Ziemie polskie pod okupacją sowiecką
Pod okupacją sowiecką znalazła się – jak wiadomo – więcej niż połowa całego obszaru państwa polskiego. Z obszaru tego, wynoszącego 389.720 km. kw. układ sowiecko-niemiecki z dnia 28 września 1939 r., przekazał Niemcom 188.794 km. kw., Rosji 200.926 km. kw. Inaczej wyglądają stosunki w dziedzinie ludnościowej z powodu znacznie gęstszego zaludnienia ziem, okupowanych przez Niemców. Ziemie te liczyły w chwili wybuchu wojny ok. 22.150.000 mieszkańców, podczas gdy obszar okupacji sowieckiej tylko ok. 13.200.000.
Obsadzone przez bolszewików obszary zostały wbrew wszelkim zasadom prawa międzynarodowego „inkorporowane” do Z.S.R.R. i rozparcelowane między trzy „republiki radzieckie”: Białoruską (B.S.R.R.), Ukraińską (U.S.R.R.) i Litewską (L.S.R.R.).
Białoruska Republika Radziecka otrzymała wschodnią część Wileńszczyzny, całe województwo nowogródzkie, prawie całe Polesie z Pińskiem i Brześciem n. Bugiem oraz prawie całe województwo białostockie z Białymstokiem, Puszczą Białowieską, Grodnem, Augustowem, Ziemią Kurpiów, Łomżą i Ostrołęką – razem 104,058 km. kw. z ludnością ok. 4.800.000.
Ukraińskiej Republice Radzieckiej przypadł w udziale południowy skrawek Polesia, w całości województwa wołyńskie, stanisławowskie i tarnopolskie oraz większa część województwa lwowskiego aż po San – łącznie 89.397 km. kw. z ludnością ok. 7.900.000.
Wreszcie zachodnia część województwa wileńskiego z miastem Wilnem – obejmująca 7.471 km. kw. powierzchni z ludnością około pół miliona – została początkowo odstąpiona „wspaniałomyślnie” przez bolszewików Litwie, w kilka miesięcy jednak później znalazła się w obrębie Związku Sowieckiego jako część składowa Litewskiej Republiki Radzieckiej. Wilno – oficjalne w dalszym ciągu Vilnius – jest stolicą tej republiki.
W sprawie ziem wschodnich Polski panuje nadal wśród znacznej części opinii zagranicznej, w szczególności także angielskiej i amerykańskiej, duża dezorientacja, podsycana jeszcze w nieprzyjaznym dla nas kierunku przez propagandę sowiecką i niemiecką. Już w poprzednim numerze „Myśli Polskiej” pisaliśmy o konieczności przeciwdziałania temu niebezpiecznemu stanowi rzeczy przez odpowiednią argumentację, która zwalczałaby różne – często niestety bardzo zakorzenione – błędy i uprzedzenia.
Postarajmyż się tutaj nakreślić główne linie tej argumentacji, nie wykraczając przy tym nigdzie poza granice prawdy i obiektywizmu.
ODWIECZNY ZWIĄZEK ZIEM WSCHODNICH Z POLSKĄ
Przede wszystkim więc po stronie Polski są wszystkie prawa historyczne do obszarów, znajdujących się dziś pod okupacją sowiecką.
Północna część Mazowsza z Łomżą i Ostrołęka – to od zamierzchłych czasów ziemia etnicznie czysto polska, dziedzictwo tych samych książąt mazowieckich, których stolicą był Płock, a później Warszawa. Absurdem jest tu mówić nie tylko już o kwestii rosyjskiej, ale także o białoruskiej (choć terytorium to, jak wyżej wspomniano, przydzielone zostało do B.S.R.R.). Nikt tu nigdy żadnego tubylczego Białorusina na żywe oczy nie widział. Kolonizacja mazurska już setki lat temu nadała polski charakter także sąsiednim obszarom Podlasia i Białostoczyzny, które stanowiły swego czasu jedną ogromną puszczę.
Podobnie starodawne, bo sięgające początków XI stulecia, są związki, łączące Polskę z Grodami Czerwieńskimi, czyli Małopolską wschodnią. Ziemia ta, dzięki Polsce, pozostawała od stuleci w orbicie wpływów cywilizacji rzymskiej i zachodniej, – do Rosji wogóle nigdy nie należała.
Reszta terytoriów, znajdujących się pod okupacją sowiecką: Wileńszczyzna, Nowogródzkie, Polesie, Wołyń (a raczej jego połowa, bo drugą połowę Traktat Ryski pozostawił Rosji), to ziemie, które weszły w skład państwa polskiego na mocy unii polsko-litewskiej z końca XIV w. i – wraz z dalej jeszcze na wschód położonymi obszarami – stanowiły jego nieodłączną część aż do rozbiorów. Rosji przypadły one po raz pierwszy pod sam koniec XVIII stulecia.
Rekapitulując: terytorium zajęte przez bolszewików, to ziemie, które należały do Polski bądź od samego zarania jej dziejów, bądź też przez długie wieki – a najmniej przez lat 400. Ziemie te albo do Rosji wogóle nigdy nie należały (jak Małopolska wschodnia), albo też należały stosunkowo krótko (około 120 lat) w okresie, gdy cała Polska znajdowała się pod obcym panowaniem.
POLACY NAJLICZNIEJSZĄ GRUPĄ NARODOWĄ
Podobnie jak Rosja nie posiada do ziem tych żadnych praw historycznych, podobnie brak jej jest wszelkich uprawnień natury etnicznej.
Oto jak wyglądało w chwili wybuchu wojny oblicze narodowościowe ziem, okupowanych później przez Sowiety:
Polacy
– 5.281.000
Rusini
i Ukraińcy – 4.513.000
Białorusini
– 1.122.000
Żydzi
– 1.115.000
„Tutejsi”
– 802.000
Rosjanie
– 135.000
Niemcy
– 89.000
Litwini
– 84.000
Czesi
– 35.000
Inni
– 20.000
Razem –
13.196.000 osób
Polacy stanowią więc najliczniejszą grupę narodową. Część terenów okupacji sowieckiej jest etnicznie w ogóle czysto polska, w wielu innych Polacy są w większości absolutnej.
Należy tu najpierw obszar Łomży, Ostrołęki i Białegostoku, położony na zachód od tzw. „linii Curzona” i etnicznie tak polski, jak okolice Warszawy czy Krakowa. Obszar ten obejmuje około 16.500 km. kw, z ludnością 1.000.000 osób, z czego 80% stanowią Polacy (reszta przypada niemal wyłącznie na skupienia żydowskie po miastach).
Etniczne terytorium polskie nie mieści się jednak w granicach „linii Curzona”. Od Białegostoku na północ aż po granicę łotewską i nawet dalej ciągnie się szeroki pas z niezaprzeczalną większością polską. Pas ten obejmuje części województwa białostockiego z Grodnem, północno-zachodnie części wojew. nowogródzkiego i większą część wojew. wileńskiego. Powierzchnia pasa wynosi co najmniej 40.000 km. kw. z ludnością około 2 milionów, w czym 65% stanowią Polacy (wyznania rzymsko-katolickiego).
Mówiąc o tym terytorium, warto dodać, że szczególnie wysoki procent Polaków posiada właśnie ta część Wileńszczyzny z m. Wilnem, która włączona została do Litwy (obecnie L.S.R.R.). Na ogólną liczbę 499.000 mieszkańców, Polaków jest tam 358.000 tj. 72% ogółu ludności, Litwinów 43.000, tj. 8%, – na resztę składają się głównie Żydzi. W samej „stolicy” Litwy, Wilnie, Litwini nie stanowią nawet 2% ogółu zaludnienia. Ludność polska jest jednak w większości nie tylko w mieście Wilnie (jak sugerują niektórzy publicyści zagraniczni, pisząc o „polskiej wyspie” w terytorium etnicznie litewskim). Przeciwnie, okolice Wilna i w ogóle wieś Wileńszczyzny zachodniej wykazuje jeszcze wyższy odsetek Polaków, niż samo miasto, bo ponad 80%, – Litwinów czy Białorusinów, trzeba tam często szukać na lekarstwo.
Ten polski etnicznie charakter Wileńszczyzny sprawił w czasie Wielkiej Wojny nieprzyjemną niespodziankę niemieckim władzom okupacyjnych tzw. „Ober-Ostu”, które przeprowadziły tam spis ludności w r. 1916 w związku z zamierzonym włączeniem Wilna i Wileńszczyzny do tworzonego przez nie „protektoratu” litewskiego z tzw. „Tarybą” na czele. Spis ten wykazał wówczas w Wileńszczyźnie znaczną większaść polskiej ludności (od 60-70% ogółu mieszkańców). Warto przypominać to wszystkim, którzy mogliby kwestionować ścisłość statystyk polskich!
Trzecim obszarem, gdzie Polacy mieszkają zwartymi masami, jest Małopolska wschodnia. W województwach lwowskim i tarnopolskim ludność polska stanowi ok. 50% ogółu zaludnienia. Od Sanu aż po Lwów ciągnie się pas z absolutną większością polską; również znaczna część Tarnopolszczyzny wykazuje przewagę liczebną Polaków.
W pozostałych częściach okupacji sowieckiej Polacy są w mniejszości, często jednak odsetek ich jest bardzo znaczny (w Nowogródzkim np. sięga 40-50%). Są to terytoria mieszane: polsko-białoruskie i polsko-ruskie (lub, jeśli kto woli, polsko-ukraińskie). O ile jednak Polacy stanowią ludność narodowo w pełni uświadomioną, o tyle uświadomienia tego brak często szerokim masom ludności, mówiącej narzeczami ruskimi i białoruskimi. Jest zresztą rzeczą co najmniej wątpliwą, czy w ogóle mówić można o odrębnym narodzie „białoruskim”.
Szczególny charakter posiada zwłaszcza ludność Polesia, której większość przy wszystkich spisach określa się mianem „tutejszych”; nie uważa się ona ani za białoruską, ani za ukraińską. Włączenie tej ziemi do B.S.R.R. nie jest uzasadnione żadnymi względami rzeczowymi.
Co do Rosjan, to w terytoriach okupowanych przez Sowiety, stanowili oni zawsze minimalny odsetek ludności; w chwili wybuchu wojny nie przekraczający 1% (w dodatku byli to w ogromnej większości Rosjanie „biali”, usposobieni antybolszewicko). Ani Białorusini ani Rusini czy Ukraińcy za Rosjan się nie uważają – i to trzeba mówić wszystkim, którzy uwierzyli w rzekomą „rosyjskość” ziem wschodnich Polski.
Także fikcja sowieckich „republik”: białoruskiej i ukraińskiej nikogo tu zwodzić nie powinna. Republiki te rządzone są wysoce centralistycznie z Moskwy. Ostry kurs rusyfikacyjny idzie w parze z prześladowaniem wszelkich najbardziej choćby nieśmiałych przejawów narodowego ruchu ukraińskiego – o białoruskim już w ogóle nie mówiąc. Brutalność, z jaką władze sowieckie zgniotły po wrześniu 1939 r. organizacje gospodarcze, kulturalne i polityczne Ukraińców w Małopolsce wschodniej, wywożąc do Azji Środkowej tych działaczy ukraińskich, którzy nie uciekli na stronę niemiecką, stanowi szczególnie jaskrawy kontrast do wysoce tolerancyjnej, mimo wszystko, polityki rządów polskich w dwudziestoleciu 1919-1939.
Kiedy mowa o ludności polskiej na ziemiach wschodnich, zwalczać także należy niedorzeczny pogląd, jakoby ludność tu składała się głównie z „landlordów” (tj. wielkich właścicieli ziemskich), przemysłowców i urzędników. W rzeczywistości Polacy reprezentowani tam są przez wszystkie warstwy społeczne przy czym główną ich masę stanowią, tak jak i gdzieindziej, chłopi po wsiach i robotnicy po miastach.
ZIEMIE PRZEORANE PRZEZ CYWILIZACJĘ I KULTURĘ POLSKĄ
Od stuleci Polska szczepiła na tych ziemiach cywilizację chrześcijańską i zachodnią, – a kwiat polskiego rycerstwa ginął w obronie ideałów Zachodu w ciężkich zmaganiach z barbarzyńską nawałą Wschodu. Tu właśnie Polska spełniała swą rolę antemurale Christianitatis; cud Wisły w r. 1920 był tej walki jednym z najdonioślejszych etapów.
Trudno w tych warunkach o rzecz bardziej bolesną i bardziej zarazem niepokojącą, jak fakt, że wśród społeczeństw Zachodu znajdujemy dziś tylu ludzi, którzy z lekkim sercem godzą się na cofnięcie granic naszego kręgu cywilizacyjnego – granic z takim wysiłkiem i poświęceniem całych pokoleń wywalczonych, – o kilkaset kilometrów wstecz. Jakże tragiczny jest np. z tego punktu widzenia los Małopolski wschodniej – ziemi, która związana była od wieków z Zachodem węzłami niemniej silnymi niż taka Walia czy Flandria, – która zawsze z najbardziej zaciętym, desperackim uporem i poświęceniem broniła się przed wchłonięciem jej przez Wschód!
Przypominajmy obcym na każdym kroku o tych wielkich ogniskach kultury polskiej, a zarazem europejskiej, jakimi były wszechnice w Wilnie i Lwowie, oraz Liceum Krzemienieckie. Przypominajmy o tym, że właśnie ziemie wschodnie dały Polsce wielu jej najwybitniejszych ludzi, jak wielcy hetmani Stanisław Żółkiewski i Karol Chodkiewicz, jak wódz insurekcji z r. 1794 Tadeusz Kościuszko, jak poeci Mickiewicz, Słowacki, Zaleski, jak twórcy ruchu Filomatów i Filaretów, jak bohaterka powstania w r. 1830/31 Emilia Platerówna i tylu innych. Nie zapominajmy dodać, że ze stron tych wywodzi się także genialny pisarz angielski pochodzenia polskiego Józef Conrad-Korzeniowski. Nic zapominajmy o bohaterstwie kobiet i dzieci Lwowa w latach 1918 i 1919.
W ciągu kilku wieków swego władztwa Polska zrobiła także bardzo wiele dla podniesienia kultury materialnej i gospodarczej tych ziem: nowy impuls w tym zakresie przyniosły czasy Stanisława Augusta, w których dokonano dzieł tak wybitnych, jak budowa kanałów Królewskiego i Ogińskiego, łączących systemy wodne Prypeci, Niemna i Wisły. Natomiast rządy rosyjskie w ciągu 120 lat swego panowania nie tylko nie dały temu krajowi niczego, mogącego się z dziełami tymi porównać, – ale przeciwnie cofnęły jego rozwój w każdej niemal dziedzinie. W gruzy padł wspaniały system placówek oświatowych i kulturalnych, zbudowany przez Adama Czartoryskiego. Zagasły nie tylko wielkie ogniska wiedzy w Wilnie i Krzemieńcu; brutalna dłoń Murawiewów zniszczyła także gęstą sieć znakomicie postawionych szkół średnich i powszechnych, sięgającą od Wilna i Kowna po Podole. Gospodarka zaborcy w ciągu całego okresu niewoli była w najwyższym stopniu nieudolna i sprzedajna; świadczył o tym przerażający stan miast, wsi i dróg, stanowiący jaskrawy anachronizm w stosunku do całej reszty Europy.
Gdy Polska obejmowała te ziemie w r. 1919 i 1920, po sześciu latach niszczącej wojny, zdawało się, że długie dziesiątki lat upłyną, zanim da się coś zrobić z pustyni, jaką tam zastała. Tymczasem dwadzieścia lat rządów odrodzonej Rzeczypospolitej w tym kraju wykazało, jak wielkie tkwią w społeczeństwie polskim – nawet przy złym kierownictwie politycznym – zdolności twórcze. Ludzie, którzy odwiedzali Wileńszczyznę, Nowogródzkie, Polesie czy Wołyń w pierwszych latach po wojnie i mieli sposobność zajrzeć tam po przerwie kilkunastoletniej, nie mogli się wprost nadziwić nadzwyczajnym postępom, jakie tam zastali w każdej dziedzinie. Miasta i miasteczka ziem wschodnich zmieniły się do niepoznania i przybrały wygląd europejski: oświetlono je elektrycznością, założono w nich kanalizację, porządne bruki i chodniki, parki i plaże, zbudowano wiele pięknych gmachów publicznych, szkół i szpitali; powstały teatry, kinematografy, okazałe magazyny, kawiarnie, hotele. Obok doskonale – jak w całej zresztą Polsce – funkcjonującego kolejnictwa coraz lepszy był stan dróg i gościńców; główne szosy były przeważnie w nienagannym stanie. Także wieś ogarnięta została ogólnym postępem; poziom rolnictwa i hodowli podnosił się w szybkim tempie. Zaznaczał się stały wzrost stopy życiowej całej ludności.
Jedna z najbardziej niemądrych legend, krążących za granicą, jest twierdzenie, jakoby Polska wschodnia była krajem feudalnym i zacofanym, w którym nieliczni „obszarnicy” gnębili zależną od nich ludność chłopską. W rzeczywistości nigdzie reforma rolna nie została przeprowadzona w tak wielkim zakresie, jak właśnie na ziemiach wschodnich. Rozparcelowano tam w okresie 1919-1938 przeszło 1.200.000 ha ziemi i stworzono na tym obszarze z górą 400.000 nowych gospodarstw. Przy parcelacji uwzględniano w szerokiej mierze miejscową ludność ruską i białoruską, często nawet z wyraźną szkodą interesów żywiołu polskiego. Większa własność ziemska zredukowana została do stosunkowo bardzo szczupłych rozmiarów; powierzchnia jej w ziemiach, będących dziś pod okupacją sowiecką, nie przekraczała 15-16% powierzchni ogółu własności prywatnej.
Rządy polskie upamiętniły się także wskrzeszeniem Uniwersytetu Stefana Batorego w Wilnie i Liceum Krzemienieckiego, nowym impulsem danym pracom starej Wszechnicy Lwowskiej, powołaniem do życia szeregu uczelni i placówek kulturalnych różnego typu, rozwojem życia literackiego i artystycznego.
Wystarczyło roku panowania sowieckiego, by zniszczyć i zahamować całe to dzieło. Pod rządami czerwonych okupantów cała ludność uległa przede wszystkim niebywałej pauperyzacji. Zdławiony został swobodny rozwój życia społecznego i kulturalnego, na które nałożono sztywny kaftan stalinowskiego komunizmu. Najeźdźcy, jak się wyraził jeden z neutralnych obserwatorów, który przebywał w Polsce wschodniej przez pewien czas po 17 września 1939 r., zdeptali tam wszystko, co było piękne i dobre.
Odwiecznych budowniczych cywilizacji tych ziem – Polaków, ich żony i dzieci władze bolszewickie setkami tysięcy wywożą do Azji Środkowej i na Sybir, wtrącając ich w warunki życia niegodne istot ludzkich. A równocześnie w radio, w gazetach, w propagandzie placówek Moskwy za granicą panoszy się na temat rządów sowieckich i ich ”dobrodziejstw”, bluff dorównywający w zakresie fałszowania rzeczywistości najbardziej cynicznym fabrykatom kuźni dr Goebbelsa.
DĄŻENIE POLSKI DO NORMALIZACJI STOSUNKÓW Z ROSJĄ
Traktat Ryski, podpisany dnia 18 marca 1921 r., był ze strony polskiej wyrazem zdrowej myśli politycznej, zmierzającej do trwałej normalizacji stosunków między obu krajami. Nie był on „dyktatem”, narzuconym przez zwycięzcę pokonanemu w walce orężnej przeciwnikowi, ale owocem dobrowolnych rokowań, których celem – jak podkreślali pełnomocnicy obu stron – było znalezienie rozwiązania, uwzględniającego interesy zarówno Polski, jak Rosji, i zlikwidowanie w ten sposób wielowiekowego sporu, dzielącego te dwa państwa.
Trzeba stwierdzić wyraźnie, że dla osiągnięcia tego rozwiązania Polska poniosła ofiary ogromne i ona właśnie była stroną dającą.
Przypomnijmy, że dnia 9 września 1918 r. rząd Związku Sowieckiego unieważnił wszystkie traktaty, dotyczące podziału Polski z lat 1772, 1793, 1795, jak również wszystkie następne, dotyczące Polski aż po rok 1833. Rezolucja ta, podpisana przez Lenina, Karachana i Broncewicza, podana została do wiadomości rządu niemieckiego d. 3 października 1918 r. Nawet więc ze strony rosyjskiej uznane zostało formalnie prawo Polski do domagania się restytucji granic przedrozbiorowych.
Polska jednak w Traktacie Ryskim zrezygnowała ze swych praw do blisko 300.000 km. kw. (tj. ok. 120.000 mil kw.) ziem, które do niej należały przed r. 1772.
Zrezygnowała z ziemi Mińskiej, Mohylewskiej, Potockiej, Witebskiej, z Ukrainy prawobrzeżnej, połowy Wołynia i całego Podola (z wyjątkiem tych jego części, które wchodziły w skład b. Galicji). Ze swych ziem wschodnich zatrzymała tylko tyle ile jej potrzeba, by nie była państwem małym i słabym, uzależnionym całkowicie od Niemiec, pozbawionym możności prowadzenia skutecznych operacyj wojskowych i nie mogącym nigdy odegrać poważniejszej roli w Europie.
Ze swej strony – jak stwierdzał art. III traktatu – Z.S.R.R. zrzekł się wszelkich praw i pretensyj do ziem, położonych na zachód od wykreślonej traktatem granicy i zadeklarował formalne „desinteressement” w sprawie rozgraniczenia Polski i Litwy. Nie była to ze strony Sowietów jakaś szczególna ofiara, bowiem władanie tymi terytoriami nie jest dla państwa rosyjskiego żadną życiową koniecznością – dla Polski natomiast posiadanie ich jest zagadnieniem naprawdę gardłowym.
Granica polsko-rosyjska, ustalona przez Traktat Ryski, została oficjalnie uznana d. 15 marca 1923 r. przez Konferencję Ambasadorów, z udziałem przedstawiciela Wielkiej Brytanii. Jeśli obecnie w niektórych czasopismach spotykamy się z powoływaniem się na tzw. linię Curzona, to należy przypomnieć, że linia ta nie była żadnym obowiązującym rozgraniczeniem między Polską a Sowietami. Była ona tylko określeniem granicy terytoriów, uznanych d. 8 grudnia 1919 r. mocą uchwały Rady Najwyższej Aliantów, za niezaprzeczalnie polskie. W tekście uchwały wyraźnie jednak podkreślono, że nie przesądza ona w żadnej mierze praw Polski do terytoriów, położonych na wschód od wspomnianej linii. Późniejszą więc uchwałę Rady Ambasadorów – instytucji, na którą przeszły uprawnienia Rady Najwyższej – z roku 1923 uważać należy za uzupełnienie decyzji Rady Najwyższej i wypełnienie art. 47 Traktatu Wersalskiego, który nakładał na Główne Mocarstwa Sprzymierzone i Stowarzyszone obowiązek ustalenia „pozostałych” (poza zachodnimi) granic Polski.
Polska kroczyła nadal po drodze normalizowania stosunków ze swym wschodnim sąsiadem, czego najwymowniejszym przejawem były zawarte przez nią z Sowietami pakty o nieagresji z 25 lipca 1932 r. i 5 maja 1934 r. Oba te pakty – podobnie jak Traktat Ryski z r. 1921 – pogwałcone zostały najbrutalniej przez zdradziecki napad, dokonany d. 17 września 1939 r., w chwili, gdy państwo polskie znajdowało się w śmiertelnych zmaganiach z nawałą niemiecką.
Napad ten, przygotowany już wcześniej przez tajne układy Stalina z Hitlerem, był jednym z przejawów tej polityki strachu przed niemiecką siłą militarną, jaka dyktowała i dyktuje władcom Kremla wszystkie ich dalsze posunięcia aż po dzień dzisiejszy. Pierwszą ofiarą tej polityki padła właśnie Polska.
Trzeba to – jak już podkreślaliśmy niejednokrotnie – tłumaczyć wszystkim, którzy ciągle jeszcze sądzą, że właśnie sprawa polskich ziem wschodnich stoi na przeszkodzie zbliżeniu angielsko-rosyjskiemu i przejściu Rosji do obozu przeciwniemieckiego. W rzeczywistości – jesteśmy o tym głęboko przekonani – sprawa polska nie odgrywa w obecnej taktyce politycznej Stalina żadnej poważniejszej roli. Obecny premier Z.S.R.R. kontynuować będzie niewątpliwie swą politykę uległości wobec Trzeciej Rzeszy, póki siła militarna jej nie zostanie ostatecznie złamana przez świat anglosaski.
Mimo gorzkich przeżyć ostatnich lat, mimo wszystkich doznanych krzywd, przyszła Polska będzie niewątpliwie znów dążyła do pokojowego, znormalizowanego współżycia z Rosją. Nie podzielamy opinii fatalistów, którzy uważają, że w naturze rzeczy leży stałe odnawianie się współdziałania niemiecko-rosyjskiego kosztem Polski. Przeciwnie, zgodnie z poglądami wielu polityków rosyjskich, jesteśmy zdania, że istnienie silnego państwa polskiego leży w interesie także Rosji; jest to temat, który mógłby być interesująco oświetlony z wielu punktów widzenia. Uregulowanie jednak stosunków między obu narodami w tym duchu będzie niemożliwością, jeśli Rosja dążyć będzie do zatrzymania naszych ziem wschodnich – ziem polskich od wieków z historii swej, kultury i zaludnienia, – ziem, które Rosji potrzebne zgoła nie są, dla nas natomiast stanowią najbardziej życiową konieczność.
żródło: Myśl Polska15.06.1941Londyn Rok 1, Nr 6::: http://retropress.pl/mysl-polska/ziemie-polskie-pod-okupacja-sowiecka/
=================================================================================
Polskie Klondyke
Pieśń złożona z dwu dźwięków, pieśń trwająca wiecznie, pieśń co nie milknie na jeden moment.
Dźwięk pierwszy – ponury: – buru, buru, buru, buru – to systematyczna, dźwigająca praca tłoków. To ciężkie westchnienie motorów, którym nie danem jest nigdy odpocząć. To ponure zawodzenie niewolnika, znudzonego beznadziejną jednostajnością.
Szyby naftowe w Borysławiu (źródło: nafta-polska.pl)
Dźwięk drugi – wesoły, metaliczny, chyży: – tirli, tirli, tirli, tirli – szybko, posuwiście, śpiewnie, niby janczary u sanek.
To szczebiot sztang żelaznych i stalowych lin, które spędzają całe swoje istnienie w nieprzerwanej podróży. Podróży do środka ziemi i z powrotem. To pieśń wieczystego ruchu, wiecznej zabawy, to pieśń PERPETUUM MOBILE.
Bo i jest to wszystko perpetuum mobile. Robota tu idzie na trzy zmiany, dniem i nocą, zawsze i ciągle.
– Buru, buru, tirli, tirli.
Na ślicznych karpackich podgórzach rozsiadły się szeroko dwa kolosy: CZYN i PIENIĄDZ, i dobrotliwie spoglądają na swoje nieodrodne dziecię: Borysław. Czemże jest Borysław?
Jest MIASTEM CZARNEM – MIASTEM, KTÓRE IDZIE.
Idzie
– bowiem w miarę wyczerpania się ropodajnych pokładów, ruch
eksploa-
tacyjny posuwa się naprzód. A za nim, wślad za
szybami, i te małe, pokraczne kramy, i krzywe, ciasne, głębokie
uliczki, zlewane od kurzu ropą naftową miast wody, której tu brak,
– baraki robotników, wille inżynierów, mosty i chodniki.
Pozostaje zszarpana, zgwałcona, poorana, czarna smuga zdewastowanej,
wyjałowionej ziemi, obraz ponury, groźny i niesamowity. Miasto
przeszło, wyrywszy niezagojoną ranę w Podkarpackiej glebie. Nic
się już tam nie urodzi, nic tam niema oprócz boleśnie
powykręcanych szkieletów spalonych i opuszczonych szybów, prócz
błędnych ogników gazów świetlnych, które wydobywają się na
powierzchnię ziemi i, raz zapalone przy jakiejś okazji, palą się
tak ciągle, i świecą w ciemne, bezgwiezdne noce jak duchy
pokutujące.
*
Tutaj dopiero zrozumiałem poezję Jacka London’a. Tutaj poraz pierwszy zobaczyłem jego typ człowieka, człowieka -mruka, człowieka pracy, człowieka poświęceń, człowieka awantury i przygody, wreszcie człowieka, który czynu swego nie obwija, jak inni jego bracia, w bawełnę omówień.
Święci się tutaj rozedrgane niezmożoności rytmem Święto Pracy i tutaj spełniają się Jej najwyszukańsze misterja i tajemnice.
Kiedy zaś zima w lukrowanej, białej szacie spłynie z gór, przeprowadzana heroldowemi powyciami wilków, dekoracja przybiera ściśle Londonowski charakter. Niby góry Kanady, niby pejzaż z nad groźnego, lodowatego Yukonu. Poszukiwacze złota, w innej, prawda, formie, ale czyż nie ci sami? I tutaj są „stare wilki” i „czeczako.”
*
Kiedy umrze ktoś z górniczej braci i wszystkie szyby ozdobią się smukłemi pióropuszami pary, wypuszczanej przez gwizdki kopalniane na znak żałoby, – znoszonemi równolegle przez wiatr, -krajobraz Borysławia mógłby wówczas zachwycić najzagorzalszego ultrafuturystę. Składa się bowiem z kresek.
Czarne, pionowe – niby las wetkniętych w ziemię zapałek – to szyby naftowe, – białe, nachylone pod pewnym a jednakowym kątem do czarnych – to wydłużone laski pary. W tem zbiorowem pogwizdywaniu jest smutek tak dojmujący, tak beznadziejny, tak bezkresny jak lodowe, rozległe pola północnej Ameryki…
*
Jak wszystkie inne zjawiska, tak i kradzież ma tutaj zupełnie indywidualne, swoiste, lokalne cechy.
Nie kradnie się pieniędzy, – skarbce i kasy są zbyt mocne i zbyt dobrze strzeżone.
Zresztą ludzi hipnotyzuje ogólnie – ropa – ten złotodajny płyn, gęsty sam jak roztopione złoto i złotem się mieniący w cienkich warstewkach.
„Łebaki” to plaga kopalń. Rekrutują się przeważnie z pomiędzy ubogich żydów lub robotników pozbawionych pracy. Złodziejski ich proceder polega na tem, że otwierają rurociągi, biegnące przeważnie po ziemi, a nie w ziemi i wyłapują stamtąd ropę bądź to wiadrami, bądź bardziej przemyślnym sposobem, maczając pęki konopi w płynie i potem ściągając go rękami do naczyń.
Borysław – łebacy (źródło: nafta-polska.pl)
Jest to jednak proceder dozwolony tam, gdzie ropa płynie po powierzchni potoku lub strugi.
*
Wnętrze szybu, niby wąska, oślizgła gardziel przedpotopowego potwora, ssącego krew globu dwukilometrowym jęzorem, ponuro oświetlone jest jedyną lampką o grubych szkłach, okratowaną kilkakrotnie. Mdły zapach gazów palnych, wydobywających się ze stołu, usposabia ckliwie. Wściekły łomot „balansu” wpędzającego popędliwie stalowy ząb w tajemniczą czeluść, echem przedwieczności odbija się w głowie. Pomyśleć sobie, że ten zaostrzony kawał żelaza ogląda tam, w środku, dziwy z przed tysięcy lat -że bezczelnie otwiera skarbce, które przyroda zamknęła od stuleci kamiennemi wrzeciądzami olbrzymich skał, kryjąc ich zawartość przed wszędobylską mrówką – człowiekiem. Napróżno.
Wymyślił. Wykombinował. I kuje teraz metodycznie jak stary, wytrawny dzięcioł.
I toczy krew globu.
*
W ciasnej, wykrętnej uliczce, udekorowanej skrzepłemi soplami ropy, która jest wszędzie – pod skłębionem motowiskiem rurociągów, lin, belkowań i dziwacznych żelaznych ramion, pomiędzy które noc rozwiesiła gęstą sadź czarnych festonów – wre walka. Ciężka, chrapliwa walka. Ciemne, zmierzchłe twarze, błyszczące źrenice. Jakby dwaj troglodyci, co wiodą bój o upolowaną bestję, by ją zawlec do ogniska gorejącego w jaskini. Wrażenie tem silniejsze, że obok przez rozstępujące się deski ścian widać wnętrze małej kopalni wosku, szalejące od ognia. Zwada robotników. Pierwotne instynkty grają tu całą siłą. Ci ludzie, przebywający wiecznie albo pod ziemią, albo w dusznym futerale szybów, są zdziczali. Nieukojone, błyskawiczne tętno pracy nie pozostawia zbyt wiele czasu na humanitarne i pokojowe załatwianie sporów. Na rozejmy niema czasu. Porachunki załatwia się na drodze najkrótszej a decydującej – na drodze pięści i noża.
Borysław – wieża wiertnicza na tle miasta (źródło: Archiwum IKC)
Bójki są na porządku dziennym i nocnym.
I ciągła pieśń: – buru, buru, tirli, tirli…
*
Burza. Północ. Piorunochronów niema, bo tutaj stanowią one właśnie niebezpieczeństwo. Szyb każdy otoczony jest aureolą gazów łatwo palnych. Byle iskra, która dostanie się w jej obręb, powoduje wybuch. Szyb staje w płomieniach. Dzieje się to z szybkością wybuchu pocisku armatniego. Płonąca świeca dymi obficie, ciężkim, bałwaniastym tumanem.
Na pierwszym planie poszarpana, czarna, jednostajnym tonem pokryta sylweta szybów i domów, stojących przed pożarem.
Dalej rubinowe morze ognia i kłębiące się, olbrzymie, nawisłe, ciężkie dymy. Wyżej – łukowy odblask na wzburzonych chmurach.
Toby wydobyło cośkolwiek nawet z Nerona.
*
A inny zgoła jest widok, gdy, doszczętnie stańczony na modnym dancingu w Truskawcu wycieczkowicz wraca w pogodną noc doskonałą szosą, wijącą się kapryśnie jak lok negra.
Przeciera wtedy zdumione oczy.
Londyn, New-York czy… Hollywood?
Rozległy segment gór i cała równina przed nim zalana potokiem świateł. Tajemnicze dżyny wzniosły w parę sekund olbrzymie miasto, metropolję Świata i to tylko poto, by jemu, wracającemu, było miło i przyjemnie, by mu zaznane wrażenia ukoronować pierwszorzędnem zjawiskiem optycznem.
To Borysław świeci miljonami drgających światełek szybów, mieniących się na granatowem tle jak najpyszniejsze planety. Miljony Venus – nie tych z piany morskiej, ale tych z nieba, o seledynowopomarańczowem ciele.
Ciepły podmuch niesie od polskiego Klondyke szmer żarliwy niby tarcie skrzydeł miljardów świerszczy.
*
Myliłby
się ktoś bardzo, sądząc, że posiadacze, władcy owych jaskiń
Sezamowych, te Ali-Baby (no bo przecie chyba nie zbóje?) mieszkają
tu stale. Siedziby potężnych „koncernów” mieszczą się we
Lwowie, Bukareszcie, Paryżu, Wiedniu, Londynie. Stamtąd, z wnętrz
przepysznie urządzonych domów, kierują niewidzialne dłonie ruchem
Borysławia. Te dłonie piszą rozkazy po angielsku, francusku,
niemiecku, włosku, wreszcie rumuńsku.
A po polsku mówi
Borysław – to znaczy – robotnicy i inżynierowie. Jednak podobno
kapitał nie ma języka.
*
Nie chcę być zjadliwym. No, ale – powiadają, że te wszystkie tereny, ten cały kawał złotodajnego kraju, swojego czasu został przegrany w karty – w „Końskiem Kasynie” we Lwowie – przez polskiego patrycjusza do polskiego Machabeusza.
W kilka lat potem znaleziono pierwsze odkrywki.
Ich znalazca do dziś dnia żyjący jest – nie Rotszyldem – nie – jest zwykłym kierownikiem kopalni z przeciętną urzędniczą pensją.
Drugi po nim, zwykły wiertacz, Anglik, mr MacCarvey, dorobił się sektyljonów.
Dziś lwia część eksploatacji znajduje się w rękach cudzoziemców.
My na pociechę możemy sobie powiedzieć, że:
–
najnowocześniejsze
systemy wiertnicze są dziełem polskich uczonych,
– że mamy
najzdolniejszych górników,
– że „haspel” im. B. pracuje
dziś na całym świecie,
– że znakomity geolog borysławski,
p. Tołwiński jest sławą wszechświatową, kupowaną na wagę
złota przez Kanadyjczyków i Sumatrzan,
– że maszyny
wiertnicze, przez nas fabrykowane, mają markę pierwszorzędnych
wszędzie, gdziekolwiek „kopie się ropę,
– że zatem mamy
NAJPIERWSZORZĘDNIEJSZE WARUNKI GÓRNICZE.
Cała pociecha.
Tylko – że podobno za lat sto – złoża naftowe mają się skończyć. Boję się, że nie zdążymy wyzyskać naszych świetnych warunków. Mówimy o sobie, że jesteśmy narodem, pełnym inicjatywy, ryzykownym, lubiącym grę i „przygodę”.
— Hm.
Jerzy Sosnkowski.............żródło: Tygodnik Illustrowany18.07.1925 Warszawa Rok 66, Nr 29
==================================================================================
Wołyń
Talerze podają nam ogrzane, jak w wykwintnej, znającej się na finezjach usługi, restauracji warszawskiej. Ktoś zwraca uwagę na ten pokrzepiający dowód postępu na dzikich kresach. Pochwalony, kelner w białym kitlu kłania się nisko. Ma ogromnie znajomą twarz. Tylko oczy są bardziej wypłowiałe niż obraz który mi z tej twarzy pozostał. Tego człowieka znałem przecie kiedyś. Poznałem go nawet dwa razy. Pierwszy raz było to w Równem, jesień, rok 1919. Wojska polskie posuwały się na wschód. Najdalej wysunięty ich punkt znajdował się wtedy w Szepetówce. W Starokonstantynowie, Płoskirowie, Sławucie stały pułki sprzymierzonej armji Petlury. Równe było pełne wojska, rozbłękitnione od hallerowskich mundurów. Cztery restauracje kipiały życiem. Ludzie którzy uciekli z Rosji wpadali tu w Kapuę użycia, posowiecką Kapuę sklepów bez ogonków, białego chleba, kondensowanego mleka. Ten kelner usługiwał właśnie w jednej z tych restauracyj, których całą klijentelą byli oficerowie. Myśmy przybywali z Rosji. Kelner okazał się służącym z jednego z większych wołyńskich domów któregośmy nawet nieco znali. Teraz pozbawiony pracy poszedł „na kelnerkę” pogardzając zresztą do głębi tym zawodem, ordynarnością wojskowych pijatyk. Nie rozumiał ile siły żywotnej przelewać się musi w człowieku którego kula śmiertelna czeka już w czyjejś ładownicy. Dotąd przyzwyczajony był do panów zawsze tych samych, od małego znajomych, do przyjęć wytwornych i dyskretnych, niezdekompletowanej zastawy, rozkazów wydawanych raczej tonem pańskiego życzenia niż kapralskiego befelu. Pieniądze płynęły hojnie, ale stary myślał tylko kiedy wrócą tamte czasy i tamci panowie.
Równe – największe miasto województwa wołyńskiego, ul. 3 Maja – lata trzydzieste XX wieku
Do tego samego miasta przyjechałem jeszcze w 8 lat potem. Poznałem te same długie sale małomiasteczkowych restauracyj. Zapełniali je oficerowie polscy, ale spokojniejsi, bleu d’horizon przeistoczyło się w khaki. Nie było ludzi czekających kiedy front pójdzie naprzód, przesunie się wzdłuż linji na Owrucz i Kijów. Znajomy prokurator odkłaniał się z naszego stolika na różne strony. Siedziała cała rówieńska palestra, zastępca starosty, paru dygnitarzy wojewódzkich. Tych ludzi nie było tu jeszcze wówczas, w przełomowym roku dziewiętnastym. I oto do stolika doszedł stary służący. Wypadki zmumifikowały go jakby. Okazało się jednak, że jest w mieście od niedawna. Przez jakiś czas był na wsi, „u państwa”. Ale u tych państwa była okropna „rujnacja”, czyste utrapienie i nic pieniędzy. Stary sługa wyjechał tedy spowrotem do miasta, z niedopłaconą pensją. Jego poglądy na ziemiaństwo zmieniły się od 1919 roku radykalnie. Mówił o państwie X. z niechęcią i pogardą. Nie wiedzieć skąd do utyskiwań na niewyrównane, a raczej wyrównane bardzo powoli zaległości, przyłączyły się jakieś nader mądre, nie pasujące do tego staruszka poglądy o społecznej niepotrzebności tej warstwy. Natomiast ustąpiła zupełnie dawna odraza do sołdackiej hulanki jak określał zabawy wojskowych najwyższych nawet szarż, i wyniosła pogarda dla „czynowników”. Do ustykiwań osobistych mieszały się zdania podobne do tych które powtarzają dzieci zasłyszawszy je od starszych. W 1928 roku „wierny sługa” był najniewątpliwiej „zbuntowany”.
Ten sam wierny, a czasem zbuntowany, sługa stał oto przedemną, już niepamiętający mnie wcale, w swojej białej, pogardzanej niegdyś, kelnerskiej liberji. Znowu kłaniał się nisko, podlatywał, promieniał w oczach na łaskawe słowo. 12 lat temu odszedłbył z restauracji jako „za hardy”. Musiał widać postawić się komuś z ordynarnej publiki lokalu. Teraz nie było śladu hardości. Tylko jednocześnie widziało się, że nie nadskakiwałby tak wobec tego stołu, gdyby tu nie siedzieli wysocy dygnitarze, pan starosta, sam pan wojewoda. Tylko widać było, że stoliki z przygodnymi gośćmi długo muszą czekać na obsługę. Ogrzewane talerze napewno nie były dla wszystkich. Tam stary sługa, niegdyś równie grzeczny dla wszystkich, potrafił być niemal wyniosły. Odzywać się musiał tonem urzędnika z za okienka, ekspedjującego natrętnego petenta. Ale to wszystko było nie dla nas, a dla tamtych. Nagabnięty rozpowiedział swoje dzieje, znane mi z ongiś. Z tego co jest był zadowolony, wrósł w nową sytuację. Wrósł w nią tak dobrze, że już o ziemianach, o owem „państwie” nie było mowy. Ziemiaństwo nie znaczyło dla niego nic, tak samo jak temu lat dwadzieścia dla niego nie znaczyła nic publiczność z pułków i urzędów. Ongiś cenione stanowisko starego sługi we dworze stało się pogardzanym chlebem. Ongiś ganione stanowisko restauracyjnego kelnera w kasynie, stało się stanowiskiem zaszczytnem, napoły urzędowem, oficjalnem.
Z antyziemiaństwa lat 1927 nie pozostało nic. Poprostu nie pozostali oni sami. Wyszli zupełnie z orbity zainteresowań, tak samo jak świat urzędniczy w nią wszedł. Wielka przebudowa świata zniszczyła jednych panów, wyniosła nowych, zniszczyła jeden typ sposobu bycia, sznytu, poloru, wyniosła nowy. Sługa zmienił i panów i sznyt.
W Równem, Łucku i Ostrogu, w Zdołbunowie i Kowlu jest wszędzie to samo. To samo jest w sklepach i sklepikach, to samo w restauracjach, kinach, teatrach. Marzeniem Rzeczypospolitej gdy tu szła, było odłączyć swe imię od ściągającego pożądliwe spojrzenia świata panów. Po latach 17 świat panów istotnie zniszczał. Temu lat 29 miszuresy z zajazdów i żydówki ze sklepów wybiegały na ulicę, gdy tylko przystanął pański powóz, proponować swe usługi, swe niezwykłe „okazje”, zatrzymane tylko dla jaśnie pana osobliwości handlowe. Temu lat pięć wybiegali jeszcze upominając się o zaległe w sklepach długi. Dziś bryczka ziemiańska przejedzie niepostrzeżenie, ziemianin w sklepie jest klijentem, dla którego niema kredytu, który kupuje oszczędnie, przeskąpo. „Człowiek z nich nie wyżyje” mówiono mi. Wszystko jest nastawione na nowy świat urzędniczy.
Nie sposób powiedzieć by nie miało to dodatnich skutków.
Równe i Zdołbunów były miastami bardziej rosyjskiemi od Kijowa, Żytomierza, Winnicy. Ich żydostwo było zupełnie zruszczone. Ludzie, którzy z całych Kresów znali Równe mogli sądzić, że za niem jest kompletna Moskwa. I niemal aż do kryzysu stan taki się utrzymał.
Dziś z tego wszystkiego niema śladu.
Żydowskość Równego w ciągu ostatnich lat pięciu odplątała się od rosyjskości. Wszędzie słyszy się tylko mowę polską. Nawet żargon ucieka w głąb bocznych uliczek. Jak dawniej były tu filje starych firm moskiewskich, tak teraz są filje Bielska, Białegostoku, filje firm poznańskich, warszawskich. To dzieło jest dziełem polskiego urzędnika. Dokonało się mocą ich ilości, mocą ich siły gospodarczej w tym zbiedzonym kraju, nawet mocą ich obcości. Urzędnik przybyły spod Wadowic, słowa nierozumiejący po rosyjsku, zmuszał tem samem do mówienia z nim po polsku. Po dwóch latach kryzysu stała się jedyną dykasterją ludzi, których płatności były najzupełniej pewne. Wówczas już w zupełnym pośpiechu nagięli się do niego wszyscy: dawny lokaj sługujący po dworach, sklepikarka żydówka, dorożkarz i posługacze hotelowi.
Zastanawiam się czy w oczach szerokich mas polskość oderwała się wreszcie od pojęcia panów, i dochodzę jednak do wniosku, że nie. Tylko owo pojęcie panów rozszerzyło się na innych ludzi, może nawet przeszło na nich bez reszty. Zaś ci nowi panowie, nowa panująca klasa jest tak silnie wrośnięta z pojęciem Polski i państwa, jak nie był z nią wrośnięty żaden z dawnych panów.
Gdy o tem pomyśleć, szybka polonizacja miast wołyńskich zaczyna przypominać niemniej szybki proces wycofania się niemczyzny z Bydgoszczy i Torunia. O niemieckości tych miast decydowała również masa urzędnicza. Obecnością swą dokonała germanizacji szybkiej, widocznej, powierzchownej. Klęska Niemiec starła ten pokost w kilka lat rządów polskich. Tak mogłoby być i z Równem. Stary sługa, który nam podawał w kasynie, zmieniłby jeszcze raz panów.
To są właśnie słabe strony polonizacji urzędniczej. Jest bardzo efektowna i bardzo nietrwała. Narodowości, które się w jakimś kraju utożsamia z urzędnikiem, ściąga na siebie te wszystkie niechęci, skierowuje przeciw sobie te wszystkie dążenia buntownicze, jakie przeciwko każdej władzy nurtują w każdym kraju. Trzeba pamiętać, że na Wołyniu może są „tubylczy” posłowie, ale coraz mniej tubylczych wójtów.
Kto się godzi z tym stanem rzeczy, urobionym systematyczną pracą szesnastu lat niepodległości na Wołyniu? Prawdopodobnie tylko ci, którzy przed wojną i po wojnie, przed rewolucją i po rewolucji szukają stale kogoś komu by mogli podawać, zmieniać i ogrzewać talerze.
KSAWERY PRUSZYŃSKI.......żródło: Bunt Młodych25.02.1936 Warszawa Rok 7, Nr 3 (94)
==================================================================================
Cudaczne sekty na Wołyniu
Kaleczą ciało, świącą soboty, kąpią się gromadnie i myjąc sobie nogi czekają na „dzień doskonały”
Łuck, 7 lutego
Ostatnio zajmowały się sądy wołyńskie sprawą „proroka” z sekty sabatystów, Jana Muraszki. Prosty chłop, by nie powiedzieć analfabeta, z powiatu stolińskiego na Polesiu… (O przybyciu jego „apostołów” do Warszawy pisaliśmy onegdaj).
KRWAWY OBRZĄDEK MURASZKI
Misja „proroka” Muraszki skończyla się po krótkiej wędrówce w pewnej wiosce w powiecie kostopolskim. Tutaj, wśród nielicznej grupki swych współwyznawców, dokonać się miała ofiara „okupienia grzesznego świata”. Obrządku tego dokonał sam „arcykapłan” Muraszko, który wyciął brzytwą z żywego ciała swej kochanki kilka płatów skóry, a spływającą krew chwytano do naczyń i butelek jako talizman przeciwko wszystkiemu złemu… Po tym czynie skończył Muraszko misję swoją w więzieniu.
ADWENTYŚCI DNIA SIÓDMEGO
Muraszkę wraz z swymi współwyznawcami można uważać za pewnego rodzaju odszczepieńców sekty „Adwentyści dnia siódmego”, którzy tworzą na Wołyniu jakby odrębną społeczność religijną. Wierzą w bliskość Sądu Ostatecznego i ponowne przyjście na świat Mesjasza, nie uznają natomiast dogmatów nieśmiertelności duszy. Nieśmiertelność posiada tylko „wierzący”. Jako dzień świąteczny obchodzą sobotę i stąd ich nazwa „Sabatyści” czyli „Sobotnicy”. Pierwszymi misjonarzami sekty tej na Wołyniu byli Niemcy.
BOHONIUK Z BOHOLUB
Liczebnie jedno z ostatnich miejsc zajmuje sekta „Stefanowców”, ochrzczona tak imieniem założyciela i najwyższego kapłana sekty, Stefana Bohoniuka z Boholub w powiecie łuckim. Zajmując stanowisko negatywne wobec każdej religji a wrogie w stosunku do innych sekt, sekciarze szanują tylko ludzi o atrybutach proroczych, do których zalicza się również założyciel sekty Bohoniuk. Zbyteczne dodawać, że „prorok” ten, który do wyznawców swych przemawia tylko w chwilach „nadziemskiego objawienia”, jest w prostem tego słowa znaczeniu szarlatanem, jak wszyscy inni jemu podobni „prorocy-karjerowicze”. Interpretując wyznawcom swym proroctwa Starego Testamentu, zapowiada „prorok” Bohoniuk zapanowanie Królestwa Bożego na ziemi.
ZIELONOŚWIĄTKOWCY
Ideologicznie najbliżej „Stefanowców” stoi sekta „Zielonoświątkowców”, jedna spośród najliczniejszych na Wołyniu. Posiada swą centralę w Warszawie pod nazwą: „Związek Zborów Wiary Ewangelicznej”. Wymieniona sekta stanowi jednak samodzielną i autonomiczną jednostkę i decyduje w zakresie własnych spraw. Sekta ta, podobnie jak wszystkie inne zjednoczone „Związku Zborów Ewangelicznych” sekty, nie uznaje duchowieństwa ani stałej hierarchji duchownej, gdyż przyznaje” każdemu chrześcijaninowi prawo bezpośredniego obcowania z Bogiem i każdy wierzący jest zdolny do otrzymania „obietnicy Boga czyli chrztu Ducha Świętego”. Objawem tej łaski jest zdolność mówienia kilku językami, podobnie jak u Apostołów w dzień Zesłania Ducha Świętego. Wedle wierzeń sekciarzy chrzest ten następuje w okresie Zielonych Świąt i dlatego w dzień ten, przybrani w białe koszule, zanurzają się w wodzie, przyjmując w ten sposób chrzest. Stąd pochodzi ich nazwa „Zielonoświątkowców”. Religja „Zielonoświątkowców” opiera się na negacji, wynikającej z interpretacji przykazań. Uchylają się od służby wojsku, gdyż jedna była wola Boża: „Nie zabijaj!” Przed krzywoprzysięstwem np. chroni ich imperatyw „Nie przysięgaj!” Oczekując „Tysiąclecia Królestwa Bożego na Ziemi” łączą z nadejściem okresu tego częstokroć bardzo materjalistyczne marzenia.
NOGOMOJCY
Poza zborami Baptystów najstarszą sektą na Wołyniu jest „Kościół Boży”. Cechą charakterystyczną tej sekty jest obrządek wzajemnego mycia nóg i stąd pochodzi druga nazwa sekty „Nogomojcy”. Centrala sekty znajduje sie w Ameryce, zaś koordynantą działalności zborów lokalnych jest zbór „Nogomojców” w Amelinie, pow. Równe.
BADACZE PISMA ŚW.
Pod względem intelektualnym wyróżniają się t. zw. „Russelici”, czyli „Badacze Pisma Świętego”. Nie uznają również i oni żadnej hierarchji duchownej ani obrządków religijnych. Doskonałość duchową, w ich wierzeniu, osiągnąć można jedynie przez zrozumienie Pisma Świętego i przez stałe badanie i wczytywanie się w nie. Szczyt zrozumienia ma być osiągnięty dopiero w „Dniu Doskonałym”, który zapoczątkuje jednocześnie „Królestwo Boże na Ziemi”. W śmierć, jako koniec życia fizycznego, nie wierzą. Śmierć interpretują jako sen, który trwać będzie do „Dnia doskonałego”, który przyniesie grzesznikom śmierć wiekuistą a godnym ofiary Chrystusa wieczne życie.
PODŁOŻE SEKCIARSTWA
Przyczyną tak licznego rozwoju sekt, których, wedle niestwierdzonych danych znajduje się na Wołyniu około 20, należy szukać w teokratyzmie państwa carskiego. Gnębienie i prześladowanie innych wyznań, narzucanie prawosławia jako formy państwowej i duchowego absolutyzmu, wyrobiło w tutejszej ludności skłonność do egzaltacji i mistycyzmu, podczas gdy kler prawosławny w głoszonem dziele „odrodzenia religijnego” odegrał rolę bardzo nikłą, nie dorastając tak pod względem moralnym jak intektualnym powierzonemu mu zadaniu.
Przejście od starej carskiej teokracji do nowej bolszewickiej satanokracji dokonało się za gwałtownie i nie mogło pominąć Wołynia, wystawionego długi czas na wpływy bolszewickie. W tym stanie rzeczy należy szukać rozrostu różnych sekt i ponurego mistycyzmu, jaki w niektórych osiedlach wołyńskich się zakorzenił.
K. M.............żródło: ABC Nowiny Codzienne10.02.1935 Warszawa Rok 10, Nr 44
==================================================================================
Jasnowidzenie
w Kiernozi.
Cadyk-cudotwórca przeczuł wypadki na
odległość.
Nieoczekiwane skutki proroctwa
Jeden z najsłynniejszych cudotwórców, reb Mierzwinower z Kiernozi, był wielce zafrasowany. Ślęcząc nad grubą księgą hebrajską, co chwila podnosił głowę, spoglądał w sufit i ciężko wzdychał.
– Rebe, co z tobą się dzieje? – pytali zaniepokojeni dworzanie.
– Ze mną się dzieje, że ja będę musiał zamknąć się na chwilę w pokoju i porozmawiać z prorokiem Abakukiem.
Usłyszawszy te słowa, świta zamilkła, bowiem jasne się stało, że rebe wpadnie w ekstazę. Na palcach, bez szmeru, wszyscy opuścili pokój, pozostawiwszy cadyka samego.
I rebe zapadł w ekstazę, i miał widzenie, i ukazał mu się prorok Abakuk, i oni mówili ze sobą, i rozmowa ich była bardzo długa. Aż kiedy wreszcie postać proroka znikła, rabbi Mierzwinower ocknął się, powstał ze skórzanego fotela, wyszedł do oczekujących go dworzan i rzekł:
– To jest straszne. Miałem widzenie, że młyn mojego zięcia, Gedale Kalksztajna spali się tej nocy!
– Rebe – zawołano chórem – skąd ty to możesz wiedzieć? Kto tobie to powiedział?
– Mnie to powiedział sam prorok Abakuk.
Na dźwięk tego imienia głowy schyliły się kornie i nikt już nie wątpił, że proroctwo spełni się co do joty. W całej Kiernozi o niczem innem nie mówiono, tylko o pożarze młyna Kalksztajna.
Nazajutrz cadyk otrzymał krótką depeszę tej treści: „Zrobione, już się stało”. Z depeszą tą wyszedł na spotkanie tłum wielbicieli.
– Żebyście wiedzieli – oznajmił – że prorok powiedział prawdę. Młyn już spalony.
Opowieść nie miałaby właściwego końca, gdyby nie notatka, jaką zamieściła wczoraj jedna z gazet lubelskich. Tytuł notatki brzmiał: „Podejrzany pożar”, a opis dotyczył młyna Kalksztajna pod Lubartowem. Ponieważ na pogorzelisku znaleziono dwie blaszanki po nafcie, ponieważ młyn był ubezpieczony na 10.000 dolarów. Policja doszła do wniosku, że p. Gedale Kalksztajn sam podłożył ogień. Wzięto go za kołnierz i wpakowano do aresztu.
Z tego powodu w Kiernozi panuje ogólna konsternacja.....żródło: Nowiny Codzienne03.05.1932 Warszawa Rok 1, Nr 3
==================================================================================
Dwa współczesne żargony żydowskie.
Naród żydowski w swem dążeniu do panowania nad światem stosuje stale starą i wypróbowaną od 3000 lat taktykę.
Jednym szczegółem tej taktyki jest upodobnienie się zewnętrzne do otoczenia, o ile to otoczenie jest na tyle silne, że może żydom w razie czego być groźne. Bo z otoczeniem słabem i niegroźnem dla nich żydzi się nie liczą zupełnie, ani nie starają się doń upodobnić. Głównym przejawem upodobnienia jest przyjęcie przez żydów języka otoczenia. To też w czasach historycznych można u nich znaleźć kolejno żargony: żydowsko-aramejski, żydowsko-arabski, żydowsko-hiszpański, żydowsko-niemiecki.
Żydowsko-aramejski i żydowsko-arabski są dziś już „martwe”. Żydowsko-hiszpańskim posługuje się dziś niespełna 500 000 żydów, zwanych „szpaniolami, zaś żargonem żydowsko-niemieckim, czyli tak zwanem przez żydów „jidysz”, mówi dziś z około 15 000 000 żydów, żyjących na świecie, mniej więcej 13 000000, czyli olbrzymia większość.
Ta kolejna zmiana języka otoczenia, czyli powstawanie kolejne żargonów żydowskich, odpowiada przesuwaniu się żydów z jednego środowiska językowego do następnego: Palestyna, Arabja, Hiszpanja, – ostatnio Niemcy.
W XII. i XIII. wieku nastąpiło wypędzanie żydów z zachodu Europy romańsko-germańskiego na wschód słowiański. I tu spotykamy dziwny objaw: mimo kilkuwiekowego bytowania między słowianami, nie przyjęli żydzi ich języka, z wyjątkiem mieszkających w Rosji – czyli t. zw. Litwaków.
Otoczenie było widocznie niegroźne dla nich, nie imponowało im siłą, nie potrzebowali się doń upodobniać, bo i bez tego dało się ono eksploatować i ssać. Było im tam więc dobrze.
Jedynym celem tego kolejnego przenoszenia się głównej masy albo trzonu narodu żydowskiego, jest chęć pasorzytnicza ssania z otoczenia soków. Żydzi bowiem w historycznych czasach, tj. od mniej więcej 3000 lat nie tworzyli narodu czy państwa, żyjącego z własnej pracy, ale pasorzytowali kolejno na innych narodach, opanowując ich handel, przemysł i politykę i prowadząc je, o ile się nie uwolniły, do ruiny.
Zajmując się w 90 procentach pośrednictwem i nie wytwarzając niczego sami, starają się ten fakt zataić, unikając statystyk i udając zewnętrznie dany naród językiem. W Polsce nie starali się dotychczas na ogół mówić po polsku, ale po odzyskaniu przez nas niepodległości żydzi gwałtownie wyciągają z tego konsekwencje i… przyjmują nazwiska polskie, oraz język polski. Ciekawy ten przejaw polityki żydowskiej możemy obserwować własnemi oczyma, a za 10 do 20 lat będzie się u nas już roiło od żydów, udających Polaków.
Żargon żydowsko-niemiecki zrozumiały jest w mowie prawie każdemu Niemcowi. W piśmie nie, bo piszą go i drukują głoskami hebrajskiemi. Jest on w czterech piątych niemiecki: składnia, odmiana słowa czyli konjugacja oraz deklinacja – są niemieckie, tak że każdy żyd może korzystać z kultury niemieckiej i prawie każdy też tak czyni. Stąd między nimi te silne sympatie pruskie.
Drugim żydowskim żargonem współczesnym jest t. zw. Esperanto. Wymyślił je żyd warszawski Zamenhof (po polsku Podwórkonasienne).
Esperanto ma już kilka odmian, jedna z nich jest np. Ido (przypominająca dźwiękiem „Judo”). Esperanto jest w trzyćwierci pochodzenia romańskiego, składnia, odmiana słowa i deklinacja są romańskie, z domieszkami germańskiemi, słowiańskiemi i innemi.
Byłby to więc tworzący się drugi żargon żydowski, żargon żydowsko-romański. Używają do niego pisma łacińskiego i żydzi oraz ich satelici, czyli t. zw. szabesgoje, usiłują go narzucić narodom o pięknych i wartościowych językach, jako rzekomy „język międzynarodowy”.
Wartość istotna tego żydowskiego żargonu międzynarodowego w praktyce jest żadna. Przyznaje to nawet taki żydowski „Przegląd Wieczorny” w numerze z 27. 7. rb. Pisze mianowicie:
„Pismo obrazkowe jest najstarszem pismem świata. Za pomocą rysunku można się porozumieć w obcych krajach, nawet dzikich, gdy esperanto jest tylko do użytku ludów cywilizowanych”.
Stąd wniosek! Precz z esperanto, uczmy się rysunku!
Kiedy w pewnym paryskim salonie mówiono o pożytku esperanta, stary Anglik opowiedział, jak podczas swej podróży trafił do miasteczka na północy Norwegji. Przybył tam wycieńczony i umierający z głodu. W jedynej oberży nie domyślano się, czego chce. Nie rozumiano jego, a on nie rozumiał nikogo.
Na szczęście umiał jako tako rysować. Narysował więc półmisek z potrawą, nóż, widelec, szlankę, butelkę. Oberżysta z uprzejmym uśmiechem skłonił głową na znak, że rozumie.
Nakarmiono go tak dobrze, jak mało razy w życiu.
Z esperantem byłby został bez posiłku.
Przypuszczamy, że wobec fiaska żargonów: żydowsko-niemieckiego i żydowsko-romańskiego (esperanta) wśród słowian, żydzi przystąpią do utworzenia osobnego żargonu dla słowian.
Początki zdaje się kładzie Trocki, Łunaczarski i inni żydkowie bolszewiccy. Boć te „Czerezwyczajki”, „Ispołkomy”, „Wniesztorgi”, „Zakordoty”, „Proletkulty”, „Kombiedy” i t. d. – to już próby, ku temu zdążające.
Będzie on tylko daleko ohydniejszy, niż dwa inne żargony, – ale może się go jeszcze żyjące dziś pokolenie doczeka i oceni samo.
żródło: Gazeta Bydgoska09.08.1922 Bydgoszcz Rok 1, Nr 33
=====================================================================
Biały orzeł na chałacie
Nie znaleziono ostatnio lepszej lokaty dla ciężko wyduszonych podatkowych pieniędzy, jak wysłanie 4 Żydów, 1 Niemca i 1 pułkownika na 3 tygodnie do Sztokholmu.
Tartakower jest łysym Żydem z Rosji i po polsku tak bełkocze, że nawet w tramwaju go nie rozumieją. Występował już na turniejach jako Rosjanin – Austriak – Czech, wszystko mu jedno jako kto, bo gra dla pieniędzy, a jest zawsze Żydem.
Najdorf i Frydman to Żydzi z ghetta warszawskiego, spodnie zawsze mają nieodprasowane, wygląd niechlujny i nalewkowy.
Appel jest z Łodzi, a właściwie litwakiem. Regedziński wygląda przyzwoicie i po europejsku, ale jest Niemcem, nawet urzędnikiem w stronnictwie Niemców łódzkich. Temu towarzystwu dodano pułkownika jako wodza i reprezentacja Polski gotowa. Z pułkiem złożonym w takiej proporcji bolszewicy nie mieliby kłopotu pod Radzyminem.
Szachy są wspaniałą grą i oczywiście, że człowiek grający bez pojęcia jest tępy i ograniczony. Ale człowiek grający fenomenalnie jest niepoczytalny. Pamiętać co po 43-cim posunięciu zrobił Capablanca na turnieju w New Yorku w 1923-cim r. a jak w identycznej sytuacji zagrał w Tule w 1893-cim r. Czygoryn, po przebudzeniu w nocy recytować tysiące wariantów gambitu damy, jeść lody, czytać gazetę, słuchać kawałów, grać w brydża i jednocześnie 28 partii na ślepo – to są wyczyny, które muszą podważyć zdrowe zmysły.
Niezrównany mistrz Murphy olśniewał kibiców 8 lat przy szachownicy, a potem przez 30 zamęczał dozorców u Bonifratrów; mistrz świata Steinitz, znakomity Zukertort zwariowali na starość, teraz grubego Rubinszteina (też chluba tej Polski z Gęsiej) leczą zimnymi prysznicami u obłąkanych. Alechinowi do kompletnego delirium tremens brak tylko pół butelki czystej. Jak wielcy piłkarze kończą zawsze z żylakami na łydkach, tak wielcy szachiści z guzem na mózgu.
Po co wysyłać rok rocznie tych Tartatakowasów i Najdorfasów na kosztowne turnieje?
Prestiż Polski – co za blaga! Czego dowodzi fakt, że Rzeszewski i Horowitz pobili Frydmana i Szlomę? Tylko tego, że Żydzi z Ameryki grają lepiej od Żydów zamieszkałych czasowo w Polsce. Dla zdobycia tej wiadomości nie warto wydawać tyle pieniędzy.
Alechin występuje stale jako – Francja. Wszyscy się z tego oczywiście śmieją i nikomu nie przyjdzie do głowy twierdzić, że Francuzi dobrze grają w szachy bo – wydali Alechina. Cały rozgłos idzie po dawnemu, i słusznie, na konto Moskali. Tak samo klasa gry i wyniki Tartakowera mogą cieszyć Palestynę, ale nigdy Polskę.
Jeśli Polska chce być reprezentowana na olimpiadach szachowych to trzeba wysyłać Sulika, Wojciechowskiego i innych prawdziwych Polaków. Przynajmniej nie będą się kłócić o czas z Amerykanami, Czechami i Austriakami w żargonie.
Szkaradny to widok: brodaci pejsacze w chałatach, myckach, z białymi orłami na piersiach.
Karol Zbyszewski....żródło: Prosto z Mostu22.08.1937 Warszawa Rok 3, Nr 39 (147)
==================================================================