Lucyna i Władysław Protasiukowie: Opowiemy wam o majorze Arkadiuszu Protasiuku, dowódcy lotu do Smoleńska, żołnierzu porzuconym przez własne państwo
Wieża zadała Arkowi kurs na śmierć
Z
państwem Lucyną i Władysławem Protasiukami, rodzicami mjr. pil.
Arkadiusza Protasiuka, dowódcy Tu-154M, który rozbił się pod
Smoleńskiem, rozmawia Marta Ziarnik
Od
pierwszych chwil po katastrofie pod Smoleńskiem ruszyła kampania
medialna, której celem jest obarczenie odpowiedzialnością za nią
Państwa Syna - mjr. Arkadiusza Protasiuka, i całej
załogi.
Władysław
Protasiuk: - Ależ o czym my mówimy?! Przecież nasz Syn miał żonę
i dwoje małych dzieci, które kochał nad życie. Był młody,
zdolny i przebojowy, i kochał życie. Był też ogromnie
odpowiedzialnym człowiekiem.
"Gazeta
Wyborcza" zarzuca Państwa Synowi, że nie odbył odpowiednich
szkoleń, nie miał kwalifikacji, dlatego popełnił błędy.
W.P.:
- Syn miał najwyższe uprawnienia i na samoloty cywilne, i na
Tu-154M. Latał też nie na jednym samolocie, ale na wielu różnych.
Lucyna Protasiuk: - Nieraz zarzucano w mediach, że piloci
cywilni nie postąpiliby tak, jak postąpiła załoga maszyny z
prezydentem na pokładzie, która 10 kwietnia leciała do Smoleńska.
Tylko nikt nie mówi o tym, że Arek - choć nie pracował w liniach
cywilnych - to miał już wszystkie potrzebne do tego uprawnienia.
Nie można więc mówić, że nie wiedział, jak ma się zachować.
On te wszystkie dodatkowe uprawnienia robił sam dla siebie i za
własne pieniądze, gdyż chciał się ciągle doszkalać.
Pracownicy
36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego po przejściu na
emeryturę (która następuje w młodym wieku, po zaledwie kilku
latach pracy) nie mają żadnych problemów w znalezieniu pracy u
prywatnych przewoźników. Wszyscy oni przyjmowani są z otwartymi
ramionami, gdyż są świetnie - i to pod każdym względem -
wyszkolonymi pilotami. Dla prywatnych linii lotniczych liczy się ich
doświadczenie i wyszkolenie.
I tak jak już wspomniałam, Arek
dla siebie samego, dla poszerzania własnych umiejętności i dla
satysfakcji robił kursy na cywilne loty. On sam podnosił swoje
kwalifikacje i nikomu się tym nie chwalił. Jego dowódcy
dowiadywali się o tych kolejnych kursach dopiero później, gdy Arek
już je ukończył. I nierzadko byli zaskoczeni jego postawą, jego
pociągiem do nauki i chęcią pogłębiania swoich umiejętności,
kwalifikacji.
W.P.: - Nawet miesiąc przed katastrofą Syn
przeszedł dodatkowo kurs na ratownika medycznego. Gdy pytaliśmy go,
po co mu kolejny kurs i czy nie lepiej, żeby poświęcił ten czas
sobie i rodzinie, on nam odpowiadał, że ma małe dzieci i nigdy nie
wiadomo, co może się jeszcze przydać. Tłumaczył nam też, że
może te umiejętności wykorzysta kiedyś w pracy.
Za
sumienną pracę Państwa Syn został nagrodzony.
L.P.:
- Tak. W 2005 roku dostał Brązowy Medal "Za Zasługi dla
Obronności Kraju". Pośmiertnie też przyznano mu Krzyż
Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Tuż
po katastrofie pracownicy smoleńskiej wieży mówili, jakoby załoga
polskiego samolotu źle znała język rosyjski...
W.P.:
- Ależ bzdury totalne! Arek bardzo dobrze znał rosyjski,
porozumiewał się w tym języku bez najmniejszego problemu. Świetnie
znał też język angielski.
L.P.: - Tego typu oskarżenia są
dla mnie niewyobrażalne. Arkadiusz znał przecież świetnie język
rosyjski. Szkoła w Dęblinie przykłada do języków dużą wagę. I
przecież to nasz Syn odprowadzał tupolewa na remont do Samary, a
później go stamtąd odbierał, gdyż najlepiej mówił po rosyjsku.
Świetna znajomość tego języka jest bowiem w przypadku mniejszych
rosyjskich lotnisk niezbędna, gdyż na tych lotniskach wieża słabo
porozumiewa się w języku angielskim, przez co cała komunikacja
przebiega niemal wyłącznie w języku rosyjskim. Język angielski
jest obowiązkowy jedynie na większych, międzynarodowych
lotniskach, takich jak chociażby lotnisko w Moskwie.
Jak
Państwo radzą sobie z konsekwentnym przypisywaniem winy Synowi?
Przodują w tym Rosjanie i część dziennikarzy.
W.P.:
- To, co jest powielane w mediach, to nic innego, jak tylko fałsz.
To są jedynie domysły. A my przecież wiemy, kogo przez tyle lat
wychowywaliśmy. Wiemy, jakim Arek naprawdę był człowiekiem. U
niego nie mogło być żadnych pomyłek, żadnych niebezpiecznych
ruchów. W mediach jednak będzie się mówić inaczej, bo tak chce
Rosja.
Zaraz
po katastrofie niektóre gazety zamieściły krótkie wywiady z
Państwem. Te same tytuły później rozpisywały się o winie
kapitana.
W.P.:
- Pani redaktor, my żadnych wywiadów nie udzielaliśmy. Na samym
początku dzwoniło mnóstwo dziennikarzy, a nawet przychodzili do
domu. Oni sami - na podstawie jednego naszego zdania - nadbudowywali
wokół tego całą historię. Wkładali w nasze usta słowa, których
nie powiedzieliśmy. Robili też zdjęcia z ukrycia, chociaż nie
wyrażaliśmy wcześniej na to zgody. Dlatego też stwierdziliśmy,
że już nigdy nie będziemy z dziennikarzami rozmawiać.
Postanowiliśmy zrobić wyjątek dla "Naszego Dziennika",
bo jako jeden z nielicznych nie feruje wyroków bez dowodów i pisze
prawdę.
L.P.: - Te tytuły, choć tak z nami postąpiły, miały
jeszcze czelność dzwonić do nas po jakimś czasie po komentarz,
wywiad, zdjęcia itp. Oni nie mają najmniejszych
skrupułów.
Największa
pasja - latanie
Państwa Syn urodził się w Siedlcach, ale gdy
był małym chłopcem, przeprowadzili się Państwo do Olkusza. Jak
to się stało, że po latach rozpoczął naukę w Dęblinie?
W.P.:
- Tak, zarówno Arkadiusz, jak i jego młodszy brat podstawówkę
kończyli w Olkuszu. Gdy ukończył ósmą klasę, jak gdyby nigdy
nic oświadczył nam jednak, że chce iść do liceum w
Dęblinie.
Skąd
pomysł, by swoje życie wiązać właśnie z lataniem? Był w
rodzinie jakiś pilot?
W.P.:
- Nie, w naszej rodzinie nie mamy pilotów. Dla nas też było
olbrzymim zaskoczeniem, gdy pewnego dnia Arek oświadczył nam ni z
tego, ni z owego, że idzie do szkoły lotniczej. Zawsze bowiem
wykazywał dużą smykałkę do elektroniki, spraw technicznych itp.,
więc sądziliśmy, że będzie chciał w tym kierunku kończyć
szkoły. Nawet wychowawczyni ciągle namawiała Arka, by poszedł na
matematykę, gdyż miał wybitne zdolności w tym kierunku.
L.P.:
- W sumie to dowiedzieliśmy się o planach Arka w momencie, gdy Syn
dostał nagle wezwanie na badania lekarskie, które są wymagane
podczas przyjęcia do Liceum Lotniczego w Dęblinie. Tak więc
dowiedzieliśmy się o jego planach pośrednio. Dopiero wówczas
powiedział nam, że chce zostać pilotem.
Państwa
Syn ukończył w Dęblinie nie tylko czteroletnie liceum, ale później
także Wyższą Szkołę Oficerską Sił Powietrznych. Jak wspominał
spędzone tam lata nauki? Nigdy nie żałował swojej odważnej
decyzji?
W.P.:
- Arek był bardzo zadowolony z decyzji o wyborze szkoły i zawodu.
Latanie to była jego największa pasja.
Jego
wychowawcy mówią, że był bardzo dobrym uczniem.
W.P.:
- To nie jest tak, że staram się chwalić Syna, ale z nauką nigdy
nie miał żadnego kłopotu. Już od pierwszej klasy podstawówki
miał same piątki.
L.P.: - Arek zawsze mi ał same piątki i
przynosił świadectwa z czerwonym paskiem.
Jaki
miał kontakt z kolegami?
L.P.:
- Arek był bardzo lubiany wśród kolegów i nauczycieli. Świadczy
o tym także to, iż zawsze był liderem w swojej grupie, klasowym
przewodniczącym oraz organizatorem wielu inicjatyw. Zawsze czynnie
brał udział w życiu klasy i szkoły i nie miał problemów, by
integrować się z kolegami. Był radosnym, pełnym wigoru chłopcem
i za to wszyscy go kochali.
Po
ukończeniu Wyższej Szkoły Oficerskiej Państwa Syn został
skierowany do latania z najważniejszymi osobami w państwie.
L.P.:
- To prawda. Po zakończeniu studiów w Dęblinie Arek od razu dostał
przydział do 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego w
Warszawie i po wylataniu odpowiedniej liczby godzin, po licznych
kursach, mógł zacząć przewozić ważne osoby. I choć trwało to
jakiś czas, to i tak stosunkowo szybko udało się mu spełnić
wszystkie wymagania.
W.P.: - Syn najpierw latał na jakach, by
później przerzucić się na tupolewy. Tak więc miał praktykę na
różnych maszynach.
Ten
przydział to było olbrzymie wyróżnienie dla świeżo upieczonego
absolwenta.
L.P.:
- Oczywiście. Ale zasłużył na to, ponieważ był jednym z
najlepszych studentów. Dzięki temu wszedł do nielicznego grona
pilotów, którzy mogą przewozić m.in. głowy państw. Mówię
głowy, ponieważ - jak pokazuje chociażby przykład Gruzji -
czasami na pokładzie samolotu znajdowało się po kilku prezydentów.
Pamiętają
Państwo, po jakim czasie od przyjęcia do 36. Pułku Państwa Syn po
raz pierwszy samodzielnie wiózł jakąś ważną osobistość?
W.P.:
- Arek nigdy się nie chwalił takimi rzeczami. Na temat swojej
pracy, pracy w wojsku, nigdy nie chciał się wypowiadać. Można
wręcz powiedzieć, że ten temat był dla niego tematem tabu.
L.P.:
- Nigdy nie przynosił spraw związanych z pracą do domu. Po
powrocie z pracy poświęcał się w stu procentach rodzinie.
I
nigdy nie zadzwonił do Państwa, mówiąc np.: "Mamo, tato,
jutro lecę z prezydentem do..."?
W.P.:
- Nie. Absolutnie nigdy czegoś takiego nie powiedział. Czasami jak
dzwonił, to mówił tylko, że ma następnego dnia wylot np. do
Stanów Zjednoczonych. Ale z kim i po co, to nigdy nie mówił.
L.P.:
- Jeśli dopytywaliśmy, z kim leci, to mówił jedynie: "Dowiecie
się z telewizji". Arek chciał pewnie w ten sposób chronić
nas, byśmy się nie martwili. Inna kwestia, że pewnie nie mógł
zdradzać takich informacji.
Jednak
o tym, że 10 kwietnia leci do Smoleńska m.in. z prezydentem Lechem
Kaczyńskim, Państwo wiedzieli?
W.P.:
- Tym razem wiedzieliśmy, bo dużo wcześniej o tym locie mówiły
media.
L.P.: - Jednak gdy dzień przed tym - tragicznym, jak się
później okazało - lotem Syn zadzwonił do nas, powiedział tylko,
że jutro leci do Smoleńska. Nie powiedział jednak, z kim. Mówił
też, że po powrocie leci za ocean i że wraca dopiero w przyszły
piątek.
I
to była Państwa ostatnia rozmowa z Synem?
W.P.:
- Tak, ostatnia...
L.P.: - Na samym końcu powiedział jeszcze
tylko: "Do zobaczenia, mamo"...
Arek
promieniował radością
Wiele osób, z którymi rozmawialiśmy,
wspomina Państwa Syna jako osobę niesłychanie zdyscyplinowaną.
L.P.:
- Arek był nadzwyczaj sumiennym, zorganizowanym i dokładnym
młodzieńcem, a przy tym bardzo otwartym na ludzi i nowe wyzwania.
Od małego był bardzo odpowiedzialny, z troską zajmował się o rok
młodszym bratem. To było wręcz niespotykane.
W.P.: - I ta
dokładność była jego znakiem rozpoznawczym. Arek był sumienny do
tego stopnia, że przed każdym lotem opracowywał dodatkowo w domu
plan i trasę lotu, na bieżąco sprawdzał pogodę na trasie itp. A
wszystko po to, by być jak najlepiej przygotowanym do
pracy.
Interesował
się jednak nie tylko lotnictwem.
L.P.:
- To była jego największa pasja, ale nie jedyna. Arek kochał wodę
i góry. Bardzo lubił sport. Już w szkole został ratownikiem WOPR
i kochał jeździć z nami na żagle.
W.P.: - Poza tym
interesował się wieloma innymi sprawami. Studiował przecież
politologię na Wydziale Dziennikarstwa i Nauk Politycznych
Uniwersytetu Warszawskiego, a także ukończył studia podyplomowe w
zakresie integracji europejskiej i bezpieczeństwa narodowego na
Wydziale Cybernetyki Wojskowej Akademii Technicznej.
Czego
oczekiwał od pracy i swoich współpracowników?
W.P.:
- Arek w ubiegłym roku mógł już iść na wojskową emeryturę i
rozpocząć pracę w tzw. cywilu. Ostatecznie jednak zdecydował się
zostać, by dalej służyć w wojsku. Kochał to, co
robił.
Zrezygnował
z możliwości lepiej płatnej pracy w cywilnych liniach lotniczych,
by służyć Ojczyźnie. Państwo należycie podziękowało mu za
jego oddanie?
L.P.:
- Arkadiusz został - jak każdy wojskowy znajdujący się na
pokładzie Tu-154M - odznaczony pośmiertnym awansem. Rodzina mogła
w trudnych chwilach liczyć też na pomoc 36. Pułku, na opiekę w
czasie pogrzebu itp. Nie określałabym tego jednak jako opieki ze
strony państwa. Ta pomoc pochodziła od kolegów i przełożonych
Arka z 36. Pułku. To oni organizowali się, by nam w miarę
możliwości pomagać.
W.P.: - A ta pomoc była bardzo potrzebna
zwłaszcza w momencie, gdy przyjechaliśmy do Warszawy na odbywające
się na placu Piłsudskiego uroczystości żałobne. Dlatego też
chcielibyśmy za tę pomoc i pamięć serdecznie podziękować
przełożonym i kolegom Arka z pułku.
Byli
Państwo w niedzielę w Smoleńsku, z prezydentową?
L.P.:
- Pojechała tylko synowa, gdyż my z mężem nie byliśmy -
fizycznie - w stanie odbyć takiej dalekiej podróży. Zresztą nie
nadajemy się na tego typu spotkania twarzą w twarz z tym miejscem,
które dla nas jest miejscem tragedii. Jest to dla nas zbyt bolesne.
Ta tragedia jest jeszcze zbyt świeża.
W
Smoleńsku Ewa Komorowska, wdowa po wiceministrze obrony Stanisławie
Komorowskim, powiedziała, że choć "rozbitego na tysiące
kawałków samolotu nie da się już złożyć", to jednak
"serca rodzin to żywa tkanka, która się odnawia",
"zależy tylko, czym będziemy ją karmić". Zaapelowała
też, byśmy karmili się miłością i dobrą pamięcią o naszych
bliskich. Słowa piękne, ale czy rzeczywiście media i rządzący
pozwalają, by społeczeństwo karmiło się tą dobrą pamięcią o
ofiarach tego tragicznego lotu, a zwłaszcza o jego bohaterskich
pilotach?
L.P.:
- Jest wręcz odwrotnie...
W.P.: - Jak mogą wprowadzać w życie
ten apel, skoro od pierwszych chwil po katastrofie ciągle nam
wmawiają - bez przedstawiania jakichkolwiek merytorycznych dowodów
- że załoga i prezydent usiłowali popełnić zbiorowe
samobójstwo?!
L.P.: - Raptem po katastrofie, w mediach i nie
tylko, zaroiło się od samych specjalistów. Wszyscy są
"ekspertami" od katastrof, którzy mogą ferować wyroki,
choć nie mamy żadnych dowodów w postaci chociażby czarnych
skrzynek czy raportu MAK. Każdy jest specjalistą technikiem,
specjalistą mechanikiem, który może mówić o świetnie
działającej maszynie i wreszcie każdy jest psychologiem mówiącym
społeczeństwu, jak piloci się zachowywali, a jak powinni się
zachować w takiej sytuacji. I dziwnym trafem ci wszyscy "eksperci"
wiedzą bezapelacyjnie, że na pokładzie wszystko działało, jak
należy, a wina za katastrofę spoczywa na pilotach...
Ekspertem
może być każdy, co gorsza, ciężkie oskarżenia nie niosą
żadnych konsekwencji.
L.P.:
- Otóż to. A przecież żaden z ekspertów nie jest w stanie w 100
proc. powiedzieć, co tam rzeczywiście się wydarzyło. Bo nie było
tam tylko jednego powodu, czynnika, który doprowadził do tej
strasznej tragedii. Żadne też głosy ekspertów mówiących o tym,
że np. piloci powinni się w tamtej sytuacji zachować tak i tak -
bo tak zakładają standardy, nie może być traktowany jak
wyrocznia. Nikt bowiem nie wie, jakie rzeczywiście warunki panowały
na pokładzie - m.in., jakie urządzenia działały, a jakie nie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że w ostatnich chwilach w kabinie
panował olbrzymi stres, ale Arek potrafił sobie radzić w takich
momentach, potrafił działać racjonalnie. Dlatego też jestem
pewna, że gdyby miał tylko prawidłowe naprowadzenie ze strony
wieży, wyszedłby z tego cało - pomimo mgły i złych
warunków...
W.P.: - Jestem pewny, że w tych warunkach, jakie
wówczas panowały, mój Syn robił wszystko, co w jego mocy, by
uratować swoich pasażerów. Zagwarantowanie bezpieczeństwa
pasażerów i współpracowników zawsze było jego
priorytetem.
Wcześniej
przyszło już Państwa Synowi latać w równie złych
warunkach?
L.P.:
- Oczywiście. Arek nieraz już latał, lądował i startował w
ciężkich warunkach. Chociażby w czasie lotu z Haiti i z Chin,
kiedy to awarie tupolewa (na marginesie tego samego, który rozbił
się pod Smoleńskiem) zmuszały Syna do awaryjnych lądowań itp.
W.P.: - Jednak nie będzie innych przyczyn katastrofy. Nie
można podawać innych, prawdziwych, ponieważ to doprowadziłoby do
zapaści w stosunkach sąsiedzkich. Niewykluczone, że mogłoby to
doprowadzić nawet do kolejnej katastrofy...
Nie
obawiają się Państwo, że kampania oszczerstw doprowadzi do
sytuacji zmęczenia tym tematem, by w końcu pod naporem kolejnych
"sensacji" porzucono meritum tej sprawy.
L.P.:
- Ma pani rację. Chodzi w tym o odwrócenie uwagi od istoty
katastrofy smoleńskiej. O zrzucenie za wszelką cenę winy na
pilotów i prezydenta. I bez względu na to, co wykaże jedna czy
druga komisja, to i tak będzie wina pilotów, bo oni nie mogą się
już obronić.
Może
mogłyby ich bronić stenogramy, gdyby nie to, że od razu czarne
skrzynki dostały się w ręce Rosjan.
W.P.:
- Dobrze wiemy, że te rejestratory są już tak zmanipulowane, że
prawdy się z nich nie dowiemy. Przy dzisiejszej technice można
wszystko. I dlatego mamy to, co Rosja chce, żebyśmy mieli. Ale już
takim ostatecznym gwoździem do trumny były słowa ministra
mówiącego, że my tych ostatnich chwil nagrania nie poznamy, bo są
one zbyt drastyczne. To już zakrawa o trybunał. Jakim też prawem
nasz rząd pozwolił Rosjanom, a zwłaszcza MAK, zabrać należące
do państwa polskiego czarne skrzynki z Tu-154M, bez zrobienia
wcześniej (i to publicznie) zapasowych kopii? Czy coś takiego
zdarzyło się w innym kraju? Dlaczego też premier Donald Tusk i
prezydent Bronisław Komorowski nic nie mówią o wieży w Smoleńsku
i jej zaniedbaniach, o jej celowym wprowadzaniu pilotów w błąd?
Dlaczego udają, że nie ma problemu?
To
konsekwencja strategii porzucenia przez rząd zdecydowanych działań
na rzecz wyjaśnienia katastrofy.
W.P.:
- Zgadza się.
L.P.: - My również uważamy, że to rząd
powinien od razu wystąpić do Rosji o przekazanie nam czarnych
skrzynek i wraku samolotu, gdyż jest to nasza własność. Tymczasem
nie podjął nawet takiej próby.
Chcemy prawdy, nawet
najtrudniejszej, ale prawdy
Jak
dowiedzieli się Państwo o katastrofie?
W.P.:
- W sobotę rano zadzwoniła do nas bratowa żony i zapytała, czy
Arek poleciał do Smoleńska. Powiedziała wtedy, że doszło do
katastrofy...
L.P.: - Nie mogliśmy w to uwierzyć. Cały czas
mieliśmy nadzieję, że jednak w ostatniej chwili odwołali go, że
poleciał ktoś inny. Od razu włączyliśmy telewizor i
zadzwoniliśmy do synowej. Ale ona nie odbierała telefonu. Wówczas
dotarło do nas, że Arek tam jednak poleciał...
W.P.: -
Później zadzwonił nasz młodszy syn z tragiczną wiadomością.
Świat się nam wówczas zawalił na głowę.
Kto
poleciał do Moskwy na identyfikację?
W.P.:
- Młodszy syn, gdyż my nie byliśmy w stanie. Ale gdy tam był, nie
zidentyfikował ciała Arka.
L.P.: - Nie mógł, bo Rosjanie
twierdzili, że nie ma jeszcze ciała kapitana. Dlatego pobrali od
Krzysztofa jedynie materiał DNA, na podstawie którego mieli
przeprowadzać badania genetyczne. Nic więcej nie wiemy, gdyż
młodszy syn nie chce o tym w ogóle mówić. Nie jest w
stanie.
Dużo
czasu zajęła identyfikacja Państwa Syna?
L.P.:
- Ciało Arkadiusza wróciło do Polski jako ostatnie - wraz z 20
pozostałymi trumnami. Było to w piątek, 23 kwietnia. Wraz z nim
przylecieli pozostali członkowie załogi.
Jakie
rzeczy osobiste Rosjanie zwrócili rodzinie?
L.P.:
- Synowa dostała mundur, ale my go jeszcze nie widzieliśmy. Podobno
jednak był czysty i cały, czyli nie brudzony błotem - jak w
pozostałych przypadkach. Jedynie bardzo mocno pachniał
paliwem.
W.P.: - Koledzy Syna dali nam jeszcze jego czapkę,
która była na nabożeństwie. Teraz ma ją wnuczek.
Jeśli
więc mundur był czysty, a sam kokpit nie uległ tak dużemu
zniszczeniu jak pozostałe części samolotu, to dlaczego tak dużo
czasu zajęło znalezienie ciała Państwa Syna?
W.P.:
- Też chcielibyśmy to wiedzieć! Przecież co jak co, ale
zlokalizować pilotów, to był najmniejszy problem - chociażby ze
względu na miejsce. To wszystko jest bardzo dziwne. Nawet nie wiemy,
czy w tej trumnie, którą dostaliśmy, jest chociaż kawałek
naszego dziecka...
L.P.: - Otrzymaliśmy przecież jedynie akt
zgonu. Żadnego dokumentu potwierdzającego badania DNA,
potwierdzającego tożsamość naszego Syna, nie mamy. Nikt z rodzin
nic takiego nie dostał. To skandal!
Będą
Państwo domagać się ekshumacji i ponownej sekcji zwłok?
W.P.:
- Pani redaktor, to jest jak walka mrówki ze słoniem. Ja niczego
dobrego po Rosjanach się nie spodziewam. Służyłem kiedyś z nimi
w wojsku i wiem, jaki to jest naród, jak przełożeni potrafią być
bezwzględni.
Jak
Państwo oceniają stan śledztwa?
W.P.:
- To jest zwykła farsa!
L.P.: - Gdyby Rosja nie miała nic do
ukrycia, to dawno już oddałaby nam dokumenty, oddałaby nam czarne
skrzynki itp.
Państwa
zastrzeżenia dotyczą strony rosyjskiej czy polskiej?
L.P.:
- Obydwu. Wiadomo, że ze strony Rosji inaczej być nie może. Strona
polska musi się zaś do tego dostosować. Tyle że w ten sposób
nasz rząd nie jest w porządku wobec Narodu.
W.P.: - Wszyscy
kręcą, jak tylko mogą. Jakie świadectwo wystawia sobie minister,
kiedy mówi wprost, że nie poznamy ostatnich sekund nagrania. Jak
można tak robić? Skąd w takim razie mamy dowiedzieć się prawdy?!
Powinni ujawnić prawdę, nawet najgorszą. My - nie tylko rodzina,
ale i obywatele - musimy przecież dowiedzieć się, jak i dlaczego
doszło do tej tragedii! Dlaczego nasi ukochani zginęli? Nawet gdyby
to oznaczało najgorsze...
Czyli
winę Państwa Syna?
W.P.:
- Nawet. Jeśliby to była faktycznie wina mojego Syna, to osobiście
stanąłbym przed rodzinami pozostałych 95 ofiar, przed całym
Narodem, by przeprosić. Przeprosiłbym w imieniu swoim i Syna -
nawet przed kamerami. Ale powtarzam, proszę najpierw o pokazanie mi
niezbitych dowodów, że to właśnie mój Syn jest winien! Jeśli
zaś nie ma takich, które ewidentnie wskazują na winę Arka, na
winę załogi, to błagam o zaprzestanie tej nagonki! Proszę o
nieszarganie ich dobrego imienia. To zadaje kolejne ciosy ich
rodzinom. W sądzie obowiązuje przecież zasada domniemania
niewinności. Winę trzeba udowodnić.
Czego
najbardziej brakuje Państwu w tym śledztwie?
W.P.:
- Prawdy.
Jak
odebrali Państwo informację, że to właśnie MAK będzie prowadził
dochodzenie techniczne?
L.P.:
- To jest już cios poniżej pasa. Przecież to MAK dopuścił
samolot do użytku, to MAK nadzorował jego remont, a teraz ma
opiniować przyczyny katastrofy. MAK ma ścisłe powiązania z
najważniejszymi osobami w Rosji, w rządzie, w prokuraturze. Gdzie w
takim razie ma tu być miejsce na obiektywizm?
Dopuszczają
Państwo myśl, że kapitan mógł chcieć wylądować za wszelką
cenę, nawet z narażeniem życia swojego i pasażerów, by tylko
udowodnić, że doleci na czas?
L.P.:
- Nie.
W.P.: - W żadnym wypadku. Tak nie mogło być, gdyż Syn
był na to za rozważnym człowiekiem. Nigdy w takie rzeczy nie
uwierzę! Przecież on chciał odejść na drugi krąg, o czym
świadczą same stenogramy.
A
zarzuty, że kapitan nie znał terenu i sprowadził samolot do
wąwozu?
L.P.:
- To już jest śmieszne. Przecież Arek był w Smoleńsku kilka razy
i znał to lotnisko. Jak już mówiłam, zawsze przed lotem
przygotowywał się do niego bardzo dokładnie. Przecież Arek w ten
wąwóz nie uderzył. Pomimo awarii urządzeń udało się mu
wyprowadzić samolot na właściwy kurs.
Co,
Państwa zdaniem, mogło więc doprowadzić do katastrofy?
W.P.:
- Nie mam najmniejszych wątpliwości, że załoga Tu-154M była źle
naprowadzana. To był ewidentnie zamach.
Dziękuję za
rozmowę.
www.naszdziennik.pl