Dorota Masłowska
Dorota
Masłowska, „Paw królowej”, Wydawnictwo
Lampa i Iskra Boża,Warszawa 2005. Nike, która się waha i rękami
poobcinanymi do ciebie macha”
Paw królowej to dobry rap. Czuć
trochę warszawki we „flow”, choć bardziej w stronę Sokoła z
WWO niż Wilka z Hemp Gru. Nie bardzo wiem, jak książka przyjęta
została w środowisku hip-hop, bo to jednak abstrakcja i niski
poziom konkretu, chociaż są i bloki, i osiedla, i ławki, i
ciężkie, a jałowe życie młodzieży pracującej. Natomiast rzecz
zdecydowanie przypadła do gustu włodarzom NIKE, którzy przyznali
nagrodę Dorocie Masłowskiej (nominowanej już za debiutancką
powieść). Decyzja okazała się dyskusyjna, bo za faworytów
uchodzili Eustachy Rylski i Michał Witkowski. Ale najwyraźniej
członkowie jury bardziej zasmakowali w słownych igraszkach i
ponurych obrazach z Pragi.
„Paw królowej” to jednak
nie jest tak naprawdę rap. Nie chodzi tylko o to, że do tej
piosenki nie ma podkładu, a uzdolnienia i fantazja językowa MC
Doris sięgają znacznie dalej niż szczyty literackich marzeń
sporej części hip-hopowej menażerii. Polski uliczny hip-hop
(pozwolę sobie na lamerskie i niesprawiedliwe uogólnienia) jest
często poważny, pompatyczny i namaszczony jak chłopskie jadło.
Równie jak ono pragnie też być prosty i szczery, bliski życia,
dlatego nie stroni od pouczeń i prezentuje świat uporządkowany,
chętnie
Wyrażane są one w formie charakterystycznej, choć
często hermetycznej, rozpoznawalnej, opartej na licznych rymach,
powtórzeniach, apostrofach, grach i żartach słownych. U
Masłowskiej niby podobnie, ale te cechy językowe posunięte są do
absurdu. Językowa wynalazczość autorki – moim zdaniem
najsilniejszy atut tej prozy – najpełniej realizuje się w postaci
różnorodnych absurdalnych żartów. Długie, zawiłe, jak mówi
autorka – barokowe, zdania ostentacyjnie łamią szacowne reguły
polszczyzny, szykiem przestawnym wyginając się w przedziwne rymy
niegramatyczne. Odpowiadają temu nonszalanckie podejście do
tradycji, kultury i oświaty oraz frywolne odwołania do tzw. różnych
rejestrów, od Platona po „Zatokę Piratów”. Mniej więcej w
połowie drogi pojawiają się Tomasz Lipiński albo Björk. W
„Pawiu…” wszystko się miesza.
Podobnie jak wyrazy w
zdaniach, mieszają się wątki fabularne: Pitz Patrycja, Retro
Stanisław, Przesik Anna, Lep Katarzyna i inni pojawiają się na
przemian, nawiązują skomplikowane relacje, wysuwają się na
pierwszy plan lub odjeżdżają z kart powieści radiowozem. Zmienia
się też perspektywa narracyjna, w zależności od tego, kto jest
głównym bohaterem epizodu. Dla przykładu przybliżę kilka wątków.
Patrycja wybiera się do wokalisty Stanisława po autoryzację
wywiadu, a przy okazji – z racji jej nieprzeciętnej brzydoty –
nie dochodzi do jej inicjacji seksualnej w ramionach artysty (choć
dojść miało). Stanisław czuje się nieszczęśliwy, ponieważ
rozstał się z dziewczyną, a także dlatego, że media posądzają
go o homoseksualizm i przynależność do masonerii. Nieszczęsny
Stanisław nie wie, za co tak cierpi; nie wie, bo nie rozumie
anglojęzycznych tekstów piosenek, które napisał dla niego
menadżer Rybaczko Szymon, a które to teksty nie pozostawiają
wątpliwości co do preferencji erotycznych Retro Stanisława.
Piosenkarz próbuje ratować załamującą się karierę, której
schyłek boleśnie kontrastuje z popularnością zespołu Konie,
wypromowanego przez własnego Stanisława menadżera. (Konie robią
furorę, symulując na scenie ataki padaczki.) Aby poprawić swój
wizerunek medialny, artysta estradowy występuje w programie
telewizyjnym, ma też głośny romans z Przesik Anną, świeżo
wylansowaną poetką-neolingwistką, którą poznał, kiedy wskutek
zbyt żywiołowej zabawy na jego koncercie znalazła się w szpitalu,
od stóp do głów w gipsie. I ta miłość jednak kończy się
szybko i niefortunnie, bo sfrustrowana Przesik Anna pod nieobecność
piosenkarza (który wyszedł zamordować swojego menadżera)
sprzedaje wszystkie jego ruchomości. Rybaczko Szymon też ma swoje
problemy, bo zespół Konie został zdetronizowany przez zespół
Flaky, którego wizerunek opiera się na publicznej defekacji. W
krytycznej sytuacji menadżer wpada na szczęście na genialny
pomysł, aby wylansować najbrzydszą wokalistkę na świecie. Tu
powraca Pitz Patrycja, która na skutek doznanego od Retro Stanisława
zawodu miłosnego nauczyła się grać na syntezatorze, co sprawia,
że jest doskonałym materiałem na nowiutką gwiazdę. Pozostaje
tylko zlecić Masłowskiej firmowanie jej tekstów… Mimo tego, że
fabuła jest nikła i właściwie nieistotna, konstrukcja książki
jest więc bardzo zwarta, klamrowa czy szkatułkowa, jak stwierdza
narratorka. Żaden z bohaterów nie pozostaje na praskim lodzie w
grudniu roku czwartego dwa tysiące, każdego autorka wyposaża w
jakieś ironiczne domknięcie jego wątku (na przykład Retro
Stanisław siedzi w strzeżonym, acz niespłaconym mieszkaniu, na
przemian oglądając telewizję i robiąc pranie na cudem odzyskanym
sprzęcie AGD).
Efektem tego pomieszania jest melanż; melanż
bardzo sympatyczny, śmieszny, trochę nieprzyjemny, ogólnie mówiąc
– groteskowy. Pierwszych kilka stron Pawia królowej wzbudziło mój
zachwyt. Podziwiałam język giętki Masłowskiej, jej zjadliwy,
cyniczny humor, śmiałość, przenikliwość, drwinę, które
wspólnie dawały świetny pastisz stylu nawet nie tyle hip-hopu, co
codzienności. Z tak wyrazistą poetyką jest jednak problem –
bardzo szybko się ona zużywa. (Oczywiście Masłowska zdaje sobie z
tego sprawę, dlatego „Paw królowej” to nie „Wojna
polsko-ruska 2”.) Spowszedniała mi już po kilkunastu stronach,
kiedy nieco uodporniłam się na ten typ komizmu i znużył mnie
własny chichot. Wyciszenie pierwszego wrażenia pozwala zwrócić
uwagę na inne elementy powieści-piosenki. Masłowska pastiszuje
bowiem nie tylko potoczny język, ale także codzienność w wymiarze
zdarzeniowym. Wyolbrzymia i ośmiesza opieszałość policji,
intelektualne mody, artystyczny snobizm, mechanizmy wątłego
polskiego show-biznesu. Podpatrzone to jest wnikliwie, a zarazem
zadziornie i złośliwie. Groteska przenika trafną
obserwację.
Między poziomem wysłowienia a poziomem
zdarzeniowym zachodzi jednak poważna różnica. Mimo że – po
chwilowym oszołomieniu językową pomysłowością autorki „Pawia…”
– czytelnik się z tym stylem stopniowo oswaja, to pozostaje on
niepowtarzalnym, własnym odkryciem Masłowskiej. Tymczasem problemy
zarysowane w książce są w gruncie rzeczy banalne. Życie w
prawdzie i biedzie kontra kutasy na strzeżonym osiedlu, dzień
powszedni jest miałki i nieciekawy, show-biz to sfera iluzji i, za
przeproszeniem, symulakrów, ale i tak chce się tam zaistnieć. MC
Doris uprzedza zarzuty o uproszczony ogląd rzeczywistości i broni
się: „Hej, zastanów chwilę się, ciągle mówisz: to jest
pejoratywnie, a to jest źle, skąd te pokłady mądrości
transcendentnej w osobie twej, że wszystko tak zaraz oceniać chcesz
w apodyktycznym systemie: dobrze albo źle, bez uwagi na rzeczy
aspekty i odcienie. Dla ciebie wszystko jest o tak, ciągle myślisz
w infantylnych kategoriach, albo coś jest „be”, albo coś jest
„mama daj”, a produktów są tysiące a jeden od drugiego albo
jest lepszy, albo gorszy, a każdy jest w pewien sposób dobry,
zależy, co chcesz mieć” (s. 40).
Autoironia zabezpiecza
przed ewentualną krytyką, ale nie usuwa problemu – te
spostrzeżenia naprawdę są dosyć infantylne. Bardziej interesująca
wydaje się kwestia udziału artysty w przemyśle artystycznym.
Autorka samej siebie w kpinach nie oszczędza. Mimo domyślnej u
artysty pozy „odi profanum vulgus”, powieściowa Masłowska w
cichości serca boleje nad „zerową rozpoznawalnością w
komunikacji miejskiej” i zazdrości Kuczokowi Wojciechowi udziału
w „dyskusji panelowej w Rudawie Dolnej z przedstawicielami
bibliotek szkolnych pod hasłem >>Przemoc w domu, przemoc w
szkole<<” (s. 125–126). Zgadza się też – za bardzo
skromną gażę – sygnować cudze teksty do komercyjnych piosenek.
Obnaża więc własną dwuznaczną pozycję i – pozę. Paw to
wiadomo, co jest. Ale paw to także taki ptak, który z racji
strojnego ogona alegoryzuje grzech próżności. Masłowska odważnie
pokazuje swoje pragnienie powszechnej uwagi, przedstawia osobę,
która „po domu specjalnie chodzi, a nuż rozpoznają ją jakieś
sprzęty domowe, spytają jak nowa powieść”.(s. 125).
Jednak
uwikłanie artysty w show-biznes to akurat taka kwestia, którą da
się bez większego trudu przedstawić, sproblematyzować, opisać.
Ona również zalicza się do repertuaru młodzieżowych wyzwań
intelektualnych. Bo też młodzieżowy jest, jak myślę, Paw
królowej w całości. To wyśmienita lektura dla młodych,
umiarkowanie zbuntowanych ludzi, którzy lubią o sobie myśleć, że
są alternatywni. Powieść daje liczne przesłanki do tego
mniemania. Jest napisana barwnym, jędrnym, młodzieńczym językiem.
Komizm, jaki proponuje, jest na tymże języku oparty i rozkosznie
absurdalny. Książka prezentuje postawę wrażliwego cynizmu i
rozpaczliwej abnegacji, które uosabia wyalienowana główna
bohaterka, przemierzająca zakazane zaułki na stylowym rowerze.
Razem daje to wszystko awangardowy, bardzo oryginalny efekt, a jak
wiadomo, elitaryzm i awangardowość są tym, co zagubieni licealiści
lubią najbardziej. Ogólnie jednak – co zaznaczyli krytycy –
niewiele z tego wynika. Jałowość Pawia… bierze się nie tylko z
awangardowej jednorazowości. Płynie ona również z ironii, która
jest nadrzędną figurą retoryczną książki. Ironia służy do
unaoczniania, nie jest twórcza. Masłowska nie proponuje rozwiązań
problemów (a raperzy często tak), nie konstruuje też nowego,
trwałego języka. Nie musi. Zamiast tego bawi się (i bawi
czytelników), drwi, razi, pokazuje język i liże nim
buraki/buraków. Nie mam nic przeciwko zaliczaniu się do
polizanych.
Anna Pochłódka