Stewart Ian Cohen Jack Wytwory rzeczywistości Ewolucja umysłu ciekawego



www.kippin.prv.pl
PRZEDRUK

IAN STEWART, JACK COHEN
WYTWORY RZECZYWISTOŚCI. EWOLUCJA UMYSŁU CIEKAWEGO
(Figments of reality. The evolution of the curious mind / wyd. orygin.: 1997)


 

ZARATUSTRAŃSKA TEORIA WSZYSTKIEGO:

E=8




SPIS TREŚCI:

Przedmowa
Prolog

1. Początki życia
2. Koszmar redukcjonisty
3. Kraina Mrówek
4. Sposoby wygrywania
5. Sprawy uniwersalne i parafialne
6. Siedliska neuronów
7. Cechy wielkie i małe
8. Jak to jest być człowiekiem?
9. Jeden rozdział chcieliśmy poświęcić wolnej woli, ale postanowiliśmy tego nie robić, więc oto i on
10. Eksteligencja
11. Simpleks, kompleks i multipleks

Epilog
Przypisy i źródła rycin

Spis Treści / Dalej

PRZEDMOWA

Czy to nie dziwne, że zwierzę, którym byliśmy niegdyś, zamieniło się w istotę, jaką jesteśmy obecnie? Jak – i dlaczego – rozwinęły się ludzka inteligencja i kultura? Jak rozwijały się umysły, filozofie i technologie? Teraz, gdy już je mamy, dokąd nas prowadzą?

Szukanie ortodoksyjnej odpowiedzi na te pytania polega na zajrzeniu w głąb naszych mózgów i sprawdzeniu, z czego są zbudowane i jak działają Ich różne części. To prowadzi do opowieści o chemii DNA, ewolucji komórek nerwowych jako dróg przekazywania informacji zmysłowych oraz o ich zorganizowaniu w skomplikowane sieci – mózgi – które potrafią się posługiwać neuronowymi modelami różnych naturalnych obiektów i procesów. Umysł jest postrzegany jako właściwość niezwykłego mózgu – wystarczająco złożonego, by wytworzyć kulturę – ale w tym miejscu opowieść "redukcjonisty" traci swój wątek. Wiele osób uważa umysł za coś, co całkowicie wykracza poza zwykłą materię. Filozofowie zamartwiają się, że otaczający nas Wszechświat może być tylko wytworem naszej wyobraźni.

W Wytworach rzeczywistości badamy zupełnie inną, choć komplementarną teorię, według której umysły i kultura współewoluowały w pewnym szerszym kontekście. Otoczenie, w którym żyjemy, wpływa na każdy etap naszego rozwoju. Korzenie naszych umysłów tkwią w zwyczajnej materii; w naszych materialnych mózgach zachodzą skomplikowane procesy – lub kompleksy procesów. Nasze mózgi łączą się z rzeczywistością za pośrednictwem cząsteczek. Jednak łączą się z nią również na innym poziomie, dzięki zdolności kształtowania rzeczywistości, której są częścią.

Powiązania te były niezwykle istotne dla ewolucji mózgu i umysłu. Na przykład nawet nasze narządy zmysłów nie zostały uprzednio całkowicie zaprogramowane: wcale nie. Raczej w miarę dorastania nasze zmysły "dostrajają się", by wykrywać konkretne cechy naszego otoczenia. Umysł nie jest niematerialną transcendencją: jest odpowiedzią rozwijającego się mózgu na konieczność przetrwania w złożonym środowisku. A wraz z ewolucją kultury to środowisko samo się zmienia i jest dla siebie odniesieniem; podobnie dzieje się z ludzkimi mózgami.

Ewolucja i dostrajaine zmysły doprowadziły do powstania umysłów, które potrafią sobie radzić z rzeczywistością za pomocą cech, czyli struktur i procesów wyższego rzędu umiejscowionych w mózgu i odpowiadającym regularnościom o dużej skali, występującym w naszym otoczeniu. Na przykład koza zjada liście dlatego, że wyglądają jak liście, a nie dlatego, że jej komórki nerwowe cechuje chemiczne pokrewieństwo z chlorofilem. Gdyby rośliny rozwinęły się w inny sposób, wykorzystując do fotosyntezy fioletowy związek chemiczny, to kozy poszukiwałyby fioletowych liści; ale poza tym byłyby bardzo podobne do naszych dzisiejszych kóz. Sprawdzimy, w jaki sposób umysł bada własny "pejzaż umysłowy" i jak wykorzystuje cechy, które w nim znajduje. Prowadzi to do nowej teorii opisującej związek pojedynczych umysłów z ludzką kulturą, która jest ich właściwym środowiskiem.

Jest to inny punkt widzenia niż przyjmowany we współczesnej fizyce, która – na przykład – zgodnie z teorią atomową uznaje stół za "przeważnie pustą przestrzeń", co odwraca naszą uwagę od ważnych w ludzkiej skali cech, takich jak "drewniany", "twardy", "brązowy". Takie "zdroworozsądkowe" cechy były bardzo ważne dla ewolucji i są istotne dla zrozumienia wielu obszarów nauki. Na przykład ewolucja kozy jako sprawnego roślinożercy zależała, od koziej zdolności postrzegania liści, a nie od jej rozumienia biochemii.

W jaki sposób może się rozwijać świadomy, inteligentny umysł? Zamiast udzielać redukcjonistycznej odpowiedzi, która odwołuje się do jego wewnętrznej, subtelnej struktury, przyjmiemy zewnętrzny, kontekstowy punkt widzenia. Spojrzymy na wiedzę gromadzoną przez pokolenia istot inteligentnych jako na twór, czy też proces, o sobie właściwej, charakterystycznej strukturze i zachowaniu: nazwiemy go eksteligencją [z ang. extelligence. Nieprzetłumaczalna gra słów wykorzystująca słowo "Inteligencja" oraz przedrostki in (wewnętrzny) i ex (zewnętrzny; przyp. tłum.)].

Eksteligencja sama nieustannie się zmienia i organizuje w trakcie ciągłych oddziaływań z niezliczonymi indywidualnościami. Wciąż się więc powiększa, staje się trwalsza i znacznie sprawniejsza niż wszelka "pojedyncza" inteligencja. Jednak eksteligencją nie ma sensu bez inteligencji, z którą może oddziaływać: obie współdziałają ze sobą. Rozwijający się umysł każdego dziecka oddziałuje z eksteligencją za pomocą Języka, ten zaś dwukierunkowy przepływ między jednostkami a otaczającą je kulturą wpływa na obie strony. Inteligencja rozwija się w dziecku, a eksteligencją w kulturze. Zatem ewolucji i budowy mózgu nie można oddzielić od ewolucji i struktury ludzkiej społeczności oraz jej środowiska, czyli Wszechświata.

Nasze umysły ewoluują wspólnie ze wszystkim, co na nie wpływa. Umysły są wytworami rzeczywistości, procesami zachodzącymi w strukturach zbudowanych ze zwykłej materii, których właściwości rozwinęły się w celu naśladowania, kształtowania i wykorzystywania procesów naturalnych. To tłumaczy, dlaczego są tak "nierozsądnie skuteczne" w postrzeganiu i reorganizowaniu swego środowiska. Los człowieka jest określony przez współoddziaływanie kultury i poszczególnych umysłów, które zarazem wzajemnie się kształtują.

Kultura zależy od komunikowania się, a komunikujemy się za pomocą języka. To język, będący pierwszym etapem rozwoju eksteligencji, ukształtował się wraz z mózgami; dzięki niemu powstały umysły, we współdziałaniu z naszymi dłońmi i techniką oraz odkryciami prawidłowości i zasad. Umysł wyposażony przez język w rekurencyjny (tzn. odwołujący się do samego siebie) układ wykrywania cech umie myśleć jedynie o umyśle. Natychmiast pojawia się samoświadomość, właściwość zasadniczo trywialna, ponieważ własna jaźń również jest cechą. Istnienie cech umożliwia korzystanie z map myślowych bez odwoływania się do rzeczywistego obszaru.

Najistotniejszym momentem w ewolucji organicznej było skupienie się różnych bakterii, dzięki czemu powstała komórka mająca jądro. Podobnie w naszej ewolucji kulturalnej najważniejsza była koncentracja różnych kultur, prowadząca do powstania wielokultury. Istnieje bardzo dużo rodzajów wielokultur, od związków wielonarodowych po wielkie miasta, takie jak Nowy Jork. Jednak autokomplikacja ludzkiej kultury na tym się nie zakończy, ponieważ jest to samonapędzający się proces. Dzisiejsze wielokultury przypominają mniej czy bardziej odizolowane istoty z jakiejś kolonii, które ze sobą współegzystują. Wielokultury jutra będą bardziej zbliżone do prawdziwych organizmów wielokomórkowych. Eksteligencja będzie w nich podlegała specjalizacji podobnej do specjalizacji tkanek w ciele złożonego zwierzęcia. Nasze nowe techniki komunikacyjne zaczynają zszywać wszystkie wielokultury w nową całość, w superkulturę: to ludzkość. I o tym właśnie będzie nasza opowieść.

Pragniemy podziękować wszystkim, którzy się do jej powstania przyczynili. Jack Cohen jest wdzięczny za gościnność Uniwersytetowi Warwick, który zapewnił mu miejsce i warunki do pracy, Ian Stewart też miał takie warunki, ale w końcu on tam pracuje. Różne osoby krytycznie przeczytały rękopis Wytworów rzeczywistości. Wszystkim jesteśmy wdzięczni za rzetelność i wkład pracy, dzięki którym książka wiele zyskała. Oczywiście bierzemy pełną odpowiedzialność za pozostałe w niej błędy i niezręczności (chyba że pojawiły się z winy tego drugiego autora). Nasi wydawcy z Cambridge University Press, Tim Benton i Barnaby Willitts, zasługują na specjalną wzmiankę, ponieważ byli narażeni na obcowanie z kilkoma wersjami rękopisu. Przeczytali go także, w porządku alfabetycznym: Daniel Goldenberg, Steve Gould, Mac Hanson, rabin dr Margaret Jacobi, Mike Leci, Mai Leicester, Christine McNulty, Alan Moore, Alan Newell, David Poyser, Terry Pratchett, Helen i Gareth Rees, Lena Sarah, Paulo Sousa, Heather Spears, Colin Touchin i Elizabeth Viau.

A teraz kilka słów o krótkich opowiastkach rozpoczynających każdy rozdział. Zamieściliśmy je, ponieważ naświetlają, choć może nie wprost, główne tematy danego rozdziału. Wedle naszego rozeznania wszystkie te historyjki są prawdziwe. (Poza jedną, którą wymyśliliśmy, mając ku temu istotne powody – okazała się zresztą bliższa prawdy, niż sądziliśmy. W odpowiednim rozdziale przyznajemy się dość szybko do tego zmyślenia i zaraz potem wskazujemy na zawarte w nim nieoczekiwanie ziarno prawdy). Niektórzy z naszych czytelników skarżyli się, że jedna czy dwie z tych opowiastek nie są "politycznie poprawne". Mimo to pozostawiliśmy je bez zmian, ponieważ uważamy, że polityczna poprawność nie powinna mieć pierwszeństwa przed prawdą. Podkreślamy, że naszym zamierzeniem nie było przytoczenie historyjek poniżających czy obraźliwych, jeśli jednak uważacie, że któraś z nich taka właśnie jest, to znaczy, iż odczytujecie w niej treści, których nie chcieliśmy tam zawrzeć. Między innymi wspominamy o emocjonalnej reakcji kobiety naukowca. Obsadziliśmy w tej roli kobietę, ponieważ tak się złożyło, że była to kobieta. Według nas emocja jest pozytywną i konieczną cechą tej opowiastki, gdyby zaś to samo przydarzyło się mężczyźnie, zachowałby się równie emocjonalnie, a my opowiedzielibyśmy o tym w taki sam sposób. Kilka z tych historyjek obraca się wokół ludzkich słabostek czy dziwactw, ale nikogo w ten sposób nie ośmieszamy. Ich celem jest pokazanie, jak dziwnymi, lecz cudownymi zwierzętami jesteśmy my, ludzie.

Wytwory powstawały w rozmaitych miejscach – w pociągach kursujących między Coventry i Euston w Londynie, na ławkach w St. James Park w Londynie i bulwarach nad Tamizą – a czasem nawet przy biurku. Niejednokrotnie także w samolotach: linia Ryanair z Birmingham do Dublina, American Airlines z Chicago do San Francisco, Delta Airlines z Salt Lakę City do Cincinnati... Ironią tego złożonego świata końca XX wieku jest to, że najlepsze miejsca, gdzie można znaleźć samotność i spokój umożliwiające pisanie, znajdują się 10 500 m w górze i poruszają się z prędkością 880 km/h.

Obawiamy się, że i to nie potrwa długo: już teraz na oparciach foteli samolotowych coraz częściej znajdują się telefony.

Wygodniej byłoby na jakiejś tropikalnej wyspie, ale wygody nie sprzyjają wydajności układania słów. Siedząc na takiej wyspie, człowiek przez cały dzień oddawałby się konsumpcji kokosów i napoju rumowego, zupełnie nie odczuwając potrzeby przyłożenia pióra do papieru. Siedząc zaś w Boeingu 767 podczas nocnego lotu, z perspektywą spędzenia ośmiu godzin na przestrzeni około 0,28 m3, ewentualnie w towarzystwie zestawu miniaturowych buteleczek z dżinem i puszki toniku, znacznie silniej odczuwa się pokusę, by schronić się w świecie wyobraźni. Wszystko, co do tego jest potrzebne, to blok papieru i pióro, a w wypadku technowariatów – laptop.

Wykorzystywaliśmy jedno i drugie. Nie jesteśmy wybredni i szybko piszemy na maszynie.

IS i JC
Coventry, 28 września 1996 roku.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

PROLOG

Piętnaście miliardów lat temu Wszechświat nie był większy od kropki stojącej na końcu tego zdania.

O malutki, malusieńki, naprawdę maciupeńki ułamek sekundy wcześniej – ale ten ułamek sekundy wcześniej nie istniał. Zanim zaczął się Wszechświat – nie było czasu, a bez czasu nie może być "wcześniej". (Równie dobrze można spytać, co znajduje się na północ od bieguna północnego1). Nie było ani przestrzeni, ani czasu, ani materii. Jednak gdy przestrzeń współistniejąca z Wszechświatem powiększyła się do rozmiarów kropki, czas zaczął już biec. Temperatura w obrębie kropki była stanowczo za wysoka, by mogła istnieć materia, ale pełno było tego, co konieczne do stworzenia materii: promieniowania. Pierwotna kropka kipiała promienistą energią.

Po pierwszych 10-39 sekundy istnienia czasu Wszechświat był "fałszywą próżnią", stanem o ujemnym ciśnieniu, w którym wszystkie fragmenty przestrzeni nawzajem się odpychały. Przestrzeń eksplodowała wykładniczo i w tej niemal nieskończenie małej chwili Wszechświat od rozmiarów malutkiej kropeczki rozdał się w kulę o średnicy wielu lat świetlnych, jego ujemne ciśnienie zaś niemal rozerwało go na kawałki. Wraz ze spadkiem temperatury fałszywa próżnia przeszła w próżnię prawdziwą, w stan o zerowym ciśnieniu, i tak zakończyła się era inflacji. Wszechświat – na tyle już duży, aby był interesujący – nadal rozszerzał się pod wpływem własnego rozpędu, ale już dostojniej, w tempie kilku tysięcy kilometrów na sekundę.

Kiedy wiek czasu wynosił jedną dziesięcłotysięczną sekundy, temperatura Wszechświata spadła do biliona stopni. Pary cząstek (cząstka materii i antymaterii) pojawiały się i znikały, rodząc się i umierając jako fluktuacje energii promienistej. Materia i promieniowanie istniały w idealnej równowadze. Równowaga między materią i antymaterią nie była jednak doskonała. Na każde 999 999 999 antyprotonów przypadało 1 000 000 000 protonów. Z tego zaburzenia równowagi powstało wszystko to, co znamy.

Gdy czas osiągnął wspaniały wiek jednej sekundy, temperatura nowo narodzonego Wszechświata spadła do wartości zaledwie dziesięciu miliardów stopni. Elektrony l antyelektrony, zderzając się parami, wypełniły Wszechświat salwami neutrin i antyneutrin. Neutrony, które przestały już być cząstkami trwałymi, rozpadały się na protony i elektrony.

Dwie minuty po rozpoczęciu odliczania czasu (niektórzy twierdzą, że półtorej minuty, inni – że trzy) Wszechświat ostygł do temperatury jednego miliarda stopni i zaczęła powstawać materia w znanej nam postaci. Neutrony łączyły się w kazirodcze pary z protonami będącymi ich potomstwem, formując w ten sposób pierwsze atomy stworzenia – ciężki wodór, znany również jako deuter. Deuter sklejał się w hel, materia zaś zaczęła się różnicować.

Po upływie pół godziny Wszechświat miał nową postać: teraz składał się w trzech czwartych z wodoru i w jednej czwartej z helu. Tempo zmian stało się wolniejsze. Minęło 700 tyś. lat, zanim Wszechświat ostygł na tyle, by stać się przezroczysty dla światła. W tym czasie materia uformowała się w niemal setkę różnych pierwiastków. Upłynęło 100 milionów lat, nim materia skupiła się w galaktyki i zaświeciły pierwsze gwiazdy.

Zmarszczki na wczesnej tkaninie czasoprzestrzeni, wzmacniane na skutek nieubłaganych szarpnięć grawitacji, nakładały się na siebie, zapadały pod własnym ciężarem, pozostawiając po sobie wielkie, puste przestrzenie o średnicy setek milionów lat świetlnych – banki mydlane wypełniające Wszechświat niczym piana. Na powierzchni tych baniek kondensowała materia, tworząc rozległe płaszczyzny l wypustki. Jedna z takich struktur – nazwijmy ją Odległym Superatraktorem – dała o sobie znać z odległości miliarda lat świetlnych, jako że jej przyciąganie grawitacyjne zasysało materię do wnętrza. Struktura ta nie wyróżniała się niczym szczególnym spośród bilionów innych, równie ogromnych skupisk materii.

Mniejsze – lecz nadal o średnicy wielu tysięcy lat świetlnych – było skupisko materii znane jako Wielki Atraktor. Podobnie jak wszelka materia w obszarze przestrzeni o średnicy miliardów lat świetlnych. Wielki Atraktor podążał w stronę Odległego Superatraktora. Wewnątrz i wokół Wielkiego Atraktora materia układała się hierarchicznie, w coraz mniejsze skupiska, zasysane w stronę Wielkiego Atraktora, zdążającego w kierunku Odległego Superatraktora. Jednym z tych skupisk była Supergrupa Lokalna, czyli zespół dziesiątek tysięcy galaktyk pędzących razem w stronę konstelacji Panny z prędkością 700 km/h. Supergrupa Lokalna składała się z ponad 100 grup galaktyk, z których żadna nie wyróżniała się niczym specjalnym – grupa M101, grupa M81, grupa Panny, Grupa Lokalna... Typowa grupa galaktyk ma średnicę kilku milionów lat świetlnych i obejmuje setki galaktyk; pojedyncza galaktyka ma średnicę około kilkuset tysięcy lat świetlnych, jest to ogromny wir materii wykonujący jeden obrót na ćwierć miliarda lat.

W Grupie Lokalnej były ze dwa tuziny galaktyk: Andromeda, M33 i jedna – nieróżniąca się bardzo od pozostałych – znana po prostu jako Galaktyka. Jak większość galaktyk również i tę cechował spiralny kształt, ale – co nietypowe – miała dwójkę mniejszych, bliskich towarzyszy, nazwanych Wielkim i Małym Obłokiem Magellana. Podobnie jak w większości innych galaktyk jej spiralne ramiona były falami gęstości – miejscami, w których atomy wpadały na siebie. Wzdłuż grzbietów tych fal powstawało na tyle duże ciśnienie, że uruchamiały się reakcje jądrowe i rodziły gwiazdy.

W Galaktyce było ponad 10 miliardów gwiazd. Jedna z nich – niespecjalnie różniąca się od pozostałych – miała typ widmowy G2, co oznacza, że jej temperatura powierzchniowa była bliska wartości średniej (sześć tysięcy stopni), a wysyłane przez nią światło (również o średnim natężeniu) wykazywało wyraźne ślady obecności wapnia. Jak wiele innych gwiazd była spowita chmurą kosmicznych szczątków – pyłem gwiezdnym przenoszonym w przestrzeni przez fale uderzeniowe, powstające na skutek wybuchów w rdzeniu Galaktyki. Znajdowały się tam wszystkie pierwiastki chemiczne wytopione w jądrowych, gwiezdnych paleniskach – niektórych było dużo, inne występowały zaledwie w śladowych ilościach. Między nimi zaś znajdował się węgiel, pierwiastek powołany do istnienia dzięki zgodnemu rezonansowi wibracji jądrowych.

W miarę jak Wszechświat stawał się coraz starszy, zimniejszy i większy, owa chmura pyłu gwiezdnego, podobnie jak wiele innych, zaczęła gęstnieć – jej ziarenka przyklejały się do siebie, tworząc nieregularne grudki lodu metanowego, gęste chmury gazu i kawałki skał. Gęstniejąc, chmura zapadała się i przybierała postać spłaszczonego dysku obracającego się wokół własnej osi; był to wir stygnącej materii, która zderzała się, odbijała, rozpadała, po czym znów sklejała i skupiała. Z upływem czasu, zaledwie po chwilce w skali kosmicznej, skupiska materii stawały się mniej liczne, za to większe. Zgniatane pod działaniem własnej grawitacji tworzyły spłaszczone kule – planety. Gwiazda G2 uzyskała Układ Słoneczny.

W tym wszystkim nie było nic szczególnego. Każda planeta, tworząc się w określonym miejscu, nabrała cech będących naturalną konsekwencją sposobu jej powstawania, takich jak: skaliste jądro, atmosfera złożona z metanu l wodoru, powierzchnia, po której spływał stopiony metal lub którą pokrywały jeziora kwasu, krążący wokół towarzysze... Każda planeta zyskała własną tożsamość. Było to prawdziwe zwłaszcza w odniesieniu do trzeciej planety w kolejności od gwiazdy centralnej. Dużą część jej powierzchni pokrywała cienka warstwa wody. Planeta miała atmosferę, złożoną głównie z azotu. Temperatura jej powierzchni mieściła się w granicach, w których woda zachowywała stan ciekły. Mimo że żadna inna planeta w Układzie Słonecznym nie przypominała planety numer trzy, planeta owa przypuszczalnie była bardzo podobna do wielu innych planet krążących wokół wielu innych gwiazd w wielu Innych galaktykach.

Wszędzie, nawet w głębi przestrzeni międzygwiazdowej, atomy wpadały na siebie, przywierały i tworzyły cząsteczki. Na trzeciej planecie zdarzało się to częściej niż w próżni między gwiazdami, ponieważ było tam więcej atomów mogących się ze sobą zderzać. Indywidualne cechy tej planety ograniczały typy powstających w taki sposób cząsteczek, wytwarzając struktury, które nie pojawiłyby się w świecie metanowym lub na jakimś lodowym olbrzymie. W pewnym momencie powstał układ replikujący się, czyli zbiór cząsteczek zdolny do wytwarzania swoich kopii. Być może powstał zupełnie przypadkowo, w pierwotnej zupie oceanów, być może pomogły mu w tym chłonne powierzchnie skał lub glin. Jakkolwiek się stało, replikator zrobił to, co robią replikatory – powielił się. Potem znowu, i znowu. W dość krótkim czasie planeta stała się wyraźnie niezwykła, bo zachłanny replikator zmienił i zreorganizował jej chemię. Replikator sporadycznie popełniał jakiś błąd, lecz niektóre błędy również mogły się powielać, toteż wkrótce rozpętało się coś na kształt długotrwałej wojny replikatorów, w której coraz bardziej wymyślne zbiorowiska cząsteczek walczyły o prawo do dalszego powielania się.

Wszystko to stało się dość skomplikowane. Na przykład jedna z grup replikatorów posiadła umiejętność przetwarzania światła gwiazdy w pożywienie.

Na przykład forma, która wcześnie odniosła sukces, bakteria – sinica, osiągnęła taką liczebność, że jeden z ubocznych produktów jej metabolizmu, żrący gaz o nazwie tlen, zaczął stanowić Istotną część planetarnej atmosfery.

Na przykład pewne grupy replikatorów rozwinęły w sobie zdolność umożliwiającą im opuszczanie twardego lądu i unoszenie się w gazach atmosfery.

Na przykład 65 milionów lat temu na całej planecie wyginał pewien szczególnie dobrze radzący sobie typ repllkatora. Przyczyną było uderzenie wielkiej skały. Inne małe, owłosione i stałocieplne replikatory nagle stwierdziły, że ich główni konkurenci zniknęli z powierzchni planety numer trzy, toteż szybko różnicujący się następcy tych replikatorów zalali kontynenty i oceany.

Na przykład obecnie dwóch następców tych małych stworzonek z zapałem nakreśla własną, ograniczoną wersję tej całej historii za pomocą dziwacznych, kanciastych symboli geometrycznych, odbijanych kontrastowym barwnikiem na płatach sprasowanej, białej substancji pochodzenia roślinnego, żywiąc nadzieję, że inne istoty podobnego gatunku zbadają te płaty swymi wrażliwymi na światło czujnikami, a następnie w jakiś niepojęty sposób przyswoją sobie Ich sens oraz zrobią z nich część siebie. Jako typowi przedstawiciele tych replikatorów odkrywamy malutki kawałeczek nieuchwytnego Wszechświata, podejmując cudowny, lecz zarazem beznadziejny wysiłek, by zawrzeć tę zdumiewającą całość we własnej, tak znikomo małej formie, która w nieprawdopodobny sposób wykorzystuje słabe impulsy elektryczne przebiegające po sieci bilionów cienkich włókien – sieci wibrującej, żywej i jeszcze bardziej nieuchwytnej niż Wszechświat, który usiłuje ona ogarnąć.

Koło się zamyka.

Otwiera się tajemnica.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 1
POCZĄTKI ŻYCIA

Pewna kobieta naukowiec1 pracowała przez jakiś czas z szympansem. Uczyła go wykonywania różnych zadań, jak otwieranie pudełka, i nagradzała zawsze jakimś owocem. Któregoś dnia, po sesji z szympansem, przyszła do kafeterii na wpół płacząc, na wpół się śmiejąc – najwyraźniej bardzo poruszona. Jej koledzy, nieco zaniepokojeni, w końcu zdołali z niej wyciągnąć, co się wydarzyło. Okazało się, że kiedy postanowiła na chwilę opuścić laboratorium i otworzyła zamek w drzwiach – szympans z powagą podał jej kawałek selera.

Nasz prolog to jeden ze sposobów, w jaki można opowiadać historię o tym, kim jesteśmy i jak się tutaj znaleźliśmy. Taka opowieść ma kilka zalet: pokazuje, jak absolutnie niepojęty jest Wszechświat w swej całości i jak trudnym zadaniem dla od niedawna inteligentnej, wyprostowanej małpy jest zamknięcie myślowego koła w celu zawarcia ogromu Wszechświata we wnętrzu własnej, malutkiej czaszki. To sprzyja pokorze. Przedstawiamy tę opowieść w wersji kosmologicznej; to najlepsza z postawionych przez dzisiejszą naukę hipotez na temat przeszłości, do której nie możemy się cofnąć, oraz odległości zbyt ogromnych, byśmy mogli je przebyć. Jest to historia tak dziwna, że możemy mieć pokusę odrzucenia jej jako szalonej spekulacji, ale w ten sposób nie zniesiemy dziwności, ponieważ jeśli ta opowieść jest fałszywa, to prawdziwa historia musi być jeszcze dziwniejsza. (Przyjmując, że istnieje coś takiego, jak prawdziwa historia powstania Wszechświata, co jest dyskusyjne).

Niemniej z naszego punktu widzenia – tzn. z punktu widzenia gatunku ludzkiego, a nie Jacka Cohena i lana Stewarta – jest to opowieść bezosobowa i snuta od końca. Zaczyna się od nicości, a kończy tym, że każdy z nas jest jakimś przypadkowym i ubocznym produktem sił wymykających się naszej najśmielszej wyobraźni. Ukazuje ona Wszechświat zasadniczo różniący się od tego, w którym mieszkamy i który jest wszechświatem prywatnym, wypełnionym zupełnie innymi rzeczami, o rozmiarach odpowiadających ludzkiej skali; są w nim przyjaciele, współmałżonkowie, dzieci, zwierzaki domowe, rośliny, cegły i zaprawa murarska. Każdy z nas mieszka w takim osobistym wszechświecie; w pewnym sensie każdy z nas jest osobistym wszechświatem – bo jeśli zginiemy, nasz osobisty wszechświat zniknie wraz z nami. Wszechświat kosmologiczny jest zbudowany z cząstek elementarnych, takich jak elektrony, i z promieniowania, takiego jak światło. Natomiast nasz prywatny wszechświat jest zbudowany z czegoś zupełnie innego. Nie mamy na myśli tego, że naszych własnych wszechświatów nie tworzy zwykła materia, lecz to, że owa materia jest zorganizowana inaczej. Większość interesujących cech naszych osobistych wszechświatów to ludzie i ich działania – przyjaciele i kochankowie, wrogowie i znajomi z pracy oraz życia towarzyskiego. Jako że większość z nas mieszka w miastach, typowy osobisty wszechświat ma charakter miejski: składa się z budynków, pokoi, podmiejskich centrów handlowych... W naszych codziennych myślach najwięcej miejsca zajmują ludzie – wpływ, jaki wywierają na nas i my na nich. Trzeba załatwić opiekunkę do dziecka, zamówić bilety do teatru, udobruchać szefa, przekonać bankowca, że pożyczka będzie dobrym interesem...

Czasami wtrąca się zewnętrzny, "pozaludzki" świat, ale i to na ogół za pośrednictwem produktów ludzkiej działalności: potrzebne są nowe opony do samochodu, trzeba skosić trawnik, w związku z nagłym atakiem grypy konieczne jest lekarstwo. Zmiany zachodzące poza naszym własnym, ciasnym kręgiem wpływają na nasze życie w sposób, który trudno przewidzieć i którego możemy nie aprobować – nowe maszyny powodują, że nasza praca staje się zbędna, ustawy zapobiegające zanieczyszczaniu środowiska zwiększają koszty prowadzenia interesów, nowa choroba infekuje dostawy żywności, wandale przecięli nam druty telefoniczne albo ludzie z kraju oddalonego o tysiące kilometrów, w którym nigdy nie byliśmy, zaczynają na nas zrzucać bomby. Kiedy świat zewnętrzny zaburza nasz osobisty wszechświat, zaczynamy zdawać sobie sprawę z istnienia tej zewnętrzności, ale przeważnie interpretujemy to zaburzenie w kategoriach osobistych. Szukamy nowej pracy, która odpowiada naszym umiejętnościom; wynajmujemy prawnika, żeby uniknąć nowych, kosztownych zobowiązań prawnych; na pewien czas przestajemy jeść hamburgery; wzywamy kogoś do naprawy telefonu; budujemy schrony i gdy spadają bomby, siedzimy w nich, przeklinając wroga.

Jednak robimy coś jeszcze. Wiele innych stworzeń, spoglądając nocą na niebo, widzi gwiazdy, ale my się w nie wpatrujemy. Zastanawiamy się, ile ich jest, jak są daleko, skąd się tam wzięły, z czego są zbudowane. Zastanawiamy się – w istocie – dlaczego w ogóle tam są. Łączymy je w proste wzory i snujemy na ich temat opowieści mające nam pomóc w racjonalnym uzasadnieniu ich istnienia oraz w zapamiętaniu wzorów – Myśliwego, Bohatera, Księżniczki, Niedźwiedzicy, Łabędzia. Chociaż nie potrafimy przeniknąć do wnętrza innych zwierząt, jednak nie znajdujemy żadnego dowodu na to, by patrzyły one w podobny sposób jak my na zewnętrzne otoczenie swego osobistego wszechświata. Może robią tak szympansy i delfiny, być może enigmatyczna i niekończąca się pleśń wieloryba jest ćwiczeniem z podmorskiej filozofii – a może jest to tylko wieloryb! sposób powiedzenia: "Cześć, jest tam kto? To ja".2 Szympansy, delfiny i wieloryby nie budują obserwatoriów astronomicznych, nie tworzą kalendarzy, żeby przewidywać pory roku, nie wykuwają w skałach symbolicznych zapisów swych myśli. Może są mądrzejsze od nas, bo świetnie się bawią, zamiast w mękach zastanawiać się nad własnym miejscem w ogromnym i nieczułym Wszechświecie. Ale czy są mądrzejsze, czy nie, to nawet te bystre zachowują się inaczej niż my.

Kiedy spoglądamy poza nasz osobisty wszechświat, stwierdzamy, że świat zewnętrzny jest zorganizowany w sobie właściwy sposób. Istnieje w nim grawitacja, ekologia, dinozaury, E = mc2, kąty trójkąta, których suma wynosi 180°, itd. Ma charakter bezosobowy: o ile zupełnie rozsądne jest przekonywanie urzędniczki w banku, że powinna nam zwiększyć wielkość dopuszczalnego debetu na koncie do kwoty przekraczającej 180 funtów, o tyle bezowocne jest przekonywanie trójkąta, by powiększył sumę swych kątów do ponad 180°. Patrząc inaczej, stwierdzamy, że świat zewnętrzny łączy się z naszym osobistym światem na bardzo wiele sposobów: kalorie w pożywieniu, muzyka cyfrowa na płytach kompaktowych, pasażerskie odrzutowce, telewizja. Podstawą wszystkich tych technologii jest nauka, ona zaś wydaje się najskuteczniejszym ze znanych nam sposobów na zgłębianie budowy owego zewnętrznego, bezosobowego wszechświata. Telewizja wzmacnia związek świata osobistego i bezosobowego, emitując programy naukowe na temat powstania bądź końca świata, a poglądowo przedstawiona historia naturalna, w postaci naszych domowych zwierzaków i akwariów, roślin domowych i ogrodów, tworzy subtelne ogniwa łączące nas z resztą żywej natury. Znacznie bardziej jednak przejmujemy się tym, jak pasujemy do własnego kręgu przyjaciół, niż tym, jak wszyscy pasujemy do złożonej ekologii naszej planety.

My, naukowcy, zachowujemy się w identyczny sposób, tyle że przywiązujemy do tego większą wagę, ponieważ prawdziwym problemem jest dla nas zrozumienie, dlaczego tak robimy. Nasz naukowy instynkt podpowiada nam, że ten prawdziwy Wszechświat jest w istocie znacznie ważniejszy – w każdej znaczącej skali zdarzeń – niż to, czy Mary powiedziała swojej matce, że się odchudza... A jednak, w jakiś sposób, zagadnienia odpowiadające swym poziomem odchudzaniu Mary zajmują naukowcowi znacznie więcej czasu niż wszystkie "czemu" i "dlaczego" dotyczące supergrup galaktycznych – nawet jeśli ten naukowiec jest kosmologiem.

Prowadzimy dwoiste życie – w przyrodzie, lecz nie z niej, nieprzerwanie reagujemy raczej na to, jak oceniamy przyszłość świata, niż na świat teraźniejszy. Świat zewnętrzny odbijamy jak w zwierciadle w innym świecie, istniejącym wewnątrz nas: w naszym postrzeganiu tego świata. Jest to krzywe zwierciadło, obraz niedoskonały, jednak nam wydaje się rzeczywisty. W doprawdy śmieszny, egocentryczny sposób widzimy samych siebie jako istniejących nieco na uboczu Wszechświata. Kontrolujemy nasz własny świat: możemy wybierać, mamy umysły podejmujące lub zmieniające decyzje. Cała reszta świata podąża za nieubłaganymi popędami natury. O amebie, lisie, dębie lub dinozaurze myślimy jako o częściach przyrody. Ameba baraszkuje sobie, wystawiając nibynóżki (pseudopodia) i pochłaniając cząsteczki pożywienia, to prawie wszystko. Lis biega po krzakach, goniąc królika na kolację, a kiedy natknie się na grupę podludzi na koniach, jest zbyt zajęty ucieczką przed psami, by zastanawiać się nad moralną stroną krwawych sportów. Dąb po prostu sobie stoi i fotosyntetyzuje, czerpiąc wodę z gleby, a dwutlenek węgla z powietrza; jeśli czymkolwiek się martwi, to najwyżej nadchodzącą zimą i zrzucaniem liści – na pewno nie tym, czy sąsiednie dęby uważają go za nikczemnika, który wydaje na świat zbyt wiele żołędzi. Dinozaury postrzegamy jako twory odżywiające się, oddychające, rozmnażające i ginące na tle wspaniałych dekoracji sił natury, takich jak meteoryt K/T, który uderzył w Ziemię 65 milionów lat temu i wywołał katastrofę na całej planecie. Ryciny Gary'ego Larsona z serii Far Sicie (Przeciwna strona) często przypisują zwierzętom ludzkie motywacje, i właśnie dlatego są śmieszne; doskonale wiemy, że większość zwierząt wcale się nie przejmuje swoim kręgiem przyjaciół.

I bardzo dobrze. Ale w jakiej mierze nasze przekonanie, że jesteśmy czymś szczególnym, opiera się na faktach, a w jakiej jest jedynie miłym złudzeniem poczucia wyższości? Wiara w naszą wyższość nad innymi zwierzętami to ludzka ocena wartościująca, która jako taka jest prawdopodobnie stronnicza, na naszą korzyść, jednak nie ulega wątpliwości, że różnimy się – i to istotnie – od innych zwierząt zamieszkujących naszą planetę. Musimy wytłumaczyć te różnice. Fakt, że istoty ludzkie nie zawsze były takie jak teraz, utrudnia to wyjaśnienie, ale zarazem czyni je bardziej interesującym. Bardzo nieliczni spośród nas wątpią, że powstaliśmy w wyniku ewolucji z istot, które, jak wszystkie zwierzęta, należały do świata przyrody, a zatem żyły poza sferą tych wszystkich problemów społecznych, jakie nam nie tylko zajmują każdą minutę na jawie, lecz również napastują nas we snach.

Jak do tego doszło? Wokół niniejszego zagadnienia będzie się koncentrowała nasza opowieść. Co takiego było w tym właśnie kawałku skały, w tym konkretnym spiralnym ramieniu tej nieszczególnie wyróżniającej się galaktyki, iż sprawiło, że jesteśmy właśnie tacy? Jak to możliwe, że materia nieożywiona przekształca się w takie skomplikowane istoty jak my, które mają swoje własne, wewnętrzne światy umysłów i wyobraźni? Przy założeniu, że jest to możliwe – dlaczego tak się stało? Dlaczego my?

Niektórzy przypisują wszystko Bogu i to Im wystarcza: nie mamy Im nic do powiedzenia. Inni – jedynie nieubłaganym skutkom podstawowych praw fizyki: im też nie mamy nic do powiedzenia. Mamy jednak coś do powiedzenia tym, którzy uznają, że obie te odpowiedzi są niekompletne, ludziom, którzy uważają, że nasza obecność na tej planecie i dziwne umiejętności naszego umysłu zasługują na wyczerpujące i poważne wyjaśnienie. W Wytworach rzeczywistości (o których dalej będziemy mówić w skrócie Wytwory) staramy się wytłumaczyć ewolucję istot ludzkich w nowy, nieznany dotąd sposób. Książka nasza znacząco się różni od zwykłej opowieści naukowej, chociaż ma z nią wiele wspólnego. Mówiąc dokładniej, będziemy spoglądać na zagadnienia umysłu i kultury z dwóch, zasadniczo różnych perspektyw, które raczej wzajemnie się uzupełniają, niż wykluczają. Jedną z nich jest konwencjonalny, naukowy punkt widzenia: rozbierz w myśli układ na kawałki i zobacz, w jaki sposób te kawałki do siebie pasują. Druga – mniej konwencjonalna, ale, według nas, równie ważna, polega na przyjrzeniu się kontekstowi i sprawdzeniu, w jaki sposób dany układ jest ukształtowany przez to, co go otacza.

Po drodze będziemy zmuszeni poddać ponownej ocenie ortodoksyjne opowieści naukowe o działaniu wszystkiego, z których wiele ma niemal charakter mitów. Nie uważamy, żeby z powodu takiej powtórnej oceny te ortodoksyjne opowieści traciły "prawdziwość" (nieco później damy wyraz niektórym z naszych przesądów na temat prawdy), a z całą pewnością nie sądzimy, by stawały się mniej "naukowe". Chcemy pokazać, że jeśli rozpatruje się jakieś zagadnienie wieloaspektowo, to można stwierdzić, że poszukuje się różnych rodzajów odpowiedzi. Na przykład odpowiedź "Bóg" może zadowolić duchownego pytającego o cnotliwe życie, ale nie programistę poszukującego wirtualnej rzeczywistości. Uważamy, że dzięki takim zmianom perspektywy zmniejsza się wrażenie zagadkowoścl wielu zagadnień dotyczących ewolucji człowieka i rozwoju kultury. W szczególności zmiany te pomogą nam opowiedzieć historię ludzkiego umysłu i kultury w przystępniejszy sposób, w sposób, który wyjaśnia – a nie tylko określa – naukowe podstawy naszego świata i nas samych.

Przedstawimy poniżej zarys tej opowieści, który posłuży za "mapę drogową" dla reszty książki. Najpierw spojrzymy na początki życia i jego ewolucję zarówno na Ziemi (opowieść o naszym pojawieniu się), jak i gdzie indziej (historia o tym, co mogłoby się wydarzyć lub co może się dziać teraz na jakiejś innej planecie krążącej wokół jakiegoś innego, odległego słońca). Opiszemy rozwój zmysłów – zwłaszcza wzroku, słuchu i węchu – wyjaśniając, w jaki sposób wpłynęły one na ewolucję sieci komórek nerwowych i doprowadziły do powstania najbardziej elastycznego i zadziwiającego ze wszystkich narządów – mózgu. Pokażemy, że nasze zmysły, nie będące jedynie biernymi obserwatorami rzeczywistości, rozwijają się i ulegają subtelnemu dostrajaniu, by wzmacniać te cechy, którymi nasze mózgi są szczególnie zainteresowane. Manipulując cechami umysłowymi, tworzymy "mapy pojęciowe" otaczającej rzeczywistości, które pozwalają nam na podejmowanie decyzji oraz zmianę zdania w reakcji na skutki tych decyzji. Nie tyle obserwujemy rzeczywistość, co tworzymy swój własny obraz tej rzeczywistości i właśnie na ten obraz patrzymy, ilekroć postrzegamy świat zewnętrzny. Tą umiejętnością zarządza inteligencja – zdolność rozumowania, rozwiązywania problemów – która nie jest wyłącznie cechą budowy dużych mózgów o skomplikowanych sieciach nerwowych. Inteligencja powstaje w ścisłym związku z cudowną, niegenetyczną sztuczką stosowaną przez rodziców w celu zapewnienia swemu potomstwu lepszego startu w życiu, sztuczką, którą nazywamy "przywilejem". Przywilej zaczyna się od żółtka jaja i gniazda i osiąga szczytową postać – przynajmniej dotychczas – w kulturze. Twierdzimy ponadto, że do powstania umysłu nie prowadzi wyłącznie inteligencja lub tylko kultura, lecz obydwie – współdziałając ze sobą.

To język jest cechą naszych umysłów, często uważaną za najważniejszą, czyniącą nas istotami jedynymi w swoim rodzaju, niepowtarzalnie ludzkimi. Niektórzy naukowcy traktują język jako konieczny warunek wstępny powstania inteligencji, inni zaś sądzą, że to inteligencja warunkuje powstanie języka. Naszym zdaniem obie strony mają rację – a zatem i obie się mylą, ponieważ każda z nich sądzi, że to ta druga się myli; tym samym obie popełniają błąd, mówiąc o "koniecznym warunku wstępnym". Język i inteligencja rozwijały się równocześnie i są tak samo nierozerwalnie związane z kulturą.

Na zakończenie opowiemy o powstaniu ludzkiej kultury, o technikach, które kultury wykorzystują, aby przetrwać w zmiennym świecie, i o skutkach różnic kulturowych w grupach etnicznych wyrwanych ze swego środowiska: także o skutkach prowadzących do powstania społeczności wielokulturowych, w których jednostki borykają się ze zmianami swej kulturowej tożsamości. Opowiemy o rozwoju globalnych systemów komunikacji, które tak trwale ugruntowują wielokulturowość, że nie potrafimy cofnąć się do poprzedniej sytuacji, nawet gdybyśmy chcieli. Rzucimy okiem na przyszłość ludzkiej wielokultury. A potem wszystko razem zapakujemy i obwiążemy wstążką z piękną kokardą dzięki unifikującemu pojęciu, eksteligen-cji, które stanowi kontekstowy i kulturowy odpowiednik osobistej, wewnętrznej inteligencji.

Przed rozpoczęciem naszej opowieści zadamy pytanie "na rozgrzewkę": W jaki sposób z materii nieożywionej rozwinęło się życie? W prologu opisaliśmy bieżący pogląd na powstanie Wszechświata, teorię Wielkiego Wybuchu. Przestrzeń, czas i materia powstały z niczego; potem proste rodzaje materii pierwotnej, istniejące w czasie panowania wysokiej temperatury, zaczęły się łączyć, tworząc rozmaite pierwiastki chemiczne – wodór, hel, lit, beryl, bór, węgiel, azot, tlen... Następnie ich atomy wiązały się ze sobą, dając związki chemiczne – dwa wodory plus jeden tlen tworzą wodę, jeden węgiel i dwa tleny tworzą dwutlenek węgla. Ciała istot żywych są zbudowane z milionów różnych cząsteczek, a wszystkie cząsteczki pochodzą z reakcji jądrowych zachodzących we wnętrzach gwiazd. Dosłownie "jesteśmy gwiezdnym pyłem", jak śpiewała Joni Mitchell w Woodstock.3

Z cząstek powstają atomy, a z atomów cząsteczki – to potrafimy zrozumieć, to nam przypomina budowanie domu z cegieł. Domy jednak nie rozwijają w sobie własnej woli, nie podnoszą się i nie ruszają z miejsca. Tak postępują istoty żywe. Oto prawdziwa zagadka. W jaki sposób nieożywiona chemia nieorganiczna zdołała wygenerować bogatą różnorodność życia? Jest jasne, że nie stało się to od razu. Nie było żadnego cudownego, szczególnego i brzemiennego w skutki momentu, w którym życie nagle pojawiło się na planecie. Raczej życie powstawało stopniowo z nie-życia. Pod tym względem początki życia (jako takiego) nieco przypominają początek życia pojedynczej istoty. Był taki okres, w którym Maureen nie istniała. Kiedy jajo, zarodek, płód, dziecko stały się Maureen? Kiedy to nabrało człowieczeństwa? Z całą pewnością nie było konkretnego momentu "stania się" Maureen – chociaż ludzie nieznający się na rzeczy opowiadają o "chwili zapłodnienia" – poza jej zaistnieniem w sensie prawnym, podczas uroczystości nadania imienia. Każda osoba przypomina malowidło lub książkę: powstaje stopniowo. Maureen zaczęła jako nie-Maureen i stopniowo stawała się Maureen. Podobnie było z początkami życia.

Nie możemy cofnąć się i sprawdzić, co naprawdę się wydarzyło, ale możemy się domyślać, jakiego rodzaju gra chemiczna musiała się rozgrywać na pierwotnej Ziemi. W szczególności potrafimy zrozumieć, że życie mogło się pojawić w racjonalnie wytłumaczalny sposób, stopniowo i spontanicznie, na skutek zupełnie racjonalnych procesów chemicznych. Cztery miliardy lat temu Ziemia była zupełnie innym miejscem. Jej powierzchnię tworzyły nagie skały, piaszczyste pustynie, zbiorniki bulgoczące smołą i dymiące siarką. Jej oceany były wodnistymi warstwami substancji chemicznych wypłukiwanych z rozpuszczanych skał i wstrzykiwanych przez podwodne wulkany w oceaniczne głębie. Już wtedy istniały wszystkie dzisiejsze różnorodne pierwiastki chemiczne – ponieważ, nie licząc ciągłego opadania pyłu meteorytów i powolnego wycieku lżejszych gazów, atomy tworzące nasz świat są tymi samymi atomami, które istniały 4 miliardy lat wcześniej. Różnica między Ziemią pradawną a tą, którą dziś zamieszkujemy, nie leży w jej atomach, lecz w cząsteczkach. Obecnie cząsteczki są dużo bardziej zróżnicowane oraz – co rozstrzygające – zorganizowane w sposób znacznie bardziej skomplikowany.

W podręcznikach czytamy, że cząsteczka jest zbiorem atomów połączonych przez siły międzyatomowe – "wiązania". To prawda – na ile może być prawdziwe jakiekolwiek ludzkie twierdzenie o przyrodzie – ale nie cała prawda. Druga część tej historii jest taka, że w odróżnieniu od atomów cząsteczki mogą stawać się coraz bardziej złożone. Atomy pozostawione same sobie nie wytwarzają atomów takiego rodzaju, jaki nigdy wcześniej nie istniał – chociaż niektóre z nich mogą się zmieniać dzięki reakcjom jądrowym, na przykład uran przechodzi w ołów. Jednak atomy, łącząc się na nowe sposoby, dość łatwo wytwarzają zupełnie nowe rodzaje cząsteczek, a te cząsteczki z kolei wytwarzają nowe cząsteczki – jest to proces trwający po dziś dzień. Gdybyście znali jedynie katalog występujących na Ziemi cząsteczek, nie wiedząc o niej nic więcej, wówczas moglibyście zauważyć wyraźną różnicę między katalogiem dzisiejszym a tym sprzed 4 miliardów lat. Dzisiejszy katalog zawierałby wiele olbrzymich cząsteczek, takich jak białka i DNA, których brakowałoby w wersji wcześniejszej.

A zatem na przestrzeni miliardów lat cząsteczki stały się bardziej złożone i skomplikowane. Nie wyjaśnia to jednak wszystkiego – dzieje się znacznie więcej, i nie tylko za sprawą złożoności. Taki liczący 4 miliardy lat katalog cząsteczek zawierałby również pewne zdumiewająco skomplikowane cząsteczki, na przykład niezliczone, niesamowite konglomeraty, tworzone w otchłaniach smoły. Podobnie dzisiejszy katalog byłby zapełniony cząsteczkami przypominającymi toffi, bezładną masą pojedynczych struktur, które są do siebie podobne pod tym względem, że każda z nich oddzielnie jest wyjątkowo nieciekawa. Nie, najbardziej interesujące cząsteczki są nie tylko skomplikowane – one są zorganizowane. Są to, w samej rzeczy, maszyny – pierwsze maszyny, które pojawiły się na Ziemi. To oczywiste, że niezbyt przypominały maszyny, z którymi się oswoiliśmy – kosiarki, samochody, samoloty – ale miały jedną cechę wspólną z tymi wszystkimi stworzonymi przez człowieka urządzeniami. Były zdolne do wykonywania funkcji, co jest wymyślnym sposobem powiedzenia, że robiły różne rzeczy. Funkcja to działanie, które – po dostarczeniu pewnych wielkości wejściowych (początkowych) – w rzetelny sposób wytwarza różne wielkości wyjściowe (końcowe). Na przykład najbardziej oczywistą funkcją kosiarki do trawy jest koszenie trawnika: w tym wypadku wielkością wejściową jest duża ilość wyrośniętej trawy, a wyjściową – staranny pokos zieleni. Kosiarka wykonuje też inne funkcje, na przykład nie pozwala na zamknięcie drzwi do szopy stojącej w ogrodzie albo przytrzymuje na miejscu stertę worków plastikowych, kiedy wieje wiatr.

Również cząsteczki mogą wykonywać funkcje, gdyż oddziałują z innymi cząsteczkami. A ponieważ cząsteczki mają określone kształty, dla różnych cząsteczek te oddziaływania są różne. Na przykład cząsteczka A ma zagłębienie na powierzchni akurat o kształcie dopasowanym do wypustki na cząsteczce B. Jeśli tak – i jeśli siły międzyatomowe są odpowiednie – to można oczekiwać, że zobaczy się wiele cząsteczek utworzonych z połączenia cząsteczek A i B. Takie procesy budowania cząsteczek – typu "wciśnij i graj dalej" – zachodzą bez przerwy. W pewnym stopniu przeciwdziała im skłonność cząsteczek do rozpadania się, z różnych powodów, i dzięki temu nie dochodzi do związania wszystkiego, co istnieje na Ziemi, w jedną gigantyczną supercząsteczkę.

Poza tym pewne cząsteczki mają części ruchome. Wiązania, które łączą ich atomy, mogą – w ograniczonym zakresie – zginać się i skręcać, a czasami nawet atomy mogą obracać się wokół swych wiązań niczym śmigła na osi. Ta giętkość daje wiele możliwości tworzenia maszyn chemicznych o interesujących funkcjach. Niektóre cząsteczki potrafią łączyć inne cząsteczki bądź je rozrywać. Po wykonaniu swej funkcji pozostają niezmienione i są gotowe do wykonania jej raz jeszcze, i jeszcze... Takie cząsteczki nazywamy katalizatorami. Cząsteczki katalizujące działają jak linia produkcyjna: jeśli tylko zapewni się im odpowiednie surowce, będą wytwarzały swoje ulubione cząsteczki jedną po drugiej, w nieskończoność.

Wykonywanie funkcji jest czymś zupełnie innym niż posiadanie celu. Maszyny cząsteczkowe nie wykonują swoich funkcji dlatego, że tak chcą: one je wykonują dlatego, że tak są zbudowane. W istocie, nie mogą nie wykonywać swoich funkcji. Podobnie kamień wykonuje swą funkcję staczania się po zboczu góry, ponieważ jest należycie zaokrąglony i ma dość masy, by uczepiła się go grawitacja. Jednak nie ma owego zaokrąglonego kształtu po to, żeby się staczać z góry. Wspominamy o tym, gdyż istoty ludzkie wykazują wrodzoną skłonność do mylenia funkcji z celami – a więc na przykład stwierdzenie "słońce nas ogrzewa" przechodzi w "słońce zostało umieszczone na niebie po to, żeby nas ogrzewać". Takie koncentrujące się na celach myślenie z łatwością może doprowadzić do sytuacji, w której ludzie czczą słońce--bóstwo, nie zdając sobie sprawy, że słońce pełni funkcję zapewniania im ciepła, wcale tego nie chcąc ani nie żądając oddawania mu czci jako warunku dalszego grzania.

W każdym razie 4 miliardy lat temu wokół znajdowały się właściwie te same atomy co teraz, jednak nie w takich samych połączeniach i inaczej zorganizowane niż dzisiaj. Złożone cząsteczki występujące

w żywych organizmach i pseudożywych bytach, takich jak wirusy, nazywamy cząsteczkami organicznymi. Atomem umożliwiającym istnienie wszystkich cząsteczek organicznych jest węgiel: atomy węgla mają zdolność łączenia się i tworzenia ogromnych, trwałych szkieletów, do których mogą się przyczepiać inne atomy. Nawet węgiel jest zdolny do wykonywania tej funkcji zaledwie w wąskim zakresie wartości temperatury, a inne atomy w ogóle nie mogą tego robić, poza – być może – krzemem. Nie oznacza to, że węgiel jest niezbędny dla życia; znaczy tylko, że jest on niezbędny dla naszego rodzaju życia, który jest jedynym rodzajem, o jakim wiemy, i który wydaje się całkiem niezłym materiałem na życie w ogóle. Niemniej jednak ten rodzaj organizacji, który nazywamy życiem, mógłby w zasadzie pojawić się na inne sposoby – w postaci cząsteczek opartych na krzemie, oddziałujących ciągów elektronów w kryształach metalicznych, zderzających się wirów plazmy w gwiezdnej koronie... Możliwość powstania cząsteczek złożonych jest istotna dlatego, że niektóre z nich potrafią wykonywać zadania bardziej wyrafinowane niż cząsteczki proste. Od ich wykonywania zależy ta osobliwa forma materii, określana jako życie. Organizmy to coś znacznie więcej niż bezkształtne miski cząsteczkowej zupy: sposób ułożenia ich cząsteczek jest przynajmniej tak samo ważny jak rodzaj cząsteczek. Jednak bez potencjalnej złożoności, którą zapewnia węgiel, nie mogłyby istnieć cząsteczki na tyle skomplikowane, by się zorganizować w takie organizmy jak my.

Życie wydaje się czymś zupełnie innym niż materia nieorganiczna – może się poruszać zgodnie z własną wolą, rozmnażać, pochłaniać inne substancje, reagować na bodźce środowiska. Zatem nie ma w tym nic dziwnego, że niektórzy ludzie sądzą, iż materia ożywiona jest po prostu innym rodzajem materiału niż materia nieożywiona. To przekonanie nazywamy wltalłzmem. Jego największa wada polega na tym, że nie istnieją dowody na jego potwierdzenie: nigdy nie wydzielono nawet odrobiny materiału tego innego rodzaju. Rozkładając na części dowolny organizm, aż do poziomu cząsteczek, znajdziecie wyłącznie zwykłą materię organiczną. My, ludzie, jesteśmy zbudowani z takich samych atomów jak skały, woda i otaczające nas powietrze. W ten sposób nieuchronnie dochodzimy do wniosku, że to nie w składnikach kryje się różnica, a w sposobie ich zorganizowania. Żywe stworzenie można zabić, uderzając w jego głowę kamieniem: trudno dostrzec, jak tak grubiański czyn mógłby pozbawić żywotności ezoteryczną, niematerialną substancję owej istoty, jednak z łatwością widać, w jaki sposób może on zniszczyć jej zorganizowanie.

Podobnie samochód składa się z tych samych atomów co metalowe blachy, worki sproszkowanego aluminium i puszki polimerów, z których został złożony. Jego zdolność poruszania się nie bierze się stąd, że powstał z innego rodzaju materii: zdolność ta jest jedynie wynikiem działania złożonej w odpowiedni sposób materii. Inżynier samochodowy potrafi wytłumaczyć, na czym polega ten sposób organizacji, i robi to na tyle szczegółowo, że każdy jego słuchacz na przyjęciu rusza czym prędzej na poszukiwanie tacy z alkoholami. Natomiast nikt nigdy nie zbudował auta w ten sposób, że wyruszył na poszukiwanie nowego rodzaju materii, która – po nalaniu do niej benzyny – miałaby zdolność poruszania się.

Ta analogia do samochodu staje się ryzykowna, gdy w budowaniu jej posuniemy się za daleko. Według niektórych organizacja wiąże się nieodłącznie z organizatorem, podobnie jak istnienie zegarka oznacza istnienie zegarmistrza. Jest to kuszący sposób argumentacji, ale nie ma żadnego ważnego powodu, aby go przyjąć. Jedną z najbardziej godnych uwagi cech materii organicznej – a także, co sobie teraz uświadamiamy, również w odpowiednich warunkach materii nieorganicznej – jest jej zdolność samoorganizacji. Zatem, pod pewnymi względami, lepsza od analogii do samochodu byłaby analogia do wiru, tornado lub płomienia: struktury zorganizowanej, powstającej bez świadomej ingerencji. Zjawisko samoorganizacji jest sprzeczne z naszą intuicją, przypuszczalnie dlatego, że rzadko stykamy się z nim bezpośrednio: w naszym codziennym świecie doprowadzenie do powstania organizacji wymaga zawsze wielkiego wysiłku. Mimo to jesteśmy otoczeni wysoce zorganizowaną materią, z której również powstaliśmy, a więc materia ta w jakiś sposób musiała zostać doprowadzona do tego stanu zorganizowania. Albo została zorganizowana przez twórcę organizmów, albo zorganizowała się sama.

Od niepamiętnych czasów filozofowie i teolodzy roztrząsają kwestie związane z hipotezą "twórcy organizmów". Jej oczywiste zalety ("rozwiązuje" problem w sposób zadowalający wiele osób) zderzają się z równie oczywistymi wadami. Na przykład kto – czy co – zorganizował organizatora? I gdzie jest sam organizator? Tym, którzy podzielają dążenie naukowca, by zrozumieć przyrodę, a nie tylko ją zakładać, hipoteza samoorganizacji oferuje znacznie więcej. Jest to śmiała koncepcja, która nie rozwiązuje zagadki, o ile nie wyjaśnimy, jak i dlaczego żywa materia się samoorganizuje. Stanie się wtedy oczywiste, że nie ma żadnej wrodzonej, wewnętrznej sprzeczności w pomyśle, że organizacja czasami pojawia się "za darmo". Również jasne stanie się to, że układy ograniczone do skali laboratoryjnej i symulacje komputerowe pozwalają sobie na zachowania samoorganizacyjne znacznie częściej, niż moglibyśmy przypuszczać. Nadal jeszcze nie mamy pewności dlaczego, ale wiemy, że tak jest. Być może nasz Wszechświat jest pod tym względem szczególny; być może takie muszą być wszystkie wszechświaty. Nie wiemy, jak jest naprawdę.

To, że życie jest zdolne do samoorganizacji, staje się wyraźne jedynie w długiej skali czasu: porównajcie organizm, na przykład współcześnie żyjącą mysz, z kawałkiem skały sprzed 4 miliardów lat. Jeden z najbardziej rzucających się w oczy "niezwykłych" przejawów życia można jednak zauważyć w znacznie krótszej skali czasu: mianowicie jest nią zdolność rozmnażania. Życie tworzy nowe – i właściwie takie samo – życie. Ludzie tworzą nowych ludzi, koty tworzą nowe koty, nicienie tworzą nowe nicienie, a ameby – nowe ameby. To zdumiewająca zdolność i z całą pewnością nie przypomina zwykłej chemii.

Mamy jednak skłonność do niedoceniania możliwości "niewspomaganej" chemii, a to zniekształca nasz sąd o tym, jak bardzo zdumiewające i mało prawdopodobne jest życie. Trzydzieści lat temu uważano, że biologia jest niezwykle skomplikowana, natomiast chemia – stosunkowo prosta. Wydawało się, że chemiczna historia początków życia wymaga zbudowania myślowej piramidy, złożonej z coraz bardziej skomplikowanych procesów. Jej podstawę tworzy przyziemna chemia z probówek, wyniosły szczyt zaś – biologia. Dziś wiemy, że jest to obraz fałszywy. Sfera niewspomaganej chemii (chemii, która działa, nie wymagając istnienia żywego organizmu) rozciąga się do samej góry. Nawet prosta, niewspomagana chemia jest znacznie bardziej złożona niż to, do czego chcą nas przekonać podręczniki. Na przykład, jeśli zapalić mieszaninę dwóch części wodoru i jednej tlenu, to mieszanina ta wybuchnie i powstanie woda. Stare podręczniki traktują to jak prostą reakcję chemiczną: 2H2 + O2 –> 2H2O. (Nie zapisujemy jej w pozornie prostszej postaci: H2 + O –> H2O, ponieważ reakcje dotyczą cząsteczek, a cząsteczka tlenu to O2, a nie O). Z nowszych podręczników dowiecie się, że w reakcji bierze udział, w charakterze pośredników, co najmniej dziesięć innych cząsteczek, a im usilniej będziecie ją zgłębiać, tym więcej znajdziecie cząsteczek. W starych podręcznikach pisze się, od czego zacząć i co z tego powstaje, ale nie wspomina o tym, co się dzieje między początkiem a końcem. Skoro w tej podstawowej reakcji wszystko okazuje się tak złożone, to nic dziwnego, że w wypadku bardziej "wyrafinowanych" reakcji chemicznych sprawy się jeszcze bardziej komplikują. Ponadto, w miarę jak rosło nasze zrozumienie złożoności procesów chemicznych, zaczęliśmy zdawać sobie sprawę, że biochemia jest znacznie bliższa niewspomaganej chemii, niż się nam wydawało. W istocie, współczesne procesy przemysłowe, w których na szeroką skalę wykorzystuje się katalizatory, znajdują się dokładnie na skrzyżowaniu chemii niewspomaganej i związanej z nią biochemii.

Nad powstaniem życia z prostych związków chemicznych łamiemy sobie głowę także dlatego, że obecnie na Ziemi bardzo trudno odnaleźć takie warunki chemiczne, które dawno, dawno temu dały początek życiu. Dzieje się tak, ponieważ życie wdarło się we wszystkie możliwe siedliska owej chemii – od głębi oceanów i wielokilometrowych szczelin w granicie po wysokie warstwy atmosfery – a więc chemia tych wszystkich środowisk zmieniła się nie do poznania. Dobrym przykładem byłoby rdzewienie, tylko że na Ziemi zachodzi ono zawsze "przy wsparciu" bakterii, pobierających dziesięcinę w postaci energii. Zatem wyobraźmy sobie, że żelazo rdzewieje na powierzchni planety pozbawionej życia. Przywołajmy pojęcie katalizy: cząsteczka jest katalizatorem, jeśli bierze udział w wytwarzaniu innej cząsteczki lub cząsteczek, a w trakcie tego procesu sama się nie zużywa. Rdzewienie sterylne zachodzi w ramach autokatalizy – jeśli na żelazie znajdzie się odrobina rdzy, to ta odrobina, jako katalizator, wytworzy więcej rdzy. Jest to proces rekurencyjny, biorący sprawy w swoje ręce, toteż do jego rozpoczęcia potrzeba trochę produktu końcowego. (Nie martwcie się: wcale nie powiedzieliśmy, że ta pierwsza odrobina produktu powstała w tym samym procesie rekurencyjnym. Przekonacie się o tym później).

W chemii rzeczywistej i technologii istnieje wiele procesów rekurencyjnych, ale na ogół nie mówi się o nich na lekcjach chemii w szkołach, ponieważ procesy takie nie pasują do uproszczonych teorii, jakich się tam uczy. Katalizator samochodowy, który utlenia substancje zanieczyszczające, wykorzystuje taki właśnie układ. Powierzchnia katalizująca wykonuje swoje zadanie w serii coraz szerszych pierścieni, podobnie jak to się dzieje w najlepszym przykładzie takiej reakcji chemicznej, czyli w reakcji Biełousowa-Żabotyńskiego, przedstawionej na rycinie l. Jest to niezwykle fotogeniczny przypadek rekurencyjnej reakcji chemicznej, w której na rdzawoczerwonym tle powstają rozszerzające się, niebieskie pierścienie. Przez 40 lat od momentu, gdy po raz pierwszy opisano takie układy, większość chemików nie wierzyła, że mogą one działać: wydawały się sprzeczne z najsłynniejszym – i źle rozumianym – prawem nauki, mianowicie z drugą zasadą termodynamiki.


Ryc. 1. Typowe wzory "tarczowe" w reakcji Biełousowa-Żabotyńskiego.
Z upływem czasu pierścienie się rozszerzają.

A nie są, podobnie zresztą jak i życie.

Dzięki epokowym badaniom – które w latach pięćdziesiątych prowadzili Maurice Wilkes, Rosalind Franklin, Francis Crick i James Watson – wiemy, że u podstaw niemal wszelkiego ziemskiego życia znajduje się jedna godna uwagi cząsteczka, a właściwie rodzina bardzo podobnych do siebie cząsteczek. Cząsteczką tą jest DNA, czyli kwas deoksyrybonukleinowy (skrót DNA pochodzi od pierwszych liter słów tworzących jego angielską nazwę). DNA tworzy materiał genetyczny niemal wszystkich organizmów. Kilka wirusów wykorzystuje RNA, kwas rybonukleinowy, ale DNA i RNA pochodzą z tej samej cząsteczkowej stajni. Cząsteczka DNA ma prostą, lecz zmyślną budowę, w której dwie bliźniacze nici tworzą coś w rodzaju spiralnych schodów – podwójną helisę. Te nici są zbudowane z czterech rodzajów cząsteczek nazywanych zasadami, trzymających się razem dzięki szkieletowi utworzonemu z cukrów i grup fosforanowych. Taka struktura umożliwia cząsteczce DNA wykonywanie dwóch ważnych zadań: kodowania informacji i kopiowania (replikacji). Informacja jest zakodowana w postaci sekwencji zasad DNA i dotyczy między innymi struktury istotnych białek, bez których nie można zbudować organizmów, a także sekwencji określających, kiedy będą one tworzone. DNA kopiuje się w ten sposób, że rozdziela się na dwie nici zawierające komplementarne zasady, a potem dla każdej nici odtwarza nić do niej pasującą, produkując dwie kopie informacji genetycznej z jednego oryginału. (Opis ten, chociaż standardowy, jest nadmiernym uproszczeniem, ale wystarczająco dokładnym na nasze obecne potrzeby). W całym tekście Wytworów będziemy odróżniać replikację, czyli tworzenie dokładnych lub nominalnie dokładnych kopii, od rozmnażania, czyli tworzenia kopii podobnych – w szczególności na tyle podobnych, że same również mogą się namnażać. DNA się replikuje, ale jeśli podczas replikacji wkradnie się jakiś błąd – czyli dojdzie do mutacji – to należy raczej mówić, że cząsteczka uległa namnożeniu.

DNA często opisuje się jako cząsteczkę samoreplikującą, co nie jest zgodne z prawdą: jeśli pozostawimy DNA w naczyniu, wcale go nie przybędzie. DNA replikuje się jedynie dzięki pomocy wielu innych cząsteczek – enzymów, na przykład polimerazie DNA. Wspominamy o nich tylko po to, żeby uwypuklić, iż DNA do replikacji potrzebuje całego "zespołu wspomagającego": nie może wytwarzać własnych kopii – podobnie jest z fotokopiarką. Ponadto fakt, że DNA zawiera "informację", jest znacznie mniej istotny od fizycznej (tzn. chemicznej!) postaci, jaką ta informacja przybiera. Wszystkie cząsteczki zawierają jakąś Informację – na przykład położenia ich atomów to pewien rodzaj informacji, o czym szybko się przekonacie, budując modele cząsteczek. Informacja w DNA jest użyteczna nie dlatego, że jest informacją, ale dlatego, że jest to informacja przechowywana w postaci możliwej do wykorzystania przez inne maszyny chemiczne. Analogicznie, w położeniach włókien celulozy tworzących tę kartkę jest zakodowana ogromna ilość informacji, ale jeśli przeczytacie tę stronę, to za jedyną pożyteczną – dla was – informację uznacie tę, która pochodzi z wydrukowanych na niej liter.

Proces umożliwiający replikację DNA jest kolejnym autokatalitycznym cyklem rekurencyjnym, z tym że tutaj katalizuje się zbiór cząsteczek. DNA zawiera informacje definiujące, przeznaczone dla cząsteczek z zespołu wspomagającego. Zespół wspomagający pomaga DNA w replikacji, a DNA bierze udział w replikowaniu własnego zespołu wspomagającego. Rekurencja często budzi niepokój, ale jak inaczej mógłby przebiegać proces replikacji? To, co sprawia, że procesy rekurencyjne wydają się niepokojące, to wrażenie, iż procesy takie nigdy nie mogą się rozpocząć – jest to typ zagadnienia: "jajo i kura". W rzeczywistości nie jest to wcale poważny problem, a jedynie przypadek nieporządnego rozumowania, polegający na błędnym ekstrapolowaniu procesu wstecz. Rozpoczęcie procesu replikacji jest stosunkowo proste. Jedyne, czego zrobić nie można, bez zniszczenia samego procesu, to go zatrzymać. Żeby rozpocząć proces jajo-i-kura, trzeba stworzyć odpowiednią konfigurację początkową; taką, która stanowi część procesu tylko w pierwszym okrążeniu. Na przykład, można namówić nie-kurę na złożenie jaja, z którego rozwinie się kura; jaja również zamienią się w kury i tak dalej, bez końca. To jasne, że nie można zrobić tej sztuczki, jeśli się zaczyna od idealnie replikującej się nie-kury, a z jajkiem nie stanie się nic niefortunnego; jednak jeśli jest to reprodukująca się nie--kura, podlegająca zmianom, które nie wpływają na zdolność rozmnażania się jej potomstwa, to nie istnieje żaden problem pojęciowy – a jedynie techniczny, dotyczący faktycznego "udania się" naszej sztuczki. Wówczas odpowiedź na wiekową zagadkę filozoficzną staje się zaledwie kwestią definicji. Czy jajo kury to jajo złożone przez kurę, czy też jest to jajo, z którego wyrasta kura? W pierwszym przypadku najpierw była kura (z jaja nie-kury); w drugim – jajo (złożone przez nie-kurę).

Są też inne sposoby na uruchomienie układu replikacji lub reprodukcji. Jeden polega na jeżdżeniu "na barana"4 na istniejących wcześniej układach podlegających replikacji lub reprodukcji. Tak są powielane (replikowane) dokumenty: jadą na barana na kopiarkach, które są powielane przez ludzi pracujących w fabrykach. Z kolei kopiarki jadą na barana na procesie reprodukcji ludzi. Oczywiście nie jest możliwe, aby każdy proces replikacji/reprodukcji jechał na barana na procesie, który go poprzedza, bo w przeciwnym razie zaistniałby prawdziwy problem jajo-i-kura i wtedy przynajmniej jeden proces musiałby się zaczynać w jakiś inny sposób (będąc konfiguracją początkową dla wszystkiego, co potem pojedzie na nim na barana). Ten inny sposób najlepiej określić jako "rusztowanie": zanim zamknie się pętla replikacji, proces jest wspomagany przez coś innego, co na zawsze wypada z tej pętli po jej zamknięciu. Gdy układ raz osiągnie zdolność replikacji, zaczyna się szybko rozprzestrzeniać i przechwytuje wszelkie wolne substraty.

Mimo że pętla utworzona przez DNA i jego zespół wspomagający w zasadzie jest zdolna do replikacji, w praktyce wykazuje "jedynie" zdolność namnażania. Procedura jest tak złożona, że rzadko przebiega bezbłędnie. Co więcej, w organizmach rozmnażających się płciowo tok procesu rozmnażania wprowadza modyfikacje typu "zmieszaj i dopasuj". Nie należy o tym myśleć w kategoriach defektu. Układy rozmnażające się (reprodukujące) są znacznie ciekawsze niż układy, które jedynie się replikują, i to właśnie dlatego, że mogą się zmieniać. Replikacja jest zawsze tym samym, powtarzającym się w nieskończoność. W namnażaniu pozostaje miejsce na elastyczność – w ten sposób z nie-kurzego jaja można wyprodukować kurę.

Ta możliwość prowadzi do ewolucji, która, w różnych ujęciach, stanowi przedmiot rozważań zamieszczonych w następnych trzech rozdziałach. Zanim przystąpimy do tak subtelnego tematu, zastanowimy się nad bardziej przyziemnym pytaniem: W jaki sposób rozpoczęła się replikacja DNA? Ten proces wydaje się zbyt złożony, by mógł się pojawić dzięki surowym rusztowaniom: najprawdopodobniej przyjechał na barana. Istnieją pewne wskazówki co do możliwych prekursorów samego procesu replikacji DNA. Od lat podawano wiele różnych propozycji, a wspominamy tu o nich, aby pokazać, że istnieje kilka pozornie prawdopodobnych rozwiązań zagadnienia dotyczącego sposobu, w jaki życie rozpoczęło wędrówkę po swej reprodukcyjnej ścieżce.

Jednym z tych rozwiązań jest "świat RNA"; drugim, według Grahama Cairnsa-Smitha – glina; trzecim zaś – pochodząca od Stuarta Kauffmana koncepcja autokatalitycznej sieci cząsteczek. Świat RNA to hipotetyczny okres ewolucji, w którym DNA nie odgrywał jeszcze roli w procesie replikacji form protożywych: na scenie królowała prostsza cząsteczka RNA i reprodukowała się bez pomocy bandy cząsteczek asystujących DNA. W latach pięćdziesiątych Stanley Miller, uczeń Harolda Ureya, przeprowadził doświadczenia pokazujące, w jaki sposób aminokwasy – klocki, z których są zbudowane białka – pojawiły się spontanicznie w warunkach symulujących pierwotny skład chemiczny Ziemi. Różne odmiany tego układu dostarczyły wszystkich surowców niezbędnych do powstania życia opartego albo na DNA, albo na RNA. Możliwość istnienia świata RNA, poprzedzającego dzisiejszą kombinację DNA/RNA, po raz pierwszy objawiła się w latach osiemdziesiątych, kiedy Tom Cech i Sydney Altman5 odkryli specjalne cząsteczki RNA, obecnie nazywane rybozymami. Cząsteczki te działały jak katalizatory reakcji, która wycinała ich kawałki – jeden z elementów procesu rekurencyjnego, potrzebnego do zajścia replikacji. Potem Jack Szostak wykorzystał laboratoryjną wersję ewolucji cząsteczek do wytworzenia sprawniejszych rybozymów, które potrafiły kopiować długie sekwencje RNA. W 1996 roku David Bartel znalazł rybozymy równie wydajne jak niektóre nowoczesne enzymy białkowe. Nie doprowadzono jeszcze do samoreplikacji RNA – wykorzystującej cząsteczki asystujące, a nie DNA – jednak możliwość ta wydaje się znacznie bardziej prawdopodobna.

W maju 1996 roku chemik Jim Ferris odkrył sposób, w jaki w pierwotnym środowisku mogły zostać uformowane długie nici RNA (z 10-15 zasad). Gdy do mieszaniny chemicznej dodał montmorylonit – rodzaj gliny – na powierzchni gliny powstawały długie łańcuchy RNA. Było to szczególnie interesujące w świetle wcześniejszych spekulacji Cairnsa-Smitha o tym, że glina może dostarczyć replikowalnej struktury, na której na barana może wjechać RNA; toteż opiszemy w skrócie, co Cairns-Smith miał na myśli. Glina jest skomplikowanym połączeniem glinu, krzemu, tlenu, magnezu, wapnia, żelaza i wielu innych pierwiastków. Gliny mogą się rozpuszczać w wodzie i ponownie z niej wytrącać. Ich formy krystaliczne wykorzystują rzadsze pierwiastki do nadawania sobie egzotycznych kształtów: zwojów, zakrętasów, spiral. Jak większość kryształów, kształty te mogą pełnić funkcję szablonów do wytwarzania większej liczby kształtów tego samego rodzaju, nadbudowywanych na nich. Gdy jakieś zewnętrzne zdarzenie powoduje rozpad kryształu, to każdy jego kawałek może stać się szablonem do dalszego wzrostu, a więc owe formy gliny mogą podlegać replikacji – a właściwie mogą się reprodukować (ryc. 2). Mogą nawet konkurować ze sobą, ponieważ niektóre z tych kształtów lepiej wyciągają z roztworu pewne konkretne substancje. Gliny są prawdopodobnie ze wszystkiego na Ziemi najbliższe formie życia opartej na krzemie, a więc temu układowi replikacyjnemu, na którym inne mogą wjechać na barana. Jak sobie uświadomił Cairns-Smith, związki węgla w naturalny sposób przywierają do powierzchni kryształów gliny i katalizują reakcje organiczne. W szczególności związki te katalizują procesy polimeryzacji, w których cząsteczki tego samego rodzaju, dodając się do siebie, tworzą długie łańcuchy i inne struktury. Dzięki takiemu procesowi aminokwasy mogły stać się białkami, a proste zasady mogły się łączyć, tworząc RNA i DNA. Ferris wykazał, że chemiczna intuicja Cairnsa-Smitha ma uzasadnienie, co przydało wagi poglądowi, że nasz rodzaj życia był poprzedzony znacznie bardziej prymitywnym typem życia glinianego; Cairns-Smith nazwał swoją opowieść "genetycznym przejęciem kontroli". Jest to historia gładkiego przejścia od chemii nieorganicznej do naszego rodzaju życia, które doprowadziło do pojawienia się istot zorganizowanych mniej więcej tak jak bakterie, bez jądra komórkowego – nazywanych przez biologów prokariontami. Teraz i wilk jest syty, i owca cała: być może DNA jechał na barana na RNA, a RNA na glinie.


Ryc. 2. Mutacja i replikacja w stosach płytek gliny.

Koncepcja sieci autokatalitycznej jest trochę inna: przedstawia zbiór warunków, w jakich powstanie rusztowania będzie niemal nieuniknione, nie jest zaś jedynie wygodnym zbiegiem okoliczności. Zdolna do replikacji cząsteczka będzie tą cząsteczką, która miałaby się sama katalizować, ale to chyba sytuacja odrobinę zbyt wygodna i przypuszczalnie nie dzieje się tak w naturze. (Rdzy nie można podać jako przykład, bo potrzebuje żelaza, wody i jeszcze tlenu, nie wspominając o bakteriach). Natomiast znacznie łatwiej jest pomyśleć o takim zespole wspomagającym cząsteczek, w którym każdy członek zespołu katalizuje pozostałych. Taki zespół "zamyka się" w autokatalityczną sieć, jeżeli każdy jego członek jest katalizowany przez jakąś inną kombinację cząsteczek należących do zespołu. W ten sposób cały zespół zyskuje zdolność replikacji.6

Z analizy sieci autokatalitycznych dowiadujemy się w szczególności, jak bardzo niewspomagana chemia może się zbliżyć do prawdziwego życia. Przypuśćmy, że możemy takiej sieci przydać jeszcze jedną cechę: jej własną "tożsamość", tak żeby mogła istnieć – i podlegać repli-kacji – jako dobrze określony byt, a nie rozpraszać się w wielkim, chemicznym oceanie. Otrzymalibyśmy wówczas elementarną, chemiczną "formę życia". Jest to możliwy scenariusz, jakiś czas temu zaproponowany przez Alexandra Oparina: rzeczywiste zdarzenia prawdopodobnie były bardziej skomplikowane i pewnie zupełnie inne. Istnieją cząsteczki, znane jako lipidy – tłuszcze – które wyglądają jak kijanki. Cząsteczki wody przyciągają ich głowy, ale odpychają ogony. Co więcej, lipidy chętnie przylegają do siebie. Zatem w środowisku wodnym – takim jak pierwotny ocean – lipidy naturalnie układają się w dwie warstwy, w których wszystkie głowy są zwrócone w stronę wody, a ogony do siebie. W efekcie pojawia się układ warstwowy: głowy – ogony – ogony – głowy. Z tych warstw zostały utworzone błony biologiczne, a ich najistotniejsza właściwość polegała na oddzielaniu od siebie odrębnych obszarów. We wprowadzonej wyżej terminologii są one powstającymi naturalnie chemicznymi "maszynami", których funkcją jest rozdzielanie wód oceanów na odrębne strefy. (Rzeczywiste błony biologiczne składają się z dwóch warstw, których cząsteczki ustawiają się ogonami do siebie, głowy zaś mają na obu powierzchniach "zewnętrznych"). Doron Lancet zasugerował, że takie błony mogą również się zamykać, tworząc maleńkie kapsułki, a inne cząsteczki mogą dyfundować do ich wnętrza bądź na zewnątrz. Przypuśćmy – powiada Lancet – że cząsteczki uwięzione wewnątrz takiej kapsułki w czasie jej pierwszego uformowania, zupełnie przypadkowo, należą do sieci autokatalitycznej. Wówczas sieć – zasilana surowcami dyfundującymi do środka ze zróżnicowanego, lecz nieuporządkowanego pierwotnego oceanu – będzie się replikować. Przypuśćmy dalej, że lipidy, których cząsteczki tworzą kapsułkę, również są częścią tej autokatalitycznej sieci. Wówczas, w miarę replikacji swej zawartości, kapsułka będzie się powiększać, aż osiągnie rozmiary powodujące jej niestabilność w tym sensie, że będzie miała skłonność do rozpadania się na mniejsze kapsułki, z których każda zawiera chemiczny zespół wspomagający, konieczny do podtrzymywania procesu. Proces taki nie ma wyraźnie zaznaczonego końca: otrzymujemy w rezultacie prototyp komórki, która pobiera substancje odżywcze, rośnie i dzieli się na komórki tego samego rodzaju. A zatem, w warunkach spokojnego morza i sprzyjającego wiatru, sieci autokatalityczne w istocie mogą tak zorganizować własną geometrię przestrzenną, by utworzyć replikujące się organizmy – a przynajmniej protoorganizmy. Teraz bardziej złożone replikujące się cząsteczki mają na czym jechać na barana.

To, co opisaliśmy powyżej, nie jest pewne. Chodziło nam o pokazanie, z jaką łatwością życie może się pojawić jako wynik naturalnych połączeń zwykłych cech fizycznych i chemicznych świata nieorganicznego. A co się wydarzyło naprawdę? W rozdziale 4 przyjrzymy się, jak i dlaczego takie jeżdżenie na barana doprowadziło w końcu do powstania życia, które znamy. Procesem napędzającym to wszystko, była – rzecz jasna – ewolucja. Na razie przygotujemy scenerię, pomijając element ewolucyjny i opisując to, co – jak się wydaje – zaszło, lecz nie pytając: dlaczego.

Kapsułki lipidowe, wypełnione autokatalizującymi sieciami substancji chemicznych, stanowią na tyle dobre przybliżenie prawdziwych organizmów o stopniu złożoności odpowiadającym bakteriom – prokariontom – że możemy sobie łatwo wyobrazić, jak mogły powstać organizmy prokariotyczne, mimo że najbardziej prawdopodobne teorie ich pochodzenia nie są aż tak proste – o czym wkrótce się przekonamy. W każdym razie, w jakikolwiek sposób one powstały, wiemy na pewno, że się pojawiły, rozmnożyły, rozwinęły i zajęły powierzchnię Ziemi wkrótce po zaistnieniu ciekłego morza. Wiemy też, że stało się to bardzo szybko, chociaż nie możemy być pewni, czy zaraz, czy też kilka milionów lat po pojawieniu się wody w stanie ciekłym. Na geologicznej skali czasu ta różnica jest nieistotna; w każdym razie wszystko wydarzyło się tak prędko, że sam proces musiał być chemicznie i fizycznie "łatwy", i to dla całej planety, która stygła po bombardowaniu przez meteoryty. Istotnie, pewne rodzaje meteorytów zawierają składniki organiczne, a więc niewykluczone, że początkowym rusztowaniem były cząsteczki z przestrzeni kosmicznej, jak to wiele lat temu zasugerowali Fred Hoyle i Chandra Wickramasinghe.7

Bardziej złożone formy rozwinęły się po 3 miliardach lat panowania w morzach życia prokariotycznego. W tym czasie wiele różnych organizmów "wynalazło" fotosyntezę, metodę zasilania zachodzących w nich rekurencyjnych procesów chemicznych energią pobieraną ze światła słonecznego. Przy okazji wydalały substancję będącą bardzo toksycznym odpadem, mianowicie tlen. W owym okresie nieliczne, jeśli w ogóle jakieś, organizmy wykorzystywały tlen, który jest silnie reagującą substancją chemiczną: tlen do dziś przysparza nam kłopotów, umożliwiając zapalanie się różnych rzeczy. Nagromadzony wówczas tlen całkowicie odmienił naszą atmosferę; do tego stopnia, że jest ona daleka od równowagi chemicznej – oznacza, to, że gdyby nie było życia, poziom tlenu znacząco by się obniżył, w miarę jak pierwiastek ten reagowałby z różnymi minerałami i je utleniał. Życie nie zatrzymuje owych reakcji, ale dostarcza tlen szybciej, niż zużywa go niewspomagana chemia.

Około 1,5 miliarda lat temu pojawiły się nowe formy życia, ze znacznie bardziej złożonymi rekurencyjnymi procesami chemicznymi, które wykorzystywały nowe reakcje, zachodzące dzięki obecności tlenu. Były to eukarionty (organizmy eukariotyczne), wyróżniające się obecnością jądra komórkowego. Ludzie często mówią o bakteriach, że są "jednokomórkowe", a o istotach podobnych do nas, że są "wielokomórkowe", zupełnie jakby człowieka można było utworzyć z połączenia wielu bakterii – Jest to obraz całkowicie fałszywy. Komórki bakterii są wprawdzie organizmami jednokomórkowymi, ale ich budowa znacznie odbiega od budowy najprostszych komórek eukariotycznych tworzących organizm eukariontów.

Eukarionty mogą być jednokomórkowe – dobrze znanym przykładem jest ameba (Amoeba) – ale mogą być również wielokomórkowe. Komórka eukariotyczna znacząco różni się od bakterii. Jest większa – z reguły ma około 10 000 razy większą objętość. Nawet w jednokomórkowym organizmie eukariotycznym komórka ma zestaw organelli, podjednostek składowych, pełniących pewne szczególne funkcje – jądro komórkowe zawiera większość DNA komórki, a mitochondria wykorzystują tlen i dostarczają komórce energię. Według obecnie uznawanej teorii,8 która pojawiła się w początkowej postaci co najmniej sto lat temu i została podjęta na nowo w 1967 roku przez Lynn Margulis, komórka powstała z różnego rodzaju niezależnych bakterii w procesie symbiozy, którego początkiem mogło być pasożytnictwo. Proste, lecz mylące jest stwierdzenie, że różne bakterie "zeszły się razem", aby utworzyć komórkę. W precyzyjniejszym ujęciu komórki eukariotyczne wyłoniły się na skutek wspólnej ewolucji różnych komórek prokarło-tycznych. Nie mamy na myśli tylko tego, że się "pojawiły"; stwierdzenie to należy rozpatrywać w znaczeniu zjawiska emergentnego. Powyższe określenie pochodzi z filozofii i jest stosowane w sytuacji, gdy zachowanie jakiegoś układu wydaje się wykraczać poza wszystko, co tkwi w jego składnikach, kiedy całość zdaje się "większa niż suma jej wszystkich części". Chodzi nam w uproszczeniu o to, że jeśli zbierzecie razem mnóstwo różnych komórek prokariotycznych i odpowiednio długo poczekacie, to stworzą one komórkę eukariotyczna jako odpowiedni sposób zadbania o własne interesy.

Mamy jeszcze wiele do powiedzenia o emergencji.

Organizmy wielokomórkowe powstały, jak sądzimy, nie wskutek łączenia się oddzielnych komórek w kolonię, ale zaczynając od pojedynczej komórki przez jej wielokrotne dzielenie się – rozmnażanie przez podział. W ten sposób początkowo pojedyncza komórka stawała się skupiskiem komórek potomnych z tym samym DNA, identycznych pod względem genetycznym i podlegających ewolucji. Teraz każda z podjednostek (komórka) mogła swobodnie podlegać specjalizacji, o ile jej wynik pomagał w podtrzymaniu cyklu życiowego organizmu. Tak więc eukarionty rozwinęły rozmaite typy komórek, o zróżnicowanych budowie i funkcji. Podobnie jak cząsteczki wprowadziły całkowicie nowe wymiary złożoności do atomów, tak komórki eukariotyczne dodały zupełnie nowe wymiary złożoności organizmom. Nowa atmosfera Ziemi otworzyła drzwi przed organizmami oddychającymi tlenem i cechującymi się szybszym metabolizmem; życie zaczęło wyprawiać dzikie harce autokomplikacji.

Czasami pozornie drobna zmiana ma ogromne konsekwencje, i to w skali globalnej. W pewnej chwili jakieś odmiany morskich organizmów przestały usuwać wydaliny w postaci płynnej lub półpłynnej, a zaczęły je produkować w formie stałej. Przypuszczalnie pierwszym takim zwierzęciem był pływający "miękki" robak, ale mógł to również być "opancerzony" trylobit – czas się zgadza, ale dowody nie są przekonujące. Ta niewielka zmiana w zawartości wody wywołała ogromną zmianę, jako że stałe odchody opadały na dno płytkich mórz, tworząc beztlenową warstwę, na której mogły się "paść" organizmy o miękkich ciałach. Odchody jednego zwierzęcia stały się podstawą życia innego – zupełnie tak samo, jak zdarzyło się wcześniej z toksycznym tlenem wydalanym przez bakterie.

W 1909 roku w Parku Narodowym Yoho w kanadyjskiej części Gór Skalistych znaleziono bardzo istotne dowody dotyczące jednego z dziwniejszych etapów ewolucji. Charles Walcott, sekretarz Instytutu Smithsona, a zarazem wybitny amerykański paleontolog, odkrył dużą liczbę niezwykłych skamieniałości w formacji skalnej na przełęczy Burgess (łupki z Burgess). Historię tę opisał Stephen Jay Gould we wciągającej książce Wonderful Life (Wspaniale życie). Skamieniałości były niezwykłe dlatego, że zostały utworzone z organizmów o miękkich ciałach. Zazwyczaj części miękkie się nie zachowują, ale w tym wypadku zbiornik wodny, w którym żyły owe istoty, został zalany przez błotną lawinę. Po pobieżnym obejrzeniu skamieniałości Walcott zaliczył je do rozmaitych znanych grup organizmów, a następnie włożył skamieniałości do szuflady i o nich zapomniał. W 1971 roku Harry Whittington z Uniwersytetu w Cambridge zauważył, że organizmy z Burgess są znacznie bardziej interesujące, niż wydawało się Walcottowi. Stanowiły one dowód na wczesny wybuch życia wielokomórkowego: różnorodność anatomiczna w obrębie tego jednego niewielkiego zbiornika wodnego była znacznie większa niż w całym dzisiejszym globalnym ekosystemie. Nie w kategoriach liczby gatunków, ale liczby podtypów. Podtyp to jedna z najszerszych kategorii w klasyfikacji organizmów. Na przykład dzisiejsze stawonogi (Arthropoda) to przedstawiciele trzech podtypów: skorupiaków Crustacea – (na przykład krewetki i im podobne), szczękoczułkowców Chelicerata (pająki, skorpiony i ich krewni) oraz jednogałęziowców Uniramia (owady i wiele innych), a wszystkie one rozwinęły się z trzech grup organizmów obecnych w Burgess. W skamieniałościach z Burgess znajduje się jednak ponad 20 innych, całkowicie odmiennych form stawonogów, z których tylko jedna – wymarłe już trylobity – odegrała większą rolę. Niedawno kilku paleontologów zasugerowało, że różnorodność organizmów z Burgess nie jest aż tak duża, jak się początkowo wydawało, jednak nie ma wątpliwości, iż tworzą one niesamowitą i zróżnicowaną grupę: na przykład na rycinie 3 pokazano segmentowany organizm o nazwie Opabinia, wyposażony z przodu w narząd przypominający dyszę, z tyłu – w pazur, pięcioro oczu, skrzela leżące po bokach ciała oraz trójczłonowy ogon.


Ryc. 3. Opabinia, organizm ze skamieniałości z Burgess, rysunek autorstwa Marianne Collins.

Tylko jedno ze stworzeń z Burgess stało się częścią ewolucyjnego drzewa genealogicznego, które prowadzi do człowieka. Ponieważ większość tych stworzeń szybko wyginęła bez wyraźnych przyczyn związanych z ich budową, Gould wydedukował, że przeżycie wybranych organizmów było w dużej mierze kwestią szczęśliwego przypadku, i stąd wyciągnął wniosek, że ludzką obecność na Ziemi zawdzięczamy raczej losowi niż "dobremu projektowi". Czy naprawdę tak jest? Naszą odpowiedź podajemy w rozdziale 5. Jednak jakkolwiek to interpretować, skamieniałości z Burgess wskazują, że około 570 milionów lat temu, na początku okresu kambryjskiego, życie stało się nagle ogromnie różnorodne. Owa gwałtowna w skali geologicznej zmiana jest nazywana eksplozją kambryjską.

Łupki z Burgess stanowią wymowną ilustrację tego, że ewolucja może prowadzić do zmian zachodzących szybko i mających dalekosiężne skutki. Ale co właściwie napędza ewolucję? Istoty ludzkie, świadome własnej śmiertelności, mają swoistą obsesję na punkcie Ponurego Kosiarza, choćby dlatego, że mgliście dostrzegają Jego nadejście, co nie bardzo się im podoba. Ponury Kosiarz odgrywa więc główną rolę w powszechnej opowieści o ewolucji, która jest "naturą o czerwonych kłach i pazurach", gdzie jedne stworzenia dążą do zdobycia przewagi nad innymi w desperackiej, prowadzonej bez żadnych zahamowań walce o przetrwanie. Uważa się, że jedynie zwycięzcy tych bitew mają szansę na podtrzymanie swojego gatunku: przegrani po prostu giną i w ten sposób organizmy o "dobrych genach" rozmnażają się kosztem wszystkich pozostałych. Ten prosty i przekonujący obraz jest, jak się wydaje, wytłumaczeniem ogólnego wzrostu złożoności form życia. Tymczasem już wkrótce przekonamy się, że właśnie ten obraz ewolucji jest błędny, nawet w odniesieniu do prostych organizmów.

W rzeczywistości w ewolucji zarówno organizmów złożonych, jak i umysłu główną rolę odgrywa nie Ponury Kosiarz, lecz Ponury Siewca, który rozpoczyna swoją pracę od miliardów sztuk, toteż prawie wszystkie organizmy muszą zginąć jeszcze przed osiągnięciem dojrzałości. Niezwykle sentymentalnie postrzegamy "naturalne" życie zwierząt – jako idyllę, choć w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie. Niemal wszystkie dzikie stworzenia umierają bez wydania potomstwa. Na przykład z 10 tysięcy jaj składanych przez samicę żaby podczas jej całego życia średnio ginie 9998 – tylko z dwóch jaj rozwiną się nowe osobniki, które zastąpią swych rodziców i wydadzą potomstwo. Krańcowy jest przypadek dorsza: jedna samica składa 40 milionów jaj, z których ginie 39 999 998. Te dwa przeżywające dadzą początek następnym pokoleniom. Produkcja ogromnej liczby jaj to strategia, która rozpoczęła się od wielokomórkowych eukariontów, czyniąc zarazem śmierć niezbędnym składnikiem systemu życia. Ponury Siewca rozsiewa życie na drodze z zakrętem w stronę samokomplikacji, co wydaje się nieco sprzeczne z intuicją. Przestańmy jednak myśleć o "marnotrawstwie" związanym z nadprodukcją 39 999 998 jaj dorsza. Układ rozrodczy samicy jest układem produkcyjnym i może tę liczbę jaj wyprodukować z taką samą łatwością, z jaką produkuje dwa jaja. Choć to nie dziewiętnastowieczna fabryka, której właściciel traci pieniądze przy każdej odrzuconej sztuce, samica ma pewną cechę wspólną z właścicielem fabryki: jeśli koszt konserwacji jest duży lub trudno zdobyć surowce, nie można sobie pozwalać na takie niedbalstwo. Na początek więc rozważymy organizmy, które niewiele inwestują albo w jakość produkcji, albo w opiekę nad poszczególnymi potomkami. Ponury Siewca zbiera tutaj prawdziwe żniwo, gdyż szalenie korzystne jest wytwarzanie ogromnie licznego jednorodnego potomstwa z ewentualną utratą jego większości. Korzyść wynika z tego, że można potem dokonywać selekcji zachowanych egzemplarzy. Zamiast inwestować w linię produkcyjną wysokiej jakości, wytwarzającą doskonałe, wypieszczone artykuły, można tanio wytwarzać wielkie ilości byle czego, a następnie przesiewać produkty w poszukiwaniu rzadkiego dobrego egzemplarza. W istocie, można wyprodukować parę artykułów wysokiej jakości nawet wtedy, gdy w ogóle nie istnieje technologia konieczna do ich niezawodnego wytwarzania w tysiącach sztuk.

Kiedy życie prostych organizmów eukariotycznych stawało się coraz bardziej intensywne, korzystne okazało się posiadanie układów zmysłowych i przekaźnikowych – w ten sposób rozwinęły się komórki nerwowe. Jeśli jesteś drapieżcą, a twoje ofiary pracowicie rozwijają układ nerwowy, o ile nie dotrzymasz im kroku, nie czeka cię świetlana przyszłość. To stwierdzenie pozostaje prawdziwe także po zamianie ról, dlatego też wkrótce doszło do ewolucyjnego "wyścigu zbrojeń", pchającego wszystkie organizmy w stronę coraz bardziej wyrafinowanej maszynerii nerwowej. Ten wyścig zbrojeń na razie dotarł do etapu "wyprodukowania" mózgu – kto wie, do czego jeszcze doprowadzi? – chociaż pewne organizmy wielokomórkowe, takie jak szkarłupnie (Echinodermata), czyli rozgwiazdy i ich krewni, świetnie sobie radzą bez wykształconego mózgu.

Zwierzęta o najlepiej na całej planecie rozwiniętych mózgach – delfiny, goryle, szympansy i ludzie – to ssaki. Historia ssaków była burzliwa, co, być może, stało się powodem rozwoju tak sprawnych mózgów. Eksplozja kambryjska, zachowana dla potomności w łupkach z Burgess, nie jest jedynym gwałtownym wybuchem różnorodności przechowanym w skamielinach. Kolejny wybuch, zasadniczy dla ewolucji ssaczych mózgów, zdarzył się wkrótce po wyginięciu dinozaurów – zabitych, jak obecnie zdają się świadczyć dowody, przez umiarkowanej wielkości meteoryt, który uderzył w Ziemię tuż koło meksykańskiego wybrzeża Jukatanu. Dinozaury były zbyt wyspecjalizowane, by sobie poradzić ze zmianami klimatu wywołanymi owym zderzeniem, mającym energię kilkaset razy większą niż energia bomby atomowej zrzuconej na Hiroszimę. Uważa się, że zniknięcie dinozaurów uwolniło spod ich jarzma liczne malutkie "kosmate stworzonka": ssaki. Ssaki przez dziesiątki milionów lat istniały równolegle z dinozaurami, ale mogły zajmować jedynie nisze odpowiednie dla drobnych zwierząt. Według jednej z teorii, którą zawdzięczamy Harry'emu Jerisonowi9, pierwotnie wszystkie ssaki prowadziły dzienny tryb życia, polegając na wzroku jako na głównym ze swych zmysłów; jednak kiedy dinozaury stały się wszechobecne, ssaki zostały zmuszone do przejścia na nocny tryb życia i kierowania się początkowo słabo rozwiniętym zmysłem słuchu, który zaczęły doskonalić. Kiedy dinozaury zeszły im z drogi, okazało się, że ssaki potrafią szalenie skutecznie wykorzystywać oba zmysły, to zaś zapewniło im przewagę ewolucyjną i było początkiem radiacji adaptatywnej. Teraz ssaki oddziaływały między sobą i ze wszystkim, co je otaczało, a w związku z tym cały ożywiony układ przybierał coraz bardziej złożone formy, aż w końcu pojawił się umysł.

Wiele zwierząt ma mózg, ale wydaje się, że niewiele z nich ma umysł. Umysł to wyższy poziom z organizowania, pozostający z mózgiem w takiej samej relacji Jak antylopa z amebą. Główne pytanie, na które poszukujemy odpowiedzi w Wytworach, brzmi: "Skąd się wziął umysł?". Przyznajemy, że ważną część tej odpowiedzi stanowi Ponury Siewca. Jest On odpowiedzialny za przejście nie tylko od organizmów prostych do złożonych, ale i od mózgu do umysłu. Podamy teraz szkic argumentacji; w rozdziale 6 podejmiemy ten wątek ponownie.

Przejście od mózgu do umysłu można prześledzić, cofając się do czasów, gdy zwierzęta miały opanowane niegenetyczne sposoby ochrony potomstwa. Jest to sztuczka korzystna dla zwierząt bardziej złożonych, jako że one w większym stopniu przypominają dziewiętnastowiecznego właściciela fabryki i "nie stać" ich na tak skrajne poddawanie się działaniom Ponurego Siewcy, jak to jest w wypadku dorsza. Pewne zwierzęta, spośród których dla naszych celów najlepszym przykładem są ssaki, rozwinęły umiejętność opieki nad potomstwem, dzięki czemu mogły produkować go mniej. Wśród "wynalazków", które umożliwiły tę sztuczkę, były: macica, czyli pozostające pod kontrolą środowisko rozwijającego się zarodka, oraz mleko – sposób na natychmiastowe dostarczanie młodemu zwierzęciu pożywienia. Takie młode były zatem "uprzywilejowane" – miały zapewnioną szczególną opiekę kosztem własnych rodziców. Ponieważ potomstwo rozwijało się pod opieką matki, można było polegać na bardziej złożonych drogach rozwoju – matka zapewniała bowiem mechanizmy kontrolne niezbędne do właściwego rozwoju dziecka. Potrafiła to robić w niezawodny sposób dlatego, że jej matka postępowała tak samo w stosunku do niej itd. (Jeśli się zastanawiacie, jak się to wszystko zaczęło, to znaczy że nie przyswoiliście sobie lekcji o jajku i kurze: nie pamiętacie o pojęciu rusztowania).

Dzięki całej serii stopniowych przystosowań, obecnie dość dobrze przez nas rozumianych, przywilej rodzicielski doprowadził do powstania zupełnie nowego rodzaju inteligencji, która wykorzystuje sztuczki polegające na uczeniu się i nauczaniu. Rodzice stali się częścią kontekstu zachowań swego potomstwa. Nie jest to jednak typowe dla wszystkich inteligentnych zwierząt; na przykład ośmiornice i rawka wieszcza (Squilla mantis) również wykształciły bardzo wszechstronne mózgi – inteligencję – ale działające na zasadzie połączeń wewnętrznych, które umożliwiają uczenie się bez udziału rodziców. Natomiast u ssaków i niektórych ptaków rola rodziców staje się częścią kontekstu inteligencji. Szczury, wilki, koty i delfiny rodzą się w środowisku rodzicielskim i jeszcze "w gnieździe" podchwytują nowe sztuczki – nowe okrzyki ostrzegawcze, nowe sposoby chwytania ryb i wyłudzania pożywienia od ludzi.

Oto moment, kiedy na scenie pojawia się umysł. Będziemy przekonywać, że właśnie tego rodzaju przekaz kulturowy specjalnych form zachowań wpłynął na rozwój umysłu właściwego człowiekowi. Umysł nie jest po prostu kwestią wyrafinowanej budowy mózgu; to coś, co pojawiło się za pośrednictwem kulturowej sztuczki przekazywania zachowań przez nauczanie i uczenie się. Kontekstualność odgrywa tutaj zasadniczą rolę: umysł nie może pojawić się w izolacji.

Tak samo jak życie nie pojawiło się od razu w pełni uformowane, ale stopniowo powstawało z nie-życia, nasze umysły kształtowały się krok po kroku wśród organizmów, które przekazywały coraz więcej zachowań przez uczenie się, a nie w formie natychmiast przyswajalnych, odziedziczonych programów. Głównym celem Wytworów jest pokazanie, że: 1) unikatowe (w oczywisty sposób) cechy ludzkiej wyobraźni, ludzkiej kreatywności i ludzkiej moralności są emergentnymi cechami procesów tak złożonych jak ewolucja i kultura oraz nie powstawały stopniowo z niepozornych początków; 2) nie można rozsądnie wskazać poprzedników wielu istotnych cech. Najistotniejszą sztuczką było to, że rozwinęliśmy specyficzne kulturowe zestawy "zrób człowieka", dzięki którym dzieci przechodzą przez ciąg doświadczeń i za ich sprawą stają się dorosłymi, a oni następnie wspomagają społeczność produkującą taki sam rodzaj istot ludzkich.

Rzecz jasna, jest to proces rekurencyjny.

Mamy jeszcze do omówienia wiele spraw, szczególnie kwestię przyszłości naszego coraz bardziej wielokulturowego świata. Nie możemy jednak zdradzić całej fabuły na samym początku. Mamy nadzieję, że osiągnęliśmy już cele rozdziału wprowadzającego – stworzyliśmy solidną podstawę, przedstawiliśmy główne tematy, które zostaną rozwinięte w dalszym ciągu książki, podaliśmy "mapę drogową" terenu, w który się wybieramy. Nie mamy wszak najmniejszego zamiaru wyjawić teraz wszystkiego, co napotkamy w czasie dalszej podróży.

Ten pierwszy rozdział musi spełnić jeszcze jedno zadanie, a mianowicie "wprowadzić obcych". W książce The Collapse of Chaos (Załamanie chaosu; w dalszym ciągu w skrócie nazywanej po prostu Collapse) stwierdziliśmy, że naszą wyobraźnię – i mamy nadzieję, że również Waszą – można uruchomić dzięki posiadaniu jakiegoś standardowego mechanizmu do oddawania się dzikiej, niczym nieokiełznanej spekulacji, bez potrzeby ciągłego przypominania, że "z punktu widzenia nauki ta akurat kwestia nie jest faktem, a znalazła się tu po to, by sprowokować do równoległego, pełnego wyobraźni myślenia". Osiągamy to dzięki literackiemu pomysłowi wprowadzenia dramatycznych interludiów, zapisanych w formie scenariusza, którego głównymi postaciami są niesamowici obcy przybysze z planety Zaratustra, przypominający puchate, żółte strusie, ale o znacznie dziwniejszych obyczajach. Musimy was przestrzec, że Zaratustranie mają kulturową obsesję na punkcie cyfry osiem, co zdradzają ich wypowiedzi, obficie kraszone sylabą "okt". Na przykład wszyscy są wiecznymi oktymistami – jeśli nie liczyć paru heretyków septymistów [od greckiego słowa okta, oznaczającego osiem. Określenia "oktymista" i "septymista" żartobliwie wykorzystują podobieństwo fonetyczne do swych standardowych pierwowzorów, a także przedrostki "okt-" i "sept-", oznaczające osiem i siedem. Oktuplet: zbiór ośmioelementowy (przyp. tłum.)]. Ponadto lubią/nie lubią (niepotrzebne skreślić) pytania/pytań i odpowiedzi związane/związanych z wyborem spośród wielu możliwości. I na ogół odnajdujemy ich w towarzystwie "Regulacji", czyli dużego, przypominającego różowego robaka, złożonego biurokraty roju.

Obcy wrócili.

Pojazd pasażerski Obserwator Księżyców, ze standardową oktuple-tową załogą Zaratustran, mija zapadłe, lecz zwyczajne spiralne ramię ich zapadłej, lecz zwyczajnej galaktyki. Podróż do tej pory przebiegała bez niespodzianek – przynajmniej na tyle, na ile to możliwe w wypadku wszelkiej podróży odbywanej przez dowolną ósemkę Zaratustran – jednak teraz czujniki pojazdu zaalarmowały załogę o niespodziewanym odkryciu.

Dla uproszczenia będziemy identyfikować obcych za pomocą ról, jakie odgrywają w oktuplecie, a nie za pomocą imion. Tak chyba jest lepiej, jako że ich typowe imiona brzmią mniej więcej tak: "Nifflepuffl-trentleboffle-Pufflex z Linii Trzeciej". Określenia ich ról, raz wprowadzone, będziemy następnie oznaczać skrótami. "Niszczyciel faktów" w tym oktuplecie powiadamia "Mistrza areny" o zaskakującym odkryciu. Niszczyciel faktów to w języku Zaratustran naukowiec: określenie to nie ma negatywnego podtekstu.

Niszczyciel faktów [Uprzejmie]: Zlokalizowaliśmy planetę tlenowo-węglową, Mistrzu. [Jest to alternatywne/nieoficjalne określenie Mistrza areny, używane przez członków tego samego oktupletu, jeśli jawnie nie występują przy tym istoty pozaoktupletowe.]

Mistrz: Wspaniale. Od wieków nie jadłem świeżej zupy bakteryjnej! Rozkaż naszemu "Rębaczowi drewna", by wysłał czerpak...

Nf: Ewolucja posunęła się nieco dalej, poza etap pierwotnej zupy, Mistrzu. Doszła co najmniej do wyścigu zbrojeń między roślino- i mięsożercami. Zaobserwowałem liczne ruchome rośliny drapieżne. Są też mięsożerni metadrapieżcy, polujący na roślinożerców pojedynczo lub w małych gromadach.

M: Wszyscy, rzecz jasna, rozmnażają się oktalnie.

Nf: Nie, są dwójkowi.

M: Dwójkowi? Jak niesłychanie nieoktymistycznie! Chyba Arystoteles udowodnił logiczną wyższość reprodukcji oktalnej na długo przed... och, nieważne – środowisko już i tak zostało nieodwracalnie skażone. Będę musiał zaczekać do końca naszej kadencji w służbie publicznej z ruszeniem na bakteryjną hulankę w którejś z farm odosobnienia...

Okłamujący dzieci [Wpada podekscytowany. "Okłamujący dzieci", bardzo szacowna rola, jest odpowiednikiem naszego nauczyciela]: Mistrzu, z tej planety są wysyłane sygnały radiowe!

M: Ależ każda cywilizacja rozwinięta na tyle, by wysyłać fale radiowe, umiałaby je powstrzymać ze względu na bezpieczeństwo.

Nf: Niewątpliwie, Mistrzu – tylko że ta tego nie robi.

M: To godne uwagi/śmieszne (niepotrzebne skreślić). Mam nadzieję, że nie okaże się to dziką pogonią za głuszcem [z ang. wild goose chase. Aluzyjna zabawa słowna wykorzystująca idiomatyczne wyrażenie "pogoń za dziką gęsią", które oznacza postępowanie głupie, bezowocne lub beznadziejne, opierająca się na podobieństwie fonetycznym słów: goose, czyli gęś, oraz groose i grouse, które oznaczają głuszca (przyp. tłum.)] [Pogoń za głuszcem jest starym Zaratustrańskim rytuałem, podczas którego dzieci uczą się panowania nad sobą, tropiąc i podchodząc, bardzo powoli i po cichutku, całkowicie nieszkodliwego głuszca. Ćwiczenie to uznaje się za nieudane, jeśli głuszec zauważy, że jest tropiony. Aby pogoń za głuszcem zakończyła się sukcesem, nie może się odbywać w sposób dziki]

Nf: Popatrz na tę rekonstrukcję. [Rzutnik obrazów holowizualnych pokazuje krótki fragment bardzo zniekształconych, migoczących form. Dziwna istota mająca dwie kończyny, luźną, powiewającą i wielobarwną skórę oraz duże, niezgrabne kopyta przystrojone w supełkowe wypustki stoi przed płaskim ekranem, na którym są umieszczone rozmaite symbole. Tłumacz statku – urządzenie elektroniczne znajdujące się na wszystkich zaratustrańskich pojazdach – nauczył się już języka. Oświadcza, że istoty te nazywają siebie "ludźmi", a ich planeta to "Ziemia".]

Nf [Z wahaniem]: Nie jestem pewien, jak to powiedzieć, ale na podstawie struktury lingwistycznej może się wydawać, że ci "ludzie" nie dzielą się swymi umysłami oktalnie.

M: Co takiego? Dwójmyślenie? Ależ to prawie niesłychane.

Nf: Nie. Jednomyślenie [z ang. singleminds. Kolejna nieprzetłumaczalna gra słów oparta na określeniach duolminded i singleminded oznaczających dosłownie umysł podwójny i pojedynczy, potocznie zaś kogoś niezdecydowanego i mającego wyłącznie jeden cel (przyp. tłum.)].

M [Zaszokowany]: To zupełnie niesłychane.

Tłumacz: "A oto pogoda na dziś, 24 września 2359 roku. Deszcz z przelotnymi ulewami na północy, ulewy z przelotnym deszczem na południowym wschodzie. Gwałtowne burze nadciągają z zachodu. Mówił Trent Severn ze Słonecznego Kanału: wszystkim przemiłym słuchaczom – dobrej nocy!". [Obraz na ekranie zmienia się, przechodzi w serię niezrozumiałych obrazów, które Niszczyciel faktów wstępnie identyfikuje jako stwierdzenia na temat zalet aromatycznego środka tłumiącego wytwarzanie feromonów, o nazwie "Banish-for-Men". Na ekranie pojawiają się częściowo rozpoznawalne obrazy, kończące się prymitywnym, lecz żywym przedstawieniem samej planety na tle sztucznych gwiazd, a w poprzek łańcuch kanciastych, obcych symboli: WYTWORY RZECZYWISTOŚCI, CZĘŚĆ 17 Z 932.]

M [Zwraca się do Okłamującego dzieci]: Co to jest?

Od: Jakaś ciągła opowieść edukacyjna, Mistrzu. Oparta na szacownym/wyklętym (niepotrzebne skreślić) starożytnym tekście. [Obserwuje ekran i tłumaczy rozwijającą się opowieść – długą i dramatyczną historię o eksplodującym Wszechświecie; pierwiastkach rodzących się w gwiazdach; złożonych, opartych na węglu maszynach molekularnych; podwójnie spiralnej cząsteczce genetycznej; początkach życia i ewolucji, narządach zmysłów, mózgach, umysłach oraz inteligencji.]

M: Cóż za fascynująca opowieść.

Od: A jaka przekonująca.

Nf: Jaki w niej rozmach i siła! Jakże spójna i głęboka naukowa wiedza!

M: Żadnego zbędnego słowa, żadnych niedokończonych wątków – zdumiewające!

[Wszyscy patrzą po sobie, a potem jednocześnie mówią:]

Wszyscy [Chórem]: Więc nie może być prawdą!

M [Tłumacząc to wspólne stwierdzenie tak, by było zrozumiałe dla jego towarzyszy]: Każda, prawdziwa historia ma pełno niedokończonych wątków.

Nf: Chodzi nie tyle o niedokończone wątki, Mistrzu, co o otoczkę.

Brak tu elementu kontekstualnego. Nie ma badania scenariuszy alternatywnych, a jedynie goły, liniowy rozwój wydarzeń. Każda część jest logiczna, ale w żadnym przypadku nie bada się dodatkowych możliwości, które istnieją w otoczeniu. A czy dostrzegliście największą wadę, na samym końcu?

M: Zauważyłem. Oczywiście. Hm – wyjaśnij ją pozostałym.

Nf: Chodzi o to wspaniale/żałośnie ułomne (niepotrzebne skreślić) wyjaśnienie pochodzenia inteligencji.

M: Z pewnością było to... [Jego glos cichnie.]

Nf: Oczywiście: ludzkiej inteligencji. [Przybiera znaczącą pozę.} Ci obcy nie uznają żadnej innej. [Gestem podkreśla sens stów.] Inteligencji wśród tych dwójkowych, jednoumysłowych ludzi.

M [Jak zawsze, dociera to do niego powoli, ale wreszcie chwyta]: Ach, rozumiem. Oczywiście zawsze rozumiałem, teraz objaśniłeś mi to tak obrazowo. Poinformuję Okłamującego dzieci, żeby on też to zrozumiał. [Odwraca się.] Okłamujący: liniowa logika obcych prowadzi do wyjaśnienia pochodzenia inteligencji w gatunkach dwupłciowych, w których każdy z członków ma swój własny, izolowany umysł.

Od: Żadnej wzmianki o oktualności?

M: Żadnej.

Od: Żadnej inteligencji grupowej?

M: Żadnej.

Od: W takim razie ta ludzka opowieść jest niekompletna. Nie wyjaśnia nas.

M: Właśnie. Ci ludzie wydają się nieświadomi ogromnej przestrzeni-tego-co-możliwe, która otacza każdą bieżącą chwilę. Ich jednomyślenie przejawia się nie tylko w umysłowości, ale i w uwadze.

Od: Jak to możliwe? Skoro każde ich działanie jest otoczone przestrzenłą-tego-co-możliwe, jak mogą nie wyczuwać jej obecności?

Nf: Wydaje mi się, że są w sytuacji analogicznej do sytuacji ciężkiego chrząszcza łoniastego, który jest tak zajęty poszukiwaniem idealnego korzenia ikrowego, że nie dostrzega skradania się włochatego zadusiciela...

Od: I zamiast być rozmnożonym – zostaje zaduszony?

Nf: Właśnie. Mistrzu? Ustępuję miejsca twej mądrości w celu podsumowania, które zostanie zagraffitowane na Regulacjach.

M [Zastanawia się przez chwilę, po czym ulega]: Ludzie nie wykryli, że otacza ich przestrzeń-tego-co-możliwe, ponieważ nie popatrzyli w tamtą stronę.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 2
KOSZMAR REDUKCJONISTY

Zgodnie z pierwszym akapitem książki Stephena Hawkinga Krótka historia czasu pewien sławny uczony – być może Bertrand Russell – wygłaszał kiedyś popularny wykład z astronomii. Opisał budowę Układu Słonecznego i jego umiejscowienie w Galaktyce. Pod koniec odczytu siedząca z tyłu, drobna, starsza pani wstała i stwierdziła z pretensją, że ten wykład to wierutne bzdury. Jak powiedziała, świat jest płaskim dyskiem spoczywającym na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na grzbiecie żółwia.

Ale na czym opiera się żółw? – zaprotestował uczony z pełnym wyższości uśmiechem.

Bardzo z pana sprytny młodzieniec, ale mnie pan nie oszuka. To jest żółw na żółwiu, i tak do samego końca! – oświadczyła kobieta. (W rzeczywistości w anegdotce Hawkinga pojawia się tortoise, czyli żółw lądowy lub słodkowodny, a my wstawiliśmy tu turtle, czyli żółwia morskiego; ponadto z niewyjaśnionych powodów Hawking pomija słonie. My zmieniliśmy nieco tę opowiastkę, żeby oddać należyty szacunek Wielkiemu A'Tuinowi – w którym oczywiście rozpoznajecie żółwia morskiego podtrzymującego Dysk Świata – z serii książek fantastycznych autorstwa Terry'ego Pratchetta).

Wielu ludziom nauka jawi się jako źródło pewności, szkatułka pełna wyjaśnień, które wyciągamy, chcąc odpowiedzieć na stawiane przez życie pytania. Większość naukowców jednak widzi przedmiot swych badań w zupełnie innym świetle: jako metodę skutecznego poruszania się po niepewnym świecie. Czymkolwiek może być nauka, nie jest po prostu kwestią zbierania faktów. Świat zewnętrzny rzadko ofiarowuje nam niedwuznaczne fakty: raczej dostarcza rozmaitych wskazówek, których interpretacja zwykle podlega dyskusji. Czy świat staje się coraz cieplejszy na skutek działalności człowieka? Czy liczba plemników w ludzkiej spermie spada? Czy emisje gazów spalinowych z samochodów powodują ataki astmy? Czy choroba szalonych krów może się przenosić na ludzi? W świecie faktów na każde z tych pytań istniałaby prosta odpowiedź typu: tak/nie. W rzeczywistym świecie, gdzie fakty są zastąpione interpretacjami dowodów, takie pytania stanowią źródło prawdziwych sporów, w których sprzeczne punkty widzenia często odwołują się do prawidłowo dokonanych obserwacji.

Tym, co naprawdę nauka nam proponuje, nie są fakty, lecz zrozumienie, nie odpowiedzi, lecz plany na nieprzewidziane okoliczności. Cała nasza wiedza o świecie opiera się na założeniach, że nasze zmysły nas nie oszukują, że aparatura działa zawsze tak samo niezależnie, gdzie się znajduje, że wzorce naszych zachowań, ustalone na podstawie ograniczonej liczby doświadczeń, są powszechnie obowiązujące itd. Nauka bada konsekwencje takich założeń, poddaje je próbom i odrzuca te wszystkie, które mają wady. Jej celem jest określenie spójnych punktów widzenia, które będzie można wykorzystać do zrozumienia, jak funkcjonuje otaczający nas świat.

W tym rozdziale krótko opiszemy, czym jest naukowe wnioskowanie, wyjaśnianie i zrozumienie. Omówimy naturę teorii naukowych oraz przedstawimy pewne wyobrażenia i koncepcje, które są nam potrzebne po to, by Wytwory ruszyły z miejsca. W szczególności zwrócimy uwagę na dwa sposoby myślenia o zjawiskach przyrody. Jeden z nich, znany pod nazwą redukcjonizmu, wyjaśnia, jak funkcjonuje dany system, na podstawie jego części składowych i sposobu, w jaki są one złożone w całość. Drugi, z braku lepszego określenia nazwany kontekstualizmem, tłumaczy działanie układu, odwołując się do okoliczności, w których ten układ pracuje bądź powstał. Redukcjonizm zagląda do "wnętrza" rzeczy, a kontekstualizm patrzy na to, co jest "na zewnątrz" – w pojęciowym, a nie dosłownym znaczeniu.

Omawiając takie zagadnienia, będziemy ponownie radośnie odkrywać filozoficzne koła w nadziei, że ich dętki nie zostały już dawno temu nieodwracalnie przebite. To znaczy, nie będziemy podawać dokładnych odnośników i wskazywać, kto po raz pierwszy wpadł na jakiś pomysł czy na mglistą koncepcję, która mogła stać się jego zalążkiem, oraz przekopywać się przez literaturę w poszukiwaniu miażdżących kontrargumentów. Będziemy raczej podążać za tokiem myśli, wychodząc z założenia, że tak czy owak, sposób rozumowania jest bardziej interesujący niż konkretne wnioski. Ciągnąc dalej metaforę kół, będziemy przekonywać, że często koło musi zostać ponownie wynalezione. Michelin i Dunlop [Michelin i Dunlop to znane firmy produkujące opony (przyp. tłum.)] zarabiają w ten sposób dużo pieniędzy. Widzicie: stare koła były kołami do fur i powozów nienadającymi się na dzisiejsze empiryczne drogi; potrzebujemy nowych kół, dostosowanych do współczesnej techniki i nauki.

Pomysł, by rozpatrywany układ osadzić w jego otoczeniu – a zatem badać nie tylko to, jak działa, ale i jak mógłby działać w nieco zmienionych okolicznościach – otwiera przed nami zupełnie nowe drogi myślenia o Wszechświecie. Można to sformalizować w kategoriach matematycznych przestrzeni fazowych – w książce Collopse nazwaliśmy je "przestrzeniami tego, co możliwe", ale tutaj powrócimy do ogólnie przyjętego nazewnictwa. W Wytworach będziemy często wykorzystywać obrazy związane z przestrzenią fazową. Wprowadzimy je tutaj na przykładzie strategii gier, co się okaże obrazem o podstawowym znaczeniu dla wielu dalszych tematów, zwłaszcza dotyczących ewolucji.

Zaczniemy od kilku refleksji o naturze wyjaśnień naukowych. Zwyczajowo traktuje się naukę jako zasób wiedzy rozwijający się w procesie złożonym z teorii i doświadczenia. W doświadczeniach testujemy potencjalne słabości teorii, natomiast z teorii wynika, jakie doświadczenia warto przeprowadzić. Teoria, która nie pasuje do obserwacji, musi zostać odrzucona, a przynajmniej zmodyfikowana – chyba że da się wykazać, iż obserwacje są niepoprawne lub zostały błędnie zinterpretowane; w tym wypadku trzeba ulepszyć doświadczenie. Z tego punktu widzenia teoria i doświadczenie wydają się traktowane równorzędnie: rzeczywiście, na uniwersytetach całego świata znajdziecie sąsiadujące ze sobą wydziały fizyki teoretycznej i fizyki doświadczalnej, do których władze mają taki sam stosunek. Symetria ta jest jednak iluzoryczna. Doświadczenie pełni jasną i prostą funkcję: ma zagwarantować, by ludzie nie wierzyli, iż coś jest prawdziwe tylko dlatego, że tak chcą. Doświadczenia są "testem realności", który pomaga nam uniknąć wielkich pułapek ludzkiej psychiki – wiary, że znamy odpowiedź, zanim jeszcze zaczniemy się zastanawiać nad danym zagadnieniem. Rola teorii jest subtelniejsza i to właśnie tutaj konwencjonalny pogląd na naukę pomija pewną bardzo istotną cechę. Wszyscy przyjmują, że teorie wyjaśniają obserwowane fakty, wbudowując je w spójne ramy pojęciowe. Prawdziwa rola teorii jest większa: bez ram teoretycznych sens obserwacji może nie być jasny. Przypuśćmy, Czytelniku, że wyglądasz przez okno i zauważasz, iż gałęzie drzewa się poruszają. Ruch gałęzi, bez ram teoretycznych, mówi bardzo mało; jednak jeśli wiesz o istnieniu wiatru, jeśli wiesz, że wywiera on silę na każdy napotkany obiekt, jeśli wiesz, że gałęzie drzewa poruszają się pod wpływem działania siły... wtedy Twoje obserwacje nabierają znaczenia. Możesz je wykorzystać do oceny prędkości wiatru bądź elastyczności gałęzi. Co więcej: Twoje obserwacje mówią ci coś o powietrzu – nie tylko o drzewie – zatem ramy pojęciowe mogą sprawić, że obserwacja wizualna wskazuje na właściwości substancji niewidzialnej.

Mówiąc jeszcze dosadniej, często przeprowadzenie obserwacji bez odwołania się do ram pojęciowych okazuje się niemożliwe. Do czasu powstania współczesnej elektroniki siłę prądu elektrycznego mierzono za pomocą przyrządów zawierających magnes. Prąd elektryczny wytwarzał siłę działającą na magnes, która go popychała: ruch ten był przenoszony na wskazówkę na tarczy. Im silniejszy był prąd, tym większe było pchnięcie i tym dalej przesuwała się wskazówka. Jednak bez teorii wiążącej elektryczność z magnetyzmem obserwacja ta dotyczyłaby wyłącznie wskazówek poruszających się po tarczy: nie miałaby żadnego związku z prądem elektrycznym. (Z wykorzystaniem dokonań współczesnej elektroniki pomiar jest obecnie wykonywany w inny sposób – ale teoria jest przy tym jeszcze istotniejsza, ponieważ bez niej nie mielibyśmy pojęcia, jak działają układy elektroniczne, a przede wszystkim, jak je zbudować). Zatem naukowe "fakty" zależą od kontekstu: wielu z nich nie obserwujemy bezpośrednio, ale raczej wnioskujemy o nich, wychodząc z jakiegoś uznawanego, naukowego punktu widzenia lub paradygmatu.

Uświadomienie sobie, że większość obserwacji naukowych zależy od kontekstu, doprowadziło niektórych filozofów1 do przekonania, że nauka jest konstrukcją społeczną, która nie ma nic wspólnego z rzeczywistością i jest wyłącznie kwestią umowy między ludźmi. Argumentacja ta wynika z zupełnie rozsądnego współczesnego poglądu, że naukowa "prawda" nie jest bezwzględna – zależy od istnienia pewnego uzgodnionego i wspólnego szkieletu pojęciowego. Przekonanie, że nauka to wyłącznie jakaś konstrukcja, które w konsekwencji oznacza, że może ona być czymkolwiek uzgodnionym przez naukowców, jest jednak wyjątkowo głupiutkie – chociaż moglibyśmy je opisać jakimiś eleganckimi słowami – ponieważ ignoruje bardzo istotny aspekt tych pojęciowych konstrukcji. Nie mają one charakteru arbitralnego, ponieważ powstały w wyniku wcześniejszego procesu naukowego. Na przykład naukowcy nie mogą sprawić, by różne obiekty poszybowały w niebo tylko dlatego, że uzgodnili między sobą, iż siła grawitacji działa raczej do góry niż na dół.

Musi istnieć jakiś sprawdzian realności.

Nauka posługuje się ostrzejszymi kryteriami oceny tego, co realne, niż jakakolwiek inna dziedzina ludzkiej działalności oraz znacznie częściej je stosuje. Religia zależy od wiary, polityka – od tych, którzy potrafią opowiadać najbardziej przekonujące kłamstwa, a może tylko najgłośniej krzyczeć, natomiast nauka – od tego, czyjej wnioski przypominają stan rzeczywisty. Nie tak dawno temu moglibyśmy powiedzieć: "czy jej wnioski są prawdziwe", ale postrzeganie nauki jako prawdy absolutnej poszło śladem ptaka dodo [dodo – wymarły ptak z rodziny drontów (przyp. tłum.)]. Ponieważ istoty ludzkie doświadczają rzeczywistości pośrednio, za pomocą swych zmysłów, więc pozostaje miejsce na prawdziwą i rozsądną różnicę poglądów co do natury rzeczywistości.

Nawet sprawdzanie realności musi zawierać element kontekstualny.

Tak czy owak, nauka nie ma tworzyć banku faktycznych danych dotyczących przyrody, ale ułatwiać nam zrozumienie przyrody. Istnieje wiele różnych stopni zrozumienia, a także wiele jego różnych rodzajów. Pewnych aspektów przyrody nie można zrozumieć, pewne można pojąć w niewielkim stopniu, inne stosunkowo dobrze – jednak jest mało prawdopodobne, by dało sieje zrozumieć w pełni. Wyrażając to subtelniej, przyrodę można dobrze rozumieć z jednego punktu widzenia, natomiast z innego stanowi ona nieprzeniknioną zagadkę. Możemy więc zrozumieć, że płatki kwiatu są czerwone, ponieważ zawierają pewien konkretny barwnik, ale nie zrozumiemy, dlaczego kwiat wykorzystuje ten właśnie barwnik, a nie jakiś inny.

Uporządkujmy teraz kilka podstawowych reguł dotyczących "zrozumienia". Zrozumienie czegoś różni się całkowicie od opisania tego z dokładnością do najmniejszego detalu. Przyrody i tak nie da się opisać ze wszystkimi detalami, jest na to zbyt złożona. W każdym razie celem zrozumienia jest uchwycenie pewnych cech objaśnianej rzeczy i ich naświetlenie. Na przykład w rozdziale l przypomnieliśmy, że w starych podręcznikach tworzenie wody z tlenu i wodoru opisywano jako pojedynczą reakcję chemiczną, a według nowszych ujęć w reakcji tej bierze udział jeszcze co najmniej dziesięć innych cząsteczek. Każdy z tych opisów prowadzi do innego poziomu zrozumienia. W starych podręcznikach jest zapisane równanie chemiczne 2H2 + O2 –> 2H2O. Równanie to "opowiada" taką historię: dwie cząsteczki wodoru i jedna tlenu spotykają się, wymieniają atomami, przesuwają swoje wiązania i produkują dwie cząsteczki wody. Ta historia nie jest prawdziwa, to szkolny mit, kłamstwo-dla-dzieci w znaczeniu Zaratustran. Mówi nam o składnikach i odpowiednich proporcjach, ale pozostawia fałszywe wyobrażenie o procesie, który je łączy. Opisywana w nowszych książkach sieć dziesięciu reakcji wyjaśnia ten proces znacznie dokładniej – ale to także jest kłamstwo-dla-dzieci. W istocie popełnia się tu ten sam błąd, mianowicie zlewa się wiele różnych dróg reakcji, by stworzyć jedną, wyidealizowaną sieć.

Co dzieje się więc "naprawdę"? Każdy opis dający się uchwycić ludzkim umysłem musi być jakimś rodzajem kłamstwa-dla-dzieci – prawdziwa rzeczywistość jest zawsze zbyt złożona jak na możliwości naszych ograniczonych umysłów. Możemy jednak wyrobić sobie pewien pogląd na to, w jaki sposób rzeczywistość różni się od prostych równań i sieci reakcji, wykorzystując pewną daleko posuniętą analogię. Wyobraźmy sobie osiemnastowieczną salę balową wypełnioną tancerzami. Panie (atomy wodoru) mają tylko jedną rękę wolną (wiązanie), w drugiej trzymają wachlarz. Panowie (atomy tlenu) mają obie ręce wolne. Cząsteczki wodoru składają się z dwóch pań tańczących ręka w rękę. Podobnie, cząsteczki tlenu są złożone z dwóch panów mocno trzymających się za obie ręce – panowie przypominają zapewne raczej krzepkich i męskich chłopców, energicznie się popychających, jak podczas wiejskiej potańcówki, z łamaniem krzeseł i wystraszonymi pannami. Proste równanie z podręcznika nadaje całej reakcji charakter układu choreograficznego. Dwie pary pań i jedna para panów zbliżają się do siebie. Okrążają się nawzajem, zatrzymują, kłaniają, puszczają ręce i łączą ponownie w inny sposób: każdy pan rusza z wspartą

na każdym ramieniu panią. Możecie sobie wyobrazić długie rzędy, w zwartym szyku, na całej długości sali, wszyscy w tej samej chwili robią dokładnie to samo. Podawany przez ekspertów obraz sieci wielu reakcji jest podobny, ale teraz znacznie większe grupy choreograficzne schodzą się razem l wykonują skomplikowany łańcuch kroków i szyków – wszyscy panowie tworzą krąg, połowa pań jest wewnątrz, a połowa na zewnątrz, panie wirują w parach wzdłuż sklepionego przejścia utworzonego przez pary dżentelmenów... i co chwila jakiś pan opuszcza grupę z dwiema paniami, po jednej wspartej na każdym ramieniu, aż wszyscy się rozejdą.

I to są te kłamstwa-dla-dzieci: choreograficzne archetypy, jeden prościutki, jeden mniej prosty. Rzeczywistość jednak zupełnie nie poddaje się choreografii. W różnych miejscach zatłoczonej sali balowej wciąż wybuchają walki – między panami, między paniami, między jednymi i drugimi. W powszechnym popychaniu i poszturchiwaniu znajdujące się w pobliżu pary rozrywają się i ludzie przytrzymują się siebie nawzajem, żeby nie upaść. Szamoczące się fale ludzi przepływają tu l tam, przez całą salę, odbijając się od ścian. Niektóre panie gubią na chwilę swe wachlarze, Inne znowu je podnoszą. W jakimś przypadkowym kąciku może powstać oaza spokoju, siedzi tam, ręka w rękę, mała grupka pań – ale gdzie indziej toczy się szalona bitwa. Powstają tymczasowe grupki, rozpadają się, tworzą na nowo, zderzają ze sobą. Ręce niektórych osób przywierają do ścian albo podłogi. Powoli gdzieniegdzie tworzą się stabilne grupki z jednego pana i dwóch pań (każda z wachlarzem), a wraz z powstawaniem coraz większej liczby takich trójek walki cichną. Nawet wtedy trójki te nadal odbijają się od siebie (para wodna jest gazem). W miarę jak ludzie tracą energię i na sali balowej zaczyna się uspokajać, trójki te ciągle się rozłączają l łączą ponownie (ciekła woda ma bardzo złożoną i fluktuacyjną budowę cząsteczkową). Mimo wszystko dominującym obecnie wzorcem staje się trójka: jeden pan i dwie panie (H2O). Jest to nie tyle balowy taniec, co barowa awantura.

A zatem istnieją różne poziomy zrozumienia. Nasz poziom i typ zrozumienia ocenia się na podstawie tego, w jakim zakresie potrafimy odpowiadać na pytania dotyczące przyrody oraz na jaki typ pytań umiemy udzielić odpowiedzi. Istnieją przynajmniej trzy różne typy pytań, a każdy z nich wymaga innego rodzaju odpowiedzi. Najprostsze są pytania typu "jak": "Jak prędkość spadającego kamienia zmienia się z wysokością?"; "Jak hemoglobina chwyta i uwalnia cząsteczki tlenu?"; "Jak gęsi ustawiają się w klucz, kiedy lecą po niebie?". Następne pod względem stopnia trudności są pytania typu "dlaczego": "Dlaczego kamienie spadają?"; "Dlaczego organizm wykorzystuje hemoglobinę?"; "Dlaczego gęsi formują stada?". Typ trzeci, najtrudniejszy, również zawiera pytania "dlaczego", ale stawiane na Innym poziomie – "filozoficzne dlaczego": "Dlaczego nasz Wszechświat ma budowę tak bogatą, że zawiera spadające kamienie, reagujące cząsteczki, gęsi?".

Odpowiedź na pytania pierwszego typu to na ogół opis wewnętrznego działania rozważanego układu, co jest podejściem znanym pod nazwą redukcjonizmu. "Według prawa rządzącego spadaniem ciał...", "Oto trójwymiarowa animacja cząsteczki hemoglobiny chwytającej cząsteczkę tlenu...", "Oto symulacja komputerowa, która pokazuje, że jeśli te gęsi spełniają następujące proste reguły, to...". Możemy zadawać pytania dodatkowe, domagać się dalszych szczegółów, ale sama odpowiedź jest konkretna, sprawdzalna i stanowi zamkniętą całość.

Odpowiedzi na pytania typu "dlaczego" są znacznie bardziej otwarte, niedokończone i prawie zawsze mają ze sobą coś wspólnego: odwołują się do kontekstu. Takie odpowiedzi, zakładając jakiś konkretny kontekst, opisują pewien łańcuch logiczny, który tłumaczy, dlaczego należy się spodziewać istnienia tej konkretnej struktury czy procesu. "Kamienie spadają, ponieważ przyciąga je pole grawitacji Ziemi...", "Zwierzęta wykorzystują hemoglobinę, ponieważ muszą dostarczać tlen do różnych miejsc swego ciała, do różnych narządów, w szczególności do mózgu...", "Gęsi tworzą stada, ponieważ dobór naturalny faworyzował właśnie tę metodę obrony przed drapieżnikami...". Dany układ może mleć wiele kontekstów, dlatego też odpowiedzi na pytania "dlaczego" nie są jednoznaczne i pozostają otwarte. Tworzenie stad przez gęsi można wyjaśnić, odwołując się do zachowań społecznych zamiast do ewolucji, do cech ich układu wzrokowego, do procesów uczenia się zachodzących w ich mózgach albo do praw aerodynamiki. Takie wyjaśnienia uzupełniają się nawzajem: nie ma powodu, aby przypuszczać, że tylko jedno z nich jest "prawdziwe".

A co z trzecim typem pytań? Są to pytania w rodzaju: "Dlaczego żyjemy w tak bogatym Wszechświecie, że...?" i my będziemy je nazywać pytaniami Głębokiej Myśli, na cześć fikcyjnego komputera, który stworzył Douglas Adams w Przewodniku "autostopem przez galaktykę". Na pytania Głębokiej Myśli właściwie nie ma odpowiedzi. W istocie, trudno sobie wyobrazić, jaką formę mogłaby mieć taka odpowiedź, oprócz: "tak już jest". Wiele osób wybiera odpowiedź "Bóg", co w wypadku pytań Głębokiej Myśli jest jedynie obciążonym kulturowo sposobem powiedzenia "tak już jest", a w wypadku pytań "jak" i "dlaczego" jest po prostu niezadowalającym unikiem. Alternatywą jest zasada antropiczna – "Gdyby to nie był ten rodzaj Wszechświata, nie zawierałby istot o inteligencji wystarczającej do zadawania takich pytań". Niektórzy sądzą, że jest to Głęboka Odpowiedź na Głęboką Myśl, ale my uważamy, że to kolejny, wymyślny sposób powiedzenia "tak już jest" – tylko że tym razem towarzyszą temu dowody potwierdzające, że tak jest. Zasada antropiczna nadal wykręca się od odpowiedzi na głębsze pytanie: "W porządku, zgadzam się, że Wszechświat musi być dość bogaty, skoro zawiera coś tak cudownego jak ja, ale jak to się stało, że jest tak bogaty?". I na to zasada antropiczna nie udziela żadnej odpowiedzi, podobnie jak religia pozostaje niema wobec pytania, "dlaczego Bóg stworzył to w ten sposób. My (Ian Stewart i Jack Cohen) nie proponujemy nic lepszego. Zrobimy co w naszej mocy, by odpowiedzieć na istotne pytania "jak" i "dlaczego", ale na pytania Głębokiej Myśli możemy jedynie odpowiedzieć naszą własną wersją stwierdzenia "tak już jest".

Naprawdę wydaje się, że nie ma innej odpowiedzi.

W rzeczywistości istnieje jeszcze czwarty typ pytań, które na pierwszy rzut oka wyglądają jak pytania Głębokiej Myśli, ale po dokładniejszym zbadaniu okazuje się, że nie dotyczą ani głębi, ani myśli. Przykładem jest: "Co się działo, zanim w Wielkim Wybuchu zaczął się czas?". Jeśli czas jeszcze się nie zaczął, to określenie "zanim" nie może mieć żadnego rozsądnego znaczenia, a zatem to pytanie jest bez sensu. Cechuje je kontekst nie szeroki, lecz wewnętrznie sprzeczny. Wskazanie tej sprzeczności nie jest jedynie słownym wykrętem (przypomnijmy, że fizyk i popularyzator nauki Paul Davies gorąco reaguje na taką sugestię). Jest to wybieg logiczny, i to fatalny. Jak zauważyliśmy w prologu, równie dobrze można pytać o to, co znajduje się na północ od bieguna północnego lub jaka część Wielkiej Brytanii leży w odległości 500 mil od najbliższego brzegu. W odniesieniu do tego konkretnego pytania (o początek czasu) dość dziwne wydaje się, że ludzie w większości całkowicie zadowalają się stwierdzeniem "tak zawsze było" i bez trudu przyjmują wyobrażenie Wszechświata, który istnieje od zawsze.

A dlaczego nie powinni?

No cóż... zaczęliśmy ten rozdział od opowieści o starszej pani, która przekonywała, że Ziemię z pewnością podtrzymuje "żółw na żółwiu, i tak do samego końca". Niemal każdy uzna tę nieskończoną piramidę z żółwi za opis wysoce absurdalny – to opis, który nic nie wyjaśnia. Dlaczego więc wprawia nas w zadowolenie nieskończona piramida przyczynowości: dzisiejszy Wszechświat jadący na barkach wczorajszego, który z kolei jedzie na przedwczorajszym?

To kolejne wszechświaty, aż do samego końca!

Matematycy, którzy rozwinęli w sobie znacznie głębsze zrozumienie śliskiej natury nieskończoności, uważają, że wszechświat istniejący zawsze tak samo wymaga wytłumaczenia jak wszechświat, który nagle pojawia się znikąd (i z bezczasu). Całkowicie rozsądne pytanie, jakie zadaje matematyk, rozważając system trwający od nieskończoności, brzmi: "Tak, ale skąd się to wszystko wzięło?". Nieskończoność nie jest

nieprzeniknioną barierą, to tylko nazwa podsumowująca pewien sposób myślenia o procesach rekurencyjnych. W każdym razie Wielki Wybuch jest w tym samym stopniu niewytłumaczalny co zawsze istniejący, niezmienny Wszechświat "stanu ustalonego"; po prostu mamy skłonność do unikania niezręcznych pytań o rzeczy, które znajdują się wokół nas od zawsze. Inne pytanie tego samego rodzaju brzmi: "Jaki jest pożytek z połowy oka?". Zadaje się je zwykle triumfalnym tonem, aby obalić teorię ewolucji. Tylko że ewolucja nigdy nie doprowadziła do powstania połowy oka: wytworzyła struktury pośrednie, leżące gdzieś między płaską powierzchnią światłoczułą a okiem kompletnym, o połowie zdolności wykrywania światła oka dzisiejszego. Takie pytania nie są pytaniami: "jak", "dlaczego" ani pytaniami Głębokiej Myśli. To są Głupie Pytania. Ich głupota nie zawsze jest natychmiast zauważalna, ale gdy się ją raz odsłoni, wcale nie trzeba na nie odpowiadać.

Inna metoda zadawania Głupich Pytań jest mniej oczywista. Brzmi to mniej więcej tak: "Ach tak, więc twierdzisz, że nie wierzysz w duchy, UFO, potwora z Loch Ness... ale co by było, gdybyś to zobaczył?". Pytanie to jest na ogół wypowiadane z dumą, jakby było bardzo znaczącym stwierdzeniem. A nie jest. To, że osoba zadająca wam pytanie potrafi wyobrazić sobie, iż coś jest prawdziwe, wcale nie oznacza, że jest to w istocie prawdziwe; hipotetyczne istnienie jest wyłącznie hipotezą. Nie ma potrzeby odpowiadania na pytania hipotetyczne, chociaż uczciwie byłoby powiedzieć: "Oczywiście, gdybym coś takiego zobaczył, musiałbym zmienić zdanie, ale w tej chwili nie wierzę, że to istnieje, więc nie sądzę, by ktokolwiek mógł kiedykolwiek to zobaczyć, a co dopiero ja sam".

To tyle w sprawie pytań. A co z odpowiedziami? Filozofia redukcjonizmu koncentruje się na odpowiadaniu na pytania "jak". Swój ostateczny wyraz znajduje w fizyce cząstek elementarnych. Praktykujący ją specjaliści poszukują obecnie teorii wszystkiego, łączącej wszystkie zjawiska świata fizycznego w jedno podstawowe równanie, które będzie można wydrukować na bawełnianych koszulkach.2 Może ono, na przykład, przybrać formę kwantowej funkcji falowej Wszechświata – co w terminologii fizyki współczesnej oznacza opis wszystkiego. Istnieją racjonalne powody, aby poszukiwać takiej unifikacji – ale z naciskiem trzeba stwierdzić, że nie wyjaśni ona wszystkiego, jak wydaje się sądzić wielu wyznawców tej teorii, a przynajmniej jak przekonują, próbując zdobyć fundusze na badania. Powód jest prosty: łańcuch logiczny, prowadzący od równania na koszulce do samej koszulki, musi być tak misterny, tak niewiarygodnie długi, że żaden ludzki umysł go nie obejmie. Aby, wychodząc od teorii wszystkiego, dojść do tego, jak koszulka leży na twoim ciele, konieczny jest opis twojej osoby i twojej koszulki, atom po atomie, oraz bardzo skomplikowane obliczenia sił międzyatomowych, zanim jeszcze dojdzie się do łańcucha logicznego... Żeby zrozumieć, skąd się wzięła bawełniana nitka w twojej koszulce, musisz przejść całą drogę – od teorii wszystkiego do zasad budowy cząsteczkowej i sekwencji DNA prowadzącej do wytworzenia bawełny – a następnie wykorzystać te dane do obliczenia skutku działania cząsteczek wody i światła słonecznego na rosnące pędy... Przyznajemy, że podejście redukcjonisty jest nieco subtelniejsze, ale podejrzewamy, że wyznawcy teorii wszystkiego nie całkiem dostrzegają, jakie ta subtelność ma skutki dla ich programu.


Ryc. 4. Czy u podstaw każdego wyjaśnienia znajduje się jedna jedyna teoria wszystkiego?

W miarę jak będziemy się posuwać dalej, okaże się, że pożyteczne jest zestawienie ze sobą dwóch w tym samym stopniu redukcjoni-stycznych punktów widzenia: "z-dołu-do-góry" i "z-góry-na-dół". Podejście z-dołu-do-góry można sobie wyobrażać jako "drzewo wszystkiego", mapę pojęciową świata (ryc. 4), gdzie strzałki wyjaśnień wiją się w górę przez lejki reprezentujące logiczne łańcuchy przyczyny i skutku. Korzeniem drzewa jest wymarzona teoria wszystkiego, a łańcuch wyjaśnień pnie się z tego korzenia do góry, krok po kroku, aż ostatecznie dociera do DNA, krzaków bawełny, koszulek, ludzi, planet, galaktyk i Wszechświata jako całości. Ten punkt widzenia jest inteligentniejszy od naiwnego redukcjonizmu: nadaje on wszystkiemu strukturę hierarchiczną, w której każda warstwa zależy od ogólnych zasad, wy-dedukowanych z warstw leżących poniżej.

Na przykład mając sekwencję DNA do wytworzenia bawełny, użytkownik drzewa wszystkiego nie zawraca do poziomu subatomowego, by zastosować równanie koszulki – polega na ogólnych zasadach dotyczących powstawania i rozwoju organizmów. Richard Dawkins nazywa taki sposób myślenia "redukcjonizmem hierarchicznym", a określenie to bardzo rozsądnie oddaje rzeczywistą strukturę większości naukowych wyjaśnień. (Wyjątek: między sąsiadującymi ze sobą poziomami hierarchii często występują ogromne przerwy; żeby sobie z nimi poradzić, mówi się bardzo szybko o czymś innym. Na przykład bardzo niewiele wiemy o tym, w jaki sposób sekwencja DNA organizmu wpływa na jego rozwój, jeśli nie liczyć kilku pomysłów dotyczących sposobu wytwarzania konkretnych białek. Ale jak dochodzi do tego, że białko w odpowiednim czasie znajduje się we właściwym miejscu? Opowiadamy jak najęci o genach regulatorowych, ale na ogół jest to bełkot. Nie potrafimy nawet wyznaczyć budowy tak prostej formy zorganizowanej materii, jaką jest kryształ, na podstawie kwantowych funkcji falowych jego atomów). Choćby te przerwy dało się wypełnić, między redukcjonizmem hierarchicznym a retoryką teorii wszystkiego pozostałby ogromny rozziew – ponieważ gdy raz ustanowi się taką hierarchię, to w większości praktycznych zastosowań można wyrzucić wszystkie dolne warstwy. Co robicie, mając sekwencję DNA dla bawełny? Jak już napisaliśmy, nie stosujecie teorii wszystkiego. Zaczynacie stosować standardową biologię rozwojową.

Więc po co nam wzór na koszulkę?

Niewątpliwie daje satysfakcję intelektualną. Niewątpliwie umożliwiłby znacznie lepsze zrozumienie fizyki na poziomie subatomowym. Ale to nie wyjaśnia wszystkiego. Właściwie nie wyjaśnia prawie niczego, jednak daje nam miłe, kojące uczucie, że Wszechświat spoczywa raczej na mocnych filozoficznych podstawach niż na nieskończonej piramidzie żółwi.

Wersja redukcjonizmu z-góry-na-dół zaczyna się od zjawisk o wielkiej skali i "redukuje" je do zjawisk prostszych. Przyjmuje punkt widzenia, wedle którego koszulka jest zrobiona z włókien bawełny na krosnach, a podstawowy wzór został na niej wypisany barwnikiem za pomocą pewnych związków chemicznych. Żeby wyjaśnić strukturę koszulki metodami redukcjonisty, musimy poddać analizie krzew bawełny – rozmieszczenie upraw, podatność na rozmaite choroby i pasożyty, produktywność roślin... Musimy przeanalizować budowę krosien – ich konstrukcję, to, jak należy je obsługiwać i co robić z zerwanymi nićmi... Musimy przeanalizować budowę chemiczną barwnika i ezoteryczne techniki druku na tkaninie... Ciekawe, że zarówno przemysł wytwarzający koszulki, jak i gałęzie go wspierające istotnie zależą od takiej wiedzy. W miarę rozwoju ich technologii mogą nawet wniknąć jeszcze głębiej, do następnej warstwy lub dwóch kolejnych, do biochemii krzewu bawełny oraz białek i enzymów, które roślina wykorzystuje do wytwarzania włókien bawełny... Zapewne niedługo zrobią użytek z informacji o sekwencji DNA rośliny – być może firmy zajmujące się inżynierią genetyczną już to robią. Zauważcie, że koszulka jest produkowana całkiem sprawnie bez odwoływania się do wydrukowanego na niej wzoru: w tej grze celem jest pozostanie najwyżej jak to możliwe, jak najbliżej wierzchołka drzewa wyjaśnień, a zagłębianie się niżej następuje tylko wtedy, gdy jest to konieczne.

Podążanie po stale rozgałęziającym się drzewie wniosków logicznych – jeśli towarzyszy mu nadmierny, bezkrytyczny entuzjazm – bardzo często prowadzi nie tyle do zrozumienia, co do zagubienia się w coraz drobniejszych szczegółach; w książce Collapse nazwaliśmy to "koszmarem redukcjonisty". Proces ten rozgałęzia się bez końca (ryc. 5), na próżno usiłując połączyć świat codzienny z drzewem wszystkiego, które rzekomo leży u podstaw wszelkiego zrozumienia. W zasadzie taki związek może istnieć – jednak nie ma najmniejszej nadziei na sporządzenie kiedykolwiek jego pełnej mapy. Stanowi to z pewnością przeszkodę dla ludzkiego zrozumienia, ale nikt nigdy nie twierdził, że Wszechświat musi być dla ludzi zrozumiały.

Te dwie wersje redukcjonizmu, z-dołu-do-góry i z-góry-na-dół, nie konkurują ze sobą. Wyraźnie się uzupełniają. W jakim stopniu redukcjonistyczna wizja nauki, w którejkolwiek z wersji, odpowiada rzeczywistemu funkcjonowaniu Wszechświata?


Ryc. 5. Koszmar redukcjonisty

Żeby poradzić sobie z tym pytaniem, przestańcie czytać i przez chwilę posłuchajcie. Co słyszycie? Może wiatr w gałęziach drzew lub śpiewające ptaki albo pojazdy pędzące po nieodległej drodze, dzieci słuchające z płyt muzyki pop. Takie proste działanie z waszej strony, a zarazem zupełnie nieświadome. Wiecie, że to jest wiatr lub ptaki, ciężarówka albo składanka przebojów z lat sześćdziesiątych; wiecie bez zastanawiania się nad tym. A teraz pomyślcie, jakie to wszystko złożone na poziomie redukcjonizmu. Bogatka wydaje swą prostą, nie-wydumaną, powtarzalną melodię – serię mniej więcej identycznych ćwierknięć. Minęły 4 miliardy lat, zanim powstała ta sikora i jej melodia. Ruchy mięśni konieczne do wytworzenia prostej nuty mają choreografię bardziej zawiłą niż balet Śpiąca królewna – każde najdrobniejsze włókno mięśniowe musi się skurczyć w odpowiedniej chwili. W celu kontrolowania tych mięśni ogromne, niezgłębione morze cząsteczek przelewa się w ciele tego ptaka, według nieznanych schematów i wzorów. Impulsy elektryczne przebiegają wzdłuż szlaków nerwowych.3 Gdzieś w mózgu sikory znajduje się układ "obwodów elektrycznych", który przechowuje wzorce ruchu. Nikt jeszcze dokładnie nie wie, gdzie ani jak – ale nawet te szczegóły zaczynają się porządkować, w szczególności dzięki nowym metodom obrazowania aktywności mózgu. W każdym razie cała ta aktywność w końcu osiąga swoją kulminację:

Ćwir.

Dźwięk rozchodzi się promieniście na zewnątrz, przekazywany wibracjami powietrza. Powietrze istnieje, ponieważ skondensowało się, jak niemal wszystko na tej planecie, z pierwotnych chmur pyłu, które otaczały rodzącą się gwiazdę. Równania matematyczne opisujące ruch takiej chmury pyłu są w zasadzie proste: kilka symboli oznaczających sposób, w jaki jedna cząstka materii przyciąga pozostałe. Jednak aby dokładnie uchwycić rzeczywistość, trzeba zastosować te równania do niewyobrażalnie wielkiej liczby cząstek, na początek – do każdego atomu w Układzie Słonecznym (a co ze słabiutkim wpływem odległych galaktyk?}.

Fale głosowe rozchodzą się nie tylko w środowisku składającym się z jakiegoś miłego, niepodzielnego płynu – jak zakłada równanie falowe, powszechnie stosowane do ich analizowania – ale i przez kipiel zwariowanych cząsteczek gazu, szalejących niczym dzieci podczas przyjęcia, odbijających się od siebie, bez przerwy zderzających się z sąsiadami; wszyscy wszystkich spychają z drogi. Fala głosowa w jakiś sposób żegluje przez ten cząsteczkowy chaos i wpada wam do ucha. Teraz dociera głęboko do ucha środkowego, gdzie pobudza malutki układ, zbudowany z kości i błon. Skomplikowane narządy słuchu znajdujące się w waszym uchu wewnętrznym, które opiszemy w rozdziale 6, przetwarzają fale głosowe na impulsy elektryczne, a te z kolei biegną do waszego mózgu. Tam sieć komórek nerwowych, lub sieć neuronów, której powstanie również zajęło 4 miliardy lat, analizuje zgiełk impulsów i rozkłada go na dźwięki składowe: szum odległego ruchu pojazdów, brzęczenie nieodległej pszczoły, bicie waszego serca. Te neuronowe obliczenia pod względem złożoności obwodów, szybkości i pojemności pamięci przewyższają możliwości każdego z istniejących dziś superkomputerów. Stosowane algorytmy – jeśli w istocie są to algorytmy w jakimkolwiek sensownym znaczeniu – górują jeszcze bardziej nad umiejętnościami programowania najwybitniejszych współcześnie specjalistów komputerowych. I z tego wszystkiego w jakiś sposób – nie wiemy dokładnie jak – nasz mózg wyzwala jeden pakiet impulsów i nadaje mu etykietę: "śpiew ptaka".

Ćwłr.

A więc usłyszeliście ptaka. Natychmiast ożywiają się inne obwody w mózgu i zaczynają działać, identyfikują dźwięk oraz przypominają, że po ostatnim spacerze na wsi zajrzeliście do Terenowego przewodnika po ptakach brytyjskich i że jest to pieśń bogatki.

Nie można mieć dużych nadziei na to, że redukcjonistyczny opis zrobienia przez was i bogatkę tego, o czym pisaliśmy powyżej, uwzględni wszystkie szczegóły. Gdziekolwiek spojrzycie, znajdziecie cząsteczki, fale głosowe i ptaki – wszystko razem zbyt skomplikowane, by nawet próbować to zrozumieć. Wiemy jedynie odrobinę o czułych i wyrafinowanych procesach, które – w bardzo uproszczonej wersji – mogą śledzić jedynie eksperci. Toteż zamiast patrzeć, jak uproszczenia spływają redukcjonistycznymi kanałami w dół, wpadamy w pułapkę koszmaru redukcjonisty. To daje nam poczucie, że żyjemy w przytłaczająco złożonym świecie i że w najlepszym przypadku możemy spróbować zrozumieć jego maleńkie fragmenciki oraz skorzystać z rady ludzi, którzy zrozumieli inne fragmenciki. Wraz z postępem nauki stale rośnie ilość tego, co musimy wiedzieć na każdym z tych maleńkich poletek, toteż obszar, jaki jest w stanie objąć poszczególna jednostka, robi się coraz mniejszy. Ale za to, jak są przekonani naukowcy, oczywiście głębszy... Mechanizm ten pobudza do generowania publikacji naukowych, ale nie do generowania zrozumienia. Do pewnego stopnia takie problemy są nieuniknione: podobnie jak Wszechświat w ogóle, nauka czasami po prostu "taka już jest". Jednak czy przyjmując metodologię koszmaru redukcjonisty, nie ukręcamy bicza na samych siebie? W końcu bogatka śpiewa swoją pieśń, nie rozumiejąc koszmaru, jaki odsłania (czy może "stwarza"?) analiza redukcjonisty; my również wychwytujemy powtarzalną melodię i identyfikujemy sprawcę ze zrozumieniem nie większym niż to, które ma ten ptak. Świat, w którym mieszkamy, wydaje się nam wypełniony prostotą.

Potrzebujemy zatem jakiegoś innego podejścia, które da nam prawdziwy wgląd w to, co redukcjonizm ukazuje jedynie jako nieprzenikniony bałagan. Jednym z "gorących" obszarów, które mogłyby stanowić uzupełnienie dla redukcjonizmu, jest tzw. teoria złożoności. Układy złożone są w niej modelowane w kategoriach mniej lub bardziej prostych oddziaływań między niezwykle licznymi, mniej lub bardziej prostymi, czynnikami. Duża liczba czynników uzasadnia tu przymiotnik "złożony". W rzeczywistym świecie wiele układów ma taki typ struktury – ludzie w tłumie, mrówki w mrowisku, maklerzy na giełdzie, połączenia nerwowe w mózgu.

Jednak naprawdę potrzebujemy teorii prostoty, skutecznej i stosunkowo bezbolesnej metody formułowania prostych stwierdzeń z zasad leżących u ich podstaw. Pojawiły się już jej zaczątki. Przez miliony lat ewolucji istoty ludzkie stawały przed identycznym problemem poruszania się po bardzo złożonym, niepewnym świecie i radziły sobie z nim, wykorzystując to, co w przyrodzie najprostsze, nie zaś to, co najbardziej złożone. Ludzki mózg opracował nieredukcjonistyczne podejście do świata – "szybkie-i-kanciaste", ale jednak bardzo skuteczne. Przykładowo: wiedzieliście dokładnie, o co nam chodzi, kiedy napisaliśmy, żebyście odłożyli książkę i posłuchali; Wasza reakcja na to, co usłyszeliście, była również bezpośrednia. "Tam gdzieś jest ptak i śpiewa" – jest to myśl dość prosta. Usłyszenie śpiewu ptaka nie wymaga wyższej matematyki, a jedynie pary sprawnych uszu. Szczegółowa analiza tego, co te uszy robią i na co reagują, wykracza daleko poza wszelkie równania matematyczne, ale to nie przeszkadza Wam w usłyszeniu ptaka. W tym wypadku sprawą podstawową nie jest stawianie pytań o to, co się dzieje we wnętrzu ptaka, wewnątrz fal głosowych, czy też wewnątrz słuchacza. Najważniejszą kwestią jest pytanie, co dzieje się na zewnątrz. W jakim kontekście to wszystko działa i jakie ograniczenia zostają przez ten kontekst narzucone? Ta linia rozumowania prowadzi do alternatywnego, nieredukcjonistycznego podejścia, które wcześniej określiliśmy mianem kontekstualizmu. (Zdaje się, że nie istnieje ogólnie przyjęta nazwa oddająca ten styl myślenia, a więc stworzyliśmy właśnie taką. Oczywistą możliwością jest holizm, i jest to nawet pojęcie dość adekwatne, ale według nas określenie to zbyt mocno kojarzy się z rozmaitymi przypadkami bełkotliwego myślenia, które często nie mają żadnej racjonalnej podstawy, jak na przykład w medycynie "alternatywnej", z bezkrytycznym mistycyzmem, objawiającym się w obejmowaniu drzew). Zamiast zaglądać (pojęciowo) do wnętrza różnych rzeczy, by sprawdzić, jak działają, a potem zaglądać do wnętrza ich kawałków, żeby dowiedzieć się, jak działają te kawałki, i tak bez końca, kontekstualizm patrzy na rzeczy od zewnątrz. Bada zewnętrzne ograniczenia, które ukształtowały tę rzecz oraz rządzą obecnie jej zachowaniem.

Wyjaśnienie ozdobionej wzorem koszulki z kontekstualnego punktu widzenia uwzględnia następujące fakty: ludzie muszą utrzymywać ciepło ciała, więc wymyślili rozwiązania w rodzaju tkanin; wynaleźli rolnictwo jako wydajną metodę wykorzystywania zasobów biologicznych planety i okazało się, że bawełna jest rośliną nadającą się do uprawy; z przyczyn kulturowych ludzie lubią przyozdabiać swą odzież wzorami i obrazami; ze względu na komercyjną reklamę w amerykańskiej kulturze na koszulkach zwykle znajdują się jakieś żartobliwe, dowcipne lub mądre przesłania – a przynajmniej przesłania, które noszący koszulkę uważa za żartobliwe, dowcipne lub mądre. A cóż może być mądrzejszego od teorii wszystkiego?

Nie sugerujemy tutaj, że redukcjonizm powinien zostać zastąpiony kontekstualizmem. Nauka redukcjonistyczna odniosła wielkie sukcesy we własnej strefie wpływów. Istnieją jednak inne strefy i przyjemnie byłoby je również opanować. Nie ma żadnej niespójności w jednoczesnym patrzeniu z punktu widzenia kontekstualisty i z punktu widzenia redukcjonisty. Ptak naprawdę kurczy ogromną liczbę mięśni, jego powstanie naprawdę zabrało 4 miliardy lat. Ale zarazem śpiewa tak dlatego, że to właśnie robią bogatki; a jeśli odkładacie tę książkę, żeby go posłuchać, to dlatego, że chcieliście śledzić, co mówimy i wydawało się Warn, że jest to najlepsza metoda, aby to osiągnąć.

Najbardziej pociągające w kontekstualizmie jest to, że kładzie nacisk na prostotę, bez której ludzki umysł nie potrafi stworzyć zrozumienia. Zatem niezależnie, czy głęboka struktura Wszechświata dokładnie pasuje do retoryki redukcjonizmu, czy też nie, musimy dojść do wniosku, że (widoczna) prostota jest w naszym złożonym świecie powszechna. Czy potrafimy zrozumieć dlaczego? Bardzo trudno wybrać dobrą ścieżkę przez owo filozoficzne pole minowe i zbyt łatwo każda próba omówienia tego degeneruje się, przechodząc w mistycyzm lub hałas i szczęk paradygmatów krzyżowanych w pojedynkach, które toczą naukowcy. Na przykład moglibyśmy podsumować nasz własny pogląd stwierdzeniem, że nie wierzymy w retorykę redukcjonizmu i nie sądzimy, by Wszechświat był skutkiem ślepego podążania niezliczonych, malusieńkich cząstek za postanowieniami praw niższego rzędu. Rzeczywiście tak nie myślimy, ale gdybyśmy w ten sposób powiedzieli, łatwo byłoby o niewłaściwe zrozumienie tego, o co nam naprawdę chodzi. "Czy masz na myśli, że cząsteczki powietrza nie spełniają praw fizyki, kiedy oddziałują z cząsteczkami krtani ptaka? Czy twierdzisz, że cząsteczki zachowują się inaczej w laboratorium, a inaczej we wnętrzu ptaka?". Odkładając na bok pytanie o to, jak dalece ścisły model oddziaływania cząsteczek dostarczają nam prawa fizyki, czyż usiłujemy zaprzeczyć, że przyroda jest posłuszna tym zasadom, czy twierdzimy, że (co prawda) przestrzega ich w laboratoriach, ale nie w organizmach ptaków? Nie. Jak się okaże, nasza argumentacja zdąża w zupełnie innym kierunku. Chodzi o to, że retoryka redukcjonizmu nie musi być jedyną, bądź najlepszą, metodą zrozumienia dynamiki oddziaływań ptaków i fal głosowych. O ile śpiew ptaka istotnie "naprawdę" może być logicznym skutkiem budowy molekularnej ptaków i cząsteczek powietrza, o tyle w rzeczywistości nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie się nawet zastanawiał nad myśleniem o tych sprawach na takim poziomie.

Rozróżnienie, które próbujemy tu naszkicować, nie dotyczy tego, "co przyroda naprawdę robi". Jest to rozróżnienie między tym, czy jakaś teoria jest prawdziwa (w tym znaczeniu, że jak się wydaje, dość dobrze pasuje do przyrody), i tym, czy ma wartość wyjaśniającą. Nasze mózgi nie potrafią manipulować złożonościami jako takimi, toteż aby zrozumieć nasz świat, wyciągamy proste wnioski z wyjaśnień na jednym poziomie i na nich budujemy następny poziom. Nawet jeśli istnieje prawdziwa teoria wszystkiego, nauka musi wypracować pewien rodzaj uproszczonej, hierarchicznej wizji Wszechświata, zanim ktokolwiek będzie w stanie zrozumieć, co owa teoria może nam powiedzieć.

Mamy przed sobą długą drogę. Na przestrzeni wieków myślenie redukcjonistyczne stało się bardzo wyrafinowane i osiągnęło wysoki stopień sformalizowania – na przykład podstawowe "prawa" są zazwyczaj formułowane w postaci równań matematycznych. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że w myśleniu kontekstualnym nie może istnieć taka formalna struktura: Jak można sformalizować coś równie mglistego jak kontekst? W ciągu ostatniego stulecia nauka jednak wytrwale zdążała w kierunku właśnie takiej struktury formalnej. Zgodnie z główną myślą w celu zrozumienia układów złożonych należy je zanurzyć w otaczającej je przestrzeni fazowej. Na kilku następnych stronach zbadamy, skąd się wziął ten pomysł, oraz pokażemy, do czego się nadaje. Będzie to jeden z najważniejszych obrazów w dalszej części książki.

Pojęcie przestrzeni fazowej pojawiło się w dynamice – matematycznej teorii układów, które zmieniają się z upływem czasu. Wprowadził je jeden z najbardziej oryginalnych i obdarzonych największą wyobraźnią matematyków, jakich znał świat, Henri Poincare. W czasach Poin-carego dynamika była redukcjonistyczna: jeśli pragnęło się zrozumieć, jak działa jakiś układ, to zaczynało się od wypisania i rozwiązania jego równań matematycznych. Potem patrzyło się na rozwiązania, myśląc, co z nich wynika. Poincare wszystko to zmienił. Dlaczego? Ponieważ taki program często jest niewykonalny – można napisać równania i nie znaleźć rozwiązań. Poszukiwanie innego podejścia sprowokowało pojawienie się zagadnienia trzech ciał w mechanice nieba. Przypuśćmy, że mamy trzy masy przyciągające się nawzajem siłami grawitacji Newtona, co się będzie z nimi działo? Dla dwóch ciał odpowiedź jest prosta: równania można rozwiązać, a z rozwiązania wynika, że ciała te poruszają się po orbitach eliptycznych. Wypadku trzech ciał równań nie da się rozwiązać. Matematycy zmagali się z nimi przez ponad wiek, zanim zdali sobie sprawę, że rozwiązanie nie istnieje.

Zatem jak dojść do tego, co będą robić owe ciała, skoro nie można rozwiązać równań? Na tym polegała wspaniała wnikliwość Poincarego, która doprowadziła do dzisiejszego, geometrycznego podejścia do układów dynamicznych. Przedstawia się ono następująco. Stan takiego układu jest opisywany za pomocą różnych zmiennych stanu, które zmieniają się w czasie. Zmiany te odbywają się zgodnie z ustaloną zasadą lub dynamiką: "Jeśli" stan początkowy jest taki, to stan następny będzie taki". Potraktujmy zmienne stanu jako współrzędne pewnego punktu, który porusza się w fikcyjnej, matematycznej przestrzeni fazowej. W miarę jak czas płynie, te współrzędne się zmieniają, a więc reprezentatywny punkt się porusza, wyznaczając pewien tor. W istocie cały czasowy rozwój układu sprowadza się do krętej, robakokształtnej ścieżki w przestrzeni fazowej. Przestrzeń fazowa zawiera nie tylko rzeczywiste wartości zmiennych stanu, ale i wszystkie wartości potencjalne: jest to sformalizowanie pojęcia kontekstu. Badając geometrię przestrzeni fazowej w odniesieniu do zagadnienia trzech ciał, Poincare zauważył istnienie tego, co dziś nazywamy chaosem – zachowania dynamicznego tak złożonego, że wydaje się przypadkowe, chociaż ma deterministyczne (nieprzypadkowe) przyczyny.

Ryc. 6. Drzewo gry Mniam-mniam. Jest to część pełnego drzewa gry, która pokazuje wszystkie tabliczki do rozmiaru 4x4. Strzałki odnoszą się do ruchów dozwolonych: usunięty kawałek zostaje zjedzony. Kwadrat zaznaczony na czarno jest tym obrzydliwym. Czarne strzałki ukazują rzeczywisty przebieg gry, a szare – ruchy alternatywne, które można było wykonać.

Pojęcie przestrzeni fazowej pojawiło się w dynamice, ale nam wystarczy prostszy sposób na zrozumienie, jak to pojęcie działa, do czego jest potrzebne i co może dla nas zrobić. Naszym kluczem do przestrzeni fazowej będzie teoria gier. Gry dostarczą ważnej metaforyki Wytworom, więc resztę tego rozdziału poświęcimy przygotowaniu odpowiedniego gruntu, na którym będziemy mogli dalej budować. W znaczeniu matematycznym składnikami gry są dwaj współzawodniczący gracze (bądź dwa współzawodniczące zespoły), pojęcie "wygranej" lub "przegranej" oraz reguły postępowania. Teoretyczna analiza gry wymaga zapisania całego drzewa gry – diagramów będących jej reprezentacją, gdzie wszystkie możliwe pozycje są połączone gałęziami odpowiadającymi kolejnym ruchom. Ogólną zasadę pokażemy na przykładzie gry Mniam-mniam. Jej uczestnicy mają przed sobą tabliczkę czekolady, prostokąt podzielony na małe kwadraciki. Każdy z nich, kolejno, ma prawo do odłamania kawałka czekolady, który następnie zjada. Przełamanie musi nastąpić wzdłuż pojedynczej linii prostej przecinającej prostokąt po liniach biegnących między poszczególnymi kwadratami. Jednak kwadrat znajdujący się w jednym rogu zawiera jakieś paskudztwo, a ktokolwiek zostanie zmuszony do zjedzenia go – przegrywa. Drzewo gry ma rozsądnie prostą postać, którą, w odniesieniu do niewielkich tabliczek czekolady, przedstawiono na rycinie 6. Czarne strzałki pokazują przebieg rzeczywistej rozgrywki, a strzałki szare – wszystkie inne ruchy, które również można było wykonać.

To obrazowe przedstawienie jest żywe i użyteczne – na przykład już wkrótce się przekonamy, że przegrywający popełnił duży błąd – ale czym jest to drzewo gry? Jest to przestrzeń fazowa gry, przestrzeń wszystkich jej możliwych stanów (pozycji). Czym jest dynamika w przestrzeni fazowej? To reguły, które wskazują, jak przejść z jednego stanu do następnego – a więc po prostu reguły gry. Możemy zatem interpretować grę jako rodzaj układu dynamicznego. Istnieją jednak pewne różnice techniczne, a największą jest to, że reguły gry często dopuszczają kilka ruchów do wyboru, z których faktycznie można wykonać tylko jeden – podczas gdy w dynamicznym układzie typu Poincarego wszystkie "ruchy" są całkowicie wyznaczone przez stan początkowy. Ta różnica nie jest jednak istotna z punktu widzenia tego, jaki użytek zrobimy z obrazu przestrzeni fazowej, i zostanie przez nas pominięta. Na nasze potrzeby gry stanowią wspaniały przykład pojęcia przestrzeni fazowej właśnie dlatego, że zawierają element wyboru, a więc w dużym stopniu są odpowiednikami takich interesujących nas naturalnych układów, jak ekosystem czy układ ewolucyjny. W dalszym ciągu książki będziemy rozwijać ten punkt widzenia z pozycji teorii gier; obecnie do ustalenia zasadniczych pojęć wystarczą nam pewne wprowadzające przykłady.

Pojęcie, na którym chcemy się skoncentrować, to strategia wygrywająca – czyli sposób na wymuszenie wygranej niezależnie od tego, co zrobi przeciwnik. Idea strategii znajduje się na "wyższym" poziomie niż poziom reguł gry i wyraźnie zwiększa potrzebę wykorzystania przestrzeni fazowej. Pojęcie strategii z konieczności zawiera w sobie nie tylko strukturę pojedynczej rozgrywki, ale wszystkich możliwych rozgrywek. Wyobraźcie sobie, że gracie w jakąś grę, na przykład w szachy bądź warcaby. Większość czasu spędzonego na planowaniu następnego ruchu jest poświęcana rozważaniom "a jeśli". "A jeśli przesunę mój pionek, co będzie mogła zrobić jego królowa? A jeśli nie osłonię niedługo króla, to ta wieża narobi mi kłopotów". Taktyka i strategia koncentrują się na tym, jakie ruchy Ty bądź Twój przeciwnik możecie wykonać; nie zależą one wyłącznie od ruchów faktycznie wykonanych. Toteż grając, musicie być świadomi większego fragmentu przestrzeni fazowej niż tylko ten, który jest w rzeczywistości wykorzystywany; tak samo dzieje się w sytuacji, gdy obserwujecie jakąś grę – inaczej poszczególne ruchy tracą sens.

Istnieje elegancka teoria strategii gier, która ma parę miłych, matematycznych właściwości – mianowicie: gry nie mogą trwać bez końca, ostatecznie jeden z graczy musi zwyciężyć. Istnieje odpowiednia teoria odnosząca się do gier, w których może dojść do remisu, na przykład do szachów, jednak dla prostoty pominiemy nierozegrane przypadki. (Można to łatwo zrobić, dodając nową regułę: gra nierozegrana się nie liczy i trzeba zacząć od początku). Na pierwszy rzut oka teoria ta wydaje się niezwykle spójna. Na przykład, w zasadzie można bezpośrednio stwierdzić, czy dana pozycja jest pozycją, z której można wymusić wygraną (pozycja wygrywająca), czy nie (pozycja przegrywająca). Jedyne, czego potrzeba, to dwie dość oczywiste zasady:

1) Pozycja jest wygrywająca, jeśli można wykonać ruch, który stawia przeciwnika na pozycji przegrywającej.

2) Pozycja jest przegrywająca, jeśli każdy możliwy do wykonania ruch stawia przeciwnika w pozycji wygrywającej.

Może się wydawać, że ta logika zatacza błędne koło, bo powyższe zdania jedynie potwierdzają tę samą prawdę na dwa równoznaczne sposoby. W rzeczywistości tak nie jest: logika nie kręci się tutaj w kółko, lecz się powtarza, te dwa zdania zaś pozwalają dojść do tego, czy jakakolwiek dana pozycja jest pozycją wygrywającą czy przegrywającą. Dodatkową cechą, która przekształca rozumowanie błędnego koła w rozumowanie rekurencyjne, jest to, że w rozumowaniu rekurencyj-nym trzeba od czegoś zacząć.

Zobaczmy, jak to działa na przykładzie gry Mniam-mniam. Spróbujemy znaleźć strategię wygrywającą, zaczynając od końca i posuwając się w tył – jak mówią specjaliści: "przycinając drzewo gry". W jaki sposób? No cóż, wiemy, że jeden kawałek, , to pozycja przegrywająca. Możemy tak oznaczyć tabliczki czekolady na drzewie gry z ryciny 6, by pokazać, co wiemy do tej pory, czyli w rzeczywistości niewiele:

"P" oznacza pozycję przegraną, "*" – "jeszcze nie wiem", a "W będzie oznaczać pozycję wygraną, gdy już takową znajdziemy. Nie jest to wcale trudne. W istocie, pozycje są wygrywające, ponieważ można odłamać wszystkie białe kawałki w jednym ruchu, pozostawiając przeciwnika w pozycji przegrywającej. Toteż na drzewie gry widać strzałki prowadzące z tych pozycji wprost do , a zgodnie z zasadą 1 wszystkie takie pozycje są wygrywające. Z podobnych przyczyn takie same pozycje, tylko obrócone o kąt prosty, jak , również są pozycjami wygrywającymi. A zatem oto co wiemy o statusie poszczególnych pozycji:

A co z ? No cóż, jedynymi ruchami, jakie możesz zrobić, są: lub , a kiedy usuniesz wszystkie białe kawałki, zostawisz swojemu przeciwnikowi pozycję wygrywającą. Zatem zgodnie z zasadą 2 pozycja jest przegrywająca. Teraz mamy:

To z kolei oznacza, że itp. to pozycje wygrywające (odłam kawałek tak, by zostało ), co daje nam:

Przycinając w ten sposób drzewo gry, możesz ustalić status wygrywa/przegrywa dla każdej pozycji. Zatem logika ta nie zatacza błędnego koła, ale biegnie wzdłuż łączących się ze sobą spirali, cofając się po drzewie gry od listka do gałązki, od gałązki do gałęzi, od gałęzi do konara...

Zaczynać od końca. To kłopotliwe. Będąc graczem, wolelibyście raczej znać status swojej pozycji otwierającej i wiedzieć, jaki ruch zrobić, żeby zgodnie z nim postąpić. Dla gier o małej przestrzeni fazowej nie stanowi to żadnego problemu. Na przykład kontynuując opisany wyżej proces, z łatwością określicie status wszystkich pozycji z ryciny 6. W ten sposób otrzymacie:

Jeśli zaczniecie próbować gry z większymi tabliczkami czekolady, to szybko stwierdzicie, że pojawią się te same prawidłowości: przegrywające będą biegły wzdłuż linii przekątnej, z lewej strony w prawą; wszystkie pozostałe tabliczki są wygrywające. Teraz tabliczki na przekątnej są kwadratowe: 1, 1, 2 2, 3 3, 4 4,... Zatem, przeskakując do wniosków, wydaje się, że opracowaliśmy ogólną strategię: tabliczki kwadratowe to tabliczki przegrywające, a prostokątne to zwycięzcy. Taki przeskok jest uzasadniony. W tym wypadku przycinanie drzewa gry prowadzi do wzoru, który bierze początek w otrzymanym właśnie zestawieniu pozycji wygrywających i przegrywających, a z wzoru tego istotnie wynika pełna strategia. Kiedy już raz dostrzeżecie taki wzór, możecie bez rozważania całego drzewa gry sprawdzić, czy on rzeczywiście działa: musicie jedynie odnieść do niego zasady 1 i 2 określające pozycje wygrywające i przegrywające. W rzeczywistości jest to dość łatwe. Każdy prostokąt (zwycięzcę) można jednym ruchem przerobić na kwadrat (przegranego). I odwrotnie, jakikolwiek ruch zrobicie z kwadratu (przegranego), to zostawicie swemu przeciwnikowi prostokąt (zwycięzcę). Ostatecznie jest kwadratem, a więc i pozycją przegrywającą. Wszystko to jest zgodne z zasadami 1 i 2, a więc dedukujemy (rekurencyjnle), że każdy kwadrat przegrywa, a każdy prostokąt wygrywa. Widzimy teraz, że na rycinie 6 pierwszy ruch drugiego gracza był błędem, przez który przegrał on całą grę. Oto co mogą dla Was zrobić przestrzenie fazowe.

A teraz zastanówcie się, w jaki sposób można by zastosować tę procedurę do dowolnej gry, nie tylko do Mniam-mniam. Pozycja otwierająca gry odpowiada korzeniom drzewa. Po przeciwnej stronie znajdują się czubki gałęzi, najbardziej zewnętrzne gałązeczki, kończące się na pozycjach, w których jeden czy drugi gracz wygrał. Znamy status wygrana/przegrana tych pozycji końcowych. Zatem, stosując zasady rekurencyjne 1 i 2, możemy posuwać się do tyłu wzdłuż gałęzi drzewa gry i oznaczać kolejne pozycje nalepkami "wygrywa" lub "przegrywa". Podczas pierwszego okrążenia oznaczamy wszystkie pozycje będące o jeden ruch od zakończenia gry. Następnym razem oznaczamy wszystkie pozycje oddalone o dwa ruchy od zakończenia gry itd. W końcu musimy dotrzeć do korzeni drzewa, czyli do pozycji otwierającej. Jeśli ma ona oznaczenie "wygrywa", pierwszy gracz ma strategię wygrywającą; jeśli nie, to taką strategię ma jego przeciwnik. Możemy nawet opisać tę strategię wygrywającą. Jeśli pozycja otwierająca ma znaczek "wygrywa", to zawsze należy się ustawić na pozycji oznaczonej "przegrywa", której wtedy będzie musiał stawić czoło drugi gracz. Ponieważ jest to pozycja przegrywająca, to każdy jego ruch daje Warn pozycję "wygrywa"... Teraz możecie powtarzać tę strategię aż do zakończenia gry. Podobnie, jeśli pozycja otwierająca ma oznaczenie "przegrywa", to drugi gracz dysponuje strategią wygrywającą. W takim razie w skończonej grze bez remisów przycinanie drzewa gry określa status wszystkich pozycji, w szczególności również pozycji otwierającej. Taka elegancka struktura, dająca się wywieść z łańcucha pozycji wygrana/przegrana, niesie ze sobą ogólny wniosek matematyczny: w każdej takiej grze musi istnieć strategia wygrywająca dla jednego i tylko jednego gracza. Istota dowodu polega na tym, że jeżeli nie ma strategii wygrywającej dla waszego przeciwnika, jest dla was. Dowód nie mówi nic o tym, kto ma strategię wygrywającą ani jaka to jest strategia, ale podaje strukturę algorytmiczną otrzymywaną dzięki przycinaniu drzewa gry z wykorzystaniem prościutkich reguł rekurencyjnych, czyli zasad 1 i 2.

Gra Mniam-mniam pod jednym względem wprowadza w błąd, właśnie dlatego, że całą jej strategię można streścić w postaci prostej instrukcji postępowania. Porównamy ją teraz z grą o zasadach równie prostych, w której jednak przycinanie drzewa gry nie prowadzi do zwartej strategii. Mowa o dziecięcej grze Pudełka, której uczestnicy zaczynają od siatki kropek, takiej jak przedstawiona na rycinie 7. Gracze po kolei rysują linię łączącą dwie kropki sąsiadujące ze sobą w kierunku pionowym lub poziomym. Gracz, który utworzy pudełko – jednostkowy kwadrat – wpisuje w jego środek swoje inicjały i do niego należy następny ruch, czy tego chce, czy nie. Wygrywa ten, kto utworzył więcej pudełek. Nie znamy żadnej prostej strategii wygrywającej, nawet dla całkiem małych siatek, a większość ludzi gra w tę grę bardzo słabo. Możecie w to nie uwierzyć, więc poprośmy Zaratustran, żeby odsłonili malutki rąbek tajemnicy, zakrywającej potencjalnie nieskończone możliwości gry w Pudełka.


Ryc. 7. Siatka kropek otwierająca grę Pudełka.

Niszczyciel faktów [Który obserwował grę w Pudełka w ziemskiej telewizji dla dzieci]: Ha! To znacznie subtelniejsza gra, niż się zdaje większości ludzkich istot.

Okłamywacz dzieci: Tak, ale grają w nią kijanki. Musisz to wziąć pod uwagę, Niszczycielu. Kijanki zwykle grają słabo.

Nf: Przyjmuję twoją krytykę, lecz ku mojemu zdumieniu dorosłe osobniki ludzkie wcale nie radzą sobie lepiej. Ich otwarcia to rytuały opierające się na kompletnym niezrozumieniu subtelności gry. Dowodzą jednomyślenia, czy też, ściślej, dwójmyślenia, a w każdym razie tylko półmyśli. [Śmieje się z tego nowego pomysłu.] Większość graczy ciągle powtarza ruchy, które nie dają ich przeciwnikom możliwości utworzenia pudełka, póki nie zostaną zmuszeni do oddania kilku pudełek; a wtedy oddają ich jak najmniej. W rezultacie obaj gracze dążą do takich ruchów otwierających, które tworzą kręty labirynt prawie skończonych pudełek, podzielony na pewną liczbę odrębnych, rozłącznych obszarów.

Od: Nie pojmuję, ku czemu zmierzasz.

Nf: Dlaczego nie zagrasz przeciw Kreatorowi? Wtedy będę mógł wygłaszać komentarze na temat waszej głupoty.

Kreator kreacji [Artysta w języku Zaratustran}: To brzmi nieźle. Chodź, Okłamywaczu. [Grają przez jakiś czas, aż Kreator ma przed sobą sytuację z ryciny 8.]


Ryc. 8. Ruch Kreatora kreacji. [K – Kreator, O – Okłamywacz]

Nf: Przyszła pora na mój komentarz, bo każdy z was kompletnie zagmatwał swoją strategię. Zauważcie, że już powstały dwa pudełka, po jednym dla każdego gracza, a siatka została podzielona na dwa prostokątne "labirynty". Kreatorze, jesteś w dużych tarrapatach, jak mówią te ludzkie istoty.

Kk: Hmm. Tarra-patttach. Każdy ruch, jaki mogę zrobić w każdym z tych labiryntów, odda cały labirynt Okłamywaczowi.

Od: Dlaczego?

Kk: Dlatego, że możesz po prostu zbierać pudełka jedno za drugim, po całym labiryncie. Na przykład jeśli zrobię tak (ryc. 9), to możesz złapać wszystkie te (ryc. 10).


Ryc. 9. Hipotetyczny ruch Kreatora...

Ryc. 10. ...i odpowiedź Okłamywacza.

Od: To świetny/głupi pomysł (niepotrzebne skreślić). Pozwól, że zbadam przestrzeń-tego-co-możliwe. [Wykonuje te ruchy.] Och.

Nf: Musisz skreślić "świetny". Teraz znów musisz zagrać i nie masz innego wyjścia, jak oddać wszystkie pozostałe pudełka Kreatorowi, który dzięki temu wygrywa.

Kk: Co się słusznie należy każdemu Kreatorowi Kreacji, rzecz jasna.

Nf: W samej rzeczy. A teraz: może uważasz, że zrobiłeś sprytny ruch, kiedy włamałeś się do mniejszego labiryntu.

Kk [Zfałszywą skromnością}: No cóż, ta myśl zagnieździła się w kąciku umysłu grupowego...

Nf: Niewątpliwie. To dlatego, że mało kto z grających w tę grę zagłębia się w kolejny poziom wyrafinowania.

Kk: To znaczy?

Nf: Że nie zrobiłeś sprytnego ruchu.

Kk: Ale przecież Okłamywacz nie miał wyboru... [Zbyt późno czuje swąd blędu.] Och.

Nf: Okłamywacz miał wiele możliwości do wyboru. A powinien zagrać tak (ryc. 11), a potem zabronić dostępu do dalszych pudełek, kończąc grę tak (ryc. 12) [sztuczka znana wielbicielom tej gry pod nazwą "podwójna grał. I teraz Kreator stoi przed dylematem.


Ryc. 11. Porada Niszczyciela faktów.

Ryc. 12. Podwójna gra w wykonaniu Niszczyciela.

Kk: No pewnie. Jeśli zagram w którymś z pozostawionych przez Okłamywacza prostokątów 2 1, to zyskam dwa pudełka, ale muszę wykonać następny ruch. Mogę to zrobić dwa razy, zyskując cztery pudełka, ale wtedy muszę zrobić ruch w dużym prostokącie na samym dole – o tak [Kreator wykonuje ten ruch ze zrezygnowaną miną (ryc. 13)].


Ryc. 13. Ruch Kreatora.

Od: To świetny/głupi pomysł, a ja skreślam "świetny". To jasne, ze mogę zyskać wszystkie pozostałe pudełka i wygrać z niezłą przewagą.

Kk: Hmmmm. Może nie powinienem przyjmować tych wszystkich prostokątów o wymiarach 2 1.

Nf: Nie, bo jeśli to zrobisz, to stanie się znowu to samo, ale teraz one również dostaną się Okłamywaczowi. Pozbiera je na zakończenie gry.

Kk: Och, rzeczywiście.

Nf: Widzisz Okłamywaczu, problem Kreatora polega na tym, że ty w każdej chwili możesz postanowić, że oddasz mu dobrowolnie kilka pudełek po to, aby zagwarantować sobie zdobycie większe] ich liczby później.

Od: Tak jest. Nie muszę trwać na posterunku aż do chwili, gdy nie będę miał innej możliwości, jak tylko oddanie wszystkich pudełek. Cóż za odkrywcza myśl!

Kk: Tak samo i ja nie muszę brać wszystkiego, co mogę wziąć.

Nf: No właśnie. A skoro już dostrzegliście tę możliwość, to cały przebieg gry, jaki niemal zawsze przyjmują ludzie, staje się podejrzany.

Kk: Czasami może się opłacać oddanie kilku pudełek na początku gry po to, by później zebrać żniwo większych nagród. Istoty ludzkie powinny częściej, niż mają w zwyczaju, zastanawiać się nad przestrzenią-tego-co-możliwe.

Nf: W istocie. Jednak już zauważyliśmy, że one nie patrzą w tę stronę.

Gra w Pudełka jest tak subtelna, że nawet dla siatek o umiarkowanych rozmiarach nie istnieje żadna znana strategia. I jest to raczej regułą niż wyjątkiem: wiele prostych gier, przypuszczalnie większość, nie ma prostych, spójnych strategii. (Co jest, oczywiście, istotą gry, w którą warto grać). W przypadku takich gier posuwanie się do tyłu po drzewie gry prowadzi do coraz większej złożoności, a nie do prostego, obejmującego całość schematu. Powód jest po części taki, że typowe drzewo gry jest ogromne. W podanym właśnie przykładzie w siatce kropek o wymiarach 5x6 istnieje 49 miejsc, przez które można poprowadzić linię prostą, a więc cała gra zawiera 249 pozycji – w przybliżeniu kwadrylion. Absolutnie niemożliwe jest nawet zapisanie takiego drzewa, a co dopiero jego przycinanie. Pomijając więc przypadek, w którym szczęśliwym trafem istnieje jakaś regularna matematyczna cecha drzewa gry umożliwiająca "dojście na skróty" do ustalenia pozycji wygrywających i przegrywających – jak to było w wypadku Mniam-mniam – każda strategia będzie się wydawała arbitralna i pozbawiona schematu. (Przypomina się nam historyjka fantastycznonaukowa, w której dwa komputery grają w szachy. Po godzinnym namyśle jeden z nich robi pierwszy ruch, przesuwając pionek wieży królowej o jedno miejsce do przodu. Drugi zastanawia się nad rym ruchem przez kilka godzin, po czym się poddaje).


Ryc. 14. Typowe duże drzewo gry.

W grze tego rodzaju złożoność strategii wynika z rekurencyjnego charakteru "ruchu wygrywającego/przegrywającego" oraz z samego rozmiaru drzewa gry, które umożliwia badanie przestrzeni fazowej wszystkich możliwych położeń. A zatem to bogactwo kontekstu, przestrzeni fazowej, drzewa gry tworzy miejsce – i potrzebę – wewnętrznej złożoności. Między innymi dzięki temu szachy i orientalna gra Go są tak bogate i niewyczerpane. Na rycinie 14 schematycznie pokazano strukturę bardzo złożonego drzewa gry, jak dla gry w Pudełka. Jego czubek wygląda dokładnie tak jak koszmar redukcjonisty, a dół – jak drzewo wszystkiego; nie jest to zbieg okoliczności. Wnioskowanie naukowe to gra, w której pozycjami są stwierdzenia, a ruchami – logiczne wnioskowania dedukcyjne. Ta analogia podsuwa pewną pożyteczną terminologię umożliwiającą nam podzielenie świata gier na dwie grupy:

gry-marzenia, o prostych, spójnych strategiach;

gry-koszmary, których strategie są ogromnymi, bezkształtnymi spisami położeń i ruchów, bez żadnego widocznego uzasadnienia.

Występuje tu wyraźna analogia do biegunowości porządku-chaosu, która jest obecnie rozpatrywana w pionierskich badaniach matematycznych. Zgodnie z teorią chaosu nie ma prostej dychotomii uporządkowania i chaosu, regularnych wzorów i przypadkowości. Przeciwnie, pewne rodzaje pozornej przypadkowości są fałszywe: istnieje w nich ukryte uporządkowanie. Porządek kryje się nie w tym, co jest obserwowane, ale w regułach, które go generują. Jak od tysięcy lat wiadomo, proste, deterministyczne reguły mogą generować uporządkowanie – ale równie proste, deterministyczne reguły mogą wytwarzać nieuporządkowanie, pozorną przypadkowość. Nie chcemy tu wyjaśniać, dlaczego tak się dzieje. Zajrzyjcie do Czy Bóg gra w kości? pióra lana Stewarta lub do Collapse. To samo dzieje się tutaj: proste reguły gry mogą generować strategie marzeń (uporządkowanie) lub koszmarów (chaos). Ale zdajemy sobie sprawę, że strategie koszmarów nie są tak naprawdę przypadkowe, bo wiemy, iż istnieje prosty algorytm pozwalający na ich znalezienie.

Złożony jest tylko wynik tego algorytmu.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 3
KRAINA MRÓWEK

Istnieje taki pasożytniczy płaziniec, który część życia spędza wewnątrz mrówki, okres rozrodczy zaś wewnątrz krowy. Rozwinięta przez niego technika zmiany żywiciela pokazuje, jak subtelne mogą być skutki "ślepej" ewolucji. Pasożyt zakaża mrówkę i przemieszcza się do pewnej szczególnej części jej mózgu. To zakłóca normalne działanie mózgu i powoduje, że mrówka wspina się na źdźbło trawy, chwyta je swymi szczękami i zostaje tam na zawsze. Kiedy nadchodzi krowa i zjada trawę, pasożyt wnika do tego zwierzęcia.

Zauważyliście, że w drzewie gry na rycinie 14 między posuwaniem się z-góry-na-dół i z-dołu-do-góry istnieje przerwa. Jak duża jest ta przerwa?

Właściwie zawiera prawie całe drzewo gry.

Podobna przerwa występuje w tym, co dostępne nauce redukcjonistycznej w metodach z-góry-na-dół i z-dołu-do-góry. Przerwie owej nadamy w tym rozdziale nazwę: "Kraina Mrówek". Pochodzenie nazwy wiąże się z pewnym prostym układem matematycznym, który poniżej opiszemy, zwanym mrówką Langtona. Będziemy wykorzystywać mrówkę Langtona jako metaforę ujawniającą naturę prostoty, złożoności oraz związku między nimi. Sama mrówka Langtona jest przykładem "prostoności" – czyli tendencji pojedynczego, prostego systemu reguł do tworzenia zachowania o wielkiej złożoności – ale prowadzi nas też do subtelniejszego pojęcia, które w Collapse nazwaliśmy współudziałem [w oryginale autorzy bawią się kawałkami dwóch słów: simplicity i complexity, oznaczających prostotę i złożoność, krzyżując je i tworząc z nich simplexity i complicity. Pierwsze z nich przełożono jako prostoność, a drugie jest pełnoprawnym angielskim określeniem współudziału, współwiny, wspólnictwa (przyp. tłum.)]. Współudział, zasadnicze pojęcie dla tego rozdziału, pojawia się wówczas, gdy przynajmniej dwa układy złożone oddziałują ze sobą przez coś w rodzaju wzajemnego sprzężenia zwrotnego, zmieniającego je oba, co prowadzi do zachowania nłewystępującego w żadnym z tych systemów z osobna.

Ewolucja, do której zmierzają całe nasze rozważania na temat gier, powstała niemal w pełni wokół rozmaitych współudziałów. Przykładem jest przytoczona na początku tego rozdziału historia o pasożycie i mrówce. Często pierwszą reakcją ludzi na opis złożoności jest: "Och, masz na myśli, że one oddziałują". Nie, nie to mamy na myśli: mamy na myśli dużo, dużo więcej. Rzeczy oddziałują wtedy, kiedy jedna z nich wpływa na inną. Raz. Rzeczy współdziałają, gdy ich oddziaływanie zmienia je w taki sposób, że po niedługim czasie stają się zupełnie innymi rzeczami – lecz nadal ze sobą oddziałują, zmieniają się, znów oddziałują i znów się zmieniają...

Utrzymujemy, że większość układów naturalnych to układy współdziałające oraz że – nie pamiętając o tym – nie można we właściwy sposób zrozumieć świata przyrody, a w szczególności ludzkiego mózgu. Złożoność generuje zjawiska emergentne: przypomnijmy, że w takich zjawiskach zachowania układu wykraczają, jak się wydaje, poza zachowania jego części składowych. Jeśli nasze stwierdzenie jest prawdziwe, to wówczas większość zjawisk natury musi być zjawiskami emergentnymi, z czego z kolei wynika, że ich szczegółowe zachowania nie poddają się analizom redukcjonisty. Jesteśmy przekonani, że umysł, świadomość i kultura są przykładami takich zjawisk: jeśli tak, to nie można ich w pełni zrozumieć za pomocą metod redukcjonizmu. To wcale nie oznacza, że zjawiska te są nieosiągalne dla nauki. Znaczy tylko, że nauka musi rozwinąć swą metodologię, by objąć teorię emergencji. Ponieważ niemal cała dzisiejsza nauka ma charakter redukcjonistyczny i na domiar wszystkiego – odnosi wielkie sukcesy – to powyższe stwierdzenia mogą się wydawać dość śmiałe. Jednak sukcesy nauki redukcjonistycznej nie polegają na tym, że szczegółowo wyjaśnia to, co przyroda rzeczywiście robi, ale na tym, iż wprowadza proste archetypy naśladujące korzystne cechy układów, które same są naprawdę znacznie bardziej złożone i o wiele ściślej ze sobą współdziałają.

Nasza analiza ludzkiego losu będzie się opierać na tych dość filozoficznych pojęciach. Stosujemy je nie w charakterze słownej zasłony dymnej, ale dlatego, że wierzymy, iż dają jednolity wgląd w naturę rzeczy, takich jak wzrost i rozwój biologiczny, ewolucja, dynamika ekosystemów czy kultura ludzka. Stanowią one niewielką część nowej metodologii, która jest niezbędna, by zjawiska emergentne zyskały naukową godność i przystępność.

Nauka obserwuje grę w Przyrodę, rozgrywaną na wielkiej planszy Wszechświata, i próbuje wydedukować jej reguły. Redukcjonizm działa wszędzie tam, gdzie obserwowany fragment przypomina grę-marzenie, w której proste reguły prowadzą do prostych strategii. Załamuje się natomiast tam, gdzie trafia na kawałek gry-koszmaru, gry, która ma proste reguły, lecz złożone strategie.

Albo tam, gdzie natyka się na grę o złożonych regułach.

Sztuczny mikroklimat pojazdu Obserwator Księżyców przesuwa się o jeden procent wilgotności w stronę połowy poranka, czyli czasu, kiedy każdy rozsądny Zaratustranin chowa się do swej nory lub włącza klimatyzację. Przez mniej więcej połowę ostatniego półoktona (czyli około 300 ziemskich lat) tradycyjnym zajęciem w tej części dnia było kibicowanie w zawodach Oktopoly. Regulacje przygaszają światła i dostrajają program sterujący klimatyzacją pojazdu, a załoga sadowi się wygodnie i obserwuje rozgrywki w TV, przekazywane bezpośrednio z Zaratustry. (TV oznacza, rzecz jasna, Tachoniczną Virtualność – formę szybszej-niż-prędkość-światła, trójwymiarowej komunikacji. W przytoczonym poniżej dialogu poznamy kilku nowych członków załogi).

Oktopoly ma niesłychanie skomplikowany system reguł, ale na podstawie podanych niżej fragmentów można się domyślić ogólnego przebiegu gry. Pomocna może być wskazówka, że grą tą rządzi jedna metazasada: graj tak, aby wygrać. Właśnie ta gra Oktopoly istnieje już od dawna. Mówimy "ta gra", ponieważ jest to jedyna gra, jaką kiedykolwiek rozgrywano. Trwa ona do dziś być może dlatego, że – przez niefortunne przeoczenie – reguły nie podają, w jakich warunkach grę należy zakończyć, a zarazem komitet nadzorujący zmiany zasad nie może się zebrać, póki gra nadal się toczy. W rezultacie Oktopoly trwa bez przerwy od pierwszego ruchu, który wykonano pół oktona temu. Na pierwsze kilka tysięcy ruchów wystarczyło zaledwie kilka dni, w jednostkach stosowanych na Ziemi, ale wtedy wszyscy gracze byli amatorami. Obecnie wszyscy stali się już zawodowcami – a zawodowcy na ogół nie popełniają głupich błędów. Ale też nie wykonują niepotrzebnie pospiesznych ruchów, więc gra płynie raczej wolno. W istocie, przez ostatnie dwadzieścia lat nie zrobiono żadnego ruchu. Zatem w grze doszło do rzadkiego stanu podniecenia i coraz liczniejsi, widzowie włączali TV, żeby oglądać grę, oczekując na moment, w którym wreszcie zobaczą jakiś ruch.

Rębacz drewna [Rola sama przez się zrozumiała, zwłaszcza że on właśnie tnie kawałek drewna.]: Jaki wynik?

Kreator kreacji: Bez zmian, odkąd ktokolwiek sięga pamięcią. Piffen-chog Wanderers mają 777 777 777 punktów [w notacji oktal-nej (przy podstawie 8)], a South Wuggen United – 1/2.

Rd: Zapomniałem, że różnica była tak mała. Niszczyciel faktów: Nie powinno tak być.

Kk: Nie, Wanderers przygotowali się na naprawdę długą przerwę, ale wpadli w tarapaty, gdy zostali trzy razy zatrzymani wzdłuż linii biegnącej od Mornington Crescent.

Nf: To prawda. Popełnili głupi błąd w strategii, jakieś pół-pół-oktona [150 lat] temu, kiedy Mufflepuffle nie scentrował woleja z bekhendu i stracił 2 miliony pionów oraz rzut.

Kłamiący dorosłym [Coś w rodzaju potoczenia polityka i księdza. Inaczej niż w przypadku Okłamującego dzieci to określenie ma. pewien negatywny wydźwięk.]: Ach, ale nadal mogli odzyskać pozycję, gdyby tylko Jebbaruff dopasował bieg do wietrznych warunków i przebił wieżę swoim różowym.

Regulacje [Z dumą]: Reguła numer 553Bxy (a)(iii).

Nf: Nie, nie, nie. To byłby spalony.

R: [Pompatycznie]: Uzupełnienie 19k do reguły 553Bxy (a)(iii).

Kd: No, to swoim kijem numer pięć.

Kk [Lekceważąco]: Nifflepux, masz taki kijankowaty pogląd na grę. Gdyby Jebbaruff choć pomyślał o dopasowaniu swojego biegu, ćwierćbek z drużyny South Wuggen natychmiast przewidziałby, że zostanie przebity, i kupiłby tuzin hoteli przy Park Lane. Przez to Wanderers znaleźliby się w takim stresie, że ich siły zgasłyby na długo przed dotarciem do Barnes Bridge.

Kd [Tracąc panowanie nad sobą]: Kijankowaty? Ty mi zarzucasz, że jestem kijankowaty? Dobre sobie, ty nie masz nawet tyle sprytu co prototraszka w burzy śnieżnej! Każdy głupek by zauważył, że zanim Quyxxshfflpuxx wylałby jeden worek betonu, to Jebbaruff już by się ześliznął po najbliższym wężu i schował kandelabr w swojej ręka...

Nf: Czy w rzeczywistości nie był to raczej sznur niż kandelabr?

Wykonawca rozrywek [W przybliżeniu odpowiednik określenia "błazen". Odzywa się zmartwionym tonem]: Nie, to z pewnością był Komandor regimentów M'stard, w sali piłek, z młotkiem.

Kd: Cóż za brednie! Młotek? [Przewraca oczami z obrzydzenia.] Każdy, kto ma jakiekolwiek wyczucie gry, wie, że ostatnia okazja do choćby dotknięcia młotka, kiedy gołąb był na rzucie, zdarzyła się w '33, gdy Guvsnepligroat dwukrotnie pobił swój własny rekord w ciągu tego samego sezonu!

R: Poprawka: pobił rekord trzy razy. Pierwotnie wynosił 18,1732

oktometrów. Potem został zwiększony do 18,1733, następnie do 18,1734, a później do...

Wr: Regulacje, zamilcz! Nie psuj świetnej argumentacji, zawracając nam głowę jakimiś niepożądanymi faktami! Nadal uważam, że to był młotek. Czy Jebbaruff nie przeniósł kandelabru na trzeci poślizg, za technikę?

Nf: Oczywiście, że nie. Jak sobie przypominam, za technikę zdobył 46,7 punktów, a 39,2 za wrażenie artys...

Wr: Nie, podczas drugiego seta siedział na ławce, z powodu dwóch osobistych fauli i zielonej kartki.

Nf: Osobistych fauli?

Wr: Wystraszył się podczas odtwarzania sekwencji nagłej śmierci [nieprzekładalna na język polski gra słów, wykorzystująca określenie fowl (kura), brzmiące jak faul, oraz idiomatyczne określenie to chicken out, czyli stchórzyć, wystraszyć się (przyp. tłum.)].

Kd [Wrzeszcząc na cale gardlo]: Zwariowałeś? Posłuchaj, o ile mrugacz nie rzuca spoza środka-i-nogi, to możesz dostać dwa osobiste faule tylko wtedy, kiedy poprzeczka wpada do rowu z wodą... [Przerywa nagle i wpatruje się w ekran, gdzie tysiące Zaratustran podskakuje jak oszalałe, żółte zabawki jojo.] Rębaczu, skąd ta radość?

Rd: Przykro mi, rzeźbiłem kieł kichozaura i nie patrzyłem na grę.

Nf: Coś się musiało wydarzyć. Wynik się zmienił.

Kk: Och, nie. Czy Piffenchog Wanderers doszli do 1 000 000 000 punktów?

Nf: Nie widzę, jakiś bałwan w ogromnej czapie zwolennika Piffenchogów stoi przed tablicą z wynikiem. Może Mistrz widział, co się stało.

Mistrz: Nie mam własnej opinii. Mogę tylko doprowadzić do konsen-su. Może któryś z was, chłopaki...? [Jego wymowa zdradza wplywy nadmiernego oglądania ziemskiej telewizji] Oklamywacz dzieci: Nie. Ale jak mi się zdaje, twórca-niepotrzebnych--komentarzy daje do zrozumienia, że może ktoś z South Wug-gen zdobył stratę-gola.

Wr: Stratę-gola? Stratę-gola? W całej historii gry nie było jeszcze straty-gola! Dorokłamco, ty idioto, tak nas rozpraszałeś swoim gadaniem, że przez ciebie przegapiliśmy stratę-gola! O, moje Regulacje, stratę-gola! [Zaczyna chlipać.]

M [Na próżno usiłuje posypywać ziemią nastroszone pióra [aluzja do wylewania oliwy (oil, słowo brzmiące podobnie do soil, ziemia) na wzburzone wody (przyp. tłum.)]]: Nie przejmuj się tak, Wykonawco. To umiejętność błyskotliwej analizy gry jest istotna, nie sama gra.

To samo stwierdzenie jest prawdziwe w odniesieniu do wielu zagadnień w nauce, ale nie będziemy się wdawać w szczegóły. Najlepsza nauka zabiera się za rzeczy pozornie złożone i pokazuje, że są proste. Zastanówmy się nad tym, co te dwa słowa oznaczają i do czego prowadzą. Słowa "prosty" i "złożony" są złudnie bezpośrednie. Coś jest proste, jeśli można to opisać, używając niewielu słów, a złożone – jeśli tak nie jest. Gdybyśmy chcieli nadać temu określeniu pozór dokładności ilościowej, powiedzielibyśmy, że coś jest proste, jeśli może być skonkretyzowane za pomocą małej liczby informacji, a złożone – jeśli jest inaczej. Bezpośredniość tych pojęć jest jednak pozorna. Poziomu złożoności nie da się wyznaczyć pomiarem informacji, ponieważ złożoność jest właściwością opisu danego obiektu, a nie cechą samego obiektu. Opisy mogą być długie lub krótkie, a ich długość zależy przynajmniej w tym samym stopniu od założeń dotyczących kontekstu, co od samego opisywanego obiektu. "Graj, stosując teorię wygrywającą" to prosty opis prostego działania w kontekście Mniam-mniam, ale ten sam opis jest niesłychanie złożony w kontekście Pudełek. Podobnie stwierdzenie "spełnia prawo grawitacji Newtona" opisuje działanie proste w wypadku dwóch ciał, ale ogromnie złożone w kontekście Układu Słonecznego. Wydaje się, że Wszechświatowi nie przeszkadza taka różnica w złożoności, ale nam tak.

Jest to obserwacja zasadnicza dla Wytworów. Prostota i złożoność są pojęciami zależącymi od kontekstu, a nie absolutnymi.

Istoty ludzkie mają, jak się wydaje, wrodzoną wiarę w "zachowanie złożoności". Jeśli postrzegamy coś jako złożone, to chcemy się dowiedzieć, skąd ta złożoność "się wzięła". W szczególności zakładamy, że musiała skądś się wziąć. Na przykład, skąd się wzięła złożoność świadomości? Wiele osób czuje, że zwykła materia jest zbyt prosta, by dokonać takiej sztuczki – stąd się wzięły, na przykład, kartezjański dualizm, oddzielający umysł od materii (przekonanie, że umysły są zbudowane z czegoś egzotycznego, a nie ze zwykłej, fizycznej materii), czy inwokacje do niezniszczalnej duszy. Jeśli jednak złożoność zawsze ma poprzednika, to wpadamy w pułapkę nieskończonej regresji: złożoność na każdym poziomie musi być tłumaczona przez odwołanie się do złożoności na poziomie o szczebel niższym, itd. w nieskończoność. To znów "żółwie do samego końca": jeśli złożoność nigdy nie może się wyłonić z prostoty, to Wszechświat zawsze musiał być równie złożony jak teraz, a każde proste wyjaśnienie musi się wspierać na plecach nieskończenie wielu ukrytych złożoności.

W rzeczywistości, w matematyce układów prostych i złożonych nic nie uzasadnia pomysłu, że złożoność jest zachowywana. Już to widzieliśmy na przykładzie gier: złożoność strategii pozostaje w niewielkim związku ze złożonością reguł, mimo że to właśnie owe reguły wyznaczają strategię. Reguły proste lub złożone mogą prowadzić do gier-marzeń i gier-koszmarów, bez żadnych wyraźnych związków. Zauważcie, że różnica nie polega wyłącznie na rozmiarach drzewa gry: Mniam--mniam rozgrywana za pomocą bardzo dużej tabliczki czekolady (około 1414x224 kwadratowych kawałków, dokładnie mówiąc) ma drzewo gry równie duże jak Pudełka w wersji 6x5 (w obu wypadkach jest 249 stanów), ale nadal ma tę samą prostą strategię co Mniam-mniam z tabliczką 4x4: "prostokąty dobre, kwadraty złe". Skąd więc mamy wiedzieć, czy jakaś konkretna gra jest marzeniem czy koszmarem? Jeśli to marzenie, musi istnieć jakaś droga na skróty: odgadnij strategię i sprawdź, że spełnia obie zasady rekurencyjności. Mimo to nie istnieje systematyczna metoda odgadywania: najlepsze, co można zrobić, to zacząć przycinać drzewo gry w nadziei, że dojrzy się jakiś regularny wzór. W wypadku koszmaru wydaje się, że skrót nie istnieje, ponieważ nie ma takiego wzoru. Strategie to emergentne właściwości gier.

Emergencja jest w istocie zwykłą metodą powstawania prostoty na wielką skalę. Układy opierane na regułach wykazują cechy na wielu różnych poziomach, a emergencja pojawia się, gdy reguły niskiego poziomu generują cechy wysokiego poziomu. Prostego przykładu emergencji dostarcza mrówka Langtona, "automat komórkowy", który wymyślił Chris Langton. Mrówkę tę nazywa się automatem komórkowym dlatego, że żyje na siatce kwadratowych "komórek", które mogą być w jednym z dwóch stanów: czarnym lub białym, i (automatycznie) przestrzega prostych zasad, określających kolor każdej komórki. Dla prostoty załóżmy, że początkowo wszystkie komórki są białe. Mrówka zaczyna ze środkowego kwadracika siatki, podążając na wschód. Przesuwa się o jeden kwadracik w tym kierunku i spogląda na kolor kwadracika, na którym się znalazła. Jeśli stoi na kwadraciku czarnym, to maluje go na biało i odwraca się o 90° w lewo. Jeśli na białym, to maluje go na czarno i odwraca się o 90° w prawo. Przez cały czas postępuje według tych samych prostych reguł, bez końca. Trudno sobie wyobrazić, że z układem o tych prostych zasadach może w ogóle stać się coś interesującego. A jednak owe proste reguły prowadzą do zaskakująco złożonego zachowania. Oto, co się dzieje.

Przez pierwsze mniej więcej 500 kroków mrówka ciągle powraca do środkowego kwadracika, zostawiając za sobą serię regularnych wzorów. W ciągu następnych około 10 tyś. kroków obraz staje się bardzo chaotyczny. Nagle mrówka, jakby wreszcie się zdecydowała, co chce zrobić, buduje autostradę. Powtarzalnie wykonuje serię dokładnie 104 kroków, które przesuwają ją o dwie komórki w stronę południowo-zachodnią, i robi to bez końca, tworząc biegnące po przekątnej pasmo (ryc. 15). Ta cecha, na dużą skalę, wyłania się w sposób emergentny z zasad niskiego poziomu. Jedyny ścisły obecnie znany sposób wydedukowania owej cechy polega na wypisaniu pierwszych kroków (w liczbie mniej więcej 10 tysięcy), które prowadzą do cyklu o 104 krokach. Analiza tego cyklu wyjaśnia, dlaczego musi się on powtarzać, z czego wynika, że autostrada musi powstać. A zatem mamy tu cechę, której istnienie może być obecnie wykazane w sposób ścisły jedynie w ramach retoryki redukcjonistycznej.


Ryc. 15. Trzy wyraźne etapy dynamiki mrówki Langtona.

Z doświadczeń komputerowych wynika, że można powiedzieć coś konkretniejszego. Przypuśćmy, że przed startem mrówki zmienicie warunki początkowe, rozrzucając po siatce skończoną liczbę czarnych kwadracików w całkowicie dowolny sposób. Cokolwiek zrobicie, wydaje się, że mrówka zawsze w końcu buduje autostradę – jednak jeszcze nikt nie zdołał tego udowodnić. Z całą pewnością nie da się tego zrobić za pomocą retoryki redukcjonistycznej: trzeba rozpatrywać nieskończenie wiele różnych warunków początkowych. To naprawdę uderzające, że nawet dla tak prostego układu jak mrówka Langtona, gdzie znamy teorię wszystkiego, bo sami ją ustanowiliśmy, połączone intelekty matematyczne rasy ludzkiej nie są obecnie zdolne do udzielenia odpowiedzi na jedno proste pytanie: "Czy mrówka, startując z dowolnego 'otoczenia' skończenie wielu czarnych komórek, zawsze buduje autostradę?". Zatem tutaj teoria wszystkiego wydaje się pozbawiona mocy wyjaśniającej – przepowiada wszystko, ale nic nie wyjaśnia.

Oczywiście, jutro jakiś wybitny matematyk może to zagadnienie rozwiązać, ale brak mocy wyjaśniającej sięga głęboko, jak pokazuje inny automat komórkowy, który około 1970 roku wynalazł John Horton Conway. On sam nazwał go Życiem. Automat ten ma jedynie nieco bardziej złożone reguły1, a Conway udowodnił, że może symulować uniwersalną maszynę Turinga – programowalny komputer. Maszyny Turinga to proste matematyczne modele procesu obliczeniowego. Alan Turing udowodnił, że ich zachowanie jest na długą skalę nierozstrzygalne. Na przykład nie jest możliwe określenie z góry, czy dany program zakończy działanie, czy też nie. Po przetłumaczeniu na język Życia oznacza to, że pytanie: "Czy ta konfiguracja będzie się zmieniać bez końca, czy też ostatecznie wymrze?" jest pytaniem nierozstrzygalnym. Odpowiedzi nie można wydedukować z teorii wszystkiego. To jest ścisłe "jakościowe" wykazanie istnienia prawdziwej emergencji. W książce Colłopse podaliśmy również dowód ilościowy: istnieją prawdziwe twierdzenia matematyczne, dla których najkrótszy dowód jest znacznie dłuższy niż Ich stwierdzenia.

Mrówkę Langtona oraz jej znacznie bardziej nieuchwytne uogólnienia, takie jak Życie, przyjmiemy za symbol przerwy między redukcjonizmem z-góry-na-dól z koszmaru redukcjonisty oraz redukcjonizmem z-dołu-do-góry z teorii wszystkiego. Analiza z-dołu-do-góry zaczyna się od domniemanej teorii wszystkiego i wspina na kolejne poziomy opisu dzięki hierarchicznemu dedukowaniu logicznych skutków tych praw. Analiza z-góry-na-dół zaczyna od przyrody i spogląda w dół, w głąb myślowych lejków, żeby zobaczyć, co się w nich znajduje. W koszmarze redukcjonisty góra i dół nigdy się nie spotkają. Zamiast tego jedno i drugie rozprasza się w dedukcjach zbyt długich, by mógł je ogarnąć ludzki umysł. Tę "ziemię niczyją" między górą i dołem nazwaliśmy Krainą Mrówek (ryc. 16).

Rozpoczęliśmy ten rozdział opowieścią o prawdziwej mrówce i jej mękach z pasożytującym płazińcem. Ta opowieść jest zarazem historią o pewnej biologicznej Krainie Mrówek. Zarówno mózg mrówki, jak i ekosystem mrówka-krowa-pasożyt, w który ten mózg jest włączony, odznaczają się taką złożonością, że wszelki opis redukcjonistyczny wpada wprost w Krainę Mrówek. Jednak ewolucja, pobierając przypadkowe próbki z Krainy Mrówek w poszukiwaniu czegoś ciekawego, natrafiła na pewną cechę mrówczego mózgu, którą wykorzystała w zupełnie niespodziewany sposób. Zadziwiające zachowanie zostało wzmocnione, ponieważ służyło przetrwaniu pasożyta: ustanawiało cykl reprodukcyjny. W istocie, analogia do mrówki Langtona jest bardziej ścisła, niż mogłoby się początkowo wydawać, gdyż "budowanie autostrady" jest matematycznym cyklem reprodukcyjnym. Kraina Mrówek stawia pod znakiem zapytania twierdzenia nauki, że jej reguły z-dołu-do-góry wyjaśniają zachowania przyrody typu z-góry--na-dół.

W jaki sposób redukcjonistyczny łańcuch logiczny podróżuje przez Krainę Mrówek?

Wcale tego nie robi.

Tylko udaje. Połączenie między dołem a górą osiąga się za pośrednictwem modeli. Na przykład rozważcie ruch Marsa. W podręcznikowym podejściu ze względów pojęciowych jednorodna kula (dół) oraz planeta (góra) są ze sobą tożsame. To znaczy kula jest modelem planety. Reguły matematyczne opisują i tłumaczą pole grawitacyjne kuli, a to wyjaśnienie przenosi się – za pośrednictwem analogii, a nie logiki – na samego Marsa. Nie przeczymy, że taki proces często działa, ale przerywa on jedynie pozornie redukcjonistyczny łańcuch. Prawdziwy Mars jest złożonym, nieregularnym zbiorem atomów nie mających ze sobą nic wspólnego, a niejednorodną kulą. Zatem podręcznikowy opis tworzy złudzenie, że prostota reguł prowadzi bezpośrednio do prostoty eliptycznych orbit prawdziwych planet, podczas gdy w rzeczywistości opowieść wyjaśniająca musi wejść na niezbadane terytorium Krainy Mrówek. I to właśnie tam żyją zjawiska emergentne, właśnie stamtąd pochodzą. To w Krainie Mrówek złożoność tworzy się z niczego, tam układy organizują się w układy bardziej złożone bez pomocy czegokolwiek równie złożonego, co by im podpowiedziało, jak to robić. Jednak bardzo nieliczni naukowcy zdają sobie sprawę z istnienia Krainy Mrówek, nie wspominając już o zamiarach jej badania.


Ryc. 16. Kraina Mrówek.

Zatem regularności przyrody to nie tylko prostota odziedziczona po nieskomplikowanych, stanowiących ich podstawę regułach zachowania. Prawie wszystkie są zjawiskami emergentnymi, a wszystkie prowadzące do nich drogi biegną przez niezbadane tereny Krainy Mrówek. W takim razie musimy rozwinąć możliwą do stosowania teorię emergencji – teorię nowego rodzaju, za pomocą której da się zrozumieć pewne aspekty zjawisk bez odwoływania się do reguł niższego poziomu. Poincare pokazał bezpośredni sposób, dzięki któremu nie trzeba jawnie rozwiązywać równań, by zrozumieć jakościowe cechy ich rozwiązań. Podobnie, musimy znaleźć nowe metody pozwalające uniknąć podróżowania przez Krainę Mrówek i prowadzące do zrozumienia cech wysokopoziomowych bez popadania w obsesję na punkcie reguł redukcjonistycznych. Właściwym działaniem jest myślenie kontekstualne. Na przykład podejście Poincarego do dynamiki jest kontekstualnym uzupełnieniem klasycznych metod redukcjonistycznych i cudownie spełnia swoje zadanie, ponieważ ma w zanadrzu nowy rodzaj broni – zasadę jakościową na dużą skalę, taką jak ciągłość, łączność, symetria... Zasada ta, tak jak niskopoziomowa arytmetyka równań, ma wysokopoziomową geometrię przestrzeni fazowej. A zatem w tym obszarze matematyki podejścia z-góry-na-dół oraz z-dołu-do-góry czasami spotykają się gdzieś pośrodku i tworzą coś potężniejszego niż każde z nich z osobna.

Nie dysponujemy jeszcze dobrą teorią emergencji, ale potrafimy wskazać pewne ogólne mechanizmy, które łącznie generują zjawiska emergentne. Między nimi znajduje się zapowiadane przez nas pojęcie współudziału. Wkrótce do niego dotrzemy, ale by je wyjaśnić – musimy podnieść stawkę. Chcemy wprowadzić pewne obrazy związane z prawdziwymi grami, takimi jak futbol, tenis, baseball, gry bilardowe snooker i pool czy krokiet; grami rozgrywanymi nie na matematycznych siatkach, ale na boiskach pokrytych prawdziwą lub sztuczną trawą bądź na krytych suknem stołach, gdzie każdy teoretycznie rozsądny ruch może się skończyć nie najlepiej z powodu skrawka gołej ziemi, wróbla w polu rzutu czy kłaczków na tkaninie.

Są to gry-koszmary innego rodzaju. Wbudowany w nie chaos jest generowany nie tyle przez skomplikowane skutki prostych reguł, co przez zewnętrzne źródło nieuporządkowania lub "szum". Rozsądne podejście polega na traktowaniu szumu jako czegoś poza zasięgiem reguł. Alternatywnie można go ujmować jako część znacznie obszerniejszego zbioru reguł gry o dużo większym zasięgu – są to fizyka i chemia – ale my dla uproszczenia będziemy traktować szum w kategoriach losowego, zewnętrznego nieuporządkowania, choćby dlatego, że gracze, na przykład tenisa, nie są świadomi istnienia jakichś zewnętrznych reguł. Wiedzą, że muszą uderzyć w piłkę, zanim odbije się ona dwa razy od ziemi, ale nie znają cząsteczkowych podstaw zjawiska sprężystości, które sprawia, że piłka się odbija, i w żaden sposób nie mogą ich kontrolować.

W takich grach nie może istnieć strategia doskonała, ponieważ wynik "ruchu" zawiera elementy przypadkowości. W najlepszym razie istnieje strategia statystycznie optymalna, która gwarantuje największe prawdopodobieństwo wygranej. Takie strategie pojawiły się w ramach pewnego rodzaju statystycznej metody Monte Carlo do pobierania próbek z drzewa gry uwzględniającego zewnętrzny szum i w ogóle wszystko. Drzewo gry nie poddaje się przycinaniu, a zatem całkowitą strategię wyznacza "gra procentów". A także tworzenie sytuacji, w których skutki szumu są na tyle zredukowane, aby gracze mieli nad nimi pełną kontrolę. Uczestnicy niemal wszystkich gier uczą się rozpoznawania i wykorzystywania takich sytuacji lub czynnego unikania tych, które dają korzyści drugiej stronie.

Pośród sytuacji tego typu znajduje się kilka o zdumiewającej regularności, z których jedna będzie dla nas ważna podczas omawiania "reprodukcyjnych" sekwencji zdarzeń. Nie replikują się one ściśle według zawsze tych samych scenariuszy i ze sztywną okresowością, ale w elastyczny sposób odtwarzają taki sam typ warunków początkowych jak te, które dały początek im samym. Sekwencje reprodukcyjne gry pojawiają się w kilku rozgrywkach, gdzie znane są Jako "okazje". Przykłady obejmują grę snooker, podobną do pool, a także krokieta; zrobimy tu dygresję, żeby w przybliżeniu wyjaśnić ten pomysł, ponieważ dostarcza on wnikliwej i dającej do myślenia metafory odnoszącej się do procesu reprodukcji w ogóle. Nie przejmujcie się, jeśli nigdy nie graliście w te gry. Nie oczekujemy od was, że wyjdziecie i zaczniecie wygrywać w snookera. Z tego opisu musicie wynieść to, że pewna złożona seria ruchów prowadzi do powtórzenia mniej więcej tej samej pozycji, po czym może nastąpić powtórzenie serii ruchów. Szczegółowo opiszemy okazję w grze snookera, a krokieta relegujemy do przypisów.2

Gra snooker3 jest rozgrywana na prostokątnym stole (w przybliżeniu 2 m x 4 m) z sześcioma luzami lub kieszeniami, po jednej w każdym rogu oraz po jednej na środku każdego dłuższego boku. Jest tam 15 bil czerwonych, jest sekwencja kolorów (żółty, zielony, brązowy, niebieski, różowy, czarny) i biała bila grająca. Średnice bil wynoszą mniej więcej 3 cm. Gracz zdobywa punkty w ten sposób, że bilą grającą uderza w inną bilę i wbija ją do kieszeni ("zasadzenie" bili) Bile czerwone nie wchodzą ponownie do gry, ale do czasu zasadzenia wszystkich bil czerwonych kolorowe bile po zasadzeniu wracają na stół (czyli kolory z sekwencji są przywracane). Kolejka gracza trwa do nieudanej próby zasadzenia bili. Pierwsza jest bila czerwona, potem można wybrać bilę dowolnego koloru, po czym gracz znów próbuje zasadzić bilę czerwoną i tak, aż wszystkie czerwone zostaną zasadzone; po czym kolejno zasadza się pozostałe bile. Okresowy cykl czerwony--pozostałe kolory prowadzi do strategii, zgodnie z którą gracz usiłuje stworzyć, a potem podtrzymać okazję przez powtarzalną, lecz nie ściśle periodyczną sekwencję ruchów tak zaplanowanych, by stabilnie odtwarzać warunki konieczne do trwania sekwencji. Na przykład typowa okazja zaczyna się wtedy, gdy gracz zasadza czerwoną bilę w górnej narożnej kieszeni i jednocześnie "zdobywa pozycję" na czarnej, tzn. kończy w położeniu, z którego bez trudu można zasadzić czarną bilę. Wówczas gracz, zasadzając czarną bilę, stara się o zdobycie pozycji na nowej bili czerwonej, a w ten sposób okazja trwa. Podstawową cechą jest to, że podczas bieżącej "generacji" cyklu reprodukcyjnego (zasadzanie bieżącej bili) gracz zarazem ustala warunki umożliwiające powstanie następnej generacji (zdobywa pozycję na następnej kuli). Subtelności związane ze strzałem, takie jak podkręcenie, zakręcenie czy odbicie, są wykorzystywane do zapewnienia w tym samym strzale elastycznej kontroli nad pozycjami zarówno bili-celu, jak i bili grającej. Taka strategia reprodukcyjna unika periodyczności (zatem na przykład bila różowa lub niebieska – a w skrajnej sytuacji żółta, zielona lub brązowa – może zastąpić w razie potrzeby bilę czarną). Gracze zadają sobie wiele trudu, by doprowadzić do powstania okazji, na przykład ryzykują oddawanie znacznie trudniejszych strzałów; a łatwe zasadzenie może się nie udać dlatego, że gracz jednocześnie usiłuje zdobyć pozycję do następnego strzału pod niedogodnym kątem.

W wielu innych grach występują podobne, niemalże powtarzalne sekwencje rozgrywki, dające znaczne korzyści każdemu graczowi, który zdoła do nich doprowadzić. Wszystkie takie strategie będziemy określać jako okazje. Okazje, podobnie jak strategie w ogóle, nie są jawnie wbudowane w reguły gry: są to zjawiska emergentne. W książce Cotiopse bawiliśmy się w grę lingwistyczną, by podzielić wszystkie zjawiska emergentne na dwie jakościowo bardzo różne grupy. Łącząc elementy prostoty i złożoności, otrzymaliśmy "prostoność" i "współudział". Określenie "prostoność" związaliśmy z takim typem zjawisk emergentnych, jaki ilustrują autostrady mrówki Langtona: cechy o dużej skali, pojawiające się w ramach jednego systemu prostych reguł, których szczegółowe wydedukowanie z tych reguł jest jednak niezwykle długotrwałe, zawiłe i pozbawione walorów informacyjnych – a może w ogóle poza możliwościami. Współudział to coś bardziej nieuchwytnego, ale zarazem nieporównanie ważniejszego; w dalszym ciągu określenie to będzie najważniejszym obrazem Wytworów. Pojawia się ono, gdy oddziałują ze sobą dwa systemy (lub większa ich liczba) opierające się na regułach, tzn. gdy dwie odrębne przestrzenie fazowe razem "hodują" wspólną przestrzeń fazową, która jest powiązana z każdym ze swych składników przez sprzężenie zwrotne i rekurencyjnie zmienia je tak, że po jakimś czasie nie można właściwie dostrzec nawet śladu po ich pierwotnych, odrębnych formach.

W takich okolicznościach stwierdzenie, że wyłoniły się nowe, wysokopoziomowe regularności, nie jest niczym nadzwyczajnym. Na przykład wyobraźcie sobie grę w snookera, w której bandy leżące wzdłuż krawędzi stołu, powodujące odbijanie się bil, po uderzeniu przez bilę powoli się odkształcają. Na początku gra będzie wyglądała tak jak przy ustalonym kształcie stołu, ale potem kształt stołu zacznie podlegać powolnej zmianie. Częściej uderzane obszary bandy zostaną bardziej zdeformowane, powodując duże zmiany kształtu; teraz bila będzie się odbijać inaczej. Stara strategia tworzenia okazji, polegająca na wielokrotnych odbiciach od bardzo ściśle określonych fragmentów bandy, przypuszczalnie legnie w gruzach, ponieważ właśnie te potrzebne obszary bandy się zmienią. Powstaną inne strategie; na przykład stół może zmienić kształt w taki sposób, że okazje będą się pojawiać znacznie łatwiej bądź znacznie trudniej, bądź też zostaną zastąpione przez zupełnie inną, samopodtrzymującą się sekwencję strzałów – jednak cala gra z pewnością będzie robić zupełnie inne wrażenie.4

Ten proces "automodyfikacji" gry dotyczy, w istocie, dwóch odrębnych przestrzeni fazowych. Jedną z nich jest pierwotna przestrzeń fazowa bil do snookera odbijających się wokół stołu; drugą – przestrzeń fazowa możliwych kształtów krawędzi stołu. Pozostawiona sama sobie pierwsza z nich jest zwyczajną grą snooker, a druga w ogóle nie ma żadnych interesujących cech. Wystarczy jednak je złożyć razem i pozwolić na oddziaływanie, a każda z przestrzeni zaczyna żywić się tą drugą, zmieniać ją, na skutek czego zmienia się sama. Wyobraźcie sobie inne sposoby osiągnięcia sytuacji, w której ruchy snookera oddziałują z własną przestrzenią fazową – pojawienie się nowych kieszeni, zniknięcie starych, kieszenie poruszające się w zależności od tego, która bila w nie wpada, kieszenie wypluwające bile, bile zmieniające rozmiary, kolory, kształty... To właśnie jest współudział, a w rozdziale 4 przekonamy się, że tak działa ewolucja, dlatego też, jeśli się nad tym zastanawiacie, w dwóch rozdziałach zajmujemy się wyjaśnianiem gier.

Jak wspomnieliśmy na początku tego rozdziału, przykładem współudziału pochodzącym z rzeczywistego świata jest ewolucja zdumiewającego układu mrówka-krowa-pasożyt. Jest to współudział (co najmniej) trójstronny, którego składowymi są: mózg mrówki, nawyki żywieniowe krowy oraz pasożyt. Mózg mrówki rozwinął zdolność chwytania źdźbła trawy i puszczania go, gdyż jest to dla tego owada użyteczną umiejętnością. Krowa rozwinęła w sobie upodobanie do trawy, ponieważ było to ważne dla procesu ewolucji krów. W połączonej przestrzeni fazowej, z trawą w roli cechy łączącej, była ukryta straszliwa pułapka, odkryta przez pasożyta przypadkowo. Zachowanie, które z tego wynikło, nie ma żadnego sensu ani w przestrzeni mrówki, ani w przestrzeni krowy z osobna, ale zostaje wbudowane do łącznej przestrzeni fazowej, ponieważ stanowi przepiękną snookerową okazję dla pasożyta.

To właśnie jest współudział. Zazwyczaj jest on jeszcze bardziej złożony i zawiły.

W Wytworach będziemy badać wnioski i skutki wynikające ze współudziału. Jest to pojęcie zasadnicze dla ukształtowania poglądu na to, w jaki sposób układy złożone oddziałują ze sobą oraz jak układy budują własne przestrzenie fazowe. Wpływa to na nasze poglądy na temat źródła prostoty w przyrodzie. Według nauki tradycyjnej regularności występujące w przyrodzie są bezpośrednim odbiciem regularnych praw i zasad. Tego poglądu nie da się dłużej utrzymać. Podobnie jak poglądu, że Wszechświat opiera się na jednym, podstawowym systemie reguł, a my musimy jedynie znaleźć ten system. W rzeczywistości istnieją – i muszą istnieć – reguły na każdym poziomie opisu. Do pewnego stopnia wybieramy opis, w którym pojawiają się takie reguły, ponieważ nasze mózgi nie potrafią poradzić sobie z surową złożonością. Każda istota ludzka programuje własny mózg i własne narządy zmysłów, by w miarę rozwoju wydobywać znaczenie (cechy) ze swego otoczenia – dzieje się tak zwłaszcza w okresie wczesnego dzieciństwa. Proste reguły istnieją dlatego, że prostota wyłania się emergentnie z niższych poziomów opisu oddziaływań złożonych. Wszechświat to wielość nakładających się na siebie reguł. A w przerwach pomiędzy regułami leży Kraina Mrówek, w której prostota i złożoność nie tylko nie są zachowywane, ale przechodzą jedna w drugą, współoddziałując.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 4
SPOSOBY WYGRYWANIA

Pewien gatunek węża, który nie jest jadowity, rozwinął trzy strategie ochrony przed drapieżnikami. Pierwszą z nich jest kamuflaż. Dzięki niemu wąż "znika" na tle otoczenia. Takie maskowanie sprawia jednak, że wąż ten bardzo przypomina jadowitą żmiję, co nas prowadzi do drugiej strategii, którą jest mimikra. Jeśli drapieżnik przejrzy kamuflaż, to wąż wykorzystuje swoje podobieństwo do żmii, zachowując się tak jak żmija. Skoro i to nie odniesie skutku, na przykład gdy drapieżnikiem jest kruk zabijający żmije, wąż ucieka się do trzeciej strategii. Najpierw rzuca się dokoła jak oszalała skakanka. a potem układa na ziemi, tak by wyglądać zupełnie jak martwy wąż, leżący na grzbiecie w kurzu, pod dziwnym kątem i jakby lekko rozdęty... Gdyby jednak teraz przewrócić go na drugą stronę, to niezwłocznie i energicznie rzuci się znów na grzbiet, ponownie przyjmując pozę martwego węża.

Stworzenie teoretycznego i filozoficznego tła mamy już za sobą i jesteśmy gotowi do wyruszenia w podróż od cząsteczek do umysłu. Jest to podróż dotycząca na każdym ze swych etapów pojęcia ewolucji. Ewolucja to ogólny mechanizm, za którego pośrednictwem układy "spontanicznie" mogą się stawać coraz bardziej złożone, coraz bardziej zorganizowane, coraz bardziej zaskakiwać swymi możliwościami. Zatem w tym rozdziale przyjrzymy się bliżej ewolucji organizmów, zwracając w szczególności uwagę na pomysł, że na ewolucję z pożytkiem można patrzeć jak na grę – w istocie, grę-koszmar, zgodnie z klasyfikacją podaną w rozdziale 3. Ewolucja bawi się formami i zachowaniami organizmów, a także ludzką wrażliwością. Daniel Dennett nazywa ewolucję "niebezpiecznym pomysłem Darwina" w swojej książce pod takim właśnie tytułem. Pojęcie ewolucji jest niebezpieczne, ponieważ dostarcza mocnego argumentu przeciw głównemu dogmatowi niemalże wszystkich religii; według tego dogmatu świat, w którym żyjemy, został stworzony przez byt nadnaturalny. Wywody wyznawców tych religii mają następującą postać: życie musiało zostać stworzone, bo jest za bardzo złożone i odznacza się zbyt dużą regularnością, by mogło powstać wskutek normalnych działań zwykłej materii. To nie tak, mówi Darwin: istnieją ważne powody, by przypuszczać, że życie rozwinęło się samorzutnie z materii zorganizowanej w prostszy sposób. Podobnie jak kilka stuleci wcześniej obserwacje Galileusza zagroziły wywróceniem teologicznego wózka jadącego na twierdzeniu, że Ziemia stanowi ośrodek Wszechświata, tak zwodniczo prosty pomysł Darwina naruszył fundament dziewiętnastowiecznej teologii1.

Pomysł Darwina jest nie tylko "niebezpieczny" w kulturowym znaczeniu, jest również subtelny. W rozdziale tym opowiemy historię ewolucji w przynajmniej dwóch wersjach: w wersji podręcznikowej, która skupia się na genach, oraz w wersji kontekstualnej, wykorzystującej przede wszystkim emergentną dynamikę w przestrzeni fazowej. Ten ostatni punkt widzenia potraktujemy dość ogólnikowo, chociaż odwołamy się do zięb Darwina w celu stworzenia łatwiej uchwytnego obrazu pojęciowego. W następnym rozdziale przejdziemy od ogólników do konkretów, a w rozdziale 6 wprowadzimy podejście komplementarne do genetycznego, opierające się na oddziaływaniach organizmów. W szczególności wprowadzimy pojęcie przywileju, dzięki któremu rodzice zapewniają swym dzieciom lepszy start życiowy. Już teraz naszkicujemy te podejścia, a szerzej omówimy je w dalszej części książki.

Wersja podręcznikowa, opierająca się na genach, jest mniej więcej taka: wszystkie zwierzęta produkują zbyt liczne potomstwo, więc nie dla wszystkich młodych wystarcza miejsca na rozmnażanie. W rezultacie to potomstwo, które zdoła się rozmnożyć, daje wkład w następne pokolenie, pozostałe zaś – nie. Niektóre atrybuty pomagają w procesie rozmnażania się lub przetrwania do czasu osiągnięcia dojrzałości rozrodczej, na przykład: siła, szybkość reagowania, umiejętność zachowania się cicho jak myszka, gdy kot jest w pobliżu... Przypuśćmy, że Jedno zwierzę – nadajmy mu imię Fred – zdołało się rozmnożyć. Jeśli potomstwo Freda odziedziczyło te atrybuty, które umożliwiły Fredowi rozmnożenie, to będzie ono miało takie same cechy. Nie oznacza to, że wszyscy potomkowie Freda na pewno się rozmnożą, ale że ich szansę na wyprodukowanie Freda juniora są większe. Po kilku pokoleniach taka niewielka zaleta prawdopodobnie doprowadzi do przewagi liczebnej Fredów obdarzonych tymi szczególnymi atrybutami. Teraz populacja się zmieni: przyroda przebrała istoty, które mogły być wyprodukowane, i w większości wypadków wybrała Fredów. Ten proces jest określany terminem "dobór naturalny" i zapewnia powstającym istotom "dobre geny". To kwintesencja historii w postaci, w jakiej jest zwykle opowiadana, z paroma uzupełnieniami, takimi jak konieczność istnienia dziedzicznych różnic oraz dzwonków i gwizdków (ozdobników), takich jak dominujące/recesywne allele (wersje alternatywne, jak brązowe lub niebieskie oczy, z których jedna jest dominująca) każdego genu.

Wersja dynamiki emergentnej kładzie nacisk raczej na organizmy niż na geny, a wersję podręcznikową uważa za skomplikowany sposób opisywania czegoś znacznie prostszego, mianowicie dynamiki w przestrzeni fazowej. W tym ujęciu organizmy zmieniają się dlatego, że geografia otaczającej przestrzeni-tego-co-możliwe sprawia, że zmiana jest nieunikniona. Ewolucja biegnie "z górki" w swej przestrzeni fazowej. Ukrytą komplikacją jest to, że dynamika ma charakter emergentny, nie jest czymś zapisanym raz na zawsze, a przestrzeń fazowa zmienia się wspólniczo wraz z dynamiką.

Ten opierający się na organizmach punkt widzenia kładzie nacisk na wiele różnych spraw, między innymi na przywilej. Zgłębimy go w rozdziale 6, ale teraz mały wgląd w to zagadnienie pomoże nam przygotować scenerię. Owa alternatywna teoria, zamiast skupiać się na organizmach rywalizujących o to, jak licznemu potomstwu zdołają przekazać swoje geny, koncentruje uwagę na sposobie, w jaki rodzice zapewniają swym dzieciom lepszy start życiowy, i na rywalizacji rodzeństwa o przywilej dorastania. Jeśli jesteś pisklęciem szpaka, to bezpośrednim źródłem pokarmu są dla ciebie twoi rodzice, więc najbardziej bezpośrednia krótkookresowa rywalizacja wiąże się z zagrożeniem nie ze strony polujących kotów, ale ze strony twoich braci i sióstr. Darwin zauważył, że ta "rywalizacja między rodzeństwem" musi być bardzo silna i jego zdaniem stanowiła główną siłę napędową ewolucji. Oczywiście, ważne jest, by umieć uniknąć polującego kota, ale przede wszystkim trzeba dorosnąć, a nie dojdzie do tego, jeśli nie otrzyma się odpowiedniej, sobie należnej części pożywienia. Dorosłe ptaki karmią swoje młode w niesłychanie niesprawiedliwy sposób: najwięcej pokarmu dostaje to, które najbardziej się rozpycha, robi najwięcej hałasu, najszerzej otwiera najprzepastniejszy dziób. "Dane będzie temu, który ma". To może niesprawiedliwe, ale ta prosta strategia jest ważna dla przetrwania. Gwarantuje, że przynajmniej jedno pisklę dostanie dość pożywienia, by osiągnąć etap opuszczenia gniazda i samodzielnego zdobywania żywności. Jeśli podzielić ograniczone – jak często bywa – zasoby żywności między zbyt wiele młodych, wówczas zginą wszystkie. Skrajny jest przypadek orła rybołowa, który zaczyna "typowo" od próby wychowania trojga piskląt.2 W takim gnieździe widzi s.lę jedno pisklę duże, jedno średnie i jedno małe, ale to dlatego, że pisklęta wykluwały się w różnym czasie. Jeśli jest zbyt mało pokarmu, co zdarza się bardzo często, to pisklęta duże i średnie zjadają najmniejsze; w razie konieczności duży pisklak zjada średniego. Przypuszcza się – nie zostało to jeszcze dowiedzione – że podczas wyjątkowo niepomyślnego roku rodzice w końcu sami zjadają największe pisklę. Takie podejście gwałci naszą hołubioną wrażliwość, ale jest absolutnie rozsądne z punktu widzenia orłów rybołowów, które efektywnie wykorzystują swoje pisklęta jako żywe lodówki do przetrzymywania pożywienia w postaci nadającej się do spożycia, a zatem mogą przyjąć strategię unikania niepotrzebnego wkładu w wychowywanie dziecka, które nie będzie zdolne do rozmnażania.

To właśnie są te alternatywne podejścia, które będziemy ze sobą porównywać, wzajemnie sobie przeciwstawiać i ewentualnie łączyć.

Zaczynamy od dokładniejszego przyjrzenia się podręcznikowej opowieści o "dobrych genach". Po to, by rywalizacja – albo między gatunkami, albo w obrębie gatunku – wpływała na przyszłe pokolenia, jedno pokolenie musi przekazać następnemu jakiś czynnik dziedziczny. Układ musi dysponować jakimś rodzajem "pamięci" o tym, co działa dobrze, a co nie. Darwin wiedział, że taki czynnik dziedziczny istnieje, jednak nie wiedział, czym jest. Obecnie wiemy, że podstawowym materiałem genetycznym jest DNA; mówimy, że reproduktory – zwierzęta dożywające wyprodukowania następnego pokolenia – są najlepsze pod względem "dostosowania genetycznego". Jak już wspomnieliśmy, alternatywne możliwości dla jakiegoś genu, czy ściślej różnice genetyczne, nazywamy allelami. Dobór naturalny faworyzuje pewne allele kosztem innych, więc podręczniki z dziedziny genetyki populacji poświęcają wiele miejsca na opisywanie, w jaki sposób należy wyznaczać względne dostosowanie genetyczne różnych alleli. Konkretny allel może być lepiej dopasowany, jeśli stworzenie mające go odznacza się większą szansą na przeżycie, niż gdyby miało któryś z alleli alternatywnych. Najłatwiej to zaobserwować, gdy allele odpowiadają jakimś wyraźnym "charakterom" – takim cechom organizmu, jak kształt, zachowanie lub barwa – a konkretna cecha zwiększa szansę na przeżycie w określonych okolicznościach. Niemniej jednak mimo powszechnego przekonania, że jest inaczej, większość alleli nie odpowiada bezpośrednio charakterom. Allele mogą być lepiej dopasowane również wtedy, gdy umożliwiają niosącym je organizmom zwiększenie w następnym pokoleniu liczby przedstawicieli tych alleli. To niezupełnie to samo co pomaganie w przeżyciu samym organizmom, chociaż takie rozróżnienie często nie ma znaczenia, ponieważ jeśli nie przetrwasz do rozmnożenia się, to twoje dostosowanie jest równe zeru. Charaktery konieczne do przetrwania często jednak przeciwdziałają rozmnażaniu: na przykład żeby przeżyć, musisz być niewidoczny dla drapieżnika, a żeby się rozmnożyć, musisz być wyraźnie widoczny dla przyszłego partnera. Następnie, trzymanie się z dala od własnego gatunku jest dobrym sposobem na przeżycie, gdyż w jego pobliżu znajdują się najbardziej prawdopodobne źródła pasożytów i chorób; jednak jeśli należysz do gatunku rozmnażającego się płciowo, to ta strategia jest fatalna dla twojego rozrodu. Aby radzić sobie z tymi sprzecznymi tendencjami, organizmy rozwinęły specjalne sztuczki, na przykład wyszukane rytuały godowe. Niektórzy spośród biologów ewolucyjnych, ze znanym RicBardem Dawkinsem, twierdzą, że DNA kieruje ewolucją. Pogląd taki nosi nazwę neodarwinizmu. Jest to właściwie oryginalny pomysł Darwina dotyczący doboru naturalnego z dołączonym konkretnym twierdzeniem wyjaśniającym, czym jest jednostka ewolucji. Opowieści neodarwinistów z biegiem lat stawały się coraz subtelniejsze. Na przykład obecnie możesz się z nich dowiedzieć, że to nie tylko Twój własny DNA zwiększa swoje szansę przetrwania przez ulepszanie Ciebie. Allele zwiększają czasami własne szansę pojawienia się w następnym pokoleniu w ten sposób, że sprzyjają przetrwaniu raczej bliskich krewnych niż samego reproduktora. Jednego z najlepszych przykładów dostarczają pszczoły robotnice, które w ogóle się nie rozmnażają. Ten efekt prowadzi do pojęcia dostosowania łącznego jakiegoś allelu: przy wyznaczaniu dostosowania allelu konieczne jest uwzględnienie wszystkich właściwych kopii tego allelu, a nie tylko kopii obecnych w jednym, konkretnym organizmie.

W rozdziale l wspomnieliśmy, że DNA ma fascynującą budowę, słynną podwójną helisę, złożoną z podwójnej przeplatającej się nici, zbudowanej z czterech rodzajów zasad. Zasady te noszą imiona: cytozyna, guanina, tymina i adenina, i zwykle w skrócie są oznaczane jako C, G, T i A. fasady w odpowiadających sobie położeniach na obu niciach tworzą pary, a pary te są komplementarne, tak więc C zawsze tworzy parę z G, a T z A. Replikacja DNA zachodzi dzięki działaniu rozbudowanej maszynerii molekularnej we wnętrzu komórki, maszynerii, która rozdziela nici i uzupełnia "brakujące" zasady komplementarne. Współczesna genetyka w znacznej mierze zajmuje się sekwencjonowaniem DNA należącego do różnych organizmów – ustalaniem sekwencji zasad – a pojeni odczytywaniem genów i dochodzeniem, jakie funkcje są im przypisane. Ponieważ dzisiejsza biologia molekularna wypracowała bardzo skuteczne techniki prowadzenia tej gry, biolodzy wykazują skłonność do zachowywania się tak, jakby była to jedyna gra na świecie. Najważniejszą z takich gier jest Projekt Poznania Genomu Ludzkiego – biologiczny równoważnik wylądowania na Księżycu lub wielkiego akceleratora cząstek, takiego jak nieszczęsny nadprzewodzący superakcelerator [nieszczęsny, ponieważ w 1993 roku Izba Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych postanowiła przerwać budowę tego urządzenia. Miało ono służyć do badania zderzeń cząstek elementarnych przy bardzo wielkich energiach i dostarczać tym samym informacji na temat sił i zjawisk fundamentalnych (przyp. tłum.)] – którego celem jest opracowanie pełnej sekwencji 3 miliardów zasad DNA człowieka. Milowym krokiem w tym kierunku było ukończenie w kwietniu 1996 roku prac nad sekwencjonowaniem genomu drożdży, w którym jest 12 milionów zasad. Wyniki tych prac tworzą solidne podstawy, jednak koszt ich przeprowadzania był znaczący i podczas zbierania pieniędzy na stosowne badania prace te zostały nadmiernie rozreklamowane i przecenione. W szczególności Projekt Poznania Genomu Ludzkiego – projekt sekwencjonowania całego DNA istoty ludzkiej – został sprzedany społeczeństwu na podstawie twierdzenia, że znajomość "odbitki planów budowy człowieka" umożliwi nam skuteczne leczenie wszelkich chorób i Bóg jeden wie, co jeszcze. Stwierdzenie to ma co najmniej dwie wady: genom nie jest odbitką planów budowy, a między znajomością genetycznych korzeni choroby a wynalezieniem skutecznej kuracji istnieje ziejąca przepaść. Potwierdza to choćby nasz brak zdolności wyleczenia z AIDS: wiemy wszystko o genetyce wirusa HIV, który odpowiada za tę chorobę, a pożytku z tego mamy niewiele. Niedużo wiemy o tym, co dzieje się po stronie ludzkiej – jak wirus wpływa na zachowanie, psychologię itp. Mogłoby nam to pomóc w utrzymaniu tej choroby pod kontrolą, jednak również nie doprowadziłoby do odkrycia kuracji. Taki stan rzeczy jest dość typowy dla chorób genetycznych.

Na razie.

Tak twierdzą genetycy i tak twierdzimy my. Ale, jak wyjaśniamy niżej, nasze "na razie" oznacza co innego niż ich.

Wróćmy do drożdży. Drożdże to organizmy interesujące dlatego, że są eukariontami – ich komórka ma jądro komórkowe. Co więcej, rozmnażają się płciowo. W rezultacie są znacznie bardziej reprezentatywne dla reszty eukariontów, z nami włącznie, niż dwa inne organizmy, których genomy dotychczas poddano sekwencjonowaniu: bakterii Escherichia coli (ukończone) i nicienia Caenorhabditis elegans. Bakterie są prokariontami, nie mają jądra komórkowego, a osławiony C. elegans jest absolutnie niezwykły pod tym względem, że jego ciało cechuje ustalona architektura komórkowa: z identyczną liczbą komórek, każdą dokładnie w tym samym miejscu, w każdym nicieniu. (Samce mają po 959 komórek, a druga płeć – hermafrodyty – 1031. Pewien biolog określił to tak: "Cudownie się z nimi pracuje, ale nie można ich wykorzystać w żadnej argumentacji").

Bardziej pożyteczne organizmy – drożdże – wybierane dlatego, że bardzo szybko się rozmnażają i są łatwe w hodowli, to ulubieńcy naukowców, chociaż także są dość nietypowe. Pierwsze wyniki sekwencjonowania genomu drożdży zawierały mnóstwo nieoczekiwanych zagadek. Teraz wiemy, że drożdże mają około 6 tysięcy genów: dla 40% z nich nie znamy żadnej funkcji, jaką mogłyby spełniać, a ich większość wygląda zupełnie niepodobnie do wszelkich poznanych wcześniej genów. Obecnie genetycy usiłują dojść do tego, po co one są. Jak napisał Bob Holmes w "New Scientist": "Przez najbliższe dziewięć miesięcy naukowcy, od Helsinek po Heraklion, planują usuwanie tysiąca nieznanych genów, po jednym, z pojedynczych komórek drożdży, a potem mają sprawdzić, jak każde z tych usunięć wpływa na wzrost i zdolność rozmnażania się potomstwa tych komórek". Takie "doświadczenia z usuwaniem" są znaną i wypróbowaną techniką stosowaną w genetyce. Przypominają usuwanie różnych części z samochodu, by sprawdzić, czego auto nie będzie mogło już robić. Zdejmujemy koła, auto się nie porusza, a zatem koła sprawiają, że samochód jedzie... Nieco później w tym samym rozdziale nadstawimy karku i skrytykujemy to podejście, wyjaśniając, dlaczego genetycy w rzeczywistości powinni się spodziewać znalezienia wielu genów niepodobnych do czegokolwiek, co poznali przedtem, oraz dlaczego z doświadczeń z usuwaniem na pewno nie wyniknie, co takie geny robią. Na razie jednak wolimy przedstawić genom drożdży jako bardzo ważne osiągnięcie naukowe – będące genetycznym odpowiednikiem na przykład wejścia na Mount Everest, choć jeszcze nie pełnego lądowania na Księżycu – które ukazuje dzisiejsze, olśniewające techniczne możliwości nauk genetycznych.

Spieszymy też z potwierdzeniem, że współczesna genetyka nie ma obsesji wyłącznie na punkcie sekwencjonowania DNA. Na przykład stosowane w niej techniki wykazały, że przeciwnie do powszechnie panującego przekonania populacja większości gatunków, od ameby po antylopy, zawiera ogromną różnorodność alleli. A zatem nie tyle istnieje "uniwersalny plan budowy" dla pawia czy gołębia, ze stosunkowo nielicznymi dozwolonymi odstępstwami, ile raczej każdy ptak dysponuje własnym "planem", istotnie różniącym się od "planów" swych współbraci. Istnieje tak wielka różnorodność alleli, że ptaki dla około 10% swych genów otrzymują inne allele od ojca i inne od matki. Dotyczy to również większości innych organizmów rozmnażających się płciowo: w szczególności nas. Niemal wszystkie te geny mają mało zauważalny wpływ na wygląd zwierzęcia czy nawet na jego zachowanie w codziennym życiu. Dopiero wydarzenia niezwykłe, trudne, stresujące odkrywają subtelne skutki tych różnic – na jakie choroby wirusowe zwierzę zapada, jak sobie radzi z funkcjonowaniem w temperaturze nieco niższej od normalnej czy z oszczędzaniem wody w czasie suszy i która żyrafa może najdłużej uciekać przed ścigającymi ją lwami. Efekt takich alleli jest "zaszyfrowany": przez większość czasu obecność alleli nie prowadzi do żadnych widocznych skutków, ale te skutki mogą się ujawnić wtedy, gdy nastąpi zmiana warunków. Jedną z konsekwencji zaszyfrowanej zależności fenotypu (plan budowy ciała i zachowania) od genotypu (DNA) jest efekt znany pod nazwą asymilacji genetycznej. Ortodoksyjny pogląd na ewolucję zakłada, że geny wpływają na fenotyp, ale nie na odwrót. Jednak kształt i zachowania organizmu oddziałują na jego zdolność przeżycia, a więc i na to, które geny zostaną przekazane potomstwu. To wprowadza pętlę sprzężenia-zwrotnego, wiodącą od fenotypu do genotypu, nie tyle u poszczególnych osobników, co w całym trwającym łańcuchu kolejnych pokoleń. W taki sposób populacja żyraf podlegających silnym stresom, umykających przed włóczącymi się lwami tak szybko, jak niosą je nogi, może się przekształcić w populację znacznie lepiej radzącą sobie z takim stresem. Na zewnątrz wygląda to tak, jakby przekazywały swemu potomstwu nabytą cechę – "zdolność radzenia sobie ze stresem" – ale gdy wejrzeć w głąb, okaże się, że zwierzęta, których genetyczny makijaż nie jest odporny na stres, nie dożywają wydania potomstwa. Zauważcie, że nie muszą się pojawiać żadne nowe geny – raczej stare geny ułożą się na nowe sposoby albo też zostaną wyeliminowane.

Skoro już omawiamy ten temat, należy wspomnieć o pojęciu pokrewnym, którego wkrótce będziemy potrzebowali i które nazwiemy "kanalizowaniem". W laboratoriach genetycznych hoduje się organizmy, takie jak muszki owocowe, i selekcjonuje się je tak, że ich fenotypy są wyjątkowo wrażliwe na zmiany genetyczne. Robi się to celowo, ponieważ zmiany fenotypu są wykorzystywane do śledzenia tego, co dzieje się z genami. "Dzikiej odmianie" muszek, żyjącej w rzeczywistym świecie, daleko do takiej wrażliwości. Ich charakter genetyczny wiąże się z najrozmaitszymi rozwiązaniami awaryjnymi i planami na nieprzewidziane okoliczności, które umożliwiają zachowanie jak nąjstabilniejszego fenotypu pomimo zmian genetycznych. Mówi się, że genetyka tego typu jest skanalizowana.

Możemy wykorzystać sekwencje DNA do rekonstruowania prawdopodobnych wersji ewolucyjnych historii organizmów. Mniej więcej dziesięć lat temu wykorzystano tę technikę do przekonywania, że całą ludzkość da się wywieść od wspólnego przodka płci żeńskiej, "mitochondrialnej Ewy". Później okazało się, że ta sama technika, zastosowana w inteligentniejszy sposób, może wykazać stwierdzenie przeciwne. Jest to bardzo pouczająca historia, która przywołuje kilka ważnych aspektów wczesnej ewolucji człowieka. Żeby ją opowiedzieć, zaczynamy od pojęcia polimorfizmu. Kiedy osobniki należące do jakiejś populacji organizmów mają do wyboru kilka alternatywnych alle-li, to mówimy, że populacja jest polimorficzna. Znajomym (jednak pod wieloma względami mylącym) przykładem polimorfizmu są grupy krwi ludzkiej. Ich zgrubna klasyfikacja obejmuje trzy główne grupy: A, B i 0. Cała historia jest jednak znacznie bardziej złożona i zawiera też inne układy grupowe, jak M, N, S, P, Rh, Kell, Duffy łtd., przy czym te ostatnie nazwy odwołują się do nazwisk konkretnych rodzin, u których wykryto takie antygeny. Łatwo zauważyć, że w rozmaitych okolicznościach użyteczne mogą być różne allele, a jeśli tak, to dobór naturalny może wieść do rozprowadzenia w populacji kilku alleli – ścisły skład mieszanki zależy od przeszłości oraz selektywnych wpływów zróżnicowanego otoczenia. Dość oczywiste wydaje się również to, w jaki sposób mogło po raz pierwszy dojść do powstania alternatywnych segmentów materiału genetycznego – wskutek mutacji. Mutacje są nie tylko kwestią zastąpienia jednej zasady DNA inną: inne mechanizmy obejmują wycięcie zasady lub sekwencji zasad, dodanie zasady, trans-lokację sekwencji z innego miejsca oraz duplikację genów, w której może dojść do takiego skopiowania całego genu, że pojawi się on w genomie więcej niż jeden raz. Przyroda za pośrednictwem różnego łączenia takich zmian może eksperymentować z wieloma wersjami jakiegoś genu. W organizmach rozmnażających się płciowo może to robić bez ryzyka utraty funkcjonalnego genu, ponieważ zasób genów – pełna klasa alleli w populacji – przechowuje kopie starych alleli nawet wtedy, gdy wypróbowuje się nowy układ alleli. Duplikacja genów, jako działanie początkowe, również pozwala przyrodzie zachować kopię zapasową na wypadek, gdyby nowe rozwiązanie się nie sprawdziło; przypuszczalnie tak powstał i zaczął się polimorfizm – i trwa nadal.

Z nadejściem technologii DNA, która w szczególności dostarcza chemicznych metod wykrywania mutacji oraz oceny ilościowej, jak wiele ich potrzeba do przekształcenia jednej sekwencji DNA w inną, doszło do rozwoju całego przemysłu wokół pewnej techniki. Technika ta właściwie umożliwia prześledzenie mutacji wstecz, zaczynając od alleli polimorficznych i porównując ich sekwencje DNA, co pozwala stwierdzić, jakie mutacje zaszły i w jakiej kolejności czasowej. U podstaw tego wszystkiego znajduje się pomysł, że mutacje w DNA wprowadzają drobne, kumulujące się zmiany, a więc bardzo podobne do siebie sekwencje DNA przypuszczalnie mają wspólny początek, i to nieodległy w czasie, podczas gdy sekwencje różniące się wyraźniej oddzieliły się od siebie znacznie wcześniej. Na przykład, jeśli wśród istniejących obecnie sekwencji znajdziemy jedną, która zawiera CCCCGGGG, i drugą zawierającą CCCAGGGG, to jest oczywiste, że kiedyś w przeszłości albo C na drodze mutacji zastąpiło A, albo na odwrót. Jeśli inny allel ma sekwencję CCCAGGGT, to jest on "bliższy" drugiemu z alleli niż pierwszemu itd. Analizując takie różnice systematycznie, można się pokusić o opracowanie genetycznego "drzewa genealogicznego" wszystkich dzisiejszych alleli. Technika ta opiera się na kilku założeniach. Jedno z nich, o dość solidnym uzasadnieniu teoretycznym, stanowi, że allele, które są różne, ale wykazują podobieństwo rodzinne, podczas śledzenia ich losów wstecz "scalają się" we wspólnym allelu przodku; w sytuacji, gdy czas biegnie w zwykłym kierunku, oznacza to, że wszystkie one rozwinęły się w odległej przeszłości z takiego wspólnego przodka. Według innego założenia – nieco bardziej wątpliwego, niemniej rozsądnego – przynajmniej w sensie jakościowym w przeciętnym przypadku mutacje zachodzą z określoną częstością. Ustala to "zegar molekularny", umożliwiający ocenę, jak daleko trzeba się cofnąć, by odkryć wspólnego przodka.

Jako ilustrację sposobu stosowania tej techniki opowiemy historię ewolucyjną, która sama w sobie jest pouczająca: obiecaną opowieść o mitochondrialnej Ewie. W ramach tworzenia odpowiedniej scenerii przypomnijmy pokrótce, co obecnie uważa się za wiedzę o ewolucyjnym drzewie genealogicznym Homo sapiens – nas, małp uprzywilejowanych. Nasza wiedza na temat przodków człowieka, podobnie jak nasza wiedza o zdarzeniach, które nastąpiły ponad kilkadziesiąt tysięcy lat temu, pochodzi z zapisów skamieniałości. Znane ślady wczesnych hominidów, prototypów człowieka, znaleziono w Afryce, Chinach i na Jawie, a najstarsze z nich pochodzą z Afryki. Według ogólnie przyjętej teorii rozwinęliśmy się na sawannach – potrzeba przeżycia wśród wielkich drapieżników przyspieszyła tam ewolucję naszych zmysłów i zmusiła nasze małe mózgi, by się szybko rozwijały albo zginęły wraz ze zwierzęciem, które dawało Im schronienie. Teoria ta przysparza paru trudności. Największa z nich polega na rym, że na sawannach nie występują związki chemiczne konieczne do budowania mózgu: mianowicie podstawowe kwasy tłuszczowe. Kontrowersyjną alternatywą, do której powrócimy później, jest teoria "małpy wodnej", sformułowana przez Alistera Hardy'ego i Elalne Morgan, a rozwinięta przez Michaela Crawforda i Davida Marsha, wedle której ludzkość rozwinęła się na brzegu morza. To tam można znaleźć wielkie zasoby podstawowych kwasów tłuszczowych: występują one powszechnie w owocach morza. Na brzegu morza mogło się pojawić również nasze szczególne upodobanie do wody, umiejętność pływania już w wieku niemowlęcym, a nawet dziwne rozmieszczenie włosów na naszych ciałach. Brzeg morski nie sprzyja jednak powstawaniu skamieniałości, więc przekonujące dowody przypuszczalnie nie zostaną znalezione, nawet gdyby teoria ta miała być prawdziwa.

Gdziekolwiek pojawiliśmy się po raz pierwszy, nie ma żadnej wątpliwości, że pod względem zoologicznym jesteśmy małpami. Tak naprawdę, zdecydowanie jesteśmy szympansami, a nasi najbliżsi żyjący krewni to szympans zwykły (Pan troglodytes) l szympans bonobo (Pan paniscus). Genetycznie wykazujemy bardzo duże podobieństwo do szympansów: nasz genom i genom szympansa mają 98% wspólnych sekwencji zasad. Panuje powszechna zgoda co do tego, że nasze drzewo genealogiczne – obejmująca nas sekwencja rodziców i potomstwa – oraz drzewo szympansów rozdzieliły się około 5 milionów lat temu. Oba gatunki szympansów rozwinęły się ze wspólnego przodka nieco później. Najstarsze skamieniałe szczątki hominidów3 pochodzą przede wszystkim z afrykańskich Wielkich Rowów, a do niedawna uważano, że te z nich, które liczyły ponad 3 miliony lat, pochodziły od jednego gatunku: Austrolopiihecus oforensis. Stworzenia te poruszały się w postawie wyprostowanej, ale od szyi w górę bardziej przypominały małpy niż ludzi. Występują dwa typy skamieniałości różniące się wielkością: oczywiste wytłumaczenie polega na stwierdzeniu, że są to męskie i żeńskie osobniki tego samego gatunku. Niektórzy antropolodzy uważają jednak, że między oboma typami szczątków występuje zbyt wiele odmienności i że pochodzą one od dwóch odrębnych gatunków. Bardzo niedawno znaleziono jeszcze dwa gatunki Austrdlopithecus, znane jako A. romidus i A. onomensis, które występowały 4,5 do 4 milionów lat temu; istnieje też kilka różnych odmian australopltekopodobnych, z których najświeższy jest A. robustus (żył od 1,5 do l miliona lat temu). Pod względem wyglądu zewnętrznego znacznie bliższe nam są hominidy rodzaju Homo, zwłaszcza H. habilis, wytwarzający narzędzia i żyjący między 2 a 1,5 miliona lat temu, oraz H. erectus, pierwszy z naszych przodków, który chodził wyprostowany w zasadniczo współczesny sposób i który żył między 1,7 miliona a 150 tysięcy lat temu. Najmłodszym gatunkiem rodzaju Homo jesteśmy my, H. sapiens: na scenie pojawiliśmy się po raz pierwszy około 250 tysięcy lat temu. Przez większą część tego okresu współistnieliśmy z H. neanderthdlensis – neandertalczykiem. Neandertalczycy mieli znacznie cięższą budowę niż my i na ogół zakłada się, że byli mniej inteligentni. Łańcuch gatunków, który łączy tych wczesnych ludzi, budzi spekulacje i kontrowersje, podobnie jak wiele granic rozdzielających gatunki: niektórzy naukowcy chcą łączyć kilka odrębnych gatunków w jeden, drudzy chcą rozdzielać Istniejące gatunki na kilka innych. Ta wojna będzie jeszcze trwała przez wiele lat, ponieważ dowody są całkowicie niewystarczające. Na rycinie 17 pokazano 15 uznawanych gatunków hominidów oraz ustalone na podstawie skamieniałości okresy, w których żyły.


Ryc. 17. Piętnastu uznawanych obecnie członków rodziny hominidów.

Teraz wreszcie jesteśmy odpowiednio wyekwipowani, by móc podążać za opowieścią o mitochondrialnej Ewie, niegdysiejszej matce nas wszystkich. Metafora Ewy z łatwością przechodzi przez usta każdemu, kto się wychował w choćby nominalnie chrześcijańskim kraju. Może zbyt łatwo? Czy naprawdę istniała jedna jedyna Ewa – jedna istota płci żeńskiej będąca przodkiem wszystkich dzisiejszych ludzi – czy też było ich kilka? To pytanie z podtekstem, co ujawnia terminologia Ewy: odnosi się ono do autentyczności chrześcijańskiego mitu stworzenia. Zatem nie należy się zbytnio dziwić, że w 1986 roku wiadomość o Istnieniu naukowego dowodu na to, że cała ludzkość faktycznie powstała z jednego żeńskiego przodka, wywołała wielkie zainteresowanie mediów; zgodnie z oczekiwaniami – największe w Stanach Zjednoczonych, gdzie została entuzjastycznie powitana przez mieszkańców Pasa Biblijnego [pas południowych stanów USA, słabo uprzemysłowiony i zamieszkany przez ludność o poglądach, powiedzmy, mocno konserwatywnych i religijnych (przyp. tłum.)] i gęgaczy z gatunku "naukowców kreacjonistów". Owego przodka nazwano mitochondrialną Ewą, ponieważ dowody na jego istnienie pochodziły z analizy podobieństw między sekwencjami DNA w mitochondriach ludzkich komórek. Mitochondrialną Ewa żyła w Afryce między 100 a 200 tysięcy lat temu. Dowody były dość przekonujące – opierały się na śledzeniu owych podobieństw wstecz w molekularnym drzewie genealogicznym w sposób, który już wcześniej wyjaśniliśmy. Wydawały się wskazywać na pojedynczą istotę ludzką jako na matkę nas wszystkich.

Na czym konkretnie polegały te dowody? Genom ludzki zawiera jakieś 6 miliardów par zasad; większość z nich znajduje się w jądrze komórkowym, wbudowana w chromosomy: połowa każdego zestawu 23 chromosomów jest dziedziczona od każdego z rodziców. Około 16 tysięcy par zasad DNA istnieje wewnątrz mitochondriów, które są organellami występującymi poza jądrem komórkowym. Jest to sekwencja wystarczająco krótka, by nią łatwo manipulować podczas śledzenia różnic powstających z czasem w wyniku mutacji. Mitochondrialny DNA ma charakterystyczną cechę: zawsze pochodzi od matki. Analiza mitochondrialnego DNA pochodzącego od ponad stu etnicznie zróżnicowanych współczesnych osób umożliwiła prześledzenie losu pojedynczej sekwencji DNA, która pojawiła się mniej więcej 200 tysięcy lat temu. Wniosek: wszyscy mamy tę samą pra-pra-... praprababkę, w sumie około 10 tysięcy prą- (licząc 20 lat na jedno pokolenie). To właśnie Ewa.

Dopiero niedawno wykazano, że cała ta historia jest zbudowana na nieporozumieniu.4 Jak można było przewidzieć, powstała dzięki pojęciowemu pomieszaniu genealogii genów i genealogii jednostek – jeszcze jeden błąd wynikający ze zbyt dosłownego traktowania obrazu "DNA-jako-odbitki-planów-budowy". (Genealogia to "rodzinne drzewo genealogiczne", Usta przodków sięgająca wstecz, w przeszłość). Praca ta, streszczona w czasopiśmie "Science" przez Francisco Ayalę w grudniu 1995 roku, testuje teorię mitochondrialnej Ewy, grając w taką samą grę pewnymi genami, pochodzącymi z jądra komórkowego, a znanymi pod nazwą genów DRB1. Są one powiązane z układem immunologicznym. Typowy gen DRB1 zawiera 270 par zasad, a więc można go łatwo poddać pełnemu sekwencjonowanlu. Geny DRB1 u ludzi są wysoce polimorfczne, co oznacza, że różni ludzie mają różne geny DRB1: istnieje 59 odrębnych wariantów – 59 możliwych wyborów dla sekwencji DNA. Istnieją niezbite dowody na to, że ludzkie geny DRB1 sięgają naprawdę bardzo daleko wstecz. Na przykład ludzki gen DRB1, znany pod (dowodzącą wielkiej wyobraźni) nazwą Hs*1103, znacznie bardziej przypomina gen DRB1 o nazwie Pt*0309 należący do szympansa niż inny ludzki gen DRB1, a mianowicie Hs*0302. Zatem dwa ludzkie geny oddzieliły się od siebie wcześniej, niż doszło do rozdzielenia drzew genealogicznych szympansa i człowieka. (Nie ma w tym sprzeczności, mimo że mówimy o "ludzkich" genach. Znajdują się one obecnie w ludziach – choć w przeszłości tworzyły wspólnego przodka ludzi i szympansów). Badając tempo, w jakim normalnie pojawiają się mutacje, można wywnioskować, że te dwa ludzkie geny rozdzieliły się mniej więcej 6 milionów lat temu; rozdzielenie drzew genealogicznych człowieka i szympansa nastąpiło wkrótce potem. Dla porównania: drzewo genealogiczne orangutana oddzieliło się od drzewa przodków szympanso-ludzkich około 15 milionów lat temu, a – jak już pisaliśmy – H. erectus pojawił się około 1,7 miliona lat temu. Te okresy oszacowano taką samą metodą jak metoda, za pomocą której wiek mitochondrialnej Ewy określono na 200 tysięcy lat. Jeśli kwestionujecie metodę, to świetnie, ale wtedy Ewa natychmiast wylatuje przez okno.

Genealogia 59 różnych ludzkich genów DRB1 zbiega się w czasie mniej więcej 60 milionów lat temu, co, przypadkowo bądź nie, jest w przybliżeniu okresem wielkiego rozprzestrzenienia się ssaków wywołanego wyginięciem dinozaurów. Taki sam typ oszacowań wskazuje, że około 6 milionów lat temu nadal istniało w przybliżeniu 36 różnych członków genetycznego drzewa – genealogicznego współczesnego ludzkiego genu DRB1. To oznacza, że żyło wówczas przynajmniej 16 odrębnych przodków człowieka, ponieważ każdy człowiek może mieć najwyżej dwa allele DRB1, po jednym w każdym zestawie chromosomów. To samo rozumowanie wykazuje, że musiało istnieć przynajmniej 16 przodków w ludzkim drzewie genealogicznym już po jego odłączeniu się od drzewa genealogicznego szympansów, a zatem Ewa musiała mieć do towarzystwa co najmniej 15 Adamów. W istocie z dokładniejszej analizy matematycznej wynika, że przez ostatnie 60 milionów lat różne populacje praprzodków człowieka na ogół zawierały co najmniej 100 tyś. osobników, chociaż istnieje niewielkie prawdopodobieństwo, że od czasu do czasu kurczyły się do około 10 tysięcy. Teoria jednej Ewy l 99 999 Adamów naprawdę nie ma sensu – Ewa nie zdążyłaby stać się matką wystarczająco licznego potomstwa; jest znacznie bardziej prawdopodobne, że jednych l drugich było po 50 tysięcy.

Skoro tak, to dlaczego nasz cały mitochondrialny DNA zbiega się do jednej sekwencji? Być może Istniała jakaś mitochondrialna Ewa, ale nie jest ona matką nas wszystkich: reprezentuje konkretną sekwencję cząsteczek mitochondrialnego DNA, wcieloną w populację kobiet noszących tę cząsteczkę, z której pochodzą wszystkie dzisiejsze cząsteczki mitochondrialnego DNA. Tak czy inaczej, od Innych przodków otrzymaliśmy wiele naszego innego DNA, a jedyne, co możemy powiedzieć, to to, że 200 tysięcy lat temu przypadkowo wszyscy z naszych przynajmniej 50 tysięcy żeńskich przodków mieli ten sam mitochondrialny DNA. Oczywiście, gdyby cofnąć mitochondrialna Ewę w przeszłość o 60 milionów lat, do czasów o wiele wyprzedzających chwilę, gdy stała się istotą ludzką... No, ale do licha, wtedy z pewnością nie została stworzona na podobieństwo Boga, które to my jakoby ucieleśniamy.

Nieuchronnie istnieje męski odpowiednik mitochondrialnej Ewy: Adam ZFY. Męski odpowiednik mitochondrialnego DNA to chromosom Y, który jest przekazywany z ojców na synów. Przeprowadzono ćwiczenie podobne do tego, które doprowadziło do powstania mitochondrialnej Ewy. Wykorzystano w nim konkretną sekwencję 729 par zasad, istotnych, jak sądzono, dla dojrzewania jąder l plemników, a wszystkie te sekwencje zbiegły się razem około 270 tysięcy lat temu. Ciepło, ciepło, ale żaden wielki sukces, chyba że (aha!) Adam był nieśmiertelny i żył samotnie przez około 70 tysięcy lat, póki Ewa nie pojawiła się na – och, te kulturowe pułapki myślowe... To samo stwierdzenie, które odnosi się do Ewy, dotyczy również Adama: w rzeczywistości musi on reprezentować około 50 tysięcy osobników odznaczających się tą samą sekwencją DNA, ponieważ wszyscy Ich przodkowie również mieli tę samą sekwencję. Dostatecznie dawno istniał, być może, nawet ich wspólny przodek. Jest to najprostsze, choć nie jedyne możliwe wyjaśnienie tego identycznego kawałka genetyki. Za pomocą techniki wykorzystanej do ustalenia liczby 270 tysięcy lat nie dowiemy się, kiedy to było – jeśli geny już raz się "zlały", to pozostają zlane, jakkolwiek daleko się cofniemy. Wcale nie oznacza to, że wszystkie pochodzą od jednego wspólnego przodka, ale również nie wyklucza takiej możliwości.

Być może najbardziej paradoksalnym aspektem tej historii – poza łatwowiernością, z jaką przyjęto oryginalne wyniki – jest to, że analiza genów DRB1 prowadzi do wniosku, iż drzewo genealogiczne człowieka sięga wstecz jakieś 54 miliony lat, do okresu przed pojawieniem się ludzi na Ziemi. Mitochondrialna Ewa nie tylko nie podtrzymuje historii stworzenia, ona wspiera ewolucję.


Ryc. 18. Różnice między drzewami genealogicznymi mitochondrialnego DNA i ludzi.

Opowiedzieliśmy tę historię z konwencjonalnego punktu widzenia konwergencji alleli i zegarów molekularnych, który to pogląd zupełnie zadowala wielu biologów. Nas nie, warto więc poświęcić trochę czasu na wskazanie niektórych naszych zarzutów.

Jeden z nich (to kolejny sprzeciw wobec takiego interpretowania mitochondrialnej Ewy, w którym zabawa genami DRBj nie jest konieczna) polega na tym, że powyższa analiza dotyczy wyłącznie tych kobiet, których potomkowie żyją dziś. Nie mówi nam nic – z samej swej natury nie może nic powiedzieć – o innych kobietach, które żyły w tym samym okresie co Ewa, ale których potomkowie wymarli. W rzeczywistych populacjach potomkowie wspólnych przodków ciągle wymierają; najbardziej znaną analogią jest zanikanie nazwisk: w miarę upływu stuleci znajdujemy coraz więcej i więcej Smithów, ale za to po pewnym czasie – żadnego Chaucera (przynajmniej w książce telefonicznej Coventry nie ma żadnego). Biblijna Ewa miała być nie tylko pierwszym żeńskim przodkiem wszystkich ludzi żyjących dzisiaj, ale wszystkich, którzy kiedykolwiek żyli. A tego nie da się wydedukować ze współczesnego mitochondrialnego DNA (ryc. 18).

Następny zarzut jest metodologiczny. Zaczynając od próbki zaledwie stu etnicznie różnorodnych jednostek, dopuszcza się bardzo realne ryzyko, że pominięto wiele rzadkich osobników pojawiających się gdzieniegdzie w ludzkiej populacji, naprawdę wyjątkowo sporadycznie. Przez analogię wyobraźcie sobie, że występowanie zamożności wśród ludzi śledzicie na podstawie losowo wybranych stu jednostek w zróżnicowanych sytuacjach finansowych.5 Niewątpliwie znajdziecie dużo przypadków skrajnego ubóstwa, ponieważ bardzo wielu ludzi żyje w wielkiej biedzie, ale nawet w tak rozwiniętym kraju jak Wielka Brytania możecie przepuścić milionerów (jest ich mniej niż 100 tysięcy w populacji liczącej ponad 50 milionów). Prawie na pewno nie traficie na miliarderów – podobnie jak wszyscy do niedawna "gubili" rzadkie grupy krwi, takie jak Kell, występujące u zaledwie kilku rodzin. W każdym razie, jeśli do obliczeń zlewania się trzeba dołożyć jeszcze jakieś dodatkowe morfy, to oszacowany czas zlewania prawdopodobnie się zwiększy; natomiast jeśli brakuje nam wielu morfów, to czas zwiększy się znacznie. Zatem analiza wykazała, że w najlepszym przypadku około 95% żyjących dziś ludzi miało żeńskiego przodka w grupie "wewnętrznej", której wszyscy członkowie 200 tysięcy lat temu mieli ten sam mitochondrialny DNA.

To się nam wcale nie kojarzy z Ewą.

Niepokoi nas również hipoteza zegara molekularnego. Z pewnością jest poprawna w sensie jakościowym – wyprodukowanie większej liczby mutacji zajmuje więcej czasu – jednak dyskusyjne wydaje się jej uzasadnienie ilościowe. Zwykle podaje się argument, że mutacje są skutkiem promieniowania i że poziomy promieniowania były w zasadzie stałe w czasie, więc tempo mutacji stanowi podstawę działania zegara. Jednak – jak zauważamy, stosując tę technikę – nie chodzi tu o wszystkie mutacje, ale jedynie o mutacje występujące u tych organizmów, których potomkowie żyją do dziś. To wprowadza wyraźnie widoczny element wyboru i wydaje się prawdopodobne, że otrzymany w ten sposób zegar tyka w różnym tempie dla różnych części genomu. Na przykład może się zdarzyć, że jakieś geny czy jakiś obszar genu nie podlegają łatwo mutacji bez uśmiercenia organizmu, który je dziedziczy. Jeśli tak się dzieje, to obszary te są wyjątkowo "stabilne" mutacyjnie – nie dlatego, że mutacje nie powstają, ale dlatego, że nie są dziedziczone przez następne pokolenia, ponieważ nie ma następnych pokoleń osobników noszących te geny. Gdy selekcja już raz pojawi się na scenie, to zakłóca czystą, uporządkowaną matematykę sekwencji DNA, mutacji i prawdopodobieństwa.

Powstający w ten sposób obraz ewolucji różni się pod wieloma względami od neodarwinizmu. W szczególności ponownie rolę odgrywają tu organizmy, a nie tylko ich DNA. Współczesna genetyka z pewnością to dostrzega, ale nadal usiłuje przypisać główną funkcję DNA, organizmom zaś – drugorzędną. Uważamy, że oba te aspekty są ze sobą nierozłącznie i wspólniczo powiązane, a w dalszej części tego rozdziału będziemy traktować ewolucję jako przykład współdziałania. Neodarwinizm cieszy się popularnością między innymi dlatego, że odwraca uwagę od jednej z największych dziur w wiedzy naukowej: od związku między sekwencjami DNA i organizmami, które się z nich "rozwijają". (Uważamy, że nad takimi dziurami należy budować mosty, zamiast je ignorować). Popularny pogląd, traktujący DNA jako coś w rodzaju planu budowy dla organizmu, jest zatem pociągający i dlatego coraz bardziej powszechny, niemniej jednak i bardzo mylący. Sekwencja DNA organizmu – jego genom – przypomina raczej częściowy przepis kuchenny, podający składniki potrawy i instrukcje, jak należy je zmieszać, ale pomijający decydujące informacje, takie jak temperatura piekarnika, ponieważ wielu takich wiadomości dostarcza nie genom tego organizmu, ale jego matka. W rezultacie allele nie zawsze mają bezpośrednie odniesienia do cech charakterów. Nawet autorzy podręczników muszą się zmierzyć z brakiem bezpośredniej odpowiedniości między allelami i charakterami, jednak na ogół kończy się to rozmydlaniem zagadnienia. Kompromisowo opisuje się "dominację" al-leli: allele oczu brązowych przebijają allele oczu niebieskich, więc jeśli ojciec daje wam pierwszy z tych alleli, a matka – drugi, to będziecie mieć oczy brązowe. Ale podręczniki nie posuwają się dalej. Historyjka ta pojawia się dość często, zwłaszcza w laboratoriach naukowców, którzy sami wychowali się na takich właśnie podręcznikach i potrafią zadawać tylko wynikające z nich rodzaje pytań. (Przypomnijcie sobie nasze wcześniejsze omówienie doświadczeń, które mają być przeprowadzone na genomie drożdży, pokutujące właśnie z powodu takiego niedopatrzenia. Wkrótce powrócimy do tej krytyki). W szczególności w podręcznikach można znaleźć pytanie, czy zwierzę niosące dany allel jest dobrze "przystosowane genetycznie". To znaczy, czy w grze życia radzi sobie lepiej czy gorzej niż inne? Bardzo mało uwagi jednak poświęca się tutaj sukcesom rozmnażania lub przetrwania; a jeśli się to robi, to przy założeniu, że istnieje bezpośredni związek między allelami i charakterami, jakiś proces "tworzenia mapy" – od genów aż do przystosowania. Takie ujęcie prowadzi do wniosku, że jeśli jakieś zwierzę jest "wygrywające", to jego potomstwo i geny zaczną dominować w tym gatunku i usuną rywali. Jeśli jest przegrywające, ze "złym genem", to wymrze.

Niestety, ten prosty pomysł, że "organizmy z dobrymi genami wygrywają", nie może być realizowany w prawdziwym świecie, w którym około 30% wszystkich genów ma kilka alleli, a większość z nich i tak nie wpływa na zdolność przetrwania. Może analogia do piłki nożnej wyjaśni lepiej, w czym rzecz. Drużyny piłkarskie rywalizują ze sobą, a niektóre z nich wygrywają częściej niż inne. Podejście analogiczne do podejścia genetycznego wprowadziłoby dla każdej drużyny "czynnik przystosowania" i usiłowało ustalić, czy zielone koszulki są lepiej przystosowane niż czerwone, żółte skarpetki lepiej dostosowane niż niebieskie, drużyny z napastnikami o wzroście przekraczającym 183 cm niż drużyny ich pozbawione itd. Wszystko to jest zaledwie bladym cleniem prawdziwej gry, w której drużyny noszą różne barwy (w dialekcie piłkarskim oznacza to "uniform") w zależności od tego, z kim grają, a dzisiejszy napastnik podczas kolejnego meczu może się znaleźć poza boiskiem z powodu czerwonej kartki (kara za duże wykroczenie podczas gry).

W Istocie występowanie różnych alleli jest często sposobem, do jakiego ucieka się przyroda, przygotowując plany na niespodziewane sytuacje. Allel A może być najlepszy w warunkach ciepłego i wilgotnego klimatu, ale w suchym klimacie lepszy może się okazać allel B. Na przykład żaby są zmuszone do posiadania w zanadrzu kilku planów na niespodziewane sytuacje, ponieważ rozwijają się w stawach, w których temperatura nie jest regulowana. Albo: allel P chroni organizm przed chorobą X, podczas gdy allel Q chroni przed chorobą Y. Nawet jeśli chwilowo jest ciepło, a w okolicy nie występuje choroba Y, to opłaca się zachowanie takich alleli w zbiorze genów, na wszelki wypadek, gdyby warunki miały się zmienić. Rozmnażanie płciowe – w którym większość alleli pojawia się parami, z czego jedna może w ogóle nie zostać wykorzystana – to niezła metoda utrzymania takich "kopii zapasowych". Ta możliwość sprawia również, że Ponury Siewca jest dobrym pomysłem: żeby zbadać, czy stary allel znów stanie się modny, należy produkować zawierające go organizmy i sprawdzać, czy zdołają przeżyć. Między innymi dlatego wcale nas (Jacka Cohena i lana Stewarta) nie dziwi duża liczba genów "bez funkcji" odkrytych niedawno w drożdżach. Tego należało oczekiwać. Niektóre z nich to bez wątpienia stare śmiecie wrzucone na genetyczny strych, ale jeszcze nie wyrzucone na dobre; wiele z nich schowano tam dlatego, że pewnego dnia mogą się przydać. Zajęcie się drożdżami, które nie mają tych genów, i hodowanie ich w warunkach laboratoryjnych nie powie Warn, "do czego" są te geny. Faktycznie, takie postępowanie wiąże się z ryzykiem otrzymania odpowiedzi, że zupełnie "do niczego" się nie nadają.

Przypomina to zdjęcie w suchy dzień wycieraczek szyb samochodowych i dojście do wniosku, że auto bez nich zachowuje się zupełnie tak samo jak z nimi. Pewnego dnia jednak spada deszcz i dopiero wtedy stwierdza się, do czego służy ta .część. Holmes w swym artykule na temat genomu drożdży zauważa, że "doświadczenia z nokautowaniem pogłębiły jedną z największych tajemnic genetyki: nowe eksperymenty potwierdzają, że wiele genów może być zupełnie zbędnych dla dobrego samopoczucia komórki".

Naprawdę nie uważamy, by to było nadzwyczaj zaskakujące.

W samej rzeczy, jeśli myślimy o ewolucji jako o grze, jest to najzupełniej oczywiste. A obraz ten wyjaśnia znacznie więcej niż jedynie potencjalną rolę "pozbawionych funkcji" alleli. Zobaczmy dlaczego. To nie zbieg okoliczności, że powyżej wybraliśmy dla ilustracji grę współzawodnictwa – piłkę nożną; jak zauważono w rozdziałach 2 i 3, odwołanie się do teorii gier pozwala zdobyć pewne Interesujące informacje na temat historii ewolucji. Istnieje na to standardowa metoda, która przyrównuje "strategie stabilne ewolucyjnie" organizmów do pewnych rodzajów strategii wygrywających w bardzo prostych grach matematycznych, ale nie o to nam tutaj chodzi. Potrzebujemy raczej pojęcia gry-koszmaru, dla której strategia wygrywająca jest niesamowicie złożona i pozbawiona regularnej budowy mimo prostoty reguł. Wiele gier, a właściwie – w rozsądnym znaczeniu tego słowa – ich większość, to gry-koszmary. Będziemy przekonywać, że ewolucja naprawdę jest grą--koszmarem, natomiast większość prób wyjaśniania zdarzeń ewolucji usiłuje ją traktować jak grę-marzenie.

Żeby zrozumieć, dlaczego tak uważamy, przyjrzyjmy się drzewu – nie drzewu gry, ale prawdziwemu drzewu. Istnieje ono dlatego, że jego przodkowie odnosili długofalowe zwycięstwa w wielkiej grze o nazwie Przetrwanie. Zarejestrowane w DNA strategie, wykorzystywane przez miliony jego przodków – wyłącznie w grach wygrywających – są wbudowane w każdą jego komórkę... Nic dziwnego, że jest tak złożone wewnątrz. Pośrednia reguła: "chodzi o wygranie", zapewnia prosty, kontekstualny Imperatyw generujący tę całą wewnętrzną złożoność. Jednak zauważcie, że "zdolność wygrywania" jest tu czymś zupełnie innym od "posiadania dobrych genów". Określenie "dobre geny" oraz sposób, w jaki się je Interpretuje, niemal w każdym podręczniku i wykładzie z dziedziny genetyki populacji, prowadzą do pośredniego wniosku, że konkretny allel jest zawsze (we wszystkich okolicznościach) lepszy od jakiegoś innego alternatywnego allelu. To trochę tak, jakby powiedzieć, że stwierdzenie "atakuj układ pionków swego przeciwnika" jest w szachach zawsze dobrą strategią – nawet w otwarciu, nawet pod koniec rozgrywki, gdy przeciwnik na przykład nie ma układu pionków. Strategia w szachach – oraz strategia przyjęta przez drzewo w grze

Przetrwania – w dużej mierze zależy od kontekstu. Zależy ona od "położenia" gry w chwili, gdy jest wykonywany "ruch". Strategia, która może być świetna w jednych okolicznościach, okazuje się fatalna w innych – i to samo jest prawdziwe w odniesieniu do allelu. Rzeczywisty organizm to mnóstwo kompromisów, a nie starannie zoptymalizowana część maszynerii.

Co więcej, w ewolucji – inaczej niż w szachach – reguły nie są ustalone raz na zawsze. Za każdym razem, gdy wykształca się nowy organizm albo gdy stary organizm wypracowuje zasadniczo nową sztuczkę, efektywnie zostają zmienione reguły. Ewolucja to gra automodyfikująca się, w której reguły zależą od stanu rozgrywki. Reguły i globalny stan rozgrywki łączy współudział. Życie byłoby znacznie prostsze, gdyby DNA naprawdę był planem budowy organizmów i gdyby w dziedziczności chodziło wyłącznie o to, ale tak nie jest. Nawet w ludzkich grach wymyślenie nowych reguł lub wyłonienie się nowych strategii może zmienić szansę każdego gracza. Organizmy również potrafią zmieniać reguły i robią to metodami, które podejrzanie przypominają oszustwo – fałszują kostki do gry, aby ich potomstwo było faworyzowane. A zatem obok genów mamy przywileje. Lista strategii, za pomocą których rodzice mogą zapewniać swemu potomstwu niegenetyczny "lepszy start", jest niemal niewyczerpana – żółtko jaja kurzego, sparaliżowany pająk pozostawiony przez osę swej larwie... Takie strategie przypuszczalnie dają korzyści większe od inwestycji, jakich od rodziców wymaga zapewnienie przywilejów, bo w przeciwnym razie strategie te nie byłyby wykorzystywane. Uważamy jednak, że istnieje ważniejszy powód przyjęcia uprzywilejowania za świetną strategię, powód związany ze strukturą gry Przetrwania, a wgląd w niego można uzyskać za pomocą analogii do okazji w grze snooker, która będzie naszą metaforą rozmnażania.

Okazja to sposób na utrzymanie mniej więcej tej samej sekwencji trwających ruchów, niewymagającej ścisłej powtarzalności. Pomyślcie o podstawowym dwustrzałowym cyklu okazji snookera: zasadź czerwień, zdobądź pozycję na kolorze, zasadź kolor, zdobądź pozycję na czerwonym, a teraz powtórz. Pomyślcie o zasadzaniu czerwonego jako o ruchu pokolenia rodzicielskiego w grze Przetrwania, a o zasadzaniu koloru jako o potomstwie. W tej analogii "zasadzenie" odpowiada "przetrwaniu", a "zdobycie pozycji na kolorze" to przywilej przekazany potomstwu przez rodzica. To, że kolor został zasadzony, nie jest cechą strzału: to dodatkowa cecha poprzedniego strzału, który zasadził czerwień oraz przygotował korzystny strzał dla potomka. Nawiasem mówiąc, gracze w snookera są gotowi na "rodzicielskie poświęcenie", byle tylko przekazać taki przywilej – na przykład zdecydują się zagrać trudniejszą czerwień, jeśli to ułatwi zdobycie pozycji na następnym kolorze. Dlaczego? Dlatego że to najlepsza metoda dalszego utrzymania okazji. Stosując terminy ewolucyjne, można powiedzieć, że przywilej działa w ten sposób, iż łączy kolejne pokolenia, tak aby do pewnego stopnia selekcja mogła działać na obydwa pokolenia jednocześnie, jak na tę samą jednostkę ewolucyjną. Selekcja działa na cały cykl, a nie wyłącznie na jakiś jeden jego etap – rodzica czy dziecko – w ten sposób powstają cykle mocne i odnoszące sukcesy.

Brzmi to może wymyślnie, ale wydaje się nam, że coś podobnego często się zdarza. Na przykład wyobraźcie sobie gatunek zięby, który żywi się gąsienicami. W czasie gdy gąsienic jest pełno, łatwo "chwytać okazję". Poza sezonem rozmnażania dorosłe ptaki łapią gąsienice i je zjadają; nie jest to żaden problem. To samo w okresie rozmnażania: teraz lecą, chwytają gąsienice, przynoszą je do gniazda i karmią nimi młode. Wyobraźcie sobie jednak rok, kiedy dokoła jest zbyt mało gąsienic. To oczywiste, że dorosły ptak, który lepiej sobie radzi z chwytaniem tych nielicznych gąsienic, ma większe szansę na przeżycie. Co więcej, to samo odnosi się do jego potomstwa: jest to rodzaj uprzywilejowania, bo jeśli twoi rodzice dobrze łapią gąsienice, ty sam również urośniesz duży i silny. A więc cecha charakteryzująca dorosłego wpływa zarówno na możliwość jego własnego przeżycia, jak i na szansę przeżycia jego młodych.

Inaczej – każde pokolenie bez uprzywilejowania musi sobie radzić samo i wymyślać od nowa ewolucyjne koło. W tym celu wypróbowuje te same genotypy i fenotypy, które wcześniej wypróbowywali jego rodzice – może nieco ulepszone kilkoma genami spływającymi ze zbiornika genów, a być może pogorszone przez jakąś mutację – jednak w ramach gatunku niezbyt różne od tych, które wykorzystywano ostatnio. Uprzywilejowanie jest strategią radykalnie odmienną od czegokolwiek, co wpływa wyłącznie na jednostki i tylko w obrębie jednego pokolenia; ponadto daje bardzo duże korzyści, jeśli chodzi o przetrwanie. Zatem, gdy tylko strategia uprzywilejowania się pojawi, dobór naturalny będzie ją wzmacniać.

Posuniemy się teraz dalej i dogłębniej zbadamy kwestię ewolucji. Wiele osób odnosi wrażenie, że ewolucja to coś wysoce nieprawdopodobnego, ponieważ dzisiejszy świat jest zdumiewająco złożony i precyzyjnie dostrojony. Takim ludziom bardzo trudno zrozumieć, w jaki sposób wspaniała "maszyna" o doskonale połączonych częściach mogła powstać wskutek ślepej działalności przypadku. Często jednak zapominają, że dzisiejszy świat to tylko migawkowe zdjęcie gry trwającej od 5 miliardów lat. Gdyby było możliwe obserwowanie całej rozgrywki, to bieżąca sytuacja wyglądałaby znacznie sensowniej. Nie da się tego zrobić, ale da się wyciągać rozsądne wnioski oparte na naszym rozumieniu chemii, biologii, geologii, skamieniałości i wszystkiego, co tylko

może być wmieszane w te grę. Jest to gra, która rozpoczęła się w chwili przypadkowego – lecz jeśli Kauffman ma rację, to nieuchronnego – powstania pierwszej replikacyjnej sieci cząsteczek i od tamtej pory trwa bez najmniejszej przerwy. Jest to gra Przetrwania. Możecie ją rozpatrywać, uznając, że uczestniczy w niej albo niezliczona liczba miliardów graczy (wszystkie żywe stworzenia), albo tylko jeden (ekosystem globalny). W naszym języku brak słów, a w nauce brak pojęć koniecznych do właściwego opisania tej gry. Przyklejamy więc jej etykietkę: Ewolucja. Przyczepienie jakiemuś pojęciu etykietki wcale nie oznacza, że je rozumiemy, ale przynajmniej pozwala dostrzec, że jest to coś, co wymaga zrozumienia.

Ewolucja to bardzo dziwna gra wychodząca daleko poza nasze wyidealizowane, matematyczne sformułowanie. Ma miliardy graczy (lub tylko jednego: ekosystem globalny), nie istnieją w niej żadne ustalone reguły. Gracze (lub gracz) mogą wykonywać wszystkie ruchy mieszczące się w granicach zakreślonych przez fizykę i chemię. "Sukces" lub "porażka" tych ruchów są stwierdzane nie przez sędziego ze zbiorem reguł, ale przez to, czy gracz lub jego potomstwo utrzyma się w grze. W pewnym sensie prawdziwymi graczami są linie genealogiczne, łańcuchy organizmów, z których każdy jest rodzicem następnego.

Biolog powie wam, że ewolucja nie ma celu, i na pewnym poziomie opisu można mu przyznać rację. Ewolucja nie ma ustalonego z góry celu, nie zawiera zakodowanego wizerunku swej własnej przyszłości. Podobnie jest z wodą, która mimo to płynie w dół zbocza, a nie w górę: wskazuje to, że dynamika w przestrzeni fazowej może narzucić procesom pewne ogólne ukierunkowanie, niezależnie od ich mety i celów. Na innym poziomie opisu ewolucja ma jednak cel, który istnieje jedynie w retrospekcji. Tym celem jest pozostanie w grze. Gracze, którzy go (mimowolnie) osiągają, grają dalej; cała reszta przegrywa w najbrutalniejszym i najdosłowniejszym znaczeniu – umierają bezpotomnie. "Cel" to oczywiście nieodpowiednie słowo. Zwykle pojmuje się je w znaczeniu redukcjonistycznym: zaglądasz do systemu i znajdujesz w nim "obraz dążeń", obraz przyszłości, który funkcjonuje jak przyczyna teraźniejszego zachowania. Słowo to nadaje się do opisu wróbla szukającego dżdżownicy czy człowieka poszukującego religijnego oświecenia, ale nie do opisu ewolucji. "Nieprzewidywalne miejsce przeznaczenia wyznaczone przez więzy kontekstualne" – właśnie to mamy w tym wypadku na myśli, ale jedynym zwykłym wyrazem o odpowiednim znaczeniu wydaje się "przeznaczenie", mające rozmaite mylące i mistyczne podteksty. Przypuszczalnie najlepszym określeniem jest "atraktor", w dynamicznym sensie tego słowa. Przypomina to trochę strzelanie z wiatrówki do piłeczki pingpongowej: poszczególne śruciny nie mają wewnętrznego pędu, koniecznego do trafienia w cel – w samej rzeczy, są całkowicie nieświadome istnienia jakiegoś celu – a mimo to owe kilka kuleczek, które przypadkiem poruszały się we właściwym kierunku, naprawdę uderza w cel. One więc zostają wyróżnione jako "odnoszące sukces" w tym kontekście. W przypadku ewolucji mamy do czynienia z nieoczekiwanym zwrotem w sprawach: to sama ewolucja tworzy własny kontekst, a "trafienie w cel" nie jest arbitralnym wyborem, lecz esencją całej gry – jedynym warunkiem wstępnym trwania gry.

Zatem ewolucja jest trwającą 5 miliardów lat, samozmieniającą się grą na skalę całej planety, niosącą ze sobą częściowe zapisy własnej przeszłości. I podobnie jak ma dobrze określony cel (kontekstualny odpowiednik celu), ma również strategię wygrywającą (jej kontekstualny odpowiednik). Strategia ta, tak jak i cel, staje się widoczna jedynie w retrospekcji; jej główna zasada to: wykonuj ruchy wygrywające. Ruch wygrywający to oczywiście taki ruch, który pozwala zostać w grze. A sposób, w jaki dowiadujemy się, które ruchy wygrywają, znów przypomina strzelanie z wiatrówki do piłeczki pingpongowej: wypróbowujemy tyle ruchów, ile możemy, a tylko czasami któryś z nich zadziała. Ponieważ ewolucja to proces uczenia się, a dzisiejsze stworzenia są potomkami graczy systematycznie wykonujących ruchy wygrywające, zatem istoty zamieszkujące dzisiejszą Ziemię stały się niezłymi strategami. Nie wiedzą, jaką strategię wykorzystują, ale ta, której używają, wygrywa na tyle często, że jest przydatna. Mogą umierać jednostki, nawet całe gatunki, ale gra toczy się dalej, bez końca, a tocząc się – staje się coraz dziksza i coraz bardziej zawiła. Strategia stworzeń jest zakodowana w ich genach i jest im przekazywana przez rodziców.

Dzięki naszej analogii do gry wyraźnie dostrzegamy, że strategia przetrwania staje się coraz bardziej zrytualizowana. Musimy się nad tym dłużej zatrzymać. Kiedy patrzymy na ekosystem – system oddziałujących ze sobą organizmów: zwierząt i roślin, pierwotniaków i bakterii czy czegokolwiek innego – to nie widzimy gry Ewolucji toczącej się tak, jak wskazują nasze mity głoszone przez "okłamujących dzieci", w których źle zaprojektowane zwierzęta toczą śmiertelny bój ze swymi ostatecznie triumfującymi, lepszymi przeciwnikami. Częściowo dzieje się tak dlatego, że prawdziwa historia jest znacznie subtelniejsza, chociaż w rzeczywistości w tej grze biorą udział raczej zawodowcy niż amatorzy. Strategie wygrywające umocniły się, a większość ruchów stała się rutyną. Organizmy nadal eksperymentują z nowymi ruchami, ale bardzo nieliczne z nich wygrywają, a zarazem prawie wszystkie przegrywające są eliminowane jeszcze we wczesnej młodości, toteż nawet ich nie zauważamy. Pomyślcie o milionach żołędzi, z których nigdy nie wyrosną dęby. Ekosystem stał się "skanalizowany", zupełnie tak jak genetyka organizmów dziko żyjących, co oznacza, że jest znacznie bardziej zdolny do przetrwania zmian środowiska bez (widocznych) zmian swego zachowania.

To bardzo ważne spostrzeżenie wpływające na całą naszą koncepcję wzajemnego związku ewolucji i ekologii, warto więc poświęcić mu trochę miejsca. Dla przykładu rozważmy zięby Darwina żyjące na wyspach Galapagos. Istnieje 13 odrębnych gatunków – niektóre z nich siadają na drzewach, niektóre na ziemi, jedne mieszkają w kaktusach, inne w tropikalnych krzewach, część zjada nasiona, część – ślimaki itd. Wszystkie zajęły główne nisze ekologiczne dostępne ptakom w tym bardzo zubożonym ekosystemie. Obecny podział zasobów jest bardzo stabilny, w tym znaczeniu, że nie widać powstawania nowych gatunków, chociaż można dostrzec ewolucję "mikrokosmosu", w miarę jak proporcje poszczególnych gatunków zmieniają się z roku na rok, reagując na zmiany warunków środowiskowych.

Ale w jakim sensie są to odrębne gatunki? Istnieją dwa uznawane pojęcia gatunku: jedno z nich jest taksonomiczne, a drugie reprodukcyjne, i nie zawsze są one ze sobą zgodne. Taksonomicznie dwa (płciowe) organizmy należą do tego samego gatunku, jeśli przypominają siebie nawzajem pod dostatecznie wieloma względami, łącznie ze zdolnością do potencjalnego krzyżowania się prowadzącego do powstania płodnego potomstwa. Według definicji reprodukcyjnej, którą energicznie propaguje Ernst Mayr, gatunek to grupa rozmnażająca się. Jeśli organizm A może, w zasadzie, krzyżować się z organizmem B, dając płodne potomstwo, to A i B należą do tego samego gatunku. Pod względem taksonomicznym 13 typów zięb Darwina to odrębne gatunki. Zgodnie z definicją reprodukcyjną jest inaczej: składają się one na 13 podgatunków w obrębie jednego gatunku. Ptaki z różnych podgatunków mogą się ze sobą krzyżować, tworząc płodne hybrydy, mieszańce, których geny łączą geny obu podgatunków. Na przykład zięba ślimakożerna może się krzyżować z ziębą zamieszkującą kaktusy. Mimo tego przepływu genów podgatunki pozostają rozdzielone. Dlaczego?

Są przynajmniej dwa możliwe powody. Pierwszy dotyczy tego, że każdy z podgatunków żyje w innym siedlisku, jest więc niewiele okazji do krzyżowania się. Zięba mieszkająca w kaktusach lubi suche części wyspy i rzadko ma możliwość skrzyżowania się z ziębą ślimakożerna, która trzyma się obszarów wilgotnych, zasobnych w ślimaki. Nie wyjaśnia to jednak wszystkiego, ponieważ granice siedlisk nakładają się na siebie. Po stosunkowo niewielkiej liczbie pokoleń mieszańcowe kombinacje genów powinny się szeroko rozprzestrzenić. Prawdziwą przyczyną jest Ponury Siewca. Mieszańce powstają, ale nie przeżywają w środowisku panującym obecnie na wyspach Galapagos. Zięba, która łączy pewne strategie ślimakożercy z określonymi strategiami mieszkańca kaktusa, siada między dwa krzesła, z żadną z obu odmian nie jest w stanie rywalizować. Być może wśród kaktusów poszukuje lubiących wilgoć ślimaków. Zatem mieszańce umierają młodo i nie wydają potomstwa. W tych mieszańcach nie ma żadnego "błędu". Wszystkie ich geny są "dobre" – jeśli to określenie w ogóle ma sens – ponieważ pochodzą od "dobrych" rodziców. Jednak ich połączenie – nie tyle genów, ile cech – nie daje dobrych wyników w sytuacji, gdy 13 istniejących gatunków już podzieliło terytorium między siebie tak, jak im to odpowiadało.6

Takie spojrzenie na to, jak organizmy dzielą swoje środowisko na ekoterytoria, pokazuje, że mówiąc, iż gatunki "zajmują" nisze, użyliśmy nieodpowiedniego słowa. W rzeczywistości one tworzą nisze dzięki zbiorowym i wspólniczym oddziaływaniom ze sobą oraz z resztą swego środowiska. Po "ustabilizowaniu się" ekosystemu nisze umożliwiające przetrwanie są dość dobrze wyznaczone i rozdzielone. Zwycięzcami zostają profesjonalni ślimakożercy i profesjonalne kaktusojady, których strategie mają udokumentowane pasma sukcesów. Mieszańce, gnieżdżące się między suchymi kaktusami, ale mające apetyt na wilgociolubne ślimaki, zamieszkujące oddalone o 10 km bagna, to amatorzy, którzy wykonują niewłaściwe ruchy i przegrywają każdą grę. Ponury Siewca gwarantuje, że będą grać jeszcze długo po wyraźnym wykazaniu ich niekompetencji – i nadal będą przegrywać.

Możemy spekulować, że na bardzo wczesnych etapach ewolucji zięb Darwina ta gra przez chwilę wyglądała inaczej. Królowało w niej amatorstwo, ponieważ ekosystem jeszcze się "nie nauczył", które strategie są wygrywające. Możemy sobie wyobrazić eksperyment myślowy, miniesej z ekofantastyki naukowej, przypominający, być może, nieco to, co w rzeczywistości się wydarzyło. Wygląda to tak. Dawno, dawno temu na wyspach Galapagos nie było żadnych zięb, a jedynie ptaki morskie – głuptaki, petrele, fregaty... Pewnego razu na wyspy zawitało małe stadko zięb, przywiane wichrem burzy. Załóżmy, że były to ptaki żywiące się nasionami. Ich młode, otoczone niewykorzystywanymi zasobami, świetnie się rozwijały, podobnie jak potomstwo ich młodych itd. aż do szóstego pokolenia (lub jeszcze dłużej). W tym okresie mogło tymczasowo przetrwać wiele form dziwacznych i eksperymentalnych, zanim populacja zaczęła być tak liczna, że rywalizacja stała się cechą codziennego życia. Na bagnach mogły powstać zięby brodzące, a także tłuściutkie, małe zięby z długimi dziobami odżywiające się nektarem niskich roślin. Te eksperymentalne zięby miałyby allele istniejące już we wczesnej "populacji założycielskiej", ale w nowych połączeniach, chociaż jakieś przypadkowe mutacje być może pomogły w ich zróżnicowaniu. Większość zięb nadal jednak odżywiała się nasionami, ponieważ ta linia genealogiczna pojawiła się jako pierwsza i rozrosła w tempie wykładniczym. Wkrótce były tam tysiące zięb, które stały się sprawnymi, profesjonalnymi zjadaczami nasion – a zasoby nasion zaczęły się kurczyć.

Czy zięby stoczyły epicką bitwę, oko-w-oko, o każde ostatnie ziarenko, będąc uosobieniem przyrody o zakrwawionym dziobie i pazurach?

To piękny obraz, ale bardzo wątpimy w jego prawdziwość. Jeśli kiedykolwiek osiągnęłyby taki stan, to wszystkie znalazłyby się na krawędzi wyginięcia. A tymczasem jeden czy drugi młody ptak, który mógł wyrosnąć na ziębę brodzącą po bagnach lub na tłuściutkiego spijacza nektaru, a przynajmniej rozwijać się w tym kierunku, nigdy tego nie zrobił, ponieważ jego (żywiący się nasionami) rodzice zostali przytłoczeni ciężarem liczebności. Ponury Siewca siał, a Ponury Kosiarz zbierał. Jedynie czasami pojawiało się coś nowego, co przypadkiem pasowało do niewykorzystanej części środowiska Galapagos, jakiś nadspodziewanie utalentowany amator, który grał w tak inny sposób, że zawodowcy nie wiedzieli, jak sobie z nim poradzić – leworęczny miotacz, oburęczny bokser... Ta przypadkowa zięba o niezwykłej genetyce – lub tylko niezwykle przystosowanej fizjologii – odkryła, że ślimaki również nadają się do jedzenia, i prosperowała świetnie, stosunkowo bez przeszkód. Ptak ten zostawił nasiona pozostałym, by walczyły o nie między sobą, i tak powstał nowy podgatunek nie tyle po to, by odgałęzić się od początkowego pnia fenorypowego, ile by się wytrącić z pierwotnej zupy będącej zbiornikiem wszystkich genów. W ten sposób, ciągle się rozrastając, populacja zięb wykroiła dla siebie wiele nisz umożliwiających przetrwanie różnym stylom życia, w wirującym tańcu współudziału. Ptaki uczyły się rozgrywania gry – sama gra zaś zmieniała się pod wpływem ich ruchów – i podążały w stronę tych strategii, które sprawdzały się w warunkach przeważających w danym środowisku. Dużą i wywierającą przemożny wpływ częścią tego środowiska były pozostałe zięby. I tak zniknęli amatorzy, a ich miejsce w grze na zawsze zajęli profesjonaliści. Przejście od amatorstwa do zawodowstwa przypuszczalnie nie wymagało wielu pokoleń, przynajmniej w ewolucyjnej skali czasu. Gdy tylko się okazuje, że mieszance zięb ślimakożernych l zamieszkujących kaktusy nie mogą współzawodniczyć z żadnym z własnych rodziców, powstanie niszy mieszańcowej staje się niemożliwe. Zatem dość szybko strategie wygrywających stabilizują się l tworzą standardowe wzorce. Taki proces będziemy nazywać kanalizacją ekosystemu, przez analogię do kanalizacji genetyki w organizmach.7

Nawiasem mówiąc, opisany powyżej scenariusz zakłada, że warunki środowiska są mniej więcej stabilne. Jeśli środowisko zmienia się zbyt szybko, to kanalizacja nie może tak skutecznie "za nim podążać". Jak na Ironię, to jeszcze umacnia potrzebę kontekstuallzmu. Niedawne badania teoretyczne8 wykazują, że w zmiennym środowisku ewolucja tworzy organizmy, które nie przetrwałyby w środowisku stałym o takiej samej przeciętnej. Na przykład w środowisku zmiennym "asekurowanie się" na wypadek nastania niekorzystnego roku jest dla organizmów opłacalne, ale nie jest takie w środowisku ustalonym.

Teraz możemy wrócić do głównego stwierdzenia z naszych wywodów, mianowicie: w ewolucji nie możemy rozsądnie odwoływać się wyłącznie do genów. Dość wyraźnie wskazuje na to zjawisko kanalizacji – zarówno wśród organizmów, jak i w ekosystemie. Złożone strategie, które rozwijały się przez miliony poprzednich pokoleń organizmów, muszą być wpisane w tkaninę planety (lub z niej usunięte), a nie w tkaninę genów. W rzeczywistości wiele zasobów dostępnych organizmom jest wynikiem istnienia wcześniejszych organizmów: już więcej niż raz pisaliśmy o tym, jak znajdujący się w powietrzu tlen został wyprodukowany po raz pierwszy przez bakterie jakieś 3,5 miliarda lat temu.

W takim razie ewolucja jest grą-koszmarem, a "położenia", które oglądamy dzisiaj, powstały jako skutek wykorzystywania strategii koniecznych do uprawiania tej gry z powodzeniem. Nie są to proste odbicia reguł. Ponadto w związku z zawiłym charakterem ewolucji sama gra rozwijała się równolegle ze strategią. Jeśli wprowadzacie do gry zmiany – na przykład wskutek globalnego ocieplenia – to strategie mogą się okazać niewłaściwe l przypuszczalnie zawiodą. Skoro gry tak proste jak Pudełka czy szachy prowadzą do strategii tak złożonych, że da sieje przedstawiać jedynie w postaci nieskracalnych list, pozbawionych wewnętrznej regularności, to czy można się dziwić, że strategie dla gry równie zawiłej jak ewolucja są nieporównanie bardziej złożone? Analiza redukcjonistyczna może odnaleźć w tym kłębowisku jakąś wspólną nić, ale w miarę odwijania kolejnych warstw okaże się, iż pozostaje ona na stale rozgałęziającym się drzewie koszmaru redukcjonisty. To nie oznacza, że redukcjonizm nie przekazuje nam żadnej pożytecznej, nauki: wprost przeciwnie, daje nam nadzieję, że odkryjemy, co to za strategia. Pozostaje jednak właściwie bezużyteczny, jeśli chodzi o zrozumienie, dlaczego ta strategia powstała, gdyż jest to zagadnienie kontekstualne i jako takie powinno być rozpatrywane na poziomie kontekstualnym.

Oczywiście strategie gry Ewolucji nie są całkowicie bezkształtne. Podobnie, mimo że nie wiemy, w jaki sposób zagwarantować wygraną w grze w szachy, znamy wiele pożytecznych, praktycznych reguł, takich jak: "utrzymaj silny układ pionków", oraz wiele trywialnych, lecz na krótką metę istotnych zasad, jak: "nie pozwól, by koń zaatakował twoją królową". Analogicznie w ewolucji zasady te odpowiadają czemuś w rodzaju: "zamieszkuj obszary zapewniające dostęp do pokarmu" i "nie wkładaj głowy w paszczę tygrysa". Należy sobie przy tym uświadomić, że jedyne elementy strategii, o których wiemy, że są rozsądne, to właśnie te oczywiste reguły unikania natychmiastowej śmierci. Wysublimowane zasady dobrze skonstruowanej gry mogą być złudzeniami, pozornymi regularnościami w koszmarnej strategii wszystkiego. Być może pewnego dnia okaże się, że najlepszym sposobem gry w szachy jest poruszanie przez 26 kolejek po otwarciu wyłącznie kordami, a potem wykonanie pozornie przypadkowej sekwencji ruchów liczącej 4017 kroków. Wątpimy w to, jednak wiele znacznie prostszych gier ma co najmniej równie dziwaczne strategie.

Skoro już mówimy o dziwacznych strategiach ewolucyjnych, to jak doszło do pojawienia się Zaratustran? Tutaj podejmiemy pierwszą próbę poznania tej- historii; w następnym rozdziale zobaczycie, do czego taka historia może się przydać. Obecnie potraktujcie to jako ćwiczenie, rozciągające mięśnie umysłowe, by nabrały elastyczności potrzebnej do rozważenia możliwości ewolucji.

Kłamiący dorosłym: Nie mogę uwierzyć, że taka kompletna całość, jaką jest oktuplet Zaratustran, mogła powstać zupełnie przypadkiem. Z pewnością musiała to być jakaś oktymistyczna kreacja...

Kreator kreacji [Który zna się na kreacji]: Ach, ale kreacja wymaga kreatora, a oktymizm to jedynie zasada filozoficzna.

Okłamujący dzieci: Obaj mówicie o czymś, o czym nie macie pojęcia. Wyjaśnię wam, w jaki sposób powstały takie kompletne całości jak my; nie potrzeba do tego żadnego kreatora ani nawet kreatywności.

Goniący choroby ["Doktor", ósma zaratustrańska rola. Teraz poznaliśmy już wszystkie.]: Musi to być niezła historia. Wiesz, że dzisiejszy, dobrze rozwinięty Zaratustranin ma parę zdumiewająco "dobrze zaprojektowanych" cech. Twoja teoria musi je wszystkie wytłumaczyć, każdą z nich. I ich niedoskonałości.

Od: Jakie cechy?

Kd: Jakie niedoskonałości?

Gc: Na początek anatomia Zaratustran (ryc. 19). Jesteśmy dwunożni z krótkim, grubym ciałem i długą szyją. Nasze główne narządy zmysłów – oczy, uszy, ryjek – są umieszczone na naszej głowie, w której mieści się również serce. W naszych oczach znajdują się duże soczewki otoczone wielofasetkowym pierścieniem. Głowę podtrzymuje długa szyja, zawierająca trzy ważne rury: jedna prowadzi krew do serca, druga odprowadza ją do mózgu, a trzecia przesuwa pokarm do żołądka. Żołądek leży mniej więcej pośrodku naszego ciała. Po obu stronach ciała znajduje się układ klapkowatych osłon dla przetchlinek prowadzących do "płuc", przypominających to, co znajdujemy u ziemskich pająków. Mamy podwójny mózg, po jednym w każdej stopie. Mówię "stopa", ale nasze stopy to naprawdę ręce. Każda ma cztery palce, a na środku otwór odbytowy.


Ryc. 19. Nasz roboczy szkic anatomii Zaratustran.

Kd: Jak mówiłem, pod każdym względem doskonałe!

Gc: Nie, istnieją również niedoskonałości. Na przykład umieszczenie naszego ryjka między oczami oznacza, że nasz zmysł powonienia przyjmuje taką samą ocenę jak zmysł wzroku. Jeśli czujesz, co mam na myśli.

Kk: Rozumiesz chyba, że będziesz musiał wyjaśnić nie tylko naszą anatomię.

Gc: A co jeszcze jest do wyjaśniania?

Kk: Struktura oktualna. Nasze umysły najlepiej fukcjonują w oktupletach. Jednostki izolowane, nawet septuplety, nie radzą sobie. I filozofia – nasz oktymistyczny pogląd na wszechświat.

Od: Ależ wszechświat jest oktymalny!

Kk: Są tacy śmiali myśliciele, którzy sugerują, że oktymalność to jedynie preferencja naszych własnych umysłów rzutowana przez nas na obiektywną rzeczywistość zewnętrzną.

Kd: Cóż za bzdury!

Wykonawca rozrywek: Bardzo przepraszam, czy mogę zadać głupie pytanie?

Regulacje: Głupie pytania można zadawać tylko w czasie wolnym od pracy i obowiązków.

Wr: To jest czas wolny od pracy.

R: To możesz zadać głupie pytanie, jeśli chcesz.

Wr [Zmienia zdanie]: Och, skreśl to. To nie ma zastosowania.

R: Nic nie mogę skreślić. Jestem typu napisz-raz-czytaj-wiele-razy.

Kk: Okłamujący dzieci, twoja teoria ewolucji Zaratustran musi wyjaśniać również Regulacje.

R: Nie, to ja wyjaśniam Regulacje. Często. [Jeśli pozbawiony

cech, fioletowy, ślimakopodobny i pokryty graffiti byt w ogóle może wyglądać na zadowolonego z siebie, to ten tak wygląda.]

Kd: Dlaczego? Z pewnością Regulacje zawsze były takie jak teraz.

Kk: Wcale nie. Jeśli my ewoluowaliśmy, to logiczne jest, że Regulacje musiały ewoluować razem z nami. Współudzielnie.

Kd [Robi się wyraźnie wzburzony]: Czy twierdzisz, że moralność jest względna? Ależ to skandal...

Od: Uspokój się, Dorokłamco, a opowiem ci historię ewolucji Zaratustran. Wygodnie stoisz? W takim razie zaczynam. Dawno, dawno temu Regulacje były jedynie pożytecznym stworzonkiem, które kręciło się wokół nory. Ludzie malowali na nim graffiti, a ono zajmowało się dziećmi. Trudno ci będzie uwierzyć w to, co zaraz powiem, ale zupełnie wyraźnie wskazują na to skamieniałości. W tamtych czasach Zaratustranie byli znacznie bardziej prymitywni. Wyglądali podobnie do nas, ale ich pióra były bardziej pomarańczowe niż żółte i wcale nie tak ładnie wyczyszczone. Byli na tyle prymitywni, że żyli jako... [przyciszonym głosem] septuplety. I stąd ich naukowa nazwa Zoro sepitimis.

Wr: Tak, tak, wiemy. I mieszkali w nieregularnych norach zamiast w ładnych, oktagonalnych .kompleksach tuneli. Nie spodziewaj się, że nami wstrząśniesz, wszyscy jesteśmy dojrzałymi dorosłymi, nie pamiętasz?

Od: Przepraszam, będąc w trybie okłamywacza dzieci, czasami zatracam poczucie kontekstu. W każdym razie, oni nie zdawali sobie sprawy, że potrzebują ósmego członka grupy.

Gc: Dlaczego?

Od: Bez Mistrza areny nie mogli dalej rozwinąć Regulacji. Oczywiście przestrzegali ich, ale jedynie w plemienny sposób – "wszystko, co nie jest obowiązkowe, jest zabronione" – a to, co graffitowali na Regulacjach, było w dużym stopniu kwestią przypadku. To prawda, że kult "potrzebne skreślić" miał za cel nieposłuszeństwo wobec Regulacji – ale skoro wszystko na Regulacjach było przypadkowe, to po prostu przestrzegali komplementarnej wersji Regulacji, w której każda reguła była zanegowana. Nie istniał konsens. Nie mieli najmniejszego pojęcia o cywilizowanym, oktymistycznym sposobie życia: być we współudziale z Regulacjami. Brakowało im Mistrza, który stwierdziłby, na czym polega konsens, i wgraffitował go na Regulacjach tak, by już nigdy nie był podawany w wątpliwość. Zanim septuplety zyskały Mistrza, zawsze usuwały to, co było niepotrzebne, prowadząc do ciągłego anarchistycznego stanu – nieustannego referendum. Trudność miała charakter rekurencyjny, ponieważ oni nie mogli uzgodnić nawet tego, czy cokolwiek uzgodnili.

Kd: To w jaki sposób dołączono Mistrza?

Od: Stało się tak dlatego, że wszyscy dorośli Zaratustranie bardzo lubią kijanki.

Kd: Nie jestem pewien, czy użyłbym słowa "lubią". To prawda, że podczas kampanii wyborczych trzeba pieścić kijanki, ale to kwestia konieczności politycznej, a nie osobistych pref...

Wr: Och, czy wy nie uwielbiacie tych kochanych maleństw? Z ich ruchliwymi ogonkami i wielkimi, pięknymi, cielęcymi oczami? [Popada w rozmarzenie i dostaje skrytego kopniaka od Rębacza.]

Od: No cóż, prymitywne septuplety przynosiły osierocone kijanki do nory. Jeśli kijanka jest zbyt stara na przyłączenie się do grupowego umysłu, to pęta się po obrzeżach i usiłuje zrozumieć, co się dzieje. A jedna z nich – pierwszy, absolutnie pierwszy Mistrz – robiła to tak skutecznie, że nadała sens temu, co działo się z pozostałą siódemką. Zatem powierzono jej obowiązek graffitowania zgodnych decyzji na Regulacjach. I nagle Zaratustranie uzyskali jednorodny punkt wąchania na problemy grupowe, połączony ze zdolnością Regulacji do przekazywania swemu potomstwu cech nabytych. Było to wielkie osiągnięcie, które skierowało nas na drogę prowadzącą do pełni zdolności odczuwania. W samej rzeczy, można powiedzieć, ze Z. octimis naprawdę rozwinął się dopiero po dołączeniu Regulacji do umysłu grupowego.

Kd: Regulacji? Czy twierdzisz, że ta bezmyślna bestia, Regulacje, jest częścią grupowego umysłu?

Od: O, przepraszam. Błąd nonistyczny. Chciałem powiedzieć, że Z. octimis naprawdę wyewoluował dopiero gdy do umysłu grupowego dołączył Mistrz. Mistrz, regulacje – błąd podniebienia.

Kd [Udobruchany]: Świetna i przekonująca historia, mój Okłamujący dzieci.

Pogląd, że ewolucja jest grą, rzuca również światło na jeden z najczęstszych zarzutów stawianych teorii Darwina: wiele struktur znajdowanych obecnie w roślinach i zwierzętach odznacza się zdumiewającą prostotą "koncepcji" i "projektu". Pomyślcie o płatkach kwiatu jako o reklamie, która ma ściągnąć zapylające pszczoły, lub oku jako detektorze światła czy o sercu jako pompie. Jeśli spojrzeć na te struktury oraz na ich proste funkcje na bardziej szczegółowych poziomach redukcjonistycznych, to odsłonią się one przed nami jako bardziej złożone. Płatki są w rzeczywistości liśćmi, których funkcja została zmieniona we współudziale z ewolucją owadów. Proste, bijące serce okazuje się milionami wzajemnie połączonych włókien mięśniowych, które wszystkie muszą być zsynchronizowane falami elektrycznego rozrusznika, zanim zdołają wytworzyć skuteczny rytm. Proces przetwarzania informacji zachodzący między siatkówką oka a korą wzrokową w mózgu jest niesamowity: oko pod żadnym względem nie jest prostą kamerą. Dlaczego przyroda składa te ogromne, powikłane sieci o subtelnej złożoności w celu osiągnięcia prostoty? Przecież, przyznajmy, miałoby to znacznie większy sens, gdyby żywe stworzenia, zbudowane w niesłychanie złożony sposób, również tak się zachowywały. Albo skoro ich zachowanie jest (w ogólności) stosunkowo proste, ich budowa wewnętrzna winna być porównywalnie prosta. Bardzo niewiele rzeczy jednak działa w ten sposób.

Dzięki porównaniu z techniką zauważamy, dlaczego powinny wystąpić tendencje do coraz większej złożoności. Technika, będąca wytworem człowieka, jest metodą osiągania prostych, łatwych do określenia celów (poleć na Księżyc, wylecz raka, wyhoduj pomidory, które można przewozić bez uszkodzenia) za pomocą wysoce złożonych środków. Nietrudno zrozumieć, dlaczego w tym wypadku występuje takie niedopasowanie między prostym i złożonym. Ostateczny cel może być prosty, ale środki do jego osiągnięcia dyktuje to, co możliwe w ramach praw fizyki, chemii i biologii. Nie mamy zatem wyboru, a najlepsze, co możemy zrobić, to zgromadzić wszystkie nie do końca pasujące do siebie kawałki i fragmenty, które, mniej bądź bardziej, wiążą się z naszym celem. Rozwiązując jeden problem, stwarzamy nowe problemy, z którymi trzeba się będzie uporać w następnej kolejności. Żeby w pędzącym samochodzie osłonić twarz przed wiatrem, dodajemy przednią szybę, ale potem w czasie deszczu mamy kłopoty, więc musimy wymyślić wycieraczki. Kiedy deszcz nie pada, nie możemy wykorzystać tych wycieraczek do usunięcia błota z szyby, więc dodajemy spryskiwacze do szyb – rodzaj sztucznego deszczu. Zimą woda w zbiorniczku zamienia się w lód, więc dodajemy odpowiednie środki chemiczne, zapobiegające zamarzaniu...

Aż kusi, by w taki sam sposób tłumaczyć pączkującą złożoność życia, ale stajemy przed jeszcze jedną, ostatnią przeszkodą. Technikę napędzają ludzkie cele, ale – jak każdy biolog dowiaduje się już na samym początku od swego mistrza – przyroda nie ma celów, nie ma powodów, nie ma zamiarów. Jak nam się mówi, ewolucja nie ma żadnej wewnętrznej siły popychającej ją w jakimś określonym kierunku – ona po prostu zachodzi. Zatem porównanie z techniką jest błędne.

Wcale nie.

Tak, oczywiście przyroda nie ma celów, powodów czy zamiarów, gdyż są to atrybuty ludzkie. Może jednak odznaczać się pewną ogólną dynamiką, nurtem, tendencją do zachowania się raczej w taki sposób, a nie inny, a nawet pewnym ograniczonym rodzajem "przeznaczenia", ponieważ wszystko we Wszechświecie ulega wpływom kontekstu, w jakim się dzieje, oraz podlega regułom ograniczającym dostępne możliwości. Żeby zrozumieć, o co nam chodzi, wyobraźcie sobie teorię przepływu wody, która opiera się raczej na cząsteczkowej naturze cieczy niż na konwencjonalnym modelu kontinuum, faworyzowanym przez ludzi zajmujących się dynamiką płynów. Ponadto przypuśćmy, że obserwacjom poddaje się jedynie woda w jej naturalnym środowisku – strumienie i rzeki, ulewy i jeziora-- oraz że otaczający wodę krajobraz jest niewidoczny. Obserwujemy wodę i usiłujemy wytłumaczyć regularność jej przepływu, gdy wije się między przypadkowo rozrzuconymi głazami lub kiedy spada z wyżłobionej półki w wodospadzie. A historia, którą opowiadamy, to historia przypadku i wyboru. U swych korzeni przepływ wody jest jedynie przypadkowym wędrowaniem cząsteczek. Nie ma celu, potrzeby, porządku; jedynie stochastyczne błądzenie. Kiedy jednak cząsteczki tak sobie błądzą, niektóre z nich zbierają się w grupy, a inne nie. Podczas gdy te pierwsze gromadzą się, drugie szybko przemieszczają się gdzie indziej, aby ostatecznie tam też się zgromadzić. Na skutek tego losowego błądzenia i selekcji opartej na zupełnie przypadkowym czynniku gromadzenia się masa wody się porusza. Stwarza wrażenie, że może popłynąć wszędzie. Sprawy przedstawiają się zupełnie inaczej, jeśli zobaczycie krajobraz. Miejsca, w których cząsteczki wody mają tendencję do gromadzenia się, zależą – rzecz jasna – od swego otoczenia, ale poznawszy otoczenie, możecie przewidzieć, co się wydarzy. Woda zbiera się tam, gdzie energia potencjalna jest mniejsza – krótko mówiąc, płynie w dół. Geografia otaczającego ją krajobrazu wyznacza określony kierunek. Przypadkowe błądzenia cząsteczek są ważne z jednego tylko powodu: dzięki nim woda jest ciekła, a więc może płynąć do tych niżej położonych obszarów. Bez przypadkowego błądzenia mielibyśmy do czynienia jedynie z ruchem potencjalnym, natomiast z błądzeniem – ruch staje się rzeczywisty. A ponieważ mechanizm, za pomocą którego poszczególne cząsteczki wybierają, gdzie mają się gromadzić, również jest przypadkowy, to woda przejmuje kierunek przepływu od krajobrazu. Pojedyncze cząsteczki mogą wspinać się pod górę, ale jako całość tego nie robią.

Teoretycy ewolucji mają błędny pogląd na determinizm w biologii, ponieważ mają błędny pogląd na fizykę. Zdaniem teoretyków z praw fizyki wynika, iż przepływ wody jest całkowicie deterministyczny – jakby równania matematyczne stosowane w dynamice płynów do opisu ich przepływu były właśnie tym, co robi sam płyn. Z tego niepoprawnego punktu widzenia wyprowadzają – przez analogię – całkowicie niepoprawne przeciwstawienie zasad darwinowskich i praw fizyki, co sprowadza ich na fałszywy trop, gdy zaczynają zastanawiać się nad wpływającymi na ewolucję całkowitymi ograniczeniami. To oczywiste, że "cel" i "zamiar" nie są właściwymi słowami, ale są to odbijające się w kształcie ewolucji dynamiczne skutki tych ograniczeń. Mutacje powodują, że fenotypy są na tyle płynne, iż mogą się zmieniać. Selekcja wprowadza niektóre zmiany w sposób preferencyjny, ale jej ogólny wynik bardzo przypomina wodę przepływającą przez jakiś krajobraz. Jest to jednak krajobraz niewidzialny, utworzony z pobliskich "potencjalnych" fenotypów i ograniczony przez kontekst – matematyczną przestrzeń fazową. Obejmuje nie tylko to, co się wydarza, ale i to, co mogło się wydarzyć. Brzmi to może metafizycznie, ale taki obraz leży u podstaw wszystkich aktualnych sposobów myślenia o dynamice w fizyce i matematyce. Powierzchnie energetyczne to także niewidzialne krajobrazy – nie można ich zobaczyć. I co z tego? Dynamiczna przestrzeń fazowa jest równie rzeczywista jak zwykła przestrzeń – daje się odczuć za pośrednictwem ograniczania potencjalnej dynamiki tak, że zachowuje się ona w sposób, jaki w rzeczywistości oglądamy. Zatem ewolucja ma jakiś wybrany "kierunek", a ogólnie rzecz biorąc, będzie to kierunek (w przestrzeni fazowej) coraz większej złożoności. A więc organizmy przez większość czasu stają się coraz bardziej złożone.

Zdarza się jednak, że ewolucja odwraca tę tendencję, wprowadzając ogromne uproszczenia, takie jak regulacja temperatury ciała u ssaków. Ten ruch spowodował usunięcie wielkiej liczby genetycznych strategii dotyczących sytuacji kryzysowych, na przykład rozwijania się jaj w jeziorach, które były ciepłe w południe, ale zimne o północy. Ewolucja może wprowadzać uproszczenia i robi to, gdy układ staje się nazbyt barokowy. W pozostałych wypadkach normą jest rosnąca złożoność.

Jeśli to nie barok, to przy tym nie majstruj.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 5
SPRAWY UNIWERSALNE I PARAFIALNE

W warstwach skamieniałości z Burgess znajdują się szczątki dziwnych stworzeń o miękkich ciałach. Są one tak dziwne, że niektórzy z paleontologów uważają, iż stanowią przykład większej różnorodności form niż ta, która obecnie istnieje na całej Ziemi. W istocie, pewne formy z Burgess nie mają żadnych żyjących następców. Trójwymiarowe odtworzenie kształtów tych stworzeń jest niezwykle trudne, ponieważ ich skamieniałe postaci są zupełnie rozpłaszczone, więc konieczna jest pewna doza ostrożnej interpretacji. Przez długi czas jednym z najbardziej uderzająco dziwacznych stworzeń z Burgess, o kształcie niespotykanym w dzisiejszym świecie, był organizm nazwany Hallucigenia, który – jak uważano – stał na dnie morza na siedmiu parach ostro zakończonych szczudeł. Na jego grzbiecie wiło się siedem czułków o rozdwojonych końcach oraz pęczek innych, mniejszych wyrostków. Miał balonikowatą głowę i rurkowaty tył. Potem jednak okazało się, że Hallucigenia jest w rzeczywistości formą dosyć pospolitą. "Szczudła" były kolcami znajdującymi się na jej grzbiecie, a "czułki" – odnóżami. Stworzenie to zrekonstruowano do góry nogami.

Zaproponowaliśmy Warn już dwie wersje tego, co wydarzyło się podczas ewolucji życia na Ziemi. Opisaliśmy początki życia, te niekończące się wieki, kiedy bakterie – wiele z nich przeprowadzało fotosyntezę i wytwarzało tlen – były dominującą formą życia. Opisaliśmy rozwój obdarzonych jądrem komórkowym komórek eukariotycznych, rozwój organizmów wielokomórkowych obejmujących również złożone, mające mózg zwierzęta oraz pojawienie się organizmów zdolnych do uczenia się. W naszej pierwszej wersji opowieści o ewolucji przyjęliśmy punkt widzenia, wedle którego za tą przypominającą drzewo konstrukcją kryją się odmienności genetyczne powodujące, że różne rodzaje organizmów "odgałęziają się", tworząc własne, szczególne ścieżki. Postrzegaliśmy DNA jako rodzaj składnika drzewa genetycznego, który tworzy cienką niteczkę biegnącą wzdłuż rdzenia każdej gałęzi, określając, gdzie i kiedy powstaną nowe odgałęzienia, dzięki czemu, na skutek zmian genetycznych, organizmy stawały się bardziej złożone. Druga wersja była nieco inna. Wychodziła z ogólnego, kontekstualnego punktu widzenia i ujmowała ewolucję jako grę rozgrywaną w przestrzeni fazowej. W rozdziale 6 dołożymy do tego garnka jeszcze trzeci składnik – mechanizmy dziedziczenia, zwane "uprzywilejowaniem", które działają poza DNA. Opowiemy tę historię z punktu widzenia żółtka jaja oraz procesu uczenia się, energii i materiałów zainwestowanych przez rodziców, by ich potomstwo odniosło korzyść. Zanim jednak przejdziemy do konkretów, wyruszymy na wycieczkę i popatrzymy na inne, alternatywne możliwości dla życia na Ziemi – i poza nią.

W rzeczywistości nie jest to jedynie dygresja, to raczej niezbędne badanie przestrzeni-ewolucji, prowadzone, by ziemską ewolucję umieścić w szerszym kontekście. Kontekst ten wykorzystamy później, ponieważ jednym z celów Wytworów jest wyjaśnienie, dlaczego w nauce opłaca się mieć wiele różnych punktów widzenia, oraz pokazanie Warn, jak bardziej systematycznie wykorzystywać taką wielość punktów widzenia. Zrobimy to, używając obrazowania i metapunktu widzenia (punktu widzenia na punkt widzenia) pochodzących z formalizmu przestrzeni fazowych, czyli przestrzeni-tego-co-możliwe, które pojęciowo ujmują chwile-tego-co-rzeczywiste. Przestrzenie fazowe są formalnym przedstawieniem myślenia kontekstualnego i pomagają nam w poszukiwaniach odpowiedzi na następujące pytanie: "Dlaczego jest właśnie tak?", przy jednoczesnym rozważeniu takiego oto pytania alternatywnego: "Co by było, gdyby było inaczej?". Ewolucyjna historia życia na Ziemi może być wbudowana w kilka różnych przestrzeni fazowych zależnie od tego, jaki rodzaj pytań nas interesuje. Można na nią patrzeć, odwołując się: do przestrzeni-organizmu, jeśli Wasze pytania dotyczą cech organizmu, do przestrzeni-DNA, jeśli interesuje Was prześledzenie historii mutacji, lub do przestrzeni-przywilejów, jeśli Was ciekawi, jak dorośli mogą dać potomstwu lepszy start dzięki łączeniu kolejnych pokoleń w nierozdzielną całość.

Nie są to jedyne możliwości. Na przykład ewolucję równie dobrze można postrzegać w kategoriach przestrzeni-innowacji, gdzie żyją zabawki w rodzaju mózgów i pęcherzy pławnych, a której dynamika wyjaśnia, w jaki sposób te zabawki są ulepszane w czasie – taki rodzaj "technicznego" punktu widzenia, w którym twórcą techniki jest przyroda. Jako obdarzone mózgiem istoty ludzkie możemy się pokusić o przekonywanie, że w celu wytworzenia takich cudów jak my drzewo ewolucyjne osiągnęło szczyt, wyciągając swe najwyższe gałązki w stronę największych i najlepszych mózgów. Naszą dumę z faktu znajdowania się na samym szczycie drzewa może nieco osłabiać świadomość, że równie dobrze dorsz mógłby twierdzić, iż to w nim osiągają kulminację najwyższe gałązki, ponieważ najdoskonalszą gałęzią jest ta, która prowadzi do pęcherza pławnego. Lepszy i bardziej realistyczny pogląd na to, co jest "najwyższe" w ewolucji, uzyskamy, przyznając, że dorsz wysuwa ważny argument. Porównując własne szczególne wyposażenie ewolucyjne z wyposażeniem innych stworzeń ziemskich, dojdziemy do przekonania, że nie istnieje jedna jedyna opinia na temat tego, co jest bardziej wyrafinowane.

Czy możemy spojrzeć na to z jeszcze szerszej perspektywy i jeszcze bardziej powiększyć naszą ewolucyjną przestrzeń fazową? Jaki wgląd spodziewamy się w ten sposób zdobyć? No cóż, zacznijmy się posuwać wstecz, poczynając od siebie samych oraz dorsza, których pozostawiliśmy w hałaśliwej kłótni o najwyższą gałązkę drzewa ewolucji. Oba te stworzenia są kręgowcami; mają kręgosłup. Należą do zwierząt tego samego typu (Jedna z głównych jednostek taksonomicznych) – do strunowców. Strunowce powstały ze szkarłupni, istot, których współczesnymi przedstawicielami są między innymi rozgwiazda, jeżowiec, liliowce i strzykwy. Przypuszczalnie zdarzyło się tak, że strunowce zostały "wytworzone" przez szkarłupnie, podobnie jak specjalny rodzaj larw został "wyprodukowany" przez współczesne liliowce. Larwy te pomijają w swym rozwoju osiadły, dojrzały etap życia. Zatem zarówno my, jak i nasz rywal dorsz mamy korzenie w niesłychanie pradawnych liliowcach. Część ich larw opanowała sztuczkę dorastania w niewłaściwy sposób. Moglibyśmy zapytać, nie mając na to żadnych dowodów poza argumentami dostarczanymi przez formy współczesne, cóż tak szczególnego było w tej konkretnej larwie – czy też cóż tak nadzwyczajnego było w okolicznościach, w jakich larwa ta się znalazła – że wybrała możliwość stania się zupełnie nowym rodzajem zwierzęcia. Moglibyśmy zapytać, czy te same szkarłupnie wyprodukowałyby ponownie nowy rodzaj larw, gdyby można było "zagrać" ten scenariusz jeszcze raz od początku.

Wspominaliśmy już w rozdziale l, że Stephen Jay Gould w swej książce Wonderful Life poświęconej dziwacznie zróżnicowanym formom skamieniałości z Burgess przekonuje, iż ewolucja prawie na pewno nie powtórzyłaby tych samych wydarzeń, gdyby znów ją zacząć. W istocie, autor książki skupia się na idei, według której ewolucja jest procesem "niepewnym", silnie uzależnionym od przypadku, a więc gdyby zacząć opowieść ewolucyjną jeszcze raz, jej wynik prawie na pewno byłby zupełnie inny. Podobnie dwie partie szachów, obie rozpoczynające się od standardowej pozycji otwarcia, prawie zawsze prowadzą do innej gry, a w szczególności – do innej rozgrywki końcowej. Zgadzamy się ze stwierdzeniem, że przypadkowość odgrywa rolę w ewolucji, ale nie uważamy, by ta rola była równie wielka czy wszechobecna, jak w swej książce twierdzi Gould. (On też już tak nie uważa, jeśli wziąć pod uwagę jego późniejsze prace na ten sam temat). Zatem postawmy zasadnicze dla tego rozdziału pytanie: "Gdybyśmy jeszcze raz zaczęli historię ewolucji od początku, od tej samej pierwotnej Ziemi, czy powstałyby te same rodzaje istot?". Jest to pytanie dotyczące przestrzeni fazowej postawione w przestrzeni-hlstorii-ewolucji, obejmującej nie tylko ewolucję, która się wydarzyła, ale również sposób, w jaki mogłaby się wydarzyć w innych okolicznościach. Nawiasem mówiąc, nasza odpowiedź będzie brzmiała: "i tak, i nie", a to zestawienie jest pouczające i nie jest jedynie tanią próbą uniknięcia odpowiedzi.

Istnieje sporo ziemskich innowacji, które pojawiały się wiele razy na wielu różnych gałęziach drzewa ewolucyjnego. Na dole, blisko podstawy pnia, znajduje się fotosynteza – wynalazek dużej liczby różnych bakterii. Możemy być pewni, że ich wynalazki były niezależne, ponieważ różne bakterie wykorzystywały rozmaite cząsteczki chemiczne. A jednak wszystkie podążały w zasadzie tą samą drogą, wykorzystując energię Słońca do napędzania własnego metabolizmu. Podobnie wiele różnych rodzajów zwierząt wynalazło lot za pomocą skrzydeł: owady, pterodaktyle, nietoperze, ptaki. (Inna forma lotu – lot "parawznoszący" – jest wykorzystywana przez wiele nasion roślin oraz przez malutkie pajączki, które szybują na długich niciach). Trzeci przykład: procesy rozmnażania płciowego pojawiały się kilkakrotnie – u grzybów, potem u krasnorostów, które rozmnażały się płciowo inaczej niż grzyby, następnie u zwierząt, które robiły to odmiennie niż rośliny zielone. U tych organizmów występuje pewna cecha wspólna: materiał genetyczny dwóch istot łączy się i zamyka w jednym jądrze komórkowym, które następnie się dzieli, dając kolejne pokolenia jąder komórkowych.

Kiedy wiele różnych stworzeń niezależnie od siebie, na różne sposoby dochodzi do tej samej podstawowej cechy, to możemy być przekonani, że cecha ta nie jest przypadkowa. Konkretne sposoby wykształcenia jej prawdopodobnie są jednak przypadkowe – w przeciwnym razie wszystkie stworzenia rozwiązywałyby tę samą kwestię w identyczny sposób. Podobnie wszystkie podróże z Londynu do Nowego Jorku mają tę wspólną cechę, że przebiegają nad wodą, i nie jest to przypadek. Dzieje się tak dlatego, że kontynentów Europy i Ameryki Północnej nie łączy nieprzerwany pas lądu. Można co prawda polecieć z lotniska Heathrow w Londynie na lotnisko Kennedy'ego w Nowym Jorku albo też tunelem pod kanałem La Manche przejechać do Paryża, polecieć do Bombaju, stamtąd pociągiem pojechać do Kalkuty, łodzią rybacką do Singapuru, po czym przez Tokio i Los Angeles dolecieć w końcu do Nowego Jorku, a więc w rzeczywiście przebytej drodze nie ma nic specjalnie szczególnego. (Z tym tylko że wybór niektórych dróg jest rozsądniejszy od wyboru innych; i to samo odnosi się do ewolucji). W takim razie sensownie jest założyć, że gdyby coś podobnego do naszych ziemskich form życia pojawiło się na innej planecie – czy też, gdybyśmy jakoś potrafili zacząć naszą ewolucję od początku, na przykład za pomocą machiny czasu – i gdyby to coś osiągnęło bakteryjny typ organizacji, to kilka tych form życia wynalazłoby fotosyntezę, żeby za darmo skorzystać z energii Słońca. Ostatecznie, energia słoneczna już jest, gotowa do użycia; chemiczne szlaki fotosyntezy istnieją (bo nasze bakterie wynalazły kilka z nich) i nietrudno je znaleźć (bo nasze bakterie znalazły kilka z nich). Toteż możemy rzeczywiście sformułować ogólną zasadę ewolucyjną: jeśli potencjał jest wystarczająco dostępny, a korzyści wynikające z jego wykorzystania dostatecznie duże, to ewolucja w końcu wymyśli jakąś postać koniecznej sztuczki. Nie jest to bardziej zadziwiające niż sposób, w jaki deszcz robi kałuże we wszystkich nisko położonych częściach drogi – co dzieje się z bardzo podobnych powodów. Stwierdzenie podane wyżej będziemy nazywali zasadą rezonansu Murphy'ego – w hołdzie dla słynnego prawa Murphy'ego: "Jeśli coś może się stać, to na pewno się stanie". (A jeśli jesteście pewni, że nie może się stać, to pewnie i tak się stanie). Zasady tej nie należy mylić z wprowadzonym przez Ruperta Sheldrake'a pojęciem rezonansu wariantów, według którego jeśli coś wydarzyło się już wcześniej, to jego ponowne pojawienie jest bardziej prawdopodobne – pojęcie to jest znacznie głupsze.

Tak samo w dowolnym powtórzeniu ziemskiej ewolucji pojawiłyby się procesy płciowe, kiedy zaś – nie "jeśli", bo zdarzyło się to przy wielu niezależnych od siebie okazjach – pojawiłyby się złożone wielokomórkowe formy życia, to część z nich wdarłaby się na ląd (który leżałby tam, "czekając" na wykorzystanie), a część zdobyłaby przestworza. Nie ma powodów, by oczekiwać, że formy te koniecznie musiałyby machać skrzydłami: w książce Collapse poświęciliśmy kilka stron na omówienie Wyspy Balonowej, scenariusza zakładającego rozwój – jeszcze przed powstaniem jakiejś skrzydlatej konkurencji – zwierząt wykorzystujących balony napełniane wodorem i zdobycie przez nie takiej przewagi, że skrzydła już nie miały szans.

Rozważania te prowadzą nas do stwierdzenia, że wszystkie innowacje można wygodnie podzielić na dwa typy: innowacje uniwersalne, które pojawiają się przy wielu różnych okazjach, ilekroć "przyszedł ich czas", oraz parafialne, które zdarzają się tylko raz, głównie za sprawą przypadku. Fotosynteza, lot i płeć to zdarzenia uniwersalne, ale chlorofil, pióro i tylne siedzenie samochodowe v są parafialne. Zdarzenia uniwersalne pojawiają się w wyniku działania zasady rezonansu Murphy'ego, a parafialne nie. To rozróżnienie leży u podstaw naszej odpowiedzi "i tak, i nie" na pytanie, czy ewolucja powtórzyłaby się za drugim razem: "tak" dla zdarzeń uniwersalnych, "nie" – dla parafialnych. I da się powiedzieć, które ze szczególnych cech są uniwersalne, a które parafialne, sprawdzając, jak często i w jaki sposób rozwinęły się one na Ziemi albo, tak też się zdarza, podając przekonujące argumenty teoretyczne. Tylko jeden przedstawiciel szkarłupni "wyprodukował" strunowce, więc to zdarzenie prawdopodobnie było parafialne; to samo dotyczy chlorofilu, wytwarzanego przez wyłącznie jeden rodzaj bakterii. Ale, o dziwo, hemoglobina była produkowana przez kilka typów bakterii, więc może być uniwersalna. Jak wierzymy, tylko jeden rodzaj ryb "wyszedł" z oceanu na ląd i "wytworzył" potomków obejmujących wszystkie zwierzęta ziemno-wodne, gady, ptaki i ssaki – z nami włącznie. Wiemy o tym, ponieważ wszystkie owe lądowe kręgowce mają zestaw cech odziedziczonych po tym wspólnym przodku, niektóre z tych cech wydają się "źle zaprojektowane", a zatem przypuszczalnie są parafialne. Na przykład nasz układ oddechowy krzyżuje się z pokarmowym, więc czasami dochodzi do śmiertelnego zakrztuszenia się jedzeniem; nasze układy rozmnażania i wydalania są połączone w potencjalnie niebezpieczny i bliski sposób, więc nasze potomstwo jest narażone na zakażenie organizmami pasożytów znajdującymi się w wydalinach.

Nawiasem mówiąc, te "niedoskonałości" w istotach powstałych w wyniku ewolucji dostarczają ważkich argumentów przeciw poglądowi, że zwierzęta powstały w efekcie specjalnego aktu kreacji – stworzenia. Ewolucja, posuwając się nieinteligentnym sposobem prób i błędów, jest najzupełniej zdolna do zachowania wczesnego planu budowy, nawet jeśli nie jest on "najlepszy": póki to przez większość czasu działa nieźle, poty tendencja do ewolucyjnego stworzenia czegoś lepszego może nie wystarczyć do wywrócenia stabilnej konstrukcji. W istocie obecność organizmu skutecznego, choć nieoptymalnego, może stanowić główny czynnik zapobiegający pojawieniu się lepszej alternatywy. Z drugiej strony, w przypadku specjalnej kreacji, nie ma powodu, by oczekiwać niedoskonałości – dlaczegóż Bóg miałby spaprać swoje dzieło stworzenia? (Oczywiście On może to zrobić, jeśli zechce, podobnie jak ważący około 300 kilogramów goryl może usiąść, gdzie zechce, tylko po co?)

Czy inteligencja jest uniwersalna, czy też parafialna? Gould właściwie przekonuje, że parafialna – i na pierwszy rzut oka to samo wynika z naszego testu: "Czy rozwinęła się więcej niż jeden raz?". Gould wskazuje, że gdyby konkretna ryba nie wyszła na ląd lub gdyby meteoryt nie doprowadził do wyginięcia dinozaurów, to ewolucyjny sukces ssaków, a więc i rodzaju ludzkiego, nigdy by nie nastąpił. Zatem na Ziemi nie byłoby istot samoświadomych. My się z tym nie zgadzamy – podobnie jak i sam Gould w późniejszych artykułach, o czym już wspominaliśmy. Ewolucja wysokiej inteligencji jest uniwersalna, ponieważ złożoność zmysłów i zachowań wzrosła niesłychanie na kilku różnych gałęziach drzewa ewolucji. Ewolucję inteligencji szczegółowo omówimy w rozdziale 6, ale teraz konieczne jest wstępne naszkicowanie zagadnienia. Wśród ssaków spotykamy wyraźne oznaki inteligencji u szympansów, kotów, psów, słoni i delfinów. Papugi i sępy są bardzo inteligentnymi ptakami (ale legendarnie "mądra" sowa w rzeczywistości jest dość tępa).

Gekon to inteligentny gad, a niektóre pielegnice są zaskakująco bystre. Ale co by było, gdyby nie istniały kręgowce lądowe – bo te, Jak już przekonywaliśmy, są istotami parafialnymi. Nadal możemy argumentować, że inteligencja jest uniwersalna, ponieważ ośmiornice, mątwy (Sepia) i inne gatunki głowonogów są zdolne do bardzo złożonych, elastycznych zachowań. Z laboratoryjnych doświadczeń psychologicznych wynika, że zwierzęta te dorównują szczurom i myszom. Nawet wśród stawonogów, które klasycznie są uważane za małe komputerki ze stałym, niezmiennym oprogramowaniem (a wcześniej [w epoce przedkomputerowej (przyp. tłum.)] były traktowane jak centralki telefoniczne), rawki wieszcza dorównują myszom i mątwom. Także pospolita pszczoła miodna okazała się znacznie bardziej elastyczna, niż nam się wydawało: obraz świata tego owada pozwala mu iść na skróty, zarówno pojęciowo, jak i geograficznie.1

Zatem inteligencja jest uniwersalna. Nasz szczególny poziom inteligencji może nie mieć równych sobie na Ziemi – przynajmniej na razie – ale gdybyśmy mieli zostać starci z jej powierzchni, wtedy wiele organizmów byłoby już przygotowanych, aby skorzystać z naszej nieobecności i rozwinąć własną inteligencję.

Gdybyśmy mogli ponownie prześledzić ziemską ewolucję, oczekiwalibyśmy, że pojawią się te same cechy i zjawiska uniwersalne, choć może nie w identycznych formach; jednak nie spodziewalibyśmy się znalezienia tych samych spraw parafialnych. Pewne zwierzęta wypełzłyby na przybrzeżne błoto, ale przypuszczalnie nie te, których układ oddechowy krzyżuje się z pokarmowym. Ich następcy prawdopodobnie rozwinęliby inteligencję, ale nie ma żadnych szczególnych powodów, by oczekiwać, że mieliby po pięć palców u każdej ręki – czy że w ogóle mieliby ręce. Zatem Gould ma rację w tym znaczeniu, że po raz drugi nie powstałby ewolucyjnie dokładnie taki sam plan budowy naszego ciała, ale myli się w sensie, który my (Jack Cohen i Ian Stewart) uważamy za jeszcze ważniejszy, a który możemy opisać jako "metabłąd". Gdyby meteoryt K/T – domniemany zabójca dinozaurów – nie uderzył w Ziemię, to nie znaleźlibyśmy inteligentnych małp, ale (powiedzmy) dwa inteligentne dinozaury o imionach Jak'kohen i Yanstuit współpracujące nad kontrowersyjną rozprawą zatytułowaną What if a Meteorite had Hit? (A gdyby tak meteoryt uderzył?), w której spekulowałyby, co by było, gdyby nieprawdopodobna małpowata bestia opanowała świat.2

Ale dlaczego ograniczać się do ponownego puszczenia w ruch ewolucji na Ziemi? Możliwa ewolucja życia pozaziemskiego powinna umożliwiać jeszcze głębsze zrozumienie; na przykład powinna nam pozwolić na odróżnienie ewolucji, która w rzeczywistości zaszła na naszej planecie, od ogólnych możliwości dla procesów ewolucyjnych, które mogły zajść gdzieś indziej lub w innych warunkach. To powinno nam przynajmniej pomóc w zadecydowaniu, które cechy naszego rodzaju życia są nieodzowne dla każdego rodzaju żywych istot, a które są przypadkowymi zdarzeniami ziemskiej historii, czyli w oddzieleniu spraw uniwersalnych od parafialnych.

Ponieważ mamy zamiar mówić o życiu na innych planetach, to najpierw musimy ustalić, czy inne planety istnieją. Do niedawna ich istnienie było jedynie domniemaniem, choć bardzo prawdopodobnym: nasze rozumienie sposobu, w jaki powstał Układ Słoneczny, nie pozostawiało wątpliwości, że powinno istnieć znacznie więcej systemów planetarnych wokół innych gwiazd. Uważa się, że planety powstały z gęstniejących chmur gazu i pyłu pod wpływem przyciągania grawitacyjnego, a symulacje komputerowe pokazują, że w nieco innych warunkach takie chmury mogą wytworzyć różne "układy słoneczne" z planetami o różnych rozmiarach i ułożonymi w różnych odległościach. Wydaje się, że teoretycznie nie istnieje żaden szczególny powód, który by uniemożliwiał powstawanie, od czasu do czasu, planet podobnych do Ziemi w podobnych do ziemskich odległościach od podobnych do Słońca gwiazd – a tylko w naszej Galaktyce znajduje się 100 miliardów gwiazd, więc nawet jeśli prawdopodobieństwo tego jest małe, to mimo wszystko powinno istnieć sporo planet nadających się do życia. Co więcej, światy noszące w sobie życie nie muszą przypominać naszego pod każdym względem: jeśli słońce jest gorętsze, może zostanie to skompensowane odsunięciem planety na większą odległość.

Próbowano obliczyć odpowiednie prawdopodobieństwa, ale obliczenia takie zawierają tak dużo nieuzasadnionych założeń, że my osobiście nie przywiązujemy wielkiej wagi do ich wyników. Pierwsze planety, które zostały odkryte poza Układem Słonecznym, pojawiły się w wysoce nieprawdopodobnym miejscu: okrążały pulsara. Pulsary to bardzo dziwne obiekty, wysyłające silne impulsy promieniowania w zdumiewająco równych odstępach czasu. Krążące po orbitach planety powinny powodować malusieńkie zmiany w czasie wysyłania impulsów, więc astronomowie szukali odpowiednich sygnałów. Pierwsza informacja o odnalezieniu takiego sygnału została wycofana przez jej autora po tym, jak "sygnał" okazał się skutkiem systematycznego błędu w technice obserwacyjnej. Jednak wkrótce potem odkryto co najmniej dwie planety, krążące wokół innego pulsara, które emitowały sygnał nie mogący być skutkiem takiego błędu. Pulsary jednak wysyłają duże ilości promieniowania, a więc okrążające je planety nie wydają się dobrym miejscem do powstania i rozwoju życia.

A zatem czy istnieją planety wokół gwiazd przypominających naszą gwiazdę?

Tak.

W chwili gdy oddajemy tę książkę do druku, znamy ich co najmniej siedem. W październiku 1995 roku Michel Mayor i Didier Queloz ogłosili, że wykryli planetę o masie równej przypuszczalnie połowie masy Jowisza, która okrąża podobną do Słońca gwiazdę 51 Pegasi. Wiedzieli o niej już od lutego tegoż roku, ale starannie sprawdzili swoje obserwacje, zanim ogłosili ich wynik. Odkrycie to wkrótce potem potwierdzili dwaj amerykańscy astronomowie Geoffrey Marcy i Paul Butler, którzy wykryli jeszcze dwie planety: jedną o masie około siedmiokrotnie większej niż masa Jowisza, krążącą wokół 70 Virginis, drugą o masie równej około dwóm i pół masy Jowisza, obiegającą 47 Ursae Maioris.3 W kwietniu 1996 roku ten sam zespół znalazł planetę krążącą wokół p Cancri, a bardzo niedawno kolejną, wokół τ Bootis.4 Chris Burrows odkrył planetę okrążającą 3 Pictoris, a w połowie 1996 roku George Gatewood oznajmił o istnieniu jeszcze jednej planety, krążącej wokół sąsiadującej z nami gwiazdy Lalande 21185, czwartej z kolei pod względem odległości od Słońca (ryc. 20). Metoda detekcji (poza β Pictoris) wiąże się z obserwowaniem malutkich zakłóceń w trajektorii gwiazdy, spowodowanych przez okrążającą ją planetę, a dzisiejsza technika pozwala w ten sposób wykryć jedynie dość masywne planety. Bez wątpienia liczba znanych pozasłonecznych planet będzie rosła, a w miarę ulepszania technologii obniży się wartość dolnej granicy ich wykrywalnych mas: gdy będziecie czytać te słowa, liczba ta z pewnością będzie większa [obecnie, na początku 2003 roku, liczba odkrytych planet pozaslonecznych sięga setki (przyp. red.)].

Tak czy inaczej, gdzieś tam są planety.

Czy to możliwe, że któraś z nich podtrzymuje życie? A może pozostaniemy blisko swojego podwórka? W sierpniu 1996 roku grupa dziewięciu naukowców z NASA oznajmiła, że znalazła dowody na istnienie życia na Marsie wewnątrz meteorytu, który został odłupany z powierzchni tej planety, a potem podążył na Ziemię.5 Był to meteoryt ALH 84001. Został wybity z powierzchni Marsa w zderzeniu z planeto-idą lub kometą około 15 milionów lat temu i wylądował na Antarktydzie około 13 tysięcy lat temu. Dowody były trzy: ślady przypominające zarys maleńkich, skamieniałych komórek; kryształy zawierające żelazo, podobne do kryształów produkowanych przez pewne ziemskie bakterie oraz cząsteczki organiczne, bardzo przypominające te, które są kojarzone ze skamieniałymi bakteriami na Ziemi, ale nigdy przedtem nie były widziane w żadnym meteorycie pochodzącym z Marsa.


Ryc. 20. Studium porównawcze ośmiu układów planetarnych
(j.a. = UA = jednostka astronomiczna = odległośś Ziemi od Słońca; 1 j.a.~ 149 600 000 km).

W chwili gdy piszemy książkę, doniesienie to budzi wiele sprzeciwów i niemal wszystko, co go dotyczy, jest kwestionowane: daty, miejsce pochodzenia skały, czy została ona skażona ziemskimi formami życia, czy skamieniałe ślady to prawdziwe skamieniałości... Wspominamy o tym dlatego, że może się okazać, iż naukowcy z NASA mają rację oraz że myśl o życiu na pobliskiej planecie jest traktowana poważnie. Warto jednak pamiętać, że podobne stwierdzenie ogłoszono w 1961 roku, kiedy odkryto, że meteoryt znany jako Orgeull zawiera materię organiczną pochodzenia biologicznego. Później okazało się, że wiele z tej materii organicznej stanowiły ziemskie zanieczyszczenia, takie jak pyłek komosy. Jesteśmy {Jack Cohen i Ian Stewart) troszkę zmartwieni, że dowód na życie na Marsie opiera się na podobieństwach między skamieniałościami marsjańskimi i ziemskimi, ponieważ omawiane podobieństwa wydają się obracać wokół spraw parafialnych. Parafialne cechy marsjańskiego życia powinny być inne niż to, co znajdujemy na Ziemi, a nie takie same. Czerpiemy więc otuchę z faktu, że według ziemskich norm marsjańskie "bakterie" są prawdopodobnie zbyt małe, ale wszyscy poza nami wydają się sądzić, że to niepokojąca cecha.

Jeśli nie ma życia na Marsie, to gdzie mogłoby się ono zakorzenić? Powszechnie sądzi się, że wodna planeta, podobna do naszej, byłaby bardzo dobrym miejscem do rozwoju jakiejś obcej formy życia. Woda zawiera wodór i tlen, niezbędne w naszej węglowej chemii; jest bardzo dobrym rozpuszczalnikiem; łatwo przechodzi do atmosfery, dając dużą wilgotność i deszcz. Wydaje się, że najprawdopodobniej żadna z dotychczas odkrytych planet nie ma ciekłej wody: ich orbity są położone w nieodpowiednich odległościach, a kilka z nich, jak się zdaje, jest jowiszopodobnymi olbrzymami z gazu – metanu i wodoru – jeśli sądzić po ich masach. Zatem wracamy do domysłów, choć doświadczenia, których celem jest poszukiwanie wodnych planet, są już w toku. Oczywiście możemy kwestionować pogląd, że woda jest niezbędna do życia, ale musimy przyznać, iż jest bardzo pożyteczna: istotnie, oczekujemy, że życie pojawi się na wodnej planecie przede wszystkim dlatego, że tak się stało tutaj. W takim świecie spodziewalibyśmy się znaleźć latające formy życia (ale niekoniecznie upierzone skrzydła), fotosyntezę (ale niekoniecznie cząsteczkę chlorofilu), kończyny ze stawami (ale niekoniecznie kolana czy łokcie jak nasze bądź naszą, bądź szczególną budowę kości), oczy i uszy (ale niekoniecznie zęby jak nasze, które niegdyś były łuskami).

Niewielkie są szansę na to, że w owym obcym świecie powstaną układy genetyczne takie same jak nasz, ze zbiorem identycznych dziwactw, z tymi samymi kombinacjami genów. Wcale nie jest oczywiste, że to obce życie też musiałoby się opierać na DNA: reguła, według której jest zbudowany DNA, wydaje się podejrzanie podobna do uniwersalnej, ale architektura cząsteczki zrealizowana na Ziemi może być parafialna. Po prostu nie mamy dostatecznie wielu dowodów na wyciągnięcie ostatecznego wniosku. Zupełnie pewne jest jednak, że znalezienie innej planety zamieszkanej przez nasz rodzaj dinozaurów lub istot człowiekowatych prawie takich jak my jest niemal tak prawdopodobne jak znalezienie nieodkrytej wcześniej wyspy na Pacyfiku, na której tubylcy mówią doskonałym, rymującym się slangiem londyńskim. Częste występowanie człowiekowatych obcych w telewizyjnych i kinowych produkcjach "sci-fi"6 wiele zawdzięcza temu, że łatwiej jest zatrudnić aktorów ludzi niż oktuplet Zaratustran; warto zauważyć, że w miarę jak dział efektów specjalnych w coraz większym stopniu stawał się zdolny do wykorzystywania marionetek, modeli czy grafiki komputerowej, obcy z telewizji i kina stawali się coraz bardziej obcy.

Jeśli na odległych planetach nie można znaleźć istot ludzkich czy dinozaurów, to co można tam znaleźć? Nie możemy po prostu wymyślać jakiegoś obcego składającego się z mieszanki cech, które warto umieścić w scenariuszu. Zapis: "Na scenę, z lewej strony wkracza inteligentna chmura gazu" sprawdza się tylko wtedy, gdy poprzedza go bardzo rozbudowane wprowadzenie. Sposobem na zaprojektowanie obcych – dotyczy to zarówno scenariusza telewizyjnego, jak i prawdziwego procesu ewolucyjnego dziejącego się właśnie teraz na piątej planecie Proxima Centauri – jest wykorzystanie w budowie ogólnej cech uniwersalnych i dodanie do smaku szczypty nieszkodliwej parafiańszczyzny. Na przykład rozsądnym projektem zwierzęcia żyjącego w świecie dużej grawitacji byłby solidnie zbudowany, nisko osadzony, sześcionogi roślinożerca z dwoma rogami przypominającymi rogi nosorożca, trąbą oraz górną szczęką silnie wystającą przed dolną. Konieczność solidnej budowy narzucają ograniczenia fizyczne dotyczące wytrzymałości materiałów, natomiast poruszanie się na nogach, jakieś wydłużone urządzenie służące do picia w sytuacjach, gdy trudno opuścić głowę do samej ziemi oraz rogi dla obrony własnej – wszystko to są cechy uniwersalne. Z drugiej strony trąba, sześć nóg, dwa rogi oraz zęby (z wadą zgryzu czy bez) to cechy parafialne.

Trąba jest parafialna? A jakie inne rozwiązania problemu picia z wysokości pojawiły się na Ziemi? "Długa szyja" – jak u żyrafy. Przywykliśmy do myślenia o szyi żyrafy jako o adaptacyjnej zalecie, pozwalającej zwierzęciu na zjadanie liści z czubków wysokich drzew, znajdujących się poza zasięgiem konkurencji. To dość trafne, ale można na żyrafę spojrzeć z innego punktu widzenia, nie jako na zwierzę szczególnie się odżywiające, ale szczególnie się poruszające. Ruchy żyrafy są dość niezwykłe, lecz zwierzę to potrafi biegać szybciej właśnie dzięki temu, że jego przednie nogi są dłuższe. Ewolucja mogła selekcjonować żyrafy pod kątem dłuższych nóg, coraz bardziej odsuwając ich głowę od powierzchni ziemi. Żyrafa mogła się odżywiać bez trudu, skubiąc delikatne, smakowite listki rosnące na czubkach wysokich drzew.

Ale co z piciem?

Woda ma naturalną tendencję do gromadzenia się w kałużach i sadzawkach na powierzchni ziemi. Jeśli jesteś długonogim zwierzęciem o krótkiej szyi, to powierzchnia ziemi może ci się wydawać równie odległa i niedostępna jak smaczny listek – twojemu konkurentowi. Jeśli chcesz się napić bez klękania – które niebezpiecznie opóźniłoby rzucenie się do ucieczki przed drapieżnikiem – to potrzebna ci jest albo długa szyja, albo trąba. Zatem te dwie, bardzo różne części ciała są dwoma parafialnymi sposobami rozwiązania tego samego uniwersalnego zagadnienia. Jest to indywidualne zagadnienie napicia się, a nie uniwersalna kwestia znajdowania pokarmu w warunkach konkurencji. W książce Tafcie sobie bajeczki Rudyard Kipling ujmuje trąbę słonia i szyję żyrafy jako rozwiązania różnych problemów, ale w rzeczywistości mogą one stanowić dwa rozwiązania tego samego problemu. Podczas rozpatrywania takich zagadnień należy koniecznie pamiętać, że nie ma żadnego powodu, by ewolucja pojedynczej cechy jakiegoś organizmu stanowiła rozwiązanie pojedynczego problemu. Zatem Kipling może mieć rację, podobnie jak i my – nie ma w tym żadnej sprzeczności. Jak już stwierdzieliśmy, nauka często pozwala na różne sposoby patrzenia na to samo zagadnienie.

Wiadomość, że trąby i długie szyje są pod pewnymi względami "takie same", wpływa na nasze poglądy na ewolucję istot pozaziemskich: można się spodziewać, że ewolucja ta "wyprodukuje" pozornie różne rozwiązania, które na jakimś głębszym i subtelniejszym poziomie okażą się tym samym. Zatem projektowanie realistycznych obcych istot wymaga wiedzy o tym, jak potoczył się eksperyment ewolucyjny na konkretnej planecie, co oznacza, że podczas rzutowania naszych ziemskich doświadczeń na nowe środowiska musimy polegać na ogólnych prawach biologii. To zaś wymaga podbudowanego rzetelną wiedzą i zawierającego wiele aspektów zdania na temat biologii, a nie jedynie intonowania: "DNA jest Bogiem, a biologia molekularna Jego prorokiem".

Poznaliście Zaratustran; nawet byliście świadkami pierwszego podejścia do ich ewolucji. W podobny sposób popatrzmy na kilka obcych istot wymyślonych przez pisarzy fantastyki naukowej. Później domyślicie się dlaczego. Chcemy, żebyście poszerzyli swoje poglądy na możliwości ewolucji tak, by móc badać przestrzeń fazową, która otacza ewolucję przebiegającą na Waszej rodzimej planecie, pamiętając o zastanowieniu się nad tym, co mogło się wydarzyć zamiast niej. Na tym polega prawdziwa rola fantastyki naukowej – na badaniu "światów 'jeżeli', a nie na przepowiadaniu przyszłości. Nawet więc jeśli nie znosicie fantastyki, to czytajcie dalej, żeby się przekonać, jak przebiegają takie eksperymenty myślowe. Obiecujemy – żadnej broni rażącej promieniami ani skąpo odzianych bohaterek w szponach wyłupiastookich potworów.

W latach pięćdziesiątych Harry Clement Stubbs, pod pseudonimem Hal Clement, napisał klasyczną książkę fantastycznonaukową pod tytułem Misston ofGrcwity (Misja, grawitacji). Miejscem akcji była planeta Mesklin, o kształcie przypominającym dwa spodki sklejone ze sobą krawędziami, na której panowała niesłychanie silna grawitacja i która bardzo szybko obracała się wokół osi. W rezultacie grawitacja na równiku Mesklina wynosiła 4 g, a na biegunach 600 g (l g oznacza standardową grawitację ziemską). Stubbs, nauczyciel fizyki, wykonał wszystkie obliczenia fizyczne konieczne do sprawdzenia, czy te liczby – i jeszcze wiele innych wpływających na tło opowieści – mają sens. Planeta Mesklłn jest zamieszkana przez inteligentne, obce istoty. Jaki rodzaj biologii ma sens w środowisku o tak wielkiej grawitacji? No cóż, z pewnością nie są to żyrafy. Mesklinici Stubbsa przypominają ogromne stonogi, które rozwinęły się z żyjących w wodzie przodków wykorzystujących napęd odrzutowy. Mesklmowska kultura i biologia rozdzieliły się zgodnie z lokalnymi warunkami. Mieszkańcy okolic bieguna mają wiele fobii związanych z grawitacją – już uniesienie do góry kilku przednich segmentów ciała może się okazać zgubne, jeśli potem znów opadnie się zbyt szybko, gdy natomiast chodzi o wspinanie się na szczyt skały, nasz własny lęk wysokości jest zaledwie bladym cieniem strachu Mesklinitów. Dramatyzm opowieści wiąże się z działaniami, które od obcych wymagają przełamywania ich instynktownych lęków: główny bohater, Barlennan, to niezwykły Mesklinita, opanowany własną wizją przyszłości swej rasy, dla której gotów jest znosić stres wynikający na przykład ze znajdowania się 21 cm nad powierzchnią lub pod jakimś ciężkim obiektem.

Krótko.

Główną kwestią interesującą Stubbsa jest nie biologia Mesklinitów, ale ich kultura: jak większość obcych z lat pięćdziesiątych przypominają oni Amerykanów.

Jedną z najlepiej przedstawionych obcych kultur można znaleźć w The Mote in God's Eye (Źdźbło w oku Boga) pióra Larry'ego Nivena i Jerry'ego Pournelle'a, gdzie kultura obcych jest bardziej złożona i bardziej, hm, obca. Moties – zapamiętajcie tę nazwę, bo będziemy do niej wracać w dalszych rozdziałach – mają zdumiewającą łatwość postępowania z maszynerią, rutynowo przebudowują swoje pojazdy kosmiczne podczas lotu. Małe, tak zwane zegarmistrzowskie odmiany wdzierają się do ludzkich pojazdów, z których jeden ostatecznie niszczą, ale jednocześnie reperują i ulepszają wyposażenie innych. Ta mieszanina zniszczenia i pomocy stanowi istotny składnik opisów miejsc, a także samej akcji książki. Pozostali bohaterowie książek Nivena mieszkają w "znanej przestrzeni", która jest dosyć koherentną fikcyjną konstrukcją. Obejmują Outsiderów, którzy żyją w swych szkieletowa-tych pojazdach kosmicznych wystawieni na działanie przestrzeni kosmicznej, podążają za zalążkami gwiazd w ich liczącym 100 tysięcy lat cyklu, wchodzą do Galaktyki i opuszczają ją, pełniąc funkcję dostawców informacji w czymś na kształt handlu wymiennego. Są tam też tchórzliwi, trójnodzy Marionetkowcy, których cała cywilizacja rusza na nowe tereny po pierwszym doniesieniu o wybuchu rdzenia galaktyki, mimo że powstałe w ten sposób promieniowanie nie dotrze do nich przez 20 tysięcy lat. Są też Bandersnatchi, stworzenia ogromnych rozmiarów zamieszkujące wiele światów, rozniesione przez pradawnych Handlarzy Niewolników: nikt nie wie, czy Bandersnatchi są inteligentni, czy nie, ponieważ są bardzo dziwaczni.

Dobrzy obcy z fantastyki naukowej muszą być istotami prawdopodobnymi, nie tylko fizycznie i biologicznie, ale i ewolucyjnie. To samo stwierdzenie musi być prawdziwe w odniesieniu do rzeczywistych obcych, jeśli takowi mieliby istnieć – a wszystko, co wiemy o pochodzeniu życia, wskazuje, że gdzieś, kiedyś powinni istnieć prawdziwi obcy. Pamiętając o tym, zajmijmy się zbadaniem słynnego obcego z serialu Star Trek, istoty zwanej tribble, wymyślonej przez Davida Gerrolda. Przedstawiciele gatunku tribble, znani z ekranów telewizyjnych, to zwierzątka domowe przypominające przytulanki – włochate półkule prawie zupełnie pozbawione cech, ale występujące w wielu różnych kolorach, pospolicie pojawiające się w całej galaktyce. Jesteśmy informowani, że jedzą niemal wszystko, co jest pochodzenia organicznego, i wciąż się rozmnażają. W istocie "połowę swego metabolizmu przeznaczają na rozmnażanie się", "przychodząc na świat, są w ciąży" i "rozmnażają się, kiedy chcą". W trakcie opowieści mnożą się w zdumiewający sposób, zwłaszcza w ciemnych szafach i innych zamkniętych przestrzeniach. Pogłaskane wydają mruczący, wibrujący odgłos, który zdaje się działać na wszystkich uspokajająco.

W scenariuszach serialu Star Trek rzadko rozważa się, czy te obce istoty są prawdopodobne z punktu widzenia ewolucji. W istocie rzadko się tam martwią, czy takie istoty są fizycznie prawdopodobne. My jednak możemy się tym pomartwić i tak zrobimy. Z istotami tribble są problemy. Na przykład jedną z ich najmniej wiarygodnych cech jest to, że wszyscy – poza Kllngonami – je kochają. Istoty te wyraźnie są symbiontaml, jedzą wszystko.

Wszystko?

Kto by chciał symbionta, który wszystko pochłania? Nikt nie odważyłby się pozostawić na wierzchu talerza z jedzeniem. Ale istoty te byłyby świetne do uprzątania resztek, niczym psy z tropikalnych wiosek. A zatem, podążając wzdłuż prawdopodobnej linii ewolucji, zaczynamy sobie wyobrażać istotę obcą jako stwór żyjący w norach, który zjada pożywienie (może rośliny przypominające trawę) poza norą – coś jak królik czy świstak. Ta ostatnia możliwość jest szczególnie interesująca, ponieważ nory świstaków miewają współlokatorów – sowę grzebiącą lub grzechotnika. Wyobraźmy więc sobie norę obcego "egzoświstaka", która jest zamieszkana również przez robakopodobnego szczątkożercę – zjadacza śmieci – znajdującego w opuszczonych jamach mnóstwo jedzenia. W miarę jak ten "prototribble" przystosowuje się do współistnienia z egzośwlstakiem, traci wszelkie cechy, które czynią go odrażającym dla gospodarza. Jeszcze lepiej radzą sobie te prototribble, którym udaje się niezwracanie na siebie uwagi innych mieszkańców nory. A zatem z powodu presji ewolucyjnej stracą rzucającą się w oczy głowę, narządy zmysłów czy narządy ruchu, przekształcając się we wszechobecne symbionty, typu "każda nora powinna mieć swojego". A teraz zastanówmy się nad rozmnażaniem. Tutaj w grę wchodzą bardzo wysokie wymagania. Przestrzeń w norze jest ograniczona, a więc tendencja do rozmnażania musi być powściągana. Zarazem jednak istoty te muszą się mnożyć bardzo szybko w sytuacji, gdy pojawia się szansa na skolonizowanie nowego zespołu nor.

Ten scenariusz nie jest wyłącznie wytworem swobodnej gry wyobraźni. Przed bardzo podobnym problemem stoi Gyrodoctylus, prawdziwy rybi pasożyt żyjący na naszej własnej planecie. Nie może zniszczyć swego rybiego gospodarza, ale we wnętrzu nowego gospodarza musi się szybko rozmnożyć. Te raczej sprzeczne ze sobą wymogi realizuje w taki sposób, że we własnej macicy, podobnie jak rosyjska laleczka, matrioszka, przechowuje dwa, a nawet trzy pokolenia, ułożone jedne w drugich; ponadto sperma z kilku ostatnich zaplemnień może się dostać do każdego dojrzałego zarodka. Ludzka kultura zachodnia stoi obecnie przed problemem bardzo wczesnego macierzyństwa, ale ten pasożyt może zostać babką, zanim się urodzi. Kiedy nie ma warunków do rozrodu, trzyma swe potomstwo bezpiecznie ukryte. Gdy jednak opanuje nową rybę, to zarodki – i ich zarodki – wykluwają się bardzo szybko i wszystkie razem tworzą mieszaną populację nowych pokoleń osobników.

Dokładnie w taki sam sposób nasze prototribble mogłyby "rodzić się, będąc w ciąży". Każdy prototribble angażowałby wiele linii genetycznych – i to dlatego w pojeździe kosmicznym Enterprise pojawia się tylu różnokolorowych tribble, a wszyscy pochodzą od wspólnego przodka. Prototribble w swym normalnym środowisku w księżycowe noce wypełzałyby z nor, ekstatycznie spółkowały na zroszonej egzotrawle i wracały do domów w stanie odnowionej różnorodności genetycznej.

Teraz: układy symbiotyczne współewoluują, więc egzoświstak, z którym prototribble dzielą norę, ewoluuje równolegle ze swymi gośćmi – "goście" to dobre określenie, ponieważ ewolucja wiedzie egzoświstaka w kierunku uniwersalnego organizmu gospodarza. Egzoświstak staje się większy, inteligentniejszy i wprowadza do swojej nory wiele innych gatunków symbiontów. Prototribble ewoluują wraz z nimi wszystkimi, stając się istotami lubianymi niemal przez wszystkich. Młode egzoświstaki, również znacznie większe, zaintrygowane zachowaniem prototribblów, zaczynają je hodować dla ich barwnego umaszczenia, a później – dla ich uspokajającego mruczenia. Niestety, egzoświstaki nie nauczyły się jednej bardzo ważnej rzeczy: jak ograniczać gwałtowne rozmnażanie się swych prototribblów. Może krótkookresowe zalety łatwych-do-mnożenia, łatwych-do-karmienia norowych ulubieńców wzięły górę nad ich poczuciem rozsądku...

Zostawiliśmy Zaratustran w chwili gdy podziwiali elegancką historię ewolucji ich gatunku w wersji Okłamującego dzieci. Nadeszła pora na bardziej krytyczne spojrzenie.

Niszczyciel faktów [Który nie może już dłużej znosić tych kijankowych bzdur]: Świetna historia, tak, ale pod względem naukowym – żałosna.

Okłamujący dzieci: Co takiego, co źle powiedziałem?

Nf: No cóż, na początek: Regulacje... Wówczas było to stworzenie zupełnie inne niż teraz. Początkowo miało dużo mniejszą pamięć, a jego cykl czasowy był znacznie powolniejszy. To był rudymentarny trłbble, a nie ulubieniec. Współewoluował współudzielnie ze swą grupą, a nie ewoluował osobno. I ten kawałek o kijankach – posłuchaj, rozczulamy się nie tylko nad naszą młodzieżą, ale nad wszystkim, co ma kilka ogonów i jedno wielkie oko...

Od [Obrażony]: Uważam, że opowiedziałem tę historię bardzo jasno/prosto (niepotrzebne skreślić), bez zagłębiania się w nieistotne szczegóły dotyczące rozszczepiania piór.7

Nf: Jasno, prosto i błędnie. Szczegóły dotyczące rozszczepiania piór nie są nieistotne, to sedno sprawy!

Od: Dobrze, skoro z ciebie taki mądrala, to przedstaw tę historię po swojemu, a potem Mistrz powie nam, co o tym myślimy.

Nf: To wszystko zaczęło się znacznie wcześniej... od zapylacza, który został nekrofagiem.

Od [Z ostentacyjnym sarkazmem]: Doskonały początek. Pięć słów, a dwa z nich czterosylabowe. Właśnie tego bym się spodziewał po Niszczycielu faktów.

Nf: Przecież świetnie wiesz, co to jest zapylacz, a nekrofag oznacza "zjadający trupy", jasne? Mniej więcej osiem-do-kwadratu gigaoktów temu istniał gatunek małych, wielonogich zwierząt, które zamieszkiwały dziury w gruncie i zbierały pyłek z roślin. Zanosiły ten pyłek do dziury i układały na kupki. Z biegiem czasu zwierzęta te zróżnicowały się w kilka gatunków, wszystkie żywiły się sokami pochodzenia roślinnego – jeden z nich pyłkiem, jeden nektarem, a jeden sokiem z małych kawałków owoców. Wszystkie gromadziły zapasy, a często mieszkały we wspólnych norach. W tym czasie klimat Zaratustry zaczął się zmieniać i dość często pojawiały się nieregularne susze. Jedna grupa rozwinęła zdolność wydzielania antybiotyków, żeby powstrzymać fermentację zapasów soczystego pożywienia. To w okresach suchych pozwoliło tym zwierzętom na korzystanie z innych źródeł pokarmu, a niektórzy członkowie tej grupy zaczęli wykorzystywać bardzo ważne źródło pożywienia, które zawsze pojawiało się podczas suszy – trupy. Trupojady, zanim stały się zdolne do wydzielania antybiotyków, narażały się na zbyt wielkie ryzyko infekcji, ale teraz mogły bezpiecznie spożywać trupie soki. A trupie-soki były tak pożywne, że grupa ta świetnie się rozwijała. Ostatecznie owa grupa zróżnicowała się w sposób prowadzący do siedmiokrotnej symbiozy, a typowa nora zawierała jednego zbieracza nektaru, jednego zbieracza pyłku, jednego ogryzacza owoców, jednego poszukiwacza trupów, jednego obrońcę trupów, jednego barmana...

Od: Barmana?

Nf: Pilnował soków zebranych przez pozostałych. Plus garncarz, który robił garnki, gdzie barman przechowywał ciecze. Pierwsi trzej jedli tylko to, co sami zebrali, a pozostali jedli wszystko, chociaż garncarze na ogół specjalizowali się w glince popijanej nektarem z odrobinką świeżego trupiego soku: całość wstrząśnięta, niemieszana.

Goniący choroby: A my wyewoluowalłśmy z tych siedmiu symbiotycznych gatunków?

Nf: My tworzymy jeden gatunek, więc nie mogliśmy powstać ewolucyjnie z siedmiu. Nie, my powstaliśmy w wyniku ewolucji z czegoś innego.

Kłamiący dorosłym: Z czego?

Nf: Z pasożyta, który podpełzał do poszukiwaczy trupów, gdy oni spali, i wysysał ich krew.

Kd: Co takiego? Wampiry?

Nf: Oktymalność może wyrastać z emocjonalnie nieakceptowalnych początków... W zrównoważonej ekologii nory ci protozaratustranie rozkwitali, a kolejne pokolenia miały coraz większe rozmiary. Wreszcie stali się prawie tak duzi jak zwierzęta, na których pasożytowali, ale na długo wcześniej przerzucili się na takie samo pożywienie, jakim żywili się ich byli gospodarze. Wszystkie mieszkające w norze zwierzęta powoli rozwinęły doskonalsze mózgi i skuteczniejsze narządy zmysłów. Protozaratustranie byli tolerowani w norze, ponieważ nauczyli się być ogólnie pożyteczni – nosili dzieci, wykonywali różne prace. Na tym etapie bardzo ważna stała się rola Regulacji.

Kd: Regulacji? A to dlaczego?

Nf: Jak Okłamujący dzieci nigdy nie zdołał poprawnie powiedzieć, Regulacje działały w norze jako tribble, konsumując śmiecie i odchody. Z czasem jednak rozwinęły się w ruchome tablice-ogłoszeń-z-latrynami. Hm – to dość złożona historia.

Wykonawca rozrywek: Chcesz powiedzieć, że do tej pory była prosta?

Nf: Ciąg logiczny jest bez zarzutu, ale ponieważ każda historia ewolucyjna to zapis rozwijających się strategii w samoorganizującej się grze-koszmarze, to szczegóły bywają dziwaczne. Musicie pamiętać, że jedna z dominujących na Zaratustrze ras, do której należymy i my wraz z symbiontami-nory, miała odbyt w każdej stopie. Zalety takiego rozwiązania są tak oczywiste, że prawie nie warto ich wymieniać: podwójny przewód trawienny to użyteczna nadwyżka – zwierzę może przeżyć po uszkodzeniu jednego przewodu. A jeśli odchody są składane bezpośrednio do gruntu, to mogą być bez trudu przerobione przez bakterie gruntowe.

Od: Tak, tak, wszyscy o tym wiemy, nauczyliśmy się tego jako okłamywane dzieci.

Nf: A jednak, Dzieciokłamco, to prawda. Jest to wyraźnie nieskuteczne rozwiązanie: składanie odpadów na dnie nory i czekanie, by przyszły prototribble i je pochłonęły. Znacznie skuteczniejsze jest składanie odchodów wprost na skórze prototribblów, żeby zostały natychmiast wchłonięte. A to dało symbiontom-nory zdolność "pozostawiania wiadomości", na które mogą reagować inni.

W ten sposób prototribble stały się graffitowalne dla symbiontów-nory, w elementarny sposób, rzecz jasna. Jednak był też pewien problem. Prototribble, żeby poradzić sobie z różnym składem chemicznym siedmiu różnych rodzajów odpadów, musiały znaleźć sposób na wykrywanie, jakiego rodzaju zwierzę się na nie wypróżnia, i wytworzyły wrażliwą warstwę powierzchniową, która rozróżniała siedem symbiontów na podstawie kształtu ich stóp. Ta warstwa w odpowiedzi produkowała pewien ślad chemiczny – rozumiecie, to był zwiastun ogłoszeniowo-tablicowej skóry Regulacji.

Od: Zdaje się, że wszyscy to chwytamy, tak.

Nf: Sam prototribble rozwinął się w poprzednika Regulacji, a żeby nie komplikować całej sprawy, odtąd będę o nim mówił, używając tej właśnie nazwy. Nadszedł czas niezwykłego bombardowania przez meteory, które doprowadziło do braków pożywienia. W różnych norach wymarły rozmaite symbionty. Ich miejsce zajęli protozaratustranie i w każdej roli musieli sobie radzić z Regulacjami. Bo inaczej Regulacje zaczynały chorować – przywykły do określonych rodzajów odchodów w połączeniu z określonymi śladami stóp. A tak się złożyło, że protozaratustranie mieli giętkie stopy o czterech wyrostkach stanowiących zaczątki naszych palców. Nauczyli się (używam tego określenia dość swobodnie) ustawiać swe palce tak, by imitować ślady dowolnego z siedmiu symbiontów-nory, a w ten sposób mogli z powodzeniem występować w roli każdego z symbiontów.

Gc: Chyba się domyślam, dokąd to wszystko zmierza. Analizowałem to trochę na studiach medycznych. Wszystko zależało od metod rozrodu poszczególnych stworzeń... Niech powącham – tak, teraz pamiętam. Protozaratustranie kojarzyli się z mieszkańcami z innych nor, tworząc ścisłe więzy genetyczne. Podobnie Regulacje – ale te potrafiły też klonować się bezpłciowo.

Wr: Proszę wprowadzić klony.

Nf: Zamknij się. Tak, reakcja klonowania jest uruchamiana przez zanurzenie Regulacji w wodzie i karmienie po północy. Musiało to odkryć jedno ze zwierząt w norze. Ponieważ protozaratustranie byli wszystkożerni, to okresy suszy było im łatwiej przetrwać niż innym symbiontom-nory. Wyspecjalizowane symbionty-nory, jeden po drugim, zastępowali zmienni protozaratustranie, aż w końcu wszystkie gatunki symbiontów-nory wymarły.

Kk: Dobór naturalny?

Nf: W pewnym sensie. W naszej wczesnej historii doszło do dość wstydliwego epizodu. Otóż ostatni żyjący potomkowie symbiontów-nory byli celem systematycznych polowań i zabijania, ale przemknijmy nad tym szybko, bo było to żenująco nieoktymalne. Podsumujmy: w norach zamieszkały septuplety protozaratustran wraz z prymitywnymi, lecz graffitowalnymi wersjami Regulacji. Rzecz jasna, w przekazach, jakimi zostali zaprogramowani, nie było żadnej spójności, ale na to przyszedł czas później. Istotną cechą – zdaje się, że przypadkową – był fakt, że gdy Regulacje ulegały klonowaniu, to informacje chemicznie zapisane na ich skórze były niemal dokładnie kopiowane. Podczas kojarzenia się w pary te informacje, oczywiście, zostały zmieszane. A teraz wreszcie dochodzimy do punktu, w którym powstał Okłamujący dzieci: nory zawierające septuplety protozaratustran plus graffitowalne Regulacje.

Od [Groźnie]: A potem?

Nf: Było mniej więcej tak, jak to opowiedziałeś.

Od [Rozgoryczony]: To co ci się nie podobało? Moja opowieść cały czas była OK. ["OK" to w języku Zaratustron określenie pochodzące od wyrażenia "oktymalnie korekt", którego podtekst bardzo przypomina ziemski, północnoamerykanski zwrot "politycznie poprawny".]

Nf: Ty, oczywiście, zatarłeś wiele komplikujących czynników. Na przykład nie wiemy, jak Regulacje nabyły zdolności wykorzystywania środków chemicznych w działaniu i komunikacji, ale wiemy, że ich mózgi to warstwy tuż pod skórą wrażliwe na ślady chemiczne.

Od: Ale my sami, Zaratustranie, nie wiemy również, w jaki sposób robimy rzeczy analogiczne.

Nf: Zatem to jest oczywiście bardzo głębokie pytanie.

Kd [Który zgubił się w szczegółach i usiłuje podsumować ogólny wątek opowieści]: Wydaje mi się, że zarówno ty, jak i Okłamujący dzieci wmawiacie nam, że oktymizm pierwotnie powstał z septymizmu l że septymizm był czysto przypadkowy. To absolutna herezja i muszę cię przestrzec, że...

Nf: Ach, tak mogłoby się wydawać. Zgadzam się, że nie Istnieje żaden oczywisty powód, by uznać, że pierwotne symblonty-nory koniecznie musiały utworzyć sieć siedmiogatunkową.

Kd: Uważam, że takie gadanie jest wywrotowe.

Nf: Jak już mówiłem, tak mogłoby się wydawać. Jednak działają tu głębsze zasady. Jasne jest, na przykład, że każda z siedmiu standardowych niemlstrzowskich ról, jakie znajdujemy w oktuplecie Zaratustran, odpowiada jednej z pierwotnych ról siedmiu symbiontów-nory.

Gc: Naprawdę?

Nf: Naprawdę. Posłuchaj, weźmy za przykład twoją własną specjalność: Goniący choroby. To rola, która najwyraźniej rozwinęła się z roli "obrońcy trupów".

Gc: Nie bardzo czuję związek – a jeśli go czuję, to jesteś w ciężkich tarapatach.

Nf: Nie, źle zrozumiałeś moje wnioskowanie. To bardzo naturalne, że obrońca trupów rozwija doskonalszą strategię: broni przyszłego trupa. Strategia niewątpliwie ewoluowała stopniowo, początkowo jako kręcenie się wokół zwierzęcia bliskiego śmierci – podobnie jak robi to ziemski sęp – potem jako podążanie za starszymi zwierzętami i pomaganie im w unikaniu niebezpieczeństw, aż wreszcie, po przejściu przez cały łańcuch rozwojowy, przyjęło formę udzielania pomocy przy narodzinach dzieci.

Kd: Jakie to wszystko ma znaczenie? Nadal czuję woń przypadkowego kryptoseptymizmu!

Nf: Wcale nie. Dlaczego siedem pierwotnych ról symbiontów-nory plus jedna dodatkowa rola Mistrza doprowadziło do powstania doskonałego umysłu grupowego? Oczywiście dlatego, że na zapleczu, bez przerwy, działała zasada oktymizmu. Musiało być siedem symbiotycznych gatunków, bo w przeciwnym razie cały ten proces nie doprowadziłby do naszego powstania!

Kk: Och, oczywiście. To działanie zasady zaratropowej.

Kd: Wcale nie jestem przekonany, że jest choćby krztyna wiarygodności w tej zaratro...

Mistrz [Wyczuwając potencjalny konflikt i po raz pierwszy i jedyny włączając się w dyskusje]: Tak bardzo się cieszę, że wszyscy się zgadzamy.

Kd: Hm – naprawdę?

M: Zdecydowanie.

Kd: Och. Cóż. Więc wszystko w porządku.

M: Świetnie. Zaraz zagraffituję nasz konsens na Regulacjach.

Wróćmy teraz na Ziemię, ale wyciągnąwszy pewien pożyteczny wniosek z naszych pozaziemskich wypraw: każda zmiana zachodząca w jakimś gatunku wpływa na inne gatunki. To prowadzi nas do kolejnego rozróżnienia między typami Innowacji, przypominającego rozróżnienie uniwersalne/parafialne, a jednak innego, które nazwiemy rozróżnieniem publiczne/prywatne.

Gdy zwierzę będące celem polowań robi się szybsze lub większe, utrudnia to życie polującym na nie drapieżnikom; podobnie jeśli drapieżnik zyskuje ostrzejsze pazury lub zęby, to ma więcej szczęścia w chwytaniu ofiar. Takie zmiany wpływają na kilka Innych gatunków, ale właściwie mogą zostać wcielone w ekosystem, nie wywracając go do góry nogami. Na przykład na trawę zjadaną przez zwlerzęta-ofiary nie wpływa zbytnio tempo, w jakim zwierzęta te po niej biegają. (Mogą nastąpić jakieś drobne zmiany, drobne zmiany zachodzą zawsze, ale nie są one czymś specjalnie Istotnym, a my nie będziemy się przejmować niczym, co nie jest absolutną nowością). Dla odmiany pomyślcie o organizmie takim jak bakteria, która właśnie posiadła zdolność fotosyntezy i usuwa do środowiska wysoce trujący metabolit – tlen – w ten sposób zmieniając reguły dotyczące wszystkich. My, ludzie, nie myślimy o tlenie w kategoriach trucizny, ponieważ powstaliśmy w wyniku ewolucji z istot, które rozwinęły się tak, by wykorzystać tę nową cechę środowiska, jednak tlen był naprawdę bardzo trujący dla stworzeń, które zostały wyparte. Podobnie, na mniejszą skalę, ewolucja traw zmieniła wiele reguł obowiązujących inne formy ziemskiego życia, zarówno roślinnego, jak i zwierzęcego. Trawy skutecznie uniemożliwiają dotarcie do ziemi innym nasionom, bo tworzą murawę; chwasty pojawiają się na trawnikach tylko dlatego, że je krótko strzyżemy. Trawy sprawiają, że małe jeziorka i stawy są znacznie mniej trwałe, bo rośliny te wrastają w nie od strony brzegów. I trawa naprawdę mocno utrudnia życie roślinożercom w podeszłym wieku, ponieważ jej liście są pełne krzemionki bardzo szybko ścierającej zęby. Zatem wszystkie żywiące się trawą zwierzęta, od koników polnych po owce, muszą mieć opracowany sposób postępowania z tak bardzo ściernym pożywieniem. W istocie, można przekonująco argumentować, że gdyby meteoryt K/T nie zmiótł dinozaurów z powierzchni Ziemi, to dokonałyby tego trawy. Wydłużając dalej naszą listę przykładów: istnienie ryb zdolnych do swobodnego unoszenia się w wodzie oraz obecność rekinów zmieniły wszystkie zasady życia morskiego, podobnie jak istnienie drzew, węży i owadów wysysających krew zmieniło zasady obowiązujące na lądzie.

Zatem: pewne innowacje wpływają jedynie na wąską grupę gatunków – i te są prywatne. Inne mają wpływ tak dramatyczny, że wszelkie życie, również dzielące tę część biosfery, musi się przystosować w reakcji na te zmiany: te innowacje nazywamy publicznymi. Rozróżnienie prywatny/publiczny jest niezależne od rozróżnienia uniwersalny/parafialny. Innowacja parafialna może być prywatna lub publiczna; podobnie jest z uniwersalną. Szczególnie ważne są innowacje, jednocześnie uniwersalne i publiczne, ponieważ reprezentują zmiany na ogromną skalę, które "tylko czekają na to, by się zdarzyć". Jak już pisaliśmy, są powody, by przypuszczać, że każda planeta, na której woda jest w stanie ciekłym, wyprodukuje jakieś formy życia oraz że niektóre z tych form, wcześniej czy później, zmienią atmosferę z redukcyjnej na utleniającą. Na tym etapie ewolucja form życia będzie się wiązać ze znaczną symbiozą ewolucyjną, w której organizmy wrażliwe na tlen wnikają do organizmów wykorzystujących tlen, dzięki czemu ograniczają stres wywołany pojawieniem się tego toksycznego związku. Czujemy potrzebę przekonywania, że większość planet wybierze wtedy drogę, którą obrała nasza, przechodząc do komórek eukariotycznych, a potem do różnych form wielokomórkowych, jak organizmy z Burgess... ale podejrzewamy, że taka argumentacja byłaby z naszej strony jedynie dowodem braku wyobraźni. Z pewnością muszą być możliwe inne drogi.

Z rozróżnieniem publiczny/prywatny w odniesieniu do przyczyn wiąże się odpowiadające mu rozróżnienie rodzajów skutków, jakie te przyczyny powodują. Układy rozwijające się mogą się zmieniać na dwa radykalnie różne sposoby. Jeden z nich to stosunkowo powolne i "naturalne" zmiany następujące w już istniejących cechach, na przykład pojawianie się coraz lepszych soczewek oka. Drugim jest szybkie, niemal nieciągłe wprowadzenie rewolucyjnego, nowego elementu: komórki eukariotycznej jako reakcji na atmosferę nasyconą tlenem. W naszym obrazie przestrzeni fazowej, gdzie każde zdarzenie zachodzące naprawdę jest otoczone widmowymi towarzyszami – zdarzeniami, które mogły się pojawić zamiast zdarzeń rzeczywistych, bądź takimi, które jeszcze mogą nastąpić – rozróżnienie takie jest wyraźne. Zmiany pierwszego rodzaju, które nazwiemy poszukiwaniami, badają bezpośrednie sąsiedztwo istniejącej przestrzeni fazowej; nowości są tak bliskie tego, co już było obecne, że te nowości – lub coś do nich podobnego – były mniej bądź bardziej nieuniknione. Zmiany drugiego rodzaju, które nazwiemy eksplozjami, mają wpływ na samą przestrzeń fazową, otwierają zupełnie nowe obszary. W takiej nowej, rozszerzonej przestrzeni fazowej gra nie zdążyła się jeszcze skanalizować, jej strategie dopiero muszą się rozwinąć, jej gracze to amatorzy. W miarę upływu czasu układ uczy się tego, co działa, a co nie, gracze stają się zawodowcami, strategie się kanalizują, a przestrzeń fazowa zyskuje dobrze określoną geografię. Innowacje publiczne prowadzą do eksplozji ze znacznie większym prawdopodobieństwem niż innowacje prywatne.

Rozróżnienie eksplozji i poszukiwania jest potrzebne, aby podjąć próbę odpowiedzi na jedną z wielkich zagadek ewolucyjnych, której przykładem był rozwój Zaratustran: od pasożyta do inteligentnego oktupletu. Dlaczego ewolucja prowadzi do coraz większej złożoności? A właściwie, czy naprawdę tak jest? Musimy się zmierzyć z tym zagadnieniem, jeśli mamy zamiar przekonywać, że takie ogromnie złożone byty, jak inteligencja i świadomość, są "naturalnymi" skutkami ewolucji zachodzącej w odpowiednich okolicznościach. Skąd "bierze się" złożoność? Będziemy przekonywać, że odpowiedzią jest współudział. Przypomnijcie sobie z treści rozdziału 3, że współudział pojawia się wtedy, gdy dwie różne przestrzenie fazowe, każda z własną dynamiką, zostają sprzężone i zmieniają się nawzajem w sposób rekurencyjny, tworząc w połączonej przestrzeni dynamikę emergentną.

Zgodnie z tradycyjnym poglądem, który wyrażają wszyscy poza ekspertami w dziedzinie ewolucji, w całej historii życia na Ziemi złożoność ciągle rośnie. W rzeczywistości niezupełnie tak jest, co między innymi oznacza, że każde ważne wyjaśnienie ogólnego wzrostu złożoności, "dowodzące", iż złożoność zawsze rośnie, musi być błędne! Żeby się przekonać, dlaczego tak jest, rozważmy stwierdzenie: "Dziś ludzie żyją dłużej". To też nie jest stwierdzenie prawdziwe: niektórzy ludzie nie żyją dłużej. Dokładniejsze, lecz mniej zręczne stwierdzenie brzmi: "Teraz więcej osób dożywa określonego wieku niż kiedyś". Na tej samej zasadzie stwierdzenie: "Złożoność jest dziś większa" lepiej wyrazić jako: "Pewne organizmy są dziś bardziej złożone". W końcu obecnie istnieje równie wiele bakterii jak dawniej – może nawet więcej, skoro ekosystem stał się bardziej zróżnicowany – a nie są one, przypuszczalnie, bardziej złożone, niż były kiedyś. Prawdopodobnie są bardziej wyspecjalizowane niż niegdyś. Wzrost złożoności pojawił się jako wynik dodania struktury nadrzędnej do istniejących już struktur. Przypomnijcie sobie, że około 2 miliardów lat temu pojawiły się jednokomórkowe eukarionty, takie jak dzisiejsze ameba i pantofelek; potem, miliard lat temu – organizmy meduzopodobne oraz płazińce; następnie, 570 milionów lat temu, eksplozja kambryjska doprowadziła do ogromnego zróżnicowania planów budowy ciała, widocznego w miękkociałych stworzeniach z Burgess z okresu o mniej więcej 40 milionów lat późniejszego; a jakieś 500 milionów lat temu, pod koniec okresu kambryj-skiego, pojawiła się bardziej znajoma fauna morska obejmująca wiele rodzajów ryb.

W okresie kambryjskim – a nawet i teraz – nadal znajdujemy wiele bakterii, ameb, meduz, robaków płaskich... Ich złożoność nie wzrosła. Podstawa "piramidy życia" – hierarchii istot żyjących współcześnie – jest równie szeroka jak zawsze; jedynie na samej górze przybyło parę, zwykle mniejszych, grup stworzeń bardziej złożonych. To one właśnie wydają się znacznie bardziej .oczywiste istotom takim jak my, które nie widzą tego, co mikroskopowe. Widłonogi (malutcy, krewetkopodobni mieszkańcy planktonu) oraz ryby są, przypuszczalnie, najważniejszymi stworzeniami tej planety, jeśli za miarę ważności przyjmiemy całkowitą masę, natomiast owady, ptaki, ludzie i zwierzęta domowe bardziej rzuciłyby się w oczy przybywającemu z wizytą Zaratustraninowi.

Więc dlaczego życie wydaje się podążać – krok po kroku i kumulatywnie – w stronę złożoności? Jedną odpowiedź podaliśmy w rozdziale 4, a sprowadza się ona do tego, że nie ma innej drogi. Pomyślcie o żywych stworzeniach jako o kamieniach tworzących mur bez zaprawy, w którym organizmy bardziej złożone znajdują się w górnych warstwach. Zaczynając od warstwy najwyższej, następna warstwa jest już zajęta przez stworzenia, które robią swoje w dość skuteczny sposób, więc nowy przybysz miałby ogromne trudności ze znalezieniem jakiegoś punktu zaczepienia. Jedyne miejsce, gdzie istnieją nowe nisze ekologiczne – sposoby utrzymywania się przy życiu – znajduje się "w górze", a odnajdujemy je, podwyższając mur jeszcze trochę, w stronę królestwa złożoności. Tak właśnie, w naturalny sposób, postępują powolne zmiany poszukiwań. Drugi rodzaj zmian, eksplozje, mogą albo doprowadzić do gwałtownego wzrostu złożoności, albo nagle wszystko bardzo uprościć, i to dlatego wzrost złożoności nie jest bezwzględny. Eksplozja, która doprowadziła do tego, że ssaki zatrzymują swoje młode we wnętrzu własnego ciała, uprościła ich DNA, ponieważ niepotrzebne już okazały się mnogie, niezbędne zwierzętom ziemno-wodnym plany na nieprzewidziane okoliczności, pozwalające na radzenie sobie ze zmianami temperatury środowiska.

Jak zwykle, nie zawsze wszystko jest tak jasne i proste. Istnieją organizmy, które uległy "uproszczeniu" – dlatego, że zajęły nowe nisze. Psi tasiemiec dopóty nie mógł ewoluować, dopóki nie pojawił się pies. Zupełnie nowe wzorce życia jednak rzadko powstają w taki sposób. Wiele ważnych innowacji pojawia się z pozornie prostych, ale wyspecjalizowanych form larwalnych po wyrzuceniu z historii ich życia stadium osobnika dojrzałego: przykładem jest ewolucja strunowców z larw szkarłupni. Podobnie kręgowce przypominają larwalne etapy życia wczesnych strunowców, gady mogły rozwinąć się z larw płazów, ssaki są bardziej podobne do zarodków gadów niż do ich dojrzałych postaci. Można przekonująco twierdzić, że wiele – jeśli nie większość – prawdziwie radykalnych zmian w naszej ewolucji wiązało się z ewolucją stadiów larwalnych (ryc. 21).

Ryć 21. Wymyślony ciąg Ilustrujący znaczenie form larwalnych dla ewolucji. Białe strzałki łączą larwy z ich postaciami dojrzałymi, a strzałki czarne (hipotetyczne) – larwy z postaciami dojrzałymi innych gatunków, które mogły powstać z nich na drodze ewolucji.

Albo rozważcie plankton. Plankton to zbiorcze określenie obejmujące wszystkie małe organizmy dryfujące po morzach w górnych warstwach wód. To dryfujące życie ma ogromnie interesującą historię, a wiele ważnych organizmów dzisiejszego planktonu rozwinęło się ostatnio; jednak większość z nich istnieje naprawdę od bardzo dawna. Mamy nanoplankton – bakterie i małe komórki glonów stanowiące ogromną masę producentów, którymi żywią się inne organizmy; ten rodzaj planktonu istniał na długo przed fauną, którą odnaleziono w łupkach na przełęczy Burgess. Żywi się nim wiele drobnych organizmów, od okrytych skorupką ameb (których skamieniałe skorupki tworzą kredę) do skorupiaków. Skorupiaki nie są bezpośrednimi następcami pierwotnych stworzeń żywiących się nanoplanktonem, bo te zniknęły całe wieki temu. Tak naprawdę nie wiemy, czym były te zjadające nanoplankton istoty sprzed miliardów lat, ale snujemy przypuszczenia: na przykład mogły być dużymi, orzęsionymi pierwotniakami, takimi jak pantofelek (Poramectum). W każdym razie do tej obfitej, produktywnej, dobrze oświetlonej warstwy szybko wtargnęły inne stworzenia, z których wiele zdobywało pokarm przez filtrację, jak dzisiejsze wieloryby. Gdy życie stopniowo zaczęło wypełniać morza, wiele takich filtrujących wodę organizmów przyjęło osiadły tryb życia, jak na przykład małże czy kaczenice, ponieważ bogactwo życia w wodzie tworzyło obfity deszcz pokarmu – odchodów i martwych szczątków opadających na dno. I podobnie jak współczesne formy stworzenia te "wysyłały" swoje larwy w górę, w rejony zasobne w plankton, gdzie potomstwo mogło wzrastać, nie stanowiąc konkurencji dla swych rodziców. Życie w otoczeniu planktonu było jednak tak wygodne, że wiele form larwalnych zupełnie zatraciło osiadły, dojrzały etap życia i pod koniec życia larwalnego zaczęło się rozmnażać. Zatem obecnie plankton w dużej mierze składa się z różnych stadiów larwalnych, które mają zdolność rozmnażania płciowego.

Bardzo pospolite skorupiaki widłonogi (Copepodd) są wyraźnie młodocianymi postaciami pewnych dojrzałych organizmów – wedle jednego z przypuszczeń: trylobitów – ale są to takie młodociane formy, które rozmnażają się właśnie w stadium młodości. Istnieją również polujące na nie drapieżniki, takie jak strzałki, a także cała gromada tymczasowych mieszkańców, jak larwy kaczenic, larwy omułków i oczywiście larwy ryb. Widłonogi, odnosząc taki sukces, przygotowały grunt dla następnych większych larw, które powędrowały wyżej, w rejony planktonu, i zaczęły się nim żywić... Obecnie to źródło pokarmu jest tak obfite, że umożliwia przeżycie nawet największym zwierzętom, jakie kiedykolwiek oglądała nasza planeta – ogromnym wielorybom. Odwiodło ono nawet rekina wielorybiego i największego z rekinów, Cetorhinus mcudmus, od mięsożernego trybu życia.

Najważniejszą cechą tego typu opowieści ewolucyjnej jest to, że na każdym etapie cały kontekst zmienia się pod wpływem tego, co się dzieje. Pojawianie się coraz większej liczby pewnych form życia zmienia reguły rządzące zachowaniem i ewolucją następnych form. Dostrzegamy to w ewolucji Zaratustran. Wczesne symbionty-nory dobrze funkcjonowały, nie było "potrzeby" zmieniania ich na coś innego; jednak fakt, że były bardzo udane, ułatwił jednemu z ich pasożytów opanowanie całego systemu. Po drodze zdarzyły się różne "wypadki" i tak się złożyło, że niektóre organizmy potrafiły wykorzystać zwłoki, a po-' nadto istniały zwłoki, które mogły być wykorzystane. Regulacje to zaledwie jedna z wielu możliwości, ale gdy ta możliwość raz została zrealizowana, inne zniknęły; strategia uległa skanalizowaniu, a przestrzeń fazowa została przycięta, nawet mimo budowania nowych regionów. Takie układy matematycy nazywają układami rekurencyjnymi: są to układy samozasilające. My ten szczególny typ rekurencji nazywamy współudziałem – układ tworzy sam siebie, przez samozasilanie. Krótko mówiąc, układy współudzielne to układy organiczne.

Współudział tworzy uniwersalną drogę. Podążając nią, poszczególne organizmy, a nawet całe ekosystemy, mogą się stawać coraz bardziej złożone. Sam współudział to jeszcze nie wszystko: istotne jest, że mamy do czynienia ze złożonością zorganizowaną, utworzoną dzięki różnym procesom generującym układ, który działa, i to nawet wtedy, kiedy się zmienia. Okazja w ekologicznej partii snookera trwa, mimo że zmienia się kształt stołu. Stół spełnia jednak nadal swoją funkcję, chociaż rozgrywana gra nie jest już tą, dla której był pierwotnie zaprojektowany. Same oddziaływania nie wystarczą, by to osiągnąć. Na przykład gra oddziałuje ze stołem w sytuacji, gdy rzucasz bilą do snookera w jedną z nóg stołu i stół pada. Zamiast tego musi zajść współudział gry i stołu, ich wzajemne reakcje muszą być rekurencyjne i muszą budować nową, łączną przestrzeń fazową. Co to za przestrzeń, dowiadujemy się dopiero wtedy, kiedy przestrzeń ta się już pojawi.

To oznacza, że każda planeta musi przeżyć własną historię ewolucyjną, żeby "przekonać się", czym się stanie; więc gdyby można było przeprowadzić ewolucję dwa razy na tej samej planecie, to za drugim razem jej wynik byłby przypuszczalnie inny. Gdyby nora na Zaratustrze nie zawierała tribble'a – a nora działała zupełnie dobrze i bez niego – to nie powstałby prekursor Regulacji. Bez Regulacji protozaratustranie nie przejęliby ról symbiontów-nory. Gdyby do tego nie doszło, nie rozwinęłaby się ta szczególna forma inteligentnego Zaratustranina, niezłomnego oktymisty, którą poznaliśmy i pokochaliśmy. Podobnie na Ziemi formy żywych stworzeń prawdopodobnie byłyby zupełnie inne – nawet w wypadku bakterii. Jest to podstawą pierwotnego argumentu Goulda w związku z fauną z Burgess: ewolucję mogą kształtować zdarzenia przypadkowe. Niewątpliwie. Ale to nie oznacza, że ewolucja może podążać po zupełnie dowolnym szlaku. Istnieją ograniczenia, które sprawiają, że część dynamicznych ścieżek jest bardziej naturalna od innych. Na Ziemi znajdujemy wiele przykładów konwergencji – "zbieżnej ewolucji", w której ta sama forma powstawała na zupełnie różne sposoby – powiedzmy: skrzydła ptaków i skrzydła nietoperzy. Wspólna jest potrzeba lotu i to istotnie wpływa na kształt każdego latającego zwierzęcia. Gdy tylko spojrzymy na ten głębszy poziom, nie tyle poziom form zewnętrznych, co poziom ról w ekosystemie, to odkryjemy wiele wspólnych regularności i znacznie mniej kwestii przypadkowych. Stwierdzenie Goulda odnosiło się do spraw parafialnych: tak, one w tym drugim podejściu z łatwością mogą być inne. Sprawy uniwersalne też pozostaną mniej więcej takie same – jedynie będą realizowane przez inne organizmy o odmiennych planach budowy ciała. Gdyby osunięcia błota, którym zawdzięczamy łupki z Burgess, zabiły wszystkich żyjących przedstawicieli podtypu obejmującego dziś również nas, to nie powstalibyśmy. Ale można się założyć o wszystko, że w końcu rozwinąłby się jakiś inny rodzaj inteligentnych stworzeń, ponieważ inteligencja jest cechą uniwersalną, a jako taka zawsze jest potencjalną cechą ewolucyjnej przestrzeni fazowej. I kiedy potencjał ten zaistnieje, resztę załatwi rezonans Murphy'ego.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 6
SIEDLISKA NEURONÓW

Jeden z epizodów serialu telewizyjnego Trials of Life (Utrapienia życia) wiązał się ze sfilmowaniem godnego uwagi zachowania pewnej błonkówki z rodziny nastecznikowatych. Samica znajduje pająka ptasznika, żądli go w celu sparaliżowania i zaciąga do swej jamki. Potem składa w jego ciele jaja, żeby wylęgnięte z nich larwy miały własne, pewne źródło pożywienia. A przynajmniej tak się twierdzi we wszystkich podręcznikach. Pierwsza próba sfilmowania takiej sekwencji zdarzeń udała się znakomicie – poza tym, że pod sam koniec samica zapomniała o złożeniu jaj. Następna próba rozwijała się bardzo pomyślnie, póki nie nadleciał ptak, który zjadł błonkówkę. Przy trzeciej próbie nastecznik nie zdołał znaleźć pająka... itd., w sumie tuzin czy więcej prób. Żadna z filmowanych samic nie zdołała ukończyć tej sekwencji zgodnie z podręcznikowym opisem. Mimo to ostatecznie nakręcono świetny film: zmontowano zdjęcia kilku różnych nasteczników, by dokładnie odtworzyć podręcznikową opowieść. Powinno się jednak wybaczyć komuś, kto wyciągnął stąd wniosek, że prawdziwe błonkówki nie czytają podręczników.

W poprzednim rozdziale wprowadziliśmy ważne rozróżnienie cech uniwersalnych i parafialnych w ewolucji i mimochodem przekonywaliśmy, że inteligencja jest uniwersalną strategią ewolucyjną, na którą z dużym prawdopodobieństwem można trafić wszędzie tam, gdzie życie wystarczająco się zakorzeniło. W tym rozdziale potraktujemy ten temat subtelniej, badając ewolucję inteligencji na naszej własnej Ziemi. Ortodoksyjna wersja tej historii ma charakter redukcjonistyczny. Zaczyna się od szczątkowych narządów zmysłów, przechodzi do komórek nerwowych łączących się w sieci i coraz sprytniejszych, a osiąga kulminację w szczególnie sprytnej sieci komórek nerwowych, zwanej mózgiem Alberta Einsteina. Będziemy to nazywać teorią "sprytnej komórki nerwowej". Jest to opowieść fascynująca i ma tylko jedną wadę – pomija większość spraw związanych z ewolucją inteligencji. Dopóty stworzenia nie mogą się stać inteligentne, dopóki nie ma czegoś, wobec czego można być inteligentnym. Zatem musimy się zająć niektórymi pytaniami postawionymi na początku Wytworów, dotyczącymi związku między ludzką inteligencją i ludzką kulturą. Będziemy przekonywać, że jest to para połączona przez współudział, współewoluująca, karmiąca się sobą nawzajem, wspólnie modyfikująca się na każdym etapie.

Mimo wszystko trudno nie zacząć od mózgu, więc tak właśnie zrobimy. Opowieść o mózgu jest nierozerwalnie spleciona z opowieścią o komórkach nerwowych, ponieważ sieci komórek nerwowych stanowią zarówno "maszynerię", jak i "moc obliczeniową", konieczne do działania mózgu. Jest ona też nierozerwalnie połączona z rozwojem zmysłów, gdyż początkowo głównym powodem posiadania komórek nerwowych było interpretowanie sygnałów odbieranych przez narządy zmysłów i reagowanie na te sygnały. Komórki nerwowe są również zamieszane w sprawy ruchu, a więc wszystkie aspekty istot żywych – zmysły, ruch, mózg i inteligencja – tworzą jedną całość. Zwykle opowiada się tę historię tak, że najpierw omawia się zmysły, potem komórki nerwowe, a wreszcie mózg, i do pewnego stopnia pójdziemy tym samym tropem. Będziemy jednak twierdzić, że ani zmysły, ani mózg nie mogą się rozwinąć osobno: zmysły nie mogą wyjść poza dość szczątkowy stan bez mózgu, który je interpretuje, kontroluje, dostraja

i na nie reaguje; mózg nie powstałby, gdyby nie miał czegoś, co by go mogło zająć, toteż zmysły wydają się możliwością dość oczywistą. Zatem zmysły i mózg rozwijały się we wzajemnym oddziaływaniu.

Nasze mózgi są adaptowalnymi maszynami powszechnego użytku. Zamiast reagować w wyspecjalizowany "mechanicznie", odruchowy sposób, mózgi mogą się przystosowywać, uczyć i zmieniać. Opowieść o mózgu to historia rezonansu Murphy'ego: przypadkiem mieszkamy w takim rodzaju wszechświata, w którym istnieją wszystkie składniki potrzebne do utworzenia mózgu, mózgi zaś są tak pożytecznymi wynalazkami, że w takim wszechświecie pojawią się nieuchronnie. Istnieją powody, dla których ewolucja mogła faworyzować adaptowalne układy nerwowe powszechnego użytku – a czego ewolucja zapragnie i co może dostać, to faktycznie dostanie. Nawet najbardziej przewidywalne potrzeby zwierząt nie są najlepiej zaspokajane przez układ nerwowy, który przypomina tandetną zabawkę elektroniczną, zaprogramowaną do wykonywania jedynie kilku rutynowych funkcji. Na przykład pomyślcie o stworzeniu równie "prostym" jak filtrujący wodę zjadacz planktonu. Mimo że jego pokarm może zawsze mieć ten sam kształt, rozmiar

i naturę, to w określonych warunkach jego rozkład przestrzenny nie zawsze jest równomierny. W takiej sytuacji zwierzę potrafiące połączyć swój rutynowy program zdobywania pokarmu z bardziej elastycznym programem poruszania się, który może je skierować w miejsca bardziej obfitujące w pożywienie, zdobędzie przewagę. Będzie miało liczniejsze potomstwo niż jego osiadli krewniacy, którzy tylko siedzą w miejscu i czekają, by pożywienie samo wpadło im do gęby, a ich potomstwo również będzie sprawniejsze w zdobywaniu pokarmu... i tak kolejny cykl rekurencyjny zrywa dotychczasowe zależności i zaczyna żyć własnym życiem. Istnieje wiele innych sposobów modyfikacji programu zdobywania pokarmu – na przykład zatrzymywanie pobierania pokarmu w sytuacjach, gdy nie ma żadnego pożywienia. Żeby takie ulepszenia były możliwe, zwierzę musi w jakiś sposób wykrywać, co się dzieje w jego otoczeniu, a to z kolei oznacza rozwój prostych narządów zmysłowych.

Te narządy zmysłów nie muszą być bardzo wrażliwe na bodźce, aby dawać przewagę nad pozbawionymi ich zwierzętami; grupa komórek, które reagują na jakiś związek chemiczny występujący w pożywieniu, zwiększa o parę procent ilość pobieranego przez zwierzę pokarmu; to wystarcza do niewielkiej zmiany wyniku "gry w rozmnażanie" na korzyść tego zwierzęcia. Ta maleńka przewaga, wzmocniona przez kolejne pokolenia, doprowadzi w końcu do dużej wygranej. Dlaczego tak się dzieje, dowiemy się, wykonując krótkie obliczenia w ramach – przyznajemy – bardzo uproszczonego modelu. Przypuśćmy, że zasoby pożywienia w konkretnym rejonie wystarczają na utrzymanie przy życiu dokładnie miliona zwierząt, które występują w dwóch odmianach – nazwijmy je połykaczami i zbieraczami. Obie odmiany rozmnażają się bezpłciowo, powiedzmy, że przez podział na dwa osobniki. Połykacze są osiadłe i czekają na zjawienie się pożywienia; zbieracze aktywnie polują, wykorzystując na tyle skuteczną grupę chemicznie wrażliwych komórek, że prowadzi to do powstania jednoprocentowej przewagi reprodukcyjnej nad połykaczami. Ponury Siewca zaczyna cały proces, dostarczając miliona organizmów w proporcji pół na pół: pół miliona zbieraczy i pół milion połykaczy. Ponury Kosiarz cicho zbiera żniwo, a następne pokolenie zawiera 502 488 zbieraczy i 497 512 połykaczy. (Te dwie liczby wyznaczamy dzięki regule, że obie w sumie muszą dawać milion, a ich wzajemny stosunek wynosi 1,01, co odzwierciedla jednoprocentową przewagę). Zasiano i zebrano następne pokolenie: zawiera ono teraz 504 975 zbieraczy i 495 025 połykaczy, a zatem przewaga procentowa tych pierwszych wzrosła. Po stu pokoleniach mamy 730 081 zbieraczy i tylko 269 919 połykaczy; po pięciuset – jest 993 140 zbieraczy i tylko 6860 połykaczy. W tysięcznym pokoleniu zostało jedynie 48 połykaczy, którzy stali się bardzo zagrożonym gatunkiem... Zanim pojawi się pokolenie numer 1400, znajdujemy 999 999 zbieraczy i tylko jednego, samotnego połykacza i to już jest koniec gry. W tempie jednego pokolenia rocznie zbieracze wykorzystali swą jednoprocentową przewagę i przez niecałe 1400 lat całkowicie zlikwidowali wszystkich połykaczy.

W ewolucyjnej skali czasu jest to śmierć gwałtowna.

Powodem tego szybkiego wymierania tylko nieznacznie mniej skutecznych połykaczy oraz równoczesnego wzrostu liczby zbieraczy jest to, że skumulowany skutek owej maleńkiej przewagi rośnie wykładniczo, w każdym następnym pokoleniu jest mnożony przez współczynnik 1,01. Dopóki współczynnik, przez który mnożymy, jest większy od jedności, dopóty wzrost wykładniczy prowadzi w szybkim tempie do naprawdę bardzo dużych liczb. W tym prościutklm modelu można zacząć od jednego zbieracza l 999 999 połykaczy, dając zbieraczowi przewagę równą zaledwie jednej setnej procenta – a on mimo to wygra. (Pamiętajcie, że oba gatunki rozmnażają się bezpłciowo). Prawdziwy świat jest, rzecz jasna, znacznie bardziej złożony, a więc ten typ argumentacji należy traktować jedynie jako bardzo ogólną wskazówkę, służącą do wyrobienia sobie intuicyjnego wyczucia skumulowanych skutków maleńkiej przewagi.

Oczywiście, prawdziwe organizmy nie czekają, aby ewolucjonista je policzył: każdy z nich jest, powiedzmy, w dziesięciu procentach genetycznie inny od reszty przedstawicieli swego gatunku, a wiele innowacji testuje się równolegle. W takim razie, ustanowiwszy w ciągu 1400 lat nową, wyczuwającą pożywienie grupę komórek, zbieracze nie będą stać w miejscu. Jeśli przez przypadek jeden z nich rozwinie grupę ulepszoną, dającą kolejny jeden procent przewagi, to ta sama historia powtórzy się w sposób rekurencyjny, a po 2800 latach ulepszenie posiądą wszystkie zwierzęta... i tak się to kręci. Można sobie wyobrazić, że po mniej więcej milionie lat aparat zmysłowy staje się zupełnie niezły – a milion lat to nadal niemal mgnienie oka w ewolucyjnej skali czasu. Minęło kilka miliardów lat, zanim autotroficzne bakterie wytworzyły dość tlenu i zmieniły obowiązujące wszystkich reguły; po 2,5 miliarda lat pojawiły się złożone stwory, takie jak my. A wiele zmian może nastąpić, i istotnie następuje, równolegle: można rozwijać uszy w tym samym czasie co oczy i nie trzeba czekać, aż jedne i drugie osiągną doskonałość, żeby tworzyć wymyślne zastawki serca czy sprytnie zbudowane płuca.

W dalszym ciągu tego rozdziału wrócimy jeszcze do ewolucji zmysłów. Najpierw jednak chcemy spojrzeć na kilka różnych ludzkich zmysłów, żeby stało się jasne, jak bardzo są złożone i zindywidualizowane i by dać jakieś pojęcie o tym, co musi wyjaśniać teoria ewolucyjna. Postanowiliśmy omówić oko, ucho i nos. Większość z was zna standardowe, okłamujące dzieci historyjki na temat oka i ucha, a jeśli ktoś ich nie zna, to za chwilę je tu przytoczymy, dodając do nich to i owo. Z kilku powodów nos jest bardziej tajemniczy. Obecnie dysponujemy technologiami naśladującymi pewne funkcje oka i ucha, mianowicie są to kamera i mikrofon, ale w użytku domowym nie ma żadnego sztucznego nosa (chociaż obecnie, na Wydziale Inżynierii i Chemii Uniwersytetu Warwick, takie urządzenie jest opracowywane). Co więcej, nauka badająca wzrok i słuch jest znacznie bardziej rozwinięta niż ta dotycząca powonienia. Tymczasem powonienie to fascynujący temat, a niedawne prawdopodobne osiągnięcie dotyczące zmysłu powonienia wzbogaca kilka istotnych wątków Wytworów. Z tego powodu omówimy po kolei wszystkie trzy zmysły. Pozostałe zmysły, odbierające bodźce smakowe (mocno powiązane z powonieniem), dotykowe, temperaturę, zmiany położenia ciała (tak, tak, wszystkich jest więcej niż pięć), są równie interesujące, ale tutaj wystarczą nam trzy.

Na początek: oko

Oko mimo złożonej budowy jest dość prostą konstrukcją: przypomina kamerę. Dokładniej mówiąc, to kamera przypomina oko, ponieważ oko było pierwsze. Mamy tu do czynienia z okłamującą dzieci historią. Oko to coś znacznie więcej niż kamera, jego kameropodobne właściwości zaś należą do cech najmniej interesujących. W królestwie zwierząt istnieje wiele różnych typów oka, a dziwne, wiełofasetkowe, złożone oczy muchy stanowią jego najlepiej znaną odmianę. My skupimy się na jednym typie oka – oku ludzkim. Zawiera ono powierzchnię światłoczułą (siatkówkę), soczewkę skupiającą światło na tej powierzchni, źrenicę regulującą poziom oświetlenia oraz rogówkę, która między innymi działa jako dodatkowa soczewka. Pomijając płyn wypełniający gałkę oczną, wszystko to wygląda bardzo podobnie do kamery: mamy nawet osłonę soczewki, chociaż damskie kamery na ogół nie ozdabiają swoich osłon cieniami do powiek. Na tym jednak całe podobieństwo się kończy. Ludzki układ wzrokowy nie służy jedynie do utrwalania obrazu na papierze fotograficznym: on przekazuje ten obraz do mózgu, gdzie obraz zostaje przetworzony na żywą, barwną, wyraźnie trójwymiarową reprezentację zewnętrznego świata, w której najważniejsze cechy zostają w jakiś sposób "oznakowane" odpowiednimi skojarzeniami: "To jest krowa, krowy dają mleko, a niektóre z nich zapadają na chorobę szalonych krów; to zielone coś to pole, a naprawdę to jest masa trawy; och, popatrz na te czerwone plamki – to muszą być maki!". Filozofowie nadają tym żywym wrażeniom nazwę qualia, czyli jakości; odgrywają one główną rolę w pytaniach dotyczących świadomości. Wrócimy do nich w następnym rozdziale, a teraz skupmy się na mechanice widzenia. Nasze oczy skaczą w tę i tamtą stronę, rzadko wpatrują się w coś przez czas dłuższy od ułamka sekundy i jedynie ta część scenerii, która znajduje się w osi oka, gdzie najlepiej można rozróżnić drobne szczegóły, jest widziana wyraźnie. (Skoncentrujcie się przez chwilę na widzeniu peryferyjnym: wszystko jest rozmyte, prawie zupełnie pozbawione rzeczywistych szczegółów). A przecież otrzymujemy silne, subiektywne złudzenie gładko połączonej, szczegółowej otaczającej nas rzeczywistości (filozofowie nazywają to problemem związania). Najwyraźniej mózg musi się nieźle napracować nad uzyskaniem tego złudzenia – i nie tylko mózg. Siatkówka poddaje strumień danych wzrokowych "obróbce wstępnej", jeszcze zanim mózg się do nich dobierze.

Szczególnie interesujące jest widzenie barw. Rozróżnianie kolorów zawdzięczamy trzem różnym rodzajom komórek światłoczułych, znanym jako czopki, które selektywnie reagują na światło w różnych zakresach długości (w przybliżeniu: czerwone, zielone i niebieskie). Posunęlibyśmy się jednak zbyt daleko w dosłowności opisu, gdybyśmy uznali nasze rozróżnianie barw za detektor długości fali. Oko nie analizuje padającego światła, nie "odczytuje" jego długości i nie zagląda do tablic, by stwierdzić, że dane światło jest czerwone. Dzieje się zupełnie co innego: światło o tej długości działa na czopki "czerwone" silniej niż na dwa pozostałe typy, a nasz mózg jest tak nastawiony, że wtedy "widzi" czerwień. Długość fali to cecha rzeczywistości, a przynajmniej fizyczne pojęcie rzeczywistości, czerwień zaś to wytwór rzeczywistości.

Chociaż oko pod wieloma względami przypomina kamerę, w istocie jest czymś zupełnie innym. Bez mózgu interpretującego jego sygnały nie powstają żadne obrazy. Istotnie, zanim zwierzę będzie zdolne do prawidłowego widzenia, w czasie rozwoju jego układ oko-mózg musi zostać dostrojony. Doświadczenia wykazały, że jeśli w odpowiednio wczesnym etapie rozwoju kocięta nie zostaną poddane działaniu linii poziomych, to wyrosną na dorosłe osobniki niezdolne do "widzenia" linii poziomych. Zatem oko może odbierać sygnały wejściowe, ale układ oko-mózg może nie wiedzieć, jak należy je interpretować: układ ten nie potrafi stworzyć odpowiednich wytworów z własnych percepcji rzeczywistości, ponieważ nigdy nie odebrał stosownego przeszkolenia.

Teraz uszy.

W standardowej okłamującej dzieci opowieści ucho przypomina mikrofon. Zbiera fale dźwiękowe, wibracje powietrza i przesyła je w dół, do czegoś w rodzaju tuby. Ów zabawny twór, na którym opieramy tylne części naszych okularów, jest pofałdowany dlatego, że właśnie taki jego kształt pozwala uchu sprawnie zbierać dźwięki. Tuba kieruje fale dźwiękowe do błony bębenkowej usznej, wywołując w nim drgania odpowiadające oryginalnym dźwiękom. Te na razie mechaniczne drgania są przekazywane do ucha wewnętrznego za pośrednictwem przemyślnego układu malutkich kosteczek. Tam wchodzą do ślimaka błędnika, spiralnej struktury, wzdłuż której znajduje się błona podstawna. Błona jest pokryta komórkami z wypustkami, połączonymi z komórkami nerwowymi. Różne obszary ślimaka reagują na dźwięki o różnej częstości; wypustki przechwytują drgania, a komórki nerwowe przekazują ten fakt do mózgu, który zbiera wszystkie dochodzące informacje, tworząc percepcję dźwięku. Reakcje ucha są reakcjami typu logarytmicznego: to, co wydaje się nam ustalonym przyrostem poziomu hałasu, w rzeczywistości jest podwojeniem energii fali dźwiękowej. Umożliwia to nam wykrywanie dźwięków o bardzo małej energii, jak szelest zeschłych liści, a zarazem nie doprowadza do zupełnego zniszczenia uszu pod wpływem odgłosu padającego drzewa. Opis ten przypomina działanie mikrofonu podłączonego do magnetofonu, który odgrywa rolę podobną do mózgu.

Teraz jednak okłamująca dzieci opowiastka staje się nieprawdopodobna, ponieważ – inaczej niż mikrofon – ucho potrafi się przystosować. Istnieje więcej połączeń nerwowych prowadzących z powrotem, od mózgu do ucha, niż tych, które biegną z ucha do mózgu, ich rolą zaś jest umożliwienie uchu takiej zmiany własnej konfiguracji, żeby dźwięki ważne dla mózgu stały się szczególnie łatwe do wykrycia. Jest to skomplikowane: nawet czysty ton o pojedynczej częstości sprawia, że ze ślimaka dociera do mózgu wiele różnych sygnałów. U ludzi w czasie rozwoju niemowlęcego ucho jest specjalnie dostrajane, by odbierać dźwięki takie jak mowa – w różnych kulturach, wykorzystujących w swych językach różnorodne dźwięki składowe, ucho dostrajane jest w rozmaity sposób. Małe dziecko dopóty gaworzy, używając wszystkich fonemów, dopóki jego mózg nie porówna gaworzenia z językiem rozbrzmiewającym dokoła i nie oczyści się tak, że zaczyna produkować tylko te fonemy, które słyszy – zarazem tracąc zdolność wykrywania fonemów, które nie dość często występują w języku otoczenia. I wreszcie nasze danie główne: nos.

Węch jest niezwykłym zmysłem, nawet jeśli patrzymy na niego z perspektywy dziwacznych norm ewolucji. Jest to zmysł pradawny, być może najdawniejszy, być może sięga miliarda lat wstecz, a może i więcej. Biegnące od nosa połączenia zmysłowe łączą się bezpośrednio ze starymi, pierwotnymi obszarami mózgu. Zapach może przywołać jakieś dawno ukryte wspomnienia w sposób nagły i bardzo żywy: przelotny zapach perfum może cofnąć starego człowieka do Paryża z lat jego młodości. Dzieje się tak przypuszczalnie dlatego, że te regiony ludzkiego mózgu, które niegdyś służyły przetwarzaniu zapachów, zostały przejęte przez pamięć. To również może być przyczyną, dla której węch u ludzi jest zmysłem zaniedbywanym. Istotnie, dorośli w większości nie są zdolni do wykrycia przynajmniej jednego zapachu uważanego przez innych za bardzo wyraźny – na przykład zapachu potu. To jest trochę tak, jakbyśmy prawie wszyscy, w dość przypadkowy sposób, byli "ślepi" na pewne zapachy. Nasz węch jest jednak lepszy, niż sami uważamy: tylko niewłaściwie z niego korzystamy. Fizyk Richard Feynman odkrył, że jeśli w czasie jego nieobecności w pokoju ktoś zdjął z półki pojedynczą książkę i ją przestawił, to on po powrocie potrafił wskazać, o którą książkę chodziło, dzięki obwąchiwaniu książek stojących na półce. Było to oczywiste: książka pachniała wilgocią i "macaniem".

Jak działa węch? Z pewnością uruchamiają go cząsteczki wchodzące do nosa. Ale w jaki sposób nos dowiaduje się, które cząsteczki się w nim znalazły? Do niedawna przeważała teoria, że w nosie znajdują się rozmaite receptory wykrywające kształty cząsteczek. Pomyślcie o nich jako o nieregularnych czarkach, do których mogą pasować jedynie odpowiednie kształty. Zatem kiedy dolatuje nas zapach aldehydu benzoesowego – a ten ostatni pachnie jak migdały (i w Istocie jest głównym związkiem chemicznym, który nadaje migdałom ich charakterystyczną woń) – to dzieje się tak dlatego, że jego cząsteczki dokładnie wpasowują się w odpowiednie receptory. Mózg odczytuje, które receptory się uaktywniły, przekazuje informację za pośrednictwem sieci neuronowej od rozpoznawania zapachu i "komórka od migdałów" się "zapala". (Przypominamy, że zgodnie z rozdziałem 2 sieć neuronów to sieć komórek nerwowych). Ta teoria "receptorowa" wydawała się całkiem rozsądna, ponieważ podobne mechanizmy działają w układzie immunologicznym, a poza tym Istniało sporo innych jej potwierdzeń. Tyle że ma ona małą, maleńką skazę. Cyjanowodór również pachnie jak migdały, ale jest to cząsteczka znacznie mniejsza i o innym kształcie. Mogłaby się wpasować w dowolny receptor. Inne małe, pachnące cząsteczki, takie jak ozon, stawiają nas przed taką samą trudnością. Teorię można by ratować, wyobrażając sobie, że kilka cząsteczek cyjanowodoru naraz może się wpasować do jednego receptora albo że jest to jedna cząsteczka otoczona warstewką cząsteczek wody – to jednak psuje elegancję całości i trochę przypomina powoływanie się na szczególne okoliczności łagodzące.

W 1991 roku Luca Turin, biofizyk z University College w Londynie, zaintrygowany tym zagadnieniem, zaczął rozważać wyjaśnienie alternatywne. l Zapach to wskaźnik składu chemicznego. W jaki sposób chemik rozpoznaje cząsteczki? Nie patrząc na ich kształt, który pojawia się jako produkt uboczny jego analizy, ale mierząc ich widmo wibracyjne. Możecie sobie wyobrazić cząsteczkę jako mnóstwo kulek (atomów) połączonych ze sobą sprężynkami (wiązania chemiczne). Kiedy cząsteczka dostaje solidnego kopniaka, to wibruje jak galaretka na talerzyku w pociągu ekspresowym. Każde wiązanie ma własną, charakterystyczną częstość wibracji, wyznaczoną przez sprężystość odpowiedniej sprężynki i przez masy kulek przyczepionych do jej końców. Przyrząd zwany spektrometrem mierzy te częstości, pobudzając cząsteczkę za pomocą światła; może on też wydrukować wykres przedstawiający natężenia możliwych częstości wibracji. Ten wykres to widmo wibracyjne cząsteczki; mówi ono chemikowi, z jakimi wiązaniami ma do czynienia.

A może, pomyślał Turin, nosy są spektrometrami. Może w nosie znajduje się układ "galaretek na talerzykach", które rezonują z konkretnymi częstościami wibracyjnymi l sygnalizują swą obecność w badanej cząsteczce.

Teoria ta przez jakiś czas krążyła w różnych formach. Turin stanął przed zadaniem jej sprawdzenia i przekonania do niej świata nauki, słusznie nastawionego do pomysłu sceptycznie. Oczywistym problemem jest to, że spektrometry chemiczne są dużymi i delikatnymi przyrządami. W jaki więc sposób biologia mogła zbudować coś takiego w nosie z materiałów organicznych? Z drugiej strony pierwsze kamery też były nieporęcznymi maszynami, a przecież oko potrafi zrobić wszystko to co one i jeszcze więcej. Pierwszy pomysł Turina był prosty. Siarkowodór, który każdy z nas, kto miał cokolwiek do czynienia z chemią, zapamiętał z powodu silnego zapachu zgniłych jaj, to bardzo prosta cząsteczka: jej budowa to H-S-H, gdzie H oznacza atom wodoru, S – atom siarki, natomiast kreski odpowiadają wiązaniom. Istnieje w niej tylko jeden typ wiązania, S-H, powtórzony dwa razy. Pewnego dnia, przypadkowo, podczas wakacji spędzanych w Lizbonie, przy okazji kartkowania starego podręcznika chemii w antykwariacie Turłn znalazł inne wiązanie, o którym nie wiedział, B-H, gdzie B oznacza atom boru. Jak stwierdzono w książce, częstość tego wiązania jest taka sama jak częstość wiązania S-H. A zatem jeśli jego teoria jest poprawna, borany – związki chemiczne zawierające wiązanie H-B – powinny pachnieć tak jak siarkowodór. Chemicy rzadko próbują wąchać borany, ponieważ są to dość paskudne związki chemiczne – na przykład samoistnie wybuchają – ale nos Turina doszukał się wyraźnego podobieństwa do siarkowodoru.

Początek był zachęcający, ale nie stanowił jeszcze przekonującego dowodu. Po nim szybko nastąpiły dwa niepowodzenia. Już pierwsze wydawało się fatalne. Cząsteczka nazywana karwonem istnieje w dwóch formach, stanowiących swoje zwierciadlane odbicia. Wielkie symetrie wszechświata fizyki prowadzą do wniosku, że obie formy muszą mleć to samo widmo wibracyjne: każdy ruch cząsteczki lewoskrętnej odbity w lustrze prowadzi do fizycznie możliwego ruchu cząsteczki prawoskrętnej. Jeśli teoria jest prawdziwa, to obie cząsteczki muszą pachnieć tak samo. A jednak wersja lewoskrętna pachnie miętą, a prawoskrętna – kminkiem.

Klops.

A żeby było jeszcze gorzej, amerykańska genetyczka, Llnda Buck, odkryła sekwencje zasad w ludzkim DNA kodujące receptory zapachu w nosie. Wyglądały zupełnie tak samo jak sekwencje DNA Innych receptorów biologicznych, a powszechnie przyjęto, że receptory te działają zgodnie z teorią "kształtu". Wydawało się, że teoria "częstości" Turina poległa, a on sam zajął się innymi dziedzinami badań. Mimo przeprowadzenia licznych eksperymentów nikt nie zdołał jednak doprowadzić do funkcjonowania tych nowo odkrytych receptorów w laboratorium. Zatem Turin, mniej zniechęcony, powrócił do tej zagadki i podjął próbę znalezienia teorii zmodyfikowanej, która pokonałaby główną przeszkodę – zagadkę cząsteczek karwonu. Pewnego dnia, przerzucając kartki Review of Scientific Instruments, natrafił na opis zupełnie nowej metody pomiaru widma wibracyjnego cząsteczki, w której zamiast światła wykorzystywano elektrony. Jeśli przez cząsteczkę przepuścić wiązkę elektronów, to może ona wzbudzić wibrację jednego lub większej liczby wiązań. Te z kolei wpływają na wiązkę elektronów, a wynikającą stąd zmianę energii da się zmierzyć. Jest to rodzaj elektronicznej sondy do badania wibracji.

Teraz teoria staje się znacznie bardziej konkretna i prawdopodobna, ponieważ obejmuje określony mechanizm, który mógłby wyjaśnić rzekomą zdolność nosa do wykrywania wibracji cząsteczek. Ten mechanizm łączy element kontekstualny, czyli receptory, z elementem redukcjonistycznym, czyli naturalnymi wibracjami wiązań. Pomysł polega na rym, że każdy receptor w jakiś, jeszcze nie w pełni zrozumiały sposób wywołuje przepływ elektronów przez każdą cząsteczkę, która ulokuje się całkowicie – lub częściowo – w jego wnętrzu. Wówczas niektóre z wiązań tej cząsteczki zaczynają wibrować, wpływając na elektrony, i zmiana w wiązce elektronów jest wykrywana, pojawia się "podpis" tych wiązań. Jest to atrakcyjna teoria, ponieważ komórki nerwowe bardzo dobrze się nadają do tworzenia i wykrywania strumieni elektronów. Ponadto pomysł ten w sposób łatwy i naturalny rozwiązuje kłopotliwą zagadkę lewo- i prawoskrętnych karwonów. Odpowiedni receptor musi być asymetryczny, więc jedna z wersji cząsteczki dopasowuje się do niego dokładnie, a druga – częściowo wystaje. Wystające wiązania nie wibrują pod wpływem przepływu elektronów przez receptor, więc mózg ich nie wyłapuje. Istotnie, Turłn odkrył, że w karwonach zapach kminku pojawia się wtedy, gdy wyłapywane jest konkretne wiązanie C-O (węgiel-tlen), a zapach mięty – kiedy nie można go wyłapać. Częstość tego wiązania, 1800 jednostek, jest taka sama jak częstość wiązania w acetonie – zmywaczu lakieru do paznokci. To samo wiązanie pojawia się w chemicznie spokrewnionym pentanonie, który znacznie lepiej nadaje się do doświadczeń. Teraz Turin wymyślił naprawdę dobry sposób przetestowania swojej teorii: zmieszać w odpowiednich proporcjach miętę i pentanon, a powinno się poczuć zapach kminku. Jest to wysoce nieprawdopodobne rozwiązanie, które nie ma najmniejszego sensu w ramach teorii kształtów, ale jest zupełnie rozsądne w ramach teorii częstości. Właśnie dzięki temu doświadczenie to wydaje się tak dobre.

Aby przeprowadzić wiarygodną próbę, Turin zapewnił sobie pomoc grupy paryskich parfumiers, najwrażliwszych i najlepiej wyszkolonych ludzkich nosów na świecie. W ślepej próbie, przeprowadzonej pod koniec 1995 roku, eksperci ci jednogłośnie stwierdzili obecność przepowiedzianego zapachu kminku. Oczywiście, taki test nie dowodzi bezwzględnej poprawności teorii – dlatego też nazywamy go przełomem prawdopodobnym – ale z pewnością świadczy, że myśl jest na właściwym tropie.

Niektórym badaczom nie podobało się, że zamiast dokładnych przyrządów wykorzystano parfumters z ich subiektywnym powonieniem. Niepokoił ich również pomysł, że nos wykonuje pomiary spektroskopowe. Jeśli jednak ludzki węch jest w swej istocie subiektywny, to jak inaczej mamy podejść do całej kwestii, jeśli nie wykorzystując ludzi w charakterze przyrządów? A w takim razie parjumiers to najlepsze z dostępnych "przyrządów". Jeśli zaś chodzi o działanie nosa na zasadzie spektroskopu, to słuchajcie, on wcale nie musi tak działać – to historyjka w wersji okłamującej dzieci, podobnie jak stwierdzenia, że oko robi fotografie. Nie musicie mieć układu, który wychwytuje konkretną częstość widmową jako taką. Częstości widmowe są cechami cząsteczki, które wydają się naturalne osobie przeprowadzającej badanie spektroskopowe, ale niekoniecznie są cechami, które będą wychwytywane przez czujnik elektromolekularny, wbudowany w sieć neuronową. Mózg potrafi rozwinąć własny schemat klasyfikacyjny – nie musi to być schemat ściśle pasujący do pojęć z podręcznika chemii. (Chociaż, gdyby przewidywania Turina dotyczące wiązań miały być istotne, to pewnie schemat ten powinien zachowywać jakieś odwołania do częstości). Przy okazji można sobie wyobrazić, że poszczególne osoby odbierają zapach w nieco inny sposób, w zależności od konfiguracji ich sieci neuronowej. Powonienie może być jak grupy krwi: polimorficzne.

Już wcześniej zauważyliśmy, że teoria Turina łączy element kontekstualny (receptor) z redukcjonistycznym (częstość wibracji). Właśnie to osadzenie idei w nowym kontekście rozwiązuje zagadkę symetrii: dwie cząsteczki karwonu mogą być swymi odbiciami zwierciadlanymi, ale w obu wypadkach kontekst pozostaje ten sam, nie przechodzi on, tak jak cząsteczka, w swoje zwierciadlane odbicie. Istotnie, wydaje się, że powonienie powstaje jako rezultat współudziału tych dwóch elementów, redukcjonistycznego i kontekstualnego. Ponieważ emergentnie pojawia się współudział, to domyślamy się, że w rzeczywistości receptory nie odbierają częstości wibracyjnej jako takiej, podobnie jak nie robi tego oko ani ucho. Istotne jest, że różne cząsteczki oddziałują w różny sposób z danym receptorem i z jego strumieniem elektronów. Mózg może się nauczyć, jak interpretować te różnice. Jest oczywiste, że jego interpretacja ściśle wiąże się z częstościami wiązań, ale nie muszą to być koniecznie częstości. Podobnie wibracyjne widmo galaretki trzęsącej się w pociągu ekspresowym jest przede wszystkim widmem galaretki, jednak zniekształconym przez oddziaływania z kontekstem: szarpiącym, dygoczącym pociągiem. Za bardzo znaczące uważamy to, że z podejść czysto redukcjonistycznych nie wynika, co stanowi istotę powonienia. Dzieje się tak dlatego, że powonienie nie jest redukcjonistyczne. Rozwinęło się dawno temu, w epoce przedkambryjskiej, kiedy świat był jeszcze oceaniczną zupą, a pojawiło się w typowy dla ewolucji sposób: na-sznurek-i-agrafkę. Jest bardzo mało prawdopodobne, by taki proces wytworzył ścisłą korelację z czymś równie ścisłym i redukcjonistycznym jak częstość, będąca raczej cechą modeli fizycznych niż cechą świata organicznego.

Większość dorosłych ludzi nie potrafi wyczuć pewnych zapachów, koty nie "widzą" linii poziomych, jeśli się tego nie nauczyły we wczesnym okresie rozwoju, a niemowlęta przycinają swe gaworzenie tak, by pasowało do języka ich kultury, i tracą zdolność "słyszenia" fonemów rzadko występujących w tym języku – podejrzewamy, że powody wszystkich tych sytuacji są podobne. Jeśli tak, to rozwijające się mózgi, które w odpowiednim okresie swego rozwoju nie są stymulowane pewnymi zapachami, mogą zupełnie utracić zdolność ich rozpoznawania. Jest to tylko przypuszczenie, lecz dość prawdopodobne. Jeden z testów mógłby polegać na sprawdzeniu, do jakiego stopnia zapachy, które ludzie potrafią wyczuć lub na które najsilniej reagują, zależą od kultury, w jakiej ci ludzie wyrośli. Oczywiście, może to również być różnica genetyczna, rodzaj nosowego polimorfizmu bądź też brak pewnych specyficznych receptorów.

Z tej nowej perspektywy nasz zmysł węchu wydaje się uzależniony od bardzo arbitralnego zespołu wyborów – jest to, najprawdopodobniej, mechanizm uniwersalny, ale realizowany w sposób parafialny. Można sobie wyobrazić wiele kształtów dla receptorów, które w rzeczywistości się nie pojawiają, a interpretująca je sieć neuronowa dawałaby inne reakcje, gdyby jej architektura była odmienna. Czy wykrywamy tylko te zapachy, na które byli wystawieni nasi dawni przodkowie miliardy lat temu – czy też wykrywamy cząsteczki wywołujące podobne reakcje? Z pewnością wiele zapachów, które wydają się nam najintensywniejsze, wiąże się z roślinami, pieczonym mięsem, gnijącą materią organiczną, odchodami i z podobnymi rzeczami.

Z tych trzech opowiastek wynika, że zmysły zwierząt tak wyrafinowanych jak ludzie to doprawdy bardzo dziwne struktury. Wykraczają daleko poza prostą technologię kamer i mikrofonów: wymagają pewnego stopnia interaktywnej nauki, pobieranej przez mózg i narządy zmysłów, oraz dostrojenia w trakcie rozwoju biologicznego. Taki zatem jest stopień złożoności i elastyczności, które musi wytłumaczyć każda teoria ewolucji. Ponadto musi ona wyjaśnić, jak tego typu układy mogły się stopniowo pojawić. Problem nie polega na wyjaśnieniu, w jaki sposób może być użyteczna "połowa oka": to jest chochoł, ustawiany przez naiwnych antyewolucjonistów. W 1994 roku Daniel Nilsson i Susanne Pelger2 wykorzystali symulacje komputerowe do pokazania, że złożone oko – mające odpowiedniki siatkówki i rogówki, a także soczewkę, której współczynnik załamania zmienia się podobnie do naszego – może w prawdopodobny sposób rozwinąć się z prostego, światłoczułego obszaru tkanki tak, że każda kolejna zmiana stanowi ulepszenie ewolucyjne. Zabiera to nie więcej niż 400 tysięcy lat – ewolucyjne mgnienie oka. To tyle w sprawie chochołów. Prawdziwym problemem jest znalezienie wiarygodnego sposobu, w jaki początkowe narządy zmysłów, z niewielkim lub żadnym skojarzonym przetwarzaniem nerwowym, mogą sobie zapewnić taką przewagę adaptacyjną, która wystarczy do ich powolnego, ewolucyjnego przekształcania w wersje ulepszone.

Jest jasne, że nieduże wzmocnienie plastyczności zapewniane przez proste zmysły miało tak silny wpływ, że zwierzęta – w ten rekurencyjnie samowzmacniający sposób – rozwinęły zdumiewająco selektywne narządy zmysłów. Na przykład uważa się, że stułbia (Hydro) – żyjące w stawach maleńkie, wyposażone w czułki stworzenie – ma zmysł chemiczny (prostą formę węchu/smaku) reagujący jedynie na związek o nazwie glutation. Glutation jest w rzeczywistości częścią biochemii stułbi, która wytwarza odpowiednie enzymy, by go wykrywać: ta koincydencja dostarczyła rusztowania, na którym ewolucja mogła zbudować zmysł, co stułbia doskonale wykorzystała, jako że glutation jest wystarczająco wiarygodnym wskaźnikiem obecności ulubionej ofiary stułbi. Wynalezienie takiego rodzaju receptora jest bardzo łatwe; równie prostym zadaniem byłoby wynalezienie plamki światłoczułej. Światło dość silnie wpływa na wiele różnych cząsteczek, zatem znajduje tu zastosowanie zasada rezonansu Murphy'ego i plamki "światłoczułe będą czymś bardzo pospolitym – jeśli tylko organizmy osiągnęły poziom, na którym są zdolne do wykorzystania takiego typu chemii, jaki będzie do tego potrzebny, a także przy założeniu, że takie plamki zapewnią jakiś rodzaj korzyści. Tymczasem, jeżeli cienie nie stanowią dobrego wskaźnika obecności zdobyczy, to proste detektory światła – prymitywne plamki oczne – nie będą specjalnie przydatne. Zwierzę potrzebuje wówczas bardziej rozbudowanego oka, takiego jak zestaw plamek światłoczułych. Ale wtedy musi również mieć odpowiednie obwody nerwowe, żeby reagować jedynie na wzorce pobudzenia kojarzone z obecnością zdobyczy – lub drapieżników, które warto omijać. Z tego spostrzeżenia wynika, że nie powinniśmy rozważać zagadnienia zmysłów, nie myśląc jednocześnie o^ związanych z nimi obwodach nerwowych oraz o tym, co te zmysły mają rejestrować.

Biologia dostarcza wielu różnych "składników" do wytwarzania plastycznych obwodów nerwowych: istnieje sporo typów komórek nerwowych. Niektóre zwiększają tempo-przekazywania impulsów, gdy są stymulowane przez dochodzący sygnał, inne je zmniejszają; istnieją nawet takie wyspecjalizowane komórki nerwowe, które się włączają (i inne, które się wyłączają) pod wpływem stymulacji, te jednak występują rzadziej. Do godnych uwagi właściwości komórek nerwowych należą ich kształty – przeważnie komórki te są niezwykle długie i łączą odległe od siebie części ciała; mają również zdolność przewodzenia impulsów elektrycznych. Robią to nie tak jak kabel elektryczny, lecz niczym płomień przesuwający się wzdłuż lontu: nie płyną wzdłuż nich elektrony, lecz przez lokalną błonę komórkową przechodzą jony, wywołując zmiany ładunków na wewnętrznej i zewnętrznej powierzchni błony komórkowej. Ta zdolność umożliwiła komórkom nerwowym utworzenie "sieci komunikacyjnej" dla zmysłów. Komórki nerwowe wspólnie przesyłają całe ciągi impulsów elektrycznych, trochę przypominające "cyfrowe" sygnały przechowywane na płycie kompaktowej; potrafią też zmieniać czas wysłania impulsów, a nawet zupełnie je stłumić. Zwykle mówi się, że ich aktywność jest dwójkowa (binarna) – mając na myśli, że są albo "włączone", albo "wyłączone", jak przełącznik. Jest to ściśle prawdziwe dla każdej części błony komórkowej każdej komórki, ale zazwyczaj kompletna komórka nerwowa zmienia tempo przekazywania impulsów zgodnie z tym, co robią inne komórki nerwowe lub komórki narządów zmysłów. Zatem sygnał wyjściowy jest znacznie bogatszy niż proste, dwójkowe włącz/wyłącz, podobnie jak bogatsza jest muzyka wyprodukowana na wyjściu dwójkowego kodu płyty kompaktowej.

Liczba i jakość obwodów nerwowych, połączonych z receptorami i interpretujących ich sygnały, pozostaje na ogół ograniczona, a zatem istotne jest, by nie "przeciążać" obwodów informacjami zbędnymi. Nawet gdyby tak nie było, to jedynie wydajne obwody neuronowe mogą przynosić korzyści, a zatem one będą faworyzowane w procesie selekcji naturalnej. W ten sposób najbardziej wyrafinowane narządy zmysłów, jak oczy i uszy kręgowców, a nawet receptory temperatury skóry, sygnalizują tylko bardzo ważne zmiany otoczenia. Mózg naprawdę woli, aby nie zawracać mu głowy komunikatami typu: "ta skała nadal znajduje się tam, gdzie zawsze" czy: "ten ptak nadal śpiewa". Znacznie bardziej istotny jest nagły ruch w pobliżu skały lub przerwanie śpiewu przez ptaka. Z podobnych powodów nie jest konieczne sygnalizowanie, że: "skóra ma prawidłową temperaturę", natomiast komunikat: "za gorąco" powinien natychmiast uruchomić odruchowy program wycofywania się. Jeśli chodzi o temperaturę skóry, skutek ten jest osiągany za pośrednictwem ogólnej właściwości zwanej "przyzwyczajeniem", która oczywiście została wyselekcjonowana ze względu na swoje ewolucyjne korzyści. Przyzwyczajenie to zwykle fizykochemiczna właściwość samej komórki nerwowej: gdy poziom stymulacji przez jakiś czas pozostaje taki sam, szybkość wyładowania komórki spada do wartości, która występuje przy braku jakiejkolwiek stymulacji. W rezultacie komórka nerwowa kalibruje się od nowa tak, aby ten nowy poziom stymulacji oznaczał zero. Jeśli teraz nastąpi zmiana poziomu stymulacji – nawet jeśli stymulacja powróci do swego dawnego poziomu zerowego – reakcja komórki się zmieni. Zatem przyzwyczajenie wiąże się z komórkami nerwowymi, które naturalnie reagują na zmiany, co jest szczególnie ważne dla procesu tworzenia skutecznej reakcji.

Nawet dla najprostszych zwierząt może istnieć kilka możliwych reakcji: często występują okoliczności, w których "Stój!" jest rozsądną alternatywą dla "Zjeżdżaj stąd, ile sił w nogach!". Zatem zwierzę musi wybrać reakcję właściwą. Mózg, czy ogólniej zespół lub sieć komórek nerwowych łączących receptory (jak plamki oczne) i efektory (jak mięśnie), ma swoje sposoby na łączenie określonych zespołów receptorów w specjalne zespoły reakcji. Dla ułatwienia możemy sobie wyobrazić, że wszystkie zmysły razem tworzą "sensorium", a wszystkie efektory, czyli mięśnie i gruczoły, to "motorium". Między nimi istnieje mniej lub bardziej złożona konstrukcja przetwarzania-i-kontroli, która odbiera sygnały nadchodzące z sensorium, analizuje ich znaczenie i przekazuje odpowiednie polecenia do motorium.

Reakcje odruchowe pomijają większość etapów tego procesu dzięki połączeniom bezpośrednim – jeśli macie najmniejsze podejrzenie, że wasza ręka znajduje się w płomieniach, to najlepiej najpierw szybko ją wyciągnąć, a dopiero później zadawać pytania. Nick Humphrey3 zasugerował, że taki rodzaj struktury kontrolującej, łączący bezpośrednio sensorium i motorium, rozwija się jako rodzaj internalizacji pętli sprzężenia zwrotnego, która pierwotnie istnieje w środowisku. Wyjaśnimy to, opisując malutkiego robota zbudowanego przez jednego z naszych znajomych. Jest on zasilany przez baterie słoneczne, które odbierają światło słoneczne i przetwarzają je w energię. Kiedy ów robot znajduje się w plamie słońca, posuwa się do przodu tak długo, aż przekroczy krawędź plamy. Gdy wykrywa brak światła, obraca się losowo i przebywa jakiś krótki odcinek. Powtarza to tak długo, aż ponownie znajdzie się na słońcu, a wtedy zmienia ruch na prostoliniowy. Właściwie wydaje 'się, że robot włóczy się wewnątrz plamy światła słonecznego, odsuwając się szybko od jej krawędzi za każdym razem, kiedy ją osiągnie. Potrafi nawet posuwać się za plamą światła poruszającą się po podłodze, powiedzmy – gdy słońce biegnie po niebie. W rzeczywistości robot wykorzystuje pętlę sprzężenia zwrotnego w środowisku: obróć się losowo, znajdź światło, jeśli nie znajdziesz – obróć się znowu... Ponadto niektóre z jego baterii słonecznych jako pierwsze doświadczają obniżenia natężenia padającego światła – są to te, które najpierw wysuwają się poza plamę światła. Przypuśćmy, że robot przypadkowo wykształcił w sobie jakiś wewnętrzny obwód, który może wykorzystać tę informację do "przewidywania" kierunku ruchu koniecznego do pozostania w obszarze oświetlonym. Nie musiałoby to być szczególnie trafne przewidywanie, żeby przynieść korzyści. Gdyby takie roboty mogły się rozwinąć, bardzo szybko byłyby zdolne do zauważania zbliżającej się krawędzi i jej unikania.

Organizmy wykrywające pokarm dzięki rozróżnianiu stężeń związków chemicznych również mogą się nauczyć grać w podobną grę. W efekcie nauczą się podążać w kierunku większego stężenia tych związków. Ewolucja "wbudowuje" takie nowe reakcje, jeśli to tylko możliwe. Łatwo jest zaobserwować działanie takiego wewnętrznego układu sprzężenia zwrotnego: sami macie ich wiele i wszystkie rozwinęły się z układów prostszych, stając się nadzwyczaj wyrafinowane. Na przykład możecie postanowić, że sięgniecie po nieodległy przedmiot, następnie zamknąć oczy i natychmiast go podnieść. (Wypróbujcie to od razu). Stwierdzicie, że możecie taką czynność z powodzeniem wykonać bez uciekania się do "koordynacji ręka-oko", która – jak sobie wyobrażamy – odpowiada za naszą umiejętność manipulowania obiektami. A jest inaczej {chociaż koordynacja ta daje nam pożyteczną metodę sprawdzania): mamy wbudowany pewien rodzaj modelu geografii otoczenia i w jego ramach możemy planować i wykonywać nasze działania.

Skąd się bierze takie wyrafinowanie? Jak to możliwe, że proste obwody komórek nerwowych wykonują złożone zadania? Działające modele takich układów – zwykle raczej programowane na komputerach, niż ucieleśnione w jakichś mechanizmach – pokazały, że niezwykle proste sieci nerwowe mogą wykazywać zaskakująco złożone zachowanie. Istnieje prężnie rozwijający się dział badań naukowych, obejmujący matematykę, obliczenia numeryczne, biologię i psychologię, który zajmuje się tymi możliwościami. Wspólnym tematem tych badań są "sieci neuronowe", w których zespoły jednostek działających tak jak uproszczone modele komórek nerwowych są łączone na różne sposoby i "szkolone" w wykonywaniu konkretnych zadań, takich jak rozpoznawanie konkretnego sygnału wejściowego.

Jeszcze ciekawsze są rozmaite doświadczalne dowody na zdolność tych układów do samoorganizacji. Na przykład tak zwana sieć hierarchiczna, spełniająca reguły typu: "komórki przewodzące jednocześnie impulsy rozwijają więcej połączeń ze sobą", może zostać "nauczona" rozpoznawania konkretnych regularności w sygnałach, na które są wystawione jej komórki zmysłowe. Przykładowo komórka znajdująca się na końcu takiej sieci, powiązana z prostokątnym zestawem plamek światłoczułych, już po kilkuset próbach może się nauczyć reagowania na układ impulsów w kształcie litery T. Takie komórki, które układ nauczył reagowania jedynie na wybrane, specyficzne układy sygnałów wejściowych, są wśród specjalistów nazywane "komórkami babci", ponieważ jakoby przypominają tę jedną jedyną komórkę w Waszym mózgu, która zostaje pobudzona na widok Waszej babci – i tylko na jej widok. Pytanie, czy rzeczywiste mózgi mają komórki babci, jest kontrowersyjne (my, Jack Cohen i Ian Stewart, podejrzewamy, że nie mają, o czym przekonujemy w rozdziale 7), ale sztuczne sieci nerwowe z pewnością mogą być wyposażone w komórki o takich właściwościach.

Wyprodukowano nie prostą hierarchię, lecz coś, co Victor Serebriakoff nazwał układem "polihierarchicznym", który ma podobną liczbę komórek w każdej warstwie, ale gdzie kilka komórek zmysłowych łączy się z każdą komórką warstwy następnej i tak dalej. Podobnie każdy element motoryczny (początkowo) jest obsługiwany przez kilka komórek, a każda z nich otrzymuje sygnały z kilku komórek w warstwie sąsiedniej. Układy tego typu "uczą się" kojarzenia pewnych zachowań z konkretnymi sygnałami wejściowymi, jeśli zaś kilka takich układów zostanie połączonych ze sobą tak, by sygnał wejściowy (input) "widział" część sygnałów wyjściowych (outputs), powstaną zaskakujące obwody, z których każdy będzie miał indywidualny charakter. Jednak na podstawie początkowej budowy obwodu rzadko można przewidzieć jego strukturę ostateczną, która ustala się dopiero gdy proces uczenia tak zmodyfikuje obwód, że umożliwi mu wykonywanie jego zadania. Oczywiste jest, że proces uczenia się przechodzi przez Krainę Mrówek: w istocie powód tej nieprzewidywalności jest podobny do tego, z czym mamy do czynienia przy wygrywających strategiach w grach. W grze strategia wygrywająca jest wynikiem rekurencyjnego wycinania ruchów, które okazały się nieskuteczne, a złożoność drzewa gry prowadzi do strategii nie mającej często żadnego oczywistego związku z regułami gry. Szkolenie sieci neuronowej bardzo przypomina rozgrywanie gry: ruchami są etapy szkolenia, podczas których sieć odbiera różne sygnały wejściowe (inputs), a sieć "wygrywa" wtedy, gdy wytworzy takie sygnały wyjściowe (outputs), jakich się od niej wymaga. Ogromne, złożone, nieklasyfikowalne drzewo możliwych sieci jest "przycinane" w procesie uczenia się do czasu, gdy rozwinie strategię wygrywającą i będzie prawidłowo rozpoznawać sygnały wejściowe. Czyli ponownie nie oczekujemy, że ostateczny wynik będzie miał jakikolwiek oczywisty związek ze stanem początkowym – pozycją otwierającą w grze, czy też z regułami. Zachodzi tu, naszym zdaniem, zjawisko emergencji: pojawienie się rozpoznawalnych, dalekosiężnych cech w układzie, w którym łańcuchy krótkozasięgowej przyczynowości są zbyt zawiłe, by je opisać, a co dopiero szczegółowo prześledzić.

W opisie struktury sieci neuronowej, łączącej sensorium i motorium, zwykle odwołujemy się do odpowiednika komputerowego: niektóre sieci uważa się za "hardware" (oprzyrządowanie), a reszta to "software" (oprogramowanie), przy czym oprzyrządowanie nie może być zmienione, oprogramowanie zaś łatwo poddaje się modyfikowaniu i zmienia się w trakcie procesu uczenia. Niestety, ta analogia jest dość powierzchowna, a poza tym może wprowadzać w błąd, jeśli traktuje się ją zbyt dosłownie. To prawda, że początkowe etapy rozwoju przypominają budowę obwodu ze stałym okablowaniem, ale potem analogia się załamuje. Zobaczmy dlaczego. U rozwijającego się zwierzęcia komórki nerwowe – jak wszystkie typy komórek – zajmują swoje miejsca w rosnącym, zmieniającym się zarodku; wytwarzają specjalne długie struktury, zwane aksonami i dendrytamł, służące do kontaktowania się z innymi komórkami nerwowymi oraz z komórkami, które później utworzą receptory. Tymi procesami rozwoju rządzą reguły embriologii, zgodnie z którymi komórki poruszają się wzdłuż gradientów stężeń związków chemicznych lub same tak zmieniają rozkład substancji chemicznych, że powstają różne gradienty. W analogii do komputera ten etap jest "wytwarzaniem oprzyrządowania". Potem, kiedy zarodek się rodzi lub wykluwa, narządy zmysłów odbierają sygnały ze świata zewnętrznego: przyjmuje się, że przypomina to wprowadzanie danych do komputera, żeby przygotować programy.

W wypadku pewnych zwierząt – tych, których układy niemal zupełnie zostały "okablowane" wcześniej – może się dziać coś w tym rodzaju. Jednak nawet u nich każda komórka odbiera sygnały w czasie rozwoju samego układu. "Komputer" został zaprogramowany, zanim skończono budowanie jego obwodów, a programy wpływają na strukturę tych obwodów. Zatem obraz gotowego komputera, w który wprowadza się programy, jest raczej niewłaściwy i z łatwością może doprowadzić do wyciągania błędnych wniosków dotyczących funkcjonowania obwodów nerwowych w żywych organizmach. Zwierzęta nie programują wbudowanego w nie układu nerwowego: raczej ich połączenia nerwowe zmieniają się w reakcji na wszystkie bodźce docierające przed narodzinami i po nich albo przed wykluciem i po nim. Odbywa się produkcja nowych komórek, pojawia się więcej połączeń lub zachodzi redukcja ich liczby; główna część procesu wiąże się z naturalną śmiercią komórek. Taka procedura jest bliższa sposobom, w jakie Moties Nivena i Pournelle'a postępowaliby z komputerami – nie zostawialiby ich w obudowach i nie pisali na klawiaturze, jak my, ale grzebaliby w ich obwodach, wyrzucali jakieś składniki czy przebudowywali obwody, tak jak im się podoba, podczas gdy częściowo zbudowana maszyneria ciągle by działała. Komputer Moties nie miałby obudowy, a jego oprzyrządowanie zmieniałoby się z minuty na minutę.

Zatem mózgi przypominają komputery Moties, a nie komputery osobiste IBM, jako że bez przerwy same się przebudowują. W wyniku takich ciągłych modyfikacji układ nerwowy rozwija się jako całość – zarówno hardware, jak i software – dążąc do postaci, która spełnia żądane funkcje. W takim razie rozróżnienie hardware i software staje się co najmniej nieistotne, jeśli nie wprowadzające w błąd, i najlepiej o nim zapomnieć. To oznacza, że nie istnieje rozsądny sposób systematycznego rozróżniania budowania układu nerwowego i jego programowania czy dostarczania mu danych. Docierające bodźce zmieniają program, a obwód zostaje odpowiednio przebudowany. Zatem następna porcja danych zostanie przyjęta i przetworzona już przez inny układ oprzyrządowania.

Nie można za bardzo uwydatnić tego rozróżnienia. Każdy z Was w tej chwili jest osobą inną niż ta, którą był przed przeczytaniem tego zdania, a każdy z Was, Czytelnicy, reaguje odmiennie od pozostałych. Filozofowie bardzo się ekscytują stwierdzeniem Heraklita: "Nie możesz dwukrotnie wejść do tej samej rzeki". Zwykle uzasadnia się je tym, że za drugim razem woda jest inna. Nas (Jacka Cohena i lana Stewarta) bardziej ekscytuje rzecz mniej oczywista: nie możesz dwukrotnie wejść do tego samego stawu – woda może być ta sama, ale za drugim razem to jesteś inny ty.4 Naszym zdaniem Heraklit też zdawał sobie z tego sprawę, ale większość jego następców wydaje się o tym zapominać.

Organiczna współewolucja układu nerwowego i jego receptorów – powiedzmy po prostu: mózgu – oznacza, że zupełnie nie przypominają one naszych własnych, zaprojektowanych-i-zbudowanych artefaktów, jak samochody, pralki czy odtwarzacze płyt kompaktowych. Części mózgu nie mogą zostać oznakowane etykietkami z opisem, do jakich funkcji są przeznaczone. Tak, poszczególne części mózgu wykonują różne zadania: sporo wiemy o funkcjonalnej geometrii mózgu zwierzęcego i w mniejszym stopniu – naszego; wiemy, że pewne obszary są związane z widzeniem, inne z mową, jeszcze inne z lękiem. Pewne części mózgu w trakcie ewolucji przejmowały nowe funkcje. I współcześnie niektóre części prawdopodobnie uczestniczą w wielu różnych funkcjach.

Kuszące jest wyobrażenie sobie analizy funkcjonowania mózgu na przykładzie sporządzonej przez nas mapy jego całego "okablowania". Mózgi kręgowców są jednak stanowczo zbyt złożone – ludzki mózg jest najbardziej złożony, ma około 1012 połączeń między komórkami nerwowymi, których jest 1010 – a większość komórek i połączeń jest ukryta głęboko, we wnętrzu delikatnej trójwymiarowej struktury, która łatwo ulega zniszczeniu, jeśli zaczynamy w niej "grzebać" w poszukiwaniu tego, co się tam może znajdować. Nawet gdybyśmy umieli sporządzić mapę złożoności mózgu, to i tak zagubilibyśmy się w Krainie Mrówek. Z tej mapy nie zdołalibyśmy wydedukować zasad funkcjonowania mózgu. W istocie, nawet gdy potrafimy sporządzić mapę części obwodu w jakimś prostym organizmie, to zwykle wiemy za mało o działaniu pojedynczej komórki nerwowej, by wywnioskować, co dana część mózgu robi. Na przykład początkowy odcinek jelita homara jest kontrolowany przez prosty układ sześciu wzajemnie połączonych neuronów – a nawet to okazało się zbyt złożone do modelowania. Jak więc możemy mieć nadzieję na modelowanie działania układów zbudowanych z milionów komórek nerwowych? A co dopiero miliardów.

Szczegółowe modelowanie układów nie jest jedyną metodą prowadzącą do ich zrozumienia. Nauka wypracowała dość dobre rozumienie przepływu cieczy, i to nie za pomocą śledzenia szczegółowych ruchów pojedynczych, odbijających się od siebie nawzajem cząsteczek; zajmuje się ona raczej ogólną strukturą cieczy, w szczególności takimi cechami, jak zachowanie objętości, lepkość itp. W taki sam sposób potrafimy formułować ogólne, przeważnie matematyczne stwierdzenia dotyczące możliwości sieci neuronowych i wysokiego poziomu ich organizacji. Dość dobrze orientujemy się, w jaki sposób "ośrodkowy generator wzorców" minoga – sieć nerwów biegnących wzdłuż rdzenia kręgowego – powoduje charakterystyczne, wijące ruchy tego kręgowca. Możemy opisać właściwości, jakie muszą mieć takie sieci, oprócz ich właściwości symbolicznej ("symbolicznej", gdyż pomimo odkrycia jednej funkcji wiemy, że w innych warunkach ta sama sieć może spełniać również inne funkcje). Wszystkie układy złożone są właśnie takie. Powtarzamy opowieść przytoczoną w Collapse, ponieważ prześlicznie ilustruje tę cechę. W latach czterdziestych dzieci w wieku szkolnym, wśród nich i Jack Cohen, wiedziały, że jeśli do automatu biletowego w londyńskiej kolejce podziemnej włożyło się maleńką srebrną monetę trzypensową, zamiast nieco większej sześciopensowej, którą mieli na myśli projektanci, to maszyna nie "wypluwała" zwykłego biletu za sześć pensów. Wyrzucała całą rolkę biletów, przy czym każdy bilet miał wstemplowaną datę, ale poza tym był dobry. Nie było to spowodowane awarią maszyny, która doskonale działała; był to niezamierzony skutek uboczny, który wynikał z jej zaprojektowania. Projekt można było poprawić, tak by uniknąć tego problemu, ale maszyna nadal byłaby zdolna do wykonywania funkcji niezamierzonych – co by się, na przykład, stało, gdyby włożyć w nią kawałek gumy do żucia? Albo gdyby jej wymierzyć odpowiedni cios z boku...

Biologia obfituje w przykłady.5 Pasożyt w mózgu mrówki, opisany w historyjce otwierającej rozdział 3, wpadł na swoją własną trzypensową sztuczkę. Inny możliwy przykład pojawia się u ptaków. Stwierdzono, że samice niektórych gatunków ptaków wolą łączyć się w pary z samcami o symetrycznych ogonach. Usiłują to wyjaśnić dwie konkurujące ze sobą teorie; obie mogą być poprawne i obie wykorzystują wyjaśnienia typu "trzypensówka". Według pierwszej: w celu zapewnienia sobie symetrycznego ogona należy mieć określony wzorzec rozwojowy, zgodnie z którym samice przypadkiem wykazujące genetyczną tendencję do wybierania symetrycznych samców będą produkowały lepsze potomstwo, a tym samym powielały preferencję symetrii. Ta tendencja zostanie wzmocniona w czasie – jak na ewolucję – dość krótkim. Jej funkcja to rodzaj ewolucyjnego pójścia na skróty: działa jako prosty test wyboru "dobrych ojców". Test ten zastępuje tradycyjną metodę prób i błędów, dopuszczającą samce do ojcostwa, aby sprawdzić, które potomstwo będzie sobie najlepiej radzić. Według drugiej teorii – związanej z naszymi rozważaniami – wybór symetrii jest przypadkowym produktem ubocznym układu wzrokowego, który nauczono, jak rozpoznawać ogony. Zamiast komórki babci układ wzrokowy ma "komórkę ogona", gwałtownie reagującą w sytuacji, gdy oko widzi ogon. Popatrzmy: ogony występują w rozmaitych kształtach, a każdy ogon przekrzywiony w lewo znajduje przypuszczalnie swój odpowiednik w ogonie podobnie przekrzywionym w prawo. Sieć neuronowa, która silnie reaguje na obie te możliwości, przypuszczalnie jeszcze silniej zareaguje na ogon symetryczny, jako że przypomina on obie wersje przekrzywione i "liczy się podwójnie", kiedy generowana jest ostateczna reakcja rozpoznająca: "To jest ogon". Zatem preferowanie symetrycznych ogonów wynika ze sposobu, w jaki funkcjonują sieci neuronowe (sześciopensówka produkuje bilet, ale trzypensówka – całą rolkę biletów); skrzywiony ogon produkuje reakcję: "O, tam jest ogon", ale symetryczny ogon produkuje: "Ojej, co za superogon". Nawiasem mówiąc, takie zachowanie wcale nie ogranicza się do ptasich mózgów: ludzie wykazują podobne preferencje dla symetrii lub stanu bliskiego symetrii. Niedawne badania6 wskazują, że kobiety doznają liczniejszych lub głębszych orgazmów, jeśli współżyją z mężczyznami o niemal symetrycznych twarzach. Ten typ mechanizmów odgrywa bardzo podobną rolę jak preferencje kształtu ogonów u ptaków – symetria twarzy zostaje wzmocniona jako zewnętrzna oznaka sygnalizująca dobrego partnera. Nasza estetyczna preferencja symetrii mogła się pojawić w taki właśnie sposób. Jednak gdy symetria jest zbyt doskonała, nasz mózg – jak się zdaje – zaczyna, się nudzić. Artyści są tego świadomi: lekka asymetria jest zawsze bardziej interesująca niż symetria doskonała. Przypuszczalnie niewielkie asymetrie "łaskoczą" nasz wrodzony sposób odczuwania dzięki temu, że są dość bliskie symetrii, by wywołać odpowiednią reakcję, zarazem są wystarczająco zwichrowane, by jednocześnie wzbudzić inny rodzaj większego zainteresowania.

Do tej pory napisaliśmy wiele o funkcjonowaniu i budowie mózgu, a także przekonywaliśmy, że mózgi rozwinęły się, gdyż są świetnymi urządzeniami do sterowania układami zmysłów i ruchu. Nasze mózgi robią jednak o wiele więcej: są inteligentne. Wielu biologów uważa inteligencję po prostu za dalszy etap w rozbudowywaniu wrodzonych mocy mózgu – "umykający" proces, prowadzący do coraz sprytniejszych sieci neuronowych, tylko dlatego, że tak właśnie robią sieci neuronowe.7 Z teorią tą wiąże się pewna trudność. Chociaż sztuczne sieci neuronowe chętnie i w naturalny sposób naśladują sensoryczne układy kontroli i detekcji, to jeszcze nikt nie zbudował sieci wyposażonej w inteligencję. Zatem wydaje się, jakby brakowało nam jakiegoś magicznego składnika. Kartezjusz sądził, że bezmyślne narządy przekształca w umysły coś zupełnie innego, my jednak uważamy, że jest to kontekstualny element współewoluującej kultury. Jeśli będziecie myśleć o przestrzeni fazowej jako o "czymś", to być może Kartezjusz miał rację, ponieważ przestrzeń-kultury jest zupełnie inna niż przestrzeń--sieci-neuronowych. Ale jakoś nie wydaje się nam, aby to właśnie filozof ten miał na myśli.

Szukamy alternatywnej historii ludzkiej ewolucji; takiej, która nie jest sprzeczna z opowieścią o "sprytnej komórce nerwowej", ale biegnie równolegle z nią. Historia ta, opowiadająca raczej o organizmach pozostających w związkach ze swym środowiskiem niż o komórkach łączących się ze sobą, będzie ważna również dla późniejszych rozważań na temat umysłów. Można ją zacząć prawie w dowolnym miejscu, ale żeby zachować rozsądną zwięzłość – zacznijmy od jaj.

Przypuszczalnie pierwsze komórki jajowe różniły się od obecnych ilością materiału zapasowego i energii, jaką w nich przechowywano, podobnie jak to jest z innymi komórkami naszego ciała. Te samice, których jaja dostarczały potomstwu obfitszego "posiłku na wynos" – być może samice, które było na to stać – sfałszowały kostki do gry tak, aby to ich geny były faworyzowane. Nie ma w tym nic dziwnego, że taka strategia, znana również jako "żółtko", rozpowszechniła się w wielu liniach rozrodczych. Inna sztuczka polegała na zatrzymaniu jaja wewnątrz ciała samicy. Jest bardzo prawdopodobne, że jaja z dużą ilością żółtka były zapładniane wewnątrz samicy, a to z dwóch powodów: wyprodukowanie tych jaj było kosztowne, więc pozostawienie ich bez zapłodnienia oznaczało marnotrawstwo, a co gorsza, inwestycja w żółtko mogła być wykorzystana przez rabusia. Co więcej, w dużym jaju z ogromną ilością żółtka plemniki mają trudności z odnalezieniem jądra komórkowego. Zawierające żółtko jaja współczesnych ośmiornic, rekinów, węży i ptaków są zapładniane wewnątrz ciała samicy, toteż całkiem prawdopodobne jest stwierdzenie, że tak samo było z jajami przodków tych organizmów. One również zaczynały się rozwijać w ciele samicy. Kiedy kurze jajo zostaje złożone, zawiera już kilkaset komórek, w postaci spłaszczonej płytki na powierzchni żółtka. Z kolei większość rekinów zatrzymuje jaja w jajowodach matki do czasu, aż rozwiną się z nich zdolne do funkcjonowania osobniki; faktycznie więc rekiny są żyworodne, podobnie jak kilka gatunków węży, nie dotyczy to jednak ptaków. Jest to o tyle dziwne, że wszystkie rozpoczynają rozwój w ciele matki.

Jaja, które zaczynają się rozwijać w ciele matki, mają z tego wiele korzyści: jedna z nich jest związana z dobrze rozwiniętym układem nerwowym, który o nie dba. Jest to dobry przykład pętli reprodukcyjnej a'la okazja w snookerze: żeby utrzymać stabilne środowisko, trzeba mieć złożony układ nerwowy. Jaja przebywające we wnętrzu ciała matki nie podlegają dużym wahaniom temperatury, ponieważ matka potrafi ją kontrolować, wychodząc na słońce lub chowając się w cień, machając skrzydłami dla ochłody, czy też jeszcze inaczej. Nie muszą być zdolne do ucieczki przed drapieżnikami, ponieważ układ nerwowy matki wyczuwa obecność wroga i podejmuje działania obronne – ucieczkę bądź walkę, w zależności, jaki jest to drapieżnik. Jaja rozwijające się we wnętrzu matki mogą "powierzyć" jej wiele problemów związanych z własnym rozwojem – nie muszą być wyposażane w specjalne programy na nieprzewidziane okoliczności, w ten sposób identyczna liczba poleceń z "instrukcji budowy" może prowadzić do większej skuteczności reprodukcyjnej. Matka, której jaja rozwijają się we wnętrzu jej ciała, może zaoszczędzić sobie problemów związanych z jednorazowym wyprodukowaniem całej ilości żółtka: może odżywiać zarodek powoli, w miarę jego stopniowego rozwoju. Wiele rekinów i innych ryb wykształciło w tym celu łożysko: ilość materiału zawartego w ich zarodkach niesłychanie rośnie w czasie rozwoju, podobnie jak dzieje się to u ssaków. Jaja pozostałych ryb początkowo zawierają dużo żółtka, a jego ilość zmniejsza się w trakcie rozwoju zarodka. Zdecydowana większość ssaków jest żyworodna. Jaja człowieka są malutkie, jedynie nieznacznie większe od innych komórek ciała, a matka dostarcza wszystkich koniecznych do rozwoju substancji odżywczych do cudownej, termostatycznie kontrolowanej macicy, chronionej przez doskonałe narządy zmysłów i znajdującej się w ciele wspaniale zaprojektowanym na wypadek ucieczki.

Noworodki ssaków to organizmy niezdolne do przeżycia o własnych siłach. Żeby rozwiązać tę trudność, większość zwierząt żyworodnych – żyrafy, antylopy gnu, świnki morskie – zatrzymuje swoje młode wewnątrz ciała, dopóki potomstwo nie może zacząć radzić sobie samo. To jednak stanowi duże obciążenie dla matki, toteż wiele grup ssaków wymyśliło gniazda. Nierozwinięte odpowiednio noworodki pozostają w takich gniazdach pod opieką matki. Wcześniejsza ewolucja mleka i gruczołów mlekowych umożliwiła odżywianie dzieci poza macicą. Dorosłe zwierzęta reagują na zachowanie noworodków znajdujących się w gnieździe – na przykład karmiąc tego, który ma najszerzej otwarte usta lub robi najwięcej hałasu – nakarmienie noworodków w takim samym stopniu zależy więc od ich własnego zachowania, jak od zachowania rodziców. To otwiera zupełnie nowy zestaw możliwości – to raczej "eksplozja" ewolucyjna niż poszukiwania na małą skalę – obejmujący uczenie się metodą prób i błędów. Gdy noworodek zwierzęcy jest pozostawiony sam sobie, to każdy jego błąd ma zwykle zgubne skutki – łatwo popełniające błędy małe gnu szybko stanie się obiadem hieny. Natomiast w bezpiecznej osłonie gniazda noworodek może popełniać błędy, nie tracąc przy tym życia. Takie błędy najwyżej sprawią, że nie będzie się czuł komfortowo. W tym wypadku oddziaływania matka-dziecko sprzyjają nauce: uczeniu się i nauczaniu. Ta sztuczka wkrótce rozszerzy się również na ojca, który zacznie uczestniczyć w opiece nad młodymi; można teraz wprowadzić także innych członków rodziny i cały układ związków robi się jeszcze bardziej złożony. Tak samo jest na Zaratustrze.

Goniący choroby: Mistrzu, zaczynam się martwić o Kreatora kreacji. Wydaje mi się, że robi się zamyślony.

Mistrz [Zmartwiony]: Mam nadzieję, że nie buduje gniazda. Z pewnością wie, że podczas podróży takiej jak ta nie ma miejsca dla kija...

Gc: Obawiam się, że buduje. Dostał dużą ilość wiórów od Rębacza drewna, a kiedy go ostatni raz widziałem, to układał je wokół stosu różnych owoców z kuchni.

M: To smutne. Chwytanie fantomu.

Niszczyciel faktów: To prawda, ale przynajmniej owoce się nie wylęgną. [Nagle wpada w panikę.] Chyba że nadal mamy jeszcze trochę tych owoców nietoperza, za które Wykonawca rozrywek dał swoją sztuczną trąbę na Argyris III...

Gc: Nie, ostatnie zjedliśmy wczoraj wieczorem z marynowanym sosem syropowym. Chyba pamiętasz? Jeden z nich był tak dojrzały, że aż na krawędzi wzbicia się w pow..., ale odchodzę od tematu. Co zrobimy z Kreatorem? Będzie cierpiał, jeśli z jego jaj nic się nie wykluje.

Nf [Popewnym namyśle]: Trzeba mu ukraść owoce.

M: Ależ to sprawi mu jeszcze większe cierpienie!

Nf: Nie, jeśli będziemy kraść stopniowo.

M: Nie rozumiem.

Nf: Pozwól, że ci wyjaśnię. Pamiętasz, jak nasi ewolucyjni przodkowie opiekowali się swoimi młodymi? [Nie czekając na odpowiedź, kontynuuje...] Więc ci wytłumaczę. Nie, nie, nie przerywaj, to żaden kłopot, zupełnie żaden kłopot – nie, naprawdę... Współcześni Zaratustranie składają jaja, to zwyczaj sięgający wstecz do siedmiu protosymbiontów, które nasz wampirzy przodek stopniowo wyparł. One, podobnie jak my, wiły gniazda – co dziwne, zupełnie tak jak pewne ziemskie gatunki, na przykład kukułka, która składa jaja w gniazdach innych ptaków...

M: Tak, ale ziemskie gatunki najpierw budują gniazdo, a potem składają w nich jaja. Podczas kiedy my najpierw składamy jaja, a potem wokół nich budujemy gniazda. Co oczywiście jest lepszym rozwiązaniem.

Gc: Dlaczego?

Nf: Dlatego, że w ten sposób unika się niepotrzebnego budowania gniazd przez Zaratustran, którzy okazują się bezpłodni, to jasne.

Gc: Och, tak. Wybacz moją głupotę.

Nf: No więc, kijanki protosymbiontów były bardzo do siebie podobne – bardziej niż dorośli.

Gc: Oczywiście, jest to bardzo pospolite zjawisko w biologii. W miarę jak rozwija się forma dojrzała, wrodzone różnice stają się wyraźniejsze.

Nf [Z pewną irytacją]:8 W samej rzeczy. Kijanki protosymbiontów były plastycznymi pasożytami żyjącymi na mnóstwie innych zwierząt, włącznie z dojrzałymi protosymbiontami sześciu pozostałych gatunków. Miały części gębowe typu wstrzyknąć-i--ssać. Wstrzykiwały środki psychotropowe, które sprawiały, że pasożytowany – jeśli jest takie słowo – czuł się przyjemnie. A one ssały jego krew. Każdy z siedmiu gatunków protosymbiontów mógł więc eksploatować pozostałe sześć, zapewniając pożywienie swym dzieciom. System był w równowadze, ale ta równowaga była bardzo nietrwała.

M: Co chcesz przez to powiedzieć?

Nf: Zaraz wytłumaczę. Nasz wampirowaty przodek posunął się o krok dalej, eksploatował cały system. Jako kijanka wysysał krew, ale po długim czasie wyewoluował tak, że wyrzucił ze swego rozwoju stadium dojrzałości, właściwie stał się przerośniętą larwą. Termin podręcznikowy na określenie tego zjawiska to "neotenia". Zatem neoteniczna kijanka zachowała zdolność ssania przez całe dorosłe życie, dzięki czemu rozmnażała się szybciej niż wszystkie siedem gatunków protosymbiontów. W tym znaczeniu system był niestabilny: łatwo mógł być obalony przez intruza. I w ten sposób nasz przodek wampir znalazł się w Idealnym położeniu, żeby się stać odwrotnością kukułki/rogacza [w oryginale obie możliwości brzmią bardzo podobnie: odpowiednio cuckoo i cuckold (przyp. tłum.)] (nie skreślać nic, bo oba są właściwe).

Gc: Nie rozumiem.

Nf: Odwrotna kukułka buduje swoje gniazdo wokół jaj należących do innej istoty. A odwrotny rogacz – czy ja naprawdę muszę wszystko tłumaczyć?

Gc [Na stronie]: Zawsze to robi.

Nf: Odwrotna kukułka z pasożytującymi kijankami zyskuje przewagę, bo ma regularne dostawy pożywienia dla swych młodych. Przewaga wynikająca z bycia odwrotnym rogaczem jest oczywista. Zatem nasz wampirowaty przodek całkiem nieźle prosperował.

M: Ale...

Nf: Oczywiście, masz zamiar powiedzieć – bardzo spostrzegawcze – że ta przewaga jest minimalna w czasie, gdy jest dość pożywienia dla wszystkich dorosłych. To prawda! Ale kiedy zmienił się klimat i susze stały się powszechne, to strategia naszego przodka zaczęła się opłacać. Nasz przodek nie tyle przejął wszystkie role protosymbiontów: on to musiał zrobić, żeby system nadal działał, w sytuacji gdy one, jedne po drugich, odpadały z gry.

M: To ma sens. Ale dlaczego chcesz ukraść owoce Kreatorowi?

Nf: No cóż, wiecie, że u Zaratustran istnieją trzy płcie...

Gc [Sarkastycznie]: Nie!

Nf [Który jest uodporniony na sarkazm]: O, tak. Matka, ojciec i opiekun. [Każdy dorosly Zaratustranin może przyjąć dowolną pleć, podobnie jak może przyjąć dowolną z ról: różnice fizyczne to głównie różnice w inklinacjach. Z tego powodu w naszej książce w odniesieniu do wszystkich Zaratustran używamy zawsze zaimka "on", zamiast wysilać się i próbować przekładać zawiłości obcej terminologii, która wychwytuje subtelności społecznych oddziaływań między trzema zmiennymi płciami.]

Kłamiący dorosłym [Który spał w jednym z kątów]: Trzy płcie? Ależ to najzupełniej nieoktymistyczne! Doprawdy, nie mogę – och. [Teraz zupełnie rozbudzony.] Wybacz, Niszczycielu faktów. Byłem preświadomy i chwilowo umknęło mojej pamięci, że typowy wyląg zawiera cztery jaja – dając w sumie siedem, do czego musimy dodać Wielkiego Opiekuna, który dba o każdą rodzinę. [Pozostali potakująco kiwają głowami poza Niszczycielem faktów, który jako dopiero co przeobrażona ekskijanka odkrył, że typowy wyląg zawiera 2,3 jaja, i który naprawdę już nigdy potem nie odzyskał szacunku dla religii}

M: Ach, teraz widzę, do czego zmierza strategia Niszczyciela... Przypuśćmy, że zawartość gniazda Kreatora zostanie zmniejszona z czterech "jaj" do trzech. Wówczas utraci swą oktymalność, a on zauważy, że coś jest nie w porządku. Intelektualny wstrząs niewątpliwie przywróci mu zmysły.

Nf: Jest to dziwne i nowe użycie słowa "zmysły", ale uchwyciłeś sens mojej propozycji. Jest ryzykowna, jednak nie obchodzi mnie to. A teraz jeden z was musi odwrócić uwagę Kreatora, a ja zwinę "jajo" z jego gniaz... Och! Kreatorze kreacji, nie wywąchałem twojego nadejścia! Ja właśnie, hm, omawiałem, hm... gwiazdy... [Patrzy rozpaczliwie na pozostałych, po raz pierwszy zabrakło mu słów.]

Kreator kreacji: Chłopaki, czy któryś nie ma zapasowego-wędzonego śledzia?

Gc [Szeptem, do Mistrza]: I jeszcze fantomowe zachcianki! Zdecydowanie zamyślony... [Delikatnie]: Hm, Kreatorze, czy naprawdę sądzisz, że ktoś w twoim stanie powinien... eee...

Kk: W moim stanie? W jakim stanie? Właśnie studiowałem ziemską formę sztuki znaną jako "malarstwo". Szukałem tylko jakiegoś ostatniego przedmiotu do zaprojektowanej przeze mnie martwej natury: "kiść owoców i śledź z wiórami drewna". [Zbyt późno dostrzega ich miny.] Dlaczego tak na mnie patrzycie?

Na Zaratustrze jaja stworzyły popyt na gniazda. Na Ziemi gniazda stworzyły popyt na naukę, prowadząc do zaczątków kultury. Na przykład w sforach dzikich psów jedynie dominująca samica rodzi szczenięta, które świetnie się rozwijają, ale troszczą się o nie wszyscy członkowie sfory, zarówno wujowie i ciotki, jak bracia i siostry. Jest wówczas bardzo ważne, by rozpoznawać własną sforę, a każda sfora ma charakterystyczne dla niej nawoływania i zrytualizowane zachowania, których szczenięta, rosnąc, uczą się od swych krewnych. Sztuczka ta jest swego rodzaju psią formą kultury: nowym sposobem dziedziczenia. Działa, wytwarzając interesujące napięcie między rywalizującym rodzeństwem – co nie zawsze jest ewolucyjnie korzystne – a zamiast być przekazywana w genach i przechowywana w organizmach jest przekazywana przez narządy zmysłów i przechowywana w mózgach. Niektóre ptaki uczą się i nauczają w gniazdach, ale nawet papugi – należące do najinteligentniejszych ptaków – przekazują niewiele elementów behawioralnych w porównaniu ze ssakami mięsożernymi, takimi jak koty i psy, czy nawet w porównaniu z gryzoniami, na przykład szczurami i wiewiórkami. Również takie ssaki jak gnu nie mają podobnego dziedzictwa kulturowego. Jednak nasza grupa, naczelne, zrobiła sobie z tego sposób na życie; na przykład w stadach pawianów wszystkie dorosłe zwierzęta poświęcają malcom wiele uwagi. Nasi najbliżsi kuzyni, dwa gatunki szympansów, uczą się ciągle, nawet po osiągnięciu dorosłości, tak jak my. Cały repertuar ich niegenetycznych sztuczek, który ma zapewnić dzieciom lepszy start życiowy, to bardzo wyrafinowana forma uprzywilejowania.

Możemy patrzeć na ewolucję uprzywilejowania jako na coś, co dzieje się w ramach kontekstu środowiska i jest przezeń napędzane. Wiele zwierząt przechodzi kilka etapów rozwoju odbywających się w różnych środowiskach. Ćma rozwija się jako jajo, gąsienica, poczwarka oraz – no cóż – ćma. Ptak rozwija się wewnątrz osłon jajowych, następnie w gnieździe pod czujnym okiem swych rodziców oraz sam, już jako dojrzały. Człowiek rozwija się wewnątrz macicy i poza nią. Środowisko dla określonego etapu rozwoju stanowi ograniczenie, którego można uniknąć, jedynie rozwijając się w innym środowisku, a to jest ryzykowne, ponieważ skoro zwierzę dobrze się rozwija w danym środowisku, to po co je zmieniać? Zatem ograniczenie środowiskowe jest czymś "danym", jest znajdującą się w tle regułą, której po prostu się przestrzega – zupełnie tak, jak dane są reguły: "Grawitacja ściąga cię w dół" czy: "Tłuszcze nie łączą się z wodą". W takim razie jeden etap rozwoju musi przygotować zwierzę do etapu następnego – a właściwie, w pewnej mierze, do wszystkich przyszłych etapów. Zwierzęta, które nie "dostąpiły" przywileju posiadania gniazda, mimo wszystko mają pewne wrodzone oczekiwania co do środowiska – świeżo wykluty czerw jest gotowy do radzenia sobie z padliną, nowo narodzona mszyca jest gotowa, za pomocą aparatu gębowego, wkłuć się w liść, aby znaleźć tam pożywienie. Te oczekiwania wpływają zarówno na fizjologię zwierzęcia, jak i na jego układ nerwowy. Ale dodatkowo, wcześniejsze pokolenia musiały poczynić odpowiednie przygotowania: matka mucha musiała znaleźć padlinę, w której złożyła jaja, matka mszyca "urodziła" swoje córki na odpowiednim liściu. Mszyce mogą się rozmnażać płciowo z udziałem samców, albo też bez nich – partenogenetycznie tworząc kolejne pokolenia klonów, samic. W obu przypadkach potomstwo jest uprzywilejowane na swój indywidualny sposób, ale przywileje muszą pasować do ich programów rozwojowych. Mszyca, mając przed sobą padlinę, może wiercić w niej tyle dziur, ile zapragnie, ale w taki sposób nigdy nie zdobędzie potrzebnego jej pokarmu.

Właśnie tutaj, w alternatywnym obrazie, który tworzyliśmy kawałek po kawałku na ostatnich stronach, jest miejsce na pojawienie się mózgów – czy jeszcze o nich pamiętacie? Dzięki mózgom przywilej może odnieść prawdziwe zwycięstwo. Wszechstronne układy nerwowe mogą się dopasowywać do zmieniających się nieustannie warunków środowiskowych, zwiększając zakres zachowań organizmów, co znakomicie ułatwia przekazywanie z pokolenia na pokolenie sztuczki zwanej przywilejem. Skuteczne przekazywanie przywileju wymaga stosowania procesu rekurencyjnego w rodzaju "okazja w snookerze": matka mucha musi przekazać informację o padlinie (cecha jej własnego zachowania) oraz umiejętność jej wykorzystania (cecha zachowania jej potomstwa). To oznacza, że genetyka muchy, jej rozwój i zachowania muszą "pasować do siebie" w każdym następnym pokoleniu, stabilnie i powtarzalnie. Im więcej się o tym myśli, tym bardziej się to wydaje zdumiewające – ale jak w każdym procesie rekurencyjnym, ewoluujące stworzenie wślizguje się weń dzięki rusztowaniu, które następnie zostaje odrzucone, ponieważ nie jest już więcej potrzebne. Przekazywanie przywileju przypomina podtrzymywanie okazji w snookerze: obecny ruch (pokolenie) musi nie tylko zasadzić następną bilę (wyprodukować dzieci i dać im przywilej pomagający w rozwoju), ale i zapewnić sobie dobrą pozycję do następnego strzału (potomstwo musi być zdolne do podtrzymania tego procesu).

Mózgi ułatwiają podtrzymanie trwania okazji: pozwalają nam tak dobrać kolejny ruch, abyśmy poradzili sobie z błędami popełnionymi w ruchu poprzednim. Mówiąc ściślej, mózgi zapewniają plastyczność i powiększają obszar przestrzeni fazowej, w którym można podtrzymywać trwanie okazji. Wyobraźcie sobie muchę, której larwa instynktownie porusza szczękami, ale nie ma pojęcia, co żuje. Wówczas może jeść padlinę tylko wtedy, gdy przypadkiem leży ze szczękami skierowanymi w dół. Jeśli czerw rozwija się tak, że leży w nieodpowiedniej pozycji, to okazja się kończy. Jeśli jednak młode muchy potrafią wyczuć położenie padliny i podjąć stosowne działania, to okazja może trwać. Dobrzy gracze w snookera mają w zanadrzu wiele specjalnych strzałów, takich jak podkręcenie i odchylenie, które pomagają im wydobyć się z kłopotów po nieudanym strzale pozycyjnym i podtrzymać trwanie okazji. Podobnie istoty dysponujące adaptowalnym i elastycznym zachowaniem mogą podtrzymać trwanie bardziej złożonej okazji.

Jest to zaledwie jeden z powodów, dla których mózgi są dobrym rozwiązaniem w kategoriach ewolucyjnych. Kilka grup zwierząt wytworzyło bardzo dobre mózgi, otwierające przed nimi możliwość zachowań wszechstronnych i dopasowujących się do sytuacji. Zróżnicowanie owych organizmów wskazuje, że strategia ta musiała być bardzo skuteczna;, z tego z kolei wynika, że "umózgowienie", choć może niekoniecznie wykorzystujące konkretną architekturę neuronową wynalezioną na Ziemi, jest uniwersalną cechą ewolucji. Nawet zwierzęta z układami nerwowymi typu centralki telefonicznej, na przykład owady, są zdolne do bardziej wyrafinowanych reakcji, niż się nam zwykle wydaje. Muszą wykazywać taką samą wszechstronność jak gracz w snookera i być zdolne do podtrzymywania okazji tam, gdzie występują różnice w terenie, prędkości wiatru czy w czymkolwiek innym. Mówiąc tu o okazji, mamy na myśli ich konkretny tryb życia. Nie powinniśmy im jednak przypisywać zbyt dobrze rozwiniętych zdolności myślowych: na metapoziomie ich strategie mogą być prostsze, niż się nam wydaje. Na przykład patyczak, który stracił jedną albo dwie nogi, nadal może chodzić. Jest to możliwe nie dlatego, że patyczak ma złożone i wszechstronne obwody nerwowe, które zawierają specjalne plany na taką właśnie ewentualność – obwody te przypominają raczej staroświecką centralkę telefoniczną z ustalonym układem przełączników – ale dlatego, że prosta reguła: "utrzymuj horyzont w pozycji poziomej" i koordynacja oko-noga zapobiegają upadkowi owada.

Pierwszy, słabiutkl przebłysk Inteligencji pojawia się wtedy, gdy zwierzęta opanowują coś więcej niż tylko takie proste sztuczki i stają się prawdziwie plastyczne. Możecie nie myśleć o stawonogach – skorupiakach, owadach czy pająkach – jako o istotach inteligentnych, ale są one zdolne do zachowań znacznie bardziej elastycznych niż zachowania zwierząt z układami nerwowymi w stylu centralki telefonicznej, jak u patyczaków. Na przykład nawet mały mózg pszczoły miodnej jest zdolny do "chodzenia na skróty", tak pojęciowe, jak i geograficzne. Wyobraźcie sobie pszczeli ul stojący na skraju lasu, a po przeciwnej stronie – kwiatową łąkę. Niektóre pszczoły odnajdują kwiaty, lecąc wzdłuż krawędzi lasu, i wkrótce tę trasę wybierają wszystkie pozostałe pszczoły, bo jest to najlepsza droga. Pewnego dnia ktoś wycina w lesie szeroką przesiekę po drugiej stronie pszczelej, łamanej trasy – nie dokładnie wzdłuż linii prowadzącej od ula do kwiatów, ale trochę z boku. A wtedy natychmiast wszystkie pszczoły zaczynają latać do kwiatów nowym skrótem, a nie wzdłuż swej starej trasy.

Wydaje się, że spośród wszystkich stawonogów największą inteligencją wykazują się rawki wieszcza (skorupiaki), podczas gdy najinteligentniejszymi mięczakami są głowonogi – ośmiornice i mątwy. Więcej o tych zwierzętach opowiemy w rozdziale 8 przy okazji rozważań dotyczących świadomości. Możliwości mózgów głowonogów są imponujące i wydaje się dziwne, iż bezkręgowce te w ogóle nie wykorzystały swej indywidualnej inteligencji, żeby zapewnić dobry start następnym pokoleniom. Jednym z powodów może być to, że głowonogi rozmnażają się tylko raz, kiedy mają rok, a po wydaniu na świat potomstwa umierają, więc wszystkie dorosłe osobniki danego gatunku należą do tego samego pokolenia. Uniemożliwia to przekazywanie młodym zachowań, tak jak robią to inteligentne ssaki. Istnieje kilka drobnych wyjątków: rawki wieszcza pilnują swoich jaj i młodych, ale nie robią tego sprytniej niż skórki, a choć inteligencja pszczół robotnic rzeczywiście jest nakierowana na karmienie następnego pokolenia, to pszczoły te nie potrafią przekazać mu wymyślonych przez siebie nowych taktyk.

Jak już wyjaśnialiśmy, ssaki wytworzyły wiele sposobów przekazywania przywilejów: obecnie zbadamy, jaki jest ich wpływ na rozwój mózgu. Jeden ze sposobów polega na zatrzymaniu dzieci w macicy, z dala od wszystkich problemów zewnętrznego świata, gdzie matczyne mechanizmy homeostatyczne chronią młode przed zmianami temperatury i zapewniają stały dostęp wody. Tam też bardzo sprawny układ krwionośny matki dostarcza pokarm i tlen i tam – przede wszystkim – potomstwu nie zagrażają drapieżniki. Ta sztuczka ma swoje konsekwencje, ponieważ szlaki mózgowe takich istot muszą być zdolne do reagowania na wielką różnorodność bodźców docierających ze środowiska już od chwili przyjścia na świat. Chodzi nam o identyfikowalne konstrukcje i regularności, które są kojarzone z ważnymi zdarzeniami lub rzeczami (jest to myśl, którą rozwiniemy w następnym rozdziale). Na przykład małe gnu musi wiedzieć, jak odróżniać inne małe gnu od dzikich psów, zanim w ogóle zobaczy jedne czy drugie. Dlatego też jego układ wzrokowy musi być zdolny do wybrania spośród masy bombardujących go sygnałów świetlnych tych szczególnych regularności, które sygnalizują: "tam jest małe gnu" lub "tam, koło krzaka, jest dziki pies". Nie jest to prosta umiejętność, a producenci komputerów oddaliby wiele, żeby tylko się dowiedzieć, jak się to robi, ponieważ najlepsze komputery, przy swojej zdumiewającej szybkości i pamięci, nie potrafią zbadać obrazu wizualnego i określić, jakie obiekty są na nim obecne. Nasteczniki (owady polujące na pewne pająki) również wiedzą parę rzeczy, których nie znają producenci komputerów, jako że potrafią odróżnić pająki (w których składają swe jaja) od nasteczników przeciwnej płci (z którymi kopulują). Popełnienie tutaj błędu prawdopodobnie może prowadzić do zguby, toteż nasteczniki opanowały tę umiejętność do perfekcji. Przypuszczalnie stosunkowo prosty układ nerwowy tych błonkówek (jednak nadal zbyt złożony, byśmy potrafili go modelować) raczej ogranicza się do odbierania kilku prostych wskazówek, kojarzonych z pająkami i innymi nastecznikami, niż szczegółowo je rozpoznaje. Doświadczenia wykazały, że zwierzęta daleko bardziej złożone, takie jak ptaki, stosują podobne skróty pojęciowe.

Małe gnu musi mieć w swym mózgu naprawdę dobry zestaw służący do analizy obrazów, by móc choćby rozpocząć zadanie analizowania cech swego otoczenia. Z pewnością wydaje się bardzo mało prawdopodobne, by system ten rozwijał się dzięki procesowi "nauki": obwody wzrokowe w siatkówce i w mózgu dojrzewają do stanu funkcjonalnego w czasie gdy dziecko znajduje się w ciele matki, a jakiekolwiek sygnały odbierane w tym okresie z pewnością mają niewielki związek z obrazami dzikich psów. A jednak komórki małego gnu oddziaływały tam w sposób, w jaki oddziałują komórki nerwowe, czego skutkiem jest wyposażenie zwierzęcia w pełen zestaw reakcji – "Unikaj!", "Ssij tutaj!", "Ustaw to między sobą i niebezpieczeństwem!" – oraz w zaprogramowane z góry reakcje rozpoznające własną matkę: liż, ssij, słuchaj.

Inną ważną techniką uprzywilejowania, którą zauważyliśmy u wielu ssaków, jest ich rodzenie się w gnieździe, w stadium nie w pełni rozwiniętym. Tu młode są chronione przed niemal wszystkimi zagrożeniami i zwykle mają zapewnione pożywienie oraz ciepło, chociaż niewiele mogą zrobić, gdy tak nie jest. Ta strategia jest równie uprzywilejowana jak jej alternatywa, chociaż prowadzi do zupełnie innych korzyści. Po raz pierwszy w ziemskiej ewolucji podejście prób l błędów może być stosowane z niewielkim ryzykiem. W środowisku pozbawionym przywileju gniazda każdy błąd pociąga za sobą surową karę – na ogół śmierć, a przynajmniej niepowodzenie, które się odbija na następnym pokoleniu. W gnieździe jednak możliwa staje się nauka. Nagle na ewolucyjnej scenie pojawia się nowa metoda przekazywania informacji między pokoleniami: Informacja jako przywilej. Ta zmiana, we wprowadzonej przez nas wcześniej terminologii, ma charakter zarazem uniwersalny i publiczny: należy jej oczekiwać, gdy nadejdzie czas, a wywiera wpływ na wszystko. To jest główny powód jednej z największych eksplozji ewolucyjnych wszech czasów: zdolności uczenia się od Innych osobników własnego gatunku. Oznacza to, że noworodki ssaków potrafiące zapamiętać, który sutek daje najwięcej mleka, radzą sobie lepiej niż ich rodzeństwo, a także iż małe lamparty, które ćwiczą techniki polowania na ledwie żywych ofiarach przynoszonych przez rodzica do miejsca przebywania młodych, będą później zręczniej chwytać prawdziwą zdobycz. Matki kotki – mowa teraz o zwierzętach domowych – często przynoszą swemu potomstwu półżywe myszy do zabawy, co przygotowuje kocięta do przyszłych samodzielnych polowań na prawdziwe, żywe myszy.

Uczenie się jest sposobem na przekazywanie różnych informacji między pokoleniami; jest to sposób o wiele bardziej plastyczny niż molekularny (genetyczny) l ma znacznie krótszy czas reakcji. Nauka zaczyna się w gnieździe, więc gniazda są dla ewolucji inteligencji równie ważne jak komórki nerwowe. Gdy nauka zacznie już się rozwijać jako proces, w którym pośredniczy rodzic, to gniazdo jako obiekt fizyczny czasem staje się zbędne, zwłaszcza u zwierząt społecznych. Najbliższe bezpośrednie otoczenie grupy żerujących pawianów czy podmiejska grupa rówieśnicza są dla dzieci skuteczniejszą ochroną niż nory dla szczurów lub wydr, a na pewno dużo lepszą niż stadne zachowania antylop gnu lub zebr.

Potomstwo uczące się szybciej lub skuteczniej będzie miało większe szansę na rozród, zatem ewolucja będzie faworyzować zdolność nauki; będzie też wybierać lepiej nauczających rodziców (zwłaszcza matki). Ponownie dostrzegamy proces współudziału, który naturalnie podąża w stronę większej złożoności, w miarę jak cały system modyfikuje się na każdym rekurencyjnym etapie. Wiele etapów tego procesu widzimy u dzisiejszych ssaków, od taktyki odstawiania od piersi u domowych myszoskoczków, do jawnego przyuczania do porządku w załatwianiu potrzeb fizjologicznych u kociąt i szczeniąt. Widzimy, jak młode małpy pobierają nauki od starszych. A przede wszystkim widzimy naszą własną skomplikowaną kulturę i systemy edukacyjne. Jest w tym wyraźna ironia. Zwykliśmy uważać, że zwierzęta wykorzystujące gniazda są prymitywniejsze od tych, które zatrzymują swe młode w ciele matki. Jednak sztuczka przytrzymać-w-środku to sztuczka prywatna, nie ma ona żadnego interesującego potencjału ewolucyjnego dla nikogo poza zwierzętami ją stosującymi, podczas gdy wynalazek opieki rodzicielskiej w gnieździe to wynalazek publiczny, odsłaniający zupełnie nową stronę ewolucji – i prowadzący, między innymi, do tej książki.

Podsumujmy.

Standardowa teoria ewolucji inteligencji ma charakter redukcjonistyczny: skupia się na zdolności sieci komórek nerwowych do przetwarzania danych, a w rezultacie odwołuje się do rezonansu Murphy'ego: jeśli Inteligencja może się pojawić, to na pewno się pojawi ze względu na oczywiste korzyści ewolucyjne, jakie daje. My, zawsze gotowi do odrzucenia – lub przynajmniej zakwestionowania – naszych własnych zasad, mimo wszystko uważamy, że taka czysto wewnętrzna droga do Inteligencji jest nieprawdopodobna. Wcale nie jest oczywiste, jak wielką selektywną korzyścią naprawdę jest inteligencja sama w sobie. Jak już pisaliśmy, inteligencja musi mieć coś, wobec czego może być inteligentna. Ciekawość ściśle wiąże się z inteligencją, a wszyscy wiemy, do czego prowadzi ciekawość [w krajach angielskojęzycznych przysłowiowym uosobieniem ciekawości i jej skutków jest kot, a popularne porzekadło brzmi: Curiosity killed the cat, czyli: Kota zgubiła ciekawość (przyp. tłum.)]. Nie chodzi tu tylko o mity nauczania w stylu okłamywania dzieci: koty, będąc niepoprawnie ciekawskie, naprawdę popadają w tarapaty, Ian Stewart miał kota, który niepostrzeżenie wcisnął się pod podłogę, gdy jego ojciec wyjął jedną z desek. Gdy deskę ponownie przybito, kot został tam uwięziony i tylko dlatego go uratowano, że po pierwsze zniknął, po drugie miejsce pod podłogą było naturalnym terenem poszukiwań, ponieważ wiadomo, iż koty są ciekawskie, i wreszcie po trzecie spod dywanu w salonie dochodziły słabe pomiaukiwania. W każdym razie standardowy, redukcjonistyczny pogląd na ewolucję inteligencji podkreśla rolę rozgałęzionych komórek nerwowych: gdy organizmy zyskują większe mózgi, ich zachowania stają się bardziej złożone – przynajmniej potencjalnie. Większe mózgi, jak większe komputery, mogą działać, korzystając z bardziej złożonych algorytmów.9 W takim razie wyjaśnienie, czym jest ludzki umysł, zaczyna się od obwodów nerwowych i przypomina nieco opowieść o powstaniu i rozwoju komputera: więcej pamięci, szybsze przetwarzanie, podprogramy do obsługiwania wspólnych procesów, "obudowy" do organizowania pracy tych podprogramów itd. "Dawno, dawno temu była sobie komórka nerwowa, a potem mieliśmy Einsteina". To jest właśnie teoria "sprytnej komórki nerwowej" i jak już wiecie, nie uważamy jej za najlepszy sposób opowiadania historii inteligencji. Gubi się w niej krytyczną rolę kontekstu. Inteligencja potrzebuje kontekstu, aby mogła dawać istotne, selektywne korzyści, a w tym wypadku najbardziej prawdopodobny jest kontekst społeczny. Główną korzyścią płynącą z inteligencji jest to, że pomaga nam w postępowaniu z istotami naszego własnego gatunku – z naszą główną konkurencją, a zarazem głównym potencjalnym źródłem pomocy.

Kontekstualna opowieść o ewolucji inteligencji podąża za ssakami w gniazdach, a zaczyna się nie od komórki nerwowej, ale od żółtka. Drogę prowadzącą do Einsteina wyznacza przywilej we współudziale z "mokrością" [w oryginale: wetware (przyp. tłum.)], nie zaś sama mokrość. (Pod pojęciem "mokrości" kryją się obwody nerwowe, zbudowane – jak to zawsze "robi" biologia – z czegoś marmoladopodobnego, a nie schludne, krzemowe "hardware"). Taka współudzielna ewolucja inteligencji zaczyna się od ssaczych noworodków znajdujących się w gnieździe, gdzie bezpieczne warunki otwierają możliwość uczenia się metodą prób i błędów, pod okiem matki. Przepływ informacji podczas uczenia się stwarza podstawy dla ewolucji struktury społecznej, dzięki której gniazdo staje się zbędne; społeczeństwa tworzą w świecie uprzywilejowane zakątki, w których dzieci mogą bezpieczniej dorastać.

A stąd prowadzi prosta droga do społeczności ludzkiej – rzeźnik, piekarz, producent świec, policjant, poeta, sutener i ksiądz. Kluczem do naszej inteligencji są neuronowe gniazda, nie sieci.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 7
CECHY WIELKIE I MAŁE

Córeczka Jacka Cohena, Beth, mając mniej więcej osiem lat, podczas jazdy z rodzicami samochodem zauważyła rząd ptaków siedzących na przewodach telefonicznych – czarne plamy, rozmieszczone między równoległymi liniami.

- Patrzcie, muzyka! – powiedziała.

Ludzki umysł nie tylko rozpoznaje różne fragmenty Wszechświata, robi znacznie więcej. W tym, co rozpoznaje, doszukuje się regularności i ze wszystkich sil stara się zrozumieć, jak funkcjonuje Wszechświat. Wszechświat jest jednak bardzo złożony: zrozumienie jego natury wymaga wprowadzenia uproszczeń. Istotnie, sedno zrozumienia czegoś tkwi w tym, że możesz uchwycić to coś jako całość, co wymaga pewnego uproszczenia lub kompresji danych. Wyjaśnienie natury Wszechświata, które byłoby równie złożone jak sam Wszechświat, to jedynie zastąpienie jednej zagadki inną. W tym rozdziale będziemy przekonywać, że mózg organizuje swoje postrzeganie świata w znaczące porcje, które będziemy nazywać cechami. Jak zwykle popatrzymy na tę zdolność pod kątem ewolucji i kontekstu, a także stawiając pytania o wewnętrzną budowę mózgu. Nie tylko: "Jak to działa?", ale i: "Jak to powstało?". A na początek przyjrzymy się dwóm prostszym stworzeniom – rawce wieszcza l ośmiornicy.

Zarówno ośmiornica, jak i rawka wieszcza to organizmy skuteczne w działaniu, mimo że nigdy nie spotykają się z osobnikami własnego gatunku, by od nich czerpać wiedzę. Uczą się chwytać pożywienie – zwykle kraby, które świetnie potrafią się bronić – wykorzystując różne sprytne, charakterystyczne dla siebie sztuczki. Wykrywają i badają jamy oraz dziury istniejące na ich terytorium. Uciekają przed większymi zwierzętami i ukrywają się, póki niebezpieczeństwo nie minie. Jedne i drugie sprawiają wrażenie, jakby bawiły się swoją zdobyczą – a także przypadkowymi kawałkami kamieni, korali czy wodorostów. W jaki sposób rozpoznają te fragmenty Wszechświata, które są istotne dla nich i dla ich działań? Nie możesz uciekać przed drapieżnikiem czy bawić się kawałkiem korala, nie mając sposobu na ich rozpoznanie. Aby się dowiedzieć, jak zwierzęta te rozwijają swoje umiejętności, będziemy obserwować ich zachowanie podczas dorastania.

Wskazaliśmy na żółtko jako główne źródło uprzywilejowania. Obydwa te gatunki zwierząt wykluwają się z jaj o dość dużym żółtku. Większość rawek wieszcza spędza krótki okres larwalny pośród innych organizmów planktonowych i tam osiąga nie mniej niż trzy odrębne stadia larwalne oraz zmienia tryb życia (ryc. 22). Pierwsze stadium składa się głównie z głowy (z tego, co wkrótce się nią stanie) i jest filtrującym wodę zjadaczem planktonu. Podobnie i drugie, które nabyło dodatkowo odnóża brzuszne. Larwa w trzecim stadium ma duże szczypce i jest mięsożerna; za pożywienie uznaje wszystko, co jest od niej o połowę mniejsze i się porusza; wszystko to atakuje, odcinając lub oddzierając wszelkie przydatki. Potem zjada resztę – co często jest przydatkiem, a nie samą ofiarą, może to być pływający kawałek wodorostu czy nawet kawałek drewna lub tworzywa sztucznego w dłoni eksperymentującego zoologa. Gdy trzecie stadium przeobraża się w jeszcze niewielkich rozmiarów postać dojrzałą i podejmuje żywot w szczelinach korala, kontynuuje dość ślepe, rzeźnickie zachowania. Na tym etapie rozwoju rawka wieszcza nigdy nie atakuje małych kamyków, kawałków korala czy wodorostów. Już się nauczyła rozróżniać zdobycz, drapieżniki i "otoczenie neutralne". Ruch, a zwłaszcza ruch o zmiennym kierunku, stanowi zachętę do ataku. Możecie zobaczyć, jak rawki wieszcza robią to w akwarium. Jeśli podacie im pożywienie trzymane w pesecie, to one bardzo uważnie mu się przyjrzą, wodząc za nim oczami, a potem je zaatakują. Trzy lub cztery razy zaatakują również pęsetę, ale potem się nauczą wyjmowania z niej pożywienia. Gdy podsunie się im pustą pęsetę, starannie ją obejrzą, być może się do niej zbliżą, ale raczej nie zaatakują. Czasami szybko skryją się w szczelinie, z której równie szybko wyjdą, jakby miały nadzieję, że tym razem peseta trzyma coś do jedzenia...


Ryc. 22. Cykl życiowy rawki wieszcza (Squilla mantis):
a) metanauplius, b) prezoea, c) protozoea, d) antizoea, e) osobnik dojrzały.

Co zaskakujące, identyczne zachowania wykazują małe koralowe ośmiornice: uczą się brania pożywienia z pesety i "mają nadzieję", że pusta peseta, gdy tylko na chwilę odwrócą od niej wzrok, napełni się jedzeniem. Te podobieństwa w zachowaniach u organizmów, których mózgi są zorganizowane w zupełnie inny sposób, mówią nam, że istnieją "uniwersalne" właściwości mózgów, i dają nadzieję, że zdołamy zrozumieć inteligentne zachowania innych gatunków.

Łatwiej nam powiedzieć, czego nie robią inne gatunki, niż stwierdzić, co naprawdę robią. Nie obserwują starannie każdej właściwości zbliżającego się kraba – jego kształtu, koloru, sposobu poruszania się – i nie porównują swych obserwacji z jakimś wewnętrznym obrazem, decydując się, czy zaatakować, czy też nie. Trwałoby to zbyt długo, nawet gdyby było możliwe; powstanie równie pracochłonnej metody w wyniku ewolucji byłoby bardzo trudne. Rozpatrywane zwierzęta szybko reagują na jakąś cechę zdobyczy – na przykład na to, że jej ruch jest inny od ruchów pobliskich wodorostów. Świat ośmiornic jest miło zorganizowany w kategoriach: "pożywienie" (małe rzeczy poruszające się lub podawane w pesecie) i "nie-pożywienie" (cała reszta). Kategoria "cała reszta" jest dalej dzielona na podkategorie: "pożyteczne szczeliny" (wystarczająco duże, by się w nie wcisnąć, za małe, by wdarł się w nie drapieżnik), "szczelina domowa" (tu mieszkam) oraz "reszta geografii" (nierozróżnialna).

Zachowania tych dwóch organizmów wspierają pogląd, że mózgi nie reprezentują świata zewnętrznego takiego, jakim on jest, ale przy użyciu pokawałkowanego modelu, w którym pewne typy bodźców są grupowane razem i interpretowane jako takie same. Te kawałki odróżniają się od reszty, ponieważ mózg, który je postrzega, rozwinął sposoby wykrywania takich bodźców. Nazywamy je cechami. Cechy to nie jedynie wygodna klasyfikacja związanych ze sobą zmysłowych sygnałów wejściowych: są to dobrze widoczne "szczyty" w geografii umysłu. Kiedy wyglądamy przez okno i widzimy ptaka na niebie, to wiele uwagi poświęcamy ptakowi, a bardzo mało jednorodnemu błękitowi tła, po którym ptak się porusza. Ptak jest cechą, błękit jest cechą i pojęcie nieba jest cechą; ale nie jest cechą plama błękitnego nieba w kierunku dziesięciu stopni w lewo od miejsca, gdzie teraz znajduje się ptak – to tylko "przypadkowy" kawałek nieba. Ten rodzaj niedemokratycznej dyskryminacji pewnych rodzajów sygnałów wejściowych jest wbudowywany w fizykę l chemię przestrzeni fazowej jako możliwość naturalna, gotowa do wykorzystania przez ewolucję.

Istnieją dwa "powiązane współudziałem" powody, dla których mózgi powinny działać jako detektory cech. Powodem wewnętrznym, redukcjonistycznym, jest budowa sieci neuronowych. W rozdziale 6 opisaliśmy, w jaki sposób sieci neuronowe, modne obecnie wśród psychologów kognitywnych, można nauczyć wykrywania pewnych szczególnych wzorców. Na widok babci "komórka babci" strzela impulsem. To samo dzieje się na widok czegoś dostatecznie podobnego do babci, na przykład na widok fotografii lub innej osoby o podobnej twarzy. Babcia to cecha, ponieważ wywołuje reakcję: tak/nie. Drugi powód, kontekstualny, jest taki, że rozpoznawanie cech to dobra ewolucyjna sztuczka umożliwiająca przetrwanie. Jeśli uda ci się zauważyć lamparta skradającego się wśród krzaków, to nie zostaniesz powalony jego skokiem. Do szybkiej analizy dyskryminacyjnej [analiza sygnałów polegająca na ich rozróżnianiu i pomijaniu tych, które nie są interesujące (przyp. tłum.)] wystarczy dowolny sygnał, który silnie kojarzy się z lampartami, ale nie z krzakami: Im prostszy sygnał, tym szybciej da się przeprowadzić analizę. Jeśli peryferyjny wzrok istoty ludzkiej dostrzega ciemny punkt na ramieniu, który może być owadem, to pierwszą reakcją jest chęć klapnięcia weń ręką. Dopiero potem istota ta przygląda się plamce bliżej, żeby sprawdzić, czy to naprawdę był owad. Do szybkich reakcji potrzebujesz detektora cech.

U ludzi rozwój języka, który omówimy w rozdziale 10, reprezentuje obecnie najwyższe osiągnięcie w dziele porządkowania świata za pomocą jego cech, ponieważ każde słowo reprezentuje jakąś cechę. Prawdziwy świat jest ciągły, ale nasz wewnętrzny świat cech jest dyskretny, gdyż cechy wywołują reakcje dwójkowe: tak/nie. To dlatego mamy tyle problemów ze zmiennymi, takimi jak żywy/martwy, które wbrew pozorom są ciągłe – uzasadnienie tego oburzającego stwierdzenia znajdziecie niżej. Nasze umysły spolaryzowały takie zmienne, tworząc z nich dwie przeciwstawne cechy, ale kiedy się zastanowimy, to zaczynamy dostrzegać ciągłość i okazuje się, że trudno nam nakreślić granicę między nimi. A powodem naszych trudności jest to, że ostra granica nie istnieje; jednak ludzka skłonność do porządkowania świata za pomocą cech o dyskretnym charakterze sprawia, że uważamy, iż ta granica powinna istnieć. Gdybyśmy potrafili znaleźć nową cechę, która by reprezentowała wyraźną granicę, wówczas poczulibyśmy się znacznie lepiej. Wiele naszych założeń co do tego, jak świat powinien wyglądać, opiera się na cichych porównaniach z dwójkowymi parami, na przykład męski/żeński, twardy/miękki, świadomy/nieświadomy, które same nawet nie stanowią rozsądnego rozróżnienia. W szczególności, dzisiejsi przedstawiciele zawodów medycznych i prawniczych, podobnie jak i reszta z nas, borykają się bezskutecznie z problemem częstego załamywania się rozróżnienia: żywy/nieżywy podczas próby jego uściślenia. Wielki biolog Peter Medawar uskarżał się, że czasami ludzie, którzy śmiertelnie obawiają się pochowania żywcem, pytają go, co się dzieje z ciałem po pogrzebie. Medawar wtedy tłumaczył, że gdy ktoś zostanie postrzelony w głowę, a potem w serce, to jego nerki i inne narządy zachowują swą nienaruszalność, co oznacza, że nadal są żywe. Między innymi z tego powodu da się przeszczepiać narządy ofiar wypadków innym ludziom. Narządy pozostają żywe przez kilka godzin, przez dobę, jeśli są schłodzone; komórki w tkankach pozostają żywe przez kilka dni. Po Uniwersytecie Birmingham, gdzie Medawar był profesorem zoologii, krąży uporczywie opowieść, że aby przekonać o tym swoich studentów, Medawar wyhodował żywe świńskie komórki, które pobrał z wieprzowej kiełbasy. A odpowiedź, jakiej udzielał swym rozmówcom obawiającym się przedwczesnego pochówku w stylu Edgara Allana Poego, brzmiała: "Proszę się nie martwić, na pewno zostaniecie pochowani żywi". Coraz częściej dostrzegamy, że rozróżnienie: żywy/martwy budzi wątpliwości. Wpływa to na zagadnienia takie jak "śmierć mózgu" (Kiedy powinniśmy wyłączyć aparaturę utrzymującą przy życiu?) i aborcja (Czy zarodek jest częścią matki, czy też odrębnym bytem?). W sedno sprawy trafia postać z pewnego rysunku, która jadąc na wózku do sali operacyjnej, gdzie się przeprowadza transplantacje serca, pyta: "Bardzo przepraszam, ale jestem biorcą czy dawcą?".

Nawet naszemu mózgowi łatwiej jest radzić sobie z prostymi cechami. Prostsze mózgi muszą operować prostymi cechami. Wyraźnie prosty polip stułbia (Hydra) jest sławny wśród biochemików dlatego (l tylko dlatego), że wykazuje wrażliwość na glutation, związek chemiczny uwalniany przez wiele słodkowodnych skorupiaków. Jak już pisaliśmy, polip wykorzystuje tę wrażliwość do tropienia pożywienia. Gdyby reagował wyłącznie na glutation, jego zmysłowy obraz świata zawierałby tylko dwie cechy: "żywność" (czuję glutation) i "nie-żywność" (nie czuję). W rzeczywistości stułbia reaguje również na dotyk, więc może jej obraz zmysłowy jest dwa razy bogatszy. Wiele zwierząt ma znacznie bardziej złożone światy. Świat pszczoły miodnej zawiera sporo cech kwiatów, jej ula, geografii otoczenia, – wyznaczonej przez drzewa, trawy i płoty. Pszczoła może nawet komunikować niektóre z tych cech innym robotnicom za pomocą zrytuallzowanego tańca. Język tego tańca – sposób zakodowania w nim informacji o nektarze i o tym, jak do niego trafić – jest niemal na pewno wbudowany w obwody mózgu, ponieważ dla danego gatunku pszczół jest on taki sam w różnych ulach; natomiast zmienia się w zależności od gatunku czy odmiany owadów.

Jeszcze bardziej złożony jest świat małp pata, które mają dziesiątki rodzajów ostrzegawczych okrzyków; wiemy, że każdy okrzyk wpływa w inny sposób na pozostałe osobniki, ponieważ małpy różnie się zachowują. Po ostrzeżeniu: "wąż" wszystkie pędzą na drzewa, a okrzyk "jastrząb" powoduje, że gwałtownie szukają kryjówki na ziemi. Te małpy prowadzą bogate życie, reagując na wiele cech pokarmu, oddziaływań społecznych l różnych niebezpieczeństw.

Ludzkie dzieci w miarę rozwoju reagują, jak się wydaje, na coraz więcej cech swego otoczenia. Dorośli i dzieci wokół nich oznaczają wiele z tych cech, używając słów – w istocie słowo jest przede wszystkim etykietką cechy lub procesu, a proces to tak naprawdę rodzaj cechy, więc słowa są kodami cech. Niektóre słowa reprezentują cechy złożone, idee zawierające w sobie kilka protocech. Na przykład "pogoda" jest etykietą oznaczającą złożone cechy – deszcz, światło słońca, mgłę, grad, śnieg. Trzeba mleć bardzo specyficzny i właściwie dość niesamowity pogląd na Wszechświat, by uważać światło słoneczne i śnieg za dwa różne aspekty tej samej rzeczy: to pogląd, który skupia się raczej na tym, "co te rzeczy znaczą dla mnie" niż na ich-fizycznym pochodzeniu. Nasze mózgi grupują je wszystkie razem jako "rzeczy takiego samego rodzaju", ponieważ one do pewnego stopnia oznaczają alternatywy: jeśli nie pada deszcz, to musi być śnieżnle lub pochmurno albo słonecznie, czy coś w tym rodzaju, a więc wszystkie te rzeczy przypuszczalnie są rzeczami tego samego rodzaju. W taki sposób niemowlę buduje wokół siebie geografię przestrzeni, ale nie tyle geografię przestrzeni fizycznej, w której się znajduje, co geografię przestrzeni cech. Na przykład ignoruje dziurę wypaloną papierosem w dywanie, podczas gdy każdy dorosły – a zwłaszcza ktoś dumny ze swego domu – mógłby ją uznać za najważniejszą z cech otoczenia. Rozwijające się dziecko tworzy sobie katalog cech i uczy się zestawiać te cechy razem albo akceptować alternatywy, jak choćby opiekunkę w miejsce matki – kolejny przykład "rzeczy takiego samego rodzaju", gdy tylko minie pierwszy szok wywołany poczuciem porzucenia na łaskę obcego, a zaczyna docierać świadomość korzyści. Dziecko z pewnością nie klasyfikuje swego otoczenia na coraz subtelniejsze kategorie, wchłaniając coraz więcej szczegółów: "O, popatrz, ten kawałek tapety jest niezupełnie taki sam jak kawałek obok – potrzebuję dwóch słów na określenie tych dwóch kawałków". Istnieje bardzo dobry powód, żeby nie postępować w taki sposób: byłoby to bezużyteczne. Powstałaby mapa umysłowa, która miałaby takie same rozmiary i poziom złożoności jak terytorium, które przedstawia.

A my chcemy mleć mapy, które pomogą nam w poruszaniu się, więc jeśli mapy mają nam przynieść pożytek, to muszą reprezentować teren prosto i przystępnie. Reprezentacja uproszczona z konieczności oznacza utratę szczegółów, podobnie jak słowo "Coventry" na mapie nie obejmuje posągu Lady Godiva na jej tradycyjnym koniu, stojącego na centralnym placu, ani katedry Coventry i terenów futbolowych należących do owego miasta. Cechy mogą być duże i małe, to zaś, co postrzegamy jako cechy, zmienia się w czasie. Ludzie dostrzegają cechy, takie jak kontynent l lodowiec polarny, dopiero od kilku ostatnich stuleci. Wirus AIDS i dziura ozonowa to cechy, które jawnie wyróżniliśmy bardzo niedawno – gdy tylko zdaliśmy sobie sprawę z tego, że na nas wpływają.

Jak tworzymy takie mapy? Klasyfikujemy świat w zupełnie inny sposób, który – w znacznie większym stopniu, niż to sobie uświadamiamy – opiera się na matematycznym pojęciu symetrii. Zanim podążymy dalej, zbadamy ten pomysł w sposób nieformalny. W potocznym języku słowa "symetria" używamy dość swobodnie do oznaczenia jakiegoś powtarzalnego wzoru czy też po prostu czegoś eleganckiego w formie. Matematycy używają tego określenia w sposób znacznie bardziej konkretny: symetria obiektu jest transformacją, po której ten obiekt wygląda dokładnie tak samo. Najbardziej znanymi rodzajami symetrii są ruchy dzielone przez matematyków na różnego rodzaju obroty, odbicia, translacje (słowo, które oznacza "przesuń sztywno" i nie ma nic wspólnego z lingwistyką) itp. Zatem istnieje wiele rodzajów symetrii. Najbardziej znanym jest symetria dwuboczna wielu zwierząt, z człowiekiem włącznie: lewe połowy zwierząt wyglądają zupełnie jak prawe, tylko odbite w lustrze. Istotnie, jeśli odbijecie w lustrze (transformacja) całe zwierzę, to wygląda ono właściwie tak samo, jak wyglądało na początku (jest symetryczne względem tej transformacji). Jednak niektóre cechy ukryte nie są tak symetryczne – położenie serca i innych narządów, pętle jelita, funkcje obu półkul mózgu. A nawet zewnętrznie większość zwierząt nie jest tak idealnie symetryczna, jak to sobie w pierwszej chwili wyobrażamy.

Mniej znajomy rodzaj symetrii – a właściwie całkiem znajomy, choć zazwyczaj nie myślimy o nim jako o symetrii – to czysta jednorodność. Na przykład płaska, pomalowana na biało ściana ma ogromną liczbę symetrii, o ile pominiemy jej krawędzie albo wykonamy ukochaną sztuczkę matematyków i wyobrazimy sobie, że ściana we wszystkich kierunkach rozciąga się do nieskończoności. Taka ściana wygląda dokładnie tak samo niezależnie od tego, jaką transformację do niej zastosujemy. Obróćcie ją o sześćdziesiąt siedem stopni, odbijcie w dowolnym lustrze wzdłuż dowolnej linii, przesuńcie w bok o milimetr, o kilometr lub rok świetlny – a dostaniecie jedynie nieskończoną, płaską, białą ścianę, bez żadnych znaków szczególnych. Każdy jej kawałek wygląda dokładnie tak samo jak każdy Inny. Nasze mózgi nie reagują na równie rozległą symetrię i na ogół nie zauważają jej znaczenia. Mogą ją z taką łatwością zignorować między innymi dlatego, że reprezentuje ona prostą opcję "ogólną" ("defaultową") – spraw, aby wszystko było takie samo jak wszystko inne. Nasze mózgi potrafią sprowadzić niezliczone sygnały wejściowe pochodzące od całej ściany do jednej cechy: to samo co zwykle. Gdziekolwiek spojrzysz, nic się nie zmienia. To jest przypadek przyzwyczajenia, z którym po raz pierwszy zetknęliśmy się w rozdziale l i który wyjaśniliśmy w rozdziale 6: nasze mózgi działają, postrzegając różnice w czasie i przestrzeni, a nie wszystko, co "tam" się znajduje. Ten typ uproszczeń daje wyraźne korzyści ewoluującemu mózgowi, ponieważ pozostawia więcej wolnych komórek nerwowych, zdolnych do wykonywania innych zadań. Zatem nasze mózgi rozwinęły w sobie upodobanie do symetrii – zresztą może także z innych powodów, o których niżej – i jak zobaczymy, wykorzystują ją w istotnym stopniu.

W przyrodzie występuje wiele odpowiedników białej, pustej ściany: jednorodna czerń bezgwiezdnego nieba, rozciągająca się bez kresu pustynia, staw spokojny i płaski jak zwierciadło. Dobrym przykładem jest doświadczenie Biełousowa-Żabotyńskiego z rozdziału l sprzed utworzenia się wzorów – płaskie naczynie wypełnione pomarańczowo-brązową cieczą, żaden obszar nie różni się niczym od pozostałych. Pusta jednostajność może być jednak ważnym źródłem bardziej interesujących wzorów, dzięki procesowi znanemu pod nazwą "łamanie symetrii". Pojawia się on wtedy, gdy coś zakłóca jednorodną taflę pustej ściany, piaszczystej pustyni, płaskiego stawu. To zakłócenie może być "spontaniczne", jak w reakcji Biełousowa-Żabotyńskiego: stan jednorodny jest niestabilny, więc maleńkie zmiany stężeń substancji chemicznych – zawsze obecne z powodu losowego ruchu pojedynczych cząsteczek, obecności drobinek kurzu, maleńkich bąbelków, czegokolwiek – wzmacniają się rekurencyjnie, tworząc najpierw niebieskie plamy, a potem rozszerzające się koncentrycznie wzory, złożone z czerwonych i niebieskich pierścieni.

Skąd się biorą te wszystkie wzory?

Lepiej zapytać, gdzie się podziała symetria. Układ koncentrycznych pierścieni odznacza się jedynie symetrią obrotową wokół własnego środka (i symetrią zwierciadlaną względem linii przechodzących przez środek, jeśli chcecie być pedantami), ale pierwotna, pomarańczowo-brązowa ciecz miała znacznie więcej symetrii – wszystkie możliwe (wyidealizowane i nieskończone) ruchy naczynia. Jest to nie tyle przypadek uzyskania wzoru, co utraty części symetrii. Ponieważ jednak zaczynamy od czystej jednorodności, to właśnie wzór przyciąga naszą uwagę.

Łamiące symetrię zakłócenie może również być zaburzeniem celowym, na przykład wtedy, gdy do spokojnego stawu wrzucamy kamień. Ponownie znajdujemy układ koncentrycznych pierścieni, które teraz przyjmują fizyczną postać fal na wodzie. Źródło wzoru jest takie samo: rozległa (lecz nie zauważona) symetria zostaje złamana, dzięki czemu odsłania bardziej uderzający (lecz mniejszy) stopień symetrii. W taki sam sposób symetrię pustej ściany łamie pająk. Zakłóca tym samym miły, prosty opis: "wszędzie to samo"; przechodzi on w: "wszędzie to samo, poza tą małą, śmieszną czarną plamką". Reagujący na symetrie mózg – taki jak nasz – nie może nie skupić się na plamce, która łamie symetrię. I tak w naszym postrzeganiu pająk staje się cechą – spójną rzeczą samą w sobie. To samo dotyczy lwa na jednorodnej skądinąd pustyni, łabędzia na jednorodnym stawie, jastrzębia na jednorodnym niebie.

Nasze układy wzrokowe polegają na symetrii i wykorzystują ją w jeszcze inny sposób. Muszą być zdolne do rozpoznawania obiektu w rozmaitych położeniach i orientacjach oraz z różnych odległości. Zatem muszą radzić sobie z obiektami, które poddano translacjom, obrotom, odbiciom czy dylatacjom (zmiana widocznego rozmiaru), i nadal rozpoznawać je jako te same obiekty. Owe ruchy są transformacjami symetrii, a zatem istnieje wrodzony powód, dla którego nasz zmysł wzroku powinien mleć wbudowany jakiś rodzaj symetrii oraz/lub poszanowania symetrii. Rzeczywiście, oko ma symetrię kołową, a również odpowiednią symetrię dylatacyjną: jego fotoreceptorowe czopki i pręciki są skupione w regionie centralnym, w tak zwanej plamce żółtej. Kilka górnych warstw kory wzrokowej w mózgu, otrzymujących sygnały z oka, ma symetrię pokrytej płytkami ściany; regularny układ ogromnej liczby neuronów. Symetria kołowa oka jest przetwarzana na prostokątną symetrię kory wzrokowej za pomocą eleganckiej transformacji matematycznej – zespolonego logarytmu (ryc. 23).

Fakt ten ustalono, stawiając przed oczami zwierząt różne obrazy i obserwując powstające dzięki temu wzory aktywności w ich korze wzrokowej. Logarytmiczna transformacja oko-mózg odpowiada również za pewne halucynacje wzrokowe, w których fale aktywności elektrycznej, przebiegające przez korę, są "wyświetlane w drugą stronę" i widziane przez układ wzrokowy tak, jakby to były sygnały z oka, wytwarzające ten szczególny wzór fal. Wzory fal w korze mózgowej są bardzo proste: równoległe rzędy aktywności elektrycznej podobne do fal płynących w stronę długiej, prostej plaży. "Odtransformowane" wzory, czyli te, których musiałoby doświadczyć oko, by wytworzyć takie regularne ciągi fal w korze mózgowej, są bardziej niezwykłe: koncentryczne pierścienie i spirale. A są to właśnie kształty wytwarzane przez te konkretne halucynacje.

Ryc. 23. Zespolona transformacja logarytmiczna między siatkówką (z lewej) a korą wzrokową (z prawej). Równoległe fale aktywności elektrycznej w korze mózgowej "odtransformowują się", prowadząc do spiralnych halucynacji.

Najwyraźniej ta piękna matematyczna konstrukcja nie pojawiła się przypadkiem, a my mamy podstawy, aby domyślać się, w jaki sposób powstała. W grę wchodzą dwie skale czasowe: długoterminowa skala ewolucji, w której układ wzrokowy organizmów zmienia się powoli w trakcie przekazywania go potomnym, oraz krótsza, bardziej natychmiastowa skala biologicznego rozwoju pojedynczego organizmu. Ewoluująca architektura oka i kory wzrokowej pozostaje, jak się wydaje, pod wpływem powszechnych wzorów występujących w zewnętrznym świecie. Mianowicie świat zewnętrzny zawiera wiele spójnych, pojedynczych obiektów, których obrazy przesuwają się przez oko za pośrednictwem transformacji symetrii. Rozpoznanie tych obiektów wiąże się ze znaczącymi korzyściami ewolucyjnymi; niektóre z nich są lampartami, a niektóre – bananami. W związku z tym układ oko-mózg rozwijał się ewolucyjnie, tak by wbudować w siebie symetrie, które pokazywał mu świat zewnętrzny: by reprezentować sygnały wzrokowe w sposób uwzględniający transformacje naturalne (translacje, odbicia, obroty i dylatacje),1 którym poddawane są obrazy generowane przez obiekt będący w ruchu. Opierająca się na symetrii budowa układu wzrokowego jest również dostrajana w czasie rozwoju biologicznego, kiedy narządy zmysłów jeszcze się zmieniają: mózg uczy się, w jaki sposób wydobywać znaczenia z sygnałów odbieranych przez zmysły, i wpływa na rozwój struktur fizjologicznych, które doskonalą tę zdolność.

Zauważcie, że struktury silnie wpływające na aktywność umysłową są tu ograniczane przez zewnętrzną, fizyczną rzeczywistość – reguły, którym się podporządkowują promienie światła, oraz fakt, że lamparty w ruchu zachowują mniej więcej taki sam kształt. Zauważcie również, że mózg, który rozwinął się ewolucyjnie tak, by wykorzystywać te symetrie, będzie szczególnie dobrze sobie radził z wychwytywaniem z każdego otrzymywanego obrazu takich jego fragmentów, które są spójne i wydają się poruszać jako całość względem reszty. Zatem będzie miał naturalną tendencję do rozbijania obrazów na fragmenty tego typu – cechy wizualne. Ewolucja wzmocni tę tendencję, ponieważ cechy wzrokowe nie są czymś przypadkowym: one również, by przywołać tytuł tej książki, są "wytworami rzeczywistości" – śladami pozostawionymi w umyśle przez rzeczywiste rzeczy, istotnie znajdujące się gdzieś tam, we Wszechświecie, w którym umysł ten się rozwinął.

Prawdopodobnie nie jest przypadkiem, że używamy słowa "cecha" (ang. feature) zarówno w znaczeniu wyraźnego rysu, jak i charakterystycznej części twarzy. Ludzkie twarze wywierają przemożny wpływ na wczesny trening sieci neuronowych naszego układu wzrokowego, a sądząc po języku, ogólne pojęcie cechy zostało prawdopodobnie dawno temu wyabstrahowane z cech wyrazów twarzy. Godne uwagi jest odkrycie wielkiej zależności naszego postrzegania od cech; dostarcza ono także pewnych fascynujących wskazówek dotyczących tego, jak prawdziwe sieci neuronowe w naszych mózgach mogłyby wykonywać konieczny proces łączenia sygnałów wejściowych, gdyby dane pochodziły z przestrzeni fazowej o charakterze ciągłym. Czy też, w tym wypadku, z "przestrzeni twarzowej", ponieważ wykrywanymi cechami były cechy ludzkich twarzy. W 1996 roku Alice O'Toole i Thomas Vetter przeprowadzili analizę komputerową czarno-białych obrazów twarzy 65 mężczyzn i 65 kobiet.2 Najpierw znaleźli twarz przeciętną, można powiedzieć – środek ciężkości przestrzeni twarzowej. Określenie "przeciętna" naprawdę rozumiemy jako średnia, a nie "typowa". W komputerze obraz o różnych odcieniach szarości jest tak naprawdę ogromnym zbiorem liczb, przy czym odpowiadająca każdemu pikselowi liczba reprezentuje jego odcień szarości. Na tablicy podającej wartości odcieni szarości pikseli da się przeprowadzać różne operacje arytmetyczne i algebraiczne, a zatem możemy wykonywać operacje arytmetyczne i algebraiczne na obrazach. W szczególności, obrazy mogą być uśredniane w wyniku uśredniania liczb pojawiających się dla każdego piksela. By taka wartość przeciętna (średnia) miała jakiekolwiek użyteczne znaczenie, w wypadku obiektów takich jak twarze konieczna jest uprzednia standaryzacja położenia i rozmiaru wszystkich obrazów. Zrobiwszy to, można porównywać dowolną twarz % przeciętną w ten sposób, że z obrazu usuwa się twarz przeciętną i obserwuje powstające regularności. Takie "człony poprawkowe" do twarzy przeciętnej nie będą już wyglądać jak twarze – to będzie raczej coś w rodzaju: "zwężenie warg w połączeniu z wydłużeniem nosa, różnica w rozstawie oczu i zmiękczenie podbródka". Nie twarz z cienkimi wargami, długim nosem itd. – tylko wszystkie różnice między twarzą a twarzą przeciętną, sklejone w jeden obraz.

Istnieje technika matematyczna służąca do wyszukiwania najważniejszych regularności wśród takich członów poprawkowych, która wykorzystuje pojęcia znane pod nazwą eigenwektorów (wektorów własnych) – zatem będziemy nazywać otrzymane twarze eigentwarzami (twarzami własnymi). Być może jest to brzydkie słowo, po części niemieckie, ale z pewnością je rozpoznacie, jeśli natkniecie się na nie ponownie, dlatego postanowiliśmy go użyć. Eigentwarz to dominująca regularność w członach poprawkowych do twarzy przeciętnej. Jeśli ten opis wydaje się niejasny, to dlatego, że istotnie jest niejasny: rzeczywista definicja jest dość specjalistyczna.3 Istnieje jednak inny sposób, aby o tym myśleć, wykorzystujący prostszy przykład: krajobrazy.

Krajobraz przeciętny w dość dużym stopniu przypomina płaską równinę, ponieważ góry i doliny nawzajem się znoszą, kiedy je do siebie dodajecie. Co jest najpospolitszą regularnością w różnicy między krajobrazem rzeczywistym a tym przeciętnym, "płaskim"' krajobrazem? Jeśli uśredniane obrazy przedstawiają wiele krajobrazów z jednym tylko szczytem lub jedną doliną, to wtedy najpospolitszym członem poprawkowym będzie pojedynczy szczyt, jak ten . Jeśli dodacie go do płaskiego krajobrazu, to dostaniecie wzgórze; jeśli go odejmiecie (odwrócicie do góry nogami), to otrzymacie dolinę: .

Twarze przypominają złożone krajobrazy. Można by oczekiwać, że znajdzie się kilka eigentwarzy – podobnie jak w prawdziwym krajobrazie można znaleźć dwa wzgórza albo wzgórze l dolinę, albo jeszcze coś innego. Ta dwójka badaczy stwierdziła, że dla ludzkich twarzy istnieje tylko jedna eigentwarz, która reprezentuje różnicę między "typowymi" twarzami mężczyzn i kobiet. Jeśli do twarzy przeciętnej doda się eigentwarz, to rezultatem jest twarz wyraźnie męska; jeśli sieją odejmie, to powstaje twarz kobieca (ryc. 24). Oczywiście nie ma w tym żadnej niespodzianki, że "męska" i "żeńska" to ważne rozróżnienia dla ludzkich twarzy. Niespodzianka tkwi w tym, że owe różnice można uchwycić w "jednowymiarowym" zbiorze obrazów – pojedyncza zmienna przedstawia krotność dodania lub odjęcia eigentwarzy. Wskazuje to, że w naszym układzie wzrokowym do odróżniania twarzy męskich od kobiecych jest stosowany dość prosty mechanizm. Wydaje się również, że jedna z funkcji sieci neuronowych polega na obliczaniu eigentwarzy – to rozsądny pomysł, skoro pojęcie to da się łatwo matematycznie opisać i zrealizować, a jest to rozwiązanie naturalne, ponieważ sieci neuronowe doskonale się sprawdzają w takich właśnie zadaniach przetwarzania równoległego.


Ryc. 24. Eigentwarze. Pojedyncza zmienna opisuje różnicę między twarzą męską (z lewej) i żeńską (z prawej).
Twarz pośrodku to całkowita przeciętna.

Rozwijając tę myśl, możemy spekulować, że ta wyraźna w widzeniu oś męski-żeński nie pojawiła się przypadkowo, ale w wyniku doboru płciowego. Przypomnijcie sobie samice ptaków, które wybierały samce o symetrycznych ogonach. Jak pamiętacie, powodem tego może być jakiś kruczek w sieci neuronowej służącej do rozpoznawania ogonów. Cokolwiek woli samica, bez względu na powód, będzie to wybierane przez wiele pokoleń, a zatem obraz istniejący w głowach samic naprawdę zostaje przeniesiony na anatomię ptasich samców. Podobnie, we wzroku człowieka mogła powstać preferencja dla eigentwarzy, ponieważ te twarze wyłaniają się naturalnie z najprostszych obliczeń matematycznych, wykonywanych na obrazach twarzy. Jeśli tak, to samice wolą partnerów, których twarze przypominają eigentwarze, i analogicznie jest w wypadku samców. Wówczas dobór płciowy szybko "popędzi" populację w kierunku mózgowego wyobrażenia twarzy "idealnej". To najczystsza spekulacja, ale zupełnie prawdopodobna. Z jakiego innego powodu miałaby teraz istnieć tak wyraźna oś główna, wyznaczająca kierunek męski-żeński w przestrzeni twarzowej?

Możemy również spekulować, że komórka babci wykrywa nie babcię, ale eigenbabcię. Lub może – uważamy, że to dosyć prawdopodobne i zarazem jesteśmy dość sceptyczni w kwestii istnienia rzeczywistych komórek babci w ludzkim mózgu – wystarczająco duża składowa wzdłuż kierunku eigenbabci w przestrzeni twarzowej wywołuje reakcję odpowiedniej sieci neuronowej jako całości. Wówczas coś w mózgu musi przylepić do tego, co widzimy, etykietkę "babcia", ale wiadomość może być przekazana do językowej części mózgu bez wykorzystywania specjalnej komórki, której jedynym zadaniem jest rozpoznawanie babci. Zamiast komórek babci mózg może wykorzystywać sieci eigenbabciowe.

Ten rodzaj struktur do wykrywania cech rozwijał się stopniowo przez ostatnie 600 milionów lat, więc obecnie jest naprawdę bardzo wyrafinowany. Jak już stwierdziliśmy i jak będziemy powtarzać, ewolucja jest procesem rekurencyjnym, buduje na własnych wynikach, wznosi rusztowania i je odrzuca, kiedy powstały dzięki nim proces uzyskuje zdolność rozwijania się o własnych siłach. Mózgi posiadły zdolność wykrywania cech postrzeganych nie tylko wzrokowo, ale i za pośrednictwem słuchu, dotyku, węchu, wszystkich zmysłów i wszędzie z tych samych powodów. Przypuszczenie, że mózg w końcu rozwinie rodzaj uogólnionego "układu wykrywania cech", jest przypuszczeniem rozsądnym, i tak też się stało. Wiemy, że ta umiejętność wykrywania cech jest szczególnie dobrze rozwinięta u ludzi, ponieważ widać to w ich zachowaniach; zakładamy, że jest mniej rozwinięta u innych zwierząt, gdyż takie behawiorystyczne oznaki są mniej liczne lub w ogóle ich brak. Do oznak tych należą język, który pojawia się wtedy, gdy mózg zaczyna kojarzyć symboliczne etykiety z cechami, oraz samoświadomość, pojawiająca się, kiedy układ wykrywania cech staje się rekurencyjny i wykrywa pewne własne cechy. Oba te zagadnienia omówimy szczegółowo w dalszych rozdziałach, a teraz zajmiemy się trzecią oznaką: sposobem tworzenia "map pojęciowych" terenów intelektualnych.

Zwierzęta często tworzą sobie jakieś umysłowe przedstawienia prawdziwego terytorium. Wspominaliśmy już o zdolności pszczoły miodnej do przypominania sobie i przekazywania innym zakodowanego opisu miejsca, w którym można znaleźć nektar, a także do wybierania drogi na skróty. Istnieją dowody, że wiewiórki wiedzą, gdzie odnaleźć zakopane wcześniej pożywienie, ponieważ utworzyły sobie coś w rodzaju mapy umysłowej. Wydaje się, że zwierzęta te nie polegają na węchu – gdyby tak było, zakopane orzechy i żołędzie potrafiłaby znaleźć każda przechodząca w pobliżu wiewiórka, co raczej pozbawiałoby sensu czynność robienia zapasów. Ludzie posunęli tę technikę znacznie dalej, rozciągając ją na abstrakcyjne mapy w przestrzeni idei. Jest to niezwykle istotna cecha ludzkiego mózgu, która leży u podstaw naszej zdolności przekonywania, mówienia i pisania – rzeczy odróżniających nas w sposób najbardziej oczywisty od innych ziemskich zwierząt, zdolności, z których jesteśmy najbardziej dumni, choć ich wytłumaczenie i zrozumienie sprawia nauce największe trudności.

Na przykład mapę umysłową biologa ewolucjonisty tworzą proste informacje dotyczące zwierząt – żyjących lub wymarłych – oraz skamieniałości znalezionych w różnych miejscach i w różnych czasach. Owe "surowe informacje" nie istnieją tylko jako przypadkowe zestawienie. W umyśle biologa lista ta ma własną strukturę. Istnieją oczywiste metody nadawania zbiorowej informacji takiej struktury, z odwoływaniem się do miejsca i czasu: Gdzie i kiedy żył Triceratops? Istnieją również metody mniej bespośrednie: Jakie inne stworzenia przypominają Triceratopsa? Jak wygląda jego drzewo genealogiczne? Wtedy mapa zaczyna się robić rekurencyjna, gdyż obrazuje struktury generowane przez nią samą: pojęcie drzewa genealogicznego, dziwne regularności i postęp, które wydają się pojawiać w wielu takich drzewach, ideę ewolucji jako metodę wyjaśnienia tych regularności... Mapa jest wielowarstwowa i ma bogatą budowę, a struktury i regularności występujące na jednym poziomie stają się obiektami krajobrazu na poziomie o jeden stopień niższym. Mówimy tu o poziomie niższym, ponieważ dla nas najbardziej atrakcyjnym wyobrażeniem jest drążenie coraz głębiej, aż do podstaw znaczenia tego, co obserwujemy; jednak – jeśli wolicie – możecie sobie wyobrażać, że bardziej abstrakcyjne, ogólne pojęcia nadbudowują się na surowcach. Spieszymy dodać, że mówiąc o warstwach i poziomach, nie chcemy stwarzać wrażenia, że mapa jest starannie podzielona na strefy jak ceglany mur, co pozwalałoby rozsądnie opowiadać o na przykład poziomie numer siedem na mapie. Przypomina raczej ręcznie postawiony kamienny mur, w którym pewne kamienie są tak wielkie, że w porównaniu z sąsiednimi zajmują kilka poziomów; jednak mimo tej wszechogarniającej nieregulamości niektóre kamienie znajdują się zdecydowanie niżej od innych i ma się ogólne wrażenie istnienia warstw.

Mapa umysłowa biologa ewolucjonłsty to coś znacznie, znacznie więcej. Jest tam i chemia DNA, i zrozumienie, że w rozwoju zwierząt uczestniczą geny, i rozpoznanie promieniowania jako źródła mutacji... Jest tam ta wspaniała, wyjaśniająca, niebezpieczna koncepcja doboru naturalnego. Cała mapa ma własną strukturę, geografię: pewne idee są ściśle powiązane z innymi, inne są izolowanymi faktami; niektóre mają niesłychanie duży zakres implikacji, a inne sprawiają wrażenie, jakby niezupełnie pasowały... Używamy tu standardowych pojęć codziennego języka, ale spójrzcie na słowa: "ściśle", "powiązany", "izolowany", "zakres", "pasować". Nasz język zawiera głęboką mądrość i często badanie jego metaforycznych obrazów okazuje się bardzo odkrywcze. Idea, że pojęcia intelektualne są w jakiś sposób rozmieszczone w przestrzeni pojęciowej, znajdowała się w podtekście naszego języka, na długo zanim psychologia poznawcza ją wyartykułowała.

Matematyka jest dziedziną bardzo różną od biologii, z innym poglądem na świat i innymi kryteriami ważności. Jack Cohen, biolog, oraz Ian Stewart, matematyk, świetnie o tym wiedzą – pisząc książkę Colłapse, spędziliśmy na kłótniach niemal cztery lata, zanim wypracowaliśmy wspólny punkt widzenia. Powoli uświadamialiśmy sobie, że mimo różnic w szczegółach nasze mapy umysłowe mają wiele cech wspólnych. Ostatecznie nazwaliśmy je metacechami; są to nie tyle cechy, które istnieją w mapach, co raczej wspólne cechy dotyczące sposobu, w jaki każdy z nas budował swoje mapy. Każdy z nas szukał wspólnych regularności w różnorodnych przykładach, każdy szukał jednoczących zasad, każdy był świadom, że istnieją ograniczenia logiczne, które muszą być respektowane przez sensowne idee, itd...

Nauka to ogólna, potężna i owocna metoda konstruowania map umysłowych dla złożonych terytoriów. Pod wieloma względami jest to jedyna skuteczna metoda, ponieważ tylko ona daje pewną ochronę przed naturalnymi, ale niebezpiecznymi tendencjami ludzkiej psychologii – z których najgorszą jest, jak już wcześniej napisaliśmy, zaczynanie od udzielenia odpowiedzi, a potem dobieranie dowodów, które świadczą na jej korzyść. Nie oznacza to, że naukę cechuje wrodzona czystość, do jakiej nie może się zbliżyć żaden inny system myślenia: w praktykowanej dziś nauce widać wiele cech – a większość z nich ma korzenie w społecznej i politycznej organizacji nauki – które zmierzają do zniszczenia wbudowanych w nią zabezpieczeń. Na przykład system "środowiskowych ocen" wniosków o finansowanie zawiera całkowicie rozsądne pragnienie, aby uniknąć marnowania publicznych pieniędzy na to, co nic niewarte. Czy może być lepsza metoda od wyznaczenia zespołu ekspertów przeglądających nowe wnioski i pozostawienia im decyzji, co jest śmieciem, a co warto finansować? Tyle tylko że takie podejście sprzyja, niestety, dominacji konkretnych szkół myślenia, a więc nowe, wspaniale idee są odrzucane na równi z oczywistymi bzdurami. I w miarę jak dana szkoła kostnieje, wszystko, co jest przez nią finansowane, nadaje się na śmietnik.

Głównym celem nauki jest – a w każdym razie powinno być – wyjaśnienie otaczającego nas świata. W kategoriach, jakich obecnie używamy, oznacza to, że wykorzystujemy naukę do budowania mapy pojęciowej, która poprowadzi nas między złożonościami świata przyrody. Jak napisaliśmy w rozdziale 2, istnieje wiele znaczeń słowa "wyjaśniać" – poczynając od natychmiastowej, prostej przyczynowości ("pada deszcz, bo w chmurach para skrapla się w wodę") do długich łańcuchów wnioskowania ("woda jest cieczą, ponieważ siły międzyatomowe pomiędzy atomami wodoru i tlenu spełniają takie-to-a-takie równanie..."). Wyjaśnienia tego rodzaju, zarówno proste, jak i złożone, mają charakter redukcjonistyczny. Jak sobie przypominacie, redukcjonizm wyjaśnia zjawiska na podstawie ich wewnętrznej budowy, przekopując się warstwa po warstwie przez ciągle rozgałęziające się drzewo wyjaśnień, a staje się źródłem użytecznego zrozumienia właśnie wtedy, gdy nie zsuwa się po tym drzewie na terytorium koszmarów. Prawa ruchu Newtona i jego prawo ciążenia są wspaniałymi przykładami siły i możliwości metod redukcjonistycznych: zamiast milionów różnych rodzajów ruchu, od nasion ostu kołyszących się na wietrze po dostojne obroty galaktyki Andromedy, mamy kilka ogólnych zasad, które – po wprowadzeniu stosownych danych – generują odpowiedni ruch. (W wypadku nasion ostu potrzebujemy też praw aerodynamiki, ale te wynikają dość bezpośrednio z praw ruchu Newtona i paru innych prostych reguł fizycznych – a nawiasem mówiąc, w rzeczywistości nie możemy opisać tak szczegółowo, jak byśmy tego chcieli, w jaki sposób na-sionko ostu lub galaktyka będą się poruszać. Ale prawa te pozwalają nam zrozumieć wiele cech charakteryzujących ich ruchy). W takich przypadkach redukcjonizm ułatwia nam stworzenie lepszej mapy pojęciowej, usuwa masę szczegółów, budując w zamian wyrazistą meta-strukturę na poziomie o jeden lub dwa stopnie niższym.

W rozdziale 2 wskazaliśmy również, że istnieje podejście alternatywne do wyjaśniania, czyli kontekstualłzm. Kontekstualista – zamiast zaglądać (pojęciowo) we wnętrze rzeczy, by stwierdzić, co wprawia je w ruch – patrzy na stronę zewnętrzną tych rzeczy. Jakie zewnętrzne ograniczenia ukształtowały tę rzecz w trakcie jej rozwoju? Z pewnością do tej pory stało się jasne, że my nie uważamy, iż tylko redukcjonizm lub sam kontekstualizm stanowi jedynie słuszny sposób myślenia o świecie. A kto powiedział, że istnieje jeden jedyny słuszny sposób? A skoro przy tym jesteśmy, to kto powiedział, że w ogóle istnieje słuszny sposób? My uważamy, że oba te podejścia mogą nam potencjalnie dać pożyteczny wgląd i że najskuteczniejsze byłoby ich połączenie. Jednak większość nauk podkreśla redukcjonistyczny punkt widzenia, a rozważania kontekstualne się zaniedbuje, ponieważ trening naukowy nie zachęca do takiego rodzaju myślenia – a szkoda, bo nawet bardzo proste rozważania kontekstualne często podsuwają całkowicie nowe sposoby podchodzenia do zagadnień naukowych, jak to już zauważyliśmy w odniesieniu do zmysłu węchu.

Istnieje znana argumentacja, która – jak się utrzymuje – niszczy każdą perspektywę sformułowania redukcjonistycznej teorii inteligencji – a zatem, przez jej rozszerzenie, teorii zrozumienia i umysłu. Zaproponował ją John Searle, a jest znana pod nazwą chińskiego pokoju. John Searle pyta, co to znaczy zrozumieć chiński, i przeprowadza eksperyment myślowy, w którym osoba nieznająca chińskiego manipuluje ogromnymi stertami papieru według sztywnych, wcześniej przygotowanych instrukcji. Z zewnątrz do pokoju dochodzą zadawane po chińsku pytania, kawałki papieru zostają przemieszczone, i w końcu z pokoju wychodzi odpowiedź po chińsku. Searle chce, abyśmy założyli, że pomimo nieznajomości chińskiego osoba ta dzięki bardzo sprawnemu przygotowaniu instrukcji może odpowiadać na zadawane pytania zupełnie tak jak rodowity Chińczyk. (Zostawmy na boku pytanie, czy coś takiego w ogóle jesf możliwe – po prostu przypuśćmy, że jest, dobrze?) Zatem, mówi Searle, my wiemy, że ta osoba nie zna chińskiego. Każda redukcjonistyczna teoria inteligentnego zrozumienia przypomina taki pokój i reguły rządzące manipulowaniem papierami, zatem prawdziwa inteligencja nie może zostać zredukowana do zbioru zasad fizycznych leżących u jej podstaw. W związku z tą argumentacją nasuwa się wiele myśli – które znajdziecie między innymi

w książkach Douglasa Hofstadtera i Daniela Dennetta The Mind's I (Ja umysłu), Dennetta Consciousness Explained (Świadomość wyjaśniona), a nawet w Collapse. Zrobimy tu dwie krótkie uwagi. Pierwsza z nich: twierdzenie Searle'a, że chiński pokój w oczywisty sposób "nie rozumie chińskiego", opiera się na fałszywej analogii. Właściwa analogia zachodzi między osobą, która – dzięki działaniu własnego umysłu – rozumie chiński, a chińskim pokojem, który – dzięki manipulacjom papierem – sprawia wrażenie, jakby rozumiał chiński. Zgoda, wiemy, że osoba przekładająca kawałki papieru w chińskim pokoju nie zna chińskiego, ale jej rola nie jest odpowiednikiem roli osoby rozumiejącej chiński. To cały pokój, zasady, przekładacz papieru i cała reszta, jest odpowiednikiem takiej osoby. Osoba w pokoju Searle'a odpowiada komórce nerwowej w mówiącym po chińsku mózgu. Zatem argumentacja Searle'a ustala to, że kiedy ktoś rozumie chiński, to jego pojedyncze komórki nerwowe chińskiego nie rozumieją. Zgoda, ale przecież nie o to naprawdę chodziło. W końcu nikt nie uważa, że nasze komórki nerwowe rozumieją, co robi nasz mózg. Ponieważ cały układ potrafi bezbłędnie prowadzić konwersację po chińsku, rozsądnie jest uznać, że cały układ "rozumie" chiński – którym to słowem opisujemy odpowiednik rozumienia ludzkiego w tym układzie.

Nasz sprzeciw wobec argumentacji Searle'a nie podważa wartości chińskiego pokoju; badamy wadliwą analogię, która go otacza. Doświadczenie wskazuje, że argumentacja ta ma istotne znaczenie dla każdego, kto poważnie chce sobie wyobrazić, że maszyny mogą być inteligentne. Natomiast jest ona pozbawionym znaczenia nonsensem dla osób, które już wiedzą, że nie jest to możliwe i poszukują odpowiednich słów do ograniczenia własnej wyobraźni, zanim ta wynajdzie coś, co zachwieje w nich to przekonanie. Cały ten pomysł jest testem wykrywającym uprzedzenia, a nie rzeczową argumentacją. Jeśli nie możecie sobie wyobrazić, jak układ mógłby "rozumieć" różne rzeczy, to wykluczacie inteligencję maszyn, jeszcze zanim zaczniecie się zastanawiać nad formą tego rozumienia, a ponadto wykluczacie wszelkie wyjaśnienia dotyczące własnego mózgu, poza dualistycznym mistycyzmem. Wobec chińskiego pokoju można jednak zgłosić bardziej podstawowy sprzeciw, który podważa jego wartość. Mianowicie, bardzo łatwo wymyślić "eksperymenty myślowe", których składniki są subtelnie sprzeczne same ze sobą, a wtedy można z nich wydedukować wszystko, czego dusza zapragnie. Jak mówi Dennett, fakt, że coś jest "w zasadzie możliwe" – w takim znaczeniu, iż możemy sobie wyobrazić, że się zdarza, jeśli na chwilę powstrzymamy nieco nasz zmysł krytyczny – przekazuje nam znacznie mniej informacji niż to, że coś jest absolutnie niemożliwe w praktyce. Jak mógłby w praktyce działać taki chiński pokój? Instrukcje na papierze musiałyby obejmować plany postępowania na wypadek każdego z możliwych chińskich pytań. Nie wystarczyłyby tylko ogromne katalogi pytań i odpowiedzi – żaden wyobrażamy pokój nie zdołałby ich pomieścić – żaden taki schemat nigdy nie mógłby przewidzieć pełnego zakresu wszystkiego, o co można by zapytać. Reguły rządzące przekładaniem papierów musiałby przygotować ktoś z nadzwyczajną znajomością języka chińskiego. A w takim razie, nie będąc obdarzonym nadmiernie wybujałą wyobraźnią, można powiedzieć, że dowolny układ realizujący takie reguły, jest – w pewnym sensie – przesiąknięty tym samym zrozumieniem.

Toteż zupełnie nie zgadzamy się z Searle'em: w zasadzie nie widzimy żadnego powodu, by wykluczać możliwość istnienia redukcjonistycznej teorii inteligencji, a jeśli tak, to dotyczy to również możliwości istnienia inteligentnej, myślącej maszyny. Jednak, jak już stwierdziliśmy, możliwość w zasadzie nie jest tak interesująca jak to, co jest możliwe w praktyce, a w praktyce istnieją niesłychanie wielkie przeszkody do stworzenia inteligentnej maszyny. W istocie, jeśli główna teza Wytworów jest poprawna – umysł można zbudować wyłącznie w ramach współudziału z kulturami – to trzeba by zbudować całą kulturę maszyn, a nie tylko jeden wymyślny mechaniczny mózg, a potem pozwolić tej kulturze ewoluować przez miliony lat, żeby dostać coś inteligentnego. A poza tym mamy duże wątpliwości, czy prawdziwie inteligentne maszyny mogłyby skutecznie oddziaływać z naszą kulturą.

Zaratustranie mają swoje własne zastrzeżenia do redukcjonistycznego podejścia do inteligencji, odmienne od wszystkiego, co omawialiśmy do tej pory.

Oklamywacz dzieci: Coraz bardziej staje się dla mnie jasne, że te jednoumysłowe istoty ludzkie nie myślą tak jak normalne, inteligentne istoty.

Niszczyciel faktów: Okłamywaczu dzieci, musisz się pilnie wystrzegać kulturowego absolutyzmu. Chcesz powiedzieć, że oni nie myślą tak jak my.

Od: Dokładnie o to mi chodzi.

Nf: I mnie.

Mistrz: Jesteście zatem zgodni.

Wykonawca rozrywek: Tak. Nie mają powodów do kłótni, bo każdy z nich wie, że ma rację.

M [Świadom, że z tą logiką coś jest nie w porządku, ale nie będąc pewny, co]: Niech tak będzie zagraffitowane.

Kłamiący dorosłym [Do Oktamywacza dzieci]: Oczywiście twierdzisz, że istoty ludzkie intelektualnie stoją niżej niż my?

Od: Niekoniecznie. Intrygują mnie ich wzorce myślowe. Próbowałem odnaleźć sens w ich sposobie myślenia. Oni się wydają... No cóż, miałem powiedzieć, że wydaje się, iż "umieszczają Wszechświat w innej przestrzeni fazowej", ale oni nie tak myślą. Najbliższy obraz, jaki potrafię znaleźć w ludzkomowie, jest związany z powiedzeniem, że tną Wszechświat w sposób inny niż my. To bardzo dziwny sposób wąchania rzeczy.

Rębacz drewna: To mnie powinieneś o to zapytać. To ja jestem ekspertem od cięcia. Właśnie wycinałem ten kl...

M: Rębaczu, reprezentujesz niewyczerpane źródło talentów.

Od [Podniecony]: Chodzi mi o to, że wydaje się, Iż oni myślą o świecie w kategoriach ustalonych rodzajów rzeczy, a nie płynnych procesów. A sposób, w jaki pojmują rzeczy, polega na krojeniu Ich, hm, czasem dosłownie. [Przypomina sobie program w ludzkiej TV o bożonarodzeniowych indykach, spogląda w dół na własne upierzone ciało i wstrząsa nim dreszcz.]

Nf: A pomimo to doszedłeś do wniosku, że ich podejście może dawać jakieś korzyści?

Od: To możliwe. Wydaje się, że jest ono raczej uzupełnieniem naszego sposobu myślenia niż jego zaprzeczeniem.

Kd: Coś cl powiem, Okłamujący dzieci. Nie może Istnieć żadne uzupełnienie zaratustrańsklego sposobu myślenia z tego prostego powodu, że zawiera on swoją własną przestrzeń fazową, a więc jakieś uzupełnienie nie ma się skąd pojawić. Równie dobrze mógłbyś pytać, co się znajduje na zachód od bieguna zachodniego. A poza tym ta filozofia "krojenia" nieprzyjemnie przypomina heretyckie wierzenia Fragmentalistów. To była ta zapomniana sekta, która na krótko rozkwitła pod koniec trzeciego oktylenlum.

Wr: Co to jest sekta?

Kd: To jak okta, ale mniejsza. Oznacza odcięty kawałek. I właśnie dlatego Fragmentallścl zostali heretykami: "pocięli Wszechświat" w zupełnie nieortodoktyjny sposób.

Nf [Coś sobie przypomina]: To oni wymyślili prawo zachowania anarchii, nieprawdaż?

Kd: Tak. Wierzyli, że światem rządzi anarchia, że u korzeni wszystkiego jest pierwotny chaos. Im większy chaos, tym wyższy stopień anarchii.

Od: Ach tak, przerabialiśmy to w ramach dodatkowych zajęć z filozofii. Istnieje anarchia kinetyczna, wytwarzana przez bardzo szybki ruch, oraz anarchia potencjalna, wywoływana przez stawianie biernego oporu siłom zewnętrznym. Prawo zachowania anarchii dotyczy przemiany anarchii potencjalnej w kinetyczną, i na odwrót.

Kd: Właśnie. W rzeczywistości wynika z niego, że anarchię można w ten sposób przemieniać, ale nigdy nie można jej stracić. Wierutne bzdury. Na przykład anarchię można przemienić w ciepło, podpalając różne rzeczy. Fragmentaliści po prostu przedefiniowali ciepło, uznając je za nierozpoznaną wcześniej formę anarchii, i tak to się toczyło. Przez jakiś czas udawało im się utrzymać tę teorię, ale w końcu zniszczył ich nowy skandal trino.

Wr [Potrząsa tylnymi piórami na modlę koci-koci]: Opowiedz o tym coś więcej.

Nf: Fragmentaliści kroili Wszechświat na coraz mniejsze i mniejsze kawałki, aż dotarli do tak subtelnego poziomu podziału, że nie mogli już bezpośrednio obserwować tych kawałków. Musieli wnioskować o Ich Istnieniu na podstawie różnych założeń, a najważniejszym z nich było prawo zachowania anarchii. Kroili coś na jeden sposób i obliczali całkowitą anarchię; potem kroili to w inny sposób i powtarzali obliczenia. Jeśli oba wyniki się zgadzały, to byli szczęśliwi. Jeśli nie, to zakładali, że muszą istnieć jakieś niezaobserwowane kawałki, które uzupełniają brakującą anarchię. Nazywali ten proces rekrajaniem.

M [Wstrząśnięty]: To szalenie nieoktymistyczne podejście i w oczywisty sposób błędne. [Jeszcze bardziej wstrząśnięty z powodu wyrażenia opinii, której nie zasięgnął u kogoś innego, rozgląda się, sprawdzając, czy ktoś to zauważył. Oczywiście, nikt] Poprawna dedukcja to stwierdzenie, że zaobserwowałeś wszystkie kawałki, a anarchia nie jest zachowana. Z tym się chyba zgadzamy?

Nf: Oczywiście. Ale Fragmentaliści najwyraźniej czuli się lepiej, kiedy dokonali dobrego rekrajania. W każdym razie, pokroili Wszechświat na tak zwane anarchąstki, noszące nieziemskie nazwy w rodzaju dalejon, przyjęcion, królikon, trion itd. Twierdzili, że Wszechświat jest zbudowany z anarchąstek, ale oczywiście rzeczywiste dowody trochę do tego nie pasowały, więc zostali zmuszeni do wymyślenia dualnego systemu archiąstek, po jednej archiąstce dla każdej anarchąstki – dalejno, przyjęclno, królikno i trino. To na jakiś czas uratowało sytuację, a standardowy model fragmentalnych archiąstek wyglądał całkiem nieźle. Tylko że wtedy odkryli anomalne rekrajanle trina, w którym, jakim się wydawało, ginęła maleńka ilość anarchii.

Kd [Pogardliwie]: Najwyraźniej przypadek spontanicznej kreacji porządku z chaosu.

Nf: Właśnie. Ale oni, oczywiście, musieli wymyślić nową archiąstkę, żeby niosła brakującą anarchię. Której, nieuchronnie, nadali nazwę nowe trino. Niestety, mimo nadzwyczajnych starań, nie mogli wykryć tych nowych trino. Nawet przy wykorzystaniu kryształów oktium o rozmiarach planety. Twierdzili, że nowe trino po prostu przechodziły przez wszystko bez oddziaływania, ale oczywiście to były bzdury i wszyscy świetnie o tym wiedzieli. W ciągu pół okta cała koncepcja legła w gruzach z powodu własnej pustki.

M [Zmęczonym, tonem]: Niech tak będzie zagraffitowane.

Od: Świetnie, czuję się oktualnie oczyszczony. [Bierze glęboki wdech.] A teraz, jak już mówiłem, uważam, że ten ludzki sposób myślenia może mieć zalety. Weźmy za przykład to nowatorskie pojęcie masy i jej zdumiewającej równoważności z ener...

Kd [Zirytowany]: Okłamujący dzieci, czy ty nie słyszałeś ani jednego słowa z tego, co właśnie powiedziałem? Oświeć go, Niszczycielu.

Nf: Ludzie popełnili dokładnie ten sam błąd co Fragmentaliści. Na przykład, co to jest masa? To wielkość przypisana tak małym kawałkom materii, że nie mogą być wykryte. A masa obiektu makroskopowego jest całkowitą sumą wszystkich mas tych niewidzialnych składników.

Wr: Ach. To są sumy do samego końca.

Nf [Ten brak powagi go nie rozbawił]: Jeśli masa obserwowana nie zgadza, się z obserwacjami, to ludzie zakładają, że musi brakować jakichś składników albo tak długo dopasowują masy znanych składników, aż liczby się zgadzają. To czyste szaleństwo, empiryczne zaklęcia. Nie ma najmniejszego znaczenia oktualnego. Od [Rozczarowany]: Ach... Ale co z tą osobą Albert-einsteinów, którą ludzie tak bardzo poważają?

Nf: Geniusz. [Wszyscy wyglądają na zdziwionych, a on wyjaśnia to tajemnicze stówo.] To ludzkie określenie ekscentrycznego, lecz budzącego zaufanie wariata. Albert-einsteinów to wynalazca wzoru, który każdy człowiek z dumą nosiłby na swojej koszulce: oni są przekonani, że to krok w stronę teorii wszystkiego.

Kd [Groźnie]: Cóż to za ohydny, nieoktymistyczny wzór?

Od: Och, znam go z moich dodatkowych zajęć z psychiczności! [Pisze.] E=mc2.

Kd [Wykrzywia trąbę na ten obcy gryzmol]: Jak rozumiem, symbol E oznacza Everything [angielskie Everything to po polsku wszystko (przyp. tłum.)].

Od: Nie, energię. M to masa, a c – prędkość światła.

Kd: Prędkość światła? Oni uważają, że światło ma prędkość?

Od: Najwyraźniej.

Nf: Niestety, nie zdają sobie sprawy, że pulsiformalne wierzchołki rozważane osobno prowadzą do fraktymalnego rozkładu iluminacji, której całka nie tylko jest rozbieżna, ale jest rozbieżna oscylacyjnie. W takich okolicznościach nawet położenie traci sens, a co dopiero prę...

Od: Niewątpliwie. W każdym razie oni mają ten wzór zawierający E, mi c...

Wr: A co oznacza ta mała kaczusia?

Nf: Co proszę?

Wr: Ten ostatni symbol. [Rysuje "2".]

Nf: Och, to. To nie jest kaczka. To znaczy: do kwadratu.

Wr: Kwadratowe światło?

Nf: Kwadratowa prędkość.

Wr: Tak jest lepiej?

Nf: "Do kwadratu" oznacza mnożenie czegoś przez to coś.

Od [Chcąc być pomocny]: Ziemski organizm Amoeba mnoży się sam.

Nf [Poirytowany]: Tak, ale on to robi przez dzielenie.

Wr [Skonfundowany]: Mnie się zdawało, że Amoeba to coś jak bąbel, a nie kwadrat.

Od [Rozpaczliwie]: Słuchajcie, to jest ludzka matematyka. Nie jest powiedziane, że ktokolwiek mają rozumieć. Nawet sami ludzie.

Wr: To prawda.

Nf: Co gorsza, wcale nie jest trudno odkryć prawdziwą teorię wszystkiego. Ale nie jest nią E=mc2.

Wr: : Nie? A co?

Nf [Zaskoczony]: Nie wiesz? A cóż mogłoby nią być? To E=8.

Jak widzimy na przykładzie opowieści o Fragmentalistach, nauka redukcjonistyczna na ogół poszukuje, równania matematycznego, wzoru lub procesu, który opisuje ogólne cechy Wszechświata, Dlaczego Wszechświat jest do tego stopnia matematyczny, nadal pozostaje tajemnicą: fizyk Eugene Wigner zdumiewał się "nieuzasadnioną skutecznością matematyki", a od tamtej pory wiele osób usiłowało ją wytłumaczyć. Wyjaśnienia obejmują kilka różnych form stwierdzenia "Bóg jest matematykiem", to znaczy: "Wszechświat już taki jest", rodzaj wyjaśnienia, jaki gotowi jesteśmy przyjąć – jak już deklarowaliśmy – dla pytań Głębokiej Myśli. Z innego punktu widzenia nasze umysły działają na sposób matematyczny i wybierają matematyczne cechy Wszechświata, nie zauważając innych form zachowania. Podejrzewamy, że w obu stanowiskach jest trochę racji, i zauważamy, że pierwsze z nich jest redukcjonistyczne, a drugie – kontekstualne. Co jednak się stanie, jeśli spróbujemy je połączyć?

Za pierwszym razem dojdziemy do odwiecznego źródła zmartwień filozofów, czyli do szukania odpowiedzi na pytanie, czym jest rzeczywistość. Jeśli nasze umysły generują jedynie własne, matematyczne wzorce i nakładają je na niematematyczny Wszechświat, to nasze postrzeganie rzeczywistości bardzo różni się od niej samej. To prowadzi do zwątpienia w świadectwo własnych zmysłów, co stanowi ostateczny cel szczególnej filozoficznej gry, zgodnie z którą rzeczywistość jest jedynie wytworem wyobraźni.

Możemy jednak połączyć te podejścia inaczej. Dlaczego ludzkie umysły działają na sposób matematyczny? Dlatego, że powstały w wyniku ewolucji w świecie pełnym regularności, które dają się uchwycić w kategoriach quasi-matematycznych i wykorzystać do stworzenia lepszych widoków na przetrwanie. Obrazy, jakie zmysły tworzą w naszych głowach, nie są tym samym co świat realny: w tym sensie są one wytworami. Materia, z której są zbudowane nasze mózgi, oraz impulsy elektryczne przebiegające po naszych szlakach neuronowych – wszystko to jest jednak najzupełniej realne. Nasze umysły są "wytworami rzeczywistości" powstałymi po to, by reprezentować znaczące cechy obiektywnego, otaczającego nas świata zewnętrznego, ale reprezentującymi je w sposób niedoskonały i w formie pewnego kodu. Proces wytwarzania pojawia się dlatego, że te impulsy elektryczne mogą być Interpretowane na dwa odrębne sposoby. Są one procesami fizycznymi zachodzącymi w rzeczywistym świecie, ale posiadaczowi konkretnego mózgu dostarczają interpretacji, pełniąc funkcję modeli świata realnego. Modele są niedoskonałe, ale rządząca nimi fizyka spełnia wszystkie zwykłe prawa.

Już wcześniej pisaliśmy, jak nasze zmysły wykorzystują matematyczne cechy Wszechświata, takie jak symetrie; stwierdziliśmy też, że fizyczna budowa naszych mózgów podlega ograniczeniom wynikającym z tych cech. Dwoista Interpretacja impulsów nerwowych, bądź jako cech rzeczywistości, bądź jako jej modeli, pozwala na powstanie godnego uwagi rodzaju sprzężenia zwrotnego między regularnościaml świata fizycznego a regularnościaml mózgu, który je postrzega. W istocie, właśnie to sprzężenie zwrotne może być odpowiedzialne nie tylko za nieuzasadnioną skuteczność matematyki, ale i za samo jej istnienie w ramach ludzkiej kultury. Zanim zaczniemy zgłębiać to zagadnienie, podamy dwa przykłady.

Po pierwsze, zauważyliśmy już, że geometria oka, a także geometria kory wzrokowej są ściśle związane ze sztywnymi ruchami i zmianami skali w świecie zewnętrznym. Ponadto standardowe surowce geometrii, czyli pojęcia punktu i linii, ściśle pasują do fizjologii naszego układu wzrokowego. Obraz punktowy to obraz wywołujący reakcję w pojedynczym czopku siatkówki albo w ich zwartej grupie. Zaledwie kilka warstw głębiej, w korze wzrokowej, pojęciem bardzo istotnym staje się linia: górna warstwa wykrywa obecność sygnału w określonym położeniu obrazu, następna oblicza ustawienie lokalnie ułożonych punktów--obrazów, natomiast warstwa jeszcze głębsza szuka krawędzi, czyli granic znaczących cech. Te granice to linie. Zatem podstawowe składniki geometrii, w rozumieniu matematyków, są w pełni rozwinięte i podsuwane nam przez nasze własne układy wzrokowe. Co więcej, w procesach, jakie musi wykonywać nasz układ wzrokowy, kiedy usiłuje wykryć poruszające się cechy obrazów, można dostrzec również bardziej wyrafinowane współczesne podejście do geometrii, opierające się na symetriach i sztywnych ruchach. Zatem geometria może być wytworem naszego układu wzrokowego – ale jest to wytwór odpowiadający istotnym cechom świata zewnętrznego i stąd jego nieuzasadniona skuteczność.4

Podobne rozumowanie da się przeprowadzić w odniesieniu do praw ruchu Newtona. Dla uproszczenia opowiemy tę historię na sposób Okłamywacza dzieci, nie przypisując sobie ścisłości historycznej. Newton obserwował poruszające się ciała i doszedł do wniosku, że ciała pozostawione samym sobie nadal się poruszają z niezmienną prędkością wzdłuż linii prostych. Bardziej interesujące było to, co sprawiało, że ciało zbaczało z takiego kursu: trzeba było przyłożyć siłę. Na przykład siła tarcia skierowana zgodnie z linią ruchu sprawia, że ciało zwalnia; siła skierowana pod kątem do toru ciała powoduje wygięcie tego toru oraz prawdopodobnie wpływa na prędkość. Newton wydedukował, że podstawową "pozycyjną" wielkością fizyczną jest nie prędkość, ale przyspieszenie – tempo zmian prędkości. Zasadniczą wpływającą na nie zmienną jest siła. Przyspieszenie, stwierdził, jest proporcjonalne do siły; co więcej, współczynnikiem proporcjonalności jest masa ciała. Przyjrzyjmy się tej historii jeszcze raz, pamiętając, że umysł Newtona jest wytworem rzeczywistości. Obserwowanie poruszającego się ciała jest działaniem zasadniczo wzrokowym, a stała prędkość wzdłuż prostoliniowego toru to bardzo nieskomplikowany, rodzaj geometrii wzrokowej. Do wykrywania siły ludzkie umysły stosują inny narząd, mianowicie ucho. Maleńkie, otoczone płynem cytoplazmatyczne wypustki w uchu wewnętrznym uginają się, gdy siła działa na ciało, do którego ucho jest przyczepione. W jaki sposób ucho wykrywa tę siłę? Siła nadaje głowie przyspieszenie.-wprawiające w ruch płyn, który ugina wypustki. Zatem ucho Newtona już stosuje jego prawo ruchu, jeszcze zanim jego umysł wyraźnie je sformułował. To samo dotyczy masy. Umysł Newtona był świadom masy, ponieważ podczas podnoszenia cięższych przedmiotów jego mięśnie musiały wykonywać większą pracę. To znaczy: wymagało to większej siły. A teraz, kiedy podnosimy jakiś przedmiot, zmieniamy zarówno jego położenie (z poziomu ziemi), jak l prędkość (z zerowej). To znaczy, że musimy mu nadać przyspieszenie. Im cięższy jest ten przedmiot, tym większej siły musimy użyć, by nadać mu określone przyspieszenie: tym razem fizjologia Newtona zapewniła mu intuicję matematyczną niezbędną do sformułowania jego godnego chwały prawa ruchu. Całe to prawo, a także pojęcia z nim związane, jak tempo zmiany, to matematyczna regularność, która istniała w świecie zewnętrznym i została wbudowana w układ zmysłów Newtona jako rezultat milionów lat ewolucji, jakiej podlegali jego przodkowie, a ostatecznie ujawniła się dlatego, że Newton usiłował zbudować mapę poznawczą odpowiedniego terytorium intelektualnego.

Wcześniejsza, podjęta przez Arystotelesa próba utworzenia mapy pojęciowej fizyki zawiodła – ale z pouczających powodów. W fizyce newtonowskiej poruszające się obiekty poruszają się przez cały czas, póki jakaś siła nie spowolni Ich ruchu: jest to fizyka ciał poruszających się w próżni. W fizyce arystotelesowskiej poruszające się obiekty w końcu "tracą rozpęd" i się zatrzymują. To, co Arystoteles przyjmował jako pewnik, Newton wyjaśniłby, odwołując.się dfl działania siły tarcia. Rozróżnienie matematyczne polega na rym, że prawa Newtona odnoszą się do przyspieszeń, koncepcje Arystotelesa zaś redukują się do podobnych równań, ale wykorzystujących prędkości. W świecie zewnętrznym odnajdujemy coś bardzo podobnego do fizyki Arystotelesa, ponieważ jest w nim mnóstwo tarcia, jednak fizyka ta niezbyt dobrze pasuje do doświadczenia, jeśli skutki tarcia zostają zmniejszone. Również w ludzkim umyśle odnajdziecie wielkie podobieństwo do fizyki Arystotelesa. To jeden z powodów, dla których fizyka w komiksach5 robi tak niesamowite wrażenie: Kojot nagle upada dopiero po tym, jak zauważa, że przekroczył krawędź przepaści; Struś Pędziwiatr zaczyna, się poruszać, gdy już dobrze rozpędzi nogi. Poważniejszy przykład: wspominaliśmy, że nasze umysły sporządzają mapy naszej lokalnej geografii, żebyśmy mogli sięgnąć po jakiś przedmiot z zamkniętymi oczami. Psychologowie uważają, że planujemy taki ruch z wyprzedzeniem, wykorzystując rodzaj myślowego modelu przestrzeni l ruchu, więc po zamknięciu oczu nadal dysponujemy modelem, który nas prowadzi. Z doświadczeń z szybkością i kierunkami chwytania przez ludzkie ręce jakichś przedmiotów wynika, że myślowy model owych ruchów jest skonstruowany zgodnie raczej z zasadami Arystotelesa niż z prawami Newtona6 – na przykład planujemy prędkości, a nie przyspieszenia. Ten arystotelesowskl model jest prostszy i pasuje do sporej części rzeczywistego świata, w której panuje duże tarcie. Inną jego zaletą Jest to, że dzięki niemu nasza chwytająca ręka może "utracić rozpęd" w chwili, gdy dosięga celu. Gdyby naszym modelem myślowym był pozbawiony tarcia model newtonowski, to nasza dłoń oscylowałaby wokół przedmiotu, lecz nie zatrzymywała się i przypuszczalnie przewrócilibyśmy nasz cel.

Fizycy już dawno temu dostrzegli głęboko matematyczną strukturę rzeczywistości – nawet deklarując, jak właśnie zauważyliśmy, że "Bóg jest matematykiem", i usiłując jakoś uchwycić to odczucie. Ludzki umysł jest jednak niezmordowanym poszukiwaczem regularności, a Istnieją dowody na to, że wręcz lubi matematyczne regularności. To umożliwia pojawienie się ewentualnego kontrargumentu: to nie Bóg jest matematykiem, ale my. Być może matematyczny wszechświat jest przykładem tworzenia selektywnych sprawozdań: jeśli znajdujemy regularność typu matematycznego, to ją zauważamy, a jeśli nie – to nie. Ponieważ nie jesteśmy w stanie. To kuszący argument, ale traci wiele ze swej mocy, jeśli przypomnimy sobie, że umysł jest wytworem rzeczywistości. Z całą pewnością w rzeczywistym świecie istnieją rzeczy, które działają zgodnie z zasadami matematyki – najbardziej oczywistym przykładem jest umysł matematyka. Jednak matematyczny umysł może funkcjonować zgodnie z zasadami matematyki tylko dlatego, że zalążki tych zasad są obecne w rzeczywistym świecie, z którego powstał, rozwijał się l ewoluował mózg zawierający ten umysł. To samo dotyczy w ogóle wszystkich narządów zmysłów – jak już widzieliśmy na przykładach wzroku, słuchu i węchu. Matematyka, ludzka konstrukcja myślowa, jest niesłychanie skuteczna dlatego, że – będąc wytworem rzeczywistości – oddaje znaczące regularności rzeczywistego świata; tego samego świata, z którego ostatecznie sama się wywodzi.

Jeśli Wytwory w ogóle mają jakieś najważniejsze przesłanie, oto i ono: nasz umysł prowadzi dwoistą egzystencję. Błędem Kartezjusza było traktowanie tej dwoistości jako dwoistości materialnej: jest to dwoistość interpretacji, tak jak mapa jest jednocześnie kartką papieru i przedstawia świat. Cechy świata zewnętrznego są przetwarzane za pośrednictwem naszych zmysłów w "wytwory" w naszym mózgu. Na jednym poziomie (mózg) są to najzwyklejsze procesy rzeczywistego świata, dotyczące związków chemicznych, elektronów czy czegoś jeszcze innego, ale jednocześnie na innym poziomie (umysł) są to umysłowe mapy rzeczywistości zupełnie odmiennego rodzaju, tygrysów, krów i ludzkich twarzy.

Ten rodzaj dwupoziomowego sprzężenia zwrotnego, które w Collopse nazwaliśmy "dziwną pętlą", stanowi klucz do dziwnej, dwoistej natury mózgu/umysłu. Na przykład, dlaczego rzeczywisty świat wydaje się nam tak wyrazisty? Dlaczego czerwień wygląda na coś zupełnie innego niż zieleń, a mimo tego nie potrafimy wyobrazić sobie żadnego koloru zdecydowanie innego niż te, które istnieją w standardowej palecie? Dlaczego dotyk jest tak zmysłowy, dlaczego ból jest tak natychmiastowy, niemożliwy do zignorowania, po prostu okropny? To filozoficzne zagadnienie jakości w świadomym postrzeganiu; znacznie więcej informacji na ten temat zawiera rozdział 8, tu udzielimy tylko zwięzłej i częściowej odpowiedzi. Na poziomie wytworów nasze mózgi nie postrzegają Wszechświata w sposób bierny; one raczej rzutują wewnętrzny świat wytworów na nasze pojęcie zewnętrznego świata rzeczywistości, toteż wydaje się nam, ale nikomu poza nami, że nasz prywatny, wewnętrzny świat jest "tam". {To, co inni postrzegają jako "tam", jest wynikiem ich własnego powtórnego rzutowania ich własnych umysłowych wytworów. Jednak, ogólnie biorąc, różni obserwatorzy są zgodni co do tego, co jest rzutowane, ponieważ wszystko to wyrasta ze wspólnej, zewnętrznej rzeczywistości i jest wytwarzane przez podobne mózgi, wyćwiczone przez podobne zestawy-zrób-człowieka). W tym znaczeniu nasze mózgi tworzą swoje własne rzeczywistości – a to im pozwala na znakowanie prozaicznej rzeczywistości wyrazistymi etykietami. Etykiety są wyraziste dlatego, że znajdują się wewnątrz naszych umysłów, gdzie rezydują również nasze własne tożsamości; jednak etykiety powstające w wyniku ewolucji są wyraziste dlatego, że jako takie ułatwiają nam przetrwanie. To bardzo przypomina historię o pętli sprzężenia zwrotnego Nicka Humphreya, którą opisaliśmy w rozdziale 6, przywołując przykład robota podążającego w stronę światła. Etykiety i skojarzenia, istniejące początkowo w zewnętrznym świecie, mogą być z upływem czasu zastąpione wewnętrznymi pętlami sprzężenia zwrotnego w umyśle. Pętle te na tyle wiernie naśladują pętlę zewnętrzną, że ułatwiają przetrwanie. Zatem nasz wewnętrzny świat wyrazistych wytworów musi dobrze pasować do zewnętrznej rzeczywistości; w przeciwnym razie z łatwością wyobrazilibyśmy sobie, że tygrys jest skałą, i spróbowalibyśmy na nim usiąść, a takie działanie nie sprzyjałoby przetrwaniu. To ewolucja zamyka dziwną pętlę mózg/umysł w taki sposób, że pętla ta ewoluuje jako całość, zapewniając w ten sposób, że wszystko, co umysł postanawia postrzegać, jest pożytecznie powiązane z tym, co istnieje naprawdę. A umysł "przystraja" ważne przekazy zmysłów w jakości, takie jak "czerwony", "buch!" i "ojej!"

Prowadzi to do prześlicznego paradoksu. Rzeczywistość postrzegana (w zestawieniu z rzeczywistością realną) wydaje się naszej percepcji wyrazista nie dlatego, że jest realna, ale dlatego, że jest wirtualna. "Czerwony" to wyrazista konstrukcja naszych umysłów, którą nakładamy na postrzegane przez nas przedmioty, rzutując je ponownie na świat zewnętrzny. W pewnym obiektywnym znaczeniu świat zewnętrzny również jest czerwony – mianowicie odbija światło o odpowiedniej długości fali. Jest to jednak zupełnie inny rodzaj czerwieni, nie mający tej wyrazistości, którą nasz umysł wykorzystuje do przyozdabiania na czerwono londyńskich autobusów czy krwi. To tylko odbijające się światło. Istotnie, "czerwona długość fali" nie kojarzy się idealnie ze "zmysłową czerwienią", ponieważ nasze widzenie kolorów jest zakłócane przez duże zmiany zachodzące w warunkach obserwacji, jak na przykład zmiany w natężeniu światła wywołane przez cień czy jaskrawe światło słońca. Edwin Land, główny wynalazca barwnej fotografii, odkrył, że w pewnych okolicznościach nasze zmysły wyraziście postrzegają czerwień, mimo że wszystkie czerwone długości fali zostały ze światła odfiltrowane. Jeśli nie jesteście zadowoleni z tego toku rozumowania, to przypomnijcie sobie, że wiele zwierząt – w szczególności pszczoły – widzi światło o długości fal odpowiadających promieniowaniu nadfioletowemu, a zatem wychwytuje wyraziste "kolory", których my w ogóle nie widzimy. Wirtualny świat pszczół różni się od naszego świata wirtualnego, a chociaż oba są zakorzenione w tej samej obiektywnej rzeczywistości, są różnymi jej interpretacjami. Zagadnieniem tym zajmiemy się w następnym rozdziale.

Węch, który opisaliśmy dokładnie, oraz smak, którego nie opisaliśmy wcale, dostarczają, być może, bardziej oczywistych przykładów na potwierdzenie, że nasze wyraziste wrażenia zmysłowe nie mają bezpośredniego odpowiednika zewnętrznego: czujemy zapach bekonu, ale świat rzeczywisty wytwarza jedynie cząsteczki; reakcje przez nie wzbudzane mają znacznie więcej wspólnego z naszym aparatem zmysłowym niż z jakąkolwiek naturalną cechą cząsteczek. (Receptory w nosie odpowiadają na częstości wibracyjne, jeśli teoria Turina choć trochę zbliża się do poprawności, ale nie wąchamy rzeczy jako częstości. "Kochanie, ślinka mi cieknie pod wpływem linii widmowej tego bekonu przy 25,3 kHz". Wcale nie). Jak wspomnieliśmy wcześniej, większość dorosłych ludzi jest "ślepa na zapachy", przynajmniej wzdłuż jednego kierunku przestrzeni zapachowej. Zatem nasze osobiste doświadczenia węchowe oraz Wasze, Czytelnicy, są najprawdopodobniej zupełnie różne – jest to interesujący przypadek, który pozwala przeprowadzać eksperymenty na temat, jak to jest być kimś innym.

Jeśli naprawdę musicie mieć dowód na to, że świat naszych zmysłów jest wytworem rzeczywistości, to załóżcie hełm wirtualnej rzeczywistości. Prymitywne, kanciaste, wytworzone przez komputer obrazy, przedstawiane przez te zabawki naszym oczom, "mają" taką samą solidność – czyli dają naszym umysłom jej wyraziste poczucie – jaka istnieje w bardziej wyrafinowanych obrazach rzeczywistości przekazywanych mózgom przez nasze oczy. A przecież prawdziwa, zewnętrzna rzeczywistość jest w obu wypadkach zupełnie inna: para maleńkich ekraników telewizyjnych wyświetlających obrazy specjalnie skrojone tak, by stworzyć iluzję głębi. Trójwymiarowy świat, który wydają się przedstawiać, istnieje wyłącznie w formie mapy matematycznej znajdującej się w pamięci komputera. Mimo to obrazy te mają głębię, prezencję... wyglądają na rzeczywiste. A dzieje się tak dlatego, ze "czerwony" jest "ozdobnym" obrazem, tworzonym przez nasz mózg wtedy, kiedy oko jest stymulowane światłem o określonej długości fali: nasza przyozdobiona wersja rzeczywistości jest wirtualna.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 8
JAK TO JEST BYĆ CZŁOWIEKIEM?

Kiedy dzieci Jacka Cohena, David i Rebecca, miały mniej więcej siedem i osiem lat, w rodzinie było wiele domowych zwierząt, włączając w to koty, gekona, węża, szczury kapturowe [z ang. hooded rats. W tłumaczeniu przyjęto nazwę stosowaną zwyczajowo przez hodowców (przyp. red.)] i tropikalne ryby w kilku akwariach. Jack karmił gekona i węża myszami, małymi szczurami i karaluchami, a większe ryby – dużymi, wijącymi się robakami. Dzieci wymyśliły uzasadnienie takiego postępowania, swego rodzaju minimoralność: pewne zwierzęta (robaki, karaluchy, większość ryb) "nie mają umysłu"; inne (gekony, węże, dorosłe szczury i myszy, pielęgnice) "mają umysły tylko dla siebie", a bardzo nieliczne (koty i ludzie) mają "umysły dla innych" [z ang. to have minds. Występuje tu nieprzetłumaczalna gra słów, związana z wieloznacznością słowa mind, które oznacza umysł, ale może także oznaczać zajmowanie się kimś, czymś, otaczanie kogoś, czegoś opieką (przyp. tłum.)]. Rebecca, mając prawie trzynaście lat, bardzo się martwiła, ponieważ czuła, że przez większość czasu nie ma umysłu dla innych, a zatem nie jest prawdziwą osobą. Przestała się zamartwiać dopiero wtedy, gdy jej powiedziano, że nie jest – jak jej się wydawało – jedyną osobą z takim problemem. W istocie, przez większość czasu ludzie nie mają umysłu, czasami mają umysł tylko dla siebie, a tylko bardzo rzadko zdarza się, że ktoś ma umysł dla innych.

W The Philosophical Review" z października 1974 roku Thomas Nagel zamieścił słynny esej: Jak to jest być nietoperzem?. Badał w nim różnicę między tym, jak zewnętrzny obserwator rozumie procesy fizyczne zachodzące w mózgu nietoperza, a postrzeganiem myślowym samego nietoperza. Przekonywał, że żadna liczba zewnętrznych obserwacji nie może nam wyjaśnić, jak nietoperz odbiera fakt bycia nietoperzem. Jego esej jest często interpretowany jako wykluczenie możliwości istnienia obiektywnej teorii świadomości, jednak tak naprawdę jego autor mówi trochę co innego. W rzeczy samej, pod koniec tekstu przekonuje, że powinniśmy dążyć do znajdowania obiektywnych sposobów wyrażania tego, "jak odczuwają" subiektywne doświadczenia ci, którzy są ich bezpośrednimi odbiorcami. Nie oczekiwał, że komukolwiek się to uda, ale czuł, że warto próbować, ponieważ w ten sposób uwaga koncentruje się na rozróżnieniu doświadczenia subiektywnego i obiektywnego.

Rozróżnienie to leży w samym sercu jednego z poważnych współczesnych zagadnień naukowych, którymi filozofia zajmowała się już od swych początków. Co to znaczy "być" umysłem i dlaczego "bycie" to jest właśnie takie? Nawiasem mówiąc, mamy na myśli przede wszystkim umysł nowoczesny, taki rodzaj umysłu, jaki macie Wy, Czytelnicy. Być może starożytne umysły były bardzo podobne do naszych; być może neolityczny pasterz kóz uznałby współczesnego Beduina za interesującego gościa i na odwrót. Być może starożytny Abraham czy Priam z Troi wymieniliby się anegdotkami ze współczesnym rabinem lub członkiem rady miejskiej Coventry.

Być może.

Julian Jaynes w książce The Origin of Consciousness in the Breakdown oj the Bicameral Brain (Pochodzenie świadomości z załamania się mózgu dwudzielnego) mówi, że tak nie jest. Twierdzi, że Abraham i Priam różnili się od nas, być może, bardziej niż szympansy. Nie byli świadomi, mieli dwudzielne ("dwuizbowe") umysły. Lewa półkula mózgu napędzała ciało, bezmyślnie, zupełnie tak, jak my prowadzimy samochód po dobrze znanej drodze; prawa półkula wykrywała kłopoty, zasadzki i możliwości, a następnie przekazywała informacje do półkuli lewej, przemawiając do niej. Z tego punktu widzenia bogowie starożytnych Greków i Trojan byli doradcami prawej półkuli. Pogląd Jaynesa jest radykalny, ale większość badaczy świadomości traktuje go bardzo poważnie. My nie mamy pewności, jak go oceniać. Naszym zamiarem jest wyjaśnienie dzisiejszego rodzaju świadomości, a nawet gdyby jej rodowód zaczął się tak niedawno, tak nagle i tak dramatycznie, to historia, którą zaraz opowiemy, i tak by się utrzymała.

Umysł ma wiele atrybutów, w szczególności musimy bardzo starannie rozróżniać inteligencję, uświadamianie sobie czegoś, świadomość i wolną wolę. Poprzednie pokolenia naukowców utrzymywały, że jedynie istoty ludzkie świadomie zdają sobie sprawę z własnych pragnień i decyzji: zwierzęta są posłuszne popędom, natomiast my wiemy, co robimy. Zatem, jeśli kot wpatruje się w pustą miskę, podchodzi do szafki, w której przechowuje się pożywienie, patrzy na Was i miauczy, wszystko to dowodzi jedynie, że kot czuje popęd do jedzenia, a nie – że czuje głód lub chce zostać nakarmiony. W ciągu ostatnich mniej więcej pięciu lat zacieranie granicy między myślowymi procesami zwierząt i ludzi przestało budzić oburzenie i zaczęło być uważane za przyzwoite. Taka zmiana nastawienia została spowodowana między innymi zachowaniami zwierząt (zwłaszcza wyższe ssaki sprawiają zbyt silne wrażenie, że mają jakieś pojęcie o tym, czego chcą) oraz ewolucją (nasza zdolność doświadczania subiektywnych wrażeń prawdopodobnie ewoluowała wraz z mózgiem, który zarządza związanymi z nimi procesami fizycznymi, nasze mózgi zaś rozwinęły się z podobnych struktur istniejących u zwierząt, tak jak i cała reszta naszego ciała). W tym rozdziale rozpatrzymy parę teorii świadomości, zarówno zwierząt, jak i ludzi, i postaramy się odpowiedzieć nie tylko na pytanie Nagela, ale i na pytanie postawione w tytule tego rozdziału.

Zagadnienie świadomości jest zagadnieniem poważnym, jednak wiemy przynajmniej, co to znaczy być świadomym. Nie mamy pojęcia, "jak to jest być" podświadomym. W istocie, nie ma sensu rozważanie, jak odczuwa swoje "bycie" proces podświadomy, ponieważ tego nie odczuwa – dlatego właśnie jest podświadomy. A zatem jest to Głupie Pytanie. Jednakże wypływa z niego jeszcze jeden zgrabny paradoks: zagadnienie podświadomości jest pod pewnymi względami głębsze i trudniejsze od zagadnienia świadomości. Z jednej strony, paradoksalnie, większość naukowców uznaje badanie umysłu w stanie podświadomości za jak najbardziej dopuszczalną działalność naukową, właśnie dlatego, że nie możemy "obserwować" naszej własnej podświadomości. Jest to naprawdę dziwaczne. Zostaje wykluczona ta część mózgu, do której możemy mieć łatwy dostęp. Dlaczego? Dlatego, że dostęp ten jest subiektywny – doświadczany przez człowieka. Z drugiej strony kiedy badacz patrzy na wskazówkę woltomierza i zapisuje w notesie odpowiednie liczby, to stanowi to obiektywny pomiar – dlatego, że jest doświadczane przez człowieka. Dziwne.

Zanim zaczniemy omawiać umysł jako taki, musimy wyraźnie odróżnić go od rzeczywistości, co nie jest łatwe, ponieważ jedyny sposób, w jaki doświadczamy rzeczywistości, odbywa się za pośrednictwem naszego umysłu. Rozróżnienie obiektywny/subiektywny jest często błędnie rozumiane, gdyż zapomina się o pytaniu, względem kogo jest się obiektywnym lub subiektywnym. Obserwując obraz Waszego mózgu podczas doświadczania przez Was piękna zachodu słońca, na ogół się zakłada, że obraz aktywności tego mózgu jest obiektywny, ale Wasze widzenie zachodu słońca jest subiektywne. Przy tym często nie zwraca się uwagi na to, że moje widzenie tego rzekomo obiektywnego obrazu jest również doświadczeniem subiektywnym, jednak jest to moja subiektywność, a nie Twoja. Z tego powodu od tej pory będziemy raczej unikać stosowania terminologii obiektywny/subiektywny. Tymczasem istotne jest rozróżnienie procesów fizycznych przebiegających w mózgu i doświadczeń związanego z mózgiem umysłu, które towarzyszą tym procesom: chłodnej rzeczywistości i zrodzonego z niej ciepłego umysłu.

Rzeczywistość jest pojęciem zdradliwym. My przyjmiemy je tutaj w zdroworozsądkowym znaczeniu: wszystko, co naprawdę znajduje się tam, w fizycznym świecie, i działa. Kiedy doświadczacie zachodu słońca, to widzicie pomarańczowe chmury, ale rzeczywistość kryjąca się za tym postrzeganiem to kwestia promieni świetlnych reagujących na światło cząsteczek, połączeń neuronowych i elektrochemicznej aktywności mózgu. Nagel twierdzi, że żadna analiza tych ostatnich nie powie Warn, jak "odczuwacie" zachód słońca; jednak my sądzimy, że Nagel posuwa się w swej argumentacji za daleko, ponieważ my, jako ludzie, już wiemy, jak się odczuwa wiele doświadczeń, a główne pytanie dotyczy tego, które z zachodzących w mózgu procesów fizycznych są związane z wytwarzaniem tych odczuć. W każdym razie zacznijmy od bliższego przyjrzenia się pojęciu rzeczywistości.

Przez wieki filozofowie robili wiele hałasu wokół koncepcji, że rzeczywistość – świat wokół nas, który postrzegamy za pośrednictwem zmysłów – może być wytworem naszej wyobraźni. Na przykład Ludwig Wittgenstein zauważył, że wrażenia, które my, ludzie, opisujemy jako rzeczywistość, są w istocie tworzone w naszych własnych umysłach, zatem nasze obserwacje dotyczące świata zewnętrznego są z konieczności subiektywne. Dostrzegł też jednak, że różni ludzie sprawiają na ogół wrażenie, jakby mieli bardzo podobne, subiektywne opinie o tym, czym (według nich) jest zewnętrzna rzeczywistość. Zatem zdroworozsądkowy punkt widzenia musi polegać na tym, że istnieje jakaś rzeczywistość niezależna od ludzkich obserwacji i że nasze zmysły wyłapują niektóre z jej cech – ale ponieważ różne osoby mają własne punkty widzenia, a ich zmysły są niedoskonałe, to te zmysłowe percepcje nie są ze sobą w pełni zgodne. Natomiast we wcześniejszej pracy Wittgenstein przekonywał, że "obiektywna" rzeczywistość jest jedynie kwestią uzgodnienia wielu różnych subiektywności.1 Zatem, na przykład gdybyśmy wszyscy uważali, że Ziemia jest płaska, to ona naprawdę taka by była. Wittgenstein być może ma rację (chociaż w to wątpimy). Realizm zdroworozsądkowy, być może, ma rację bytu (jesteśmy przekonani, że w pewnym sensie ją ma: problem w tym, żeby ten sens sprecyzować). Ale z pewnością nie mogą być słuszne oba te podejścia. Niestety, liczni wyznawcy poglądów Wittgensteina przyznają mu rację, choć działają tak, jakby jej nie miał. Na przykład nie poprzestają jedynie na uzgodnieniu między sobą, że znajdują się na zewnątrz pokoju: nie, oni wstają i wychodzą na zewnątrz, przez drzwi, jak wszyscy pozostali.

Krańcowym zaprzeczeniem zdroworozsądkowego punktu widzenia jest pogląd solipsysty: wiem, że ja naprawdę istnieję (w przeciwnym razie nie doświadczałbym tego, czego doświadczam, lub nie miałbym w głowie tych myśli); jednak jedynym dowodem, jaki mam na twoje istnienie, jest to, co mój umysł konstruuje wtedy, kiedy myślę, że cię postrzegam. Jedyną rzeczywistością, jaką znam, jest rzeczywistość we wnętrzu mojej własnej głowy. Zatem można sobie wyobrazić, że ja jestem jedyną rzeczywistą rzeczą we Wszechświecie, a cała reszta to tylko działanie mojej wyobraźni. Wydaje się, że nie istnieje żaden logiczny sposób obalenia tego poglądu; wymaga on jednak wybujałej i dziwnie selektywnej wyobraźni. Oczywiście my – Jack Cohen i Ian Stewart – naprawdę nie istniejemy: to Ty, Czytelniku, wymyśliłeś sobie to wszystko, bo tylko Ty istniejesz naprawdę. No i proszę, sam sobie wmawiasz, że nie masz pojęcia o tym, jakie słowa pojawią się za chwilę, wymyślasz sobie to wszystko na bieżąco. Nie ma sensu pytanie Cię o to, dlaczego zadałeś sobie trud nabycia tej książki, bo oczywiście tylko sobie wyobraziłeś, że ją kupiłeś. Nie ma mowy, byśmy zdołali Cię przekonać o tym, że nie zmyślasz sobie wszystkiego na poczekaniu – jednak nie wiadomo, po co zadajesz sobie tyle trudu. Z tego powodu uważamy, że solipsystyczny punkt widzenia jest filozoficznie niespójny i po prostu głupi. Jeśli nie podoba Ci się ten wniosek, to nie miej pretensji do nas – to Ty sobie go wyobrażasz. (W stosunku do solipsysty można być tak niegrzecznym, jak tylko się nam podoba).

Inny, podobny sposób rozumowania da się streścić w pytaniu: "Jeśli w lesie pada drzewo i nikt tego nie słyszy, to czy ono wydaje jakiś dźwięk?". A przy okazji, jeśli nikt nie widzi jego upadku, to czy ono naprawdę upadło? Te pytania prowadzą do czegoś znacznie bardziej interesującego niż solipsyzm, ponieważ dotykają roli człowieka obserwatora w obiektywnej rzeczywistości. Problem dźwięku jest w znacznej mierze kwestią definicji. Jeśli przez określenie "dźwięk" rozumiecie pewien rodzaj wibracji rozchodzących się w powietrzu, to wówczas upadające drzewo istotnie wydaje dźwięk – chyba że uważacie, iż odpowiedź na drugie pytanie brzmi "nie": nic nie może się wydarzyć bez człowieka obserwatora. Odstawmy chwilowo na bok ten rodzaj argumentacji i zastanówmy się nad definicją alternatywną: dźwięk jest szczególnym rodzajem wrażenia powstającego w ludzkim umyśle. Zgodnie z taką definicją, jeśli drzewo pada niezauważone, to najwyraźniej nie powstaje żaden dźwięk. Jeśli uważacie taki pogląd za nierozsądny, to spróbujcie zastąpić dźwięk atrybutem silniej uzależnionym od ludzkiej oceny. Weźmy stwierdzenie: "Droga z cyprysami Van Gogha to piękny obraz". Czy to stwierdzenie jest prawdziwe nawet wtedy, gdy nikt nie patrzy na malowidło, czy też piękno naprawdę mieści się w oku (a właściwie – w umyśle) obserwatora?2 A co ze stwierdzeniem: "Cyjanowodór pachnie jak migdały?". Co robi cząsteczka "pachnie jak", w sytuacji gdy nie ma tam nikogo, kto by wąchał?

Wracamy do drzewa. Czy ono naprawdę pada, kiedy nie widzi tego żaden człowiek? Czy wytwarza wibracje powietrza, kiedy żaden człowiek ich nie wykrywa?

Kiedy idziecie przez las, to widzicie wiele pni leżących na ziemi. Wyglądają dokładnie tak samo jak pnie, które ludzie widzieli podczas upadania, zachowują się identycznie jak tamte pnie i służą za siedziby dla takich samych stworzeń. Czasami nawet znajdują się w miejscach tuż obok tych, w których dwa dni wcześniej obserwowaliście stojące drzewa. Albo Wszechświat płata Warn bardzo głupie figle, albo te drzewa upadły, mimo że nikt nie widział ich w chwili gdy to robiły. Podobnie na podstawie doświadczeń zoologicznych wiemy, że zwierzęta i ptaki mogą słyszeć dźwięki: wystarczy zrobić duży hałas, a one podskoczą lub rzucą się do ucieczki. Oczywiście nie możemy wyciągać z tego wniosku, że gdy zwierzę słyszy hałas, to doświadcza takiego samego wrażenia jak my, kiedy go słyszymy, ale nie jest to ważne w tym kontekście, zresztą i tak pewnie nie ma żadnego znaczenia. Przypuśćmy, że obserwujecie las z daleka i że upada jakieś drzewo. Nic nie słyszycie, ale widzicie, że duże stado ptaków wzbija się w powietrze. Naturalnie pojawia się myśl, że ptaki usłyszały hałas, a w szczególności – że to drzewo wydało dźwięk. Albo moglibyście zostawić w lesie magnetofon, odczekać, aż jakieś drzewo upadnie i wysłuchać nagrania z taśmy. To zabawne, zapis na taśmie jest właśnie tym, czego byśmy oczekiwali, gdyby w okolicy znajdował się jakiś człowiek i usłyszał dźwięk w chwili jego powstania.

Wszystkie te pośrednie dowody wskazują, że drzewo upada w taki sam sposób i z takimi samymi skutkami ubocznymi; jeśli chodzi o cząsteczki powietrza, niezależnie od tego, czy jest przy tym jakaś ludzka istota, czy nie. Nie wiemy na pewno, czy ten wniosek jest poprawny, ale warto go zaryzykować.

Filozofowie zamartwiają się takimi sprawami, ponieważ kładą one nacisk na to, w jakim stopniu nasze indywidualne postrzeganie rzeczywistości jest zniekształcane przez fakt, że to my jesteśmy rzeczami, które postrzegają. Poniekąd martwią się nadmiernie: sposób, w jaki zdobywa się punkty, będąc filozofem akademickim, polega na skutecznej obronie takiego poglądu na świat, który wszyscy pozostali uważają za absurdalny. Podobnie prawnicy zyskują podziw swego środowiska, skutecznie broniąc masowego mordercy, który został przyłapany zakrwawiony i z nożem w dłoni, a na zwłokach było pełno jego odcisków palców; alpiniści zaskarbiają sobie uznanie zimową wspinaczką na północną ścianę Eiger; a matematycy – wynajdując jakiś obszerny i zawiły dowód twierdzenia znanego ze swej trudności, choć najzupełniej bezużytecznego. Fakt, że takie testy biegłości grup środowiskowych koncentrują się wyłącznie na technicznym poziomie trudności wyczynu, często pomijając zdroworozsądkowe pytanie o to, czy ten wyczyn w ogóle wart był dokonania, stanowi smutny komentarz do ogólnej kondycji człowieka. Czasami jednak się zdarza, że trudny wyczyn ma pewną wartość poza grupą środowiskową, i tak jest w rym wypadku. Filozofowie, którzy troszczą się o to, w jaki sposób pogląd obserwatora na rzeczywistość zależy od samego obserwatora, nie oddają się głupiutkim, intelektualnym zabawom. Krążą wokół pewnych głównych zagadnień w nauce, które po raz pierwszy stały się nieuniknione w ramach teorii względności i mechaniki kwantowej. Teorie te odgrywają wielką rolę. Najpierw lepiej jednak zilustrować zasadę na przykładzie małej idei, a pofolgować swym ambicjom potem, kiedy już ją zrozumiemy.


Ryc. 25. Różne postrzeganie owcy na polu.

Wyobraź sobie Czytelniku, że stoisz na skraju pola. Twój kolega znajduje się w odległości paru metrów, po Twojej prawej stronie. Na przeciwległym skraju stoi koń; po jego lewej stronie (patrz ryc. 25) jest duże- drzewo, po prawej – wiatrak. Na środku pola spokojnie pasie się owca. A teraz: Ty, Czytelniku – jako obserwator – widzisz owcę, która stoi przed koniem, a Twój kolega widzi ją stojącą przed drzewem. Czy ta różnica w postrzeganiu oznacza, że nie istnieje coś takiego jak rzeczywistość obiektywna, niezależna od ludzkich obserwacji?

Niektórzy filozofowie tak sądzą. Ale zauważ: ani Ty, ani Twój kolega nie widzicie owcy stojącej przed wiatrakiem. Obserwator nie wybiera swobodnie tego, co ma się gdzie znaleźć; różne sceny widziane przez różnych obserwatorów nie są zupełnie niezależne i dowolne. Zależą – jak wszyscy wiemy – od tego, gdzie znajduje się owca i gdzie stoi obserwator. To, co Ty widzisz, i to, co widzi Twój kolega, dzięki geometrii pola jest ze sobą matematycznie powiązane. Ta różnica nie jest dowodem na nieistnienie obiektywnej rzeczywistości. Przeciwnie, istnieje obiektywna rzeczywistość, która jest obserwowana z dwóch różnych miejsc przez Ciebie i Twojego kolegę, dlatego też każdy z Was widzi co innego.

Rzeczywistość określa reguły, które wiążą to, co obserwuje jeden z Was, z tym, co obserwuje drugi; i na odwrót: z istnienia takich reguł wyraźnie wynika, że Wasze pozornie sprzeczne obserwacje można ze sobą pogodzić dzięki zinterpretowaniu ich w ramach szerszej, obiektywnej rzeczywistości.

Ten rodzaj trudności ujawnił się w teorii względności Einsteina. Ludzie oswoili się z ideą, że obserwatorzy w różnych układach odniesienia w różny sposób postrzegają te same zdarzenia. Okazało się jednak, że sposób, w jaki tacy obserwatorzy postrzegali światło, nie pasował do oczekiwanej reguły rządzącej translacją (przesuwaniem) zdarzeń z jednego układu do innego. Einstein, wraz z paroma innymi matematykami i fizykami, znalazł metodę takiego sformułowania reguł translacji, żeby były zgodne z obserwacjami. Powstał w ten sposób niezwykły obraz rzeczywistości: na przykład kolejność, w jakiej zachodziły zdarzenia, przestała być czymś świętym. Jeden obserwator może widzieć pociąg przejeżdżający przez peron, zanim zapali się światło w poczekalni, podczas gdy inny widzi te zdarzenia zachodzące w odwrotnej kolejności. Nie oznacza to, że przestrzeń i czas nie istnieją; podobnie jak nie powoduje, że pojęcie pociągu staje się filozoficznie niespójne. Znaczy to, że czas i przestrzeń splatają się ze sobą w jakiejś rzeczywistości wyższego rzędu, a tym, co oglądamy, jest rzutowanie tej rzeczywistości na naszą własną świadomość.

Rola obserwatora w mechanice kwantowej – jak można się było spodziewać – jest jeszcze bardziej nieuchwytna. Według większości fizyków ludzkie obserwacje kwantowego wszechświata sprawiają, że cały zbiór rzeczywistości potencjalnych "zapada się" w pojedynczą, bieżącą rzeczywistość. (My – Jack Cohen i Ian Stewart – uważamy, że ta interpretacja jest równie niespójna filozoficznie jak solipsyzm, a zatem że jest błędna. W istocie, zdumiewająco przypomina przekonanie; że drzewo przewraca się tylko wtedy, gdy widzi to człowiek obserwator. Większość fizyków uważa ją jednak za prawidłową).

Pewne szkoły wykorzystują owe dwa rodzaje zależności od obserwatora, aby zaprzeczać, że istnieje obiektywna rzeczywistość. W obu wypadkach istnieją jednak ograniczenia tego, co mogą postrzegać różni obserwatorzy; w istocie to właśnie podanie opisu tych ograniczeń (więzów) stanowi odpowiednią, matematyczną teorię świata zewnętrznego. Przesłanie brzmi tak: rzeczywistość nie jest tym samym co Wasze obserwacje rzeczywistości – to tylko jeden z wielu cieni. Rzeczywistością jest to, co rzuca te wszystkie, wzajemnie ze sobą powiązane cienie, a pewnych aspektów jej struktury można się domyślać, obserwując wzajemne zależności między różnymi cieniami. Wiedział o tym Platon: to on jest autorem powyższego porównania.3 Wielu jednak o tym zapomniało; Wittgenstein temu zaprzeczał. Niestety, Platon miał dość mistyczny pogląd na znaczenie całego zagadnienia i to właśnie powinni zapomnieć wszyscy oprócz filozofów.

W każdym razie to tyle na temat rzeczywistości traktowanej jako wytwór wyobraźni. Znacznie ciekawsze i absolutnie podstawowe dla naszej książki jest stwierdzenie, że wyobraźnia to wytwór rzeczywistości.

Mamy w tym wypadku na myśli przynajmniej dwie sprawy. Jedna polega na tym, że to, co za pośrednictwem zmysłów obserwuje nasz umysł, jest wyznaczone przez rzeczywistość istniejącą poza nami, ale podlega niedoskonałościom obserwatora; trzeba też pamiętać, że obserwujemy jedynie cienie. Drugą kwestią jest to, że "umysł" nie wymaga żadnych składników nieistniejących już we wszechświecie materialnym, w ramach którego się rozwinął. Przestrzega tych samych reguł zachowania co zwykła materia, przestrzeń i czas; tworzy część rzeczywistości, którą próbuje obserwować. Umysł jest procesem zachodzącym wewnątrz zwykłego, materialnego mózgu zrobionego ze zwykłego, mózgowego materiału.

Nasz język kiepsko sobie radzi z opisywaniem procesów, zwłaszcza gdy chodzi o opisanie umysłu. Część trudności bierze się stąd, że mieszamy to, co "tam" widzimy, słyszymy i czego dotykamy, z prawdziwym światem zewnętrznym. W samej rzeczy, wszelka dyskusja na temat sposobu doświadczania przez umysły swego otoczenia musi uchwycić związek między trzema odrębnymi elementarni: zewnętrzną rzeczywistością fizyczną, procesami fizycznymi zachodzącymi w mózgu i tym, czego doświadcza umysł zrodzony z takich procesów. Przykładem jest związek między:

londyńskim autobusem, który odbija światło o długości fali nazywanej przez nas czerwoną;

elektronicznymi obliczeniami wykonywanymi przez nasz mózg w. reakcji na to światło;

wrażeniem wyrazistej czerwieni, którego doświadczamy na widok autobusu.

Pamiętając o tych rozróżnieniach, łatwiej zrozumiecie to, co chcemy przekazać. Usiłujemy tak powiązać te elementy ze sobą, aby ich przy tym nie pomieszać.

Z punktu widzenia fizyki najtrudniejsza jest sprawa naszego własnego, subiektywnego doświadczania. Nasze zmysły dostarczają nam wyrazistego poczucia, że świat zewnętrzny zawiera rzeczy, które są czerwone, włochate, gorące lub twarde – wrażeń znanych jako jakości [są to jakości w znaczeniu stosowanym w filozofii (przyp. tłum.)]. Zmysły wytwarzają również złudzenie, że te wrażenia dzieją się "tam" – zupełnie jakbyśmy siedzieli wewnątrz własnej głowy, wyglądając z niej przez oczy. Faktycznie wszystkie te wyraziste wrażenia są wytwarzane w środku, w naszych głowach. Ich zaczątkiem są fizyczne cechy zewnętrznego świata – długości fal światła, ustawienie składników, wibracje cząsteczek, skład chemiczny – jednak procesy fizyczne, które my interpretujemy jako jakości, są czymś innym niż same te zewnętrzne cechy fizyczne. Są one reprezentacjami, zakodowanymi wersjami, są ograniczone, niekompletne i niedoskonałe – ale ślicznie udekorowane jakościami, zgodnie z naszym gustem. Niedoskonałe czy doskonałe, są tym, z czego zrobiony jest umysł. Każdy z nas na ścianach własnego umysłu zawiesił sobie swoją własną kolekcję dzieł sztuki. Kiedy nasze zmysły przekazują do naszego mózgu sygnały, które wystarczająco przypominają jeden z obrazów z naszej ściennej galerii, to kopię tego obrazu – oraz informację o nim zamieszczoną w katalogu naszej galerii – przybijamy myślowo do świata zewnętrznego. Nasze własne postrzeganie rzeczywistości zewnętrznej owijamy w nasze wewnętrzne obrazy i skojarzenia, a przy okazji – sami też się zawijamy.

Chociaż rzeczywistość obserwujemy jedynie za pośrednictwem wrażeń zmysłowych, możemy mieć pewność, że nasze odczucie rzeczywistości to nie to samo co rzeczywistość. Jest tak między innymi dlatego, że istnieje wiele sposobów na oszukanie obserwatora-w-naszej-głowie i sprawienie, że "zobaczy" on rzeczy, których m'e ma. Jak wspomniano w poprzednim rozdziale, popularna technika rzeczywistości wirtualnej działa w taki właśnie sposób, wysyłając do każdego oka nieco Inny obraz i tak tworząc wrażenie trójwymiarowości. "Obiekty", które wydają się istnieć, są wyraziste – choć na ogół toporne – ale ani one, ani przestrzeń, którą pozornie zajmują, nie istnieją w żaden realny sposób. Rzeczywistość wirtualna działa właśnie dlatego, że jej przedstawienie w naszym umyśle nie jest tożsame z rzeczywistością, którą reprezentuje: nasze umysły rozwinęły zdolność ponownego rzutowania tej wewnętrznej reprezentacji "gdzieś tam", więc łatwo dojść do tego, z czym są kojarzone poszczególne wrażenia. Robimy to nawet wtedy, kiedy pokazuje się nam fotografię, o której wiemy, że jest tylko rozkładem barwnika na kawałku papieru. Domykamy tę dziwną pętlę łączącą rzeczywistość z jej umysłową reprezentacją i udajemy przed sobą, że stanowią jedno i to samo.

Reprezentacja wewnętrzna ma też swoją własną realność, ponieważ jest zbudowana z procesów, w których uczestniczy zwyczajna materia, czyli cząsteczki, elektrony itp. Taka materia wiedzie podwójne życie, czy też, dokładniej, możliwa jest jej dwoista interpretacja: elektron w jednej interpretacji, część reprezentacji poruszającej się owcy – w drugiej. Nie ma w tym żadnej szczególnej tajemnicy; słowo "ośmiornica" ma również podwójną interpretację: jako zbiór atomów farby drukarskiej na kartce papieru oraz jako reprezentacja zwierzęcia morskiego o ośmiu mackach. Interpretacja zależy od punktu widzenia, czyli kontekstu: ta sama fizyczna rzecz może mieć wiele kontekstów, a zatem i wiele interpretacji. Umysły zabawiają się takimi grami i bardzo ważne jest, by o rym pamiętać podczas rozpatrywania wszelkich zagadnień dotyczących umysłu – w szczególności tych bardziej śliskich, filozoficznych. Błąd Kartezjusza polegał na pomyleniu dwoistości interpretacji z dwoistością substancji materialnej.

Wracamy do głównych zagadnień dotyczących inteligencji – uświadamiania sobie czegoś i świadomości (wolną wolę odkładamy do rozdziału 9). Skąd się one wzięły l jak działają? Pomimo współczesnych kontrowersji dotyczących sztucznej inteligencji najprostszym z tych czterech zagadnień jest kwestia inteligencji. Znacznie łatwiej wyobrazić sobie, że może istnieć inteligentny komputer, niż to, że może istnieć komputer świadomy lub komputer o wolnej woli. O ile nasza zdolność wyobrażenia sobie czegoś nie musi być wiarygodnym wskaźnikiem możliwości istnienia tego czegoś, o tyle większości z nas łatwiej jest myśleć o inteligencji maszyn niż o świadomości maszyn; niewykluczone, że ze słusznych powodów. Jak wynika z poprzedniego rozdziału, inteligencja wydaje się przede wszystkim kwestią posiadania mózgu o wystarczającej mocy i sprawnego wykorzystywania tej mocy.

Uświadamianie sobie czegoś ma inną jakość. Jest to wrażenie, że "gdzieś tam" istnieje jakiś świat. Uświadamianie sobie czegoś nie jest jedynie kwestią otrzymywania sygnałów zmysłowych: kamera wideo jest do tego zdolna, jednak nieliczni by uznali, że taka maszyna coś sobie uświadamia. Co innego zwierzęta: chociaż nie potrafimy jeszcze udowodnić, że inne zwierzęta mają zdolność uświadamiania sobie, to wydaje się, że nie istnieją żadne szczególne powody, by w to wątpić w odniesieniu do niektórych ssaków. Mają one bardzo podobne do naszych narządy zmysłów i mózgi, a w wypadku szympansów – także mnóstwo wspólnego z nami materiału genetycznego. Zachowują się tak, jakby miały świadomość.

Świadomość jest czymś zupełnie innym: to nie tylko uświadamianie sobie, ale rodzaj retrospektywnego uświadamiania sobie, w którym istota obdarzona świadomością ma wyraźne poczucie Indywidualności. Istota taka ma w swym umyśle jakieś "ja" i wie, że je ma. Precyzyjne znaczenie określenia "świadomy^' jest różne w zależności od tego, kto się nim posługuje: jedni filozofowie są zdania, że podczas snu jesteśmy "nieświadomi", i uważają to za fakt wielkiej wagi, ale inni uznają, że gdy coś nam się śni, to nasza świadomość pozostaje aktywna, a także iż możemy ją wyłączać, kiedy nie śpimy i wykonujemy jakieś złożone, ale rutynowe czynności, na przykład jedziemy samochodem do pracy.

Jednym z powodów, dla których badania nad świadomością nie są szczególnie poważaną częścią nauki, jest trudność w wyobrażeniu sobie jakiegokolwiek doświadczenia umożliwiającego wykazanie jej istnienia lub nieistnienia. Niemniej jednak ciężko sobie wyobrazić doświadczenie, które by w jakikolwiek bezpośredni sposób potwierdzało Istnienie Wielkiego Wybuchu: o Wielkim Wybuchu wnioskujemy na podstawie obserwacji Interpretowanych w ramach określonego paradygmatu. A przejście od: "Wykryłem ślady mikrofalowego promieniowania tła" do: "Czuję się świadomy" nie jest wcale tak wielkim krokiem, jak się wielu ludziom wydaje. Wszystkie obserwacje są relacjonowane przez ludzi. W każdym razie, poszukując odpowiedzi na pytanie, w jaki sposób mogła powstać świadomość, oraz zastanawiając się nad tym, jak przypuszczalnie powinna się zachowywać istota świadoma, możemy sformułować kilka uzasadnionych domysłów co do jej istnienia i natury, a może nawet mechanizmów.

Tym, czego nie możemy zrobić, jest wejrzenie w umysł innego zwierzęcia. W istocie, bardzo trudno nawet wyobrazić sobie umysł zupełnie inny od naszego. Jednym z celów tego rozdziału jest wykazanie, że nie wiemy i nie możemy sobie wyobrazić, jak to jest być ośmiornicą lub rawką wieszcza. (Pomimo stwierdzeń Nagela możemy i spróbujemy poważnie podejść do jego zagadnienia dotyczącego nietoperzy – ponieważ nietoperze są nam znacznie bliższe, mimo że są wyposażone w zmysł umożliwiający echolokację). To nam ułatwi określenie ograniczeń dotyczących typów pytań, które można sensownie zadawać w związku ze świadomością. Ośmiornica i rawka wieszcza zdecydowanie są inteligentne – ale mimo pokusy, by uznać, że być może jest tam "ktoś w środku", nie ma najmniejszych dowodów na to, że zwierzęta te są świadome – przez co rozumiemy, że uświadamiają sobie siebie jako pojęcie, jako cechę, którą mogą wykryć ich własne mózgi. Więc jak to jest "być" zwierzęciem nie mającym świadomości i "własnego ja"? Równie dobrze można pytać, jak to jest być skałą. Nie ma tam Ciebie, żeby wykonywać to bycie, nie ma Ciebie, by wykonywać czucie.

Zupełnie inaczej jest z niektórymi ssakami, takimi jak psy, prawdopodobnie koty, być może również konie; wykazują one zachowania pozwalające nam na przypisywanie im czegoś bardzo przypominającego samoświadomy umysł.4 Każdy, kto miał takie zwierzę, może wam opowiedzieć o przypadkach, gdy ich pupile wydawali się nieźle zdawać sobie sprawę z tego, co się dzieje – nie chodzi tu tylko o kota, który sprawiał wrażenie, jakby czuł się winny, gdy przyłapano go na kradzieży pożywienia, ale także o kota siedzącego na podłodze z oczami wbitymi w jedzenie, który spoglądał na swego właściciela, najwyraźniej podejmował mądrą decyzję i wymaszerowywał z kuchni. Po czym chyłkiem zakradał się tam znowu, gdy właściciel już stamtąd wyszedł. Tak, nie mamy sposobu na udowodnienie, że "ktoś" tam jest, ale nauka polega na wynajdywaniu najprostszego wyjaśnienia pasującego do istniejących dowodów, a nie na udowadnianiu. Jesteśmy głęboko przekonani, że "ktoś" tam może być, ponieważ to znacznie sensowniej wyjaśnia różne zachowania, niż robią to jakieś mechaniczne popędy. Oczywiście musimy również uznać, że ludzie mają skłonność do antropomorflzacji. Gerry'ego, domowego myszoskoczka, uważa się zatem za prawdziwego Einsteina wśród gryzoni tylko dlatego, że zwierzak wie, z której strony wchodzi się do jego karuzelki. Natomiast jeśli tego nie wie, to wcale nie musi oznaczać, że Geny jest debilem. Zewnętrznie "świadome" zachowania niektórych ssaków niemal całkowicie dotyczą ich związków ze stworzeniami tego samego rodzaju – lub z ludźmi, a w tych przypadkach zwierzęta zachowują się tak, jakby postanowiły, że i my należymy do ich rodzaju, mimo zabawnego kształtu i zapachu. Uważamy więc, że Burek z pewnością myśli, że jest kimś, ale inteligentna ośmiornica – nie. Żeby wyjaśnić ten pogląd, musimy przeanalizować i w pewnym stopniu wyjaśnić, czym jest świadomość. To trudne zadanie, które wprawiało w zakłopotanie filozofów od Arystotelesa po Jurgena Habermasa, popularnego filozofa i guru z lat siedemdziesiątych. Platon i Goethe, Kartezjusz i Hume, wszyscy uważali, że tak dobrze wyjaśnili to zagadnienie, iż można je zdjąć z porządku dziennego. Jedną z pułapek, której nadzwyczaj trudno uniknąć, jest myślenie o świadomości jak o osobie, "własnym ja", które siedzi w naszej głowie

i wygląda z niej przez nasze oczy. Filozofowie nazwali tę osóbkę w naszej głowie homunkulusem. Wszystkie istoty ludzkie mają silne poczucie, że świadomość jest z natury homunkularna, ale istnieje mnóstwo dowodów na to, że taki prosty obraz nie jest poprawny. Stosując analogię do muzyki, regularność w aktywności mózgu nie wskazuje na istnienie jakiegoś "dyrygenta", który działa jako odbiorca percepcji zmysłowych i podejmuje decyzje: mózg przypomina raczej orkiestrę kameralną, w której każdy z muzyków reaguje na pozostałych, ale nie podlega centralnemu dyrygowaniu. Inny problem teorii homunkulusa dotyczy tego, w jaki sposób homunkulus wie, co widzi. Czy w jego głowie znajduje się jeszcze niniejszy minihomunkulus, a w nim mikro-homunkulus itd.? Czy to są homunkulusy w homunkulusach, i tak do samego końca? A jeśli ten łańcuch gdzieś się urywa, to dlaczego nie na pierwszym ogniwie? Trzecia trudność polega na tym, że mimo bardzo silnego poczucia jednolitości naszej osoby szalenie trudno nam zorientować się, które z naszych uczuć, doświadczeń tożsamości, emocji i zachowań przypisać tej osobie; nasze pomieszanie jest tak duże, że obecnie można argumentować, iż to, co Sigmund Freud nazywał ..ego" oraz "id", jego dzisiejsi intelektualni następcy interpretują na odwrót. Freud uważał id (po łacinie: to) za surowiec ludzkich emocji, a ego (po łacinie: ja) za znacznie bardziej czyste poczucie tożsamości; teraz natomiast wydaje się, że to id tworzy poczucie "ja-ości".

Jak powstaje ta "ja-ość"? Już wspominaliśmy, że według Kartezjusza umysł po prostu był zrobiony (o ile jest to odpowiednie słowo) z czegoś innego niż reszta stworzenia – oto istota teorii dualizmu kartezjańskiego. Umysł był niematerialnym duchem, który obserwował obrazy rzucane na ściany mózgu, tak jakby były one rozpylane z nerwu wzrokowego w puste pomieszczenie. Obraz Kartezjusza to obraz bezcielesnej osobowości (tak, to homunkulus), siedzącej w skądinąd pustym teatrze, gdzie na scenie są odgrywane obrazy rzeczywistości – coś, co Daniel Dennett, naukowiec zajmujący się poznaniem, nazywa "teatrem kartezjańskim". Jeśli jednak umysł jest zrobiony z czegoś zupełnie innego, to dlaczego nie możemy wyizolować z mózgu nawet odrobiny tego czegoś, a właściwie do czego nam w ogóle potrzebny mózg? A z pewnością jest nam potrzebny, ponieważ uszkodzenie mózgu często powoduje uszkodzenie umysłu. W istocie, uszkodzenia określonych obszarów mózgu wpływają na umysł w równie określony sposób, więc paskudne uderzenie w "ten" oto kawałek mózgu powoduje kłopoty językowe, a usunięcie jakiegoś kawałka "stąd" sprawia, że traci się zdolność do rozróżniania twarzy.

Z tysiąca podobnych powodów postanawiamy odrzucić teatr kartezjański na rzecz czegoś znacznie bardziej dynamicznego i materialnego. Umysł nie jest rzeczą, ale procesem, który toczy się za przyczyną zwykłej materii. Jeśli jest w tym jakiś aspekt dwoistości, to polega on – jak już wspomnieliśmy – na tym, że proces ten można dwojako interpretować. W jednej interpretacji jest on ogromnym kompleksem biegających elektronów i cząsteczek chemicznych (rzeczywistość), w drugiej jest tym, co owe ruchy oznaczają dla umysłu, który stanowią (wytwory). Pierwszy opis podkreśla zasady redukcjonistyczne, a drugi – właściwości emergentne, które zasady te generują. Oba opisy wydają się bardzo różne, ale tak właśnie jest z emergencją. Oto przyziemny przykład: most to zarówno wiele ziarenek piasku i innych rodzajów materii zlepionych razem w określony sposób, jak i przęsło pozwalające nam przekroczyć rzekę. Koniecznie należy pamiętać o takim rodzaju dwoistości za każdym razem, kiedy omawia się zagadnienie powiązania doświadczeń umysłu ze zjawiskami rzeczywistymi.

Kiedy mówi się o umyśle, wyjątkowo trudno uniknąć metafor nie skażonych wpływem teatru kartezjańskiego. Dzieje się tak, ponieważ usiłujemy wytłumaczyć, jak umysł tworzy złudzenie wewnętrznego obserwatora, mimo że właściwie nie z rym mamy do czynienia – jednak staramy się przekonać do tego osoby, które mają zdecydowane poczucie, że to one są wewnętrznymi obserwatorami, siedzącymi we własnych głowach, doświadczającymi dokładnie tego samego złudzenia. Odczuwa się to tak jak pobyt w teatrze kartezjańskim, a nasz język służący do opisywania umysłów tworzył się wokół tego modelu. Zatem w naszych przenośniach i obrazach prawie na pewno będą pobrzmiewać nutki teatru kartezjanskiego i naiwnej, kartezjańskiej dwoistości, ponieważ musimy je wyrażać w zwykłym języku. Co więcej, musimy wyjaśnić, dlaczego odczuwamy to tak jak teatr kartezjańskl. Nie znamy innej drogi pozwalającej na obejście tych trudności niż stwierdzenie, że jeżeli to, co piszemy, wydaje się podobne do punktu widzenia teatru kartezjanskiego, to nie to mieliśmy na myśli.

Wracamy do dręczącego zagadnienia intensywności cech umysłu związanych z doświadczeniami – problemu jakości, czasami pojawiającego się w literaturze jako "trudny problem świadomości". (Nawiasem mówiąc, "łatwy" problem polega na zrozumieniu fizycznej organizacji mózgu, która odpowiada doświadczeniu świadomości, co stanowi dziwne i nowe znaczenie słowa "łatwy"). Jesteśmy przekonani, że na pewnym poziomie trudny problem świadomości wcale nie jest trudny, ale jest tym, co w rozdziale 2 nazwaliśmy Głęboką Myślą – każda próba udzielenia odpowiedzi wcześniej czy później kończy się stwierdzeniem: "No cóż, Wszechświat jest właśnie taki". Jeśli uznacie to za unik, to nie zrozumieliście, że taka sama trudność pojawia się w wielu innych obszarach badań. Na przykład, chociaż potrafimy opisać fale elektromagnetyczne za pomocą równań matematycznych, to nie mamy pojęcia, dlaczego żyjemy we Wszechświecie tak bogatym, że zawiera on fale elektromagnetyczne. Nie potrafimy powiedzieć, dlaczego Wielki Wybuch wydarzył się wtedy, kiedy się wydarzył; na poziomie naprawdę głębokim nie potrafimy nawet powiedzieć, dlaczego woda jest mokra. Zatem to nic wielkiego, że nie potrafimy powiedzieć, dlaczego czerwień z punktu widzenia ludzkiego umysłu wygląda tak, jak wygląda.

Potrafimy jednak dokładnie wytłumaczyć, dlaczego we Wszechświecie, który jest na tyle bogaty, że dopuszcza istnienie jakości (w sensie filozoficznym), jakości te istotnie się pojawiają. Powód ma charakter ewolucyjny: im bardziej wyraziste są czyjeś jakości, tym skuteczniej będzie on reagować na swoje zmysłowe wrażenia i tym większe będzie prawdopodobieństwo jego przetrwania. Jakości służące królikowi do wykrywania obecności lisa są ulepszane, ponieważ w taki sposób lisa łatwiej wykryć; to samo odnosi się do lisa wykrywającego króliki; zatem dochodzi do ewolucyjnego wyścigu zbrojeń, popychającego obie strony do tworzenia coraz bardziej wyrazistych jakości. Słowo "wyrazisty" oznacza tutaj oczywiście: wywołujący wyraźną i jednoznaczną reakcję. Podobnie jak mechanizm doboru płciowego doprowadził do powstania pawich samców z ich zwracającymi uwagę, jaskrawo ubarwionymi ogonami, tak też doprowadził do powstania pawich samic, które postrzegały takie ogony jako zwracające uwagę i jaskrawo ubarwione. Różne zmysły powstawały ewolucyjnie w różnym czasie, a zatem otrzymały różne jakości. To jeden z powodów, dla których słuch jest tak różny, dla odczuć subiektywnych, od wzroku, a oba te zmysły są kompletnie inne od węchu, czucia temperatury, dotyku... Niedopuszczanie do mieszania za sobą różnych, odrębnych jakości ma też pewną zaletę: mózg otrzymuje najwięcej informacji wtedy, kiedy jasne jest, który ze zmysłów je przekazuje. Zatem ewolucja wyostrza odrębność jakości związanych z każdym ze zmysłów – na tyle, że smak i węch, jakości bardzo podobne biologicznie i powiązane ze sobą, są jednak różne. Możecie poczuć się nieszczęśliwi, że z żadnego z tych wyjaśnień nie wynika, w jaki naprawdę sposób odczuwa się te jakości (to prawda: Wszechświat taki już jest). Ale nie powinniście się martwić "nierzeczywistą" naturą tych jakości: są one czymś wirtualnym, czymś doświadczanym przez umysły, którym służą do ozdabiania ich istotnych percepcji zmysłowych. Fizyczna natura jakości nie może nam przekazać, "jak je odczuwa" doświadczający ich umysł. Wskazywaliśmy wcześniej, że problem polega na różnicy kontekstów: to, co ja obserwuję w Twoim mózgu za pomocą mojego aparatu PET (od ang. Proton Emission Tomography, tomografia z użyciem emisji protonów), może być tą samą rzeczą, która powoduje, że Ty widzisz czerwień, ale nie jest to czerwień sama w sobie. W Twoim kontekście jest to czerwień, a w moim – wzór na ekranie komputera. Jednak odnosi się to do wszystkich obserwacji: nigdy nie doświadczamy etektronu jako samego elektronu – tylko doświadczamy rozmaitych zjawisk pochodnych, które, we właściwym kontekście, identyfikujemy z pojęciem elektronu. Zanim więc zapędzimy się za daleko w opowiadaniu o tym, jak niesamowite i mistyczne są zjawiska dotyczące świadomości w porównaniu z fizyczną rzeczywistością, warto się zagłębić w opowieść o tym, jak niezwykła i mistyczna jest fizyczna rzeczywistość.

Jakości są czymś absolutnie realnym: są (sic!) procesami zachodzącymi w mózgach w odpowiedzi na różne nadchodzące sygnały. Nie są jednak tylko takimi procesami; w powyższym podejściu tkwi standardowy błąd popełniany przez każdego, kto zapomina, że zdarzenia umysłowe mają więcej niż jedną interpretację, w zależności od kontekstu. Dany proces z jednego punktu widzenia może być salwą impulsów nerwowych, a z drugiego czerwienią. Trudność w rozważaniu takich zagadnień dodatkowo pogłębia to, że czasami potrafimy znaleźć dla jakości stosunkowo proste, fizyczne skojarzenie: na przykład taka jakość wzrokowa jak jasność jest najwyraźniej powiązana z natężeniem światła w rzeczywistości fizycznej, a czerwono-floletowe widmo jakości barw przypomina widmo długości fal świetlnych. Niestety, w większości przypadków rozpatrywanych jakości takie proste korelacje prawdopodobnie nie są reprezentatywne, toteż wprowadzają w błąd. Jakości zapachu, na przykład, wydają się procesami, w których pośredniczą sieci neuronowe o dość dowolnej budowie – do pewnego stopnia skojarzone z wibrującymi wiązaniami chemicznymi, ale może niezbyt mocno czy niezbyt powtarzalnie. Ponieważ niemal wszyscy dorośli są niewrażliwi na pewną kategorię zapachów, to Wasze i nasze jakości węchowe są przypuszczalnie różne. Nie ma powodów, aby oczekiwać, że jakości będą pasować do prostych wielkości fizycznych, które mógłby zmierzyć jakiś człowiek naukowiec. Przeciwnie, między fizyką i jakościami rozciąga się Kraina Mrówek, którą Wszechświat może przebyć w mgnieniu oka, ale która pozostaje niedostępna dla ludzkich zmysłów. Kraina ta tworzy – przynajmniej na poziomie redukcjonistycznym – przepaść logiczną, której przeskoczenie nie jest dla umysłu niemożliwe.

Pytanie Nagela o bycie nietoperzem może być interpretowane na kilka sposobów, ale jemu naprawdę chodziło o jakości nietoperza. Użycie słowa "być" wskazuje na zamierzony punkt widzenia: to punkt widzenia nietoperza. Gdybyście byli nietoperzem, jakie byłyby Wasze jakości?

Na rozgrzewkę zacznijmy od pytania, jak to jest być Zaratustraninem. .

Rębacz drewna [Podnosi kawalek nieociosanego drewna o dziwnym kształcie]: Och, tak! Fantastycznie! Tylko sobie to znurfleryzujcie!

Kłamiący dorosłym: Czasami odnoszę wrażenie, Rębaczu, że ty i ja właściwie nie należymy do tego samego gatunku. Od wieków niczego nie nurfleryzowałem. Szczerze mówiąc [uśmiecha się przymilnym uśmiechem sprzedawcy wzywanych dżdżownic], prawie nie pamiętam, jak to jest nurfleryzować.

Wykonawca rozrywek: Prawie nie pamiętasz również, jak to jest być uczciwym, Kłamco.

Kd: W porządku, Wykonawco, a kiedy ty ostatni raz nurfleryzowałeś? A skoro już przy tym jesteśmy, kiedy po raz ostatni skorzystałeś ze swego zmysłu łatwowier...

Mistrz: Hej, wy dwaj, przestańcie! Wasz brak zgody jest rażący!

Okłamujący dzieci: Czy tak? Dla mnie to wcale nie jest takie oczywiste, Mistrzu. Ale z drugiej strony zawsze byłem "ślepy-na-zgodę". Zwłaszcza na różnicę między zgodą średnio silną i słabą, ale umacniającą się...

M: Ależ to takie oczywiste. Qzy ty naprawdę nie – nie, rzeczywiście nie, poznaję. To jeszcze bardziej oczywiste i zupełnie niegraffitowalne. Co jest przykre, ponieważ całkiem lubię doświadczenie graffitowania. Wtedy czuję, jak mrowi mnie w stopach.

Niszczyciel faktów: Jak każdego z- nas, Mistrzu. Dreszczyk graffitowania jest jedną z nielicznych jakości, które w naszej obecnej konfiguracji ujawniamy wszyscy.

Goniący choroby: Nie czuję zapachu twojej ścieżki.

Wr: Powinieneś wiedzieć, że próby odczytania śladów zapachowych są bez sensu.

Kd: Och, zamknijcie się obaj! Niszczycielu, co chciałeś powiedzieć, wypowiadając tę dziwną uwagę?

Nf: Odnosiłem się do naszego zestawu zmysłów i odpowiednich jakości.

Od: Jakości?

Nf: Wyrazistych doznań zmysłowych. Są hipermasywnie równolegle przetwarzane w naszych sieciach neuronowych i stają się przyczynowo przemieszczone, ponieważ ścieżki logiczne muszą przecinać Krainę Mrówek, a więc nie mogą być naniesione na mapę.

Wr: Masz na myśli, że próby czytania śladów mrówek nie mają sensu.

Nf: Bardzo zabawne. Gdzie to ja byłem? O, tak: przypominacie sobie oczywiście, że powstaliśmy ewolucyjnie z wampiropodobnych pasożytów. Początkowo naszym najważniejszym zmysłem był smak, koncentrujący się na krwi. Z czasem rozwinęliśmy nadzwyczajną zdolność uświadamiania sobie subtelnego składu chemicznego krwi naszego gospodarza, a w miarę jak zaczęliśmy usuwać naszych gospodarzy z ich ról w pierwotnej norze, rozwinęliśmy cały zestaw zmysłów, analogicznych do zmysłów naszych różnych gospodarzy. Wszyscy mamy ten sam zestaw zmysłów, ale kiedy grupa ośmiu Zaratustran segreguje się spontanicznie w standardowy oktuplet ról, to każdy z nas zataja większość zmysłów i preferencyjnie ujawnia tylko nieliczne. [Spogląda na Rębacza.] Przepraszam, ale chciałbym wykonać małe doświadczenie, więc pożyczę twój kawałek drewna. [Kłodzie go na stole.] A teraz pytam każdego z was: co odczuwasz najmocniej?

Od: Kiedy to kładłeś, wydało całkiem głośny huk. Trochę podobny do kawałka drewna uderzającego w stół. [Długa pauza.] Och, właśnie.

Gc: Tak, i to ma całkiem interesujący zapach, trochę jak pieczony quux. Ale jestem pewien, że to musi być oczywiste dla wszystkich.

Kreator kreacji: Nie czuję żadnego zapachu. [Podnosi ten kawajek drewna i liże go.] Fuj. Jest w tym wyraźna odrobinka krokorzecha – może dwie odrobinki, nie jestem zbyt dobry w kwantyfikacji jakości.

Nf: Teraz moja kolej. To ma mdły sielono-krązowy kolor z dużym stopniem kontrastu, trochę przypominający zachód słońca w Skreenish.

Kd: Muszę wyznać, że w ogóle słabo to postrzegani. Łatwowierność tego jest tak niska, że znajduje się poniżej najniższej podziałki na mojej skali.

Rd: Nonsens, to tak wyraźne jak trąba na twojej twarzy! W istocie, ja to nurfleryzuję jako trąbę. Gdzie mój nóż? [Bezskutecznie grzebie pod stołem.]

Nf: Rębacz drewna ma na myśli, że kiedy na to patrzy, doświadcza natychmiastowego i trwale wyrazistego wrażenia, że wewnątrz tego jest trąba, tylko czekająca na to, by ją wyrzeźbić. On nie ma wyboru: to jest główna rzecz, którą postrzega.

Rd [Gorączkowo]: Tam w środku jest trąba, czeka, by ją wyrzeźbić! Jak możesz nie nurfleryzować czegoś tak niesłychanie oczywistego?

Wr: To mi się wydaje raczej dość nieprzyzwoitą częścią anatomii hipnorożca. [Chichocze.]

M: Jakiekolwiek emocje ten obiekt w nas budzi, nie tworzy żadnego konsensu. [Przerywa, myśli.] Hmm. Wszyscy się zgadzamy, że nie ma konsensu... Hmmm. To jest forma metakonsensu, na którą nigdy przedtem nie zwróciłem uwagi. Może jednak w końcu coś zagraffituję. [Robi to.] Oooch. Mrowienie.

Nf: Wspaniale! Czy wy to wszystko widzicie?

Gc: Co widzimy? Co tam jest do zobaczenia? To wygląda jak jakiś głupi kawałek czegoś drewnopodobnego, pachnie najmocniej pieczonym quuxem, może z odrobinką marmodżemu lub skąpo (skreślić cokolwiek to jest)...

Nf: Wybaczcie, że użyłem obciążonej jakości. Chciałem powiedzieć, czy wyczuwacie moją implikację? [Przerywa wyczekująco.]

Wszyscy pozostali [Chórem]: Nie.

Nf: Nic nie szkodzi. Zaraz wam wytłumaczę. Liczyłem się z taką koniecznością w chwili stawiania mego retorycznego pytania. Zacznijmy od naszego Mistrza. To bardzo znaczące, nieprawdaż, że jakość, którą odebrał, w ogóle nie była związana z drewnem, ale z naszymi zróżnicowanymi reakcjami na to drewno.

M: Oczywiście. Najmocniej odbieram Jakości konsensu; to dlatego jestem Mistrzem.

Nf: To prawda! Odczuwasz jakości konsensu tak mocno dlatego, że jesteś Mistrzem, ale nie w tym rzecz. Odbierasz jakieś inne jakości? Widok, dźwięk?

M: Oczywiście, ale nie są dominujące. I muszę wyznać, że i ja od bardzo dawna nie nurfleryzowałem...

Nf: Kiedy nasza uwaga skierowała się na należący do Rębacza kawałek drewna, to każdy z nas doświadczył jakości związanych z jego rolą w naszym oktuplecie. Mistrz wyczuwa konsens lub jego brak. Pierwszorzędnym zmysłem Rębacza jest wyraziste poczucie tego, co jest wewnątrz kawałka drewna, co czeka, by resztę odciąć i tak to coś odsłonić. [Rębacz pochyla się l zabiera swój kawałek drewna, zanim ktoś zniszczy jego eleganckie nurfle.] Kłamiący dorosłym jest dostrojony głównie – nie wyłącznie – do jakości łatwowierności. Mocnym punktem Okłamującego dzieci jest zmysł słuchowy, a moim – widzenie. Dla Kreatora jest to smak, ponieważ jego rola wywodzi się z roli barmana-nory. Goniący, którego rola wywodzi się z opiekuna--zwłok, jest – zupełnie niezaskakująco – wrażliwy na zapach.

M: A co z Wykonawcą rozrywek?

Nf: On ma poczucie humoru.

To odsyła trudny problem na właściwe miejsce – ale co z samą świadomością? Od czasów Kartezjusza zaproponowano wiele różnych teorii świadomości. My skoncentrujemy się na kilku najnowszych przyczynkach autorstwa takich osób, jak Patricia Churchland, Daniel Dennett, Stuart Hameroff i Roger Penrose. Na kilku następnych stronach prześledzimy pewne obecnie dyskutowane koncepcje. Zaczynamy od zagadnienia, które szalenie ekscytowało wielu filozofów: podobnie jak Dennett uważamy je za fałszywy trop. Wspominamy o nim dlatego, że możecie się nań natknąć i z zachwytów, jakie budzi wśród niektórych, możecie wywnioskować, iż warto je wziąć pod uwagę – a tak nie jest. Chodzi o pojęcie zombi (żywego trupa), o coś, co pod każdym względem jest takie samo jak człowiek, ale nie ma świadomości. Zombi to eksperyment myślowy, często wykorzystywany do skierowania uwagi na (domniemaną) niewypowiadalną jakość świadomości, która tak bardzo różni się od fizykochemicznej aktywności materialnych mózgów. A argumentacja brzmi tak: wyobraźcie sobie zombi. Zombi funkcjonuje zupełnie tak samo jak prawdziwa istota ludzka, aż po elektryczną aktywność jego komórek mózgowych – ale wiecie, że nie jest świadomy, ponieważ tak go sobie wyobraziliście. Wniosek: świadomość jest czymś różnym od fizycznej aktywności materialnego mózgu.

Tej sugestii można postawić tak liczne zarzuty, że nie bardzo wiadomo, od czego zacząć. Głównym zarzutem jest oszustwo. To Głupie Pytanie w przebraniu, jedno z pytań typu: "A co byś zrobił na widok ducha?", które odrzuciliśmy w rozdziale 2. Przypuśćmy, że umysł to emergentna właściwość mózgów, co wydaje się prawdopodobne. Wówczas umysł nie poddaje się szczegółowej analizie redukcjonistycznej – nie dlatego, że mózgi zawierają jakąś niewypowiadalną, niematerialną jakość, ale dlatego, że redukcjonistyczne wyjaśnienia wszystkich właściwości emergentnych muszą przejść przez Krainę Mrówek. W Krainie Mrówek istnieje łańcuch logiczny, który łączy właściwość emergentna z jej redukcjonistycznymi przyczynami; jest on jednak tak zawiły, że nikt nie zdoła go zrozumieć. Przyroda, prowadząc równolegle tryliony procesów typu przyczyna-i-skutek, z łatwością przeprawia się przez Krainę Mrówek – to my w niej grzęźniemy. Zatem jeśli umysł jest emergentna właściwością mózgu (musimy jeszcze dodać: w kontekście istoty ludzkiej w ludzkiej kulturze), to nie może istnieć stworzenie identyczne z istotą ludzką pod każdym fizycznym względem bez świadomości pojawiającej się emergentnie z jego budowy i aktywności – zupełnie tak samo jak w istocie ludzkiej. Emergencja nie jest brakiem przyczynowości, czymś, co oddziela skutki od przyczyn: jest przyczynowością zbyt zawiłą, by dało się ją śledzić w szczegółach, ale jednak osiąga swój skutek. Równie dobrze można by zachęcać ludzi do wyobrażenia sobie zombi-roweru, który pod każdym względem jest taki sam jak rower, tylko nie porusza się mimo naciskania na pedały. Och, to mistyczny cud niewypowiedzialnej niematerialności, źródło ruchu w rowerze nie jest niczym fizycznym! Lub roślinę, która ma dokładnie taką samą budowę cząsteczkową jak trawa, ale jest różowa w niebieskie kropki: Jejku, kolor wcale nie jest właściwością fizyczną! Lub, jak sugeruje Dennett, wyobraźcie sobie stworzenie, dokładnie takie jak człowiek, aż po budowę jego DNA, które chodzi i mówi jak człowiek, ale nie jest żywe. W każdym razie, jeśli naprawdę chcecie dopuścić do rozgrywania tej gry, to może wyobrazicie sobie istotę pod każdym względem dokładnie taką samą jak kalkulator kieszonkowy, z jednym wyjątkiem: jest świadoma.

Żeby eksperyment myślowy mógł rozjaśnić jakiś problem, musi mieć związek z rzeczywistością. Zdolność wyobrażenia sobie zombi, ducha czy świadomego kieszonkowego kalkulatora nie prowadzi do wniosku, że coś takiego naprawdę może istnieć, więc wszelkie argumenty typu: "No, ale gdyby istniało?" okazują się niewypałem już na samym początku. Takie argumenty są jednak podstępne. Jak słusznie zauważa Dennett, one "działają" dlatego, że zachęcają ludzi, by nie wykorzystywali swej wyobraźni. Pytanie, czy świadomość jest emergentna właściwością materialnych mózgów, skupia naszą uwagę, a próba wyobrażenia sobie, jak by to mogło być, stanowi świetne ćwiczenie umysłowe. Zauważcie, że pytanie to nie zostało postawione w sposób z góry wykluczający którąś z odpowiedzi: "tak" lub "nie". Pojęcie zombi, wprost przeciwnie, w istocie zachęca nas, by usilnie nie wyobrażać sobie, jak coś takiego mogłoby istnieć; a jeśli zaakceptujemy możliwość istnienia zombi, to natychmiast przyznajemy, że świadomość nie jest właściwością materialnych mózgów. Takie eksperymenty myślowe opierają się na ograniczaniu naszej wyobraźni, a pod tym względem zombi przypomina chiński pokój Searle'a, który podobnie odwraca naszą uwagę od istotnych spraw w odniesieniu do inteligencji.

To tyle na temat zombi. Inne powszechne i błędne pojęcie w literaturze dotyczy zlokalizowania umysłu, czy nawet świadomości. Gdzie on jest? W mózgu? Jasne, ale gdzie w mózgu? W całym? Nie, to nie jest zlokalizowanie. Ale z pewnością skoro umysł istnieje w sensie materialnym, to musi gdzieś być. Brzmi to rozsądnie – póki na chwilę nie uruchomicie własnego umysłu. Umysł to proces, a nie rzecz. Procesy mogą zachodzić w rzeczach, ale nie mają określonego umiejscowienia. Gdzie jest zlokalizowana zdolność samochodu do poruszania się? W kołach? Nie, bo potrzebny jest też silnik. Zatem w silniku? Nie, bo potrzebne są koła. W obu (oraz w przekładni itd.)? Ale to nie jest zlokalizowanie! Ten sposób rozumowania po części jest nawrotem do Kartezjusza, który uważał, że umysł mieści się w szyszynce – dziwnym narządzie w mózgu, którego funkcja nadal jest dość tajemnicza. Pojawia się też w dyskusjach o umiejscowieniu myśli. Czy myśl ma jakąś lokalizację w przestrzeni fizycznej? Najwyraźniej nie, bo w przeciwnym razie myśli byłyby oddzielone odległościami. "Jak daleko jest od myśli o fioletowej krowie do myśli o krzaku róży? Ho ho ho...". Ci z nas, którzy wychowali się na przestrzeniach fazowych, nie dadzą się na to nabrać. Myśli żyją w przestrzeni myślowej, a jeśli nawet, być może, ta przestrzeń nie ma metryki (dobrze określonego pojęcia odległości), to na pewno ma topologię (coś, co pozwala s twierdzić ,-^czy dwie rzeczy są blisko siebie, czy też nie). Myśl o fioletowej krowie w zielonych kaloszach jest, w topologii przestrzeni myślowej, dość bliska myśli o fioletowej krowie w zielonych klapkach. Myśl o fioletowej krowie w niebieskich kaloszach jest trochę bliższa myśli pierwszej niż drugiej. Wszystkie trzy są odległe od myśli o krzaku róży, a wszystkie cztery są jeszcze bardziej odległe od nieuzasadnienie sarkastycznej myśli o filozofach nie mających pojęcia o przestrzeniach fazowych...

Dość tych bredni. Przejdźmy teraz do pewnych rozsądnych sugestii na temat świadomości. Zaczniemy od teorii redukcjonistycznej zapoczątkowanej częściowo przez Stuarta Hameroffa, którą propagował fizyk i matematyk Roger Penrose w swych książkach Nowy umysł cesarza i Shadows of the Mina (Cienie umysłu) oraz w "Journal of Consciousness Studies" (sprzed dziesięciu lat). Omówimy ją teraz, żeby Warn pokazać pewne nowe sposoby myślenia, które pojawiają się w tej dziedzinie, oraz by Was przekonać, że sposób Penrose'a jest zły. Penrose zaczyna od tego, że ludzie dokonują świadomych wyborów między alternatywnymi sposobami postępowania – lub przynajmniej są silnie przekonani o tym, że tak robią. W rzeczywistości jest to zagadnienie wolnej woli, a nie świadomości. Oba jednak są mocno ze sobą związane, ponieważ aby mieć wolną wolę, najpierw trzeba mieć wolę, to znaczy jakieś "ja" w środku.

Mózg można uznać za układ dynamiczny: jego stan wewnętrzny zmienia się, bardzo szybko, w miarę upływu czasu. Możemy zapytać, jakie reguły – matematyczne lub fizyczne – spełnia dynamika mózgu. Czy, na przykład, może to być deterministyczny układ dynamiczny w rodzaju tych badanych obecnie przez matematyków? Czy istnieją jakieś "prawa Newtona dla myśli"? Wydaje się, że nie mogą istnieć, bo zaprzeczałyby istnieniu wolnej woli. Deterministyczny układ dynamiczny w stanie obecnym ma przed sobą jedną jedyną przyszłość, a więc nie może dokonywać wyborów. To samo dotyczy każdego układu algorytmicznego – wykonującego "ustalony wcześniej" proces, którego stan końcowy jest wbudowany w stan początkowy. Zatem, przekonuje Penrose, mózg nie jest algorytmiczny. Żeby lepiej uzasadnić swój wniosek, cytuje twierdzenie Godła z logiki matematycznej jako dowód, że w mózgu mogą powstawać niealgorytmiczne myśli, i przytacza zjawisko quasi-kryształów jako dowód, że sama fizyka jest niealgorytmiczna. Później omówimy nieco dokładniej te argumenty, gdyż zajęcie się nimi teraz sprowadziłoby nas z głównego szlaku, więc przyjmiemy – na potrzeby tych rozważań – że do świadomego manifestowania wolnej woli konieczne są procesy niealgorytmłczne. To oznacza, że musimy wprowadzić element nieokreśloności.

Oczywistą kandydatką na to "stanowisko" jest mechanika kwantowa, która – wedle fizyki konwencjonalnej – zawiera przyrodzony i nie-redukowalny element losowości. Efekty kwantowe pojawiają się w związku z wyjątkowo małymi skalami, więc w umyśle muszą istnieć struktury wzmacniające efekty kwantowe do wyborów na skalę ludzką. Czym są te struktury? Penrose, za Hameroffem, decyduje się na tubuliny – zdumiewające białka, które budują struktury przypominające molekularne słomki do picia, zbudowane z podobnego do szachownicy zbioru dwóch bardzo zbliżonych do siebie podjednostek: α i β-tubuliny. Molekularne s³omki nazywane mikrotubulami są częścią "szkieletu" komórki; mogą się otwierać szybko, jak obierany ze skórki banan, albo rosnąć wolniej, jak ceglany mur wokół studni. Te udogodnienia pozwalają komórkom na poruszanie się w sposób umożliwiający dezintegrację swego szkieletu w jednym miejscu i odbudowywanie go w innym: tubulinę pochwalaliby Motłes Nivena i Pournelle'a. Uczestniczy ona również w podziale komórki: komórka, wykorzystując tubulinowe wędki – mikrotubule – "łowi" swoje chromosomy, a złapawszy je na "haczyk", rozdziela je na dwie części. Tubulina pośrednio bierze również udział w transporcie cząsteczek wewnątrz komórki – maleńkie cząsteczki, białka motoryczne, pędzą wzdłuż tubulinowych szlaków jak pociągi po szynach. Jak napisaliśmy w rozdziale l, cząsteczki to maleńkie maszyny. Komórki przypominają raczej malusieńkie miasta niż maleńkie grudki galaretki. Zauważcie przy okazji, jak oportunistyczna jest ewolucja i jak głupiutcy są naukowcy, którzy uważają, że gdy już raz odkryją jakąś jedną funkcję cząsteczki, to sprawa na tym się kończy. A co jest tą właśnie funkcją tubuliny?

Tubulina to jeden z głównych składników komórek eukariotycznych, z komórkami nerwowymi włącznie. Utworzone przez nią rurki – mikrotubule – mogą działać jako falowód w zjawiskach falowo-kwantowych (trochę jak światłowody przewodzące impulsy świetlne w telekomunikacji), a zatem mogą działać jako wzmacniacz przetwarzający kwantową nieoznaczoność w makroskopowe wybory. Jest to właśnie opowieść Hameroffa-Penrose'a, pominęliśmy tu jedynie rolę siły ciężkości (grawitacji), która wprowadza element nieliniowości. Jest to bardzo pomysłowa i interesująca teoria. Sugeruje – kusząco – że prawdziwa pojemność związana z przechowywaniem informacji w mózgu jest o wiele rzędów wielkości większa, niż sądziliśmy do tej pory. Zamiast sytuacji, w której każda komórka nerwowa jest w stanie "włączona" lub "wyłączona" i przechowuje tylko jedną binarną cyfrę, mamy ogromne ilości (długości) tubuliny, z odpowiednią pojemnością przechowywania. Na przykład wyobraźcie sobie zapisywanie liczb w strukturze tubuliny przy użyciu α-tubuliny w charakterze cyfry 0, a β-tubuliny jako cyfry 1. Wreszcie na koniec argument koronny: œrodki anestezjologiczne mogą mieć jakiś wpływ na tubulinę, a wszyscy świetnie wiemy, że anestezja sprawia, iż ludzie tracą świadomość.

Ślicznie, ale jak już wspomnieliśmy, my w to nie wierzymy. Nasze zarzuty są podobne do zarzutów zgłoszonych przez Patrycję Churchland i Ricka Grusha, którzy całą tę koncepcję nazywają "mozołami Penrose'a". To dowcip słowny, aluzja do "kafelków Penrose'a" [nieprzetłumaczalna gra słów, opierająca się na podobieństwie wyrazów tailings, oznaczającego mozoły i tilings – układanie kafelków (przyp. tłum.)], pięknych, aperiodycznych kafelkowych wzorów związanych z quasi-kryształami, które wkrótce opiszemy. Istnieją dwie klasy zarzutów wobec teorii Penrose'a. Jedna jest redukcjonistyczna, a druga – strukturalna. Na poziomie redukcjonistycznym teoria ta ma zbyt wiele niedokończonych wątków. Na przykład Penrose uzasadnia twierdzenie, że mózg jest niealgorytmiczny, odwołując się do twierdzenia Godła, według którego (w jednej z interpretacji) dowolny, spójny system logiczny, dostatecznie bogaty, by objąć arytmetykę, zawiera stwierdzenia niemożliwe do udowodnienia. To znaczy, istnieją niealgorytmiczne procesy matematyczne. Churchland i Grush przekonują, – że twierdzenie Godła nie ma tu zastosowania, ponieważ nie wiemy nawet, czy działanie mózgu jest logicznie spójne; w samej rzeczy, ludzie często wyrażają wzajemnie sprzeczne poglądy, nie zdając sobie sprawy z ich sprzeczności. Siłę tej krytyki łatwiej dostrzec, jeśli podobne rozumowanie zastosuje się do innego dowodu Penrose'a na istnienie w przyrodzie procesów niealgorytmicznych, mianowicie do istnienia quasi-kryształów. Quasi-kryształy są niedawno odkrytymi formami materii, w których atomy nie są uporządkowane na periodycznych siatkach – jak to się dzieje w wypadku kryształów – ale tworzą niemal periodyczne, siatkopodobne struktury, których jedną klasą są wspomniane wyżej kafelki Penrose'a. Wiadomo, że na pytanie, czy dany zbiór kafelków pokrywa nieperiodycznie całą płaszczyznę, nie istnieje algorytmiczna odpowiedź. Penrose twierdzi, że ponieważ quasi-kryształy odpowiadają na to pytanie środkami fizycznymi (i odpowiedź brzmi: "tak"), to muszą wykonywać proces niealgorytmiczny. Ta argumentacja ma tak wiele braków, że naprawdę nie powinno się jej proponować. Miesza ona ogólne pytanie o to, czy dowolny zbiór kafelków pokrywa płaszczyznę, z pytaniem szczegółowym dotyczącym jednego, konkretnego zbioru; zakłada, że struktura quasi-kryształu nie zawiera żadnych niedoskonałości, co nie jest prawdą nawet w odniesieniu do rzeczywistych sieci krystalicznych, i pomija fakt, że prawdziwe quasi-kryształy mają skończone rozmiary, podczas gdy cała niealgorytmiczość zagadnień kafelkowania bierze się z nieskończoności płaszczyzny. To naprawdę bez sensu.

Są to zastrzeżenia na dość ezoterycznym, filozoficznym poziomie. Istnieją i zarzuty bardziej konkretne, dotyczące głównie tubuliny. Nieświadomość to zbyt powierzchowny opis mózgu w narkozie: tracimy wówczas zdolność uświadamiania sobie świata zewnętrznego. Już pisaliśmy, że podczas snu mózg często jest świadom – na przykład w czasie marzeń sennych, kiedy odbieramy wyraźne wrażenie, że "wewnętrzne ja" śledzi sen. A kiedy nie śpimy, nasza świadomość czasami przechodzi na sterowanie przez autopilota. Co więcej, niezależnie od tego, czy narkoza zmniejsza świadomość, czy nie – nie istnieje bezpośredni dowód na to, że za działanie narkozy są odpowiedzialne tubuliny komórek nerwowych. Wiadomo jednak, że colchicina, farmaceutyk (podstawowy składnik zimowita), stosowany w leczeniu gośćca, wpływa na tubuliny: zakłóca funkcjonowanie mikrotubul. Jeśli Hameroff i Penrose mają rację, to podawanie colchiciny również powinno zakłócać świadomość. Nie ma żadnych dowodów na potwierdzenie tej hipotezy, a jest mnóstwo podważających ją. Wreszcie, wnętrze mikrotubuli zwykle nie jest puste, niemal na pewno zawiera jony wapnia i sodu, nie wspominając już o cząsteczkach wody. A te powinny zapobiegać działaniu tubuliny w charakterze falowodu dla efektów kwantowych i nie dopuszczać do ich wzmacniania.

Penrose próbował odrzucić argumenty Churchland i Grusha, ale ta próba polegała w dużej mierze na ponownym przedstawieniu jego pierwotnego stanowiska oraz podaniu mnóstwa "jeśli" i "ale". My nadal nie jesteśmy przekonani, jednak główny powód naszego osobistego braku wiary nie ma charakteru redukcjonistycznego. Jest nim pewna niezgodność strukturalna: po prostu wyjaśnienie za pomocą efektów kwantowych to niewłaściwy rodzaj wyjaśnienia. Nieokreśloność kwantowa jest losowa, zatem świadomość kwantowa dokonywałaby wyborów losowych, a nie uporządkowanych, jakich to my dokonujemy. Jak napisaliśmy w Collapse, to jest tak, jakby pytanie brzmiało: "Katedra w Chartres?" (w znaczeniu: Skąd się bierze to piękno?), a Penrose odpowiadał: "Cegły". (Wiemy, że naprawdę cegły są kamieniami, ale tak właśnie napisaliśmy w Collapse, ze względu na brzmienie). Każda cegła, wydaje się mówić Penrose, ma w sobie maleńki kawałeczek katedry, więc i maleńki kawałeczek piękna, a zatem używając mnóstwa cegieł, dostajecie kompletną, piękną do utraty tchu katedrę. Problem w tym, że układając cegły, możecie dostać również katedrę w Coventry albo królestwo barów szybkiej obsługi. Piękno katedry w Chartres jest sprawą jej zorganizowania, a nie składników. Mogłaby zostać zbudowana (pomijając, w imię zjadliwej ironii, praktyczne czynniki inżynieryjne) z bloków sprasowanych plastikowych toreb, puszek po fasolce lub wysuszonych krowich odchodów: nadal byłaby równie piękna – przynajmniej póki nie podeszłoby się do niej blisko.

W istocie, jeśli kluczem do świadomego wyboru jest wprowadzenie elementu przypadkowości, to nie musimy się uciekać do mechaniki kwantowej. W zamian możemy wyposażyć umysł w jego własną nie-kwantową kostkę do gry. Może to być dowolny, chaotyczny, klasyczny (to znaczy niekwantowy) układ: w odniesieniu do wszelkich praktycznych potrzeb chaos zachowuje się tak jak przypadkowość.5 Prawdziwym problemem jest to, jak te maleńkie elementy nieokreśloności, prawdziwe bądź pozorne, zostają przełożone na spójne wybory na dużą skalę typu: "Chodźmy dziś wieczorem do kina". Jest to problem strukturalny i organizacyjny, a gdybyśmy wiedzieli, jak go rozwiązać ze składnikami kwantowymi, to prawie na pewno moglibyśmy zrobić to samo ze składnikami klasycznymi.

Z redukcjonistycznym podejściem Penrose'a, w którym subtelne właściwości umysłu, takie jak świadomość, są wyprowadzane na redukcjonistyczną modłę z analogicznych właściwości fizycznych, kontrastuje pogląd Daniela Dennetta, uważającego umysł za konglomerat luźno powiązanych procesów, z których każdy jest na wpół niezależny od pozostałych, i które on nazywa "rozgardiaszem". Jest to obraz inspirowany w takim samym stopniu przez współczesną architekturę komputerową, jak i przez wizje Hadesu. Dzisiejsze systemy komputerowe zawierają wiele podprogramów zwanych demonami, które czekają, aż się je zawoła, robią swoje, podają wyniki i ponownie zamykają sklepik. Istnieją demony śledzące wykorzystanie pamięci, sprawdzające funkcjonowanie ciągów komunikacyjnych, przygotowujące to, co się wyświetla na ekranie itd. Rozgardiasz nie jest pojedynczym, wielkim demonem: to zgraja półautonomicznych demonów, trajkoczących wzajemnie do siebie, kłócących się i przeszkadzających sobie – i wspólnie tworzących coś, co działa.

To może brzmieć dziwnie, ale tak są "zorganizowane" dzisiejsze komputery – i nie pracowałyby tak dobrze, gdyby były zorganizowane w sposób wyraziściej hierarchiczny, jak starsze komputery. Nie oznacza to, że umysły muszą działać identycznie – ale wynika stąd, że taki proces może dawać spójne wyniki. I otwiera radykalną alternatywę dla homunkulusa w teatrze kartezjańskim. Ostatecznie, przecież właśnie stwierdziliśmy, że demony komputerowe "czekają, aż się je zawoła" i "podają wyniki". Co je zawoła, komu podają wyniki? Innym demonom.

Najwyraźniej zorganizowane zachowanie komputera wyłania się emergentnie z oddziaływań między demonami. Oczywiście w tym wypadku wszystko zostało wcześniej przygotowane przez głównego programistę pracującego dla firmy komputerowej – nie w szczegółach, nawiasem mówiąc, ale z pewnością w formie ogólnej koncepcji. Jednak powstający ewolucyjnie komputerowy system operacyjny mógłby przypadkiem wpaść na podobnie rozgardiaszowe rozwiązanie, bez konieczności istnienia jakiegokolwiek głównego programisty.

Dennett mówi nam, że taki właśnie jest ludzki umysł. Ty, Czytelniku – ze swym silnym, przemożnym poczuciem "samego siebie", przeświadczeniem, że to, czego doświadczasz, jest doświadczane przez pojedynczy byt i że byt ten prawie wszystkim rządzi – możesz uważać pomysł, iż jesteś emergentną cechą rozgardiaszu, za śmieszny. Istnieje jednak wiele dowodów na to, że mózg/umysł jest tak właśnie zorganizowany. A oto kilka z nich. Przede wszystkim spory obszar Twego mózgu jest niedostępny świadomej introspekcji i nie podlega kontroli. Nie możesz – przynajmniej bez treningu – kontrolować bicia własnego serca. Twój mózg wysyła sygnały do serca informujące je, kiedy ma się skurczyć, ale Ty nie masz prawa głosu ani w kwestii czasu wysłania tych sygnałów, ani tego, czym one są. Nawet jeśli Twoje serce pracuje nieprawidłowo, a Ty zdajesz sobie z tego sprawę na poziomie świadomości, nadal nie możesz wejść do środka własnej głowy i posterować sercem. Możesz, w pewnym stopniu, kontrolować szybkość pracy płuc, ale nie możesz postanowić, że się udusisz, powstrzymując oddech. Nie możesz postanowić, że powstrzymasz wykrywanie obrazów przez swój układ wzrokowy, wyjąwszy, być może, pewne rzadkie zaburzenia psychiczne, w których można odfiltrować obrazy niepożądane. W najlepszym razie możesz postanowić,^ że zamkniesz oczy – a to jest coś zupełnie innego, ponieważ Twój układ wzrokowy nadal działa, o czym możesz się przekonać, zamykając oczy i machając dłonią tuż przed nimi. Nie możesz całkowicie zamknąć uszu i nie możesz postanowić, że nie będziesz słyszeć dokuczliwych hałasów: musisz się uciec do rozwiązań technicznych i wsadzić coś do uszu, żeby je zatkać. Wszystkie te w dużej mierze autonomiczne procesy przebiegają jednocześnie, czasami na nakładających się na siebie obszarach mózgu.

Kolejnym elementem łamigłówki jest spostrzeżenie, że ponieważ potrzeba czasu na przekazanie wiadomości przez zmysły do mózgu i na wysłanie przez mózg instrukcji do mięśni, to "Ty" działasz przez cały czas z opóźnieniem około jednej trzeciej sekundy względem rzeczywistości. W istocie różne zmysły mają różne opóźnienia. Problem nie w tym, że to wszystko do siebie pasuje, tworząc zewnętrznie gładką całość, co samo w sobie jest dziwne; problem w tym, że reagujesz na zdarzenia w świecie rzeczywistym, które przemijają, jeszcze zanim zdążysz je zarejestrować w mózgu. Na przykład pomyśl o chwytającym piłkę graczu krykieta czy baseballu. Gracz widzi piłkę wysoko na niebie, podąża wzrokiem za jej torem, wyciąga rękę i patrzy, jak piłka w nią wpada. Świetnie – tylko ta piłka wpadła w jego dłoń, lub w rękawicę o jakąś jedną trzecią sekundy wcześniej. Ręka gracza musiała się tam znaleźć również o tę trzecią część sekundy wcześniej, ponieważ inaczej piłka tylko by przeleciała obok, na długo przed tym, nim ręka zajęła swoją pozycję. Co oznacza, że mózg musiał w jakiś sposób dokonać ekstrapolacji ruchu piłki i ustawił rękę we właściwej pozycji: tam, gdzie oczekiwał rychłego pojawienia się piłki – a nie tam, gdzie piłka naprawdę wtedy była. Nic z tego wewnętrznego przetwarzania i antycypacji nie jest dostępne świadomym myślom: świat, który (jak się nam zdaje) obserwujemy, jest zsynchronizowany z tym, co nasz świadomy umysł uważa za "teraz". A to, nawiasem mówiąc, jest prawdopodobnie przyczyną, dla której gracz tracący piłkę, wskutek czego ona wzlatuje w powietrze, chwilowo nie zdaje sobie sprawy z tego, gdzie ta piłka się podziała: potrzeba określonego czasu na rozpoznanie, że coś się nie udało, i na ponowne zsynchronizowanie procesów myślowej ekstrapolacji z rzeczywistością. Na ogół piłka wtedy już dawno uderzyła w ziemię. Nie jest to wyłącznie sprawa czasu reakcji, ale kwestia takiego rzutowania części Waszych procesów myślowych, by o trzecią część sekundy wyprzedzały resztę tych procesów, które postrzegają, co robi rzeczywisty świat, aby w ten sposób nie zauważać żadnej rozbieżności.6 (Niektórzy ludzie uchwycili się tego jako kolejnego dowodu na kwantową naturę mózgu, ponieważ w teorii kwantowej czas zajścia zdarzenia może być "przyspieszony" lub "opóźniony" w porównaniu z tym, co jest obserwowane. Jest to taki sam błąd jak ten z cegłą i katedrą w Chartres: fałszywa analogia, która działa na niewłaściwym poziomie strukturalnym. Istotna jest zorganizowana natura "przewidywania", a nie surowa zdolność przewidywania). To tylko kilka różnych fragmentarycznych dowodów: pełnego wykładu na temat wszystkich przyczyn, dla których mózg musi się składać z licznych, niby-niezależnych demonów, należy szukać w książce Dennetta Consciousness Explained (Świadomość wyjaśniona).

Uważamy, że opowieść Dennetta jest najbardziej przekonująca ze wszystkich obecnie znanych. Chcemy do niej jednak dodać ostateczną glosę, którą jest twierdzenie, że niezależne jednostki tworzące mózg zostały zebrane razem przez ogólny system służący do wykrywania cech, który ich nie organizuje, lecz raczej racjonalizuje ich niezależne decyzje. Tę jednostkę nazwiemy mistrzem areny, przez analogię do znaczenia cyrkowego. Jej rola bardzo przypomina rolę Mistrza w oktuplecie Zaratustran – a sam oktuplet, rzecz jasna, jest metaforą rozgardiaszu. Jednostka ta jest silnie zamieszana w sprawę samoświadomości, czegoś odrębnego od świadomości, ale należącego do tego samego pakietu.7 Kiedy jesteście w cyrku, wydaje się Warn, że widzicie starannie przygotowaną sekwencję zdarzeń – artyści na trapezie, pogromca lwów, klowni. Jest tam też bardzo widoczna i bardzo ważna postać w cylindrze na głowie, która kręci się tu i tam i mówi wszystkim, co mają robić: to mistrz areny. Najwyraźniej to on za wszystko odpowiada, on wszystko organizuje.

Wcale tak nie jest.

Wszystkie te wydarzenia rozgrywają się, niemal nie potrzebując wskazówek mistrza areny. Jego zadaniem jest nie sterowanie wydarzeniami, lecz sprawianie wrażenia, że wydarzenia te są pod kontrolą, dzięki interpretowaniu ich dla publiczności. Jeśli klown przypadkowo spadnie z kucyka, to zadanie mistrza areny polega na udawaniu, że był to zamierzony element gry. W rzeczy samej, dla mistrza areny klowni są największym nieszczęściem, toteż spędza wiele czasu na udawaniu, że nimi rządzi, podczas gdy faktycznie w dużej mierze to oni rządzą nim.

Jak mistrz areny w cyrku, tak mistrz areny w naszej głowie stwarza wrażenie, że rządzi, podczas gdy w rzeczywistości jest inaczej. Podkreślamy z naciskiem, że mistrz areny nie jest homunkulusem siedzącym w teatrze kartezjańskim i obserwującym grę wrażeń zmysłowych na ekranie. Nie jest on też "duchem w maszynie", które to określenie spopularyzował Arthur Koestler (według nas, naprawdę chodzi tu o sprzedawcę lodów w teatrze kartezjańskim, zatem określenie to legło w gruzach wraz z teatrem za sprawą współczesnej nauki kognitywnej). Mistrz areny jest jedynie kolejnym demonem w rozgardiaszu, a jego rola polega na ukazywaniu się takiemu zjawisku emergentnemu, jakim jest "ja", po to, żeby nadać sens całej reszcie tego, co dzieje się dokoła.

Sądzimy, że mistrz areny, jak wszystkie wielkie zagadki umysłu, pojawił się z powodów kontekstualnych; jest to wniosek wypływający z doświadczeń, które dotyczą zwierząt. Opiszemy eksperymenty i obserwacje dotyczące wielu różnych gatunków zwierząt i dojdziemy do wniosku, że rekurencyjne oddziaływania między organizmami podobnego rodzaju rodzą świadomość własnego ja dokonującego tych oddziaływań (czyli, jak na ironię, "własne ja" pojawia się dlatego, że musi być odróżnione od innych "nie ja"). I będziemy się rozkoszować paradoksem polegającym na tym, że w zwierzętach tych nie ma zachowania ciągłości własnego ja, podczas gdy u zwierząt, które nie mają własnego ja – ciągłość ta występuje.

Jack Cohen trzymał wiele różnych zwierząt – lamy, konie, osły, kozy, króliki, koty, psy, żółwie (lądowe), gekony, świnki morskie, małe tropikalne ośmiornice, rawki wieszcza, stułbie, ameby... Profesjonalnie zajmował się wieloma innymi, od delfinów po ptaki drapieżne. Przez wiele lat prowadził kurs postępowania ze zwierzętami na Wydziale Kształcenia Ustawicznego Uniwersytetu Birmingham. Regularne kontakty lana Stewarta ze zwierzętami były bardziej ograniczone – dotyczyły głównie kotów i złotych rybek. Mieliśmy wiele okazji do obserwowania ludzi w kontaktach z bardzo różnymi formami życia (a Ian Stewart twierdzi, że koty są zdecydowanie innymi formami życia), co wpłynęło na nasze poglądy o odmienności natury inteligencji przejawianej przez ludzi, przez inne zwierzęta społeczne i przez zwierzęta aspołeczne. Te ostatnie często wyglądają tak, jakby się komunikowały. Jeśli rawka wieszcza, gatunek krewetki, który może osiągać do 20 cm długości, ma do wykonania serię zadań, zanim zostanie nakarmiona, to rozwiązanie pierwszej części zabiera jej sporo czasu, wymaga długiej serii prób. Kiedy dostanie pożywienie, to czasami powtarza niektóre etapy zadania, jakby odgrywała je na próbę. Potem bardzo szybko osiąga sprawność. Dougal (tak nazwano pewną rawkę wieszcza), który mieszkał na Wydziale Zoologii Uniwersytetu Birmingham, potrzebował mniej więcej dwudziestu prób o różnym stopniu powodzenia na wydostanie kawałków martwej ryby z wnętrza zamkniętych naczynek laboratoryjnych. Jedną ze sprawdzanych przez niego technik było rozbicie szkła, na skutek czego naczyńka zamieniono na plastikowe. Potem stosował jedną z dwu skutecznych strategii, w zależności od tego, jak było ustawione naczyńko. Przystosował te techniki natychmiast do naczynek typu chińska skrzynka, umieszczonych jedne w drugich, oraz do naczyń bardzo dużych. Potrzebował tylko pięciu prób, by nauczyć się rozwijania plastikowych zwojów, a wszyscy obecni podczas eksperymentu silnie odczuli jego paskudne spojrzenie, kiedy sznurek został zastąpiony okrągłą gumką, którą Dougal zdołał ściągnąć pod koniec trzeciej próby. Bawił się każdym nowym obiektem w zbiorniku – z żywymi obiektami włącznie: wkrótce do towarzystwa zostały mu tylko dwie duże, drapieżne ryby o trującej skórze – a zabawy stały się częstsze i dłuższe, gdy zaczęto stawiać mu konkretne zadania do wykonania. Wszyscy, a w szczególności personel laboratoryjny, który miał najwięcej do czynienia z tym zwierzęciem, byli zgodni co do jego inteligencji i pozytywnych reakcji na stawiane mu zadania. On najwyraźniej odczuwał przyjemność, tak Jack Cohen myślał o tym wtedy. Teraz jednak uważa, że nie istniał "on" który miałby odczuwać przyjemność – a przynajmniej nie istniał na samym początku.

Studenci zoologii podczas zajęć praktycznych na morzu chwytali małe mątwy i ośmiornice i od czasu do czasu trzymali je, żywe, na "mokrym stole" – stole wyposażonym w zbiorniki, miski i naczynia napełniane na bieżąco morską wodą. Tutaj zwierzęta przekonywały studentów o swej inteligencji. Błyskawicznie zmieniały barwę, by dopasować się do otoczenia, ale również błyskały parą dużych, czarnych oczopodobnych plam w stronę sporych zwierząt, podkradały się do krewetek, by je schwycić, "budowały" domek, by się schować... Większe, tropikalne ośmiornice trzymane w zbiorniku w pokoju Jacka Cohena witały we właściwy sposób różnych studentów – jeden z nich często przynosił im małe kraby, więc ośmiornice wychodziły na jego powitanie; inni tylko je poszturchiwali, więc nie byli witani tak entuzjastycznie, jeśli w ogóle. Te ośmiornice zachowywały się tak, jak tego oczekujemy od myszy i szczurów – nie jak zwierzęce geniusze typu Einsteina, jednak inteligentniej, niż się spodziewaliśmy. Zwłaszcza goście byli pod wrażeniem. W tamtych czasach Jack uważał, że te zwierzęta, w pewnym bardzo małym stopniu, były partnerami w oddziaływaniach. Teraz już tak nie sądzi: słowo "partner" niesie niewłaściwy podtekst.

Niedocenianie umysłowych umiejętności i wyrafinowania zwierząt jest równie dużym błędem jak ich przecenianie. W dzisiejszej literaturze dotyczącej zachowań zwierząt istnieje mnóstwo przykładów wskazujących, że zwierzęta, które uważaliśmy za głupie (jak gołębie) lub jedynie za organiczne automaty (jak pszczoły robotnice), mają mapy poznawcze swego otoczenia. Po otworzeniu się nowego przejścia potrafią pójść drogą na skróty w prawdziwej przestrzeni, jak pszczoły opisane przez nas w rozdziale 6. Ponieważ robią to raczej natychmiast niż po długotrwałej nauce, płynącej z poznawania zewnętrznego świata, to ta geograficzna zmiana trasy musiała zostać spowodowana przez zdarzenia zachodzące wewnątrz ich mózgów. Zatem to samo zachowanie wskazuje, że potrafią iść na skróty w przestrzeni myślowej, gdy pojawią się nowe wskazówki. Z umiejętności owej wyraźnie wynika, że na takich mapach jest jakoś reprezentowane zwierzęce "własne ja", ponieważ zwierzę wydaje się wiedzieć, gdzie to "ja" jest. Podobnie grający w szachy może się postawić w położeniu konia szachowego i sporządzić mapę alternatywnych ruchów, a ktoś grający w grę komputerową może "stać się" jej bohaterem. Jest to jednak zupełnie czymś innym od twierdzenia, że konik szachowy, bohater zaprogramowania czy rawka wieszcza są świadomi swej własnej egzystencji jako ciągłego "ja". To bardzo subtelna różnica – no cóż, powinna być oczywista, ale wiele osób musi uważać ją za subtelną, skoro tak często się mylą, zupełnie jak Jack Cohen z Dougalem – i trzeba ją dokładnie opisać.

Przypuśćmy, Czytelniku, że grasz w grę komputerową, w której różne postacie na ekranie reagują na twoje komendy. Ty wiesz, że rozgrywasz grę i że jej bohater reaguje – pozornie – na różne wirtualne sytuacje, w jakich się znajduje. Wiesz jednak również, że mimo iż jego działania wydają się racjonalne i inteligentne, jest on zarazem twoją marionetką i pionkiem programu komputerowego. On nie wie, co robi – nie istnieje żaden "on", który może to wiedzieć – ale Ty wiesz. Pszczoły, rawki wieszcza i ośmiornice bardziej przypominają bohatera gry komputerowej niż Ciebie, a kiedy Ty i te zwierzęta bawicie się razem w jakieś gry, to na ogół Ty grasz, a one, jak zwykle, postępują zgodnie z wbudowanymi w nie regułami. Być może wyjątkiem są domowe ośmiornice i rawki wieszcza, które nauczyły się wykonywania zadań: to doświadczenie je zmieniło, one naprawdę wydają się zadowolone z rozwiązywania stawianych przez Ciebie zagadek. Czasami, kiedy stawiasz nowe zadanie, one przyjmują "pozycję startową" – a więc, być może, są odrobineczkę świadome...

Istnieje pewna ogólna trudność związana z ewolucyjną terminologią i takim punktem widzenia: wydaje się, że musimy znaleźć "początek". Łatwo wpaść w tę pułapkę i zakładać, że nic nie może zaistnieć bez precedensu. Jeśli tak, to wszystko, co jest dokoła, musi sięgać wstecz niemal w nieskończoność. Zjawiska emergentne jednak nie mają początków: dzięki temu właśnie są emergentne. A świadomość ma jak najbardziej charakter emergentny, więc znalezienie przekonującej ewolucyjnej historii o stopniowej ewolucji świadomości może być trudne. Jeśli jest to zjawisko progowe, nagłe zwiększenie przestrzeni fazowej do funkcjonowania mózgu, to na ewolucyjnej skali czasowej pojawi się właściwie z dnia na dzień. Leząca u jego podstaw maszyneria – mokrości (patrz rozdział 6, s. 192) – mogła się rozwijać w sposób ciągły, ale cechy emergentne, takie jak świadomość, mogą się pojawić dopiero wtedy, kiedy ewolucja osiągnie krytyczny "punkt początkowy". Zatem nie powinniśmy oczekiwać znalezienia jakiejkolwiek wyraźnej ewolucyjnej ciągłości świadomości, ale znalezienia ogólnej tendencji powstawania coraz bardziej złożonych mózgów, z coraz większą liczbą komórek nerwowych, większą pamięcią i szybszą transmisją impulsów nerwowych. I to znajdujemy. Z tego samego powodu nie powinniśmy się spodziewać znalezienia wielu organizmów, które w sposób ciągły wypełniają przerwę między zwierzętami nieświadomymi i świadomymi, podobnie jak nie możemy znaleźć ciągu wypełniającego przerwę dzielącą stworzenia poruszające się dwunożnie od czworonożnych – możemy jedynie mieć nadzieję na zatkanie luki przy liczbie trzech nóg (stary człowiek z laską?), ale przerwa przy trzy-i-pół nogi nadal zieje pustką.

Czymkolwiek może być świadomość, nasze umysły z pewnością ją mają: wszyscy sobie z tego zdajemy sprawę – znamy "poufną historię". Niewiele osób odmówi świadomości wielkim małpom – gorylom, orangutanom, obu gatunkom szympansów. Większość z nas przyzna ją wielu innym społecznym naczelnym; niektórzy dopiszą do tej listy psy, ale będą mniej pewni kotów; może to być też prawdą w odniesieniu do niektórych papug (patrz tytułowa historyjka w rozdziale 10). Nawiasem mówiąc, ten szereg zwierząt nie zaprzecza naszemu stwierdzeniu, że prawdopodobnie nie istnieje ciągłe przejście między świadomością i jej brakiem: jeśli jest tu jakaś ciągłość, to występuje ona w naszej ocenie, na ile prawdopodobne jest, iż takie zwierzęta mają świadomość, a nie w tym, jak bardzo są one świadome. Warto też zwrócić uwagę, że skala zwierząt żyjących dzisiaj nie jest w żadnym sensie skalą ewolucyjną. Jeśli w jakiś sposób naświetla zagadnienie ewolucji świadomości, to jedynie pośrednio.

Nie możemy wiedzieć, czym jest świadomość zwierząt. Gdybyśmy tylko potrafili wniknąć do ich wnętrza i sprawdzić – ale nie potrafimy, a nawet gdybyśmy potrafili, to nic by z tego nie wyszło. Żeby dokładnie sprawdzić, co naprawdę znaczy być nietoperzem, musiałbyś, Czytelniku, być nietoperzem, a nie ludzkim umysłem w jakiś sposób załadowanym do nietoperza. (Podobnie, gdybyś mógł załadować rybi umysłowy punkt widzenia do zwierzęcia lądowego, to nie dostałbyś ryby doceniającej lądowy tryb życia – a jedynie rybę wyciągniętą z wody). To z powodu logicznej niemożności takiego myślowego przeładowania, a nie tylko jego obecnie praktycznej niewykonalności, musimy wnioskować o tym, co "tam" jest, z zachowań zwierząt i nie jesteśmy pewni dokładności tych wniosków.

Wiemy, że jesteśmy inteligentni. Z przesłanek behawiorystycznych wynika dość jasno, że podobnie jest. z ośmiornicą. Wiemy, że jesteśmy świadomi: przesłanki behawiorystyczne silnie wskazują, że ośmiornica taka nie jest. Dlaczego ta różnica istnieje? Podobnie jak wszystkie zwierzęta z podanej wyżej listy, my, istoty ludzkie, oddziaływaliśmy z innymi przedstawicielami naszego gatunku i zmienialiśmy się: nasze poczucie tożsamości zmieniało się rekurencyjnie za każdym razem, kiedy dzięki poprzednim oddziaływaniom powstawało jakieś nowe oddziaływanie. Inaczej w wypadku ośmiornicy, która jest stworzeniem samotniczym, nieangażującym się w podobne oddziaływania społeczne. Każda pojedyncza ośmiornica uczy się, ale nie przekazuje i nie może przekazywać wyników tej nauki swemu potomstwu: za każdym razem musi ponownie wynajdywać to samo koło. Papugi, koty, psy, małpy i ludzie muszą ponownie wymyślać" pewne koła – stałe przekleństwo życia rodziców obserwujących, jak ich potomstwo popełnia te same błędy, które robiono milion lat temu i od tamtej pory robi się je co roku – ale mają zdecydowanie lepszy start. Kocia mama uczy swoje kocięta technik polowania, a rodzice uczą swoje dzieci, jak plewić klomb kwiatowy. Ta obserwacja prowadzi do prześlicznego paradoksu: stworzenie, które według siebie i innych wydaje się mieć ciągłą tożsamość – jakieś "ja" wewnątrz, które w miarę upływu czasu pozostaje tym samym "ja" – zmienia się nieustannie. Stworzenie, które nie ma "osoby" w środku, może się uczyć, ale nie może się zmieniać: jego tożsamość jest znacznie stabilniejsza i ono naprawdę pozostaje tym samym "tym" mimo upływu czasu.

Rozróżnienie między "ja" i "to" jest bardzo podobne do rozróżnienia wprowadzonego przez Freuda – Freud jedynie zastosował łacińskie określenia "ego" i "id". Wpadł na pomysł, że w naszych umysłach istnieją ogromne obszary podświadomości, gdzie ego jest tylko malutkim obserwatorem w maleńkiej łódeczce, kołyszącej się na wzburzonych falach nieświadomej aktywności mózgu. W głębinach, jak ogromny potwór, czai się id, gotowe obezwładnić ego swoimi prymitywnymi żądzami, takimi jak libido. Na niebie unosi się zaniepokojone superego, w każdej chwili gotowe do napełnienia małego ego sumieniem i uchronienia go przed popełnieniem grzechu. Można przyznać, że poglądy Freuda na temat umysłu są istotne, bez konieczności przyjmowania całego jego dorobku. Mimo naszego silnego poczucia* że istnieje jedyne "ja", które wszystkiego doświadcza, wszystkim rządzi i podejmuje decyzje, w rzeczywistości nasze umysły prowadzą bardzo wiele działań, których zupełnie nie jesteśmy świadomi. Jak podkreśla Dennett, wydaje się, że w naszych mózgach istnieje cała rzesza półautonomicznych jednostek, podprogramów lub współprogramów, które działają równolegle. Nasze złudzenie posiadania jednego umysłu może być konieczne do łączenia wszystkich naszych idei w jedną koncepcję naszego świata. Zarówno Dennett, jak i Marvin Minsky podkreślali, że nasze umysły mają wiele podprogramów – wysoce autonomicznych podumysłów. Kilka akapitów wyżej dodaliśmy jeszcze jedną komplikację, którą nazwaliśmy mistrzem areny. Mistrz areny jest racjonalistą, ma odpowiedź na wszystko. Rzeczy, które racjonalnie tłumaczy i uzgadnia, to cechy albo przekazywane przez inne demony, albo przez niego samego preparowane. Układ wzrokowy zawsze działa w identyczny sposób, niezależnie od tego, czy jest nakierowany na krowę, czy na nie mający żadnego znaczenia zestaw przypadkowych kropek. W pierwszym przypadku jednak jego głębsze warstwy przetwarzania danych spowodują ostatecznie uruchomienie "komórki krowy" – czy też, co bardziej prawdopodobne, znajdująca się tam sieć neuronowa z danych wzrokowych wyciągnie "eigenkrowę" (por. zagadnienia związane z rozpoznawaniem ludzkich twarzy w rozdziale 7). Jakkolwiek to się dzieje, w tym momencie mistrz areny odczuwa stuknięcie w ramię, któremu po ułamku sekundy towarzyszy szept do ucha, wydawany przez urządzenie językowe: "Ta rzecz nazywa się krowa, pamiętasz?". Teraz – i dopiero teraz – mistrz areny staje się świadom tego, że na łące jest krowa. Ale racjonalnie wyjaśnia tę sekwencję zdarzeń, nadając jej postać: "To ja popatrzyłem na łąkę i ja zobaczyłem krowę". Tak właśnie działa mistrz areny. To nie żaden homunkulus, który zaszedł do teatru kartezjańskiego, żeby zobaczyć sztukę o krowie.

Jak powstał mistrz areny? Możliwe, że jego rozwój został zapoczątkowany u ssaków, gdy wymarły dinozaury; to idea sięgająca do Jeriso-na. Przypomnijcie sobie z rozdziału l sugestię Jerisona, że ssaki pierwotnie były aktywne za dnia, ale zaczęły prowadzić nocny tryb życia dla własnego bezpieczeństwa, kiedy nad wszystkim zapanowały dinozaury. Początkowo ich zmysł wzroku dominował, choć również dobrze słyszały. Zatem ich mózgi wykształciły bardzo skuteczną umiejętność wykrywania cech w dźwiękach. Kiedy jednak ssaki zostały zmuszone do przejścia na nocny tryb życia, dźwięki stały się dla nich głównym źródłem informacji o otoczeniu; zatem zmysł słuchu bardzo szybko się udoskonalił, wraz z własnym układem do wykrywania cech, który wydobywał znaczenia z tego, co słyszalne. Zmysł wzroku wyblakł i usunął się w cień, a wykrywacze cech wzrokowych zostały "udostępnione" wzorcom słuchowym. Zatem kiedy meteoryt K/T zmiótł z powierzchni Ziemi dinozaury, a maleńkie ssaki, mrużąc oczy, wyszły na światło dzienne, wówczas miały do dyspozycji sprawny wzrok i słuch. Komórki nerwowe mają interesującą właściwość, której rolę podkreślał Donald Hebb: komórki, które razem działają, razem rosną. Zatem komórkowa architektura mózgu automatycznie kojarzy ze sobą te połączenia neuronowe, które mają tendencję do funkcjonowania synchronicznego. Ale dlaczego dwa odrębne układy połączeń neuronowych miałyby funkcjonować synchronicznie? Przypadkiem? Wcale nie: dlatego, że oba reagują na tę samą rzecz istniejącą w świecie zewnętrznym. Zatem mózg zwiera tę zewnętrzną pętlę, tworząc pętlę wewnętrzną, naśladującą skutki jej działania. Jerison twierdził, że ten sam proces wykonywany wielokrotnie może być metodą pozwalającą ewoluującemu mózgowi udoskonalać swą zdolność wychwytywania cech wspólnych z wielu różnych źródeł wysyłających sygnały zmysłowe. To prawdopodobnie wyjaśnia, w jaki sposób powstał mistrz areny w umyśle.

W każdym razie mistrz areny jest mistrzem racjonalności. Co się więc dzieje, jeśli (kiedy!) skieruje swoje racjonalne skłonności na samego siebie?

Uświadamia sobie pozorne "ja" wewnątrz.

Stąd bierze się świadomość samego siebie: jest to coś, co czujesz, gdy uogólniony wykrywacz cech rekurencyjnie próbuje wykryć samego siebie. Krótko mówiąc, zagadnienie świadomości samego siebie jest szczególnym przypadkiem ogólnego uświadamiania sobie czegoś – wykrywania cech. Gdy tylko taki system rozpozna jakiś aspekt "własnego ja" jako cechę – a więc jako rodzaj rzeczy, które potrafi wykrywać – dochodzi do zamknięcia pętli rekurencyjnej.

Powtarzamy raz jeszcze: mistrz areny nie jest samym "własnym ja". To myślowy demon wmieszany w tworzenie iluzji istnienia własnego ja. "Własne ja" to coś, co jest rozłożone pomiędzy wszystkie procesy prowadzące do emergentnego umysłu, podobnie jak "działanie programu" jest rozłożone pomiędzy wszystkie poszczególne demony w komputerze. Przypomnijcie sobie przytoczony w rozdziale 6 cytat z Heraklita: "Nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki" (za drugim razem woda jest inna), oraz naszą glosę do tego cytatu: "Nie można dwa razy wejść do tego samego stawu" (następnym razem to Ty jesteś inny). "Własne ja" to nie rzecz, ale proces, który zachowuje jawne poczucie tożsamości nawet wtedy, gdy wspólniczo zmienia się wraz ze wszystkim wokół, zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz umysłu. W miarę jak czas biegnie, zmienia się to, co wydaje się ciągle tym samym "Tobą", ale robi to w sposób na tyle ciągły, że to nadal zdaje się ten sam "Ty", mimo że tak nie jest. Analogicznie, pomyślcie o rybach w rzece: one też są "takie same", chociaż się uczą, gromadzą "wiedzę" o rzece itd. Także dla ryb wędkarz na brzegu wygląda tak samo, dzień po dniur mimo że i on się zmienia. W pewnym sensie obecność ryb utrzymuje pozorną ciągłość wędkarza, podobnie jak jego obecność utrzymuje pozorną ciągłość ryb. W podobny sposób środowisko i kultura podtrzymują ciągłość ludzkiego rozumienia "własnego ja", a to, powtarzane u wielu jednostek, z kolei podtrzymuje ciągłość środowiska i kultury.

To właśnie znaczy być człowiekiem, a my odpowiedzieliśmy na pytanie zadane w tytule tego rozdziału. Teraz nareszcie jesteśmy gotowi do ponownego zajęcia się nietoperzem. Jak to jest być nietoperzem? Nagel powiedział, że nie wiemy, nie możemy być pewni, ale warto by było się nad tym zastanowić; prawie wszyscy z czytelników Nagela myśleli, że jego zdaniem nigdy nie będziemy mogli się tego dowiedzieć, żebyśmy nie wiem jak bardzo się starali. Jasne, nie ma sposobu, by dowiedzieć się, co bycie nietoperzem oznacza dla nietoperza, który tego doświadcza, ale jak już powiedzieliśmy, nie ma też sposobu, by się dowiedzieć, czym naprawdę jest fala elektromagnetyczna. Jednak do obu tych zagadnień możemy podejść, posługując się analogiami do tego, czego sami doświadczamy. Właśnie tak nawet najwybitniejsi fizycy podchodzą do świata kwantowego – nigdy naprawdę nie borykają się z kwantowym wszechświatem, ale raczej posługują się analogiami, takimi jak funkcje falowe, żeby uchwycić jakieś jego strzępki, mniej czy bardziej dokładnie. I tak też powinniśmy postąpić z nietoperzami. Przynajmniej spróbujmy: jest to znacznie bardziej pouczające, niż sądzicie. Dla uproszczenia skoncentrujmy się na jednym aspekcie bycia nietoperzem, racji, dla której Nagel wybrał właśnie nietoperza – wykorzystywaniu echolokacji do zmysłowego poznawania otaczającego świata.

Tworzenie fałszywych analogii jest wielkim błędem. Na przykład moglibyśmy zacząć od myśli, że echolokacja to dźwięk, a zatem echolokacyjne jakości nietoperza przypominają pewnie muzykę lub bardzo szybkie nadawanie alfabetem Morse'a czy czymś innym, odpowiadającym ludzkim jakościom dźwiękowym. Analogia ta jest jednak prawdopodobnie fałszywa i są ku temu dwa ważne powody. Pierwszy wiąże się z tym, że echolokacyjne jakości nietoperza rozwinęły się przede wszystkim po to, by pomagać zwierzęciu w poruszaniu się w trzech wymiarach (i wykrywaniu zdobyczy). Jest to przypuszczalnie najbardziej wyrazisty ze zmysłów nietoperza, na ile określenie to ma sens, ponieważ ten właśnie zmysł jest bez przerwy wykorzystywany. Jego odpowiednikiem wśród ludzkich zmysłów jest nie słuch, ale wzrok, który służy tym samym celom. Drugim powodem jest to, że wiele wiemy na temat architektury mózgu, zarówno ludzkiego, jak i nietoperzowego, a ta część mózgu nietoperza, która przetwarza sygnały echolokacyjne, jest bardzo podobna do ludzkiej kory wzrokowej.8 W skrócie, nietoperze widzą uszami, a ich jakości echolokacyjne mogą przypominać nasze jakości wzrokowe. Natężenie dźwięku może nietoperzowi dawać wrażenie w rodzaju naszej jasności itd. Możliwe, że jakości echolokacyjne nietoperza "widzą" świat jako czamo-biały z różnymi odcieniami szarości, ale możliwe też, że wychwytują i przekazują w wyrazistej formie różne subtelniejsze cechy odbitych dźwięków. Najbliższym odpowiednikiem dla ludzi byłaby faktura, którą wyczuwamy zmysłem dotyku, nietoperz odbierałby ją za pomocą dźwięku. Na przykład obiekty miękkie odbijają dźwięki gorzej niż obiekty twarde. Zatem nietoperze być może "widzą" dźwięki mające fakturę. Jeśli tak jest – i tu nasza analogia ma być jedynie bardzo zgrubnym sposobem przekazania idei – to jakość echo-lokacyjna dla miękkiej powierzchni może w umyśle nietoperza "wyglądać" jak zieleń, jakość dla twardej – jak czerwień, jakość dla cieczy – jak jakaś barwa widzialna jedynie dla nietoperzy itd... Przyznajemy, że ten opis nie ma żadnego racjonalnego znaczenia, ale jest to najlepsza metafora, na jaką potrafimy się zdobyć.

Podobnie jak równania stosowane przez fizyków matematycznych do opisywania elektryczności i magnetyzmu są najlepszymi metaforami, jakie potrafimy znaleźć dla fali elektromagnetycznej, jednak w takim samym stopniu nie są zdolne do-uchwycenia jej istoty.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 9
JEDEN ROZDZIAŁ CHCIELIŚMY POŚWIĘCIĆ WOLNEJ WOLI,
ALE POSTANOWILIŚMY TEGO NIE ROBIĆ, WIEC OTO I ON

Wyższy oficer brytyjskich Królewskich Sił Powietrznych (RAF) zorganizował oficjalne spotkanie weteranów II wojny światowej, wszystkich w paradnym umundurowaniu, z mnóstwem medali i odznaczeń, w wieku około siedemdziesiątki. Najważniejszym punktem programu był przelot odrestaurowanych samolotów – myśliwców Spitfire, bombowców Lancaster itp. Podczas przelotu organizator stał przed zebranymi weteranami i obserwował, co się dzieje w powietrzu. Nagle, wyczuwając coś dziwnego, odwrócił się i zobaczył, że weterani zniknęli. Potem uprzytomnił sobie, że wszyscy leżą płasko na ziemi. Wyjaśnienie? Nisko nad polem przeleciał z rykiem Fokker (niemiecki myśliwiec z czasów II wojny światowej)...

Jak napisał Wolter: "To byłoby bardzo dziwne, gdyby cała natura, wszystkie planety były posłuszne odwiecznym prawom i gdyby istniało niewielkie zwierzę, wysokości około 150 cm, które, nie oglądając się na te prawa, robiłoby, co by chciało, wyłącznie dla własnego kaprysu". Jest to niezwykle wymowne sformułowanie zagadnienia wolnej woli i to właśnie w tym miejscu nasze wytwory zderzają się z rzeczywistością, jak niepowstrzymana siła trafiająca na niewzruszony obiekt. Odnosimy przemożne wrażenie, że mamy wolny wybór w kwestii podejmowanych działań: wolny, jednak podlegający oczywistym ograniczeniom praw fizyki. Na przykład, nie możemy postanowić, że uniesiemy się w powietrze. W świecie nieorganicznym nie istnieje najzupełniej nic, co by dysponowało tego typu swobodą. Nawet najbardziej skomplikowany komputer, który uruchamia programy i wykonuje zapisane w nich instrukcje, nie ma prawdziwego wyboru następnej czynności.

W istocie jest to właśnie klasyczny "zegarmistrzowski" obraz nieorganicznej domeny fizyki i chemii: przymus ścisłego stosowania się do ustalonych reguł. To prawda, że mechanika kwantowa ma interpretację statystyczną, ale kwantowa funkcja falowa, na którą działają reguły, jest deterministycznym obiektem matematycznym. Nieokreśloność pojawia się tylko wtedy, kiedy usiłujecie ją zmierzyć, a cała ta dziedzina jest tak pełna bzdur i niepotrzebnych założeń co do natury pomiaru, że kwantowe rozwiązanie zagadnienia wolnej woli wcale nie jest bardziej wiarygodne od kwantowego rozwiązania zagadnienia świadomości, które – wbrew błyskotliwym argumentom Penrose'a – w ogóle nie jest wiarygodne. Jak to więc możliwe, by proces toczący się przy spełnianiu ustalonych, fizycznych zasad mógł dokonywać wyborów? Z drugiej strony, jeśli rzeczywiście nie dokonujemy wyborów, to czy można karać przestępców – którzy w końcu jedynie robią to, do czego zmuszają ich prawa fizycznego Wszechświata?

Czy naprawdę mamy wolną wolę? Co przez to rozumiemy? Jeśli mamy, to skąd się ona bierze? Jeśli nie mamy, to dlaczego tak wyraźnie czujemy, że jesteśmy nią obdarzeni, i dlaczego nasze zachowanie sprawia, że wszyscy pozostali są przeświadczeni, że ją mamy?

Na początek przyjrzyjmy się wolnej woli z zewnątrz – osadzonej w ludzkiej kulturze. Później pogrzebiemy we wnętrzu umysłu i spróbujemy się dowiedzieć, co bierze w tym wszystkim udział. W dzisiejszej kulturze zachodniej zagadnienie wolnej woli jest zaciemniane przez niekorzystny skutek uboczny – wywołany przez prymitywnie uproszczone wyobrażenie DNA jako planu budowy – swego rodzaju genetyczny determinizm. Stanowi to genetyczne wzmocnienie rosnącej kulturowej tendencji do nie brania odpowiedzialności za własne czyny, co w pewnym sensie jest próbą zaprzeczenia twierdzeniu, że ludzie mają wolną wolę.

W Stanach Zjednoczonych włamywacz, który wpadł przez okno znajdujące się w dachu, z powodzeniem pozwał do sądu właściciela domu będącego celem jego próby rabunku.

W Wielkiej Brytanii mężczyznę, który uderzył osobę przyłapaną na kradzieży bielizny suszącej się na sznurze, a należącej do jego żony, posłano na trzy miesiące do więzienia. Złodziej, po zapłaceniu niewielkiej grzywny, został puszczony wolno.

Na Cyprze trzej brytyjscy żołnierze, którzy zgwałcili młodą kobietę i pobili ją śmiertelnie łopatą, zeznali na swą obronę, że byli tak pijani, iż nie wiedzieli, co robią. Na cypryjskim wymiarze sprawiedliwości nie zrobiło to nadzwyczajnego wrażenia, ale ich obrońca najwyraźniej uważał, że ta linia obrony jest warta wypróbowania. W bardzo bliskiej przyszłości – o ile już do tego nie doszło – człowiek się spije, zabije kogoś i zostanie uniewinniony, ponieważ jako pijany nie odpowiadał za swoje czyny.

W jedynie odrobinę bardziej odległej przyszłości człowiek zabije kogoś w niepotrzebnej sprzeczce i zostanie uniewinniony, ponieważ ma "gen agresji". Ci, którzy go nie mają, a mimo to bronią się, gdy są atakowani, nie będą mogli podać takiej wymówki. Jeśli nie dopisze im szczęście i będą mieć gen racjonalnego podejmowania decyzji, to dostaną skazujące wyroki. Pokorni nie odziedziczą Ziemi, ponieważ gdy tylko do tego dojdzie, to jakiś podły typ im ją odbierze, a prawo usankcjonuje kradzież. Ten typ nie będzie mógł nic na to poradzić, jego geny będą genami podłego typa. Będzie to wina tamtych, tak prowokująco pokornych.

Niech niebo ma nas wszystkich w opiece.

Prawo, jak powiedział pan Bumble, to "głupek". A kiedy zabiera się za genetykę, to zachodzi poważne niebezpieczeństwo, że będzie nie tylko głupkiem, ale i wspólnikiem działań prowadzących do własnego ośmieszenia. Prostacki determinizm genetyczny, który jest coraz powszechniej akceptowany, to bzdury. (Prowadzi do błędów w edukacji, co wyraźnie należy podkreślić). Idea, na której się opiera – że brutalne ludzkie zachowania, takie jak agresja, są w jakiś sposób powodowane przez pojedynczy segment kodu genetycznego – wywodzi się z pożałowania godnego niezrozumienia rozwoju człowieka. Genom jest bardziej przepisem kulinarnym niż planem budowy, a składniki potrawy są co najmniej tak samo ważne jak umiejętności kucharza. Prawdziwie ludzka istota ma wolną wolę – w tym jedynym sensie, jaki jest istotny, w związku jednostki z jej kulturą – i kieruje własnym przeznaczeniem. Człowiek, który wie, że po pijanemu robi się agresywny, a mimo to zabije po pijanemu, może podjąć próbę usprawiedliwienia morderstwa, ale nie ma usprawiedliwienia dla nietrzeźwości, która według niego samego doprowadziła go do zbrodni, ponieważ kiedy postanowił się upić, był trzeźwy. Ludzie nie umiejący zapanować nad sobą po pijanemu powinni uznać, że powstrzymanie się od picia jest dla nich bardzo ważnym obowiązkiem społecznym, ważniejszym niż dla pozostałych. Nietrzeźwość nie tylko nie powinna być elementem obrony, ale sama powinna stanowić przestępstwo.

Nie zgadzacie się? No cóż, więc pomyślcie nie o pijanym, ale o kimś, kto jest tak fatalnym kierowcą, że został uznany za nie nadającego się do zasiadania za kierownicą. Pewnego dnia taki człowiek wsiada do samochodu, wpada na ludzi czekających na autobus i zabija dwadzieścia osób. "To nie była moja wina, ja z natury jestem kierowcą zagrażającym bezpieczeństwu".

Albo wyobraźcie sobie, że to samo robi pijany kierowca. Dwa usprawiedliwienia.

Najwyraźniej to zupełnie w porządku wypierać się odpowiedzialności za użycie po pijanemu noża, ale nie za użycie samochodu. Co więcej, wydaje się potwornie możliwe, że jeśli prawo kiedykolwiek dostrzeże tę rozbieżność, to poczuje się zobowiązane do wybaczania jazdy po pijanemu. Przynajmniej wtedy pokorni mogą doczekać się sprawiedliwego traktowania, z powodu ich niefortunnego posiadania genu pokory. To w końcu nie jest ich wina.

My (Jack Cohen i Ian Stewart) widzimy to wszystko zupełnie inaczej. Przyjmujemy przesłanie społecznej odpowiedzialności. Trzymaj się z dala od samochodu, z dala od noża, jeśli jesteś pijany. A jeśli jesteś z natury niebezpiecznym pijącym, to trzymaj się z daleka od alkoholu. To zależy od ciebie. W końcu czy jesteś prawdziwym człowiekiem, czy tylko kartonową figurą?

Nawet jeśli uważasz, że wszelkie ludzkie zachowania są ostatecznie uwarunkowane genetycznie, to fakt ten nadal nie jest powodem do usprawiedliwiania morderców. Jeśli geny rzeczywiście odpowiadają różnym ludzkim cechom, to tak jak istnieje gen agresji,1 musi istnieć również gen kontrolowania agresji, gen unikania trudnych sytuacji, gen rozważania skutków własnego postępowania, odczuwanych przez innych ludzi... gen brania na siebie odpowiedzialności. A jeśli naprawdę nie dopisało ci szczęście i nie masz żadnego z tych genów, a ja cię wsadzę za kratki, to nie narzekaj: tak się składa, że ja mam geny posyłania zabójców do więzienia, to nie moja wina, że tak jest.

Jeśli to brzmi jak nonsens, to dlatego, że jest nonsensem. Nie tak działają geny. Podobnie jest z rzekomym genem agresji, w którym przypadkowi zabójcy – wspomagani, namawiani i zachęcani przez swych prawników – zaczynają dostrzegać nadzieję na wolność. W twych genach nie zapisano raz na zawsze, kim jesteś. Gwoli sprawiedliwości trzeba przyznać, że jest tak po części: w pewnym sensie genetyka wyznacza podstawy, na których kształtują się wychowanie, edukacja i kultura. Zatem każdy, kto chce być sprawiedliwy, powinien znaleźć w sobie odrobinę współczucia dla kogoś o poważnie skrzywionej podstawie, zwłaszcza jeśli jego wychowanie – nie z jego winy – było niewłaściwe. Tacy ludzie naprawdę mogą nie wiedzieć, że postępują źle.

Mimo wszystko powinni jednak być zdolni do uczenia się. Jeśli ich podstawy są do tego stopnia spaczone, że nie potrafią, wówczas trzeba ich chronić przed samymi sobą w takim samym stopniu, w jakim my potrzebujemy ochrony przed nimi. Ale naprawdę nie mogą oni odnosić podwójnej korzyści, nie mogą zachowywać wolności przynależnej odpowiedzialnym członkom społeczeństwa, ponieważ ich prawnicy wykazali, iż nie są to odpowiedzialni członkowie społeczeństwa. Wszyscy dorastamy w kulturze, która ceni pewne rodzaje zachowań i im sprzyja, zniechęcając zarazem do innych rodzajów zachowań. W rozsądnych granicach, niezależnie od naszego genetycznego kostiumu, możemy się nauczyć, jakie są nasze słabości i jak je kompensować. Jeśli tego nie zrobimy, to nie zasługujemy na traktowanie nas jako osób racjonalnych, panujących nad sobą. Jesteśmy wówczas jedynie niebezpiecznymi maszynami, a jako takie tracimy wszelkie prawo do narzekania, kiedy – w sytuacji, gdy działamy niewłaściwie – prawdziwa ludzka istota postanowi nas wyłączyć.

To samo dotyczy przedstawicieli rządu. W ostatnich latach ministrowie w Wielkiej Brytanii zaczęli rutynowo oddzielać politykę (za którą odpowiadają) od jej realizacji (za którą odpowiada ktoś Inny). Zatem minister przyjmuje odpowiedzialność jedynie za jawne cele polityki – a nie za skutki postanowień politycznych, l nawet nie odpowiada za mianowanie osób, które mają tę politykę realizować. Na przykład przypuśćmy, że minister spraw wewnętrznych ustala pewną politykę, zwiększając surowość kar za przestępstwa związane z przemocą. W rezultacie bezpośrednio na skutek tej decyzji politycznej więzienia stają się przepełnione i dochodzi w nich do buntów. Minister wówczas twierdzi, że nie on za to odpowiada, winna jest służba więzienna, która jako realizator polityki nie dopełniła swego obowiązku polegającego na zapewnieniu dostatecznej liczby miejsc w więzieniach.

Ach, ale czy to nie minister spraw wewnętrznych wyznacza kwoty, które służba więzienna może wydać na więzienia?

Tak, owszem, ale to nadal jest ich wina. Nigdzie w postanowieniach politycznych otwarcie nie zapisano, że służba więzienna ma wybudować niewystarczającą liczbę więzień.

To niezła sztuczka pozwalająca uniknąć odpowiedzialności, ale w ostatecznym rozrachunku ma taką samą wadę jak obrona przez wskazanie na gen agresji. Ten typ ministra spraw wewnętrznych jest poważnym zagrożeniem, zarówno dla siebie samego i jak i dla społeczeństwa, i taki minister powinien być niezwłocznie usunięty ze stanowiska. A wyborcy, mając przed sobą rząd, który godzi się na utrzymywanie takiej osoby na stanowisku ministra spraw wewnętrznych, powinni doprowadzić do odwołania tego rządu, ponieważ jego istnienie jest jeszcze większym niebezpieczeństwem.

Jesteśmy istotami społecznymi, nie możemy sobie pozwalać na takie zachowanie jakby cała reszta świata nie istniała. Przy braku odpowiedzialności wolność jednej osoby staje się zniewoleniem innej – zatem wolność pociąga za sobą odpowiedzialność. Rzeczywiście, jak wielokrotnie powtarzał autor książek fantastycznonaukowych Robert Heinlein, wolność jest odpowiedzialnością; podobnie twierdził Robert Persig w Zeń and the Art of Motorcycle Maintenance (Zeń i sztuka oporządzania motocykla). Prawdziwe istoty ludzkie przyjmują odpowiedzialność za własne czyny.

Podobnie jak prawdziwi Zaratustranie – czy chcą tego, czy nie.

Kreator kreacji: Mistrzu, doszło do nieuprawnionego przywłaszczenia wspólnej własności.

Mistrz: Słucham?

Kk: Ktoś zjadł zapasy pasztetu z tłustego-tłuszczu zgromadzone na Obserwatorze Księżyców.

M: Któż dokonał tak odrażającego, antyoktualnego czynu?

Kk: Z żalem muszę powiadomić, że dowody niezachwianie wskazują na Kłamiącego dorosłym.

M: Czy przyznał się do winy?

Kk: Z ochotą. Ale stwierdził, że wyjawi swoje racje tylko przed publicznością.

M: Wszyscy muszą się zgodzić, że jego postępowanie jest niewytłumaczalne, ale w imię sprawiedliwości zasłużył na uważne wysłuchanie/natychmiastowe uwięzienie (niepotrzebne skreślić). Przyprowadź go do mnie. [Następuje przerwa, po czym Kłamiący dorosłym zostaje wciągnięty do pomieszczenia, a jego pióra na grzebieniu są symbolicznie i upokarzająco przybrane krążkami z cienkiej, metalicznej folii.] Kłamiący, co masz do powiedzenia w swojej sprawie?

Kłamiący dorosłym [Uniżenie]: Mistrzu, to nie była moja wina.

Kk: Ależ mamy wideodowody pokazujące, jak opychasz się pasztetem z tłustego-tłuszczu, aż sok spływa ci po palcach stóp!

Kd [Urażony]: Nie powiedziałem, że nie zjadłem tłustego-tłuszczu. Powiedziałem, że to nie była moja wina.

Kk: Może była to wina tłustego-tłuszczu, że był tak nieuchronnie zjadamy?

M: Hmm. Kreatorze, pozwól, że ja się tym zajmę. Dlaczego to nie była twoja wina?

Kd: Jestem zenetycznie predysponowany do obżarstwa. Mój zenom obejmuje nadaktywny zen jedzenia.

Kk: Cóż za absolutne bzd...

M: Powiedziałem, że ja się tym zajmę. [Do Kłamiącego dorosłym]: To bardzo niedobrze. To straszne nieszczęście. Ogromnie ci współczuję. [Nagle przypomina sobie, że musi zadać standardowe pytanie prawne.] Oczywiście potrafisz udowodnić swoje twierdzenie?

Kd: Przyniosłem swój osobisty zenomogram. Jego prawdziwość została poświadczona, o tu, widzisz, z boku? M [Przygląda się]: Tak, to prawda.

Kd: Zatem będę wolny?

M: Niestety nie, chociaż rozpaczliwie boleję nad niesprawiedliwością wynikającą z uwięzienia kogoś, kto jest tak narażony zenetycznie na podobne pokusy.

Kd: Ależ dlaczego nie mam być puszczony wolno? Moje argumenty są niepodważalne.

M: Niestety, tak. Widzisz, o ile faktycznie nie jest to zupełnie twoja wina, o tyle stwierdzono, że istnieje silny zenetyczny związek między obżarstwem, szczególnie manifestowanym jako nieuprawnione spożywanie wspólnego dobra, a automatyczno-uwiezieniem.

Kd: Słucham? Co to takiego, to auto...

M: Nieuchronna zenetyczna skłonność, która powoduje, że jest się przez innych niesprawiedliwie izolowanym w więzieniu. Żałuję, że moje działania są równie nieodwracalnie skrępowane twoimi zenetycznymi idiosynkrazjami jak i twoje. [Przerywa.] Zabrać go!

Zbadawszy wymiar kulturowy, zacznijmy teraz zagłębiać się we wnętrze umysłu i spróbujmy się dowiedzieć, czy może on mieć prawdziwie wolną wolę – jeśli tak, to w jaki sposób; jeśli nie, to co możemy na to poradzić.

Dawna idea determinizmu, która zyskała niepowstrzymaną siłę za Izaaka Newtona i została sformalizowana przez markiza de Laplace'a, sprowadza się do prostej właściwości dowolnego układu matematycznego o dynamice niezwiązanej z losowością lub wyborem. Jeśli mamy dany stan początkowy, wybrany raz na zawsze, oraz ustaloną regułę przechodzenia ze stanu aktualnego do następnego, to cała sekwencja kolejnych stanów również musi być wyznaczona raz na zawsze. Łapiące wskazał na jeden poważny skutek tej idei: przy obecnym stanie Wszechświata jego przyszłość jest całkowicie wyznaczona raz na zawsze. Nie ma żadnego wyboru, żadnej wolnej woli i żadnej luki. Wolter dostaje brutalną odpowiedź: zwierzę o wysokości około 150 cm nie ma wolnej woli, ono jedynie uważa, że ją ma. W samej rzeczy, brutalność częściowo polega na tym, że poznanie praw Wszechświata wymaga od tego zwierzęcia, by myślało, że ma wolną wolę. Jesteśmy zegarowymi automatami w zegarowym Wszechświecie; jesteśmy w sytuacji gorszej niż zombi, ponieważ błędnie wyobrażamy sobie, że jesteśmy istotami świadomymi. Jesteśmy podstawowym tworem fantastyki naukowej – androidem uważającym się za człowieka.

Napisaliśmy: "żadnej luki". W rzeczywistości istnieją przynajmniej dwie kwestie, wobec których rozumowanie Laplace'a się załamuje, a obie często są podawane jako wytłumaczenie zagadnienia wolnej woli. My jednak sądzimy, że nie są dobrym wyjaśnieniem tego zagadnienia, ale żeby to uzasadnić, musimy najpierw przygotować grunt. Pierwszą luką jest chaos, a drugą – mechanika kwantowa.

Pojęcie chaosu pojawia się, kiedy podążamy za wezwaniem Dennetta do zastąpienia bezkresnych doskonałości typu "w zasadzie" czymś, co my, niedoskonałe istoty ludzkie, możemy zastosować w praktyce. Przyjmowanie argumentacji Laplace'a w celu rzeczywistego przewidywania, jak Wszechświat będzie się zachowywał w przyszłości, napotyka dwie trudności. Jedna jest dość oczywista: obliczenia stają się tak skomplikowane, że absolutnie nie da się ich wykonać. Łapiące zachęca nas do przeprawy przez Krainę Mrówek, a tego zrobić nie możemy. Druga trudność jest mniej oczywista: nie możemy wyznaczyć obecnego stanu Wszechświata z wystarczającą dokładnością. Trudność ta nie polega na przejściu od teraźniejszości do przyszłości, ale na wyznaczeniu teraźniejszości. Odkrycie chaosu pokazuje, że małe błędy w teraźniejszości często prowadzą do ogromnych błędów w przyszłości – tak ogromnych, iż przewidywania nie mają żadnego znaczenia. Jest to osławiony efekt motyla – jedno machnięcie jego skrzydełek może kompletnie zmienić pogodę po miesiącu czy nawet później. Jest to metafora, a nie recepta na eksperyment: jej celem jest podkreślenie, że gdyby można było puścić Wszechświat w ruch dwukrotnie, za drugim razem z jedną jedyną maleńką zmianą, to Wszechświat za drugim razem zachowywałby się zupełnie inaczej. Nikt2 nie twierdzi, że w prawdziwym świecie istnieje gdzieś taki motyl, który zmienia pogodę. Efekt motyla to stwierdzenie na temat przestrzeni fazowej układu chaotycznego, dotyczące raczej zachowania potencjalnego niż faktycznego.

Czy chaos tworzy w determinizmie Laplace'a lukę na tyle dużą, by przedostała się przez nią wolna wola? Z pewnością odsłania dużą dziurę, ale dziura ta do układu deterministycznego wpuszcza nieprzewidywalność, a nie wolną wolę. Przypuśćmy, Czytelniku, że jesteś kotem i masz do wyboru nowy pokarm Miau z pożywną galaretką z ości płotki oraz pokarm marki Y, który składa się z wyciętych z kartonu wizerunków ryb. Mając wolną wolę, poczułbyś, że naprawdę musisz coś postanowić, że istotnie mógłbyś zjeść Miau lub pokarm marki Y, w zależności od własnej decyzji. (Potem, jak każdy prawdziwy kot, z zadartym nosem odwróciłbyś się od obu i wymaszerował przez kocie drzwiczki albo pożarł jedno i drugie... ale to już wykracza poza filozoficzne granice tej dyskusji). Gdyby Twój mózg był chaotyczny, w znaczeniu matematycznym, wyjaśniałoby to, dlaczego nikt nie jest w stanie przewidzieć, na które pożywienie się zdecydujesz – ale to nie pozostawiałoby Ci prawdziwego wyboru. Gdybyś wybrał pokarm marki Y, byłoby to "z góry" postanowione – tylko nikt nie zdołałby naprawdę wykonać obliczeń, żeby sprawdzić, co takiego zostało wcześniej postanowione. Gdybyś tylko mógł ponownie stanąć przed identycznym wyborem w takich samych okolicznościach – ale przecież "nigdy nie możesz jeść dwa razy z tej samej miski". Efekt motyla miesza możliwości, a fakt, że wybierzesz znów to samo bądź nie, niczego nie dowiedzie. Gorzej, jeśli łańcuch przyczynowości przypadkiem przecina Krainę Mrówek, wówczas nawet "w zasadzie" nikt nie zdołałby wykonać obliczeń koniecznych do określenia z góry, "co wybierzesz. Zatem, gdyby chaos był odpowiedzią na pytanie o wolną wolę, wówczas wybory w rzeczywistości nie byłyby wyborami: byłyby losowymi rzutami boskiej, deterministycznej, a zatem chaotycznej kostki do gry. Mówiąc o wolnej woli, niezależnie od tego, czy jest ona rzeczywistością, czy złudzeniem, mamy na myśli coś zupełnie innego; zatem chaos nie rozwiązuje zagadnienia wolnej woli.

To samo odnosi się do efektów kwantowych, które (rzekomo) powodują nieokreśloność reguł fizyki. Przyjmijmy, że tak jest (chociaż nie jest to wcale tak bezdyskusyjnie pewne, jak twierdzi większość fizyków). Kłopot w tym, że nieoznaczoność kwantowa w bardzo małym stopniu przypomina wybór. Standardowym przykładem wielkości kwantowej jest cecha elektronu znana jako spin. Zwykle przywołuje się wtedy obraz malej kuleczki, obracającej się wokół osi, ale jest to obraz klasyczny, a nie kwantowy. Spin elektronu względem dowolnej osi zawsze wynosi bądź 1/2 jednostki, bądź – 1/2 jednostki (zgodnie z ruchem wskazówek zegara lub przeciwnie do niego względem ukierunkowanej osi). Typowy stan spinowy elektronu jest superpozycją spinów względem różnych osi – powiedzmy: spin 1/2 względem osi północnej plus spin – 1/2 względem osi wschodniej. Spiny nie redukują się wzajemnie: są ustawione wzdłuż odrębnych osi. A teraz przypuśćmy, że postanawiacie zmierzyć spin elektronu. Wówczas, jakimś cudem, wynikiem tego pomiaru jest tylko jeden ze składowych spinów. Za jednym razem dostaniecie spin 1/2 względem <*si północnej, a za innym – spin – 1/2 względem osi wschodniej. Otrzymacie jeden lub drugi z tak zwanych stanów czystych, które w "rzeczywistym" elektronie są na siebie nałożone.

Zawsze.

A o ile wiadomo, kwestia, który z owych czystych stanów otrzymacie, ma charakter całkowicie losowy: to "Bóg gra w kości", jak żalił się Einstein. Nie bardzo przypomina to wybór. Elektron nie wybiera, w którym z czystych stanów zostanie zmierzony: przeciwnie, technika pomiarowa tłucze w superponowaną funkcję falową i zgniata ją w pojedynczy, jednoskładnikowy stan czysty zawarty w tej funkcji. A to powoduje trudności w ujęciu wolnej woli na modłę Penrose'a, które zamienia nieoznaczoność kwantową na zdolność dokonywania wyboru. Zgodnie z tymi wywodami zarówno układy kwantowe, jak i wolna wola wiążą się z nieoznaczonością; a więc jeśli ustawi się wystarczająco wiele kawałeczków nieoznaczoności jeden na drugim, to otrzyma się wolną wolę. Czy tak? Przykro nam, ale nie. Powstanie tylko bałagan. Pomiar kwantowy przypomina trochę podwójne drewniane okiennice otwierające się na parapet, na którym stoi kilka doniczek z kwiatami. Możecie pociągnąć okiennice do siebie albo popchnąć je na zewnątrz, ale kiedy próbujecie je otwierać, to nie macie żadnego wpływu na kierunek, który one wybiorą. Przed wykonaniem pomiaru okiennice są zamknięte, a doniczki rozstawione na parapecie. Czy za okiennicą po lewej stronie jest jakaś doniczka? Otwierasz ją – i nic nie widzisz. Teraz, czy ta okiennica otworzyła się do wewnątrz, co by oznaczało, że na tej części parapetu nigdy nie było żadnej doniczki, czy też otworzyła się na zewnątrz i zepchnęła doniczkę z parapetu? W rzeczywistym świecie możecie wyjrzeć za okno, spojrzeć na ziemię i sprawdzić, czy nie leży tam rozbita doniczka; jednak w świecie kwantowym nie macie takiego luksusu – jeśli zakłóciliście położenie doniczki, to wszelki ślad jej istnienia zniknie. W tym wyobrażeniu chodzi o to, że proces pomiaru oddziałuje ze stanem kwantowym w sposób, który niezbyt dobrze rozumiemy, i mamy naprawdę bardzo słabe pojęcie o tym, co się dzieje między pierwotną superponowaną funkcją falową a końcowym "zmierzonym" stanem czystym. Istotnie, niektórzy fizycy twierdzą, że nie dzieje się nic, co by można było opisać. W każdym razie układ kwantowo nieoznaczony, podobnie jak chaos, nie dokonuje spójnych wyborów: rzuca kostką do gry.

A zatem, jakakolwiek byłaby odpowiedź na zagadnienie nieokreśloności wolnej woli, nie może to być tylko kwestia chaosu lub mechaniki kwantowej. Oczywiście, mogłoby to być coś takiego w połączeniu z czymś innym, ale wówczas to coś innego stanowi klucz do zagadki, a my przypuszczalnie możemy wyeliminować z naszego rozumowania i chaos, i mechanikę kwantową bez szkody dla rozwiązania. Główny problem polega na tym, jak do układu deterministycznego włączyć prawdziwy wybór.

Z matematycznego punktu widzenia to niemożliwe. Jednak matematyka to jedno, a jej interpretacja może być czymś zupełnie innym. Zatem zastanówmy się przez chwilę, w jaki sposób my, istoty ludzkie, dokonujemy wyborów i jak to odczuwamy. Może to da nam jakieś użyteczne wskazówki.

Tytuł tego rozdziału ilustruje dylemat, do jakiego prowadzi taka introspekcja. To trochę tak, jak być poproszonym o zachowywanie się naturalnie, kiedy ktoś celuje w nas kamerą telewizyjną. Zupełnie jak stonoga, która zapytała, która noga idzie po której, i straciła możliwość biegania, natychmiast zaczynamy myśleć: "Bądź naturalny, bądź naturalny". Ponieważ nie mamy świadomego pojęcia, w jaki sposób wywołać wszystkie podświadome myśli związane z byciem naturalnym, nie możemy tego zrobić. Zatem przyklejamy do twarzy głupi uśmieszek i w końcu wyglądamy jak pijani. Podobnie, im dokładniej analizujemy rzekomo wolne wybory, jakich dokonujemy, tym bardziej zaczynamy się zastanawiać, czy naprawdę mamy jakikolwiek wybór. Na przykład, na pewnym etapie pisania Wytworów, już pod sam koniec, tego rozdziału w ogóle nie było. Nie było go w konspekcie, nie było go w naszych głowach – po prostu go nie było. Potem, któregoś dnia, podczas wspólnego obiadu w pubie i dyskusji o książce, co było naszym zwyczajem, nagle wpadliśmy na zasadniczą myśl, ku której zmierza ten rozdział. W tym momencie, dokonując wyboru, postanowiliśmy zamieścić w książce dodatkowy rozdział, właśnie ten.

Nie mogliśmy dokonać innego wyboru.

Naprawdę nie mogliśmy?

No cóż... nawet w chwili, gdy to piszę (Ian Stewart), nie jestem pewien. Mógłbym wymazać wstępną wersję tego rozdziału z komputera, ale tego nie robię, dzięki czemu teraz możecie go czytać. Nie wymazuję go, ponieważ kontekst mojego wyboru – zarówno umysłowy, jak i kulturowy – czyni dość oczywistym, jakiego dokonam "wyboru". Jack i ja uzgodniliśmy w pubie, że dodam ten rozdział. To mógł być wolny wybór, ale jeśli tak, to ograniczył moje późniejsze wybory. Będąc takim typem społecznego zwierzęcia, jakim jestem, naprawdę nie byłbym zdolny do stawienia czoła wściekłości Jacka, gdybym nie zrobił tego, co obiecałem. Rzecz jasna, nadal mogę ten rozdział wymazać, choćby tylko po to, żeby udowodnić, jak wolna jest moja wola – ale wówczas wymazałbym go dlatego, że zostałem ograniczony tym, iż linia rozumowania rozwijająca się w tej książce zmusiła mnie do zademonstrowania mojej własnej autonomii.

A czy Jack i ja naprawdę podjęliśmy swobodnie decyzję, żeby włączyć niniejszy rozdział? W kontekście naszego nagłego uświadomienia sobie tego, że wiemy, czym jest wolna wola (słusznie czy nie, to nieistotne), pewne było, podobnie jak na pewno noc przychodzi po dniu, że odpowiedzieliśmy na jedno z głównych pytań, którymi ta książka musiała się zająć. Do tamtej chwili nie zauważyliśmy tego pominięcia – chociaż mieliśmy odłożonych na boku około siedmiu stron fragmentarycznych zapisków na temat wolnej woli i genetyki, po wcześniejszym napadzie autorskiego niepokoju – jednak nagle stało się ono dla nas oczywiste. Podobnie jak i lekarstwo na nie. Wstawienie tego rozdziału nie było naszym wyborem: można powiedzieć, że ten rozdział za nas zadecydował. Dzikie konie nie powstrzymałyby nas przed jego dodaniem.

Tak, ale... mogliśmy go nie włączyć – nieprawdaż – tylko po to, żeby udowodnić, iż mamy wolną wolę? Nie żeby udowodnić to Warn – gdyby tego rozdziału tu nie było, to nie przeczytalibyście dowodu. Do licha, znów ograniczenie przez kontekst. Tak, ale z pewnością mogliśmy, wyłącznie dla własnej satysfakcji...

Nie, nie mogliśmy, jeśli wierzycie, że Dennett ma rację, twierdząc, iż umysł jest rozgardiaszem. Zanim mistrz areny zarejestruje "wybór", jeden z demonów lub ich zgromadzenie – nieważne, czy ma ono charakter demokratyczny, czy też jest bezładną bandą – już go dokonał. Demon nie jest indywidualnie świadomy, więc wyboru dokonano nieświadomie, zanim zaczął wyglądać na świadomy. Jest to prawdziwy problem, a nie jedynie domysły. Przeprowadzono kiedyś doświadczenia,3 w których osobę poddaną eksperymentowi podłączano do skanera mózgu lub zestawu elektrod wykrywających aktywność mózgu i polecano jej, by wykonała jakieś zadanie, "kiedy będzie miała na to ochotę". Polecano jej też, by nacisnęła przycisk w chwili, gdy postanowi wykonać zadanie. Powszechnie zauważano, że aktywność mózgu zmieniała się o ułamek sekundy przed naciśnięciem przycisku wskazującym moment "wolnego" wyboru. To były zakulisowe działania demonów fałszujących wynik głosowania, jeszcze zanim się ono odbyło. Jak, u licha, rozgardiasz może "dokonywać wyboru"? Pomyślcie o wielkiej masie ludzi w budynku zmuszonych do nagłej ewakuacji, na przykład z powodu alarmu pożarowego. Istnieje pewna liczba wyjść, a tłum musi "wybrać", jak się rozdzielić pomiędzy te wyjścia. Na pierwszy rzut oka może się wydawać, że "wybór" tłumu jest po prostu konsekwencją mnóstwa wyborów indywidualnych, jako że każda osoba wybiera jakieś wyjście. Jednak nie tak to wygląda w dostatecznie zatłoczonym budynku. Początkowo wybory dokonywane przez poszczególnych ludzi wcale nie są prawdziwymi wyborami: dla większości osób jest jedno oczywiste wyjście, na przykład to najbliższe albo jedyne, które widzą, lub to, do którego prowadzi widziany przez nich napis WYJŚCIE, toteż ruszają w tę stronę. Następnie wiele indywidualnych wyborów może zostać zrewidowanych, w miarę jak tłum faluje to tu, to tam: ktoś może puścić się wzdłuż korytarza tylko po to, by natknąć się na masę ludzi podążających w jego stronę, odcinających drogę do jego wyjścia itd. W praktyce to, co się dzieje, sprawia, iż obserwator wyraźnie odczuwa, że tłum nabywa "własnego rozumu" i podejmuje wspólne decyzje, oparte na geometrii budynku i rozmieszczeniu ludzi w jego wnętrzu. (W rzeczywistości komputerowe symulacje przepływu tłumu4 wykazują, że to właśnie są główne czynniki wpływające na ogólne regularności w tłumie: na przykład pozostaje prawie bez różnicy, czy pojedyncze osoby powodują się regułami "inteligentnymi" czy prymitywnymi). Czy to jest prawdziwy wybór? Przypuszczalnie nie, poza tym jeszcze nie zdecydowaliśmy, czy to, co uznajemy za wybór jednostki, jest prawdziwym wyborem. Ruch tłumu rozpatrywany na poziomie pojedynczych tworzących go osób wygląda jak rozgardiasz w zwykłym znaczeniu tego słowa, jednak na .poziomie tłumu jako całości – jak decydowanie się na konkretne możliwości. Zatem – wygląda jak wybór.

i o to chodzi. Rozgardiasz na małą skalę może się przekładać na zgodne działanie na dużą skalę. Istnieje ogólna zasada dotycząca analogii: to role w analogii muszą być odpowiednio dobrane, a nie natura części składowych. Tutaj mamy analogię między masą demonów w umyśle jakiejś osoby a masą ludzi w tłumie. Właściwy "słowniczek" ma więc postać:

tłum –> osoba,

osoba –> demon,

a nie:

osoba –> osoba,

zatem "wybory" dokonywane przez pojedyncze osoby w tłumie nie są odpowiednikami "wyborów" dokonywanych przez sam tłum. Właśnie to mieliśmy na myśli, pisząc, że tłum podczas wspólnego ruchu sprawia wrażenie, jakby miał swój własny rozum. Podobnie często słyszy się o działaniu psychologii tłumu podczas zamieszek. Używając takiego języka, nie mamy na myśli jakiegoś mistycznego zlewania się umysłów pojedynczych osób – to znów niewłaściwy poziom analogii. Chodzi nam o to, że w ruchu tłumu występują cechy emergentne. Są one bez wątpienia spowodowane działaniami jednostek, ale łańcuch przyczynowości przebiega przez Krainę Mrówek. Ponieważ nie możemy "odczytywać śladów mrówek", jak to ujął Wykonawca rozrywek, odnosimy wrażenie, że "decyzje" tłumu nie mają żadnego związku z decyzjami jednostek. A tak nie jest: jest to związek, którego przyczynowości nie da się szczegółowo prześledzić.

Mamy nieodparte wrażenie, że dokonujemy wyborów, ale w rzeczywistości przez większość czasu dokonujemy osądów – kiedy jesteśmy świadomi związanych z rym procesów myślowych, to nazywamy je decyzjami racjonalnymi, ale często procesy myślowe są podświadome, a my uważamy, że dokonujemy wyboru. Osądzanie wiąże się z wyobrażeniem sobie alternatywnych przebiegów wydarzeń w przyszłości i wyborem tych najkorzystniejszych. Jest to umiejętność o oczywistych zaletach z punktu widzenia ewolucyjnego przetrwania – A co, jeśli za tą skałą jest lew? A co, jeśli deszcz nie spadnie na czas? – a zatem została wzmocniona w wyniku działania doboru naturalnego. Podczas osądu rozważamy decyzję hipotetyczną – dziś typowa decyzja polega na wyborze między pójściem na kolację do restauracji a kupieniem smażonej ryby z frytkami i zjedzeniem jej w domu. Różne myślowe demony porównują wpływ rozmaitych czynników: jeśli pójdziemy do restauracji, to nie trzeba będzie zmywać naczyń, ale ryba i frytki są tańsze; tak, ale od wielu tygodni nie jedliśmy kolacji poza domem, a rybę jedliśmy wczoraj... itd. Inne demony ważą te czynniki. Rzadko mamy pełną świadomość metod, jakich używają, ponieważ nie jesteśmy wtajemniczeni w większość naszych demonicznych konwersacji, ale przypuszczalnie nie jest to coś w rodzaju zapisu wyników, w którym wygrywa największa suma punktów. Odrobina introspekcji pokazuje jednak, że "my" – zbiór naszych demonów – w pewien sposób dochodzimy do tego, która z decyzji prowadzi do najbardziej pożądanej kombinacji cech. Jeżeli różnica między dwoma wyborami jest dostatecznie duża, to nie ma żadnego wyboru do dokonania i dokonujemy osądu – oczywiście tym razem idziemy gdzieś na kolację. Jedynie wtedy, gdy różnica jest niewielka, musimy podjąć decyzję, a wówczas do działania rzuca się całkiem nowa hałastra demonów: Czy kiedy ostatni raz byliśmy w restauracji, kelner był uprzejmy, czy wino pochodziło z odpowiedniego źródła, czy odpowiedniość w ogóle nas obchodzi...? Całkiem możliwe, że demony osądu są przywoływane jeszcze raz, na nowym, bardziej wyrafinowanym poziomie; cały proces może mieć charakter rekurencyjny. A jeśli naprawdę się w nim zapłaczemy, to w całym rozgardiaszu nagle rozlegnie się głos demona "rzuć monetę", i tak właśnie zrobimy.

Nasze myślowe demony oddziałują w sposób znacznie bardziej wyrafinowany niż ludzie w tłumie i otrzymują dużo bardziej wyrafinowane rezultaty. Ciągle porównują działania ze sobą, sprawdzają istnienie ograniczeń kontekstualnych, przeglądają pamięć w poszukiwaniu precedensów, ściągają z półki wypróbowane podprogramy i uruchamiają je poniżej poziomu świadomości. To wszystko prowadzi do regularności przepływu, która naprawdę ma "własny rozum". Każdy element Waszego umysłu jest poddany ograniczeniom przez kontekst, ten sam kontekst, który tworzy i podtrzymuje Wasze poczucie bycia "Wami". Zatem "wybór", którego "Wy" dokonujecie, jest spójny z "Waszą" szczególną "osobowością". Kiedy mówimy: "Och, Mary nigdy by tego nie zrobiła", wyrażamy właśnie tę myśl. Kiedy Mary w istocie to robi, nasz początkowy wstrząs przechodzi w poszukiwanie przyczyn. "No tak, ale ona w zeszłym tygodniu pokłóciła się ze swoim chłopakiem". Częściowo mamy sytuację, w której przystępuje do działania mistrz areny, usiłujący racjonalnie uzasadnić nietypową decyzję Mary; jednak zarazem wynika stąd, że my tak naprawdę nie wierzymy, iż Mary miała wolny wybór!

Z tego punktu widzenia jest bardzo niejasne, czy ktokolwiek z nas kiedykolwiek miał prawdziwy wybór: czy moglibyśmy zrobić coś przeciwnego do tego, co ostatecznie "wybraliśmy". W istocie, nie jest jasne, czy to pytanie ma jakikolwiek praktyczny sens. Jako pytanie teoretyczne, dotyczące działania umysłów, ma jednak określone znaczenie: Gdybyśmy uruchomili działanie umysłu dwukrotnie, w identycznych warunkach i zaczynając od takich samych stanów początkowych, to czy umysł ten zrobiłby za każdym razem to samo? Powyższe pytanie odnosi się do dynamiki przestrzeni umysłu: Czy jest ona deterministyczna, czy nie? Nie jest to pytanie, na które potrafimy odpowiedzieć doświadczalnie, ponieważ dynamika przestrzeni umysłu jest chaotyczna i krainomrówkowa. Najdrobniejsze odstępstwo w określeniu stanu umysłu i warunków zewnętrznych za drugim razem spowoduje, że umysł zachowa się zupełnie inaczej, więc nie stwierdzimy, czy w tym, co zostało wybrane, zaobserwowaliśmy prawdziwą różnicę.

Argumentacja ta wydaje się nieuchronnie zdążać do konkluzji, że wolna wola to tylko złudzenie. Powinniśmy być bardzo ostrożni, stosując słowo "tylko". Oznacza ono nieistotność, ale często używa się go do odwrócenia uwagi od czegoś, co w rzeczywistości jest ważne; ponadto wskazuje, że wyłącznie jeden punkt widzenia jest właściwy, tylko jeden kontekst wiarygodny. Takie podejście okazuje się zabójcze dla wszelkiego prawdziwego zrozumienia, zwłaszcza kiedy mówimy o umyśle, którego całe działanie wiąże się z kolejnymi warstwami połączonych i zmiennych kontekstów, z krzyżującymi się pomiędzy nimi interpretacjami. Jeśli Dennett ma rację, to również świadomość jest "tylko" złudzeniem, wynikiem bezmyślnego rozgardiaszu. Świadomość i jakości działają wspólniczo, a to właśnie jakości dają zwierzęciu przewagę w świecie konkurencji; zatem złudzenie posiadania świadomego umysłu jest wytworem rzeczywistości. Reguły rządzące oddziaływaniem demonów umysłu doskonalono przez miliony lat, aż doprowadziły do emergentnego zjawiska świadomości, sprzężonego z realnym światem w każdym dostępnym umysłowym punkcie zaczepienia. "Tylko" złudzenie? O, nie. Starannie wykonane złudzenie, jedynie bez wykonawcy. Złudzenie, które wewnętrznemu "ja" wydaje się wyraziście rzeczywiste.

Podejrzewamy, że tak samo jest z wolną wolą. Na poziomie quasi--redukcjonistycznym wolna wola jest "tylko" wynikiem rozgardiaszu Krainy Mrówek, wytworzonego przez deterministyczne demony. Jednak reguły rządzące oddziaływaniem demonów ewoluowały wspólniczo z ludzką kulturą. Większość naszych wyborów jest związana z naszym otoczeniem lub z naszą kulturą. Czy dojeżdżając do głównej drogi, patrzymy w lewo, czy w prawo? Czy mówimy przyjmującej nas gospodyni, że nie lubimy pomidorów, czy też zaciskamy zęby, zjadamy je i chwalimy smak sałatki – wiedząc, że zaproponują nam dokładkę i że nie będziemy mogli odmówić?

To, co się dzieje na poziomie kulturowym, nie jest wolną wolą, ale testem osobowości. Jeśli masz takie demony, które powodują, że obrażasz gospodynię, to nie zostaniesz zaproszony po raz drugi. (Ponieważ ona ma takie demony, które w ten sposób zareagują),. W istocie nie będziecie mogli bywać w tych samych kręgach, a Wasze życie zostanie odpowiednio zmienione. Jeśli jesteście kimś, kto kradnie różne rzeczy, to staniecie się wyrzutkiem – nie dlatego, że macie wolną wolę, ale dlatego, że jej nie macie! Za każdym razem, kiedy pojawia się okazja do zwinięcia czyjejś własności, Wasze demony ze znacznie większym prawdopodobieństwem podejmą decyzję "tak" niż "nie"; wobec czego demony wszystkich pozostałych osób zareagują dość nieprzychylnie, a Wy staniecie się zdecydowanie niepopularni. Jest to, nawiasem mówiąc, racjonalne uzasadnienie karania przestępców – próba przeprogramowania z zewnątrz ich demonów. Proces ten określa się zwykle jako reedukację). Tak, na jednym poziomie to "nie ich wina", że ich demony przestrzegają tych konkretnych reguł, jednak na innym – na tym właśnie polega problem. Kultura wymaga próby skorygowania takich reguł i w razie niepowodzenia demony samoobrony będą żądać podjęcia drastycznych działań. Taka pętla kulturowego sprzężenia zwrotnego godzi nasze wcześniejsze uwagi o tym, że "prawdziwe istoty ludzkie" biorą odpowiedzialność za własne czyny, ze stwierdzeniami późniejszymi, według których to Wasze demony podejmują za Was decyzje. Wiedzą o tym nasze systemy kulturowe. To dlatego szukamy uzasadnienia dla nietypowego zachowania Mary. To dlatego większość z nas jest głęboko wstrząśnięta popełnianiem zuchwałych zbrodni: nie dlatego, że sprawcy wykorzystali wolną wolę, by je popełnić, ale dlatego, że muszą być typem ludzi, którzy robią takie rzeczy. To dlatego sprawcy nie są poruszeni zbrodnią, przynajmniej nie przed jej popełnieniem – brak im tej szczególnej, demonicznej pętli sprzężenia zwrotnego. To dlatego niektórzy sprawcy wydają się wstrząśnięci przestępstwem, którego się dopuścili – ale po wszystkim, kiedy jest już za późno.

I właśnie tego dotyczą rytuały kulturowe, na przykład rytuały związane z osiąganiem dojrzałości, o których więcej powiemy w następnym rozdziale. Rytuały te dokonują selekcji pod kątem kulturowo akceptowalnych jakościowych cech umysłu – cech pozwalających na trwanie okazji w kulturowej grze snooker. Te jakościowe cechy stały się bardzo subtelne, współdziałając z subtelniejszą kulturą: obejmują różne dziwne pętle, krzyżujące się połączenia między bardzo różnymi demonami. "Ponieważ 50 lat temu, kiedy byłem dzieckiem, mój ojciec powiedział nam, byśmy nigdy nie kradli, to dziś nie będę kradł, choćby moja rodzina przymierała głodem". Ci, którzy są pozbawieni zbudowanej z demonów pętli wymaganej przez ich kulturę, zostaną wyselekcjonowani podczas rytuałów i albo-zostaną poddani reedukacji, albo odrzuceni, albo też zabici.

Dlaczego więc doświadczamy tak nieodpartego wrażenia, że mamy wolną wolę, skoro to wszystko robią za nas nasze demony? No cóż, a dlaczego doświadczamy tak silnego wrażenia, że róża jest czerwona, skoro ona "tylko" odbija światło o szczególnej długości fali? Dlaczego doświadczamy tak nieodpartego wrażenia bólu po uderzeniu się o coś łokciem, skoro są to "tylko" sygnały nerwowe i odrobina uszkodzonej tkanki? Dlatego, że nasze postrzeganie to jakości, a te jakości ewolucyjnie wytworzyły wyrazistość i natychmiastowość, żeby zwiększyć nasze szansę na przetrwanie.

A to doprowadza nas do kulminacji niniejszego rozdziału: dlatego mamy tak wyraziste poczucie posiadania wolnej woli, że to poczucie jest Jakością rozgardiaszowego procesu podejmowania decyzji – Jest to tak odczuwane, ale nie jest tym "naprawdę".

Cudownie się składa, że ta konkretna jakość jest w nadzwyczajnym stopniu uwarunkowana społecznie. Ewolucyjny współudział jednostki i kultury, który wytworzył jakość wolnej woli, gwarantuje, że cały system działa tak, jakby rzeczywiście istniał wybór – ponieważ taki jest model tego procesu w świadomym umyśle każdego zainteresowanego. Krótko mówiąc: mamy wolną wolę dlatego, że takie odnosimy wrażenie i zachowujemy się tak, jakby wszyscy pozostali mieli wolną wolę, ponieważ cały system wyrósł wokół tego założenia i został "uwewnętrz-niony" w głowach wszystkich ludzi. A ponadto, przynajmniej Jeśli bierzemy pod uwagę resztę ludzkości, nasze działania rozgrywają się "gdzieś tam" w zewnętrznej rzeczywistości. Zatem wolna wola nie będzie "tylko" złudzeniem: jest to wytwór urzeczywistniony przez ewolucyjny współudział umysłu i kultury.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 10
EKSTELIGENCJA

W serii doświadczeń laboratoryjnych badano umiejętności lingwistyczne papugi.1 Pokazywano jej rozmaite przedmioty i uczono odpowiednich stów, a całemu eksperymentowi przyświecała myśl, żeby sprawdzić, czy po przyswojeniu sobie w ten sposób obszernego słownika papuga nadal będzie kojarzyła słowa z odpowiednimi przedmiotami. Na przykład, naukowiec pokazywał papudze herbatnik i sprawdzał, czy ptak odpowie "herbatnik". Ta konkretna papuga radziła sobie całkiem dobrze, doświadczenie trwało już pewien czas, a ptak przebrnął przez długą listę przedmiotów. Wtem, ku zdumieniu naukowca, papuga nagle podniosła wzrok znad swego zadania, zaskrzeczała: "Zmęczona! Idę!" i odmaszerowała do swojej klatki.

W poprzednich rozdziałach często zwracaliśmy uwagę na wspólnicze oddziaływanie umysłu l kultury. Nadeszła pora, by staranniej przeanalizować to pojęcie, wyodrębnić zasadnicze cechy owego współudziału. W tym kontekście podstawową, wewnętrzną cechą ludzkiego mózgu/umysłu jest inteligencja, która pozwala nam na przetwarzanie złożonych oddziaływań kulturowych i następnie na tworzenie z nich czegoś nowego. Kulturowym odpowiednikiem inteligencji jest cecha zewnętrzna, którą z konieczności nazwiemy ekstellgencją. Stanowi ona główny temat tego rozdziału. Eksteligencja jest całością "kapitału kulturowego" dostępnego nam w postaci legend plemiennych, folkloru, opowieści dla dzieci, książek, taśm wideo, płyt kompaktowych itp. Eksteligencja zaś nie jest jedynie sprawą rejestrowania. Inteligencja poszczególnych jednostek pozwala im nie tylko na dostęp do skumulowanego zasobu eksteligencji, ale również na wzbogacanie go lub zmienianie. Mnóstwo osób omawiało ten rodzaj oddziaływania, używając terminów, takich jak "Trzeci Świat" Karla Poppera, "noosfera" Teilharda de Chardin czy "ewolucja ekstrasomatyczna" Medawara. Jak nam się zdaje, nasze pojęcie eksteligencji różni się od pozostałych ujęć, a także od ogólnego określenia "kultura", ponieważ patrzymy na wpływy zewnętrzne z punktu widzenia każdej współdziałającej jednostki.

W chwili gdy siedzimy i piszemy te słowa, jesteśmy otoczeni większą ilością informacji, niż naprawdę możemy wykorzystać – kilka tysięcy książek na półkach, koledzy w sąsiednich pomieszczeniach, którzy chętnie odpowiedzą na każde pytanie, mnóstwo ludzi, do których można dotrzeć w ciągu paru sekund za pomocą telefonu. W odległości półgodzinnego spaceru znajduje się przynajmniej tuzin bibliotek: dwie duże l wiele mniejszych specjalistycznych, mieszczących się na różnych wydziałach uniwersytetu. Komputery, na których piszemy ten tekst, nie są już tylko wygodnymi maszynami do pisania z pamięcią i narzędziami służącymi do wyszukiwania słów i zastępowania ich innymi oraz narzędziami świetnie radzącymi sobie z poprawianiem błędów i redagowaniem tekstu: są również stacjami łączności ze światem. Są połączone z Internetem, który – gdy tylko raz zdasz sobie sprawę, z czym jest powiązany, na przykład z bazami danych NASA i Laboratoriami Bella, Biblioteką Kongresu oraz milionami osób, z których każda ma swój własny, szczególny punkt widzenia lub specjalistyczną wiedzę – jest z pewnością największym zorganizowanym źródłem informacji, jakie kiedykolwiek istniało na tej planecie. Nie wykorzystujemy wszystkich tych możliwości. Jest ich stanowczo zbyt wiele, by jakakolwiek jednostka mogła kiedykolwiek uzyskać dostęp do więcej niż znikomego ułamka tej całości, ale stanowią one wielkie zasoby ukryte w przestrzeni eksteligencji. Mamy możliwość dostępu do każdej części tego ogromnego źródła informacji. Im lepiej rozumiemy geografię przestrzeni eksteligencji, tym lepiej potrafimy wykorzystywać katalogi bibliotek i konstruktywnie surfować po sieci; tym większą moc ten potencjał daje naszym piórom. I naszym umysłom... i naszym kieszeniom.

Informacja zawarta w naszych umysłach jest... może nie powinniśmy mówić "znikoma w porównaniu z rym wszystkim", ponieważ nie wiemy, jak porównywać inteligencję z eksteligencją. Z jednej strony cała eksteligencją świata okazuje się bezużyteczna, jeśli jesteś pozbawiony inteligencji, by z niej skorzystać; z drugiej zaś bez eksteligencji my, ludzie, nadal tkwilibyśmy w jaskiniach, dosłownie wynajdując koło w każdym kolejnym pokoleniu. Jesteśmy tym, czym jesteśmy, za sprawą godnego uwagi współudziału inteligencji i eksteligencji. Inteligencja dokonuje wynalazków, ale nie jest w stanie zapamiętać tego, co wymyśliła, w sposób niezawodny i łatwo dostępny; eksteligencją potrafi zapamiętać, ale (na ogół) nie umie dokonywać wynalazków. Eksteligencją zajmuje się informacją; inteligencja – zrozumieniem.

Eksteligencją jest wynalazkiem, który nie tylko umożliwił ludziom zmianę samych siebie w taki rodzaj zwierząt, jakim są dzisiaj, ale sprawił też, że uniknięcie takiej zmiany byłoby szalenie trudne. Co jest źródłem eksteligencji? Czy to myją wymyśliliśmy, czy też ona wymyśliła nas?

Jedno i drugie.

Nasz gatunek charakteryzują dwie właściwości. Pierwsza to przesadna troska o dzieci. Druga – język. Twierdzimy, że te dwie, pozornie bardzo odmienne cechy są w rzeczywistości związane ze sobą za pośrednictwem przywileju kulturowego i że razem stworzyły możliwość istnienia eksteligencji.

Zacznijmy od języka. Trwa zażarta dyskusja, czy język pojawił się – u ludzi – przed inteligencją, czy też na odwrót. Na przykładzie innych zwierząt widzimy, że inteligencja może zaistnieć bez języka; co więcej, język jest bezużyteczny, jeśli brakuje inteligencji, która umożliwia nauczenie się go i używanie. To jednak nie oznacza, że inteligencja musiała się pojawić jako pierwsza, chociaż jest to bardzo rozsądne przypuszczenie i stanowi jeden z dwóch najbardziej lubianych schematów myślowych. Drugim z nich jest twierdzenie, że to wynalazek szczątkowych form językowych spowodował rozwój inteligencji. Mnóstwo niepotrzebnego hałasu narobiono przy okazji obrony każdego z tych poglądów – przy milczącym założeniu, że niemożliwe jest, by oba były słuszne, i drugim, że stanowią jedyną dostępną możliwość wyboru. W rzeczywistości wydaje się, doprawdy, bardzo prawdopodobne, że obie te teorie są prawdziwe, przy czym każda z nich napędza drugą we wspólniczym procesie oddziałującej współewolucji.

Jedną z uniwersalnych cech współudziału jest emergentne pojawianie się nowych regularności, nowych struktur i nowych procesów, które nie występowały, nawet w szczątkowej formie, w żadnym ze składników nowej całości. Jest to bardzo wyraźne w wypadku języka i inteligencji. Nowa możliwość o największym wpływie, która otwiera się dzięki współudziałowi, polega na tym, że język pozwala na zachowywanie doświadczeń we wspomnieniach ludzi starszych i przekazywanie ich młodszym. Zbiorowe doświadczenia plemienia stają się kulturowym leksykonem, przechowywanym w umysłach i zachowaniach ludzi otaczających każde dziecko. Zatem ten kulturowy kontekst dla każdego dziecka może się rozrastać, w miarę jak kolejne pokolenia gromadzą dalszą wiedzę, a nowe odkrycia mogą być przekazywane bardzo szybko wszystkim jednostkom zdolnym do ich wykorzystania lub wybranym grupom wtajemniczonych, które dzielą się sekretną wiedzą między sobą. Tymczasem adaptacja biologiczna powiększa możliwości kolejnych pokoleń dzieci, ponieważ łatwość przyswajania sobie kultury staje się częścią recepty na sukces.

Poszczególni autorzy mają różne teorie na temat najważniejszych wyróżników wczesnego człowieczeństwa. Sarah Hrdy podkreśla rolę ukrytej owulacji u pradawnych hominidów. (U większości zwierząt aktualna faza żeńskiego cyklu rozrodczego jest zewnętrznie bardzo oczywista dla pozostałych przedstawicieli tego samego gatunku, w szczególności dla samców, które odpowiednio dopasowują do tego swoje zachowania. Bez takich widocznych oznak struktura społeczna staje się subtelniejsza). Desmond Morris w książce Noga małpa wolał traktować seks jako nagrodę: kiedy samiec wracał z udanego polowania, przynosząc mięso, samica stawała się. atrakcyjna płciowo, co było ewolucyjną sztuczką zachęcającą samca do ponownego wyruszenia na łowy i odniesienia jeszcze większego sukcesu. Alister Hardy i Elalne Morgan przyjęli zupełnie inną teorię. Wpadli mianowicie na pomysł, że człowieczeństwo rozwinęło się na brzegu morza, gdzie żywności było w bród, a życie nie niosło tylu stresów co na pełnych drapieżników sawannach, skąd – w opinii większości naukowców – wywodzą się ludzie. Pomysłowi członkowie plemienia – przypuszczalnie płci żeńskiej, pozostawieni w domu z dziećmi w czasie gdy przedstawiciele rodzaju męskiego wyruszali na poszukiwanie pożywienia – stworzyli bodźce kulturowe, które oddzieliły ludzi od innych zwierząt. Michael Crawford i David Marsh dodali tej historii rumieńców, zauważając, że wytworzenie dużego mózgu wymaga łatwego dostępu do niezbędnych kwasów tłuszczowych, a najobfitszym źródłem takich związków chemicznych są owoce morza. Bernard Wood oraz Louis i Mary Leakey najistotniejszą różnicę upatrywali w wytwarzaniu i wykorzystywaniu narzędzi (patyki i kamienie prowadziły do maczug i dzid, kości zwierząt używano do kopania płytkich jam lub rozgniatania pożywienia) oraz ostatecznie – ognia. Film 2001: Odyseja kosmiczna zaczyna się sekwencją, która odtwarza tę teorię; przez ułamek sekundy pokazuje, jak pałka zrobiona z kości zmienia się w statek kosmiczny, a obraz przenosi się z odległej przeszłości w niedaleką przyszłość. Jak stwierdziliśmy w Collapse, obraz ten jest trywialny, ale jego przesłanie głębokie. Tu powiemy, że stanowi on ilustrację nieuchronnej ekspansji eksteligencji.

Nie sądzimy jednak, by którakolwiek ze wspomnianych wyżej teorii w pełni ujmowała wspólniczy rozwój języka, inteligencji i eksteligencji. Raczej będziemy przekonywać, że to bajki dla dzieci i rytuały związane z osiąganiem dojrzałości – kulturowe przekazy tego, "co znaczy być człowiekiem" – zasygnalizowały pojawienie się istot ludzkich na ewolucyjnej scenie. Oczywiście nie ma żadnego powodu, by któraś z powyższych teorii wykluczała wszystkie pozostałe, chociaż niektóre z nich całkiem dobrze do siebie pasują, inne zaś mniej. Istnieje pewna analogia między naszym punktem widzenia a poglądem, że to oddziaływania między matką a dzieckiem w gnieździe doprowadziły do ewolucji uczenia się i rozwoju struktury społecznej, więc gdybyśmy byli zmuszeni do wskazania jakiegoś poprzednika, wówczas patrzylibyśmy w tym kierunku. Podważaliśmy już przekonanie, że wszystko musi mieć jakiś precedens: często tak się dzieje, ale nie może to być regułą, ponieważ doprowadziłoby do nieskończonej regresji. W istocie, współudział jest powszechnym mechanizmem emergentnego pojawiania się zupełnie nowych zjawisk bez żadnych poprzedników.

Pozostaje sprawą wielkiej wagi, jak wszystkim przypomniał Jared Diamond w książce Trzeci szympans, wyjaśnienie, nie tylko dlaczego my staliśmy się rozumni, ale i dlaczego z innymi małpami nie stało się podobnie. Istnieje jedna bardzo prawdopodobna odpowiedź: kiedy już zaczyna się ewolucja danego rozumnego gatunku, to następuje długi okres jego etycznego i moralnego rozwoju, podczas którego gatunek ten tłucze i tępi większość pozostałych gatunków – w szczególności, jak podejrzewamy, wszelkie inne gatunki, które mogłyby stać się rozumne. Zatem bardzo możliwe, że fakt, iż tylko my staliśmy się istotami rozumnymi, był kwestią tego, która konkretna małpa jako pierwsza uruchomiła eksteligencję. Dlatego nie udajemy, że potrafimy poznać naszą własną historię od jej zaczątków gdzieś wśród wczesnych naczelnych; nie, pierwsza matka z dzieckiem na kolanach, z noworodkiem u piersi, dzieląca się prymitywnymi słowami ze swymi starszymi dziećmi, była prawdziwą Ewą. Używamy tego określenia metaforycznie: rozważania o mitochondrialnej Ewie w rozdziale 4 powinny wyjaśnić, że termin "Ewa" należy uważać za wygodny skrót oznaczający "jedna z wielu przedludzkich istot rodzaju żeńskiego, które istniały w okresie, gdy ludzie po raz pierwszy zaczęli się różnić od małp tak, że nabrało to znaczenia". W tym sensie Ewa odegrała zasadniczą rolę. Wszystkie ludzkie kultury mają specjalny język służący do przemawiania do dzieci, piosenki pełne powtarzających się dźwięków i czynności oraz specjalne opowieści, które się dzieciom opowiada, w miarę jak rozszerza się ich zasób leksykalny – ich słownik, lista słów, które rozumieją. Steven Pinker w książce The Language Insttnct (Instynkt językowy) przekonuje, że ludzie mają wrodzoną predylekcję do języka, umiejętność posługiwania się składnią i semantyką, głęboki lingwistyczny metaszablon, niczym "głęboka gramatyka" propagowana przez Noama Chomsky'ego (patrz niżej). My uważamy, że takie umiejętności pojawiły się, ale z całą pewnością musiały powstać ewolucyjnie z czegoś prostszego; zatem początkowo ten zestaw sztuczek i reakcji matki-i-dziecka musiał się stać charakterystyczną cechą jakiejś grupy protoludzi. Jednym z powodów, by tak sądzić, są skamieniałości. Wskazują one, jak się wydaje, że Homo erectus rozwijał się w H. sapiens, mniej czy bardziej niezależnie, w wielu odrębnych miejscach. Chociaż teoria ta nie jest już tak popularna jak kiedyś, nadal ma wpływowych wyznawców. Społeczne sztuczki, przekazywane dziecku przez matkę, mogły się rozprzestrzeniać wśród różnych grup, zanim zaczął się rozwijać instynkt językowy; w ten sposób popychałyby ewolucję rozumności tak samo w ramach każdej rozmnażającej się grupy protoludzi. Jest to znów zasada rezonansu Murphy'ego: jeśli może się to zdarzyć, na pewno się zdarzy. Natomiast matka musi odgrywać podstawową rolę, ponieważ umysł podlega kształtowaniu głównie u małych dzieci, a zdecydowanie największy wpływ na dziecko ma jego matka, tak dziś, jak i wiele milionów lat temu.

Zanim rozpatrzymy naszą własną teorię ewolucji języka – stanowiącego pierwszy, podstawowy etap w rozwoju eksteligencji, sztuczki, dzięki której wszystkie sztuczki stają się możliwe – powinniśmy dać Warn przynajmniej posmak głównych teorii konkurencyjnych: nie tyle ich treści (ani pobieżnie, ani dokładnie), co stylu oraz ogólnego punktu widzenia. Istnieje kilka sposobów badania języka. Jeden z nich jest redukcjonistyczny: wkopywać się coraz Dębiej w język i odnajdywać reguły jego działania oraz metareguły, które sprawiają, że te reguły działają, łtd. Świetnym l brzemiennym w skutki przykładem podejścia redukcjonlstycznego jest pojęcie gramatyki transformacyjnej, które wprowadził Noam Chomsky w 1957 roku w swojej pracy Syntactic Structwes (Struktury syntaktyczne). Chomsky zauważył, że nawet w ustalonym języku Istnieje wiele różnych sposobów na powiedzenie tego samego oraz jest wiele różnych konstrukcji zdania, za pomocą których można to powiedzieć. "Pies zakopał kość", "Kość została zakopana przez psa" itd. Chomsky skupił się na sposobach zmiany takiego prostego zdania w bardziej złożone, na przykład: "Ten głupi pudel, którego pani Barnes zawsze zabiera ze sobą na wakacje, właśnie zakopał kość, którą wyciągnął z sąsiedniego pojemnika na śmieci, na samym środku mojego klombu nagietków". Tutaj rzeczownik "pies" został zamieniony w zwrot rzeczownikowy "ten głupi pudel, którego pani Barnes zawsze zabiera ze sobą na wakacje", podobnie potraktowano kość, natomiast miejsce zakopania zostało przyklejone na końcu zdania, gdzie przedtem nie było nic. Sam zwrot rzeczownikowy dotyczący głupiego pudla ma własną strukturę gramatyczną i może zostać zbudowany z prostszych form w wyniku podobnych transformacji. Chomsky zestawia dozwolone transformacje, takie jak [w części tekstu dotyczącej gramatyki Chomsky'ego przyjęto oryginalne symbole angielskie (przyp. red.)]:

1 zdanie (S) –> zwrot rzeczownikowy (NP) + zwrot czasownikowy (VP)

2 czasownik (V) –> zwrot czasownikowy + zwrot rzeczownikowy

3 rzeczownik N) –> wyznacznik zwrotu (D) + rzeczownik

4 czasownik –> czasownik posiłkowy (A) + czasownik

5 wyznacznik –>ten, jakiś...

6 rzeczownik –> pies, pudel, nagietek...

7 posiłkowy –> będzie, może, musi...

8 czasownik –> kopie, zakopał, bierze, zabrała...

Teraz możemy, posługując się abstrakcyjnymi symbolami, powtarzać stosowanie tych reguł transformacyjnych w następujący sposób:

(zacząć tutaj) S

(reguła 1) NP + VP

(reguła 2) NP + V + NP.

(reguła 3) D + N + V + NP.

(reguła 3) D+N+Y+D+N

(reguła 4) D+N+A+Y+D+N

(reguły 5-8) Ten + pies + musiał + zakopać + tę + kość

Lingwiści ze szkoły Chomsky'ego robią sporo szumu wokół faktu, że tę konstrukcję można otrzymać na wiele różnych sposobów (na przykład zamiana kolejności stosowania reguł 5-8 prowadzi do 60 różnych wyprowadzeń), ale wynik zawsze można streścić w postaci prostego, uniwersalnego "diagramu drzewa", jak ten:

Natomiast każdy matematyk zauważy, że operacja oznaczona symbolem "+" ma właściwość łączności: (X+Y)+Z = X+(Y+Z), co prowadzi do tego samego wniosku. We wprowadzonej wyżej notacji ta reguła algebraiczna (łączność) została po prostu założona; trzecia linia analizy, w której wykorzystujemy regułę 2, powinna naprawdę mieć postać: NP+(V+NP), a do pozbycia się nawiasów potrzebujemy reguły łączności.

Te same reguły transformacyjne znajdują się w tle wielu różnych zdań. Na przykład identyczna struktura drzewa pasuje również do zdania: "Ta papuga musiała zakończyć ten eksperyment".

Z tego punktu widzenia składnia języka – jego gramatycznie dozwolone konstrukcje – redukuje się do zestawienia reguł transformacyjnych. Doprowadziło to do Interesującego pomysłu, że mimo iż każdy z ludzkich języków ma swoją własną, szczególną składnię, to może istnieć jedna, uniwersalna głęboka gramatyka leżąca u podstaw wszystkich języków – co z konieczności odzwierciedlałoby fizyczną organizację tej części mózgu, która obsługuje język. W analogii komputerowej, reguły transformacyjne mogłyby być wewnętrznym kodem maszyny dla języka.

W przedstawionym wyżej pomyśle musi być ziarno prawdy. Kiedy bowiem czytamy nonsensowne wierszyki, takie jak Dżabber-smok Lewisa Carrolla – na przykład ten fragment, który się zaczyna "Było smaszno, a jaszmlje smukwijne..." [zacytowano fragment tekstu w przekładzie Macieja Slomczyńskiego (przyp. dum.)] – to mamy bardzo silne wrażenie, że są one gramatycznie poprawne, a nawet że miałyby sens, gdybyśmy tylko wiedzieli, co oznaczają poszczególne słowa. Ale istnieje też wiele trudności. Język mówiony wydaje się zbyt elastyczny, by dało się go wtłoczyć w jakikolwiek układ sztywnych reguł: "Ee, Mabel, ten cholerny pudel znów bel w nagietkach – i ta cholerna kość, zakład, że to beł sąsiadów". W 1965 roku Chomsky był zmuszony do zmodyfikowania czysto składniowej natury reguł transformacyjnych i wprowadzenia elementów semantycznych; tzn. wbudowania znaczenia zdania do reguł gramatycznych. Wcześniej gramatyka miała być niezależnym systemem opartym na regułach, a znaczenie odrębnym działaniem interpretacyjnym (każde z tych działań jest wykonywane przez odrębne struktury w mózgu, w prostej, liniowej sekwencji); teraz każdy z tych procesów zależał od drugiego – to bardzo wyraźny przypadek współudziału, zwłaszcza jeśli pamiętać o tym, że oba procesy są rekurencyjne. Kiedy usiłujecie rozszyfrować jakieś złożone zdanie, może tak zawiłe jak to – ha, mówimy "zawiłe", ale może w rzeczywistości nie jest to odpowiednie słowo, może lepsze byłoby "niekończące się", lecz ono przecież naprawdę ma koniec, jak się sami przekonacie, gdy wreszcie do niego dotrzecie – no cóż, w każdym razie, chcieliśmy powiedzieć tyle, że wtedy dokonujecie rozbioru tego zdania, to takie staroświeckie określenie, niosące takie samo znaczenie jak ultranowoczesne słowo "de-konstrukcja", przynajmniej według semiologów czy semiotyków, czy jak tam się teraz oni sami nazywają, a więc rozbieracie zdanie, dochodząc do tego, co znaczy jakaś jego część, a potem, dopiero potem, możecie stwierdzić, czy to jest rzeczownik, czy czasownik, czy cokolwiek innego, i włączacie to do gramatyki transformacyjnej, żeby przejść przez następny etap, i w tym momencie wracacie znów do punktu wyjścia, więc rekurencyjnie dokonujecie rozbioru zdania, ustalając, co znaczy jego część, a potem – dopiero potem – możecie stwierdzić... no cóż, teraz się orientujecie, o co chodzi, a co zdumiewające, chwytacie sens tego idiotycznie nadmiernie zawiłego przykładu. Chociaż prawdopodobnie w tej chwili już nie pamiętacie, na co to miał być przykład. Wyjaśnia on między innymi, dlaczego nie mieliście żadnej trudności z dwoma różnymi znaczeniami słowa "beł" w skierowanym do Mabel zdaniu znajdującym się powyżej (daleko, daleko wyżej) – jedno z nich to zniekształcone słowo "był", a drugie: skrótowa forma słowa "kubeł".

Rozszerzeniem redukcjonistycznego podejścia Chomsky'ego i wariacją na jego temat jest teoria instynktu językowego propagowana przez Pinkera. Można ją uznać za kolejny etap w pomysłach Chomsky'ego dotyczących wrodzonej, ludzkiej gramatyki, do której pasują wszystkie ludzkie języki ojczyste, ponieważ mózg dziecka jest już tak "okablowany". To tak, jakby istniała tylko jedna marka komputerowa, jedna pozycja podstawowego sprzętu, ale zdolna do odtwarzania wielu alternatywnych programów – Word, WriteNow, Word Perfect, Wordstar, MacWrite... [są to znane starsze i nowsze programy do przygotowywania i edycji tekstów (przyp. tłum.)]. Wiele programów, które jednak mogą być skutecznie wykorzystane, tylko pod warunkiem że respektują głęboką strukturę samego komputera – maszyny.

Współcześni biolodzy zajmujący się rozwojem strasznie się irytują, słysząc wyjaśnienia tego typu – a jeśli nie, to powinni, ponieważ pachną one sposobem myślenia odrzuconym przez nich już bardzo dawno temu, który zwano preformacjonizmem. W swej pierwotnej postaci było to przekonanie, że wewnątrz komórek jajowych (według "owistów", jak Harvey) lub w plemnikach (według "animalkulistów", jak Dalenpatius) istnieje maleńki homunkulusik, miniaturowa wersja przyszłej osoby, która tylko czeka na możliwość rozwinięcia się w makroprzestrzeni. Wewnątrz homunkulusa, jedno w drugim, jak rosyjskie matrioszki, znajdowało się potomstwo, subhomunkulusy, subsubhomunkulusy... Jedna z odmian tej teorii posuwała się tylko o kilka pokoleń w głąb, do atomów; kiedy dorosną te puste homunkulusy, to oczywiście będą bezpłodne i nadejdzie koniec świata. W pewnym sensie w tym sposobie myślenia kryje się próba "rozwinięcia" procesu rekurencyjnego w pojedynczy, liniowy łańcuch, a biolodzy słusznie uznali to za bezzasadne, jeśli nie wprowadzające w błąd, zagmatwanie stosunkowo prostego pomysłu. Wprowadza ono w błąd po części dlatego, iż zakłada, że każde zjawisko musi istnieć już wcześniej w szczątkowej, lecz potencjalnie kompletnej postaci w jakimś poprzedniku. Nic nigdy nie może się rozpocząć, wszystko sięga wstecz, w nieskończoność, do rzeczy tego samego rodzaju, nawet jeśli przybiera inną formę: to znowu "żółw na żółwiu i tak do samego końca".

Niestety, mimo że biologom świtała pewna myśl, to jednak nie dostrzegli metaprzesłania, według którego tak samo można się bawić z każdym procesem rekurencyjnym i na ogół jest to równie bezzasadne i wprowadzające w błąd. Ostatnia inkarnacja urojenia preformacjonistycznego to milutkie wyjaśnianie złożoności dojrzałego organizmu w kategoriach złożoności jego DNA. W tym poglądzie – powszechnym wśród biologów – złożoność dojrzałego osobnika była tam od zawsze, zakodowana w DNA jego jaja, a więc w rzeczywistości nie następuje żaden prawdziwy rozwój, nie dochodzi do żadnego stawania się złożoności. A przecież nie jest możliwe, by cala złożoność jakiegoś organizmu była zakodowana w jego DNA. Na przykład informacja zawarta w całym genomie człowieka nie jest wystarczająca do zakodowania wzajemnych połączeń w ludzkim mózgu; a jedno rosnące pióro jest bardziej złożone, przy stosowaniu dowolnej skali złożoności, niż grupka komórek na żółtku kurzym, z których rozwija się cały kurczak.

Ale co to wyjaśnienie preformacjonistyczne ma wspólnego z opanowywaniem języka przez dziecko? Żeby na to odpowiedzieć, musimy najpierw powiększyć naszą przestrzeń fazową, uwzględniając inne skłonności dziecka. Jak to się dzieje, że dziecko się uśmiecha, rozpoznając twarz matki? Zwykle przypuszcza się, że w układzie mózg-oko niemowlęcia istnieje prosty obwód niskiego rzędu, który rozpoznaje parę oczu i kształt ust. Możemy w to łatwo uwierzyć, ponieważ wszyscy się tym posługujemy: w Intemecie ":-)" oznacza szczęśliwy, a ":-(" – smutny. (Popatrzcie z boku). Już po krótkim zastanowieniu dochodzimy jednak do wniosku, że nie może istnieć żaden prosty obwód o takiej funkcji: musi to być obwód wysokiego rzędu. Jest tak, ponieważ twarz jest rozpoznawana niezależnie od tego, na które miejsce siatkówki dziecka pada jej obraz. Dziecko ma wbudowaną niezawodną metodę rozwijania komórek nerwowych zgodnie z pewnym szczególnym wzorcem. Jedna z cech tego wzorca polega na tym, że konkretny zbiór sygnałów z siatkówki – kojarzonych z dowolną twarzą, nie tylko twarzą matki – wywołuje złożony ciąg zachowań, którego elementem jest uśmiechnięta twarz. Ten "uśmiech" istnieje głównie w umyśle patrzącego: dziecko po prostu kurczy pewne mięśnie twarzy. Uznawanie tego za pewien rodzaj uprzednio uformowanego "obwodu do rozpoznawania twarzy matki" nie jest specjalnie pomocne. Jego część może być bardzo ogólnym okablowaniem służącym do obsługi przekazów optycznych, część może być ulotnymi połączeniami w obszarze mózgu znanym pod nazwą wzgórze (ośrodka stwierdzającego między innymi przyjemność i wpływającego na stan mięśni twarzy), które w ciągu tygodnia zostaną zastąpione innymi lub wzmocnione, część może być obwodem, który przed chwilą regulował ruch oka lub tempo oddechu, i w istocie nadal wykonuje to zadanie równolegle z "uśmiechaniem się" – itd. W każdym razie, nie ma powodu do przypuszczeń, że w mózgu istnieje specjalny "narząd" do rozpoznawania matki, podobnie jak w samochodzie nie istnieje konkretna część do wjeżdżania nim w bramę. Tak samo jest z narządem rozpoznającym mowę, i tu pojawia się związek z językiem. )

W mózgu znajduje się ogólny "wykrywacz cech". W samej rzeczy, zdolność wykrywania cech jest ogólną właściwością wielu rodzajów sieci neuronowych, włącznie – a może w szczególności – z sieciami wirtualnymi w komputerach. Pod warunkiem że umieścicie taką sieć neuronową w odpowiednim kontekście. Tym kontekstem jest "szkolenie". Narządy zmysłów generują dane – zmienne sygnały wejściowe. Odzwierciedlają one albo okazjonalne uporządkowanie przestrzenne, jak to jest w wypadku siatkówki, albo okazjonalne uporządkowanie czasowe, występujące w ślimaku błędnika w uchu. Takie uporządkowanie wskazuje na jakąś zewnętrzną cechę, która może się okazać niebezpieczna lub użyteczna; jednak w surowej formie to wszystko jest niemal zagłuszone czymś, co wygląda jak bałagan – wrażenie takie tworzą wszystkie znajdujące się wokół śmieci. Byłoby świetnie mieć do dyspozycji obwody zdolne do wyłuskania porządku z tego chaosu – no i proszę, właśnie w wykonywaniu zadań tego typu specjalizują się sieci neuronowe. Jak już wspomnieliśmy, sieci neuronowe wykonują te zadania, tylko pod warunkiem że zostały "przeszkolone". W symulacjach komputerowych "szkolenie" przeprowadza się, podając dane wejściowe i dłubiąc w połączeniach sieci: zmiany prowadzące do wzmocnienia reakcji pożądanych są zachowywane, pozostałe zaś – odwracane. W organizmie szkolenie może przebiegać zgodnie z dwiema zupełnie, innymi skalami czasu. Jedną z nich jest "szkolenie genetyczne" za pośrednictwem ewolucji, która zmienia to, co jest "okablowaniem" w organizmie. Druga skala, często pomijana, ale według nas mająca zasadnicze znaczenie, wiąże się z tym, że narządy zmysłów i obwody neuronowe służące do wydobywania cech z docierających do nich sygnałów mogą być rekurencyjnie dostrajane podczas rozwoju pojedynczego organizmu. (Ewolucja również może powoli zmieniać procesy modyfikujące okablowanie w czasie rozwoju i warto pamiętać, że w żywym organizmie nic nie jest okablowane całkiem na stałe).

Te komórki nerwowe w mózgu niemowlęcia, które są połączone z uchem wewnętrznym (nawiasem mówiąc, przesyłają one sygnały w obie strony: tak z mózgu do ucha, jaka z ucha do mózgu), otrzymują sygnały dotyczące równowagi, przyspieszenia i przyspieszenia kątowego na długo przed przyjściem dziecka na świat. W miarę rozwoju organizacja komórkowa dziecka staje się zdolna do reagowania na te bodźce, więc nie ma w tym nic dziwnego, Jeśli na odpowiednie obwody neuronowe zarodka zostanie nałożona pewna organizacja funkcjonalna. Trochę dziwniejsze, lecz nadal prawdopodobne, jest to, że jeszcze przed narodzinami obwody neuronowe zostają tak świetnie dostrojone, że z otaczającego szumu niemal bezbłędnie wychwytują słowa. Umiejętność ta musi wynikać z ogólnych właściwości takich sieci neuronowych – ale również z określonych możliwości tych właśnie sieci, ponieważ porównywalny obwód u szympansa tego nie potrafi. Proces ten trwa po narodzeniu: z fizycznego punktu widzenia wydaje się, że polega on na tym, iż mózg niemowlęcia traci wiele połączeń neuronowych, zupełnie jakby zaczynał od potencjalnej zdolności nauczenia się wszystkich możliwych wzorców, ale ograniczał się tylko do tych, które występują w jego własnej kulturze. To znów Ponury Siewca, ale tym razem już nie tak bardzo ponury, chyba że jesteście połączeniem komórek nerwowych. Całkiem sporo koniecznych połączeń, wrażliwości i specjalizacji pojawia się dzięki zwyczajowym oddziaływaniom z matką, zabawkami, widzeniem własnych palców i "słyszeniem" tych dziwnych, wysokich dźwięków, jakie dorośli wydają, zwracając się do małych dzieci (jak czułe gruchanie). Istnieją takie okresy – rozwojowe "okna" – podczas których pewne umiejętności muszą powstać: jeśli nie powstaną, to później nie będą mogły być rozwijane; Taką umiejętnością jest język i wydaje się, że dziecko nie mające kontaktu z ludzkim językiem do wieku dziesięciu czy dwunastu lat nigdy nie będzie nim władało – może będzie się nim posługiwało w postaci szczątkowej z zasobem słów, którego wstydziłby się trzylatek.

A zatem kiedy się rodzimy, nie mamy określonego "narządu językowego": musimy go sobie budować podczas rozwoju, nieustannie go wykorzystując. Ponownie Moties Nivena i Pournelle'a zrozumieliby ten proces lepiej niż ludzie inżynierowie. Ten rodzaj wyposażenia "zrób to sam" sprawia, że punkt widzenia preformacjonistów – nawet preformacjonistów DNA-jest niewłaściwy. Nasz DNA nie określa obwodu do rozpoznawania matki czy specjalnego narządu rozpoznawania mowy. Raczej jesteśmy takim typem zwierzęcia, u którego – gdy jego mózg jest stymulowany w zwykły kulturowy sposób i kiedy wykorzystuje właściwości komórek nerwowych prowadzące do wykrywania cech – buduje Się własny sposób widzenia matki i uczenia się języka. Ostateczne połączenia i obwody neuronowe będą w szczegółach różne, odmienne u każdego z nas.

Umiejętności językowe Zaratustran rozwijały się, rzecz jasna, inaczej od naszych.

Okłamujący dzieci: Ze zdumieniem stwierdzam, że u tych ludzkich stworzeń mowa pojawiła się przed pismem.

Kłamiący dorosłym: Choć raz się z tobą zgadzam, Okłamujący kijanki. To naprawdę wyjątkowo nieoktymalne.

Od: Właściwie nie niepokoi mnie to na gruncie religijnym. Tylko wydaje mi się dziwaczne, żeby przyjmować odwrotną kolejność.

Niszczyciel faktów: Wyobrażam sobie, że to musiało mieć coś wspólnego z ich jednoumysłowoścłą, w połączeniu z brakiem Regulacji.

Kd: Znowu trzepoczesz do hipotez, Niszczycielu. Bardzo bym chciał, żebyś przestał to robić. A ponadto podkreślasz szczególne znaczenie Regulacji, choć ich rola w naszym społeczeństwie ogranicza się do rejestrowania konsensu, który Mistrz...

Nf [Ignorując go]: Nasz własny rozwój języka podążał oczywistym szlakiem, od związków chemicznych do pisma i do słowa skrzeczanego. Okłamujący dzieci, jak zwykle, zagmatwał i nadmiernie uprościł tę historię, ale w ogólnym zarysie miał rację.

Od: Jak zwykle.

Nf: Pierwotnie byliśmy podmądrymi protozaratustranami, ledwo zdolnymi do graffitowania jakiegoś przesłania, bądź dwóch, na naszych szczątkowych Regulacjach. Ale czystym zbiegiem okoliczności...

Kd: Który niewątpliwie stanowił przejaw działania oktymizmu na jego niewyrażalny sposób...

Nf: Nasze prymitywne Regulacje reagowały na chemiczne przesłania naszych odchodów, pokazując wizualne wzory. [Na stronie, do Okłamującego dzieci]: To dlatego, że ich skóra przypomina wyświetlacz ciekłokrystaliczny i jest wysoce wrażliwa na wibracyjne widma cząsteczek organicznych. [Kontynuuje.] Nic dziwnego, że w związku z istniejącymi zależnościami chemicznymi objawy na skórze całkowicie się zmieniały zależnie od osadzanych związków chemicznych. Na przykład gdy Regulacje cierpiały z braku trupiego-soku, ich skóra robiła się różowa. Kiedy miały nadmiar wyciągu-z-pyłków-kwiatowych, ukazywała się na niej oktagonalna quasi-sieć lawendowych plamek, i tak dalej. Jedynie za pomocą superkomputerowego modelowania biochemii Regulacji zdołaliśmy uchwycić odpowiedniość między stanem chemicznym i wizualnym wzorem; ale to, oczywiście, nie stanowiło żadnej trudności dla ewolucji, która po prostu wykorzystywała istnienie takiej odpowiedniości. Protozaratustranie z zenetyczną tendencją do dostarczania dodatkowych porcji trupiego-soku, kiedy ich Regulacje robiły się różowe, stworzyli prosperującą symbiozę, a pozostali nie.

Kd [Ze znużeniem]: Oczywiście.

Nf: A zatem doszło do wspólniczej współewolucji, w której proto-zaratustranie nauczyli się reagowania na wizualne wzory pojawiające się na skórze Regulacji, a na skutek tego wzory te nabrały "znaczenia". A propos, to fascynujące, jak komunikacja i znaczenie współdziałały w wyniku... Oczywiście Regulacje również współewoluowały, zwiększając wyrazistość i różnorodność swoich wzorów.

Od: I tak w naszej kulturowej przestrzeni fazowej powstało pismo!

Nf: Cóż, tak/nie (któreś skreślić). Jak zwykle nadmiernie upraszczasz. W tajemny sposób powstał potencjał dla pisma, ale samo pismo się nie pojawiło, ponieważ protozaratustranie nie rozumieli jawnie tego, co robili.

Od: Och. A wiec jak sprawili, że symbolizm wizualny stał się jawny?

Nf: Przypomnij sobie, że nasza planeta cierpiała z powodu bezprecedensowej serii katastrof klimatycznych – to dzięki temu nasi przodkowie zastąpili mniej adaptowalne protosymbłonty. Czasy były ciężkie, bardzo ciężkie. Ale z rzadka pojawiała się obfitość.

Gonlący choroby: Taka jak obfitość trupów?

Nf: Właśnie. Nadmiar trupiego-soku na tyle duży, że nasi czcigodni przodkowie pociągali trąbami z jadoici. Żywotnie ważne zasoby, zbyt cenne, by je zmarnować. Wyobraźcie to sobie. Na całej planecie Regulacje robiły się różowe z powodu niedostatku trupiego-soku, podczas gdy tam, na wietrznych równinach, leżało mnóstwo trupów. A proces uczenia się zaczął się umacniać, więc tu i tam kilku protozaratustran wyruszało na zewnątrz, na poszukiwanie trupów.

Mistrz: Co w owym czasie nie było wcale trudnym zadaniem.

Nf: No właśnie, Mistrzu. Grupy obejmujące czterech lub pięciu członków, którzy nauczyli się ze sobą współpracować, radziły sobie znacznie lepiej niż grupy liczące dwóch czy trzech, a w końcu wszystkie zbiegły się do liczby oktymalnej, którą początkowo była siódemka, przygotowująca drogę do ostatecznej, doskonałej ósemki, jak już widzieliśmy. Ale to była dygresja. Istotne, by sobie uświadomić, że właśnie w tym czasie jedynym środkiem komunikowania" się były Regulacje.

Od: Och! To musiało być niewygodne.

Nf: Bezwzględnie. Była sobie, na przykład, grupa trzech protozaratustran oddalona o, powiedzmy, wiele furloków od swych własnych Regulacji, która trafiała na ślicznego soczystego trupa; nagle każdy z członków musiał wydać instrukcje pozostałym. Więc pędem wracali do Regulacji i graffitowali na nich swoje przesłania...

Kd: A zanim znów pojawili się na miejscu, jakaś inna grupa już zwinęła im trupa.

Nf: Właśnie. A dlaczego? Bo ta inna grupa wymyśliła technikę grafostopy.

Od: Co takiego?

Nf: Rozwinęli w sobie, zupełnie przypadkowo, zdolność tworzenia wzorów odcisków stóp w błocie – wzorów, które po okresie ewolucyjnej konwergencji odpowiadały w pewien arbitralny, lecz powszechnie akceptowany sposób, wzorom pojawiającym się na ich Regulacjach. Na przykład odcisk v^v różowemu.

Od: Jejku! To dlatego piszemy to w ten sposób!

Kd [Odsuwając go na bok]: Ale dlaczego używali błota?

Rębacz drewna: Bo za pomocą ryjka potrafili odcinać najwyższą warstwę błota i zostawiać ją do wysuszenia, w ten sposób powstawał zapis, który mogli zanieść do Regulacji, do przechowywania na stałe.

Nf: Tak. I jeszcze ponieważ stworzenia z płaskimi stopami, które się wszędzie kręcą, muszą zostawiać jakieś ślady. W takim razie, jako że dla naszych przodków komunikowanie się ze sobą bez konieczności wracania do Regulacji było ewolucyjnie korzystne, rozwinęli w sobie metodę, która pozwalała im tak właśnie robić. To była najwcześniejsza forma pisma – grafostopa. W rezultacie zaczęli od zewnętrznej pętli sprzężenia zwrotnego, w której pośredniczyły Regulacje, i dokonali jej uwewnętrznienia. Wkrótce kod grafostopy stał się niesłychanie wyrafinowany.

Kd: Zatem tak rozwinęliśmy język pisany. A co z mówionym?

Nf: Ten, naturalnie, pojawił się później, jak należało oczekiwać: systemy wyrafinowane są zawszę prostsze i rozwijają się później. Najwyraźniej – i tu muszę przyznać, że jest to czyste przypuszczenie...

Wykonawca rozrywek: W przeciwieństwie do wszystkiego, co nam opowiadałeś do tej pory?

Nf: Jak powiedziałem, najwyraźniej nasi przodkowie, człapiąc po błocie, wydawali z siebie nic nieznaczące piski. Nieszkodliwy wyraz radości. Ale wtedy część grup przeszła na nocny tryb życia, żeby skuteczniej konkurować o trupy, które pojawiały się, gdy było ciemno. Ich członkowie, nic nie widząc, nie mogli używać grafostopy. Zatem świadomie i celowo wymyślili kod werbalny – dźwiękową reprezentację grafostopy.

Od: Wynaleźli układ pisków, który reprezentował pismo!

Nf: Właśnie.

Od: A potem słowo piszczane przyjęło się także w innych grupach, ponieważ, po ciemku czy nie, to działało nawet wtedy, kiedy nie było błota!

Wr: Tak. Był to system samobłotny.

My twierdzimy, że mózg rozwinął wyższe umiejętności, takie jak świadomość, by sobie poradzić z zagadnieniem wykrywania cech, a przy okazji powstały wzajemnie powiązane procesy o swoistej strukturze, które nazywamy umysłami. Wśród najbardziej interesujących i najważniejszych cech środowiska wczesnego protoczłowieka – a właściwie środowiska każdego odpowiednio złożonego zwierzęcia – są inne zwierzęta. Zatem nasze mózgi powinny wykazywać ślady skłonności do uprzywilejowanego postrzegania zwierząt-jako-cech. Paul Shepard w książce Thinking Animals (Zwierzęta myślące) podaje trafne argumenty na rzecz takiego sądu. Zwraca uwagę, że wszystkie ludzkie kultury wykorzystują zwierzęta w bajeczkach dla najmłodszych. Kultury miejskie zastępują prawdziwe zwierzęta, których dzieci może nigdy nie widziały, pluszowymi misiami (Stany Zjednoczone), podobiznami psów (Meksyk), posążkami kotów (Egipt) czy torbaczami (brytyjska telewizja). Nasze kultury są przeniknięte symbolami zwierzęcymi, ponieważ symbole te służą nam do reprezentowania cech charakteru. Dla ludzi z Zachodu lis oznacza chytrość lub przebiegłość, sowa jest mądra, kurczak nieśmiały, wilk gwałtowny i chciwy, a prosięta... małe i prosiaczkowate. Z kolei dziecko Inuitów [społeczność łowiecko-zbieracka żyjąca w strefie polarnej, lepiej znana pod nazwą Eskimosi (przyp. tłum.)] postrzega lisa jako odważnego i szybkiego. W naszych bajeczkach lis jest czarnym charakterem, ale w bajkach Inuitów lis to bohater pozytywny. W żadnym z tych przypadków nie chodzi, oczywiście, o prawdziwego lisa. Lis w bajce jest wykorzystywany do przedstawienia cech charakteru, cech ludzkiego zachowania. To nie lis jest przebiegły: ty uczysz się rozpoznawać przebiegłość jako sposób postępowania bajkowego lisa. Tak oto owa wczesna forma kulturowego symbolizmu wpoiła wszystkim ludziom Zachodu przekonanie, że nie można ufać istotom "o lisim wyglądzie".

Sowa, papuga, lew, mysz, każde z tych zwierząt obdarzyliśmy uświęconą przez czas cechą charakteru – do tego stopnia, że mimo naszego wyrafinowania trudno nam uwierzyć, że sowy są głupie, papugi dysponują szerokim repertuarem bardzo elastycznych zachowań, a lwy są leniwe, raczej ostrożne niż odważne i pozostawiają trudne oraz niebezpieczne zajęcia lwicom, natomiast myszy są odważne do granic absurdu. Zatem istnieje dysonans między zwierzęcymi symbolami a prawdziwymi zwierzętami. Jednak wykorzystywanie tych symboli w kulturze, od heraldyki po polowania, od pluszowych misiów po zabawki-dinozaury, wskazuje, w jak dużym stopniu nasze umysły są wypełnione zwierzęcymi skojarzeniami. Shepard sugeruje, że my budujemy nasze umysły za pomocą tych zwierzęcych symboli, przy czym maszyny budowlane przybierają postać bajek dla dzieci, a rolę operatora maszyn gra matka. W tym kontekście zapewne ma znaczenie to, że na prawie wszystkich malowidłach jaskiniowych są przedstawione zwierzęta, i bardzo kuszące jest uznanie ich za symbole ewolucji ludzkiego umysłu, współistniejące z wczesnymi etapami rozwoju protojęzyka; za oznakę stopniowo coraz szybszego wzrostu eksteligencji, współdziałającej z rosnącą zdolnością wprowadzania do naszych umysłów takich zmian, które dopasowałyby je do preferencji naszej kultury.

Sztuczka, jak zwykle, polega na stworzeniu rusztowania umożliwiającego rozpoczęcie procesu rekurencyjnego. Już po pierwszym cyklu pętli rekurencyjnej proces ten będzie się samorzutnie komplikował, ilekroć jest to możliwe i prowadzi do korzyści ewolucyjnych. Zatem gdy sztuczka z językiem już wystarczająco osadzi się w genach i kulturze, zacznie się rozwijać i rozrastać. Język "wkablowany" nie mógłby dostatecznie szybko dostosowywać się do wymogów zmiennej kultury; w istocie spowodowałby stagnację kultury. "Kultura" po prostu nie zdołałaby ruszyć z miejsca, gdyby język był wbudowany w formie okablowania. Toteż ludzkie dzieci muszą się nauczyć języka od ludzi, którzy je otaczają.2 Tym, co może być wkablowane, jest wyposażenie konieczne do uczenia się i skłonność do jego wykorzystywania. Współczesne ludzkie dzieci doprawdy świetnie sobie radzą z budowaniem własnych umysłów na podstawie takich kulturowych wskazówek i stały się zdumiewająco biegłe w uczeniu się języków "od podstaw", w tempie mniej więcej jednego nowego słowa na godzinę, dzień w dzień, aż do osiągnięcia wieku około dwunastu lat.

Struktura języka ewoluuje we współudziale z kulturą, a jego forma gramatyczna ulega zarówno wpływom tradycji kulturowych i sposobów mówienia, jak i struktury mózgu. Składnia (forma) i semantyka (znaczenie) w sposób nieunikniony są wspólnikami; wszelka próba kompletnego oddzielenia ich od siebie musi zakończyć się porażką. Język ludzki działa tylko wtedy, kiedy ułatwia porozumiewanie się umysłów. Gdy badamy język, a zwłaszcza "najważniejsze", czyli znaczenie języka, zakładamy, że możliwy jest tylko jeden prawdziwy przekład – rekurencyjna sekwencja zdarzeń rozgrywających się w jednym umyśle. Jest to założenie wprowadzające w błąd, jak to pokazuje George Steiner w eseju Extra-Territoriol (Ekstraterytorialny): głosi on chwałę Vladimira Nabokova (znanego przede wszystkim jako autor Lolity) za to, że był zdolny do spojrzenia na niemiecką ideę z rosyjskiej perspektywy i przetworzenia jej na zupełnie nową ideę w amerykańskiej odmianie angielszczyzny. Wszyscy amerykańscy czytelnicy mieli jednak skojarzenia i sposoby rozumienia zupełnie odmienne od tych, które Nabokov wykorzystał, konstruując swoje dzieło – chociaż jesteśmy gotowi uwierzyć, że jego piękne frazy we wszystkich umysłach spotykały się z podobnymi myślami. Jesteśmy gotowi do zastanowienia się nad zdarzeniami w umyśle Nabokova – cóż za zdumiewająca seria impulsów elektronicznych musiała się w nim pojawić, cóż to za niezwykły poziom organizacji! Ale nie jesteśmy gotowi uwierzyć, że amerykańskie idiomy są właściwym sposobem wywoływania rosyjskich myśli. Język niesie ładunek kulturowy, co widać nie tylko w kwestiach oczywistych, jak w sytuacji, gdy słowo pavement w Wielkiej Brytanii oznacza to coś z boku, wykorzystywane przez pieszych, a w Stanach Zjednoczonych – jezdnię, jego zaś "poprawne" tłumaczenie brzmi: sidewalk. Wybierając przykład w dość losowy sposób, z półek zawierających tysiące tomów zdejmujemy, a następnie otwieramy na stronie 63 książkę Jamesa Gleicka Genius: Richard Feynman and Modern Physics (Geniusz: Richard Feynman i fizyka współczesna) i znajdujemy taki fragment: "Wchodząc na poziomie salonu do stojącego przy Bay State Road domu, stanowiącego siedzibę oddziału Phi Beta Delta, student mógł zatrzymać się w pokoju frontowym, którego wielkie, wykuszowe okna wychodziły na ulicę, lub przejść wprost do jadalni, gdzie przez cztery lata Feynman jadał większość swych posiłków*. To tekst wyraźnie amerykański: nie tylko z powodu pisowni słowa "salon" [w oryginale: parlor, w wersji brytyjskiej: parlour (przyp. tłum.)]. Wszystko zdradza "Phi Beta Delta", najwyraźniej stowarzyszenie studenckie. Obrazy i skojarzenia, jakie ten fragment budzi u Amerykanina, zwłaszcza Amerykanina z wykształceniem uniwersyteckim, będą nieporównanie bardziej wyraziste niż reakcje jakiegokolwiek Europejczyka (którego wyobrażenia o życiu stowarzyszeń studenckich, jeśli w ogóle je ma, zostały ukształtowane na podstawie hollywoodzkich filmów). Porównajcie z tym: "Czarownicy nerwowo zaszurali stopami spowitymi w błękitny zamsz. – Cóż – oświadczył Wrangler Senior – to fakt, że zeszłego wieczoru, ee, ja, to znaczy kilku z nas, przypadkiem mijało Załatany Bęben...". Co to jest Załatany Bęben? Z pewnością jakiś pub. "Wrangler Senior" to akademicki żargon Cambridge, co lokuje całą scenę na uniwersytecie w stylu brytyjskim, ze wszystkimi tradycjami, jakie panują w takich miejscach; napisaliśmy o "błękitnym zamszu" po to, żeby wprowadzić Was w błąd, ale i tak przejrzeliście nasz podstęp, nawet tego nie zauważając. Ów uniwersytet to naprawdę Niewidzialny Uniwersytet w mieście Ankh-Morpork, a fragment ten pochodzi z Soul Musie (Muzyka duszy) Terry'ego Pratchetta, brytyjskiego autora zabawnych książek fantastycznonaukowych. Co oczywiście wyjaśnia sprawę "czarowników". Teraz już wszystko wiecie.

Umysł każdego z nas, leksykon każdego z nas powstał w inny sposób; powstał w mózgu o innych połączeniach neuronowych – pamiętajcie o tej dziesięcioprocentowej różnicy w allelach, która sprawia, że każdy z nas jest genetycznie odrębną jednostką, toteż nie możemy "kopiować" naszych myśli, nawet w ramach "tego samego" języka. "Wiem, co mówię, ale nie wiem, co słyszysz". Mimo że jest to rozwiązanie niezadowalające, stanowi podstawę naszego społeczeństwa i naszej cywilizacji. Paradoksalnie, nieprecyzyjna natura ludzkiego symbolizmu lingwistycznego może w rzeczywistości wzmacniać naszą zdolność tworzenia nowej eksteligencji: podobnie jak to się dzieje z losowymi mutacjami – "błędami" kopiowania – dzięki którym fenotypy są płynne i otwierają nowe możliwości ewolucyjne, zatem myślowe "błędy transkrypcji" mogą podsuwać nowe idee. Eksteligencja nie jest jedynie stałym, plemiennym archiwum. Jej główna cecha, która sprawia, że warto wymyślić opisujące ją słowo, polega na tym, że eksteligencja funkcjonuje w dwie strony. Nie jest to zaledwie bierny odbiornik ludzkiej wiedzy. To siła napędowa, która może wpływać na nasze zachowania. Jeśli potrzebujecie przykładu, to pomyślcie o Kapitale Karola Marksa lub o Biblii.

Związek między informacją, złożonością i znaczeniem jest bardzo delikatny. Dzieje się tak dlatego, że język sprasowuje złożone idee w proste jednostki – koduje cechy w przestrzeni idei. Każdy język dokonuje własnego wyboru cech; jak ponoć protestował pewien amerykański generał: "Tym Rosjanom nie można ufać – oni nie mają słowa na określenie detente". l istnieją niesłychane różnice dotyczące tego, w jak dużym stopniu cechy wybrane w danym języku pasują do cech prawdziwego świata. Nawet gdy dwie osoby mówią "tym samym językiem", przekazywane komunikaty mogą być niewłaściwie rozumiane: ile razy wpędziliście się w kłopoty z powodu nieodpowiedniego zrozumienia Waszych słów przez kogoś innego? Języki komputerowe są inne: mają taki poziom matematycznej precyzji, który umożliwia doskonałe "tłumaczenie" jednego na drugi. W tym wypadku mamy na myśli przenoszenie informacji z maszyny na maszynę; zdecydowanie nie mówimy o komputerowym tłumaczeniu jakiegoś ludzkiego języka. (To na wszelki wypadek, gdybyście niewłaściwie nas zrozumieli. Widzicie, jak łatwo może to nastąpić. Jak łatvp można się uchwycić słowa, nie zastanawiając się, jakie może ono mieć znaczenie. Politycy ciągle wykorzystują tę technikę, by oskarżać swych oponentów o wypowiadanie czegoś, czego tamci w ogóle nie mieli na myśli).

W jaki sposób cechy przedostają się do języka? Jest to kolejny piękny przykład współudziału, cieszący się tytułem "ontyczne hałdy". Przypuśćmy, że przybywa do was kupiec z nowym rodzajem topora, który przywiązuje się do kija, zamiast trzymać go w dłoni. Żeby rozróżnić stary i nowy topór, kilka osób zaczyna mówić, że jeden to "topór--ręka", a drugi: "topór-kij". Potem potrzeba Im nowego słowa na ów specjalny kij. No cóż, używa się go zamiast ręki, nieprawdaż? Nazwijmy go więc rękojeścią. Po dwóch czy trzech rozmowach słowa "topór--ręka" i "rękojeść" wchodzą do słownika. Inni ludzie podchwytują je, bo tak jest łatwiej mówić o nowych przedmiotach. Ontologia to nauka o wiedzy, a słowa tego rodzaju mogą być uznawane za "hałdy wiedzy" – stąd termin "ontyczne hałdy", który, tak się składa, sam w sobie jest przykładem ontycznej hałdy. Język rozbudowuje się w wyniku tworzenia ontycznych hałd, w procesie, w którym każde słowo zostaje obficie okraszone rozmaitymi dziwnymi skojarzeniami. Słowa nie są biernymi, abstrakcyjnymi symbolami: kapią z nich znaczenia, a eksteligencja dobrze to sobie uświadamia, nawet jeśli poszczególne jednostki o tym zapominają.

W rezultacie struktura języka ma bardzo subtelny charakter, jednak pomysł, że to jego formalna struktura jest naprawdę Istotna, wprowadza, być może, w błąd. Myślimy tu o rozważaniach, jakie zamieścił Gregory Bateson w Mind and The Unwerse (Umyśl i Wszechświat). Początkowo opisuje on język jako coś w rodzaju chemii – rzeczowniki, czasowniki, przymiotniki i przysłówki są atomami języka; gramatyka dostarcza reguł "wiązaniom chemicznym", które rządzą ich łączeniem; istnieją tam różne poziomy i metapoziomy, reguły dla zdań, przypominające związki chemiczne, a reprezentujące lub zamykające w sobie różne idee. Akapity są cząsteczkami materii, rozdziały to kawałki przeznaczone do transmisji całych hufców idei, na wielką skalę... aż po to, co Bateson uważał za poziom najwyższy ze wszystkich: zderzenie faktu i fikcji. Jak zauważył, gdy ktoś zostaje postrzelony w przedstawieniu teatralnym, to nikt z widzów nie usiłuje dzwonić po policję. Na wyższym poziomie istnieją metametametajęzykowe wskazówki, że całe zdarzenie jest nierzeczywistym przedstawieniem teatralnym, a Bateson lirycznie opiewa tę najwyższą funkcję języka. A potem, naprawdę zadowolony z tego, co napisał, opowiada, jak to się sam nagrodził wyprawą do zoo. Zaraz za bramą natknął się na klatkę, w której dwie małpy bawiły się w walkę... Nagle cały jego schemat został odwrócony. Małpy nie miały żadnych czasowników, żadnych rzeczowników, żadnych przymiotników l żadnych przysłówków – ale doskonale rozumiały, co to znaczy "udawać". Dla Batesona rozróżnienie fikcji i faktu stało się w ten sposób podstawą języka, jego najgłębszym źródłem, a nie jego najwyższym osiągnięciem. Podobnie "głęboki" poziom rzeczowników i czasowników stał się w istocie najwyższym poziomem abstrakcji.

Zatem małpy rozpoznają fikcję; jednak z językiem nie radzą sobie już tak dobrze. Naszym krewniakom, szympansom, dość łatwo przychodzi przyswajanie sobie zwyczajów obowiązujących jednostki, wspólnych obyczajów i zasad uprzejmości swej własnej lokalnej grupy, a historia młodego szympansa bonobo o imieniu Kanzi pokazuje, że do pewnego stopnia mogą się one nauczyć także zestawu zupełnie innego, takiego jak nasz. Szympansy mają jednak zdumiewająco ograniczone umiejętności lingwistyczne, co stwierdzamy nawet wtedy, gdy próbujemy uczyć te naprawdę bystre. Szympans, który w nagrodę podał swej nauczycielce kawałek selera, właśnie dlatego tak poruszył jej sercem, że taki poziom uogólnienia – ona mnie wynagradza, kiedy wykonam jakieś zadanie, więc ja powinienem ją wynagrodzić, gdy jej się coś uda – jest u szympansów nieoczekiwany. Jeśli natomiast ludzkie dziecko po kilku latach nie doszło do wykształcenia tej umiejętności, raczej powinniśmy zacząć się martwić, chociaż dumnych rodziców mogą równie silnie wzruszyć pierwsze oznaki jej rozkwitania. W dzisiejszych czasach prawie wszystkie dzieci łatwo uczą się języka i szybko chwytają kulturowe wskazówki (chociaż nie zawsze te, które zdaniem swych rodziców powinny chwytać). Pewne patologie umysłowe, takie jak autyzm, wydają się związane z niedostatkami tej umiejętności lub błędami w kierowaniu nią.

Eksteligencja to coś znacznie więcej niż język, ale język jest tym wielkim wynalazkiem, który zapoczątkował eksteligencję. Kolejnym składnikiem" są rytuały kulturowe. John W. Campbell, autor książek fantastycznonaukowych i wydawca, wysunął hipotezę – którą zaczerpnął od antropologa Lloyda Morgana3 – że kontrolujemy swoją własną ewolucję, kontrolując ewolucję naszych kultur, oraz że współczesnych, antropologicznych dowodów na to, że tak właśnie jest, dostarczają nowoczesne praktyki związane z rytuałem osiągania dojrzałości, które istnieją zarówno w społeczeństwach pretechnlcznych, jak l technicznych. Według Campbella podstawowa struktura takiego rytuału polega na tym, że doprowadza on do konkurencji między symbolicznym, kulturowo określonym zagrożeniem a reakcją Instynktowną, taką jak lęk przed ogniem lub zranieniem czy trucizną. W dzisiejszych czasach znacznie częściej jest to lęk przed niepowodzeniem, przed utratą twarzy we własnym środowisku: wymyśliliśmy lub przyswoiliśmy sobie emocję upokorzenia, która służy jako worek do przechowywania tych wszystkich symbolicznych niepowodzeń. Rytuał osiągania dojrzałości wymaga znalezienia równowagi między bólem rzeczywistym a duchowym: testem na prawdziwe 'człowieczeństwo jest upewnienie się, iż lęk przed cierpieniem duchowym jest tak silny, że jak przyjdzie co do czego, to wybierze się ból realny. Chłopiec, który ucieka przed rytualnym upokorzeniem, gdy zbliża się do niego nóż służący do obrzezania, nie może zostać przyjęty do plemienia w roli prawdziwego dorosłego, dojrzałego do posiadania potomstwa; w bardzo realnym, kulturowym sensie jest on "nie (w pełni) ludzki". Cl, którzy odmawiają wypicia okropnego środka wymiotnego lub sprzeciwiają się seksualnym atakom ze strony starszych mężczyzn, są odsuwani do następnej ceremonii odbywającej się za rok, skazywani na wygnanie, a nawet zabijani: tak czy inaczej, się nie rozmnażają. Nawet współczesne praktyki, takie jak całkowicie zrytualizowana żydowska uroczystość bar miewa, nadal służą temu samemu celowi, chociaż dziś żaden z chłopców nie "oblewa". W gettach, a także w bardziej tradycjonalistycznych społecznościach, w których rodzice wybierają żony swym synom, a mężów – córkom, ten rodzaj rytuału stanowi główną metodę oceny "jakości" dziecka przez osoby spoza najbliższej rodziny. Samica pawia ocenia jakość pawiego samca na podstawie długości i wspaniałości jego ogona, a żydowska matka ocenia przyszłego zięcia na podstawie tego, jak czyta i się wysławia. Wszystkie antropologiczne programy telewizyjne, w których nieustraszona uczona antropolog zdobywa zaufanie jakiegoś plemienia i otrzymuje pozwolenie na sfilmowanie najświętszej świętości, nabierają nowego znaczenia. Chłopcy, a czasami i dziewczynki, są pętani więzami z traw, które mogą zerwać w mgnieniu oka, ale mówi się im, że są to nierozerwalne więzy duchów ich przodków. I leżą, spętani duchowo, czekając, aż rozpalone żelazo dotknie ich policzków lub jeszcze wrażliwszych części ciała. Oblewa ich pot, są najwyraźniej przerażeni – choć być może bardziej kamerami i reflektorami niż tymi rozpalonymi do czerwoności narzędziami – i demonstrują swą odwagę w ten sposób, że mimo wszystko przez to przechodzą. A my wszyscy, wraz z nimi, odczuwamy silne emocje będące, być może, echem uczuć wpojonych nam przez łych wszystkich naszych przodków, którym – podobnie zawieszonym w stanie równowagi – dane było zostać naszymi przodkami.

Niektóre z tych rytuałów spełniają, być może, jeszcze inną funkcję, która służy zademonstrowaniu własnej wyższości wszelkim innym zwierzętom z tej samej grupy, co prowadzi do korzyści związanych z rozmnażaniem. Tak demonstrowana wyższość polega na zdolności funkcjonowania mimo bardzo oczywistych dodatkowych utrudnień, które powodują wycofanie się z gry innych zawodników.4 Paw, ze swym dumnym i szalenie nieporęcznym ogonem, demonstruje taki właśnie rodzaj wyższości. "Patrzcie na mnie, jestem taki świetny, że potrafię funkcjonować, nawet mimo iż wszędzie muszę ciągnąć ze sobą to coś idiotycznego!". Samice pawia zauważają to – nie z wyboru, ale z powodu selekcji płciowej; zdolność ciągnięcia za sobą ogromnego, zupełnie zbytecznego ogona stanowi dobry sprawdzian jakości w doborze partnera, jest kolejnym przykładem Internalizacji zewnętrznej pętli sprzężenia zwrotnego. W społeczności ludzkiej mężczyźni uprawiają sporty kontaktowe, nadmiernie piją lub jeżdżą bardzo drogimi samochodami, żeby zademonstrować podobną niewrażliwość na dodatkowe obciążenia. Jared Diamond w Trzecim szympansie opowiada o koledze, który wypijał parafinę – zrób to samo, jeśli chcesz pokazać, że nie jesteś gorszy ode mnie. Aztekowie wykorzystywali rytuały, podczas których przyjmowano niebezpieczne Ilości narkotyków. I tak dalej. Gdy już uświadomimy sobie ten mechanizm społeczny, to codziennie możemy zauważyć tuziny przykładów.

Spieszymy dodać, że wiele z tych rytuałów nie ma już żadnego użytecznego znaczenia, a z pewnością nie ma go na przykład rytualne obrzezanie małych dzieci, ponieważ nie służy żadnym poważnym celom związanym z doborem czy nauczaniem z tego prostego powodu, że niemowlę nie ma żadnego wyboru, a zatem nie jest sprawdzane ani dobierane do jakichkolwiek zadań. Wiele z takich rytuałów stanowi niemodne zabytki, które – w oczach nowoczesnego człowieka – czasem wydają się barbarzyńskie, jedynym zaś celem selekcyjnym, jakiemu mogą służyć, jest dobór rodziców pod kątem ich gotowości do poddania swych dzieci praktykom wzmacniającym autorytet duchownych. Taki rodzaj doboru często jest selekcją samopodtrzymującą się: starsi mężczyźni są pewni, że dobrze na tym wyszli, a jeśli nawet nie, to za żadne skarby nie dopuszczą, by młodsze pokolenie uniknęło tego, co oni sami musieli znosić w bólu i lęku; często to właśnie starsze kobiety z największą ochotą i dumą wykonują rytualne obrzezania u dziewcząt. Ponadto starsi ludzie są bardziej skostniali, zastygli w kulturze – trudno im sobie wyobrazić rezygnację z rytualnych obrzędów. To może być powodem, dla którego takie rytuały nadal trwają w społeczeństwach technicznych, na przykład w formie naszych wieczorów kawalerskich, egzaminów akademickich, "znęcania się" nad dorastającymi chłopcami, otrzęsin w szkołach i na uczelniach, ceremonii inicjacyjnych młodzieżowych band ulicznych, żołnierzy l policjantów, czy nawet harcerzy – wszystko to pobrzmiewa echem tradycyjnych ceremonii osiągania dojrzałości.

Bajki dla dzieci i rytuały dojrzewania: te dwa główne sposoby kształtowania przez otaczającą nas kulturę – eksteligencję – rozwijającej się istoty ludzkiej, są wbudowane w całą masę innych wpływów kulturowych. Współudział przenikniętej daną kulturą matki i jej uczącego się kultury dziecka zaczyna się już od chwili pierwszego skrzyżowania ich spojrzeń, które wywołują pierwszy, słaby uśmiech. W istocie może on sięgać jeszcze wcześniejszego okresu, ponieważ dzieci znajdujące się w macicy prawdopodobnie słyszą dźwięki, a po bulgoczących odgłosach przewodu "pokarmowego własnej matki oraz po uderzeniach jej serca i świszczących odgłosach jej płuc następnym najczęściej słyszanym przez dziecko dźwiękiem jest głos matki. Ten szczególny związek trwa, podtrzymywany przez przytulanie, karmienie, szczególny sposób mówienia do niemowląt oraz specjalne ubiory, jak powijaki czy taśmy do krepowania stóp (w dawnych Chinach). Są też pieluszki l rytuały medyczne, takie jak szczepienia l regularne ważenie w przychodni.

Wszystkie te szczególne wpływy wywierane na rozwijające się dziecko tworzą matrycę eksteligencji, która kształtuje dziecko tak, by na każdym etapie rozwoju było sprawnym członkiem społeczeństwa. Podobnie jak istnieje właściwa kolejność zmian strojów noszonych przez rozwijające się dziecko, tak istnieje też ciąg kulturowych matryc, przez który trzeba przejść. Jeśli trzylatki Idą do przedszkola, to ten też pójdzie; jeśli siedmiolatki są wyrzucane z domu, żeby żebrać na ulicy, niech tak będzie; a jeśli umiejętność czytania i pisania jest uznawana za konieczność dla sprawnych ekonomicznie dorosłych, to powstanie specjalny zestaw upokorzeń dla tych, którzy w młodości nie będą sobie z tymi umiejętnościami radzili. Oczywiście nic z tego nie działa dokładnie tak, jak miało działać w planach, a ponadto nie jest wcale jednorodne w swych zastosowaniach czy skutkach – mimo to ten ogólny obraz jest prawdziwy we wszystkich ludzkich kulturach, jeśli przyjąć, że cała reszta jest taka sama.

Tę regularność o uniwersalnych podobieństwach we wszystkich kulturach, ale przy ogromnych różnicach parafialnych, nazwiemy – wykazując brak uszanowania – "zestawem-zrób-człowieka". To rekurencyjna okazja w snookerze, w której celem każdego pokolenia jest nie tylko wychowanie następnego pokolenia, ale i wychowanie tego następnego pokolenia tak, jak byli wychowani jego rodzice, żeby potem to pokolenie mogło wychować następne pokolenie, które z kolei... Z jednej strony proces ten, jak każdy proces rekurencyjny, zmienia się w miarę swego postępowania, ponieważ zbyt sztywny zestaw-zrób--człowieka "wyczerpałby pozycje" l okazja by się skończyła – nie w sensie niepowodzenia w wyprodukowaniu następnego pokolenia, ale z powodu niepowodzenia w przedłużeniu istnienia w nim kultury. Z drugiej strony zbyt elastyczny zestaw-zrób-człowieka nie wytworzy ludzi na tyle sprawnych, by byli zdolni do przekazania swego własnego zestawu-zrób-człowieka, l tak kultura się załamie. Jest to niełatwe zadanie balansowania na linie, dodatkowo utrudniane przez zmiany zachodzące w świecie zewnętrznym, które zakłócają tradycyjny sposób życia – wystarczy przypomnieć sobie libretto Skrzypka na dachu. Najtrwalszymi zestawaml-zrób-człowleka, wydają się te, które – przynajmniej w części – działają na metapoziomle, wpajają sposoby myślenia nadające się do stosowania w szerokim zakresie okoliczności; na przykład raczej: "tak właśnie spostrzega się okazję", niż "jesteś szewcem l w taki sposób robi się but" albo: "powinieneś pomyśleć o potrzebach innych ludzi", zamiast: "to nieprzyzwoite, by kobieta odsłaniała kostki, skoro to roznieca żądze u mężczyzn". W szczególności sztywne kultury przeniesione w to, co jest dla nich obcym l wrogim środowiskiem, przeżywają ciężkie chwile, usiłując przetrwać dłużej niż przez jedno pokolenie. Paradoksalnie, właśnie tym częściom kultury, które mają najmniejsze znaczenie praktyczne, łatwiej przetrwać niż tym, które straciły pierwotne odniesienie do codziennego życia. Wiele osób uważających się za dobrych katolików będzie więc trzymać figurkę Madonny w salonie, ale w sypialni będzie praktykować antykoncepcję, wielu zaś z tych, którzy sądzą, Iż są dobrymi chrześcijanami, w niedzielę pobożnie położy banknot na tacy w kościele, a od poniedziałku do soboty będzie bezwzględnie okradać swych bliźnich.

To nas prowadzi do religii: w szczególności do wszechogarniającego pojęcia Boga. Religia wywołuje silne emocje nawet u niewierzących: tworzy spójność w ramach jednej grupy kulturowej, ale często odpowiada za głębokie podziały między różnymi grupami kulturowymi. Wiara w bogów sięga wstecz równie daleko jak utrwalona historia, jednak w ogólności nowoczesne religie przybrały podobną postać układów przekonań zbudowanych wokół pojedynczego "niewidzialnego" bytu, któremu przypisuje się nadnaturalne moce. Uważamy, że stało się tak dlatego, iż obdarzeni kulturą ludzie odnoszą się do świata w Inny, nowy sposób, dzięki eksteligencji. Ponieważ my i większość naszych czytelników należy do tradycji judeochrześcijańskiej, to naszą dyskusję utrzymamy w zgodzie z tą formą, biorąc za przykład staro-testamentowego Boga Abrahama. To, co teraz opowiemy, jest najczystszym domniemaniem, w najlepszym razie – mitem lub przypowieścią; niemal na pewno jest to opowieść w wielu szczegółach błędna. Na przykład mogliśmy jej dać niewłaściwego protagonistę. Podejrzewamy jednak, że jest ona przynajmniej "metaprawdziwa", że opisuje ogólny proces, który istotnie się odbył.

Jak nam się mówi, Abraham był pasterzem. Jego kultura – przypuszczalnie kultura regionu Ur w Chaldei – otaczała go całym zestawem reguł, zaleceń i zakazów. Wokół niego istniały i inne kultury, które Abraham poznawał po imionach ich bogów: Marduk i Baal, Anat l El, przedstawianych za pośrednictwem "wyrytych obrazów" – masek, ołtarzy, świątyń... tajemniczych akcesoriów wielu dzisiejszych ludów plemiennych. Takie tandetne wizerunki nie robiły wrażenia na Abrahamie. Jego cześć i podziw budziło raczej to, że "coś poza nim" wiedziało znacznie więcej niż on sam. To coś było wczesnym rozkwitem eksteligencji. To coś wiedziało, kiedy zasadzić rośliny uprawne i kiedy zbierać plony, co jeść, jak wieść własne "życie, by zapewnić sobie zamożność, a nawet jak sprawić, by to wszystko przejęły dzieci. Abraham dostrzegał, że jego własna inteligencja jest znikoma w porównaniu z tym zewnętrznym autorytetem wpływającym na jego własne życie, niewidzialnym, lecz niesłychanie życzliwym, uczonym i odnoszącym sukcesy, a co więcej nie reprezentowanym przez jakikolwiek wyryty obraz. Najlepiej było to opisać słowami "Jestem, który jest tam" (co znaczy: Jahwe) – Bóg bez imienia i bez wizerunku.

Krok od stwierdzenia: "Coś tam jest" do: "Tam jest jakaś Istota" jest bardzo niewielki. Również niewielki krok dzieli: "Ta Istota troszczy się o moje sprawy i zapewnia, iż dobrze się mają moje owce, żony i dzieci" oraz: "Ta Istota rządzi życiem owiec i dzikich zwierząt, i wszystkimi regularnościami, które widzę w przyrodzie... jejku, to przypuszczalnie Ona sprawia, że słońce wstaje rano, i Ona umieściła na niebie te zdumiewające gwiazdy! Tak, to jest Istota godna oddawania czci; zadbam, by Izaak się o tym przekonał...".

Jeśli mamy rację, to monoteizm pojawił się z pewnego rodzaju ontycznej hałdy, w której eksteligencja została zmieniona w rzecz. Nie sugerujemy, że współcześni Żydzi i chrześcijanie zachowali ten prosty pogląd, a jedynie – że być może od tego wszystko się zaczęło. Pojęcie jednego, wszechmocnego, wszystkowiedzącego, wszystkowidzącego Boga zostało następnie wbudowane w każdą eksteligencję, która to pojęcie stworzyła. Zaratustranie odwiedzający Ziemię miliardy lat temu nie dostrzegliby natychmiast wszystkich potomków – amonitów, ośmiornic, kałamarnic – zawartych implicite w konkretnym, malutkim mięczaku ze skorupką; podobnie wcale nie było oczywiste, że pojęcie stworzone przez Abrahama doprowadzi do chwały Salomona, arcybiskupa Canterbury czy Mekki.

Z tej nowej eksteligencji zapoczątkowanej przez Abrahama rozwinęła się również alternatywna droga dla ludzkich związków z przyrodą, ale rozwijała się ona wzdłuż innej gałęzi: nauki. Religia podtrzymuje trwanie swojej snookerowej okazji dlatego, że przekazuje wierzenia następnym pokoleniom i wzmacnia je tymi samymi uczuciami podziwu i czci, które doprowadziły Abrahama do jego idei. Nauka robi więcej: przekazuje nie tylko wiarę w to, że orbity planet mają kształt elips, ale i potrzebę oraz techniki ciągłego sprawdzania tej wiary w zderzeniu z prawdziwym światem, testowania jej przez poszukiwanie dowodów na to, że wiara ta jest błędna, a nie tylko przez selektywne gromadzenie dowodów świadczących na jej korzyść. W rezultacie nauka odniosła znacznie więcej sukcesów w dziedzinie rozumienia przyrody. Zatem nauka i religia mogą mieć bardzo podobne pochodzenie. Jedna i druga stanowi próbę usystematyzowania związków łączących ludzkość z jej eksteligencja.

Do tej pory kładliśmy nacisk na kontekstualny element ludzkiego rozwoju, ale nie musimy wspominać, że rozwój człowieka, od zarodka, przez płód, niemowlę, dziecko, podrostka po dorosłego, pozostaje również pod wpływem biologicznej maszynerii embriologicznej, endokrynologicznej, fizjologicznej, neurologicznej i sensorycznej. Nie da się zrobić człowieka z samego zestawu-zrób-człowieka: musicie mieć potencjalnego człowieka, do którego można zastosować ten zestaw. W ten program rozwoju głęboko wbudowane są sekwencje DNA, które, jak napisaliśmy, pod względem niesionych alleli różnią się przeciętnie do dziesięciu procent między poszczególnymi osobami. Genetyka nie ma jednak – wbrew opinii wielu osób – bardzo silnego wpływu na powstający typ człowieka. Rośnie niepokojąca tendencja do traktowania DNA jako determinującego czynnika w rozwoju i przyswajaniu kultury przez istotę ludzką: naukowcy już ogłosili światu, że odkryli "gen homoseksualizmu" czy "gen otyłości". Powiedzmy sobie tak: istnieją geny, które wpływają na sposób Waszego zachowania, a przynajmniej na to, jak najłatwiej jest Warn się zachowywać; z badań prowadzonych na bliźniętach jednojajowych rozdzielonych zaraz po narodzeniu wynika, że pod wieloma względami wykazują one zaskakująco podobne preferencje. Część tego, czym jesteście i czym możecie być, jest zapisana w Waszych genach. Ale mnóstwo innych rzeczy, włączając w to niemal wszystko, co jest istotne kulturowo i społecznie, zapisane w nich nie jest. Dziecko należące genetycznie do Inuitów, Japończyków czy do ludów kaukaskich może otrzymać, a następnie sobie przyswoić zestaw--zrób-człowieka odpowiedni dla Inuita, Żyda lub osoby z prywatnej angielskiej szkoły. To dlatego dzieciom drugiego pokolenia imigrantów zwykle trudno poradzić sobie ze sprzecznymi wymaganiami kultury swych rodziców i kultury, w którą zostały przeszczepione, natomiast trzecie pokolenie imigrantów ma na ogół niemal idealny miejscowy akcent oraz takież poglądy kulturowe i polityczne, niezależnie od koloru skóry i układu kości twarzowych. Większość szczególnych cech, dzięki którym stajemy się odrębnymi jednostkami, nie jest wynikiem działania wyznaczników biologicznych, takich jak geny, ani też matrycy kulturowej, w którą jesteśmy wbudowani, ale skutkiem ich współdziałania. Współdziałanie na ogół oznacza nowe, nieoczekiwane zjawiska, i to dlatego – wybierając przykłady losowo – w Wielkiej Brytanii wielu kierowców autobusowych ma niedalekich przodków pochodzących z subkontynentu indyjskiego, a sklepy, w których sprzedaje się smażoną rybę z frytkami, prowadzą w zdecydowanej większości Cypryjczycy. Żeby umieścić ten proces w odpowiednim kontekście, możemy albo patrzeć na rozwój inteligencji wśród naszych bliskich kuzynów, takich jak szympansy, albo też spekulować na temat rozwoju inteligencji na innej planecie oraz tego, co mogłoby się wydarzyć na tej planecie, gdyby sprawy ułożyły się odrobinę inaczej. My, oczywiście, planujemy zrobić jedno i drugie.

Najpierw szympansy. Jack Cohen i Ian Stewart spędzili kiedyś kilka godzin całkowicie pochłonięci obserwowaniem małej kolonii szympansów bonobo. Bonobo są smukłe, o podobnej Jak my budowle, podczas gdy szympansy pospolite są krzepkie jak neandertalczycy, mają cięższe kości i bardziej rozwiniętą muskulaturę. Niewiele wiemy o życiu bonobo na swobodzie, ale to, co wiemy – z informacji ludzi mieszkających w pobliżu i z filmów – pokazuje, że życie to bardzo przypomina życie szympansów, które obserwowała Jane Goodall. Są inteligentne, ale mają bardzo skromną kulturę, a więc pod względem tej najważniejszej charakterystyki behawłorystycznej nie są do nas podobne – chociaż prowadzą wojny. Bonobo dopiero od niedawna są trzymane w ogrodach zoologicznych – między innymi dlatego, że dopiero niedawno je odkryto – ale do środowiska zoo przystosowały się znakomicie. Na przykład ich młode wydają się świetnie czuć w niewoli. Kiedy je obserwowaliśmy, początkowo odczuwaliśmy lekki niepokój związany z uwięzieniem tego "ludu". Potem zaczęliśmy dostrzegać, że jest to raczej lud "ukulturowiony" – taki, który wyrósł wewnątrz pewnej kultury, oswoił się z nią, i nie byłby zachwycony powrotem do dzikości.

Przypomnijcie sobie, że w utworach Edgara Rice Burroughsa Tarzan – którego ojcem był angielski arystokrata lord Greystoke – został wychowany w dżungli przez małpy, ale mimo to nadal miał te wszystkie "rycerskie" instynkty, które (rzekomo) cechują najlepszych przedstawicieli angielskiej arystokracji. Ludzie wychowani wśród szympansów, czy w ogóle wśród obcych, zupełnie jednak nie przypominaliby Tarzana. Te instynkty wcale nie mają źródła w genetyce, pojawiają się emergentnie, jako wynik współdziałania z zestawem-zrób-człowłeka. Dzieci wychowywane przez zwierzęta nie są prawdziwymi ludźmi. Jeśli wydaje się Warn to okrutne bądź niewłaściwe, przypomnijcie sobie, że takie dzieci nie mogły nauczyć się języka, nie są w stanie wiarygodnie reagować na imię, a czasami mają trudności z chodzeniem lub jedzeniem. Takie dzieci są naprawdę czegoś pozbawione; są pozbawione kulturowych ram zestawu-zrób-człowieka. Miały nieszczęście należeć do gatunku, dla którego ten zestaw jest równie niezbędny jak mleko; gatunku, który wymaga stałego dostarczania wejściowych sygnałów kulturowych, by rekonstruować swój bieżący poziom inteligencji przejawiany w każdym z jego członków. Odcięci od zestawu-zrób-człowieka nie mogą stać się ludźmi. To z naszej strony nie wyklucza uczucia litości i starań, by traktować takie dzieci najlepiej, jak potrafimy, jednak litość jest pojęciem dalece wykraczającym poza ich zdolność zrozumienia.

Istnieje kilka poglądów na proces przekazywania kultury z pokolenia na pokolenie w mniejszym lub większym stopniu przypominających teorię eksteligencji. Jeden z najciekawszych należy do Anatolija Wygodzkiego, Rosjanina, który publikował w latach trzydziestych.

Obecnie pogląd ten odrodził się dzięki Helen Haste. Spopularyzowała ona wizję dorastającego, uczącego się dziecka. W podejściu tym dziecko znajduje się w centrum dwóch kręgów wpływów: osób najbliższych (zwykle rodziców i rodzeństwa), które zapewniają, że dziecko przejdzie przez wszystkie rytualne etapy odpowiadające jego wiekowi, oraz szerszej społeczności, której zasady są dziecku tłumaczone i udostępniane przez najbliższych, a potem przez nauczycieli itd. Ostatecznie dziecko jest poddane wzajemnemu oddziaływaniu ram społecznych – przede wszystkim religijnych lub o religijnym zabarwieniu – z kolejno zdobywanymi przez nie umiejętnościami. Jest to oddziaływanie, w którym pośredniczą jego najbliżsi.

Bardzo wiele przekonań stanowiących ramy społeczne jest przenoszonych między pokoleniami przez specjalną kadrę "edukatorów". Początkowo mogli to być młodsi duchowni, asystujący w rytuałach dojrzałości. Późniejsza specjalizacja, a także załamanie się sposobów przekazywania eksteligencji młodym przy użyciu schematów "terminowania", wszystko to razem doprowadziło do powstania szkół. Szkoły, początkowo religijne, objęły najpierw dzieci władców, a potem sięgnęły do niższych warstw społecznych. Zestaw-zrób-człowieka, istotnie odmieniony w porównaniu ze swą plemienną formą, teraz znajduje się głównie w rękach administratorów edukacji. Pomimo to pewna część dzieci otrzymuje dobrą edukację, ponieważ zestaw-zrób-człowieka jest na tyle elastyczny, że dzieci mogą przetrwać proces złego nauczania.

Nasze szkoły są w dużej mierze znacznie gorsze niż stan "dzikości", jeśli oceniać je pod względem zdolności wpojenia swoim uczniom skutecznego zestawu-zrób-człowieka. W społeczeństwach zamożnych wiele dzieci pochodzących z biednych rodzin powtarza cykl ubóstwa. W pewnych kręgach pojawiają się niesmaczne opinie, iż sytuacja taka jest wynikiem działania Ponurego Siewcy i nie należy w nią ingerować. Tworzenie złożonych ludzkich społeczności musi być jednak czymś głębszym od samej replikacji: musi trwać okazja snookera, a istnienie okazji snookera przy każdej rekurencji wymaga uprzedniego planowania. Biednych lub prymitywnych społeczności nie stać na Ponurego Siewcę, a zatem nie mogą sobie pozwolić na nadmierne odstępstwa od norm kulturowych. Większość przedstawicieli następnego pokolenia musi, podobnie jak młode żyrafy, podążać tymi samymi ścieżkami, którymi szli ich rodzice – nawet jeśli drzew akacji jest coraz mniej w porównaniu z drzewami innego gatunku. Społeczeństwa zamożniejsze mogą sobie pozwolić na różnorodność, dzięki czemu Ponury Siewca staje się mniej ponury. Jeden ze skutków tej różnorodności polega na tym, że w społeczeństwach "zachodnich" – włączamy tu również Rosję i Japonię – spada odsetek osób aktywnie zajmujących się eksteligencją. Na przykład, mimo że mnóstwo ludzi potrafi korzystać z komputera – w znaczeniu włączenia go do gniazdka, włożenia dyskietki i wykonania rutynowych zadań – to jedynie bardzo niewielu wie, jak komputer zbudować. Duża część tych, którzy są zaangażowani w eksteligencję, pochodzi z gett istniejących w wielokulturowych miastach. Z tych i innych powodów uważamy, że umysły ludzkie na tej planecie już niedługo staną się zupełnie inne.

A co z umysłami obcymi? Inteligencja jest uniwersalną strategią ewolucyjną, a więc – podobnie jak ucieczka, fotosynteza i płeć – pojawi się na tych planetach, które rozwiną wystarczająco złożone formy życia. To samo odnosi się do eksperymentu myślowego związanego z ponownym zaistnieniem i rozwojem życia na tej planecie. Takie uniwersalia ewolucyjne doprowadzą jednak do powstania inteligencji takiego samego rodzaju jak inteligencja rawki wieszcza, ośmiornicy, a może i delfina. Tak, są inteligentne, ale czy mają umysły? No cóż, jeśli poszerzymy trochę nasze pojęcie kultury i dobrze się rozejrzymy, to być może znajdziemy ssaki wykazujące oznaki odrębnej ewolucji zestawów-zrób-zwierzę. Jest to istotne, ponieważ wskazuje, że zestawy-zrób-zwierzę są elementami uniwersalnymi, a nie parafialnymi, wobec tego kultura jest czymś uniwersalnym, możemy się więc również spodziewać istnienia obcych eksteligentnych form życia.

Zaskakujące, że tę cechę zwierząt odkryto, dopiero gdy zaczęto je trzymać w ogrodach zoologicznych. Zdecydowanie nie jest to ogólna cecha wszystkich ssaków, kiedyś wymyślona, a potem zagubiona przez niektóre gatunki potomne. (Takie zjawisko nazywamy w żargonie ewolucyjnym symplezjomorfią; dla nas oznacza ono wetknięcie kija w szprychy, jako że wówczas to, co parafialne, zaczyna wyglądać jak uniwersalne). Tylko nieliczne grupy ssaków przejawiają odpowiednie zachowania społeczne. Istnieje wiele form stadnych, a prawie wszystkie przypominają stada gnu, zebr, antylop i owiec: wydają na świat dobrze rozwinięte potomstwo, które niewiele się uczy, niewiele też potrzebuje się nauczyć, by zostać funkcjonalnym elementem stada. Istnieje jeden nadzwyczaj społeczny ssak – kretoszczur golec: jest równie społeczny jak mrówki i żyje w systemie matriarchalnym, przypominającym systemy owadów społecznych. Większość zachowań tych zwierząt wydaje się wbudowana, wrodzona i nie zdziwiłoby nas, gdyby kretoszczury golce wychowane poza rodzinną norą nie były zdolne do funkcjonowania – byłby to raczej przypadek eksgłupoty niż eksteligencji! Wiele naczelnych, od langurów po pawiany, makaki i szympansy, wykazuje zdolność kulturowego przekazywania idei. Powinno się to jednak uznać za pojedynczy wynalazek, być może dokonany przez wspólnego przodka wszystkich wyższych naczelnych, a zatem może być cechą parafialną, zwłaszcza że ma jedynie marginalny wpływ na te organizmy.

Nie znajdując tutaj odpowiedniego przykładu, będziemy jednak twierdzić, że istniały przynajmniej dwie, a być może trzy oddzielne ewolucje "zestawów kulturowych": jedna u drapieżnych (wilki, psy, szakale, ale nie lisy), druga u meerkatek [południowoafrykańska nazwa dwóch niewielkich ssaków: mangusty lisiej (Cynicns penicillata), spokrewnionej z ichneumonem (Herpestes griseus), oraz surykatki (Suricota tetradactyla); wg Oxford English Dictionary (przyp. tłum.)], które są dalekimi krewniakami pierwszej grupy) oraz ewentualna trzecia wśród pewnych wielorybów i delfinów. Cokolwiek zostało wynalezione trzy lub cztery razy, z pewnością należy do uniwersaliów.

Wspomnieliśmy już o kulturowych systemach wśród psów, gdzie każda sfora ma własne odgłosy identyfikacyjne, których młode uczą się od starszyzny. Inny uderzający przypadek zwierzęcej kultury znajdujemy wśród meerkatek, u społecznych ichneumonów. Fakt posiadania przez nie kultury zaobserwowano w społecznościach żyjących w ogrodach zoologicznych. Potwierdza go sposób, w jaki zwierzęta w zoo wyznaczały konkretnym osobnikom nowe zadania, zupełnie inne od tych, które wykonywały w swym zwykłym środowisku. To wtedy – opierając się na starannie prowadzonych obserwacjach, stwierdzono, że ichneumony żyjące na wolności mają bardzo podobny system społeczny: na przykład jeden konkretny osobnik obsadza strażnicę na drzewie, podczas gdy reszta wokół poszukuje pożywienia. Różne osobniki po koletpełnłą obowiązki strażnika, chociaż dominujący w grupie samiec może brać ten ciężar na siebie częściej niż reszta. W ogrodach zoologicznych zwierzęta te żebrzą o pożywienie u odwiedzających, a potem rozdzielają je w norze. W następnym pokoleniu ich dzieci zdają się podejmować takie nowe role bardzo szybko, przez naśladownictwo. Nie przypomina to celowej hodowli pewnych ras psów ze względu na ich charakterystyczne zachowania, na przykład po to, żeby aportowały zestrzelone w locie ptactwo. Meerkatki uczą się nowej roli, która nie jest obserwowana wśród ich krewnych żyjących na wolności, w ciągu jednego pokolenia. Następne pokolenie przejmuje ją natychmiast. Trzeci – poddawany pod dyskusję – przykład pojawia się u orek i delfinów butlonosych. Zwierzęta te mają wszystkie charakterystyczne cechy behawioralne wskazujące na "udomowiony" rodzaj wychowania na wolności, co przypuszczalnie stanowi najlepszy wyróżnik dla systemu, w którym organizm dojrzały musi się nauczyć swej roli w społeczności za młodu, w wyniku oddziaływania ze starszymi członkami tej społeczności i w ten sposób – ryzykujemy taki domysł – tworzy sobie umysł. W latach sześćdziesiątych John Lillie pracował z delfinami i pisał swoją sławną książkę Man and Dolphin (Człowiek i delfin). Jack Cohen spędził kilka tygodni na uczeniu jednego z delfinów Lilliego – samicy – różnych sztuczek; pływał z nią i przedstawiał jej swoje dzieci; jest przekonany, że miała umysł.

A zatem niezależna ewolucja kultury wśród psów, meerkatek i delfinów wskazuje, że kultura jest w pewnym stopniu uniwersalna – jednak wyłącznie wśród ssaków. A co by było, gdyby ponowne puszczenie ewolucji w ruch, na Ziemi lub poza nią, nie doprowadziło do powstania stworzeń przypominających ssaki w tym, co najważniejsze dla rozwoju umysłów? Czy istnieją zupełnie inne wzorce życia, które mogłyby wywołać ten sam skutek? No cóż, ci ludzie, którzy mieli kontakt ze zmęczoną papugą z opowiastki otwierającej ten rozdział, odnieśli bardzo silne wrażenie, że znaleźli się w obecności jakiegoś umysłu, co z pewnością jest najbardziej dosłownym sposobem odczytania naszej anegdotki. Co więcej – a to naprawdę jest spekulacja – nasze własne (Jacka Cohena) oddziaływania z rawką wieszcza, ośmiornicami i delfinami wywołały w nas najdelikatniejsze z możliwych i najsubtelniejsze poczucie, że oddziaływanie z istotami ludzkimi zmieniało takie zwierzę, "udomawiało" je, aż zaczynało ono postrzegać siebie jako uczestnika gry, a nie po prostu postępowało zgodnie ze starymi, wbudowanymi w nie regułami, które wywołują wrażenie, jakby gracz nawet sobie nie zdawał sprawy z tego, że w jakiejś grze uczestniczy. Nawet więc jeśli na obcej planecie nie będzie umysłów w chwili gdy po raz pierwszy tam przybędziemy, to nasza skłonność do robienia domowych ulubieńców z innych stworzeń – zwłaszcza inteligentnych – może doprowadzić do ich powstania. W opowieściach o "podniesieniu" Davida Brina, pisarza fantastycznonaukowego, w Galaktyce jest mnóstwo rozumnych gatunków, a przeważa przekonanie, że wszystkie one (poza niewiarygodnie pradawnymi Progenitorami, którzy zniknęli) musiały zostać "podniesione" przez wcześniejszą, rozumną kulturę. To znaczy, umysł w jakimś gatunku może się rozwinąć tylko dzięki pomocy innego gatunku, który już coś takiego posiada. Napięcie w tych opowieściach wynika z faktu, że wydaje się, iż żaden z gatunków nie wyniósł w ten sposób ludzi, a przez to ci parweniusze zostali postawieni na równi z wielkimi przodkami wszystkich umysłów.

Te dwa sposoby badania przestrzeni fazowej wokół ludzkiej ewolucji eksteligentnej kultury i inteligentnych umysłów – które uznajemy za nierozłączne – prowadzą nas do wniosku, że współudział inteligencji i eksteligencji jest sprawą uniwersalną, choć być może taką, która wymaga dość szczególnego splotu okoliczności, by zostać zapoczątkowana. Zatem nic dziwnego, że – będąc czymś uniwersalnym – współudział ten pojawił się na Ziemi, gdy takie okoliczności powstały. Eksteligencja nie może zostać uruchomiona, jeśli nie istnieją inteligentne jednostki, które ją tworzą i na nią reagują. Kiedy jednak raz zostanie uruchomiona, to powstająca pętla sprzężenia zwrotnego współudziału napędza zarówno inteligencję, jak i eksteligencję, coraz szybciej, coraz dalej. Niemal wszystko, co czyni z nas ludzi, pojawiło się dlatego, że dawno, dawno temu zostaliśmy schwytani w tę pętlę sprzężenia zwrotnego. Tak jak snop światła słonecznego na podłodze tylko czeka, by złapać w sidła każdego przechodzącego kota, tak eksteligencja czekała w przestrzeni fazowej, aż w końcu, przypadkiem, w nią wdepnęliśmy. Zaczęła się od milutkich króliczków i języka, a rozwinęła, za pośrednictwem świętych tekstów i iluminowanych rękopisów, w globalną sieć telekomunikacyjną i Internet. A dalej rozciąga się... Musimy tylko poczekać i zobaczyć.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

ROZDZIAŁ 11
SIMPLEKS, KOMPLEKS I MULTIPLEKS

Powszechnie wiadomo, że Albert Einstein urodził się w Ulm w 1879 roku, ale niemal zaraz potem jego rodzina przeprowadziła się do Monachium, gdzie jego ojciec Hermann i wuj Jakob założyli niewielkie Jjiuro projektowania maszyn l urządzeń. On sam później wyjechał do Mediolanu i studiował w Zurychu. Mniej znany jest fakt, że przez kilka lat niejaki Jules Shloer, który wówczas studiował matematykę, ale potem założył znaną firmę produkującą napoje bezalkoholowe, był sąsiadem Einsteina w kamienicy. Nieopodal znajdował się sklepik. Jego tylna, odgrodzona, ciasna część pełniła funkcję kawiarenki. Właśnie tam Einstein i Shloer często się spotykali, żeby wypić kawę i porozmawiać. Sklep był prowadzony przez imigranta z Włoch, Antonia Mezziego, który podawał tylko jeden rodzaj kawy, gęstej, ciemnej i niesłychanie mocnej, przyrządzanej z ziaren importowanych z jednej, konkretnej arabskiej wioski. W późniejszych czasach obaj, Einstein i Shloer, przypisywali odniesione przez siebie sukcesy zdumiewającej jasności umysłu, jaką sprowadzała na nich specjalna kawa podawana przez pana Mezziego.

Naszą podróż przez ludzki umysł i kulturę zakończymy próbą odpowiedzi na niektóre pytania postawione w rozdziale 1. W jaki sposób takie szczególne zwierzę, jakim jest człowiek, przejęło panowanie nad planetą? Co takiego sprawia, że jesteśmy tacy, jacy jesteśmy? I dokąd zmierzamy?

Najpierw zróbmy remanent.

Jesteśmy naprawdę godnymi uwagi członkami królestwa zwierząt. To nie tylko antropocentryczna preferencja gatunku, mimo że fatalnie nam idzie łapanie myszy, a zatem oblewamy koci test dla sprawnych, odnoszących sukcesy zwierząt. Jesteśmy inteligentni, zdolni do rozumowania w sposób bardziej wyrafinowany od wszystkich innych zwierząt. (Nie możemy być absolutnie tego pewni, ale tak wskazują przekonujące dowody pośrednie). Mamy technikę, system zamiany idei w rzeczy. Jesteśmy świadomi, w tym rekurencyjnym sensie, w którym nie tylko uświadamiamy sobie siebie jako "własne ja", ale i mamy świadomość, że jesteśmy świadomi siebie... Opanowaliśmy szczególną sztuczkę – język – która umożliwiła nam otoczenie się większą ilością dóbr kulturowych, niż może przenieść jedna rodzina. Dobieraliśmy się, wykorzystując rytuały plemienne, tworzące część ogólnego zestawu-zrób-człowieka, przeznaczonego do produkowania nowego pokolenia, które utrzyma plemienną kulturę na jej torze. Mamy eksteligencję – albo też ona ma nas?

Większość teorii ludzkiego losu koncentruje się na jednym z tych wielu niezwykłych atrybutów, pomijając inne. Na przykład teorie świadomości skupiają się na wewnętrznej strukturze mózgu, ignorując wymiar kulturowy. Teorie zachowań społecznych koncentrują się na kulturze, a pozostawiają na boku kwestię budowy mózgu. W rozdziale 8 przekonywaliśmy, że inteligencja i samoświadomość są generowane dzięki wspólniczej ewolucji obdarzonych mózgiem zwierząt i ich kultury: to dlatego mamy silne poczucie jaźni, że postrzegamy innych jako jaźnie, również oni postrzegają nas w podobny sposób, a ponadto każdy z nas nauczył się uwewnętrzniania tej ogólnej percepcji własnego ja. Z tego samego powodu kultury nie tworzą same siebie w wyniku jakiejś globalnej, wspólnej konstrukcji społecznej: one pojawiają się na skutek oddziaływań jednostek oraz wymiany idei. W tym końcowym rozdziale spojrzymy na rozwój ludzkiej kultury, przekonując, że zachodzi on we współudziale z rozwojem poszczególnych, indywidualnych umysłów. Zakończymy "przestrzennofazowym" porównaniem z możliwymi przyszłymi kulturami, opisanymi w literaturze fantastycznonaukowej.

Dzisiejsza kultura jest nie tylko bardzo złożona; jest czymś samo-komplikującym się, wyścigiem rowerowym w dół zbocza góry, z niepowstrzymanym pędem i bez mety w zasięgu wzroku. To niespodzianka, ponieważ na podstawie tego, o czym pisaliśmy wyżej, jakiś zaratustrański ekspert mógłby nas uznać za luźno powiązane zbiorowisko różnych plemiennych kultur – kultur, w których wszystko, co nie jest obowiązkowe, jest zakazane; kultur, którym grozi załamanie się, co pokazano na przykład w Skrzypka na dachu. Jednak wymknęliśmy się z tej pułapki już dawno temu, a ponowne zapędzenie nas do niej byłoby teraz czymś naprawdę bardzo trudnym. Nasze kultury nie są sztywne i ustalone: są rekurencyjne. Każde pokolenie odtwarza swoją kulturę na podobieństwo tej, którą przekazało mu pokolenie poprzednie. To odtworzenie nie jest jednak ścisłe – co budzi rodzicielski niepokój o losy potomstwa. Odtwarzamy nasze kultury w sposób elastyczny.

Dlaczego? Czy jest to jedynie przejaw przewrotności młodszego pokolenia?

Wcale nie. Elastyczność jest konieczna do zapewnienia stabilności – nie w sensie sztywnego dostosowania, ale w znaczeniu bycia zdolnym do tego, aby utrzymać trwanie okazji snookera w sytuacji, gdy świat zewnętrzny się zmienia. Łatwo jest, przynajmniej w zasadzie, utrzymać działanie układu doskonale cyklicznego: jeśli przywrócimy go ściśle do stanu pierwotnego, to będzie w nieskończoność powtarzał dokładnie te same ruchy. Na pierwszy rzut oka trudniejsze wydaje się utrzymanie trwania cyklu w sytuacji, gdy każda następna pętla jest inna od poprzedniej – a właśnie to cechuje kultury. Jednak, w istocie, samomodyfikująca się, samostabilizująca rekurencja kulturowa jest mniej lub bardziej nieuchronna; zwłaszcza w kulturach, które trwają. Sztywny cykl być może uległby wykolejeniu pod wpływem zmian zewnętrznych. Wszyscy znamy ludzi, którzy potrafią sobie świetnie radzić, pod warunkiem że nie dzieje się nic niespodziewanego, ale wpadają w panikę, stając wobec czegoś, czego nie przewidzieli. Dni kultury, która wpada w panikę, są policzone. Tak jak gracz w snookera stosuje podkręcenia i uniki, żeby utrzymać-trwanie okazji nawet wtedy, gdy kula nie trafia w oczekiwane, optymalne położenie, tak i kultura, która przetrwa, musi stosować własne, elastyczne środki korygujące. A kultury równie złożone jak nasze wymagają istnienia szerokiego repertuaru takich środków, a także zdolności skutecznego ich stosowania. Właśnie tutaj znajduje się ludzkość obecnie – postawiona przed trudnym wyborem, zdolna do zapoczątkowania zmian wystarczająco ogromnych, by wpływać na całą planetę, ale coraz bardziej niepewna, które ze zmian będą korzystne, a za którymi kryją się katastrofy. Z jednej strony jesteśmy zagrożeni utratą wiary we własną przyszłość – toteż okazja kulturowego snookera grozi wyczerpaniem odpowiednich pozycji i załamaniem. Z drugiej strony mamy niezrównaną zdolność brania w swoje ręce naszego własnego losu, a tutaj okazja kulturowego snookera ma największe szansę na odniesienie dużego sukcesu.

Historyjka otwierająca niniejszy rozdział stanowi ilustrację naszych najgłębszych przekonań dotyczących różnych czynników, które wpływają na rozwój ludzkiego umysłu: genetyki, przyjaźni, kultury, środków psychotropowych. Wynika z niej, że Einstein częściowo odziedziczył umysł po swym "naukowo" nastawionym ojcu, że umysł ten ukształtowali czynni intelektualnie przyjaciele i znajomi, że rozwinął się on w ramach zamkniętej, żywej kultury małych uliczek w Szwajcarii z przełomu wieków oraz że – możemy tak przynajmniej spekulować – bez tej specjalnej, mocnej kawy z tajemniczej arabskiej wioski ani Einstein, ani jego przyjaciel Shloer nie zostaliby osobami powszechnie znanymi. Są to oczywiście bzdury. W przeciwieństwie do wszystkich pozostałych anegdotek, tę po prostu wymyśliliśmy. O ile nam było wiadomo w czasie jej spisywania, jedyne prawdziwe stwierdzenia były zawarte w pierwszych dwóch zdaniach. Wiele miesięcy później przypadkowo odkryliśmy, że Einstein należał do Akademii Olimpia, klubu mającego tylko trzech członków, którzy na początku stulecia spotykali się nieoficjalnie w kawiarniach w Zurychu.1 Wątpimy jednak w to, że jego członkiem był Shloer. Wymyśliliśmy tę historyjkę, by zilustrować rodzaj kulturowego mitu, jaki przemawia do ludzkiego umysłu. "Czy nie byłoby wspaniale, gdyby...?" dzieli tylko niewielki krok od: "Czy to nie wspaniałe, że...?". Nie zdziwilibyśmy się bardzo, gdyby za dziesięć lat nasze małe zmyślenie pojawiło się, zniekształcone, lecz rozpoznawalne, w jakimś uczonym czasopiśmie, gdzie byłoby przedstawione jako prawda. Jednym z problemów związanych z naszym zanurzeniem w eksteligencji jest to, że eksteligencja ma swój własny rozum: krążące kulturowe mity to mity takiego rodzaju, jakich ludzie lubią słuchać, a prawdziwość na pewno nie jest wyłącznym kryterium polubienia. Świadczy o tym ciągła popularność astrologii, spirytyzmu, zginania łyżeczek, ufologii, porwań przez kosmitów itp. Na nasze umysły wpływa świat zewnętrzny, a także bogactwo zgromadzonej eksteligencji, ale umysły wybierają to, co im odpowiada i do pewnego stopnia stosownie do tego budują swoje własne rzeczywistości. To ta sztuczka sprawiła, że ludzie są czymś znacznie bardziej nadzwyczajnym niż jakaś fikcyjna arabska kawa. Mamy pewien tajemny, naginający umysły składnik, który działa. Tomy.

My sami naginamy własne umysły z pokolenia na pokolenie i dotychczas korzystne skutki tego procesu zdecydowanie dominowały nad negatywnymi. (Jeśli macie co do tego wątpliwości, to wyobraźcie sobie, że daje się Warn możliwość życia w poprzedniej epoce. Złote wieki nie wyglądają już na takie złote, kiedy się w nich znajdujecie, cierpiąc z powodu chorób, sypiając na zarobaczonym posłaniu, usiłując porąbać wroga za pomocą kawałka żelastwa, będąc zakuwanym w łańcuchy z powodu kaprysu miejscowego przywódcy bandy). Ludzkość istnieje już od jakiegoś czasu, cywilizacje zaś powstawały i upadały. Cywilizacja dzisiejsza jest jakościowo inna od wszystkich poprzednich. W pewnym punkcie nasz stosunkowo ograniczony rozwój został dramatycznie przyspieszony, uruchamiając wspomniany wyżej wyścig rowerowy po górskim zboczu, wyścig coraz bardziej złożonych technologii, coraz większych jednostek społecznych, zdolności zniszczenia całej planety oraz zdolności podejmowania działań zapobiegających zagrożeniom na skalę globu. Co spowodowało to przyspieszenie? Co mówi nam ono o tym, jakim rodzajem zwierzęcia jesteśmy i jak się staliśmy właśnie tacy?

Spróbujemy zbliżyć się do odpowiedzi na te pytania za pomocą opowieści i analogii zakorzenionych w pojęciach i obrazach, które omawialiśmy we wcześniejszych rozdziałach. Ludzkie kultury – nie w podejściu abstrakcyjnym, ale jako ogromne zbiory ludzi – stanowią jeden z poziomów struktury hierarchicznej, która – uporządkowana według skali – wygląda mniej więcej tak: cząsteczka, sieć autokatalityczna, bakteria, komórka eukariotyczna, 'organizm, osoba, plemię, miasteczko, miasto, państwo, społeczność ponadnarodowa. Możemy patrzeć na to jako na pewien rodzaj drabiny ewolucyjnej, chociaż musimy ostrożnie przyznać, że – jak wszystkie podobne drabiny – jest to pewnym mitem edukacyjnym, w którym na korzyść jasności opisu pomija się najbardziej interesujące odstępstwa. Cząsteczki łączą się razem – jakoś – żeby wytworzyć autokatalityczne sieci reakcji chemicznych. Autokatalłtyczne sieci łączą się – jakoś – i tworzą bakterie. I tak dalej, aż dojdziemy do narodów, które łączą się razem – jakoś – i tworzą organizacje, takie jak ONZ, Unia Europejska i OPEC. Nie my pierwsi zauważyliśmy analogie między różnymi poziomami tej hierarchicznej struktury. Na następnych stronach-przyj rżymy się kilku takim analogiom – nie dlatego, że są doskonałe, ale dlatego, że zwracają uwagę na interesujące zagadnienia. Do jakiego stopnia miasto jest podobne do komórki? Czy istnieje odpowiedniość między ewolucją komórki i ewolucją miasta? Czy istnieją różnice między ewolucją komórki a ewolucją miasta – głębokie różnice strukturalne, a nie tylko różnice polegające na tym, że jedno i drugie jest zrobione z czego innego?

Na początek – przypomnienie, czym jest zmiana ewolucyjna. W rozdziale 5 wskazaliśmy, że w rozwijających się układach mogą wystąpić dwa zupełnie różne rodzaje zmian: poszukiwania i eksplozje. Poszukiwania to stosunkowo powolne i "naturalne" zmiany, pojawiające się w istniejących cechach: w ludzkiej kulturze mogą te-być wynalazki nowego kształtu glinianych naczyń lub nowej odmiany tańca na cześć bóstwa deszczu. Eksplozje są szybkimi, niemal nieciągłymi wprowadzeniami rewolucyjnie nowych cech, takich jak odkrycie ognia, ewolucja języka, wynalezienie rolnictwa. Podczas poszukiwań bada się, co znajduje się w pobliżu w istniejącej już przestrzeni fazowej; nowości bowiem są tak bliskie temu, co już występuje, że ich powstanie – lub powstanie czegoś do nich podobnego – jest właściwie nieuchronne. W eksplozjach zmienia się sama przestrzeń fazowa, a zupełnie nowe obszary nie są badane, lecz wynajdywane. W tej nowej, poszerzonej przestrzeni fazowej strategie są niezbadane i nieznane, a gracze są amatorami. W miarę upływu czasu gracze stają się profesjonalistami, a przestrzeń fazowa uzyskuje ustaloną geografię. Opisaliśmy, jak taki proces następuje w ewoluującej strukturze społecznej grup ludzkich. Teraz zastanówmy się, co to oznacza dla ewolucji kultury w szerszym znaczeniu, zaczynając od samych ludzi. Istoty ludzkie są tym, czym są, z powodu długotrwałego nawarstwiania się takich zmian – na każdą eksplozję przypadają miliony poszukiwań. Jedna z najważniejszych zmian na wielką skalę zaszła wtedy, gdy współudział między inteligencją a eksteligencją "wystartował" i stał się procesem samoodnoszącym, samoorganizującym i samopodtrzymującym się. Jedna z metod rozplatania kłębka związanych z tym idei polega na skoncentrowaniu się na kulturze, ludzkim zachowaniu społecznym zorganizowanym wokół eksteligencji. Jak doszło do powstania kultury i co – o ile takie pytanie ma sens – dało temu początek?

Zwiastuny kultury sięgają tak daleko wstecz, że nie ma sensu pytanie o to, kiedy kultura pojawiła się po raz pierwszy: kultura wyłaniała się stopniowo z czegoś prostszego, zupełnie tak samo jak życie. Na przykład sfory dzikich psów mają swoją własną psią minikulturę sygnałów identyfikacyjnych; niewątpliwie grupy protoludzi również miały swoją własną, szczątkową minikulturę. W skali opisu dopasowanej do kształtu niniejszego rozdziału pierwszym znaczącym etapem rozwoju ludzkiej kultury była plemienna wioska. Tworzenie plemion to naturalna strategia radzenia sobie z nieprzyjaznym środowiskiem: grupa może dokonać rzeczy wykraczających poza możliwości jednostek. Zatem w okolicznościach wymagających podobnego zespołowego wysiłku, jeśli tylko jest to możliwe, powstaną plemiona. Nie wiemy, jak wyglądały początki plemienności. Homo erectus często tworzył duże grupy, a sądząc po pozostałościach kamiennych narzędzi i śmietnisk, grupy te prowadziły tryb życia przypominający nieco życie plemienne. Jak wspominaliśmy wyżej, H. erectus mógł się przekształcić w H. sapiens w wielu różnych miejscach, mniej więcej w tym samym czasie. Można sobie wyobrazić, co nawet jest prawdopodobne, że doszło do tego, ponieważ w miarę jak powiększała się populacja H. erectus, skupianie się-rodzin w plemiona zmieniło reguły doboru. Oczywiście, w hollywoodzkim scenariuszu H. erectus ewoluowałby w H. sapiens za pośrednictwem rytuałów osiągania dojrzałości.

Poszczególne rodziny mogą znaleźć wiele sposobów na trzymanie się razem – szukanie pożywienia na sawannach i uciekanie przed innymi grupami, atakowanie innych grup, zabijanie ich członków, kradzież ich żywności i własności. Plemiona mogą dokonywać podobnych wyborów w reakcji na inne plemiona, ale w związkach wewnętrznych nie mogą się zachowywać w tak anarchiczny sposób. Kultura, nawet na poziomie tak prostym jak kultura plemienia, przypomina okazję w snookerze: musi trwać. Zatem plemię, aby w ogóle istnieć, musi rozwinąć praktyki umożliwiające jego członkom wspólne życie, takie jak sposoby rozstrzygania sporów lub postępowania z zachowaniem antyspołecznym, które – jeśli pozwoli mu się na trwanie – przypuszczalnie uniemożliwi utrzymanie okazji. Zatem na grupy plemienne jest wywierana spora ewolucyjna presja, skłaniająca je do rozwijania zaczątków kultury. Zwierzęta społeczne na ogół mają swoje sposoby na utrzymanie stada pod kontrolą: hierarchia dziobania, a-samice, cokolwiek. W typowej sytuacji rządzi nieliczna grupka zwierząt, które wymuszają posłuszeństwo bezpośrednimi działaniami. Taki rodzaj struktury bezpośredniego sprawowania kontroli uważamy za charakterystykę plemienia, a to prowadzi do dość sztywnego systemu, w którym "zabronione jest każde działanie, które nie jest obowiązkowe".

A teraz rozpoczyna się ewolucyjny wyścig zbrojeń. Dla pojedynczych plemion dobre jest łączenie sił: to ułatwia zapoczątkowanie rolnictwa i pasterstwa, a także ochronę przed drapieżnikami – w szczególności przed innymi plemionami tego samego gatunku. Zatem jak dla jednostek korzystne jest przejście do plemienia, tak dla plemion może być korzystne łączenie się w większe grupy – pojawiają się więc wioski, a później miasteczka. Ewolucja miasteczka, a potem-miasta, jest odpowiednikiem ewolucji komórki eukariotycznej, natomiast same miasteczka są odpowiednikiem bakterii. W rozdziale l stwierdziliśmy, że ewolucja komórki nie była po prostu procesem skupiania się, w którym bakterie grupowały się razem, tworząc kolonię organelli. Nie, ewolucja komórki była samowystarczalnym procesem współudziału, który w miarę rozwoju wytworzył własną, ewoluującą przestrzeń fazową otaczających go możliwości. Bakterie nie "postanowiły" zebrać się razem dlatego, że tak było dla nich najlepiej – ale ostatecznie "zebrały się razem" na sposób "dwa kroki do przodu, jeden w tył". Podobnie plemienne wioski nie połączyły się po prostu po to, żeby utworzyć miasteczka. Istnieją przynajmniej dwa sposoby wytłumaczenia tego, co się stało: szkicowy, przestrzennofazowy oraz bardziej szczegółowy, konstrukcyjny. Podamy oba, ponieważ są powiązane współudziałem.

Według wersji przestrzeni fazowej skuteczna kultura wioski z konieczności staje się ofiarą własnego sukcesu. Wioski plemienne działają właściwie tylko do czasu, póki plemię nie przerośnie własnych zasobów. Kiedy stanie się ono zbyt duże, nie ma już dość ziemi uprawnej w zasięgu, powiedzmy, kilkugodzinnego marszu; a inne zasoby, takie jak drewno na opał lub woda, również stają się niewystarczające. Gdy do tego dochodzi, wioska albo zaczyna zamierać, albo jest zmuszona do przyjęcia innego trybu życia. Żeby nadal istnieć, musi zbadać swoje otoczenie w przestrzeni kulturowej lub eksplodować w zupełnie inną przestrzeń fazową. Geografia przestrzeni fazowej jest elastyczna, ale nie całkowicie dowolna: główne możliwości "już tam są", skrępowane przez kontekstualną rzeczywistość. Na przykład nie istnieje żaden taki obszar w przestrzeni fazowej, w którym organizmy chorobotwórcze nie zakażają dużych grup niedożywionych ludzi. Zatem, żeby podtrzymać trwanie swej snookerowej okazji, nowa kultura nadal musi sobie radzić z chorobami i żywieniem swych członków. Jedna z atrakcyjnych możliwości w przestrzeni fazowej to miasteczko; nie jest ono jedynie powiększoną wioską. W miasteczku struktury działalności i lokalizacji ludności całkowicie różnią się od tych w wiosce. Wyspecjalizowane grupy mają w nim dostęp do dużej liczby klientów: to umożliwia dalszą specjalizację tych grup i rozwój własnej eksteligencji, szybko i na dużą skalę. W miasteczkach tworzą się więc obszary handlowe, takie jak ulica Wyprawiaczy Skór czy aleja Garncarzy – zupełnie jak w komórce eukariotycznej powstają wyspecjalizowane organelle, jak na przykład mitochondria. Rozproszone wioski o stosunkowo równomiernym rozmieszczeniu ludności ustępują ośrodkom miejskim, otoczonym terenami wiejskimi, które zaopatrują centrum w żywność, a same są zaopatrywane w większość innych dóbr – obuwie, naczynia, pługi, uprząż dla koni. Z punktu widzenia przestrzeni fazowej powstanie miasteczka staje się nieuniknione od chwili, gdy struktura wioski zostanie nadmiernie przeciążona.

Wyjaśnienie drugiego rodzaju zawiera więcej szczegółów, ale ma ograniczoną perspektywę. Opisuje ono sam proces przejścia, a nie tylko topologiczne cechy przestrzeni fazowej, które powodują jego nieuchronność. Miasteczko jest zbiorem wyspecjalizowanych "skrawków", takich jak ulica Wyprawiaczy Skór, a każdy z tych skrawków organizuje się w sposób przypominający wioskę – na przykład przedstawiciele cechów grają rolę starszyzny plemiennej. Czy zatem miasteczko jest tylko zbiorem wiosek? Czy wioski po prostu się skupiły?

Owszem, skupiły się, w pewnym sensie. Jednak nie tak po prostu. Połączyły się w taki sam sposób, w jaki łączą się komórki prokariotyczne (bakterie), by utworzyć komórkę eukariotyczną: we współudziale, w dość szybkim procesie rekurencyjnej automodyfikacji. I zupełnie tak samo jak bakterie zreorganizowały się w niektóre organelle, tak i wioski zreorganizowały się w cechy zawodowe i inne stowarzyszenia specjalistyczne. Problem w tym, że nie można po prostu utworzyć wioski wyprawiaczy skór, wioski garncarzy i wielu innych, a potem pozwolić im, by się ze sobą połączyły. Wioski działają inaczej. Zbiór blisko leżących wiosek musiał jakoś, właściwie jednocześnie, połączyć się ze sobą w przestrzeni geograficznej i zarazem na nowo się uformować. A oto jeden z możliwych sposobów, w jaki mogło do tego dojść...

Wyobraźcie sobie zespół sąsiadujących ze sobą wiosek, w którym żadna nie różni się niczym szczególnym od pozostałych. W jednej z nich żyje wyjątkowo utalentowany wyprawiacz skór. Wieści o jego umiejętnościach rozeszły się wzdłuż i wszerz, toteż ludzie licznie przybywają do tej wioski, by kupić jego wyroby. On świetnie prosperuje, płodzi wielu synów, którzy przejmują rodzinne zajęcie.2 To samo dzieje się gdzie indziej z garncarstwem, tkactwem, szewstwem oraz większością zawodów, które razem zaczynają tworzyć miasteczko. Rezultatem jest nadal zbiór "odrębnych" wiosek, które teraz zostały połączone w "autokatalityczną sieć" samowzmacniającej się działalności gospodarczej. Rolnik dostarcza szewcowi żywność w zamian za obuwie. Wyprawiacz skór w zamian za skórę, otrzymuje świece od szewca (a skąd te się biorą?). Rolnik również dostarcza bydlęce skóry wyprawiaczowi skór w zamian za świece (znowu świece). Wyprawiacz skór wymienia skórę z rymarzem, dostając od niego świece (nadal nie wiadomo, skąd się one biorą), a ten dostarcza siodło wytwórcy świec w zamian za świece (och tak, teraz już rozumiem). I tak dalej. Każdy bierze udział w ogólnym handlu wymiennym i wszystko razem działa świetnie.

Teraz, i dopiero teraz, może powstać miasteczko. Jego sieć gospodarcza już istnieje i działa: musi się jeszcze zmienić geografia. Może miejscowy wielmoża buduje zamek w celu zapewnienia sobie bezpieczeństwa. Przy jego murach zaczynają powstawać inne budynki, a uliczki rozgałęziają się od niego w stronę wiejskiego otoczenia. Klientela wyprawiaczy skór koncentruje się wokół zamku – w istocie głównymi odbiorcami są wielmoża i jego szlachta – dlatego też rzemieślnicy się przeprowadzają. Wkrótce na bardziej odległych, wiejskich terenach mieszkają tylko rolnicy, cieśle i przedstawiciele innych zawodów "nieprzemieszczalnych", a także wędrowni specjaliści od ostrzenia noży i paru zawziętych tradycjonalistów. Wyprawiacze skór, grupa rodzinna, budują swoje chatki blisko siebie. To skupisko osób zajmujących się wyprawianiem skór staje się miejscem zauważalnym: łatwiej jest przyciągnąć interesantów, jeśli istnieje jakieś jedno centrum, gdzie wszyscy się udają w poszukiwaniu tych konkretnych dóbr. Jeśli rzemieślnicy podobnej specjalności są skupieni blisko siebie, to łatwiej również o kupno lub pożyczenie narzędzi i materiałów, zatem kolejni wyprawłacze skór tworzą swoje warsztaty na tym samym terenie... i tak rodzi się ulica Wyprawiaczy Skór. To samo dzieje się z garncarzami, rzeźnikami, piekarzami, wytwórcami świec... Tym, co przekształca zbiorowisko wiosek w zaczątek miasteczka, jest autokatalityczna sieć działalności gospodarczej; ale teraz ona też zaczyna się zmieniać. W istocie, zmieniona struktura społeczna tworzy nowe zapotrzebowania i nowe możliwości. Potrzebni są: sprzedawca uliczny, chłopiec na posyłki, herold...

Nawiasem mówiąc, większość tego wydarzyłaby się nawet bez obecności wielmoży. Korzyści wynikające ze skupienia grup zawodowych w podobnych miejscach tak czy inaczej przyciągnęłyby innych. Zanim to wszystko zdążyłoby się dobrze ustabilizować, protomiasteczko przypuszczalnie i tak wytworzyłoby wielmożę. Grupowanie się ludzi odznacza się właśnie takim charakterem: jeśli jeszcze nie mają jakiegoś przywódcy, to pojawi się on i obejmie rządy – niezależnie od tego, czy jest potrzebny, czy nie. Zatem struktura polityczna miasteczka rozwija się we współudziale z jego strukturą gospodarczą i społeczną.

Antropolodzy społeczni spędzają wiele czasu na poszukiwaniu w takich zdarzeniach powtarzalnych wzorców. Czy taki proces zawsze uruchamiają wyprawiacze skór? A może garncarze? A może to wielmoża, budując swój zamek, zawsze odgrywa rolę ziarna, z którego kiełkuje miasteczko? Wątpimy, czy istnieją uniwersalne wzorce tego typu: takie szczegóły mają charakter głównie parafialny. To tak, jakby łamać patyk i poszukiwać jednoznacznej sekwencji przyczyn: Czy najpierw pęka kora, czy też część zdrewniała, a może miękisz wnętrza? Jaki kształt ma pierwsze pęknięcie? Te szczegóły mówią nam o tym, jak patyk się łamie, ale są różne dla poszczególnych patyków. Patyk łamie się dlatego, że siły zginające przekraczają jego granicę wytrzymałości. Można przewidzieć, że patyk się złamie, ale nie gdzie się złamie, kiedy i w jaki sposób.

W matematyce ten typ zjawiska nazywa się bifurkacją: to zmiana jakościowa, która pojawia się, gdyż pierwotny stan układu staje się niestabilny w rezultacie zmian innych, "zewnętrznych" zmiennych. Niestabilność jest prostym testem, z którego wynika, że mamy do czynienia z bifurkacją, ale nie daje odpowiedzi na to, jak do niej dochodzi. Na ogół dość łatwo można opisać to, co układ robi tuż przed bifurkacją, oraz to, co się z nim dzieje zaraz po niej, zupełnie jak w wypadku łamania patyka. Jedyne, czego wyjaśnienia bifurkacyjne nie są w stanie objąć, to dokładny przebieg zdarzeń podczas bifurkacji: jest on niesłychanie czuły na bardzo delikatne fluktuacje i nigdy dwa razy nie wygląda dokładnie tak samo, ponieważ przecina Krainę Mrówek. Ponadto w większości przypadków nie ma to znaczenia: "przyczyną" bifurkacji jest początkowa niestabilność, a "skutkiem" ostateczny stan układu. W wielu gałęziach nauki można jednak napotkać ludzi rozpaczliwie usiłujących śledzić każdą, najmniejszą fluktuację występującą podczas takiego przejścia, bo są przekonani, że to tam, w głębi Krainy Mrówek, znajduje się "prawdziwa" przyczyna. Często znacznie lepiej jest myśleć o takich fluktuacjach jako o skutkach ubocznych niestabilności i geometrycznych ograniczeń narzucanych na przestrzeń fazową, opisujących jej stan pierwotny i końcowy.

Powstawanie miasteczka jest bifurkacją, która pojawia się dlatego, że gospodarcza sieć wiosek staje się niestabilna. Nie w sensie politycznym – nie wyobrażamy tu sobie żadnych buntów – ale w tym znaczeniu, że pewne rodzaje drobnych zmian zostają naturalnie wzmocnione. Parę osób skupia swoją działalność gospodarczą na jednym, małym terenie, oddziaływania ekonomiczne i społeczne powodują, że to samo miejsce przyciąga następnych. To skupisko rozrasta się, nabiera rozpędu. W stabilnej wiosce, przeciwnie, takie małe skupisko nie zdoła wywołać żadnych istotnych zmian. Jak stwierdziliśmy, bifurkacje wędrują przez Krainę Mrówek: to, gdzie się zaczynają i gdzie się kończą, jest powtarzalne i możliwe do opisania, ale to, jak dokonują owego przejścia – na ogół nie. Zatem możemy być dość pewni tego, że w jednym miasteczku najpierw skupią się wyprawiacze skór, a w innym garncarze, w jeszcze innym zaś na przykład wytwórcy świec.

W każdym przypadku pozostałe zawody nie zostaną daleko z tyłu. Jeśli w ogóle istnieje jakaś wspólna cecha, to jest nią autokatalityczna sieć działalności gospodarczej – zaszyfrowany układ procesów, a nie jakaś rzecz. By doszło do bifurkacji, nikt nie musi być bezpośrednio świadom jej istnienia: autokatalityczna sieć gospodarcza "uruchamia" w sieci wiosek początkową niestabilność, a kiedy już to nastąpi, na bifurkację nie trzeba długo czekać.

W bardzo podobny sposób ze zbioru miasteczek i wiosek powstaje miasto. Analogia do miasteczka nie jest jednak ścisła: miasta są większe, ale ich podstawową jednostką nadal są ludzie. Istotną różnicą występującą w strukturze miast jest getto – słowo, które obecnie ma wiele negatywnych skojarzeń, ale pochodzi od zupełnie neutralnego włoskiego wyrazu borghetto, czyli miasto wydzielone. Przed wiekami w wielu włoskich miastach istniała dzielnica żydowska, poza którą Żydzi na ogół nie wychodzili, i obecnie słowo to niesie w sobie taki właśnie podtekst. W odróżnieniu od ulicy Wyprawiaczy Skór getto nie znajduje się w głównym nurcie gospodarki miasta. Raczej jest mniej czy bardziej odizolowaną enklawą, która ma własną, odrębną kulturę i której głównym celem jest często pozostanie w izolacji. Może tak być dlatego, że reszta miasta woli, by ta część została gettem: "Jeśli ożenisz się z jedną z ich dziewczyn, to staniesz się świnią / po Śmierci pójdziesz do piekła / też będziesz musiał żyć w getcie". Czasami dzieje się tak, ponieważ to mieszkańcy getta nie życzą sobie skażenia własnej kultury niemoralnymi / nieetycznymi / świętokradczymi (niepotrzebne skreślić) wierzeniami i zachowaniami jakichś paskudnych osób z zewnątrz. Często występują oba te elementy. W dzisiejszych wielkich miastach nierzadko getta się degenerują i przekształcają w przesiąknięte przestępczością, niedostępne obszary, gdzie niebezpiecznie jest należeć do niewłaściwej grupy etnicznej lub pochodzić z niewłaściwej dzielnicy. W pewnym stopniu jest to konsekwencją nieznajdowania się w głównym nurcie działalności ekonomicznej. W skład dzisiejszych miast też wchodzą obszary, które – podobnie jak getta – wyróżniają się odrębną kulturą, ale w istocie bardziej przypominają one ulicę Wyprawiaczy Skór, ponieważ stanowią część głównego nurtu gospodarczego. Pomyślcie o dzielnicy chińskiej, dzielnicy włoskiej, dzielnicy teatralnej itd. Te obszary odgrywają zupełnie inną rolę w życiu miasta i są odpowiednikami organelli w komórce eukariotycznej.

Getto nie może pojawić się w miasteczku: miasteczko jest za małe. Może powstać w mieście, chociaż w dzisiejszych czasach już nie tak łatwo jak dawniej. Wielkość populacji nie jest istotna: o możliwości powstania getta decyduje "horyzont komunikacyjny". Każda zamknięta kultura jest narażona na powolne przenikanie do niej nowych idei od strony jej granic, ale znacznie bardziej zagraża owej kulturze gwałtowne rozprzestrzenianie się tych idei w jej centrum lub obejmujące ją całą. Komunikacja wpuszcza nowe idee, które – jeśli znajdą punkt zaczepienia – mogą zaburzyć sztywną kulturę getta. Na przykład, w odniesieniu do jeszcze większej skali, urządzenia do faksowania znacząco przyczyniły się do załamania byłego Związku Radzieckiego, ponieważ uniemożliwiły rządzącej partii komunistycznej kontrolowanie rozprzestrzeniania się idei, które partia ta uznawała za wywrotowe.

Podsumujmy: ewolucja ludzkich jednostek społecznych – od wioski, przez miasteczko po miasto – jest odpowiednikiem ewolucji komórki eukarłotycznej. Jest to złożony proces współudziału i automodyfikacji i jeśli istnieją jakieś wspólne wzorce, to pojawiają się one na poziomie procesów ogólnych, działających w przestrzeni fazowej możliwych systemów kulturowych.

W miarę jak rośnie liczba osób stanowiących podstawową jednostkę społeczną, polityczna organizacja takiej jednostki również musi się zmienić, bo w przeciwnym razie system społeczny zacznie się załamywać. Cale miasteczko, miasto lub państwo musi podtrzymywać trwanie swej snookerowej okazji, nawet gdy poszczególni obywatele podtrzymują swoje własne, różne i często sprzeczne ze sobą okazje. Nie można już tego dłużej osiągać w sytuacji, gdy ma się kilku przywódców, którzy krążą tu i tam i rozdają kuksańce łajdakom. Jest po prostu zbyt wielu ludzi, by przywódcy mogli ich bezpośrednio kontrolować. Klasyczne rozwiązanie to struktura hierarchiczna: system plemiennej starszyzny przekształca się w radę miejską kierowaną przez lokalnego ważniaka, czy jest nim właściciel majątku dworskiego, burmistrz, czy wielmoża w swym wielkim zamku. Dla utrzymania porządku – tzn. dla zapewnienia, że miejska ludność będzie robić to, czego sobie życzy ważniak – powstanie jakiś rodzaj policji. Podtrzymywanie trwania okazji na poziomie miasteczka wymaga różnych dodatkowych struktur, a więc dla kultury korzystne będzie zróżnicowanie; podobnie jak zróżnicowanie komórek jest dobre dla organizmu, a zróżnicowanie gatunków wzbogaca ekosystem i (być może) stabilizuje go pod względem zaburzeń środowiskowych. W kulturze ludzkiej te struktury mają często wymiar edukacyjny – trzeba nauczyć młodzież, jak się dopasować do ewoluującego systemu społecznego, powstają więc role duchownego i nauczyciela. Plemienny zestaw-zrób-człowieka staje się subtelniejszy, a odpowiedzialność za jego wpajanie rozkłada się na większą część społeczności. Nie tylko rodzice i starszyzna plemienna, ale i nauczyciel, wizytująca pielęgniarka, klub pingpongowy, stowarzyszenie pszczelarzy, lokalna rada do spraw .edukacji, kościół, Sekretariat Dziedzictwa Narodowego... Zaczyna się krystalizować hierarchiczna struktura polityczna. Aby ją podtrzymywać, zakres i rodzaj nauczania mogą się stać bardzo ograniczone – "dość, by wykonywać rozkazy, ale za mało, by je wydawać". Jedynie klasy rządzące mają pełny dostęp do tajemnic kulturowych l dźwigni władzy. To zachowuje Ich status, nawet wtedy, gdy kultura się rozrasta. Cała sztuczka polega na wzmocnieniu. W jakiś sposób decyzje niewielkiej liczby osób muszą być przekazane całej reszcie bądź też narzucone, jeśli ktoś się sprzeciwia.

To tutaj do głosu dochodzi eksteligencja. Wzmocniona jednostka potrzebuje wzmocnionego umysłu. Kultura jako całość musi pamiętać o złożonościach powstałych w wyniku własnych działań. Król nie może ściągać podatków, jeśli nikt nie wie, co ludzie posiadają i jaka jest tego wartość. Nie może prześledzić swego pochodzenia wstecz, aż do bogów, jeżeli ten rodowód nie jest przechowywany w postaci umożliwiającej jego odtworzenie w dowolnej chwili l w sposób niebudzący sprzeciwów. Przez jakiś czas można było wykorzystywać do tego celu niewspomaganą ludzką pamięć: specjalnie szkoleni ludzie zapamiętują nawet nadzwyczaj długie święte teksty, słowo w słowo. Pamięć ludzka jest jednak zawodna, niepewna l umiera wraz ze swym nosicielem. Rozwiązanie tego problemu polega na zastąpieniu jej jakimś procesem fizycznym, który stworzy mniej lub bardziej trwały zapis. I to w tym miejscu rozpoczął się wyścig ludzkości w dół zbocza góry, wraz z wynalezieniem pisma. Język stworzył możliwość powstania samokomplikującej się eksteligencji, ale ograniczenia ludzkiej pamięci utrudniały jej rozwój. Po wynalezieniu pisma eksteligencja wymknęła się spod naszej kontroli.

Początkowo wyścig ten odbywał się ze stosunkowo małą prędkością, po płaskim terenie. Ówczesna technika była bladym cieniem tego, czym dysponujemy obecnie, liczba materiałów pisanych była mała, a możliwość indywidualnego dostępu do nich – ograniczona. Jednak już niedaleko, w przestrzeni fazowej, równina zaczęła opadać, niemal niedostrzegalnie, w miarę jak dokumenty pisane nabierały własnego rozpędu. Na przykład święte teksty były wiążące nie tylko dla zwykłych ludzi. Narzucały również ograniczenia władcom. Napięcia między duchowieństwem, szlachtą i monarchą prowadziły do sporów, których rozwiązanie często zależało w podobnym stopniu od interpretacji świętych tekstów czy spisanych praw, jak i od siły zbrojnej. Spójność społeczną podtrzymywała niewielka liczba sztywnych instytucji – państwo, kościół, armia; spójność ta była narzucana, w znaczącej mierze, przez rządy eksteligencji. Taki system może być zdumiewająco trwały: podtrzymywanie trwania snookerowej okazji nie wymaga ciągłych społecznych przewrotów

i zmian. Przeciwnie, sztywny, niepoddający się system może przetrwać bardzo długo, o ile przybierze odpowiednią strukturę hierarchiczną – tzn. kiedy następne pokolenie nie tylko dobrze wpasuje się w miejsca zajmowane przez pokolenie poprzednie, ale jeszcze zapewni, że pokolenie, które przyjdzie po nim, będzie się zachowywać dokładnie tak samo.

"Postępuj właśnie tak i spraw, aby twoje dzieci robiły tak samo". Zatem na całym świecie, od średniowiecznej Europy po Chiny, występują różne rodzaje systemu feudalnego, wszystkie skonstruowane w dość podobny sposób i wszystkie całkowicie stabilne. Świat mógłby na zawsze pozostać feudalny, gdyby nie źródła zmian, zewnętrzne w stosunku do takiej struktury społecznej. To one doprowadziły do powstania rozpędzonego pociągu wioska-miasteczko-mlasto-naród, a ponadto, wskutek współudziału, przyczyniły się do powstania elastycznej, samomodyfikującej się i samokomplikującej eksteligencji.

Jednym z tych źródeł byli barbarzyńcy. Nie wszystkie jednostki mogą funkcjonować, lub są skłonne do funkcjonowania, w społecznościach z zasadami. Wszystkie społeczności stają wobec problemu postępowania ze swymi niesfornymi członkami. Można ich więzić lub zabijać, jednak często są oni jedynie wydalani ze społeczności, a jeśli nawet nie, to niektórzy z nich sami uciekają bądź – spodziewając się kary za własne postępki – opuszczają społeczność, zanim do tego dojdzie. Grupy barbarzyńców, których imperatywem egzystencjalnym jest brak posłuszeństwa wobec zasad, pojawią się w taki sposób na terenach wiejskich, z dala od miasteczek. One również się rozrastają, ale nie przekraczają rozmiarów plemienia. Banda barbarzyńców może sobie poradzić z miasteczkiem pełnym potulnych, przestrzegających prawa obywateli – jak to widać obecnie w wielu regionach świata, na przykład w Afganistanie, gdzie zaledwie 10 tys. barbarzyńców narzuciło siłą liczącej miliony osób ludności państwo fundamentalistyczne. Co się dzieje, kiedy dochodzi do uderzenia barbarzyńców? Tradycyjny obraz plądrujących wikingów, rabujących miasteczko po miasteczku, jest nadmiernie romantyczny. Zazwyczaj wyglądało to tak, że barbarzyńcy najeżdżali, podbijali miasteczko, osiadali i stawali się rolnikami, miejskimi radnymi, duchownymi bądź nauczycielami. W istocie ich ukrytym celem było osiedlenie się i powrót do trybu życia, którego zostali pozbawieni. Barbarzyńskie pasożyty szybko zamieniały się w symbionty. Inwazja barbarzyńców nie tylko odtwarzała istniejącą już kulturę. Przynosiła ze sobą cały pozakulturowy bagaż – barbarzyńskie praktyki i dobra materialne, które barbarzyńcy przejęli od innych kultur. Napływ nowych praktyk, nowych dóbr oraz nowych idei poszerzał sztywne kultury miasteczek i mieszał je ze sobą. Nieodległe miasteczka zaczynały zatem upodabniać się do siebie, co ułatwiało oddziaływanie między nimi. Nie wszystko było słodkie i miało jasne strony – najostrzej konkuruje ze sobą rodzeństwo – ale ogólna tendencja prowadziła do wzmocnienia oddziaływań. Izolacjonizm i barbarzyństwo nie idą w parze.

Drugim źródłem wymuszonej zmiany było stopniowe nawarstwianie się nowych problemów, powodowanych obecnością w jednym miejscu bezprecedensowe licznych grup ludzi. Metody, które działają w małych grupach, często zawodzą, gdy grupa się rozrasta. Rolnictwo typu wytnij-i-spal dobrze się sprawdza w wypadku małej grupy w wielkim lesie, nie dlatego, że ludzie są romantycznie zestrojeni z przyrodą, ale ponieważ nie mają dość sił, by zakłócić jej funkcjonowanie; zawodzi jednak w odniesieniu do dużej grupy, która już zdążyła wypalić większość lasu. Zatem praktyki, które dobrze działały w czasach, gdy miasteczka dopiero się formowały, musiały ewoluować, by radzić sobie z nieuchronnymi skutkami własnego istnienia. W przestrzeni fazowej otaczającej te praktyki kulturowe, których nie dawało się rozszerzyć na większe grupy, były już zasiane ziarna samozniszczenia.

Procesy stanowiące trzecie ważne źródło zmiany podążały bardzo podobną drogą co inwazja barbarzyńców, ale miały większą skalę i inne motywacje. Przemieszczanie się z powodu wojen niezwykle licznych uchodźców powodowało zbliżenie uprzednio rozdzielonych i odrębnych systemów ludzkiej kultury. Podobny efekt miała imigracja, do której dochodziło pod wpływem czynników ekonomicznych, represji politycznych czy jedynie chęci poszukiwania przygód. Rezultaty tych procesów są różne, od ścisłego odosobnienia getta po kwitnącą wielokulturę nowojorskich doków i często – jak w ostatnim przypadku" – pojawiają się w tym samym mieście.

Czwartym źródłem zmiany, które wjechało na barana we współudziale ze wszystkimi poprzednimi, była innowacja techniczna. Technika zamieniła wyścig rowerowy w pędzenie w dół zbocza góry, wpadanie ze świstem we własną przyszłość z prędkością trąby powietrznej i tworzenie tej przyszłości w ruchu. Zaczęło się powoli. Co jakiś czas pewien błyskotliwy obywatel wpadał na jakiś nowy pomysł, a nawet najsztywniejsze ze społeczeństw popełniały, we własnym mniemaniu, błąd, uznając takie innowacje za nieszkodliwe. Być może taką innowacją było po prostu ulepszone końskie chomąto (jedna z wielkich nowości w średniowiecznej Europie). Jakież zagrożenie dla rządzącej hierarchii mógł stanowić taki przedmiot? A jednak lepsze chomąta oznaczały wydajniejsze rolnictwo, prowadząc bądź do zwiększenia liczebności pańszczyźnianego chłopstwa, bądź do powstania_ chłopstwa zdrowszego, bądź do jednego i drugiego jednocześnie. A to na dłuższą metę oznaczało kłopoty feudałów. Nie tylko to: sama idea, że można ulepszyć końskie chomąto, prowadzi do pomysłu, że może da się ulepszyć i inne rzeczy. Była to pętla dodatniego sprzężenia zwrotnego: im szybciej pędził rower, tym bardziej strome robiło się zbocze; im bardziej strome zbocze, tym szybciej mknęły rowery. Każda innowacja sprawiała, że do następnej dochodziło łatwiej. Każdy dowód na to, że wynalazki dają korzyści, zmniejszał opór wobec następnych wynalazków.

Zatem nachylenie stoku mogło być początkowo niezauważalne, ale dalej się zwiększało. W przestrzeni fazowej, w której ma sens pojęcie "dalej" w odniesieniu do opisu dynamiki, prognoza była równie widoczna jak w prawdziwej przestrzeni, gdzie rower pędzi wprost na skraj przepaści. Teren teraz może być płaski, ale popatrz tylko, co się pojawia przed nami...

Akumulacja zmian spowodowała zmianę strategii w okazji kulturowego snookera, zmianę, która była konieczna, by uniknąć utraty okazji. To doprowadziło do innego rodzaju zorganizowania się istot ludzkich, które – w braku innego słowa – nazwiemy cywilnym. W kulturze ludzkiej przyjęło ono formę organizacji na skalę narodową, wraz ze związkami między różnymi narodami. Poszczególne narody dla identycznych zagadnień przyjmowały różne rozwiązania kulturowe (w pewnych przypadkach rządy demokratyczne, w innych dyktaturę), ale ich głębsza struktura stawała się coraz bardziej podobna, nawet jeśli na powierzchni struktury te były rozbieżne. Dlatego na przykład handel międzynarodowy jest tak powszechny – to kulturowa cecha uniwersalna. Pęd w dół zbocza nabierał prędkości, w miarę jak dodatnie sprzężenie zwrotne zataczało pętlę za pętlą, a rosnąca eksteligencja dostarczała mocy, umożliwiającej jeszcze szybszy jej wzrost.

Właśnie na tym etapie znajduje się obecnie ludzka organizacja. Mimo że nie jesteśmy zorganizowani na skalę planetarną, w tym znaczeniu, że nie mamy globalnego rządu (dysponującego siłą militarną – zapomnijcie o Organizacji Narodów Zjednoczonych, bo to tylko klub konwersacyjny, choć przyznajemy, że pożyteczny), to nasze życie podlega wpływom na skalę planety. Na przykład kłótnia między dwoma państwami arabskimi w Zatoce Perskiej powoduje podniesienie cen ropy na całym świecie i natychmiastowy kryzys w każdym kraju. Nowa choroba pojawiająca się w jakiejś części globu dzięki podróżom lotniczym szybko przenosi się do najodleglejszych zakątków świata. (Ale i tak by tam dotarła, nawet w czasach żaglowców, tyle że kilka lat później). Wykorzystywanie w krajach rozwiniętych, zwłaszcza położonych na półkuli północnej, rozpylaczy aerozolowych z nośnikami freonowymi prowadzi do powstania dziury w warstwie ozonowej, która wpłynie na chłopstwo w Andach i na ludzi opalających się na plaży Bondi. Cytując Marshalla McLuhana, żyjemy w globalnej wiosce.

Niestety, przeżywamy prawdziwe trudności z przystosowaniem się do globalizacji kultury. Poszczególni ludzie należą do wielu różnych systemów kulturowych, działających na wielu różnych poziomach – do rodziny, wioski, powiatu, narodu. Ale nasze umysły są ciasne, a wizje – ograniczone; jesteśmy skłonni, by postrzegać siebie przede wszystkim jako część tych mniejszych grup, mimo że to właśnie duże grupy mają największe znaczenie: kuzyn może Ci odebrać dziewczynę, ale król może Cię pozbawić Twojej ziemi, Twego domu i życia. W społecznościach imigrantów pierwsze pokolenie – ci, którzy przywieźli ze sobą swoją kulturę i doświadczyli tej kultury w kraju jej pochodzenia – trzyma się kurczowo własnych tradycji i rozpaczliwie usiłuje je zachować nawet wtedy, kiedy zupełnie nie nadają się do stosowania w nowym środowisku. Większość tych imigrantów przystosowuje się odrobinę, ale im bardziej tradycje odbiegają od codziennej rzeczywistości, tym sztywniej jest egzekwowane ich przestrzeganie. Drugie pokolenie tworzy grupę przejściową i jego członkowie na ogół – obrywają najbardziej od obu światów. Są wystarczająco zdolni do adaptacji, by pragnąć zmiany i dostrzegać, że jest ona nieuchronna, a nawet w jakiś sposób pożądana. Ale muszą walczyć ze sztywnymi przekonaniami własnych rodziców. A jednocześnie nie są zbyt chętnie akceptowani przez większą społeczność, do której chcą się przyłączyć. Ni to, ni owo – drugie pokolenie na ogół prowadzi podwójne życie, wyrażając jeden zestaw poglądów w domu, a drugi w biurze lub w pubie. Dobrym przykładem może być pewien znajomy IS wywodzący się z kultury, w której małżeństwa zawsze są aranżowane przez rodziców, a oblubieniec i oblubienica często poznają się dopiero podczas ceremonii. Kiedy aranżowano jego małżeństwo, twierdził, że jest zupełnie zadowolony z takiej procedury, ale zarazem z naciskiem podkreślał, ,że nigdy, w żadnych okolicznościach, nie podda jej swoich własnych dzieci.

Mimo sporej tolerancji rodziców zwykle największe kłopoty ma trzecie pokolenie. Drugie pokolenie albo pozostało w murach tradycji, albo "zawarło małżeństwo na zewnątrz", straciło tradycje i zasymilowało się z mieszanką kultury zewnętrznej. Przed nadejściem trzeciego pokolenia nastąpiła już pewna stabilizacja ekonomiczna. Wielu imigrantów drugiego pokolenia ma dobre posady, prowadzi interesy lub dysponuje wpływami politycznymi, a więc ich dzieci mają szansę sprawdzenia, w jakim stopniu otaczające je społeczeństwo jest tolerancyjne wobec "innych" dzieci, które odnoszą sukces w kategoriach tego zewnętrznego społeczeństwa, a może nawet radzą sobie lepiej niż wielu jego członków. Jeśli poziom tolerancji jest dostatecznie duży – a jeszcze lepiej, jeśli otaczające społeczeństwo jest dość zamożne, jako że wtedy rzadziej traktuje nowo przybyłych jako poważne zagrożenie – to trzecie pokolenie imigrantów integruje się, a nie tylko asymiluje, przy czym może zachować nawet sporo z własnej, pierwotnej kultury. Jeśli jednak do tego nie dojdzie, będą kłopoty.

Ten proces rzadko bywa łatwy lub bezbolesny. Ponieważ ludzie, i to nie tylko imigranci, lecz wszyscy, postrzegają siebie jako osadzonych w małych grupach lokalnych i tracą z pola widzenia grupy duże, globalne. Wiedzą na przykład, że rządy uchwalają prawa. Wiedzą też, że prawa wpływają na ich życie, często uniemożliwiając im robienie tego, co chcą robić. A jednak nie zawsze dostrzegają, że sami mają wpływ na swój rząd – głosując w demokracji albo też będąc biernym i ukrywając niechęć pod rządami autokratycznymi. Zatem zwykli ludzie, mimo że mają przewagę liczebną nad swymi władcami wynoszącą 100:1, czują się bezsilni. We współczesnych demokracjach coraz mniej ludzi zadaje sobie trud głosowania, po części ze względu na takie postrzeganie rzeczywistości. Gdyby zechcieli zdobyć się na wysiłek, to wystarczyłyby jedne wybory, by pozbyć się prześladowców, ale większość ludzi, zamiast wziąć udział w procesie obywatelskim, ucieka się do procesów na swych własnych, indywidualnych poziomach. Próbuje się opierać zmianom – i to nawet wtedy, gdy w nich nieświadomie uczestniczy – a najłatwiej to zrobić, zostając izolacjonistą. Jest to nieskuteczne, jednak oni tego nie dostrzegają. Zatem kultury podnarodowe, jak Baskowie, Kurdowie, szyici, stałyby się odrębnymi narodami, gdyby wykorzystały okazję; tak jak zrobili to Serbowie i Chorwaci, niegdyś grupy podnarodowe. Niektóre grupy TV Irlandii Północnej dążą do połączenia się z Republiką Irlandii, inne chcą być częścią Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii, a jeszcze inne pragną autonomii. Żadna z nich nie dostrzega, że świat obecnie nabiera takiej struktury, w której żaden z tych wyborów nie doprowadzi do czegoś istotnie innego: powinni się martwić morderczym uściskiem, w jaki wielonarodowe korporacje ujmują codzienne życie, globalnym ociepleniem i handlem bronią, a nie tym, która partia rządzi w ratuszu. Żyjemy w globalnej wiosce, ale zachowujemy się jak gromadka wieśniaków, która przypadkiem znalazła się razem i jeszcze nie wypracowała żadnej plemiennej hierarchii czy organizacji. Jeden z nich bije swoje żony, inny ma bydło zarażone chorobą, która może doprowadzić do epidemii, jeszcze inny spalił swoją chatę i teraz grozi sąsiadowi wyrzuceniem z domu i zajęciem go, a inny źle wychował dzieci, które obecnie biegają po polach w nieopanowanym szale i rujnują zbiory. Każdy z nich uważa, że jest całkowicie autonomiczny w swych działaniach, a w uzasadnieniu cytuje narodową suwerenność.

To nie będzie działać. Nie działa w tej chwili. Czas takich rozwiązań dawno już się skończył.

Rozpad i reorientacja sztywnych kultur narodowych stały się nieuchronne w momencie, gdy świat naprawdę zyskał charakter globalny. Kobiety w krajach tradycyjnego islamu nie mogą już być utrzymywane w nieświadomości tego, że w państwach należących do reszty świata miałyby wiele swobód, których im się obecnie odmawia; swobód tak zwyczajnych, jak możliwość-pokazania publicznie własnej twarzy czy prowadzenia samochodu. Starsze z, nich pogodziły się z tym, ale młodsze są niezadowolone. Są "drugim pokoleniem imigrantów" we własnym kraju: zamiast sytuacji, w której one przenoszą własną eksteligencję do nowego środowiska, środowisko przeniosło swoją eksteligencję do nich.

Są dwie metody reagowania na takie naciski. Jedna z nich polega na ugięciu się przed tym, co nieuchronne, na adaptacji, na pochyleniu się z wiatrem. Będą pewne straty, ale rzadko dotyczące czegoś naprawdę istotnego; korzyść okaże się znacznie większa. Druga metoda polega na sięganiu po coraz ostrzejsze środki, by trzymać świat zewnętrzny z dala od siebie. To przez jakiś czas działa, ale prowadzi do rządów ekstremistycznych, terroryzmu, gwałcenia – podstawowych praw człowieka i załamania się gospodarki. Na szczęście kultury nie są układami replikacyjnymi, ale reprodukcyjnymi. Nie kopiują się niezmiennie z jednego pokolenia na drugie: one się modyfikują – zwykle przezwyciężając opór, którym teraz jest przede wszystkim stabilizująca siła konserwatyzmu – tak, by sobie radzić ze zmiennym środowiskiem kulturowym. Jeśli chcecie podtrzymać trwanie snookerowej okazji w sytuacji gdy reguły gry się zmieniają, to musicie odpowiednio dopasować do nich swoją strategię.

Można zapytać, w jaki sposób kultura może to w ogóle zrobić, skoro wszyscy nie tylko uczą się na własny rachunek rzeczy podstawowych, takich jak język i społeczne zwyczaje, ale również – w miarę rozwoju – konstruują swoje własne zestawy pomocy naukowych – interaktywnie i rekurencyjnie. W rzeczywistości ta elastyczność ułatwia podtrzymanie okazji: ona stabilizuje kulturę, pozwala jej na przystosowywanie się do zmiennych okoliczności bez ulegania rozpadowi. W każdym razie, proces jest w dużej mierze wysoce powtarzalny, zupełnie jak okazja w snookerze wiąże się z wbijaniem do kieszeni mnóstwa czerwonych bil. Biologiczny rozwój wszystkich istot ludzkich w okresie embrionalnym i niemowlęcym jest bardzo podobny, tak jak w wypadku ciągu środowisk, norm moralnych, mitów i zachowań, z jakimi te istoty się stykają. Odrębne warstwy – właściwie grupy wiekowe – w danej ludzkiej społeczności różnią się między sobą w znacznie większym stopniu niż analogiczne warstwy pochodzące z różnych społeczności. Zatem ludzie dorastają mniej więcej w podobny sposób, w rozmaitych pokoleniach i w innych społecznościach – pomimo dziesięcioprocentowej różnicy genetycznej i wielu odmienności w edukacji.

Paradoksalnie, znacznie trudniej zrozumieć, dlaczego większość ludzi wyraża dość podobne poglądy na otaczający ich "ustalony" i "obiektywny" świat fizyczny. Mają swobodę budowania własnych umysłów, co więc sprawia, że ich wytwory pozostają rzeczywiste? Podajemy dwie możliwe, odmienne odpowiedzi. Pierwsza: ludzie oddziałują ze światem fizycznym w czasie zabawy, chodzenia i upadków, a także widzą, jak robią to inni. Istnieje mnóstwo dowodów – co wykorzystuje się komercyjnie w sklepach z zabawkami do "wczesnej nauki" – że niemowlęta, które miały więcej zróżnicowanych doświadczeń fizycznych, lepiej sobie radzą w późniejszym życiu. Mimo to niemowlęta "zakutane" lub w inny sposób powstrzymywane od normalnych oddziaływań ze swym otoczeniem (normalnych wedle współczesnych norm) nadal zdają się zdobywać zadowalające umiejętności motoryczne. Być może w tym procesie jest coś, co przypomina naukę latania młodych ptaków – prawdziwej nauki jest w tym mniej, niż by się wydawało – ale raczej w to wątpimy. Druga odpowiedź brzmi tak: ciąg środowisk i zadań doświadczanych przez dzieci jest bardzo ograniczony, co wyraźnie wskazuje, że społeczności powstały na zasadzie doboru w tym znaczeniu, że każda społeczność, która dała swym dzieciom nieodpowiednie poglądy na fizyczną rzeczywistość, w ostatecznym rozrachunku przegrywa. Na przykład fatalistyczny pogląd, że katastrofy są wolą Allacha, zachęca społeczności do niepodejmowania działań zapobiegających katastrofom lub łagodzących ich skutki, a w efekcie społeczności takie unicestwi naprawdę wielka katastrofa. Jeśli ten tok rozumowania jest poprawny, to przetrwają społeczeństwa przyjmujące strategie edukacyjne, które zachęcają dzieci do akceptowania realiów fizycznych. Jesteśmy przekonani, że to w taki sposób różne społeczności zaczęły się charakteryzować odmiennymi technikami. Jeśli dorastasz w grupie koczowniczej, to wiesz wszystko na temat namiotów, kóz i jogurtu; jeśli dorastasz we współczesnym Manchesterze, to wiesz o samochodach, wideomagnetofonach i Nintendo. Zatem ogólne otoczenie kultury oraz punkt widzenia wpływają na machinę zmian, która popycha tę kulturę w nowym kierunku.

A teraz wyłania się naprawdę ważny problem. Jak to możliwe, że w takim układzie reprodukcyjnym powstanie nieracjonalnie skuteczny system radzenia sobie z uniwersaliami? W jaki sposób powstała matematyka i nauki ścisłe? Standardowa opowieść zaczyna się od astronomii, od jej regularności i nieracjonalnej mocy, umożliwiającej wyjaśnianie lub przepowiadanie takich zjawisk, jak pory roku i zaćmienia. Jeśli jednak rozwijające się nauki ścisłe lub religia radzą sobie z czymś w rodzaju: "Mary, wejdź zaraz do jaskini, mówiłam ci, że nie można ufać tym mamucim olbrzymom!", to jak mogą sobie później poradzić z rowerami i komputerami? Otóż stopniowo utworzyliśmy ogólną strategię kulturową, a nie stały opis posunięć taktycznych. Eksteligencja zaczęła się od listy ustalonych wcześniej działań – "nie ufaj tym mamucim olbrzymom". W podtekście była idea, że następnym pokoleniom może być przekazywany dowolny rodzaj informacji, a nie tylko reguły postępowania zapobiegające rozdeptaniu przez mamuty. Kiedy wymyśliłeś butelkę, w której jest zamknięty dżin, to wyciągnięcie z niej korka przez jakąś wścibską duszę pozostaje tylko kwestią czasu. Umysł człowieka, jakkolwiek byłby złożony, nie ma pojemności niezbędnej do wymyślania złożonych nauk i technik od samego początku, w każdym pokoleniu. Radzimy sobie z tym dlatego, że odkryliśmy uniwersalną sztuczkę eksteligencji: tworzenie archiwów doświadczeń kulturowych i know-how, do których dostęp ma każda jednostka wiedząca, jak to się robi, i które mogą być powiększane przez dowolną jednostkę umiejącą to robić. To właśnie pomysł, że można stworzyć archiwum – a nie sama zawartość takich archiwów – umożliwił nam rzeczywisty start. Eksteligencja przeprowadziła nas przez część drogi do prawdziwej wielokultury. Już nasze dzieci rozumieją to lepiej od nas. Nowe pokolenie dorasta w obecnej kulturze, podczas gdy stare jest związane kulturą, w której samo dorastało. To dlatego rodzice nie rozumieją swoich dzieci i to właśnie jest jedną z przeszkód, które tak utrudniają rozwój prawdziwej wielokultury. Jednak i ona się rozwinie tak, jak to się zawsze działo, podążając szlakiem współudziału, a poruszając się nim – będzie budować własną przestrzeń fazową.

Świat wielokulturowy będzie wymagał nowego sposobu myślenia. W 1966 roku autor książek fantastycznonaukowych Samuel R. Delany opublikował mało znaną, ale niezwykłą powieść pod tytułem Gwiazda imperium. W warstwie narracji dominuje zawiła opowieść o podróży w czasie i po wielu światach, która przypomina węża zjadającego własny ogon. Dotyczy ona (rzekomego) oswobodzenia LII, rasy stworzeń, których architektoniczne umiejętności były tak nadzwyczajne, że stworzenia te zostały niewolnikami międzygalaktycznego imperium, tak rozpaczliwie potrzebnymi, że nie można było pozwolić na ich uwolnienie. Filozoficznym podłożem książki jest godne uwagi studium sposobów kształtowania przez ludzkie umysły własnej wizji Wszechświata. Przewijająca się w całym tekście fraza to "simpleks, kompleks, multipleks".

Testem na umysł prosty, simpleks, jest zapytanie o najważniejszą rzecz we Wszechświecie. Jeśli umysł odpowie, jest simpleksem – nieważne, czy jest to umysł z prowincjonalnego satelity Rhys, który wie, że najważniejsza rzecz we Wszechświecie to jego podstawowy plon, plyasil, czy też niesłychanie wyrafinowany technokulturowy zapis encyklopedii wszystkiego, który podobnie koncentruje się na jednym, jedynym najważniejszym celu.

Umysł złożony, kompleks, zauważa wielość splatających się pasemek przyczyny i skutku, które łączą się w ramach jakiegoś spójnego poglądu na świat, by ograniczać i kontrolować rozwój konkretnego doboru zdarzeń. Złożoność jest stanem niedostępnym dla ogromnej części gatunku ludzkiego, ale w miarę kurczenia się globalnej wioski coraz więcej z nas zaczyna przyjmować złożony punkt widzenia.


Ryc. 26. Obrazowe przedstawienie wprowadzonej przez Delany'ego klasyfikacji sposobów myślenia.

Jeszcze rzadszy jest umysł wielozłożony, multipleks, który potrafi się zajmować kilkoma sprzecznymi paradygmatami jednocześnie. Postrzegą on wiele interpretacji rzeczywistości jako gładką całość. Taki umysł nie przejmuje się jakąś niespójnością: czuje się swobodnie przy zmiennym, adaptowalnym, luźno powiązanym strumieniu myśli i skojarzeń. Jak mówi Delany, prawdziwy Wszechświat (o ile takowy istnieje) jest multipleksem. Uporządkuj swe percepcje na sposób multipleksowy, a zrozumiesz Wszechświat na jego własnych warunkach.

Inny pisarz fantastycznonaukowy, David Zindell, w książce The Broken God (Załamany Bóg) dodaje czwarty typ umysłu: omnipleks, który obejmuje kosmiczną całość. Delany jednak zaprzeczyłby, że istnieje jakaś kosmiczna całość, którą można objąć, podobnie jak przeczymy temu my, ponieważ pojęcie omnipleksu jest myślą typu simpleks. Bardzo wielka myśl typu simpleks, ale jednak słmpleks. Na rycinie 26 zilustrowano trzy typy myślenia wprowadzone przez Delany'ego. Umysł typu simpleks podąża wzdłuż pojedynczej, ustalonej osi. Umysł typu kompleks bada obszary wokół kilku osi, odbywając małe wycieczki i oddalając się od jednej osi w kierunku innej (innych). Umysł typu multipleks podróżuje po niezbadanych terytoriach pomiędzy osiami, dochodząc do nieoczekiwanych skojarzeń. – Złożoność (kompleks) prowadzi do poszukiwań, wielozłożoność (multipleks) – do eksplozji.

Był taki czas, kiedy ludzie tworzyli kultury typu simpleks. Plemiona żyjące w małych wioskach lub przemieszczające się łowiecko-zbierackie klany podzielały jedną wizję swego miejsca na świecie. Jednak plemienny umysł typu simpleks nie jest w stanie poradzić sobie z zewnętrzną rzeczywistością, która wykracza poza jego ograniczone doświadczenie. Okazja w grze plemiennego snookera trwa, ponieważ nosicielami całego plemiennego autorytetu są kapłani, ale kiedy kapłani nie wiedzą, co robić... to na ogół robią coś niewłaściwego i dochodzi do katastrofy.

Podejście barbarzyńców jest równie nieskuteczne. Działanie zgodne z regułami społecznymi, takimi jak honor, chwała, biegłość, zemsta – wytworami, które nie rozwinęły się we współudziale ze światem zewnętrznym i nie mogą przejść zwycięsko żadnej próby rzeczywistości – załamuje się, ponieważ nie może doprowadzić do spójnej reakcji na jakieś istotne, nowe zagrożenie.

W miarę wzrostu liczebności ludzkiej populacji układy kulturowe zostały zmuszone do "wyrośnięcia" z ograniczeń narzucanych przez simpleks. Społeczności nadal składały się głównie z jednostek typu simpleks – kapłana, który wie, że jedyną naprawdę ważną rzeczą jest właściwy tryb oddawania czci bogu deszczu; nauczyciela, który wszystkie ludzkie działania postrzega jako przekazywanie wiedzy; budowniczego, którego jedynym celem jest postawienie czegoś większego i wyższego niż dzieła jego poprzedników – mniejsza o konsekwencje. Jak świetnie wiedział Delany, myślenie typu simpleks nie ogranicza się do starszyzny "prymitywnych" plemion. Tok rozumowania wielu dzisiejszych przywódców religijnych również ma naturę simpleksu, na przykład gdy zrównują antykoncepcję z aborcją, a aborcję z morderstwem, na skutek czego dojmująca konieczność kentrotewania liczebności ludzkich populacji grzęźnie w ciasnym moralizowaniu. Politycy to typowe umysły simpleks, zwłaszcza ograniczeni nacjonaliści, chociaż oni sami dostrzegają u siebie niezwykłą jakość "mężów stanu", których myślenie na ogół jest myśleniem typu kompleks.

Z oddziaływań jednostek typu simpleks pojawiła się emergentnie kultura złożona typu kompleks, czyli cywilizacja. Aby cywilizacja mogła utrzymać trwanie swej snookerowej okazji, musiało istnieć odpowiednio wielu myślicieli typu kompleks. Nawet dziś zdumiewająco mało osób potrafi sobie radzić ze złożonością, chociaż niektóre z nich powoli uczą się rozumienia łańcuchów przyczyny i skutku, co powoduje na przykład, że bezpieczne, zatopione na dnie morza składowiska broni z czasów I wojny światowej stają się koszmarem rodziców z północnych wybrzeży Szkocji. Ludzie uświadamiają też sobie, że zmniejszenie zawartości siarki w węglu, które miało zwalczać kwaśne deszcze, pozbawia również uprawy istotnego składnika odżywczego. Na całym globie różne kultury rozwinęły własne sposoby postępowania ze złożonościami. W rezultacie dzisiejsza kultura globalna jest więcej niż złożona: jest na granicy wielozłożoności, czyli multipleksu. A jeśli ma działać jak prawdziwa włelokultura (a nie tylko jak zbałkanizowana, przypadkowa mieszanka rywalizujących, złożonych monokultur), to musimy "uporządkować nasze percepcje w sposób multipleksowy", jak to ujął Delany.

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić... Jednak uważamy, że możemy Warn dać obraz tego, o co chodzi. Wróćmy do opowiedzianej przez nas historyjki na temat tworzenia się miasteczka. Można ją przedstawiać na wiele sposobów. Wielmoża typu simpleks widzi to tak: "Jestem silny, jestem przywódcą. Ludzie robią to, co im każę. Kiedy zbudowałem swój zamek, to stworzyłem wokół niego centrum, wokół którego następnie mogłem zbudować miasteczko. Miasteczko istnieje po to, żeby utrzymywać mnie i moją rodzinę". Równie simpleksowy wyprawiacz skór widzi to zupełnie inaczej: "Wiecie, to my, wyprawiacze skór, zapoczątkowaliśmy wszystko. Nie było tu nic, póki nie zaczęliśmy rozwijać naszego interesu. Ludzie zaczęli się tu gromadzić dlatego, że była okazja do handlu. A potem wdarł się ten wielmoża, jak to zawsze szlachta, i pośrodku wszystkiego postawił zamek. W samej rzeczy, on sobie radzi tylko dlatego, że my zaopatrujemy jego oddziały w skórzane kurtki na zbroje i w siodła dla koni. Gdybyśmy przestali, znalazłby się w prawdziwych tarapatach – ale nam odpowiada utrzymywanie go przy władzy. Prawo i porządek dobrze służą stabilnemu handlowi. Zatem miasteczko istnieje po to, żeby utrzymywać nas i nasze rodziny".

Dwa wyjaśnienia, oba typu simpleks. Obie strony uważają, że istnieje tylko jedna istotna rzecz we Wszechświecie, i obłe wiedzą, co to za rzecz. Wyjaśnienie typu kompleks połączyłoby elementy obu punktów widzenia, przyznając rację zarówno wielmoży, jak i wyprawiaczowi skór, ale zarazem uznając, iż obaj mają klapki na oczach. To wyjaśnienie "opowiedziałoby" historyjkę krok po kroku, na zmianę przyjmując punkt widzenia wielmoży (ale z dzwoneczkami i frędzelkami wyprawia-czy skór) i punkt widzenia wyprawiaczy skór (z ozdobnikami wielmoży). Większość tej książki nie przekracza poziomu kompleksu, a w dużej części nie osiąga nawet tego. Wyjaśnienie multipleksowe ujmowałoby jednocześnie przestrzeń fazową, w której powstanie miasteczka stało się nieuchronne, wiele różnych możliwych sposobów urzeczywistnienia tej nieuchronności; specjalne, przypadkowe cechy, które uwzględnią jednostki budujące miasteczko... W szczególności wyjaśnienie to "postrzegałoby" miasteczko jako miasteczko, system jako system i "nie popełniłoby" błędu przypisywania systemowi jako całości cech istotnych na poziomie jednostkowym (takich jak celowość).

Dotychczas kulturowy rozwój ludzkości następował głównie w wyniku posługiwania się prostymi myślami, myślami typu simpleks. Obecnie zaczyna się łączyć pewną liczbę takich myśli, żeby uzyskać złożony, kompleksowy punkt widzenia – być może kiedyś dojdzie się nawet do multipleksu. W zaratustrańskim ośmiokrotnym umyśle grupowym jest inaczej – multipleksowość pojawia się w sposób naturalny: to simpleksowy pogląd na świat wprawia Zaratustran w zakłopotanie.

Pojazd Obserwator Księżyców przygotowuje się do opuszczenia Układu Słonecznego, a atmosfera na pokładzie staje się nadzwyczaj napięta. Okłamywacz dzieci, co charakterystyczne, przypomniał swemu oktupletowl o konieczności wypełnienia jego filozoficznych zobowiązań. Pozostali mieli nadzieję, że Okłamywacz nie podniesie tego tematu, który dla cywilizowanych Zaratustran – jest sprawą dość delikatną, ale oczywiście on tak postąpił, mimo wszystko. Przyszłość rasy ludzkiej zależy obecnie od ich wspólnej interpretacji prastarego, mglistego i drakońskiego prawa. Jesteśmy zdani na łaskę zaratustrańsklejTekstellgencji.

Mistrz: Próbuję doprowadzić do konsensu w sprawie losu tych ludzkich istot... ale napotykam poważne trudności.

Kłamiący dorosłym: Nonsens, dokładnie wiesz, jaka jest nasza wspólna decyzja. Im więcej się dowiadujemy o tych dziwnych, nieoktymalnych stworzeniach z planety Ziemia, tym większy ogarnia nas niepokój. Musimy niezwłocznie wprowadzić w życie dyrektywę oktualną.

Niszczyciel faktów: Tak, ale z jaką interpretacją? Łagodną czy surową? Muszę powiedzieć, że osobiście uważam ich nieortodok-cję za intelektualnie stymulującą. Już mi podsunęła nowy sposób na purgalizowanie przejściowych wartości w rachunku Gurgenfuffa oraz...

Kd: Nie interesują mnie twoje trywialne poglądy na podstawową naturę myśli. Uważam, że ich jednoumysłowość jest jaskrawym naruszeniem Regulacji.

Regulacje: Protokół 107B, podpunkt 22xx(iv)B/e. [Przerywa i robi się jasnobtękitny z zażenowania. Pospiesznie dodaje]: Zgodnie z poprawkami w dodatku Q/444/x.

Kreator kreacji: Dorokłamco, mam nadzieję, że nie wyczuwam twojej implikacji. Możesz/nie możesz (skreślić potrzebne/niepotrzebne, skreślić potrzebne/niepotrzebne, skreślić...) [Jest tak wzburzony, że wpada w nieskończenie rekuencyjną pętlę wyboru spośród wielu możliwości i żeby wytrącić go z tego nieskończonego cyklu, trzeba go połaskotać w stopy.]

M: Kłamiący dorosłym: muszę clę teraz ostrzec, że na Regulacjach jest zagraffitowane, iż nie wolno nam eksterminować obcych form życia.

Kd: Pod warunkiem że ich wzorce myślowe nie zagrażają naszemu trybowi życia. Jeśli natomiast zagrażają, to musimy je eksterminować. A zagrożenie jest oczywiste. Te istoty nie tylko są jednoumysłowe: one są simpleksami! [Reszta jest oszołomiona uświadomieniem sobie, że Kłamiący dorosłym ma rację.] Rębaczu drewna, idź i przynieś, wiesz co. [Rębacz kiwa głową i rusza do sali uzbrojenia. Wkrótce powraca z małą, czarną kulą, z której wystaje osiem żółtych guzików.]

Rębacz drewna: Jeden eksterminator. Wycelowujesz go w planetę, każdy naciska guzik i – bum. [Cisza robi się nie do wytrzymania. Rębacz rozpoczyna nową rzeźbę, a drewniane wióry miękko opadają na podłogę, podczas gdy napięcie rośnie.]

Nf [Niechętnie]: To mi wcale nie pachnie oktymistycznie, ale wydaje się, że nie ma...

Rd: Hmm. Dziwne. [Wymachuje swoją ostatnią rzeźbą, wyglądającą na wydrążoną w środku, dziurawą rzecz.]

Kd [Zirytowany przerwą]: Nie teraz, Rębaczu – poczekaj. Czym jest ten śmieszny obiekt?

Rd: Nazywam go antynurflem.

Kd: Co takiego?

Rd: No cóż, znurfleryzowałem, że ten kawałek drewna naprawdę zawiera kieł kichozaura. Ale zamiast odciąć całą resztę, żeby odsłonić kieł znajdujący się wewnątrz, ja – [Pod wpływem ogromu tego wszystkiego zaczyna pociągać nosem.] – ja zostawiłem wierzch, a wyciąłem kieł!

Nf: Bardzo pomysłowe.

Rd: Cóż, wydawało mi się, że to równie uprawniony sposób patrzenia na to. [Nagle uświadamia sobie, że może powiedział coś niewłaściwego.] Hm – czy dobrze zrobiłem?

Wykonawca rozrywek [Zaskakując wszystkich, włącznie z samym sobą]: Tak! O, tak! Równie uprawniony – Rębaczu, jesteś tym, co Ziemianie nazywają geniuszem!

Kd: Bzdury, on jest normalny, tylko trochę ociężały umysłowo.

Wr: Chciałem powiedzieć, że Rębacz przypomniał nam wszystkim o wielkiej prawdzie, o filozofii przestrzeni fazowej. Musimy się koncentrować nie tylko na tym, co postrzegamy, ale również na kontekście. Postrzegamy simpleksowość ludzi, ale nie zauważamy, że otacza ją potencjalna multipleksowość. Oni tylko jeszcze do niej nie dotarli.

M: Co chcesz przez to powiedzieć, Wykonawco?

Wr: No cóż, my bez trudu postrzegamy multipleksowość Wszechświata, ale być może – słuchaj, Niszczycielu faktów, musisz mi pomóc. Jestem tylko biednym Wykonawcą rozrywek, ale wydaje mi się, że my, Zaratustranie, dlatego w naturalny sposób porządkujemy nasze percepcje multlpleksowo, że mamy ośmiokrotny, grupowy umysł. Ludzie, niając pojedyncze umysły, myślą w inny sposób.

Nf [Zdziwiony]: Aha. Twierdzisz, że ludzie podświadomie dążą do stworzenia poglądu multipleksowego, łącząc simpleksy w kompleksy? Ale to bardzo głupia metoda, aby zrozumieć multipleksowy Wszechświat.

Wr: Zgoda... ale zapominasz, że oni są jednoumysłowi! Jak inaczej pojedynczy umysł może osiągnąć multipleksowe myślenie?

Nf: O Wielki Opiekunie, on ma rację! Tam, gdzie my widzimy bezszwową płaszczyznę pojęciową [W rzeczywistości użył określenia "oktoprzestrzeń", ośmiowymiarowy odpowiednik płaszczyzny, ale dla uproszczenia jego określenie przetłumaczyliśmy na dwa wymiary], oni widzą dwa niezależne, jednowymiarowe simpleksy. Konstruują osie pojęciowe na płaszczyźnie i na nie rzutują rzeczywistość.

Od: Takie jak oś oznaczona "matematyka" czy inna oznaczona "biologia"?

Nf: Właśnie takie. Wiem, że wydaje się dziwne, żeby rozdzielać jedno i drugie, ale ci ludzie nie zdają sobie sprawy, iż osie współrzędnych są zupełnie dowolnymi konstrukcjami, bez żadnego wewnętrznego znaczenia. Podczas gdy my chwytamy płaszczyznę jako zunifikowaną całość, a zatem nie potrzebujemy składać jej z jakichś dowolnie wybranych osi.

Rd [Podziwia swoją antynurfle i uszczęśliwiony mamrocze]: Przypuszczam, że mógłbym to pokazać na kanale Discarvery aluzja do telewizyjnego popularnonaukowego kanału Discovery, wykorzystująca brzmienie słowa carve, czyli rzeźbić (przyp. tłum.)]....

Kd [Zbywająca]: Bardzo dobrze, ale to nadal oznacza, że ludzie w porównaniu z nami widzą świat do góry nogami. Rębaczu, ekstermi...

Wr: Tak, ale na tej samej zasadzie my widzimy świat do góry nogami w porównaniu z nimi. Uważamy, że to bardzo trudne być simpleksem – nasz Mistrz jest mechanizmem, dzięki któremu multipleksowe rozumienie staje się simpleksowym działaniem!

M: Hmm... To bardzo trudny konsens... ale jasne jest, że chodzi o to, czy osiągniemy głębsze zrozumienie-i większą skuteczność działania, jeśli w odniesieniu do tych istot zastosujemy eksterminację/kooperację. Niepotrzebne skreślić.

Gdybyśmy potrafili przeorganizować nasz świat na modłę multipleksu, to jego funkcjonowanie stałoby się płynniejsze i bardziej wydajne. Weźmy, na przykład, nauki ścisłe i technikę. Simpleksowi oficjele uważają badania naukowe za anarchię i są przekonani, że przy odrobinie organizacji wszystko funkcjonowałoby znacznie lepiej. A jednak spojrzenie multipleksowe wykazuje, jak bardzo błędny jest ten pogląd. Podążając drogą prowadzącą przez poziom kompleksu, rozważmy rozwój nowej soczewki rentgenowskiej dla elektronicznego przemysłu mikroukładów.3 Mikroukład to miniaturowy układ elektroniczny wytrawiony we fragmencie kryształu krzemu; im mniejsze są jego składowe, tym szybciej działa i tym większe ma możliwości. Jego struktura (wzór) jest przenoszona na krzem techniką znaną jako fotolitografia – wiązkę równoległych promieni świetlnych przepuszcza się przez szablon, a gdziekolwiek światło przez niego przejdzie, tam wpływa na atomową budowę krzemu. Dzisiejsze metody wytwarzania mikroukładów doszły już prawie do granic swych możliwości, co jest spowodowane dyfrakcją – efektem falowym, który zmiękcza ostre krawędzie kryształu i czyni je zbyt rozmytymi, by utworzyć działające układy. Jedną z możliwych przyszłościowych dróg jest wykorzystanie wiązki promieni rentgenowskich, które mają długość fali mniejszą niż długość fali zwykłego światła, co sprawia, że deformujący efekt dyfrakcyjny jest słabszy. Niestety, krótsza długość fali oznacza również, że z promieni rentgenowskich nie można za pomocą soczewki utworzyć równoległej wiązki. Tę przeszkodę, po badaniach trwających 20 lat, pokonał zespół naukowców z Uniwersytetu Leicester w Wielkiej Brytanii i z Nova Scientific w Stanach Zjednoczonych, który wynalazł skuteczną "soczewkę" dla promieni rentegnowskich. Jednak świat urzędników nie jest zdolny do przewidzenia procesu wiodącego do tego przełomu, kierowania nim czy nawet do jego zrozumienia. Soczewka rentgenowska bierze swój początek z badań nad okiem homara przeprowadzonych w 1978 roku przez Mikę'a Landa i Klausa Vogta, a jej technologiczne implikacje dostrzegł po raz pierwszy w 1978 roku Roger Angel – który chciał zaprojektować teleskop rentgenowski dla astronomii. Jak to możliwe? To całkiem proste. Oko homara nie ma pojedynczej szczeliny jak nasze: jest zbudowane z wielu małych fasetek, trochę jak oko muchy. Kasetki nie mają soczewek jak nasze: ich ścianki działają jak zwierciadła. Napływające światło pada na zwierciadła lekko skośnie i jest kierowane do receptorów u podstawy fasetki. W 1978 roku Land opisał tę konstrukcję w "Scientific American". Angel przeczytał jego artykuł i uprzytomnił sobie, że podobną metodę można zastosować do skupiania promieni rentgenowskich. Bo chociaż nie da się ich odchylać za pomocą soczewki, to jednak można je odbijać od zwierciadeł ze szkła ołowianego, pod warunkiem że padają na nie pod bardzo małym kątem. W tamtych czasach teleskopy promieni rentgenowskich miały pojedynczą szczelinę i przypominały staroświecką kamerę punktową, więc nie dawały obrazów dobrej jakości. W "Astrophysical Journal" Angel zaproponował połączenie milionów kamer punktowych w oko homara. Technologiczne trudności z urzeczywistnieniem tego rozwiązania okazały się znaczne, ale przez ostatnie 20 lat niezbędne techniki wytwarzania szklą zostały udoskonalone do tego stopnia, że takie urządzenie dało się skonstruować. Astronomowie z Leicester wbudowali je w teleskop rentgenowski, który został wystrzelony w przestrzeń kosmiczną na satelicie NASA. Oni również zauważyli możliwość zastosowania tego rozwiązania do wytwarzania mikroukładów elektronicznych, co daje nam niesłychaną szansę: to perspektywa wyprodukowania nowych, szybszych, mniejszych układów, która z łatwością może dać początek wielomiliardowemu (w dolarach) przemysłowi.

Umysł typu simpleks nie zdoła sobie poradzić z czymś takim. Gdyby zoologowie 20 lat temu złożyli wniosek o finansowanie badań oka homara, ponieważ w połączeniu z wytwarzaniem szkła i astronomią badania takie będą miały duży wpływ na przemysł elektroniczny, to odesłano by ich z kwitkiem. Gorzej, nawet nie mogliby złożyć takiego wniosku, ponieważ w tamtych czasach przemysł mikroukładów był w powijakach, a produkcja z wykorzystaniem promieni rentgenowskich nie widniała w żadnych planach – z pewnością nie jako realistyczna perspektywa, wymagająca natychmiastowego skupienia na niej uwagi. W każdym razie, któż miałby dość wyobraźni, aby przewidzieć takie zastosowanie? Od zoologii do elektroniki zahaczając po drodze o astronomię, od nauki przyrodniczej na rynek, za pośrednictwem fizyki naukowej. Taki transfer idei stał się możliwy tylko dlatego, że w ciągu ostatnich 20 lat ewolucyjnie powstała odpowiednia naukowa i technologiczna "sieć autokatalityczna". Podobnie jak produkty wyprawiaczy skór były użyteczne dla szewców, buty tych ostatnich przydawały się rolnikom, których jajka i bekon karmiły przedstawicieli .wszystkich trzech zawodów, tak i idea, która pojawiła się w oku homara, rozbłysła projektem teleskopu rentgenowskiego, przemysł elektroniczny zaś czekał na podobne urządzenie, a producenci szkła wpadli na sposób jego wytworzenia. Konieczne było potencjalne istnienie całej sieci, zanim mogło się wydarzyć cokolwiek Interesującego dla przemysłu. Nikt nie mógł tego przewidzieć i uruchomić tej jedynej "nakierowanej na cel" linii badawczo-rozwojowej – a nawet gdyby tak się stało, to tak wygenerowana eksteligencja byłaby zbyt liniowa i zbyt zubożona, by wydać z siebie równie niespodziewany produkt. Simpleksowe zarządzanie badaniami naukowymi jest jałowe i nieproduktywne. Znacznie lepiej sprawdza się spojrzenie multipleksowe, w którym nauce pozostawia się maksimum swobody na rozwijanie autokatalltycznych sieci idei, a przemysł nastawia się na ich rozpoznawanie, kiedy będą już gotowe do stworzenia nowych produktów. Ułatwiać ten proces mogą: udoskonalona komunikacja między różnymi dyscyplinami i dodawanie do sieci nowych połączeń (ale nie w sytuacji, gdy połączenia są na tyle bogate, że te istotne gubią się w szumie). Miasteczko, którego wszyscy simpleksowl mieszkańcy stwierdzają, że wyprawianie skór jest znacznie bardziej opłacalne od wszelkich innych zajęć, i porzucają garncarstwo, tkactwo l piekar-stwo na rzecz produkcji skór, bardzo szybko się rozpadnie. Dokładnie z tych samych powodów rozpadłaby się nasza naukowa eksteligencja, gdyby pozwolono, by zarządzały nią Simpleksowe umysły. To, nawiasem mówiąc, obejmuje zarówno simpleksowych naukowców zaangażowanych w finansowanie nauki, jak i biurokratów. Me tak dawno temu większość wydziałów biologicznych na świecie pozbyła się wszystkich "staroświeckich" osobników zajmujących się dziedzinami takimi jak zoologia, botanika i taksonomia, ponieważ "wiedziano", że jedyną na świecie ważną gałęzią biologii jest biologia molekularna. Teraz, kiedy w modzie są zagadnienia środowiskowe, takie jak zakwl-ty glonów, zmniejszone zasoby ryb i ubożenie bioróżnorodności w lasach tropikalnych, podejmuje się rozpaczliwe wysiłki odtworzenia eksteligencji, która rezydowała w tych staruszkach – a to nie takie łatwe.

Wprowadzić multłpleksowego zarządcę.

Wprowadzić latające świnie.

Pytanie ostatnie. Nasz związek z eksteligencja to rowerowy wyścig w dół zbocza-góry – możemy sądzić, że badamy oko homara, ale zanim ktokolwiek zdąży się zorientować, już budujemy szybkie komputery. Nie możemy przewidzieć natury eksteligencji jutra, ale możemy zapytać, dokąd nas ona zaprowadzi. Odpowiadając na to pytanie, powinniśmy starać się o przyjęcie multipleksowego punktu widzenia, ale będziemy musieli do tego dojść, zaczynając od poglądów simpleksowych.

Na jednym krańcu znajduje się scenariusz nieugięcie pesymistyczny, zgodnie z którym w Istocie nie ma innej przyszłości poza globalną anarchią, przemocą i wojną – chyba że przeszkodzą temu surowe represje. "Stopa wiecznie depcząca po ludzkiej twarzy", jak to ujął George Orwell w Roku 1984. On jednak mierzył w system komunistyczny, a ten się rozpadł, i to właśnie z powodu sił globalnej eksteligencji. Stopa nie deptała wiecznie, ponieważ po jakimś czasie zabrakło ludzkich twarzy, które by nadzorowały produkcję butów dla niej. Przyjęła simpleksowy punkt widzenia i została pobita przez multipleksowy świat.

A to prowadzi do bardziej optymistycznego scenariusza – według którego tak samo jak plemię znalazło sposób na poradzenie sobie z indywidualnymi różnicami i utrzymywanie swojej snookerowej okazji, tak też może zrobić i globalna wlelokultura. Na tym drugim krańcu odnajdujemy przyszłą cywilizację w formie przewidywanej przez Iaina M. Banksa w książkach typu Wspomnij Phteboso, znaną pod adekwatnym mianem "Tej Kultury". Ta Kultura jest cywilizowana w najlepszym tego słowa znaczeniu: jej ludzie są inteligentni, wrażliwi, etyczni. Ich technologia zapiera dech – nadludzkie, sztuczne inteligencje znane jako "Umysły", szybsze od światła pojazdy gwiezdne, mechaniczne "trutnie" ze złośliwym poczuciem humoru. Ich mistrzowskie opanowanie chorób i zdolność przemodelowywania ludzkiego ciała są tak kompletne, że ludzie wykorzystują je w celach rozrywkowych. Ta Kultura jest różnorodna, jest prawdziwą wielokulturą: każdy jest indywidualnością, istnieje niewiele ograniczeń wolnej woli, a mimo to z powodzeniem trwa jej równoległa, rozłożona snookerowa okazja. Może to brzmieć anarchicznie, ale takie nie jest: każdy świetnie rozumie, co musi robić po to, by okazja trwała. Używając terminów Delany'ego, ludzie Tej Kultury mają multipleksowy punkt widzenia, zwłaszcza w sprawach polityki. Ta Kultura jest systemem, w którym żyje się przyjemnie, jeśli się respektuje jej sposób myślenia, ale nie jest to wcale "ładny" system. Wewnątrz ma kilka poważnych kłopotów, ale bardzo szybko rozpoznaje zagrożenie z zewnątrz i potrafi być bezwzględna w reagowaniu na nie. Zespół Szczególnych Okoliczności w sekcji Kontaktów, podobnie jak Kłamiący dorosłym, może przyjmować i przyjmuje odpowiedzialność za zniszczenie całkiem obcej cywilizacji – i robi to – jeśli naprawdę nie ma innej możliwości. Jedną z najsubtelniejszych broni jest szpiegostwo moralne. Większość obywateli Tej Kultury patrzy z dezaprobatą na Zespół Szczególnych Okoliczności, ponieważ w zasadzie reprezentuje on antytezę wszystkiego, co oznacza Ta Kultura – ale zarazem jest on tolerowany jako nieprzyjemna konieczność, ponieważ Ta Kultura nie pozwala, by jej wrażliwość etyczna miała pierwszeństwo przed kwestią jej przetrwania. Ta Kultura nigdy nie popełni błędu polegającego na objęciu wolnością słowa tych, którzy pragną wolność słowa zniszczyć, ani nie okaże tolerancji tym, których nietolerancja staje się niemożliwa do tolerowania. Nie jest to doskonały model dla wielokultury planetarnej, ale zawiera odpowiednie, niejednoznaczne, multipleksowe postawy i właściwą dozę zdrowego rozsądku. Jest to taki rodzaj wielokultury, do jakiego ludzkość mogłaby rozsądnie dążyć, znajdujący się gdzieś tam, w odległej i dość hipotetycznej przestrzeni kulturowej, narysowanej w skali galaktycznej.

A co z realną przyszłością tutaj, na tej jedynej planecie? Nadciągnęła do nas natychmiastowa komunikacja globalna, a tego konkretnego dżina już nigdy nie uda się wepchnąć z powrotem do jego butelki. Granice geograficzne, które ułatwiły ustabilizowanie stosunków międzynarodowych dzięki stworzeniu kulturowych odpowiedników społeczności getta, nie są już skuteczne w zatrzymywaniu idei z zewnątrz.

Wkrótce całość ludzkiej eksteligencji będzie wirtualnie dostępna dla każdego, kto sobie życzy do niej dostępu. Represje i panika moralna mogą utrzymywać taki dostęp pod kontrolą przez jakiś czas, ale im prostsza i bardziej rozpowszechniona staje się technologia, tym trudniejsze to będzie zadanie. Wszędzie wokół nas upadają stare kulturowe mury. O ile dorośli się wahają, czy dokonywać trudnych wyborów, i wzbraniają przed nimi, o tyle ich dzieci już przekształcają kulturę jutra. Dzieje się tak, ponieważ dzieci muszą żyć w teraźniejszości, podczas gdy większość dorosłych żyje w przeszłości. Dzieci są w położeniu imigrantów drugiego pokolenia, oprócz tego, że ich "podkultura" ma znacznie krótszy cykl czasowy niż kultura dorosłych – wystarcza zaledwie kilka lat, by dzisiejsze nastolatki zostały zastąpione następną grupą – i szybciej ewoluuje. To dlatego rodzice nigdy nie mogą zrozumieć swych dzieci i dlatego społeczność dorosłych jest całkowicie niezdolna do pogodzenia się z nowymi zjawiskami kulturowymi, czy są one dobre, czy złe, jak narkotyki i programowanie wideomagnetofonu. Ci, którzy nie są chętni lub zdolni do przystosowania, mogą podejmować próby skierowania nas w stronę pesymistycznej przyszłości rodem z Koku 1984 i w pewnych miejscach przez jakiś czas może im się to udawać – udaje im się to. Ich panowanie jest jednak nietrwałe, ograniczone długością życia człowieka, a wokół ciągle działają naciski pozakulturowe.

Czy to nam się podoba, czy nie, świat się zmienia i zaczyna się zmieniać jako powiązana ze sobą całość. Jak wskazuje świat Tej Kultury, jedność wcale nie jest sprzeczna z różnorodnością: wydaje się, że zmierzamy w stronę wielokultury, a nie monokultury. Eksteligencja sama w sobie stała się siłą sprzyjającą zmianie. Dała nam więcej możliwości wpływania na naszą teraźniejszość i naszą przyszłość niż kiedykolwiek w historii, ale tym samym jej wpływ na nas staje się nieodparty. A jeśli chodzi o wszystkie nasze polityczne zamieszki i małostkowe, nacjonalistyczne konfrontacje, to wydaje się, że nieuchronnie popychają one nasze odrębne kultury w stronę jakiejś skutecznej wielokultury. Dowodzi tego fakt, że kiedy ten proces zawodzi, jak w Bośni lub Irlandii Północnej, to prawie wszyscy odczuwają zawód. Nie powstajemy i nie urządzamy owacji, jak mogliby zareagować dawniejsi ludzie. Naszym oczekiwaniem, wyostrzonym przez eksteligencję, jest to, że kultury powinny dostrzegać korzyści płynące ze współpracy oraz integracji. Wszyscy znajdujący się na zewnątrz konfliktu natychmiast zauważają, że czystki etniczne są receptą na polityczną i społeczną katastrofę, a nie rozwiązaniem. Z tych powodów czujemy się optymistami i uważamy, że ludzkość może stać się dobrym kontekstem dla planetarnej ekologii i podtrzymać swój kurs w stronę globalnej wielokultury w rodzaju tej, jaką Banks przewiduje w dalekiej przyszłości.

Zawsze będą istnieć grupy plemienne, narody l wojny, tak samo Jak nadal Istnieje ekologia bakterii l mrówek. Przeludnienie może jeszcze tak nadwerężyć nasze zasoby, że eksteligencja ugrzęźnie. Fundamentaliścl mogą jeszcze cofnąć nas w mroki średniowiecza. Ale nasza nadzieja leży w tym, że przerzucająca pomosty wlelokultura ogarnie większość ludzkości, a może nawet, ostatecznie, naśladując Tę Kulturę, rozprzestrzeni się na inne światy, do innych gwiazd.

Nasze umysły, nasze społeczności, nasze kultury i nasza globalna wielokultura, wszystko to ewoluuje w ramach rzeczywistości, którą kształtujemy na podobieństwo własnego stworzenia. Jesteśmy wytworami rzeczywistości, ale i rzeczywistość coraz bardziej staje się naszym wytworem.




Wstecz / Spis Treści / Dalej

EPILOG

Mistrz zaratustrańskiego pojazdu kosmicznego Obserwator Księżyców odchylił się do tyłu i starał się zrelaksować w zmysłowej otoczce budyniu pielęgnacyjnego; z lepkich warstw wystawały jedynie jego oczy i dziób. Mistrz lekko chichotał, Ilekroć jeden z nanotribbli, które buszowały po budyniu w poszukiwaniu niewielkich pasożytów lub drobin kurzu, trafił na wrażliwy kawałek jego skóry, wokół nasady piór rozbawienia.

Jego umysł był strapiony. To była dziwna podróż. Te eksteligentne małpo-stworzenia, z ich nadmiernie uprzywilejowanymi solo-umysłami i zdumiewającym, nieoktymistycznym poglądem na funkcjonowanie świata, były naprawdę niepokojące. Zawsze obsesyjnie zajęte tym, co jest w środku rzeczy – bez wątpienia nawrót dziecięcości w późniejszym życiu, ta małpia ciekawość, która sprawia, że usiłując sprawdzić, jak jakaś rzecz działa, rozbija sieją l stwierdza, że już nie działa. Mistrz powiększył kryzę na szyi, co jest zaratustrańskim odpowiednikiem westchnienia. Z pielęgnacyjnym budyniem jest ten problem, że kiedy się już otworzyło tubie, to trzeba się wylegiwać przez całą oktadę, a pielęgnowylegiwanie po jakimś czasie robi się nudne. Zwłaszcza w wypadku Mistrza, który spędza tyle czasu na nadawaniu sensu temu, co robią wszyscy pozostali... A nasz Mistrz wykazywał skłonność do przygnębiających myśli, do robienia rzeczy, z których zracjonalizowaniem miał kłopoty. Przypomniał sobie, że w odległości mniejszej niż oktuplet oktoonów od niego znajdowało się niemal jiiewyczerpywalne źródło obcej eksteligencji, odświeżającej, choć naiwnej. I kiedy już Rębacz drewna ponownie uruchomi katalityczny konwerter, Obserwator Księżyców wyruszy w dalszą drogę... Przez chwilę zastanawiał się nad tym, który to z katalizatorów nie konwertuje, ale będzie w stanie wyjaśnić to pozostałym, dopiero gdy stwierdzi to Niszczyciel faktów.

Była to ostatnia okazja do spróbowania ziemskiego oglądu rzeczy, co zupełnie odwróci jego umysł od racjonalnych myśli. Wydał instrukcje pokładowemu komputerowi, by przywołał pakiet obcej eksteligencji i zwerbalizował go w tłumaczeniu...

Komputer: Mistrzu, czy życzysz sobie jakiejś szczególnej próbki obcej eksteligencji?

Mistrz: Nie, wybierz losowo.

K: Rozkaz nie wyprzedza czynów. Wybrałem tom zatytułowany Wytwory rzeczywistości Składa się on z małpich spekulacji dotyczących natury eksteligencji i innych kontekstualnych wpływów na samoorganizację.

M: Jak wspaniale/irytująco (niepotrzebne skreślić) rekurencyjnie. Do dzieła.

K [Czyszcząc swe obwody]: Hrmpf. "Prolog. Piętnaście miliardów lat temu Wszechświat nie był większy od kropki stojącej na końcu tego..."

M: Mam nadzieję, że nie jest to początek szczegółowej historii.

K: Nie, ta opowieść szybko nabiera tempa.

M: Całe szczęście. Możesz kontynuować.

K: .....zdania. O malutki, malusieńki, naprawdę maciupeńki ułamek sekundy wcześniej – ale ten ułamek sekundy wcześniej nie istniał. Zanim zaczął się Wszechświat, nie było czasu, a bez czasu nie może być...".

Mistrz zdrzemnął się, a syntetyczny głos mruczał dalej. Co za zdumiewająca, małpia fascynacja wnętrzem, budowaniem z rzeczy "podstawowych", przez co wydają się rozumieć Wszechświat odarty ze wszystkich interesujących cech... Spodziewał się, że będzie poirytowany jednoumysłowym – tak, to właściwe słowo – skoncentrowaniem się na takim rodzaju wyjaśnień. Ale budyń pielęgnacyjny wpływa na umysł w dziwny sposób, toteż Mistrz pogrążył się w stanie przypominającym sen, w którym to, co wylewało się z komputera, podlegało nie tyle translacji, co hipnozie, tak więc wszystkie szczegóły stawały się plastyczne, podczas gdy stojące za nimi znaczenie pozostawało takie samo, ale było rzeźbione w innym kierunku... Zaledwie kompleks, ale jeszcze nie multipleks, zauważył jego gasnący, samoodwołujący się detektor cech, zapadający w hipnotyczną fazę marzeń sennych... A w miarę jak komputer brnął przez Wytwory rzeczywistości, umysł Mistrza nadawał temu samemu materiałowi zupełnie inną, błogosławienie oktymalną tendencję...

Wyszło z tego coś w tym rodzaju.

Nie było zdań, a bez zdań nie może być kropek na ich końcu. (Równie dobrze można pytać o to, co zdarzyło się przed początkiem czasu). Zamiast tego istniał ogromny, niezgłębiony, raczej mglisty i ulotny ocean potencjału. Niekończące się przestrzenie-tego-co-możliwe wysuwały mgliste macki w nieuchwytne królestwa Wszystkodlaczego, niosąc obietnicę oktymizmu i czekając na przycięcie do rzeczywistości... Była to epoka przestrzeni fazowych, gdzie potencjał żywi się samym sobą, nie ograniczany więzami, a Wszystkodlaczego było wyłącznie ze-wnętrznościami, gotowymi do rozszerzenia się na nowe współudziały...

Do tego nierealnego oceanu możliwości wpadł okruszek rzeczywistości.

Nikt nie wie, skąd się wziął: było to spontaniczne, łamiące symetrię, oktahedralne ziarenko. Rzeczywistość to coś niebezpiecznego: reaguje na otaczające ją możliwości, dokonując wyborów między nimi, wybierając jedne i odmawiając zaowocowania innym. Rzeczywistość sprawia, że ogromne oceany możliwości zapadają się w malutkie kałuże aktualności, krystalizując elastyczność w kruchą sztywność.

Potencjał jest ponadczasowy: rzeczywistość wykrystalizowała go w ośmiokrotną jedność czasu. Potencjał jest ponadprzestrzenny: rzeczywistość wykrystalizowała go w oktymalność oddziaływań materialnych. Ocean: potencjału zaczął gęstnieć, pokrywając każdą cząsteczkę rzeczywistości warstwami przestrzeni fazowej, chwytając rzeczywistość na lasso lepkich nici przyczynowości, tkając splątane sieci współudziału i niepewności. Im bardziej rzeczywistość próbowała przycinać każdy odrastający pęd potencjału, tym bardziej ponosiła klęskę. [Mistrz prychnął, może pod wpływem przypisywania rzeczywistości zamiarów: rzeczywistość posiada jedynie wspóludziałową dynamikę. A może to była tylko reakcja na połaskotanie przez nanotribblaT]

W każdym kierunku rzeczywistość podążała za migoczącą poświatą możliwości; poświatą, która gęstniała, w miarę jak rzeczywistość akumulowała się wokół tego pierwotnego maleńkiego ziarenka. Zatem czas i przestrzeń rozrastały się i postępowały, kondensując swój potencjał w substancję i przycinając potencjał, który do nich przywierał jak glumpglony, wywołując pojawianie się jeszcze większych ilości materii i jeszcze silniejszej przyczynowości powodującej jej łączenie. A wszechświat materialny zaczął badać swoją własną przestrzeń fazową, wyciągając nowe macki w dotychczas niezbadane królestwa możliwości, akceptując jedne, odcinając inne, organicznie rozrastając się w swe otoczenie o bogatej strukturze."

Pewne części tego otoczenia znajdowały się blisko i były łatwo dostępne. A więc materia, badając swoje bezpośrednie sąsiedztwo w przestrzeni-tego-co-możliwe, odkryła grudowatość. Grudowatość kuśtykała dalej, odnajdując takie rzeczy, jak powierzchnie, cechy rzeczywistości obficie przesyponej oktymlstycznym potencjałem. Powierzchnie są powierzchniami mlędzyfazow^mi, a przylegające do nich przestrzenie fazowe poprzenikały się nawzajem, wydając z siebie dalsze nowe królestwa możliwości – surfazy i Interfazy. Jak uprzytomnił sobie Mistrz, to właśnie "stąd bierze się" złożoność: ona tam jest, potencjalnie, przez cały czas. W miarę jak badawcze macki Wszechświata zagłębiały się coraz dalej w tężejące glumpglony możliwego, natrafiły na nowe uniwersalia, będące nieuchronnym skutkiem takich badań... A wszystko to było zgodne z zasadą rezonansu Murphy'ego: "Wszystko, co jest wplecione w tkaninę możliwości, w końcu zostanie przypadkowo odkryte, chyba że wcześniejszy błąd spowoduje wycięcie tego czegoś z tkaniny, zanim jeszcze się na to coś natrafiło".

W tę tkaninę zostało wplecione wiele form organizacji materii – plazma, gaz, ciecz, koloid, kryształ... Rzeczywistość posłusznie sprawiła, że każdy z nich zaistniał. W miarę jak nici potencjału robiły się coraz grubsze l przechodziły w liny, przyciągały coraz bardziej odległe regiony przestrzeni fazowej, sprawiając, że nowa forma organizacji materii stała się możliwa. Była to forma replikacyjna, wrażliwa na błędy, pogrubiająca się dalej w układy, które mogły się reprodukować, ewoluować, samokomplikować i samoorganizować. Życie. To przygotowało tak żyzny grunt pod rozwój potencjału, że przez jakiś czas rzeczywistość była niemal zatopiona w ogromie tego, co mogło się stać, ale wiele nowych pędów zagłuszało wzrost innych, aż koagulacja nowych regionów przestrzeni fazowej zaczęła lepiej pasować do tempa, w jakim można było je przycinać do rzeczywistości.

Niezależnie, lecz nieuchronnie, na każdej odpowiedniej grudce materii wykiełkowało życie – rozlewając swój potencjał na trylion różnych sposobów. Parafianizmy rywalizowały z uniwersalizmamł, ale uniwersalizmy grały fałszywymi kostkami i rzeczywistość nieuchronnie osiągnęła metapoziom: samoreprezentację w formie zakodowanej.

Przestrzeń fazowa tętniła i pulsowała, przelewając się bulgotliwie w nowe przestrzenie możliwości...

Rozkwitała inteligencja.

Na wielu zapadłych grudkach materii, w wielu zapadłych i absolutnie zwyczajnych regionach Wszechświata, uniwersalna forma rekurencyjnej samokompllkacji doprowadziła do powstania stworzeń, których ograniczona inteligencja była uzupełniana ciągle pączkującą eksteligencją. Współudział między tymi dwoma aspektami teligencji przybrał w każdym przypadku inną formę parafialną, ale był zawieszony w oktymalnych ramach uniwersallzmów. Znalazł wyraz w zorganizowanych falach dźwiękowych w płonącej plazmie gwiezdnych jąder; jako ruchome wzory przesunięć w lodzie metanowym, który potrzebował miliona lat do wytworzenia spójnej myśli; jako kryształowa gładź na powierzchni gwiazdy neutronowej, która komunikowała się, wymieniając kwarki na gluony; jako demokratyczny zbiór wirów krążących w huraganach ciekłego helu (jeden wir, jeden głos). Na grudzie znanej swym mieszkańcom pod nazwą Zaratustra dał początek najdoskonalszej kreacji Wszechświata, oktupolowemu umysłowi grupowemu, zdolnemu do wyczuwania ukrytej oktymalności Kosmicznego Wszystkiego. Na innej, dość żałosnej grudzie dał początek dziwnie jednoumysłowym, małpopodobnym stworzeniom, które lubią rozbierać różne rzeczy na kawałki, żeby sprawdzić, jak przestają one działać.

I każda z tych form życia, bez wyjątku, zadawała to samo pytanie: "Czy to nie zdumiewające, że to wszystko powstało po to, żeby stworzyć mnie?".

Mistrz, nadal pogrążony w głębokiej fazie marzeń sennych, zachichotał i skreślił to, co niepotrzebne. Każda forma życia poza jedną.

Tylko Zaratustranie dostrzegli metawzorzec: że Wszechświat koaguluje się sam z potencjału, nie ze względu na obecność jednoumysłu w jego przestrzeni fazowej, ale z powodu zasady oktymalności, z której wynika, że jedyną oktymalną formą organizacji materii jest ośmiokrotny umysł grupowy, który zatem nieuchronnie musi zostać przycięty do rzeczywistości...

Już mniej zaniepokojony, Mistrz wyślizgnął się niedostrzegalnymi etapami z fazy marzeń sennych, a nanotribble nadal obgryzały do czysta jego pióra.




Wstecz / Spis Treści

PRZYPISY

Zasadniczym celem tych przypisów jest – w celu uzasadnienia naszych niektórych stwierdzeń – dostarczenie dodatkowych argumentów, wskazanie trudności i kontrargumentów lub podanie dokładnych odnośników do odpowiednich prac. Pomimo tego wszystkiego główną regułą jest w tym wypadku: "wszystko wolno".

PRZEDMOWA

1. To słynne określenie po raz pierwszy sformułował fizyk Eugene Wigner.

PROLOG

1. Mamy tu na myśli "na północ na powierzchni Ziemi". Ponad biegunem północnym znajduje się powietrze i niebo, ale na północ od niego nie ma nic. W rzeczy samej, jeśli patrzy się z bieguna północnego, można powiedzieć, że wszystkie kierunki leżące na powierzchni prowadzą na południe. Jest to osobliwość naszego systemu oznaczania długości i szerokości geograficznej, a nie wewnętrzna cecha lądu na biegunie północnym.

ROZDZIAŁ 1

1. Pamiętamy, że przeczytaliśmy gdzieś tę historyjkę, ale nie mogliśmy dotrzeć do oryginału. Bardzo podobną anegdotkę przytacza Karen Pryor [w:] Ronald J. Schusterman, Jeanette A. Thomas i Forrest G. Wood (red.): Dolphin Cognition and Behavior: a Comparative Approach (Poznanie i zachowanie u delfinów: podejście porównawcze). Lawrence Earlbaum Associates, Hillsdale NJ 1986, s. 256 – z opiekunką naczelnych Melanie Bond i szympansem w rolach głównych. Pryor wspomina też o młodocianym słoniu, który bardzo szybko nauczył ją samą nagradzania go słodkimi ziemniakami za dobrze wykonaną pracę. Być może Douglas Adams miał rację, że cała Ziemia to doświadczenie prowadzone przez myszy.

2. Gary Larson sporządził rycinę związaną z odszyfrowaniem języka psów. Okazuje się, że każde szczeknięcie oznacza: "Cześć!".

3. Jesteśmy gwiezdnym pyłem

Jesteśmy złociści

I ponownie musimy

Przedostać się do Ogrodu...

4. Nazwa pochodzi (być może) od dziecinnej zabawy, w której jedno dziecko jeździ na plecach innego.

5. Phil Cohen: Let there be life, "New Scientist", 6 lipca 1996, s. 22-27.

6. Na przykład przypuśćmy, że mamy zbiór cząsteczek: A, B, C itd., które same się katalizują na różne sposoby. Takie reakcje katalityczne oznaczmy symbolem strzałki: X –> Y znaczy, iż X jest katalizatorem w reakcji produkującej Y. (Z tej notacji nie wynika, że reakcja zaczyna się od X, a kończy na Y; zapamiętajcie: X jest katalizatorem, a nie surowcem. Dla uproszczenia pomijamy wszystkie "wejściowe" substancje chemiczne, potrzebne, aby X zaczął pracować: należy o nich myśleć jako o wspólnych "zapasach pożywienia", na tyle dużych, że nie musimy się martwić ich wyczerpaniem). Wówczas może współistnieć kilka ścieżek katalitycznych, na przykład:

A –> B

A –> C

B + C –> D

C + D –> E

E –> B

B + D –> C

Zbiór ten nie replikuje się, ponieważ nic nie katalizuje A. Ale przypuśćmy, że zaczynamy jedynie od A i wystarczającego dla niego pożywienia. Teraz cząsteczka A katalizuje zarówno B, jak i C, a te z kolei razem katalizują D; następnie C i D katalizują E. W tym momencie zespół utworzony przez B, C, D i E "zamyka się", gdyż każda znajdująca się w nim cząsteczka jest katalizowana przez jakąś kombinację cząsteczek należących do zespołu. Cząsteczka B jest katalizowana przez E, C przez B + D, D przez B + C, a E przez C + D. Cząsteczka A znika teraz z horyzontu, chociaż tworzyła część rusztowania dla końcowego zespołu replikującego. Kauffman odkrył, że taka właściwość "zamknięcia" w sieci reakcji katalitycznych nie jest wcale rzadkim zjawiskiem: z czysto matematycznych powodów jest ona stosunkowo powszechna. Dopóki schemat połączeń sieci reakcji nie jest ani zbyt prosty, ani zbyt złożony, prawie zawsze będą istnieć zamknięte zespoły autokatalizujących się cząsteczek, tzw. sieci autokatalityczne.

7. Fred Hoyle, Chandra Wickramasinghe: Li/eCtoud. Dent, Londyn 1978.

8. Christian de Duve: Narodziny złożonych komórek, "Świat Nauki", czerwiec 1996, s. 32-39.

9. Harry Jerison: Brains and Behauiaur. Oxford University Press, Oksford 1973; Harry Jerison: Animal intelligence as encephalization, "Philosophical Transactions of the Royal Society of London", t. B308 (1985), s. 21-35.

ROZDZIAŁ 2

1. Filozofowie powiedzieli nam, że określenie "niektórzy" oznacza tutaj "kilku". My zaś uważamy, że "zbyt wielu".

2. Słowa takie jak "podstawowy" dla określenia głębi oraz "centrum" i "rdzeń" w znaczeniu środka kierują myśl na filozofię, która nie jest obecnie modna i według której niektóre stwierdzenia są znacznie ważniejsze od innych. W filozofii modnej dziś – postmodernizmie – wszystkie stwierdzenia mają tę samą wagę. Uważamy jednak, że podejście to również powinno wyjść z mody: według niego pejzaż umysłowy nie ma żadnej "geografii", a każda teoria jest równie dobra. (Jeśli temu zaprzeczacie, to nie uchwyciliście w pełni przesłania postmodernizmu). To wspaniały sposób, aby absolwenci kierunków artystycznych sami siebie przekonywali, że nie muszą nic wiedzieć o nauce, ale jest on równoznaczny z wylaniem dziecka z kąpielą, Ian Stewart i Jack Cohen wolą przejść do tego, co Mai Leicester nazywa post-postmodernizmem. Uważamy, że niemal wszystkie teorie to śmiecie, ale niektóre z nich są śmieciem w mniejszym stopniu niż inne.

3. Chodzi nam tutaj o zaznaczenie, że prędkość ta, w ludzkich kategoriach. Jest bardzo duża. Obraz prądu elektrycznego nie w pełni oddaje to, w jaki sposób impulsy nerwowe są przewodzone wzdłuż nerwów, ale wykorzystaliśmy go dlatego, że odwołuje się do czegoś, co jest zrozumiałe dla większości czytelników. Dokładniejszy obraz jest taki, że impuls nerkowy rozchodzi się wzdłuż nerwu, podobnie jak ogień rozchodzi się wzdłuż lontu. Ale to nie elektrony płyną wzdłuż komórki nerwowej, lecz jony, przechodząc przez kanały błony komórkowej, powodują jej depolaryzację, co stwarza wrażenie przesuwającego się impulsu. W taki sam sposób cząsteczki wody, poruszając się w morzu w górę i na dół, tworzą wrażenie biegnącej fali.

ROZDZIAŁ 3

1. Obszerny opis Życia znajduje się w drugim tomie książki: Elwyn R. Berlekamp, John H. Conway i Richard K. Guy: Winning Ways. Academic Press, Nowy Jork 1982. Odpowiednie reguły są następujące: zacznij od jakiejś konfiguracji żetonów na nieskończonej kwadratowej siatce. Żeton przeżywa do następnego pokolenia wtedy i tylko wtedy, gdy ma dwóch lub trzech żetonowych sąsiadów (z lewej strony, z prawej, u góry, w dole lub po przekątnej). Nowy żeton rodzi się w każdej takiej pustej komórce siatki, która ma dokładnie trzech sąsiadów. Wszystkie zdarzenia narodzin i śmierci zachodzą w ramach danej konfiguracji jednocześnie, tworząc w ten sposób następne pokolenie.

2. Krokieta (patrz np. J.W. Solomon: Croquet. Batsford, Londyn 1966) rozgrywa się na trawiastym korcie (32 m x 25,6 m) za pomocą czterech kał o rozmiarach grejpfruta – niebieskiej, czarnej, czerwonej i żółtej – które uderzeniami młotka należy przeprowadzić przez kolejne bramki. W wersji tej gry dla dwóch graczy jeden z nich bierze kulę niebieską i czarną, drugi zaś – czerwoną i żółtą. W każdej kolejce gracz używa młotka do uderzenia jednej ze swych kuł. Istnieje kilka typów uderzeń. Pierwszy z nich to tzw. rokiet; kula uderzającego trafia wówczas w inną kulę (jego własną lub należącą do przeciwnika). Gracz może wtedy zagrać krokieta, ustawiając własną kulę koło rokietowanej, gdziekolwiek się znalazła, i uderzając w nią w taki sposób, że poruszą się obie kule. (Wbrew powszechnemu przekonaniu, nie wolno mu stawiać stopy na uderzanej kuli). Po krokiecie następuje tzw. uderzenie kontynuacji, w którym kula uderzające go jest uderzana ponownie. Jeśli uderzenie kontynuacji prowadzi do rokieta lub sprawia, że kula uderzającego przeleci przez bramkę, to sekwencję można powtórzyć; jednak gracz nie może rokietować żadnej kuli dwukrotnie, chyba że Jego własna kula przeszła ("przebiegła") przez bramkę. W grze jest sześć bramek, ale każdą należy przebiec dwukrotnie w określonej kolejności i określonych kierunkach.

Ryc. 27. Czterokołowa okazja w krokiecie. (A) Niebieska rokletuje czarną l przerzuca ją blisko bramki 1. (B) Niebieska krokietuje czarną przez bramkę 1., pozostawiając niebieską przed bramką 1. (C) Niebieska przebiega przez bramkę 1. (D) Niebieska rokletuje czarną. (E) Niebieska krokietuje czarną do bramki 3., podczas gdy niebieska ląduje koło czerwonej. (F) Niebieska rokietuje czerwoną. (G) Niebieska krokietuje czerwoną, tak że czerwona zostaje pośrodku, a niebieska przechodzi na pozycję koło żółtej, przy bramce 2. Teraz powrót do działania (A) z zamianą ról kuł żółtej i czarnej, a numerami bramek powiększonymi o jeden.

Klasyczna, czterokulowa okazja (ryc. 27) to metoda na to, by kula uderzającego przebiegła przez cały układ 12 bramek za pomocą trzech pozostałych kuł. Przypuśćmy, że gracz uderza w niebieską kulę; na potrzeby tego opisu nadaliśmy bramkom numery od 1 do 12. Okazja zaczyna się, gdy kula niebieska jest w odległości około l ,8 m od bramki l., czarna około 0,3 m bliżej, czerwona w pobliżu środka kortu, a żółta o 0,9 m przed bramką 2. (odgrywając rolę "kuli pionierskiej"). Zrokietujcie czarną, tak by wbić ją na miejsce tuż przed bramką 1. i lekko w bok (uderzenie zwane pędem). Strzałem krokieta poślijcie kulę niebieską wprost pod bramkę, a czarną o mniej więcej 0,9 m za bramkę. Uderzeniem kontynuacji sprawcie, aby kula niebieska przebiegła przez bramkę. Teraz znów rokiet na kuli czarnej, co jest dozwolone, ponieważ kula niebieska przebiegła bramkę. W uderzeniu krokieta poślijcie czarną kulę w sąsiedztwo bramki 3., a niebieską w pobliże czerwonej, na środku kortu. Rokiet na czerwonej. Krokiet na niebieskiej, z położenia koło czerwonej w miejsce blisko żółtej, przy bramce 2., pozostawiający czerwoną na środku. Teraz można kontynuować okazję przy bramce 2., zastępując kulę czarną kulą żółtą w roli kuli asystującej w przebieganiu przez bramkę, a kulą czarną zastępując żółtą w roli kuli pionierskiej. Ze względu na geometrię strzałów, zwłaszcza strzału krokieta, obecność kuli czerwonej na środku sprawia, że stosunkowo łatwo da się skorygować niewielkie błędy. Doświadczony gracz wykorzysta nadarzającą się możliwość takiego dopasowania położenia kuli czerwonej, by okazja była jak najmniej skomplikowana, i na ogół kontynuuje okazję tak długo, aż kula niebieska przebiegnie przez wszystkie dwanaście bramek.

Zauważcie, że ponownie gracz wybiega myślą znacznie przed przebieganą bramkę; w istocie ogarnia również dwie następne bramki. Złożona seria strzałów, wykorzystywana w okazji czterokulowej, została tak pomyślana, że kula niebieska może przebiec przez długi szereg bramek, wykorzystując jedynie najprostsze i najbardziej niezawodne uderzenia. Istnieje podobna, lecz trudniejsza okazja trójkulowa (w której nie wykorzystuje się kuli czerwonej) oraz niesłychanie trudna okazja dwukulowa (bez kuli żółtej). Doświadczony gracz potrafi wygrać całą rozgrywkę w dwóch okazjach czterokulowych, kiedy przez wszystkie 12 bramek za pierwszym razem przebiega kula niebieska, a za drugim – czarna. Zatem taktyka koncentruje się na niedopuszczeniu przeciwnika do sytuacji ustawienia okazji, prowadząc do takiego przebiegu gry, który w innych okolicznościach wydawałby się dziwaczny. Na przykład standardowe ruchy otwierające polegają na tym, że gracze posyłają kulę niemal gdziekolwiek, byle nie w stronę pierwszej bramki.

3. Reguły gry snooker – patrz np. Encyclopaedia Britannica, t. 10, wyd. 15. Chicago 1995, s. 911.

4. W trwających pięć dni Mistrzostwach Krokieta uderzenia kuł powodują ścieranie l wyżłobienie kortu, co silnie wpływa na strategię.

ROZDZIAŁ 4

1. Oczywiście obydwaj, i Galileusz, i Darwin, mieli poprzedników, którzy wpadli na podobne pomysły, ale to właśnie oni dwaj nadali tym pomysłom postać zwracającą uwagę innych ludzi.

2. Istnieje przypadek podobny, a znacznie nam bliższy. Istoty ludzkie przyjmują strategię przypominającą strategię orła rybołowa, chociaż znacznie mniej jawną, a więc i mniej okrutną: w kręgach ginekologicznych nazywa się ją "przypadkiem znikającego bliźniaka". Kiedy techniki zapłodnienia in vitro ("dzieci z probówki") były jeszcze na etapie rozwoju i doskonalenia, standardowo używano ultradźwięków do wytwarzania obrazów macicy. Gdy technika umożliwiła tworzenie dokładniejszych obrazów, zaczęto ją stosować również do wykrywania ciąży naturalnej, ale początkowe wyniki okazały się zagadkowe. Wydawało się, że na obrazie ultradźwiękowym widać miejsca implantacji, gdzie rozwija się zapłodnione jajo – ale było ich zbyt wiele. Mniej więcej połowa kobiet, u których w ogóle stwierdzono takie miejsca, miała ich przynajmniej dwa, a często – nawet trzy. Lecz ogromna większość ciąż kończyła się urodzeniem jednego dziecka, więc zaangażowani w te sprawy naukowcy uznali, że obrazy dotyczą czegoś innego. Jednak w miarę doskonalenia techniki obrazy pokazywały w tych miejscach nawet rozwijające się zarodki – to były prawdziwe miejsca implantacji.

Potrzeba było bardzo wielu dowodów, by przekonać naukowców o tym, co obecnie powszechnie się uznaje: mniej więcej połowa najzupełniej zwyczajnych ludzkich ciąż zaczyna się od (nieidentycznych) bliźniąt lub nawet trojaczków, z których tylko jedno przeżywa najwcześniejszy okres rozwoju i ostatecznie staje się zarodkiem. Zatem początkowo często dochodzi do zapłodnienia dwóch czy trzech jaj, a potem jakiś proces selekcji zmniejsza ich liczbę do jednego. Roger Short, biolog zajmujący się rozrodczością, przekonywał, że taki rodzaj zmniejszania liczbowego pojawił się, by wzmocnić uprzywilejowanie.

3. Robert Foley: Zanim człowiek stal się człowiekiem. PIW, Warszawa 2001.

4. Francisco J. Ayala: The myth of Eve: molecular biology and human origins, .Science", t. 270, 22 grudnia 1995, s. 1930-1936.

5. Większość naukowców – a zwłaszcza biologów – uważa, że niemal wszystkie obserwacje "mają rozkład normalny", czyli zebrane razem tworzą krzywą w kształcie dzwonu. W rzeczywistości bardzo wiele najróżniejszych rzeczy ma "rozkład logarytmiczny", w którym często występują wartości małe, a duże zanikają, tak że wystąpienie czegoś "o połowę większego" i "dwa razy większego" jest tak samo prawdopodobne. Zjawisko to jest znane pod nazwą prawa Benforda i zdaje się, że zostało zauważone po raz pierwszy przy okazji śledzenia częstości występowania pierwszych cyfr w liczbach podawanych w tablicach logarytmicznych. (Twierdzi się, że wcześniejsze strony takich tablic były zawsze bardziej zabrudzone, ponieważ były częściej kartkowane). Przykłady rozkładów logarytmicznych obejmują wartości wymiany dla różnych walut, rozmiary wysp Bahama oraz liczby różnych gatunków lub organizmów o danych rozmiarach, żyjących w puszczy tropikalnej.

6. Podobnie jest z rynkami zbytu odtwarzaczy osobistych i telefonów komórkowych. Teraz, kiedy rynki te już okrzepły, nie ma wielkiej nadziei dla wynalazcy telegracza – maszyny, która by pozwalała, za pomocą tarczy czy przycisków, na wybieranie z centralnego źródła płyt dowolnej płyty i słuchanie jej nagrania dzięki połączeniu radiowemu (tylko i wyłącznie). Jednak w świecie, w którym nigdy nie słyszano o walkmanach czy komórkach, telegracz mógłby się stać zabawką modną wśród przedstawicieli biznesu, a wszyscy yuppie zapragnęliby coś takiego mieć, podobnie jak masowo kupowali filofaksy, zanim rzeczywistość została opanowana przez elektronikę.

7. V. Courtillot, V. Gaudemer: Effects of mass extinctions on biodiversity, "Nature" nr 381, 1996, s. 146-148. Na podstawie skamieniałości widać, że po masowym wymieraniu następuje okres wzmożonej różnorodności biologicznej.

8. Tak nam powiedział Tim Benton, nasz wydawca, który zajmował się tym zagadnieniem.

ROZDZIAŁ 5

1. J.L. i C.G. Gould: Animal Mina. Scientific American Library, Nowy Jork. Żerujące pszczoły przeniesione na odległość 30-100 m od swojej trasy leciały wzdłuż linii prostej do miejsca pobierania nektaru lub prosto do ula, jeśli były już obciążone nektarem.

2. Patrz seria fantastycznonaukowa Na zachód od Edenu Harry'ego Harrisona.

3. J. Roger Angel, Neville J. Woolf: Poszukiwanie życia na innych planetach, "Świat Nauki", czerwiec 1996, s. 40-47.

4. Gabrielle Walker: Seven planets for seven stars, "New Scientist", 5 czerwca 1996, s. 26-30.

5. Did Martians land in Antarctica?, "New Scientist", 17 sierpnia 1996, s. 4-5.

6. Wielbiciele fantastyki naukowej (science flction) nie lubią określenia "sci-fl", ponieważ ludzie z telewizji i Hollywood naprawdę jej nie rozumieją i wymawiają skrót s.f. jako "skiffy" [skiff to lekka łódeczka (przyp. tłum.)] dla podkreślenia swojej niechęci. My używamy go tutaj właśnie dlatego, że wskazuje on wyraźnie na tę część gatunku, w której obcy są "projektowani" bez jakiegokolwiek oglądania się na naukową rzeczywistość.

7. Pióra to cecha parafialna. W rzeczywistości to, co Zaratustranie nazywają piórami, różni się pod kilkoma względami od piór ziemskich, jednak spełnia podobną funkcję.

ROZDZIAŁ 6

1. A Code in the Nose, BBC Horizon, 27 listopada 1995, producent: Isabelle Rosin.

2. Richard Dawkins: The eye in a twinkling, "Naturę", t. 368 (1994), s. 690--691. Oryginalna praca to: Daniel E. Nilsson, Susanne Pelger: A pessimistic es-timate of the tirne required for an eye tó evolve, "Proceedings of the Royal Socie-ty of London", t. B 256 (1994), s. 53-58.

3. Nicholas Humphrey: A History of the Mind. Simon and Schuster, Nowy Jork 1992, s. 174-178.

4. Siddhartha Gautama (Budda) zwrócił na- to uwagę przed Heraklitem i na tym w dużej mierze opiera się buddyjskie przekonanie o nieistotności jaźni.

5. Jeden z nich opisano [w:] J. McGlade i P. Allen: Evolution of multifunctionalism in enzymes: specialist versus generalist strategies, "Canadian Journal of Fisheries and Aquatic Sciences", t. 43 (1986), s. 1052-1058. Innym przykładem jest chrząszcz znany jako strzel. Jego przodkowie wykorzystywali substancje wydzielane przez gruczoły odwłokowe, silnie utleniające i redukujące, do "barwienia" białek osłony jaj – jak do dziś robią ich następcy. Wydzielina gruczołów, dzięki obecności pewnych enzymów, łączy się z tlenem i eksploduje. Końcowy efekt – huk, smród i odrzut – stanowi obronę przed pająkami i ptakami.

6. R. Thornhill, S.W. Gangstead, R. Comer: Human female orgasm and matę fluctuating asymmetry, "Animal Behaviour" t. 50 (1995), s71601-1615; David Palliser: Symmetry in the human body is sexier and healthier as well as aesthetically pleasing, says scientist, "The Guardian", 10 sierpnia 1996, s. 4.

7. Christopfer Wills: The Runaway Brain. Harper Collins, Londyn 1994. Wills twierdził, że wyjątkowość człowieczeństwa polega na zdolności do "zatrzymywania" swych wrażeń zmysłowych i porównywania ich z nowymi. I przypuszczalnie dlatego mózg/umysł staje się coraz bardziej złożony – ponieważ "potrzebuje" przechowywać coraz więcej wrażeń.

8. Była to irytacja doktora nauk z Uniwersytetu w Oksfordzie.

9. Harry Jerison: Brains and Behaoiour. Oxford University Press, Oksford 1973. To klasyka dla tej historii.

ROZDZIAŁ 7

1. Peter Mason: Visual Symmetry and Kohonen-like Neural Networks, rozprawa doktorska, Instytut Matematyki Uniwersytetu Warwick, 1996.

2. Madhusree Mukerjee: Twarz i płeć, "Świat Nauki", czerwiec 1996, s. 16.

3. Stosowana tu matematyka obejmuje przedstawianie wektorów za pomocą składowych głównych, które są wektorami własnymi macierzy korelacji. Chcieliście, to macie!

4. Oczy żaby również analizują to, co widzą, w postaci punktów i linii, ale żabi matematyk nie zdobył jeszcze Medalu Fieldsa (matematyczny odpowiednik Nagrody Nobla). Żeby mógł się rozwinąć umysł matematyka, mózg musi umieć wykrywać cechy również na wielu metapoziomach.

5. Steve (nie Jay) Gould pisał o fizycznych komiksach w specjalnym gwiazdkowym wydaniu "New Scientist". Steve Gould: Looney tuniverse, "New Scientist", 25 grudnia 1993/1 stycznia 1994, s. 56-57.

6. Studentka lana Stewarta na Uniwersytecie Warwick, Andy Mumford, analizowała tory, po których poruszały się dłonie ludzi sięgających po różne obiekty, by wydedukować, jakie mapy umysłowe skonstruowali przed wykonaniem ruchu. Stwierdziła, że arystotelesowski model "fizyki naiwnej" lepiej pasuje do tych torów niż model opierający się na fizyce Newtona.

ROZDZIAŁ 8

1. Później Wittgenstein zmienił zdanie i sugerował, że ludzkie umysły, aby opisać to, czego same doświadczają, tworzą własny "prywatny język" i że jedyne, co ma jakiekolwiek znaczenie – oczywiście dla ludzi – to rzeczy możliwe do wyrażenia w tym właśnie języku. Problem w tym, że ludzie, dążąc do zrozumienia świata, nie ograniczają się do tego, czego doświadczają bezpośrednio; wyciągają pośrednie wnioski. Na przykład wnioskujemy o istnieniu wiatru na podstawie obserwacji poruszających się gałęzi drzew. Nauka polega na budowaniu takich łańcuchów wnioskowania, które przekonująco pokazują, że wiatr to poruszające się powietrze, powietrze jest zbudowane z atomów, a proporcje różnych atomów i cząsteczek w powietrzu to... Niewiele z tego, co rozpatruje nauka, istniałoby w prywatnym języku, w takim jego rodzaju, o którym myślał Wittgenstein, a zatem – jeśli to on miał rację – nauka byłaby bez znaczenia.

2. A co by było, gdyby malarz był ślepy albo kompozytor głuchy?

3. Ten słynny fragment o ludziach uwięzionych w jaskini, mogących obserwować jedynie cienie zewnętrznego świata na ścianie, znajdziecie w księdze 7 dialogu Platona Państwo [Platon: Państwo. Przełożył Władysław Witwicki. Alfa, Warszawa 1994]:

"I czy widzisz – powiedziałem – ludzi przechodzących wzdłuż muru, jedni najwyraźniej rozmawiają, a inni w milczeniu, niosą naczynia i posągi i figury zwierząt zrobione z drewna i kamienia i różnych materiałów, którzy pojawiają się za ścianą?

Pokazałeś mi dziwny obraz, a oni są dziwnymi więźniami.

Jak my – odpowiedziałem – i widzą oni tylko swoje własne cienie albo cienie należące do innych, które płomień rzuca na przeciwległą ścianę jaskini?

To prawda – odpowiedział – jak mogą zobaczyć coś innego niż cienie, skoro nigdy nie mogli poruszyć głowami?

A z przedmiotów tak niesionych, też będą widzieć tylko cienie?

Tak, odpowiedział.

A gdyby mogli ze sobą rozmawiać, czy nie uważaliby, że nazywają to, co naprawdę znajduje się przed nimi?"

4. Jeden z naszych czytelników zapytał, czy nie dzieje się tak dlatego, że są one w wystarczającym stopniu do nas podobne, rozpoznajemy więc u nich oznaki świadomości, podobnie jak ludzie cywilizacji zachodniej rozpoznają twarze zachodnie, natomiast wydaje im się, że wszyscy Azjaci wyglądają tak samo. Nie sądzimy, by tak było, częściowo dlatego, że uważamy, iż umysł jest czymś, co powinniśmy umieć rozpoznać, jeśli tylko się tam znajduje.

5. W drugim wydaniu książki Czy Bóg gra w kości? pióra lana Stewarta znajduje się rozdział omawiający nowe prace, w których stawia się tezę, że mechanika kwantowa tak naprawdę, w głębi, może okazać się klasycznym chaosem.

6. W odniesieniu do tego zagadnienia można pewnie przeprowadzić ciekawe doświadczenie. Poinstruuj baseballistę, by miał piłkę na oku, i sprawdź, czy to, czego według samego siebie doświadcza, pasuje do tego, co naprawdę robią jego oczy. To może nie wyjść, jeśli również Sczy ekstrapolują – ale gdyby tak było, to gracze nie widzieliby piłki, bo patrzyliby w przestrzeń przed nią. Zatem przepowiadamy, że gracz będzie myślał, iż nie odrywa oczu od piłki, podczas gdy w rzeczywistości jego oczy będą o 1/3 sekundy za położeniem piłki.

7. Susan Blackmore ma fascynującą teorie na temat doświadczeń "porwania przez obcych", w których ludzie zyskują silne przekonanie, że zostali uprowadzeni przez UFO i poddani eksperymentom. Istnieje wiele dowodów na to, że doświadczenia te (wiele z nich) są fałszywe: na przykład Jack Cohen poznał kiedyś kobietę, która "została uprowadzona" i twierdziła, że obcy zabrali jej dziecko. Cohen wtedy zadał jej pytanie, które nikomu innemu nie przyszło wcześniej do głowy: "Czy pani była w ciąży?" i padła odpowiedź: "Nie", Ian Stewart był kiedyś w studio radiowym razem z kobietą, która przeszła przez doświadczenie porwania, ale sama oświadczyła, że wie, iż naprawdę nie była porwana, ponieważ kilka osób z jej rodziny nie zauważyło niczego niezwykłego. (Ona sama przez cały czas drzemała przy kominku). Jednak jej, podobnie jak wielu "ofiarom", to doświadczenie wydawało się realne.

Blackmore uważa, że doznania te są wywołane przez paraliż snu, warunek konieczny zapobiegający sytuacjom, w których śpiący ludzie odgrywają swoje sny. Jeśli ten system działa nieprawidłowo, to ludzie częściowo przebudzeni mogą doznać paraliżu snu, a doświadczenia wykazują, że w takich okolicznościach mają przemożne wrażenie, że "ktoś tam jest". Krąży mnóstwo opowieści ludowych na ten temat: ludność Nowej Fundlandii rozprawia o starej wiedźmie, która nocami siedzi im na piersiach; w Wietnamie ludzie mówią o szarym duchu. Ta dziwna cecha umysłu prawdopodobnie sięga wstecz aż do czasów, kiedy (jak zasugerował Jerison) ssaki o nocnym trybie życia zostały uwolnione spod dominacji dinozaurów. Wówczas, jak przekonujemy w tym rozdziale, ich jakości dla wzroku i słuchu mogły się połączyć z ogólnym układem do wykrywania cech. Kiedy słyszały coś dziwnego, uruchamiał się ich zmysł wzroku i dawał im wrażenie, że mogą zobaczyć przyczynę dźwięku. Odziedziczyliśmy tę tendencję i interpretujemy ją za pośrednictwem naszej obecnej kultury: czarty (i może smoki) kilka stuleci (tysiącleci) temu, a dziś – obcy z kosmosu.

8. Steven P. Dear, James A. Simmons, Jonathan Fritz: A possible neuronal basis for representation of acoustic scenes in the auditory cortex of the big brown bat, "Naturę", t. 364 (12 sierpnia 1993), s. 620-623. Na okładce był bardziej sugestywny tytuł: How bats'ears see (Jak widzą uszy nietoperza).

ROZDZIAŁ 9

1. Kilku czytelników pytało: a co z XYY? Parę lat temu media skoncentrowały się na dodatkowym chromosomie Y u mężczyzn z zestawem XYY, jako na nośniku syndromu kryminalnej agresji (ponieważ w zakładach dla niebezpiecznych przestępców tacy mężczyźni stanowili większość). Identyczna argumentacja prowadzi nas do przekonania, że jeden chromosom Y niesie geny agresji: wśród niebezpiecznych przestępców jest znacznie więcej mężczyzn niż kobiet; uważamy, że taka argumentacja jest co najmniej bezużyteczna [w normalnej sytuacji płeć żeńska oznacza dwa chromosomy płci X (XX), a męska – chromosomy płci X i Y (XY). Osoby mające dodatkowy chromosom płci Y, prowadzący do nieprawidłowego kariotypu (składu chromosomowego osobnika) XYY, to fenotypowo płodni mężczyźni. Nie stwierdzono u nich cech pozwalających na uznanie tej anomalii za zespól chorobowy (przyp. tłum.)].

2. Poza, niechybnie, Terrym Pratchettem – w Interesting Times. Gollancz, Londyn 1994.

3. Dennett omawia wiele takich doświadczeń w swej książce Consciousness Explained.

4. Takie jak system "Legion", wymyślony przez G. Keitha Stilla i rozprowadzany przez FMIG Ltd.

ROZDZIAŁ 10

1. Dowiedzieliśmy się o tym kilka lat temu, ze źródła godnego zaufania. W Świecie Nauki (czerwiec 1996, s. 15) niemalże takie samo zachowanie przypisano papudze o imieniu Alex, a całą historię opowiedziano tak, jakby się wydarzyła bardzo niedawno. Zaczynamy się zastanawiać, czy nie jest to czasem naukowy odpowiednik "mitu miejskiego".

2. To nam przypomina taki oto dowcip: Pewna para przeprowadziła się do Walii i zaadoptowała walijskie dziecko. Zadziwiali swoich sąsiadów tym, jak bardzo im zależało na nauczeniu się języka walijskiego – chodzili na zajęcia wieczorowe i przy każdej okazji ćwiczyli mówienie. W końcu sąsiedzi zapytali ich, dlaczego to robią. "Po to, żeby zrozumieć nasze maleństwo, kiedy zacznie mówić".

3. Lloyd Morgan był antropologiem z końca dziewiętnastego wieku, który w swych dwóch znanych książkach, Ethnical Periods i Ancient Society, spopularyzował pojęcie "prymitywnego dzikusa" jako "typu przodka".

4. Jared Diamond: Trzeci szympans; A. Zahavi: The theory of signal selection [w:] Intemational Symposiwn on Biological Evolution, Bari 1985. V.P. Delfino, Adriattici editrici, Bari 1986.

ROZDZIAŁ 11

1. "The Sciences", maj/czerwiec 1984, s. 27.

2. W imię politycznej poprawności należy dodać, że równie dobrze mogłaby tam być również ulica Krawców, gdzie znajomość zawodu przechodziła na córki. Nie jest jasne, czy z historycznego punktu widzenia można uznać wkład kobiet za równie publiczny. Musiała jednak istnieć jakaś żeńska subkultura, podtrzymująca trwanie własnej snookerowej okazji, działająca we współudziale z kulturą powierzchniową, zdominowaną przez mężczyzn – zawsze tak jest. A jej rola w napędzaniu kultury byłaby równie ważna.

3. "New Scientist", 6 lipca 1996.

ŹRÓDŁO RYCIN

Rycina 3: Stephen Jay Gould: Wonderful Life: The Burgess Shale and the Nature of History. Copyright © 1989 by Stephen Jay Gould. Przedruk za zgodą W.W. Norton & Company, Inc.

Rycina 21: Jack Cohen: Reproductton. Butterworths, Londyn 1977 s 179 ryc. 10.1.

Rycina 22: Jack Cohen: Reproductton. Butterworths, Londyn 1977, s. 186 ryc 10.7.

Rycina 24: Przedruk za uprzejmą zgodą Alice O'Toole z czasopisma "Sclentific American", kwiecień 1996, s. 24.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Ian Rankin [Jack Harvey 03] Blood Hunt (v1 0)
WALKA O GRANICE II RZECZYPOSPOLITEJ, H I S T O R I A-OK. 350 ciekawych plików z przeszłości !!!
17 Jeśli umysł ludzki jest tworem ewolucji, to czy można wierzyć, że poprawnie ujmuje on rzeczywisto
Teoria ewolucji, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Teoria ewolucji prawda czy wielka mistyfikacja, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Panspermia i teorie sterowanej ewolucji, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
J H Steward Ewolucja wieloliniowa; ewolucja i proces
S Koziej Ewolucja?zpieczeństwa narodowego Rzeczypospolitej Polskiej w latach? XX wieku
EWOLUCJA USTROJU II RZECZYPOSPOLITEJ
17 Jeśli umysł ludzki jest tworem ewolucji, to czy można wierzyć, że poprawnie ujmuje on rzeczy
W4 Proces wytwórczy oprogramowania
Ewolucja marketingu era produkcyjna, sprzedazowa, marketingowa Rynek definicja
Organy wladzy Rzeczypospolitej Polskiej sejm i senat
Ewolucja przez łańcuchy i okręgi 4

więcej podobnych podstron