezsensowne i szalone. Ale tamtej niedzieli, w kościele, nie wiem, ale miałam poczucie pokoju. - Jej uśmiech przygasnął. - Rozumiesz?

- Oczywiście. - Na jego twarzy odbijała się radość, której wcześniej nie widziała. Ashley nie potrafiła tego określić. Ale bez względu na powód, ucieszyło ją to. Cudownie było widzieć go szczęśliwego. Był teraz bardziej sobą niż okaleczonym w walce wojownikiem, którego witała w domu dzisiaj rano.

Usiedli wygodnie na sofie i razem obejrzeli komedię w telewizji, unikając pocałunków, które wcześniej omal nie wpędziły ich w tarapaty. Wieczór minął bardzo szybko i Landon pojechał na noc do domu rodziców.

Następne dni mijały jeszcze szybciej na lunchach z Coleem i wspólnych spacerach w mroźnej zimowej aurze, grach komputerowych, a ostatniego dnia na serii zawodów z biegania przed domem Ashley. Cole był głównym faworytem i zwycięzcą.

- Jesteś mistrzem świata, kolego. - Landon uniósł rękę Cole'a do góry i przeparadował z nim po podwórku, tak jakby wygrał olimpiadę.

Cole uśmiechał się szeroko i zaciskał pięść. Potem zarzucił ręce na szyję Landona i powiedział coś, co chwyciło Ashley za serce.

- Landon, chciałbym żebyś został na zawsze...

- Ja też. - Landon potargał mu włosy i podniósł go do góry.

- Czy kiedy wyjedziesz, to mama i ja możemy pojechać z tobą?

- Nie tym razem, przyjacielu. - Landon przytulił mocno Cole'a, po czym znowu postawił go na ziemi.

Trudno było nie zauważyć, że Landona i Cole'a łączyło coś szczególnego. Tak, Cole zawsze uwielbiał spędzać czas w towarzystwie ojca Ashley. Jednak, co najistotniejsze, to Landon stanowił dla niego uosobienie młodego ojca, którego on nie miał.

Minęło popołudnie. Ashley starała się za bardzo o tym nie myśleć. Ale w nocy nie mogła z tego powodu zasnąć, wyobrażając sobie ich razem.

A jeśli Landon już nigdy nie wróci? Jeśli zapomni o niej i zakocha się w kimś innym? Co będzie, jeśli po roku pracy w Nowym Jorku stanie się kimś innym, kimś, kto nie będzie zawracał sobie głowy jakąś trudną kobietą i jej synem pozbawionym ojca?

Bez względu na to co miała przynieść przyszłość, Ashley wiedziała, że nie otrzyma prostych odpowiedzi.

A po wyjściu Landona, jej wątpliwości stały się jeszcze większe.



ROZDZIAŁ 31



Niedzielne popołudnie nadeszło za szybko.

Po kościele, Ashley zabrała Cole'a i Landona do domu i przygotowała im grillowane kanapki z serem i zupę pomidorową. Gdy nadszedł czas wyjazdu, Landon przykucnął obok Cole'a i przytulił go mocno.

- Teraz ty zajmiesz się twoją mamą, słyszysz?

Cole obniżył podbródek i uniósł oczy. Jego dolna warga drżała. Ashley wiedziała, że stara się nie płakać.

- Tak. - Zakasłał dwa razy. - Wrócisz?

To było pytanie, które sama bała się zadać Landonowi od chwili jego przyjazdu. Wstrzymała oddech i czekała.

Landon poczochrał Cole'owi włosy, nie patrząc w jej kierunku.

- Chciałbym. - Objął ramiona Cole'a dłońmi. - Niektórych rzeczy Bóg nam nie mówi, dopóki nie nadejdzie odpowiednia chwila. Okay?

- Okay.

Dopóki nie nadejdzie odpowiednia chwila? Słowa Landona dźwięczały w jej umyśle. Co to miało znaczyć? Wciągnęła szybko powietrze i postanowiła później zapytać go o to.

- A teraz może trochę pobiegasz i pobawisz się na dworze, a ja tymczasem pożegnam się z twoją mamusią. Dobrze?

Cole przytaknął, ale został na tym samym miejscu, przyczepiony do rąk Landona. Po czym zatopił swoją twarz w jego umięśnionym przedramieniu.

- Kocham cię.

W oczach Landona zalśniły łzy. Przez kilka sekund nic nie mówił.

- Ja też cię kocham, Cole. Trzymaj się blisko Jezusa.

Cole pokiwał głową i odszedł. Wziął swoją kurtkę i rękawiczki i w przeciągu sekundy już bawił się na dworze, zostawiając Landona i Ashley samych.

Landon milczał, wyciągnął tylko ręce i czekał, aż ona przejdzie przez pokój i przytuli się do niego.

- Jestem taką idiotką. - Położyła głowę na jego piersi. Delikatnymi ruchami gładził jej włosy i masował jej kark.

- To zabawne słowa na pożegnanie.

Podniosła wzrok, cierpiąc z powodu błędów popełnionych w przeszłości i piętna, które na niej odcisnęły.

- Jak mogłam tego nie zauważyć?

Landon czekał, z jego twarzy promieniowała łagodność i dobroć.

- Byłeś wszystkim, czego mogłam pragnąć, Landon. Nawet wtedy w Paryżu. - Wydała z siebie dźwięk podobny do śmiechu, ale nie było w tym radości. - Wiesz, co wtedy myślałam?

Na jego twarzy pojawił się grymas, spojrzał na sufit, tak jakby starał się rozszyfrować najtrudniejszą na świecie zagadkę.

- Nie mam pojęcia. Poza tym ojciec uczył mnie, żebym nigdy nie próbował zgadywać, co myślą kobiety. - Jego twarz wypełnił uśmiech.

Rozluźniła się trochę, zaskoczona jego wygłupami.

- Sądziłam, że jesteś zbyt ostrożny.

Cofnął się o krok i wskazał na siebie, otwierając szeroko oczy.

- Wiem, wiem. - Ashley zaczęła wymachiwać ręką. - Miałam czas to przemyśleć, gdy wyjechałeś. Nie jesteś ostrożny. Jesteś szalony.

Wystawiła jeden palec.

- Najpierw przerzuciłeś się z kariery przyszłego weterynarza na strażaka. -Pokazała drugi palec. - Potem ryzykowałeś życiem, żeby uratować małego chłopca. - Pojawił się trzeci palec. - Wreszcie w jednej chwili zdecydowałeś, że jedziesz do Nowego Jorku. - Opuściła rękę. - Oczywiście jest jeszcze Ja-len. - Jej rysy nie miały już tak żartobliwego wyrazu. - Który mężczyzna zostałby na tak długo w Strefie Zero, żeby odnaleźć martwego przyjaciela? Wdychając to wszystko, zużywając własne dłonie i... serce do pracy w tak koszmarnym miejscu? Splotła palce na jego karku.

- Byłam idiotką Landon. Wcale cię nie znałam.

- Zapomniałaś o czymś. - Przytulił swoją twarz do jej twarzy.

- O czym?

- Najbardziej szaloną rzeczą jaką kiedykolwiek zrobiłem, było to, że zakochałem się w tobie.

Zastanawiała się nad tym przez chwilę. Miał rację. W szkole średniej nie była zbyt konwencjonalną partią. Przez bardzo krótki moment była cheerleaderką, tak jak oczekiwali tego jej rodzice i siostra. Potem zaczęła się włóczyć z hipisami, ubierając i czesząc się inaczej niż wszyscy.

Podczas gdy Landon był skromnym i uroczym konserwatystą, jak wszyscy ze szkoły średniej na Clear Greek. Mógł mieć każdą dziewczynę. Ale on widział tylko ją, wyłącznie ją, nawet wtedy, gdy prawie wcale nie poświęcała mu uwagi. W tym nie było niczego z ostrożności.

- No widzisz? - Puknęła się lekko w czoło. - Powinnam to wiedzieć już wtedy.

- W porządku, Ash. - Znowu był poważny. - To wszystko jest za nami.

- Nie, to nie jest w porządku. - Cofnęła się, balansując niepewnie gdzieś pomiędzy żartem a rozpaczą. - Za późno. Zbyt późno na to wpadłam.

- Na co wpadłaś za późno? - Chwycił jej dłonie i oplótł nimi swój pas. Westchnęła, poczuła rozczarowanie, które wyciekało gdzieś z głębi jej

duszy. Spojrzała mu w oczy, czuła palące ją łzy. Ze wzruszenia prawie nie mogła mówić.

- Ze... że ja cię kocham, Landon. Kocham cię. - Łzy popłynęły po jej twarzy, ale ona ich nie powstrzymywała. - Kocham cię tak, jak zawsze tego pragnęłam, ale wiem, że teraz jest już za późno.

- Dlatego, że wyjeżdżam? - Szukał jej wzroku, opuszkiem kciuka otarł delikatnie jej łzy.

- Ponieważ teraz wszystko jest inaczej. - Jej głos był nieco głośniejszy niż wcześniej, prawie nieprzyjemny, i nagle Ashley coś zauważyła. Bała się - bała się tego, co może się wydarzyć, jeśli Landon spędzi rok w Nowym Jorku, gasząc pożary. Przełknęła ślinę i zmusiła się do zachowania spokoju. Gdy znowu przemówiła, jej głos był prawie szeptem. - Spójrz, co stało się z Jalenem. To mogłeś być ty, Landon. Myślisz, że nie zdaję sobie z tego sprawy? Gdybyś nie został ranny podczas tamtego pożaru, byłbyś tam razem z nim.

- Och, Ashley, skarbie. - Tulił ją, dopóki jej ciało nie przestało drżeć. Gdy trochę się uspokoiła, wziął jej twarz w swoje dłonie i odchylił się tak, żeby widzieć jej oczy. - Pamiętasz, jak mi powiedziałaś, że chodzisz do kościoła? Zachowałem się wtedy niepoważnie, i pomyślałaś, że to mnie zaszokowało? Pamiętasz?

Ashley pokiwała głową.

- Chciałem ci wtedy coś powiedzieć, ale - rozejrzał się po pokoju, tak jakby szukał właściwych słów - to nie był odpowiedni moment.

- Co takiego? - Pociągnęła nosem, rozkoszując się dotykiem jego dłoni, spoczywających na jej twarzy, zapamiętując zapach jego wody kolońskiej, brzmienie jego głosu.

Utkwił w niej wzrok i zajrzał prosto od najbardziej ukrytych zakamarków jej serca.

- Modliłem się, żebyś tam poszła. Pewnego dnia w Strefie Zero czułem się załamany. Tak jakbym był kimś innym.- Mrugnął dwa razy. - Wtedy pewien mężczyzna pomodlił się ze mną, i potem odzyskałem siły. Wtedy też, klęcząc na gruzach bliźniaczych wież, modliłem się za ciebie, Ashley. I wiem... wiem, że Bóg w jakiś sposób przywiódł cię z powrotem do siebie. Wiem, gdyż usłyszałem jego odpowiedź.

Poczuła mrowienie na szyi i wzdłuż kręgosłupa.

- Modliłeś się, żebym poszła do kościoła?

- Nie - uśmiechnął się do niej łagodnie. - Modliłem się, żebyś zakochała się w Bogu. We wszystkim, co jest z nim związane, Ashley. W Jego przykazaniach, w Jego Kościele... Jego planach dotyczących twojego życia.

Na moment odezwały się w niej dawne uczucia, miała ochotę się pokłócić, albo uciec. Boże przykazania? Jego plan dla jej życia? To brzmiało za bardzo po kościelnemu, tak mogły mówić panie ze wspólnoty. Ale widziała w jego oczach głęboką radość oraz blask, które mówiły, że miał na myśli coś innego niż tylko grupę kobiet i niedzielne wspólnotowe lunche.

- Uważasz... uważasz, że to mi się przytrafiło? Landon przytaknął. Ashley poczuła dławienie w gardle, roześmiała się.

- Naprawdę?

- Naprawdę.

- Zachwyt Bogiem. - Od trzech dni pragnęła takiej rozmowy. Teraz nie mieli na to czasu, więc najlepiej jak potrafiła, podsumowała swoje uczucia. -Myślałam sobie, że kościół jest fajny i tyle. Ale Bóg - bałam się Go. Jak mógłby zainteresować się mną, po tym wszystkim, co zrobiłam? - Opuściła głowę pod ciężarem przerażających wspomnień. - Wciąż nie jestem wystarczająco dobra. Nie obwiniałabym Go, gdyby teraz mnie nie chciał.

Landon pogłaskał ją po głowie i przyciągnął do siebie.

- Nikt z nas nie jest wystarczająco dobry.

- Ty jesteś. - Szepnęła, przytulona do jego piersi. Była tak blisko, że słyszała bicie jego serca.

- Nie, Ash. - Cofnął się i spojrzał na nią. Tym razem ujrzała w jego oczach cień poczucia winy. Gdzieś w głębi umysłu zaczęła zastanawiać się, co takiego mógł zrobić, że czul się winny. Wszystko, co do tej pory robił, było z myślą o innych. Ale on potrząsnął głową. - Nikt nie jest wystarczająco dobry. Ani ja, ani ty, nikt.

Przypomniała sobie własne dzieciństwo i usłyszała słowa ojca, który kiedyś powiedział to samo: „Wszyscy potrzebujemy Zbawiciela. Nikt nie jest na tyle dobry, żeby iść do nieba".

Opuścili ręce. Landon wplótł swoje palce w jej palce. Przymała je mocno, drżąc na myśl o tym, że za chwilę będzie musiała je puścić. Spojrzała na swoje stopy. Jeśli Landon miał rację, jeśli jej ojciec miał rację, to jak ona stąd się wydostanie?

- Co zatem powinnam zrobić?

- To zależy od tego, czego pragniesz. - Patrzył jej w oczy. Wszystko dookoła niej zaczęło się zamazywać. Słyszała tylko jego głos.

- Pragniesz przyjaźni z Bogiem, Ashley?

Gdyby zapytał ją, czy chce być chrześcijanką, wahałaby się. Słowo „chrześcijanin" było tak mgliste, prawie pozbawione sensu. Jej ojciec nazywał siebie chrześcijaninem, ale tak też mówiły o sobie dziewczyny z kościoła, które ją odrzuciły, gdy wróciła z Paryża w ciąży, sama.

Ale przyjaźń z Bogiem? To brzmiało zbyt dobrze, żeby mogło być prawdą.

Powoli kiwnęła głową.

- Chciałabym. Jeśli On zechce mnie.

- On cię chce. - Głos Landona zniżył się do zdławionego szeptu. -Wszystko, co musisz zrobić, to poprosić. - Zawahał się. - Rozumiesz?

- Masz na myśli modlitwę? - Serce zaczęło jej bić mocniej. Słyszała w swoim głosie lęk. - Teraz?

- Nie teraz. - Landon uśmiechnął się łagodnie. - Później, gdy będziesz sama z Bogiem. W wybranym przez ciebie momencie.

Ulga zalała jej duszę.

Przez całe swoje życie unikała takich chwil. Inni próbowali nakłonić ją do modlitwy. Widziała ludzi, którzy praktykowali jakieś rodzaje modlitwy - dla grzeszników lub inną. Ale to zawsze wydawało się jej wymuszone i nienaturalne. Jeśli miała poprosić Pana, żeby został jej przyjacielem, poprosić Go o przebaczenie, nie chciała robić tego tutaj, przy Landonie. Nie chodziło o to, że on ją przymuszał. Ten rodzaj modlitwy był czymś, co musiało odbyć się wyłącznie pomiędzy nią a Bogiem, w samotności.

Landon zerknął na zegarek.

- Muszę iść.

- Wiem. - Ból był tak rzeczywisty, że Ashley ciężko było oddychać. - Módl się za mnie, dobrze?

- Zawsze. - Pochylił się i pocałował ją. To był długi pocałunek, który na razie musiał im wystarczyć. Może na zawsze. Przytulił ją. - Pamiętam, co powiedziałem do Cole'a. Zadzwonię, a gdy minie rok...

Pokręciła głową.

- Nie, Landon. Żadnych obietnic. Tak jak powiedziałeś. Niektóre rzeczy Bóg nam wyjawi, gdy nadejdzie odpowiedni czas.

Poczuła na twarzy jego ciepły oddech.

- Od kiedy stałaś się taka mądra?

Przekrzywiła głowę, ignorując łzy, które płynęły jej z oczu.

- Mam niesamowitego przyjaciela, który się za mnie modli. Pocałował ją w czoło.

- Do widzenia, Ashley.

- Do widzenia.

Patrzyła jak odchodzi. Z każdym jego krokiem czuła na sercu coraz większy ciężar. Ale dopiero gdy wyszedł i zamknęła za nim drzwi, upadła na kolana. Od momentu gdy wyjawił jej swoje plany, czuła wzbierający w niej ocean łez. Nie dlatego, że wyjeżdżał, ale dlatego, że mógł już nigdy nie wrócić.

Gdy usłyszała otwierające się drzwi od patio, usiadła na piętach i zakryła oczy dłońmi.

Zza ściany wyszedł Cole i przyglądał się jej.

- Mamusiu, co się stało? Jesteś chora?

Krótki, urywany szloch wstrząsnął jej ramionami.

- Nie, jestem... jestem tylko smutna.

- Wiem, co zrobić. - W mgnieniu oka Cole stanął u jej boku. - Dziadziuś mówi, że gdy jest nam smutno, to trzeba się pomodlić. - Objął ją za szyję i przytulił się do jej policzka. - Chcesz, żebym się pomodlił, mamusiu?

Ashley pociągnęła nosem.

- Tak skarbie. Pomódl się... pomódl się, żeby mamusia wiedziała na pewno, że Bóg ją kocha.

Cole mocno zamknął oczy i modlił się pięknymi słowami, płynącymi prosto z dziecięcej duszy.

Odpowiedź na modlitwę Cole'a przyszła z samego rana. Zanim jeszcze Ashley zdążyła się obudzić, zadzwoniła do niej Lu z Sunset Hills.

- Słucham? - Ashley przysłoniła oczy przedramieniem. Od wczorajszego płaczu bolała ją głowa.

- Ashley, przepraszam, że cię obudziłam, ale coś się stało. Coś złego. Ashley aż usiadła na łóżku, serce zaczęło walić jej jak młot.

- Coś z Irvel?

Po drugiej stronie zaległa cisza.

Ashley musiała pamiętać o tym, żeby oddychać. Zupełnie się obudziła, adrenalina przepływała przez nią jak narkotyk.

- Lu, powiedz, co się stało?

- To długa historia - westchnęła Lu. - Dzisiaj rano zwolniłam Belindę. Jesteś jedyną osobą, która może sprostać tej pracy. Proszę, wróć do Sunset Hills.

Ashley poczuła zamęt w głowie. Co zrobiła Belinda? Z trudem skupiła się na propozycji Lu.

- Ale... ja nie chcę być księgową.

- Do księgowości zatrudnię kogoś innego. - Lu mówiła takim głosem, jakby za chwilę miała się rozpłakać. - Moi pensjonariusze przy tobie byli inni, szczęśliwsi. Odkąd odeszłaś, nic już nie jest tak samo. Proszę, Ashley. Wróć. Cokolwiek robiłaś, rób to dalej i naucz personel postępować tak samo jak ty. -Złapała szybki oddech. - Zgadzasz się Ashley? Proszę...

Euforia zastąpiła wszystkie wcześniejsze obawy Ashley. Radość wypełniła jej serce tak, że aż nie mogła się wysłowić. Wraca! Znowu zobaczy Irvel i usłyszy o Hanku. Powiesi na ścianie kolejne jego zdjęcie i zakryje lustro w łazience Edith oraz przyniesie siodło i kozła. Łzy spływały jej po twarzy, gdy jej usta śmiały się.

- Kiedy zaczynam?

Omówiły szczegóły i Ashley obiecała stawić się następnego dnia z samego rana. Dzięki temu przed powrotem do Sunset Hills, mogła spędzić z Coleem jeszcze jeden dzień. Lu zapewniła ją, że nadal będzie kończyć o trzeciej, tak żeby popołudnia oraz weekendy mogła spędzać z Coleem.

Gdy się rozłączyły, zdumiona Ashley spojrzała na sufit. To był świetny układ.

Otarła policzki i nagle coś sobie uświadomiła. Modlitwa Cole'a! Jej syn modlił się, żeby wiedziała na pewno, że Bóg ją kocha. Ze zdziwienia aż otworzyła usta. Ciągle jeszcze nie pomodliła się tak, jak wiedziała, że powinna. A jednak Bóg czuwał, odpowiadając na jej modlitwy i modlitwę jej synka zaledwie w kilkanaście godzin po tym, jak zostały wypowiedziane.

Gdy tylko ukryła twarz w poduszce, zaczęła naprawdę rozmawiać z Bogiem. Błagała o przebaczenie za wszystkie swoje złe wybory i poprosiła Go, żeby został jej przyjacielem, jej Zbawicielem - teraz i na zawsze. Potem powiedziała Panu o wszystkim, co kryło się w jej sercu. Po trzydziestu minutach wstała i wyjrzała przez okno.

Była inną osobą. Czuła to. Boże miłosierdzie i łaska rozlały się w jej duszy jak nigdy wcześniej. Bóg ją kocha! On ją kocha, i nic nie może już tego zmienić.

Nie dlatego, że była dobra, lub dlatego, że w końcu się pomodliła. Ale tylko dlatego, że była Jego dzieckiem.



ROZDZIAŁ 32



Kari szukała sposobów, żeby zająć sobie czas.

Pastor Mark zorganizował jej spotkania z Marthą Oglesby, starszą kobietą udzielającą się w kościele, która podzielała wizję Kari dotyczącą pomocy innym kobietom, przeżywającym trudności małżeńskie. Dwa razy w tygodniu spotykały się na modlitwę i rozmowę oraz omawianie problemów, z którymi Kari mogła się spotkać po podjęciu swojej służby. Pomiędzy tymi spotkaniami a opieką nad Jessie, codziennie miała jeszcze całe godziny, podczas których udawało jej się unikać myślenia o Ryanie.

Ale noce były czymś zupełnie innym.

Cokolwiek przyszłość miała w zanadrzu dla tych dwojga, w obecnej chwili, z jakichś powodów Bóg ich rozdzielił. Więc zanim będą mogli być razem, najpierw muszą wywiązać się ze swoich zobowiązań.

Ryan miał kontrakt. Ona natomiast miała do wykonania zadanie, które postawił przed nią Bóg.

- Nie wiem co przyniesie jutro, kochanie - powiedziała jej ostatnio mama, gdy rozmawiały o Ryanie. - Ale mam przeczucie, że Ryan Taylor zostanie w to wciągnięty.

Słowa matki brzmiały słodko w jej sercu, gdy w poniedziałkowe popołudnie szła do kancelarii parafialnej. Skręciła za ścianą, minęła prezbiterium i znalazła się w biurze pastora Marka. Dzwonił do niej wcześniej i prosił, żeby przyszła. - Jest coś, co chciałbym z tobą przedyskutować.

Pastor akurat rozmawiał przez telefon. Zajęła znane sobie miejsce na sofie, naprzeciwko jego biurka i czekała. Po kilku sekundach odłożył słuchawkę i przywitał ją zwyczajowym pozdrowieniem.

- Witaj Kari, Jak się miewa twoja rodzina? Uśmiechnęła się i lekko wzruszyła ramionami.

- Myślę, że dobrze. - Ashley znowu wróciła do pracy. Erin i Sam świetnie sobie radzą. Ona jest bardzo zadowolona z tego, że się nie przeprowadzili.

Pastor pokiwał głową.

- A ja spotykam się z Brooke i Peterem. Niezupełnie się jeszcze zaangażowali, ale są zainteresowani. To ekscytujące, widzieć, jak daleko już zaszli. - Uśmiech Pastora Marka nieco zbladł. - Nie widziałem Lukea.

Kari poczuła na sercu ciężar.

- Walczy. - Splotła dłonie. - Rozmawiałam z mamą i tatą, oni uważają, że to tylko pewien etap - coś, przez co musi przejść. Ale ja się martwię. - Zawahała się. - 11 września był prawdziwym wstrząsem dla jego wiary.

- Przykro mi - westchnął pastor Mark, spoglądając na Kari. - Modlę się za niego. Czy twój ojciec będzie mnie informował na bieżąco?

- Ja będę.

Pastor usiadł wygodnie w fotelu i przez chwilę milczał.

- A więc, Kari. Martha uważa, że możesz już być gotowa.

- Gotowa?

- Gotowa na spotkanie z kimś, kto przeżywa trudności. - Obrócił fotel i zaczął szukać czegoś w szufladzie z dokumentacją, następnie wyciągnął jakąś kartkę. - Mam kogoś na myśli.

Smutek dotyczący Lukę'a osłabł, pojawił się nagły przypływ entuzjazmu. Oczywiście Kari czuła się gotowa już od miesięcy. Ale skoro tak powiedziała Martha, widocznie tak jest naprawdę.

- Jaki jest jej problem?

- Rozmawiałem z nią przez telefon. - Pastor Mark spojrzał na kartkę. Była zapisana do połowy odręcznym pismem. - Dzwoniła w zeszłym tygodniu, i z tego, co zanotowałem, jest młoda, nie ma dzieci. Walczy o małżeństwo. Stwierdziła, że zamierza odejść od męża w ciągu najbliższych miesięcy. Prosi o pełną dyskrecję.

- Czy mnie zna?

- Nie wspomniałem twojego imienia. - Pastor spojrzał na nią sponad notatek. - A ona nie podała mi swojego. Przez telefon wydawała się bardzo nieśmiała, martwiła się, że ktoś może się dowiedzieć. - Jego wzrok znowu spoczął na kartce. - Powiedziałem jej, że mamy w kościele pewną kobietę, która może się z nią spotkać, wysłuchać jej i pomodlić się z nią. Obiecałem jej, że nikt nie dowie się o tym spotkaniu, ani o niej samej.

- Co odpowiedziała?

- To nie była odpowiedź, której szukała. - Pastor Mark uśmiechnął się smutno. - Myślę, że jest o krok od rozwodu.

Kari poczuła współczucie dla owej kobiety. Małżeństwo może być takie trudne, biorąc pod uwagę całą presję codziennego życia. Ale, skoro ona i Tim potrafili przejść przez ich problemy i ponownie odnaleźć miłość i jedność, tej kobiecie także może się udać - kimkolwiek jest.

- Jakie są jej powody?

Pastor Mark podniósł kartkę, żeby lepiej ją widzieć.

- Nie ma tam romansu, przynajmniej nie na tym etapie. Najwidoczniej ma jakiegoś przyjaciela w pracy, który jej wysłuchuje, ale ona twierdzi, że to nic takiego.

- A co jest problemem?

- Wygląda na to, że problem zaczął się, gdy jej mąż otrzymał pracę w innym stanie. Mają się tam przeprowadzić tego lata. Ale kobieta powiedziała, że postanowiła zostać tutaj.

Myślę, że walczy z tą myślą. Zawsze była wierzącą osobą. Jej rodzina nie zrozumie czegoś takiego.

Kari pochyliła się do przodu i patrzyła na pastora Marka.

Cały opis bardzo pasował do Erin - oprócz tego, że Eirn nie zwierzała się żadnemu koledze z pracy, i z pewnością nie zamierzała rozwodzić się z Samem i zostawać w Bloomington. Kari poczuła ulgę, gdy rozpracowała te szczegóły w myślach. Nie, ta kobieta musi być kimś innym.

- Co zostało ustalone?

- Zgodziła się na spotkanie z tobą, pod warunkiem że nikt z kościoła się nie dowie. Prawdę mówiąc, to mam wrażenie, że ona szuka sposobu na uspokojenie swojego sumienia. Gdy się z tobą spotka, przynajmniej będzie mogła powiedzieć, że próbowała. Ona chyba ma nadzieję, że usiądziesz obok niej, poklepiesz ją po ramieniu i powiesz jej, że rozwód nie jest czymś złym.

- Dokładnie to, czego nie zamierzam jej powiedzieć - Kari uśmiechnęła się smutno do pastora.

- Uważasz, że jesteś już gotowa?

Serce Kari przepełniła myśl o użyciu swojej przeszłości i swojego bólu, aby pomagać innym. - Tak.

- No, dobrze. Kiedy możesz się z nią spotkać?

- Zadzwonię do niej w tym tygodniu i ustalimy to. Pastor Mark zanotował coś na karteczce i wręczył to

Kari.

- Tutaj jest jej numer. Nie podała imienia.

Kari wzięła kartkę, spojrzała na siedmiocyfrowy numer i otworzyła szeroko oczy. Czuła, że krew odpływa jej z twarzy, a serce zaczyna bić w nieznanym rytmie.

To niemożliwe.

Dlaczego Erin nic jej nie powiedziała? I jak zareaguje, gdy się dowie, że to Kari jest tą osobą, z którą ma się spotkać? To wszystko wydawało się zupełnie nieprawdopodobne. Kiedy postanowiła, że opuści swojego męża? I dlaczego nikomu o tym nie powiedziała? I co z tym kolegą z pracy? Kim on jest?

Kari nie znała żadnych odpowiedzi, żadnych faktów, na których mogłaby się oprzeć, oprócz jednego - numer telefonu, który miała na karteczce, nie należał do żadnej obcej osoby.

To był numer do jej siostry, do Erin.



ROZDZIAŁ 33



Same sińce Irvel już wystarczyły, żeby Ashley poczuła się źle.

Kobieta leżała w łóżku, jęcząc. Na jej pożółkłych, pomarszczonych ramionach widniały łaty koloru głębokiej purpury i granatu, poprzecinane czerwono-krwistymi liniami. Kręciła głową na boki, w jej szeroko otwartych oczach krył się lęk. W pokoju unosił się nieprzyjemny zapach, tak jakby Irvel nie była kąpana już od wielu dni. Świadczyły także o tym jej przetłuszczone, zmierzwione włosy. W ciągu dwóch tygodni postarzała się dosłownie o dziesięć lat.

Ashley prawie jej nie poznała.

- Irvel? - Gdy weszła do jej pokoju we wtorkowy ranek, ścisnęło ją w żołądku. Co jej się stało? Podeszła do jej łóżka i wzięła ją za rękę. - Witaj Irvel, jak się czujesz?

Irvel przestała jęczeć i skierowała wzrok na Ashley. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała zacząć krzyczeć. Ale zamiast tego opuściła powieki i cmoknęła. Po czym zaczęła śpiewać.

- Wielka jest wierność Twa, o Boże, mój Ojcze... wielka jest Panie wierność Twa, o Boże, mój Ojcze... Wielka jest wierność Twa...

Słowa były niewyraźne i niedokończone, wyrzucała je z siebie bez przerwy, kompletnie bez melodii.

Brzmiały jak wypowiadane przez kogoś szalonego.

Ona zachowuje się jak Laura Jo! Jak do tego doszło? W Ashley wzbierał gniew, starała się go pohamować. Irvel nie potrzebowała jej oburzenia; ona potrzebowała jej współczucia. I pomocy.

- Irvel, to ja, Ashley. Przez moment mnie nie było, ale już wróciłam. -Załamywał się jej głos, powstrzymywała łzy. - Jak się czujesz, Irvel?

- Gdzie jest Hank? - Zapytała oschłym i słabym głosem. Przebiegła wzrokiem po ścianach i zajęczała głośno. - Nie mogę znaleźć Hanka.

Irvel zawsze wydawała się trochę zagubiona, ale nigdy nie zachowywała się jak ktoś, kto ma urojenia, jak pacjent w głębszym stadium choroby. Ale teraz... czy to z powodu leków przeciwbólowych, czy może coś pękło w jej duszy? A może ma gorączkę...

Ashley położyła drugą dłoń na czole Irvel, ale wtedy ona wcisnęła się głębiej w poduszkę, przerażona.

- Nie bij mnie! - krzyknęła. Wykrzywiła się, zamknęła oczy i zaczęła wymachiwać rękoma w kierunku Ashley.

Ashley natychmiast cofnęła się.

- Wszystko w porządku, Irvel. Już dobrze.

Co takiego zrobiła jej Belinda? Irvel nigdy tak się nie zachowywała. Ashley objęła się w pasie. Na samą myśl o tym wszystkim robiło się jej niedobrze.

- Przepraszam Irvel. Nie chciałam cię skrzywdzić. Teraz już jesteś bezpieczna. - Pan jest moim pasterzem, nie brak mi niczego. Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach. Prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć: orzeźwia moją duszę...

Oczy Irvel napełniły się łzami, gdy z ust Ashley popłynęły słowa Psalmu 23. Gdy zarecytowała go dwa razy, głos Irvel przypominał już lament małej dziewczynki.

- Ja chcę do Hanka.

- Z Hankiem wszystko w porządku. - Ashley starała się nie okazywać swojego oburzenia. Było oczywiste, że Irvel potrzebuje życzliwości. Cokolwiek się wydarzyło, z pewnością była wystarczająco zastraszona. - Już jest dobrze.

- Mam kłopot. - Jęczenie Irvel nagle ustało, skupiła swoją uwagę na Ashley. - Hank mnie szuka. On potrzebuje pomocy.

Ashley z całego serca pragnęła utulić Irvel w swoich ramionach i ukołysać jej ból, zapewnić ją, że ona i Hank już wkrótce będą razem i że nikt już jej nie skrzywdzi. Jednak nawet tego nie mogła zrobić. Irvel była zbyt przerażona, by dać się dotknąć.

- Jesteś bezpieczna Irvel. Wszystko jest w porządku. Irvel zmrużyła oczy i przez dłuższą chwilę patrzyła na Ashley.

- Znasz Hanka?

Ashley przeniosła wzrok na zdjęcia, ciągle wiszące na ścianie. I na portret, który namalowała.

- Tak, Irvel. - Smutny uśmiech igrał w kącikach jej ust. - Znam Hanka.

- Tak myślałam. - Jak oddech letniej bryzy, spokój wygładził pomarszczone rysy staruszki. Po raz pierwszy tego ranka, Irvel przypominała siebie taką, jaką znała ją Ashley. - Czy przyjdzie dzisiaj po południu?

- A czy mówił ci, że wpadnie? - Ashley starała się zachować jak najłagodniejszy ton głosu. - Tak. - Irvel znowu cmoknęła. Rozejrzała się błyskawicznie po pokoju. Potem odnalazła wzrokiem Ashley. Tak jakby w jej umyśle toczyła się jakaś bitwa - bitwa o jej świadomość. - Mówił, że przyjdzie.

- Hank nigdy cię nie zawiódł, prawda?

- Nigdy.

- Cóż, więc... - Ashley pogładziła delikatnie kościstą dłoń Irvel. - Jestem przekonana, że i tym razem możesz na niego liczyć.

- Tak. - Jak za naciśnięciem jakiegoś przełącznika, przygnębienie zaczęło opuszczać Irvel. Na jej twarzy znowu zagościła pewność siebie i uprzejmość. -Oczywiście. - Uśmiechnęła się i przytaknęła, jej ciało wyraźnie się odprężyło.

- Dlaczego o tym nie pomyślałam? - Spojrzała na Ashley. - Nie sądzę, żebyśmy się już spotkały. Nazywam się Irvel.

- Witaj Irvel. - Ashley zwalczyła kolejną falę łez. - Jestem Ashley. Myślę, że pójdziemy się wykąpać, umyjemy ci włosy. Doprowadzimy do porządku.

W oczach Irvel pojawił się błysk, uroczy uśmiech rozlał się na jej twarzy.

- Hankowi to się spodoba.

- Jestem pewna, że tak. - Ashley po przyjacielsku poklepała dłoń Irvel. Rozmawiały już wystarczająco długo. Irvel potrzebowała odpoczynku. -Potem napijemy się herbatki.

- Miętowej herbatki? - Irvel otworzyła szerzej oczy.

- Dokładnie.

- Och, moja droga. - Irvel podniosła drugą rękę i przytrzymała nią dłoń Ashley. - To cudownie. Skąd wiedziałaś? Miętowa jest moją ulubioną.

Była siódma piętnaście. Za chwilę Ashley miała spotkać się z Lu.

- Wiesz co ci powiem, Irvel. Jest jeszcze bardzo wcześnie. Odpocznij jeszcze trochę, a za godzinę rozpoczniemy nasz dzień.

- Dobrze. - Irvel kilkakrotnie powoli uniosła i zamknęła powieki, ziewnęła.

- Wiesz co, moja droga... - uniosła swoją posiniaczoną rękę w kierunku Ashley - ... masz przepiękne włosy. Przepiękne. Czy ktoś ci już o tym mówił?

Gdy Ashley została sama z Lu, ta opowiedziała jej całą historię.

- Widziałaś ją? - Ashley nie mogła usiąść, spacerowała po gabinecie, ze wzrokiem utkwionym w Lu. - Należy o tym powiadomić policję.

- Dzwoniłam do nich. - Głos Lu był spokojny, jakby pokonany. - Zrobiłam zdjęcia. Policja przesłucha dzisiaj Belin-dc. Jej prawnik twierdzi, że to był wypadek, że Irvel upadła, i stąd te siniaki.

- Na miłość boską, widziałam na jej rękach ślady po palcach. - Ashley starała się zapanować nad swoim głosem. - Ta kobieta powinna iść do więzienia.

Lu wzięła głęboki wdech i spojrzała na dokumentację na swoim biurku.

- Przy pacjentach z Alzheimerem to kwestia tego, komu uwierzą, im, czy ich opiekunom. Ponieważ pacjenci mają problemy z równowagą i zachowaniem, w większości przypadków trudno jest udowodnić znęcanie się.

- Lu wzruszyła lekko ramionami. - Poza tym u starszych ludzi siniaki powstają bardzo szybko. Po pojedynczym upadku osoba w wieku Irvel może być w połowie czarno-niebieska.

- Więc co będzie dalej?

- Jeśli policja nie będzie miała wystarczających dowodów, cała sprawa ucichnie.

Ashley zacisnęła szczęki i jęknęła.

- Jak się o tym dowiedziałaś?

- Nie wiedziałabym, gdyby nie Krista. Tego dnia pracowała na pierwszą zmianę, ale musiała wyjść do lekarza. Wróciła szybciej niż myślała. Gdy weszła, zobaczyła leżącą na podłodze Irvel. Belinda stała nad nią i wrzeszczała.

Lu położyła ręce na biurku.

- Krista powiedziała, że tego dnia Irvel była niespokojna. Ciągle mówiła o Hanku, i tym podobnie. Krista nie potrafiła sobie z nią poradzić.

Ashley czuła, że serce podchodzi jej do gardła.

- Więc Krista wyszła do lekarza, a jej miejsce zajęła Belinda. Czy tak? Lu kiwnęła głową.

- Najwidoczniej Belinda była w podłym nastroju. Kilka razy — nawet jeszcze przed wyjściem Kristy - krzyczała na Irvel i nakazywała jej, żeby przestała mówić o Hanku. Irvel kilka razy próbowała nawet wyjść frontowymi drzwiami. Wychodząc, Krista ostrzegła Belindę o próbach ucieczki Irvel.

Lu na moment zwiesiła głowę. Gdy podniosła wzrok, w jej spojrzeniu można było dostrzec złość.

- Belinda roześmiała się i rzuciła Kriście. „Nie na mojej zmianie, z pewnością". - Lu przerwała. - Łatwo się domyślić, co działo się potem.

- Sądzisz, że Irvel chciała wyjść?

- Jeśli chciała zobaczyć Hanka, to niestety tak. Ashley przymknęła powieki i wyobraziła sobie całą scenę.

Biedna Irvel rozpaczliwie pragnęła spotkać się z Hankiem. Za każdym razem gdy próbowała wyjść, Belinda musiała ją łapać i odprowadzać na fotel. W końcu Belinda wpadła w furię. Tym razem chwyciła Irvel i przewróciła ją na podłogę.

- W każdym razie, gdy Krista wróciła, zastała tak Ir-vel. - Lu najwidoczniej czuła się zdruzgotana całą historią. Przytaczanie tych szczegółów wysysało z niej siły. - Wtedy Irvel już zwijała się z bólu, jej ręce pokrywały sińce. Krista usłyszała, jak Belinda warknęła: „Zasłużyłaś na to, ty starucho. Lepiej wróć na swoje miejsce i zostań tam. Spróbuj jeszcze raz wyjść, a następnym razem będzie jeszcze gorzej".

Ashley była przerażona. Gdyby zobaczyła Belindę, z przyjemnością wytargałaby ją za włosy i wyrzuciła przez okno.

- Co było potem?

- Powiedzmy, że widok Kristy bardzo zaskoczył Belindę. Potykała się o własne słowa i wyjąkała, że Irvel upadła. - Lu westchnęła ciężko. - Krista miała na tyle zdrowego rozsądku, żeby odszukać mój prywatny numer i opowiedzieć mi o całym zajściu. Zadzwoniłam na policję i spotkałam się z nimi po kwadransie w pokoju dziennym. Lekarz przyjechał w ciągu godziny.

Ashley potrząsnęła głową i zacisnęła pięści.

- Prawie nie poznałam Irvel.

- Lekarz powiedział, że jej obrażenia są głównie powierzchowne.

- To dobrze - sapnęła Ashley. - Widziałaś lęk w jej oczach? Boi się własnego cienia.

- Wiem.

Więcej już nie rozmawiały o wypadku. Lu przeszła do szczegółów dotyczących nowych obowiązków Ashley i jej podwyżki. Zatrudniła księgową, która miała zacząć od następnego poniedziałku. Do tego czasu biuro miała prowadzić Lu.

Do wpół do dziewiątej rozmowa Lu z Ashley zakończyła się i Ashley zabrała się za przygotowanie śniadania. Przy stole dołączyły do niej Edith i Helen, przedstawiły się. Przed zakończeniem posiłku Ashley przypomniała sobie o lustrze w łazience. Wymknęła się do łazienki i zakryła je, po czym wróciła do stołu.

Kolejne dwie godziny Ashley spędziła na kąpaniu Irvel oraz pozostałych, upewniwszy się, czy każdy dostał herbatę. Gdy pensjonariusze spali, wyszła do samochodu po siodło i kozła. W porze lunchu przytaszczyła je do pokoju Berta. Właśnie pogryzał krakersy z małej miseczki i popijał łyczkami zupę.

- Witaj Bert. - Ashley przeniosła kozła przez pokój i postawiła go w nogach łóżka. - Mam coś dla ciebie.

Bert spojrzał na nią i nic nie odpowiedział; wrócił do jedzenia zupy.

Ashley położyła siodło na koźle, następnie z torby wyjęła kawałek płótna. Usiadła na brzegu łóżka Berta i czekała, aż skończy jeść. W ciągu ostatnich dwóch tygodni, codziennie żałowała, że nie może wprowadzić w życie swojego planu. Teraz, gdy już tutaj była, nikt nie mógł jej powstrzymać.

Nie mogła się doczekać.

W końcu Bert skończył zupę i odstawił tacę. Gdy wstawał, Ashley podeszła do niego.

- Bert, posłuchaj, przyniosłam ci siodło. Zastanawiam się, czy nie mógłbyś wypolerować go dla mnie.

Bert spojrzał na podłogę, opierał się trochę. Ale po chwili pozwolił Ashley, żeby zaprowadziła go do kozła. Posadziła go przed nim, twarzą do siodła. Następnie dała mu do ręki płótno, uniosła jego dłoń i położyła ją na środku siodła.

- Proszę, Bert. Możesz polerować.

Od chwili gdy zaczęła pracować w ośrodku, nigdy nie widziała, aby Bert wyrażał jakiekolwiek emocje. Żadnej złości, osamotnienia czy żalu. Zupełnie niczego. Teraz gdy Bert poczuł płótno leżące na siodle, zupełnie zesztywniał. Ashley cofnęła się. Wpatrywała się w jego dłoń. Wstrzymała oddech, czekając na rozwój zdarzeń. Po części spodziewała się, że Bert może odejść od kozła i wrócić do krawędzi łóżka, gdzie w nieskończoność będzie rysował swoje koła.

Jednak nie poruszał się.

Wzrok miał utkwiony w siodle, i nagle stało się. Zaczął je pocierać, powolnymi okrągłymi ruchami, w górę i w dół. Po kilku sekundach chwycił siodło drugą ręką. Jego palce poruszały się po wytartej skórze w zręczny sposób, tak jakby wróciły do życia po latach uśpienia. Ashley trudno było usiedzieć w ciszy. Bert rozpoznał ten przedmiot! Poczuł, że pod jego palcami znajduje się siodło. Z każdą mijającą minutą jego ramiona prostowały się, jego ruchy stawały się coraz bardziej przemyślane.

Siedziała tak, wpatrzona w siodło, obserwując dłonie Berta, kreślące koła na skórze, gdy nagle dostrzegła małą kropelkę, upadającą na siodło. Potem kolejną. Co to?

Błyskawicznie przeniosła wzrok na twarz Berta. Wtedy dopiero zrozumiała, jak bardzo potrzebował tego siodła. Jego oczy powiedziały jej wszystko, co chciała wiedzieć. Ponieważ teraz, gdy polerował siodło, po raz pierwszy od wielu lat stało się coś, czego Ashley nigdy u niego nie widziała.

Bert płakał.



ROZDZIAŁ 34



Ryan Taylor podjął decyzję.

Stał na środku treningowego boiska Giantsów i wpatrywał się w oświetloną flagę amerykańską powiewającą na drugim krańcu stadionu. Termometr wskazywał minus 6 stopni, a wieczorne niebo było bezchmurne. Jednak zimowy wiatr był dosyć przejmujący, i Ryan zapiął sobie kurtkę pod szyją, osłaniając zarazem twarz.

Cóż to była za frajda, trenować drużynę z krajowej ligi – mini-zgrupowania i letnie obozy treningowe, początek sezonu i pełne zaciętości mecze, potem emocjonalny wstrząs związany z obecnością tuż obok Strefy Zero po 11 września, następnie pełen rozczarowań sezon, który zakończył się ponurą siódemką i dziewiątką w lidze.

Ryan przyglądał się fladze. Bez względu na to co pokazywała klasyfikacja, Giantsi z Nowego Jorku byli zwycięzcami. Tak samo jak ich kibice -mieszkańcy Nowego Jorku. Pamięć o porażkach i zwycięstwach przeminie, jednak tragedia jedenastego września i jej koszmar, który dotknął mieszkańców tego miasta, długo jeszcze będzie rozbrzmiewał w głębi duszy Ryana. Teraz, patrząc na amerykańską flagę, zawsze będzie widział tę poszarpaną, którą wyciągnięto spod gruzów bliźniaczych wież. Każdorazowe wspomnienie o atakach terrorystycznych przywiedzie mu na myśl obraz płonących budynków, które widział z okna swojego mieszkania.

Jeszcze trzy tygodnie temu, gdy Giantsi mieli dobrą passę, Ryan spędzał całe godziny, zastanawiając się, w jaki sposób przekonać Kari, żeby przeprowadziła się do Nowego Jorku i była przy nim, podczas gdy on będzie pracował jako trener.

Za każdym razem gdy rozmawiał z Kari przez telefon, musiał się pilnować, żeby zatrzymać te myśli dla siebie, nie poruszać tego tematu. Co mógł powiedzieć, skoro na myśl o przyszłości czuł mętlik w głowie i właściwie nie za bardzo wiedział co ma zrobić?

Kocham Kari, Boże. - Modlił się tak kilkakrotnie w ciągu dnia. - Pokaż mi, co mam robić i czy nadszedł już dla nas odpowiedni moment.

W końcu decyzja w jego sprawie została podjęta. Ryan uśmiechnął się i schował ręce w kieszeniach kurtki. Nie przez zarząd - chociaż tak to mogło wyglądać - ale przez samego Boga. Pan spoglądał w głąb jego serca i wiedział, co naprawdę może uszczęśliwić Ryana Taylora. Nawet teraz Rya był przekonany, że to, co się stało pod koniec sezonu, było bezpośrednią odpowiedzią na jego modlitwy.

- Będziemy dokonywać pewnych przesunięć w kadrze trenerów. - Tak właśnie przedstawił mu to główny trener ligi.

Ryan wiedział dobrze, co mężczyzna chciał przez to powiedzieć. I właśnie dlatego że się modlił, nie był zdenerwowany czy rozczarowany. Zmiany w kadrze trenerskiej ligi były częstsze niż gdziekolwiek. To wynikało z natury tego zawodu - tutaj liczyło się zwycięstwo. Po porażkach Giantsów, zmiany w kadrze były nieuniknione, podobnie jak i propozycje od innych drużyn. W chwili gdy Ryan oficjalnie zakończył kontrakt, miał już kilka innych propozycji. Denver, Oakland, Detroit, Chicago - po tygodniu lista zaczęła się jeszcze wydłużać.

Teraz był środek stycznia i Ryan rozmawiał już z przedstawicielami każdej z drużyn, którzy do niego zadzwonili. Ale dopiero dzisiejszego popołudnia podjął decyzję i skontaktował się ze wszystkimi, by udzielić odpowiedzi.

Wciągnął haust orzeźwiającego powietrza i rozejrzał się po raz ostatni, po czym skierował się prosto do bocznego wyjścia, gdzie zostawił samochód. Ten wieczór zamierzał spędzić na pakowaniu.

Po roku w KLF, Ryan zdecydował się na odejście.

Nie do innej drużyny ani do jednej z rozgłośni, gdzie również zaproponowano mu pracę komentatora sportowego, ale do Bloomington, do Indiany, do kobiety, która zniewoliła jego serce, gdy był jeszcze nastolatkiem.

Kari otworzyła drzwi i uśmiechnęła się na widok twarzy młodej kobiety, która stała na pierwszym schodku.

- Cześć Erin. Wejdź.

Na początku Erin była przerażona, gdy okazało się, że ma się spotykać na studium biblijnym z własną siostrą. Ale Kari obiecała jej pełną anonimowość -zupełnie tak, jakby się nie znały. Teraz po kilku tygodniach ich spotkań, w końcu zbliżyły się do serca problemu.

Prawda nie była zaskakująca. Erin nie chciała się przeprowadzać. Nie ufała Samowi i nie kochała go na tyle, żeby wyjechać z nim do Teksasu. Na początku spotkań z Kari wcale nie zamierzała zmieniać swojej decyzji.

Po rozmowach dotyczących jej kolegi z pracy, Kari była pewna, że ten związek może wpakować jej siostrę w tarapaty. Wtedy postawiła przed nią zadanie.

- Chcę, żebyś sobie przypomniała, dlaczego zakochałaś się w Samie. -Wręczyła Erin broszurkę. - Tutaj są przykłady, ale zastanówmy się nad prostymi rzeczami, które możesz zrobić.

Kari wyjaśniła Erin, że może poczytać sobie kartki i listy, które otrzymała od Sama, gdy jeszcze nie byli małżeństwem lub pooglądać sobie film z ich ślubu. Zdjęcia miały jej pomóc przypomnieć sobie ich miłość, gdy była czymś nowym. Wtedy, pod wpływem świeżych wspomnień, będzie jej łatwiej napisać listę cech, które ceniła w Samie.

- Pamięć o tym, dlaczego zakochałaś się w swoim mężu, jest jak trening serca, które ma odnaleźć w nim te same cechy także i teraz.

Odpowiedź Erin była zupełnie typowa.

- A jeśli on się zmienił?

Kari uśmiechnęła się. Wróciła myślami do czasu, gdy wraz z Timem przychodziła do poradni.

- Uwierz mi - Kari poklepała dłoń swojej siostry - uwierz mi, to wszystko, co ceniłaś w Samie, ciągle w nim jest. Być może teraz trochę trudniej to dostrzec.

- A więc co mam robić?

- Okaż mu szacunek... pochwal go. Podbuduj go, niech wie, że go kochasz. Na początku Erin była sceptyczna. Ale teraz, gdy stała przy drzwiach, jej twarz rozjaśniał uśmiech, który ostatnio rzadko na niej gościł. Zanim zdążyła wejść, otworzyła ramiona i przytuliła swoją siostrę.

- Tak bardzo jestem ci wdzięczna, Kari.

Kari poczuła, że jej serce przyśpiesza. Cofnęła się i spojrzała na Erin.

- Wdzięczna za co?

- To działa! - Erin weszła do salonu, ciągnąc za sobą siostrę. - To był najcudowniejszy tydzień, jaki mieliśmy od lat.

- Chodzi o to, że przypomniałaś sobie, dlaczego go kochasz?

- Tak! Pomyślałam sobie, że to szaleństwo - że to przestarzałe i jednostronne i tym podobnie. Dla mnie to zupełnie nie miało sensu. Ale nic innego nie skutkowało, więc zaryzykowałam. Jednak dwa dni później, Sam i ja spędziliśmy cały wieczór bez walki. Sam stał się inną osobą. Cokolwiek jeszcze masz mi do powiedzenia, zamieniam się w słuch.

Kari nie mogła powstrzymać swojej radości. Zaczęła się śmiać, ściskając dłonie Erin.

- Wiesz dlaczego?

- Nie wiem, dlaczego. Po prostu to działa. - Erin powstrzymywała łzy.

- Dlatego, że to od Boga. - Kari wyszeptała w duchu cichą modlitwę, dziękując Bogu za przełom u Erin. - Bóg pragnie, abyśmy pamiętali naszą pierwszą miłość - zarówno zakochanie w Nim samym, jak i we współmałżonku. Pamiętając o tym, będziemy w stanie dochować wierności wobec tej drugiej osoby, z którą być może czujemy się nieszczęśliwi. Wtedy wszystko inne wróci na miejsce.

Kari otworzyła Biblię i położył ją na kolanach.

- Dzisiaj dotrzemy nieco głębiej...

Tego niedzielnego ranka, wracając z kościoła, Kari cała drżała. Kazanie było wzruszające. Pastor Mark zachęcił swoich wiernych do dokładnego przyjrzenia się własnemu życiu przed pójściem dalej.

- Cel na głównej drodze, miejsce gdzie pragnie was Bóg - powiedział. - I nie pozwólcie, aby coś wam przeszkodziło. Żadnego żalu - mówił. -Wykorzystujcie każdą szansę tak, aby po zakończeniu waszego życia, to rzeczywiście stało się prawdą.

Kari spojrzała, podczas kazania, na siedzącą w rzędzie Ashley. Jej młodsza siostra potakiwała głową i uważnie notowała. Czy to możliwe, że zaledwie rok temu Ashley roześmiałaby się na samą myśl o pójściu do kościoła? A teraz wzrastała w wierze - sprzedana Chrystusowi.

Spotkania Kari z siostrą trwały, i pomimo trudności małżeńskich, jakich doświadczali Erin i Sam, ich związek z każdym tygodniem się umacniał. Erin zwierzyła się siostrze, że jest gotowa na wyjazd z Samem do Teksasu, gdy tylko nadejdzie na to czas.

Brooke i Peter chodzili do kościoła - jednak Maddie chorowała i opuścili niektóre z niedziel. Oddźwięk po 11 września wciąż w nich trwał, przekonując ich, że potrzebują Boga.

Baxterowie byli tam, gdzie powinni. Wszyscy, oprócz Luke'a.

Kari pamiętała wyraz twarzy ojca, gdy spytała go tego ranka, czy Lukę przyjdzie. Cole miał śpiewać solo z dziecięcą scholą, i Ashley zaprosiła Lukę'a.

- Nie sądzę. - W oczach ojca widać było cierpienie. - Powiedział Ashley, że jego pojawienie się byłoby niewłaściwe.

Jak to możliwe, że jej brat stał się taki zgorzkniały. Kari nie miała pojęcia, ale postanowiła, że w tym tygodniu zadzwoni do niego i porozmawia z nim. Może, gdy przypomni mu, że jest kochany i że ona modli się za niego...

Dotarła do samochodu i oparła Jessie o biodro; otworzyła drzwi. Mała miała osiem miesięcy i nieustannie gaworzyła. Kari czuła głęboką wdzięczność za Jessie, chociaż reszta jej życia wciąż balansowała na krawędzi niepewności. Otworzyła tylne drzwi i wsadziła małą do fotelika. Potem wyjęła z torebki butelkę i podała ją Jessie.

- Proszę bardzo, mój skarbie. Za chwilkę będziemy w domku i pójdziesz spać.

Kari podeszła do drzwi kierowcy i nagle przystanęła. Za wycieraczkę włożona była koperta.

Dziwne - pomyślała Kari. Zerknęła na samochody obok. Jej był jedynym, na którego przedniej szybie coś umieszczono. Koperta była wilgotna, więc otworzyła ją delikatnie, żeby nie porwać listu.

W chwili gdy rozłożyła kartkę, jej serce przyśpieszyło. Pismo należało do Ryana. Ale on był przecież w Nowym Jorku. I był tak zajęty, że nie dzwonił już od kilku dni.

Przebiegła wzrokiem krótką notatkę.

Droga Kań, spotkaj się ze mną nad jeziorem Monroe. Będę czekał na ciebie w naszym miejscu.

Nie było żadnego imienia, żadnego podpisu, niczego. Jednak charakter pisma świadczył, że to list od Ryana. Kari przyjrzała się jeszcze raz słowom -na łączeniach zamiast pętelek były linie proste, koła w literach były niedokończone. To był charakter pisma Ryana. Nie mógł należeć do nikogo innego.

Nie, to niemożliwe.

Ryan był jedyną osobą, którą znała, piszącą w taki sposób. Kari ciągle studiowała liścik, zastanawiając się, co ma z nim zrobić, gdy nagle poczuła klepnięcie na ramieniu. Podskoczyła i odwróciła się.

- Tato! - Brakowało jej tchu. - Przestraszyłeś mnie. W oczach ojca pojawiły się iskierki.

- Przepraszam - uśmiechnął się. - Zastanawialiśmy się z mamą, czy moglibyśmy zaopiekować się Jessie popołudniu. - Przemówił pieszczotliwie do małej. - Pomyśleliśmy, że możesz potrzebować pomocy.

Kari trzymała kurczowo liścik, ale opuściła rękę.

- Pomocy, dlaczego?

- Och, wiesz przecież. - Elizabeth przekomarzała się.

- Chodzi o to, że możesz potrzebować kilku godzin wyłącznie dla siebie. John przytaknął.

- Żeby spędzić trochę czasu nad jeziorem, lub gdzie indziej. Nad jeziorem? Kari spojrzała na liścik w dłoni.

- Zaraz, chwileczkę! Wy o czymś wiecie?

- Hm. - John otworzył szeroko oczy, udając zdziwienie.

- O rany, o co chodzi? - Elizabeth roześmiała się. - To wygląda na liścik. -Rodzice zaczęli szturchać się łokciami. - Ciekawe, kto mógł zostawić go na twoim samochodzie?

Kari chwyciła Elizabeth za rękę.

- Mamo, jeśli widziałaś Ryana, to musisz mi o tym powiedzieć. Proszę! Muszę to wiedzieć.

John wzruszył ramionami.

- O niczym nie wiemy... - Zerknął na Elizabeth. - Właściwie to... - pokiwał głową - słyszeliśmy od kogoś, że dzisiejszego popołudnia możesz potrzebować pomocy przy Jessie. Chodzi o jakieś spotkanie nad jeziorem Monroe - czyż nie tak?

- No właśnie. - Elizabeth wskazała na samochód Kari. - Pojedziesz do nas, uśpisz Jessie i poszukasz dodatkowego swetra oraz rękawiczek.

- Wy naprawdę nic mi nie powiecie, tak?

- Nie. - John udawał, że zamyka usta na suwak. - Naprawdę nic.

Kari roześmiała się. Kontynuowanie tego sporu nie miało sensu. Zgodnie z namową rodziców, pojechała do nich i cieplej się ubrała. Gdy Jessie zasnęła, wyruszyła nad jezioro Monroe. Z radości serce wyrywało się jej z piersi. Liścik musiał być od Ryana. Umówił się jakoś z rodzicami i zaaranżował opiekę nad Jessie. Ale po co ta tajemniczość? I dlaczego jezioro Monroe, skoro spokojnie mogliby spotkać się w domu rodziców?

Zatrzymała się na parkingu dokładnie godzinę po znalezieniu liściku. Spojrzała w dół, na plażę. Tak, tam - na zamarzniętym stole piknikowym -siedział Ryan. Wszędzie rozpoznałaby ten profil i tę sylwetkę.

W momencie gdy Ryan usłyszał jej samochód, odwrócił się i uśmiechnął się do niej. To był on! Przyjechał i przemienił zimową mroźną niedzielę w najcieplejszy od tygodni dzień. Ostrożnie schodziła po ośnieżonym brzegu. Ryan stał i czekał, nie spuszczając z niej wzroku.

Gdy dzieliło ich tylko kilkanaście centymetrów, Kari zatrzymała się i spojrzała na niego uważnym wzrokiem.

- Widzę, że masz mój liścik.

- Tak. - Zrobiła kolejny krok w jego stronę. - Nie powiedziałeś mi, że przyjeżdżasz.

Wyciągnął do niej ręce i Kari podeszła od niego. Pragnęła jak najszybciej znaleźć się w jego ramionach, poczuć jego ciepło.

- Ryan, ty naprawdę tutaj jesteś, nie mogę w to uwierzyć. Wiedziałam, że to twoje pismo, jednak... - Wtuliła twarz w jego ramiona. - Myślałam, że to potrwa jeszcze kilka tygodni.

- A więc... - Cofnął się i spojrzał jej w oczy. - Muszę cię o coś zapytać, nie mogłem tego zrobić przez telefon. - Miłość, która lśniła w jego oczach, była tak realna i szczera, że jej ciepło promieniowało aż do najgłębszych zakątków serca Kari. - Postanowiłem, że najlepiej będzie, gdy przyjadę i zapytam cię o to osobiście.

Serce zabiło jej mocniej. Wiedziała, że kontrakt Ryana w Nowym Jorku zakończył się, ale nie znała jego postanowień odnośnie do innych drużyn. Czyżby podjął decyzję? A może przeprowadza się do innego stanu - jeszcze dalej? Mrugnęła dwa razy, wiatr znad jeziora zagłuszał jej głos.

- Co to za pytanie?

Ryan ostrożnie przyciągnął ją bliżej i pocałował ją.

- Pytanie, które pragnąłem ci zadać już od wieków. Jego twarz przybrała poważny wygląd, a w oczach zalśniły łzy.

Przyklęknął na jedno kolano i chwycił jej lewą dłoń.

- Ryan! - Przez jej serce przetoczyła się fala zaskoczenia. Czy to?... Możliwe, żeby?...

- Dzisiaj rano rozmawiałem z twoimi rodzicami, i otrzymałem ich błogosławieństwo.

- Ich błogosławieństwo? - Jej myśli wirowały, jednak siłą woli skupiła je.

- Kari, tyle razy musiałem się z tobą żegnać, i ciągle czegoś mi brakowało... - Przerwał, mówił powoli i z namysłem, jakby walcząc z emocjami, starając się zapanować nad nimi. Tak wiele czasu zabrało im dotarcie do tej chwili. Ścisnęła mocniej jego dłoń i spojrzała na niego z miłością. - Dopiero twoja obecność sprawia, że czuję się spełniony.

Spojrzeniem dotarł do jej duszy.

- Dopełniasz mnie Kari. I zawsze będziesz.

Otworzył prawą dłoń, miał w niej diamentowy pierścionek. Nie za duży, ani nie krzykliwy. Był w sam raz. Nie spuszczając z niej wzroku, wsunął go na jej palec.

- Wyjdź za mnie, Kari. Zamieszkaj ze mną tutaj, w Bloomington. Pozwól mi być ojcem dla Jessie oraz dla innych dzieci, którymi Pan zechce nas obdarzyć. Proszę, Kari. Niczego w życiu nie pragnę tak bardzo.

Mimo woli po jej policzkach płynęły łzy, mijając uniesione kąciki ust. Upadła na kolana obok niego i objęła go za szyję.

- Marzyłam o tym już jako dziewczyna. Czy ty naprawdę tutaj jesteś?

- Tak, Kari. I nie chcę już rozstawać się z tobą, nigdy. Odchyliła się i spojrzała mu w oczy.

- A co z twoją karierą trenera? Nie chcę stawać ci na drodze, Ryan. Jeśli tego właśnie pragniesz, chętnie o tym porozmawiam.

Pokręcił głową. Nigdy w życiu nie widziała go aż tak stanowczego.

- To, czego pragnę, jest tutaj, przy tobie i Jessie. Nie jestem zainteresowany podróżowaniem po kraju i poświęceniem mojego życia footballowi. Ty jesteś moim pragnieniem, Kari. Tylko ty.

Roześmiała się przez łzy. Czuła, że od zimnej i mokrej ziemi przemiękły jej spodnie, miała przemarznięte kolana. Ale to się nie liczyło. Mogłaby tak trwać w objęciach Ryana już na zawsze.

Podniosła lewą dłoń i przyglądała się pierścionkowi.

- Ryan, on jest przepiękny. Jak długo to planowałeś? Zawahał się, czekał aż znowu spojrzy mu w oczy.

- Jeszcze gdy byłem czternastolatkiem.

- Kocham cię, Ryanie Taylorze. - Pocałowała go, ocierając swoje łzy o jego policzek.

- Jest tylko jeden problem. - Ryan wyglądał na bardzo poważnego. Kari wstrzymała oddech i patrzyła na niego.

O nie, Boże... żadnych problemów. Tylko nie teraz.

- Jaki?

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie.

Czuła uśmiech rozlewający się po całym ciele. Podniosła się niezdarnie i pomogła mu wstać. Potem wzięła go za ręce i zajrzała mu w oczy.

- Tak, Ryanie Taylorze, wyjdę za ciebie. - Odrzuciła głowę do tyłu i krzyknęła. - Tak! Po stokroć tak!

Przyciągnął ją do siebie i opuszkami palców dotykał jej twarzy.

- Kocham cię, Kari. Mam nadzieję, że słuchanie o tym nigdy cię nie znuży -ponieważ tym razem nigdzie nie wyjeżdżam. Przenigdy.

Czy ona śni? To wszystko było takie nierealne. Objęła Ryana i zaśmiała się.

- Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszą o tym rodzice.

- Jest jedna rzecz, którą chciałbym jeszcze zrobić. Kari przechyliła głowę, czekając na wyjaśnienie Ryana.

- Pomódl się ze mną, Kari. Proszę. Wziął ją za ręce i pochylił głowę. Podziękowali Bogu za Jego wierność i Jego odwieczny plan, za dar miłości

i za to, że doprowadził ich aż do tej chwili.

Podziękowali jeszcze za to, że na zawsze odsunął od nich jedno słowo -słowo, które ścigało ich odkąd sięgali pamięcią.

Słowo „żegnaj".



ROZDZIAŁ 35



Luke Baxter miał wrażenie że jest kimś zupełnie innym.

On i Lori Callahan otrzymali za swoją prezentację najlepszą ocenę. Prawie wcale nie musieli się starać - przynajmniej jeśli chodziło o standardy profesora Hicksa - żeby udowodnić, że Bóg nie istnieje.

Osobiście Lukę myślał, że prezentacja będzie małym niewypałem, trochę naciąganym. Przecież tak naprawdę, tym sposobem nie można było udowodnić istnienia ani nieistnienia Boga. Jednak podczas przygotowywania prezentacji, w życiu Lukea zaszły spore zmiany. Odkrył potęgę humanizmu -światopoglądu, w który profesor święcie wierzył.

Jedyne co go zastanawiało, to fakt, że nie odkrył tego wcześniej. Przecież podstawowe zasady humanizmu były dostrzegalne na każdym kroku. Drukowane reklamy o zimowej olimpiadzie krzyczały „Uczcijmy człowieczeństwo", a nowo powstała koalicja rozpoczęła akcję zachęcania ludzi do przeciwstawienia się terroryzmowi poprzez chodzenie do pracy oraz zaangażowanie się i kontynuację dążeń na rzecz zaspokajania potrzeby edukacji. „Walcz z terroryzmem", pouczały Amerykę billboardy. „Żyj odważnie".

I o to właśnie chodziło, czyż nie tak, biorąc pod uwagę wydarzenia z 11 września i nieustanne groźby ze strony terrorystów? Żeby ludzie wspierali się wzajemnie i razem żyli odważnie? To wszystko mówiło o człowieku, a nie o Bogu.

Lukę i Lori dużo o tym rozmawiali, najczęściej w domu jej rodziców, w obecności jej ojca.

Ojciec Lori był zachwycony, gdy dowiedział się o jego zainteresowaniu prawem.

- Chłopak, takiego pokroju - tak bystry i inteligentny - to ktoś, kogo właśnie nam potrzeba, żeby trzymać całą prawicę z dala od ograniczania naszych konstytucyjnych swobód.

Sam pomysł brzmiał dla Lukea bardzo interesująco, i wkrótce po zakończeniu semestru podjął decyzję, że zostanie prawnikiem, kimś takim jak ojciec Lori - więcej czasu spędzał z Lori i jej rodziną niż z własną.

Oczywiście jego przekonanie, że powinien przebywać coraz częściej poza domem rodziców, było naturalną koleją rzeczy. Przecież, żadne z nich nie wydawało się zainteresowane dyskusjami o istnieniu Boga. Lekceważyli jego punkt widzenia. Jak mogli? Żadne z nich nie postrzegało kwitnącego humanizmu jako alternatywy dla schodzącego na boczny tor chrześcijaństwa. Jeszcze nie teraz, przynajmniej.

A w dodatku jego rodzina, oprócz tego że była uparta - głównie chodziło o jego siostry - otwarcie krytykowała to, co mówił, oraz towarzystwo, w którym się obracał.

- Łamiesz tacie serce - to usłyszał ostatnio od Kari. - Przynajmniej z nim porozmawiaj, wysłuchaj go. Jesteś zagubiony, bo Reagan odeszła od ciebie, Lukę - czy ty tego nie widzisz? Tata może pomodlić się z tobą, pokazać ci słowa z Biblii, które pomogą ci zrozumieć, co się dzieje.

Pokazać mu biblijne cytaty? Czy Kari nie rozumie, że to już przeszłość? Lukę zawsze dogadywał się z Kari, ale po takich słowach, przekreślił ją.

- Wiesz, co z tobą jest nie tak? - krzyczał do niej, wychodząc tego dnia z pokoju. - Ty myślisz, że każdy problem można rozwiązać przy pomocy modlitwy i cytatów z Biblii.

Przystanął na chwilę na schodach i zaśmiał się głośno.

- Spójrz na tych ludzi, pogrzebanych w ruinach World Trade Center. Nie pomogło im całe mnóstwo modlitw i biblijnych cytatów!

Chciała mu coś odpowiedzieć, ale on nie chciał już tego słuchać. Jak to możliwe, że dopiero terrorystyczne ataki pokazały mu, jak bardzo ograniczona jest jego rodzina?

Można było odnieść wrażenie, że z całej rodziny jedynie Ashley rozumiała, co się z nim dzieje. Albo przynajmniej nie mówiła mu, tak jak pozostali, że rujnuje sobie życie.

- Kocham cię, Luke. - Od momentu ataków słyszał to od niej bardzo często. - W cokolwiek wierzysz i cokolwiek zrobisz ze swoim życiem... zawsze będę cię kochać. - Przytulała go wtedy lub całowała w policzek. - Zbyt długo byliśmy wrogami, straciliśmy tyle lat, nie mogę znowu na to pozwolić.

Ashley traktowała go w taki sposób, w jaki on powinien potraktować ją, gdy wróciła z Paryża. Ale wtedy był zupełnie inną osobą - wygłaszającą krytyczne sądy i ograniczoną w swoim myśleniu, tak jak reszta rodziny. Oczywiście Ashley nie miała pojęcia, jak wiele teraz mieli ze sobą wspólnego. Luke nie powiedział nikomu, co zaszło pomiędzy nim a Reagan tamtej nocy, zanim zginął jej ojciec.

Nie zamierzał tym się podzielić, z nikim i nigdy.

Nie dlatego, żeby uważał, że razem z Reagan zrobili coś złego - teraz to już była przeszłość. Ale dlatego, że to nie powinno nikogo obchodzić.

Gdy o tym myślał, akceptacja ze strony Ashley była kolejnym dowodem na wielkość ludzkiego ducha, nieporównywalną z niczym. Bóg nie był tym, co motywowało miłość i przyjaźń Ashley dla Luke'a. To był jej wrodzony zmysł życzliwości i miłości - te same atrybuty, które po atakach stały się tak bardzo widoczne w Stanach Zjednoczonych.

Z pewnością, kiedyś przypisywałby to wszystko Bogu i wierze, jako odpowiedź na modlitwy o przemianę siostry. Jak to możliwe, że trzymał się takich dziecinnych wierzeń, które w końcu go zawiodły? Jeśli Bóg istniał, a modlitwa działała, to dlaczego nie działo się tak za każdym razem?

Obecnie postrzegał to inaczej: chrześcijanie celebrowali to, co wydawało się cudowną odpowiedzią na ich modlitwy, tuszując jednocześnie te chwile, gdy modlitwa niczego nie zmieniała. Zatem nawet najbardziej oddani wierni noszą w sobie pewien rodzaj wątpliwości odnośnie do Boga. Jak on mógł pokładać zaufanie w sile wyższej, która była aż tak niespójna?

Nie chodzi o to, że łatwo mu było pozostawić za sobą całe lata podejmowanych zmagań duchowych. Co jakiś czas odzywał się w nim głód Boga, modlitwy i zawierzenia, a dziwny szept w jego wnętrzu zdawał się porywać jego serce: „Ukochałem cię odwieczną miłością, mój synu. Powróć do mnie".

Lukę nie zamierzał wracać. Przypisał to dziwne szeptanie swojej zbyt bujnej wyobraźni oraz pewnym życiowym uwarunkowaniom. Wraz z upływającymi tygodniami nawoływanie powoli milkło, aż stało się prawie niesłyszalne.

- To tak, jakbyś przechodził pranie mózgu - powiedziała pewnej nocy Lori, gdy zwierzył się jej z tego prawie niedostrzegalnego wewnętrznego głosu. -Aż mi się nie chce wierzyć, że karmiono cię czymś takim przez całe twoje życie.

Sytuacja z Lori była nieco dziwna. Ściślej mówiąc, ona wcale go nie pociągała, chociaż nie miał wątpliwości co do jej uczuć dla niego. Trzeciego wieczoru, podczas przygotowywania prezentacji na zajęcia z komunikacji, Lori zaproponowała mu, żeby się z nią przespał. Grzecznie jej odmówił, tłumacząc, że ciągle kocha Reagan. Prawda była jednak taka, że nigdy nie otrzymał tak bezpośredniej propozycji od dziewczyny. Dla niego było to jak granie w koszykówkę bez przeciwnika - żadnego wyzwania, żadnej tajemnicy, absolutnie niczego.

Jednak spędzali ze sobą coraz więcej czasu i było im razem dobrze. Może nie była dziewczyną, którą chciałby kiedyś poślubić, ale jej umysł był ekscytujący. Przeniósł go na inny poziom myślenia. A do tego całkiem nieźle wyglądała ze swoimi zielonymi oczami oraz ciemnymi lokami. Ostatnio ich przyjaźń zaczęła ewoluować - zaczęli ze sobą chodzić. Nawet już kilka razy się pocałowali, Luke wiedział, że między nimi rodzi się coś poważniejszego. I dlaczego by nie?

Przecież był wolnym mężczyzną. Jego związek z Reagan był już historią. Kilka razy nawet do niej zadzwonił, z zamiarem życzenia jej wszystkiego dobrego i złożenia wyrazów współczucia z powodu śmierci taty. Ona jednak nie odebrała żadnego z jego telefonów.

To wszystko - decyzja Luke a o opowiedzeniu się za humanizmem, o zostaniu adwokatem specjalizującym się w prawie cywilnym, a także pogłębiająca się przyjaźń pomiędzy nim a Lori oraz jej rodziną - wywarło na Luke'u taki wpływ, że poprosił ojca, aby któregoś wieczoru mogli dłużej porozmawiać.

- Oczywiście. Który wieczór ci odpowiada?

Luke czuł się źle, widząc w oczach ojca ulgę.

Myśli, że zamierzam wrócić na drogę, którą kiedyś szedłem. No cóż, wkrótce pozna całą prawdę.

Zdecydowali się na czwartkowy wieczór. Luke oczekiwał, że rozmowa się uda. Z pewnością ojciec będzie rozczarowany jego decyzją. John Baxter był dobrym człowiekiem, najlepszym jakiego Luke znał. Pomimo całej determinacji i upartego trwania przy irracjonalnej wierze, w Johnie Baxterze serce humanisty biło mocniej.

Luke miał tylko nadzieję, że właśnie to serce zwycięży w czwartkowy wieczór.

John Baxter martwił się o syna.

Tempo, w jakim ich syn oddalał się od nich, nie mogło już dłużej być usprawiedliwiane. Wraz z Elizabeth patrzyli, ak ich syn staje się pełnym dezaprobaty samotnikiem, a jego wiara zupełnie zanika. Zaczęli zastanawiać się nad decyzjami, które podejmował Lukę, oraz wpływem jaki miała na niego Lori Callahan.

Gdy nie rozmawiali o Luke'u, modlili się za niego. Każdego wieczoru i każdego ranka prosili Boga, aby przyciągnął do siebie Lukea i zwrócił go ku jedynej rzeczywistości, jaką znał od zawsze - ku rzeczywistości wiary i pewności, że życie pochodzi od Boga, który troszczy się o niego i kocha go, bez względu na cierpienia, które niesie ze sobą życie.

W czwartek, dzień, w którym umówił się na rozmowę z Lukiem, John wykorzystywał każdą wolną chwilę na modlitwę, podjął również post. Nie pościł zbyt często, jednak gdy to robił, nie wiedział o tym nikt oprócz jego żony. Tego dnia czuł taką potrzebę.

Modlił się w drodze powrotnej do domu.

Bądź z nami dzisiejszego wieczoru, gdy będziemy rozmawiali. Niech panuje między nami pokój i miłość. Przemów Panie moimi ustami. Proszę, Ojcze. Nie pozwól odejść mojemu jedynemu synowi. Nie zniósłbym tego.

Odpowiedź, jaką John usłyszał w głębi swojej duszy, była taka sama jak ta, którą słyszał każdego dnia.

Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć. Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości."

To był werset z Biblii, którego John uczył się Lukiem na pamięć, gdy ten miał zaledwie osiem lat. Wtedy słowa te otworzyły mu drzwi do rozumienia Bożej dobroci, którą Bóg miał dla tych, którzy podążali za Nim. W tym momencie John uświadomił sobie, że walka o Lukę'a nie będzie taka prosta, z jednego powodu: Wróg atakował.

Co takiego się stało? Lukę był bardzo silną osobowością, złotym chłopcem, przeznaczonym do życia pełnią wiary. Ale czy wcześniej nie pokazywał już, że jego wiara nie była wcale aż tak mocna? Jaka była jego postawa wobec sytuacji Ashley? I Kari? Jako nastolatek stał się surowy i zapatrzony w literę prawa, zapominając o sile przebaczenia i modlitwy.

John zastanawiał się, dlaczego nie porozmawiał z nim wtedy, gdy zauważył pierwsze zmiany.

Niestety, nie znał żadnej odpowiedzi, nie rozumiał także zachowania Lukę'a. Ale wiedział jedno: Bez względu na to, jak źle będzie wyglądała sytuacja, Bóg w końcu zwycięży. Jego plany przeważą. John miał tylko nadzieję, że już wkrótce Lukę przypomni sobie prawdy, na których budował swoje życie, i w które wierzył już jako mały chłopiec. Te same prawdy, od których teraz tak bardzo uciekał.

Tego wieczoru, po kolacji, Lukę wrócił do domu i zastał ojca w salonie. John próbował mu czytać, ale to było zupełnie niemożliwe. Lukę wyglądał na znudzonego, na jego twarzy widoczne było napięcie i zdenerwowanie.

- Czy teraz możemy porozmawiać?

- Oczywiście. - John uśmiechnął się. - Ostatnią rzeczą, jakiej chciał, to sprawić wrażenie człowieka zamkniętego. Jeśli jego syn pragnie porozmawiać, to potrzebuje dobrego słuchacza, więc John zamienił się w słuch.

Poszli na górę, do gabinetu Johna. John zamknął drzwi i zajął miejsce naprzeciwko Luke'a. Spojrzał na syna, starał się być jak najbardziej uprzejmy i życzliwy.

- Czy mogę coś powiedzieć, zanim zaczniemy?

- Pewnie. - Lukę przez krótką chwilę patrzył na Johna, zaraz potem opuścił wzrok na podłogę.

- Jestem z ciebie dumny, że zdecydowałeś się na rozmowę. - John splótł dłonie i pochylił się do przodu. - Wiem, że przechodzisz trudne chwile. -Uśmiechnął się niepewnie. - Fakt, że poprosiłeś o to spotkanie, wiele dla mnie znaczy.

Lukę oblizał wargi i zmienił pozycję.

- W porządku.

- Więc... - John usiadł wygodnie. - O czym chcesz porozmawiać. Lukę podniósł wzrok.

- Chcę się wyprowadzić.

John poczuł ucisk w żołądku. W głosie Luke'a nie było złości, tylko determinacja - przerażająca, nieugięta determinacja. Pomóż mi teraz, Boże. Pomóż mi.

Z pewnością decyzja Luke'a została podjęta jeszcze na długo przed tą rozmową.

John wziął głęboki wdech.

- Dobrze, to zrozumiałe. Jesteś już wystarczająco dorosły, żeby zamieszkać samodzielnie.

Lukę uniósł brew, tak jakby odpowiedź ojca zaskoczyła go.

- Zawsze miałem plany dotyczące mojej przyszłości. Spokój. Zachowaj spokój.

- A więc, słucham.

- Chcę zostać adwokatem specjalizującym się w prawie cywilnym. Opowiadał mi o tym ojciec Lori. - W głosie Luke'a wyczuwało się napięcie. -Czuwać nad tym, aby ludzka wolność nie została podeptana przez zamknięte, ograniczone grupy wypływu.

John miał wrażenie, że z jego płuc ucieka całe powietrze, jak z balonów, które pozostały po przyjęciu. Domyślał się, co według ojca Lori oznaczały „zamknięte, ograniczone grupy wpływu".

- Jako ojciec uszanuję twoją decyzję, Luke. Nie przestanę cię kochać, ani nie będę cię powstrzymywał, jeśli zdecydujesz się na tego typu karierę. -Oparł łokcie na kolanach i zbliżył swoją twarz do Lukea. - Ale skoro mi to powiedziałeś, chciałbym się z tobą czymś podzielić.

- Czym? - W głosie Luke'a pobrzmiewał sprzeciw, i John zaczął obawiać się kierunku, w jakim mogła potoczyć się ich rozmowa.

- Gdy dzisiaj modliłem się za ciebie, ten werset nie opuszczał moich myśli. - John zawahał się. - To cytat z Jana 10,10. Jezus mówi nam, że „Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć. Ja przyszedłem po to, aby owce miały życie i miały je w obfitości".

Lukę, z kamiennym wyrazem twarzy, zmierzył ojca wzrokiem.

- To wszystko, co masz mi do powiedzenia? - Mówił głośniej niż wcześniej. - Oświadczam ci, że się wprowadzam, że chcę specjalizować się w prawie cywilnym, a ty cytujesz mi jakieś wersety z Biblii?

John poczuł panikę. Kim był ten młody mężczyzna, którego miał przed sobą? I co stało się z jego złotym chłopcem, który tak kochał Boga? Tym, który był tak bardzo oburzony wyborami swojej siostry? Tym, który pragnął realizować wolę Bożą, bez względu na koszty?

- To werset, którego uczyliśmy się na pamięć, gdy ty byłeś małym chłopcem. Sądziłem, że go pamiętasz.

Lukę wstał i spojrzał na ojca.

- Nie jestem już małym chłopcem, tato. Jestem już mężczyzną i mam swoją własny pogląd na to, co zaszło w naszym kraju w ciągu ostatniego roku. -Zacisnął pięści. - Nie widzisz tego?

- Tak, widzę. - John pozostał na swoim miejscu, jego głos był tak samo spokojny, jak na początku rozmowy. - Próbuję ci tylko pomóc, synu.

- Ja nie potrzebuję pomocy! - Lukę przeczesał włosy palcami i spojrzał na sufit. Jego zdenerwowanie było namacalne, tworząc jakby fizyczną barierę wokół niego. - Mam prawo do własnego światopoglądu, bez twoich prób pomocy... lub też zmieniania mnie w kogoś, kim już byłem.

- Zmień ton. - John w końcu okazał swoją frustrację. - Zawsze będziesz miał prawo do własnej opinii. Ale nie będziesz rozmawiał ze mną takim tonem. Czy to jest jasne?

Lukę zaśmiał się i pokręcił głową.

- Wiesz co, tato, naprawdę myślałem, że jesteś innym człowiekiem i że nie zmienisz tej rozmowy w wykład. Lub nie wtrącisz w to Boga.

- A więc. - Głos Johna znowu był normalny, ale serce miał złamane. -Chyba mnie za dobrze nie znasz. Bóg nie jest kimś, kogo wrzucam do rozmowy. Bóg jest moim życiem. Zatem moja rozmowa z synem w jakimś stopniu powinna emanować Bogiem.

- I właśnie dlatego dzisiaj się wyprowadzam. - Lukę skierował się do drzwi.

- Lukę, pomyśl nad tym, co mówisz. - John wstał i wyciągnął dłoń w kierunku syna. - Jeśli nie chcesz, żebym dzielił się z tobą cytatami z Biblii, to nie będę. Nie ma powodu, żebyś uciekał w taki sposób. - John wstrzymał oddech i chwycił się ostatniej deski ratunku. - Pomyśl, jak odbierze to twoja matka.

Lukę przewrócił oczami.

- Nie będzie za mną tęsknić. Powiedziała mi już co sądzi o Lori. Obydwoje negujecie wszystko, co obecnie robię. - Otworzył drzwi. - Kolejne kilka tygodni spędzę u znajomego Lori. Z początkiem miesiąca zabiorę wszystkie swoje rzeczy.

Trzy godziny później Luke'a już nie było.

John rozważał w myślach znany mu cytat z Biblii, natomiast Elizabeth płakała w jego ramionach, w zaciszu ich sypialni. Gdzie była cała otucha, nadzieja na przyszłość, pewność, że Bóg im pomoże i pewnego dnia Lukę opamięta się?

John nie miał dla siebie żadnej odpowiedzi. Tym, co nieustannie wracało w jego myślach, była pierwsza część wersetu: „Złodziej przychodzi tylko po to, aby kraść, zabijać i niszczyć". Te słowa wstrząsnęły nim do głębi, nigdy wcześniej nie wydawały mu się aż tak prawdziwe. Myśląc o nich, nie mógł zasnąć, rozpaczliwie modlił się o bezpieczeństwo swojego jedynego syna.

O to, żeby Bóg go uratował, zanim którakolwiek z tych przestróg się sprawdzi.

Jego rodzina będzie na niego wściekła. Ale to nic nowego.

Lukę stał przy oknie jednego z mieszkań w kampusie, które dzielił teraz wspólnie z Lori Callahan. Inne plany mieszkaniowe nie wypaliły przed Bożym Narodzeniem. Ojciec Lori wynajął to mieszkanie dla niej. Więc, gdy zaproponowała mu, żeby się wprowadził, nie mógł znaleźć ani jednego powodu, dla którego miałby tego nie zrobić.

Kari i Ryan zaprosili wszystkich na kolację, którą organizowali dzisiaj w domu rodziców. Nietrudno było się domyślić z jakiej okazji. Oczywiście zamierzali ogłosić swoje zaręczyny. Kari zadała sobie nawet trud i zadzwoniła do Luke'a dzień wcześniej, żeby upewnić się, czy przyjdzie.

- Prawdopodobnie- odparł.

- Proszę, Luke. To jest ważne dla mnie i Ryana. On naprawdę chce, żebyś tam był.

Luke westchnął.

- Spróbuję. Mam sporo prac do zrobienia.

- Postaraj się.

Luke nie potrafił ostatnio rozmawiać. Od ataków terrorystycznych w jego życiu nie było niczego optymistycznego. Owszem, istniało kilka jasnych punkcików, jednak większość jego dni była pustą, pozbawioną sensu próżnią. A może jego życie było takie samo i przed 11 września? Ludzie się rodzą.

Umierają. A w międzyczasie robią wszystko, żeby jak najlepiej zarabiać i pomagać innym.

Tak to wygląda. Nie ma żadnego Boga ani nieba, żadnej wieczności, na którą można by liczyć.

Ale jego siostry widziały to inaczej, i nie pozwalały mu o tym zapomnieć. Luke poczuł dreszcze, gdy patrzył w ciemność za oknem. Nie miał nic przeciwko Kari czy którejś ze swoich sióstr. Jednak one nie rozumiały go. Wszystkie, oprócz Ashley, nieustannie próbowały go zmienić - dzieląc się z nim słowami z Biblii, proponując mu modlitwę, mówiąc mu, że przechodzi czas próby lub że jest załamany. Lori podeszła do niego i zaczęła masować mu kark.

- Wyglądasz na spiętego.

- Bo jestem. - Nie odwrócił się. Mieszkał z Lori, robiąc wszystko, co szło z tym w parze. Był to rodzaj układu, ale nie miłość.

- Z powodu swojej rodziny? - Lori delikatnie pogładziła go po plecach. Uniosła jego białą podkoszulkę i obsypywała pocałunkami jego łopatki.

Był nieczuły na jej dotyk, nie pragnął jej zalotów.

- Chyba tak.

- Więc idź. - Opuściła jego podkoszulkę i stanęła obok niego. - Jeśli chcesz tam być, to idź. Dzisiejszego wieczoru twój ojciec nie będzie z tobą walczył. Nie po takim oświadczeniu ze strony Kari i Ryana.

Lukę pokręcił głową.

- Nie chcę tam być. Po prostu źle się czuję. To wszystko. Lori przez chwilę przyglądała mu się bacznie.

- Daj mi znać, jeśli czegoś będziesz potrzebował. - Odeszła od niego i skierowała się do ich pokoju.

Pustka tak rozrosła się w sercu Luke'a, że stała się ciężarem nie do zniesienia. Dlaczego on w ogóle tutaj jest? Co tutaj robi, mieszkając razem z dziewczyną, której nawet nie kocha, z dziewczyną, której czasami miał dosyć? I co robi cała jego rodzina, zgromadzona bez niego w domu Baxterów? Czy już go skreślili? Czy też może trzymają się teraz za ręce i modlą się o opamiętanie dla niego?

I skąd ta pustka, która dzisiaj go opanowała? Kiedyś tym się nie przejmował; takie było życie. Wierzyć, że nie ma Boga, to przyjąć, że nic nie ma sensu. Praca, związek z druga osobą, dzieci - wszystko to było bezsensowne. Nieustający proces, który prowadził donikąd.

Zamknął oczy i oparł czoło o zimną szybę. Go prawda śnieg, który spadł tydzień temu, prawie już stopniał, ale zima dopiero się zaczynała.

Nagle Luke przypomniał sobie ostatnią wiosnę, gdy razem z Reagan grali w softball, oglądali mecze koszykówki w telewizji i razem czytali Biblię.

Jak mógł być tak naiwny? Reagan nigdy go nie kochała. Jeśliby tak było, nie zniknęłaby tak bez śladu, po jednym małym błędzie.

Patrząc wstecz, nie wydawało się to wcale aż takim złem. Pomylili się - raz. Ale czy to był powód, aby go kompletnie odrzucić? Od 11 września nie odebrała ani jednego telefonu od niego, ani nie odpowiedziała na jego wiadomości.

Nie, teraz Luke widział to wyraźnie, Reagan nigdy go nie kochała. Ona kochała Boga. I ten właśnie Bóg nałożył na nią tak straszną pokutę za jeden mały błąd.

Mogła przynajmniej z nim porozmawiać, opowiedzieć mu, jak sobie radzi po stracie taty. Ale ona wycięła go ze swojego życia. I jeśli odejście Reagan było ceną, jaką musiał zapłacić za tamtą okropną poniedziałkową noc, to cała ta gadanina o wierze była tylko zwykłą grą, w której Luke nie chciał już brać udziału. Już nigdy.

Otworzył oczy i znowu spojrzał w ciemność, roztaczającą się za oknem. To koniec - koniec życia, które kiedyś wiódł. Jednak pomimo jego usilnych starań, nie mógł odciągnąć swojego umysłu od rozpamiętywania wciąż tych samych dwóch pytań, które prześladowały go od chwili przeprowadzki do Lori.

Gdzie teraz była Reagan?

I czy chociaż raz - w jeden z mroźnych zimowych wieczorów - stanęła przy oknie, myśląc o nim?



ROZDZIAŁ 36



Ashley wpadka na ten pomysł zaraz po powrocie do Sunset Hills.

Rodzinny Dzień, tak go nazwała. Niedzielne popołudnie, gdy wszyscy krewni zostaną zaproszeni na tę samą godzinę. Sunset Hills przygotuje specjalny obiad i wtedy Ashley zaprezentuje nową filozofię dotyczącą opieki nad pacjentami z Alzheimerem.

Już teraz zmiany w zachowaniu pensjonariuszy były tak zdumiewające, że sama Lu zaczęła studiować terapię przeszłość-teraźniejszość.

- Masz rację! - powiedziała do Ashley, po tym jak przejrzała w internecie najnowsze badania dotyczące terapii. - Rozmawiałam z innymi właścicielami domów opieki. Poprawa jest radykalna, gdy pomaga się pacjentom żyć tymi chwilami, które pamiętają najlepiej.

- Trudno dyskutować z wynikami. - Ashley uśmiechnęła się promiennie do Lu.

- Chcę, żebyś przeszkoliła cały personel i nauczyła ich, jak należy podchodzić do pacjentów.

Ta ostatnia uwaga Lu ostatecznie przekonała Ashley do zorganizowania Rodzinnego Dnia. Kilka dni później zasugerowała to Lu.

- Gdy personel już wszystko zrozumie, zorganizujmy dzień otwarty dla członków rodzin. W ten sposób sami będą mogli zobaczyć, jakie skutki przynosi taka terapia.

Lu uśmiechnęła się.

- Wprost nie mogę się doczekać.

Rodzinny Dzień został zaplanowany na 19 stycznia, i Ashley była zaskoczona oddźwiękiem. Miała przybyć przynajmniej jedna bliska osoba każdego z pensjonariuszy. A co najlepsze, miał przyjechać syn Berta z Wisconsin. Ashley dzwoniła do niego i opowiedziała mu o radykalnej poprawie, jaka nastąpiła u jego ojca.

- Dobrze, pani Baxter. - Powiedział zmęczonym głosem. - Nie musi pani kłamać, żeby nas ściągnąć. Minęło już trochę czasu od mojej ostatniej wizyty u ojca, więc będę. Nie oczekuję cudów.

Ashley nie mogła się doczekać jego miny, gdy zobaczy, że się mylił.

Rodzinny Dzień wstał pogodny, pomimo niskiej temperatury. Jako pierwsza zjawiła się córka Helen. Obydwie spotykały się kilka razy w tygodniu i rozmawiały o Sue. Ani razu Sue nie dała po sobie poznać, że jest kimś innym, jak tylko bliską znajomą. Ashley nie była pewna, ale miała przeczucie, że nadchodzi przełom.

Tego dnia Sue i Helen siedziały razem w pokoju i dzieliły się historyjkami o Sue, tak jak zwykle. Ashley co jakiś czas zaglądała do pokoju. O dziesiątej przyniosła dwie herbaty. Sue i Helen były tak zajęte rozmową, że nawet jej nie zauważyły, więc wycofała się cichutko do drzwi i obserwowała je.

- Po tym jak szpiedzy zabrali moją Sue - Helen wskazała na komodę -ciągle mieszka tutaj.

Sue zerknęła na Ashley i obydwie wymieniły się znaczącymi spojrzeniami. Po raz pierwszy Helen zaufała Sue na tyle, żeby powiedzieć jej o zdjęciach w komodzie. Sue szybko spojrzała na swoją matkę.

- Czy mogę?

Twarz Helen złagodniała.

- Chcesz zobaczyć?

Sue pogładziła dłoń matki.

- Byłoby cudownie.

Helen powolutku podeszła do komody, wyciągnęła szufladę i wyjęła zdjęcie w ramce, które niegdyś pokazała Ashley.

- To - głos Helen łamał się - to właśnie jest moja Sue.

- Helen, ona jest bardzo piękna. Taka, jaką ją pamiętam, gdy była młodsza. Helen przytuliła zdjęcie do piersi.

- Gdy była... młodsza?

Weszły na niebezpieczny grunt. Ashley zamknęła oczy i modliła się, żeby Helen zachowała spokój. Sue rzuciła matce czułe spojrzenie.

- Bardzo dobrze znam Sue. Tak właśnie wyglądała, gdy była dziewczyną. Przez dłuższą chwilę Helen przyglądała się Sue, zupełnie tak, jakby widziała ją po raz pierwszy. Powoli i z wahaniem opuściła zdjęcie, a potem uniosła je tak, że fotografia młodej Sue znalazła się obok twarzy starszej Sue. Ashley przyglądała się, zafascynowana.

Proszę, Boże, pozwól jej zrozumieć, chociaż ten jeden raz. Dla Sue, Panie... proszę.

Helen spoglądała to na fotografię, to na Sue.

- Wiesz co, masz oczy podobne do Sue.

To był moment, w którym wybuch Helen był najbardziej prawdopodobny. Ashley widziała ją, jak nakazuje Sue, aby wyszła z jej pokoju, oskarża ją, że jest szpiegiem, bo skradła oczy Sue, i uparcie twierdzi, że to ona zabrała jej córkę.

Ashley zagryzła wargę i czekała. Proszę, Boże.

Z początku Sue milczała. Wzięła fotografię od Helen i trzymała ją przy twarzy tak, żeby Helen mogła wyraźnie widzieć obydwa wizerunki.

- Wyglądałam tak jak Sue, gdy byłam młodsza. Oczy Helen zrobiły się wilgotne.

- Ty... to ty?

- Tak. - Sue trzymała fotografię obok swojej twarzy. Oczywiście pragnęła, żeby jej matka dostrzegła podobieństwo, którego nie zabrało nawet trzydzieści lat. Sue przemówiła łagodnie.

- Te same oczy... ta sama twarz. Wszystko jest takie samo.

Helen pochyliła się do przodu i patrzyła na Sue, tak jakby stała gdzieś na drugim brzegu, spowitym gęstą mgłą. Zmrużyła oczy, jej pomarszczony podbródek zaczął drżeć. Potem uniosła drżącą dłoń do twarzy Sue i zaczęła głaskać kosmyk jej siwiejących włosów.

- Sue?

Oczy Sue wypełniły się łzami. Zanim mogła cokolwiek powiedzieć, z jej gardła wyrwał się szloch.

- Tak, mamo, to ja. Sue.

- Moja Sue?

Ashley czuła łzy spływające po policzkach, gdy patrzyła na rozgrywającą się na jej oczach scenę. To był cud, chwila skradziona z wczorajszego dnia. Przy Alzheimerze nie wiadomo było, czy uda się im przeżyć taką chwilę po raz drugi. Każdy dzień niósł ze sobą inne wyzwania. Ale w tym momencie Sue otrzymała dar, o jakim rzadko mogły marzyć dzieci pacjentów z Alzheimerem.

Szansę zobaczenie własnej matki, która wszystko pamiętała - nawet jeśli to był tylko ten jeden raz.

Sue odłożyła fotografię i zatopiła się w ramionach matki, tak jakby znowu miała trzynaście lat.

- Jestem tutaj, mamo. Helen zaczęła płakać.

- Sue! - Głaskała ją po plecach i przytulała swoją twarz do policzków córki. - Myślałam... myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę.

- Wiem, mamo. - Łzy płynęły po twarzy Sue, ale jej głos był czysty, a uśmiech przerywał szloch. - Wiem.

- Ktoś mi ciebie zabrał. - Gładząc włosy Sue, Helen pociągnęła dwa razy nosem.

- Nie, mamo, jestem tutaj i nigdy cię nie opuszczę. Helen ukryła twarz w ramionach córki.

- Tęskniłam za tobą, kochanie. Brakowało mi ciebie.

Ashley wycofała się na korytarz. To był pomost. Dobro, które wynikało z przyzwolenia, aby pacjenci z Alzheimerem żyli wspomnieniami i przeszłością, która dawała im pokój. Czasami, podczas momentów takich jak ten, wspomnienia były na tyle silne, że tworzyły pomost pomiędzy dniem wczorajszym i dzisiejszym. Tak silne, że pozwalały, aby matka i córka doświadczyły miłości, takiej samej jak niegdyś, przed laty.

Lu, przechodząca tamtędy, zatrzymała się i zerknęła przez ramię Ashley. Pochyliła się i wyszeptała: - Co się dzieje?

Ashley otarła łzy i uśmiechnęła się, mówiąc półgłosem, tak aby nie przeszkadzać.

- Helen przypomniała ją sobie. Po raz pierwszy od lat.

- To niemożliwe. - Lu spojrzała na dwie kobiety, a potem znowu na Ashley. - Myślę, że zmienimy ci tytuł z kierowniczki na cudotwórczynię.

Ashley uśmiechnęła się promiennie.

- To nie moja zasługa - spojrzała do góry. - Ale Jego. Lu nie była chrześcijanką, jednak Ashley czuła, że pewnego dnia stanie się nią.

- No, cóż. - Lu patrzyła na Helen i Sue, kręcąc głową. - W takim układzie rzeczywiście zrobił kawał dobrej roboty.

Syn Berta i jego rodzina przyjechali po lunchu.

Ashley wyczekiwała tej chwili od dnia, w którym dała Bertowi siodło. Zmiany u Berta były radykalne i wciąż następowały. Ashley zamierzała nawet napisać o tym artykuł i przedstawić go na forum internetowym. To doświadczenie było kolejnym dowodem na słuszność terapii, w której kładziono nacisk na wspomnienia.

Ashley spotkała przy drzwiach mężczyznę wraz z żoną oraz dwiema córkami i powitała ich. Gdy zajęli wskazane przez nią miejsca, uśmiechnęła się do nich.

- Sprowadzę pańskiego ojca.

Syn Berta i jego żona wymienili spojrzenia. Ashley wiedziała, co mieli na myśli: Jak ona zachęci Berta do wyjścia z pokoju? Staruszek nie znosił go opuszczać. Gdy znajdował się w większej grupie ludzi, zamykał się jeszcze bardziej w sobie i stawał się niedostępny.

Idąc do pokoju Berta, Ashley podśpiewywała sobie i uśmiechała się w duchu. Bert właśnie polerował siodło, tak jak zawsze popołudniu.

- Cześć, Bert. - Zatrzymała się w drzwiach i powitała go uśmiechem. - Jak się czujesz?

Odwrócił się i uśmiechnął do niej. Jego ruchy ciągle jeszcze były powolne, ale jego oczy lśniły życiem. Odpowiedział zupełnie świadomym głosem. -Dostałem siodło.

- Widzę. - Ashley wyciągnęła rękę. - Jest tutaj twój syn, Bert. Powiedziałam mu, że spotkasz się z nim.

Dłoń Berta zatrzymała się na siodle, w połowie ruchu.

- Mój... mój syn?

- Tak, dzisiaj jest Rodzinny Dzień. Przyjechał twój syn Z rodziną.

- David?

Ashley miała ochotę głośno krzyknąć. Bert pamiętał!

Poprawa u Berta następowała szybko, od chwili gdy otrzymał siodło. Na początku zaczął nawiązywać kontakt wzrokowy, a potem zaczął mówić. Ale nigdy świadomie nie potwierdził, że ma syna - aż do dzisiaj.

- Tak, David Riley. Twój syn. Mieszka w dole drogi... na starej farmie mlecznej.

- Tak, zgadza się. - Ashley, uśmiechając się, wyciągnęła rękę nieco dalej. -Chodź i przywitaj się z nimi.

Bert uniósł brwi i pokiwał głową, powoli i z dostojeństwem.

- Zrobię to. - Nakrył siodło płótnem i powoli, niepewnymi krokami, zbliżył się do Ashley. Gdy stanął przy niej, pozwolił, żeby wzięła go za rękę i wyprowadziła z pokoju.

David wstał, gdy Ashley i Bert weszli do pokoju. Zaległa cisza. David zrobił kilka kroków do przodu.

- Cześć tato. To ja, David. - Mężczyzna był młodszą wersją Berta -wyprostowany i dumny, z umięśnionymi barkami i silnymi dłońmi. Przeszedł przez pokój i wyciągnął rękę.

Ashley cofnęła się, gdy Bert chwycił dłoń swojego syna i mocno ją ścisnął.

- Cześć.

Po drugiej stronie pokoju siedziała żona Berta. Ze zdziwienia otworzyła szeroko oczy i usta i wyszeptała.

- Jak to możliwe?... David odchrząknął.

- Wiesz kim jestem, tato?

Bert zmrużył oczy i uśmiechnął się do Davida, ich dłonie wciąż były połączone.

- Moim chłopcem, moim nieodrodnym synem.

David zerknął przez ramię na Ashley i spojrzeniem pełnym podziwu wyraził jej swoją wdzięczność. Potem objął ojca i długo go przytulał.

- Brakowało mi ciebie, tato. Nawet nie wiesz, jak bardzo. - Cofnął się i pociągnął nosem, najwyraźniej pragnąć zapanować nad emocjami. - Jak... jak się czujesz?

Bert czuł się trochę nieswojo, poklepał Davida po ramieniu.

- Dali mi siodło.

Ashley zakryła usta dłonią, nie chcąc, żeby jej euforia przerwała tę chwilę. Boże, jesteś taki dobry! Dziękuję Ci za to - przełknęła ślinę, szukając głosu.

- Pana ojciec w ciągu ostatnich tygodni dużo mówił, prawda Bert? Spojrzał na nią, w kącikach jego ust igrał dziecinny uśmiech.

- Dostałem siodło.

Ashley zaprosiła obydwu mężczyzn, żeby usiedli na sofie, podczas gdy Lu przeszła po domu i zebrała pozostałych: Ir-vel wraz z jej dwoma wnukami i siostrzenicą; Edith oraz jej dwie wnuczki; Helen, kurczowo trzymającą się swojej córki, Sue; oraz syna Laury Jo, który przyleciał z Kalifornii po ponadrocznej nieobecności. Gdy wszyscy już byli obecni, Lu wyjaśniła, że filozofia panująca w Sunset Hills uległa w ciągu ostatniego półrocza dosyć istotnym zmianom.

- Zaprosiliśmy was dzisiaj do nas, gdyż nasza nowa dyrektor pragnie zapoznać was z badaniami, które poświadczają, jak bardzo istotne dla pacjentów z Alzheimerem jest umożliwienie im życia wspomnieniami. Jeśli najlepiej wspominają okres swojego życia sprzed dziesięciu czy dwudziestu lat, to zezwalamy im na luksus życia właśnie tam. Ashley Baxter, nasza dyrektor, powie wam więcej.

Ashley nie zamierzała zagłębiać się w jakieś szczegółowe informacje o badaniach nad Alzheimerem, zwłaszcza że w pokoju byli zgromadzeni także pensjonariusze. Przybliżyła trochę różne sposoby podejścia do choroby

- Załóżmy, na przykład, że kiedyś byliście bardzo urodziwi. Gdy zaatakuje was Alzheimer, jesteście przekonani, że ciągle macie trzydzieści pięć lat i jesteście zdumiewająco piękni.

Ashley uśmiechnęła się w kierunku Edith. Kobieta przyglądała się swoim dłoniom, przytulona do wnuczek. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy o czym mowa. Odkąd nie widywała już własnego odbicia w lustrze, stała się dużo spokojniejsza. Jednak ciągle sprawiała wrażenie zagubionej - dzisiaj nawet bardziej niż zazwyczaj.

Ashley mówiła dalej.

- I załóżmy, że za każdym razem gdy wchodzicie do łazienki, krzyczycie, ponieważ widzicie przed sobą wiedźmę. - Ashley przerwała na moment i rozejrzała się po pokoju. - Według starej szkoły, opiekunowie powinni przywrócić pacjentów do rzeczywistości lub dać im coś na uspokojenie. Zatem opiekun będzie uparcie twierdził, że nie ma żadnej wiedźmy, ale że tak właśnie wyglądacie w lustrze. Niestety, jeśli będziecie dalej krzyczeć, otrzymacie dawkę środków uspokajających, która was powali. - Znowu spojrzała na Edith. - W naszym ośrodku przerabialiśmy już różne sposoby. Zamiast zmuszania naszych rezydentów do zaakceptowania rzeczywistości, zdecydowaliśmy, że pozwolimy im żyć wspomnieniami z tego etapu życia, w którym byli najszczęśliwsi. Na przykład, w przypadku naszej krzyczącej pensjonariusz-ki - mówię o autentycznym przypadku - po prostu zakryliśmy lustro w łazience, i krzyk ustał. Dlaczego? Bo nasza pacjentka nie widzi już wiedźmy. Tak postrzegała swoje odbicie. - Ashley kontynuowała wzruszonym głosem. - Odbicie, którego już nie rozpoznawała, ponieważ ona żyje w przeszłości, kilka dekad wstecz. A wtedy wyglądała zupełnie inaczej. - Ashley uśmiechnęła się do wnuczek Edith. - W końcu nasza pacjentka jest szczęśliwsza i spokojniejsza.

Mówiła dalej, omawiała konkretne przypadki, nie niepokojąc zarazem samych pacjentów, o których była mowa. Po czym odpowiedziała na kilka pytań zadanych jej przez członków rodzin. Nie usłyszała żadnych negatywnych reakcji, przed którymi przestrzegała ją Belinda. Poprawa u pacjentów mówiła sama za siebie. Rodziny pragnęły jedynie dowiedzieć się, jak mogą pomóc w terapii, która najwyraźniej była skuteczna.

Ashley zaprosiła zebranych do bufetu, gdzie serwowano indyka i zachęciła, żeby zostali tak długo, jak mogą. Następnie zrobiła rundkę, spędzając trochę czasu z każdym z pensjonariuszy oraz jego rodziną.

Irvel, po incydencie z Belindą, już zupełnie wróciła do siebie. Sińce prawie zniknęły, a ona sama była bardzo przyjazna i towarzyska. Jej siostrzenica odwiedzała ją co tydzień i zwyczajowo recytowały razem Psalm 23, kończąc spotkanie pieśnią „Wielka jest wierność Twa".

Szczególnie radosne było to, że na spotkanie przyszedł także wnuczek Irvel. Co prawda nie rozpoznała go, ale dobrze się czuła w jego towarzystwie i była w dobrym nastroju, podobnie jak wszyscy zebrani.

- To wspaniały dzień na przyjęcie. - Mówiła Irvel, gdy Ashley weszła do jej pokoju.

Jej wnuk uśmiechnął się.

- Doskonały. - Był młodym muzykiem mieszkającym dwie godziny drogi stąd. Nie wpadał zbyt często, ale gdy już przyjechał, Ashley zauważyła, jak bardzo szanował swoją babcię.

Irvel dostrzegła Ashley, jej oczy rozjaśniły się.

- Witaj moja droga. Nie sądzę, żebyśmy się już spotkały. Jestem Irvel.

- Witaj Irvel. - Ashley poklepała dłoń Irvel. - Widzę, że jest tutaj twój wnuczek.

- Mój wnuczek? - Irvel zrobiła zdziwioną minę. Potem odszukała go wzrokiem i uśmiechnęła się. - Ach, on. Jest przystojny, prawda? Nie tak bardzo jak mój Hank, ale jednak jest. - Znowu spojrzała na Ashley. - Hank jest tutaj, tak?

Hank uśmiechał się z portretu zawieszonego nad łóżkiem Irvel.

- Wierzę, że tak.

Irvel usiadła wygodniej w swoim krześle.

- Czyż to nie cudowne? Taki dobry człowiek.

- Tak, to prawda. - Ashley cofnęła się. - Będę w pobliżu, gdyby ktoś czegoś potrzebował.

Irvel uśmiechnęła się do niej i poklepała swojego wnuka po kolanie. Spojrzała na niego. Na jej twarzy malowała się ciekawość.

- Przepraszam, jak brzmiało twoje imię? Grant czy coś w tym stylu?

- Jestem twoim wnuczkiem. - Mężczyzna poklepał delikatnie dłoń Irvel.

- Tak, to prawda. Postaram się zapamiętać. - Irvel pokiwała głową, potem odwróciła się i wskazała na Ashley. - Prawda, że ona ma przepiękne włosy?

Wnuczek Irvel zarumienił się. Był nieśmiały i poczuł się niezręcznie.

- Tak, babciu. Jest bardzo ładna.

Popołudniu, Ashley skierowała swoje kroki do pokoju Laury Jo. Panował tam trochę inny nastrój niż w innych pokojach. Poczuła ból na widok starszego mężczyzny siedzącego przy łóżku matki.

Był dyrektorem jednego z przedsiębiorstw na zachodnim wybrzeżu, odpowiedzialnym za wiele spraw, jednak znalazł czas, żeby odpowiedzieć na zaproszenie Ashley i przyjechać do matki. Uśmiechnął się smutno, gdy weszła do pokoju.

- To nie potrwa długo.

Ashley przytaknęła. Mężczyzna miał rację. Spodziewano się najgorszego, śmierć była kwestią tygodni, ale Laura trzymała się życia. Może dla tej chwili - ostatniej szansy spotkania z synem. Ashley pomyślała, że to możliwe. Nieważne, że Laura Jo była przykuta do łóżka już od lat. Wciąż odpowiadała -na swój sposób - gdy Ashley modliła się z nią, a teraz, gdy jej syn siedział przy niej, wydawała się spokojniejsza niż kiedykolwiek.

Ashley poklepała mężczyznę po ramieniu.

- Dobrze, że pan przyjechał.

Przyglądał się swojej matce i gładził delikatnie jej czoło.

- Kocham ją. Zawsze była cudowną kobietą. Silną, zdecydowaną, stanowczą, pragnęła dobrze nas wychować. Bardzo kochała Boga.

- Wciąż taka jest. - Ashley miała wrażenie, że kurczy się jej serce, gdy patrzyła na gasnącą, skuloną Laurę Jo, walczącą o każdy kolejny oddech.

Mężczyzna zerknął na zegarek.

- Mój samolot odlatuje wieczorem z Indianapolis. Muszę się zbierać. Ashley pokiwała głową.

- Zostawię was samych, żebyście mogli się pożegnać. Niedopowiedziana myśl była jasna. To nie było kolejne pożegnanie. Najprawdopodobniej mężczyzna po raz ostatni widział swoją matkę żywą. Ashley powstrzymywała łzy, gdy szła do kuchni. Po dziesięciu minutach zjawił się syn Laury Jo, miał zaczerwienione i podpuchnięte oczy. Wręczył Ashley wizytówkę, na której widniało kilka numerów.

- Proszę do mnie zadzwonić, dobrze? Gdy nadejdzie ta chwila. Wiem, że większość informacji ma pani w dokumentach, ale być może nie ma tam numeru mojej komórki. Chcę mieć pewność...

Ashley obiecała, że zadzwoni i jeszcze raz podziękowała mężczyźnie. Spojrzał jej prosto w oczy.

- Dziękuję, pani Baxter. Nie przyjechałbym, gdyby pani nie zadzwoniła. Te chwile z nią były wielkim darem.

Dzień dobiegł końca. Goście porozjeżdżali się. Gdy przyszedł opiekun z nocnej zmiany, Ashley pojechała do domu rodziców, żeby odebrać Cole'a.

- Co powiesz na randkę z mamą? - Dała mu w bok żartobliwego kuksańca.

- Naprawdę? - Cole zagwizdał. - Mówisz o Happy Meal?

- Oczywiście!

Pojechali do swojej ulubionej restauracji. Przy kolacji Gole dzielił się z Ashley wydarzeniami z minionego dnia, a ona słuchała uważnie historyjek, które opowiadał jej synek.

Ashley nie mogła zapomnieć o Laurze Jo i jej synu. Czy kiedyś nadejdzie taki moment, że spojrzy w oczy Cole'a i nie pozna go? Czas, gdy będzie umierać, a Cole zostawi swoje zabieganie, żeby przy niej posiedzieć? Nie mogła sobie tego wyobrazić, ale praca w Sunset Hills nauczyła ją, że kiedyś tak się może stać.

Gdy wróciła do domu i położyła Cole'a spać, zadzwonił telefon. To była Lu. Gdy Ashley usłyszała jej głos, wiedziała, że coś się stało.

- Chodzi o Laurę Jo. Odeszła godzinę temu.

Przez chwilę Ashley miała wrażenie, że gdzieś się zapada. Po chwili jednak poczuła przypływ radości.

- Już nigdy nie będzie przykuta do łóżka.

- Nie, teraz jest już wolna.

Ashley powiedziała Lu, gdzie znajdzie wizytówkę z telefonem jej syna.

- Pewnie jest teraz w połowie drogi do Los Angeles, spodziewał się tego. Jestem pewna, że wróci, aby ją pochować.

Gdy się rozłączyły, Ashley, przechodząc przez jadalnię, spojrzała na obraz przedstawiający Colea na huśtawce, i zatrzymała się. Zycie jest tak krótkie, tak ulotne. Dzisiaj gromadzi się wspomnienia i robi się różne plany... a jutro, trzeba już myśleć o przygotowaniach do pogrzebu.

Śmierć Laury Jo sprawiła, że Ashley zatęskniła za Landonem, bardziej niż zwykle. Jego kontrakt w Nowym Jorku dopiero co się zaczął, a ona miała wrażenie jakby Landon zniknął z powierzchni ziemi. Nie dzwonił, ale nie była tym zdziwiona. Będąc tam, musiał nauczyć się wielu nowych rzeczy, a mając tak napięty harmonogram, pewnie ciągle żył w biegu.

Ashley poszła do salonu i zaczęła przeglądać album z wycinkami, który leżał na stoliku do kawy. Gdzieś w połowie znalazła zdjęcie Landona, zdjęcie, którego szukała. Był w mundurze, trzymał na biodrze promiennie roześmianego Cole'a. Ashley zrobiła to zdjęcie pod koniec lata, gdy Landon wrócił do pracy, tuż przed 11 września. Razem z Cole'em odwiedziła go w jednostce, zabrawszy ze sobą aparat.

Przyglądała się bacznie fotografii, a szczególnie oczom Landona. Nawet na zdjęciu widoczna była ich głębia i promieniujące z nich dobro. Zastanawiała się, czy kiedykolwiek będzie potrafiła zapomnieć o tych oczach.

Przeniosła wzrok na Cole'a, słońce jej życia. W ramionach Landona wyglądał na takiego szczęśliwego, to było tak naturalne i prawdziwe. Czy kiedykolwiek będą razem, we trójkę?

Bądź przy nich, Panie. Strzeż Landona, tam w Nowym Jorku. Otaczaj swoim ramieniem Colea, gdy będzie dorastał. I jeśli taka jest Twoja wola, spraw, żebyśmy któregoś dnia znowu byli razem.

Było późno, ale Ashley czuła, że musi ukoić ból, który w niej narastał. Poszła do swojego studia, rozłożyła farby i postawiła zdjęcie Landona z Cole'em obok sztalug tak, żeby je widzieć. Po czym zaczęła tworzyć obraz najbliższych jej osób, które nosiła w swoim sercu tak głęboko, że Wielki Kanion mógł się schować. Z każdym pociągnięciem pędzla coraz bardziej uświadamiała sobie, że ten obraz powstaje nie tylko na płótnie, ale w najgłębszych zakamarkach jej duszy, tam gdzie będzie istniał na wieki.

Pewnego dnia - bez względu na to co przyniesie przyszłość - wręczy ten obraz Landonowi. I powie mu, że to jej najlepszy obraz, dzieło dla którego stworzenia narodziła się.

Nie dlatego, że coraz lepiej malowała, ale dlatego, że Landon przywiódł ją do Boga. A Bóg, w swojej wielkiej łaskawości i miłosierdziu, w ciągu ostatniego roku dokonał dwóch ogromnych cudów.

Nauczył ją, że trzeba posiadać coś o czym zawsze będzie się pamiętać, taki rodzaj siodła do polerowania. A potem uczynił coś, co według niej było nieosiągalne.

Nauczył ją kochać, na nowo.

Słowo od Karen Kingsbury

Ci, którzy podróżowali z nami przez pierwszą książkę - Ocalenie, wiedzą, w jaki sposób powstała ta seria. Gdy Gary Smalley zadzwonił do mnie, żebyśmy napisali coś razem, byłam zachwycona.

Gdy powiedział o książkach, które mają zmusić czytelnika do myślenia, poczułam pustkę. Przez cztery tygodnie modliłam się o jakiś pomysł, prosząc Boga, aby nakierował mnie na serię wątków, które mogłyby stanowić przykład miłości, o której uczył i mówił Gary Smalley oraz jego zespół ze Smalley Relationship Center.

Pomysły przyszły, ale wydawały się za małe w stosunku do czegoś tak dużego i przemieniającego życie jak nasza wizja, którą dzieliliśmy wspólnie z Garym.

Wtedy, pewnego dnia, gdy leciałam z Colorado Springs do domu, Bóg dosłownie dał mi serię Ocalenie - tytuły, wątki, charaktery, tematy, fabułę. To wszystko rozlewało się w moim notesie, podczas gdy mnie przechodziły ciarki.

Serce i kierunek całej serii są zgodne z naszą wcześniejszą wizją. Jednakże gdy rodzina Baxterow została powołana do życia na kartkach książek, ich problemy zmieniły się i zostały dopasowane do poszczególnych osobowości, no i oczywiście do tła wydarzeń, które wokół nich się rozgrywały.

Ocalenie było pisane w czasie, gdy jedenastego września terroryści zaatakowali amerykańską ziemię. Początkowo fabuła pierwszej książki pokrywała się z czasem, w którym miał miejsce ten haniebny dzień. Redaktorzy z Tyndale bardzo szybko doszli do wniosku, że należy dokonać zmian. Zatem Ocalenie nie kończy się wiosną 2002 roku, ale wiosną 2001. I stąd ta bogata kompozycja tragedii i konfliktów, o której właśnie czytacie w drugiej książce, Pamięć.

To zaszczyt pisać o czasie, który dotknął nas wszystkich tak głęboko. Wspomnienie o żałobie i rozpaczy, związanych z tymi wydarzeniami, na zawsze pozostanie w nas, świadkach tego wszystkiego. Tak jak i wy, zawsze będę widzieć to, co wydarzyło się 11 września tak samo wyraźnie jak wtedy, gdy oglądałam to owego ranka w telewizji. To, co wydarzyło się tamtego dnia, zmieniło nas wszystkich. Zmieniło to także i rodzinę Baxterów.

Po czasie, który Gary spędził, pomagając w Strefie Zero, jego spostrzeżenia i doświadczenia otworzyły całą gamę możliwości dla naszej powieści -doświadczenia dotyczące ludzi, miejsc, widoków, dźwięków i zapachów, wysiłków związanych z akcją ratunkową w Nowym Jorku oraz pogłębienie tego, czym jest pamięć o najważniejszych wydarzeniach z życia.

Modlę się, żebyście dostrzegli piękno rzeczywistości związanej z pamięcią, gdy Kari pokonuje swój smutek i ufa Bożemu prowadzeniu. Wspomnienia odgrywają znaczącą rolę w podejściu Ashley do pacjentów z Alzheimerem oraz w trudzie, który podjął Landon, szukając swojego zaginionego przyjaciela. Dzieje się coś niesamowitego i pięknego, gdy pozwalamy wspomnieniom, aby udzielały nam lekcji o teraźniejszości.

Mam nadzieję, że przejmiecie ze stron tej książki jedną z nauk Garyego: istotne znaczenie pamięci. Weźcie ją sobie do serca i stosujecie ją w życiu. Z pewnością ten temat będzie jeszcze powracał w kolejnych książkach z serii Ocalenie.

Niektóre z tajemnic z pierwszej książki zostały wyjawione. Wiecie już, że Kari i Ryan wkrótce się pobiorą, a Erin jest otwarta na ratowanie swojego małżeństwa. Ale co z Lukiem i Reagan oraz Ashley i Landonem? Czy Landon kiedykolwiek wróci do Bloomington? Czy Brooke i Peter w końcu dowiedzą się, co dolega ich córeczce i czy jawnie opowiedzą się za rozbudzoną w nich na nowo wiarą?

Baxterowie są takimi samymi ludźmi jak my wszyscy. Wiara stanowi istotny element ich życia, ale oni także upadają, a czasami te upadki są bardzo bolesne. Jak już kiedyś wspominałam, seria Ocalenie nie odbiega od moich innych powieści. Bohaterowie mają mnóstwo wad i doświadczają takich samych problemów jak ty i ja, pomimo naszej wiary w Boga. Różnica jest następująca: Chociaż każda z książek stanowi odrębną powieść, to cała historia ma swoje zakończenie dopiero w ostatniej piątej części.

Zwykle nie zostawiam moich czytelników w niepewności co do losów bohaterów z poszczególnej książki. Ale w przypadku serii Ocalenie, pytania bez odpowiedzi oraz nierozwiązane kwestie pozostaną aż do samego końca. Chciałabym wam powiedzieć, jak potoczą się losy Johna i Elizabeth, Kari i

Ryana, Ashley i Cole'a, Brooke i Petera oraz Erin i Sama - a także Landona Blake'a.

Ale nie mogę.

Kolejne książki są zapisane na stronicach serc: mojego i Gary'ego, ale trzeba je jeszcze przenieść do mojego komputera. Gdy tylko się pojawią, podrzucimy je wam.

Wraz z Garym modlimy się o to, aby ta seria wam się podobała i abyście osiągnęli głębsze zrozumienie tego, czym naprawdę jest miłość. L-O-V-E (Listen - słuchać, Offer yourself - złożyć dar z siebie, Value - honour - cenić i szanować siebie nawzajem oraz Embrace - przyjmować). Być może dzięki podróży przez życie Baxterów, sami zaczniecie głębiej rozumieć i wyrażać te wartości w waszych związkach.

A być może seria Ocalenie pomoże wam odmienić wasze wspólne życie, waszą miłość.

Zostawiam was z przekazem Pamięci: Musimy pamiętać o tym, czym jest miłość, pamiętać o tym, co istotne, oraz przypomnąć sobie Boże prawdy, które odnoszą się do naszych wzajemnych relacji. Czy będziemy popełniać błędy? Oczywiście. Ale jeśli jesteś tą osobą, która narobiła bałaganu we wzajemnych relacjach, to przyszedłeś we właściwe miejsce.

Ta seria jest o ocaleniu. Bożym ocaleniu. Biblia mówi, że przyjęcie Bożego daru odkupienia jest pierwszym krokiem do odnalezienia prawdziwej miłości. A prawdziwa miłość jest właśnie tematem powieści z tej serii.

Jeśli pragniesz dowiedzieć się czegoś więcej o ocaleniu, które Bóg ma dla Ciebie, porozmawiaj z jakimś duszpasterzem, zgłoś się do jakiejś wspólnoty z Twojej parafii. Postanów, że chcesz przyjąć Boży dar odkupienia, podczas gdy zbawienie, które On Ci ofiaruje, wciąż dotyka głęboko Twojego życia.

Nie czekaj. Prawda jest taka, że być może wcale nie mamy zbyt wiele czasu na uporządkowanie naszych spraw. Jeśli zignorujesz Boży dar odkupienia teraz i tutaj, jutro możesz się zorientować, że jest już za późno. Dzień dzisiejszy jest zawsze najlepszym momentem na powiedzenie Bogu tak.

Dziękuję wam za wspólne podróżowanie przez Pamięć. Mam nadzieję, że polecicie tę książkę komuś innemu. A potem miejcie oczy otwarte i szukajcie kolejnych części z tej serii. Niektóre odpowiedzi na wasze pytania znajdziecie w trzeciej książce, zatytułowanej Powrót. W międzyczasie życzę wam, abyście szli przez życie blisko Boga, radując się życiem i celebrując Boży dar odkupienia, który niesie ze sobą ocalenie.

Jak zawsze, oczekuję na wieści od Was. Proszę, odwiedzajcie moją stronę internetową lub piszcie do mnie: www. KarenKingsbury.com rtnbykk@aol. com

Obfitości łask dla Was i Waszych rodzin, Karen Kingsbury

Słowo od Gary'ego Smalley'a

Pamiętanie nie jest czymś, do czego Bóg podochodzi z lekkością i z oczywistych powodów. Sednem naszych działań jako chrześcijan jest pamiętanie o naszej pierwszej miłości - Wszechmocnym Bogu - oraz o tym, co jest ważne według Bożych prawd. Jeśli nie pamiętamy o tych dwóch sprawach, to wystawiamy siebie na działanie dwóch destrukcyjnych sił, które niszczą nasze relacje: pychy i lęku. Takie podejście oraz emocje podkopują fundamenty wzajemnego zaufania, intymności i miłości oraz jawnie sprzeciwiają się temu wszystkiemu, co Bóg ma dla nas w relacjach z innymi.

Są takie chwile, gdy jesteśmy zbyt zajęci, żeby pamiętać, lub zbyt znużeni, aby wierzyć w przeszłość. Poniżej zamieszczam krótką listę sześciu praktycznych sposobów na wprowadzenie, już dzisiaj umiejętności pamiętania do waszych relacji.

Sześć sposobów na pamiętanie

1. Pamiętaj o najważniejszych rzeczach w życiu. Wraz z upływem mijającego czasu, coraz bardziej jesteśmy zajęci. Czyż nie tak? Nasza lista rachunków i wydatków oraz niedokończonych projektów wydłuża się z każdym rokiem. Postaraj się zorganizować sobie „dni pamięci", sam lub z kimś, kogo kochasz. To może być współmałżonek lub rodzic, ktoś z rodzeństwa lub dziecko - nawet i przyjaciel. Zaplanuj spacer lub przejażdżkę, cichą godzinę przy kawie i pomyśl o podstawowych kwestiach, rzeczach, które są naprawdę niezbędne dla twojego związku i wzajemnych relacji. Zrób listę i dokładnie się jej przyjrzyj. Ile czasu dziennie spędzasz na czymś, co nawet nie mieści się na liście?

2. Pamiętaj o dzieleniu się wiarą. Zazwyczaj rozpoczynamy nasze relacje całą lawiną obietnic - wspólnie spędzony na modlitwie czas, obecność w kościele, studium biblijne. Pomyśl o przeszłości i sprawdź, czy nie było tak w przypadku osoby, którą kochasz. Jeśli tak, to czy wciąż dzielisz się swoją wiarą w taki sposób? Bóg pragnie, abyśmy pamiętali o swojej pierwszej miłości - zarówno w relacji do Niego, jak i do drugiej osoby. W obydwu przypadkach fundamentem trwałych relacji jest Jezus Chrystus.

3. Pamiętaj o tym, jak zaczął się twój związek. Pomyśl o jego początkach. Obejrzyj zdjęcia lub filmy z tamtych dni. Bez względu na to czy chodzi o małżeństwo, czy też relację z rodzicem lub dzieckiem, twoja decyzja, aby przejść się aleją wspomnień i podziwiać fundamenty twojej miłości zawsze będzie istotna.

4. Pamiętaj o tym, co na początku zafascynowało cię w tej drugiej osobie. Poświęć godzinę lub popołudnie i wypisz cechy charakteru, cechy szczególne oraz atrybuty, które przyczyniły się do nawiązania relacji z tą osobą. Być może to są szczegóły, które wciąż zauważasz. A może mnóstwo zajęć i ciężar przeróżnych trosk pogrzebały te cechy, które najbardziej ceniłeś w ukochanej osobie. Bardzo starannie przestudiuj tę listę. Czy ciągle szukasz tych cech?

5. Pamiętaj o dobrych chwilach, spędzonych razem. Fotografie czy też albumy z wycinkami uwalniają w nas wspomnienia. Pomyśl o tych szczęśliwych chwilach razem.

I znowu to mogą być spacery, które co wieczór odbywałeś ze swoim pięcioletnim dzieckiem. A może będą to pierwsze randki z ukochaną osobą. W obydwu przypadkach zrób listę tego, jak wtedy na siebie oddziaływaliście, gdy między wami wszystko się układało. Te myśli o przyszłości przejdą długą drogę i zastąpią niekiedy myśli dotyczące tej samej relacji, która trwa dzisiaj.

6. Pamiętaj o lekcjach z przeszłości. Jeśli jesteś człowiekiem wierzącym już od dawna, to wiesz, że problemy przychodzą i odchodzą. Jezus powiedział nam, że na tym świecie doświadczymy trudności, ale musimy mieć odwagę: „On już zwyciężył świat" (Jan 16,33, moja parafraza). Oczywiście pamięć o tej prawdzie pomoże ci przeżywać troski dnia dzisiejszego. W dodatku warto pamiętać sposób, w jaki Bóg wydostał Cię z problemów, których doświadczałeś w przeszłości. Ten, który był przy tobie wtedy, jest wierny w niesieniu pomocy także i teraz, bez względu na problemy, których doświadczasz obecnie w swoich relacjach.

Pamięć pokazuje nam, jak istotną rolę w naszych relacjach pełnią wspomnienia - nie tylko w naszych małżeństwach, ale także i w kontaktach z naszymi dziećmi, rodzicami, naszym rodzeństwem oraz przyjaciółmi.

Jeśli Ty lub ktoś, kogo kochasz, potrzebujecie porady lub jakichś źródeł, aby poprawić istotne relacje, zachęcam do kontaktu z nami:

The Smalley Relationship Center 1482 Lakeshore Drive Branson, MO 65616

family@smalleyonline. com www.smaleyonline. com Pytania do dyskusji

Poniższe pytania mogą być użyte do indywidualnej refleksji lub też dyskusji w klubie książki czy też w innych niewielkich grupach. Pomagają zrozumieć problematykę podjętą w Pamięci oraz przełożyć przesłanie zawarte w książce na własne relacje.

1. Jaką rolę odegrały wspomnienia w decyzji podjętej przez Landona Blake'a przed 11 września o pracy w Nowym Jorku? Wyjaśnij.

2. O ile pamiętanie może być pomocne, to jednak bolesne wspomnienia mogą stanowić przeszkodę dla zdrowych relacji. Jak to wyglądało w przypadku relacji pomiędzy Ashley Baxter oraz Landonem Blakiem? Oraz w przypadku jej relacji z rodziną?

3. Wyjaśnij dlaczego Ashley podjęła pracę w Sunset Hills?

4. Jaką rolę odegrały wspomnienia w procesie dochodzenia do siebie Kari po śmierci jej męża? Jak sądzisz, w jaki sposób pamiętanie pomogło podczas tego okresu Ryanowi Taylorowi?

5. Po kilku tygodniach pracy w Sunset Hills, Ashley zaczyna odkrywać coś istotnego o wspomnieniach pacjentów, z którymi pracowała. Co takiego?

6. Wyjaśnij podstawy terapii przeszłość-teraźniejszość, które Ashley znalazła w internecie. W jaki sposób pomogły jej one wnieść pokój i szczęście w życie pensjonariuszy?

7. W jaki sposób praca w Sunset Hills dotknęła osobistego życia Ashley? Co skłoniło ją do zastanowienia się nad własnymi wspomnieniami?

8. O czym Landon przypomniał Ashley, gdy ona podzieliła się z nim bolesnymi wspomnieniami z Paryża? W jaki sposób, z kolei, odmieniło to życie Ashley?

9. Jak myślisz, co skłoniło Landona do podjęcia osiem-dziesięciodniowego trudu pracy w Strefie Zero, gdy pojechał do Nowego Jorku 11 września?

10. W jaki sposób Kari wykorzystała wspomnienia, aby pomóc Erin w jej małżeństwie?

11. Czego możesz się nauczyć dzięki szczęśliwym wspomnieniom ze swojego życia? Jak możesz skorzystać ze smutnych wspomnień?

12. W Biblii Bóg prosi swój lud, aby pamiętał o pewnych rzeczach. Jak sądzisz, dlaczego pamięć o tym jest tak ważna dla Boga? Jak wzrosłaby Twoja wiara, gdybyś pamiętał o tym w taki sposób, jak sugerują to poniższe wersety?

I będziesz zachowywał to postanowienie (...), gdy Pan wprowadzi cię do kraju Kananejczyka, jak poprzysiągł tobie i przodkom twoim" (Wj 13,10-11). „Pomnij jednak na Stwórcę swego w dniach swej młodości" (Koh 12,1). „Słyszeliście, że wam powiedziałem: Odchodzę i przyjdę znów do was" (J 14,28).

...trzeba pamiętać o słowach Pana Jezusa." (Dz 20, 35).

13. Opisz związek, któremu chciałbyś pomóc. Jakie występują tam problem i konflikty? W jakim stopniu twoja umiejętność pamiętania mogłaby poprawić tam relacje? Zrób dokładny plan oparty na sugestiach wyszczególnionych w poprzednim dziale.

14. Kup sobie jakiś „dzienniczek do wspomnień" - wystarczy zwykły zeszyt. Zapisz tam swoje najważniejsze wspomnienia z przeszłości i to, czego się nauczyłeś - lub wciąż się uczysz - dzięki nim.

15. Jaką rolę odegrało przebaczenie w relacjach pomiędzy Ashley i Landonem, Bogiem, Lukiem, Kari oraz dla niej samej?

16. Pod jakimi względami odnalazłbyś pokój i wolność, jeśli szukałbyś przebaczenia u Boga oraz u innych? Pod jakimi względami doświadczyłbyś wolności oraz pokoju, jeśli przebaczyłbyś innym - włącznie z samym sobą?

17. W jaki sposób temat odkupienia - główny temat całej serii - ujawnia się w tej książce? W czyim życiu mogłeś ujrzeć ocalenie?

18. Pod jakimi względami twoje życie potrzebuje odkupienia? Jak je odnajdujesz?

19. Czyje relacje w sposób szczególny nacechowane były szacunkiem? W jaki sposób poszczególni bohaterowie okazywali szacunek?

20. W jaki sposób okazujesz szacunek w swoim związku? Jak chciałbyś wzrastać pod tym względem? Jak zamierzasz to osiągnąć?

Koniec części drugiej.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 04 Radość
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 01 Ocalenie
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 03 Powrót
Kingsbury Karen i Smalley Gary Historia rodziny Baxterów 01 Ocalenie 05 Spotkanie
054 Young Karen Przypadki Rodziny O Connor 01 Róże i deszcz
Wharton W Historie rodzinne
8 HISTORIA STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH[1] 01 05
9 HISTORIA STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH[1] 01 05
Historia filozofii nowożytnej, 01. Nicolaus de Cusa - de docta ignorantia, Mikołaj z Kuzy - „O
10 HISTORIA STOSUNKÓW MIĘDZYNARODOWYCH[1] 01 05
05 Historia rodziny a?mografia
Foley Gaelen Rodzina Knight 01 Książę
Kingsbury Karen Cien wrzesniowego poranka
Lindsey Johanna Rodzina Reid 01 Dziedzictwo
Nora Roberts Rodzina Stanislawskich 01 Druga miłość Nataszy
Historia Gospodarcza 07,01 2013
Historie rodzinne 2
Historie rodzinne

więcej podobnych podstron