Stephen King 1408




Stephen King



1408












Podobnie jak zawsze popularny przedwczesny pochówek, opowieść o “Nawiedzonym

pokoju w oberży” powinna znaleźć się w repertuarze każdego autora dreszczowców.

Oto moja interpretacja tego tematu. Jedyną nietypową sprawą, która się łączy z

tym opowiadaniem, jest to, że nie zamierzałem go kończyć. Napisałem pierwsze

trzy lub cztery strony na potrzeby mojej książki “Jak pisać”, żeby

zademonstrować czytelnikowi, w jaki sposób ewoluuje opowiadanie. Przede

wszystkim chciałem dostarczyć konkretnego przykładu zasad, nad którymi

rozwodziłem się w książce. Aż tu raptem wydarzyło się coś miłego: ta historia

mnie urzekła i skończyło się na tym, że napisałem ją do końca. Sądzę, że to, co

jest przerażające dla jednej osoby, nie musi być takie dla innej (ja na przykład

nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego slang peruwiański przyprawia niektórych o

dreszcz), ale bałem się, pisząc to opowiadanie.

Pierwotnie stanowiło część

słuchowiska zatytułowanego “Blood and Smoke”, i to słuchowisko przeraziło mnie

jeszcze bardziej. Jak diabli. Ale pokoje hotelowe są z natury przerażające, nie

sądzicie? No, bo ile osób spało w tym łóżku przed tobą? Ile było chorych? Ile

zaczynało wariować? Ile się zastanawiało, czyby nie przeczytać paru ostatnich

wersów z Biblii z szuflady nocnej szajki, a potem powiesić się w szafie koło

telewizora? Brrr. A więc... odwiedźmy ten hotel, zgoda? Oto klucz... i być może

nie od razu zorientujecie się, co oznacza suma tych niewinnych czterech cyferek.

A pokój znajduje się na końcu tego korytarza.

Mike Enslin był jeszcze w obrotowych drzwiach, gdy ujrzał Olina, kierownika

hotelu Delfin, siedzącego w jednym z przesadnie głębokich foteli w holu. Serce

mu się ścisnęło. Może znowu powinienem przyprowadzić ze sobą prawnika, pomyślał.

No, na to już za późno. I nawet jeśli Olin postanowił znowu rzucić jakąś kłodę

pomiędzy niego i pokój numer 1408, sytuacja nie wyglądała aż tak źle. Było się

czym pocieszyć.

Olin ruszył przez hol, wyciągając przed siebie pulchną rękę do Mike’a, który

wydostał się z obrotowych drzwi. Delfin znajdował się na Sześćdziesiątej

Pierwszej, na rogu Piątej Alei, i był niewielki, lecz elegancki. Mężczyzna i

kobieta w wieczorowych strojach minęli Mike’a w chwili, gdy wyciągnął dłoń do

Olina, przekładając do lewej ręki mały neseser. Kobieta miała jasne włosy, była

oczywiście odziana w czerń, a lekki, kwiatowy zapach jej perfum wydawał się

syntezą Nowego Jorku. W barze na antresoli ktoś grał “Night and Day”, jakby dla

podkreślenia tej syntezy.

- Pan Enslin. Dobry wieczór.

- Dobry wieczór. Czy coś się stało?

Olin miał znękaną minę . Rozejrzał się po małym, eleganckim holu, jakby szukając

pomocy. Przy stanowisku pracownika zajmującego się rezerwacjami jakiś mężczyzna

kłócił się z żoną o bilety do teatru, czemu pracownik przysłuchiwał się ze

słabym cierpliwym uśmiechem. W recepcji mężczyzna w ubraniu wymiętym w ten

charakterystyczny sposób, jaki się uzyskuje tylko po długich godzinach

spędzonych w klasie biznes, rozmawiał o swoim zameldowaniu z kobietą w

eleganckim czarnym kostiumie, który spokojnie mógłby uchodzić za strój

wieczorowy. Dzień jak co dzień w hotelu Delfin. Każdy mógł liczyć na pomoc,

tylko nie biedny pan Olin, który wpadł w szpony pisarza.

- Więc? - spytał Mike.

- Czy... czy możemy porozmawiać przez chwilę w moim gabinecie?

No pewnie, czemu nie? To pomoże opowiadaniu o pokoju 1408, spotęguje złowrogi

ton, którego czytelnicy jego książek byli wyraźnie spragnieni, ale to jeszcze

nie wszystko. Mike Enslin do tej pory nie miał pewności, pomimo wszystkich

wskazówek i sugestii. Teraz ją zyskał. Olin naprawdę bał się pokoju 1408 i tego,

co dziś w nocy może się tam stać z Mikiem.

- Ależ oczywiście.

Olin, dobry gospodarz, sięgnął po neseser Mike’a.

- Proszę pozwolić...

- Poradzę sobie - powiedział Mike. - To tylko ubranie na zmianę i szczoteczka do

zębów.

- Na pewno?

- Tak. I już włożyłem moją fartowną koszulę hawajską. - Uśmiechnął się. - Tę ze

środkiem duchobójczym.

Olin nie odwzajemnił jego uśmiechu, natomiast westchnął. Mały okrągły

człowieczek w ciemnym smokingu i starannie zawiązanym krawacie.

- Doskonale. Proszę za mną.

W holu kierownik hotelu robił wrażenie niepewnego, nawet przygnębionego. W swoim

gabinecie, wykładanym dębową boazerią, ze zdjęciami hotelu na ścianach (Delfin

został otworzony w 1910 roku - Mike nie przeprowadzał wywiadów, ale publikował w

dziennikach czy wielkomiejskich gazetach i sprawdzał wszystkie fakty) Olin

zaczął znowu nabierać pewności siebie. Na podłodze leżał perski dywan. Dwie

stojące lampy rzucały łagodne żółte światło. Na biurku koło skrzynki na cygara

stała lampka z zielonym abażurem w kształcie rombu. Koło skrzynki na cygara

leżały również trzy ostatnie książki Mike’a Enslina. Rzecz jasna, wydania

broszurowe; wydań w twardej okładce nie było. Mój gospodarz także sprawdził parę

faktów, pomyślał Mike.

Usiadł przed biurkiem. Spodziewał się, że Olin usiądzie naprzeciwko, ale ten go

zaskoczył. Wybrał krzesło obok Mike’a, skrzyżował nogi, po czym pochylił się nad

swoim małym brzuszkiem, by dotknąć skrzynki.

- Cygaro?

- Nie, dziękuję. Nie palę.

Spojrzenie Olina musnęło zatkniętego zawadiacko papierosa za prawym uchem

Mike’a. Tak dawny cwany reporter mógłby zatknąć następnego szluga tuż pod

legitymacją prasową, wsuniętą za wstążkę fedory. Papieros stał się do tego

stopnia częścią jego samego, że przez chwilę Mike naprawdę nie rozumiał, na co

patrzy Olin. Potem się roześmiał, wyjął go, sam na niego spojrzał i wrócił

spojrzeniem do Olina.

- Nie zapaliłem ani jednego od dziewięciu lat - powiedział. - Mój starszy brat

umarł na raka płuc. Rzuciłem po jego śmierci. Ten papieros za uchem... -

Wzruszył ramionami. - Częściowo z sentymentu, częściowo chyba z powodu

przesądów. Tak jak koszula hawajską. Albo te papierosy, które czasami ludzie

trzymają na biurkach lub ścianach, w takich małych skrzyneczkach z napisem W

RAZIE POTRZEBY ZBIĆ SZYBKĘ. Czy w 1408 można palić? Pytam na wypadek, gdyby

wybuchła wojna atomowa.

- W rzeczy samej.

- No pięknie - rzucił jowialnie Mike. - O jedno zmartwienie mniej podczas

nocnego czuwania.

Pan Olin znowu westchnął, ale to westchnienie nie miało takiego niepocieszonego

brzmienia jak w holu. Tak, to przez ten gabinet, zrozumiał Mike, gabinet Olina,

jego miejsce. Nawet tamtego popołudnia, gdy Mike przybył w towarzystwie

Robertsona, prawnika, Olin wydawał się mniej zdenerwowany, kiedy znaleźli się

tutaj. Zresztą dlaczego nie? Gdzie można się czuć panem sytuacji, jeśli nie na

swoim? Gabinet Olina był pomieszczeniem z dobrymi obrazami na ścianach, dobrym

dywanem na podłodze, dobrymi cygarami w skrzyneczce. Od roku 1910 wielu

kierowników bez wątpienia prowadziło tu interesy; na swój sposób ten gabinet był

równie nowojorski jak blondynka w czarnej sukni bez ramion, zapach jej perfum i

niesprecyzowana obietnica wyrafinowanego nowojorskiego seksu nad ranem.

- Nadal się panu wydaje, że nie da się pan odwieść od tego swojego pomysłu,

prawda? - spytał Olin.

- Nadal to wiem - odparł Mike, wkładając papierosa z powrotem za ucho. Nie

przygładził włosów brylantyną, tak jak to miały w zwyczaju te barwne

dziennikarskie typki w fedorach, ale codziennie zmienia ł papierosa, tak jak

bieliznę. Za uszami człowiek się poci; kiedy przyglądał się papierosowi pod

koniec dnia, zanim wrzucił jego niewypaloną śmiercionośną pałeczkę do toalety,

widać było niewyraźny żółtopomarańczowy osad potu na cienkiej białej bibułce.

Nie poskramiało to pokusy zapalenia. To, jak palił niemal przez dwadzieścia lat

trzydzieści fajek dziennie, czasem czterdzieści - miał już za sobą. Dlaczego to

robił - pozostawało jeszcze lepszym pytaniem.

Olin wziął stosik książek z arkusza bibuły.

- Mam szczerą nadzieję, że się pan myli.

Mike rozsunął zamek bocznej kieszeni małego nesesera. Wyjął dyktafon Sony.

- Nie przeszkadza panu, że będę nagrywać naszą rozmowę?

Olin machnął ręką. Mike wcisnął nagrywanie, zapaliło się czerwone światełko.

Kółeczka zaczęły się obracać.

Tymczasem Olin powoli przeglądał książki, czytając tytuły. Jak zwykle na widok

swoich książek w cudzych rękach Mike Enslin doznał najdziwniejszej mieszanki

emocji: dumy, zażenowania, rozbawienia, buntu i wstydu. Nie musiał się ich

wstydzić, utrzymywały go na całkiem niezłym poziomie od pięciu lat, i nie

dzielił się dochodem ze specjalistami od promocji (“wydawnicze dziwki”, jak

nazywał ich jego agent, być może częściowo z zazdrości), ponieważ sam wpadł na

chwyt reklamowy. Zresztą kiedy pierwsza książka sprzedała się tak dobrze, tylko

kretyn by go nie zauważył. Co można zrobić po “Frankensteinie”, jeśli nie

Narzeczoną Frankensteina”?

A jednak pojechał do Iowa. Studiował z Jane Smiley. Niegdyś uczestniczył w

dyskusji ze Stanleyem Elkinem. Raz ubiegał się (żaden z jego obecnych przyjaciół

i znajomych nie miał o tym najbledszego pojęcia) o wydanie go jako Młodego Poety

Yale. I kiedy kierownik hotelu zaczął odczytywać głośno tytuły, Mike pożałował,

że w ogóle nastraszył Olina dyktafonem. Później będzie słuchać jego wyważonego

głosu i wyobrazi sobie, że słyszy w nim pogardę. Dotknął papierosa za uchem, nie

zdając sobie z tego sprawy.

- “Dziesięć nocy w dziesięciu nawiedzonych domach” - czytał Olin. - “Dziesięć

nocy na dziesięciu nawiedzonych cmentarzach”. “Dziesięć nocy w dziesięciu

nawiedzonych zamkach”. - Spojrzał na niego z lekkim uśmiechem w kącikach ust. -

Przy tej okazji przejechał się pan do Szkocji. Nie wspominając o Lasku

Wiedeńskim. I wszystko da się odpisać od podatku, prawda? Nawiedzone miejsca są

niezbędne dla pańskiej pracy.

- Pan do czegoś zmierza?

- To pańskie czułe miejsce, prawda?

- Czułe - tak. Słabe - nie. Jeśli chce mnie pan wyprosić z hotelu, krytykując

moje książki...

- Nie, skąd. Byłem tylko ciekawy, to wszystko. Dwa dni temu, kiedy wystąpił pan

ze swoją... prośbą... wysłałem po nie Marcela, naszego pracownika do spraw

rezerwacji.

- To było żądanie, nie prośba. I nadal jest. Słyszał pan, co powiedział pan

Robertson: prawo stanu Nowy Jork, nie wspominając już o dwóch ustawach

federalnego prawa cywilnego, zabrania odmawiać mi konkretnego pokoju, jeśli

proszę właśnie o ten konkretny pokój i jest on pusty. A numer 1408 jest pusty.

Ostatnio zawsze jest pusty.

Ale pan Olin nie dał się tak od razu oderwać od tematu ostatnich trzech książek

Mike’a - wszystkie były bestsellerami “New York Timesa”. Po prostu zaczął je

przeglądać po raz trzeci. Łagodne światło lampy odbijało się od ich lśniących

okładek. Było na nich mnóstwo fioletu. Fiolet sprzedaje horrory lepiej od

wszystkich innych kolorów, powiedziano Mike’owi.

- Aż do wieczora nie miałem okazji się w nie zagłębić - powiedział Olin. - Byłem

dość zajęty. Jak zwykle. Delfin jest mały jak na nowojorskie standardy, ale mamy

dziewięćdziesiąt procent zajętych pokoi i zwykle z każdym gościem pojawia się u

nas nowy problem.

- Tak jak ze mną.

Olin uśmiechnął się lekko.

- Powiedziałbym, że pan jest problemem specjalnym. Pan, pan Robertson oraz wasze

groźby.

Mike znowu się zjeżył. Nikomu nie groził, chyba że sam Robertson był już groźbą.

A zaangażował go z konieczności, tak jak z konieczności wyważa się łomem

zardzewiały sejf, gdy klucz na nic się już nie zdaje.

To nie twój sejf, powiedział jakiś wewnętrzny głos, choć prawo tego stanu i

kraju twierdziły co innego. Prawo twierdziło, że pokój 1408 w hotelu Delfin

należy do niego, jeśli on go pragnie, pod warunkiem że wcześniej nie dostał go

ktoś inny.

Zdał sobie sprawę, że Olin się mu przygląda, nadal z tym bladym uśmieszkiem. Tak

jakby śledził jego wewnętrzny dialog niemal słowo po słowie. Było to niewygodne

wrażenie, a Mike zaczął dochodzić do wniosku, że całe to spotkanie w

niespodziewany sposób także stało się niewygodne. Od chwili kiedy wyjął dyktafon

i go włączył (co na ogół działało onieśmielająco), czuł się jak oskarżony.

- Je li d y pan do czego , chyba straci em to z oczu. ś ąż ś ł A miałem ciężki dzień.

Jeśli nasza potyczka o pokój 1408 już się skończyła, chciałbym pójść na górę

i...

- Przeczytałem jeden z... hm... jak je pan nazywa? Eseje? Opowieści?

Czeki, tak je nazywał, ale nie zamierzał tego powiedzieć przy włączonym

magnetofonie. Nawet przy własnym.

- Opowiadania - zdecydował się Olin. - Przeczytałem po jednym opowiadaniu z

każdej książki. Ta o domu Rilsbych w Kansas z książki o nawiedzonych domach...

- A, tak. Morderstwa za pomocą siekiery. - Gość, który porąbał na kawałki całą

sześcioosobową rodzinę Eugene’a Rilsby’ego nigdy nie został złapany.

- Otóż to. I ta o nocy, którą spędził pan przy grobach tych kochanków z Alaski,

co popełnili samobójstwo - tych, którzy podobno zjawiają się w okolicach Sitka -

oraz relację z nocy w zamku Gartsby. Ta była całkiem zabawna. To mnie

zaskoczyło.

Mike miał doskonale wyostrzony słuch na nutki pogardy pobrzmiewające nawet w

najbardziej neutralnych uwagach na temat jego książek i nie wątpił, że czasami

słyszał pogardę, której tam nie było - jak się przekonał, niewiele stworzeń na

tym świecie ma taką paranoję, jak pisarz, który głęboko w sercu wierzy, że

poszedł na łatwiznę - ale tutaj nie wychwycił żadnego pogardliwego tonu.

- Dziękuję - powiedział. - Chyba.

Zerknął na dyktafon. Zwykle jego czerwone oczko wydawało się obserwować tego

drugiego, prowokowało, żeby powiedział coś nie tak. Dziś zdawało się wpatrywać w

Mike’a.

- O tak, to miał być komplement. - Olin poklepał książki. - Zamierzam je

przeczytać... ale tylko ze względu na styl. To styl mi się podoba. Z

zaskoczeniem przekonałem się, że śmieję się z pańskich całkiem nie

nadprzyrodzonych przygód w zamku Gartsby, i z równym zaskoczeniem doszedłem do

wniosku, że jest pan dobry. I subtelny. Spodziewałem się więcej krwi i mordów.

Mike przygotował się na to, co niemal z całą pewnością miało paść zaraz potem,

na jakąś wersję “Co taka miła panienka robi w takim miejscu”. Olin,

wielkomiejski hotelarz, gospodarz jasnowłosych kobiet, które w czarnych sukniach

wychodziły w noc, pracodawca starszych, zaniedbanych mężczyzn we frakach, którzy

brzdąkali w hotelowym barze stare standardy w rodzaju “Night and Day”. Olin,

który prawdopodobnie w czasie wolnym czytywał Prousta.

- Ale te książki są także niepokojące. Gdybym do nich nie zajrzał,

prawdopodobnie nie zadałbym sobie trudu i nie czekałbym na pana. Ledwie

zobaczyłem prawnika z aktówką, wiedziałem, że uparł się pan zamieszkać w tym

przeklętym pokoju i że żadne moje słowo nie odwiedzie pana od tego zamiaru. Ale

te książki...

Mike wyłączył dyktafon - od tego czerwonego wytrzeszczonego oczka zaczęły go

przechodzić ciarki.

- Chce pan wiedzieć, dlaczego się prostytuuję? O to chodzi?

- Zakładam, że dla pieniędzy odparł Olin łagodnie. - I nie można mówić o

prostytucji, przynajmniej według mnie... choć to interesujące, że tak szybko

doszedł pan do takiego wniosku.

Mike poczuł ciepło pełznące mu po policzkach. Nie, to się zupełnie nie toczyło w

sposób, którego się spodziewał. Jeszcze nigdy dotąd nie wyłączył dyktafonu w

środku rozmowy. Ale Olin nie był taki, jak się spodziewał. Zwiodły mnie te jego

ręce, pomyślał Mike. Te pulchne małe ręce kierownika hotelu, ze zgrabnymi

białymi półksiężycami na wymanikiurowanych paznokciach.

- To, co mnie zaniepokoiło... co mnie przeraziło... to świadomość, iż czytam

tekst inteligentnego, utalentowanego człowieka, który nie wierzy w żadną z

opisywanych przez siebie rzeczy.

To nie całkiem prawda, pomyślał Mike. Napisał jakieś dwa tuziny, a opublikował

parę opowiadań, w które wierzył. W ciągu pierwszych osiemnastu miesięcy w Nowym

Jorku, gdy przymierał głodem na etacie w “Village Voice”, napisał stosy wierszy,

w które wierzył. Ale czy wierzył, że bezgłowy duch Eugene’a Rilsby’ego

przechadza się przy świetle księżyca w opuszczonym wiejskim domku w Kansas? Nie.

Spędził w tym domku całą noc, spał na brudnym linoleum w kuchni i nie zobaczył

nic straszniejszego od dwóch myszy truchtających pod ścianą. Spędził upalną

letnią noc w ruinach transylwańskiego zamku, w którym miał nadal panować Vlad

Tepes; jedyne wampiry, które się mu ukazały, znajdowały się w chmarze komarów.

Gdy rozbił obóz koło grobu seryjnego mordercy Jeffreya Dahmera, o drugiej na

ranem rzeczywiście ukazała mu się biała, zakrwawiona, wymachująca nożem postać,

ale zdemaskowały ją chichoty przyjaciół, a zresztą on sam także nie był

przesadnie wstrząśnięty. Jeszcze potrafił rozpoznać nastoletniego ducha z

gumowym nożem. Jednak nie miał zamiaru mówić tego Olinowi. Nie mógł sobie

pozwolić...

Chociaż zresztą mógł. Dyktafon (błąd od samego początku, teraz to już rozumiał)

był już uciszony, a on zamierzał zatrzeć wszelkie dowody tego spotkania. Poza

tym w jakiś dziwny sposób zaczął podziwiać Olina. A kiedy się kogoś podziwia,

chce się mu mówić prawdę.

- Nie - odezwał się . - Nie wierzę w duchy, zjawy, upiory ani inne farmazony.

Według mnie dobrze, że nie istnieją, bo nie wierzę także, żeby istniał jakiś

dobry Bóg, który nas przed nimi broni. W to właśnie wierzę, ale od samego

początku zachowuję otwarty umysł. Może nigdy nie dostanę Nagrody Pulitzera za

wyśledzenie Szczekającego Ducha z cmentarza w Mount Hope, ale mógłbym go nieźle

opisać, gdyby mi się pokazał.

Olin powiedział coś, jedno jedyne słowo, ale zbyt cicho, żeby Mike go zrozumiał.

- Słucham?

- Powiedziałem: nie. - Olin spojrzał na niego niemal przepraszająco.

Mike westchnął. Olin uznał go za kłamcę. Kiedy się dociera do tego etapu, nie ma

rady, trzeba ruszać do ataku albo w ogóle wycofać się z dyskusji.

- Może odłożymy tę rozmowę do jutra? Teraz pójdę na górę i umyję zęby. Może

zobaczę, jak Kevin O’Malley materializuje się w lustrze za moimi plecami.

Zaczął się podnosić z krzesła, a Olin wyciągnął pulchną, wypieszczoną dłoń, żeby

go powstrzymać.

- Nie twierdzę, że pan kłamie - powiedział - ale pan przecież nie wierzy. Duchy

rzadko pojawiają się komuś, kto w nie, nie wierzy, a jeśli już to robią, to są

rzadko dostrzegane. Eugene Rilsby mógłby grać w kręgle własną odciętą głową w

swoim salonie, a pan by nic nie usłyszał!

Mike wstał, pochylił się po swój neseserek.

- Jeśli tak, to w pokoju 1408 nic mi nie przeszkodzi, prawda?

- Ależ tak. Tak. Bo w pokoju 1408 nie ma duchów i nigdy ich nie było. Jest tam

coś innego - sam to poczułem - lecz to nie obecność ducha. W opuszczonym domu

czy starym zamczysku pański brak wiary mógł posłużyć za ochronę. W pokoju 1408

jeszcze bardziej zwiększy pańską podatność. Proszę tego nie robić. To dlatego

dziś na pana czekałem, żeby pana prosić, błagać, by pan tego nie robił. Ze

wszystkich ludzi na świecie, którzy nie nadają się do tego pokoju, autor tych

wesołych, awanturniczych opowiadań o duchach zajmuje czołową pozycję na liście.

Mike słyszał go i jednocześnie nie słyszał. A ty wyłączyłeś ten dyktafon,

wściekał się. Zawstydził mnie tak, że go wyłączyłem, a potem zmienił się w

Borisa Karloffa, robiącego za gospodarza Weekendu Upiornych Gwiazd! Niech to

szlag. I tak go zacytuję. Jak mu się nie spodoba, niech mnie poda do sądu.

Od razu zaczęło mu się spieszyć, żeby iść na górę, nie tylko po to, by jak

najszybciej mieć za sobą tę długą noc w narożnym hotelowym pokoju, ale ponieważ

chciał zapisać słowa Olina, dopóki jeszcze je pamiętał.

- Zapraszam pana na drinka.

- Nie, naprawdę...

Pan Olin sięgnął do kieszeni i wyjął klucz o długim mosiężnym trzonku, stary,

porysowany i wytarty. Widniał na nim wyryty numer 1408.

- Proszę powiedział Olin. - Niech mi pan zrobi przyjemność. Proszę mi podarować

jeszcze dziesięć minut - tylko tyle, żeby wypić szkocką i dam panu ten klucz.

Dałbym panu chyba wszystko, żeby zechciał pan zmienić zdanie, ale lubię myśleć,

że potrafię rozpoznać nieuniknione, kiedy je zobaczę.

- Nadal macie tu takie klucze? - spytał Mike. - To dość miłe. Takie

staroświeckie.

- Delfin przeszedł na system MagCard w 1979 roku, kiedy objąłem tu posadę

kierownika. Numer 1408 to jedyny pokój, który nadal zamyka się na klucz. Nie

było potrzeby zakładania zamka MagCard, ponieważ nigdy nikt tam nie mieszka;

ostatniego gościa mieliśmy w 1978 roku.

- Bez kitu? - Mike znowu usiadł i wyjął dyktafon. Nacisnął guzik nagrywania i

powiedział: - Kierownik hotelu Olin twierdzi, że od ponad dwudziestu lat nikomu

nie wynajęto pokoju numer 1408.

- Zresztą numer 1408 nie potrzebuje zamka MagCard, ponieważ jestem absolutnie

pewien, że to urządzenie by nie funkcjonowało. W pokoju 1408 elektroniczne

zegarki przestają działać. Czasami się cofają, czasami po prostu się wyłączają,

ale na żadnym nie można odczytać czasu. Nie w pokoju 1408. To samo dotyczy

kieszonkowych kalkulatorów i telefonów komórkowych. Jeśli ma pan przy sobie

pager, radzę go wyłączyć, ponieważ za progiem pokoju 1408 zacznie piszczeć jak

najęty. - Zrobił pauzę. - Zresztą wyłączenie nie gwarantuje sukcesu, ponieważ

może się sam włączyć. Jedynym skutecznym rozwiązaniem jest wyjęcie baterii. -

Zastopował dyktafon, nie przyglądając się klawiszom; Mike doszedł do wniosku, że

kierownik ma pewnie podobny model do dyktowania poleceń. - Tak naprawdę jedynym

skutecznym rozwiązaniem jest trzymanie się jak najdalej od tego pokoju.

- Tego akurat nie mogę zrobić - oznajmił Mike. - Ale chyba znajdę czas na tego

drinka.

Olin zajął się barkiem z przydymionego dębu, stojącym pod olejnym obrazem Piątej

Alei z przełomu wieków, Mike spytał; skąd wiadomo - skoro pokój stoi pusty od

1978 roku - że nowoczesne gadżety w nim nie działają.

- Nie chciałem panu zasugerować, że od 1978 roku nikt tam nie postawił stopy -

odparł Olin. - Choćby pokojówki, raz na miesiąc robią małą turę, to znaczy...

- Wiem, co to znaczy - przerwał mu Mike, który pracował nad “Dziesięcioma

nawiedzonymi pokojami hotelowymi” już od czterech miesięcy. Mała tura w

niezamieszkanym pokoju oznacza przewietrzenie go, odkurzenie, dorzucenie do

rezerwuaru tabletek barwi cych wod na niebiesko, zmian ą ę ę ręczników. Ale już

chyba nie pościeli. Być może powinien przynieść śpiwór.

Olin przeszedł przez perski dywan z drinkami w obu dłoniach. Chyba odgadł myśli

Mike’a z wyrazu jego twarzy.

- Pościel została zmieniona dziś po południu, drogi panie.

- Może byśmy to sobie darowali? Niech mi pan mówi po imieniu.

- Nie sądzę, żebym się z tym czuł właściwie - odparł Olin, wręczając mu drinka.

- Za pana.

- I pana. - Mike uniósł szklankę, chcąc nią trącić szklankę Olina, ale ten

cofnął rękę.

- Nie, za pana, nalegam. Dziś powinniśmy obaj wypić za pana. To będzie panu

potrzebne.

Mike westchnął, brzęknął szklanką o krawędź szklanki Olina i powiedział:

- Za mnie. W horrorach powinien się pan czuć jak w domu. Mógłby pan grać

ponurego starego kamerdynera, który usiłuje ostrzec młode małżeństwo przed

Zamkiem Zagłady.

Olin usiadł.

- Dzięki Bogu, nieczęsto mam okazję odegrać tę rolę. Pokój 1408 nie figuruje na

żadnej stronie internetowej fan clubów spraw nadprzyrodzonych...

Po mojej książce to się zmieni, pomyślał Mike, pociągając łyk alkoholu.

-...i żadne wycieczki nie zatrzymują się w poszukiwaniu duchów w hotelu Delfin,

choć zwiedzają Sherry - Netherland, Plaża i Park Lane. Usiłowaliśmy trzymać

numer 1408 w jak największej tajemnicy... choć oczywiście jego historia od

zawsze czekała na kogoś, kto zarazem ma szczęście i potrafi je wykorzystać.

Mike pozwolił sobie na mały uśmieszek.

- Veronique zmieniła pościel - dodał Olin. Towarzyszyłem jej. Powinien się pan

poczuć pochiebiony, to niemal tak, jakby pańskie łóżko posłała osoba z rodziny

królewskiej. Veronique i jej siostra zaczęły pracować w Delfinie jako pokojówki

w siedemdziesiątym pierwszym lub drugim. Vee, tak ją nazywamy, ma najdłuższy

staż ze wszystkich pracowników hotelu, co najmniej o sześć lat więcej niż ja. Z

czasem awansowała na przełożoną pokojówek. Chyba od sześciu lat aż do dziś nie

zdarzyło się jej słać łóżek, ale zmiana pościeli w numerze 1408 należała do jej

obowiązków - jej oraz jej siostry - aż do 1992 roku. Veronique i Celeste były

bliźniaczkami, a ta ich więź dawała im... jak to wyrazić? Nie odporność na ten

pokój, ale jej odpowiednik... przynajmniej na te krótkie chwile, kiedy należało

zrobić małą turę.

- Chyba mi pan nie powie, że siostra Veronique umarła w tym pokoju?

- Nie, skąd. Przestała tu pracować koło 1988 ze względu na podupadające zdrowie.

Ale nie wykluczam, że pewną rolę w jej pogarszającym się stanie umysłowym i

fizycznym odegrał numer 1408.

- Nawiązaliśmy tu całkiem przyjemną znajomość. Mam nadzieję, że jej nie popsuję,

jeśli powiem, że to idiotyczne.

Olin roześmiał się.

- Dość tępy jak na adepta świata duchów.

- Jestem to winien moim czytelnikom - oznajmił Mike sucho.

- Jak podejrzewam, mógłbym zostawić numer 1408 tak, jak jest - powiedział

kierownik hotelu w zamyśleniu. - Drzwi zamknięte, światła zgaszone, zasłony

zaciągnięte, żeby dywan nie płowiał od słońca, narzuta wygładzona, na łóżku menu

śniadaniowe... ale nie zniósłbym myśli, że powietrze robi się tam stęchłe i

stare, jak na strychu. Nie mogę znieść myśli o kurzu, zbijającym się w wielkie

puszyste kłęby. Na kogo przez to wyszedłem, pedanta czy ofiarę obsesji?

- Na kierownika hotelu.

- Chyba tak. A więc Vee i Cee robiły w tym pokoju turę - bardzo szybką,

wchodziły i wychodziły - a potem Cee odeszła na emeryturę, a Vee dostała

pierwszy poważny awans. Później wysyłałem do tego zadania inne pokojówki, w

parach, zawsze dobierając takie, które się ze sobą przyjaźniły...

- Ze względu na tę więź, która odstrasza upiorki?

- Ze względu na nią. A pan może się śmiać z upiorków pokoju 1408, jeśli to panu

sprawia przyjemność, ale poczuje je pan niemal od razu, jestem tego pewien.

Cokolwiek jest w tym pokoju, nie wstydzi się ludzi. Wielokrotnie... kiedy tylko

mogłem... szedłem z pokojówkami, by je nadzorować. - Zrobił pauzę i dodał,

niemal niechętnie: - Żeby je stamtąd wyciągnąć, gdyby zaczęło się dziać coś

okropnego. Ale nigdy do tego nie doszło. Parę dostało ataku płaczu, jedna ataku

śmiechu - nie wiem, dlaczego ktoś śmiejący się w nieopanowany sposób robi

bardziej przerażające wrażenie niż ktoś płaczący, ale tak jest - i wiele

zemdlało. Ale nie działo się nic strasznego. W ciągu tych lat miałem dość czasu,

by dokonać kilku prymitywnych eksperymentów - pagery, komórkowe telefony i tym

podobne... ale nie działo się nic strasznego. Dzięki Bogu. - Znowu zamilkł i

dodał dziwacznym, suchym tonem: - Jedna oślepła.

- Co?

- Oślepła. Rommie Van Gelder. Odkurzała telewizor i raptem zaczęła krzyczeć.

Spytałem, co się dzieje. Rzuciła szmatę , zakryła oczy rękami i krzyknęła, że

oślepła... ale widzi straszliwe kolory. Zniknęły niemal natychmiast, gdy

wyciągnąłem ją za drzwi, a kiedy dotarliśmy do windy, wzrok zaczął jej wracać.

- Pan mi to mówi, żeby mnie przestraszyć, co? Żeby mnie wypłoszyć.

- Raczej nie. Zna pan historię tego pokoju, poczynając od samobójstwa pierwszego

lokatora.

Rzeczywiście. Kevin O’Malley, sprzedawca maszyn do szycia, odebrał sobie życie

13 października 1910 roku, wyskakując przez okno. Zostawił żonę i siedmioro

dzieci.

- Z okna tego pokoju wyskoczyło pięciu mężczyzn i jedna kobieta. Trzy kobiety i

jeden mężczyzna przedawkowali tu prochy, dwie osoby znaleziono w łóżku, dwie w

łazience, jedną w wannie, jedną na toalecie. Pewien mężczyzna powiesił się tu w

szafie w 1970 roku...

- Henry Storkin - odezwał się Mike. - Prawdopodobnie przypadkiem...

Niedotlenienie jako bodziec seksualny.

- Być może. Był także Randolph Hyde, który podciął sobie żyły, a potem jeszcze

pozbawił się genitaliów, w związku z czym wykrwawił się na śmierć. To nie był

bodziec seksualny. Chcę przez to powiedzieć, że jeśli nie odstraszyło pana tych

dwanaście samobójstw w ciągu sześćdziesięciu ośmiu lat, wątpię, żeby dał się pan

zniechęcić z powodu krzyków i podrygów paru pokojówek.

Krzyki i podrygi, a to dobre, pomyślał Mike i zastanowił się, czyby tego nie

ukraść na potrzeby książki.

- Bardzo niewiele pokojówek, które zajmowały się numerem 1408, zgadzało się to

robić częściej niż parę razy - oświadczył Olin i jednym haustem dopił drinka.

Z wyjątkiem francuskich bliźniaczek.

- Vee i Cee, otóż to. - Olin skinął głową.

Mike właściwie nie był zainteresowany pokojówkami i ich... jak to określił Olin?

Krzykami i podrygami. Trochę go rozdrażniło, że Olin tak podkreśla wszystkie te

samobójstwa... jakby uważał go za zbyt tępego, żeby dostrzec nie sam fakt ich

istnienia, lecz ich znaczenie. Ale tak naprawdę nie miały znaczenia.

Wiceprezydentem za Abrahama Lincolna i Johna Kennedy’ego był niejaki Johnson;

nazwisko Lincolna i Kennedy’ego mają po siedem liter; zarówno Lincoln, jak i

Kennedy zostali wybrani na prezydentów w latach sześćdziesiątych. Czego dowodzą

te wszystkie zbiegi okoliczności? Niczego.

- Te samobójstwa będą stanowić znakomitą część mojej książki - powiedział - ale

ponieważ wyłączyłem magnetofon, mogę panu powiedzieć, że moje źródło

statystyczne nazywa je “efektem zbitki”.

- Karol Dickens nazwa ł to efektem kartofla.

- Co proszę?

- Kiedy duch Jacoba Marleya po raz pierwszy przemawia do Scrooge’a, ten mówi mu,

że jest jak kropla musztardy lub kawałek niedogotowanego kartofla.

- To ma być śmieszne? - spytał Mike dość chłodno.

- Nie dostrzegam w tym nic śmiesznego. Zupełnie nic. Proszę mnie uważnie

posłuchać. Siostra Vee, Celeste, zmarła na atak serca. Znajdowała się już wtedy

w średnio zaawansowanym stadium Alzheimera, choroby, która zaatakowała ją w

bardzo młodym wieku.

- Ale jej siostra jest cała i zdrowa, sam pan to przyznał. To wręcz wcielenie

amerykańskiego sukcesu. Tak jak pan, sądząc po pańskim wyglądzie. Ile razy był

pan w pokoju 1408? Sto? Dwieście?

- Przez parę chwil. Być może da się to porównać z wejściem do pomieszczenia

pełnego trującego gazu. Jeśli wstrzyma się oddech, wszystko skończy się dobrze.

Widzę, że nie podoba się panu to porównanie. Na pewno uznał je pan za przesadne,

może nawet komiczne. Uważam jednak, że jest trafne.

Złożył dłonie i wsparł na nich brodę.

- Możliwe także, że niektórzy reagują szybciej i gwałtowniej na to, co żyje w

tym pokoju, tak jak niektórzy nurkowie są bardziej od innych podatni na bóle

mięśni. W czasie blisko stuletniej działalności Delfina personel hotelu nabrał

całkowitej pewności, że pokój 1408 jest szkodliwy. To stało się naszą historią.

Nikt o tym nie mówi głośno, tak jak nikt nie wspomina, że i u nas, jak w

większości hoteli, piętro czternaste jest naprawdę trzynastym... ale wszyscy to

wiedzą. Gdyby wszystkie fakty i wiadomości o tym pokoju były w pełni dostępne,

ułożyłyby się w zadziwiającą historię... za bardzo niepokojącą jak na gust

pańskich czytelników. Na przykład: sądzę, że w każdym hotelu w Nowym Jorku ktoś

kiedyś popełnił samobójstwo, lecz mógłbym się założyć o wszystko, że tylko w

Delfinie doszło do dwunastu w jednym jedynym pokoju. A, zostawiając na razie

Celeste Romandeau, co z tymi naturalnymi zgonami w numerze 1408? Tak zwanymi

naturalnymi zgonami?

- Ile ich było? - Nigdy mu nie przyszło do głowy, że mogły być jakieś tak zwane

naturalne zgony.

- Trzydzieści - powiedział Olin. - Co najmniej trzydzieści. Ja wiem o

trzydziestu.

- Pan kłamie! - Słowa wyrwały się mu z gardła, zanim zdążył się pohamować.

- Nie, zapewniam pana. Naprawdę pan sądzi , że zamknąłem ten pokój tylko ze

względu na jakieś babskie przesądy czy idiotyczne tradycje Nowego Jorku? Być

może myśląc, że każdy dobry stary hotel powinien mieć przynajmniej jednego

niespokojnego ducha, błąkającego się po Apartamencie Niewidzialnych Łańcuchów?

Mike Enslin zdał sobie sprawę, że ten pomysł - nie skonkretyzowany, lecz obecny

- zawisł nad jego nową książką o dziesięciu nocach. Fakt, iż Olin drwił z niego

zirytowanym tonem naukowca, kpiącego z odczyniającego uroki dzikusa, w niczym

nie poprawił mu humoru.

- My, hotelarze, także mamy własne przesądy i tradycje, ale nie pozwalamy, żeby

nam przeszkadzały w interesach. Kiedy zaczynałem karierę, na zachodzie

funkcjonowało takie stare powiedzonko: “Kiedy poganiacze są w mieście, w

pokojach nie ma przeciągów”. Jeśli mamy pustostany, to je wypełniamy. Jedynym

wyjątkiem od tej reguły, na który sobie kiedykolwiek pozwoliłem - a wspominam o

tym po raz pierwszy - jest pokój 1408, pokój na trzynastym piętrze, którego

dodane do siebie cyfry tworzą liczbę trzynaście.

Olin spojrzał mu prosto w oczy.

- W tym pokoju doszło nie tylko do samobójstw, lecz również zawałów serca,

wylewów i ataków epilepsji. Pewien mężczyzna, który zatrzymał się w tym pokoju -

był to roku 1973 - utonął w wazie z zupą. Można to niewątpliwie uznać za absurd,

ale rozmawiałem z człowiekiem, który był w owym czasie szefem ochrony, a on

widział akt zgonu. Moc tego czegoś, co zamieszkuje pokój, wydaje się słabnąć w

okolicach południa, kiedy na ogół robimy tury, a jednak wiem, że parę pokojówek,

które niegdyś tam były, choruje na serce, cukrzycę, rozedmę płuc. Trzy lata temu

na tym piętrze była awaria ogrzewania, więc pan Neal, ówczesny główny inżynier,

musiał wejść do kilku pokojów, by sprawdzić kaloryfery. Jednym z nich był numer

1408. Pan Neal czuł się doskonale - zarówno w pokoju, jak i potem - ale

następnego dnia zmarł z powodu rozległego wylewu.

- Zbieg okoliczności - powiedział Mike. A jednak nie mógł zaprzeczyć, że Olin

jest dobry. Gdyby był instruktorem oświatowym na obozie, dziewięćdziesiąt

procent dzieciaków prysnęłoby do domu po pierwszej ogniskowej opowieści o

duchach.

- Zbieg okoliczności - powtórzył cicho Olin, właściwie nawet bez pogardy. Wyjął

staroświecki klucz z długą mosiężną rączką. - A jak pańskie serce? Nie

wspominając już o ciśnieniu i stanie psychicznym?

Mike przekonał się, że wyciągnięcie ręki kosztuje go sporo wysiłku... ale kiedy

zdołał ją wprawić w ruch, jakoś poszło. Ręka sięgnęła po klucz bez nawet

najmniejszego drżenia palców, przynajmniej tak mu się zdawało.

- W jak najlepszym porządku - powiedział, chwytając wytartą mosiężną rączkę. -

Poza tym włożyłem dziś moją fartowną koszulę hawajską.

Olin uparł się, żeby mu towarzyszyć w windzie aż na czternaste piętro, a Mike

nie protestował. Chciał sprawdzić, czy kiedy opuszczą gabinet i ruszą do windy,

kierownik przybierze znowu swoją bardziej poślednią postać, czy znowu stanie się

biednym panem Olinem, hotelarzem, który wpadł w szpony pisarza.

Jakiś mężczyzna we fraku - Mike domyślił się, że to kierownik restauracji albo

sali - zatrzymał ich, podał Glinowi cienki plik dokumentów i wymamrotał coś po

francusku. Olin odmamrotał, skinął głową i szybko złożył swój podpis na

dokumentach. Pianista z baru grał teraz “Autumn in New York”. Z tej odległości

melodia brzmiała głucho, jak muzyka słyszana we śnie.

Mężczyzna we fraku powiedział merci bien i poszedł w swoją stronę, a Mike i

kierownik hotelu w swoją. Olin znowu spytał, czy może ponieść mały neseser

Mike’a, a Mike ponownie odmówił. W windzie Mike mimo woli zapatrzył się w

potrójny rząd przycisków. Wszystko było na swoim miejscu, żadnych luk... ale,

jeśli wytężyło się wzrok, okazywało się, że luka jednak istnieje. Po przycisku z

numerem 12 następował od razu 14. Jakby, pomyślał Mike, mogli zatrzeć fakt

istnienia trzynastki przez zwykle jej pominięcie. Głupota... a jednak Olin miał

rację, tak się robi na całym świecie.

Winda ruszyła.

- Ciekawi mnie pewna rzecz - odezwał się Mike. - Dlaczego po prostu nie

wymyślicie jakiegoś fikcyjnego mieszkańca numeru 1408, skoro tak to was

przeraża? Na przykład dlaczego nie uzna go pan za swoją rezydencję?

- Być może z obawy przed oskarżeniem o nadużycie, jeśli nie ze strony osób

zajmujących się egzekwowaniem przepisów państwowych i federalnych - hotelarze

mają do prawa cywilnego chyba podobne odczucia, co wielu pańskich czytelników na

temat szczękających po nocach łańcuchów - to ze strony moich szefów, gdyby się o

tym dowiedzieli. Skoro nie zdołałem pana odwieść od zamieszkania w numerze 1408,

to wątpię, żebym miał więcej szczęścia z przekonaniem rady zarządu Korporacji

Stanley, iż wycofałem z rynku idealny pokój, ponieważ uważałem, iż od czasu do

czasu z powodu straszących tam duchów ten czy ów sprzedawca wyskakuje z okna i

rozpłaszcza się na Sześćdziesiątej Pierwszej.

Mike doszedł do wniosku, że to chyba najbardziej niepokojąca do tej pory

wypowiedź Olina. Bo już się nie stara mnie przekonać, pomyślał. W swoim

gabinecie miał jakąś moc perswazji - może to jakieś wibracje, które się

wydzielają z tego perskiego dywanu - lecz tu ją utracił. Kompetencja, tak, to

było widać, kiedy podpisywał kwity tego gościa, ale perswazji już nie ma. Brak

osobistego magnetyzmu. Nie tutaj. Ale on w to wierzy. Wierzy w to wszystko.

Nad drzwiami zgasła świetlista dwunastka i pojawiła się czternastka. Winda się

zatrzymała. Drzwi się rozsunęły, ukazując idealnie zwyczajny hotelowy korytarza

z czerwono-złotą wykładziną (na pewno nie perską) i elektrycznymi kinkietami,

stylizowanymi na dziewiętnastowieczne lampy gazowe.

- To tutaj - powiedział Olin. - Pańskie piętro. Proszę wybaczyć, ale tutaj pana

zostawię. Numer 1408 znajduje się po lewej, na końcu korytarza. Jeśli nie jestem

zmuszony, staram się do niego nie zbliżać.

Mike Enslin wyszedł z windy na nogach, które nagle zrobiły się ciężkie. Odwrócił

się do Olina, małego pulchnego człowieczka w czarnym smokingu i starannie

zawiązanym krawacie koloru wina. Olin trzymał wymanikiurowane ręce za plecami, a

jego twarz stała się biała jak śmietana. Na wysokie, gładkie czoło wystąpiły mu

kropelki potu.

- Oczywiście w pokoju znajduje się telefon - powiedział. - Może pan z niego

skorzystać, jeśli znajdzie się pan w kłopotach... ale wątpię, żeby zadziałał.

Nie zadziała, jeśli pokój tego nie zechce.

Mike chciał powiedzieć coś wesołego, coś o tym, że przynajmniej nie będzie

musiał płacić za obsługę, ale raptem jego język stał się równie ciężki jak nogi.

Spoczywał bezwładnie w jego ustach.

Olin wyjął zza pleców rękę; Mike zauważył jej drżenie.

- Proszę tego nie robić - powiedział. - Nie rób tego, Mike. Na miłość boską...

Zanim skończył, drzwi windy się zamknęły. Mike stał przez chwilę bez ruchu, w

doskonałej ciszy nowojorskiego hotelu, na piętrze, którego żaden z pracowników

nie nazwałby trzynastym, i myślał o tym, żeby nacisnąć guzik windy.

Ale gdyby to zrobił, Olin by wygrał. A w jego książce, w miejscu, gdzie miało

się znaleźć najlepsze opowiadanie, byłaby wielka ziejąca dziura. Czytelnicy by

tego nie wiedzieli, wydawca i jego agent także, prawnik Robertson też nie... ale

on by wiedział.

Zamiast wcisnąć guzik przywołujący windę, podniósł rękę i dotknął papierosa za

uchem - stary gest wyrażający roztargnienie, z którego nie zdawał już sobie

sprawy - a potem musnął palcem kołnierzyk fartownej koszuli. I ruszył w stronę

numeru 1408, kołysząc swym małym neseserem.

II

Najciekawszym artefaktem, który pozostał po krótkim (trwał około

siedemdziesięciu minut) pobycie Mike’a Enslina w pokoju numer 1408, jest

jedenastominutowe nagranie na dyktafonie, nieco osmalonym, ale nadal

działającym. Fascynującą cechą narracji jest jej zwięzłość, i to, jak dziwna się

stopniowo staje.

Dyktafon był prezentem od jego byłej żony, z którą rozstał się w przyjaźni przed

pięcioma laty. Na swoją pierwszą “ekspedycję” (farma Rilsbych w Kansas) zabrał

go niemal w ostatniej chwili, wraz z pięcioma notesami i skórzaną aktówką pełną

zaostrzonych ołówków. Kiedy trzy książki później stanął pod drzwiami numeru

1408, miał przy sobie jedno pióro i notes, plus pięć nowych

dziewięćdziesięciominutowych kaset oprócz tej, którą włożył do magnetofonu przed

wyjściem z mieszkania.

Zauważył, że prowadzenie narracji idzie mu lepiej niż robienie notatek; mógł

odnotowywać na gorąco wydarzenia, niektóre wręcz kapitalnie, na przykład atak

nietoperzy w rzekomo nawiedzonej wieży zamku Gartsby. Rozwrzeszczał się jak

dziewczyna podczas pierwszej podróży przez tunel strachów w wesołym miasteczku.

Przyjaciele, którym to puszczał, zawsze się doskonale bawili.

Mały dyktafon był również bardziej praktyczny od notatek, zwłaszcza na lodowatym

cmentarzu w Nowym Brunszwiku, kiedy deszcz i wiatr zawalają ci namiot o trzeciej

nad ranem. W takich warunkach trudno o skuteczne prowadzenie zapisków, ale mówić

można zawsze... i Mike tak właśnie robił, gadał i gadał, walcząc z mokrym,

łopoczącym brezentem, nie zrywając kontaktu wzrokowego z uspokajającym czerwonym

oczkiem dyktafonu. Z czasem, podczas kolejnych “ekspedycji” zaprzyjaźnił się z

tym urządzeniem. Na cienkiej jak włókienko wstążeczce taśmy nigdy nie nagrały

się dowody spotkania z prawdziwymi zjawiskami nadprzyrodzonymi, co dotyczy także

tych urywanych komentarzy z pokoju 1408, ale chyba nic dziwnego, że nabrał do

swojego gadżetu tak ciepłych uczuć. Kierowcy wielkich ciężarówek uczą się je

kochać, pisarze mają słabość do jakiegoś pióra lub zniszczonej maszyny do

pisania, sprzątaczki za nic na świecie nie chcą się rozstać ze starym

odkurzaczem. Mike nigdy nie musiał stanąć oko w oko z prawdziwym duchem czy

innym zjawiskiem psychokinetycznym, uzbrojony jedynie w dyktafon - odpowiednik

krzyża i warkocza czosnku - ale miał go przy sobie w wiele zimnych, niewygodnych

nocy. Może i był tępy. ale i tak pozostał człowiekiem.

Problemy z numerem 1408 zaczęły się jeszcze przed progiem.

Drzwi były krzywe.

Nie bardzo, ale wyraźnie przekrzywione, odrobinę przechylone na lewo. Skojarzyły

się mu z horrorami, kiedy reżyser sugeruje zamęt wewnętrzny bohatera,

przechylając kamerę w ujęciach przedstawiających jego punkt widzenia. To

skojarzenie pociągnęło za sobą następne - drzwi wyglądały jak na łodzi, która

się trochę kołysze. Chwiały się do przodu i tyłu, na prawo i lewo, tik i tak, aż

w głowie i żołądku zaczynało się kręcić. On oczywiście się tak nie czuł, skąd,

ale...

Tak. Tak właśnie się czuję.

I powiedziałby to, gdyby nie insynuacje Olina, który zasugerował mu niezdolność

do uczciwości na niewątpliwie subiektywnym polu paranormalnego dziennikarstwa.

Pochylił się (czując, że mdłości ustępują w chwili, gdy jego oczy oderwały się

od tych leciutko przekrzywionych drzwi), rozpiął kieszeń nesesera i wyjął

dyktafon. Włączył go, zobaczył rozbłyskujące czerwone światełko i otworzył usta,

żeby powiedzieć: “Drzwi numeru 1408 witają gości na swój szczególny sposób;

wydaje się, że są krzywe, lekko przechylone na lewo”.

Powiedział “drzwi” i zamilkł. Jeśli słucha się tego nagrania, słychać wyraźnie

słowo “drzwi”, a potem kliknięcie przycisku stop. Bo drzwi nie były krzywe. Były

idealnie proste. Mike odwrócił się, spojrzał na drzwi numeru 1409, dokładnie

naprzeciwko, potem znowu na 1408. Wyglądały tak samo, białe ze złotymi cyframi i

klamkami. Doskonale pionowe.

Mike pochylił się, podniósł neseser ręką, w której trzymał dyktafon, zbliżył do

zamka klucz trzymany w drugiej ręce i znowu znieruchomiał.

Drzwi były przekrzywione.

Tym razem w prawo.

- Idiotyczne - wymamrotał Mike, ale mdlące uczucie znowu zagnieździło się mu w

żołądku. Nie przypominało choroby morskiej, to była choroba morska. Parę lat

temu popłynął do Anglii na “Queen Elizabeth 2” i jedna noc okazała się

szczególnie trudna. Najlepiej zapamiętał, jak leżał na łóżku, zbierało mu się na

wymioty, lecz nie mógł zwymiotować. I że to poczucie mdlącego zawrotu głowy

pogłębiało się, kiedy spojrzał na drzwi... stół... krzesło... które się kołysały

do przodu i tyłu... w prawo i lewo... tik i tak...

Wszystko przez Olina, pomyślał. Właśnie tego chciał. Nakręcił cię, stary.

Nastawił cię. Człowieku, ależ on by się śmiał, gdyby cię teraz widział. Jak...

Ciąg jego myśli przerwała świadomość, że Olin może go obserwować. Obejrzał się

ku windom, ledwie rejestrując zniknięcie mrowiącego wrażenia w żołądku w chwili,

gdy przestał patrzeć na drzwi. Na górze, na lewo przy windach, dostrzegł to,

czego się spodziewał: wewnętrzną kamerę. Któryś z tych palantów z ochrony pewnie

mu się teraz przygląda, a Mike był gotów się założyć, że obok niego stoi Olin i

obaj szczerzą się jak małpy. Ja mu teraz pokażę prawnika, mówi Olin. Patrz pan!

- odpowiada strażnik, szczerząc się dziko. Sam jest biały jak duch, a nawet

jeszcze nie włożył klucza w drzwi. Aleś go pan przerobił, szefie! Łyknął

wszystko!

A takiego, pomyślał Mike. Zostałem w domu Rilsbych, spałem w pokoju, gdzie

zginęły co najmniej dwie osoby - i naprawdę spałem, wierzcie lub nie. Spędziłem

noc obok grobu Jeffreya Dahmera, dwa nagrobki od miejsca pochówku H. P.

Lovercrafta. Umyłem zęby koło wanny, w której sir David Smythe rzekomo utopił

obie swoje żony. Już dawno przestałem się bać ogniskowych opowieści o duchach. A

takiego, nie pozwolę wam!

Obejrzał się na drzwi i... wyglądały na proste. Stęknął, włożył klucz w zamek i

przekręcił. Drzwi się otworzyły. Mike przekroczył próg. Drzwi nie zatrzasnęły

się za nim, kiedy macał ścianę w poszukiwaniu włącznika (zresztą przez okno

wpadały światła z budynku naprzeciwko). Znalazł włącznik, wcisnął go; rozbłysła

żarówka pod sufitem, zamknięta w konstrukcji dyndających kryształowych ozdób.

Podobnie jak lampka na biurku po drugiej stronie pokoju.

Okno znajdowało się za biurkiem, toteż osoba pisząca przy nim mogłaby zaniechać

pracy i wyjrzeć na Sześćdziesiątą Pierwszą... albo na nią wyskoczyć, jeśli

pojawi się taka pokusa. Chyba że...

Mike postawił neseser za drzwiami, zamknął je i znowu wcisnął klawisz

nagrywania. Czerwone światełko zabłysło.

- Jak twierdzi Olin, z tego okna, przez które wyglądam, rzuciło się sześć osób,

ale ja nie zamierzam dziś uprawiać skoków z czternastego... o, przepraszam, z

trzynastego piętra hotelu Delfin. Na zewnątrz umieszczono stalową siatkę. Lepiej

uważać niż żałować. Numer 1408 jest niewielkim apartamentem. Pokój, gdzie się

znajduję, mieści dwa krzesła, sofę, biurko, szafkę, w której prawdopodobnie

znajduje się telewizor i może minibarek. Dywan na podłodze nieszczególny - nie

taki jak u Olina, wierzcie mi. Tapeta, jak wyżej. I... zaraz...

W tym momencie słychać kliknięcie, gdy Mike znowu zatrzymał taśmę. Cała skąpa

narracja jest w ten sposób poszatkowana, co stanowi wyraźny kontrast ze stu

pięćdziesięcioma innymi taśmami, znajdującymi się w posiadaniu jego agenta. W

dodatku głos staje się coraz bardziej roztargniony; nie należy do człowieka

pochłoniętego pracą, lecz do kogoś wstrząśniętego, kto mówi do siebie, nie

zdając sobie z tego sprawy. Zwięzłość tych komunikatów oraz narastające

roztargnienie wyraźnie niepokoją słuchaczy. Wielu prosi, żeby wyłączyć nagranie

na długo przed końcem. Zwykłe słowa nie potrafią oddać coraz silniejszego

przekonania, że jest to relacja człowieka, który stracił jeśli nie rozum, to

kontakt z rzeczywistością, ale nawet same suche słowa sugerują, że coś się

zaczęło dziać.

W tym momencie Mike zauważył, że na ścianach wiszą obrazy. Było ich trzy: dama w

wieczorowej sukni z lat dwudziestych, stojąca na schodach; statek w stylu

Curtiera i Ivesa, oraz martwa natura przedstawiająca owoce w nieprzyjemnym

żółtopomarańczowym poblasku, w którym tonęły jabłka, pomarańcze i banany.

Wszystkie trzy obrazy były oszklone i... przekrzywione. Mike miał już wspomnieć

o tym, ale co tak niezwykłego, tak godnego uwagi było w tych trzech

przekrzywionych obrazach? To, że drzwi mogłyby być przekrzywione... no, to nawet

miało trochę uroku rodem z “Gabinetu doktora Caligari”. Ale drzwi nie były

krzywe, wzrok go oszukał i to wszystko.

Dama na schodach przechyliła się w lewo. Podobnie jak żeglujący statek, na

którym angielscy marynarze w szerokich spodniach zebrali się przy jednej burcie,

by podziwiać ławicę latających ryb. Te żółtawopomarańczowe owoce - skojarzyły mu

się z salaterką owoców tonących w świetle prażącego równikowego słońca,

pustynnego słońca Paula Bowlesa - przechyliły się w prawo. Zwykle nie był

zasadniczy, ale tym razem podszedł, żeby je poprawić. Samo patrzenie na nie

znowu doprowadzało go do mdłości. Właściwie to go nie dziwiło. To swego rodzaju

nadwrażliwość, przekonał się o tym na pokładzie “QE2”. Powiedziano mu, że jeśli

przetrwa ten okres zwiększonej wrażliwości, najprawdopodobniej się zaadaptuje.

Mike nie spędził na morzu tyle czasu, żeby się całkiem przystosować, zresztą

średnio mu na tym zależało. Wolał chodzić po lądzie; ale jeśli wyprostowanie

tych trzech obrazków w przeciętnym salonie numeru 1408 uspokoi jego żołądek, to

świetnie.

Na szkle pokrywającym obrazy osiadł kurz. Mike przesunął palcami po martwej

naturze i zostawił na niej dwie równoległe kreski. Kurz był tłustawy, śliski.

Jak jedwab na chwilę przed zgniciem, pomyślał, ale na pewno nie zamierzał tego

nagrać. Skąd niby miał wiedzieć, jaki jest jedwab na chwilę przed zgniciem?

Jakaś wariacka myśl.

Kiedy obrazy wisiały już jak należy, cofnął się krok i przyjrzał się im kolejno:

dama w wieczorowej sukni na schodach prowadzących do sypialni, statek płynący po

jednym z siedmiu mórz na lewo od biurka i wreszcie wstrętne (i kiepsko

namalowane) owoce nad szafką z telewizorem. Coś mu podpowiadało, że znowu będą

przekrzywione albo się przekrzywią, gdy będzie na nie patrzeć - tak się zwykle

działo w filmach w rodzaju “Dom na nawiedzonym wzgórzu” i w starych odcinkach

Strefy mroku” - ale obrazy wisiały idealnie prosto. Zresztą, powiedział sobie,

to nie to, żeby powrót do przekrzywionej pozycji był taki znowu nadnaturalny czy

paranormalny. Z jego doświadczenia wynikało, że powrót do poprzedniego stanu

stanowi naturę świata - ludzie, którzy rzucili palenie (dotknął papierosa za

uchem, nie zdając sobie z tego sprawy), chcą znowu zapalić, a obrazy, które

wisiały krzywo od czasu prezydentury Nixona, będą chciały znowu wisieć krzywo. A

wisiały tak od dawna, co do tego nie ma wątpliwości, pomyślał. Gdybym je zdjął

ze ściany, zobaczyłbym na tapecie jaśniejsze miejsca. Albo rojące się robaki,

tak jak pod kamieniem.

W tej wizji było coś szokującego, ohydnego; pojawiła się wraz z wyraźnym obrazem

ślepych białych pędraków wylewających się z jasnej, do tej pory zasłoniętej

tapety jak żywa ropa.

Mike uniósł dyktafon do ust, wcisnął guzik nagrywania i powiedział:

- Olin z pewnością wepchnął moje myśli na pewien tor. A może na pewną drogę, jak

to się mówi. Specjalnie to tak urządził, specjalnie mi wcisnął tę ciemnotę. Nie

chciałem... - czego nie chciał? Być rasistą? Czy “wcisnąć ciemnotę” ma związek z

ciemną skórą? Przecież to idiotyczne. To...

W tym momencie słychać jego głos, chłodny i doskonale wyraźny:

- Muszę wziąć się w garść. Natychmiast.

Potem następuje kolejne kliknięcie zatrzymanej taśmy.

Zamknął oczy, wziął cztery głębokie, odmierzone oddechy, licząc do pięciu, zanim

wypuścił powietrze z płuc. Do tej pory nigdy w życiu nie przydarzyło mu się nic

podobnego - ani w rzekomo nawiedzonych domach, ani na rzekomo nawiedzonych

cmentarzach, ani w rzekomo nawiedzonych zamkach. Tu nie chodziło o nawiedzenie

ani o to, jak sobie ktoś wyobraża nawiedzenie; to było jak odlot po kiepskich,

tanich prochach.

To przez Olina. Olin cię zahipnotyzował, ale ty się z tego wyzwolisz. Spędzisz w

tym pokoju cala noc, cholera, i nie tylko dlatego, że to najlepszy nocleg, jaki

cisie kiedykolwiek trafił - zapomnij o Olinie, bo masz tu w ręku najlepszą

historię o duchach tej dekady - ale dlatego że Olin nie może wygrać. On i te

jego bzdury, jak to umarło tu trzydzieści osób, nie, nie wygrają. To ja tu

jestem panem bzdur, więc wdech... i wydech. Wdech...i wydech... wdech...

wydech...

Robił tak niemal przez dziewięćdziesiąt sekund, a kiedy znowu otworzył oczy,

czuł się normalnie. Obrazy na ścianach? Nadal wiszą prosto. Owoce w salaterce?

Nadal żółto-pomarańczowe i jeszcze brzydsze. Owoce na deser. Zjedz kawałek, a

dostaniesz sraczki aż do bólu.

Wcisnął klawisz nagrywania. Czerwone oczko się przebudziło.

- Przez parę minut miałem zawroty głowy - powiedział, idąc w stronę biurka i

okna z ochronną siatką od zewnętrznej strony. - Być może to kac po ględzeniu

Olina, ale mógłbym uwierzyć, że czuję tu czyjąś obecność. - Oczywiście nie czuł,

ale kiedy to się znajdzie na taśmie, będzie mógł napisać wszystko, co mu się

spodoba. - Powietrze jest zatęchłe. Nie śmierdzi. Olin powiedział, że wietrzą tu

przy każdej turze, ale te tury odbywają się szybko i... no tak, zatęchłe. Hej,

co to?

Na biurku znajdowała się popielniczka, jedna z tych małych, z grubego szkła,

które kiedyś widywało się we wszystkich hotelach, a w niej paczka zapałek. Na

jej froncie widniał wizerunek hotelu Delfin. Przed hotelem stał uśmiechnięty

odźwierny w bardzo staroświeckim uniformie. takim z epoletami, złotym

szamerunkiem i czapką, która wyglądałaby jak z baru dla gejów, gdyby znajdowała

się na głowie osiłka, mającego na sobie tylko srebrne łańcuchy. Po Piątej Alei

przed hotelem mknęły samochody z innej ery - packardy, hudsony, studebakery i

płetwiaste chryslery new yorkery.

- Zapałki z popielniczki wyglądają, jakby pochodziły mniej więcej z roku 1955 -

powiedział Mike i wsunął je do kieszeni swojej fartownej koszuli hawajskiej. -

Zatrzymam je jako pamiątkę. A teraz pora odświeżyć powietrze.

Następuje ciche stuknięcie odkładanego dyktafonu, prawdopodobnie na biurko.

Potem cisza, mącona jedynie cichymi dźwiękami i paroma stęknięciami. Wreszcie

następna pauza i skrzypnięcie.

- Sukces! - obwieszcza Mike. Głos dobiega z oddali, ale zaraz potem się

powtarza.

- Sukces - powtórzył Mike, biorąc dyktafon z biurka. - Dolna połowa nie chciała

się ruszyć... jakby ktoś ją przybił... ale górna się odchyliła. Słyszę ruch

samochodowy na Piątej Alei, a te ryczące klaksony mają w sobie coś kojącego.

Ktoś gra na saksofonie, może przed Plaża, znajdującym się dwie przecznice dalej.

To mi przypomina mojego brata.

Urwał gwałtownie, spojrzał w czerwone oczko. Patrzyło na niego chyba

oskarżycielsko. Brat? Jego brat nie żyje, kolejny pokonany żołnierz w wojnie

tytoniowej. Potem się uspokoił. I co z tego? Były też wojny z duchami, z których

Michael Enslin zawsze wychodził zwycięsko. A co do Donalda Enslina...

- Tak naprawdę mojego brata zjadły wilki w zimie na autostradzie w Connecticut -

powiedział, roześmiał się i zatrzymał taśmę. Na nagraniu jest coś więcej,

niewiele, ale to zdanie stanowi ostateczne oświadczenie, mające jakiś sens... to

znaczy taki, który można opisać słowami.

Mike odwrócił się na pięcie i spojrzał na obrazy. Nadal wisiały idealnie prosto,

dobre obrazeczki. Ale ta martwa natura, o kurwa, jakie to brzydkie!

Wcisnął klawisz nagrywania i wypowiedział dwa słowa, “pomarańcze dymią”. Potem

znowu wyłączył dyktafon i ruszył przez pokój do drzwi sypialni. Zatrzymał się

przy pani w wieczorowej sukni i sięgnął dłonią w ciemność, szukając włącznika.

Przez jedną chwilę zarejestrował

(jak skóra jak stara trupia skóra)

że tapeta jest jakaś dziwna, a potem jego palce odnalazły włącznik. Sypialnię

zalało żółte światło z kolejnej żarówki ukrytej w splątanych szklanych kroplach.

Łóżko stanowiło podwójną kryjówkę pod żółtopomarańczową narzutą.

- Dlaczego kryjówkę? - spytał Mike dyktafonu i znowu go wyłączył. Wszedł do

środka, zafascynowany dymiącą pustynią narzuty, piętrzącymi się naroślami

poduszek pod jej powierzchnią. Spać tutaj? Nigdy w życiu! To by było jak spanie

w tej cholernej martwej naturze, w tym upiornym rozpalonym pokoju Paula Bowlesa,

którego się nie widzi dokładnie, pokój w sam raz dla pieprzniętego Anglika na

wygnaniu, ślepego od syfilisu i przyłapanego na rżnięciu własnej matki,

ekranizacja z udziałem Laurence’a Harveya lub Jeremy Ironsa, któregoś z tych

aktorów w całkiem naturalny sposób łączonych z nienaturalnymi aktami...

Wcisnął klawisz nagrywania, czerwone oczko się zaświeciło, powiedział do

mikrofonu:

- Orfeusz w operetce! - i znowu zatrzymał taśmę. Podszedł do łóżka. Narzuta

lśniła na żółtopomarańczowo. Tapeta, w dzień pewnie kremowa, odbijała

żółtopomarańczowy blask narzuty. Po obu stronach łóżka stały niewielkie stoliki

nocne. Na jednym znajdował się telefon - wielki, czarny i wyposażony w tarczę.

Dziurki w tarczy wyglądały jak rozszerzone zdumieniem białe oczy. Na drugiej

szafce stał talerz ze śliwką. Mike wcisnął nagrywanie i powiedział:

- Ta śliwka nie jest prawdziwa, tylko plastikowa.

I ponownie wyłączył dyktafon.

Na łóżku leżało menu. Mike przysunął się, ostrożnie, by nie dotknąć łóżka ani

ściany, i wziął je. Starał się także nie dotykać narzuty, ale jednak musnął ją

koniuszkami palców i jęknął. Była miękka w jakiś straszliwie niedobry sposób.

Mimo to podniósł menu. Było napisane po francusku i choć nie używał tego języka

od lat, jedno ze śniadaniowych dań odczytał jako ptaki zapiekane w gównie.

Przynajmniej brzmi jak coś. co by smakowało Francuzowi, pomyślał i roześmiał się

dziko.

Zamknął oczy i je otworzył.

Menu było po rosyjsku.

Zamknął oczy i je otworzył.

Menu było po włosku.

Zamknął oczy i je otworzył.

Nie było żadnego menu. Był obrazek krzyczącego drewnianego chłopczyka,

oglądającego się przez ramię na drewnianego wilka, który połknął jego nogę aż po

kolano. Wilk miał położone po sobie uszy i wyglądał jak terier z ulubioną

zabawką.

Ja tego nie widziałem, pomyślał Mike, i oczywiście nie widział. Nie zamykając

oczu, odczytał schludne wersy angielskich słów, każde oznaczające inną pokusę

śniadaniową. Jajka, wafle, świeże jagody, lecz brakowało ptaków w gównie. A

jednak...

Odwrócił się i bardzo powoli zaczął się wycofywać z zaułka pomiędzy ścianą i

łóżkiem, zaułka, który teraz wydał się mu wąski jak grób. Serce biło mu tak

mocno, że czuł je w szyi i przegubach, nie tylko w piersi. W oczach mu

pulsowało. Numer 1408 był zły, o tak, numer 1408 był bardzo zły. Olin wspomniał

coś o trującym gazie i tak właśnie to odczuwał Mike: ktoś, kto został zagazowany

lub został zmuszony do wypalenia mocnego haszyszu z trutką na owady. To

oczywiście robota Olina, naturalnie, być może przy radosnej współpracy

ochroniarzy. Wpompował specjalny trujący gaz przez otwory wentylacyjne. To, że

tu nie widać takich otworów, nie znaczy jeszcze, że ich nie ma.

Rozejrzał się po sypialni wytrzeszczonymi z przerażenia oczami. Na szafce po

lewej stronie łóżka nie było żadnej śliwki ani talerza. Szafka była pusta.

Odwrócił się, ruszył do drzwi prowadzących do salonu i stanął. Na ścianie wisiał

obraz. Nie miał absolutnej pewności - w obecnym stanie nie był pewien nawet

własnego nazwiska - ale był przekonany, że kiedy tu wszedł, nie widział żadnego

obrazu. Martwa natura. Pojedyncza śliwka na blaszanym talerzu, na środku starego

drewnianego stołu. Światło, padające na śliwkę i talerz, miało jaskrawy

żółtopomarańczowy kolor.

Światło-tango, pomyślał. Takie światło, które każe zmarłym wstać z grobów i

tańczyć tango. Takie światło...

- Muszę stąd wyjść - szepnął i ruszył na oślep do salonu. Zdał sobie sprawę, że

jego buty zaczęły wydawać dziwne cmokające dźwięki, jakby podłoga pod podeszwami

zrobiła się miękka.

Obrazy w salonie znowu wisiały krzywo i zmieniło się coś jeszcze. Dama na

schodach zsunęła ramiączka sukni, ukazując piersi. Podtrzymywała je w dłoniach.

Z każdego sutka zwisała kropelka krwi. Wpatrywała się wprost w oczy Mike’a i

uśmiechała się drapieżnie. Zęby miała spiczaste, spiłowane jak kanibal. Na rufie

statku marynarzy zastąpił szereg bladych mężczyzn i kobiet. Mężczyzna z lewej

strony, najbliżej dziobu, miał na sobie garnitur z brązowej wełny, a w dłoni

trzymał kapelusz. Włosy miał przylizane, z przedziałkiem na środku, wyraz twarzy

nieobecny, pełen grozy. Mike znał jego nazwisko: Kevin O’Malley, pierwszy

mieszkaniec tego pokoju, sprzedawca maszyn do szycia, który wyskoczył z tego

okna w październiku roku 1910. Na lewo od O’Malleya znajdowali się inni, którzy

tu umarli, wszyscy z takimi samymi pustymi, pełnymi grozy twarzami. Z tego

powodu wyglądali, jakby byli ze sobą spokrewnieni, członkowie tej samej

kazirodczej, katastrofalnie opóźnionej umysłowo rodziny.

Na obrazku, na którym znajdowały się owoce, teraz widniała odcięta ludzka głowa.

Zółtopomarańczowe światło opływało jej zapadnięte policzki, obwisłe wargi,

wywrócone białkami, zaszklone oczy, papierosa za prawym uchem.

Mike rzucił się na oślep do drzwi; podeszwy jego butów cmokały i przy każdym

kroku jakby się na chwilę przyklejały. Oczywiście drzwi się nie otworzyły.

Łańcuch zwisał swobodnie, zasuwa nie była zaciągnięta, ale drzwi nie chciały się

otworzyć.

Mike odwrócił się, dysząc gwałtownie, i zaczął brodzić - tak to czuł - przez

pokój w stronę biurka. Widział falujące zasłony przy oknie, które uchylił, ale

nie czuł świeżego powietrza na twarzy. Tak jakby pokój je połknął. Nadal słyszał

klaksony na Piątej, ale teraz dochodziły z dużej odległości. Czy saksofon nadal

grał? Jeśli tak, pokój ukradł jego słodycz i melodię, a zostawił tylko atonalne

piszczące zawodzenie, jakby wiatr wiał przez dziurę w szyi martwego człowieka

albo przez szyjkę butelki pełnej obciętych palców...

Przestań, chciał powiedzieć, ale nie mógł już wydobyć z siebie głosu. Serce

łomotało mu w przerażającym tempie; gdyby jeszcze bardziej przyspieszyło,

mogłoby eksplodować. Jego dyktafon, wierny towarzysz tylu “ekspedycji”, nie

znajdował się już w jego dłoni. Gdzieś go porzucił. W sypialni? Jeśli tak, to

już pewnie zniknął, połknięty przez pokój; a kiedy ten go przetrawi, wydali go

na jednym z obrazów.

Spazmatycznie łapiąc oddech, jak długodystansowiec pod koniec trasy, położył

rękę na piersi, by uspokoić serce. W lewej kieszeni krzykliwej koszuli namacał

niewielki prostokątny kształt dyktafonu. Kształt solidny i dobrze znany uspokoił

go nieco - trochę go otrzeźwił. Mike uświadomił sobie, że nuci pod nosem... i że

pokój jakby nucił w odpowiedzi, jakby pod tą oślizgle wstrętną tapetą kryły się

tysiące ust. Zdał sobie sprawę, że jest mu niedobrze, jakby jego żołądek

rozkołysał się w tłustym hamaku. Czuł powietrze napierające na jego uszy

miękkimi, krzepnącymi gruzłami, kojarzącymi mu się z ubitą pianą, która ścina

się pod wpływem wysokiej temperatury.

Ale jednak trochę wytrzeźwiał, na tyle, żeby z pełnym przekonaniem uznać: musi

wezwać pomoc, póki jest jeszcze czas. Wizja szyderczo uśmiechniętego Olina (na

sposób nowojorskich kierowników hoteli), mówiącego “a nie mówiłem”, już mu nie

przeszkadzała, a strach wywołany substancjami chemicznymi całkiem wyleciał mu z

głowy. To ten pokój. Wszystko robił ten przeklęty pokój.

Chciał złapać słuchawkę staroświeckiego telefonu - bliźniaka tego z sypialni - i

porwać ją z widełek. Tymczasem ujrzał, że jego ręka opada w stronę stolika jakby

w delirycznie zwolnionym tempie, tak bardzo podobna do ręki nurka, że spodziewał

się zobaczyć unoszące się wokół niej bąbelki.

Zacisnął palce wokół słuchawki i podniósł ją. Jego druga ręka zanurkowała w dół

równie ospale jak pierwsza i wykręciła zero. Przykładając słuchawkę do ucha,

usłyszał klekot tarczy, wracającej do pierwotnej pozycji. Brzmiała podobnie jak

w “Kole Fortuny”: chcesz zakręcić czy rozwiązać zagadkę? Pamiętaj, że jeśli

zdecydujesz sieją odgadnąć i przegrasz, znajdziesz się w śniegach koło

autostrady w Connecticut i zjedzą cię wilki.

W słuchawce nie było sygnału. Ostry głos po prostu zaczął mówić:

- Tu dziewięć! Dziewięć! Tu dziewięć! Tu dziesięć! Dziesięć! Zabiliśmy twoich

przyjaciół! Wszyscy przyjaciele nie żyją! Tu sześć! Sześć!

Mike słuchał z narastającą zgrozą nie tego, co mówił głos, lecz jego chrypliwej

pustki. Nie był to głos automatu, ale i nie człowieka. To mówił pokój. Obecność,

wylewająca się ze ścian i podłogi, obecność mówiąca do niego przez telefon, nie

miała nic wspólnego z jakimkolwiek zjawiskiem nadprzyrodzonym, o którym

kiedykolwiek czytał. Tu było coś obcego.

Nie, jeszcze go tu nie ma... ale już się zbliża. Jest głodne, a ty będziesz

kolacją.

Słuchawka wypadła mu z bezwładnych palców, odwrócił się. Słuchawka zakołysała

się całkiem tak, jak jego żołądek, i nadal słychać było głos chrypiący z czerni:

- Osiemnaście! Teraz osiemnaście! Kryj się na sygnał syreny! Tu cztery! Cztery!

Nie zdawał sobie sprawy, że wyjął zza ucha papierosa i wetknął go do ust ani że

gmera w kieszeni barwnej koszuli w poszukiwaniu pudełka zapałek ze staroświeckim

odźwiernym, że po dziewięciu latach wreszcie zdecydował się zapalić.

Pokój zaczął się rozpływać na jego oczach.

Kąty i linie proste obwisały, zmieniały się nie w krzywizny, lecz dziwne

mauretańskie łuki, które raniły jego wzrok. Szklany żyrandol na środku sufitu

zaczął opadać ku ziemi jak gęsta kropla śliny. Obrazy stopniały w kształt okien

starych samochodów. Za szklaną taflą obrazu przy drzwiach prowadzących do

sypialni kobieta z lat dwudziestych, z krwawiącymi sutkami i wyszczerzonymi

zębami kanibala, odwróciła się i wbiegła po schodach, unosząc nogi dziwnie

wysoko. Telefon nadal rzęził i pluł, głos z niego dobiegający należał do

elektrycznej maszynki do golenia, która nauczyła się mówić:

- Pięć! Tu pięć! Zignorować syrenę! Nawet jeśli stąd wyjdziesz, nigdy stąd nie

wyjdziesz! Osiem! Tu osiem!

Drzwi do sypialni i na korytarz zaczęły się zapadać, rozszerzały się w środku,

stawały się wrotami dla bytów o przeklętych kształtach. Światło zaczęło stawać

się jasne i gorące, wypełniło pokój tym żółtopomarańczowym żarem. Teraz dopiero

dostrzegł pęknięcia w tapecie, czarne pory, które szybko rozszerzyły się w usta.

Podłoga zapadła się we wklęsły łuk i teraz słyszał już, jak nadchodzi

mieszkaniec tego pokoju poza pokojem, to coś w ścianach, właściciel brzęczącego

głosu.

- Sześć! - krzyknął telefon. - Sześć, tu sześć, tu sześć, przeklęty!

Spojrzał na pudełko zapałek w swojej dłoni, to, które zabrał z popielniczki w

sypialni. Śmieszny starodawny odźwierny, śmieszne starodawne samochody z

wielkimi chromowanymi płetwami... i słowa, biegnące pod spodem, od dawna ich nie

widział, ponieważ teraz draska zawsze znajduje się z tyłu.

PRZED ZAPALENIEM ZAMKNIJ PUDEŁKO.

Nie zastanawiając się - nie mogąc się dłużej zastanawiać - wyrwał z pudełka

zapałkę, jednocześnie wypuszczając papierosa z ust. Zapalił zapałkę i

natychmiast dotknął nią pozostałych. Rozległo się pffffft!, silny podmuch

palonej siarki, uderzający do głowy jak sole trzeźwiące, jasny płomień. I znowu,

całkiem bezmyślnie, Mike zbliżył płonący bukiet do swojej koszuli, taniego

ciucha z Korei, Kambodży czy Borneo, już znoszonego. Materiał natychmiast się

zajął. Zanim płomienie dosięgły jego oczu, Mike odzyskał przytomność, jak

człowiek, który się budzi z koszmaru i przekonuje się, że to nie sen.

W głowie mu przejaśniło - dokonał tego mocny smród siarki i żer bijący od

koszuli - ale pokój zachował ten obłędny mauretański wygląd. Mauretański to złe

słowo, nawet w przybliżeniu nieoddające sytuacji, ale tylko ono jako tako

dociera o do tego, co si tam dzia o... i nie przestawa ł ę ł ło się dziać. Mike

znajdował się w topniejącej, gnijącej jaskini pełnej łuków i dzikich zawijasów.

Drzwi do sypialni stały się wejściem do jakiegoś wewnętrznego sarkofagu. Po

lewej stronie, gdzie znajdował się obraz z owocami, ściana wybrzuszała się ku

niemu, rozstępowała się wzdłuż tych długich pęknięć, rozdziawionych jak usta,

przejść do świata, z którego nadchodziło to coś. Mike Enslin słyszał jego

bulgoczące, żarłoczne dyszenie i zapach czegoś żywego i niebezpiecznego. Trochę

przypominał zapach klatki z lwami w...

Płomienie liznęły jego podbródek, rozpraszając tę myśl. Żar bijący z płonącej

koszuli przywrócił światu ruch, a on, czując gryzącą woń płonących włosów na

piersi, rzucił się przez zapadający dywan do drzwi wyjściowych. Ze ścian zaczęło

się wydobywać owadzie bzyczenie. Żółtopomarańczowy blask narastał

systematycznie, jakby podkręcała go jakaś niewidzialna ręka. Ale tym razem,

kiedy dotarł do drzwi i nacisnął klamkę, otworzyły się. Tak jakby to coś zza

wzdymających się ścian nie mogło wykorzystać płonącego człowieka. Może nie

lubiło pieczonego mięsa.

Popularny przebój z lat pięćdziesiątych lansuje pogląd, jakoby świat się kręcił

dzięki miłości, ale zbieg okoliczności wydaje się znacznie lepszym kandydatem.

Rufus Dearborn, który zatrzymał się w pokoju numer 1414, w pobliżu wind, był

sprzedawcą z Fabryki Maszyn do Szycia Singera, i przybył do miasta z Teksasu w

sprawie rozmów na temat jego awansu na stanowisko kierownicze. I tak się

złożyło, że jakieś dziewięćdziesiąt lat po śmiertelnym skoku pierwszego

mieszkańca numeru 1408 inny sprzedawca maszyn do szycia uratował życie

człowiekowi, który chciał opisać ten rzekomo nawiedzony pokój. A może jest to

pewna przesada, Mike Enslin by przeżył, nawet gdyby nikt - zwłaszcza facet

wracający z kubełkiem lodu - akurat nie przechodził korytarzem. Ale płonąca

koszula to nie żarty i z całą pewnością poparzenia byłyby poważniejsze i

bardziej rozległe, gdyby nie Dearborn, który myślał szybko, a działał jeszcze

szybciej.

Nie żeby dokładnie sobie przypominał, co się stało. Skonstruował na tyle składną

historię, by ją opowiedzieć dziennikarzom z gazet i telewizji (bardzo mu się

spodobało, że jest bohaterem, co z całą pewnością nie mogło zaszkodzić jego

kierowniczym aspiracjom) i wyraźnie przypominał sobie, że widział wypadającego

na korytarz płonącego mężczyznę, ale potem wszystko się zamazało. Kiedy się o

tym myśli, to tak jakby się usiłowało zrekonstruować swoje wyczyny podczas

najgorszej pijatyki.

Jednej rzeczy by pewien, ale nie m g o niej powiedzie dziennikarzom, ł ó ł ć bo to

nie miało sensu: krzyk płonącego mężczyzny nabierał głośności, jakby dobiegał

przez głośniki stereo. Mężczyzna stał tuż przed Dearbornem, i ton jego krzyku

się nie zmienił, ale jego natężenie - owszem. Tak jakby mężczyzna był jakimś

niewiarygodnie głośnymi obiektem, który dopiero docierał na miejsce.

Dearborn rzucił się przez korytarz z kubełkiem pełnym lodu. Płonący mężczyzna -

paliła się tylko jego koszula, od razu to zobaczyłem”, jak powiedział

reporterom - wpadł na drzwi naprzeciwko, odbił się od nich, stracił równowagę i

upadł na kolana. Wtedy właśnie Dearborn do niego dobiegł. Postawił stopę na

płonącym ramieniu krzyczącego mężczyzny i przydusił go do wykładziny. Potem

wytrząsnął na niego lód.

Wszystko to zatarło się w jego pamięci, ale nie bezpowrotnie. Zdawał sobie

sprawę, że z płonącej koszuli bije zbyt mocny blask - dławiący żółtopomarańczowy

żar, który przypomniał mu podróż do Australii, w jaką wybrał się z bratem przed

dwoma laty. Wynajęli samochód z napędem na cztery koła i ruszyli przez Wielką

Australijską Pustynię (jak się przekonali bracia Dearborn, niektórzy tubylcy

nazywali ją Wielkie Australijskie Nic), niesamowita podróż, świetna, ale

upiorna. Zwłaszcza ta wielka skała w środku, Ayers Rock. Dotarli do niej w porze

zachodu słońca i światło na jej ludzkich twarzach było takie jak to... rozpalone

i dziwne... wcale niepodobne do światła z tego świata...

Ukląkł koło płonącego mężczyzny, który obecnie był już tylko tlącym się

mężczyzną, mężczyzną przysypanym kostkami lodu, i przetoczył go, żeby zdusić

płomienie, sięgające pleców jego koszuli. Robiąc to, przekonał się, że skóra z

lewej strony szyi mężczyzny zmieniła się w osmaloną, bąblastą czerwień i że

zaczyna schodzić, a płatek ucha z tej strony trochę się stopił, ale poza tym...

poza tym...

Dearborn podniósł głowę i wydało mu się - to szaleństwo, ale wyglądało to tak,

jakby w drzwiach pokoju, z którego wybiegł mężczyzna, stał palący blask

australijskiego zachodu słońca, żar pustego miejsca, gdzie mogłyby żyć

stworzenia, jakich nie widział żaden człowiek. To światło (i jakieś ciche

brzęczenie, jakby maszynka do golenia rozpaczliwie starała się przemówić) było

straszne, ale także fascynujące. Miał ochotę tam wejść. Miał ochotę się

przekonać, co tam jest.

Być może Mike także uratował Dearbornowi życie. Z całą pewnością zorientował

się, że Dearborn wstaje - jakby przestał się interesować Mikiem - i że na jego

twarzy pojawił się ten palący, pulsujący blask z pokoju1408. Zapamiętał to

lepiej od Dearborna, ale oczywiście Rufę Dearborn nigdy nie był zmuszony się

podpalić, żeby ocalić życie.

Mike chwycił go za mankiet spodni.

- Nie idź tam - wykrztusił trzeszczącym, zduszonym głosem. - Nigdy nie

wyjdziesz.

Dearborn zatrzymał się, spojrzał na czerwieniejącą, pokrytą pęcherzami twarz

człowieka na wykładzinie.

- Jest nawiedzony - dodał Mike i tak, jakby to słowo było talizmanem, drzwi

numeru 1408 zatrzasnęły się z furią, odcięły dopływ światła, odcięły ten

straszny brzęk, który brzmiał prawie jak słowa.

Rufus Dearborn, nadzieja Fabryki Maszyn do Szycia, rzucił się do windy i wcisnął

guzik alarmu pożarowego.

IV

W piśmie “Leczenie oparzeń - problemy diagnostyczne” zamieszczono interesujące

zdjęcie Mike’a Enslina - można je znaleźć w szesnastym numerze, który wyszedł

szesnaście miesięcy po krótkim pobycie Mike’a w pokoju 1408. Na fotografii widać

tylko tors, ale to Mike, nie ma co do tego wątpliwości. Można to poznać po

białym prostokącie, znajdującym się po lewej stronie jego piersi. Ciało wokół

jest zaczerwienione, miejscami doszło do oparzeń drugiego stopnia. Biały

prostokąt znajduje się na miejscu lewej kieszeni koszuli, którą miał na sobie

tego wieczora, fartownej koszuli z dyktafonem w kieszeni.

Sam dyktafon ma nieco stopione kanty, ale nadal działa, a taśma, która

znajdowała się w środku, przetrwała w doskonałym stanie. Agent Mike’a, Sam

Farrell, przesłuchał ją trzy czy cztery razy, po czym wrzucił do sejfu, nie

przyznając się sam przed sobą, że jego opalone, szczupłe ramiona pokryły się

gęsią skórką. W tym to sejfie taśma spoczywa po dziś dzień. Farrell nie kwapi

się, żeby ją wyjąć i znowu przesłuchać, ani dla siebie, ani dla swoich

zaciekawionych przyjaciół, choć niektórzy mogliby bez mrugnięcia okiem popełnić

morderstwo, żeby tylko ją zdobyć. Nowojorski światek wydawniczy jest niewielki i

wieści szybko się rozchodzą.

Samowi nie podoba się dźwięk głosu Mike’a na tej taśmie, nie podoba się to, co

mówi ten głos (Tak naprawdę mojego brata zjadły wilki w zimie na autostradzie w

Connecticut... co to ma znaczyć, na litość boską?), a nade wszystko nie podobają

mu się dźwięki w tle, jakieś bulgotliwe mlaskanie, które czasem przypomina

odgłos ubrań przewracających się w bębnie pralki, czasem takie stare elektryczne

maszynki do golenia... a czasami w upiorny sposób jakiś głos.

Kiedy Mike leżał jeszcze w szpitalu, mężczyzna o nazwisku Olin - kierownik tego

przeklętego hotelu - zjawił się u Sama Farrella i spytał, czy może przesłuchać

tę taśmę. Farrell powiedział, że nie, nie może, natomiast może się jak

najszybciej stąd zabierać i po drodze dziękować Bogu, że Mike Enslin postanowił

nie podawać do sądu ani tej rudery, ani samego Olina za zaniedbanie.

- Starałem się go odwieść od tego zamiaru - powiedział Olin cicho. Człowiek,

którego zawód polega między innymi na wysłuchiwaniu zmęczonych podróżnych i

wściekłych gości, ciskających się o wszystko, od samego pokoju po zestaw gazet w

kiosku, nie zniechęcił się ironią Farrella. - Zrobiłem wszystko, co było w mojej

mocy. Jeśli ktokolwiek dopuścił się tamtego dnia zaniedbania, to raczej pański

klient. Tak bardzo w nic nie wierzył. Bardzo nierozsądne zachowanie. Bardzo

ryzykowne zachowanie. Podejrzewam, że teraz to się zmieniło.

Mimo iż Farrell czuje do nagrania odrazę, chciałby, żeby Mike je przesłuchał,

przyjął do wiadomości, może nawet wykorzystał jako fundamenty przyszłej książki.

Bo w tym, co się przydarzyło Mike’owi, kryje się książka, Farrell to wie - nie

sam rozdział, nie czterdziestostronicowe opowiadanie, ale cała książka. Taka,

która mogłaby się sprzedać lepiej niż trzy tomy “Dziesięciu nocy” razem wzięte.

I oczywiście nie wierzy Mike’owi, który oświadczył, że skończył nie tylko z

opowiadaniami o duchach, ale z pisaniem w ogóle. Pisarze czasem tak mówią, i

tyle. Takie okazjonalne kaprysy primadonny po prostu leżą w charakterze pisarza.

Co do samego Mike’a Enslina, wyszedł z tego w miarę obronną ręką, jeśli wziąć

pod uwagę okoliczności. I on o tym wie. Mógłby się poparzyć o wiele gorzej;

gdyby nie pan Dearborn i jego wiaderko z lodem, mógłby przejść dwadzieścia albo

nawet trzydzieści przeszczepów skóry zamiast zaledwie czterech. Pomimo

przeszczepów lewa strona jego szyi jest nadal pełna blizn, ale lekarze z

Bostońskiego Instytutu Oparzeń twierdzą, że same się wchłoną. Wie także, że te

oparzenia, choć bolały go jeszcze przez wiele tygodni i miesięcy po tamtym

wieczorze, były konieczne. Gdyby nie zapałki z napisem PRZED ZAPALENIEM ZAMKNIJ

PUDEŁKO, byłby umarł w numerze 1408, a jego śmierć nie dawałaby się opisać. Dla

koronera jej przyczyna mogłaby wyglądać na zawał lub wylew, ale prawdziwa byłaby

o wiele potworniejsza.

O wiele.

Miał także szczęście, że opublikował trzy popularne książki o duchach i

upiorach, zanim wdepnął w miejsce, które naprawdę było nawiedzone - to także

wie. Sam Farrell może nie wierzyć, że jego pisarskie życie dobiegło końca, ale

nie musi; Mike wie to za nich obu. Nie potrafi napisa ć nawet pocztówki, nie

czując zimna na całej skórze i mdłości głęboko w żołądku. Czasami wystarczy

spojrzeć na pióro (albo dyktafon), żeby powróciła myśl: “Obrazy były

przekrzywione. Chciałem wyprostować obrazy”. Nie wie, co to znaczy Nie pamięta

żadnych obrazów ani niczego innego z pokoji 1408 i bardzo mu to odpowiada. To

błogosławieństwo. Ostatnio ma problemy z ciśnieniem (lekarz powiedział, że

ofiary poparzeń często mają problemy z ciśnieniem i zapisał mu lekarstwo), ma

problemy z oczami (okulista kazał mu używać kropelek), ma problemy z plecami,

prostata mu się powiększyła... ale da sobie z tym radę. Wie, że nie jest

pierwszą osobą, która uciekła z 1408, tak naprawdę nie uciekając - Olin usiłował

mu to przekazać - ale nie jest aż tak źle. Przynajmniej nic nie pamięta. Czasami

śnią mu się koszmary, właściwie dość często (właściwie to niemal co noc), ale

rzadko je pamięta po przebudzeniu. Przeważnie chodzi o rzeczy, których kanty się

zaokrąglają, rozpływają, tak, jak jego dyktafon. Mieszka teraz na Long Island, a

kiedy pogoda dopisuje, wybiera się na długie spacery po plaży. Podczas jednego z

takich spacerów powiedział coś nawiązującego do wspomnień z pobytu w pokoju

1408.

To było nieludzkie - powiedział do nadpływających fal zdławionym, urywanym

głosem. - Duchy... duchy przynajmniej były ludźmi. A to w ścianie... to coś...

Może mu się z czasem polepszy, może na to liczyć, więc liczy. Czas potrafi to

zatrzeć, tak jak zatrze blizny na jego szyi. A na razie Mike śpi przy zapalonym

świetle, żeby natychmiast wiedzieć, gdzie się znajduje, kiedy obudzi się z

koszmaru. Zlikwidował w domu wszystkie telefony; gdzieś głęboko, tuż poniżej

poziomu, na jaki dociera jego świadomość, tkwi w nim obawa, że kiedyś podniesie

słuchawkę, a nieludzki, brzęczący głos bluźnie:

- Tu dziewięć! Dziewięć! Zabiliśmy twoich przyjaciół! Wszyscy przyjaciele nie

żyją!

A kiedy słońce zachodzi i jest pogodnie, Mike zaciąga wszystkie zasłony, żaluzje

i rolety w domu. Siedzi jak w ciemni, dopóki zegarek nie da mu znać, że światło

- nawet te ostatnie gasnące przebłyski nad horyzontem - musiało już zniknąć.

Nie znosi blasku zachodzącego słońca.

Takiego żółtego, przechodzącego w pomarańcz, jak światło na australijskiej

pustyni.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stephen King 1408
diament, Stephen King
MAŁPA, Stephen King
Dzieci kukurydzy[1], Stephen King
bunt, Stephen King
Czarny lud, Stephen King(1)
Stephen King Siostrzyczki Z Elurii (www ksiazki4u prv pl)
Stephen King Zielona Mila
Stephen King El Compresor de Aire Azul
Stephen King Ballada o celnym strzale 2
Stephen King Dzieci kukurydzy
Stephen King Poranna dostawa
Stephen King Pokochala Toma Gordona 2
Stephen King Jaunting
Stephen King One For The Road
Stephen King The Collective
Stephen King Ballada o celnym strzale
Gray Matter Stephen King
Stephen King The Crate txt

więcej podobnych podstron