Strzał w próżnię Rafał Brzeski

prozmę



Rafał Brzeski

strzał w

próżnią

Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowe]

Okładkę projektował ZYGMUNT ZARADKIEWICZ

Redaktor

WIESŁAWA ZANIEWSKA-ORCHOWSKA

Redaktor techniczny JANUSZ FESTUR

© Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1984. Wydanie I

ISBN 83-11-07036-0

Latem 1944 roku major George Driscoll, do­wódca wysuniętej sekcji rozpoznania fotogra­ficznego amerykańskiej 9 armii powietrznej, z uwagą wpatrywał się w świeże zdjęcie lotni­cze, słuchając wyjaśnień młodego porucznika.

Major Driscoll studiował fotografie, na któ­rych widniały rozrzucone w nieładzie zabudo­wania typowej, porzuconej przez właścicieli, franćuskiej farmy, lekko uszkodzonej ogniem artyleryjskim.

Zwykła opuszczona farma. A jednak. Podej­rzany lasek i żywopłot, Nietypowa kopa siana, szybko rosnące krzaki i pojawiające się nagle drewniane szopy. Major Driscoll zdecydował połączyć się ze sztabem i zalecić zbombardowa­nie wyludnionej farmy. Następnego dnia o świ­cie eskadra maszyn P-47 Thunderbolt wystar­towała z lądowiska w Noripandii. Nad farmą napotkała silną obronę przeciwlotniczą i z tru­dem wykonała zadanie. Na kolejnych zdjęciach z niepozornego lasku buchał czarny dym, cha­rakterystyczny dla płonącej ropy. Kilka dni później jeńcy ujęci przez żołnierzy amerykań­skiego VII korpusu zeznali, że farma była ważnym węzłem łączności Wehrmachtu, a jej zniszczenie sparaliżowało komunikację w ca­łym sektorze frontu. Jeńcy dziwili się, ze cent­rum zostało wykryte, mimo że było znakomicie zamaskowane przez doskonałych specjalistów z dziedziny kamuflażu.

Elegancko czy bezpiecznie?

Maskowanie, kamuflaż, pozoracja. Rójśne są określenia i ich znaczenie, ale sprowadzają się do jednego — jak zdezorientować przeciwnika.

Ukrywanie swych zamiarów i sił od wieków należało do podstawowych obowiązków wo­dzów, a jednak maskowanie z trudem torowało sobie drogę do ich świadomości. Kiedy w 1912 roku francuski minister wojny Adolphe Messi- my i pgłosił swęj pffojęlfit, wprowadzenia umun­durowania w kolorze ochronnym, w całej Fran­cji zawrzało. Nieszczęsnego ministra odżegny­wano od czci i wiary. Na nic zdały się jego argumenty, że żołnierza ubranego w niebieską bluzę, czerwone spodnie i tradycyjne czerwone kepi widać z bardzo daleka i staje się łatwym celem.

Brak wyobraźni i przywiązanie do tradycji miało się tragicznie zemścić w sierpniu 1914 roku, gdy francuskie — 3 i 4 — armie roz­poczęły przeciwnatarcie w Ardenach. Oficero­wie — wychowankowie elitarnej akademii St. Cyr — w kapiących od złota czakach, ze szpa­dami w dłoniach ubranych w białe rękawiczki maszerowali na czele pułków odzianych w nie­bieskie bluzy i czerwone spodnie. Kwiat fran­cuskiej młodzieży, jak na paradzie, szedł na rzeź pod lufy niemieckich karabinów maszy­nowych obsługiwanych przez niewidocznych w leśnym listowiu żołnierzy, odzianych w nie­efektowne mundury feldgrau. Hekatomba pod Longwy i Rossignol przekonała dopiero szta­bowców i polityków, że wojna to nie operetka i warto poświęcić dla bezpieczeństwa nawet paryski szyk.

Pierwsza wojna światowa wprowadziła wiele nowych technik maskowania. Początkowo ko­nieczne było jedynie maskowanie „pionowe", od strony nieprzyjaciela. Zastosowanie balo­nów do kierowaiiia ogniem artylerii, a później samolotów, zmusiło/do stosowania również „po­ziomego" maskowania, niejako od góry. Ale tylko w rejonie frontu, w strefie działania artylerii przeciwnika. Mały zasięg samolotów i niewielki udźwig bombowców powodował, że zaplecze frontu było bezpieczne i takie nowin­ki techniczne jak siatki maskujące nie cieszyły się popularnością. W końcu pierwszy liczący się lotniczy atak bombowy na Wyspy Brytyj­skie został przeprowadzony w maju 1917 roku, kiedy to kilkanaście niemieckich maszyn typu Gotha zbombardowało nadbrzeżne miasto Fol­kestone i pobliską bazę wojskową Shorncliffe. Na drugi atak trzeba było czekać aż trzy ty­godnie, do 17 czerwca, ale był on brzemienny w skutkach. Nalot 14 bombowców Gotha na Londyn pobudził brytyjskich polityków i ge­nerałów do błyskawicznego działania. Przeła­mano opory armii lądowej i marynarki wojen­nej i utworzono niezależne Królewskie Siły Powietrzne — RAF, zrzuciły one na Niemcy 543 tony bomb. Później nastał pokój i wraz z nim upadek sztuki maskowania. W okresie międzywojennym sztuka ta nie rozwijała się.

Wyniesione z I wojny światowej doświad­czenia Francuzi zastosowali jedynie w budowie swej słynnej Linii Maginota. Ciągnący się od Morza Śródziemnego do granicy belgijskiej pas umocnień miał wprawdzie wiele luk, ale ukończone przed wybuchem -frojny fortyfikacje zostały przygotowane doskonale nawet pod względem maskowania. Poszczególne budowle znakomicie wkomponowano w teren, przykry­to ziemią i obsadzono roślinnością. Kopuły wież obserwacyjnych, w zasadzie jedynych wy­stających ponad powierzchnię konstrukcji, zo­stały pokryte specjalną masą pochłaniającą światło i łatwą do pomalowania we wzory przypominające okoliczną roślinność. W wielu przypadkach w masę tę powtykano autentycz­ne kamienie, przekształcając stalowo-betonową konstrukcję w niewinny pagórek. Dla zmyle­nia przeciwnika w wielu miejscach tak zwa­nych regionów umocnionych, bądź poszczegól­nych fortów, ustawiano metalowe, „ślepe" wieże obserwacyjne nie odbiegające wyglądem od autentycznych, tyle że bez obsługi. Były to po prostu wetknięte w ziemię czerepy.

Wieże artyleryjskie Linii Maginota były w większości konstrukcjami ruchomymi, wysu­wanymi z „dachu" umocnień za pomocą gigan­tycznych przeciwwag. W pozycji „złożonej'* wystawały zaledwie kilkanaście centymetrów nad poziom ziemi i przesłonięte trawą były praktycznie niewidoczne. Inne konstrukcje za­opatrzono już w trakcie budowy w haki do zawieszania siatek maskowniczych, umocowy­wania gałęzi itp.

Popełniono również i błędy w koncepcji ma-

Ył -lOUti^W Jk)\ ; iHliJZOiWAu skowania Linii Maginota, a wynikały one z ge­neralnego założenia frontalnego ataku prze­ciwnika, próby przełamania jej, a nie obejścia. Łańcuch fortyfikacji, był doskonale zamasko­wany od czoła, od strony Niemiec, ale niemal całkowicie odkryty od tyłu. „Niewidoczny" z lecącego pionowo nad nim samolotu, ale nie­zmiernie łatwy do sfotografowania od tyłu, od strony budynków koszarowych i kwater ofi­cerskich, magazynów, torów kolejki dowożącej zaopatrzenie i amunicję. Krótko mówiąc Linia Maginota była wzorem maskowania „piono­wego".

Jakby na sprawę nie spojrzeć, Francuzi uczynili jednak coś, w przeciwieństwie do Brytyjczyków, którzy nie przedsięwzięli nicze­go, czy Amerykanów, którzy wątpiąc w przy­datność maskowania po prostu zlekceważyli go w swoich międzywojennych programach szkolenia wojskowego.

Smoła i trociny przeciw Luftwaffe

W Wielkiej Brytanii dopiero po kryzysie mo­nachijskim, we wrześniu 1938 roku, dokonano przeglądu stanu posiadania i stwierdzono, że poszczególne rodzaje wojsk w zasadzie nie wypracowały nawet najprostszych form ma­skowania. Wyniki przeglądu nie wzbudziły jednak większego zainteresowania. W ciągu ostatniego roku pokoju Armia Lądowa, RAF i Królewska Marynarka Wojenna oraz kilka de­partamentów ministerialnych szperało w spra­wach maskowania, każdy na własną rękę, bez entuzjazmu i efektów. Stosunkowo najwięcej... dyskusji toczono w Siłach Powietrznych. Mi­nisterstwo Lotnictwa ocknęło się wiosną 1939 roku i stwierdziło, że każda baza stała RAF winna zostać otoczona wiankiem lotnisk, na które, w przypadku wybuchu wojny, powinny zostać przebazowane samoloty, a część takich lotnisk winno być pozorowanych dla zmylenia przeciwnika. Stwierdzono i nic. Dowódca lot­nictwa myśliwskiego, Air Chief Marshal Hugh Dowding, argumentował, że nie należy nawet myśleć o lotniskach pozorowanych, zanim RAF nie będzie miał wystarczającej liczby lotnisk " prawdziwych. Inny pogląd wyrażał Air Vice- -Marshal Douglas Evill z lotnictwa bombowe­go, który twierdził, że bazy stałe i lotniska winny mieć dla ochrony „repliki nocne", czyli ustawione w szczerym polu światła pozorujące nocą prawdziwe lotnisko. Ponadto lotniska za­stępcze winny być chronione ustawionymi w pobliżu „replikami dziennymi", czyli pozoro­wanymi lądowiskami z makietami hangarów, baraków pilotów, magazynów itp. Przedstawi­

ło ciel lotnictwa obrony wybrzeża Air Chief Marshal Frederick Bowhill w zasadzie akcep­tował ideę lotnisk pozorowanych i nie miał nic przeciwko „replikom nocnym", ale był przeciwnikiem „replik dziennych".

Czas biegł, a dyskusje trwały i dopiero w czerwcu 1939 roku postanowiono, że wszystkie lotniska leżące na wschód od linii Southamp- ton—Birmingham—Perth otrzymają dla ochro­ny „repliki nocne", a lotniska satelitarne na dodatek „repliki dzienne". Decyzja ta pozosta­ła jednak tylko na papierze. Dopiero w końcu sierpnia, kilka dni przed wybuchem wojny, dowódca lotnictwa bombowego Air Chief Mar­shal Edgar Ludlow-Hewitt znalazł salomono­we wyjście — powierzyć problem lotnisk po­zorowanych „oficerowi posiadającemu odpo­wiednią inicjatywę i siłę przebicia". Wybrany został nim pułkownik John Turner, który peł­nił wówczas funkcję dyrektora do spraw bu­dowlanych w Ministerstwie Lotnictwa. Powie­rzono mu opracowanie systemu „zwodzenia sa­molotów przeciwnika innymi metodami niż maskowanie". Samego maskowania nie chciało bowiem wypuścić z ręki odpowiedzialne za nie Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. Pułkownik Turner miał działać w imieniu wszystkich do­wództw sił powietrznych, a jego biuro nazwa­no dla niepoznaki Departamentem pułkownika Turnera.

Wybuch wojny w zasadzie nie przyniósł żadnej zmiany. Kampania polska trwała zbyt krótko, dowództwo francuskie nie miało za­miaru wyciągać z niej wniosku, ufając nadal swoim doktrynom obronnym. Dowództwo nie­mieckie uznało własne koncepcje za słuszne i sprawdzone, a brytyjskie nadal nie wycho­dziło poza strefę dyskusji. Podobna sytuacja panowała w czasie tak zwanej „dziwnej woj­ny", trafnie ochrzczonej „wojną siedzącą". Pu­kano wprawdzie od czasu do czasu z Linii Ma­ginota w kierunku Linii Zygfryda i odwrotnie, ale bez większego przekonania. Obie strony starały się zachować niepisane porozumienie o przerwaniu ognia. Alianci z braku woli wal­ki, Niemcy, gdyż zdawali sobie sprawę ze sła­bości swego „Westwallu" i konieczności zyska­nia na czasie przed generalnym atakiem na zachód. W takiej sytuacji zimą 1939—40 roku nawet nie maskowano specjalnie ruchów włas­nych wojsk i na śniegu widać było dokładnie, jaki jest rozkład dnia i zwyczaje przeciwnika po drugiej stronie frontu.

Otrzeźwienie przyniosła dopiero klęska Fran­cji i Dunkierka. Brytyjskie Siły Ekspedycyjne zostawiły po drugiej stronie kanału La Manche przeszło 120 tysięcy pojazdów, 2300 dział, po­nad 8 tysięcy ciężkich karabinów maszyno­wych, 90 tysięcy karabinów i przeszło 7 tysię­cy ton amunicji. Ewakuacja żołnierzy i ofice­rów udała się wprawdzie znakomicie, ale jak stwierdził Winston Churchill w parlamencie „wojen nie wygrywa się ewakuacjami". A tu Wielka Brytania ostała się bez sprzętu ko­niecznego do prowadzenia działań lądowych i z widmem rychłego desantu niezwyciężone­go dotychczas Wehrmachtu.

Realna groźba inwazji niemieckiej zakoń­czyła spory sztabowców i pułkownik Turner otrzymał wreszcie zezwolenie podjęcia kon­kretnych działań. W czerwcu 1940 roku jego Departament uruchomił pierwszą „replikę nocną" zwaną „Punkt Q".

Zasada działania „Punktu Q" była prosta. Podczas nocnego nalotó, lub w chwili gdy wy­kryto zbliżające się maszyny wroga, gaszono światła na prawdziwym lotnisku, a zapalano na replice. Gdy wrogie bombowce nadlatywa­ły, światła przyciemniano tak, jak to czyniono na prawdziwych lądowiskach. No i albo udało się przechytrzyć nawigatorów niemieckich, albo nie. Od kunsztu autorów pozoracji i dys­cypliny obsługi „Punktu Q" zależało powodze­nie lub klęska i „spalenie" fałszywego lotni­ska.

Licznych przeciwników „Punktów Q", którzy argumentowali, że mogą się one stać pułapką dla własnych nocnych bombowców i myśliw­ców, przekonali do pomysłu pułkownika Tur­nera Niemcy. Do Ministerstwa Lotnictwa za­częły napływać meldunki z Kentu i Wschod­niej Anglii świadczące, że piloci Junkersów, Heinkli i Dornierćw upodobali sobie „nocne repliki". A kiedy nadszedł raport z North Tud- denham, „Punktu Q", chroniącego lotnisko w Watton, że był on bombardowany przez dwie noce z rzędu, Departament pułkownika Tur­nera otrzymał wolną rękę i poparcie samego Winstona Churchilla, który lubował się w wo­jennych podstępach i technicznych nowinkach. W tym czasie Departament miał się też już czym pochwalić. Technikę obsługi i pozoracji „Punktów Q" znacznie ulepszono. Stojące rusz­towanie ze światłami imitującymi samolot za­stąpiono lekkim wózkiem napędzanym specjal­nym ładunkiem prochowym, a prowadzonym przez drut rozpięty na całej długości „pasa startowego". Kiedy zauważono nadlatujące bombowce, zapalano ustawione na wózku re­flektory i odpalano elektrycznie ładunek pro­chowy, tak dobrany, by wózek szybko nabrał prędkości równej lądującemu samolotowi. Po przejechaniu około 650 metrów ładunek wypa­lał się, a wózek jechał jeszcze rozpędem jakieś 300—350 metrów i stawał, tak jak samolot po wylądowaniu.

Kolejny „patent" miał również imitować sa­molot. Reflektory, przymocowane do lekkiego rusztowania i zawieszone na drucie, ciągnione były linką po zygzakowatej trasie, przypomi­nającej kołowanie samolotu na start. W nocy, ze sporej wysokości i przy dużej prędkości, ta­kie przesuwające się światła i paciorki lamp wyznaczających „pas startowy" do złudzenia przypominały lotnisko. Nic więc dziwnego, że „repliki nocne" bardzo często brane były przez niemieckich nawigatorów za prawdziwe lot­niska. Czasem nawet zbyt często. Niemieckie bombowce upodobały sobie do tego stopnia je­den z „Punktów Q" w Szkocji, że mieszkańcy okolicznych farm zażądali od władz ewakuacji do pobliskiego miasteczka. Mieli już dość noc­nych hałasów i chowania się, na wszelki wy­padek, w piwnicach.

Dobre wyniki nie były możliwe bez właści­wego rozplanowania „Punktów Q" i zdyscypli­nowanej obsługi. Personel „Punktów Q" i do­wodzący^ nim komendanci lotnisk prawdziwych nie mieli lekkiego życia z pułkownikiem Turne­rem, który potrafił osobiście nadzorować pra­widłowość pracy „pozorantów" i nie przebierał w słowach, gdy dostrzegł nieprawidłowości. Długo trwało, zanim jego Departamentowi uda­ło się wreszcie przekonać tradycyjnie myślą­cych oficerów, że światła „Punktów Q" są po to, by je włączać w nocy, a nie wyłączać na wieść o zbliżającym się nalocie. Że nie należy mrugać światłami „nocnej repliki" zapraszająco, bo tak nie robi obsługa żadnego faktycznego lotniska, a więc może to budzić podejrzenia, że należy przyciemniać światła, widząc zbli­żający się samolot przeciwnika, bo tak robi się na prawdziwym lotnisku.

Systematyczne „dokręcanie śruby" sprawiło, że wkrótce „Punkty Q" były w stanie omamić nocą nawet najwytrawniejszego pilota. Nie­stety, również własnego. Podczas ciężkich, ner­wowych nocy bitwy o Wielką Brytanię zda­rzało się, że piloci własnych maszyn usiłowali wylądować na . nie istniejących runwayach „nocnych replik". Nie zawsze pomagało strze­lanie czerwonych rakiet ostrzegawczych, mru­ganie lampami Aldisa czy wygaszanie świateł. Skutek był wiadomy. W najlepszym razie koń­czyło się na leczeniu szpitalnym. Pomogło, ra­dykalnie, dopiero wprowadzenie jednolitego kodu złożonego z 9 czerwonych lamp ustawio­nych w poprzek „pasa startowego" u jednego z jego końców. Takie ustawienie świateł mogło również oznaczać koniec pasa i szczęśliwie nie wzbudziło podejrzeń Niemców.

Punkty Q" szczytową „popularnością" cie­szyły się jesienią 1940 roku. Budowano je więc dalej i do końca 1941 roku uruchomiono około 100, chociaż stawały się z wolna mało przy­datne. O ile bowiem jesienią 1940 roku „nocne repliki" atakowane były dwukrotnie częściej niż lotniska prawdziwe, o tyle w ostatnim kwartale 1941 roku zanotowano tylko jeden nalot na „Punkt Q". Tak czy inaczej Luftwaffe \;|1HHI

atakowała świetlne konstrukcje Departamentu« pułkownika Turnera pizeszło 350 razy sypiąc w puste pole tony bomb i to w czasie, gdy pla­nowała zniszczyć RAF otwierając drogę Wehr­machtowi szykującemu się do inwazji Wysp Brytyjskich.

Powodzenie „Punktów Q" spowodowało falę pomysłów pozoracyjnych, z których jeden, za­stosowany przez dowództwo Obrony Wybrze­ża, został skwapliwie upowszechniony przez Departament pułkownika Turnera. Pomysło­dawcy wyszli z założenia, że człowiek, który widzi rezultaty swojej pracy, jest zadowolony, a więc nie przygląda się krytycznie swemu dziełu. Ponieważ niemieckie załogi bombardu­jąc „nocne repliki" ewidentnie partoliły robo­tę, należało „dopieścić" je symulując pożary, eksplozje magazynów „benzyny" i „amunicji" oraz inne szkody. Tak narodziły się „rozgwiaz­dy", czyli kosze z metalowych prętów wypeł­nione starymi szmatami, skrawkami papy, po­łamanym drewnem, starymi oponami i innym łatwo palnym śmieciem. Rozrzucone malowni­czo na terenie pozorowanego lotniska można było zdalnie podpalać, symulując, w czasie nalotu, znakomite „pożary i zniszczenia".

Konkurencję dla „Punktów Q" stanowiły „dzienne repliki" lotnisk znane' pod kodową nazwą „Punktów K". Prace nad nimi rozpoczę­to podczas „dziwnej wojny" i wiosną 1940 ro- /

ku pierwszy „Punkt K" został oddany do użyt­ku. Makiety, które w dzień miały imitować operacyjne lotnisko, były niesłychanie trudne do zbudowania w sposób przekonujący prze­ciwnika, ale mimo to do listopada 1940 roku wzniesiono już ich sześćdziesiąt. Każda z nich była arcydziełem sztuki pozoracyjnej. I nic dziwnego. Projektowali je najlepsi fachowcy z atelier filmowych, ściągnięci do wojska przez ruchliwego pułkownika Turnera.

Najwięcej trudności ekspertom Departamen­tu sprawiały samoloty. Musiały wyglądać „jak żywe", a jednocześnie być tanie, gdyż na ope­racje pozoracyjne skąpiono pieniędzy. Pro­dukcję fałszywych myśliwców Hurricane czy bombowców Whitley ministerstwo lotnictwa zleciło już we wrześniu 1939 roku, ale prze­mysł wojenny zażądał po 2 tysiące funtów od sztuki. Ministerstwo, które gotowe było płacić najwyżej 50 funtów, zwróciło . się wówczas do dekoratorni filmowych, które przyjęły zamó­wienie. Do końca 1939 roku warsztaty wytwór­ni Gaumont British i Sound City Films wyko­nały około 400 fałszywych maszyn typu Hur­ricane, Blenheim i Wellington, które specjaliści dekoratorzy wprawnie rozstawiali po pozoro­wanych lotniskach.

Efektem Współpracy z przemysłem rozryw­kowym były również składane, fałszywe leje bombowe. Wymalowane na brezencie, w wer­sjach „dzień słoneczny" — z ostro zarysowany­mi cieniami — i „dzień pochmurny" — z roz­mazanymi, można było rozkładać na trawie symulując kratery po wybuchu bomb. Jak słusznie stwierdzili filmowcy, jeżeli był nalot, to muszą być szkody. Tak więc, jeśli Niemcy zamierzali zbombardować lotnisko X i zamiast niego zbombardowali nocą „Punkt Q" towarzy­szący lotnisku X, to jeśli chce się zmylić przeciwnika doszczętnie, to na lotnisku X mu­szą być ślady widoczne w dzień gołym okiem. A więc w magazynach lotniska X muszą znaj­dować się „leje bombowe", które następnego dnia po nalocie winno się wykładać w wersji zależnej od pogody.

Punkt K" musiał być obsługiwany przez 24 żołnierzy pod dowództwem co najmniej sier­żanta. Na lotniskach pozorowanych trzeba by­ło codziennie przesuwać makiety samolotów, samochodów —■ często wśród makiet ustawiano prawdziwe ciężarówki — pozorować ruch lu­dzi, zasypywać kratery po bombach, jeżeli „Punkt K" został zaatakowany. Słowem lot­nisko musiało żyć tak jak prawdziwe.

Niemal przez cały rok 1940 „Punkty K" identyfikowane były przez Niemców jako lot­niska prawdziwe. Natomiast w grudniu 1940 roku z mapy wydobytej z rozbitej maszyny do­wiedziano się, że już tylko trzy „repliki dzien­ne" traktowane są jako faktyczne lotniska. Do dzisiaj nie udało się wyjaśnić, co było przj czyną nagłego olśnienia nawigatorów Luftwaf- fe. W czasie wojny podejrzewano, że był to efekt działalności szpiegowskiej Abwehry, ale bardziej pewną wydaje się teza, że w niemiec­kie ręce wpadła mapa z naniesionymi lotniska­mi pozorowanymi sporządzona, dla wygody, przez nieostrożnego nawigatora alianckiego. Tak czy inaczej „Punkty K" też miały swój udział w bitwie o Wielką Brytanię. Do połowy 1940 roku stały się celem 13 poważnych nalo­tów bombowych i dzięki nim sporo ton nie­mieckich bomb powędrowało w szczere pole. Później program budowy „replik dziennych" ograniczono, by przejść z czasem do ich roz­bierania. Lotniska zastępcze rozbudowano bo­wiem do rozmiarów normalnych baz RAF, a budowa imitacji takich potężnych baz stała się zbyt kosztowna. Ponadto Luftwaffe coraz rza­dziej zapuszczała się nad Wielką Brytanię. W styczniu 1942 roku funkcjonowały już tylko trzy „Punkty K", a w maju zlikwidowano ostatni. Zostało po nich około 400 sztucznych samolotów, które zmagazynowano. Przydały się po kilkunastu miesiącach w operacjach o charakterze bardziej zaczepnym niż obron­nym.

Kiedy jesienią 1940 roku Niemcy przenieśli ciężar ofensywy powietrznej z lotnisk na mia­sta i obiekty przemysłowe, Departament puł­kownika Turnera otrzymał nowe zadanii.";Po- lecono mu otoczyć „opieką" wszystkie ważne budynki państwowe i zakłady przemysłowe. Wykorzystując zdobyte doświadczenia specja­liści Departamentu zbudowali w pobliżu czte­rech najważniejszych fabryk lotniczych gigan­tyczne imitacje całych hal. „Inwestycja" opła­ciła się. W sierpniu 1940 roku fałszywa fabry­ka z Coven była trzykrotnie bombardowana, podczas gdy zakłady lotnicze Boulton and Paul w Wolverhampton, które imitowała, pozostały nietknięte. Imitacja w Leamington Hastings „przyjęła" w tym czasie ładunek bomb prze­znaczonych dla zakładów zbrojeniowych Vic- kers Armstrong w Baginton koło Coventry.

Do ochrony miast i obiektów przemysło­wych stosowano także wspomniane „Rozgwiaz­dy" w połączeniu ze świetlną symulacją hal fabrycznych, nie najlepiej zaciemnionych okien, pieców hutniczych itp. W sumie 68 miast otrzymało nocną ochronę w postaci fałszywych pożarów. Zwykle stosowano dwa systemy „Roz­gwiazd", każdy liczący po 120 koszy z łatwo palnym materiałem, plus jeden system rezerwo­wy wykorzystywany w przypadku powtórzenia się nalotu tej samej lub następnej nocy. Po­szczególne małe lub duże „Rozgwiazdy" skła­dające się z 16 lub 32 koszy, komponowano tak, by w ich składzie znajdowało się kilka rodzajów paliwa — drewno dające długotrwa­ły jasny płomień, kosze z węglem spryskiwa­nym automatycznie parafiną, dające wspaniały dym i od czasu do czasu wybuchy płomieni przypominające wizualny efekt zawalania się płonącego domu. Odpowiednia kompozycja „Rozgwiazd" pozwalała symulować wielkość „zniszczeń" odpowiednią do rozmiarów nalotu, a ponieważ każda dzieliła się na trzy sekcje, płonące przez godzinę, trzygodzinna pozoracja była gwarantowana.

Pierwsze „Rozgwiazdy" dla ochrony całych miast zaczęto instalować w sierpniu 1940 roku. Do listopada było już ich trzydzieści. Kontrolę użycia sprawowało 80 Skrzydło RAF i choć wielokrotnie popełniano błędy zapalając je za późno lub wcale, to jednak fikcyjne pożary okazały się całkiem skuteczne w działaniu. Podczas jednego z nalotów na Bristol wiosną 1941 roku „zainkasowały" one 210 bomb. W nocy z 15 na 16 marca 1941 roku sto bomb burzących i kilkaset zapalających wylądowało na podmiejskich łąkach zamiast zniszczyć przemysłową dzielnicę Bristolu. W marcu 1941 roku w Cardiff 67 bomb trafiło „Rozgwiazdę", a tylko 5 miasto. W nocy z 17 na 18 kwietnia imitacja strzegąca Portsmouth „przyjęła" 170 bomb i 26 min — 90 procent ładunków zrzuco­nych podczas nalotu.

W sumie do 1943 roku zb,udowano 236 „Roz­gwiazd", ale wkrótce przestały one być przy­datne, gdyż Luftwaffe coraz rzadziej odwiedza­ła Wielką Brytanię.

Inne rodzaje wojsk również przyspieszyły po Dunkierce prace nad nowymi technikami ma­skowania i pozoracji. Groźba niemieckiej in­wazji wyraźnie zmobilizowała armię lądową, która zaprzestała dyskusji, uruchamiając włas­ne ośrodki maskowania i dezinformafcji. Spec­jalistom od kamuflażu na fantazji nie zhywało, a niektóre „maski" były wprost arcydziełami: żelbetowe bunkry w pobliżu portu Felixtowe zamaskowane zgrabnie jako budki z lodami, bunkry strzegące skrzyżowań dróg w miastach imitujące zaparkowany samochód, którego Okna były ambrazurami, stanowiska artylerii prze­ciwpancernej ukryte w budyneczku przypomi­nającym do złudzenia wiejską stacyjkę benzy­nową. Nawet w centrum Londynu, tuż przy gmachu Parlamentu, żelbetowe schrony zaka­muflowano tak precyzyjnie, że z odległości kilkunastu metrów trudno je było odróżnić od ozdobnych obramowań mostu Westminster- skiego.

Królewska Marynarka Wojenna, mimo szcze­rych chęci, nie miała szczęścia do pomysłów. W początkach 1940 roku Admiralicja postano­wiła zbudować flotyllę fałszywych niszczycieli, by wciągnąć przy ich pomocy w pułapkę nie­mieckie samoloty bombowe lub wywabić z bez­piecznych portów siły Kriegsmarine. Zakłada­no, że flotylla składać się będzie z sześciu ni­szczycieli zbudowanych „na bazie" starych pa­rowców żeglugi przybrzeżnej. Nad projektowa­ną „eskadrą bojową" ciążyło jednak od po­czątku jakieś fatum. Już w fazie wstępnej, „przy biurku", straciła dwa okręty, bowiem Ministerstwo Żeglugi orzekło, iż nie posiada zbędnego tonażu i nawet stare parostatki są niezbędne dla wysiłku wojennego. Tak więc program trzeba było ograniczyć do czterech niszczycieli, ale zanim rozpoczęto transfor­mację", jeden z parostatków wzbudził zbytnie zainteresowanie niemieckich bombowców i zo­stał zatopiony. Pozostałe trzy: „Hodder", „Hold- fast" i „Emerald", zostały przekształcone w okręty bojowe z brezentu, sklejki i tektury.

Plan Admiralicji okazał się jednak spóźnio­ny. W drugiej połowie 1940 roku, gdy „niszczy­ciele" były gotowe, pomysły z wywabianiem Kriegsmarine były delikatnie mówiąc zbyt ambitne, a jeśli chodzi o Luftwaffe, to jej bom­bowce i bez przyciągania hulały po brytyj­skim niebie. Zajęty nimi sztab RAF 15 sierp­nia ogłosił całkowity brak zainteresowania fałszywymi niszczycielami. Admiralicja zaofe­rowała więc je dowództwom portów: Nore, Dover i Portsmouth. Sztab w Dover w uprzej­mym piśmie potwierdził, że fałszywa eskadra może wzbudzić zainteresowanie nieprzyjaciela, ale ponieważ delikatna konstrukcja imitacji wymaga, by były one przycumowane 3o na­brzeży, „istnieje poważna możliwość, że podczas nalotu i one mogłyby ucierpieć". Słowem, ele­ganckie, ale twarde nie. Dowództwo w Ports­mouth stwierdziło, że nie jest zainteresowane przyciąganiem niemieckich samolotów w swój stosunkowo spokojny rejon, i doradziło, iż „prę­dzej czy później każdy sprzęt wojenny zostanie z pewnością wykorzystany". Nie wiadomo, czy rada została potraktowana poważnie, ale Ad­miralicja „upchnęła" gdzieś niefortunne „ni­szczyciele" i już więcej nic o nich nie słysza­no. Nie znaczy to oczywiście, że Admiralicja porzuciła plany tworzenia fałszywych flotylli. W sierpniu 1940 roku Dyrektor Planowania zaproponował zgrupowanie takiej flotylli w portach wschodniej Szkocji dla upozorowania planów uprzedzenia spodziewanej inwazji nie­mieckiej brytyjską inwazją Norwegii. Pozo­racja w Szkocji była fragmentem szerszego programu, którego założenia opracował w lip­cu 1940 roku Połączony Komitet Wywiadów — JIC. W dużym skrócie był to program znie­chęcenia Niemców do inwazji Wysp Brytyj­skich za pomocą plotek i pozoracji. Z po­zoracji niewiele wyszło — również plany Ad­miralicji zarzucono — ale plotki rozpowszech­niano. Niektóre brzmiały wręcz fantastycznie, jak dla przykładu wiadomość, oczywiście „z pewnego źródła", że w napowietrzną sieć drutów telefonicznych wpleciono także druty pod wysokim napięciem jako obronę przed spadochroniarzami. Przykłady można by mno­żyć.

Entuzjastą wszelkich tricków pozoracyjnych i kamuflażowych był Winston Churchill, któ­ry krótko po objęciu urzędu prełniera pilną notą nakazał badania nad możliwością użycia zasłony dymnej dla ochrony miast i zakładów przemysłowych. Specjalny komitet, powołany na polecenie Churchilla, w ciągu trzech dni miał dać odpowiedź, czy zasłona dymna może być dobrym środkiem obrony przed Luftwaffe. Dał odpowiedź twierdzącą, wobec czego Chur­chill zobowiązał go do nadzorowania ekspery­mentów z jego kolejnym pomysłem — zady­miania miast przy użyciu specjalnych brykie­tów spalanych w domowych kominkach. Chur­chill był rzecznikiem mobilizowania obywateli do wysiłku wojennego, ale tym razem jego pomysł „spalił się". Pierwszy eksperyment ze smołowo-trocinowymi brykietami zorganizo­wany w miastach Luton i Burslem wypadł akurat w pochmurną noc i nie sposób było sprawdzić cokolwiek z samolotów. Kolejne doświadczenia popsuły wichury albo niemiec­kie naloty i w konsekwencji „Brykiety Chur­chilla" nie zostały nigdy użyte.

ifcrw Miraże pustyni

Odroczenie, a następnie odwołanie, operacji „Lew Morski" przez Hitlera poprawiło samo­poczucie Brytyjczyków. Trwał wprawdzie jesz­cze „blitz" bombowy, ale ciężar zmagań prze­niósł się do Afryki, gdzie brytyjskie siły spoty­kały się na lądzie z nieprzyjacielem. Tam też po raz pierwszy zaczęły one używać wszelkich chwytów kamuflażowo-pozoracyjnych w celach ofensywnych, a nie tylko obronnych. I to z po­wodzeniem. Wiele w tym zasługi generała Ar- chibalda Wavella, jednego z najbardziej bły­skotliwych dowódców brytyjskich, zwolennika wojny manewrowej z wykorzystaniem wszel­kich „pozaregulaminowych" możliwości. Doce­niając znaczenie niekonwencjonalnych metod walki Wavell, głównodowodzący wojsk na Bli­skim Wschodzie, w 1940 roku powołał „Si­ły A", jednostkę specjalną pod komendą bry­gadiera Dudleya Clarke'a —• twórcy komando­sów, której zadaniem było między innymi pla­nowanie i prowadzenie wszelkich operacji ma­skujących i pozoracyjnych.

Siły A" były jednostką elitarną. W szczy­towym okresie swego rozwoju — w 1943 ro­ku — liczyły 41 oficerów, 76 podoficerów i trzy kompanie żołnierzy. Wspomagała ich gęsta sieć własnych i współpracujących agen­t^łotii^tf^otebwstecd zasiągiem wybrzeże Mo­rza Śródziemnego, Bliski Wschód, Iran oraz większość terytoriów afrykańskich. Całość do­wodzona była z małych, ruchliwych „sztabi- ków". Tak ustawiona organizacja pozwalała nadzorować skomplikowany — i dzisiaj — la­birynt bliskowschodnich kanałów informacyj­nych, powiązań rodowych, plemiennych czy finansowych, co miało niebagatelne znaczenie dla powodzenia operacji dezinformacyjnych i w konsekwencji dla przebiegu walk na froncie afrykańskim.

Specjaliści techniczni „Sił A" większość po­siadanego sprzętu pozoracyjnego zaprojektowali i wyprodukowali własnoręcznie, a ich maga­zyny doczekały się uznania za... 74 Brygadę Zmotoryzowaną, czemu nie należy się dziwić, gdyż tJyły to głównie czołgi i wozy pancerne, tyle, że fałszywe.

Pierwsze „strzały" pozoracyjnej wojny pu­stynnej padły we wrześniu 1940 roku i były to oczywiście strzały fałszywe. Włoska armia, dowodzona przez marszałka Rodolfo Graziani, przekroczyła wówczas granicę libijsko-egipską i zapędziła znacznie słabsze siły brytyjskie na linię obronną Sidi Barrani. Generał Wavell do­skonale zdawał sobie sprawę z przewagi nie­przyjaciela i konieczności gry na czas. Posiłki dla jego egipskiego garnizonu zostały wysła­ne, ale droga z Anglii była daleka, gdy tym­czasem oddziały, pancerne Grazianiego mogły swobodnie, gdyby chciały, przebić wątłą linię brytyjskiej obrony i dotrzeć do Nilu. Rzecz w tym, aby nie chciały. Zadanie „zniechęce­nia" Włochów do dalszej ofensywy otrzymały • „Siły A", a brygadier Ciarkę przekazał je swemu ekspertowi majorowi Jasperowi Maske- lyne oraz ludziom z jego „Gangu Magików".

Major Maskelyne w cywilu był znanym w Wielkiej Brytanii iluzjonistą krążącym z mia­sta do miasta wraz ze swą trupą sztukmi­strzów. Po mobilizacji został skierowany do szkoły kamuflażu w Farnham, a następnie do Egiptu, gdzie zagrał najlepszą rolę swego życia.

Gang Magików" miał niewiele czasu na przygotowanie debiutu, ale wkrótce na front w pobliżu Sidi Barrani zaczęto przewozić z kairskich warsztatów całe tuziny średnich czołgów typu Cruiser oraz ciężkich dział polo­wych wyprodukowanych ze złomu, dykty, ka­wałków drewna i brezentu. Do lufy każdego z tych „środków technicznych" przymocowano kawałek rury drenarskiej wypełnionej „pie­kielną mieszanką" majora Maskelyne. Jej skład był nieskomplikowany: cztery łyżeczki od her­baty czarnego prochu, sześć łyżeczek od kawy sproszkowanego aluminium i jedna łyżeczka od herbaty opiłków żelaza. Pierwsza ingre­diencja dawała idyn^ndruga błysk, trzecia czer­wony jęzor płomienia. Całość — malowniczy wystrzał.

Całe bataliony wojsk pancernych i dywizjo­ny artylerii produkcji „Gangu Magików" zo­stały przewiezione nocami i rozlokowane na południowym odcinku frontu. Dla uzupełnie­nia obrazu w piaskach pustyni wyjeżdżono specjalnie „mocno uczęszczane" drogi, nie za­pominając oczywiście o śladach gąsienic. Imi­tował je kolejny wynalazek „Gangu", ciągnio­ny za jeepem dwukołowy wózek, którego opo­ny owinięto kawałkami prawdziwych gąsienic czołgowych, a platformę obciążono dwoma 200-litrowymi beczkami z wodą.

Na pustyni, jeżeli coś jeździ i jest ciężkie, to zostawia za sobą tumany kurzu widoczne na wiele kilometrów. Nie zapominając o tym „Magicy" wynajęli całe koczownicze rody arab­skie, by ciągnęły wielbłądami specjalne kra­townice podobne z wyglądu do brony. Robiły one znakomitą kurzawę, przypominającą z da­la chmury kurzu wzniesionego przez mane­wrujące kolumny wojsk zmotoryzowanych. Właśnie z dala. Oczywiście Włosi dysponowali samolotami rozpoznawczymi i Brytyjczycy nie mieli nic przeciwko nim, o ile latały wysoko i robiły nie dość dokładne zdjęcia i obserwacje. Postarała się o to artyleria przeciwlotnicza i sztab włoski zaczął otrzymywać zdjęcia, z których wynikało, że na południowym od­cinku frontu coś się dzieje i Brytyjczycy do czegoś się przygotowują. Meldunki rozpoznania lotniczego, acz nieprecyzyjne, pokrywały się z informacjami napływającymi z frontu, gdzie obserwowano „ogień" dział produkcji „Gangu Magików" sprytnie przemieszanych z bateria­mi prawdziwej artylerii. Graziani wiedział z doniesień własnego wywiadu, że Brytyjczycy spodziewają się posiłków pośpiesznie wysła­nych z Anglii. Że lada dzień konwoje powinny dopłynąć, o ile już nie przypłynęły. Nie będąc walecznym dowódcą Graziani, mimo nacisków Mussoliniego, odwlekał o wiele tygodni prze­kroczenie linii Sidi Barrani, aż w końcu zdecy­dował, że Wavell otrzymał nowe siły i armia włoska powinna przejść do obrony. Wyhamo­wanie ofensywy włoskiej uratowało Anglików. Jeszcze przez kilka tygodni musieli fałszywy­mi działami i czołgami łatać front, aż wreszcie nadeszły posiłki. I chociaż liczbowo siły włoskie wciąż miały znaczną przewagę, dywizje bry­tyjskie dowodzone przez błyskotliwego gene­rała O'Gonnora rozpoczęły natarcie 9 grudnia 1940 roku. Idąca na czele 7 dywizja pancerna już 13 grudnia wyparła Włochów z granic Egiptu, 5 stycznia 1941 roku padła Bardia leżąca na terytorium Libii, 40 tysięcy włoskich żołnierzy i oficerów dostało się do niewoli, a O'Connor wzbogacił się o 400 dział, 130 czoł­gów i aż o 700 niesłychanie cennych dla Bry­tyjczyków ciężarówek. Teraz ofensywa mogła nabrać jeszcze szybszego tempa'. Dwudziestego drugiego stycznia padła twierdza Tobruk. Gar­nizon Tobruku w liczbie 25 tysięcy żołnierzy i oficerów poddał się. Operacja „Compass" przekształcała się w wielki sukces, który, nie­stety, z góry skazany był na porażkę.

Trzynastego grudnia 1940 roku Hitler pod­pisał dyrektywę dla operacji „Marita" — ata­ku na Jugosławię i Grecję. Brytyjski garnizon bliskowschodni otrzymał rozkaz wysłania do Grecji sił ekspedycyjnych i chociaż ofensywa w Libii, rozwijała się znakomicie, Wavell musiał myśleć o osłabieniu swych zwycięskich dywizji. Równocześnie niemal, na przełomie roku, Hit­ler skierował w rejon Morza Śródziemnego X korpus lotniczy, który stacjonował dotych­czas w Norwegii — 186 bombowców i myśliw­ców Luftwaffe miało, zgodnie z planami ope­racji „Mittelmeer" zlikwidować panowanie Wielkiej Brytanii nad śródziemnomorskimi dro­gami wodnymi i zapewnić ochronę płynącym do Libii oddziałom Deutsches Afrika Korps. Jego dowódca, generał Erwin Rommel, przybył do Afryki Północnej 12 lutego 1941 roku. Datę tę można uznać za koniec operacji „Compass". Brytyjska 8 armia przebyła w ciągu dwóch miesięcy około 650 mil, rozbiła 9 włoskich dy­wizji, wzięła do niewoli 130 000 jeńców, zdo- ~»yła 400 czołgów i około 1300 dział i... stanęła oko w oko z przeciwnikiem, który tak jak ge­nerał Wavell doceniał wagę kamuflażu i pozo­racji.

Jednym z pierwszych posunięć Rommla było „cudowne rozmnożenie" . czołowych oddziałów Afrika Korps, które przypłynęły do Trypolisu wieczorem 14 lutego 1941 roku. Następnego dnia po południu Rommel w towarzystwie włoskich generałów przyjął na ulicach Trypo­lisu defiladę udających się na front oddziałów. Adiutant generalleutnanta, porucznik Heinz Schmidt, tak ją opisywał: „Pojedynczo, w re­gularnych odstępach, wozy pancerne przejeż­dżały koło nas łomocąc gąsienicami. Nie opo­dal trybuny honorowej kolumna skręcała ze skrzypieniem i łoskotem w boczną ulicę. Za­cząłem dziwić się ilości przejeżdżających wo­zów i żałować, że ich nie liczyłem. Po kwa­dransie spostrzegłem jednak uszkodzoną gąsie­nicę czołgu PzKw IV, która wydała mi się znajoma. Chociaż poprzednim razem kierowcą był ktoś inny. Tu jest pies pogrzebany!"

Prosty podstęp obliczony był na wywarcie wrażenia na włoskich sojusznikach i na prze­bywających w TryjJolisie brytyjskich szpie­gach. Na wprowadzenie w błąd czołowych od­działów 8 armii obliczona była kolejna misty­fikacja. Następnego dnia po defiladzie do Syr- ty skierowany został 39 batalion przeciwpan-

2 — Strzał w prótnię 33 cerny, który miał dołączyć do szpicy Afrika Korps — 3 batalionu rozpoznawczego. Obie jednostki maszerowały Via Balbia — szosą wijącą się wzdłuż wybrzeża Morza Śródziem­nego —- i tuż za prawdziwymi czołgami posu­wały się kolumny „brezentowych" wojsk pan­cernych Rommla, makiety czołgów rozpięte na terenowych Volkswagenach. Nieodzowne w tym pochodzie tumany kurzu wznosiły nie wielbłądy, a silniki lotnicze, umieszczone na platformach ciężarówek. Rommel wierzył w motoryzację, a pozorację wojsk pancernych uzupełniał całymi systemami nocnych świateł i rakiet, co miało imitować wyładunek zaopa­trzenia wprost na plażach, budowę baz zaopa­trzenia, i tym podobne pośpieszne działania kwatermistrzowskie.

Do pierwszego spotkania patroli Afrika Korps i 8 armii doszło 20 lutego na szosie Via Balbia niedaleko miasteczka Nofilia. Rozkazy, jakie otrzymał Rommel, nakazywały mu jedy­nie powstrzymać ofensywę brytyjską, ale ambitny generał ani myślał o ograniczaniu swych działań do obrony. W sztabach brytyj­skich wiedziano, że nie przypłynęły jeszcze konwoje wiozące 15 dywizję pancerną, a więc sądzono, że jest jeszcze czas na przygotowanie obrony. Przeliczono się. Rommel uderzył z mar­szu, a 8 armia osłabiona wydzieleniem korpusu ekspedycyjnego, który udał się do Grecji, nie była w stanie stawić • poważniejszego oporu Do połowy kwietnia 1941 roku Afrika Korp stanął na granicy Egiptu, a fcohater niedaw nego pościgu za Włochami, generał 0'Connoi znalazł się w niewoli. Na granicy egipsko-libij skiej impet Rommla wyczerpał się. Afrik Korps nie miał siły atakować, -8 armia pod ciągnęła rezerwy i-usztywniła • front*. Rozgo rżała natomiast bitv?& o Tobruk, twięrdzę n tyłach, którą Remmel ominął w swej szarż do wrót Egiptu.

Okrążony garnizon Tobruku był jak nag: Fortecą i port znajdowały się pod stałą obsei wacją niemieckiego i włoskiego lotnictw, które panowały w powietrzu. Lotniska przt ciWnika w El Adem i Sidi Rezegh były ta blisko, że obrońcy twierdzy słyszeli, jak sta] tują z nich bombowce lecące nad ich pozycji a mimo to garnizon • Tobruku musiał być z£ opatrywany, ranni ewakuowani, najważniejsi urządzenia fortecy sprawne i utrzymywane 1 ciągłym ruchu. Tobruk stał się więc terenei zmagań maskowniczych, w których za każd błąd płaciło się dosłownie głową.

Odpowiedzialnym za sprawy kamuflażu b; w Tobruku major Geoffrey Barkas, w cywi] producent filmowy.

Obiektami, które musiały być otoczone na czulszą „opieką", były oczyszczalnia wody i poi Bez wody obrońcy musieliby się poddać w ci;

gu kilku 'dni, a zakrywanie budynków oczy­szczalni siatkami maskowniczymi, czy budowa­nie w jej pobliżu „fałszywki" nie miało sensu, gdyż przeciwnik dysponował dokładnymi pla*- nami. Trzeba więc było wymyślić coś nowego. Polecenie obrony oczyszczalni otrzymał kapi­tan Peter Proud. Jego koncepcja polegała na przewrotnym wykorzystaniu dążeń przeciwni­ka do jej zniszczenia. Niemcy chcieli ją zbom­bardować, a więc będą ją mieć „zbombardo­waną". Kapitan Proud błyskawicznie przeszko­lił specjalny oddział „niszczycieli", których w tajemnicy rozlokowano w pobliżu oczyszczalni. W najbliższą pogodną noc nad Tobruk nadle­ciały Junkersy i zbombardowały urządzenia. Szczęśliwie bomby spadły blisko budyńków, ale nie tak blisko, by spowodować większe szkody. Na to tylko czekała ekipa kapitana Prouda. Jak tylko opadł kurz, „niszczyciele" przystąpili do działania. Na piasku między bu­dynkami wymalowano mieszaniną ropy i miału węglowego piękne leje bombowe, „poprawia­jąc" celność Luftwaffe. W kilku miejscach oczyszczalni rozrzucono malowniczo różnego rodzaju szczątki i śmiecie, co miało pozorować „poważne zniszczenia". Na dachu głównej hali sprokurowano z brezentu i szmat pochlapanych cementem i farbą wielką „dziurę" sprawiającą wrażenie bezpośredniego trafienia. Prawdziwe leje pozasypywano, nie mogło być ich w su­mie więcej niż zrzuconych bomb, i dla końco­wego efektu wysadzono w powietrze potężną, ale nie używaną i niepotrzebną wieżę do chło­dzenia wody.

Nim słońce wzeszło, robota była skończona i gdy nadleciały niemieckie samoloty obserwa­cyjne, mogły zarejestrować przekonujący obraz zniszczeń wraz z dymiącymi jeszcze „zgliszcza­mi" głównej hali oczyszczalni.

Przywiezione przez obserwatorów zdjęcia zadowoliły zapewne sztab Rommla, gdyż w ko­lejnym komunikacie rzymskiego dowództwa wojsk Osi, któremu podlegał Afrika Korps: poinformowano o zniszczeniu oczyszczalni wody w Tobruku.

Portu nie można było jednak ochronić jed­ną, choćby najbardziej błyskotliwą akcją. Wia- domo było, że używany jest codziennie, a właś­ciwie conocnie dla dowiezienia zaopatrzeni, i ewakuacji rannych. Brytyjczycy zdawali so bie sprawę, że tylko najszczęśliwszym statkon uda się powrócić, a mimo to niemal co noi wysyłali swe konwoje, wiedząc, że przecięci dowozu zaopatrzenia zmusi obrońców twierdz; do szybkiej kapitulacji. Port w Tobruku za pełniał się więc z wolna wrakami zatopionyc) jednostek, z czego skorzystali specjaliści o maskowania. Zgrabnie „przedłużyli" brezenter niektóre wraki, inne „poszerzyli", „wydłużyli nieco nabrzeża i w ten sposób stworzyli kilka naście; kryjówek^ w których mogły spokojnie przetrzymać dzień barki, motorówki i inny „drobiazg" wodny służący nocą do rozładowy­wania stojących na redzie jednostek. Przez całe tygodnie Stukasy atakowały na .wpół zatopio­ne jednostki, którym wsadzono w komin po wiadrze ropy, by dymiły i pozorowały statek „na chodzie". Ukryte pod brezentem barki, pełne wszelakiego dobra wojennego, pozosta­wiano natomiast w spokoju.

Osobną akcją kamuflażową było ukrycie w Tobruku trzech sfatygowanych samolotów myśliwskich typu Hurricane oraz ich lądowi­ska. Maszyny te ekipa majora Barkasa do­słownie wkopała w ziemię. Dwa Hurricane'y zostały ukryte w grocie wygrzebanej w stoku pobliskiego jaru. Wejście do groty-hangaru za­słonięte było specjalną, wielką płachtą bre­zentową, na której pracowicie wymalowano kamienie, usypiska i cienie słoneczne nie róż­niące się niczym od otaczającego terenu. Trzeci samolot zagrzebano w rowie wykopanym koło pasa startowego i przykryto deskami przysy­panymi piaskiem. Kiedy trzeba było maszynę przygotować do lotu, piasek odgrzebywano, pokrywę z desek zdejmowano, a maszynę wy­ciągano z rowu za pomocą stalowej liny i kołowrotu. Dodatkowym zabezpieczeniem sa­molotów i lądowiska było fałszywe lotnisko, na którym ustawiono — a jakże, zamaskowa­ne — fałszywe samoloty. Przez ponad czter miesiące piloci Hurricane'ów mogli latać be przeszkód, gdyż, jak wspominał major Barkas „z przyjemnością odkrywaliśmy na znalezio nych u zestrzelonych pilotów zdjęciach lotni czych nasze fałszywe lotnisko zaznaczone jak rzeczywiste, natomiast ani śladu nie było 'i miejscach, gdzie znajdowały się prawdziwe sa moloty i ich zamaskowane hangary".

Lato i wczesna jesień 1941 roku były okre sem ożywionej pracy kamuflażowych eki „Sił A". Obok ściśle frontowych działań, ta kich jak w Tobruku, trzeba było testować nc we modele symulatorów śladów i „zaciera czek" śladów, gdyż każdy błąd w pracy pc zoracyjnej mógł się fatalnie odbić na przs biegu rzeczywistych operacji. Trzeba też by] korygować błędy producentów sprzętu maskow niczego w metropolii. Siatki maskownicze zna; dujące się na wyposażeniu jednostek uzupe nienia przybywających z Wielkiej Brytanii bj ły, być może, znakomite dla wiejskiego kra, obrazu Anglii, ale w warunkach pustynnyc nie zdawały egzaminu.

Konieczność sprowadzania całości niemi zaopatrzenia wojskowego drogą morską spr< wiła, że ekipy pozoracyjne musiały ogran czać się do surowców lokalnych i własnej p< mysłowości. Stąd między innymi pomysł syrm lowania trójwymiarowych obiektów w posta

\

dwuwymiarowego cienia wymalowanego na piasku pustyni. Pozorowano w ten sposób bu­dynki i transzeje. Wszystkie te nowości przy­dały się wkrótce, gdy 8 armia i nowy głów­nodowodzący sił alianckich na Bliskim Wscho­dzie generał Claude Auchinleck rozpoczęli przygotowania do kolejnej ofensywy — ope­racji „Crusader".

Zadania, jakie postawiono przed specjalista­mi „Sił A", nie były łatwe. Mieli upozorować koncentrację wojsk — w sile co najmniej dy­wizji pancernej — na południowym odcinku frontu, w okolicach Jarabub i Siwa, a na pół­nocnym odcinku zamaskować terminaj kolejo­wy w Capuzzo i olbrzymie przyfrontowe ma­gazyny 8 armii. *

Na centrum koncentracji nie istniejących wojsk wybrano oazę Siwa. Najpierw zjawiły się w niej „oddziały czołowe". Później przez prawie dwa tygodnie budowano „magazyny" i „składy amunicji". Zrobiono na pustyni od­powiednią ilość śladów samochodowych i czoł­gowych, które prowadziły na parkingi wypeł­nione maszynami z tektury i płótna. Zbudowa­no całe obozowiska namiotów dla „żołnierzy", nie zapominając o kuchniach polowych, a na­wet latrynach, które wykopano w liczbie od­powiadającej „wymaganiom" dwóch brygad. Całość prac synchronizowano w czasie z praw­dziwymi przygotowaniami do operacji „Cru- sader", jakie prowadzono na północnym od' cinku frontu.

Koncentracja wojsk nie może odbywać sii bez drobnych chociaż starć patroli, rozpozna nia walką itp. działań, które winny prowadził jednostki świeżo przybyłe na front. Utworzoni więc specjalną „Grupę Oaza", która demonstro wała swą obecność w rejonie Jarabub — Jal atakując pozycje niemieckie, dokonując rajdóv poza ich linie, słowem robiąc dużo hałast Równocześnie symulowano w eterze obecnoś sporych sił, przybycie nowych jednostek, pod ciąganie zaopatrzenia i służb tyłowych itd.

Upozorować coś, co nie istnieje, jest troch łatwiej niż „zdematerializować" realnie istnie jący obiekt i to tak duży jak stacja kolejow z jej rampami, rozjazdami, stanowiskami re montowymi parowozów i wagonów — całyr gospodarstwem otaczającym spory węzeł kc munikacyjny. Terminal w Capuzzo miał poc stawowe znaczenie dla powodzenia operac „Crusader", musiał być chroniony za wszelk cenę, chociaż stał na pustyni i jego położeń: było doskonale znane Niemcom. Więc jak i maskować? Postanowiono „przedłużyć" lin kolejową i wybudować nie opodal rampę vr ładunkową dla czołgów. Obliczono, że odlej łość 15 kilometrów będzie wystarczająca. Przi dłużenie linii kolejowej o taką odległość n już spore znaczenie taktyczne, a ponad świadczy o „poważnych intencjach" budują­cego. Jednocześnie faktyczny ruch pojazdów wokół prawdziwej stacji można łatwo wyko­rzystać jako fragment pozorowanego ruchu wokół fałszywej rampy.

Jak pomyślano, tak zrobiono. Kompania sa­perów pod dowództwem kapitana Stephena Sykesa, w cywilu malarza i artysty ceramika, zbudowała z fantazją w osadzie Misheifa no­wy dworzec towarowy. Budynki, obozowisko obsługi, kuchnie polowe dla załóg czołgowych, schrony przeciwlotnicze, warsztaty itp. Wiel­kim problemem stało się położenie 15 kilomet­rów torowiska. Prawdziwych szyn było na le­karstwo. Tyle tylko co w podręcznym magazy­nie faktycznego terminalu w Capuzzo. Próby z zastąpieniem szyn przez wykopane w ziemi rowki wypadły wprawdzie pomyślnie — z lotu ptaka rowki nie różniły się niczym od szyn — ale tylko do pierwszego wiatru. Co jednak się stanie, gdy przyjdzie burza piaskowa? Całe torowisko może zniknąć. Koniec końców wy­korzystano tysiące włoskich jeńców wojen­nych, którym dano do wyklepania w kształt szyn puste puszki po benzynie. Na tych „szy­nach" postanowiono ustawić „lokomotywę" i skład „wagonów". Brak czasu i surowców sprawił, że zdecydowano się wykonać torowi­sko i „pociąg" w skali 1:2, oczywiście po sprawdzeniu z powietrza, że efekt o połowę mniejszych „dekoracji" jest ten. sam oo nor­malnych. „Tory" ustawiano w tempie zgodnym z regulaminowym czasem budowy linii kolejo­wej, a kiedy ukończono „torowisko" i „roz­jazdy" w Misheifa, w ciągu jednej nocy, usta­wiono na „torach" skład złożony z 33 „wago­nów" towarowych krytych, 18 „platform" oraz budzącej szacunek „lokomotywy", która praco­wicie dymiła z tekturowego komina, jako że „paleniskiem" była blaszanka ropy zmieszanej z przepracowanym olejem silnikowym. Całość prezentowała się wspaniale, aż w trakcie burzy piaskowej nastąpiła katastrofa. Z braku drew­na „pociąg" zbudowany był głótfmie z mat uplecionych, z sitowia i obciągniętych pomalo­wanym płótnem. Wichura porwała „lokomoty­wę" oraz kilkanaście „wagonów" i poniosła w pustynię. Trzeba było wysłać specjalne eki­py poszukiwaczy. Na szczęście hamsin „uzie­mił" również niemieckie oraz włoskie samolo­ty i zanim tumany kurzu opadły, udało się od­naleźć, o kilka kilometrów od „torów", „loko­motywę" i „wagony", połatać je i ustawić z powrotem na „szynach". -

Po zakończeniu operacji „Crusader", uwień­czonej uwolnieniem oblężonego garnizonu To- bruku i zepchnięciem Afrika Korps do linii El Agheila, podsumowano wyniki działań po- zoracyjnyćh i maskujących. Ze zdobytych ma­teriałów niemieckich wynikało, że obliczali oni siły alianckie^ w rejonie Jarabub—Siwa na jed­ną brygadę piechoty, dwie do trzech jednostek zmotoryzowanych oraz Egipski Korpus Wiel­błądzi. W sumie było to mniej, niż chcieli upo­zorować specjaliści „Sił A", tym bardziej że Korpusu Wielbłądziego nie można było zapi­sać na ich konto, jako że nie symulowali ani jednego wielbłąda. Skąd wywiad Rommla wziął tę jednostkę w tym rejonie, pozostanie tajemnicą Afrika Korps. Tak czy inaczej Niem­cy nie wzmacniali dodatkowo odcinka Jara­bub—Siwa, czyli pozoracja nie przyniosła więk­szych efektów. Oceniono ją bardzo surowo na wewnętrznej odprawie „Sił A", podkreślając, że sztaby alianckie nie pojmowały w pełni znaczenia operacji pozoracyjnych, lekceważąc zalecenia specjalistów, co w konsekwencji nie pozwoliło na nadanie przekonującego obrazu życia pozorowanym obozowiskom i magazy­nom.

Całkowitym sukcesem zakończyła się nato­miast pozoracja rampy w Misheifa. Sztuczna stacja i „pociąg" bombardowane były ośmio­krotnie i Luftwaffe zmarnowała na nie prze­szło 100 bomb. Prawdziwa stacja w Capuzzo nie była ani razu atakowana. W zestrzelonym nad Misheifa samolocie niemieckim znalezio­no mapę z pozorowanymi rampami wyładun­kowymi zaznaczonymi jako prawdziwe.

Sukces odniósł też „Gang Magików" majora

Maskelyne, który otrzymał W ramach operacji „Crusader" zadanie zamaskowania głównych magazynów zaopatrzeniowych 8 armii. Podczas generalnego zamieszania w początkowej fazi< operacji, jednostki Afrika Korps znalazły sii na tyłach 8 armii, mając na własnych tyłacł oddziały alianckie. W pewnym momencie nie­mieckie jednostki przejeżdżały o kilometr o< alianckich magazynów wypakowanych pali wem, żywnością i amunicją i nie zauważył; ich, chociaż sterty zaopatrzenia rozłożone był; na powierzchni kilku kilometrów kwadratc wych. Eksperci „Gangu Magików" przeksztaJ ciii tak wprawnie setki i tysiące ton różnora kiego dobra w niewinne pagórki porośnięt suchymi badylami, że nie rozpoznano ich ai z ziemi, ani z powietrza.

Po wojnie, gdy szef sztabu Rommla gener.* Fritz Bayerlein dowiedział się, co znajdowa! się w zasięgu ręki Afrika Korps, wyznał szcz< rze: „Gdybyśmy wiedzieli o tych składach, w; gralibyśmy bitwę".

Sporo pożytku przyniosła aliantom akcja d zinformacyjna prowadzona przed operac „Crusader" na terytorium Palestyny. W lipi 1941 roku palestyński rolnik zameldował pobl skiej komendzie wojskowej, że widział spad chroniarza lądującego koło miejscowości Rar leh. Osobnik ów pracowicie zagrzebał coś pć niej w ziemi. Błyskawicznie zarządzony poś(

zakończył; się ujęciem mężczyzny, który mimo Wybitnie semickich rysów okazał się być gau- leiterem Mannheim. Właśnie jego wygląd skło­nił Abwehrę do wykorzystania wysokiego urzędnika NSDAP w akcji wzniecania anty- brytyjskich niepokojów wśród arabskiej i ży­dowskiej ludności Palestyny. Abwehra miała, niestety, pecha, a sekcja wywiadu brytyjskie­go kierowana przez brygadiera Shearera zy­skała wykopany nadajnik, szyfry oraz listę sygnałów wywoławczych i terminów seansów i łączności. Nie minęło więc wiele czasu, a ekipa .Shearera kontaktowała się z bazą Abwehry w Bari podszywając się za gauleitera. Na po­czątku przekazywano informacje prawdziwe, które mogły zostać potwierdzone przez innych agentów wywiadu niemieckiego bądź włoskie­go przebywających w okolicach Kairu i Alek­sandrii. Wiadomości te zostały widać sprawdzo­ne i wysoko ocenione, gdyż z Bari nadeszły gratulacje i podziękowania od sztabu Rommla. Gra zaczęła się. Brygadier Shearer przekonał głównodowodzącego na Bliskim Wschodzie ge­nerała Auchinlecka, by udał się na inspekcję 9 armii stacjonującej w Palestynie. Armia ta składała się niemal wyłącznie z jednostek tyło­wych albo znajdujących się w trakcie formo­wania bądź szkolenia. Oddziały te skierowano na manewry w rejon Synaju i północnej Pale­styny, co stworzyło obraz poważnych przesunięć

flHHI

wojsk. Jednocześnie do Bari nadano pilną de­peszę informującą, że w związku z niemiecką ofensywą w kierunku radzieckiego Kaukazu alianci przerzucają poważne siły w rejon Za­toki Perskiej dla ochrony ważnych strategicz­nie terenów roponośnych. Wszystkie ruchj wojsk i koncentracje na granicy egipsko-libij- skiej są tylko przykrywką i można je zlekce­ważyć.

Taka wiadomość przyjęta została przez sztat Rommla z dużym zadowoleniem. Źródło byłe wiarygodne i nikt nie miał większych chęc kwestionowania otrzymanych informacji, tyn bardziej że sposobiono się do zdobycia Tobru- ku. Rommel obsesyjnie dążył do opanowani,- twierdzy i nie przyjmował do wiadomości meL dunnew o ruchach wojsk alianckich przygo* towujących się do operacji „Crusader".

Popełnione błędy kosztowały go przegrani bitwę, ale nie kampanię. Afrika Korps wyco fał się na linię El Agheila w porządku, zwar tymi oddziałami, nie porzucając sprzętu, tal jak to zwykle czyniły uciekające wojska włos kie. Tak więc, gdy nadeszły posiłki — 55 czoł gów, 20 samochodów pancernych i duże zapa sy paliwa — Rommel zaczął przemyśliwa< o nowym natarciu,* tym bardziej że jego wy wiad doniósł, iż brytyjskie jednostki stojąc naprzeciw Afrika Korps są wyczerpane pości giem.

Celem- uśpienia przeciwnika Rommel pole­cił rozpowszechnić pogłoskę, że zamierza wy­cofać się do Trypolitanii. Plotka szybko dotarła z El Agheila do Benghazi i Tunisu, a stamtąd do Aleksandrii i sztabu genera­ła Auchinlecka. Nie wierząc słowom Auchin- leck nakazał wzmożenie obserwacji lotniczej i polecił komórkom wywiadu sprawdzić wia­rygodność informacji o planowanym odwrocie Afrika Korps. Oba źródła potwierdziły po­głoskę. Za liniami niemiecbo-włoskimi nie było widać śladów przygotowań operacji zaczepnych. Zadbały już o to ekipy maskownicze Rommla. Ruch kolumr ir ^¿sportowych odbywał się wy­łącznie nocą,' wszelkie składy zaopatrzeniowe zostały starannie zamaskowane, rozkazy prze­sunięć oddziałów wydawano w ostatniej chwili.

Równocześnie dla zmylenia agentów brytyj­skich wysadzono w powietrze bądź podpalono różne obiekty, głównie opuszczone domy i na wpół zatopione statki w portach. Obraz ten przekazali agenci i chociaż Auchinleck nie był przekonany do końca, to jednak czujność 8 ar­mii została uśpiona.

Dwudziestego pierwszego stycznia Rommel zaatakował. Z łatwością przełamał front i parł do przodu, 8 armia uciekała, porzucając sprzęt, magazyny, a nawet twierdzę Tobruk, która wpadła wreszcie w ręce Afrika Korps wraz z 33 tysiącami jeńców. Erwin Rommel otrzy­mał w nagrodę ód Hitlera bułaapę marszałka polnego, a od Brytyjczyków przezwisko „Lis Pustyni".

ósma armia zatrzymała się dopiero na lini El Alamein, około 100 kilometrów od Alek­sandrii. Delta Nilu, Kanał Sueski, a dale Bliski Wschód znalazły się w zasięgu ręk Rommla, ale jego Afrika Korps nie miał sił; atakować dalej. Front ustabilizował się. Obi armie stały naprzeciw siebie zbierając siły d( nowej konfrontacji.

Kiedy front przesuwa się naprzód lub d tyłu, specjaliści od kamuflażu i pozoracji ni mają wiele pracy. Ich sztuka wymaga czas i precyzyjnych przygotowań. Nie oznacza t oczywiście, że w pierwszym półroczu 1942 rc ku eksperci „Sił a" leniuchowali. „Ganggików" miał pełne ręce roboty, gdyż „zaangz żowała" go Królewska Marynarka Wojenn Royal Navy straciła właśnie na Daleki] Wschodzie, w zmaganiach z Japończykami, dw pancerniki, dwa krążowniki i lotniskowie Wysłano więc z Aleksandrii na pomoc silr eskadrę, ale tym samym wybrzeże egipskie p zostało bez wystarczającej ochrony. Sięgnię więc po „Gang Magików", który otrzymał p lecenie sprokurowania pilnie — jak wspomin major Maskelyne — „flotylli fałszywych okr tów podwodnych naturalnej wielkości, któ mogłyby pływać jak normalne okręty, a tego składanych tak, by mogło je zmontować lub rozmontować kilku ludzi, a całość dało się przewieźć 5-tonową ciężarówką". Co gorsza, Admiralicja Royal Navy żądała, aby operacja rozmontowania, transportu i zmontowania fał­szywych okrętów nie trwała dłużej jak jedną noc. Były to wymagania, które zaszokowały nawet „Gang Magików". Kierując się jednak zasadą „rzeczy niemożliwe wykonujemy na­tychmiast, cuda zajmują nam nieco więcej czasu"r eksperci majora Maskelyne zabrali się do pracy. Zwieźli na odludną plażę nad Mo­rzem Czerwonym puste beczki po beńzynie, rury, brezent, ułamki desek, drut, farbę oraz szczątki kilku wagonów kolejowych i po paru tygodniach piloci samolotów rozpoznawczych RAF nadesłali do bazy Marynarki Wojennej w Aleksandrii serię alarmujących depesz o po­jawieniu się japońskich okrętów podwodnych na Morzu Czerwonym. W odpowiedzi sztab Royal Navy depeszował uspokajająco: „Prze­praszamy za nieporozumienie, ale na waszym terenie działa Maskelyne. Można się spodzie­wać dalszych cudów".

Dalszych cudów nie było, ale i tak pierw­sza łódź produkcji „Gangu Magików", któ­rej „próby morskie" wywołały taki alarm, była arcydziełem. W sumie „Gang Magików" spuścił na wodę cztery takie łodzie, które przewieziono do bazy w Bejrucie. Przez jakiś

\ > czas „wzmacniały" one siły aliaiiekie. Później

używano ich do maskowania nieobecności w porcie prawdziwych okrętów podwodnych. By­ły to „jednostki" tak znakomicie podrobione, że piloci niemieckich Stukasów, bazowanych na Krecie, bombardowali je wielokrotnie, a jedną z „łodzi" chwalebnie zatopili.

Sukces fałszywych łodzi podwodnych spowo­dował nowe zamówienie Royal Navy. Tym razem „Gang Magików" miał jej zbudować... pancernik. Na jednym z jezior Kanału Su^sfcie- go rdzewiał stary krążownik brytyjski, który już u schyłku I wojny światowej został uzna­ny za kupę złomu. Teraz postanowiohO obudzić staruszka z letargu i postraszyć nim włoską marynarkę wojenną. Krążownik był w fatal­nym stanie. Dziurawy jak rzeszoto kadłub specjaliści „Gangu Magików" wzmocnili drew­nianym rusztowaniem, pływalność poprawili pustymi beczkami po benzynie, a całość pod- sztukowali brezentem, tekturą, siatką drucianą i rurami, tak że wkrótce „spłynął na wodę" pancernik o długości 220 metrów, uzbrojony w potężne działa. Major Maskelyne kilkakrot­nie ostrzegał, że dzieło „Gangu" nadaje si{ jedynie do cumowania w porcie, ale sztabowej Royal Navy zachwyceni bojowym wygląden „nowego" okrętu wojennego postanowili wyho- lować go na Morze Śródziemne, by zamanife stować Włochom potęgę Królewskiej Marynar ki Wojennej.. Demonstracja wypadła fatalnie. Pogoda załamała się i stary wiarus zatonął z pierwszym silniejszym uderzeniem wiatru.

Krótki okres współpracy „Gangu Magików" z Royal Navy zakończył się alarmowym odwo­łaniem do bazy w Abbassia pod Kairem. Afri- ka Korps stał u wrót Delty Nilu i trzeba było zniechęcić Rommla do natychmiastowego ata­ku, 8 armia gwałtownie potrzebowała czasu na otrząśnięcie się z chaotycznej ucieczki przez całą Cyrenajkę.

Pierwszą reakcją sztabu generała Auchin- lecka był rozkaz upozorowania silnych oddzia­łów broniących podejść Aleksandrii i Kairu. Operacja ta, o kodowej nazwie „Sentinel", po­legała na rozmieszczeniu na przedpolach obu miast fałszywych stanowisk dział 25-funtowych wraz z jaszczami, namiotami dowodzenia itp. Potrzebny „sprzęt" był pod ręką w magazy­nach „Gangu Magików". Nie brakowało rów­nież „żołnierzy", których trzeba było tylko wypchać sianem lub suszonymi wodorostami. W krótkim czasie zmontowano więc na przed­polach Kairu dwie dywizje, a dla dodania im autentyczności między fałszywymi stanowiska­mi artylerii rozmieszczono sporo prawdziwych ciężarówek, drobnych oddziałów tyłowych i in­nych jednostek. Trzecią dywizję „zorganizowa­no" na przedpolach Aleksandrii.

Jest wysoce wątpliwe, aby te działania po- zoracyjne wstrzymały marsz Afrika Korps Rommel i bez nich musiał się zatrzymać dla przegrupowania sił, podciągnięcia rezerw i za­opatrzenia niezbędnego do ostatecznej rozpra­wy z 8 armią. Po alianckiej stronie nie ograni­czano się wyłącznie do rozlokowywania fałszy­wych dywizji. W sierpniu 1942 roku lotni inspekcję teatru bliskowschodniego odbył Win- ston Churchill. Zastąpił on generała Auchin- lecka generałem Haroldem Alexandrem, a do wódcą 8 armii został mało wówczas znanj generał Bernard Montgomery. Jednocześni! wysłano pilnie do Egiptu konwoje z uzupełnie niem, w tym 5 tysięcy ciężarówek i kilkase czołgów typu Sherman i Grant świeżo zaku pionych w Stanach Zjednoczonych. Rozkaz; niszczenia za wszelką cenę statków zaopatrzę niowych Rommla otrzymała Royal Nav; i wzmocniony w tym celu garnizon lotnicz; Malty. Szczęśliwie dla aliantów w ośrodk kryptologicznym w Bletchley Park odczytywa no wówczas niemal bez przeszkód korespon dencję Rommla i do Rommla nadawaną za po średnictwem Enigmy. W efekcie we wrześni 1942 roku udało się zatopić 30 procent dostam Afrika Korps, w październiku 40 procent sprze tu i aż 66 procent paliwa. W tym samym czs sie 8 armia zbierała siły i wkrótce jej oddział lądowe miały dwukrotną przewagę nad Afrik Korps, a RAF trzykrotną nad Luftwaffe. Mim to Alexander i Montgomery czekali, aż Rom­mel uderzy pierwszy. Przygotowywali dla niego pułapkę.

Zadanie przechytrzenia „Lisa Pustyni" otrzy­mały „Siły A" w pełnym swym składzie. Wy­dział kontrwywiadowczy wiedział, że od kilku miesięcy otrzymuje on informacje od siatki wywiadowczej „Kondor" działającej w okoli­cach Kairu. W końcu sekcji majora Sansoma udało się zlokalizować wszystkich agentów i jednej nocy aresztować. Zdobyto nadajniki i system szyfrów opartych na powieści „Re­becca" pióra Daphne de Maurier. Radiotelegra­fistów siatki zastąpili operatórźy „Sił A" i za­częto wysycać do Aten — centrali „Kondo­ra" — spreparowane wiadomości, które miały , przekonać Rommla, że Montgomery szykuje obronę w oparciu o grzbiet Alam Haifa, leżący na południe od El Alamein, a posiłki dla & armii jeszcze nie nadeszły. , .

Koncepcję sprowokowania Rommla do ataku na wzgórza Alam Haifa wsparto dezinformacją. W połowie sierpnia 1942 roku na niemieckich polach minowych zainscenizowano krótką, chaotyczną strzelaninę pozorującą wejście patrolu na miny i starcie z Niemcami. Wy­słany na zwiady patrol niemiecki znalazł uszko­dzony samochód terenowy, a w nim oficerski mapniik z mapą okolic wzgórz Alam Haifa. Ma­pę poddano skrupulatnej analizie i stwierdzono, że jest autentyczna. Specjaliści niemieckiego wywiadu mieli rację, to była autentyczna mapa, używana w brytyjskich sztabach, z naniesiony­mi na nią prawdziwymi informacjami. Nie wszystkimi. Sfałszowane były — trudne do sprawdzenia — dane o przejściach przez ru­chome piaski.

Czy Rommel oparł swój atak grzbietu Alam Halfa 30 sierpnia na danych zawartych na pod­suniętej mu mapie, nie sposób dzisiaj bezbłęd­nie ustalić. Spory między historykami trwają Nie ulega jednak wątpliwości, że skierowaJ swoje oddziały zmotoryzowane w ruchom« piaski, gdzie ugrzęzły i padły ofiarą zamasko­wanej skrzętnie artylerii i bombowców RAF Podobno szczegóły ataku sztab Rommla opra­cował, zanim jeszcze otrzymał fatalną mapę Faktem jest, że Montgomery, dzięki posiadanii tajemnicy Enigmy i umiejętnemu podstępowi poznał termin, siłę i kierunek natarcia Afrik; Korps. Mógł więc z całkowitym spokojem przy gotować obronę. Rommel, mimo kilkudniowycł starań i prób ewakuacji, stracił w ruchomycł piaskach 47 czołgów, 70 dział i sporo ciężą rówek, a przede wszystkim utracił inicjatywą

Po obu stronach frontu toczyły się jeszcz* przygotowania do działań na wzgórzach Alan Halfa, gdy Geoffrey Barkas, awansowany di stopnia podpułkownika, został wezwany d' szefa sztabu 8 armii brygadiera de Guinganć

Barkas i towarzyszący mu kapitan Anthony Ayrton otrzymali rozkazy, które wprawiły ich w oszołomienie. Obu specjalistów poinformo­wano, że planowane operacje ofensywne 8 armii toczyć się będą na północnym odcinku frontu, nad Morzem Śródziemnym. Na południowym odcinku, w okolicach depresji Qattara, należy upozorować w ciągu miesiąca koncentrację du­żych sił i chęć przeprowadzenia natarcia.

Powiedzieć, że specjaliści „Sił A" byli za­kłopotani, to mało. Podpułkownik Barkas skar­żył się prywatnie szefowi „Sił A", brygadiero­wi Ciarkę: „Załatwili nas krótko: Musicie ukryć 150 tysięcy ludzi z tysiącem dział i tysiącem czołgów na równinie płaskiej i twardej jak stół- bilardowy i do tego tak, żeby Niemcy nic o tym nie wiedzieli, chociaż będą oczy wypa­trywać, obserwując każdy ruch, słuchając każ­dego szmeru i notując każdy ślad. Jasne, że tego nie da się zrobić, ale oczywiście my musi­my się w to świństwo pakować!"

Plan Betram" — taką nazwę kodową otrzy­mało „to świństwo", dzielił się na kilka mniej­szych operacji, które otrzymały kryptonimy: „Diamond", „Brian", „Munassib", „Martello", „Murrayfield" i „Meltingpot". Generalnie ce­lem planu było zachowanie w tajemnicy, jak długo się da, przygotowań do ofensywy, a kie­dy okaże się to już niemożliwe, wprowadzenie przeciwnika w błąd, co do miejsca i czasu ataku.

, Łatwo to powiedzieć, ale bardzo trudno zro­bić. Najprostszym stosunkowo zadaniem okaza­ło się zamaskowanie zapasów i sprzętu prze­widzianego do natarcia: 2000 ton paliwa, 600 ton żywności i przeszło 400 ton sprzętu saper­skiego koło El Alamein oraz 3000 ton amunicji i 600 ton różnorakich części zamiennych w oko­licy Imayid, 30 kilometrów za linią frontu. Wykorzystano odnalezione przypadkiem stare, na wpół zasypane, transzeje o wybetonowa­nych ścianach ciągnące się nie opodal stacji kolejowej El Alamein. Od roku nikt się nimi nie interesował, a ich wygląd opatrzył się każdemu. Z lotu ptaka sprawdzono, że usta­wienie tuż przy ścianie warstwy baniek z ben­zyną nie zmienia wewnętrznego cienia i zew­nętrznego wyglądu transzei. W ciągu kilku no­cy ustawiono więc w nich wiele tysięcy bla- szanek i zaproszono obserwatorów RAF, aby znaleźli tajny magazyn paliwa. Nie potrafili. Paliwo dla czołgów 8 armii było bezpieczne.

Zapasy żywności, sprzętu i amunicji za­maskowano, "stosując stary chwyt iluzjoni­stów — chować coś w tym momencie, gdy pokazuje się ręce publiczności. Tysiące skrzyń z zapasami zwożono nocą na otwartą pustynię i ustawiano w kształt trzytonowych ciężarówek.

Następnie okrywano taką stertę siatkami ma­skowniczymi, ale tak, by wprawny obserwa­tor mógł odgadnąć, że pod sppdem znajduje się samochód ciężarowy. „Ciężarówki" rozstawiano na pustyni zgodnie "z regulaminem parkowania, a obok rozbijano namioty dla „obsługi", wy­pełniając je skrzynkami z zaopatrzeniem. Co kilkanaście fałszywych ciężarówek ustawiano jedną prawdziwą, która wraz ze swą obsługą dodawała „życia" składowisku.

Parkingi" rozrastały się szybko. Ekipa 80 żołnierzy budowała w ciągu nocy około 10 „cię­żarówek" wraz z namiotami. Problem polegał na pilnowaniu składowiska przed złodziejami. Zdecydowano nie rozmieszczać wartowników — teoretycznie na „parkingu" przebywały prze­cież setki ludzi, a jedynie schować do wew­nątrz stert najbardziej poszukiwane produk­ty — cukier i mleko skondensowane — obkła­dając je skrzynkami z konserwami wołowymi i sucharami, na które nie było amatorów.

Najprościej było zamaskować amunicję. Skła­dowisko koło Imayid było doskonale znane Niemcom jako baza zaopatrzeniowa 8 armii. Należało więc jedynie ukryć fakt przywiezienia nowych zapasów.

Po schowaniu zapasów przyszła kolej na za­maskowanie ruchów wojsk. Przeszło 400 dział 25-funtowych zakamuflowano jako ciężarówki, które będąc sprzętem poniekąd „cywilnym" wzbudzają najmniej podejrzeń. Ponadto osa dzona na gumowych kołach laweta 25-funtówk wraz z jaszczem, również na ogumionych ko łach, była wprost stworzona dla „maski" \ kształcie samochodu. Wystarczyło tylko okry ją pomalowanym brezentem, rozpiętym na kil ku prętach. Koła wystawały od dołu i tak zestaw, zwany „Cannibalem", był gotowy. P obu stronach grzbietu Miteiriya, skąd Montgo mery planował prowadzić przygotowanie arty leryjskie, zaparkowano setki „Cannibali", któr spokojnie czekały, aż przyjdzie ich czas.

Najtrudniejszą operacją maskowniczą był ukryte przesunięcie do przodu, na stanowisk bojowe, 1 i 10 dywizji pancernej tworzącycl razem X korpus. Dzieliła się ona na trzy akcje „Martello", „Murrayfield" i „Meltingpot" i mia ła doprowadzić do ześrodkoWania wozów pan cernych między miejscowościami- Imayi i Alam el Khadim, w zasięgu nie tylko lotnie twa niemieckiego, ale nawet lornet nożyco wych. I tym razem jako maski dla czołgó\ i wozów pancernych postanowiono użyć ciężą rówek. Siedemset makiet, o kodowej nazwi „Tarcza Słoneczna", ustawiono nocami znacz nie wcześniej, tak by opatrzyły się niemieckir obserwatorom. W tym samym czasie, 100 ki lometrów za linią frontu, w okolicy Wad Natrun skoncentrowano obie dywizje maskują je umiarkowanie. Sztab Rommla winien by przekonany, że dywizje pancerne 8 armii prze­bywają z dala od linii frontu, a więc do ewen­tualnej ofensywy jest jeszcze daleko. Dopiero trzy noce przed natarciem, kolejno, w precy­zyjnym porządku, czołgi 1 dywizji pancernej przejeżdżały w pobliże frontu, by ukryć się pod brezentem „Tarcz Słonecznych". Na tyłach, na opuszczonym miejscu, stawiano tej samej nocy makietę czołgu.

Koordynacja „przeprowadzki" była niesły­chana. Każda „Tarcza Słoneczna" miała swój numer, któremu odpowiadał numer czołgu na tyłach i tylko właściwy wóz mógł wjechać pod odpowiadającą mu „Tarczę". Za frontem praw­dziwy czołg typu Valentine czy Sherman za­stępowano makietą odpowiedniego typu. Po­nieważ równocześnie przesuwano samochody 1 dywizji pancernej, w rejonie koncentracji pod Imayid rozmontowywano co noc odpo­wiednią liczbę makiet, by przewieźć je na ty­ły i tej samej nocy ustawić w miejsce prawdzi­wych wozów. Część pustych miejsc zajęły sa­mochody ciężarowe nowozelandzkiej 2 dywizji, drugiego rzutu, które nadawały życia terenom opuszczonym przez przygotowującą się do na­tarcia 1 dywizję pancerną. W sumie przesunię­to 1500 wozów prawdziwych, 1370 fałszywych trzytonówek, 64 makiety dział i 300 makiet czołgów, a mimo to niemieccy obserwatorzy nie dopatrzyli się jakichkolwiek ruchów wojsk.

Wszystko się zgadzało. Przynajmniej optycznie.!

Program „Meltingpot" maskujący ruchy 10 dywizji pancernej był jeszcze bardziej skom­plikowany, gdyż powiązano go z operacjami pozoracyjnymi na południowym odcinku fron­tu. Dywizje przerzucono w biały dzień z okolic Wadi Natrun na południe, by pod osłoną nocy przenieść je na północ i schować pod „Tarcza­mi Słonecznymi". Tej samej nocy na południu wozy 10 dywizji zastąpiono mieszaniną praw­dziwych pojazdów i makiet, co stwarzało wra­żenie, że wzmocniła i tak już poważne „siły" w rejonie Depresji Qattara, które tworzyli pracowicie od dłuższego czasu kapitan Phillip Cornish i porucznik Sidney Robinson. Gwoź­dziem ich działań pozoracyjnych była akcja „Diamond" — budowa fałszywego wodociągu dla potrzeb „koncentrujących" się na południu oddziałów. Podobny rurociąg istniał rzeczywiś­cie, ale tylko dochodził do Alam el Khadim, miejscowości leżącej mniej więcej poza środko­wą częścią frontu. Cornish i Robinson postano­wili go „przedłużyć" o 20 kilometrów na po­łudnie do Samaket Gaballa. Dzień po dniu „rurociąg" przedłużał się. Tempo budowy tak dobrano, by zakończenie prac wypadło kilka dni po planowanym natarciu 8 armii. Tym sa­mym akcja „Diamond" jednocześnie wprowa­dzała w błąd co do miejsca i czasu ofensywy.

Rurociąg" był „odrobiony" idealnie. Miał trzy przepompownie, kilka zbiorników oraz sta­nowiska napełniania kanistrów. Instalacje te obsługiwane były przez „żołnierzy" z magazy­nów „Gangu Magików", których transportowa­ły „samochody" z garaży podpułkownika Bar- kasa. Żeby jednak coś się działo wokół „ruro­ciągu", ruch kołowy w okolicy skierowano wzdłuż niego nakazując kierowcom nadkładać drogi, ale przejeżdżać koło imitacji przepom­powni lub stanowisk napełniania.

Jak już się buduje „wodociąg" dla „armii", to należy także zadbać o jej zaopatrzenie. Słu­żyła temu akcja „Brian" nazwana tak od imie­nia jej dowódcy, porucznika Briana Robba. Był on odpowiedzialny za wzniesienie w okolicach góry Himeimat, koło końca „rurociągu" fałszy­wych składowisk symulujących 9 tysięcy ton zaopatrzenia mitycznej armii koncentrującej się na południu linii frontu. Początkowo planowa­no wznieść regulaminowe sterty z pustych skrzynek, ale okazało się, że brakuje transpor­tu dla przywiezienia takich ilości skrzyń. Imi­towano więc źapasy kwatermistrzowskie po­malowaną na ciemnozielony kolor i odpowied­nio powyginaną siatką metalową, którą następ­nie okryto pustynnym maskowaniem. Obok roz­stawiono namioty dla wypchanych słomą „ma­gazynierów".

Najbardziej finezyjną operacją był podwój­ny bluff „Munassib". Na tydzień przed rozpo­częciem bitwy pod El Alamein u wschodniego krańca depresji Munassib, na południowym odcinku frontu, wykopano liczne stanowiska ogniowe i ustawiono w nich makiety dział. Przez kilka dni pozostawiono je w spokoju, aby Niemcy mogli się zorientować, że mają do czynienia z pozorowaną artylerią. Wówczas, pod osłoną nocy, imitacje zastąpiono prawdzi­wymi działami i gdy na północy rozgorzały walki, a sztab Rommla wahał się, gdzie prze­rzucić gros sił, trzy i pół pułku „fałszywych" dział niespodziewanie otworzyło ogień dla udo­wodnienia, że to jednak południowa część frontu jest najważniejsza.

Operacjom maskowniczym i pozoracyjnym towarzyszył przez cały czas odpowiedńi ruch w eterze. O niczym nie można było zapom­nieć, gdyż Afrika Korps miał wyjątkowo sprawną ekipę wywiadu radiowego, która po­trafiła wyciągnąć wnioski z pozornie niewin­nych rozmów. Dlatego też scenariusze radiowej otoczki operacji pozoracyjnych liczyły po kil­kaset stron i pełne były najdziwniejszych kryptonimów.

Dopiero po bitwie pod El Alamein autorom udało się ocenić sukces pozoracji i odtworzyć proces myślenia Rommla i jego sztabu. Niem­cy do końca nie byli przekonani, gdzie nastą­pi atak, i Rommel rozdzielił swe siły — 15 dy wizję pancerną i włoską dywizję Littorio skie­rował na północ, a 21 dywizję pancerną i włos­ką dywizję Ariete na południe. Uspokojony wolnym postępem prac przy budowie „ruro­ciągu" oraz brakiem oddziałów pancernych tuż za linią frontu zdał dowództwo generałowi Stumme i wyjechał do Niemiec. Cierpiał na żółtaczkę i zapalenie gardła wymagające pil­nego leczenia szpitalnego, ale choroby nie po­wstrzymałyby go od pozostania, gdyby przy­puszczał, iż 8 armia może ruszyć do przodu.

Brak obaw sztabu Afrika Korps potwierdza­ły również przesyłane Enigmą do Rzymu ra­porty dzienne, 23 października o 21.30 w Bletchley Park odszyfrowano depesze, z któ­rych wynikało, że na kilka godzin przed na­tarciem 8 armii strona niemiecka nie spodzie­wa się tej nocy żadnych działań zaczepnych przeciwnika. Kilka godzin po rozpoczęciu przy­gotowania artyleryjskiego przechwycono depe­sze świadczące, że generał Georg Stumme nie ma pojęcia, skąd wyjdzie główne uderzenie, i ataku spodziewa się raczej na południu!

Zdobyte w trakcie walk dokumenty ujaw­niły, że Niemcy nie wiedzieli, iż X korpus zo­stał skoncentrowany na północy i ukryty pod „Tarczami Słonecznymi". Włosi oznaczyli na swych mapach 3 dywizje pancerne w rejonie Depresji Qattara, tam gdzie stały makiety „Meltingpot". Wzięty do niewóli generał Rit­ter von Thoma powiedział, że niemieckim ob-

a* serwatorom lotniczym nie udało się wykryć żadnych ruchów wojsk na północy. Meldowane jedynie o pojawieniu się coraz to nowych od­działów na południu i w konsekwencji voi Thoma jeszcze czwartego dnia ofensywy prze trzymywał tam dwie dywizje pancerne!

Winston Churchill informując Izbę Gmin < przebiegu bitwy pod El Alamein powiedżiał „Dzięki wspaniałemu systemowi kamuflaż! osiągnięto na pustyni całkowite zaskoczenii taktyczne". Podpułkownik Barkas skromnie ocenił własne i kolegów działania. „Miło jes czuć, że kamuflaż pomógł frontowym żołnie rzom rozpocząć bitwę w dogodniejszych wa runkach i osiągnąć zwycięstwo za niższą cen krwi".

Hollywood idzie na wojn

III Rzesza dominowała w Europie, wojn toczyła się w Afryce, U-booty panowały n Atlantyku, stosunki z Japonią pogarszały si z dnia na dzień, a mimo to generałowie z ame rykańskiego Departamentu Wojny pogrążer byli w błogiej drzemce. Nie zakłócały jej alai mujące memoriały generała saperów Thomas Robinsa odpowiedzialnego za budowę nowyc baz lotniczych. Żądał on stworzenia program zamaskowania lotnisk nadbrzeżnych narażc

3 — Strzał w próżnię ( nych na zniszczenie w razie jakiegokolwiek konfliktu. Departament Wojny ocknął się do­piero, gdy Robins wystąpił o 700 000 dolarów na swój program, ale tylko po to, by odpowie­dzieć: „Departament Wojny nie uważa masko­wania lądowisk za rozsądny cel wydatkowania dodatkowych funduszy".

Generał Robins był jednak uparty i pod ko­niec 1940 roku wyżebrał pieniądze na ekspe­rymentalne zamaskowanie budowanej bazy lotniczej Bradley Field koło Windsor Locks w stanie Connecticut, ale pod warunkiem, że na eksperymencie się skończy.

Korzystając z okazji Robins i jego sojuszni­cy: podpułkownik Homer Gaudens i major John Ohmer z Wydziału Kamuflażu postano- wili zbudować obiekt pokazowy. Niektórzy fo­telowi specjaliści twierdzili nawet, że Bradley Field jest zamaskowane „za dobrze" i piloci będą mieć trudności z trafieniem na pas star­towy.

Baza Bradley Field wyczerpała zaintereso­wanie Departamentu Wojny sprawami masko­wania. Dwunastego lipca 1941 roku generał Walter Short z Fort Shafter na Hawajach alarmował, że „w żadnej z baz nie podjęto prac maskujących". Pięć miesięcy przed ata­kiem na Pearl Harbor odpowiedziano mu tak jak innym: „Brak funduszy". Odpowiadano tak nadal i kiedy rankiem 7 grudnia 1941 roku maszyny z symbolem słońca zrównały z ziemią bazy lotnicze na Hawajach oraz zdziesiątko­wały flotę Pacyfiku, Bradley Field było nadal jedynym, porządnie zamaskowanym, amery­kańskim obiektem wojskowym.

Tragedia Pearl Harbor obudziła wreszcie De­partament Wojny z wieloletniej drzemki. Sku­tecznie. Dowódca lotnictwa, generał Henry Arnold, nakazał błyskawicznie zamaskować wszystkie bazy lotnicze, które mogły by być zagrożone przez nieprzyjacielskie maszyny star­tujące z lotniskowców, pobudować lotniska po­mocnicze i skończyć wreszcie ze zwyczajem Ustawiania samolotów w równe szeregi. Plany kamuflażowe Bradley Field i raporty twórców tej bazy odkurzono i rozesłano jako materia] szkoleniowy.

Sir Edward Grey, brytyjski ambasador w Wasżyngtonie w 1919 roku, porównał kiedyś Stany Zjednoczone do kotła „pod którym, jeśli raz się rozpali, produkuje bezgraniczną iloś< energii". Pearl Harbor było takim podpale­niem kotła. Nawet w zaniedbywanej dziedzinii maskowania ruszyła lawina. We wszystkie! rodzajach sił zbrojnych wprowadzono w szko­łach oficerskich i podoficerskich kursy masko­wania. W Fort Belvoir w stanie Virginia i v Centrum Badawczym Marynarki Wojennej v

Anacostia pod Waszyngtonem pracowano nad nowymi metodami maskowania sprzętu, po­jazdów i żołnierzy.

Nigdzie jednak nie potraktowano tak poważ­nie maskowania, jak na zachodnim wybrzeżu Stanów Zjednoczonych. Bliskość Hawajów po­wodowała, że w kalifornijskiej prasie powta­rzały się stale artykuły o możliwym zagroże­niu, i kiedy 23 lutego 1942 samotny japoński okręt podwodny, bardziej z nudów niż z woli walki, ostrzelał instalacje naftowe w Santa Barbara, w całej Kalifornii zawrzało. Szkody były minimalne, ale wystarczyły, by japońskie zagrożenie potraktowano z przesadną nawet powagą.

Kalifornia, centrum przemysłu lotniczego, miała szczęście, jeśli chodzi o sprawy masko­wania. Kierownikiem szkolenia dowództwa sektora zachodniego "był, teraz już pułkownik, John Ohmer, „weteran" z Bradley Field. Otrzymał on wreszcie potrzebne fundusze i mógł korzystać z usług sąsiadów z Hollywood, specjalistów z takich „fabryk marzeń", jak MGM,1 Warner Bros, Twentieth Century-Fox czy Disney Studios. W ośrodku szkoleniowym pułkownika Ohmera nie sposób było domyślić się, gdzie kończy się rzeczywistość, a zaczyna fantazja.

W początkach 1942 roku kalifornijscy spec­jaliści nie mieli wiele czasu na prace teore­tyczne. Ósmego stycznia Departament Wojny 'wyasygnował 20 milionów dolarów na zama­skowanie ważniejszych obiektów przemysło­wych Alaski i Zachodniego Wybrzeża, na 300 mil w głąb lądu. Teraz funduszy^ nie brakowa­ło! Zamówienia popłynęły do dużych firm bu­dowlanych i dekoratorni Hollywood i wkrótce widok Kalifornii z lotu ptaka zmienił się cał­kowicie. Zniknęły zakłady Lockheed-Vega w Burbank przykryte gigantycznym namiotem z brezentu i siatki drucianej rozpiętych na pa­lach. Na brezencie wymalowano typowe kali­fornijskie przedmieście, które uzupełniono ma­kietami drzew i krzewów. Wystające fragmen­ty hal fabrycznych przemieniono w domy przed którymi wymalowano ogródki. Na „uli­cach" ustawiono makiety samochodów, któr< co kilka dni specjalna ekipa przesuwała z miej­sca na miejsce. Nie zapomniano nawet o sznu rach na bieliznę i okazjonalnym wywieszani! na nich prania. Konstrukcja ta funkcjonował; znakomicie przez całą wojnę, a zdobyte prz; jej budowie i obsłudze doświadczenie posłużył' później przy budowie słynnego Disneylandu W podobny sposób zamaskowane zostały tak że zakłady Boeinga w Seattle, gdzie nad hala mi fabrycznymi zbudowano miasteczko z uli cami, 50 domami mieszkalnymi, trawnikan i małym parkiem. Trochę mniej skomplikowE ny kamuflaż otrzymały zakłady lotnicze Douf lasa w Santa Monica, Long Beach i El Segun­do oraz inne liczne fabryki zbrojeniowe Kali­fornii.

Te wielkie programy kamuflażowe nigdy na szczęście nie zostały wykorzystane „bojowo", ale mimo to przydały się niesłychanie. Two­rzyły atmosferę zrozumienia potrzeby masko­wania, która w armii amerykańskiej stała się powszechna. Nie miała natomiast ta armia zrozumienia dla operacji pozoracyjnych.

Amerykanie zdali sobie sprawę z wagi dzia­łań pozoracyjnych dopiero po lądowaniu w Normandii, gdy Brytyjczycy zaczęli uchylać im rąbka tajemnicy, ale wówczas wojna już się skończyła.

Próba generalna

Przystąpienie Stanów Zjednoczonych do woj­ny oraz tworzenia coraz bardziej skomplikowa­nych programów dezinformacyjno-maskowni- czych na froncie afrykańskim spowodowało zmiany organizacyjne w Londynie. Wspólny dla rodzajów wojsk Wydział Bezpieczeństwa — ISSB, który dotychczas kierował w teorii poli­tyką pozoracyjną, pozbył się tej odpowiedzial­ności wiosną 1941 roku i w zamian w paździer­niku powołano niewielki Sztab Pozoracyjny przy Wspólnym Sztabie Planowania — JPS.

Jednakże szef tej komórki, pułkownik Oliver Stanley, okazał się najbardziej niefortunną z możliwych nominacją. Wyznawał pogląd, że należy czekać na sposobność wprowadzenia przeciwnika w błąd, gdy całe doświadczenie „Sił A" zdobyte w kampanii pustynnej świad­czyło, że w dezinformacji trzeba kreować oko­liczności sprzyjające, by przez cały czas kon­trolować przebieg wypadków. Napływające z Kairu krytyczne memoriały sprawiły, że ga­binet wojenny odwołał po 4 miesiącach nie­udolnego pułkownika Stanleya i na jego miej­sce mianował pułkownika Johna Bevana, ofi­cera o szeroko rozgałęzionych wpływach i spo­rym doświadczeniu w pracy różnych służl specjalnych, zdobytym w trakcie I wojny świa towej. a

Bevan był fanatykiem utajniania wszelkie! operacji pozoracyjnych i jego pierwszym po ciągnięciem była zmiana nazwy sztabu na Lon dyńską Sekcję Kontrolną, co nie wyjaśniał nic nikomu. Efektem tej tajemniczości jes między innymi fakt, że chociaż Londyńsk Sekcja Kontrolna działała równocześnie na ki] ku kontynentach i była odpowiedzialna z olbrzymie operacje, to dzisiaj z trudem tylk można znaleźć maleńkie wzmianki o tej kc mórce specjalnej w encyklopediach II wojn światowej.

Pierwszym testem współpracy Londyński*

Sekcji Kontrolnej i „Sił A" było przygotowa­nie dezinformacyjnej oprawy operacji „Torch" lądowania Sprzymierzonych w Afryce Północ­nej. Plany działań pozoracyjnych Bevan przed­stawił 1 sierpnia 19^2 roku. Był to ambitny program sięgający swym zasięgiem od Nor­wegii, wokół Europy aż po Kretę. Składał się z kilkunastu oddzielnych operacji zgranych precyzyjnie w czasie i przestrzeni, a jego ideą przewodnią była chęć wpojenia w Niemców przekonania, że mogą się spodziewać inwazji wszędzie, ale nie w Afryce Północnej.

Operacja „Overthrow" miała przekonać. Oberkommando der Wehrmacht, że desant zo­stanie wysadzony w północnej Francji. Po­czątkowo planowana była z wielkim rozma­chem, ale kiedy lądowań^ w Afryce przesu­nięto na listopad, okres jesiennych sztormów na kanale La Manche, wiarygodność operacji spadła i wykonawcy stracili do niej serce. Nie zgromadzono więc w południowej Anglii takich ilości samolotów, artylerii przeciwlotniczej i ba­rek desantowych, jak tego życzyła sobie Lon­dyńska Sekcja Kontrolna. Odmówiono jej wy­słania specjalnych wypraw bombowych na Francję, argumentując, że ataki te mogą usztywnić stanowisko rządu Vichy, na którego cichą współpracę w Afryce poważnie liczono.

Z braku „ciężkiego sprzętu" Londyńska Sek­cja Kontrolna musiała ratować operację „Overthrow" niejako własnym przemysłem. W portach leżących nad kanałem La Manche zgromadzono stateczki żeglugi przybrzeżnej, pozorując flotę inwazyjną, a w ustronnych za­toczkach wzniesiono, z premedytacją niechluj­nie zamaskowane, „schrony" dla barek desan­towych. Przeprowadzono też setki lotów zwiadowczych nad północną Francją dla celów pozoracyjnych.

Osobny rozdział stanowiła pozoracja „biuro­wa". Do wszystkich dowództw rozesłano okól­nik polecający sporządzić i przesłać do Londy­nu listy oficerów znających północne rejony Francji, zakupiono spory zapas słowniczków angielsko-francuskich, via banki w krajach neutralnych, skupowano francuskie franki, Admiralicja otrzymała' polecenie znalezienia pilotów znających francuskie porty nad kana­łem La Manche, loty samolotów pasażerskich do neutralnej Portugalii, gdzie roiło się od szpiegów, przeniesiono z Pool do Irlandii, stwa­rzając wrażenie, że coś się dzieje w południo­wej Anglii. Działania te uzupełniono odpowied­nio spreparowanymi plotkami, rozsiewanym przez agentów kontrwywiadu MI-5.

W podobnym stylu utrzymana była operacji „Solo I", której celem było przekonanie Niem ców, że armada statków i okrętów zbierając; się w Szkocji, dla przewiezienia wojsk inwa zyjnych do Afryki, zostanie skierowana d'

Norwegii. Przygotowywano ją w kilku eta­pach, „wzmacniając" zagrożenie.

Działania pozoracyjne „Solo I" obliczone by­ły na bezpośrednie wywołanie wrażenia u lud­ności cywilnej, wśród której mogli znajdować się niemieccy agenci, oraz u żołnierzy jedno­stek nie wyznaczonych do udziału w operacji „Torch". Dla przyszłych uczestników lądowa­nia w Afryce Północnej opracowano dezinfor- macyjną akcję „Solo II", której scenariusz nie ukrywał faktu, że żołnierze udadzą się w stre­fę klimatu ciepłego. Sugerowano jedynie, że bardzo ciepłego. Nie dementowano koszaro­wych pogłosek, że konwój popłynie wokół Przylądka Dobrej Nadziei do portów blisko­wschodnich. Podsycano je nawet komunikata­mi w rodzaju: „wyposażenie tropikalne i mo- skitiery wydane zostaną dopiero po zaokręto­waniu" albo „szczepienie na cholerę odbędzie się w trakcie podróży". Organizowano również wykłady o zagrożeniu chorobami tropikalnymi, a dla kucharzy kursy gotowania ryżu na różne sposoby.

Wiele przygotowań do lądowania w Afryce Północnej prowadzonych było w Gibraltarze, miejscu szczególnie niewygodnym dla ukrycia czegokolwiek, gdyż niemieccy, włoscy i hisz­pańscy agenci bez przerwy obserwowali przez silne lornety, co dzieje się na terytorium „Ska­ły". Niełatwo więc było uzasadnić, dlaczego przywieziono, do zmontowania na miejscu, 240 samolotów myśliwskich i przyholowano 12 du­żych barek desantowych. Maskownicza ope­racja „Kennecott" miała przekonać „obserwa­torów"*, że sprzęt ten zostanie przewieziony później na Maltę, której garnizon ma być sil­nie wzmocniony. Dla uwiarygodnienia rozsie­wanych pogłosek gubernator Gibraltaru osobiś­cie poleciał na Maltę, by ostentacyjnie prowa­dzić konsultacje z gubernatorem wyspy. Kiedy jednak flotylla inwazyjna dopłynęła do Gibral­taru, już nawet dziecko zrozumiałoby, że są to siły za duże jak na potrzeby choćby nie wia­domo jak wzmacnianego garnizonu Malty. Za­częto więc rozpowszechniać plotki, że owszem są to siły inwazyjne, ale celem desantu jesl Sycylia i południowe Włochy. W tworzeniu tego kolejnego mitu uczestniczyły aktywnie z drugiej strony Morza Śródziemnego, „Siły A" które swymi bliskowschodnimi kanałami po­twierdzały pogłoski płynące z Gibraltaru, do­dając „od siebie", że niewykluczony jest rów­nież posiłkowy atak na Kretę.

Z Gibraltarem związane były jeszcze dwii akcje dezinformacyjne: „Pender 1" i „Pen der 2", osłaniające wspólnie spotkanie główno dowodzącego sił lądowych operacji „Torch generała Eisenhowera z głównodowodzącym sił morskich admirałem Cunnighamem. Akcj „Pender 1" miała przekonać wszystkich, ż

Eisenhower został pilnie odwołany z Londynu do Waszyngtonu, „Pender 2", że Cunnigham mianowany został głównodowodzącym floty dalekowschodniej i odleciał, via Lagos, by objąć nowe stanowisko. W tej ostatniej akcji głównym siewcą fałszywych pogłosek był sam admirał, któremu spodobała się rola dezinfor- matora.

Łatwiej jest ukryć ruchy naczelnego wodza niż jego wojsk,. stąd też prawdziwy cel .potęż­nych konwojów płynących ze Stanów Zjedno­czonych ukryto za „podwójną gardą". Od 19 września 1942 roku w największej tajemnicy informowano, najpierw sztaby, a później wy­branych oficerów, że wkrótce ich jednostki zo­staną skierowane wokół Afryki, przez Morze Czerwone na Morze Śródziemne, by wspólnie z Brytyjczykami dokonać desantu na wyspy Dodekanezu. Następnie „wtajemniczonych" po­informowano, że tajemnicę desantu „Quickfi- re" chronić będzie akcja dezinformująca „Sweater" polegająca na powiadamianiu żoł­nierzy, że odpływają na Karaiby, gdzie prze­prowadzone zostaną ćwiczenia sprawdzające nowe metody walki w warunkach tropikal­nych. Dla uwiarygodnienia tej dezinformacji Departament Stanu rzeczywiście rozpoczął po­ufne starania dyplomatyczne o uzyskanie od władz Haiti prawa przeprowadzenia manew­rów na terytorium wyspy. Władze haitańskie były tak chętne do współpracy, że Ameryka­nie musieli użyć różnych kruczków dyploma­tycznych, łącznie z tworzeniem komisji eksper­tów, by przeciągnąć rokowania poza termin rozpoczęcia operacji „Torch". W tydzień po wylądowaniu oddziałów amerykańskich w Afryce Departament Stanu przekazał rządowi Haiti piękne podziękowanie i informację, że manewry zostały odroczone.

Trudno powiedzieć, czy te programy pozora- cyjne i dezinformacyjne zostały uznane przez Niemców i Włochów za działania faktyczne. Operacja „Torch" kompletnie zaskoczyła pań­stwa osi i rząd Vichy, ale, jak się wydaje, bar­dziej dzięki ścisłemu zachowaniu tajemnicy niż dezinformacji. Nie ulega jednak wątpli­wości, że akcja „Solo 1" spowodowała reakcję Niemców, którzy, jak wynika to z ich doku­mentów, spodziewali się desantu w sile 10 dy­wizji. Dlatego też we wrześniu ogłosili strefą zamkniętą rejon Narvik—Trondheim, a mie­siąc później rozciągnęli ją na pogranicze ze Szwecją. Operacji „Overthrow" nie wzięli jed­nak poważnie, przypuszczając od początku, żc jest to akcja maskująca coś, tylko nie wiado­mo co. „Śródziemnomorskie" akcje dezinfor­macyjne pomogły utrzymać tajemnicę celu flo­ty inwazyjnej, gdyż wywiad włoski i niemiec ki do końca nie były pewne, czy atakowana będzie Sycylia, czy wybrzeże Libii, czy to bę­dzie desant na Kretę, czy tylko dowóz zaopa­trzenia dla garnizonu Malty.

Gorzki smak „Bakalii"

Kolejną wielką operacją pozoracyjno-dęzin- formacyjną był program „Barclay", który osła­niał lądowanie Sprzymierzonych na Sycylii. Zaczęto go przygotowywać natychmiast po kon­ferencji w Casablance w styczniu 1943 roku, kiedy to podjęto decyzję o zaatakowaniu wys­py. Geograficznie wszelkie działania ograniczo­ne były do basenu Morza Śródziemnego i wo­bec tego po zaakceptowaniu planów przez Lon­dyńską Sekcję Kontrolną większość działań prowadziły „Siły A". Koncepcja programu „Barclay" opierała się na wpojeniu w Niem­ców i Włochów przekonania, że operacje de­santowe przeprowadzone zostaną w dwóch fa­zach. Najpierw całkowicie fikcyjna brytyjska 12 armia miała zaatakować kolejno: Kretę, Pe­loponez oraz wyspy Pantellerię i Lampeduzę, a następnie Amerykanie pod wodzą generała Pattona mieli wylądować na Sardynii i Kor­syce, by po ich opanowaniu dokonać, inwazji południowej Francji.

Oczywiście tak skomplikowana operacja nie miała prawa przebiegać sprawnie, toteż już z góry specjaliści „Sił A" przewidzieli, że kombinowany sztab inwazyjny będzie miał rozliczne kłopoty, a więc będzie musiał dwu­krotnie odraczać termin rozpoczęcia działań zaczepnych. Tym samym trzymano „pod parą" siły włoskie i niemieckie. Dowódca „Sił A", brygadier Ciarkę, niepokoił się nawet, czy przy­padkiem jego specjaliści nie przeciągają stru­ny, ale oficerowie „obsługujący" podwójnych agentów od Gibraltaru przez Teheran, Bagdad do Kapsztadu uspokajali go, że wywiad włoski i niemiecki nie podejrzewa jeszcze, iż inwazje Francji i Grecji, o których tak wiele mówi się w stolicach lewantyńskich, są wielką fikcją. Na żądanie Clarke'a skreślono jednak z listy obiektów Pantellerię i Lampeduzę, gdyż sce­nariusz pozostawiał nie zagrożoną tylko Sycylię, a to mogło budzić podejrzenia. O mały włos zresztą cały program „Barclay" nie został zdradzony i to przez... sztab generała Eisenho­wera. W ostatniej chwili ekspertom „Sił A" udało się powstrzymać przeprowadzkę sztabu z Algieru do schronów na Malcie. La Valetta była niewątpliwie najwygodniejszym miejsceir dla dowodzenia siłami inwazyjnymi kierują­cymi się na Sycylię, ale właśnie dlatego ni« można było wysyłać tam sztabu Eisenhowera Niemieckie służby wywiadu radiowego natyclv miast wykryłyby silny nadajnik bezpośredniej linii łączności Eisenhowera z Waszyngtonem, a wówczas najlepsi fachowcy nie byliby w stanie wytłumaczyć, dlaczego desant na Kretę czy Grecję ma być dowodzony z Malty.

W końcowej fazie przygotowań programu „Barclay" zrezygnowano z nadania, w chwili lądowania pierwszych oddziałów na plażach Sycylii, fałszywej proklamacji włoskiego mo­narchy króla Victora Emmanuela zawierającej prośbę o zawieszenie broni i stwierdzenie, że Mussolini został pozbawiony władzy. Tę pro­fetyczną koncepcję — król w rzeczywistości pozbawił Mussoliniego władzy i poprosił o za­wieszenie broni — zarzucono, gdyż uznano, że Sprzymierzeni nie powinni się zniżać do po­ziomu chwytów propagandowych Goebbelsa. Wykorzystano natomiast do maksimum pozo­rację dyplomatyczną, rozsiewając dzięki „nie­dyskrecjom" opinie podtrzymujące możliwość rychłego desantu w południowej Francji bądź w Grecji.

Osią programu „Barclay" była jednak akcja „Mincemeat" — „Bakalie", jedyna kierowana przez Londyńską Sekcję Kontrolną. Jej auto­rem i głównym wykonawcą był komandor po­rucznik Ewen Montagu z Wywiadu Morskiego Admiralicji. Dzięki jego inwencji na cmentarzu w hiszpańskim mieście Huelva pojawił się gro­bowiec, na którego płycie wypisano: „Wiliam

Martin, urodzony 29 marca 1907 roku, zmarł 24 kwietnia 1943, ukochany syn Johna Glynd- wyra Martina i śp. Antoni Martin z Cardiff w Walii".

W trakcie wojny grób zmarłego odwiedzali różni ludzie, ale jakoś tak się składało, że nie byli oni rodziną. Jednak nawet ci odwiedzają­cy mieli raczej mętne pojęcie o Wiliamie Mar­tinie. Był on bowiem człowiekiem, którego nie było, makabrycznym kamuflażem lądowania na Sycylii. Do kogo należało ciało, które za­grało rolę Wiliama Martina, majora Royal Marines, nie wiadomo. Bezwzględna tajemnica była warunkiem przekazania wywiadowi Ad­miralicji zwłok trzydziestokilkuletniego męż­czyzny, który zmarł z przemarznięcia.

Kim był major Martin, mieli odgadnąć Niemcy z fragmentów „biografii" pracowici( spreparowanej przez komandora Montagu. Poc jego okiem specjaliści z MI-6 sfabrykował odpowiednie dokumenty osobiste.

Daty na listach, drukach i dokumentach by ły tak dobrane, by świadczyły, iż major Mar tin żył jeszcze około 25 kwietnia. Miał on bo wiem zginąć w wypadku lotniczym podcza lotu z Londynu do bazy Sprzymierzonych \ Algierze, wioząc ważne tajne dokumenty \ przymocowanej łańcuszkiem do nadgarstk teczce kurierskiej. Wśród tych dokumentów był między innymi osobisty list generała Archi balda Nye ze Sztabu Imperialnego do generała Alexandra, zastępcy Eisenhowera. W liście tym wspominano mimochodem o ataku na wyspy u wyorzeza Grecji oraz o akcji „na drugim końcu Mörz. Śródziemnego", która „będzie maskowana dywersyjnym wypadem w kierunku Sycylii, zwanym operacją Husky". Zdanie to miało kluczowe znaczenie dla akcji „Mincemeat". Sugerowało, że jeśli nawet ja­kieś siły popłyną w kierunku Sycylii, to będzie tp dywersja, której nie należy traktować po­ważnie. Zdradzenie prawdziwego kryptonimu lądowania na Sycylii zwiększało wiarygodność listu, a jednocześnie dezinformowało przeciw­nika, bowiem jeśli był mu znany kryptonim „Husky", list wymuszał skojarzenie z operacją dywersyjną o podrzędnym znaczeniu.

W równie fałszywym kierunku prowadził drugi prywatny list znajdujący się w teczce majora Martina, korespondencja między lor­dem Mountbattenem a dowódcą floty śród­ziemnomorskiej, admirałem Cunnighamem. Lord polecał admirałowi majora Martina jako eksperta w dziedzinie wykorzystania barek de­santowych, który „może ci się wkrótce przy­dać", oraz prosił admirała, by, jak Martin bę­dzie wracał do Londynu, „dać mu troehę sar­dynek".

Ten dowcip sugerujący Sardynię jako cel inwazji komandor Montagu uznał za zbyt cięż- kij ale cóż było robić, list był już napisany i nie wypadało nic w nim zmieniać.

Zwłoki majora Martina zostały podrzucone przjez okręt podwodny „Seraph" w pobliżu miasteczka Huelva nad zatoką Kadyksu. Miej­sce wybrano nieprzypadkowo. W Huelva rezy­dował wyjątkowo aktywny agent niemiecki, którego przedsiębiorczość dobrze była znana komandorowi Montagu. Dobrą opinię brytyj­skiego wywiadu agent z Huelva potwierdził w działaniu. „Wydusił" od władz hiszpańskich, które odnalazły ciało, tajną zawartość teczki, skopiował dokumenty i ich treść przekazał do centrali szyfrem Enigmy, który wówczas nie miał tajemnic dla kryptologów z ośrodka w Bletchley Park. Komandor Montagu błyska­wicznie dowiedział się, że jego praca nie poszła na marne, a niefortunny dowcip o sardynkach został przez wywiad niemiecki uznany za ko­ronny dowód prawdziwości korespondencji Można więc było wysłać premierowi Chur­chillowi," który interesował się osobiście akcją do Waszyngtonu, krótką depeszę: „Bakalie po­łknięte w całości".

Nie tylko „Bakalie". Cały program „Barclay' został przez Niemców „połknięty". Dwunastego maja Hitler wydał dyrektywę uznającą SycyHi jako obiekt drugorzędny, natomiast „Sardy u i Peloponez muszą mieć pierwszeństwo". Ty tt( podejrzliwy Kesselring, dowódca sił nierr/ec kich we Włoszech, i sami Włosi wietrzyli za­grożenie Sycylii. Włoski wywiad sugerował 24 czerwca 1943 roku w biuletynie sytuacyjnym: „Ćwiczenia spadochroniarzy w rejonie Oranu świadczą, że celem desantu będzie Sycylia, gdyż rzeźba terenu w obu rejonach jest podobna". Inny raport wywiadu włoskiego z 1 lipca stwierdzał, że celem inwazji może być tytko Sycylia i Sardynia, „ze wskazaniem na pier­wszą". Berlin jednak wiedział lepiej i jego opinia przeważyła. W konsekwencji zaskocze­nie było całkowite, a Luftwaffe do ostatniej chwili nie atakowała konwojów planując zbombardować transportowce między Sycylią a Sardynią. W ostatniej chwili postawiono też w stan alarmu garnizon Sycylii i nie zdążono ani przesunąć posiłków w rejon plaż, ani uzbroić min na nich. Mimo to zdobycie wyspy pochłonęło wysokie straty i walki trwały dłu­żej niż początkowo przewidywano.

Z niemiecką precyzją

W początkowej fazie wojny dowództwo Wehrmachtu nie przejawiało większego zain­teresowania sztuką maskowania, a tym bar­dziej pozoracji. Nie mieściły si<£ one w doktry­nie wojny błyskawicznej, łamania woli walki i obrony przeciwnika siłą lotnictwa i związ­ków pancernych. Tym niemniej już w trakcie kampanii 1939 roku stosowano, na skalą eks­perymentalną, symulowany ruch radiowy dla ochrony miejsc postoju dowództw dywizji i korpusów. Na podstawie tych doświadczeń w lutym 1940 roku OKW opracowało general­ne zasady działań pozoracyjnych uruchamiając jednocześnie dość prymitywnie prowadzone kursy dla oficerów.

Pierwszym planem maskowania operacyjne­go z prawdziwego zdarzenia była trzyczęściowa „Herbstreise", której celem było ukrycie rze­czywistego miejsca lądowania niemieckich wojsk inwazyjnych w Wielkiej Brytanii. Zna­ne są tylko zarysy tego planu,, gdyż operacja „Lew Morski" została jesienią 1940 roku od­wołana i „Herbstreise" nie doczekała się na­wet wstępnej fazy realizacji. Osią jej scenariu­sza było symulowanie zagrożenia Szkocji prze2 siły niemieckie stacjonowane w Norwegii Niemcy doskonale zdawali sobie sprawę, że norweski ruch oporu obserwuje skrupulatnie porty i natychmiast przekazuje do Londym informacje o ruchach statków i okrętów. Fak' ten postanowiono wykorzystać demonstracyj­nie okrętując „siły inwazyjne". Pod osłon. nocy żołnierze mieli potajemnie opuścić statki które tej samej nocy miały wyjść z porti udając się nie do Szkocji, lecz do sąsiedniego portu norweskiego. W drodze załogi transpor­towców miały zmienić nazwy jednostek i ma­cierzystych portów oraz przemalować nieco kadłuby i nadbudówki.

Drugi fragment „Herbstreise" miał rozegrać się w Holandii, gdzie planowano upozorować koncentrację wojsk przygotowujących się do ataku na wschodnią Anglię. Trzeci przewidy­wał podobną fałszywą koncentrację w zachod­niej Francji, a celem pozorowanej inwazji miała być Irlandia. Faktyczne przygotowania do operacji „Lew Morski" miały być „podsu­nięte" Anglikom jako działania maskujące przygotowania w Norwegii, Holandii i Francji.

Istnieje podejrzenie, że na polecenie admira­ła Canarisa agenci Abwehry zdradzili wywia­dowi brytyjskiemu założenia „Herbstreise", ale dowodów brak. Anglicy dokonali w lipcu i sierpniu 1940 roku przegrupowań swych wojsk korespondujących z intencjami akcji pozoracyjnych, ale trudno ustalić dlaczego. Być może maskowali w ten sposób fakt posia­dania tajemnicy planu „Herbstreise"?

Największą w historii Wehrmachtu operacją dezinformacyjną było ukrycie przygotowań do ataku na Związek Radziecki. Otrzymała ona kryptonim „Albion", a jej koncepcja miała przekonać Moskwę i Londyn, że wczesnym latem 1941 roku wznowiona zostanie operacja „Lew Morski", zaś wytypowane do udziału w inwazji jednostki szkolą się na wschodzie Euro­py.

Albion" dzielił się na dwie akcje: „Harpu- ne" — pozoracja ataku z Norwegii, i „Hai- fisch" — z francuskich portów nad kanałeir La Manche. W początkowej fazie nawet wy­socy dowódcy w obu krajach nie mieli pojęcia że otrzymywane z Berlina rozkazy nie dotycz? autentycznych działań inwazyjnych. Oficeróv i żołnierzy wysyłanych w rejony sąsiadując« ze Związkiem Radzieckim utrzymywano \ mniemaniu, że uczestniczą w działaniach ma skujących atak na Anglię, lub też informowa no, iż mają stworzyć zasłonę w przypadku gdyby ZSRR opowiedział się po stronie Wiel kiej Prytanii. Równolegle na terenie III Rze szy i okupowanej Europy tworzono, wyl^orzy stując wszelkie kanały przepływu informacj atmosferę rychłego ataku na Wyspy Bryty; skie. W żołnierskim koncercie życzeń transm towanym przez radio co sobotę nadawano sfć brykowane pozdrowienia sugerujące, że elitai ne oddziały znajdują się na zachodzie Europ; natomiast na wschodzie stacjonują jednostl drugo- i trzeciorzędnej wartości.

Swoistym centrum rozpowszechniania spr< parowanych wiadomości była berlińska ha targowa, gdzie codziennie przebywały tysiąi klientów i setki pośredników z całych Ni miec. Agenci w cywilu rozpowszechniali ta oraz w punktach kolportażu gazet różnorodne plotki.

Bardziej rozbudowane pogłoski rozpowszech­niane były przez ministerstwa: spraw zagra­nicznych i propagandy. Obie te instytucje po­siadały swoje kluby przeznaczone dla wyższych sfer i obcokrajowców. Ribbentrop miał Auslandpress Klub, a Goebbels Ausland Klub, gdzie wybrani oficerowie popełniali dobrze przemyślane „niedyskrecje" w obecności ko­respondentów, dyplomatów i przemysłowców. Dbano przy tym z niemiecką precyzją o szcze­góły, takie jak dla przykładu francuskie pa­pierosy czy holenderskie cygara w rękach ofi­cerów przybyłych na „krótki urlop" z rejonów bliskich Anglii.

Rozpowszechnianie fałszywych informacji wspierano doraźnymi akcjami pozoracyjnymi, najczęściej w Berlinie, gdzie istniała gwaran­cja, iż pozoracja zostanie natychmiast dostrze­żona. Personel hotelu rządowego Schloss Bel- levue otrzymał na przykład, w końcu maja 1941 roku, polecenie przygotowania się do wi­zyty radzieckich dostojników. Zapowiedziano, że przyjazd delegacji jest wielką tajemnicą, co spowodowało, że pogłoska o wizycie rozeszła się w błyskawicznym tempie. Dla spotęgowa­nia wrażenia dobrych stosunków między Berli­nem a Moskwą zorganizowano, na początku czerwca, na dworcu Anhalter próby powitania delegacji radzieckiej, łącznie z wywieszanien transparentów i zapalaniem wielkiej gwiaz­dy z żarówek. Usunięto z dworca przecho dniów, zobowiązano do dyskrecji kolejarzy, co zgodnie z zamierzeniami przyśpieszyło jedy nie rozchodzenie się plotek.

Nawet Goebbels, chociaż Wehrmacht „wy ślizgał" jego Propagandaministerium z operacj „Albion", osobiście włączył się do akcji, publi kując w „Voelkischer Beobachter" 20 czerwc; 1941 roku artykuł wstępny pod tytułem: „Kre ta jako model", wychwalający męstwo spa dochroniarzy i koncepcje powietrznego desantu Artykuł sugerował rychłe wykorzystanie tyci koncepcji nad Anglią, a dla wzmocnienia dzia łania cały nakład dziennika „skonfiskowano wycofując nawet egzemplarze z kiosków, al dopiero wówczas, gdy sprzedano kilkaset sztu w berlińskiej dzielnicy dyplomatycznej.

. Nawet najlepsze pogłoski i dobrze konstruc wane dezinformacje muszą mieć przynajmni« częściowe potwierdzenie w faktach i dlateg przygotowano obszerny program przemieszcz« nia niektórych jednostek — głównie drugc rzędnych — ze wschodu na zachód.

W końcowej fazie operacji „Haifisch" i „Hai pune" wzmocniono kontrole dokumentów ' pasie nadbrzeżnym Morza Północnego. Właśc ciele hoteli i pensjonatów otrzymali nakaz rj gorystycznego przestrzegania przepisów me dunkowych. Przekroczenia wszelkich przepi­sów były surowo karane, co miało sugerować, że przygotowania do inwazji weszły w ostatnią fazę, a wybrzeże staje się strefą zamkniętą. Kilka dni później nastąpił atak na Związek Radziecki^ a wkrótce nawet najwięksi zwolen­nicy blitzkriegu musieli zacząć godzić się z ma­skowaniem defensywnym. Brytyjskie lot­nictwo podjęło bombardowania Zagłębia Ruhry i północnych rejonów Niemiec, korzystając z przerzucenia najlepszych sił Luftwaffe na front wschodni. Niemiecka reakcja na te bom­bardowania była błyskawiczna. W ośrodku od­czytywania zdjęć lotniczych RAF w Medmen- ham odkryto latem 1941 roku dziwne, pozba­wione dachu, czworokątne struktury stojące w szczerym polu nie opodal przemysłowego mia­sta Soest w Zagłębiu Ruhry. Z obliczeń cienia rzucanego przez te struktury wynikało, że mają one około półtora metra wysokości, wewnątrz leżały kupy czegoś przypominające­go siano lub słomę, a wokół, aż się roiło od lejów bombowych. Tajemnicę wyjaśnił inter­pretator zdjęć, porucznik Geoffrey Dimbleby, kttiry porównał fotografie z mapą terenu i ostatnimi raportami Bomber Command. Były to niemieckie odpowiedniki „Rozgwiazd" imi­tujących nocą pożary i odciągające nawigato­rów o kilka kilometrów od ich właściwego celli. Nocą, z wysokości kilku tysięcy metrów, jaśniejące od wewnątrz struktury przypomi­nały do złudzenia mury płonących hal fa­brycznych.

Niemieckie imitacje pożarów, choć jakiś czas skuteczne, miały jednak podstawowy błąd, były zbyt szablonowe. Płonące miasto przypo­mina z lotu ptaka kłębowisko nieregularnych świateł i rozbłysków, niemieckie „Rozgwiaz­dy" były regulaminowo czworokątne, z równo­miernie rozmieszczonymi „pożarami" i chociaż sporo ton alianckich bomb powędrowało dzięki nim w pole, dość szybko zostały rozpoznane i naniesione na mapy lotnicze. RAF zastosował również system bombardowania na znaki świetlne — .flary — zrzucane na ziemię przez specjalne eskadry naprowadzania „Pathfin­der". Ich załogi przeszkolone w nawigacji i o dużym doświadczeniu w rozpoznawaniu te­renu oznaczały cel kolorowymi znakami zgod­nie z ustalonym kodem, a nawigatorzy bom­bowców musieli tylko zrzucić bomby w obrę­bie tych punktów. Niemcy prędko rozpoznali kod sygnałów RAF i nauczyli się żółtymi zna­kami „kasować" prawdziwy cel i podpalać czerwone znaki w szczerym polu. RAF musiał w odpowiedzi wprowadzić stale zmieniany sy­stem kolorów oraz ustanowić funkcję „dyry­genta" nalotu, który kierował zrzucaniem ła­dunków przez kolejne fale samolotów.

Wzmożenie nalotów alianckich wyraźnie oży­wiło niemieckie prace kamuflażowe, zwłaszcza w Zagłębiu Ruhry, gdzie, jak grzyby po desz­czu, zaczęły wyrastać fałszywe dachy Łhal fa­brycznych z brezentu rozpiętego na słupach, skomplikowane imitacje fabryk i inne pułapki optyczne. W ośrodku Medmenham trzeba było aż powołać specjalną sekcję rozpoznawania imitacji, której szefem został „weteran", po­rucznik Dimbleby.

Największa budowla maskująca, większa niż „maski" amerykańskich zakładów Lockheed- -Vega, powstała w Hamburgu. Port ten ma charakterystyczny basen, zwany Alster, wcho­dzący aż do centrum miasta, w którego prze­wężeniu przerzucono most Lombard dzielący basen na dwie części: Auber Alster łączący się z otwartymi wodami i Binnen Alster, czwo­rokątny, graniczący z dzielnicą przemysłową. W nocy odbijający światło księżyca Binnen Alster był prawdziwym „drogowskazem" kie­rującym bombowce nad pobliską główną stację towarową lub most Lombard, przez który przebiegała główna linia łącząca Berlin z mia­stami portowymi: Kilonią, Bremą i Lubeką. Korzystali z tego „drogowskazu" często nawi­gatorzy alianccy, a więc postanowiono zama­skować cały Binnen Alster liczący mniej wię­cej 200 000 metrów kwadratowych powierzchni. Budowa tego gigantycznego przedsięwzięcia trwała cztery miesiące, od stycznia do kwietnia 1941 roku, ale w efekcie nocny obraz Hambur­ga przesunięto o kilkaset metrów na północ, co niesłychanie utrudniło nawigatorom alianc­kim poprawne naprowadzanie maszyn na cel.

Skuteczność działania takich gigantycznych programów praktycznie skończyła się z chwilą ■rozpoczęcia przez amerykańskie lotnictwo stra­tegiczne nalotów dziennych oraz przyjęcia tak­tyki nalotów dywanowych. Kiedy przeszło ty­siąc czterosilnikowych bombowców zrzucało swój ładunek, żadne maskowanie nie było w stanie pomóc. Dlatego rozpinanie siatek ma­skowniczych nad berlińską Unter den Linden czy parkiem Tiergarten w 1943 roku można uznać raczej za chęć poprawienia nadszarpnię­tego morale Berlińczyków, którym Goering obiecał, że żaden wrogi samolot nie zakłóci im nocnego snu.

Odpowiedzią na dywanowe naloty była de­cyzja o rozproszeniu przemysłu przyjęta wios­ną 1944 roku. Wykorzystano budynki szkół, prywatne pensjonaty, piwnice handlarzy win, jaskinie, nie wykończone tunele autostrad i in­ne miejsca, w których można było bezpiecznie, choć w chałupniczych warunkach, utrzymać produkcję wojenną. Program rozproszenia, pro­dukcją samolotów dla przykładu zajmowano się w 720 miejscach, ograniczał z jednej strony straty, z drugiej był znakomitym maskowa­niem, gdyż nie sposób było wykryć, że w bu­dynku szkolnym w cichym miasteczku produ­kowane są na przykład urządzenia radarowe czy detale silników lotniczych. W tej akcji to­talnego maskowania przemysłu wojennego uży­to również przesiek w sosnowych lasach Ba­warii i Turyngii.

Osobnym rozdziałem niemieckiego masko­wania były programy ochrony broni odweto­wych V. Wytwórnie pocisków V-1 i rakiet V~2 lokalizowano głównie w skalnych tune­lach tak doskonale zamaskowanych, że wiele i nich odkryto dopiero po kapitulacji III Rze­szy. Wyrzutnie nad kanałem La Manche ma­skowano z największą finezją. Stanowiska zbombardowane remontowano dla niepoznaki, chociaż nie zamierzano ich używać, natomiast w pobliżu montowano wyrzutnie składane. Uszkodzone stanowiska opuszczano pozornie, by po pewnym czasie wyremontować je tak, by nie zmienić ogólnego wrażenia opuszczone­go miejsca. Ten rodzaj maskowania okazał, się niesłychanie skuteczny i większość cichaczem „zasiedlonych" powtórnie wyrzutni figurowała na alianckich mapach jako zniszczona, chociaż dzień w dzień wystrzeliwano z nich pociski V-l.

Bazy Luftwaffe chronione były głównie pTzez lotniska pozorowane, wznoszone z wielką pre­cyzją i dbałością o szczegóły. Obiektem poka­zowym była „replika dzienna" zbudowana w Centrum Eksperymentalnym Luftwaffe w

Rechlinie nad jeziorem Muritz. Chroniła ona pobliską bazę bombowców i miała znakomicie upozorowany pas startowy, dwa hangary, kil­kanaście budynków, nie mówiąc już o roz­mieszczonych tu i tam makietach maszyn He-111 i Ju-88.

Jakość maskowania stosowanego przez Wehr­macht była bardzo różna, podobnie jak stopień korzystania z taktycznych działań pozoracyj- nych. Wydaje się, że nie było jednolitej szkoły i każdy z wyższych dowódców „wychowywał" sobie własnych ekspertów. Duże osiągnięcia miały ekipy Rommla i Kesselringa; ten ostatni z powodzeniem stosował różne systemy ma­skowania podczas walk opóźniających we Wło­szech. Doskonale zamaskowane były też kon­strukcje obronne Wału Atlantyckiego i Linii Zygfryda. Wiele bunkrów Wału Atlantyckiego zostało znakomicie wkomponowanych w teren, wtopionych w istniejące cywilne budynki, na przykład w podstawy wież zamków panujących nad skrzyżowaniami dróg.

Najlepiej zamaskowane były jednak umoc­nienia Linii Zygfryda.

Dramatycznym fragmentem działań na Linii Zygfryda była operacja „Wacht am Rhein" — ostatnia ofensywa Wehrmachtu w Ardenach. Przygotowania do niej maskowano szczegól­nie pieczołowicie. Niemal w każdym miastecz­ku na zapleczu frontu stacjonował specjalnie wyznaczony oficer, który odpowiadał za ukry­cie przejeżdżających przez jego teren kolumn wojskowych i zaopatrzeniowych. Niepotrzebny ruch drogowy wstrzymano, by nie wywoływać oznak ożywienia. Nakazano ciszę radiową, a cy­wilne rozmowy telefoniczne podsłuchiwano, czy przypadkiem ludzie nie zdradzają, choćby bezwiednie, tajemnicy koncentracji. Kuchniom polowym czołowych oddziałów wydano węgiel drzewny, który daje mniej dymu niż drewno.

Tym typowym działaniom maskującym to­warzyszyła jedyna w swoim rodzaju dezinfor­macja, w której nawet autor nie miał pojęcia, jakiego rodzaju operację ochrania! Major Gis- kes z kontrwywiadu dowiedział się jedynie w sztabie marszałka Modela, że szykuje się „coś dużego", a on ma omamić Amerykanów. Nic więcej. Giskes na wyczucie przystąpił do pracy i w pierwszej połowie grudnia 1944 roku na „Froncie Duchów", u zbiegu granic Belgii i Luksemburga, amerykański patrol zatrzymał cywila bez dokumentów. Krótkie śledztwo wy­kazało, że jest to wzięty na roboty do Niemiec mieszkaniec Luksemburga, który zbiegł z obo­zu pracy i przedostał się przez front, cp w tym rejonie nie było większą trudnością. Zbieg, którego tożsamość sprawdzono i była bez za­strzeżeń, wyznał, że w obozie jest jeszcze wielu Luksemburczyków pragnących uciec. Są w zmowie z szefem zmiany, inżynierem sprzyja­jącym aliantom. Będzie on wręczał każdemu chętnemu karteczki z informacjami o rozloko­waniu sił niemieckich — tu przesłuchiwany wyciągnął kartkę zapisaną drobnym pismem — trzeba go tylko zawiadomić, że pierwszy ucie­kinier przedarł się szczęśliwie przez front. Wy­wiad amerykański skrupulatnie sprawdził in­formacje przywiezione zza frontu. Zgadzały się co do joty. Dzień później Radio Luksem­burg znajdujące się w rękach amerykańskich nadało umówiony sygnał: „Pozdrowienia dla Otto z Saksonii". Major Giskes odetchnął z ulgą. Inżynier był bowiem zwerbowanym przez niego rzeczywistym szefem zmiany w obozie pracy, który otrzymał polecenie dopo- możenia w ucieczce kilkunastu Belgom oraz Luksemburczykom i wręczenia im karteczek. Ich dezinformującą treść pisał osobiście Giskes uzupełniając szczegóły, które Amerykanie mogli rozpoznać z ziemi lub z powietrza, wiadomoś­ciami, że za frontem panuje spokój i prowa­dzona jest planowa ewakuacja ludności cywil­nej. Niestety, informacje te pasowały jak ulał do obrazu, jaki tworzył sobie nie najinteli­gentniejszy szef wywiadu amerykańskiej 1 armii, pułkownik Dickson, który 10 grudnia pisał w okresowym przeglądzie sytuacyjnym, że nie należy się spodziewać poważniejszych działań niemieckich w kierunku północnym. Nie minął tydzień, a w pasie 1 armii uderzy-

4 — Strzał w próżnię ły na północny zachód dywizje pancerne mar­szałków von Rundstedta i Modela.

Podczas ofensywy w Ardenach zastosowano też w najwyższym stopniu niehonorowy rodzaj maskowania — umundurowanie przeciwnika. Zorganizowany przez standartenführera Otto Skorzenego oddział składał się z żołnierzy zna­jących angielski, przebranych w amerykańskie mundury i wyposażonych w takiż sprzęt i broń. Podstęp udał się. Dywersyjne kommanda Sko­rzenego siały panikę na tyłach amerykańskiej 12 Grupy Armii generała Bradleya. Przecina­ły linie telefoniczne, likwidowały gońców, zmieniały drogowskazy, mordowały oficerów. Doszło do tego, że każdego przejezdnego pa­trole żandarmerii szczegółowo wypytywały

  1. jego rodzinny stan i miasto, ostatnie wyniki ligi futbolowej, przeboje i filmy, by wyłapać niemieckich dywersantów. Sam Skorzeny roz­puścił pogłoskę, że specjalne kommando, prze­brane w mundury amerykańskie, zostało wysła­ne aż do Wersalu, by zlikwidować głównodo­wodzącego teatrem europejskim generała Eisen­howera. Plotka rozprzestrzeniała się jak pożar

  2. gdy doszła do Wersalu, mówiono już o set­kach sabotażystów zrzuconych pod Paryżem. W konsekwencji pałac wersalski otoczono gę­stymi zasiekami, czterokrotnie zwiększono liczbę wartowników, a na rogach i przed bra­mami ustawiono wozy pancerne. Poza plecami

Eisenhowera przebrano w jego inuńdur po­dobnego do głównodowodzącego pułkownika Baldwina Smitha i wożono go demonstracyj­nie po Wersalu jako przynętę. Na ewentual­nych niemieckich spadochroniarzy czekali roz­mieszczeni w różnych punktach miasta koman­dosi amerykańscy.

Plotka Skorzenego nie przyniosła, poza kło­potami administracyjnymi w Wersalu, groź­niejszych skutków, ale inna niemiecka akcja dezinformacyjna skłóciła skutecznie brytyj­skich i amerykańskich dowódców. Montgome­ry, Bradley, Patton i inni generałowie byli niesłychanie czuli na punkcie swej popular­ności we własnych krajach i dbali o „dobrą prasę". Wzajemne pretensje łagodził Eisenho­wer, który w trosce o dobrą opinię powołał specjalnego oficera do spraw kontaktów z pra­są. Siódmego stycznia 1945 roku marszałek Montgomery zorganizował konferencję praso­wą, na której choć wychwalał amerykań­skich żołnierzy i generałów, to jednak „brzmiał", jakby to on dowodził całością sił alianckich. Wystąpienie Montgomery'ego zre­lacjonowała rozgłośnia BBC. Pech chciał, że wywiad został przechwycony przez nasłuch niemiecki. Dywersyjna stacja Radio Arhnem, nadająca w języku angielskim, błyskawicznie „podbarwiła" wystąpienie brytyjskiego mar­szałka i sfabrykowaną wersję wywiadu nadała w eter. Co gorsza właśnie tej wersji wysłu­chano w kwaterze głównej Bradleya, który i tak był „cięty" na Montgomery'ego, ponie­waż musiał mu przekazać kilka dywizji ame­rykańskich ze swej 12 Grupy Armii. Wściekły Bradley nie próbując nawet wyjaśnić źródła informacji złożył własne oświadczenie dla pra­sy, atakując dość złośliwie brytyjskiego mar­szałka. Sprawa wyjaśniła się w końcu, ale atmosfera współpracy na najwyższych szczeb­lach alianckiego dowodzenia nie powróciła.

Porządkowanie przedpola

Zanim jeszcze doszło do jakichkolwiek roz- dźwięków, sztaby brytyjskie i amerykańskie przeżywały „miesiąc miodowy". Inwazja „bu­ta" nastąpiła tak szybko po Sycylii, że nie przygotowywano nawet poważniejszych opera­cji maskujących. Natomiast we Włoszech trzeba było porzucić nieprzydatne zwyczaje pustynne i opracować nowe chwyty, by dostosować się do terenu i jego wymagań. Wkrótce jednak przyzwyczajono się ustawiać kanistry z ben­zyną szeregiem wzdłuż dróg, co przypominało z powietrza kamienne ogrodzenia pól, po­wszechnie spotykane na włoskiej wsi. Pnie oliwek okładano pojedynczymi pociskami arty­leryjskimi, gdyż listowie./ty,^ .f^zęjg jest bar­dzo rzadkie i wszystko przez nie widać. Naj­więcej troski przysparzało maskowanie przy­frontowych lotnisk, które chroniono przed bombardowaniem artylerii dalekiego zasięgu. Pas startowy jednego z takich lotnisk zama­skowano sprytnie jako... boisko piłkarskie. Dla zmylenia obserwatorów niemieckich, gdy nie było lotów, rozgrywano na „boisku" mecze lub organizowano treningi.

Kolegium brytyjskich szefów sztabów za­akceptowało na rok 1943 trzy pozoracje skła­dające się razem na program „Cockade". Akcja „Starkey" miała być fałszywym uderzeniem na drugą stronę kanału La Manche, „Tindall" fikcyjnym atakiem na Norwegię, a „Wadham" imaginowaną amerykańską inwazją Bretanii. Wszystkie trzy okazały się niewypałami, cho­ciaż przy akcji „Starkey" wykorzystano nawet część wojsk uczestniczących w manewrach „Harlequin". Na papierze plany pozoracji wy­glądały ładnie, ale w praktyce partnerzy Lon­dyńskiej Sekcji Kontrolnej nie zagwarantowali jej ani sił, ani środków. Nikt nie miał serca do działań, które w zasadzie nie miały dać nic, poza denerwowaniem Niemców. Ci ostatni również nie zamierzali współpracować i nie przejmując się akcją „Starkey" spokojnie ewa­kuowali swe dywizje z północnej Francji do Włoch, pozostawiając na dłuższy czas nadbrze­żne garnizoa$,paear i Calais bez rezerw. Akcja „Tindall" też nie wywarła na Niemcach więk­szego wrażenia, tym bardziej że od początku rozłaziła się w szwach, z braku przekonania o jej celowości. Akcja „Wadham" wypadła jeszcze smętniej i po pierwszych niepowodze­niach po prostu odwołano ją.

Trzy nieudane pozoracje przyniosły jednak sporo doświadczeń w 'imitowaniu dużych kon­centracji wojsk. Specjalna „lotna" komisja wi­zytowała z powietrza fałszywe obozowiska, a. jej raporty świadczyły, że nie można opra­cować szczegółowych instrukcji pozorowania. Powodzenie zależy od serca i wyobraźni ekip przygotowujących je. Tam, gdzie ekipy te spa­ły codziennie w innych namiotach „obozu", wydeptane ścieżki wyglądały autentycznie, w przeciwieństwie do obozowisk, gdzie imitowa­no je rozsypaną słomą albo wapnem i to tak nieudolnie, że nie trafiały do namiotowych wejść.

W sumie „Starkey", „Tindall" i „Wandham" nauczyły podstawowego prawa: wielka pozo­racja musi być tworzona powoli, niejako ro­snąć sama z siebie i trzeba przy jej realizacji dbać o najdrobniejsze szczegóły.

Rok 1943 był jednak przede wszystkim okre­sem konstruowania, produkowania i testowa­nia sprzętu maskowniczo-pozoracyjnego. Skoń­czono z chałupniczymi metodami produkcji, ja­kimi posługiwały się warsztaty „Gangu Magi­ków", wybierając kilkanaście modeli i kier,ując je do produkcji przemysłowej. Wprowadzono również porządek w posiadanym sprzęcie i na­zewnictwie.

Rok ten przyniósł jeszcze oprócz dotychczas stosowanych imitacji (kołowych, polowych sa- monośnych i składanych, imitacji pionowych, poziomych, statycznych, sprzętu „Meccano") imitacje nadmuchiwane, z których najpopular­niejsze to „nadymanki" czołgów i samochodów. Przypominały one do złudzenia oryginał, były łatwe w obsłudze, gdyż wystarczyło je tylko nadmuchać i * zakotwiczyć w ziemi. Ameryka­nie produkowali również nadmuchiwane ma­kiety małych samolotów, barek desantowych, „Wetbob" i dział. Te ostatnie nie cieszyły się dobrą opinią, gdyż wymagały pieczołowitej opieki. Spadek ciśnienia w rurze imitującej lufę powodował, że zaczynała zwisać i wów­czas nawet jedno działo z taką „smętną" lufą mogło zdradzić całą pozorację.

Bliżej nie wiadomo dlaczego, ale producenci imitacji polubili czołg typu Sherman, którego makiety wytwarzane były w trzech wersjach: składanej, nadmuchiwanej i mobilnej.

Nie wiodła się natomiast produkcja apara­tury nagłaśniającej, imitującej hałas pola wal­ki. Amerykanie skonstruowali wzmacniacze i głośniki wytrzymujące najtrudniejsze warunki terenowy, ale _ emitowane przez nie dźwięki nie brzmiały przekonująco. Brytyjczycy opra­cowali sprzęt Hi-Fi, ale delikatny i wrażliwy na wstrząsy. Używano go jednak z powodze­niem podczas lądowania na Sycylii i symulo­wanych desantów na tyłach linii niemieckich w trakcie kampanii włoskiej.

Pomysłem, który został opracowany jeszcze w czasie walk pustynnych, byli fałszywi spa­dochroniarze. Odnieśli oni w Afryce spore „sukcesy", angażując w poszukiwanie nie ist­niejących dywersantów spore siły przeciwni­ka. Model „afrykański" podpalał się samo­czynnie po wylądowaniu, co pozorowało ni­szczenie spadochronu i likwidowało kukłę, po­tęgując konsternację poszukujących. Model „europejski" był dla oszczędności materiału produkowany w skali 1:2, gdyż na tle nieba mniejsza figurka- sugerowała tylko większą odległość, nie wzbudzając podejrzeń. W skali 1:2 produkowane były też prototypy imitacji szybowców stosowanych przez oddziały po- wietrznodesantowe. Eksperymenty z takimi . modelami o automatycznie rozkładających się skrzydłach, po wyrzuceniu z samolotu, wy­padły nadspodziewanie pomyślnie. Z bliżej niewiadomych powodów nie skierowano jednak imitacji szybowców do produkcji. Masowo wy­twarzano natomiast „spadochroniarzy", którzy „do czasu" umieszczeni zostali w magazynach.

Duchy dżungli

Brytyjczycy uznawani są za mistrżów wiel­kich operacji pozoracyjnych. Japończycy za najwyższej klasy ekspertów kamuflażu indy­widualnego. W początkowej fazie walk na Da­lekim Wschodzie żołnierze amerykańscy od­czuwali wręcz, lęk przed niewidocznym wro­giem. Dla Amerykanów dżungla, z jej pląta­niną drzew, lian i poszycia, była środowiskiem psychologicznie niezrozumiałym i wrogim. Ja­pończycy natomiast wykorzystywali do ma­ksimum warunki terenowe, korzystając z do­świadczenia wieloletniej wojny z Chinami.

Mistrzostwo japońskiego indywidualnego ma­skowania tworzyło zabójczy konglomerat z ja­pońską filozofią wojny. Na europejskim czy afrykańskim teatrze wojennym maskowanie miało przede wszystkim charakter defensyw­ny, chodziło o ochronę własnego żołnierza. Japońska koncepcja przewidywała, że masko­wanie i pozoracja winny służyć przede wszy­stkim zabijaniu wroga, każdy podstęp był uza­sadniony, jeżeli prowadził do fizycznego wy­niszczenia przeciwnika. Stąd w pobliżu strzel­ców wyborowyęh umieszczano na drzewach manekiny, które miały ściągnąć na siebie uwa­gę i ogień Amerykanów, a tym samym ujawnić ich pozycję japońskiemu snajperowi. Strzelcy wyborowi przywiązywali się do drzew, by móc łatwiej operować rękami, a w razie zra­nienia nie tracić sił na utrzymanie się na ga­łęzi, ale też po to, by po śmierci straszyć nadal wroga i zużywać jego amunicję. Przywiązane ciało nie spadało, a w dżungli najpierw się strzelało, a później sprawdzało, do czego. Po walkach na Guadalcanal oficer wywiadu pie­choty morskiej raportował, że odcięto wiszące od trzech dni ciało snajpera, w którym znale­ziono 78 pocisków. A ile poszło obok w po­wietrze? Mordercza filozofia, ale mieszcząca się znakomicie w żołnierskim kodeksie hono­rowym Bushido.

W kodeksie tym mieściły się również pod­stępy w rodzaju ściągania rannych Ameryka­nów w pobliże japońskich okopów, by sprowo­kować ich kolegów do ratowania im życia i wystawienia się na ogień. Sprowokowaniu służyło też wołanie pomocy w języku angiel­skim, tłumaczenie przejmującym głosem, że jest się rannym. Dla urealnienia podstępu Ja­pończycy potrafili podkradać się nocą i podsłu­chiwać Amerykanów, by dowiedzieć się ich imion czy przezwisk, a później używać ich w swej makabrycznej pozoracji:

Inną formą pozoracji dźwiękowej było syn­chronizowanie własnego ognia artyleryjskiego lub moździerzowego z rytmem ognia przeciw­nika, co w dżungli sprawiało wrażenie ostrza­łu przez własną artylerię. Wabiono tez w pu­łapkę patrole przeciwnika oddając salwy ze zdobycznej broni małokalibrowej, co symulo­wało znajdowanie się pozycji we własnych rękach.

Powszechnie stosowaną pułapką wizualną było rozrzucanie obok ścieżek w dżungli części ekwipunku żołnierskiego, kartonów z racjami żywnościowymi i drobnego sprzętu,. co miało sugerować nagłą ucieczkę. Wokół takiej „przy­nęty" Japończycy rozmieszczali strzelców wy­borowych, którzy czekali, aż zbliży się pościg.

, Inny rodzaj „przynęty" stanowiły budowane w „regulaminowych" miejscach stanowiska broni maszynowej, obsadzane kukłami, wokół których rozmieszczano snajperów.

Na Malajach i Nowej Gwinei, gdzie walczy­ły oddziały australijskie, Japończycy powszech­nie nakładali na swe wysokie, miękkie czapki tekturowe pierścienie upodabniając je w mro­ku dżungli do australijskich kapeluszy. Na wszystkich frontach mieli zwyczaj obrzucać wroga najbardziej wyszukanymi wyzwiskami i szyderstwami, prowokując do otwarcia ognia i ujawnienia swych stanowisk. W tym samym celu, z całkowitą pogardą dla śrftierci, potra­fili wyjść na otwarte pole, albo do ostatniej chwili udawać zabitych, by wprost spod nóg ostrzelać patrol przeciwnika.

W przeciwieństwie do mistrzostwa w kamu­flażu ffóiitoW^ttS^Biekty znajdujące się na głębokim zapleczu maskowane były czasami w sposób niezrozumiale wręcz naiwny. Trudno wytłumaczyć, dlaczego zbiorniki ropy nafto­wej w Kure pomalowano w wielkie trójkąty i czworokąty i do tego w kontrastowych bar­wach. Być może usiłowano utrudnić w ten spo­sób pilotom ocenę odległości?

Błędy te Japończycy poprawiali pośpiesznie pod koniec wojny, poza tym wzorem Niemców, zaczęli w tym czasie przenosić swój przemysł zbrojeniowy pod ziemię. Program ten, jak wy­nika z dokumentów i pozostawionych śladów, * był bardzo szeroko zakrojony, czego przykła­dem może być podziemny arsenał i fabryka samolotów na wzgórzach Yokosuka nad Zato­ką Tokijską. W gigantycznym labiryncie umieszczono laboratoria, hale, magazyny, ele­ktrownie, biura, a nawet hangary. Amerykań­scy interpretatorzy zdjęć lotniczych wiedzieli, że pod wzgórzami Yokosuka mieszczą się ja­kieś instalacje, odkryto je po drogach doja­zdowych i wejściach do tuneli, ale nie zdawali sobie sprawy z ich rozmiarów ani domyślali się, że dziesiątki tuneli połączone są w jeden system.

Bezpośrednie zaplecze frontu i frontowe ba­zy lotnicze maskowane były świetnie i po­mysłowo z użyciem wielu sprytnych imitacji sprzętu. Amerykańskim obserwatorom z 4 i 17

Grupy Rozpoznania Powietrznego udało się z wielką trudnością, dla przykładu, stwierdzić, że dziesiątki haubic rozlokowanych za japoń­skimi liniami na Nowej Gwinei to| makiety, których lufy zrobione są z pnia palmy koko­sowej. Podobną „artylerię" Japończycy stoso­wali w różnych miejscach frontu, a na przy­lądku Gloucester na wyspie Nowa Brytania tak udatnie podrobili czterodziałową baterię przeciwlotniczą, wraz z wypchaną trawą ob­sługą, że była ona kilkanaście razy bombardo­wana przez alianckie samoloty. Na tej samej wyspie, w wielkiej bazie Rabaul, zaopatrze­nie ustawiono w sterty i przykryto strzechami z liści palmowych upodabniając magazyny garnizonu wyspy do tubylczej wioski.

Oryginalny chwyt zastosowano przy budowie bazy lotniczej na Nowej Georgii w Archipe­lagu Salomona. Wznoszono ją, w gęstym lesie, pod okiem stale krążących samolotów amery­kańskich, a mimo to obserwatorom nie udąło się nic zauważyć. Powiązano bowiem drutem wierzchołki palm, a następnie usunięto pnie, nie naruszając zielonego „dachu", pod którym zbudowano hangary i baraki dla personelu. W podobny sposób zamaskowano pas starto­wy, który stał się tunelem. Wlot do niego znali piloci japońscy, Amerykanie nie mieli pojęcia, gdzie znajduje się baza zagrażająca ich po­zycjom na Guadalcanal, aż do chwili, gdy miejsce bazy zdradzili wrodzy Japończykom tubylcy.

Inne lotniska chronione były w równie prze­myślny sposób; maskowano matami z liści pal­mowych lub plecionkami z bambusa samoloty, a na wyspie Wake wkopano w ziemię i przy­kryto darnią całe hangary. W bazie Kavieng na Nowej Irlandii pas startowy posypano ko­ralowym miałem, i pomalowano w bruzdy ko­respondujące z sąsiadującym ornym polem. Wspaniałym pomysłem było rozlokowanie sprawnych samolotów na złomowisku bazy myśliwskiej w południowej Birmie. Maszyny po wylądowaniu kołowały na miejsca przygo­towane wśród gruchotów na cmentarzysku u krańca pasa startowego. Pozostawiano je bez dodatkowego maskowania, sąsiedztwo po­trzaskanych szczątków wystarczało.

W końcowej fazie wojny Japończycy zaczęli masowo stosować repliki samolotów, których setki ustawiano w bazach lotniczych na głę­bokim zapleczu i w strefie przyfrontowej. We­dług amerykańskich szacunków imitacje stano­wiły w ostatnich miesiącach wojny około 25 procent samolotów wykrytych przez rozpozna­nie. Nie wykluczone, że zastępowano nimi ma­szyny kierowane do operacji „Boski Wiatr", czyli lotów samobójczych. Bazy kamikaze, do­wodzonych przez wiceadmirała Takijiro Onishi, były szczególnie skrupulatnie maskowane, gdyż po pierwszych atakach samobójczych lotnictwo alianckie wyjątkowo zajadle szukało i niszczy­ło lotniska oraz samoloty fanatyków. Kamu­flaż był skuteczny. Alianci wiedzieli, że więk­szość eskadr kamikaze rozlokowanych jest na wyspie Kiusiu, ale nie wiedzieli gdzie, wie­dzieli, że dziesiątki maszyn przygotowano dla fanatyków na Taiwanie, ale nie przypuszczali, że było ich łącznie przeszło 700, ą rozlokowa­no je, nawet rozmontowane, po wiejskich cha­tach.

Japońskim wynalazkiem były systemy tuneli, jakimi wzmacniali swoje umocnienia. O ile w Europie budowle podziemne miały głównie chronić żołnierzy przed bombami bądjfc po­ciskami artyleryjskimi, o tyle w koncepcjach japońskich tunele służyły przede wszystkim skrytemu przenikaniu na tyły nieprzyjaciela.

Front wschodni

Po ataku na ZSRR Niemcy mieli się przeko­nać, że system maskowania przyjęty w Armji Radzieckiej stoi na wysokim poziomie. Tylko we wstępnej fazie walk w rejonach nadgra­nicznych, kiedy uderzyli z przewagą sił i środ­ków, maskowanie szwankowąło, ale już w po­łowie iipca 1941 roku sam Guderian musiał przyznać, że pod tym względem Rosjanie za­skakiwali napastnika. Zawodziła — jego zda­niem — organizacja walki, współdziałanie na polu bitwy, lecz" technika maskowania na szcze­blu taktycznym była bez zarzutu. Przemarsze wojska prowadzono w nocy, pozycje umocnio­ne budowano skrycie, sposób minowania dróg i wybranych odcinków terenu stwarzał wro­gowi niejedną niespodziankę. W ciężkich dzia­łaniach opóźniających nie było oczywiście cza­su na szukanie rozwiązań w samym masko­waniu, liczył się twardy opór jako atut naj­ważniejszy i najbardziej odczuwany przez Niemców. Dopiero pod Moskwą w ramach pla­nu obrony stolicy i odrzucenia napastnika na większą głębokość szczególną uwagę zwróco­no na przedsięwzięcia maskujące. Główne siły podciągnięto bez wiedzy przeciwnika. Ani ob­serwacja naziemna, ani lotnictwo nie wykryły tych ruchów i przetasowań. Niemcy do ostat­niej chwili byli pewni, że mają przed sobą te same osłabione i wyczerpane walkami woj­ska, a tymczasem runął na nich uderzeniowy młot z masą czołgów i samolotów, masą wtedy dużą, bo w późniejszych bitwach pod Stalin­gradem i Kurskiem była ona wielekroć więk­sza.

Nie powiodły się też powietrzne ataki nai Moskwę. Straty Luftwaffe rosły, a miasto pod parasolem myśliwskich pułków i licznych ba­terii armat przeciwlotniczych tętniło normal­nym rytmem życia. Na jego przedpolach zbu­dowano makiety domów i obiektów przemy­słowych, składów i zbiorników paliwa. Gdy nadciągały formacje niemieckich bombowców, wyłącznie w nocy, Moskwa tonęła w mroku, a tu, na podejściach do miasta, tryskały gejze­ry ognia jak po wybuchach, szalały pożary, dezorientując wroga, gdzie właściwie powinien ulokować swój ładunek. Serie i salwy bomb szły najczęściej w tę płonącą dekorację. Sprawdzenie skutków takiego ataku w porze dziennej kończyło się z reguły fiaskiem. Każ­dy samolot rozpoznawczy był w porę identy­fikowany i przechwytywany przez pilotów myśliwskich. Mogli zatem Niemcy tylko w swoich gazetach mnożyć wskaźnik tonażu bomb, Moskwa była poza ich zasięgiem Nie­którym jeńcom z Luftwaffe, nazbyt pewnym, że stolica Kraju Rad musiała ucierpieć po tych nalotach, pokazywano miasto z bliska. Z okien samochodu mogli zobaczyć owe „ruiny i zglisz­cza", o których tyle krzyczała ich własna pro­paganda.

Maskowanie stało się codzienną praktyką we wszystkich rodzajach wojsk i sił zbrojnych. Ponieważ Niemcy najbardziej zaciekle tropili i atakowali lotniska, za wszelką cenę dążąc do utrzymania swej inicjatywy w powietrzu, na szeroką skalę przystąpiono do budowy lot- /

nisk pozoracy jnychz licznymi makietami samo­lotów, samochodów, wozów dowodzenia, a na­wet ludzi. Z góry podobieństwo do autentyku było łudzące, dekorację w dole znali tylko nieliczni. W rejonie Kałacza na takie właśnie „czynne" lotnisko wróg zrzucił ponad 900 bomb burzących i zapalających, parokrotnie „nisz­cząc" sprzęt, który w ciągu nocy wyrastał od­nowa w innych miejscach. Pomysłowi mecha- • nicy zastosowali nawet bloki i linki, porusza­jąc „cennym bogactwem" w chwilach ataku z powietrza, aby do reszty przekonać Niem­ców, że lotnisko „żyje".

Innym przykładem maskowania, już w skali operacyjnej, może być druga faza bitwy pod Stalingradem. Według zgodnej opinii Paulusa i jego generałów nikt z nich pojęcia nie miał, co dzieje się na skrzydłach wielkiego pola wal­ki, a zwłaszcza na jego zapleczu po radzieckiej stronie. Rozpoznanie lotnicze żadnych godnych uwagi ruchów nie stwierdziło, zwiad wojsk lą­dowych był zbyt płytki, nasłuch radiowy nic nie wyłapał na „czesanych" falach. Wprost nie do wiary, a jednak fakty mówią za siebie. Na zachodni brzeg Wołgi przerzucono między in­nymi 160 000 żołnierzy, 10 000 koni, 450 czoł­gów i 600 dział, w nocy, we mgle i śnieżnych zadymkach. Ruch wozów bojowych i gąsieni­cowych ciągników odbywał się pod osłoną og­nia artylerii, w potokach ogłuszającego huku.

\

Transport kolejowy dochodził tylko do kilku oddalonych od rzeki stacji wyładowczych. Amunicja, paliwo, żywność i inne środki ma­teriałowe szły też w nocy, na samochodach i saniach, w masce bieli dostosowanej do sze­rokiego pleneru. Zapasy lokowano w wąwozach i jarach, z dala od kołchozowych domów i ma­gazynów. Wszystko przebiegało w warunkach odwróconej doby: w dzień żadnego ruchu, w nocy robota na tempo. Stalingradczycy opowia­dali potem, że człowiek zniósł tę zmianę, gorzej było z końmi...

Dla całkowitego zdezorientowania wroga „coś się działo" na kierunkach pomocniczych i w rejonach nie wyznaczonych na podstawę na­tarcia. Z hałasem przesuwano umowne jednost­ki, krzyżowały się rozkazy w sieciach radio­wych, operowały grupy zwiadowców, kropiła od czasu do czasu artyle.ria typową metodą wstrzeliwania się do celów, krążyły samoloty rozpoznawcze. Słowem, ruch był, tyle że po­zorny.

Na Froncie Dońskim rozkręcono tę machinę z pełnym powodzeniem, ale — wbrew oczeki­waniom Niemców — nie z tego kierunku miało wyjść główne uderzenie.

Poważnym problemem były lotniska. Natar­cie bez silnego lotnictwa w ogóle nie wchodziło w grę, personelu i sprzętu nie brakowało, szko­puł tkwił w tym, jak ściągnąć te liczne pułki, dywizje i korpusy, które miały wziąć udział w operacji?

Sprzymierzeńcem okazał się step. W wyzna­czonych miejscach wałowano po prostu pasy na śniegu, utwardzane marznącą wodą i pias­kiem. Roboty prowadzone były w nocy, wtedy też obok lotnisk urządzano prowizoryczne po­mieszczenia dla personelu, w ubitym śniegu lub w ziemi. Ludzie mieli w większości kwatero­wać w samochodach bądź w ocalałych domach. Przebazowanie z głębi nastąpiło jednak tuż przed operacją, a część samolotów wylądowała już po wykonaniu pierwszego zadania bojowe­go. Absolutna cisza radiowa do tego dnia nie pozwoliła Niemcom wysnuć jakichkolwiek wniosków dotyczących udziału lotnictwa w przygotowywanej operacji.

Radzieckie uderzenie pod Stalingradem było ciosem zaskakującym. Na kilka dni przed ofen­sywą szef Sztabu Generalnego OKH, generał Kurt Zeitzler, pisał do dowódcy 6 armii polo­wej, generała Friedricha Paulusa: „Rosjanie nie dysponują już większymi odwodami i nie mają możliwości przeprowadzenia natarcia w wielkiej skali". Kiedy więc ten ostatni przesłał mu pierwsze alarmujące meldunki o rozwoju wydarzeń nad Wołgą, w OKH zapanowała kompletna konsternacja. Hitler poinformowany o kryzysie wpadł w furię, zarzucając Pauluso­wi nieudolność w dowodzeniu i ubezpieczeniu wojsk. Nie wierzył w 4 taką sił§ nacierających dywizji i korpusów, a kiedy wreszcie zmienił zdanie, stało się już za późno na skuteczną po­moc. Do takiego wysił ku Niemcy nie byli już zdolni.

Przed bitwą na słyr ,nym łuku kurskim mas­kowanie po lobu stron ach frontu było w istocie podobne. SWrycie po dciągano świeże wojska, rejony wyczekiwania rozmieszczono z dala od pierwszej linii, od s? .czebla pułku w górę obo­wiązywała łączność przewodowa i tajna poczta polowa, now e dywiz je nie mogły ujawniać swej obecności i wreszci' e po jednej i drugiej stro­nie bez przerwy w isiało lotnictwo myśliwskie. Pełne zamaskowan ie takiej masy ludzi, uzbro­jenia i sprzętu był oby utopią. Mimo to radziec­cy saperzy z dołali nafaszerować teren tysiącami min, o któr ych Miemcy nic nie wiedzieli. Po­jawiły się rówr deż liczne makiety czołgów i dział ob ak e gzemplarzy prawdziwych, co zwłaszcza 1 otnik om utrudniało wybór właści­wego celu. \Viel< i wozów bojowych zniknęło pod kopami siana i w lasach pod siatkami. W pasie działania l(i ai mii powietrznej — przykłado­wo — urządzo no aż 50 lotnisk pozoracyjnych i rozstawiono na nich 240 makiet samolotów. Niemcy wykor tali tam 60 ataków bombowych, podczas gdy r la właściwych lotniskach opera- cyjnych, poło żonych na większej głębokości, panował spbl' :ój. Zgodnie z przyjętą taktyką

działań z tamtych ex ilęgłych rejonów miały wystartować pierwsze grupy uderzeniowe, aby wylądować na loteiskć Ich bliższych. Ten ma­newr szybkiej zmiany miejsca bazowania był w toku operacji wielokr otnie powtarzany. Zda­rzało się, że ten sam pi iłk „zaliczhl" sobie' po kilka lotnisk w ciągu j. ednego diiia. Nieprzy­jaciel stracił w końcu rc ^zeznanie, ile i jakich samolotów» może jeszczt s oczeki wać w po­wietrzu.

Ataki Luftwaffe na węz eł kolejowy w Kurs- ku szły bez mała w próżni< ę. Stację wyładowczą urządzono z dala od mias ta, w ląsach, w sa-

mym mieście natomiast r uch na pozorowany. Przetaczano puste składy wagonów z miejsca w mJ rampach rosły sterty „ładunt :u": sk i worków. Dla Niemców pr zynęta dla mieszkańców pewna ulga,, że ty winny spaść bomby. Powini iy, eh z dużym rozrzutem na sąsiedi iie dz była to oczywiście „gra do jedne ponieważ i artyleria przeciwl otnic myśliwscy dobierali się napaś tnikwm do skó­ry — żaden nalot nie uchodzi ł im bezkarnie.

Od tej operacji do końca wK>jny wszystkim większym przedsięwzięciom Ari ni i Radzieckiej towarzyszyły elementy maskowi mia i dezinfor­macji. W organach dowodzenia i iostrzegano ich znaczenie i — w przeciwieństw; ie do aliantów


torach był zniszczone ejsce, a na -zyń, beczek znakomita, Iko tam po- ioć spadały ielnice. Nie jj bramki", za, i piloci

zachodnich — nie tworzono z tego systemu •jakiegoś misterium, sztuki dla sztuki. Domino­wał tu zdrowy rozsądek, wyraźnie wytknięty cel, a nade wszystko kluczową rolę odgrywała rzeczywista znajomość nieprzyjaciela, pogłębia­na dopływem informacji z różnych źródeł roz­poznania: własnego wywiadu, zeznań jeńców, analizy zdobytych dokumentów operacyjnych, głębokiego nasłuchu-radiowego i penetracji po­wietrznej. W radzieckich sztabach panowało przeświadczenie, że wróg może być dezoriento­wany tylko do pewnego momentu — w kon­kretnym czasie i przestrzeni — potem o powo­dzeniu walki decyduje męstwo żołnierza, jego oręż i sprawność funkęjonowania służb tyło­wych, a zatem czynniki innego rzędu.

W operacji „Bagration" największy nacisk położono na maskowanie transportów i prze­grupowań wojsk. Ruch na liniach kolejowych odbywał się wyłącznie nocą, oddziały po wy­ładowaniu kierowano do pobliskich lasów. Po­szczególne bataliony, dywizjony i pułki łączyły się w składach macierzystych dywizji już na trasach przemarszów bądź w rejonach ześrod- kowania. Wszystko odbywało się pod kontrolą posterunków naziemnych i najlepszych załóg własnego lotnictwa rozpoznawczego. O każdym niedociągnięciu był na bieżąco informowany sztab 1 Frontu Białoruskiego, o czym między innymi przekonał się generał wojsk pancernych

Paweł Batów, któremu, jak wspomina, zwróco­no uwagę na dostrzeżone z powietrza potknię­cia. Inna sprawa, że maskowanie czołgów i dział pancernych w marszu,, w tumanach kurzu, to rzecz niełatwa.

Latem 1944 roku Niemcy spodziewali się ra­dzieckiego natarcia na kierunku kowelskim, skąd — według ich przewidywań — miało wyjść głębsze uderzenie na Lublin i Warszawę. Ocena ta dotarła do radzieckiego wywiadu i dowództwo 1 Frontu Białoruskiego póstano- wiło ugruntować błędne rozeznanie niemieckich sztabów. Na ten kierunek poszły makiety czoł­gów i dział w pełnym słońcu. Tam również pojechał specjalny pociąg — ruchome stano­wisko dowodzenia — marszałka Żukowa, choć on sam wraz ze swym sztabem był w innym miejscu. Radiostacja pociągu „normalnie" pra­cowała, przekazując rozkazy i wytyczne dla wojsk. Z rejonów rzekomej koncentracji „od­powiadały" sztaby dywizji i korpusów. W rze­czywistych związkach operacyjnyck i taktycz­nych obowiązywała cisza radiowa zarówno w pasie tego Frontu, jak 'i w 1 Froncie Ukraiń­skim i 2 Froncie Białoruskim. Uderzyć miały wszystkie trzy, czego Niemcy nie zdołali roz­szyfrować. Zdezorientował ich do reszty ma­newr lotniskowy, przeprowadzony tuż przed samą operacją. Przypuszczali, że radzieckie siły powietrzne dysponują tylko tym, co znajduje się w strefie przyfrontowej! Fratoda była inna: uderzeniowy trzon znajdował się w głębi.

Ofensywa styczniowa w 1945 roku to jeszcze jeden wstrząs dla wroga. Sztabowcy OKH zno­wu nie docenili sprawności radzieckiego zaple­cza, nie spodziewali się napływu takiej masy wojsk, nowego uzbrojenia i sprzętu, a co naj­ważniejsze — nie dostrzegli maskowanych przegrupowań. Opady śniegu, mgły i długie noce sprzyjały skrytym ruchom wojsk radziec­kich, a wraz z nimi w takich samych warun­kach przygotowywała się do natarcia 1 armia Wojska Polskiego. Jak w operacjach poprzed­nich udał się w pełni przerzut lotnictwa. W pa­sie 1 Frontu Białoruskiego urządzono 55 lotnisk pozorowanych z makietami samolotów i stano­wisk artylerii przeciwlotniczej, nawet z czyn­nymi radiostacjami, a w tym samym czasie w innych miejscach trwała budowa lotnisk ope­racyjnych, oczywiście uproszczona do niezbęd­nych czynności: wyrównania dróg startowych i rozstawienia znaków orientacyjnych. Kwatery dla personelu wyznaczono w najbliższych wsiach. W strefie frontowej operowały nielicz­ne pułki lotnictwa myśliwskiego, szturmowego i bombowego, znane Niemcom z podsłuchu ra­diowego. Główne siły, łącznie 1100 samolotów, wylądowały tam przed samym natarciem, osią­gając docelowe lotniska w martwej strefie obserwacji radiolokacyjnej, poniżej 300 met­rów wysokości. Niemcy do tego czasu atako­wali pozorowane lotniska w dzień i w nocy, zaliczając sobie sporo „sukcesów". Trafione makiety płonęły jak pochodnie, radzieckie ra­diostacje „potwierdzały" straty. Na zdjęciach dostarczanych przez rozpoznawcze samoloty Luftwaffe widać było nawet liczne „samochody sanitarne". Można powiedzieć, że w tym osob­liwym pojedynku satysfakcja była dwustronna, tyle że dla wroga urojona.

. Identyczny manewr skrytego podciągnięcia sił powietrznych zastosowano przed operacją berlińską. W wojskach lądowych ruch odbywał się wyłącznie nocą, nad samą Odrą i Nysą po­zorowano przerzuty silnych związków pancer­nych tam, gdzie ich nie było. Wyznaczone pod­oddziały czołgów „prasowały" ziemię w donoś­nym ryku silników, inne natomiast podwożono pociągami do najdalej wysuniętych rejonów wyładowania. Tu praca przebiegała bez szcze­gólnego hałasu, tłumionego ogniem dział. Ory­ginalnym pomysłem było maskowanie świetlne, które miało oślepić i oszołomić nieprzyjaciela. Z rozkazu marszałka Żukowa ściągnięto nad Odrę 140 reflektorów przeciwlotniczych, aby w momencie przystąpienia do natarcia — już po przygotowaniu artyleryjskim i lotniczym — położyły łunę blasku na przedpolu. Przeprowa­dzona na tyłach próba dowiodła, że ci po dru­giej stronie, narażeni na taką siłę światła, po prostu- przestaną widzieć, co się przed nimi dzieje. Z czymś takim Nier. ncy zetknęli się po raz pierwszy i — jak wyi likało z pierwszej fazy forsowania Odry ora.z v» alk na jej zachod­nich przyczółkach — skutek zastosowania tylu reflektorów był dla wroija pi orunujący. Dzięki nim radzieccy żołnierze wdar li się do okopów i stanowisk nieprzyjaciel a, a i :a nimi runął ta­ran czołgów.

..Wie lki koncert"

Na takie miano zasługuje poc ijęta przez za­chodnich aliantów opera cja „Boi lyguard", któ­ra miała osłonić lądowanie w N 'ormandii. Nie wszystko w tym koncercie zagrali ~> na właściwą nutę, aspiracje grona dy rygentów ' szły za da­leko, sporo dopowiedziano w tej kwestii już po wszystkim, alę skala przedsięw zięć była na pewno wielka. Obejmowała ona i swym zasię­giem całą Europę: od koiła podbieg unowego po afrykańskie wybrzeże Morza Śródzi emnego, od Gibraltaru po Moskwę ii Bejrut. 1 Byli w nią zaangażowani politycy i aktorzy, g enerałowie i dziennikarze, agenci i p odwójni agt 'nci. Przy­gotowywano ją miesiącami, wyk. orzystując wszystkie zdobyte dotyc hczas dośw; iadczenia.

Ramowy plan nakreślono w lipcu 1043 .roku, zakładając z góry, że będnie to opera cj. a na nie spotykaną dot^hczą .s skalę, gdyż postanowio­no wpoić w Niem ców przekonanie, że atak Sprzymierzonych rr> ioż;e nastąpić wszędzie, ale nie przez kanał I ,a Manche, a gdy już nie będzie można dłużi jj ukryć przygotowań inwa­zyjnych, że desant, nastąpi później i w innym miejscu niż to w rj jeczywistości planowano. Plan otrzymał krypton im .„Jael" i 8 października 1943 roku wstępi ia w ersja działań pozoracyj- nych została prs ledsta wioną do zatwierdzenia kierownictwu p olitycj mo-wojskowemu Sprzy­mierzonych.

Szczegółowe decyzje jeszcze nie zapadły, a Londyńska S' akcja Kontrolna i amerykańska Wspólna Kon trola Bezpieczeństwa zaczęły przygotowywać; grunt, rozpowszechniając w środowiskach dyplomatycznych pogłoski, któ­rych mctywer n przewodnim była rzekoma nie­chęć aliantów do dziaiłań ofensywnych w 1944 roku, spowc jdowana znakomitymi efektami strategicznyc' h nalotów dywanowych. Zgodnie z wytycznyn ii dyplomaci alianccy w Madrycie, Lizbonie, B- ernie i Sztokholmie zaczęli popeł­niać „niedy skrecje" streszczające się do opinii, że III Rzer sza padnie wkrótce na kolana, bo­wiem of en sywa bombowa rozwija się znakomi­cie,- prod ukcja amerykańskich bombowców B-29 stalf i rośnie, a kłopoty z transportem do Wielkiej Brytanii niebawem ustaną, gdyż przedłużone zostaną pasy lotnisk tranzytowych na Karaibach. Ta ostatnia informacja była prawdziwa, co tylko nadawało wiarygodności innym przeciekom. Londyńska Sekcja Kontrol­na opracowała również katalog tematów dla rozmów salonowych, w których należało suge­rować, że inwazja, jeżeli w ogóle nastąpi, to dopiero jesienią, gdyż desanty są ryzykownym przedsięwzięciem i muszą być dobrze przygoto­wane. Mianowanie generała Montgomery'ego na dowódcę sił brytyjskich komentowano jako zimny prysznic dla optymistów, gdyż wiadomo, że ruszy on z miejsca dopiero wówczas, gdy będzie dysponował przygniatającą przewagą w ludziach i sprzęcie. Wyolbrzymiano znacze­nie autentycznych strajków w fabryce silników General Motors w Detroit, sugerując, że opóź­nią one program budowy barek desantowych, których i tak jest w Wielkiej Brytanii na le­karstwo. Dla podparcia tej ostatniej, fałszywej z gruntu, informacji zaaranżowano nawet in­terpelacje deputowanych w Izbie Gmin, którzy krytykowali ministrów rządu wojennego Chur­chilla za opieszałość i brak zainteresowania przygotowaniem operacji inwazyjnych.

Brytyjscy szefowie sztabów zaakceptowali plan „Jael" 27 grudnia 1943 roku, przemiano- wując go na „Bodyguard". Po trzech tygod­niach, 18 stycznia 1944 roku, program ten otrzymał aprobatę amerykańskich szefów szta­bów. Dzielił się na sześć poważnych operacji pozoracyjnych o charakterze militarnym, dwóch dezinformacyjnych akcji dyplomatycznych, jed­nej aktorskiej oraz dziesiątków mniejszych ak­cji i działań.

' Operacja „Fortitude North" — jedna z waż­niejszych w programie „Bodyguard" — miała przekonać Niemców, że celem alianckich akcji zaczepnych w 1944 roku będzie Norwegia. Był to dobry wybór, gdyż Hitler miał swego ro­dzaju obsesję taktycznej i strategicznej wagi Norwegii i utrzymywał tam wyjątkowo silny kontyngent liczący około 400 tysięcy żołnierzy. Zadaniem koordynatorów „Fortitude North" było utrzymać ten garnizon w Norwegii jak długo się da, aby nie mógł zostać przerzucony do Normandii na pomoc jednostkom walczą­cym z alianckimi wojskami inwazyjnymi.

Straszakiem" miały być oddziały „Sprzy­mierzonych" przygotowujące się w Szkocji do desantu w rejonie norweskiego portu Stavan- ger. Politycznym celem desantu miało być skło­nienie Szwecji do przejścia na stronę Sprzymie­rzonych i udostępnienie im baz lotniczych na swoim terytorium. Celem militarnym — zlikwi­dowanie garnizonu niemieckiego i połączenie się z Armią Czerwoną, która przygotowywała, oczywiście fikcyjnie, natarcie od strony Mur­mańska.

Taki był scenariusz „Fortitude North". Od­powiedzialny za jego realizację był szef Do­wództwa Szkockiego, generał Ąndrew Thorne, a wykonawcą pułkownik R. M. Macleod. Obaj powołali 4 armię, która rozbiła swą kwaterę główną w Craigie House, w miejscowości Ayr. 4 armia była mieszaniną fikcyjnych i prawdzi­wych jednostek, których numery zmieniano kilkakrotnie, by sprawić kłopot niemieckiemu wywiadowi obliczającemu na podstawie nasłu­chu radiowego liczebność ewentualnych sił in­wazyjnych. Opracowanie takiego zestawienia jednostek wchodzących w skład fikcyjnej armii nie było wcale proste, nawet dla jej twórców. Trzeba było pamiętać o służbach pomocniczych i sprawdzić dokładnie, czy przypadkiem naj­mniejszy nawet fikcyjny oddziałek nie ma prawdziwego odpowiednika na froncie włoskim czy na Dalekim Wschodzie.

Żywot 4 armii trwał nieco ponad 12 miesię­cy, do 31 marca 1945 roku. Przez ten czas jej „dywizje" i „korpusy" przeprowadziły całą serię manewrów. Najpoważniejsze, o krypto­nimie „Cadboll", objęły wszystkie dywizje, a ruchy każdej z nich symulowały w eterze eki­py złożone z 8 oficerów i 24 radiotelegrafistów. Oddziały 4 armii „zjeździły" całą Szkocję, kon­taktowały się z Pierwszą Grupą Armii Stanów Zjednoczonych — FUSAG, równie „autentyczny­mi" związkami operacyjnymi, w eterze w po­łudniowej Anglii. Podczas każdej z takich sy­mulowanych rozmów trzeba było pamiętać o najdrobniejszych szczegółach, takich jak szum otoczenia i głosy w tle podczas rozmów radio­telefonicznych, o pomyłkach telegrafistów, któ­re musiały się zdarzać prawdziwym oddziałom łączności. „Armia duchów" musiała być w każ­dym calu kopią armii rzeczywistej.

Symulację radiową, nawet najsprawniejszą, trzeba wesprzeć dowodami rzeczowymi, choćby pozorowanymi. Autentyczny sprzęt i ludzie zaangażowani byli w przygotowania do opera­cji „Overlord", ale magazyny ze sprzętem po- zoracyjnym bynajmniej nie świeciły pustką j wkrótce w okolicy miasteczka Kirkaldy po­jawiły się „jednostki pancerne". Wypróbowane na Pustyni Libijskiej urządzenia do robienia śladów „drukowały" na ziemi kształt gąsienic, a na końcu ustawiano zgrabne „nadymanki" czołgów typu Sherman czy Crusader. Na lot­niskach w pobliżu Glasgow i Edynburga roz­lokowano dywizjony bombowców ze sklejki chronionych przez artylerię przeciwlotniczą z drewna, której stanowiska przemieszano z faktycznymi bateriami dla przepłoszenia sa­molotów obserwacyjnych Luftwaffe. W zasa­dzie Niemcy powinni zobaczyć przygotowania 4 armii, ale nie mieli prawa ich obserwować. Mogliby się bowiem zorientować, że chociaż statki transportowe zakotwiczone u ujścia Firth of Forth są prawdziwe, to barki desantowe już nie, mimo że z ich kominów płynął dym, na

pokładzie suszyły się marynarskie ubrania, a przechodzień mógł usłyszeć przez otwarty bulaj szlagiery i dzienniki radia BBC.

Dla ochrony tej flotylli inwazyjnej powoła­no, w eterze, dwie eskadry marynarki wojen nej: „Siły V" i „Siły W", które razem z tran sportowcami przeprowadziły udane ćwiczenu w za- i w wyładunku sprzętu i wojsk pod kryptonimem „Onion II" i) „Leek II", za co otrzymały pochwały dowództwa.

Żołnierskie życie nie ogranicza się jednak do samych ćwiczeń, toteż w lokalnej prasie można było wyczytać o meczach piłki nożnej roze­granych przez różne jednostki 4 armii, o wy­stępach reprezentacyjnych orkiestr kobziarzy,» przybyciu różnych dostojników na wizytacje. Opisano nawet dokładnie śłub oficera sztabu 4 armii z podoficerem VII Pomocniczego Kor­pusu Kobiecego. Wszystkie te sfabrykowane informacje lokalne prasa zamieszczała na pole­cenie wywiadu MI-6, natomiast kontrwywiad MI-5, a zwłaszcza jego Komitet XX, zajmował się bezpośrednim dezinformowaniem Fremde Heere West, komórki wywiadowczej niemiec­kiego sztabu generalnego zajmującej się zachod­nioeuropejskim teatrem wojennym. „Obróceni" przez kontrwywiad agenci „Mutt" i „Jeff" po­twierdzali swej „centrali", że 4 armia rzeczy­wiście składa się z czterech dywizji piechoty, -"'nei desantowej, jednej pancernej i jednej

brygady pafićęrłtej oraz że bez wątpienia wy­znaczona została do inwazji Norwegii. „Mutt" i „Jeff" poinformowali też o odwiedzinach 4 armii przez grupę radzieckich oficerów łączni­kowych. Wiadomość ta korespondowała z prze­widzianym scenariuszem „Fortitude North", radzieckimi działaniami pozoracyjnymi w rejo­nie Murmańska, koncentrowaniem statków i rozpowszechnianiem pogłosek o wspólnej akcji desantowej w północnej Norwegii.

Kiedy już 4 armia „rozkręciła się", wynikła konieczność zamaskowania jej nikłego perso­nelu przed wścibskimi sztabowcami, którzy koniecznie chcieli dowiedzieć się, co robi 28 oficerów i 334 podoficerów oraz szeregowców. Po dłuższym namyśle oddziałek, będący w ete­rze 4 armią, nazwano jednostką rezerwową nr 12, co nic nikomu nie tłumaczyło, ale też nie wzbudzało podejrzeń. Jeszcze jeden dowód słuszności podstawowej zasady kamuflażu — wtopić się w otaczające środowisko.

Operacja tej miary co „Fortitude North", w którą zaangażowanych było kilka państw, nie mogła się obejść bez odpowiedniego wsparcia dyplomatycznego. Była nim akcja „Graff- ham" — wzbudzania w rządzie Szwecji mnie­mania, że Sprzymierzeni szykują się do inwazji Norwegii, i sprowokowania Szwedów do podzie­lenia się tym przeświadczeniem z Niemcami, skomplikowaną grę prowadził brytyjski ambasador w Sztokholmie, sir Victor Mallet, wspierany przez przedstawicieli dyplomatycz­nych Związku Radzieckiego i Stanów Zjedno­czonych. W trójkę prosili oni rząd Szwecji

  1. udzielenie prawa tankowania samolotów alianckich, które musiały lądować awaryjnie wracając znad terytorium nieprzyjaciela, pra­wa dokonywania drobnych napraw tych ma­szyn, prawa lądowania alianckich samolotów cywilnych na szwedzkich lotniskach wojsko­wych, prawa do lotów nad Szwecją alianckich samolotów rozpoznawczych oraz zezwolenia na przysłanie eksperta, który przekonsultuje z władzami szwedzkimi kwestie transportu ko­lejowego między Szwecją a Norwegią w sy­tuacji, gdy Norwegia opuszczona zostanie przez niemieckie siły okupacyjne. Jaśniej już nie można było dać do zrozumienia, co się szykuje,

  2. w Sztokholmie aż się zagotowało. Wrzenie w kołach dyplomatyczno-wywiadowczych podsy­cały dobrze obmyślane przecieki z ambasad trzech państw oraz poufna wizyta eksperta w dziedzinie transportu.

Odpowiednikiem „Fortitude North" na Bli­skim Wschodzie był program „Zeppelin" po­zorujący przygotowania Sprzymierzonych do zaatakowania w połowie 1944 roku Krety, wysp Morza Egejskiego, Grecji, wybrzeża dal- matyńskiego i Bułgarii. Miał on również prze­konać Niemców, że siły alianckie w rejonie

Morza Śródziemnego są znacznie silniejsze niż w rzeczywistości. Zatwierdzony 10 lutego 1944 roku program podzielono na cztery etapy, by stale utrzymywać w napięciu niemieckie szta­by. Pierwszy sugerował, że alianci zaatakują Kretę i Grecję 23 marca, a miesiąc później — 21 kwietnia — Armia Czerwona rozpocznie działania zaczepne w okolicach Morza Czarne­go. Kiedy „podgrzano" już nieco atmosferę, podsunięto Niemcom wiadomość, że obie plano­wane operacje zostały opóźnione w związku z „niepowodzeniami" alianckimi we Włoszech i w myśl zmodyfikowanego planu alianci za­atakują Kretę i Grecję 21 kwietnia, a wojska radzieckie wybrzeże rumuńskie lub bułgarskie 21 maja. W trzecim etapie sugerowano prze­sunięcie natarcia Sprzymierzonych o miesiąc, tak by zgrać je z radzieckim atakiem, zaś w czwartym, że wszelkie te operacje zostały od­wołane na rzecz wielkiej kombinowanej ofen­sywy sił wszystkich aliantów, której celem będzie opanowanie całych Bałkanów za jednym zamachem. Ofensywę tę zaplanowano na 19 czerwca, a dla jej umotywowania wymyślono polityczną legendę, zgodnie z którą Stalin po­prosić miał podczas konferencji w Teheranie, aby w pierwszej połowie 1944 roku główny wysiłek skierować na Bałkany, celem utrące­nia satelitów III Rzeszy, pozbawienia jej waż­nych źródeł surowców i ograniczenia dróg ko­munikacji Wehrmachtu z dywizjami okupują­cymi jeszcze południowe rejony Związku Ra­dzieckiego. Miano również uzgodnić w Tehera­nie, że do czasu opanowania Bałkanów głów­ny wysiłek na Zachodzie skierowany zostanie na strategiczne bombardowania Niemiec, a ewentualna inwazja Europy nastąpi nie wcześniej niż w końcu 1944 roku.

Związkiem Operacyjnym, który miał wziąć na siebie główny ciężar ataku na Bałkany, by­ła fikcyjna brytyjska 12 armia składająca się w scenariuszu „Zeppelina" z pięciu dywizji prawdziwych, trzech faktycznych brygad uda­jących dywizje oraz czterech całkowicie wy­dumanych dywizji. W skład tej armii miał między innymi wchodzić fikcyjny III korpus polski, do którego zaliczono wyimaginowaną polską 7 dywizję piechoty i polską 2 dywizję pancerną, której zawiązki istniały rzeczywiś­cie. Korpus ten miał za zadanie wylądować w Durazzo na wybrzeżu dalmatyńskim i zająć stolicę Albanii Tiranę. Sprzeciwili się twardo takiej koncepcji partyzanci jugosłowiańscy, którzy nie mieli pojęcia, że chodziło wyłącznie o działania pozoracyjne. Nie można ich było dopuścić do tajemnicy, więc spróbowano wyeli­minować polski III korpus z gry, ale wówczas okazało się, że brytyjskiej 12 armii zabraknie sił na desant w Albanii. Nie można bowiem stworzyć na poczekaniu całego korpusu, choć- by naw.£{ wyimaginowany korpus fik­

cyjnej armii. Przed koordynatorami „Zeppeli­na" stanęło widmo porzucenia koncepcji de­santu w Albanii, a tym samym „uwolnienia" dywizji Wehrmachtu i to w czasie krytycznym dla lądowania w Normandii. Po rozważeniu wszelkich opcji dowódca „Sił A", Dudley Clarke, podjął decyzję dalszego podsuwania agentom niemieckim informacji o udziale pol­skiego III korpusu z zaleceniem, że informacje te nie mają prawa dojść do agentów jugosło­wiańskich.

W realizacji programu „Zeppelin" wykorzy­stano całe przebogate doświadczenie „Sił A", którym podporządkowano armię, lotnictwo, opierającą się Royal Navy, administrację, pro­pagandę, siatki dywersyjne, a nawet główno­dowodzącego teatru śródziemnomorskiego ge­nerała Henry Wilsona. Kwaterę główną 12 armii założono w Tobruku, gdzie zbierały się też „siły" odkomenderowane do ataku na Kre­tę. Stojące w porcie barki desantowe uzupeł­niono makietami — łącznie 100 jednostek — które specjalna flotylla holowników i moto­rówek przeciągała z przystani do przystani imitując ruchy wojsk.

Cel programu „Zeppelin" — przytrzymanie maksimum dywizji niemieckich na Bałkanach, był niczym w porównaniu z zadaniami pozo­racji w zachodniej części Morza Śródziemnego, gdzie eksperci „Sił A" musieli w czerwcu 1944 roku „przytrzymać" Niemców na południu Francji, a w sierpniu „odepchnąć" ich od wy­brzeża, by nie zagrażali projektowanej operacji inwazyjnej „Anvil-Dragoon". Sukces w tej trudnej i delikatnej grze miały zapewnić akcje: „Ironside", „Vendetta" i „Ferdinand".

Ironside" wymierzona była w rejon Bor­deaux, gdzie miało pozornie wylądować 10 dy­wizji angielskich i amerykańskich. Niestety, nawet dla tych fikcyjnych jednostek nie star­czyło choćby odrobiny prawdziwych środków technicznych. Royal Navy nie dysponowała na­wet trałowcami, by imitować przygotowania do desantu, a lotnictwo, tak brytyjskie jak i amerykańskie, wykonało zaledwie kilkanaście lotów rozpoznawczych, zamiast 840 planowa­nych wylotów ciężkich bombowców. Wszystkie siły kierowano do przygotowań operacji „Over­lord", tak więc „Ironside", choć ambitnie pla­nowaną, ograniczono wyłącznie do plotek.

Vendetta" miała więcej szczęścia i otrzyma­ła nawet prawdziwą 91 dywizję piechoty ame­rykańskiej i kilka luźnych jednostek fran­cuskich, które wraz z tuzinami fikcyjnych tworzyły symulowaną amerykańską 7 armię generała Alexandra Patcha. Siły te według scenariusza miały lądować na południu Francji między Sete a Agde. Nie obyło się jednak bez kłopotów. Kiedy już rozpowszechniono odpo­wiednie pogłoski i podsunięto spreparowane informacje, przyszedł rozkaz skierowania 91 dywizji piechoty na front włoski. Wiarygod­ność „Vendetty" stała pod dużym znakiem za­pytania. Wywiad niemiecki wiedział, że 91 dy­wizja ma lądować we Francji, kto trzeba orientował się, jak szkoli się do swych przy­szłych zadań w Oranie i teraz, gdyby jej związki odkryto we Włoszech, przeciwnik prze­stałby wierzyć w „Vendettę", a co gorsza po­dwójni agenci straciliby zaufanie, a to groziło nieobliczalnymi skutkami. Pod naciskiem „Sił A" rozkaz odroczono do 16 czerwca, kiedy to 91 dywizja miała zgodnie ze scenariuszem od­płynąć do Francji.. Że za kilka dni znalazła się we Włoszech, nie miało już wówczas znacze­nia.

Podobnie jak „Ironside" „Vendetta" cierpia­ła poważnie na brak środków technicznych, tak prawdziwych, jak imitowanych. Prośby głów­nodowodzącego teatru generała Wilsona o do­datkowe barki desantowe i brytyjską 2 dy­wizję piechoty stacjonującą w Indiach zostały odrzucone. Skierowano mu tylko na pomoc trzy konwoje pustych statków handlowych, w sumie 130 jednostek, które demonstracyjnie przepłynęły w dzień koło Gibraltaru, a ostatni w nocy zawrócił i niespostrzeżenie powrócił na Atlantyk.

Z braku jakichkolwiek argumentów mate­rialnych sięgnięto po działania aäministracyj ne. Zamknięto granicę z francuskim i hiszpań­skim Marokiem, a placówkom dyplomatycznym państw neutralnych cofnięto czasowo przywilej posługiwania się szyfrem i pocztą dyploma­tyczną. We wszystkich miastach śródziemno­morskich zrozumiano, że coś się szykuje. Krok taki mógł grozić poważnymi reperkusjami, ale po trzech tygodniach przywileje przywrócono i skończyło się na paru notach protestacyj­nych, które były bardzo niską ceną przytrzy­mania na południu Francji kilku niemieckich dywizji pancernych w decydujących dniach operacji „Overlord".

Vendetta" miała przytrzymać siły niemiec­kie na południu Francji, „Ferdinand" odsunąć je od wybrzeża tuż przed desantem „Anvil- -Dragoon". Opierał się na karkołomnej nieco koncepcji niesnasek między generałami bry­tyjskimi i amerykańskimi, którzy nie byli w stanie porozumieć się co do miejsca przyszłych operacji zaczepnych. Scenariusz „Ferdinanda" przewidywał, że niesnaski zakończą się polu­bownie: przyśpieszeniem działań we Włoszech, czego mieli żądać Brytyjczycy, i desantem w Zatoce Biskajskiej, na specjalną prośbę Eisen­howera. Na papierze wyglądało to ładnie, ale w rzeczywistości „Ferdinand" napotkał opór... Eisenhowera, który zdenerwował się na „sce­narzystów", że bez jego wiedzy dyktują mu, co będą robić jego dywizje i choćby były to dywizje fikcyjne, on powinien decydować o ich ruchach. Ponadto Eisenhower słusznie argumentował, że Niemcy nie są głupcami i nie będą trzymać swych sił w środku Francji tyl­ko dlatego, że chcą tego specjaliści „Sił A". Po długich targach scenariusz desantu odło­żono do szafy i zrealizowano tylko „włoską" część „Ferdinanda" — pozorowany atak na Genuę.

Śródziemnomorskie" programy pozoracyjne wspomagane były łącznie przez grę dyploma­tyczną „Royal Flush" obliczoną na wzmocnie­nie ich działania, a jednocześnie na skłonienie neutralnych państw tego regionu do cichej współpracy ze Sprzymierzonymi. Jednym z cie­kawszych elementów tej gry były starania amerykańskiego ambasadora Carltona Hayesa, który trzy dni przed lądowaniem w Normandii zwrócił się do hiszpańskiego ministra spraw zagranicznych hrabiego Jordana z pilną proś­bą o udzielenie Sprzymierzonym prawa ewa­kuacji rannych i transportu żywności tranzy­tem przez terytorium Hiszpanii. Taka prośba sugerowała, że walki toczyć się będą niedale­ko — niewykluczone, że na południu Fran­cji — i wybuchną szybko, gdyż nie czekając na odpowiedź ministra konsul amerykański w Barcelonie i jego brytyjski kolega udali się do gubernatora miasta z prośbą 'o pokazanie im szpitali i umożliwienie wynajęcia magazy­nów na żywność. Rozmowy prowadzono aż do połowy lipca i... podziękowano serdecznie skłonnym do ustępstw Hiszpanom. Zbliżało się lądowanie na południu Francji i teraz trzeba było „odepchnąć" Nier»ców, tak jak przed lą­dowaniem w Normandii należało ich „przy­ciągnąć".

Pomocniczą rolę dla „Vendetty" odegrała również akcja „Copperhead", która o mały fi­giel nie skończyła się kompromitacją i towa­rzyskim skandalem. W końcowej fazie przygo­towań do operacji „Overlord" postanowiono zwrócić uwagę niemieckiego wywiadu na Gi­braltar i toczące się wokół niego działania po- zoracyjne. Sfingowano więc konferencję z udziałem dowódcy teatru generała Wilsona, dowódcy fikcyjnej amerykańskiej 7 armii ge­nerała Patcha i marszałka Montgomery'ego, którego zastępował łudząco do niego podobny porucznik Meyrick James, w cywilu aktor, w życiu wojskowym księgowy. W pełnej gali mundurowej wylądował on w Gibraltarze, wi­tany owacyjnie przez miejscowy garnizon i pilnie podglądany przez niemieckich agentów rezydujących po hiszpańskiej stronie. Po „kon­ferencji" z generałami oraz sutym obiedzie od­leciał do Algieru na następne „rozmowy szta­bowe", podczas których dość głośno i nieuważ­nie wypowiadał się o tajemniczym „planie

/ 303". Niestety, rozmowom towarzyszyły ban­kiety, które przekreśliły rozwijającą się zna­komicie pozorację.' Montgomery był totalnym abstynentem, porucznik James kochał alkohol i palił jak smok. Jego opiekunowie starali się ograniczać go na oficjalnych obiadach, ale i tak szybko dotarła do Londynu szokująca plotka, że widziano Montgomery'ego nocą w Algierze zataczającego się po wąskich uliczkach miasta z grubym cygarem w ustach. Trzeba było odesłać piorunem porucznika Jamesa do Anglii, a scenariusz „Copperhead" do archiwum.

Fortitude South" była najważniejszą, naj­bardziej wypieszczoną przez Londyńską Sekcję Kontrolną operacją, gdyż od jej powodzenia zależał sukces inwazji kontynentu. Nikt o zdro­wych zmysłach nie liczył w Londynie, że uda się ukryć olbrzymie siły przygotowujące się do przekroczenia kanału La Manche. Można było natomiast przekonać Niemców, że lądo­wanie nastąpi w innym miejscu i później niż to w rzeczywistości planowano. Możliwości ma­newru w przestrzeni były ograniczone do nie­spełna 400 kilometrów wybrzeża kanału i stąd konieczność opracowania bezbłędnego scenariu­sza, precyzyjnej jego realizacji oraz odrobiny szczęścia. Pierwszą wersję odrzucono jako na­iwną. Zakładała bowiem przeprowadzenie dy­wersyjnego lądowania w rejonie Pas de Calais dla ściągnięcia tam niemieckich dywizji pan­cernych, co mogło okazać się tragiczne w skut­kach, gdyż automatycznie ujawniało, że na­stępna inwazja jest prawdziwa, a Niemcy naj­dalej po kilkudziesięciu godzinach zorientowa­liby się, że mają do czynienia wyłącznie ze zbrojną demonstracją.

Zaakceptowany scenariusz zakładał, że Niem­cy będą wiedzieli, iż inwazja zbliża' się, ale powinni się jej spodziewać w okolicach Pas de Calais i sześć tygodni później. W tym celu postanowiono stworzyć straszak w postaci fik­cyjnych sił rozlokowanych wokół Dover i uwiarygodnionych realnymi dywizjami dru­giego i trzeciego rzutu prawdziwych sił inwa­zyjnych. Rzeczywiste jednostki pierwszego rzutu ześrodkowywane w południowo-zachod- niej Anglii miały być maskowane w maksy­malny sposób. Armadę transportowców dla przewiezienia wojsk do Francji postanowio­no rozlokować w różnych portach celem utrud­nienia identyfikacji zamiarów Sprzymierzonych i wspomożenia pozoracji „Fortitude North".

Powodzenie zależało w dużej mierze od utrzymania tajemniej?, tak więc, mimo oporu niektórych ministrów, od 1 kwietnia 1944 roku zamknięto dla przyjezdnych pas nadbrzeżny o szerokości 15 kilometrów, 17 kwietnia objęto cenzurą korespondencję dyplomatycz­ną, a przedstawicielom innych państw zakaza­no opuszczać Wielką Brytanię. „Fortitude

t

SoUth" Weszia w fazę działań widocznych gof- łym okiem: od Portsmouth na zachód wszy­stko było maskowane z największą skrupulat­nością, na wschód dyskretnie ujawnione, a cza­sem podkreślone.

We wschodniej strefie początkowo próbowa­no pozorować błędy w maskowaniu, ale z po­wietrza wyglądały one sztucznie i fałsz aż się rzucał w oczy. Zdecydowano więc maskować pozoracje regulaminowo, ale bez wymagania najwyższej jakości. Bezbłędnie miały być na­tomiast przeprowadzone akcje z serii „Quicksil­ver".

Quicksilver I" miała przekonać Niemców, że jądro sił inwazyjnych zbiera się wokół Dover, by w połowie lipca 1944 roku przekroczyć kanał La Manche. Projektując w marcu tę akcję obli­czono, że przy najlepszych staraniach będzie można „stworzyć" w' Wielkiej Brytanii od sied­miu do dziesięciu fikcyjnych dywizji. Na tyle jednostek starczało sprzętu radiowego i odpo­wiednio wyszkolonych ludzi do prowadzenia pozoracji w eterze. Część z nich została skie­rowana do Szkocji, Irlandii i na Islandię, by pozorować brytyjską 4 armię, a reszta stwo­rzyła na południowym wschodzie Anglii 1 Gru­pę Armii USA — FUSAG. First US Army Group była fikcyjną jednostką, w skład której we wstępnej fazie „Quicksilver", czyli od maja do czerwca 1944 roku, weszły autentyczne siły

«

należące do kanadyjskiej i armii i amerykau skiej 3 armii. Ta ostatnia przebywała wpraw­dzie jeszcze w Stanach Zjednoczonych na szko­leniu, ale jej czołowe oddziały rozlokowane w hrabstwach Suffolk i Essex umiejętnie pozo­rowały całą armię. Resztę sił rozlokowano również naprzeciw Pas de Calais: sztab kana­dyjskiej 2 dywizji piechoty w Dover, kanadyj­skiej 4 dywizji pancernej w Aldershot. Sztab FUSĄG, który poza pozoracją miał, jak łatwo zgadnąć, niewiele do roboty, umieszczono w Londynie przy Bryanston Square. Dowódcą mianowano generała George Pattona, choć po­czątkowo myślano o kandydaturze generała Omara Bradleya. Bradley miał jednakże lądo­wać w Normandii już pierwszego dnia na czele amerykańskiej 1 armii i istniała możliwość, że zostanie błyskawicznie rozpoznany, a wów­czas Niemcy mogą zwątpić w legendę FUSAG jako głównych sił inwazyjnych. Dowódcy naj­ważniejszej grupy armii nie wysyła się prze­cież na czele ataku dywersyjnego.

Wybór Patto'na był szczęśliwy, choć on sam uważał nominację za przejaw niełaski Eisen­howera.

Stara krew i flaki" — takie przezwisko no­sił Patton — wżyła się w rolę dowódcy fikcyj­nej GA.* Dowódca FUSAG wizytował jedno­stki i sztaby, odbywał konferencje prasowe, wysiadywał na nudnych spotkaniach i uro- -zystościach,- Miał na to czas, gdyż jego fak­tyczna 3 armia miała przepłynąć kanał jiie wcześniej niż miesiąc po D-Day, a wszyscy sądzili, że do tego czasu FUSAG zostanie wreszcie rozszyfrowany przez Niemców.

Druga faza akcji „Quicksilver I" rozpoczęła się w połowie czerwca, gdy do Normandii po­płynęła wchodząoa w skład FUSAG prawdzi­wa kanadyjska 1 armia. Jej miejsce zajął fik­cyjny brytyjski II korpus składający się 3 rze­czywistej 55 dywizji piechoty i wyimagino­wanej 58 dywizji piechoty. Podobne zmiany zaszły w amerykańskiej 3 armii,) gdzie wy­słany do Normandii XII korpus został zastą­piony przez pozorowany XXXVII korpus, skła­dający się z dwóch prawdziwych i jednej fał­szywej dywizji.

Metodę „rozcieńczania" stosowano konsek­wentnie, i po 26 czerwca FUSAG składał się z 14 dywizji, ale tylko trzech prawdziwych, należących do fikcyjnych: amerykańskiej 14 armii i brytyjskiej 4 armii, starej znajome] z „Fortitude North", która spełniła swe zada­nie straszenia inwazją Norwegii i została „przerzucona" na południe Anglii dla wzmoc­nienia FUSAG, który, odsyłając prawdziwe oddziały za kanał, nie mógł brać nowych z po­wietrza.

Gros informacji o FUSAG wywiad niemiecki, otrzymywał od agentów w Anglii, niestety, podwójnych pracujących prżĆdW WśźyStkim dis MI-5 pod kryptonimami „Brutus" i „Garbo". „Brutus" był Polakiem i w latach 1940—1941 kierował tajną organizacją we Francji. Aresz­towany przez Niemców dał się pozornie „uro­bić^, a po wysłaniu do Anglii przez Abwehrę przeszedł natychmiast na stronę Sprzymierzo­nych. Przed lądowaniem w Normandii „infor­mował" wraz z „Garbo" Niemców o składzie FUSAG, nazwiskach dowódców, rozmieszcze­niu Sztabów itp. Obaj podawali w swych oce­nach, że Sprzymierzeni nie będą gotowi wcześ­niej niż w ostatnich dniach czerwca, a pew­niej, na początku lipca.

Informacje obu „agentów" potwierdzała służ­ba nasłuchu i wywiadu radiowego Funkabwehr, która donosiła o wzmożonym ruchu radiowym nad południowo-wschodnią Anglią. Nie dziwo­ta. Ekipy telegrafistów, strona po stronie, na­dawały pracowicie depesze z grubych scenariu­szy akcji „Quicksilver II". Przygotowując się do tej akcji żołnierze amerykańskiego 3103 ba­talionu służby łączności od lutego 1944 roku analizowali ruch radiowy wielkich jednostek amerykańskich, by później móc imitować bez zarzutu rozmowy coraz liczniejszych i coraz częściej fałszywych dywizji FUSAG. W szczy­towym momencie siły 1 Grupy Armii USA imitowały 22 jednostki łączności — manewry, kłopoty z częściami zamiennymi, zaopatrzenie,

dezerteafzyV/taresztanci, odznaczenia i awanse. Imitowano na\yet ciszę radiową i pomyłki /w szyfrowaniu, bo przecież idealna armia była­by podejrzana. /

Wiarygodności wizualnej obu wymienionym akcjom nadawała „Quicksilver III", której/ za­daniem było dostarczenie „dowodów rzeczo­wych". Przez całe tygodnie specjalne ekipy • rozmieszczały w południowo-wschodniej Anglii makiety czołgów i samochodów nadmuchiwane powietrzem.

Na wodzie siły inwazyjne pozorowały małe nadmuchiwane łodzie desantowe Wetbobs i duże, składane i obciągnięte brezentem bar­ki — Bigbobs. Jedne i drugie zawiodły, gdyż urywały się z kotwicy za lada jakim podmu­chem wiatru, a fale wyrzucały je na brzeg. Ustawiono ich, w ujściach rzek i małych przy­staniach, przeszło 250 i ekipy pozoracyjne mia­ły pełne ręce roboty, pilnując je i przeholo- wując z miejsca na miejsce, podszywając się pod armadę inwazyjną.

Gwoździem programu pozoracyjnego był jednak terminal naftowy w Dover. Zbudowała go kompania Shepperton Film Studios, która w czasach pokojowych zajmowała się wzno­szeniem dekoracji. W pobliżu doków Dover powstały z drewna, złomu, brezentu i sklejki instalacje ciągnące się na kilka kilometrów: stacje pomp, zbiorniki, rurociągi, a nawet ko­szary dla ochrony i stanowiska artylerii prze­ciwlotniczej. Sam król Jerzy VI odwiedził bu- duiący się terminal, a generał Eisenhower wy­dał', uroczysty obiad dla budowniczych w hote­lu White Cliffs. Uroczystości te odnotowała skrupulatnie lokalna prasa, a więc dotarły one, choć z opóźnieniem, do wywiadu niemieckie­go-

Akcje „Quicksilver IV" i „Quicksilver V" przeprowadzono w ostatnich dniach przed D-Day. Pierwsza miała umocnić w Niemcach wiarę w atak na Pas de Calais za pomocą bombardowań tych okolic i węzłów komunika­cyjnych na zapleczu, druga przewidywała uru­chomienie w pobliżu Dover nowego, silnego centrum łączności, co miało dać do zrozumie­nia, że zaczął działać nowy sztab — w do­myśle sztab wojsk inwazyjnych.

Ostatnia akcja z tej serii, „Quicksilver VI", uzupełniała „siostry" nocą. Pod wypróbowa­nym kierownictwem pułkownika Turnera roz­mieszczono na wybrzeżu południowo-wschod­niej Anglii setki świateł imitujących koncent­racje wojsk, wyładunek sprzętu, kolumny tran­sportowe: kratownice z odpowiednio umiesz­czonymi reflektorami zastępowały skutecznie kilkanaście autentycznych samochodów. W su­mie 42 pozoracje. Po drugiej stronie Portsmouth pułkownik Turner maskował prawdziwe jed­nostki i chronił przed Kriegsmarine porty peł­ne zamaskowanych barek desantowych. Mię­dzy innymi w Menabilly w Kornwalii otoczo­no tamą i zalano fragment doliny, bjr oświet­lając odpowiednio wodę reflektorami symiilo- wać pobliski port Fowey! Przystań Cuckrtiere Haven zamieniano w nocy systemem świateł w odległy o kilka kilometrów duży port i stację kolejową Newhaven. W sumie światła pułkownika Turnera chroniły 11 portów i 12 przystani wypakowanych do granic możliwości barkami desantowymi.

W pierwszych godzinach D-Day operację „Overlord" wspomagały jeszcze akcje „Titanic" od I do IV, czyli desanty makiet spadochro­niarzy wspartych małymi pododdziałami skocz­ków Special Air Service oraz głośnikami i wzmacniaczami. Pierwszy oddział „Titanic", w sile 200 manekinów oraz kilkunastu żołnie­rzy, został zrzucony w rejonie Dieppe, 5 go­dzin przed wylądowaniem oddziałów czoło­wych na plażach, z zadaniem wstrzymania sił niemieckich na północ od Sekwany. Najpierw wylądowali spadochroniarze, którzy obsadzili skrzyżowania dróg, a gdy nadleciały manekiny, zaatakowali oni przejeżdżające samochody i łączników, puszczając jednakże świadków ataku, by miał kto roznieść wieść o desancie. Drugi „Titanic": 50 manekinów zrzuconych na wschód od rzeki Dives, miał powstrzymać znajdujące się w tym rejonie oddziały Wehr­machtu od udzielenia szybkiej pomocy oddzia­łom broniącym plaży Normandii. „Titanic III", w sile 50 manekinów, wspomagał spadochro­niarzy prawdziwej amerykańskiej 6 dywizji powietrznodesantowej pod Caen, a „Titanic V", 200 manekinów plus oddziałek SAS, desant amerykańskiej 101 DPD.

Kiedy manekiny „Titanic" lądowały pod Dieppe, w kierunku Fecamp i Boulogne wyru­szyły konwoje „Taxable" i „Glimmer", które składały się wprawdzie z małych jednostek, ale dających duże echo na niemieckich rada­rach. Przed każdym konwojem płynęło po kilka- motorówek z urządzeniami zakłócający­mi radar, ale tylko trochę. Skuteczne zakłóce­nie mogło całkiem wyeliminować obraz, a wów­czas nikt nie zobaczyłby „armady inwazyj­nej", nad którą latały bez przerwy Lancastery, zrzucając paski folii aluminiowej dającej wzmocnione echo radaru. W tym samym celu motorówki i przybrzeżne „kalosze" drugiej; linii konwoju holowały nad sobą i za sobą* przyczepione do tratew, wielkie balony. W osta­tnim szeregu płynął drobiazg morski z zain­stalowanymi urządzeniami „Moonshine" odbi­jającymi i wzmacniającymi sygnały radarowe. Gdy nad ranem konwoje dotarły do brzegów Francji, postawiono zasłony dymne i urucho­miono wzmacniacze, by nadać przez giganto- fony efekty zbliżania się łodzi desantowych.

Niestety, wzmacniacze okazały się do luftu. Wiatr głuszył wszelkie hałasy i chociaż zbli­żono się na dwie mile od brzegu, nikt nie zwrócił na „armadę inwazyjną" większej uwa­gi. Najbardziej nasycona środkami technicz­nymi pozoracja planu „Bodyguard" zawiodła kompletnie.

Największe efekty ze wszystkich akcji po- zoracyjnych przyniosła „Fortitude South". FUSAG czynił cuda. W ocenie Fremde Heere West z 29 kwietnia 1944 roku stwierdzono, że ataku można się spodziewać lada chwila, gdyż oddziały inwazyjne czekają tylko na podsta­wienie transportowców i barek desantowych. Ocenę tę wypracowano na podstawie infor­macji o brytyjskich decyzjach ograniczenia swobód dyplomatom, wstrzymania wymiany poczty z zagranicą i zamknięcia strefy nad­brzeżnej. Jako rejony koncentracji wojsk in­wazyjnych . Fremde Heere West wymieniał — o zgrozo — na pierwszym miejscu południo- wo-zachodnią • Anglię! Zapowiadała się kom­promitacja wielkiej operacji maskująco-pozo- racyjnej. Na szczęście FUSAG dopiero co się uja\ynjł i już 15 maja Niemcy byli pewni, że środek ciężkości przyszłych ewentualnych walk wypadnie w okolicach Pas de Calais. Zdobyta we - Włoszech mapa Europy zachodniej z roz­mieszczeniem wojsk alianckich wskazywała układ sił brytyjskich i amerykańskich w Anglii tak, jak go podsunęli „swej" centrali „Brutus" i „Garbo". Tydzień później dowodzą­cy na zachodzie feldmarszałek von Rundstedt określił w raporcie sytuacyjnym południowo- -wschodnią Anglię jako najpewniejszą pozycję wyjściową sił inwazyjnych. Po kilku dniach silną 19 dywizję pancerną przeniesiono w re­jon zagrożenia... do Holandii.

Dobę przed D-Day, 5 czerwca, feldmarszałek stwierdził w kolejnym raporcie, że nie należy spodziewać się rychło uderzenia, chociaż prze­ciwnik jest przygotowany. Ciężkie naloty na wybrzeże między Dunkierką a Dieppe wskazu­ją, że tam należy spodziewać się inwazji, tym bardziej że w końcu maja Luftwaffe wykryła w okolicy Dover poważne zgrupowanie barek desantowych. Sprzymierzeni mieli niewiary­godne szczęście. Kilkanaście godzin po przelo­cie niemieckich samolotów obserwacyjnych nadszedł sztorm, który wyrzucił „armadę in­wazyjną" na brzeg i poroznosił nadmuchiwa­ne barki desantowe po krzakach.

Poczucie bezpieczeństwa było tak powszech­ne w sztabach Wehrmachtu, że dowódca Gru­py Armii B, feldmarszałek Rommel, udał się 5 czerwca o świcie na krótki urlop z rodziną do Herrlingen. Wielu wyższych oficerów wyje­chało do Rennes na grę sztabową. W Dniu-D generał Walter Warlimont, z Oberkommando der Wehrmacht, zanotował: „Nikt nie myślał, iż nadchodzi decydujący dzień wojny".

Zaskoczenie było powszechne, ale jeszcze kil­ka tygodni po D-Day Niemcy uważali, że lą­dowanie w Normandii było uderzeniem dy­wersyjnym, a główne natarcie nadejdzie od strony Dover. Mocno im w tym przekonaniu pomagano. Trzy dni po lądowaniu, 9 czerwca, „Garbo" wysłał raport wskazujący, że jeszcze żadna z dywizji należących do FUSAG nie została skierowana do Francji. Wiadomość tą przyjęto z uwagą. Himmler osobiście wyraził podziękowanie, a „centrala" uznała rewelacje „Garbo" za potwierdzające inne doniesienia. Tego samego dnia japoński attache wojskowy w Berlinie wysłał do Tokio depeszę: „Zważyw­szy, że jedna samodzielna Grupa Armii stacjo­nuje na południowo-wschodnim wybrzeżu Wiel­kiej Brytanii, można przypuszczać, że prze­ciwnik planuje przerzucenie jej w rejon Calais i Dunkierki". Ten sam pogląd wyrażał jeszcze 25 czerwca von Rundstedt, podkreślając, że FUSAG jest silniejsza niż 21 Grupa Armii marszałka Montgomery'ego, a nie została jesz­cze dotychczas użyta w walkach. Feldmarsza­łek przewidywał, że Amerykanie wylądują między prawym brzegiem Sommy a ujściem Sekwany celem zdobycia ważnego dla nich portu Le Havre. Tego samego dnia 25 czerwca

FUSAG liczył tylko 3 prawdziwe dywizje, a i to drugorzędnej wartości! Nie przeszkadza­ło to jednak niemieckiemu wywiadowi jeszcze w ostatnich, dniach czerwca oceniać, że we wschodniej Anglii znajduje się około 30 dy­wizji, gdy tymczasem w całej Wielkiej Bry­tanii stacjonowało wówczas zaledwie 12 związ­ków o sile mniej więcej dywizji.

Oceny niemieckiego wywiadu były podstawą podjęcia brzemiennej w skutkach decyzji po­wstrzymania silnych i szybkich wojsk nale­żących do 15 armii pancernej na prawym brzegu Sekwany, w czasie gdy armia ta miała szanse zepchnąć siły inwazyjne do kanału La Manche. Hitler obawiając się prawdziwej in­wazji w okolicach Calais wstrzymywał użycie 15 armii do drugiej połowy lipca. Po wojnie Eisenhower oceniał: „Gdyby niemiecka 15 armia została użyta w czerwcu lub na po­czątku lipca, to moglibyśmy zostać przygnie- ceni liczebnie".

Fortitude North" też odniosła sukces, choć może nie tak spektakularny jak „Fortitude South". Na początku marca 1944 roku stacjo­nowało w Skandynawii 18 dywizji niemiec­kich — 12 w Norwegii i 6 w Danii. Kilka ty­godni później wycofano jedną z Danii, ale kiedy w eterze pojawiła się fikcyjna brytyj­ska 4 armia, Oberkommando der Wehrmacht postawiło w stan alarmu, z początkiem maja, garnizony Danii','Norwegii i w połowie miesią­ca wysłano do Norwegii jedną dywizję pierw­szorzędnej wartości, a stacjonujące tam cztery związki drugorzędne uzupełniono ludźmi, sprzę­tem i podniesiono do stanu dywizji liniowych. Do Danii wysłano jako wsparcie osłabioną, trzypułkową dywizję. OKW jeszcze na dwa ty­godnie przed Dniem-D oceniało, że chociaż siły 4 armii w Szkocji uszczuplono, odsyłając ich część na południe Anglii dla uzupełnienia FUS AG, to jednak niebezpieczeństwo desantu, choćby posiłkowego, nadal istnieje. W kon­sekwencji pierwsze dywizje zaczęto wycofy­wać ze Skandynawii dopiero wówczas, gdy walki w Normandii były już dobrze zaawanso­wane.

Program „Zeppelin" został przez Niemców potraktowany bardzo poważnie. Podczas przy­gotowań do inwazji, aż do Dnia-D nie przesu­nęli do Francji ź Bałkanów ani jednej dywizji. Potem było już za późno. Ze zdobytych doku­mentów niemieckich wynikało, że scenariusz „Zeppelina" został odtworzony przez niemiecki wywiad aż za dobrze. Na 26 pozorowanych przez aliantów dywizji 21 zostało uznanych za prawdziwe i prawidłowo wymienione, ale też kilka Niemcy .„dołożyli" od siebie. W maju 1944 roku Sprzymierzeni posiadali na całym teatrze śródziemnomorskim 38 dywizji, pozo­rowali, że mają 64. Niemcy oceniali siły prze- ci wnika na 71 dywizji, ale autentyczności je­denastu nie byli pewni. Stworzyli natomiast brytyjską 18 dywizję piechoty, której ani nie pozorowano, ani nie istniała faktycznie, a mi­mo to pojawiała się w niemieckich dokumen­tach.

Akcje „Ironside", „Vendetta" i „Ferdinand" wypadają blado na tle sukcesów innych ope­racji pozoracyjnych. Wprawdzie spełniały one bardziej posiłkową rolę i może dlatego trudno odnaleźć ich ślady w niemieckich dokumen­tach. Nie ulega wątpliwości, że siały niepokój i budziły niepewność w niemieckich sztabach i 'dzięki nim powstała' słynna już mapa szefa OKW generała Alfreda Jodła, z której wyni­kało, że inwazją zagrożony jest właściwie każ­dy kilometr wybrzeża okupowanej Europy od Narviku po Dardanele.

Niezmiennymi warunkami powodzenia dzia­łań zaczepnych są: skryte zgromadzenie sił i środków w rejonach wyjściowych, ukrycie terminu, miejsca i sposobu rozpoczęcia, a na­stępnie rozwijania operacji. Jeżeli warunki te zostaną spełnione, to wówczas praca włożona w przygotowanie działań pozoracyjnych i ma­skujących procentuje zmniejszeniem strat w ludziach i zaskoczeniem nieprzyjaciela. Powo­dzenie operacji „Bocfyguard" przeszło wszelkie oczekiwania, ale złożyła się na nią olbrzymia praca specjalistów od kamuflażu, ekspertów w dziedzinie pozoracji wizualnej i radiowej, radiotelegrafistów, pracowników wywiadu i służb nasłuchowych. Tysięcy ludzi. Był to koncert cichych instrumentów wojny. Niewy­kluczone jednak, że zabrzmiałby on fałszywie, gdyby Sprzymierzeni nie dysponowali tajem­nicą Enigmy. Dzięki możliwości czytania taj­nej korespondencji niemieckich sztabów wie­dziano w Londynie, Glasgow czy Kairze, co z podsuniętych informacji trafiło do nieprzy­jaciela, a co nie. Co zauważył, a na. co trzeba mu zwrócić uwagę. Gdyby nie znajomość szyfrów Enigmy, Sprzymierzeni przygotowując i realizując operacje pozoracyjne poruszaliby się w takiej samej mgle, w jaką pragnęli wpędzić przeciwnika, a wówczas skutki dzia­łań nie byłyby tak pozytywne.

Cena zł 18.-

DRUGA WOJNA ŚWIATOWA

BOHATEROWIE OPERACJE KULISY

Dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii

nie

Przełomowe, momenty walk

Czujnie strzeżone tajem­nice pól bitewnyoh. dy­plomatycznych gabine­tów, głównych sztabów i oentral wywiadu

ukazuje

CYKL WYDAWNICZY

wkłóicgo skład wchodzi niniejszy tomik



84

4/.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rafał Brzesk o tajnik inf dezinformacji i manipuli
Rafał Brzeski, Wojna informacyjna
Rafał Brzeski Prowokacja
Rafał Brzeski Agentura Wpływu (cz1)
Rafał Brzeski Wojna Informacyjna skrypt
Rafał Brzeski, Dezinformacja (Skrypt), 2011
Rafał Brzeski Propaganda
Rafał Brzeski Agentura Wpływu (cz2)
Rafał Brzeski Agentura wpływu
Rafał Brzeski, Propaganda (Skrypt), 2012
Rafał Brzeski, Prowokacja (Skrypt), 2012
Agenci wielkiego koncernu Rafał Brzeski
Brzeski Rafał Wojna informacyjna
Maszyny do formowania próżniowego
Sieć działań(diagram strzałkowy) v 2
31 Metody otrzymywania i pomiaru próżni systematyka, porów
Koordynacja ze strzałem na dwie bramki cz 3
instrukcja bhp przy obsludze masownicy prozniowej
PCB strzałka

więcej podobnych podstron