Zniszczyć księdza Małkowskiego!
Convertius 9.6.2014 19:46
Wojciech
Sumliński: Dyrektywa: "Zniszczyć
Księdza Małkowskiego!"
[Apeluję
do jego przełożonych ...]
Apelować
to se możesz, naiwniaku, dowolnie! Musimy
wymusić zmiany „polityki ”
w Kurii.Romanita tu,
nad Wisłą, nic nie daje. MD
„K…
pier…, jeśli wygłosisz ten pier… wykład, to gorzko tego
pożałujesz” –
takimi słowami miał zwrócić się do księdza Stanisława
Małkowskiego jego przełożony, ksiądz proboszcz z parafii pod
wezwaniem Świętego Ignacego Loyoli na Wólce Węglowej w Warszawie.
Za co wyzwiska? – Bo ksiądz Stanisław Małkowski znalazł się w
gronie prelegentów Kongresu „Dla społecznego panowania Chrystusa
Króla”.
O co chodzi?
Przed kilku dniami zadzwonił do mnie profesor Mirosław Dakowski.
-
Panie Wojtku, niech pan coś zrobi, bo zamęczą Stasia. On sam nie
ma już siły się bronić –
rzucił krótko, by po chwili dodać: - Został
wyzwany od najgorszych i to nie pierwszy raz. Tym razem tylko za to,
że znalazł się na liście prelegentów Kongresu „Dla społecznego
panowania Chrystusa Króla”, który odbył się 24 i 31 maja br. w
Warszawie i Częstochowie. Jest coraz gorzej…
Zapytałem
księdza Stanisława Małkowskiego, czy to prawda. – I
cóż ja mogę odpowiedzieć? Prawda, niestety –
odparł smutno.
Z dalszej relacji księdza wynikało, że nie
uległ groźbom i wykład wygłosił. I od tamtej pory ksiądz
proboszcz nasilił ograniczanie odnośnie liczby odprawianych
pogrzebów – ograniczając tym samym do minimum sprawowanie
służby (i przy okazji także
możliwość pozyskiwania środków do życia).
Przez
kilka dni zastanawiałem się, czy można, czy wolno mi, taką
informację upublicznić – Ksiądz Stanisław zostawił mi w w tej
kwestii wolną rękę. Rozważałem różne aspekty sytuacji,
radziłem się osób, którym ufam i doszedłem do wniosku,
że milczeć w tej sprawie jednak
nie można, z wielu względów – nie
tylko dlatego, że w ten sposób nikt nie ma prawa zwracać się do
starszego człowieka, tym bardziej do kapłana – i to jeszcze
takiego Kapłana…
Refleksje dotyczące osoby księdza
Stanisława Małkowskiego, z którym mam zaszczyt się przyjaźnić,
zawarłem w książce „Z mocy
nadziei”. Tak naprawdę tyle jest do
opowiedzenia o tym kapłanie, że nie wiadomo, od czego zacząć. Z
jednej rzeczy wypływa sto innych. Problem polega na tym, żeby się
zdecydować, o której opowiedzieć najpierw.
Wydarzenie, które
charakteryzuje go najlepiej, miało miejsce latem 2010 roku. Na
Krakowskim Przedmieściu w Warszawie podjęto właśnie walkę z
krzyżem, bo nowo wybranemu prezydentowi,
Bronisławowi Komorowskiemu, przeszkadzał ten symbol
Zmartwychwstania, przyniesiony przez
harcerzy pod pałac prezydencki po tragicznej śmierci w Smoleńsku
prezydenckiej pary, Lecha i Marii Kaczyńskich oraz towarzyszących
im blisko stu osób.
Krzyża broniło kilkaset modlących się
przy nim osób, z księdzem Stanisławem Małkowskim na czele. I
właśnie wówczas w samym sercu stolicy miały miejsce wydarzenia, w
które pewnie nigdy bym nie uwierzył, gdybym ich nie widział na
własne oczy.
Podczas jednej z rozmów ksiądz Stanisław
zasugerował mi, że będzie dobrze, jeśli do modlitwy pod krzyżem
włączy się więcej osób, więc przyjechałem do Warszawy i dzięki
temu mogłem obserwować dramatyczne wydarzenia znajdując się w oku
cyklonu. Wraz z innymi modlącymi się osobami spędziłem pod
krzyżem tylko jeden dzień, ale to wystarczyło, by zobaczyć
dość: hordy satanistów z
wytatuowanymi trzema „szóstkami” na palcach i wielkimi
przenośnymi magnetofonami, które dudnieniem zagłuszały modlitwy,
dziesiątki łysogłowych, pijanych mężczyzn, szarpiących
starszych ludzi oraz podobna liczba policjantów, którzy bezczynnie
stali tuż obok udając, że nie widzą oprawców oraz ich
poniewieranych ofiar. Całość
przedstawiała obraz więcej, niż abstrakcyjny.[Potwierdzam.
Czerwień – md]
Mimo takiej
sytuacji, potencjalnie bardzo groźnej, kilkaset osób trwało pod
krzyżem do czasu, aż pod osłoną nocy zabrano krzyż spod pałacu.
Zanim to nastąpiło, ksiądz
Stanisław Małkowski został wezwany przez przełożonych do
odstąpienia od obrony krzyża, pod groźbą suspensy,
czyli zawieszenia czasowo wyrzucającego poza nawias
Kościoła.
Jednocześnie powiedziano
mu ironicznie, że – jak to określił w rozmowie z księdzem jeden
z przełożonych – „nie załapałeś się na prawdziwe
męczeństwo, to teraz twoje męczeństwo będzie polegać co
najwyżej na oblaniu ciepłym moczem”.
Ostatecznie
Stanisława Małkowskiego, którego postawa stanowiła wzór dla
wszystkich kapłanów, „nagrodzono” odebraniem duszpasterstwa w
Hospicjum dla umierających Sacra
Miser na Krakowskim Przedmieściu
– służby, którą kochał i którą pełnił od lat. Taka
„nagroda” za obronę krzyża spotkała bohaterskiego kapłana,
który w stanie wojennym cudem uniknął śmierci z rąk Służby
Bezpieczeństwa, ale nie uniknął rozlicznych przykrości, a nawet
prześladowań w wolnej, podobno, Polsce, w której do dziś, gdyby
nie mieszkanie matki na Saskiej Kępie, nie miałby gdzie się
podziać.
Pamiętam, jakie
wrażenie wywarł na mnie ten niezłomny i skromny ksiądz, gdy przed
laty spotkałem go po raz pierwszy. „Prawdziwy kapłan i uczciwy
człowiek” – taka była moja pierwsza myśl i taka była pierwsza
myśl prawie każdego, kto spotkał na swojej drodze księdza
Stanisława Małkowskiego. O takiej ocenie decydowała cała
sylwetka, ale przede wszystkim twarz, bo na twarzy człowieka
zapisane jest wszystko wstecz, od samego początku. Była to twarz
człowieka o takiej uczciwości, że nie było w nim miejsca na nic
innego. Po prostu niczego nie pragnął, a trzeba czegoś pożądać,
żeby być nieuczciwym. Szczera twarz, otwarta twarz, patrzenie
prosto w oczy – to w pierwszej kolejności zwracało uwagę u
księdza.
Przez szereg następnych lat przy każdym spotkaniu
jedynie utwierdzałem się w przekonaniu, że mam szczęście
przyjaźnić się z człowiekiem niezwykłym.
Tak było, gdy
odwiedzałem go w Hospicium Res Sacra Miser na Krakowskim
Przedmieściu w Warszawie i widziałem, z jakim zaangażowaniem
pomaga umierającym pacjentom w przygotowaniu się do przejścia na
Drugą Stronę.
Tak było, gdy każdą wolną chwilę poświęcał
na wspieranie kilkuset nieszczęśników, którzy trafili do miejsc
odosobnienia. Tak było, gdy z pokorą znosił nieformalny zapis na
jego nazwisko, utrudniający, a częstokroć wręcz uniemożliwiający
mu głoszenie homilii w kościołach na terenie całego kraju.
Tak
było, gdy na spotkaniu bohaterów programu „Pod prąd” w
warszawskich Hybrydach zapytany, co zmieniło się u niego od lat
osiemdziesiątych, odpowiedział bez cienia skargi:„nic
się nie zmieniło, wtedy byłem w podziemiu i dziś jestem w
podziemiu”.
[chodziło chyba o pracę od 30-tu lat na
cmentarzu.. Teraz okazuje się zresztą, że proboszcze czy Kuria nie
płacili za Niego składek ZUS, więc „nie może” dostać
emerytury.. M. Dakowski]
Tak
było, gdy bliscy generała Zenona Płatka ze zbrodniczego
Departamentu IV SB, nieświadomi niezwykłości sytuacji, poprosili
księdza Małkowskiego o zgodę na poprowadzenie katolickiego
pogrzebu dla generała, który w latach osiemdziesiątych właśnie
na księdza Małkowskiego wydał wyrok śmierci – i uzyskali
akceptację niedoszłej ofiary.
Tak
było wreszcie, gdy każdorazowo w rocznicę wybuchu Powstania
Warszawskiego pokonanie dwustu metrów, od cmentarnej bramy
wejściowej do Pomnika Gloria Victis na warszawskich Powązkach,
zajmowało nam godzinę, bo setki osób chciało podziękować
księdzu za to, że jest, jaki jest…
O tym, jak to możliwe,
że taki kapłan traktowany jest w taki sposób w wolnej – podobno
– Polsce, szerzej w książce – już jesienią.
A niniejszym
publicznie apeluję do przełożonych księdza Stanisława
Małkowskiego o godne traktowanie tego niezwykłego kapłana. Od
dłuższego czasu ten przyjaciel Błogosławionego Księdza Jerzego
nie jest traktowany tak, jak na to zasługuje.
Czy jednak to, że
tak jest oznacza, że tak być musi?
Wojciech
Sumliński