Anna Maria Scarfo Napiętnowana

Napiętnowana

Anna Maria Scarfó

Cristina Zagaria

Przekład

AGATA KOWALCZYK

Ale gdzie był punkt,

poza którym nie dało się już dłużej wytrzymać? Przesuwał go dalej i dalej, niczym metę biegu: siła woli walczyła z bólem.

Leonardo Sciascia Il cavaliere e la morte


Prolog

Niebo milczy. Ziemia oskarża. Niskie domy miasteczka napierają jeden na drugi, głosy odbijają się echem między murami i dachówkami. Wzajemnie dodają sobie siły. Chwilę później rwą się na strzępy i wciskają pod drzwi. Pojedynczo. I wszystkie razem. Jęczą.

Groźby wytyczają granicę. Wdzierają się na ulicę i zmieniają w wiatr. Nie ma miejsca. Nie ma ucieczki. Są tuż.

Anna przyciska dłonie do uszu.

Te oczy za okiennicami. Ci trzej mężczyźni stojący na placu pod wiatą przystanku. Kobieta na schodach ko­ścioła. Kierowca ciężarówki obok figurki Matki Boskiej. Dziewczyna przy fontannie. Ksiądz. Sąsiedzi. Pasaże­rowie pociągu, który telepie się w stronę peronów kolei Calabro-Lucana. Chrystus przy wjeździe do miasteczka.

Telefon dzwoni w środku nocy. Samochód hamuje pod oknami. Trzaskają drzwi.

Matki, żony, siostry: to one są sędziami. Mężczyźni się śmieją.

Oto miasteczko.

Oto wyrok.

Wiosna 2010 roku. Kalabria. San Martino di Taurianova. Tutaj zaczyna się historia Anny Marii Scarfó, któ­ra dziś ma dwadzieścia cztery lata i policyjną ochronę.


Ja

W moim pokoju są dwa łóżka: moje i siostry. Oprócz nich jest tylko szafa. Mały telewizor i wieża stoją na ściennej półce, bo nie ma miejsca na żaden inny mebel. Na ścianach wiszą nasze zdjęcia.

To bardzo mały pokoik. Oprócz niego jest jeszcze tylko kuchnia i pokój rodziców.

Moja mama ma na imię Aurora i chodzi sprzątać w cudzych domach. Dostaje pięć euro za godzinę. Oj­ciec pracuje na polach, zbiera pomarańcze w Rosarno. A kiedy nie ma pomarańczy do zbierania, pracuje jako blacharz, ale na czarno - to znaczy robi swoje i klienci mu płacą, ale nie ma własnego warsztatu.

Ojciec, kiedy pracuje na wsi, wstaje o piątej rano. A właściwie wstajemy wszyscy, bo ja i mama też, przez szacunek dla ojca.

Mieszkamy w domu komunalnym.

Prysznic w łazience jest na ścianie, naprzeciwko drzwi; podłoga jest pochyła, żeby woda mogła spływać. Kiedy się myjesz, moczy się wszystko, bo nie ma kabiny ani zasłonki. Tak więc kiedy jesteś już umyta i pach­nąca, musisz wytrzeć łazienkę i pocisz się od nowa. Matka ma świra na punkcie czystości i jeśli na płytkach zostaną krople, po których robią się plamy wapienia, krzyczy.

Oto mój dom. Kuchnia, dwa pokoje, łazienka i okno - to w moim pokoju - którego nie mogę otwierać.

Choćbym chciała pochodzić, żeby przegonić złe my­śli i strach, nie mogę. Nie ma miejsca. Wszystkie myśli pozostają w środku, razem ze strachem. Tak jest, odkąd nie mogę wychodzić z domu.

Z początku się modliłam. Teraz nie mam już na to siły.

W niedzielę są wybory, aleja się nie wybieram. Nie pójdę do kościoła w niedzielę palmową. Nie chodzę na zakupy. Nie jeżdżę nad morze. Nie mam już pragnień. Może to jedno, żeby nie uciekać. Nie chcę. To nie jest moja wina. Nie mam dokąd uciec, więc postanowiłam zostać tutaj.

Mam teraz tyle czasu w domu. Nigdzie mi się nie spie­szy. Nie mam celu. Nie mam nic. Mam tylko przeszłość.

Pytacie, dlaczego nie mogę wyjść z domu?

Gdybym spróbowała wam to wyjaśnić, nie zrozu­mielibyście. Takich historii jak moja nie da się zacząć od końca. Ale mogę wam opowiedzieć, jak dotarłam do tego punktu w swoim życiu. Mam czas. Mnóstwo czasu.

Mogę zacząć od początku, od czasów, kiedy byłam dziewczynką i wszyscy nazywali mnie „laleczką”. Tak mówiła do mnie mama, krewni, tak nazywali mnie w kościele. Miałam uśmiechnięte policzki i wesołe oczy. Miałam piegi na nosie i wyrazistą, słodką twarz, zupełnie jak lalka. Pieprzyk pośrodku lewego policzka. Długie, czarne włosy. Błyszczące. A do tego jestem niska. Mam metr pięćdziesiąt wzrostu. Istna lalka.

- Annarella, jesteś śliczna jak laleczka - mówili mi wszyscy. A ja w to wierzyłam.

To historia trzynastoletniej dziwki. Moja historia. Nie jest łatwo ją pisać. Ani jej słuchać. Zdecydujcie więc teraz, czy chcecie ją poznać. Jeśli tak, to miejcie odwa­gę wysłuchać jej do końca, tak jak ja miałam odwagę przejść przez to, o czym wam opowiem.

Zacznę od początku, od czasu kiedy wszyscy nazy­wali mnie „laleczką”.


Miasteczko



Dziwka. Szmata.

Pisk opon i krzyk kobiety. Samochód zawraca z pośli­zgiem. Skręca w stronę okien komunalnego domku i ko­bieta krzyczy. Znowu. Głośniej. Przeciągając spółgłoski.

Anna jest w domu. Zamyka okiennice. Z trzaskiem.

Samochód odjeżdża z piskiem pustą ulicą. Jest trzecia po południu. Zimny wiatr przybliża wieczór. Z wnętrza domu nie dobiegają żadne odpowiedzi. Dźwięki. Oddechy.

Liliowe chmury napierają na gałęzie ciężkie od man­darynek, za domem z zamkniętą okiennicą.

Samochód odjeżdża. Zapach palonego drewna oliw­nego miesza się w powietrzu z aromatem cytrusów.

Kończy się zima.


Tort

Tort chciałabym mieć z bitą śmietaną i mnóstwem czerwonych truskawek. I w kształcie serca.

Wszystko zaczęło się od tortu na moje trzynaste urodziny.

Nazywam się Anna Maria Scarfó. Mieszkam w San Martino di Taurianova. Urodziłam się, wyrosłam i za­wsze mieszkałam w Kalabrii.

Nie wyobrażam sobie innego miejsca do życia i umie­rania.

San Martino to brzydkie miasteczko. Moja siostra ciągle to powtarza. Ale mnie się podoba. Są tu niskie domy, gaje oliwne. I mandarynkowe. Tu jest moja ro­dzina. Mogę godzinami jeździć na rowerze.

Niewiele potrzebuję do szczęścia. Nigdy nie potrze­bowałam. Może na tym polega moja wina.

Jest koniec marca. 2010 rok. Wszystko zaczęło się właśnie w marcu: 11 marca jedenaście lat temu.

Wszystko zaczyna się od urodzinowego tortu.

Tamtego popołudnia mama powiedziała mi, że mo­gę pójść do sklepu po produkty na tort. Chce mi upiec trzywarstwowy. Z truskawkami i bitą śmietaną. Data mi pieniądze. Aleja, zamiast od razu biec do sklepu, idę na plac. To moje urodziny i chcę się pokazać na mieście, żeby wszyscy spotkani znajomi mogli mi złożyć życze­nia. Mam trzynaście lat. Za parę miesięcy będę zdawać egzaminy gimnazjalne. Staję się kobietą.

Paraduję po placu i dopiero gdy już pękam z dumy od składanych życzeń, idę do spożywczego kupić mąkę, jajka i drożdże.

Kiedy wychodzę ze sklepu z torbą na ramieniu, pod­jeżdża do mnie samochód. Krótkie pipnięcie klaksonu.

To Domenico. Domenico Cucinotta. Znam go, chociaż jest dużo starszy ode mnie. Ma dwadzieścia lat.

Domenico jedzie za mną samochodem. Jest z nim kolega. On też nazwa się Domenico. Domenico Iannello. Ale on nie odzywa się do mnie ani słowem. W naszym mieście nie ma dużego ruchu. Idę powoli, a samochód Domenica jedzie tuż obok mnie.

Uśmiecham się.

Daję się złapać na pochlebstwo.

Stoję na chodniku z torbą z zakupami w ręce. Oni siedzą w samochodzie. Domenico wywiesza rękę przez okienko. Jego oczy za ciemnymi okularami pieszczą t ale moje ciało.

Czuję dreszcz.

To tak jest mieć trzynaście lat? Stawać się kobietą? Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak na mnie patrzył. Nigdy nie czułam takiego spojrzenia na sobie. A słowa wtórują oczom.

Podnoszę torbę, którą postawiłam na ziemi, i odwra­cam się. Ruszam w stronę domu.

Mam trzynaście lat i być może jutro będę miała chłopaka.

Tę rozmowę z Domenikiem Cucinottą pamiętam słowo w słowo. Pamiętam jego spojrzenie. Pamiętam smak tortu, który wieczorem upiekła dla mnie mama. Pamiętam wszystko.


Miasteczko


Telefon dzwoni w środku nocy. W małym domku budzą się wszyscy. Wstaje tylko Anna. Wie, że to do niej. Jest wpół do trzeciej. Podnosi słuchawkę.

Anna wyłącza telefon z gniazdka. Idzie do łazienki. Myje ręce. Wraca do łóżka.

Czworo oczu, szeroko otwartych w ciemności, czeka na świt.


Schodek za kościołem

Miałam cudowne trzynaste urodziny. Przyszły wszystkie ciocie, wszyscy wujkowie. Przyszła Tiziana, moja ulubiona ciocia. I kuzynki. Mama upiekła przepyszny tort, rzeczywiście trzywarstwowy, a w prezencie do­stałam pluszaka i nową sukienkę, żeby mieć w co się ubrać na egzaminy.

Dzień później, zgodnie z umową, spotykam się z Domenikiem.

Kościelny chór, do którego należę, przygotowuje Ave Maria. Będziemy to śpiewać podczas Rezurekcji. Ja mam nawet solówkę. A dzięki chórowi mam trochę swobody, mogę wychodzić z domu również po południu.

Po próbie idę za kościół. Domenico już tam jest, cze­ka na mnie. Siadamy na schodku pod drzwiami, blisko siebie. On natychmiast chwyta mnie za ręce. A ja mu pozwalam. Podoba mi się.

- Chcę z tobą chodzić. Tak na poważnie. Porozma­wiam z twoim ojcem. Jesteś laleczką. Musisz być moją laleczką.

Mówi mi mnóstwo słodkich słówek. I jest taki miły. A ja się strasznie czerwienię i ledwie odzywam. Nigdy nie miałam chłopaka.

Domenico pracuje z ojcem w cegielni w Rendo. Ma zieloną lancię Y10.1 jest porządnym chłopakiem. Uczci­wie zarabia na życie.

Po tamtym popołudniu spotykam się z nim często. Nigdy się nie umawiamy. Widzę się z nim, kiedy wycho­dzę ze szkoły. Albo przed próbą chóru. Spotykamy się w mieście i idziemy na nasz schodek za kościołem. To tylko jeden schodek przed zamkniętymi drzwiami, od tyłu parafii. Ale dla mnie jest jak ławka nad morzem.

Na żelaznych drzwiach wypisane są markerami imiona wszystkich zakochanych. A my opieramy plecy o drzwi i te cudze przysięgi, rozmawiamy o wszystkim i o niczym. Ale niedługo.

Nie spędzamy ze sobą zbyt wiele czasu, bo muszę wracać do domu. Nie mogę za długo być sama poza domem. Ale jemu to nie przeszkadza. Zasypuje mnie komplementami.

Nie mówię nikomu o spotkaniach z Domenikiem, ani w domu, ani koleżankom ze szkoły. Prawie żadna z nich nie ma jeszęze chłopaka.

Po każdej randce, po powrocie do domu włączam wieżę. Szukam piosenek o miłości i śpiewam. Mama mówi, że zwariowałam. Aleja śpiewam. I w marzeniach projektuję suknię ślubną.

Musi być długa i z jedwabiu. Chcę mieć trzy różycz­ki na plecach, tren przypinany klamerką, długi, miękki i biały. Żadnego welonu, bo jestem niska. Zamiast we­lonu stroik z jedwabnych różyczek na włosach, które będą gładko uczesane.

Śpiewam, marzę i wspominam wszystkie słowa, któ­re mówi mi Domenico. Pięknie jest mieć trzynaście lat.


Miasteczko



Jesteś dziwką, suką. Bardzo mi się podobasz, może dasz i mnie? Umiesz robić niezłą laskę. Dziwko, mam w nosie, że poszłaś na policję, jeśli nie przyjdziesz na zwykłe miejsce, to ja przyjdę do ciebie do domu.

Dzisiaj pierwszy telefon dzwoni o 15.55. Drugi o 15.57. O 16.06. O 16.11. O 16.14. O 16.16.

Za każdym razem to oni.

Anna wyłącza telefon, zamyka okno, przekręca za­mek w drzwiach.

Ale głosy nie cichną. Słowa puchnące od oskarżeń wciskają się przez szpary ścian, pod drzwiami. Przeni­kają przez dachówki i wypływają z kranu razem z wodą.

Są wiecznie obecne, nigdy się nie męczą. Chcą jej. Znowu jej chcą.



Już nie chcę być jego dziewczyną

Dzisiaj widziałam się z Domenikiem. Już nie chcę być jego dziewczyną. Nie chcę go więcej widzieć. Spotkałam go przy wyjściu ze szkoły. Poprosił mnie, żebym pojechała z nim na wycieczkę za miasto. Ucieszyłam się bardzo. Idzie wiosna. Na słońcu jest przyjemnie.

Wsiadam do samochodu.

Wiem, że chce mnie zabrać za miasto, żeby mnie pocałować. Chłopcy całują się z dziewczynami. I ja też tego chcę.

Ale kiedy Domenico zatrzymuje samochód, widzę, że nie jesteśmy sami. Jest jego kolega, Domenico Iannello, ten, którego spotkałam w dniu urodzin. I paru innych chłopaków.

Na mój widok zaczynają się śmiać. Robią ohydne miny. Śmieją się. Nic nie mówią. I spuszczają spodnie.

Dookoła oliwki i ziemia. Ziemia i oliwki. Niebo. Do­okoła nic. A oni mają to coś, to coś na wierzchu. Penisy. Chuje. Nigdy wcześniej tego nie nazywałam. Jestem

przerażona. Krzyczę. Nie wiem, gdzie patrzeć. Więc wpatruję się w nich.

Lancia Domenica jest zaparkowana na otwartym polu, pod oliwką. Tamci stoją szeregiem przede mną. Stoję tuż przy aucie. Nie ruszam się. Serce mi wali.

Chcą, żebym im robiła różne rzeczy ustami. Gesty­kulują. Kiwają, żebym podeszła.

I śmieją się.

Wsiadam z powrotem do samochodu. Sztywna jak posąg. Nic nie mówię. Boję się. Boję się. Gdzie ja jestem? Dokąd mam uciekać?

- Pomocy! - krzyczę. I jeszcze raz. I jeszcze. - Po­mocy. Pomóżcie mi.

Tamci się wkurzają i przestają się śmiać. Podciągają spodnie. Żaden nawet nie podchodzi. Rozmawiają mię­dzy sobą. A ja patrzę na nich i nie ruszam się.

W pewnej chwili Domenico wsiada do samochodu i odjeżdża; koła buksują w ziemi. Tamci zostają pod oliwką. Domenico odwozi mnie w pobliże kościoła. Przez całą drogę nie odzywa się, patrzy na drogę. Ja też.

Nie chcę więcej widzieć Domenica Cucinotty. Powie­dział, że chce się ze mną zaręczyć. Ze chce rozmawiać z moim ojcem. I co powie mojemu ojcu o dzisiejszym popołudniu?

Nie rozumiem mężczyzn. Mam mętlik w głowie. Nie rozumiem własnych uczuć, nie do końca rozumiem, czego oni chcieli ode mnie i dlaczego. Ale starsze dziewczyny chyba robią takie rzeczy swoim chłopakom?

Przed oczami znów staje mi scena z wycieczki za miasto, ale natychmiast przepędzam tę myśl. Boję się to wspominać. Jestem cała spięta, czuję ściskanie w żołądku.

Chciałabym zapytać o to mamę. Ale ona jest taka naiwna. Z mamą mogę rozmawiać o kuchni, o praniu. Ale o takich rzeczach z nią nie rozmawiam. Nie rozma­wiam z nią nawet o szkole. Myślałby kto, że odważę się jej opowiedzieć o tym, co wydarzyło się dzisiaj za mia­stem. Moja siostra ma dziesięć lat. Jest za mała. Jak ja bym chciała mieć starszą siostrę!

Nigdy wcześniej nie widziałam nagiego mężczyzny. Nie podoba mi się. Nigdy żadnemu nie dałam nawet całusa.


Miasteczko



Dziś Anna wyszła z domu. Nie była w stanie dłużej siedzieć zamknięta w czterech ścianach. Dusiła się. Tej nocy miała koszmar. Śniło jej się, że kiedy była w łóż­ku, zaczęło padać. Dom nie miał już dachu i woda lała się prosto na nią. A ona zaczęła się zachłystywać. Nie mogła oddychać. Padało i padało. A potem znalazła się nad morzem. Fale uderzały w nią i nie była w stanie utrzymać się na nogach.

Woda.

Wdech.

Woda.

To było straszne.

Dziś wyszła z domu. Ledwie jednak skręciła za róg, jedna z tamtych rzuciła w nią zapalonym papierosem. Rzuciła go z balkonu na pierwszym piętrze, trafiła pro­sto w twarz.

- Spalimy cię. Możesz sobie donosić, ile chcesz, i tak nam nic nie zrobią.

Anna szybko wróciła do domu.

I brakuje jej tchu.


Ave Maria

Zdrowaś Mario, łaski pełna, Pan z Tobą.

Wielkanoc. Dziś jest Rezurekcja i mogę wyjść z domu wieczorem, bo śpiewam w chórze. To wielkie wydarze­nie. Jestem na nogach od rana, obudziłam się bardzo wcześnie, tak bardzo chcę śpiewać na mszy.

Ubieram się powoli. Czarna spódniczka. Zielony sweterek. Półbuty. Nie zakładam skarpetek. Włosy mam pachnące, wyprostowane żelazkiem. Maluję się. Niebieski cień na oczy. W łazience siostra przygląda mi się, oczarowana, kiedy szybko nakładam go palcami. Moja mama się nie maluje. Nigdy się nie malowała. A ja nawet nie wiem, od kogo nauczyłam się używać kredki, cienia i szminki. Widziałam, jak robią to starsze dziewczyny. Obserwowałam je. A cień podarowała mi koleżanka, która ma siedemnaście lat. Nie jest go dużo, więc używam go tylko na specjalne okazje.

Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławio­ny owoc żywota Twojego, Jezus.

Maluję się w łazience i śpiewam po cichu, biorąc sobie do serca każde słowo, zanim poślę je na usta. Nie chcę myśleć o Domenicu. O przejażdżce za miasto. Tego wieczoru chcę tylko śpiewać i myśleć o Jezusie i Marii.

Święta Mario, Matko Boża.

Po skończeniu gimnazjum chcę zrobić kurs fryzjer­ski. Już teraz umiem układać fryzury. Czarną kredką obrysowuję kontur oka.

W domu panuje świąteczna atmosfera.

Mama odciągają na bok.

Czuję się dorosła. Zegnam się z mamą i z siostrą,

uczepioną jej nogi; mała płacze, cieknie jej z nosa.

Obydwu daję buziaka. Mówię cześć ojcu, który sie­dzi przy stole z głową podpartą rękami, ze spojrzeniem wbitym w świecący ekran telewizora.

Szybkim krokiem idę do kościoła, modląc się do świętej Marii i nucąc półgłosem swoją pieśń.


Miasteczko


Gwizdanie. Ktoś spaceruje po chodniku pod oknem Anny i gwiżdże.

Nie mówi nic.

Chodzi w tę i z powrotem.

I gwiżdże.

W ten sposób zacieśnia mury jej więzienia.

Anna chodzi powoli. W tę i z powrotem. Gwizd prze­mieszcza się w kierunku przeciwnym i wypełnia pustą przestrzeń.

Oni w' jedną stronę.

Anna w drugą.


Rezurekcja

Anno, wyjdź, muszę z tobą porozmawiać.

Stawiam opór. Najpierw spojrzeniem, potem ciałem

i słowami. On nalega. Stoi schowany za kolumną głów­nej nawy kościoła. Jest ledwie kilka metrów ode mnie i reszty chóru. Grozi, że przyjdzie po mnie za ołtarz. Wymykam się. Wymykam się z chóru i idę za kościół, żeby wysłuchać, co ma mi do powiedzenia.

Zaczyna się msza.

Sancta Maria, Mater Dei, ora pro nobis peccatoribus, nunc et in hora mortis nostrae...

Chór wychodzi a ja wymykam się na dwór z bijącym sercem.

...mortis nostrae...

Domenico siedzi na schodku.

Uśmiecha się. Jest miły. Nie mówi nic więcej. Wy­ciąga do mnie rękę. Nie próbuje mnie więcej dotykać. Trzyma dystans i czeka. A ja nie myślę o przejażdżce, o jego kolegach, o gniewie i siadam przy nim.

Nie słyszę już głosu chóru. Na ulicy nie ma nikogo. Wszyscy są na mszy. Jesteśmy tylko ja i on.

Jestem niezdecydowana.

Domenico wstaje. A ja za nim. Wsiada do samocho­du. Wsiadam i ja. Zapala silnik. Łykam całą ślinę, jaką znajduję w ustach. Chce mi się pić.

...Sancta Maria, Mater Del, ora pro nobis peccatoribus...

Samochód rusza za miasto, drogą do Cirello. Pieśń wyparowuje mi z głowy, gubię słowa w ciemnościach.

Będzie chciał mnie pocałować? Czy coś więcej? Co zrobię, jeśli będzie chciał więcej?... Dlaczego ja w ogóle wsiadłam do tego samochodu? Dlaczego nie zostałam w kościele? A jeśli matka się dowie? Jeśli ojciec się do­wie? rI ak bardzo chciałam dzisiaj śpiewać. Co ja zrobi­łam? Anno, co ty robisz?

W samochodzie nie rozmawiamy. Patrzę prosto przed siebie. Skupiam się na białej linii na jezdni. Wyjeżdżamy z miasta. Zostawiamy za sobą ostatnie światła. Przejeż­dżamy przez most. Tu już nie ma białej linii.

Samochód skręca w polną drogę. Domenico prowadzi, nie omijając dziur. Jedzie prosto. Szybko. Na każdym wyboju trzęsie mi się kręgosłup, aż do samej góry, aż do głowy. Kurczowo chwytam się klamki. I przy każdym podskoku przygryzam sobie język. Boję się.

Znowu jest tak jak wtedy, podczas tamtej przejażdżki. Źle zrobiłam, że z nim pojechałam.

On w końcu zwalnia i zatrzymuje się przed jakąś chatą. Nie ma światła. Nie ma nic. Między gałęziami mandarynek widzę zarysy domku. Domenico wyłącza silnik. Gasną reflektory.

Patrzę na niego.

A on się uśmiecha.

- Wejdźmy do domku, trochę się zabawimy. Będzie fajnie.

Nie mam się czego uczepić.

Idę za nim.


Miasteczko


Pies sąsiadów szczeka. Anna i jej siostra budzą się z krzykiem. Aurora i jej mąż wybiegają do ogródka.

- Mamo, mamo... tato, kto tam jest? Co się stało? - krzyczy Anna, tuląc do siebie siostrę. Leżą skulone we dwie na jednym łóżku i ze strachem spoglądają na okno.

Aurora nie odpowiada. Ojciec Anny idzie w ciem­nościach przed żoną.

Ktoś przeciął ogrodzenie.

To już kolejny raz.

Miasteczko nie popuszcza.


Opuszczona chata

Gałęzie ciężkie od mandarynek przyginają się do ziemi. Z samochodu wysiedliśmy w ciemność. Liście głaszczą mnie po twarzy. Kłują. Tną. Osłaniam oczy dłońmi; ga­łęzie pachnące nocą drapią mnie po rękach. Zapach jest przemożny. Ziemia i pomarańcze. Ciemność i kwas. Noc skąpana w pomarańczach wdziera się we mnie przez nos, aż do żołądka.

Słyszę głosy dobiegające z chaty. Zatrzymuję się. Sztywna. Nieruchoma. Silna jak nigdy.

Z całej siły próbuję mu się wyrwać. Ale on ściska moje ramię i przyciąga mnie do siebie.

Święta Mario, pomóż mi. Święta Mario, zbłądziłam. Nie powinnam była z nim jechać, ale mi pomóż, spraw, żebym wróciła do kościoła, do ciebie. Żebym wróciła do domu.

Patrzę w górę i się modlę. Ale nie widzę nic. Drzewa pełne owoców zasłaniają niebo, moją ostatnią drogę ucieczki. Muszę pozostać na ziemi. I ląduję na ziemi. Na czworakach. Z podrapanymi, mokrymi dłońmi, z ko­lanami zapadającymi się w błoto.

Czepiam się ziemi, ale to za mało. Ziemia mnie nie trzyma.

Wchodzimy.

Chcę wyjść.

W chacie są oni. Tamci z poprzedniego razu. Znam ich. Ale zanim usłyszę ich głosy, czuję ich ręce. Wszyst­kie razem na mnie.

Krzyczę.

Krzyczę.

Żołądek otwiera się i zamyka z powrotem. Zimno mi. Chcę stąd iść.

Święta Mario, gdzie jesteś. Pomóż mi, myślę. Nie chcę ściągać ich uwagi, szukam jakiejś dziury, okna, drogi ucieczki. Drzwi się zamykają.

Już po mnie.

Walczę.

Gryzę.

Krzyczę.

Oczy powoli przywykają do ciemności. Widzę stół. Tamci nic nie mówią. Słyszę tylko szepty. Śmiechy. Ręce się zatrzymują. W pokoju zapala się małe światełko. Słowa są jak cienie.

Prowadzą mnie na środek pokoju. Spoglądam na drzwi. Odwracam się szybko, bo zaczynają mnie pod­nosić. Odwracam się znów, by spojrzeć przed siebie. Dokąd idę. Dokąd mnie niosą?

Kładą mnie na stół. Z rozsuniętymi nogami. Ściskają mnie za nadgarstki, unieruchamiają kostki. Sztywnieję. Zmieniam się w kamienny blok. Nie ruszam ani jednym mięśniem. Tylko oczami. Otwieram je szeroko.

Dwie ręce ściągają ze mnie czarną spódniczkę. Pada na podłogę.

Krzyczę.

Dwie ręce ściągają ze mnie zielony sweterek. Leci aż na koniec pokoju.

Krzyczę.

Czuję dziesięć palców, które powoli docierają do majtek, chwytają je, zaczynają zsuwać.

Płaczę. Płaczę. Płaczę.

Majtki zjeżdżają po udach. Do kolan. Do kostek. Najpierw jedna stopa. Potem druga.

Krzyczę.

Dławię się własną śliną. Próbuję gryźć, ale ściskam w zębach tylko powietrze i łzy. Widzę swoje majtki na podłodze. Ręce ściągają ze mnie podkoszulek z białej bawełny. Ten z koronką.

Spódnica.

Sweter.

Majtki.

Podkoszulek.

Naga.

Ja, tylko w butach na nogach. Ja na stole. I mogę tylko płakać, bo nie mogę się ruszyć. Bo zatkali mi usta. Krzyki obijają mi się po klatce piersiowej, nie znajdując wyjścia. Spojrzenie szuka drogi ucieczki.

Spódnica. Czarna. Sweterek. Zielony. Majtki. Białe. Moje oczy szukają, badają, uciekają. To jedyna część ciała, którą jestem w stanie jeszcze poruszać.

Czuję coś gorącego, co wchodzi we mnie. Zamykam oczy. Zaciskam powieki. Nie widzę już nic. To jest gorące. Grube. Czuję coś, co wdziera się w mój brzuch. Wdziera się we mnie i eksploduje. Rozrywa mnie. Wypycha. Bije mnie. Od środka. Wciska się. Wciska. Wciska. Niszczy.

Krzyczę.

Wraca dłoń, która zatykała mi usta. Nie oddycham. To jest twarde. I gorące. W moim brzuchu. Gorące.

Boli, Panie Boże, ależ boli.

Otwieram oczy.

Pierwszy jest Domenico Cutrupi. Otwieram oczy i pa­trzę mu prosto w twarz. To przyjaciel mojego Domenica i Domenica Iannella. W pokoju jest też Iannello i jego brat Michele. Jest ich czterech. Dopiero teraz widzę ich wyraźnie. Chociaż kręci mi się w głowie. Chociaż zbiera mi się na wymioty.

Nagle ręce przytrzymujące moje ciało znikają. Mam wolne nadgarstki. Próbuję się podnieść, ale nie mam siły. Siedzę na stole. Wbijam spojrzenie w spódnicę leżącą na podłodze. Czarna.

Tracę przytomność. Tamci dają mi w twarz i znów zaczynam oddychać, wymiotuję śliną.

Teraz mój Domenico rozpina spodnie. Nie oglądam się już dookoła. Nie szukam dróg ucieczki. Patrzę na nie­go. Prosto w oczy. Mówię mu „nie” samym spojrzeniem. Błagam go. Nie mam już głosu, nie mam siły gryźć. Nie mam siły płakać. Ale moje oczy...

Jest jego kolej. Cucinotta robi swoje. A ja milczę. Bo nie wiem, co robić, bo nie jestem w stanie ruszyć żadnym mięśniem. Bo jestem martwa. Domenico nawet nie zdej­muje spodni. Opuszcza je tylko. Ciemny materiał pozostaje zwinięty wokół jego chudych kostek. Domenico porusza się w przód i w tył, z rękami opartymi na stole. W przód i w tył. Patroszy mnie. I strach wygrywa z bólem. Czuję, jak wszystkie siły wymykają się ze mnie, uciekają przez dłonie. Wyślizgują się z koniuszków palców, które stają się zimne.

Chcę stąd iść. Błagam was. Pozwólcie mi iść.

Ale to jeszcze nie koniec. O nie. Teraz kolej Domeni­ca Iannella. Jest trzeci? Tak, trzeci. Zbliża się do stołu. Potem czas na Michele, jego brata. Czwarty.

Liczę.

Ale i to nie koniec. Cutrupi znowu jest na mnie. We mnie. A ja?

Ja gdzie jestem?

Tym razem schodzi mu dość długo. Nie opieram się już. Ból nie ma do mnie dostępu. Ja jestem bólem. Już nie krzyczę. Nie mam siły. Wszystko dookoła jest mętne. Nie mogę się ruszyć. Dłonie mam jak lód. Buty ściskają mi stopy.

- Anna, no już, jedziemy. Jest późno. Zakładaj tę cholerną spódnicę i jedziemy.

Mówią do mnie po imieniu.

Schodzę ze stołu, ale nogi mnie nie niosą. Padam i uderzam się głową o podłogę. Przygryzam sobie język. Na kolanach zbieram czarne, zielone, białe. Ubieram się.

Krwawię.

Mam krew na nogach.

Czarne. Zielone. Białe. Teraz jest jeszcze czerwone.

Patrzę na strumyczek krwi, spływający po udzie. To moje? To moja krew?

Oni wszyscy są już przed chatą. Mandarynki nie ruszyły się z miejsca. Niebo też. Wsiadam do samochodu Dome­nica. Odwozi mnie za kościół, więc szybko idę do domu. Otwieram po cichutku drzwi i przez kilka sekund stoję w progu. Ani na zewnątrz, ani w środku. W końcu wchodzę, nie zapalając światła. Wszyscy śpią. Myję się w łazience. Szoruję mocno, bo cuchnę pomarańczami i zgnilizną. Już nie krwawię. Myślałam, że mnie poranili, ale to minęło. Ta czerwona strużka, którą widziałam w chacie, zaschła mi na nodze Zmywam ją. Zakładam piżamę i idę do łóżka.

Z głową na poduszce próbuję śpiewać. Nie pamiętam refrenu. Zapomniałam słów Ave Maria. Zgubiłam je. Leżę w ciszy. Ten dzień się kończy. Jest mi gorąco. Gorąco bucha ze mnie, ale nie jestem w stanie rozgrzać dłoni. Są jak lód.

To był mój pierwszy raz. Myślałam, że umrę.

Ale żyłam dalej.


Miasteczko


Telefon po raz pierwszy dzwoni o 16.52. Po raz drugi o 17.01. Po raz trzeci o 17.09.

Jakiś mężczyzna.

Zawsze ten sam głos:

- Może przyjdziesz pod więzienie w Palmi? Masz ładny tyłek. Wiem, że się dobrze pieprzysz.

Na drugim końcu linii ktoś wyłącza telefon z gniazdka.


Pluszaki

Dzisiaj nie poszłam do szkoły. Jest niedziela. Wielkanoc. Na półce koło telewizora leżą jajka-niespodzianki. Zielone jest moje, różowe mojej siostry. Dostałyśmy je od ojca.

Leżę w łóżku do południa. Nie mam ochoty wstawać i zaczynać tego dnia. Nie jestem w stanie myśleć o tym, co zaszło wczoraj wieczorem w chacie. Zupełnie jakby moja głowa sama założyła blokadę. Ich twarze. Stół. Drzewa. Wszystko zamarzło. Widzę ich, oni są w moich myślach, ale nie mogę ich dotknąć, ożywić. Są ciężcy, ale nie mówią. Postacie z lodu tłoczą się w mojej głowie, a ja patrzę na nie, starając się nie dotknąć. I w końcu ukrywają się gdzieś głęboko w moim wnętrzu.

Bolą mnie nogi i brzuch. Ból czuję, owszem. Nawet w łóżku. A później, kiedy już wstaję, mam wrażenie, że dziwnie chodzę.

Niewiele spałam. Nie śpię już od co najmniej trzech godzin. Słyszałam, jak mama wstaje i parzy kawę. Sły­szałam głos ojca. Siostra też już nie śpi. A ja leżę z głową pod kołdrą, z tym ciężarem między nogami i z lodowy­mi postaciami w głowie, które odsuwają się powoli. Aż znikają. I głowa pozostaje pusta. Kompletnie.

Siostra leży w swoim łóżku, bawi się misiem. Mówi, opowiada sobie i zabawce jakąś historyjkę. Zerkam na nią jednym okiem spod kołdry. Co można opowiadać pluszowemu miśkowi?

Moja siostra się bawi. Zakłada misiowi śliniaczek.

Zrywam się na równe nogi. Otwieram okno. Po­trzebuję powietrza i zbieram z łóżka wszystkie moje pluszaki. Misia, pieska, kotka.

Siostra jest podekscytowana. Uwielbia moje zabawki, a ja nigdy nie pozwalam ich jej dotykać.

A ona nawet nie podnosi rąk, żeby się zasłonić. Od­chyla się do tyłu i patrzy na mnie przerażona.

Chcę stłuc ją po twarzy. Wściekłość. Siła. Nie ma prawa dotykać moich zabawek. Nie ma prawa dotykać mnie.

Ale to tylko moment. Czuję, że gotuje mi się w głowie, dłonie robią się ciężkie. I nagle wszystko jest normalnie.

Ściskam ją mocno, głaszczę włosy czarne jak moje. Ona nie ma z tym nic wspólnego. Co mnie napadło?

Była we mnie tak straszna agresja. Wyrywała się na zewnątrz. Ale teraz wszystko minęło. Głaszczę siostrę i daję jej garść całusów w szyję, a ona się śmieje. Już o wszystkim zapomniała. Na szczęście. Nie patrzy już na mnie z przerażeniem. A ja nie czuję już tego wrze­nia w głowie.

Widzę jej białe ząbki, kiedy się śmieje, napawam się tym widokiem.

Moja siostra jest mała, ale silna. Silniejsza ode mnie.

Siostra bierze palec do ust i zaczyna ssać, jak w cza­sach, kiedy była malutka. A ja mówię cichutko, szepczę jej do ucha historię każdej z zabawek, łaskoczę ją słowami.

Prawda jest taka, że nie chcę być obserwowana. Przez kogo? Przez nie. Przez moje pluszaki. Nie dzi­siaj. I od dzisiaj. One wbijają we mnie wzrok i wiedzą. Siedzą rządkiem na moim łóżku i są strażnikami moich tajemnic od wczesnego dzieciństwa.

Im zawsze opowiadałam wszystko. Wiernym, mil­czącym przyjaciołom.

Nie powiem nikomu o tym, co zaszło wczoraj wie­czorem. Nie będzie o tym wiedział nikt. A pluszaki muszą milczeć.

One wiedzą. Piesek, kotek, lew. Dwie myszki z brzu­chami w kształcie serc. Żółty miś.

Nie chcę ich więcej widzieć. A właściwie muszę być szczera: nie mogę na nie patrzeć.

Szczotkuję je starannie, chowam do torby. Na tym mija mi dzień. Nie przyszywam urwanego ucha. Zasta­nawiam się nad tym, ale nie naprawię misia.

Nie mam ochoty niczego naprawiać. Nie umiem. Dlatego chowam urwane ucho razem z żółtym misiem. Wyjmuję też kotka z rąk mojej siostry i zanoszę wszyst­ko do piwnicy.

Potem idę wziąć prysznic. Myję się powoli. Starannie wycieram kafelki. Moja matka nic nie mówi. Przegapiłam wielkanocne śniadanie, ale nikt nawet nie zauważył.

Zabieram moje jajko z pokoju i siadam przy stole. Zjadam całe.

Siostra rozbija swoje jajko; daję jej także moją nie­spodziankę. Broszkę w kształcie papugi. Może dzięki temu wybaczy mi dzisiejszy poranek.

Ojciec wychodzi z domu zaraz po kawie. Mama myje naczynia. A ja siedzę przy stole z zielonym pudełkiem po jajku przed sobą. Palcami wyjadam nawet czekola­dowy pył z samego dna. Starannie, cierpliwie, uważnie.

- Mamo, dzisiaj po południu pójdę na mszę. Do­brze? - Wstaję. Mama kiwa potakująco głową. Ciągle myje naczynia.

Mam usta zaklejone czekoladą. Ale czuję zupełnie inny smak. I nie jestem w stanie się go pozbyć.


Miasteczko


Anna nie wychodzi z domu od trzech tygodni. Nie śpi od trzech tygodni. Jej siostra jest nerwowa. Złości się z byle powodu. Aurora płacze. Jej mąż się nie odzywa.

Anna?

Anna uspokaja wszystkich. Anna czuje się odpo­wiedzialna za rodzinę. I chciałaby naprawić wszystko, co się popsuło.

Podobno kiedy stłucze się lustro, przychodzi siedem lat nieszczęścia. Ale potem nieszczęście mija i przychodzi ósmy rok. Ale kiedy stłucze się życie w wieku trzynastu lat? Co się wtedy dzieje? Co trzeba zrobić? Czy kiedy­kolwiek przyjdzie rok po nieszczęściu?

- Musimy być cierpliwi. Zobaczycie. To minie - mówi Anna do matki. I powtarza to siostrze. Ale sama w to nie wierzy.

Tej nocy znów dzwoni telefon.


Ksiądz proboszcz

Z podbródkiem wciśniętym w klatkę piersiową, z oczami wbitymi w ziemię, biegnę. Biegnę, nie patrząc nikomu w twarz. Bo jestem pewna, że te myśli zamrożone w mojej głowie może zobaczyć każdy. Wracają przez cały dzień, a ja przeganiam je z powrotem na dno. Ale jeśli uniosę oczy, wszyscy się dowiedzą, co tamci mi kazali robić. Zobaczą, co się działo w chacie. Zobaczą mnie nagą na stole. Widzą mnie. Widzą tamtych poprzez moje oczy. Więc biegnę. Z rękami ciasno założonymi na piersi.

Zamknęłam zabawki w torbie. Są w piwnicy. Już na mnie nie patrzą, ale nie na wiele się to zdało. Nie mogę utrzymać tego w tajemnicy. Co będzie, jeśli zno­wu spotkam Domienica? Jeśli znowu mnie zabiorą do tej chaty? Muszę poprosić o pomoc. Sama nie dam rady.

Dobiegam na plac i zwalniam, żeby nie rzucać się w oczy. Idę zdecydowanym krokiem. W stronę wejścia.

Kościół podświetlony na żółto unosi się na tle ciem­nego nieba. Wygląda jak statek kosmiczny. Otwieram drzwi. Atakuje mnie cisza i gęsty zapach kadzidła. Przy­staję w progu, oślepiona złotem i bielą ścian. Czekam, aż uspokoi mi się oddech i proszę serce, żeby zwolniło.

W pierwszym rzędzie ławek siedzi grupa kobiet i odmawia różaniec.

Wchodzę. Drzwi trzaskają za moimi plecami. Jed­na ze staruszek odwraca głowę. Nie patrzę na nią. Idę szukać proboszcza.

Jest.

Jestem śmiertelnie poważna. Proboszcz rozgląda

się dookoła.

W kościele nie ma jeszcze nikogo. W głównej nawie, prostokątnej sali, szepty różańca są nieartykułowanym brzęczeniem. Brzęczeniem, które odbija się echem po mojej zmrożonej klatce piersiowej i rozbija lodowe bloki wspomnień.

Domenico. Schodek. Chata. Oni czterej. Ich twarze. Przypominam sobie twardą skórę, zarost. Ich oczy są czarne. Ich usta, ślinę. Stół. Mięśnie moich nóg, które z początku się opierają, a potem ulegają. Moje nogi, wyprężone, nieruchome. Moje martwe ciało i spojrze­nie wbite w podłogę. Lód eksploduje w mojej głowie.

Odłamki tającego lodu kaleczą mi oczy, usta, żołądek. Zginam się w pół.

Don Antonio siada na ławce. Ja też siadam.

Opieram obie dłonie na ławce przed sobą. Mam lo­dowate czoło. Mokre policzki.

Opowiadam mu wszystko. Mówię półgłosem, z gło­wą tuż przy jego głowie. Wyraźnie wypowiadam słowa. Podaję imiona i nazwiska. Wstydzę się, ale on jest księ­dzem, z nim mogę być szczera, nie będzie mnie osądzał.

Don Antonio nie odzywa się. Nie porusza. Nie przy­takuje. Don Antonio czeka. Jego głowa wciąż jest po­chylona tak, że koszula naciąga skórę szyi.

Moje usta są tuż przy jego uchu.

Don Antonio wstaje i jego szyja wreszcie się rozcią­ga. Skóra się wygładza. Prostuje głowę i mówi, patrząc mi w twarz.

Cisza.

Co on wygaduje? Patrzę na jego palec, który nacią­ga skórę.

Co on wygaduje?

Kościół mruczy. Niepostrzeżenie pojawili się wier­ni. Całe tłumy. Wszyscy przyszli na mszę wielkanocną.

- Don Antonio, co ojciec mówi?

Wstaje.

Odchodzi.

Odwracam się.

Kościół za moimi plecami jest pełen ludzi.

Moje dłonie są przybite do ławki przede mną. Ciężkie jak ołów. Zamrożone. Lodowe postacie wypełniają mi głowę. Idealnie poskładały się w całość, jak na trójwy­miarowym obrazku.

Nie poruszam się.

Zaczyna się msza.


Miasteczko


Dziwki, dziwki. - Zielona lancia Y10 przejeżdża o wlos od chodnika. Anna i jej siostra są same.

Ulica Garibaldiego o trzeciej po południu jest pusta.

Samochód nieomal muska rękę Anny. Ruch powie­trza paraliżuje ją.

W kabinie lancii siedzą dwie kobiety. Kierująca wbija stopę w pedał hamulca. Samochód staje jak wryty. Kobie­ta wrzuca wsteczny bieg i cofa się. Anna ściska w dłoni dłoń siostry. Druga dłoń drży. Anna próbuje zatrzymać to drżenie w sobie. Unosi spojrzenie i wbija je w twarz kobiety za kierownicą, która zatrzymała auto obok nich.

Anna milczy. Ale patrzy. A jej oczy nie mają dna. Nie ma w nich spojrzenia. Jest w nich całe życie.

Kobieta śmieje się i nawet nie otwierając okna uda­je, że wymiotuje z obrzydzenia. Druga, ta na fotelu pa­sażera, wybucha śmiechem. Śmiech bez dźwięku, za zamkniętymi szybami.

Anna rozluźnia chwyt na dłoni siostry. Samochód odjeżdża. Anna całuje małą i uśmiecha się promiennie. Mała odpowiada tym samym.

Wszystko jest w porządku - szepcze do niej Anna.

Doszły do sklepu, gdzie mają kupić mleko. Samochód jest daleko.

Dłoń Anny jest już spokojna, ale nie da się uspokoić serca.


Strach na wróble

Robię siku w kucki do niebieskiej, plastikowej miski. Cieple krople pryskają mi na łydki, więc powoli, starając się nie upaść, rozstawiam nogi trochę szerzej. Gumka majtek rozciąga się, ciągnie mnie za kostki. Spódnicę ściskam w rękach.

- Zrobiłaś?

- Tak, siostro Mimmo.

Wyciskam ostatnie krople utrzymując równowagę. Siostra Minima podaje mi dwa listki papieru toaletowe go. Osuszam się i wyrzucam papier do kosza. Jesteśmy w kościelnej salce. Tylko ja i ona. W salce jest biurko i wielka szata, na polce książki poustawiane bez ładu i składu. Jest też Jezus, który patrzy na nas ze ściany. Ale nie zwracam na niego uwagi. Jego się nie wstydzę. O wiele bardziej peszy mnie takt, że robię siku i nie jestem w łazience.

Podciągam majtki i opuszczam spódnicę. Podnoszę miskę. Nie wiem, na co patrzeć. Co robić.

- Świetnie, postaw na biurku.

Siostra Mimma zanurza w misce jakiś szary patyczek. Siostra Minima nie jest ani młoda, ani stara i ma twarz jat; jajo, z dwójką małych brązowych oczu. Ma malutką głowę, która wydaje się omyłkowo przyczepiona do jej wiełkiego ciała. Welon na głowie ciężko spływa na ramio na. Ścierka na głowie. Cap’ e pezz’, jak w kalabryjskim dialekcie nazywamy zakonnice: strachy na wróble. Ku­kły ze szmat, bez ducha. Patrzę na nią i nic nie mówię.

Siostra Mimma nie przestaje mówić i wyciąga paty­czek z moich siuśków.

Niosę miskę do łazienki. Wylewam siuśki do musz­li i pociągam dźwignię spłuczki. Wracam do salki, do siostry Mimmy.

Bierze mnie za ręce i kładzie na dłoni różaniec. Ma­lutki różaniec z paciorkami z jasnego drewna.

Żołądek otwiera się i zamyka na nowo. Ściskam różaniec, a ona ściska moje dłonie w swoich. Paciorki boleśnie wrzynają mi się w skórę.

Zaprzeczam ruchem głowy. Bez słowa. Bo boję się,

że jeśli otworzę usta, zwymiotuję na ten różaniec i na dłonie siostry Mimmy.

Wychodzę od siostry Mimmy z mętlikiem w głowie, przez całą tę historię z dziećmi, z siostrami z Polisteny, z okłamywaniem mojej mamy. I z sikaniem do miski.

Wracam do domu, ale zatrzymuję się tam tylko chwi­lę, żeby przebrać się w spodnie od dresu i w sportowe buty. Biorę rower i jadę, pedałuję wzdłuż starych torów kolejowych, z kołami tuż przy szynach. Powietrze pach­nie rozmarynem i ziemią. Za miastem czuję się dobrze. Powietrze pełne jest muszek, ale ja mam gdzieś, że wpadają mi do oczu, przyklejają się do warg. Pedałuję i jestem sama. Pedałuję w stronę nieba, które nie jest białe i nie jest szare. Wydaje się puste. Niebo, które na coś czeka, bez szwów pomiędzy chmurami.

Jest wiosna. Jakiś chłopiec kopie piłkę, odbijając ją od bramy garażu. Odgłos piłki wpada i wypada z mo­jego pustego serca.


Miasteczko


Aurora jest w samochodzie. Prowadzi jej mąż. Jest z nimi siostra Aurory, Tiziana. Są też Anna, jej siostra i ich trzy małe kuzynki. Siedzą w samochodzie w ósem­kę, ściśnięci, matki trzymają dziewczynki na kolanach. I mają otwarte okna, żeby wpuścić trochę powietrza.

Jadą ulicą Lo Schiavo, żeby zatankować benzynę na stacji Api w San Martino, tuż koło posterunku karabi­nierów. Z przeciwka nadjeżdża zielona lancia. Aurora widzi ją z daleka i rozpoznaje kobietę za kierownicą. To jedna z nich. Jedna z żon tamtych drani. Jest z nią dziewczyna. Wygląda na bardzo młodą, ale Aurora nie wie kto to.

Lancia zwalnia i kiedy mija ich samochód, kobieta wystawia głowę z okienka, szeroko otwiera usta i krzyczy:

- Gnoje! Gnoje! - Osiem osób w samochodzie jed­nocześnie przełyka ślinę. Nawet małe dziewczynki.

Lancia zmienia bieg na skrzyżowaniu. Zawraca w stronę samochodu rodziny Scarfó. Wyprzedza go. Mąż Aurory jest zmuszony gwałtownie hamować.

Samochód z ósemką pasażerów staje w miejscu. Wszyscy lecą do przodu. Lancia przyspiesza i znika. Searfo dojechali pod posterunek karabinierów.



Niespodziewana wizyta

Siostra Mimma przychodzi do mnie do domu trzy dni po tym, jak robiłam siku do miski na oczach Jezusa.

Jestem w swoim pokoju i słyszę głos siostry Mimmy. Leżę na łóżku absolutnie nieruchomo. Najchętniej przestałabym oddychać. Szeroko otwieram oczy, żeby lepiej słyszeć.

Wychodzę z pokoju. Siostra Mimma właśnie siada ciężko u szczytu stołu, na miejscu, które zajmuje tylko mój ojciec.

- Dzień dobry. - Jestem w piżamie i w kapciach.

- Anno, całe szczęście, że jesteś, potrzebuję twojej pomocy w kościele. - Siostra Mimma ledwie dostrze­galnie mruży oko, to bliżej mnie.

Mama nalewa jej pełną szklankę wody i siada obok siostry, kiwając na mnie, żebym zrobiła to samo.

Spełniam polecenie.

Siostra Mimma posyła mi konspiratorski uśmiech.

Kładę się na stole, opieram czoło na ceratowym obrusie. Prycham. Głośno. Ale chyba mnie nie słyszą.

Ubieram się i wracam do kuchni.

Dobrze wiem, że nie idziemy do kościoła, tylko je­dziemy do Polisteny i wcale nie mam na to ochoty.

Skręcamy za róg i docieramy na plac. Stoi tu nie­bieski punto.

Siostra Mimma otwiera samochód i zajmuje miej­sce za kierownicą. Otwiera drugie drzwiczki i kiwa na mnie, żebym wsiadła.

Siostra Mimma ciągle nazywa to „tym wydarzeniem”, bez żadnych szczegółów.

Siadam na fotelu i nie odzywam się przez całą po­dróż. Próbuję myśleć. Nie wiem, co robić.

Znów muszę żałować, że wsiadłam z kimś do sa­mochodu.



Miasteczko


Anna każdego dnia czeka nadejścia nocy. Ale noc przepełniają lękiem, bo dźwięki płyną w ciemnościach i wchodzą jej do głowy. Leży wyciągnięta na łóżku, ze sztywnym kręgosłupem, z zaciśniętymi pięściami. Słucha nocy. Pełni straż. Jest bardzo chuda, waży czterdzieści kilo. Może mniej. Nie ma w domu wagi. Pełnienie straży każdej nocy jest męczące. Ale lepsze niż spanie.

Postacie z lodu zniknęły jakiś czas temu. Nie wiadomo, gdzie się podziały. By móc żyć dalej, musiała zapomnieć uczucia. Wydarzenia. Miejsca. To był jedyny sposób.

Słowa pamięta wszystkie, ale wykasowała emocje. Przerażenie i ból pierwszego razu. Udrękę, wątpliwości, obrzydzenie i znów strach, jaki czuła za każdym kolej­nym razem. Stała się istotą silną przez swoją pustkę. Wybrała życie poprzez umieranie. Wybrała oczekiwanie nocy, choć nigdy nie wie, czy to będzie koniec dnia, czy koniec wszystkich dni.

W ten sposób spychała postacie z lodu coraz głębiej.

Ale chłód... chłodu nie zdołała się pozbyć. Chłód pozostał.

Nie śpi. Jeśli zaśnie, odgłosy zmienią się w koszma­ry. Woli pozostać przytomna, jakby zakopana pionowo w piasku. Na wierzchu jest tylko głowa. Cała reszta jest schowana. I nawet jeśli chłód jest w środku, groźby pozostąją na zewnątrz.

Każde osypujące się ziarenko piasku zmienia się w słowa. Mówią wszystkie razem. A ona nie rozumie. Potem, kiedy każde mówi osobno, wciąż nie rozumie.

Szelest zmrożonego piasku jest nieznośny.


Koledż w Polistenie

Siostra Mimma zatrzymuje niebieskiego punto przed wysoką bramą. Hamowanie jest ostre i niezdarne, jak cała jej jazda. Za bramą jest niewielki blok. Kiedy siostra mówiła mi o koledżu, natychmiast stanął mi przed oczami angielski dom z trawnikiem i zielonym dachem. Mówiła o dużym domu. A zamiast domu jest trzypiętro­wy blok z żelaznymi balkonami i zwyczajnymi oknami. Nie wygląda na koledż, raczej na wspólnotę mieszka­niową.

- Anno, rozmawiałam już z siostrą przełożoną, ale muszę jej jeszcze wyjaśnić parę spraw. Wejdziemy do środka i zwiedzisz sobie dom, zorientujesz się, jak tu jest. Tutaj będziesz mogła przebywać z dziewczętami w twoim wieku i uczyć się, a przede wszystkim nie ma tutaj mężczyzn, będziesz bezpieczna.

Siostra Mimma zamyka punto. Mewa lata nisko nad dachem i krzyczy. Nie jesteśmy nad morzem. Pomyliłam się. Może to nie mewa.

Do budynku wchodzimy razem, ale szybko się roz­dzielamy. Siostra Mimma idzie do pokoju na końcu korytarza na parterze. Ja z inną zakonnicą wchodzę na pierwsze piętro.

Dziwnie tu. Ściany są białe, z drobnymi kwiatkami namalowanymi w narożnikach. Pachnie ajaksem. Ktoś gra na fortepianie. Ale właściwie to nie jest muzyka. To jedna nuta, czasem dwie, które się powtarzają, zmienia­ją i wracają. To nie jest muzyka, to jest jak dzwonienie kropli wody.

Kobieta, której powierzyła mnie siostra Mimma, ma granatową spódnicę, białą bluzkę i szary sweterek. Krótkie, kręcone włosy i owalne okulary. Słysząc moją uwagę znów się uśmiecha, ale nie odpowiada. Prowa­dzi mnie do pokoi w części sypialnej. Idzie przodem, ja krok za nią. Oglądam pokoje z łóżkami, nocnymi szafkami i szafami. Proste, schludne. Jakaś dziewczyna właśnie sprząta. Widzę ją tylko przez moment. Może mieć około szesnastu, siedemnastu lat, ma jasne włosy zaplecione w warkoczyk. Chętnie bym z nią porozma­wiała, ale siostra jest już na końcu korytarza. Wychodzę z pokoju i w milczeniu idę dalej za tą zakonnicą w swe­terku i bez welonu.

Wchodzimy do jadalni. Jest tu duży, centralny stół; dwie dziewczyny, na moje oko mniej więcej dwudzie­stoletnie, ustawiają nakrycia. Obydwie mnie zauważają. Stoję w progu. Jedna z nich macha mi na powitanie.

Dziewczyna wzrusza ramionami i wraca do nakry­wania.

Tu jest taki spokój. Dziewczyny są starsze ode mnie, ale podobają mi się.

Siostra uśmiecha się do mnie, również oczami, i od­prowadza mnie na parter.

Zatrzymujemy się przed drzwiami, za którymi znik­nęła siostra Mimma po przyjeździe. Siostra w sweter­ku wchodzi i zostawia uchylone drzwi, dając mi znak, żebym zaczekała. Opieram się o ścianę. Nie wiem, co mam myśleć. To wszystko jest dla mnie nowe.

I niby co mam powiedzieć mamie, jeśli się zdecyduję tutaj przyjechać? Muszę przyznać, że pomysł wyjazdu z San Matino mi się podoba. Tu mogłabym się uczyć grać. To dla mnie szansa. Podobają mi się pokoiki z łóż­kami i szafkami, i dziewczyna z jadalni. Mogłybyśmy się zaprzyjaźnić.

Zbliżam się do uchylonych drzwi, ale trzymam się z boku, żeby nie było mnie widać ze środka; jestem goto­wa zrobić krok w bok, gdyby ktoś chciał wyjść lub wejść.

Siostra Mimma jest odwrócona plecami do mnie, siedzi na wprost biurka. Za biurkiem siedzi druga ko­bieta, ale nie widzę jej, bo za nią jest okno i widać tylko sylwetkę na tle światła.

Mówi o mnie.

Odruchowo zerkam w górę, żeby sprawdzić, czy mam aureolę, czy jestem Dziewicą, jak Maryja Dziewica.

Siostra Mimma wychodzi z pokoju kilka sekund później. Ledwie mi się udaje w porę odsunąć od drzwi. Ale ona nie zwraca na mnie uwagi.

Patrzy na mnie. Mocno ściska kierownicę.

Nie mówię nic więcej. Ona też nie. Wpatruje się w drogę i nie odzywa się. Więc próbuję jeszcze raz.

Siostra Mimma jedzie dużo szybciej niż w przeciwną stronę. I ciągle zahacza pobocze, chociaż nikt nie jedzie z naprzeciwka.

Droga jest pusta. Dziś naprawdę jest już wiosna, taka ze słońcem i intensywną, świeżą zielenią drzew. Z białymi chmurkami, puchatymi jak poduszki. Nie odzywam się więcej i zabawiam się wyglądaniem przez boczną szybę, na kolory, które zlewają mi się przed oczami. Robi mi się trochę niedobrze.

Kiedy zajeżdżamy pod dom, żegnam się krótko z siostrą Mimmą. Bardzo bym chciała wiedzieć, co mam wspólnego z Dziewicą Maryją, ale wiem, że lepiej nie pytać o to mamy.

Siostra Mimma nie przyszła już więcej do mojego domu. A ja nie poszłam więcej do kościoła. Nigdy nie pojechałam do koledżu w Polistenie.

Nie jestem dziewicą.

Skoro siostra Mimma nie chciała mi wyjaśnić, co to znaczy, poprosiłam ciocię.

I wreszcie zrozumiałam. To stąd się wzięła ta krew. Tamci mnie nie poranili. Przynajmniej nie na zewnątrz.



Miasteczko


Gdyby tylko Anna była w stanie płakać. Ale łzy pozostają w brzuchu. Nie są w stanie podpłynąć aż do oczu, które, całkiem suche, patrzą na miasteczko przez okno.

San Martino to jedyny dom, jaki zna, a właśnie z do­mu nie może już wychodzić.

Ktoś inny na jej miejscu pewnie by uciekł. Inna kobieta nie chciałaby więcej oglądać tych ulic, tych sa­mochodów, ciężarówek, tych twarzy.

Inna kobieta uciekłaby z miasta, uciekłaby od prze­szłości.

Ale Anna Maria nie ma siły marzyć o innych miej­scach i zadowala się tym tutaj. Nawet jeśli to boli, nawet jeśli każda ulica jest pomnikiem jej strachu.


Haft

Patrzę na płótno pod światło. Jest tak delikatne, że prześwieca.

Trzy dni temu, kiedy wracałam ze szkoły, spotkałam Domenica Iannella. Zatrzymał mnie i spytał o numer telefonu. Powiedziałam mu, że nie mam własnej komórki.

Nie dałam rady odpowiedzieć. Uciekłam. Słyszałam jeszcze jego głos, ale nie rozróżniałam słów.

Od trzech dni nie chodzę do szkoły. Ale jutro już muszę.

Rodzice nic nie mówią. W domu staram się być uży­teczna. Dzisiaj wpadła do mnie koleżanka z klasy, by powiedzieć, że nauczycielka włoskiego pytała o mnie. Za tydzień mamy egzaminy.

Jutro będę musiała wrócić do szkoły.

Płótno na mój haft ma luźny splot. Dzięki temu pod światło mogę policzyć nitki. Nie mam projektu. Chcę wyhaftować drzewo brzoskwiniowe z różowymi kwia­tami i dziewczynkę, która haftuje u jego stóp. Haftuję na oko. Jestem dobra w wyznaczaniu proporcji.

Trzydzieści trzy, cztery... sześć... liczę w głowie punkty potrzebne do pokrycia różową i zieloną nicią korony drzewa. Dwanaście, szesnaście... dwadzieścia. Liczę nitki składające się na każdy centymetr materia­łu. by wiedzieć, ile potrzebuję punktów na centymetr.

Haft mnie uspokaja. Liczę i nie myślę. Początek wyznaczam jak zawsze pośrodku płótna i zaczynam od zielonego. Różowy i pozostałe kolory przyjdą później. Haft krzyżykowy. Zaczynam wysnuwając z materiału dwie sąsiednie nitki, a potem wykańczam brzegi ma­lutkimi, ścisłymi krzyżykami.

Liczę i wyszywam krzyżyki.

To nieprawda, że nie mam komórki. I nieprawda, że nie dałam numeru Domenicowi. Dałam. I zadzwonił do mnie dzisiaj rano.

- Annarella, jutro pójdziesz do szkoły i zobaczymy się po lekcjach.

Dałam mu numer telefonu i powiedziałam tak. Zobaczę go jutro przy wejściu do szkoły.

Siedzę po turecku na swroim łóżku, oparta plecami o ścianę, i wyszywam krzyżyki. Coraz ciaśniej. Coraz gęściej. Zielone już skończyłam, przechodzę do różu. Światło zalewa pokój. Unoszę płótno, żeby skontrolować krzyżyki, światło przechodzi przez bawełniany materiał i oślepia mnie. Nie wiem, jak się bronić.

Nie wiem, co robić.

Jutro muszę wyjść z domu.


Miasteczko

Jeśli już muszą wyjść, wychodzą wszyscy razem. Żeby mieć się nawzajem na oku. Żeby bronić się nawzajem. Nie czują się na silach wyjść z domu sami, ani nawet we dwójkę, zostawiając pozostałą dwójkę w domu.

Rodzina jest jednością. Rodzina Scarfo jest w sklepie i robi zakupy. Samochód stoi tuż przed drzwiami. Aurora trzyma za rękę młodszą córkę. Ojciec jest już przy kasie. Anna wychodzi, żeby otworzyć samochód. Poruszają się jak w fabryce. Każde z nich ma zadanie, są idealnie zsynchronizowani. Dopasowali tempo ruchów jedno do drugiego. Ale nie da się skalkulować wszystkiego.

Anna jest między drzwiami sklepu a samochodem. Na chodniku. Rodzina jest parę metrów od niej. Tuż przed nią hamuje z piskiem samochód.

- Dziwka, szmata. Malanova, niech ją szlag. Dziw­ka. Kurwa.

Aurora, jej mąż i córka wypadają na zewnątrz. Ota­czają Annę. Samochód już odjechał.

- Malanova... - Zły omen, zwiastunka złego losu, nosicielka nieszczęścia... istota przeklęta. Oto, jak nazywają Annę Marię.

Krzyki pozostawiają znaki w piersi Anny. Bolą.


Chrystus przy wjeździe,
Matka Boska na wylocie

Nie jestem w stanie opisać ich twarzy. Nie wiem dlaczego. Mam doskonałą pamięć. Pamiętam wszystko, zawsze. Ale ich twarze są czarnymi cieniami. Pamiętam zarost. Skórę z wielkimi porami. Spoconą. Czarne włosy. Półprzytomne spojrzenia. Pamiętam wszystko z wyjątkiem ich twarzy.

Kim są moje koszmary bez twarzy?

To kierowcy ciężarówek, robotnicy, zwyczajne chło­paki. Wszyscy są żonaci albo zaręczeni. A ci pozaręczani dali już na zapowiedzi w kościele, zarezerwowali ter­miny w restauracji, wyznaczyli dni wesela. Każdy ma pracę, życie, kobietę.

Oto oni, ci czterej z chaty. Mężczyźni szanowani w mieście, którzy w niedzielę chodzą do kościoła pod ramię zmarzeczonymi, a w Wielkanoc byli ze mną.

Domenico Cucinotta w 1999 roku ma dwadzieścia lat i pracuje z ojcem w cegielni w Rendo. Domenico Cu­trupi jest rok starszy i jeździ ciężarówką. Latem wozi pomidory, a zimą również żelazo i cement. Cucinotta ma zieloną lancię Y10, Cutrupi czarną lancię thema, zawsze czystą i błyszczącą. I żonę. Domenico Iannello też jest żonaty i pracuje jako kierowca ciężarówki. On jest najstarszy z nich. Ma dwadzieścia trzy lata. Michę le Iannello jest najłagodniejszy z nich i jest zaręczony.

Gdybyście ich spotkali na ulicy, nie wyróżnialiby się niczym. Ojcowie rodzin. Pracownicy. Woły robocze.

Dlaczego wybrali mnie?

Dlaczego mnie potrzebują?

Dlaczego chata?

Nie wiem. Im wydaje się to normalne, uważają, że mają do tego prawo. Nie nazwałabym tego rozrywką. Nie tylko. To ich prywatny żart, sekret w mieście tak małym, że wszyscy wiedzą o wszystkim.

Urok wynika z tajemnicy, z zakazanego owocu, ze zmowy. To wszystko daje im zastrzyk adrenaliny.

Wyszłam ze szkoły. Za tydzień mam egzaminy gim­nazjalne. Czekam na Cucinottę i Iannella oparta o ze­wnętrzny mur szkoły.

Dlaczego na nich czekam?

Minął miesiąc od Wielkanocy i chaty. Kilka dni temu znowu ich spotkałam. Na ulicy. Domenica Cucinottę. Braci Iannello. Cutrupiego. Krążą po mieście samocho­dem. Zawsze razem. Zatrzymują się na placyku, gapią się na mnie i wydzwaniają do mnie. Czuję na sobie ich oczy. Właśnie takie jest nasze miasteczko. Pięćdziesiąt ulic. Sto domów. Kolej. Plac. Kościół. Jeden sklep. Jeden bar. Chrystus przy wjeździe i Matka Boska na wylocie wytyczają granicę. Moja rodzina. I oni.

Dokąd mam pójść? Dokąd?

Więc czekam.

Widzę, że nadjeżdża niebieska lancia thema; to sa­mochód Michele Iannella.



Miasteczko


Kurwiszon.

Wąż. Syk. Kobieta przechodzi pod oknem. Anna szybko zamyka okiennice i z powrotem siada na łóżku. Ssssss...

Żółte oko otwiera się i zamyka. Wargi są zębate, wilgotne.

Kobieta odpełza.


Stajnia

Nie oddycham. Brakuje mi powietrza. Próbuję się podnieść.

Tamci nie rozmawiają. Samochód jedzie. Czuję, że nawierzchnia zmienia się pod oponami. Jestem tak bli­sko gruntu, że czuję, jak gładki asfalt ustępuje miejsca ziemi i kamieniom. Znowu wyjechaliśmy za miasto. Ki­wam się bezwładnie na zakrętach i nie bronię się przed gwałtownym hamowaniem, uderzam ciałem o siedzenia i odbijam się do tyłu.

Kiedy przyjechali pod szkołę, poprosili mnie, żebym przeszła na tył budynku, a potem kazali mi wsiąść do samochodu. Ale nie pozwolili mi usiąść. Kazali mi się położyć za przednimi siedzeniami i rzucili na mnie kurtki.

W samochodzie są Domenico Iannello i jego brat Michele. Za nami jedzie drugie auto z Cucinottą i Cutrupim.

Są wszyscy.

Samochód się zatrzymuje. Jesteśmy przed chatą, myślę.

Jestem poza samochodem, ale nie jesteśmy koło cha­ty. Samochód stoi na asfaltowym dziedzińcu w obrębie wielkiego budynku z czerwonej cegły. Wygląda to na starą stajnię. Rozglądam się. Widzę narzędzia rolnicze, kosze, cegły. Na wysokich ścianach smugi czerwonej far­by. Nie mają żadnego sensu. Namalowane jak popadnie.

Patrzę i obracam się, by się zorientować, gdzie je­stem. Kręcę się w kółko i patrzę. Zapach siana wypełnia mi nos, szczypie.

Tamci weszli do stajni i rozmawiają. Mogłabym uciec. Zostawili mnie samą. Ale ledwie o tym pomyślałam, zjawia się Cucinotta i chwyta mnie za ramię.

Podają sobie piwo i śmieją się. Podnoszę swoją pusz­kę. Brzeg jest oklejony piaskiem i nie mam ochoty tego pić. Patrzę na puszkę i na piasek. Moje ruchy są spo­wolnione. Zbieram ziarenka mokre od piwa, jedno po drugim.

Chwyta mnie za włosy. Jedna dłoń. Jedna dłoń, która pojawia się z tyłu mojej głowy i chwyta mnie za włosy. Puszka, którą trzymam, unosi się.

Zaczynają. Zaczynają na nowo.

Zaczynają.

Śmieją się.

Otwieram usta, żeby złapać oddech. Cutrupi nie daje

mi nabrać powietrza. Klęczę na ziemi. Ściągają ze mnie bluzkę. A ja mam szeroko otwarte usta. Dłoń ściskająca z tyłu moje włosy porusza moją głową.

Zaciskam wargi. A moje oczy krzyczą.

Bujam się jak zahipnotyzowana. Nie oddycham. Usta są pełne.

Zaczynają.

A ja nie chcę pamiętać.

Udaje mi się oderwać od niego i krzyknąć. Kulę się i cofam dwa kroki. Za moimi plecami jest Cucinotta. Stoi. Ze spuszczonymi spodniami.

Nie myślę. Nie czuję. Nie widzę. Nie jestem.

Nie pamiętam nawet, czy to mówię, myślę czy krzy­czę. Ale chyba jednak krzyknęłam, bo tamci odpowiadają.

Uciekam.

Łapią mnie na nowo.

Podnoszą mnie. Opierają mnie o maskę samochodu.

Jestem suką. Jestem suką, więc warczę. Gryzę. Ucie­kam.

Walczę. Bóg mi świadkiem, jak desperacko walczę. Ale moje usta znów są pełne. Nie chcę łykać, ale z głową przyciśniętą do maski i z rozsuniętymi nogami nie mogę się ruszyć i łykam. Kurz i wściekłość. Łykam.

Ściany stajni płaczą krwią.

Nie chcę słyszeć, czuć.

Są we mnie. I muszę ich czuć, nie mam wyjścia. Ich dłonie na moich piersiach. Jakby chciały je oderwać. Ich brzuchy na moim.

Pozostałych już nie słyszę.

Otwieram oczy. On nie używa siły. On mówi cicho.

Nie pamiętam, ile czasu spędziliśmy w stajni. Przed odjazdem kazali mi się umyć pod pompą, żebym nie śmierdziała piwem.

Nikt mi nie odpowiada.

Wsiadamy do samochodu. Znowu każą mi się sku­lić między siedzeniami i przykrywają mnie kurtkami. Teraz jestem zadowolona, że siedzę w ciemności. I nie protestuję.

Mam obolałe usta. Wracam do domu.

Następnego ranka mama jest zaniepokojona, bo mam pod oczami sińce na pół twarzy. Granatowe.

Widzi też siniaka na ramieniu. Ale tłumaczę się, że wpadłam na ścianę na rowerze i nie pyta o nic więcej.

Mówię jej, że boli mnie brzuch i chyba mam gorączkę, ale do szkoły i tak pójdę, bo mam egzaminy. Nie mogę się doczekać, żeby je zdać, bo wtedy skończę szkołę i nie będę już musiała wychodzić z domu.

Za pierwszym razem była chata.

Teraz stajnia.

Od wielu dni nie słucham radia. Szukam piosenki w głowie. Słodkiej muzyki, której potrzebuję. Moja głowa jest pusta. Zamrażam również te nowe wspomnienia, ściany, które płaczą krwią.

Ubieram się do szkoły.

Mój haft jest prawie skończony. Leży w nogach łóżka ze wszystkimi nitkami zwisającymi od spodu, ze starannie poukładanymi motkami przędzy. Drzewo jest idealne. Nie udaje mi się narysować dziewczynki u jego stóp.


Miasteczko


Rzucają pod nogi Anny kanister z benzyną.

Anna, zesztywniała, nie odpowiada. Nie rusza się.

Ma zaledwie piętnaście lat.



Włosy

Każdy z nas, kiedy się bardzo boi, kiedy czuje się bezbronny, zagrożony, o krok od przepaści wysyła sygnał. Sygnał niesłyszalny, niewidzialny. To energia. Prośba o pomoc, którą są w stanie odebrać tylko nieliczni.

Kiedy jesteś szczęśliwy, kiedy kogoś głaszczesz al­bo dajesz całusa, kiedy jesteś rozgniewany, poruszony czy smutny, twoje ciało mówi. Ale kiedy się boisz, jest inaczej. Twoje ciało emituje tylko jeden sygnał. A mo­jego strachu nie odbiera nikt prócz tamtych. Cucinotta i bracia Iannello ciągle za mną jeżdżą.

Siedzą mnie w mieście, dzwonią do mnie na komór­kę. Oni odbierają mój sygnał i odpowiadają. Bo wiedzą, że mój strach jest ich siłą.

Wszyscy pozostali - wręcz przeciwnie. Nie widzą niczego. Dla wszystkich pozostałych moje życie biegnie normalnie.

W zeszłym tygodniu zdawałam egzaminy gimna­zjalne. W poniedziałek pisemne. W piątek ustne. Teraz czekam na wyniki, ale wiem, że zdałam.

A teraz? Skończyłam szkołę i nie widzę przed sobą nic. Nie chcę się dalej uczyć. Nauka niezbyt mnie intere­suje. Zawsze miałam dobre stopnie, ale to nie dla mnie.

W takim razie co jest dla mnie?

Nie wiem. A tak, jestem materiałem na żonę: umiem gotować, sprzątać, haftować. Oto, co umiem robić. I lu­bię to robić.

Tyle, że teraz myśląc o mężczyźnie natychmiast widzę tamtych i jedyne, na co mam ochotę, to być sa­ma w swoim pokoju, z włączonym radiem, bezczynna, i czekać na noc.

Owszem, w nocy nie śpię i nie śnię. Ale w dzień muszę patrzeć w twarz ludziom. Matce, ojcu, krewnym. Nocą mogę nie myśleć i nie patrzeć. Muszę tylko oddychać. Nie muszę wybierać. Muszę tylko być. A kiedy noc mija, muszę tylko zacząć czekać na nią od nowa.

Minął już tydzień, odkąd zdałam egzaminy i nie wychodzę z domu. Idę do kuchni. Z szuflady szafki, tej najbliżej kuchenki, wyjmuję nożyczki. Zamykam się w łazience. W domu nie ma nikogo. Ojciec jest na polach. Matka wyszła do pracy na cały dzień, a siostra jest u cioci Tiziany.

Jest koniec czerwca, z nieba leje się żar. Łazienka jest pełna słońca. Maluję się przed lustrem. Czarna kredka wokół oczu. Robię sobie smoky eye. Cień. Szminka. Przyciskam ją do ust, a potem rozcieram ją palcami. Posyłam do lustra całusa. Nabieram na palce odrobinę szminki i rozcieram ją na policzkach. Znów patrzę w lu­stro. I unoszę ręce nad głowę jak baletnica.

Robię miny. Śmieję się. Przeszywające spojrzenie. Romantyczne spojrzenie. Melancholijne spojrzenie.

Przeglądam się w lustrze i tańczę w piżamie. Bez muzyki. W czerwcowym słońcu.

Potem biorę nożyczki.

Jestem piękna. Wyglądam na kobietę.

Ciach.

Otwieram i zamykam nożyczki.

Ciach. Ciach. Ciach.

Chwytam grube pasma włosów i tnę. Bez pośpiechu i bez planu. Bardzo krótko.

Ciach.

Kładę dłoń na policzku. Jest mokry. Płaczę.

Tnę dalej.

Ciach.

Kiedy jest już po wszystkim, zbieram włosy z umy­walki i wyrzucam je. Myję twarz. Woda płynie, czerwień i czerń zabarwiają mi dłonie.

Patrzę na siebie w lustrze. Patrzę na szparkę roz­dzielającą moje przednie zęby. Na pieprzyk na lewym policzku. Na piegi. Oczy. Teraz widać tylko moje oczy. Bez makijażu.

To ostatni raz, kiedy patrzę w lustro.

To ostatni raz, kiedy płaczę.


Miasteczko


A jak zajdziesz w ciążę, to ci strzelimy w brzuch.

I zaczynają ją kopać. Anna kuli się na ziemi i modli się, żeby nie zajść w ciążę, żeby nie dostawać więcej kopniaków i żeby nie mieć ich już nigdy w sobie, pod żadną postacią.



Zakład fryzjerski

Prawie od miesiąca codziennie rano jeżdżę pociągiem do Taurianova. Telefony ustały. Tamci dają mi trochę odetchnąć. Domenico Iannello wyjechał w trasę cięża­rówką, pozostałych też nie widzę w mieście już od paru ładnych dni. Postanowiłam z tego skorzystać.

Znalazłam pracę jako pomoc fryzjerska. Ktoś mógł­by powiedzieć że jestem panienką od mycia głów, ale ja jestem optymistką i patrzę na to rozwojowo, również dlatego, że dobrze mi idzie czesanie i farbowanie. A moja szefowa nie każe mi tylko myć włosów, więc nie czuję się zwykłą „szamponistką”.

Niełatwo było znaleźć pracę. Po pierwsze, w San Martino byłoby to niemożliwe, dlatego postanowiłam przyjechać do Taurianova, bo to większe miasto i dale więcej możliwości. A po drugie tutaj nie znają mnie wszyscy. Tu czuję się swobodniejsza i silniejsza.

Przez tydzień chodziłam po wszystkich zakładach i sklepach. Szukałam pracy, chodząc od drzwi do drzwi. Delikatesy, piekarnie, biura podróży. Nie miałam okre­ślonych preferencji. Wielu pracodawców odesłało mnie, bo nie umiem używać komputera i nie znam angiel­skiego. Odręczne pisanie też nie idzie mi zbyt szybko.

Ale świetnie dogaduję się z ludźmi, jestem cierpliwa i wszyscy od razu mnie lubią.

Praca fryzjerki jest doskonała.

Pracuję w małym salonie z jedną umywalką i cztere­ma fotelami. Jesteśmy tylko ja i właścicielka. Od razu się polubiłyśmy. I bardzo mi się podoba to, co robię i czego się uczę. Pracuję sześć godzin dziennie. Nie zarabiam wiele, ale wiem, że to początek.

Najbardziej podoba mi się to, że wychodzę z domu. Lubię to swoje nowe życie. Lubię, kiedy klientki są za­dowolone z mojej pracy.

Kiedy odłożę trochę pieniędzy, chcę sobie kupić nowe buty. I to nie takie od Chińczyków na targu. Porządne, nowe buty, markowe i modne.

Całą pensję oddaję w domu, mamie. Ale napiwki zatrzymuję dla siebie. Nie jest ich wiele, aleja nie mam wielkich pragnień, a z butami mi się nie spieszy.

Zakład fryzjerski właśnie się zamknął. Skończył się kolejny dzień pracy. Ale wciąż świeci słońce. Choć jest już jesień, dni wciąż są dość długie.

Nie wracam od razu do domu. Jadę nad morze, do Palmi. Sama. Całe życie spędzam sama. Przyzwyczaiłam się już i nie sprawia mi to przykrości. Chętnie zabiera­łabym ze sobą siostrę, ale ta wycieczka jest samotna.

Nad morzem jest kobieta, która sprzedaje ogromne ryby. Za jej plecami, na plaży, między dwoma palikami rozciągnięty jest sznur, na którym suszą się szmaty. Urządzam sobie długi spacer, piję powietrze i morze, sól i piasek.

Zbieram wszystkie muszelki i przed powrotem zako­puję je na brzegu, jedną po drugiej, w mokrym piasku. Zakopuję swój strach, samotność, swoje dziewictwo. Z ostatnimi chowam w piasku swoje marzenia. Palcami wpycham je najgłębiej, jak się da.

Nie chcę mieć nic. Dzięki temu nie mogę nic stracić.

Kiedy słońce zachodzi i niebo zaczyna ciemnieć, odjeżdżam. Wsiadam w pociąg i wracam do domu, za­bierając ze sobą tylko wilgoć plaży.


Miasteczko


Mamo, nie oddycham.

Anna i Aurora siedzą w kuchni. Świeci się tylko lampka w kuchennym okapie. Pomieszczenie tonie w ciemnościach. Jest druga, może trzecia w nocy.

Reszta domowników śpi.

Aurora obejmuje Annę.

Miasteczko milczy.

Spokojna noc.

Ja nie mogę wychodzić z domu. I to jest moja wina.

Aurora głaszcze dłonie Anny, zamyka je w swoich. Ale nie odpowiada.

Noc wypełnia ciszę. Nadchodzi dzień.



Moi jedyni przyjaciele

Nie stawiam już oporu. Zjadam swoje dni małymi kęsami. Urządzam sobie długie wycieczki na rowerze. Pomagam mamie w domu. Zajmuję się siostrą.

Rzuciłam pracę. Mam alergię na środki chemiczne stosowane w farbach do włosów. Nasiliły moją astmę.

Wytrzymałam tak długo, jak zdołałam, ale prawie nie byłam już w stanie oddychać. Wróciłam do domu. Do San Martino. Koniec z pracą. Koniec z porannymi pociągami. Znów żyję na bezdechu.

Wczoraj z mamą i ciotkami skończyłyśmy przygo­towywać sos na zimę. Jak co roku podwórko naszego domu zapełniło się garami, słoikami i pomidorami, tymi pięknymi, czerwonymi i długimi z naszych pól. Wszystkie kobiety w rodzinie pracowały przez trzy dni: gotowały, obierały, przecierały pomidory, sterylizowały słoiki i wekowały sos. Teraz cały zapas jest już gotowy i ostry zapach pomidorów powoli wietrzeje z naszej kuchni.

To były trzy dni ciężkiej pracy, ale i piękne, spędzo­ne na słuchaniu rodzinnych plotek o chrztach, ślubach i ciążach. Ja i młodsze kuzynki nie otwierałyśmy ust, ale nasze matki pozwalały nam słuchać, nawet jeśli cza­sem mówiły o swoich mężach i kobiecych sztuczkach służących uwodzeniu. A my, dziewczyny, śmiałyśmy się i zerkałyśmy na siebie porozumiewawczo.

Ale tę teorię podzielają również moje ciotki.

I wszystkie zgadzają się w jednej kwestii: jeśli mąż ma kochankę, to nie powód do histerii.

Oto pogawędki z podwórka.

Ale pomidorowe dni minęły zbyt szybko. Dom opu­stoszał i moje dni też.

Mam piętnaście lat. Nie mam pracy. Nie mam przy­jaciół. Kolegów z klasy straciłam z oczu, kiedy zdecy­dowałam się rzucić szkołę.

Widuję się za to z Domenikiem Cucinottą, Cutrupim i braćmi Iannello. Od czasu do czasu są też ich koledzy ale za miasto jeździmy tylko w piątkę. Tak jak powie­działam wcześniej, nie stawiam już oporu. Widywałam się z nimi całe lato. Wiele razy wozili mnie do stajni. I do jeszcze jednej opuszczonej chaty za miastem.

Po historii z siostrą Mimmą nie miałam już odwagi opowiedzieć o tym nikomu. Tamci dzwonią do mnie na komórkę. A ja przychodzę.

- Cześć, Anna, musimy z tobą porozmawiać - mó­wią. To taki ich szyfr. Ja już dobrze wiem, co znaczy ich „rozmawiać”. I kiedy każą mi przyjść, stawiam się na wezwanie. Spotykamy się głównie koło mojego gimnazjum, bo tam mogę dotrzeć pieszo i jest to mało zaludnione miejsce, szczególnie po południu, po trzeciej.

Dlaczego idę?

Ciągle zadaję sobie to pytanie. Za każdym razem. Za każdym razem, kiedy pokonuję drogę z domu na szkol­ny dziedziniec, czy to pieszo, czy rowerem. Za każdym razem, kiedy chowam rower pod jedną z ciężarówek za­parkowanych na tyłach szkoły. Za każdym razem kiedy sama, nieruchoma, na stojąco czekam na ich samochód. Za każdym razem, kiedy widzę, jak nadjeżdżają. Zadaję sobie pytanie: dlaczego jestem tutaj?

Bo nie chcę, żeby opowiedzieli komukolwiek o tym, co robimy. Bo jeśli ich nie rozgniewam, jeśli ich zado­wolę, zachowają tajemnicę. To im pasuje. I pasuje mnie. Jeśli w mieście zaczną o mnie źle mówić, to koniec. Jeśli dowie się o tym mój ojciec, wyrzuci mnie z domu. A wtedy naprawdę będzie po mnie.

Ach, gdybym miała brata, kuzyna - mężczyznę, którego mogłabym poprosić o pomoc, który mógłby mnie tak naprawdę obronić. Ale nie mam nikogo. Mu­szę sama o siebie dbać. Więc oto jestem, czekam pod szkołą.

To Domenico Iannello poprosił mnie o numer te­lefonu, i ja mu go dałam. Nie umiałam odmówić. I za pierwszym razem pojechałam tylko z nim. Zabrał mnie za miasto swoją zieloną lancią.

Ostatni raz był dwa miesiące temu, latem. I to jak zwykle on, Domenico Iannello, podjechał pod mój dom i powiedział, że muszą ze mną porozmawiać. Wsia­dłam do samochodu. Z Iannellem był też Cutrupi, to on prowadził. Zawieźli mnie na działkę Iannella w San Martino, koło boiska sportowego, i kazali mi wejść do domku.

Miałam okres. Powiedziałam nie. Ale oni zrobili, co chcieli. Wszyscy po kolei, podczas gdy inni się mastur- bowali.

Ja nawet nie wiedziałam, jak nazwać wiele rzeczy. Nigdy nie pytałam. Ale odkryłam je w taki sposób.

Ostatnim razem nie było Cucinotty. Nigdy się to nie zdarzało. Ale ja nie pytałam, czemu go nie ma. Wróci­łam do domu.

Mam nadzieję, że nie wezwą mnie znowu zbyt szybko. Mam nadzieję, że przyszły raz będzie krótszy i bardziej oddalony w czasie.

Oni ciągle mi powtarzają: jesteśmy twoimi przyja­ciółmi. I gdybyś czegokolwiek potrzebowała, możesz nas poprosić o pomoc. Ta nasza przyjaźń, nasz mały sekret to piękna rzecz.

To prawda, oni są moimi jedynymi przyjaciółmi. Jedynymi, jacy mi zostali. Jedynymi, których widuję, jedynymi, z którymi się spotykam od dwóch i pół roku.

I być może naprawdę mnie kochają. Oni twierdzą, że tak. Ja nie wiem. Trzymam się ich kurczowo. To jedy­ne twarze, które widuję za dnia. Jedyne, które wracają nocą w koszmarach.

Mam wrażenie, że moja dusza jest jak plątanina dróg. Nie wiem, którą wybrać, więc idę tą, którą mam przed sobą, nawet jeśli właśnie ta najbardziej mnie przeraża.



Miasteczko


Zabili jej psa. Zabili jej Sissi, owczarka niemieckiego, którego Anna miała od szczeniaka.

Zrobili to tej nocy. Przecięli siatkę nożycami i wy­ciągnęli ją z budy. Było ich co najmniej dwóch. Jeden związał jej pysk sznurem, żeby nie szczekała.

Anna nie spała. Słyszała hałasy. Ale nie wyobrażała sobie. Skuliła się na łóżku i czekała, aż znów wróci cisza. Nie wyobrażała sobie czegoś takiego.

Wywlekli Sissi za miasto i zatłukli ją. Najpierw kopali. Potem bili sztachetą. Zatłukli ją na śmierć.

I zostawili ją, żeby umierała z upływu krwi, ze zwią­zanym pyskiem i połamanymi kośćmi. Z uszami w strzę­pach, z sierścią zlepioną krwią i kurzem.

Zabili Sissi, psa Anny Marii.


Zniknięcie

Cucinotta zniknął. Nie przyjeżdża już na nasze spotkania za miastem. Nie widzę go na mieście. Próbuję podpytywać Domenica Iannella, ale odpowiada mi, że to nie moja sprawa, a potem zaczyna wciskać mi jakieś bzdury. Więc nie zadaję więcej pytań. Z ich rozmów wnioskuję, że się pokłócili, mówią o kradzieży jakiegoś radia samochodowego. Nie rozumiem do końca, o co chodzi. Próbuję złożyć w całość zdania, którymi prze­rzucają się w samochodzie, kiedy jedziemy za miasto.

Historia z radiem i kradzieżą mnie nie przekonuje. Któregoś dnia słyszę zdanie:

Zdania wykradzione, podsłuchane, zrekonstruowane. Padły mniej więcej dwa lata od dnia, kiedy to wszystko się zaczęło. Teraz Cucinotta nie jest już częścią grupy. Domeni­co Iannello jest szefem. Pozostali ciągle są. I dołączyli nowi.


A ja? Ja nie mam siły krzyczeć. Moje ciało wypełnia powietrze i kiedy otwieram usta do krzyku, wszystko jest puste. Pusta głowa. Puste serce. Pusta dusza. Sta­łam się powietrzem. Powietrze nie może cierpieć. Nie czuje bólu. Nie płacze.

Ja nie płaczę. Płakałam tylko pierwszej nocy, w Wiel­kanoc, prawie trzy lata temu. Płakałam w ukryciu, uważając, żeby nie usłyszała mnie siostra, z ustami wciśniętymi w poduszkę. W powłoczkę, która nasiąka­ła Izami i śliną. I płakałam w łazience, kiedy ścinałam sobie włosy na chłopaka. Ale to był ostatni raz.

Od tamtej chwili czekam. Już nie płaczę. Czekam na podmuch wiatru. Czekam na burzę, czekam, aż coś się stanie, coś się zmieni. A poza tym pozwalam się przesu­wać z miejsca na miejsce, nigdy nie przyjmując kształtu żadnego z nich, nie doświadczając żadnych uczuć. Nie czuję już strachu. Nie czuję obrzydzenia. Nie czuję gniewu.

Tylko jedno się nie zmieniło. Nie przyzwyczaiłam się. O nie, nigdy.

Czasem myślę o tamtej nocy, tamtej pierwszej, i o na­szym schodku, na którym siadałam z Domenikiem Cucinottą. Myślę o moim sercu, które biło tak mocno, kiedy mi mówił, że jestem jego laleczką. Czasem myślę o tym, jak przejeżdżał samochodem pod oknem mojego pokoju z odtwarzaczem włączonym na cały regulator. Za każ­dym razem puszczał inną piosenkę o miłości. Słodkie słowa, dla mnie. Serenady na moją cześć.

Teraz Cucinotta zniknął z mojego życia. Pozostali wciąż są.

I pojawiają się nowi.


Miasteczko


Komórki w San Martino słabo odbierają. Sygnał jest byle jaki, przekaźniki daleko. Swoją Anna Maria trzyma zawsze opartą o szybę okna. To jedyne miejsce, gdzie ma odrobinę zasięgu.

Kiedy telefon wibruje, brzęczy całe okno. A dzwoni co noc, około drugiej. Numer zawsze jest zastrzeżony. Anna odbiera. Słyszy kroki, potem odgłos plastikowej torby. Nic poza tym.

Każdej nocy o tej samej godzinie.

Komórka wibruje.

Szyba brzęczy.

Kroki mężczyzny.

Zgniatana reklamówka.

Cisza.


Dług

Dziś w nocy oglądałam w telewizji korridę. Nigdy tego nie widziałam. Ściszyłam dźwięk do minimum, żeby nikogo nie obudzić, i zatonęłam w obrazach rozświe­tlających mój mały pokój.

Byk przed wejściem na arenę zostaje oszołomiony lekami. Nie miałam o tym pojęcia. Potem stroją go frędz­lami i haftami. Taki obyczaj. Smutna zemsta człowieka na zwierzęciu.

Torero jest na najwyższych obrotach. Sprawny, goto­wy, uzbrojony. Byk idzie powoli. Chwieje się. Spojrzenie mu pływa. Oczy się wywracają. Arena się otwiera. I oto są. On jeden, a przeciw niemu wszyscy, torero i publika.

Torero wie, że zwierzę jest spacyfikowane. Wie, że nie walczy jak równy z równym, a jednak tańczy, uderza, obraca się, zatapia ostrze. A publiczność wstaje z miejsc, z nim, dla niego. Arena eksploduje. Byk nie ma drogi ucieczki i nie szuka jej. Podstawia się pod szpadę. Ma nadzieję tylko na jedno: by to się szybko skończyło. Je­go jedyną siłą jest świadomość, że za chwilę nie będzie już czuł bólu i nie będzie słyszał tych głosów. Wie, że musi być dzielny, bo przedstawienie zaraz się skończy i powróci cisza, a narkotyk w jego ciele osłabi śmier­telne drgawki. Piach oklei mu język. Oczy wreszcie się zamkną.

Ja właśnie na to czekam. Na piasek i ciemność. Cze­kam, jak ten byk, aż wszystko się skończy.

Dziś Domenico Iannello odstąpił mnie innemu męż­czyźnie. Sam nie miał na mnie ochoty, ale użył mnie do spłaty długu.

Przez cały dzień przeżywałam korridę.

Jak to było?

Dzwoni do mnie. Idę na spotkanie. Jesteśmy umówieni koło gimnazjum, jak zwykle. Już z daleka widzę samo­chód. Silnik pracuje. Obok Iannella siedzi jakiś człowiek. Ma może ze trzydzieści lat. Jest potężnie zbudowany Ma lekkie zakola. Przyglądam mu się z daleka i próbuję się zorientować, kto to. On też na mnie patrzy. Nazwiska nie pamiętam, ale natychmiast sobie przypominam, że ma żonę i często widziałam go, jak jeździł lancią thema.

Iannello wysiada z samochodu i idzie mi na spotkanie.

Nie odpowiadam. Wsiadam z tyłu. On gestem każe mi się skulić między siedzeniami. Wypełniam polecenie.

Widocznie Iannello poinformował go, jak wygląda procedura. Ja ją znam.

Nie rozmawiamy więcej. Wiezie mnie za miasto. Do jakiegoś domu. Parę razy próbuje do mnie mówić. Ja nie wiem, co odpowiedzieć, więc uparcie milczę.

Zaczyna być nerwowy. Ciągle odwraca się do mnie, żeby coś powiedzieć.

Przyjeżdżamy do jakiejś rudery w Girello. On za­trzymuje samochód. Każe mi wysiąść, a potem usiąść obok siebie i opuszcza oparcia.

Zaczyna mnie dotykać.

Cofam się.

On nie wie, co robić. Tym razem już do mnie nie mó­wi. Łapie za komórkę i dzwoni do Domenica Iannella; mówi mu, że ja się nie zgadzam, że to jakaś lipa. Mówi mnóstwo rzeczy, najpierw jest mocno wzburzony, potem tylko kiwa głową. A ja siedzę obok niego i wszystko słyszę.

Nie mam planu. Wiem, że nie chcę z nim być. I mam nadzieję, że wszystko się jakoś rozejdzie po kościach.

La Torre rozłącza się. Rzuca się na mnie. I unieru­chamia mi ręce.

Myślę o byku.

Mam unieruchomione nadgarstki. A on leży na mnie całym ciałem.

Nie odpowiadam. Nie patrzę. Nie ruszam się. Od­dycham i czekam.

Oddycham wolniej. Nie mam planu, więc spłacam dług Iannella. Do samego końca.

Po wszystkim Vincenzo La Torre znowu dzwoni i chwilę później przyjeżdżają Cutrupi i Domenico Iannello.

Byk jest śmiertelnie zmęczony. Przednie nogi od­mawiają posłuszeństwa, ale torero nie jest jeszcze za­dowolony. Cała publiczność stoi. A oni mnie chcą. Obaj. Znowu. Jeden po drugim, a reszta patrzy.

Po raz ostatni okrążam arenę. Potem odwożą mnie do domu.

La Torre wydzwania do mnie na komórkę i prosi o kolejne spotkanie. Grozi mi. Ale ja się z nim więcej nie spotkam.

Z nim nie. Ale z innymi tak. Nie wiem, co się dzieje. Byk nie umiera, a publika na arenie ciągle nie ma dość.

Po La Torre, po paru dniach, zjawia się Saverio Trinci. Z La Torre to była spłata długu, z Trincim umowa. On oddaje do dyspozycji dom na wsi, żeby wszystkim było trochę wygodniej. A w zamian dostaje prawo uczestnic­twa w naszych spotkaniach.

Wyjaśniają to wszystko również mnie.

Tak jest lepiej. Skoro tak twierdzą...

Trinci jest przyjacielem rodziny i często bywa w na­szym domu, na przykład po resztki dla świń, i zawsze zostaje chwilę, żeby porozmawiać z moją mamą. Doskonale zna się z ojcem.

Któregoś razu próbuje mi dać pieniądze. Może czuje się winny. Ale ja nie biorę pieniędzy. Jestem posłuszna. I nic nie mówię.

La Torre, Trinci, dom na wsi... do tej chwili pozwa­lałam, żeby torero dziurawił mnie szpadą, tańczył, po­kazywał swoją męskość.

Nie broniłam się. Ale dokąd zmierzam? Dokąd oni mnie prowadzą? Kiedy nadejdzie śmiertelny cios? Nigdy. A rany palą.

To nie jest już tylko nasza sprawa. Całe miasteczko wie. Może nawet mój ojciec. O nie, ojciec nie.

Moje ciało nie należy już do mnie. Należy do nich, dlatego nie cierpię. Dlatego nie protestuję. Chowam się głęboko w brzuchu byka. Ale ból dociera i tutaj.

Stałam się przedmiotem. Długiem. Umową.

I co teraz?

Teraz czuję strach. Strach przed dalszym istnieniem.


Miasteczko


A niechby spadło na głowę tej dziwce... tej kurwie.

Doniczka pelargonii chwieje się na balkonie. Anna patrzy w górę. Słońce ją oślepia, trafia w nią tylko krzyk.


Dryf

Mam siedemnaście lat. Znalazłam nową pracę. Nie jestem już fryzjerką. Praca w salonie przy farbowaniu i czesaniu włosów podobała mi się, ale nie mogłam tego dłużej robić z powodu astmy. Nową pracę znalazłam też w Taurianova, tym razem w smażalni.

Nie jestem zadowolona z siebie. Ze swojego życia. Oni są w nim cały czas.

Domenico Iannello dwa razy powtarzał mi, że chce mnie ze sobą zabierać na kursy ciężarówką. Na razie tego nie zrobił. Nigdzie z nim nie pojadę. I mam nadzieję, że nie będzie się upierał, bo musiałby coś powiedzieć mojemu ojcu. Nie mogę zniknąć z domu na parę dni.

Za to Michele któregoś razu powiedział mi, że jest inny niż tamci, że mnie kocha i chciałby się ze mną oże­nić. Och, Michele, jak ja się uczepiłam tych jego słów. Jemu wierzyłam bardziej niż całej reszcie. Ale i to były kłamstwa.

Michele żeni się za parę dni ze swoją narzeczoną.

Michele Iannello jakiś czas temu rzucił we mnie drewnianym polanem. Zranił mnie w stopę. Nosiłam bandaż prawie przez miesiąc. Matce oczywiście powiedziałam, że spadłam z roweru. Ojciec na szczęście nawet nie zauważył.

Dlaczego rzucił we mnie tym klockiem?

Bo któregoś dnia nie dałam już rady i wykrzycza­łam mu:

A on podniósł z ziemi polano i rzucił we mnie.

Nie pierwszy raz mnie bije. Kiedy okres mi się spóź­nia a oni się zorientują, tłuką mnie, ile wlezie. Zawsze w brzuch.

Po domu Trinciego bywaliśmy jeszcze w wielu in­nych miejscach. Zawsze poza miastem. Zawieźli mnie kiedyś do rudery ze zlewem do mycia naczyń na dwo­rze i z cementowym podwórkiem. Chałupa składała się z dużej izby z kuchnią, pełnej małych, brązowych mebli, i drugiego pokoju z łóżkiem małżeńskim.

Wieczorem w dniu festynu świętego Marcina Michele i Domenico Iannello i Domenico Cutrupi zawieźli mnie do chałupy przy drodze do Varapodio. Na podwórku była mała figurka Matki Boskiej i studnia z sadzawką. Oparli mnie o cembrowinę i zrobili swoje. Domenico Iannello zapowiedział mi, że jeśli jego żona czy kto­kolwiek z miasta zapyta o nasze spotkania, to mam za­przeczać, bo inaczej mnie zabije. Potem mnie obrócił, złapał za włosy i wepchnął moją głowę do sadzawki. Stałam z głową w wodzie, nie protestując, ale niestety wyciągnął mnie na powietrze.

Musiało się coś wydarzyć. Albo się wydarzy. Ciężko się w tym połapać. Ale oni stali się bardziej brutalni. Spotykają się ze mną raz w tygodniu, nie częściej. Za to ciągle przychodzą nowi. Tajemnica została złamana.

Któregoś razu wsadzili mi w usta lufę pistoletu.

Często chodzą uzbrojeni. Nie mówiłam wam? Tak. Mają broń. Widziałam nie raz. I któregoś dnia wsadzili mi lufę pistoletu w usta.

- Jeśli opowiesz, co robimy, to cię zabijemy.

Śmiali się i wpychali lufę coraz głębiej i głębiej do gardła. Nie wiem, czy pistolet był naładowany. Nie chcę wiedzieć.

Teraz opowiadam o tym, jakby to było coś zwyczajne­go. To wydarzyło się już jakiś czas temu. Nie powtórzyło się więcej. I nie chcę, żeby się powtórzyło.



Miasteczko


Kamienie walą w okno. Okiennice są zamknięte. Zaczyna się powoli. Potem kamienie lecą wszystkie razem. Jest dzień.

Anna jest sama w domu. Włącza wieżę na cały regulator:

Me casare contigo no te lo esperas mas

Te he buscado y te he encontrado, todo en un solo rato

Ypor la ansia de perderte te tomare unafoto...

Deszcz kamieni nie ustaje. Muzyka gra.

Każdy kamień jest inny.

Jeden oskarża. „Kurwa”.

Inny grozi. „Spalimy cię. Spalimy cię żywcem”. Jeszcze inny milczy.

Ten znów spotyka Annę na ulicy i spluwa na ziemię. Ten wyzywają spojrzeniem. Ten jeździ samochodem pod jej domem. Ten czeka na nią przed drzwiami sklepu. A ten zajmuje się swoimi sprawami i odwraca głowę. Wszystkie kamienie uderzają w zamknięte okno. Każdy ma własny dźwięk. Każdy zadaje ból na swój sposób.

Powoli, niepostrzeżenie zmieniają się w tłum.


Twoja siostra


Szczotkuję włosy siostrze. Przefarbowała się na blond. Według mnie wygląda trochę dziwnie. Ale jest taka piękna. Jest równie piękna jak ja w jej wieku. Ma teraz trzynaście lat. Lubi buty na obcasach i ubiera się zawsze bardzo starannie. W naszym domu nie ma pieniędzy na ciuchy. Dwudrzwiowa szafa starcza dla nas obu i miesz­czą się w niej ubrania i na zimę, i na lato, a do tego bie­lizna i pościel. Ale ona świetnie potrafi zmieniać wygląd ciuchów, łączyć je ze sobą, dobierać kolory.

Dzisiaj jest niedziela i smażalnia jest zamknięta. Rano nałożyłam siostrze na włosy maseczkę z oliwy. Potem owinęłam jej głowę folią spożywczą. Po godzinie pomogłam jej porządnie spłukać włosy. Teraz są błysz­czące i miękkie.

Odwraca się do mnie. Siedzimy na moim łóżku. Jej włosy są miękkie jak jedwab. Patrzy na mnie i muszę odpowiedzieć.

Mój wybór jej się podoba.

Ja i moja siostra spędzamy całe dnie na rozmowach o niczym. Zadajemy sobie pytania i odpowiadamy, ciągle zmieniając odpowiedzi.

Jak ja bym żyła bez niej?

Wykręca się, śmieje, potrząsa włosami, które pachną jeszcze oliwą z oliwek.

Moja siostra jest tak uroczo naiwna. Zupełnie jak ja.

Znów widzę suknię ślubną, o której marzyłam jako trzynastolatka - tę z trzema różyczkami i trenem.

Zaczyna skakać na łóżku. Znów się na nią rzucam, obejmujemy się. Śmiejemy. Zaczynamy się łaskotać nawzajem.


W drzwiach pokoju zjawia się moja matka. Wstajemy z łóżka - ja prawie duszę się ze śmiechu. Siostra też nie przestaje się śmiać.

Przełykam ślinę. Chowam się za siostrę.

Mama patrzy na nas surowo. Odwracamy się i po­prawiamy narzuty na łóżkach, pomięte przez nasze wy­bryki. A potem idziemy do kuchni przygotować kolację.

Dziś jest wtorek. Domenico Iannello powiedział mi, że w piątek wraca z kursu i musimy się spotkać. Powie­dział mi, że mam przyprowadzić ze sobą siostrę.


Miasteczko


Oni wszyscy mieszkają na ulicy Garibaldiego. A raczej większość z nich. Ich rodziny. San Martino to małe mia­sto. Ulica Garibaldiego to mała ulica.

Anna Maria mieszka pod numerem 35. W domu ko­munalnym. Z jednej strony, od tylu domu, wieś. Z dru­giej tory kolejowe. Z jednej strony, jak okiem sięgnąć, drzewa mandarynek. Z drugiej zardzewiałe tory.

Dookoła oni.

Oni, na progach domów. Na balkonach. Na ulicy. Oni. Tutaj. Tuż.

Słychać ich włączone telewizory. Brzęk talerzy na stolach. Czuje się ich nienawiść.

Tak, nienawidzą jej. Nie za to, co zrobiła. Zresztą, może za to też. Ale przede wszystkim za to, że złamała milczenie. Ze zaczęła mówić.

Nie trzeba nawet wychodzić z domu. Oni są blisko.



Dość milczenia

Studnia.

Pistolet.

Moja siostra.

Ciężarówka Iannella.

Woda. Żelazo. Zapach dobra. Smród palonych ha­mulców.

W głowie mi się kręci, jakbym miała w niej karu­zelę. Jak mam ją zatrzymać? Tę muzykę? I karuzelę? Wszystko. Jak mam zatrzymać siebie?

Nie widziałam ich od tygodnia. I nie chcę ich więcej widzieć. Wczoraj wieczorem Domenico Iannello powie­dział mi znowu, że chce mnie zabrać ze sobą w kolejny kurs ciężarówką. Tym razem podał konkretny termin. Wcześniej tego nie robił.

Ale nie to przepełnia mnie strachem. Widzę jego oczy i jego usta, kiedy mówi: „W piątek przyprowadź siostrę”.

Moje ciało nie reaguje. Moje ciało przestało odczuwać trzy lata temu. Ale teraz serce upomina się o swoje. Na nowo zaczęło bić. I bije. I dopomina się o przestrzeń. Czuję je w ściśniętej piersi. I nie mam kogo poprosić o pomoc.

Przed wyjściem z domu długo patrzę na ojca. Wrócił z pracy. Rano wyszedł o czwartej i dopiero co wrócił ze wsi, z ziemią na butach, pod paznokciami, we włosach. Teraz siedzi na krześle w kuchni i patrzy w pustkę.

Patrzę na matkę, która w milczeniu gotuje mu obiad. Myślę: teraz opowiem im o wszystkim. Teraz siądę u szczytu stołu, spojrzę ojcu prosto w twarz i powiem mu wszystko.

To by była piękna scena.

Ale nie zrobiłam tego, kiedy miałam trzynaście lat, i nie zrobiłabym tego teraz. Z nimi nie mogę porozma­wiać. Z góry wiem, co by powiedzieli. Ze muszę być cicho. Ze przynoszę wstyd rodzinie, że ją zrujnowałam. Ze jeśli ludzie w mieście dowiedzą cię, co się stało, oni będą skończeni. Poza tym ojciec pomyśli, że to była moja wina. Nie jest złym człowiekiem, ale jest staroświecki, urodził się i wychował w San Martino, ukształtowany przez reguły i zasady tej ziemi, gdzie mężczyzna jest mężczyzną, a kobieta kobietą.

Nie chcę, żeby ojciec się na mnie gniewał.

Tego dnia, zanim wyszłam, długo patrzyłam także na siostrę. Jest taka piękna.

Już od miesiąca pracuję w smażalni w Taurianova. Co wieczór wracając do domu śmierdzę smażeniną. Śmierdzi skóra, śmierdzą włosy. Pod paznokciami mam ciasto na arancini0 tak jak ojciec ma ziemię. Ale przy­najmniej coś robię. Wychodzę z domu. Idę do pracy. Dzień jakoś leci. Przy staniu w kuchni i smażeniu nie zarabia się wiele, a ja całą pensję oddaję matce. Pienią­dze mnie nie interesują. W taki czy inny sposób ta praca to początek. Początek, który pozwoli mi wyjechać z San Martino, odmienić życie. Następnym razem spróbuję.

Myślę o siostrze, kiedy do smażalni wchodzi karabi­nier. Jest w mundurze. To sierżant C. Znam go dobrze, bo pracował na posterunku w moim mieście.

Wyjmuję cedzakiem ostatnią arancinę z oleju. Myję ręce i wychodzę na salę.

Jest ósma wieczór, 15 września 2002 roku. Pamiętam godzinę, dzień. Własną twarz. Twarz sierżanta.

Nie pamiętam tylko, dlaczego to zrobiłam. Ale zrobiłam.

Podchodzę do niego i zniżam głos. On robi to samo.

Mówię, nie nabierając powietrza.

Sierżant wygląda na stropionego. Waha się przed odpowiedzią. W jednej dłoni trzyma czapkę, w drugiej pizzetkę, którą właśnie kupił.

Ja też już nic nie mówię. Rozglądam się. W smażalni nie ma innych klientów.

Kiedy wychodziłam z kuchni, nawet tego nie spraw­dziłam.

Na sali nie ma nikogo. Tylko ja, sierżant i dziewczyna za ladą, która na szczęście rozmawia przez komórkę. Tylko my.

Sierżant kładzie mi dłoń na ramieniu. Robi to de­likatnie.

Biedny sierżant. Nie wyobraża sobie, co może mu opowiedzieć siedemnastoletnia dziewuszka. Ale teraz już wie. Teraz mi pomoże. A choćbym była sama, już się nie cofnę.

Następnego dnia o piątej po południu sierżant jest przed smażalnią. Nie idę do pracy. Mówię szefowej, że mam problem. A ona, dobra kobieta, daje mi wolny dzień. O 17.20 sierżant C. i ja wchodzimy razem na posterunek.


Miasteczko


Podobno chodzisz z moim mężem.

Dwie kobiety podchodzą na ulicy do Anny Marii. Chwytają ją za ramię. Jedna z przodu, druga z tyłu. Z boku jest ściana kamienicy.

Pierwsza puszcza. Druga też.

Pierwsza robi krok w tył. I druga.

Anna wywalczyła sobie przestrzeń. Wolnym krokiem wraca do domu, nie oglądając się za siebie.


Kwatera

Najpierw poznałam Domenica Cucinottę. Jedenastego marca 1999 roku, pamiętam datę, bo to były moje uro­dziny. Wyszłam kupić produkty na tort i Cucinotta, który siedział w samochodzie razem z Domenikiem Iannellem, zawołał mnie. Nie zatrzymałam się od razu, ale jechał za mną samochodem, więc w końcu przystanęłam.

Zaczynam opowiadać. Opowiadam wszystko dwóm obcym. Kapitanowi kompanii z Taurianova i brygadie­rowi, który zawsze mu towarzyszy. Jest też sierżant C., ale on co chwilę wychodzi i wraca.

Za pierwszym razem siedzę na posterunku karabinie­rów w Taurianova przez sześć godzin. Aż do jedenastej wieczorem. Opowiadam wszystko bez jednej łzy. Siedzę na brzegu krzesła, z dłońmi na biurku, i opowiadam.

Nie wydaje mi się, żebym była jakoś szczególnie odważna. Żebym miała w sobie jakąś wyjątkową siłę. Musiałam to zrobić, więc robię. Nie czuję nienawiści ani do siebie samej, ani do nich. Po prostu wszystko tak się potoczyło. Nie myślę o tym, co będzie później. Ani o tym, co już było. Opowiadam o przeszłości tak po pro­stu, tak jak było. W wieku trzynastu lat byłam za mała, żeby coś rozumieć. Teraz nie jestem wiele starsza, ale te trzy lata były bardzo długie, nieskończenie długie, a ja jestem dość dorosła, by rozumieć jedno: nie wolno im dotknąć mojej siostry.

O dziewiątej wieczorem ciągle jestem na posterunku.

Kapitan patrzy mi w oczy. Od czasu do czasu przeciąga dłonią po karku i masuje sobie głowę. Kiedy to robi, prze­rywam na chwilę, a potem zaczynam od nowa. Zdjął czap­kę i rozluźnił węzeł krawata. Nie odrywa oczu od moich.

Brygadier zapisuje wszystko, co mówimy.

Opuściłam dzień pracy. Właścicielka smażalni wie, że jestem u karabinierów. Ale nie chcę rozgniewać matki i ojca. Oni nic nie wiedzą. Teraz się dowiedzą... na samą myśl tracę oddech.

Zeznaję jeszcze przez godzinę, dopóki nie przywożą pizzy.

Ależ pyszna jest pizza. Ależ pyszna jest pizza, kiedy wreszcie je się ją w bezpiecznym miejscu.

Kiedy kończymy, mówię kapitanowi, że wolę wrócić do domu sama. Ze wymyślę jakąś wymówkę, jakiś problem w pracy. Wychodzę z koszar i wracam do smażalni. Wła­ścicielka akurat zamyka kuchnię. Proszę ją o pomoc, mó­wiąc, że mam poważne problemy osobiste. Jest bardzo wyrozumiała, nie pyta o nic. Może coś wyczuwa. Ufa mi.

Pomagam jej uporządkować kuchnię; potem odwozi mnie samochodem do San Martino.

Nie wiem, dlaczego się nie rozzłościła za ten wolny dzień i dlaczego nie zadawała pytań. Ale to było natural­ne. Widocznie musiało tak być. To właśnie w jej smażalni znalazłam odwagę, by opowiedzieć o wszystkim, i choć stało się to bez żadnego konkretnego powodu, będę jej dozgonnie wdzięczna - również i za to, że odwiozła mnie do domu i że tak po prostu we mnie wierzyła.

Miałam szczęście.

Kiedy wracam do domu, wszyscy śpią.

A jutro? Co będzie jutro?

Od jakiegoś czasu nie myślałam o jutrze. Nie sy­piam. Tej nocy też nie śpię, ale jest inaczej. Jestem ciągle głodna.

Leżę w łóżku, dopóki gdzieś daleko nie zaczyna piać kogut.

Następnego dnia na posterunek zostaje wezwany chłopak, który pewnego dnia został zaproszony za miasto przez Domenica Iannella, ale odmówił. Karabinierzy chcą zacząć śledztwo od zewnętrznego kręgu. Przesłuchują go, by sprawdzić, czy moje opowieści są prawdziwe.

A on odpowiada:

- Anna Maria? Tak, dobrzeją znam... to łatwa dziew­czyna, znaczy, daje wszystkim i jak sobie wbije do głowy, ze musi z kimś pojsć do łozka. to idzie. Podobno niezłe daje popalić swojemu staremu... to wycieruch. Podobno z Anną Marią Scarfó chodzi do łóżka poi San Martino. w tym tez moi kuzyni. Domenico i Michele Iannello. i Cu­trupi... Ale podkreślam, ze to tylko plotki. Ja ich nigdy nie widziałem. Ona chciała to zrobić też i ze mną, ale ja się brzydziłem. Nigdy nie wziąłem jej do samochodu.

Po nim karabinierzy wzywają jeszcze jednego świad­ka.

Karabinierzy zaczynają rozumieć, że mówiłam prawdę.

To oni to zrozumieli i ocalili mnie. Mężczyźni, którzy ocalili mnie przed innymi mężczyznami. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek zaufam mężczyźnie. Ale oni są inni.

Od tamtej pory noszę w portfelu zdjęcie karabiniera. Nawet nie wiem, czy to prawdziwy karabinier, chociaż mundur wygląda jak prawdziwy, a potrafię to poznać. Wycięłam to zdjęcie z czasopisma. Kiedy ktoś je widzi, od razu pyta:

A ja odpowiadam:


Miasteczko


Tym razem są we trzy. Jak zawsze same kobiety. Na­rzeczona, matka i bratanica.


Wycofaj oskarżenie

Dwa dni później. Minęło czterdzieści godzin, może trochę mniej. Wracam na posterunek. Nie po to, żeby opowiadać dalej. Nie.

Moi rodzice dowiedzieli się, że złożyłam zeznania.

Powiedział im to Michele Iannello. Wiecznie on. Wiecznie oni.

Dzisiaj wczesnym popołudniem bezczelnie przyszedł do mnie do domu.

Otwiera mu moja matka.

On nie wchodzi do domu. O dziwo, matka go nie zaprasza.

Matka odrobinę bardziej przymyka drzwi.

Słyszę jego słowa i nie wychodzę z pokoju.

Matka nie odpowiada. Nie żegna się. Zamyka drzwi i staje w progu mojego pokoju.

Nie wiem, jakim sposobem Michele odkrył, że byłam u karabinierów. Może ktoś widział, jak wchodzę albo wychodzę z posterunku. A może ci dwaj przesłuchani świadkowie podnieśli alarm.

Po południu zjawiam się na posterunku. Jak zwykle na posterunku siedzi kapitan.

Jesteśmy w jego gabinecie na pierwszym piętrze. Kapitan wstaje i wygląda przez okno, by sprawdzić, czy moi rodzice są na ulicy. Są.

Wraca za biurko. Siada. Milczy przez kilka minut. Może krócej. Znów wstaje.

Jestem dziewczynką. Mam szesnaście lat. I rzuciłam szkołę. Nie mam niczego i stałam się niczym. Ale jestem zmęczona. Osiągnęłam granicę. Granicę, za którą ból staje się silniejszy od strachu. To jest chwila, kiedy należy powiedzieć dość, szeroko otworzyć oczy i zaryzykować całe moje nic. Nie cofnę się.


Miasteczko



Świnia kwiczy. W jej ryj wbija się ostry hak i związa- ne zwierzę zostaje wciągnięte na pochyły, drewniany stół. Pochyłość jest po to, żeby krew mogła spływać do wiadra z czarnego plastiku. Wszystko dzieje się szybko.

Dwaj mężczyźni rozciągają zwierzę na blacie. Za­bijają je. Rozcinają. Zlewają różowe ciało świni wrząt­kiem i zaczynają golić szczecinę. Każda część zostanie podzielona, ugotowana, zjedzona. Tutaj żartobliwie nazywa się świninę „świństwem”.

Swiniobicie. Jutro będzie wielkie święto.

Kiedy Anna się budzi i wychodzi do ogródka, widzi, że wczorajsze pranie zostało oblane krwią. Ubrania ocie­kają krwią i cuchną. W pierwszej chwili nie rozumie. Podchodzi. Dotyka ich. Dłoń brudzi się krwią. Krzyczy. Zrywa sznur, bluzki i spodnie spadają na ziemię. Kopie je bez opamiętania i krzyczy. Krzyczy i tytła ubrania w ziemi, żeby nie widzieć krwi.

To krew zebrana do wiadra. Ale ona tego nie wie.

Świnia krzyczy, krew spływa po drewnianym stole.


Moja rodzina


Nie wycofałam zeznań. Reakcja ojca... proszę, wyobraź- cie ją sobie. Łzy matki - wiem, że je słyszycie. Do tej pory opowiadałam wszystko, bez upiększeń, niedomó­wień, owijania w bawełnę. Bo była mowa o mnie i tylko o mnie. Ale moi rodzice to inna sprawa. A ich reakcja była po prostu ludzka. Te oczy. Te łzy. Ich strach. Ja się nigdy nie bałam. Oni tak. Ale mają rację. Z ich punktu widzenia mają rację. Ja wiem tylko tyle, że teraz stoją przy mnie. I to się liczy. Tylko to. Wiem tylko to, że się nie cofnęłam.

Dni składania zeznań chcę zapomnieć. I to, co było po nich.

Przytyłam trzydzieści kilo w ciągu kilku miesięcy. Ze stresu. Bo po raz pierwszy naprawdę byłam sama.

I bałam się.

Chociaż nie, jestem niesprawiedliwa. Miałam ka­rabinierów.

Kocham mojego ojca nawet jeśli prawie z nim nie rozmawiam. Od czasu do czasu gramy w karty albo idziemy razem do baru na lody.

Kocham też mamę. Kiedy nocami dostaję ataków astmy i nie mogę wytrzymać w łóżku, ona też wstaje i siedzi ze mną w kuchni. Bliziutko. Siedzimy objęte całą noc. To jest miłość. Nawet jeśli ona nie rozumie. Nawet jeśli wolałaby, żebym porozmawiała najpierw z nią, a nie z karabinierami, kocha mnie i jest po mojej stronie.

Ale ona wie, że nie mogłam rozmawiać z nią, że musiałam wyrwać się z tego życia. I że gdybym poroz­mawiała z nią, być może by mnie ochroniła, ale nigdy nie posłałaby mnie na posterunek.

Nie wycofałam zeznań. A teraz jestem w ogródku, pod drzewem mandarynkowym.

Tej nocy nie śpię w domu. Tej nocy leje, jest mi zim­no, księżyc milczy. Ale siedzę tutaj, tu mi lepiej. Jutro się zobaczy, co dalej.

No właśnie, znowu myślę o jutrze. I podoba mi się to. Nie zdarzało mi się to od trzech lat. To dla mnie nowe uczucie. Ono daje mi siłę pić deszcz i nie płakać.

Widzę siostrę z twarzą przyciśniętą do szyby. Szuka mnie. Ona nie wie o niczym.

Siedzę w ogródku przez całą noc. Nie uciekam, ale i nie wchodzę do domu. Spragniona łykam deszcz. Ja, która od trzech lat nie jestem w stanie płakać i patrzeć w lustro, piję łzy nieba i zaspokajam pragnienie.

Dziewiętnastego września moja matka idzie do ka­rabinierów i potwierdza moje zeznania.

Osiemnastego października 2002 roku prokurator generalny Giuseppe Adornato zezwala na kontrolę telefonów. A ja zostaję przesłuchana przez sędziego.


Miasteczko


Przyjeżdżajcie. Przyjeżdżajcie. Szybko.

Telefon pod 112.

To Anna. Płacze. Krzyczy.

Samochód zjawia się błyskawicznie. Kwatera jest blisko.

Karabinierzy muszą pukać kilka razy.

Anna najpierw nie odpowiada, potem nie chce otwo­rzyć. Kiedy wreszcie karabinierom udaje się wejść, pła­cze. Jest sama w domu. Zastają ją przy kuchennym stole.

Nie widzieli niczego niepokojącego.

Karabinierzy w końcu ją uspokajają. Anna ściska w dłoniach dużą szklankę wody. Pije małymi łyczkami i opowiada.



Adwokatka


Anno Mario, to nie będzie łatwy proces. Musisz być na to gotowa, a przede wszystkim, jeśli chcesz, żebym cię re­prezentowała, musisz mi obiecać jedną rzecz, tylko jedną rzecz: Już nigdy nie wolno ci się bać i musisz opowiedzieć wszystko, co się stało, bez żadnego kluczenia. Musisz opowiedzieć wszystko, bo inaczej nikt ci nie uwierzy.

To są pierwsze słowa, jakie słyszę od adwokatki. Nazywa się Rosalba Sciarrone.

Straszy mnie.

- Będą cię obrażać. Będą używać ciężkich słów, zro­bią wszystko, żeby zmienić cię z ofiary w sprawczynię. Na pewno jesteś gotowa? Bo będziesz sama. Będziesz musiała wszystko zrobić sama.

Straszy mnie. Z miejsca przypada mi do gustu, bo mówi wprost i nie stara się niczego upiększać. Wręcz przeciwnie. Od razu mi mówi, co się będzie działo.

Nazywam ją adwokatką, chociaż wiem, że to niepo­prawna forma.

Nie uczyłam się, ale po włosku zawsze mówiłam doskonale0. Nazywam ją adwokatką, żeby odróżnić ją od męża, adwokata. On jest słynnym specjalistą od procesów kryminalnych. Ale moja adwokatka też jest dobra. O tak, bardzo dobra.

Mój proces jest długi, aleja się nie wycofam, chociaż jestem przekonana, że nikt mi nie uwierzy, że przegram. Brnę naprzód.

Nawet kiedy adwokatka się zniechęca, ja dodaję jej sił, a kiedy ja tracę odwagę, jest ona.

Rosalba jest wysoką, piękną kobietą. Jest bezpośred­nia i konkretna. Jest kobietą pracującą i wiecznie gdzieś pędzi. Jeździ samochodem terenowym z automatyczną skrzynią, pali niebieskie pall maile, a pod dżinsami nosi botki. Kiedy idzie, słyszy się jej krok. Słyszy się ją.

Przez jakiś czas nawet mieszkam w jej domu. To znaczy wracam na noc do siebie, ale całe dnie spędzam u niej. To dla mnie bezpieczne schronienie. Dom ma piękny ogród, pełen roślin i kwiatów; adwokatka ma też pieska. Ma na imię Ugo. Uwielbiam Uga. A on uwielbia mnie. Nawzajem obsypujemy się pieszczotami.

Kiedy dzwonię do furtki, Ugo wie, że to ja, i biegnie mnie przywitać.

Adwokatka i jej mąż nauczyli mnie, jak to jest nor­malnie żyć: pracować w ogrodzie w niedzielne poranki, jeść wspólne posiłki, dostawać prezenty.

Od dnia pierwszego zeznania w moim życiu zmieniło się mnóstwo rzeczy. Dzięki karabinierom i adwokatce. Moja rodzina uszanowała mój wybór, ale moja adwo­katka, Rosalba, poparła go. To coś innego. To kwestia siły. W domu czułam się pusta, przy niej na nowo się napełniam. Dzięki niej już się nie waham. Dzięki niej stawiam czoła wizytom u ginekologa, u psychiatry, przesłuchaniom. Dzięki niej stawiam czoła procesowi.

Dwudziestego ósmego października 2002 roku pro­kurator generalny Adornato wnosi u sędziego o areszt dla sześciu mężczyzn, których oskarżyłam. Trzydziestego października karabinierzy z San Martino dają mi w prezencie Dianę. Wywołują mnie do ogródka i każą mi sprawdzić, co jest w ogrodowym piecu. Z początku nie rozumiem. Otwieram piec i na cegłach widzę czer­wony kocyk, a na kocyku kłębek białego futerka z parą błyszczących oczek.

- Kupiliśmy go niedaleko posterunku. Jest twój. A właściwie twoja, bo to suczka. To nie Sissi, ale zoba­czysz, że urośnie duża i będzie świetnym psem stróżu­jącym. To mieszaniec owczarka maremma.

Kiedy biorę ją na ręce i zaczyna lizać mnie po całej twarzy, o mało nie wariuję z radości.

Kocham ją od pierwszej chwili. Widzę, że karabi­nierzy z posterunku w San Martino są ucieszeni ze swojego pomysłu.

Postanawiam dać jej na imię Diana. Bez żadnego konkretnego powodu. To pierwsze imię, jakie mi przy­chodzi do głowy. Ale moja adwokatka wyjaśnia mi coś, o czym nie wiedziałam. Ze Diana to bogini polowania i bitew. I że to bardzo odpowiednie imię dla kogoś, kogo czeka ciężka batalia.

Mówi mi też, że Diana to obrończyni kobiet.

Od tej chwili Diana jest częścią mojego życia.


Miasteczko


Mnie to nie obchodzi.

Siedzą we czterech na ławce. Dwaj starzy i dwaj trochę młodsi. Mówią ci starsi. Pozostali dwaj wysyłają SMS-y.


Festyn świętego Marcina

Białoróżowe pióra na hełmie świętego Marcina wychodzą przez drzwi kościoła jako pierwsze. Potem zjawia się sam święty na koniu, który trochę się buja.

Witają go oklaski.

Dziś rano wyszłam z domu. Jest festyn świętego Marcina. Nie lubię już przebywać wśród ludzi. Nie znoszę spojrzeń i półsłówek, które czytam z warg. To nigdy nie są całe słowa i nie trzeba ich słyszeć, by wie­dzieć, że to groźby. Czytam je ze zmarszczek wokół ust, z zaciśniętych, pomarszczonych warg, ze ściągniętych brwi. Gróźb nie trzeba słyszeć. Widzi się je na twarzach ludzi.

Ale nie mogę zamknąć się w domu. Dzisiaj jest święto miasta i razem z siostrą przyszłyśmy na plac. Trzymamy się za ręce i idziemy za świętym Marcinem, otoczone tłumem. Patrzymy przed siebie i idziemy za naszym świętym, bo święty Marcin należy do wszystkich. Nawet jeśli ja nie wiwatuję.

Ktoś strzela z kapiszonów. Psy szczekają, dzieci płaczą. Całe miasto wędruje powoli za figurą. W pierw­szym rzędzie idą trzej ministranci ubrani na biało; jeden trzyma tyczkę, na której zamocowano głośnik. Ksiądz odprawia mszę. Gra orkiestra. A święty Marcin grozi swojemu miastu wyciągniętym mieczem.

Karabinierzy są wszędzie. Kiedy na nich patrzę, nie­pokój mija i idę dalej, trzymając siostrę tuż przy sobie.

Miejscowe dziewczyny są wymalowane, mają kozacz­ki i krótkie kurteczki kupione na bazarku w Soverato. Pod spodniami widać stringi. Wszystkie mają czarne włosy, ale wszystkie się przefarbowały. W tłumie płyną głowy blond, rude, kasztanowe, z przedłużkami, pro­stowane żelazkiem.

Młode parki idą pod rękę. Chłopcy trzymają w dło­niach komórki, wysyłają SMS-y. Starsze panie były u fryzjera i ich ondulowane, srebrne loki nie poruszają się na wietrze. Mamy pchają wózki z dwójką albo i trójką dzieci wpakowaną do środka. Grzmią trąby. Przyjaciółki idą miękkim krokiem, trzymając się pod ręce, a chłopcy, w grupkach po trzech, podążają tuż za nimi.

Miasto jest przystrojone z okazji święta. Na głównej ulicy zamontowano iluminacje. Zostaną zapalone wieczo­rem. Rozstawiono też już stragany z markizami w białe i czerwone pasy, ze słodyczami i suszonymi owocami.

Jesteśmy tu wszyscy. Dwa tysiące osób. Może tro­chę mniej. Znamy się. Pozdrawiamy. Pokazujemy się. Idziemy za świętym.

Jest listopad, ciepły dzień.



Miasteczko



Samochód jedzie ulicami miasteczka. Anna siedzi sku- lona między siedzeniami. Na niej leżą kurtki. Wszyscy widzą samochód. Ten i ów widział Annę. Niejeden wie. To nie jest już żadna tajemnica. To powód do chwały.

Nikt nie zatrzymuje tego auta. Nikt nie zadaje py­tań. Ludzie żyją dalej, patrzą przez palce i zaczynają gadać. Z początku tylko w domach, w rodzinie, potem ze znajomymi. Na placu. W kościele.

To już nie jest tajemnica.



U ballu du ciucciu 0

Do przodu, do tylu. Do przodu. W kółko. W kółko. W kółko. U ciucciu sulu un ba a nissuna parti.0 Zupełnie jak moje miasto. Ale tańczy. Tańczy w ciemności i pluje ogniem z pyska. Ustrojony lampkami kościół unosi się nad wiwatującym tłumem.

Ta.Ta.Ta.

Rusza tarantella. Osioł krąży, miasto tańczy w dymie pieczonych kasztanów i w gęstych oparach młodego wina.

Osioł jest z drewna i trzyma go na głowie mężczyzna w białym podkoszulku, w dżinsach podwiniętych aż do łydek, z bosymi stopami. Do przodu. Do tyłu. Mężczyzna drobi nogami. Obraca się i podskakuje. Nie męczy się ten człowiek-osioł. Tańczy, a miasto wybija mu rytm nogami, rękami. Tańczy cały plac. Tu i tam, i donikąd nie dojdzie.

Osiołek pluje światłem, sypie gwiazdami i sznurami iskier. Mężczyzna klęka pod tą kaskadą światła. Werble utrzymują rytm.

Ta. Ta ta. I ciucciu cały zmienia się w płomień.

Pieką mnie oczy.

Rano procesja, a wieczorem wielki festyn na placu z muzyką i tańcem osła. Miasto jest dziś niezmordowa­ne. Ja wyszłam także wieczorem. Ale tym razem sama.

Od kiedy złożyłam zeznania, pogróżki z każdym dniem przybierały na sile. Mama nie chciała, żebym dziś wychodziła z domu. Ale ja jej nie dałam wygrać. Ani jej, ani im.

Nie chcę się ukrywać. Niech sobie obrażają. Niech sobie grożą. Co mi mogą zrobić? Teraz już nic. Dlatego, że zrobili mi już wszystko i dlatego, że znają prawdę, tak jak ja ją znam.

A ja wiem jeszcze jedno. Wiem, co się stanie jutro. Dlatego czuję się silna. Dlatego rano zabrałam siostrę na plac, na procesję, i a wieczorem przyszłam popatrzeć na sztuczne ognie.

Zamykam oczy.

Ta. Ta. Ta.

Rytm nabiera tempa. A ja zostawiam tego tańczącego osła. Zostawiam plac oświetlony sztucznymi ogniami, z muzyką, która zagłusza gwar, głosy, groźby. Wracam do domu. Po drodze nie rozpoznaję nikogo. Widzę tylko oczy. Usta. Czuję zapach skóry i kasztanów. Dymu i wi­na. Męskich perfum z supermarketu, lakieru do włosów i płynu po goleniu.

Sama nie wiem, kiedy zaczynam biec ze spojrzeniem wbitym w ziemię i z dłońmi na uszach, żeby nie słyszeć. Moje ciało potrzebuje biegu, a moja głowa ciszy.

Miasto nie lubi, kiedy rzuca mu się wyzwanie.

Muzyka grzmi echem w moim sercu i nie mogę jej przegonić.

Ta. Ta. Ta.

W nocy z 12 na 13 listopada karabinierzy pukają do drzwi sześciu domów. Idą do Domenica Cucinotty, Domenica Cutrupiego, Domenica i Michele Ianellów, Serafina Trinciego i Vincenza La Torre. Idą po nich i odwożą do aresztu.

Ja jestem w domu. W swoim pokoju. Ale kiedy ich żony, matki, narzeczone otwierają drzwi karabinierom, widzą mnie.

Ta. Ta... t... a...

Muzyka nareszcie ustaje.

Cisza.


Miasteczko


Ależ bezczelni ci Scarfó.

Dwie kobiety rozmawiają pod kościołem. Przed wejściem na mszę.


Nowy kostium


Kupiłam sobie nowy kostium. Popielate spodnie i ża­kiet. Lekko błyszczące. Na proces.

Doniosłam na braci Iannellów, Cutrupiego i Cuci­nottę. Ale oni nie byli sami.

Nie opowiedziałam wszystkiego ani adwokatce, ani wam. Boże, skąd.

Ale trzeba było od czegoś zacząć. Zaczęłam od nich, bo byli pierwsi.

Nie jestem w stanie opowiedzieć wszystkiego ani zrobić tego od razu, bo nikt by mi nie uwierzył - nie uwierzyli­byście nawet wy. Trzeba się z tym rozprawiać stopniowo.

Kalabria to ziemia o głębokiej duszy, którą należy od­słonić, nie walczyć z nią, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie. Nie oskarżyłam wszystkich mężczyzn, którzy mnie wyko­rzystywali, bo niektórzy z nich są niebezpieczni, chodzą uzbrojeni, należą do mafii. No, powiedziałam to. Nie mówię więcej, bo jesteśmy w Kalabrii. To nie tak, że się boję, ale nie jestem bezmyślna. W Kalabrii wrszyscy znają zasady. Zasady można zmieniać, ale nie można ich łamać. Nie jestem wariatką. Nigdy nie byłam. Nie pomyślcie sobie, ze takie rozumowanie dyktuje mi strach albo, co gorsza, zgoda na taki stan rzeczy. Nie. Bo później doniosłam na wszystkich. Kiedy zrozumiałam, że wymiar sprawiedli­wości mi uwierzył, doniosłam na wszystkich. Kiedy już zmierzyłam siłę mojej prawdy, rozpoczęłam nowy proces.

Ale odeszłam od tematu. To przez emocje, jakie budzi wspomnienie pierwszego dnia, kiedy weszłam do budynku sądu w Palmi. Wkrótce opowiem wam również o drugim procesie, ale na razie jesteśmy przy pierwszym. Jak mó­wiłam, kupiłam sobie nowy, bardzo elegancki kostium.

Jednak w ostatniej chwili zdecydowałam, że go nie założę. Nie chcę się czuć nieswojo, jak w cudzej skórze. To będzie najtrudniejszy dzień mojego życia. Znów zoba­czę ich wszystkich. Domenica Cucinottę, Michele, jego brata, Cutrupiego. Ja po jednej stronie, oni po drugiej.

Od kiedy ich aresztowano, nie widywałam ich.

Zgodzili się na skróconą procedurę. Adwokatka wyjaśniła mi, że to dobrze; że ich kara, jeśli zostaną skazani, będzie niższa, ale że to jest jak przyznanie się do winy. Dobrze się stało.

Ale ja nie ufam niczemu i nikomu. Co będzie jeśli sędzia uwierzy im? Jestem gotowa walczyć. A skoro mam walczyć, nie chcę tego robić w nowym, nie swoim ubraniu, które nie oddaje tego, kim jestem. Sędzia, oni, cała reszta nie mogą zobaczyć Anny Marii wystrojo­nej i sztucznej, w drogim, błyszczącym kostiumie. Oni wszyscy muszą zobaczyć mnie, taką, jaka jestem na co dzień. Moja prawda musi się zaczynać od mojej osoby.

Tak więc zostawiam nowy kostium na łóżku, nie zwa­żając na protesty matki. Ubieram się w dżinsy, dżinsową bluzkę, białe tenisówki i czarny sweterek.

To jest Anna Maria, Anna w dżinsach i sportowych butach.

Przyjeżdża po mnie samochód karabinierów. Do sądu jadą ze mną rodzice. Wsiadam do auta. Patrzę na nasz dom. Patrzę na gładką twarz mamy, na zmarszczki spalo­nej słońcem twarzy ojca. Biorę ich za ręce i odjeżdżamy.

Dziś jest rozprawa.


Miasteczko



Kazała ich aresztować.



Sąd

Kręci mi się w głowie. Nigdy nie widziałam sądu w Palmi. Wygląda jak bunkier. A może raczej jak ul. Tak, pancerny ul z setkami pszczół, które brzęczą, wchodzą, wychodzą. Mężczyźni w marynarkach i krawatach. Kobiety w garniturach, na wysokich obcasach. Obcasy stukają na schodach wejścia, wtórują szumowi ula. Kręci mi się w głowie. Nie rozumiem ani słowa, ale wszyscy mówią i pędzą. Wejście przede mną jest ogromne. Czuję się taka mała.

Jest 2 grudnia 2002 roku. Oto początek mojego no­wego życia. Zaraz wejdę przez te drzwi i moje życie za­cznie się na nowo. Tutaj. Teraz. Choć tak bardzo się boję.

Wchodzę do bunkra. W milczeniu idę pośród gwaru.

Mam szesnaście lat. Sędzia jest ubrany na czarno. W sali sądowej są cele. Puste. Ale prawdziwe.

Oni, Cucinotta, bracia Iannello, Cutrupi, siedzą w ławach przed celami.

Siadam i ja.

Zaczyna się rozprawa. Skrócona procedura.

Mówi prokurator. Potem obrona. Ja słucham i czekam.

Obrona neguje, jakoby „pozwani” kiedykolwiek odbywali ze mną stosunki seksualne. Ale nie tylko: za­przeczą dowodom, zaprzecza, by utrzymywali ze mną nawet najzwyklejszą i niewinną znajomość. Nasze miasto ma dwa tysiące mieszkańców. Pięćdziesiąt ulic, jeden sklep spożywczy, jeden kościół i jeden bar, a oni twier­dzą. ba, przysięgają, że ledwie znają mnie z widzenia. To proces według skróconej procedury, ich zeznania są czytane przez adwokatów z protokołów, oni je tylko potwierdzają.

Ale jak oni śmią?

Powstrzymuję się. Wykręcam dłonie na kolanach i czekam, jak każe Rosalba. Ale to wszystko to jakiś chory żart. Nie mogę tego znieść.

Michele spokojnie opowiada, że spotkał się ze mną tylko raz, przelotnie. Twierdzi, że podeszłam do je­go samochodu i powiedziałam: „Jak chcesz, to cię uszczęśliwię”. A potem rzekomo dwa razy dzwoniłam na jego komórkę.

Adwokatka chwyta mnie za rękę i ściska. Ja też ści­skam. Czekam.

Kolej na Cucinottę. Nawet on twierdzi, że spotkał się ze mną tylko jeden raz. Jeden jedyny raz. A dlaczego? Bo kolega go zapytał, czy jest moim chłopakiem. On rzekomo zatrzymał mnie na ulicy, żebym mu to wyja­śniła, aleja uciekłam.

- To jedyny raz, kiedy rozmawiałem ze Scarfó. Nigdy nie odbywałem z nią stosunków seksualnych.

To wszystko jest śmieszne. Co oni wygadują? Co oni opowiadają?

Przesłuchania trwają dwa dni. Za każdym razem słucham nie o swoim życiu, nie o tym, co mnie spotka­ło, ale o jakiejś równoległej rzeczywistości. Opowieści z miasta, które nie istnieje.

Tylko Domenico Cutrupi - co jest prawdziwą niespo­dzianką, jak wyjaśnia mi adwokatka - nie twierdzi, że le­dwie mnie zna. W przeciwieństwie do tamtych przyznaje się do naszych spotkap, choć zarzeka się, że skończyły się około roku temu. I to on je uciął, bo „chodziły plotki, że Scarfó się z nami zadaje, więc nie chcieliśmy z nią mieć nic więcej do czynienia, żeby uniknąć pomówień”.

Każdego wieczora po rozprawie milczę jak kamień. Ale Rosalba i jej mąż powtarzają mi, że wszystko idzie dobrze, że to nieważne, że oni nie mówią prawdy. Wręcz przeciwnie, tak jest lepiej, bo w sądzie liczą się tylko dowody.

A ja myślę o pszczołach, o bunkrze, o wielkich drzwiach, o celach. Próbuję przypomnieć sobie twarz sędziego, ale nie jestem w stanie. Na sali rozpraw wpatruję się tylko w nich. Nie widzę nic innego. Patrzę na nich. I mam nadzieję, że ich adwokaci powiedzą prawdę.

Przez ostatnie miesiące często to ja dodawałam odwagi mojej adwokatce, ale teraz się boję. To strach irracjonalny, strach gracza patrzącego na wirujące koło ruletki - tyle że ja niczego nie obstawiam, nie oddałam się w ręce losowi, nie wskazałam żadnego numerka. Rzuciłam na stół swoją przeszłość. A od tego procesu zależy wszystko: moja teraźniejszość i moja przyszłość.

Powiedziałam wszystkim, co oni mi zrobili. Wszyscy już wiedzą, że nie jestem dziewicą. Pamiętam spojrzenie siostry Mimmy i głos tamtej zakonnicy niewidocznej na tle okna w koledżu w Polistenie. Który mężczyzna mnie pokocha? Żaden. Która matka wybierze mnie na towarzyszkę życia dla swojego syna? Żadna. Aleja nie mogłam dłużej milczeć.

Jako trzynastolatka byłam za mała, żeby się zbun­tować, czy choćby zrozumieć. Teraz nie mam już wy­mówek. Teraz chcę odzyskać swoje życie.

Nawet nie wiem, jakie ono będzie. Przez zbyt wiele lat żyłam na bezdechu. Ale musiałam od czegoś zacząć. Takim nowym początkiem jest dla mnie wejście do sądu w Palmi.

Przekroczyłam próg.

Teraz, żebym znów mogła oddychać, potrzeba tylko, by sędzia mi uwierzył.



Miasteczko


Zniszczyła nas. Zniszczyła. Uwiodła naszych mężczyzn, a teraz zgrywa świętą. Zniszczyła nas. A my zostałyśmy bez mężów.


Święta na posterunku

Święta w naszym mieście pachną drewnem oliwkowym palonym w kominkach. Mają półkolisty kształt bożonarodzeniowych ciastek zwanych petrali. Smakują suszonymi figami, rodzynkami, skórką z mandarynek, kandyzowaną skórką cytrynową i pomarańczową i czeko­ladą.

Petrali to ciastka typowe dla naszego regionu. Coś w rodzaju nadziewanych rogalików z kruchego ciasta. Składniki są proste, można je znaleźć w każdej spiżarni, i bardzo słodkie, żeby zrównoważyć ostrość świątecz­nych mięs i sosów. Ich typowy kształt to półksiężyc, ale ja lubię je robić także w kształcie trapezu otwar­tego z dwóch stron, albo w kształcie serca. Wtedy nie przykrywam całkiem nadzienia, przytrzymuję je tylko cienkimi, krzyżującymi się wałeczkami ciasta.

W ostatnim roku stałam się świetną kucharką.

Jest 23 grudnia 2002 roku. Jutro wigilia Bożego Na­rodzenia. U mnie w domu nie stawiamy choinki. Nie ma miejsca.

Napiekłam petrali i dziś rano zaniosłam je do domu adwokatki. Kleiłam ciastka całą noc i została mi też spora taca dla karabinierów z San Martino. Im też chcę zanieść coś na osłodę.

W ten sposób obchodzę Boże Narodzenie. Sąd jest zamknięty na święta. Następna rozprawa będzie w stycz­niu. Chwila odpoczynku. Nawet jeśli ten odpoczynek nie oznacza spokoju.

Pogróżki i dziwne incydenty ciągle się powtarzają. W domu cały czas mamy się na baczności.

Petrali upiekłam dla mojej adwokatki i moich aniołów stróżów, nie dla nas. W naszym domu Boże Narodzenie nie przychodzi już od kilku lat.

I wszyscy witają się ze mną. Kwatera w San Martino jest na końcu mojej ulicy. Trzysta metrów. Parę minut marszu. Czuję się tu jak w domu. Niektórzy mówią na mnie Maria, niektórzy Anna, wszyscy używają zdro­bnień.

Stawiam tacę na biurku komendanta. Na posterunku

w San Martino pracuje dziesięciu karabinierów, może trochę mniej.

Patrzę, jak sierżant wcina ciastka i czekam na jego prośbę.

Mnie ubieranie choinki wydaje się prostym zada­niem i nie rozumiem, dlaczego sierżant robi z tego taki problem.

Jeden z karabinierów pomaga mi przenieść pudełko do głównego holu; przynoszą mi też drabinkę, bo jestem za niska, żeby dosięgnąć do czubka jodełki. To piękne drzew­ko, prawdziwe, z gęstymi gałązkami pachnącymi żywicą.

Bez pośpiechu wybieram bombki według kolorów, anielskie włosy, lampki. W milczeniu biorę się do dzieła.

Kiedy tak robię swoje, nucąc pod nosem, orientuję się, że nie jestem sama. Komendant podaje mi bomb­ki. Brygadier rozplątuje lampki. Jakiś inny karabinier z daleka dyryguje robotą. Przyszli jeden po drugim. Wokół mnie jest cały posterunek. Jest brygadier, który nazywa mnie Mariuccia - to on jak rodzony ojciec każ­dego dnia dodaje mi siły i odwagi. Jest komendant, są wszyscy chłopcy z posterunku w San Martino.

Ciągle jeszcze stoję na drabince i nie wiem, na co patrzeć. Na prezent w dłoniach sierżanta, na drzewko, na lampki, na moich karabinierów. Biorę paczkę.

Swój prezent otwieram wieczorem 24 grudnia. To różowy szalik. Miękki i puszysty.

Karabinierzy często są szorstcy i zbyt oficjalni, ale na tym posterunku, w wieku szesnastu lat, przeżywam swoje pierwsze święta od wielu lat. I to jest najpiękniej­szy prezent. Wszyscy razem ubieramy choinkę i dzielimy się ciastkami.

Ktoś włącza radio, w którym lecą piosenki o śniegu, dzwonkach i Dzieciątku Jezus.

Czy to jest ta słynna magia świąt?

Tak. Właśnie tak.

Jest już ciemno. Wracam do domu. To ledwie kilkaset metrów. I tego wieczoru nie boję się iść ulicą. Powietrze jest zimne, a niebo zasnute dymem z kominków. Lubię dostawać prezenty. I lubię się przytulać - tak jak przy­tula się dzieci, chociaż mam już szesnaście lat.

- Jutro są święta - powtarzam sobie na głos i zanu­rzam twarz w moim nowym szaliku z różowej wełny.



Miasteczko


Anna Maria, zaspana i milcząca jak co rano, przyszła na stację. Jest 7.20. Czeka na pociąg do Taurianova, gdzie znalazła pracę w smażalni...

Jest wcześnie. Chce jej się spać. Ale jak zawsze roz­gląda się dookoła. Pilnuje się.

Dzięki temu za szklanymi drzwiami stacji dostrzega zbliżający się samochód Domenica Cucinotty.

Wstaje. W poczekalni nie ma jeszcze nikogo.

Dokąd może pójść?



Wyrok


Oddycham. Oddycham. Oddycham. Napełniam płuca i płaczę. Dotykam policzków. To łzy. Nareszcie.

Właśnie przyszedł wyrok wydany przez sąd pierwszej instancji w Palmi. Jest 22 maja 2003 roku.

Sąd skazuje Domenica Cucinottę, Michele Iannel- lego, Domenica Iannellego i Domenica Cucinottę na cztery lata pozbawienia wolności, Serafina Trinciego na dwa lata i dziesięć miesięcy pozbawienia wolności i Vincenza La Torre na rok i osiem miesięcy.

Nie przestaję oddychać. Dwa lata później sąd apela­cyjny Reggio Calabria ogłasza wyrok numer 147. Jest 26 kwietnia 2005 roku. Wyrok pierwszej instancji zostaje podtrzymany przez sąd apelacyjny. Podwójne zwycię­stwo. Pełne. Całkowite.

Znów oddycham. I mój oddech jest coraz głębszy.

Oto co powiedzieli sędziowie apelacyjni:

...sądowi została przedstawiona do oceny zbrodnia wyjątkowo nikczemna, do której doszło w małym mieście na głębokiej prowincji. Zdaniem oskarżenia, które to zdanie podzielił sąd pierw­szej instancji, grupa młodych ludzi (składająca się z D. Iannella, M. Iannella, D. Cutrupiego i D. Cucinotty) przez długi czas poddawała zaledwie trzynastoletnią dziewczynkę wszelkiego rodzaju przemocy i molestowaniu seksualnemu; niektórzy z oskarżonych posunęli się nawet do tego, że bez skrupułów (dowodząc tym samym, iż stawiają ją na równi z przedmiotem, którym można dyspono­wać do woli) „pożyczali” ją znajomym, którzy dziś również składają apelację od wyroku pierwszej in­stancji: V. La Torre, któremu D. Iannello rzekomo „był winien przysługę”, a tak naprawdę chciał go wprowadzić do „uprzywilejowanej” grupy, czy też S. Trinciemu, który z kolei jako właściciel wygod­nego domu na wsi mógł zapewnić dogodniejsze lokum dla spotkań i rzeczonego molestowania.

Tak. To jest moja przeszłość. Słowa sędziego spra­wiają, że wydaje się bardziej prawdziwa. Są też do­wodem, jak bardzo prawdziwa i koszmarna jest moja teraźniejszość.

Oto stojąca przed nami zaledwie szesnasto­letnia dziewczyna wydobyła na światło dzienne odrażającą zbrodnię, która trwała latami i która, niezależnie od ustaleń wymiaru sprawiedliwości, napiętnowała ją jako osobę lekkich obyczajów w oczach opinii publicznej w jej prowincjonalnej miejscowości.

Oto dziewczyna, której ból i desperację podczas składania zeznań wyraźnie podkreślali przesłu­chujący, a która mimo to zdecydowała się złożyć doniesienie w sposób absolutnie autonomiczny i niezależny, i, co zostało potwierdzone z całą pewnością, bez wiedzy swoich rodziców.


Oto dziewczyna, która, choć nie szukała rozgłosu i bała się konsekwencji (odnotowano jej wielokrotne i szczere prośby pod adresem przedstawicieli karabinierów, by swoje śledztwo prowadzili w sposób niewskazujący na nią jako źródło informacji, by wyglądało ono na ich własną inicjatywę bądź wy­nik anonimowych donosów), zrobiła to z odwagą wynikającą z rozpaczy, nie mogąc więcej znieść „zmuszania do zadawania się z nimi i robienia tych wszystkich świństw, których ode mnie żądali”, i ze strachu, że się ugnie, że w chwili słabości ulegnie żądaniom „bandy”, która nakazała jej przypro­wadzić ze sobą młodszą siostrę. Bała się uczynić również i jej życie pasmem gwałtów, molestowania i upokorzeń, których ona osobiście doświadczyła i które wciąż przeżywała. Oczywiście biorąc pod uwagę to wszystko, co zostało do tej pory powie­dziane, można by podejrzewać, iż mamy do czy­nienia z osobą o silnie zaburzonej psychice, która w oderwaniu od rzeczywistości, dzięki perwersyjnej i bujnej wyobraźni dała wyraz wypaczonym marze­niom i dewiacyjnym wizjom życia, nie zważając na nic i nikogo, a przede wszystkim na własne dobro.

Ale żadne z licznych zeznań dostarczonych przez obronę i przez samych oskarżonych nigdy, nawet po­średnio, nie wskazywało na zaburzenia psychiczne powódki, a wszak zaburzenia tak silne i długotrwałe nie mogłyby pozostać niezauważone w tak małym środowisku jak miejsce zamieszkania powódki.


Jako że konieczna i niezbędna była ocena stanu psychicznego powódki, jak również przeprowadze­nie badań ginekologicznych, Anna Maria Scarfó, podjąwszy niełatwą decyzję obnażenia własnego dramatu, naraziła się nie tylko na niedowierzanie i społeczne potępienie; musiała również stawić czoła państwowym instytucjom i poddać się zarów­no wielokrotnym przesłuchaniom i weryfikacjom, jak i badaniom biegłych, dotyczącym najbardziej intymnych i wrażliwych sfer i przeprowadzanym przez obce osoby.

A jednak uwierzył mnie. Sędzia uwierzył mnie. Czy­tałam wyrok dalej:

Wracając więc do wcześniej poruszonych kwe­stii: w tym momencie należy dodać, że ta oto szes­nastoletnia dziewczyna, zdrowa na umyśle i z całą pewnością zdeflorowana, nie przypisywała niezna­jomym osobom niesprecyzowanych i nienazwa­nych zachowań, ale opowiadając o dramatycznych wydarzeniach wymieniła ich uczestników z imion i nazwisk, opisała ich zwyczaje, miejsca spotkań, zajęcia zarobkowe, związki rodzinne, pojazdy przez nich używane, miejsca, w których oskarżeni doko­nywali owych odrażających czynów i dostarczyła nawet numery osobistych telefonów komórkowych dużej części z nich. Ich zachowań nie opisywała w sposób ogólnikowy; wręcz przeciwnie, opisała szczegółowo różnice pomiędzy obyczajami poszcze­gólnych oprawców, które, choć wszystkie brutalne i perwersyjne, pozwoliły odróżnić zachowania, przykładowo, D. Cutrupiego, zawsze brutalnego i agresywnego, od M. Iannellego, czasami łagodniej­szego, choć i on stanowczo dążył do zaspokojenia wszystkich swoich niezdrowych chuci.

Wysłuchał wszystkiego. Wysłuchali wszystkiego, co powiedziałam.

Według opinii Sądu stosunek zależności psy­chologicznej stanowić musi klucz do zrozumienia zarówno niechęci do natychmiastowego doniesie­nia o przestępstwie, do decyzji zachowania w ta­jemnicy wydarzeń przekraczających możliwości psychiczne powódki, jak i do późniejszego braku reakcji na nieustannie powtarzające się nikczemne ataki seksualne i upokorzenia.

Dlatego też Sąd utrzymał w mocy orzeczenie o wiarygodności zeznań Anny Marii Scarfó na te­mat długich lat cierpień fizycznych i psychicznych.

Czy nie cudownie jest oddychać?

Zimą 2007 roku, dokładnie 6 grudnia, przychodzi ostatnie zwycięstwo: kasacja. Wszystko potwierdzone. W wieku dwudziestu jeden lat nareszcie mam swoją prawdę.

Przeszłam przez drzwi sądu w Palmi.

Teraz wychodzę z drugiej strony. Oczyszczona. A oni zapłacą. W więzieniu. Ich rodziny nie będą już miały wymówek.

Nie odczuwam dumy ani radości. Po prostu czuję się wolna. Po raz pierwszy czuję się silna. Ktoś wysłuchał mnie i uwierzył. Nie śmiałam o tym marzyć.



Miasteczko


Samochód zatrzymuje się wprost przed głównym wej- ściem na stację.

Anna Maria próbuje wyprzedzić Domenica i rusza do drzwi. Chce uniknąć jakiegokolwiek kontaktu z Cucinottą. Nie chce go widzieć. Nie chce pamiętać jego oczu. Jego twarzy.

Ale i on już ją dostrzegł. Wysiada z samochodu i idzie jej naprzeciw. I jest szybszy.

Opiera się rozpostartymi rękami o futrynę drzwi wejściowych. Jest szybszy od Anny i wyższy od niej.

Nic nie mówi. Stoi w milczeniu. Po prostu nie po­zwala jej wyjść.

Anna nie wie, dokąd ma pójść.



Drugie doniesienie

Siódmego października 2008 roku wracam do sądu w Palmi. Po co? Tym razem nie ja wam to wyjaśnię. Wolę przytoczyć słowa, jakich użył prokurator, by przed­stawić moją sprawę. Ten sądowy język stał mi się już tak znajomy. To nowa część mojego życia. Nie czytam książek. W moim domu ich nie ma. Nie czytam nawet gazet. Ale od sześciu lat czytam ekspertyzy, wnioski, odwołania. Czytam je powoli, nadając ciężar i kształt każdemu słowu. Lubię rozumieć.

A poza tym trudno jest poustawiać w porządku wła­sne życie, wspomnienia, emocje, fakty. Owszem, opo­wiadam, ale wspomnienia się mieszają, nakładają. Za to kiedy czytam słowa użyte przez prawników, wszystko wydaje się uporządkowane. Oto one:

Latem 2001 roku, kiedy Anna Maria Scarfó mijała bar w San Martino, została zawołana przez Maurizia Hanamana, który siedział na schodku w towarzystwie Antonia Cianciego. Hanaman za­powiedział jej, że przyjadą po nią za mniej więcej pięć minut pod budynek gimnazjum w San Mar­tino. Scarfó odpowiedziała, że nie chce isc na to spotkanie, Hanaman jednak zagroził jej pobiciem, jeśli odmówi. Dziewczyna uległa i poszła pod gimnazjum. Oskarżeni podjechali po nią samocho­dem Cianciego, kazali jej się położyć na tylnym siedzeniu i zawieźli ją do mieszkania Hanamana w San Martino, do którego weszli wszyscy troje. Następnie Hanaman wprowadził ją do sypial­ni. Kiedy Cianci czekał na zewnątrz, Hanaman rozebrał się, chwycił ją za ramiona i rzucił na łóżko. Dziewczyna protestowała, ale on wymie­rzył jej policzek, mówiąc, że jeśli się nie podda, wie, co ją czeka. Odbyli stosunek płciowy. Kiedy Hanaman wyszedł, do pokoju wszedł Cianci, już nagi, chwycił płaczącą Scarfó za włosy i uderzył jej głową o ścianę. Dziewczyna mówiła, że dłużej nie da rady i że powie komuś o wszystkim, ale Cianci odrzekł, że nie może tego zrobić, bo mają ją w garści, a zresztą i tak nie zdąży, bo prędzej ją zabiją. Również Cianci odbył z nią stosunek płciowy. Następnie obaj z Hanamanem wsadzili ją do samochodu i odwieźli z powrotem. Zanim się rozstali, Hanaman kazał jej uważać, co robi, i nie mówić nikomu ani słowa.

Moje doniesienie miało miejsce 12 kwietnia 2003 roku. Dokładnie rok po pierwszym. W zeznaniach wy­mieniłam kolejne sześć osób: Antonia Cutrupiego, lat 22 (kuzyna Domenica Cutrupiego), Maurizia Hanama­na, lat 25, Giuseppe Chirica, lat 30, Fabia Piccola, lat 21 (kuzyna braci Iannellów), Antonia Cianciego, lat 23 i Vincenza Minnitiego, lat 21.

Dlaczego wniosłam kolejne oskarżenie? Dlaczego nie opowiedziałam o wszystkim od razu? To uzasadnio­ne pytanie. Odpowiem tak, jak wyjaśniłam to najpierw karabinier, później prokuratorowi, a potem jeszcze raz sędziemu:

Postanowiłam oskarżyć inne osoby, które mnie wykorzystywały, dopiero 12 kwietnia 2003 roku, ponieważ bałam się, i do tej pory się boję możliwej zemsty. Boję się przede wszystkim Maurizia Hanamana, który jest synem Domenica, lepiej znanego jako „Mincuzzo”, i bratem poszukiwanego przestępcy, który, o ile wiem, ukrywa się w Niemczech. Hanaman któregoś dnia zatrzymał mnie i poprosił, bym przedstawiła mu swoją starszą kuzynkę. Kilka razy widywałam go w mieście z Antoniem Ciancim, synem Gaetana zastrzelonego kilka lat wcześniej, czasem z braćmi Iannello, czasem z Domenikiem Cutrupim. Pierwszy raz odbyłam z nim stosunek którejś niedzieli; o ile pamiętam, był to ciepły dzień, bo nie miałam kurtki, byłam ubrana w spodnie i szłam ze swojego domu do domu ko­leżanki. Kiedy mijałam Bar Marzico, na schodku siedzieli Hanaman i Antonio Cianci.


Miasteczko


Anna spuszcza głowę i popycha go. Chce wyjść. Nie chce patrzeć.

Na stacji nie ma nikogo.

Domenico Cucinotta chwytają za nadgarstek i ści­ska. Niemal podnosi ją z ziemi.

Anna wyrywa rękę, uwalnia się. Przez drzwi nie może wyjść. Biegnie w stronę peronów i ucieka bocz­ną furtką. Cucinotta wsiada do samochodu i jedzie za nią. Anna biegnie. Słyszy silnik alfy romeo tuż za sobą. Coraz bliżej. Biegnie i wpada w boczną uliczkę. Skręca. Biegnie. Zawraca. Skręca. Biegnie. Chowa się w bramie. Alfy romeo 147 już nie widać. Cucinotta zniknął.

Miał ciemne okulary, biały szalik w czarne prążki, białą bluzę. Ostatni raz widziała go w sądzie.



Znowu w sali rozpraw

Tym razem pozwani nie poprosili o skróconą procedurę. Wracam znowu do sądu. Oni też tu są. Muszę przeżyć wszystko na nowo.

Ja: Kiedy zaczęłam się z nimi zadawać, sprawa rozniosła się po mieście i straciłam wszystko. Nie miałam już przyjaciół, zostałam sama. A oni czasem traktowa­li mnie fatalnie, a czasem mówili: „Niczym się nie przejmuj, masz nas”. W wieku trzynastu lat niewiele z tego rozumiałam. Mówili: „Zaufaj nam i o nic się nie martw”. Izolowali mnie całkowicie, bo bali się, że komuś coś powiem... żyłam cały czas w... jak by to określić... cierpiałam.

Przewodniczący sądu: A czy teraz odzyskała pani nor­malne życie?

Ja: Nie. Nigdy nie miałam prawdziwego chłopaka, nie miałam możliwości stworzenia związku.

Przewodniczący: Ile pani ma teraz lat?

Ja: Dwadzieścia trzy.

Przewodniczący: A więc od czasu tamtych wydarzeń pani nie nawiązała żadnego związku sercowego?

Ja: Nie.

Przewodniczący: Nigdy? Nie zbliżyła się pani do męż­czyzny dla samej radości bycia z kimś blisko?

Ja: Nie. Może z czasem. W San Martino nie mogę liczyć na normalne życie, kiedy oni cały czas... Prawdę mówiąc, wysoki sądzie, bardzo się boję wyjść z tej sali, bo widziałam już spojrzenia przed wejściem, słyszałam drwiny.

Przewodniczący: Opowiadała pani, że wsiadała do róż­nych samochodów. Jest pani w stanie stwierdzić, czy ktoś panią widział? Czy próbowała pani krzyczeć? Ja: Kiedy oni wyznaczali mi spotkania, nie byli tacy głupi, by robić to w mieście, przy ludziach. Zawsze jeździliśmy w odludne miejsca, gdzie nikt nie mógł nas widzieć. Myślę zresztą, że był to fakt powszech­nie znany w San Martino, ale nikt nic nie mówił, bo wszyscy wiedzą, co to za ludzie.

Przewodniczący: Czy w tym okresie miała pani przy­jaciółki?

Ja: Wszyscy mnie opuścili. Dziś w San Martino... jestem uważana za prostytutkę.

Jest pierwszy lipca 2009 roku i jest gorąco. Nie pa­miętam już nawet, które to przesłuchanie. Dzisiaj mówią pozwani. Ja też siedzę w sali u boku mojej adwokatki. Jak zawsze. Miałyśmy tyle wątpliwości, tyle chwil zwąt­pienia, ale zawsze parłyśmy naprzód, ona i ja - nie byłam już sama. Dziś wciąż tutaj siedzimy, po siedmiu latach walki. I nie jesteśmy zmęczone.

Jako pierwszy mówi Maurizio Hanaman. Przeczy, jakoby kiedykolwiek odbywa! ze mną stosunki, a na­wet ze w ogóle ze mną rozmawiał. Siedząc na krześle obok przewodniczącego sądu próbuje go przekonać, że wszystko zmyśliłam. I wyjaśnia, że nie mógłby mnie nigdy zawieźć do swojego domu, bo mieszka z żoną i ona by nas widziała.

Powtarza się komedia, którą już widziałam. Nie ru­szam się. Nie denerwuję. Czekam.

Po Hanamanie jest kolej Fabia Piccola. On, przeciw­nie, przyznaje, że mnie zna i że często mnie widywał. Ale i on twierdzi, że nie utrzymywał ze mną stosunków. Opowiada, że raz podwiózł mnie na spotkanie z Domenikiem Iannellem, ale nic nie widział i nic nie robił, a nawet jeśli się domyślał, to „te sprawy go nie interesowały”.

Jego kłamstwo już mnie nie zdumiewa; wiem, że nie ma się czego bać.

Piccolo upiera się:

- Nigdy jej nie tknąłem. Znaliśmy się powierzchow­nie, bo to dość żywa dziewczyna. Zawsze kręciła się w towarzystwie. Żartowała ze wszystkimi.

W tej chwili przewodniczący bierze protokół i czyta moje zeznanie, w którym zapisano zupełnie inną prawdę. Znów jestem za miastem... w swojej przeszłości.

Domenico Iannello mówi: Musisz być zadowolona, że przyprowadzam ci nowe osoby, ...no wiesz, nowych facetów.

Anna: Nie obchodzi mnie to, chcę stąd iść.

Iannello: Jesteś zwykłą dziwką. Prostytutką, wycieruchem.

Ustawia ją na dwóch kamieniach, opiera przodem o ścianę, spuszcza spodnie i wykorzystuje ją. Trwa to ledwie kilka minut. Usprawiedliwia się, że tego wieczoru nie był przygotowany, że całą energię zużył rano. Potem odchodzi, mówiąc innym: Ten kurwiszon jest do niczego, nawet nie doszedłem. Ciekawe, czy uda mi się chociaż ręką. Też coś...

Potem Domenico mówi innym, kto ma być następny, i Domenico Cutrupi prosi o swoją kolejkę, ponieważ ma wzwód.

Cutrupi wchodzi do chaty, po czym wraca z butelką wody i się spłukuje. Mówi: Dobra, następny. Anna ucieka, ale Domenico Iannello ją dogania. Chwyta ją za sweter i wnosi do chaty, gdzie jest już Michele Iannello. Zostawia ich sam na sam. Michele mówi: Kiedy ludzie się kochają, potrzeba namiętności. Nie płacz, to piękna rzecz.

Anna krzyczy. On rzuca ją na maskę fiata pandy i wykorzystuje. Zbliża się Fabio Piccolo, chwyta ją za włosy, uderza jej głową o maskę auta i zaczyna... On jest już ostatni. Zostawiają Annę Marię tam, gdzie miało miejsce spotkanie. Anna, pozostawiona sama, pieszo wraca do miasta. Jej matka w domu gniewa się za późny powrót, ale dziewczyna mówi, że zepsuł jej się rower i jakiś chłopak jej go naprawił.

Przewodniczący milknie. Ja nawet nie słuchałam. Nie tym razem. Nie kolejny raz. Przez cały czas wpatry­wałam się w Fabia Piccola, siedzącego na środku sali.

Skoncentrowałam się na tatuażu na jego ramieniu i na jego twarzy: patrzyłam tylko na niego, bo przez cały czas, kiedy przewodniczący sądu czytał o tym, co rni zrobił, on się śmiał. Bezczelnie. Arogancko. Obojęt­nie. Bez sumienia. Śmiał się, jakby to, co się stało, było normalne, a nawet zabawne.

Vincenzo Minniti broni się w podobny sposób: twier­dzi, że mnie zna, choćby z tego względu, że jestem jego sąsiadką, i że czasem mnie podwoził. Przyznaje nawet, że zawiózł mnie do swojego domu na wsi, ale wyłącznie jako córkę przyjaciół rodziny.

Mówi:

Kładę dłoń na ławie przed sobą. Co za brednie.

Przewodniczący interweniuje:

Śmiechy milkną. W sali rozpraw znów jest cisza.



Miasteczko



Już dość gadania o tej historii.

Głosy nie znajdują spokoju.



Kolejny wyrok



25 listopada 2009 roku zostaje ogłoszony wyrok w dru­gim procesie. I znów skazujący.

Wysoki Sąd uznał, iż jeśli chodzi o przemoc seksualną, jej składnikiem jest nie tylko przemoc fizyczna sensu stricte, ale i zastraszenie psychologiczne, zapewniające współdziałanie ofiary, któ­ra dzięki niemu poddaje się aktom seksualnym. Patrząc od strony podmiotowej, wyznacznikiem popełnienia aktu przemocy seksualnej jest świa­domość i chęć popełnienia rzeczonego aktu prze­mocy i odmówienie prawa do wolności seksualnej osoby na ów akt się niegodzącej. Należy również zaznaczyć, że w tym konkretnym przypadku gru­powej przemocy seksualnej, akty seksualne nie miały miejsca w jednym kontekście czasowym, ale między poszczególnymi epizodami (z których każdy polegał na ponowieniu aktu przemocy wo­bec ofiary) upływał znaczny przedział czasu, który pozwala oddzielić od siebie poszczególne, wielo­krotnie powtarzane epizody, i uznać, iż przemoc miała w tym wypadku charakter ciągły.


Należy zatem uznać odpowiedzialność karną wszystkich oskarżonych, za wyjątkiem Vincenza Minnitiego, z paragrafu 609 punkt ósmy kodeksu karnego, gdyż ich działania w pełni wyczerpują wszystkie znamiona przestępstwa z rzeczonego paragrafu. Zwłaszcza że wszystkie epizody zrela­cjonowane przez ofiarę mają znamiona świadomej przemocy, polegającej bądź to na przymuszaniu psychicznym w braku zgody na spełnianie aktów seksualnych, bądź na przymuszaniu fizycznym, bądź pod groźbą przyszłej zemsty i naruszenia dobrego imienia.

Co do Minnitiego, odpowiada on za pojedynczy epizod przemocy seksualnej, do którego zastoso­wanie ma paragraf 609 punkt drugi kodeksu kar­nego i w związku z powyższym sprawa jego będzie rozpatrywana oddzielnie, z osobnego powództwa.

Należy tutaj zauważyć, że Sąd zupełnie inaczej podchodzi do innego przypadku pojedynczego aktu przemocy seksualnej, którego autorem jest Piccolo, jako że Piccolo odpowiada również za dwa inne epizody grupowej przemocy seksualnej, dla których przewidziane jest ściganie z urzędu.

Zgodnie z zasadą wymiaru sprawiedliwości, zawartą w artykule 27 Konstytucji (oskarżony uzna­wany jest za niewinnego do czasu prawomocnego wyroku) i z paragrafem 133 kodeksu karnego, dla oskarżonych Hanamana. Cianciego, Cutrupiego 1 Chinca orzeka się karę ośmiu lat pozbawienia wolności, zas dla oskarżonego Piccola karę osmm lat pozbawienia wolności plus dodatkowy rok pozbawienia wolności za dwa inne przestępstwa (odpowiednio osiem i cztery miesiące za gwałt grupowy i gwałt indywidualny).

Na koniec odstępuje się od czynności proce­sowych wobec Vincenza Minnitiego z powodu niemożności wszczęcia postępowania ze względu na błędy formalne powództwa.

Sędzia ławnik Luca Colitta
Przewodniczący składu sędziowskiego Fulvio Accurso

Trudne słowa. Paragrafy. Słowa oderwane od życia. Ale ja wiem jedno: to kolejny wyrok skazujący. Sąd znów mi uwierzył. Wiedziałam, że tak będzie, a jednak nie miałam nadziei.

Wszyscy wylądują w więzieniu. Adwokatka - jak to tylko ona potrafi po ogłoszeniu wyroku - uśmiecha się samymi oczami i mocno ściska moją dłoń.

Kiedy wychodzimy z budynku sądu, zapala papiero­sa. Przez kilka długich chwil stoimy razem na schodach i patrzymy na niebp.

Ach, zapomniałabym: sąd oskarżył o składanie fał­szywych zeznań również don Antonia i siostrę Mimmę.

Terenówka Rosalby mknie ulicą.

- Sąd już raz przyznał nam rację, pani mecenas. A ja nie mam jeszcze dość. Kiedy wozili mnie za miasto, kiedy zawsze mówiłam tak, kiedy nie miałam siły się zbuntować i myślałam, że takie jest moje przeznaczenie, nigdy nie zareagowałam, ale w pewnej chwili miałam tego dość. Mówienie „nie” nigdy nie męczy. Poczucie, że jest się wolnym, nigdy nie męczy.


Miasteczko

Przez nią nasze miasto ma fatalną opinię. Wszyscy się z nią solidaryzujemy, ale to my płacimy za tę historię.


Program ochrony świadków

Wszyscy jesteśmy w kuchni. Tata, mama, siostra i adwokatka. I ja. Siedzimy przy stole. Nikt nic nie mówi.

Wraca cisza.

Po doniesieniu, procesie, trzech wyrokach wciąż nie jestem wolna. Wciąż nie zaczęło się to nowe życie.

Nie.

Wyroki liczą się w sądach. W naszym mieście panuje inne prawo.

W naszych stronach robi dobrze ten, kto milczy. A ja nie milczałam.

Rodziny tych wszystkich, których posłałam do wię­zienia, mieszkają na mojej ulicy. Ulicy Garibaldiego. Trzydzieści, pięćdziesiąt, sto metrów ode mnie.

Pogróżki z każdym dniem przybierają na sile. Już nie wychodzimy z domu. Wszystko zgłaszamy karabi­nierom. Groźby śmierci. Obelgi. Zabitego psa. Krew na rozwieszonym praniu. Telefony.

Nie dają nam odetchnąć. To jest ich wyrok. To jest ich sprawiedliwość. Chcą nas wygnać z miasta. I to nie są tylko słowa. Kalabryjczycy niewiele mówią. Kalabryjczycy prawie w ogóle nie mówią.

Wszyscy spoglądają na mnie.

Kiedy tylko milknie, głos zabiera mama.

Adwokatka się nie sprzeciwia, ale jej twarz jest po­nura. Ja się nie odzywam.

Wszyscy czekają; chcą się dowiedzieć, co ja o tym myślę.

A ja? Co ja chcę zrobić? Ja bym się stąd natychmiast wyniosła. Wszystko jedno dokąd. Wyjechałabym. Ale z rodziną, nie sama. Skoro oni chcą zostać, zostaję i ja.

Zabieram głos.


Miasteczko


Głosy nareszcie milczą. Są tylko spojrzenia.

Anna Maria żyje pod strażą. Auto karabinierów z dwoma funkcjonariuszami stoi przed domem rodziny Scarfó aż do ósmej wieczorem. Przez całą noc radiowóz przejeżdża tędy co godzinę i zatrzymuje się na dziesięć minut. Anna, jej siostra i ich rodzice nie są już sami, kiedy wychodzą z domu.

Nie poruszają się pieszo. Nie chodzą w gęsto zalud­nione miejsca.

Mała społeczność San Martino zamyka się w sobie. Okiennice przesłaniają okna. Drzwi zamykają się na zamki.

Miasteczko przygląda się, ostrożne, zdumione, dziew­czynie z osobistą ochroną.


Ochrona

Kryształowe kieliszki w ładowni statku. Tak się żyje w moim domu. Jesteśmy jak kryształęwe kieliszki. Nieruchomi i drżący. Jedno przy drugim. I kiwamy się z każdą falą.

Adwokatka próbowała mnie przekonać aż do końca, ale cały czas podkreślała, że decyzja należy do mnie. Odmówiłam udziału w programie ochrony świadków. Komendant posterunku w San Martino pomógł mi złożyć doniesienie o stalkingu na sąsiadów, którzy mi grożą, na tych wszystkich, którzy chcą mnie wygnać z miasta. A adwokatka Rosalba wyjaśniła mi, że jest nowe prawo, które chroni kobiety i ogólnie ofiary zbyt uciążliwego prześladowania. Jestem pierwszą osobą we Włoszach, której zaproponowano program ochrony. Więc myślę sobie: powinnam się naprawdę bać.

Kładę się na łóżku i piszę.

Piszę do prezydenta Republiki, do karabinierów, do sędziego sądu w Palmi i proszę o pomoc dla siebie i swojej rodziny, bo nie chcemy wyjeżdżać z San Martino. Mamy prawo pozostać w mieście, w którym się urodziliśmy.

Proszę, żeby udzielono nam pomocy tutaj, w naszym mieście. W Kalabrii. Doniosłam o przestępstwie. Oni mnie wysłuchali. Więc niech mnie teraz nie opuszczają.

Piszę. Decyzja komendanta policji, by wydać ostrze żenie wobec sześciu osób - a wszystkie te osoby to krewni tych, których gazety nazywają „bandą” - to był ważny krok, i to precedensowy, bo jeśli tamci znów mi zagrożą i ja to zgłoszę, mogą zostać nawet aresztowani. Państwo zadziałało w mojej obronie.

A jednak ciągle się boję. A jednak nocą w moim do­mu trzęsą się drzwi, dzwoni telefon.

Moje życie i życie mojej rodziny jest w niebezpie­czeństwie.

Jest koniec lutego. Karabinierzy wezwali mnie pil­nie do siebie. Jadę na posterunek w Taurianova, gdzie od jakiegoś czasu urzęduje nowy komendant. To młody chłopak, z północy, z Emilia Romagna, ale dobrze zna Kalabrię. Zawsze jest surowy i bardzo zasadniczy, ale natychmiast bierze sobie do serca moją sprawę. Od razu przypada mi do gustu.

Kiedy mi to mówi, mam wrażenie, że to zdanie z fil­mu. Ale wiem, że to prawda. Wiem, że tak będzie.

Siedzę kilka minut w gabinecie kapitana, serce bije mi trochę za szybko.

W gabinecie kapitana, za wielkim, drewnianym biur­kiem są książki, ramki ze zdjęciami przedstawiającymi mężczyzn w mundurach, srebrne odznaki. Z daleka nie widzę dobrze. Jestem tak speszona, że nie potrafię nawet spojrzeć mu w oczy.

Wierzę mu.

Od lutego 2010 roku żyję pod strażą.


Miasteczko


Miasteczko wyrusza na marsz. Słychać kroki. Kroki szybkie, kroki drobne, kroki szurające i zdecydowane. Nikt się nie odzywa. Nikt ma potrzeby i nikt nie ma ochoty.

Miasteczko wychodzi na ulicę. Jest niedziela, 7 marca 2010 roku. Tysiąc osób, ponad połowa mieszkańców San Martino di Taurianova, i każdy ze światełkiem w dło­ni. Pochód otwiera transparent: „Przeciw przemocy”. Ale jest i drugi, który krzyczy: „Nie jesteśmy miastem kryminalistów”.

Anna Maria jest w domu. Nie na ulicy. Jej rodzina też siedzi w czterech ścianach.

Ten marsz milczenia jest dla niej. Ale jej tam nie ma.

Ten marsz milczenia jest dla miasta.

W telewizji mówili o San Martino. Na mały ryneczek w Gioia Tauro, nadmorskiej miejscowości najbliżej Tau- rianova, przyjechali dziennikarze z Rzymu i Turynu, z kamerami i ekipami, by opowiedzieć historię dziew­czyny żyjącej pod ochroną i miasteczka oskarżonego o stalking. „Pierwszy przypadek we Włoszech”, powta­rzają tytuły w gazetach.

A miasteczko? Miasteczko się buntuje.

I co zrobiło miasteczko?

Miasteczko wychodzi na ulicę ze światełkami w dło­ni, a Annę Marię zostawia w domu.



Jak równy z równym

Mam ochronę, ale nie wychodzę z domu. Nie mam po co wychodzić. Nie mam przyjaciół. Nie mam pracy. Dokąd miałabym się ruszyć? Od czasu do czasu myślę o morzu. Chętnie pojechałabym na plażę, zbliża się lato. Ale moje ciało... utyłam. Dwadzieścia albo trzydzieści kilo, już nawet nie liczę. Lekarze mówią, że to przez stres. Ja nie chcę widzieć, czuć, dotykać swojego ciała, więc źle je traktuję. Ignoruję. I upokarzam na nowo.

W końcu mija mi nawet ochota na wyjazd nad morze.

Przyjechali dziennikarze. Jeden nawet z Chi Pha visto0. Spotkałam się z nim, ale nie dałam się sfilmo­wać. Od czasu do czasu jadę po południu do adwokatki Rosalby pobawić się z Ugiem. Albo do cioci Tiziany w Taurianova.

Nawet jeśli chcę uciec, moja ucieczka sięga tylko do Taurianova i z powrotem.

Karabinierzy z ochrony zawsze są tuż. Widzę z okna pokoju dach ich samochodu. Ciągle się zmieniają. To mili chłopcy. Niektórzy wiedzą, dlaczego jestem w niebezpieczeństwie. Inni nie. Żaden nie zadaje pytań. Moja matka od czasu do czasu gotuje im obiad.

I to naprawdę tak się skończy?

Naprawdę to oni będą moimi jedynymi przyjaciółmi? Mówię o nich, tamtych z bandy. Dlaczego teraz, kiedy powinnam czuć się wolna, jestem odizolowana, żyję zamknięta w domu, naznaczona, skazana bez wyroku?

Teraz, kiedy wszyscy znają prawdę, jest gorzej. Jak­bym to ja zrobiła coś złego.

A więc, nawet jeśli tylko przelotnie, czasem zadaję sobie pytanie: co było lepsze? Odpowiedź zawsze jest taka sama. I natychmiastowa: lepsze jest to, lepiej jest teraz. Lepsze więzienie mojego własnego domu niż ich ciała, niż strach. To teraz też jest strach, ale tamten strach musiałam przeżuwać w milczeniu, razem z ziemią pól za miastem i z kurzem z dywaników ich samochodów.

Z tym dzisiejszym strachem mogę walczyć z odkrytą twarzą. Jak równy z równym. Prawie.

Ściągam muzykę na komórkę. Oglądam telewizję. Nie chce mi się nic robić.

Słucham piosenek z telefonu. A właściwie prawie zawsze tylko jednej piosenki:

Nie wystarczy wrzesień, by zapomnieć o morzu,

O słowach, które sobie powiedzieliśmy.

Nie jesteśmy miłostką, zwykłą letnią zabawą, która obiecuje połowiczną prawdę...

...czuję się, jakbym szła po linie zawieszonej wśród burzy,

Ja czekam na wybawcę, którym będziesz ty...”


Miasteczko


Transparent krzyczy: „Sprzeciwiamy się przemocy”. Marsz jest prośbą o dialog, solidarność, chrześcijańskie miłosierdzie. Ale marsz nie zajmuje stanowiska, nie broni, nie otwiera ramion, nie pyta o prawdę.

Miasteczko prosi o ciszę, o spokój, o szybkie zapo­mnienie.

Marsz nie zadaje sobie pytań. Nie szuka odpowiedzi.

Miasteczko czuje się urażone i mamrocze.

Oto ziarenka piasku, oto szepty w marszu milczenia.



Jestem Malanova

Nigdy nie patrzę w lustro. Nie jestem w stanie patrzeć na swoje ciało. Przez lata nie należało do mnie, ale do nich. Oni go używali. Z początku walczyłam. Za każdym kolejnym razem znajdowałam schronienie w plastikowej bańce. Ciało mogli sobie brać. Ja uciekałam, zawsze, za każdym razem. Uciekałam do własnego wnętrza, gdzie nie mogli mnie znaleźć. I uciekłam tak daleko, że się zgubiłam.

Nie umiałam już wyjść z tego pokrowca, który stwo­rzyłam dla siebie. Przed sobą widziałam tylko drogę usłaną szkłem i skorupami, a ja sama byłam bez butów, bez żadnej ochrony, bosa. Dokąd bym zaszła? Przez tyle lat stałam w miejscu i cierpiałam. A kiedy wresz­cie odebrałam im swoje ciało, odrzuciłam je. Zostałam z powłoką, której już nie rozpoznaję. Oto dlaczego nie jestem w stanie patrzeć na siebie w lustrze.

W tej historii brakuje dwóch rzeczy: mojego ciała ich twarzy. Próbowałam wiele razy, ale nie potrafię ich opisać. Nocami często o nich śnię. Ale nie są twarzami - są zapachem ziemi i pomarańczy, potu i papierosów. Śnią mi się głosy, odciski na ich dłoniach, kłujący za­rost. Ich skóra, która nie daje mi oddychać. Twarze nie są ważne. To mężczyźni jakich wielu. Ten w okularach, tamten łysy, ten znów kędzierzawy i z wąsami, tamten ze spojrzeniem zawsze wbitym w ziemię, z dużymi zę­bami, z suchymi wargami.

Są ludzie, którzy buntują się ze strachu i tacy, któ­rzy mają w sobie odwagę się zbuntować. Tacy, którzy odzyskują własne życie, bo nie mogą już dłużej, bo do­tknęli dna i przyszedł czas wypłynąć na powierzchnię. Są ludzie, którzy mają marzenia.

Ja nie przeżyłam własnego dorastania. Dałam się pożreć. Przez te lata straciłam poczucie upływu czasu. Moje dni stały się absolutnie jednakowe, a noce były nocami czuwania.

Kiedy powiedziałam dość, zrobiłam to z miłości do siostry. Siebie samej nie kochałam. Nigdy.

Oto jedyne, co mam sobie za złe.

Nigdy nie kochałam wystarczająco samej siebie.

Nikt mnie tego nie nauczył i nie potrafiłam się kochać.

W mojej głowie nie ma miłości, jest tylko zmęczone echo ich obelg. Nie dają mi spokoju. Jak te lodowe posta­cie z pierwszej nocy. Wysysają moje sny. Osłabiają mnie.

To słowo boli mnie najbardziej.

Dla swojego miasta jestem nosicielką nieszczęścia, istotą przeklętą, więc nikt mnie nie chce widzieć, wpu­ścić, zrozumieć. Łatwiej jest mnie odsunąć. Jakbym roznosiła zarazę. Jakbym mogła naruszyć ich tysiąc­letnią równowagę.

Nienawidzę tego słowa. Nienawidzę go całą sobą.

To przekleństwo. Starali się, żebym je usłyszała od pierwszego dnia, kiedy złożyłam doniesienie. Przez lata procesów.

Zostałam zgwałcona dwa razy. Po raz pierwszy przez bandę. Po raz drugi przez tych, którzy mnie odsunęli, przeklęli, którzy mi grozili, sprawiali, że czułam się brudna, niegodna, zła.

Moja własna ziemia nazwała mnie „Malanova”.

Brzmi jak nazwa gwiazdy. Gwiazdy, która przynosi zniszczenie i plagi. Gwiazdy, która wchłania światło i życie, która wysysa wszystko, nie zostawiając nic.

Myślę o tym i zaczynam drżeć.

Sama.

Wyobrażam sobie miejsce we wszechświecie i światło, które zostaje połknięte przez zmarszczkę nieba. Robi mi się zimno.

Tym jestem?

Chcę zdjąć z siebie to przekleństwo. Ten zły urok. To fatum. Chcę odzyskać wolność.

Chcę się nauczyć kochać siebie i wierzyć gwiazdom, tym spadającym, na które patrzysz wypowiadając ży­czenie. A jest na to tylko jeden sposób. Wyruszyć przed siebie z miejsca, w którym zatrzymał się człowiek rzuca­jący przekleństwo. Odejść z miasta, dla którego jestem nosicielką nieszczęścia.

Dlatego wypowiadam wyzwalające zaklęcie:


Miasteczko


Plac jest pusty. Tylko kościół wypełnia przestrzeń i wydaje się żywy. Powoli oddycha w leniwym rytmie dzwo­nów. Człowiek ubrany na czarno wyłania się z pasażu. Powłóczy nogami, nie patrzy na nikogo. Po chwili znika. A plac milczy dalej. Żółte światło przesyca atmosfera oczekiwania.

Do San Martino di Taurianova nie przyjeżdżają obcy. I nikt stąd nie wyjeżdża.

Miasteczko jest skamieniałe.


Epilog

Oto historia trzynastoletniej dziwki. Teraz wiecie już wszystko. No, prawie. Tak czy inaczej, wiecie dość, jeste­ście w stanie zrozumieć. Dotarliśmy do końca opowieści.

Jak widzieliście, cała moja historia dzieje się w San Martino. Plac z kościołem, kolej, ulice miasta. Wciąż zadaję sobie pytanie: ile ulic może mieć moje miasto? Pięćdziesiąt? Sto? Na pewno nie więcej. Wszystko dzie­je się tutaj, zawsze tutaj, wśród gajów mandarynko­wych i oliwnych. W miasteczku urodzonym i wrosłym w szorstki krajobraz. Nieopanowana, bujna przyroda i garść domów. W słońcu, które od maja zalewa pola i pali wszystko.

To właśnie jest Kalabria. Ziemia skrajnych sprzecz­ności. Ziemia, w której natura ludzi jest taka sama jak te pola: stwardniała, by bronić się przed przyrodą i drugim człowiekiem.

To ziemia wiatru i milczenia.

I ziemia honoru. Ale co to znaczy honor? Chodzi głównie o lęk przed jego utratą. Ale jeśli to honor kobie­ty, nie ma wielkiego znaczenia. Bardziej liczy się honor rodziny. To jego trzeba bronić. I honor miasta. Przede wszystkim liczy się milczenie.

Czuję się winna wobec mojej rodziny, że przeze mnie jest zmuszona wieść takie życie. Ale gdybym miała prze­żyć na nowo lata od dnia, kiedy doniosłam na tamtych, nie zmieniłabym niczego.

Nie mogę patrzeć na ojca, który siedzi w domu bez pracy i unika mojego widoku. Omijam wzrokiem mat­kę, która stara się go nie rozgniewać i usiłuje bronić mnie przed nim. Boli mnie serce, kiedy głaszczę siostrę i wiem, że chciałaby znaleźć sobie chłopaka jak wszyst­kie rówieśnice, ale musi siedzieć w domu.

Pogróżki zaczęły się w 2002 roku, zaraz po moim pierwszym doniesieniu. Osiem lat strachu i izolacji.

Z początku naprawdę myślałam, że to ja popełniam błąd. Ale to nieprawda. I nigdy nie zdołają mi tego wmówić.

Jest ze mną adwokatka Rosalba, są karabinierzy. Stawiłam czoła trzem procesom. A właściwie czterem. Teraz być może tamci złożą apelację i zacznie się piąty.

Odmówiłam udziału w programie ochrony świadków i od trzech miesięcy żyję pod ochroną. Nie wiem, jak długo to potrwa. Niełatwo jest tak żyć. Niełatwo jest powiada­miać, wyjaśniać, uzasadniać, zawsze i w każdej chwili.

Poruszam się wyłącznie po domu. Moje łóżko. Łóżko siostry. Kuchnia. Kuchenka. Łazienka. Ogródek. Psia buda. Moje łóżko.

Jestem wyłącznie przeszłością. I jestem tym już zmęczona. Chcę żyć przyszłością. Mam dwadzieścia cztery lata. Chcę kupić komputer i nauczyć się korzystać z Internetu. Chcę sobie kupić mały samochód, nawet używany, i pojechać szukać pracy w Taurianova, może w Gioia Tauro, albo, kto wie, może aż w Reggio.

Kiedy już będę miała pracę i pensję, znajdę sobie mieszkanie i ściągnę do siebie siostrę. Jeśli ojciec i ma­ma chcą zostać w San Martino, w porządku. Wystarczy, żeby ona ze mną wyjechała.

Patrzę na zdjęcie karabiniera w portfelu. To wycięte z gazety. I mam nadzieję, że niedługo zastąpię je praw­dziwym zdjęciem.

Wszyscy mi mówią, że byłam dzielna. Do domu przy­jeżdżali dziennikarze, ja sama jeździłam do telewizji. Wiem tylko to, że ja, laleczka, za szybko przestałam się bawić lalkami i pluszakami, że nigdy nie byłam dziew­czynką.

Teraz chcę zostać kobietą. Nie mogę im oddać i tego.

Wciąż myślę o słowach przewodniczącego sądu: „Nie zbliżyła się pani do mężczyzny dla samej radości bycia z kimś blisko?”

Nie wiem dobrze, co to znaczy, ale w głębi duszy jestem dziewicą. Nigdy nie zaznałam miłości. I właśnie o tym marzę. Marzę, by być kobietą i już nigdy się nie bać.


...Daleko od miasteczka


Jest wiosna 2010 roku. Po deszczowym tygodniu wyszło słońce. Pierwsze majowe słońce. Anna wychodzi z domu. Zawiadamia ochronę.

Karabinier za kierownicą zapala silnik.

Anna Maria spaceruje po plaży w Palmi. Jest wio­sna, ale jeszcze jest zimno. Za nią idą dwaj mężczyźni, dwie sylwetki nigdy zbyt bliskie, ale zawsze w pobliżu.

Anna Maria przystaje. Morze zmoczyło jej buty. Zdej­muje je. Spaceruje po piasku i bawi się z falami. Karabi­nierzy stoją w miejscu. Czekają na nią na końcu plaży.

Dziś Anna Maria nie chce myśleć o groźbach, o stra­chu, o domu, który stał się więzieniem. O swoim mieście. Michele Iannello parę dni temu wyszedł z więzienia. Odsiedział swoje. Wszystko wraca do normy. San Mar­tino chce już tylko zapomnieć.

Oni wrócą i znów będą mężami, narzeczonymi, oj­cami, braćmi.

A Anna?

Od miesięcy pyta samą siebie: Co mam teraz zrobić?

Nie wie. Tak trudno to wszystko zrozumieć. Oskar­żyła swoich oprawców, by odzyskać wolność, ale nie jest wolna. Zebrała się na odwagę. Ludzie jej uwierzyli. Ale to nie wystarczyło. Wciąż jest sama.

Anna jest bojowniczką. I teraz przyszedł czas na najtrudniejszą batalię.

Przez te trzy lata, podczas których przestała być dzieckiem, podczas których tamci władali jej życiem, miała w sobie wielką siłę i zdołała przetrwać. Teraz musi użyć tej siły, by zacząć naprawdę żyć.

Są historie, które należy opowiadać, chociaż zadają ból. Nikt nie ma ochoty ich czytać. Ale zostają spisane, by już nikt nie musiał ich przeżywać.

Anna Maria chce pozostać w swoim mieście, ze swoją rodziną, pod niebem Kalabrii.

Ta drobna kobieta opowiedziała swoją historię, bo nigdy nie przestała wierzyć w siebie i w swoją ojczyznę.

Anna Maria spaceruje po piasku, tutaj, w miejscu, gdzie ziemia staje się morzem, aż do zachodu słońca. W tę i z powrotem. Kiedy niebo połyka ostatni promień światła, zatrzymuje się. Otrzepuje stopy i zakłada buty.

Karabinierzy z ochrony są tuż za nią.

Anna uśmiecha się.

Karabinier nie rozumie, ale wsiada do samochodu z kolegą. Chwilę później wsiada również Anna Maria. Jest wieczór. Odjeżdżają. Kierunek: San Martino di Taurianova.

Anna rzuca wyzwanie ciemności i ogarnia spojrze­niem każdy dom, każdą ulicę, każdy kawałek nieba. Wyrywa je z miejsc, kradnie po kolei. Na pamiątkę. By nie zapomnieć. By mieć pewność, że kiedy wróci, rozpozna drogę. Pod koniec czerwca 2010 roku Anna Maria Scarfó godzi się zniknąć. Po ośmiu latach walki, po czterech procesach pogróżki nie ustały.

A ona, po raz drugi w życiu, decyduje się powiedzieć:

Tym razem mówi to swojemu miastu.

Nie wyzywa go do walki. Nie opiera się. Nie oskarża. Po prostuje porzuca. Najbardziej ekstremalny przejaw buntu i wolności.

Anna wyjeżdża z San Martino di Taurianova. Zostawia dom. Pokój z dwoma łóżkami. Pluszaki w piwnicy. Pola pełne mandarynek. Tory kolejowe. Jezusa na krzyżu i fi­gurkę Matki Boskiej. Niedokończony haft. Dianę, która już urosła, i Sissi pochowaną na polu za domem. Nowy kostium, którego nigdy nie założyła. Zostawia matkę. Ojca.

Próbuje zabrać ze sobą siostrę. Ale są „problemy techniczne”, jak mówią urzędnicy. Być może uda się ją ściągnąć. Póki co wyjeżdża sama. I ten wyjazd budzi w niej największy strach, bo będzie sama, daleko od wszystkiego, co przez dwadzieścia cztery lata było jej życiem, jej domem, jej rodziną.

- Nie uciekam. Wyjeżdżam, żeby wrócić... kiedy będę silniejsza. Nie poddaję się - powtarza matce. Samochód karabinierów już czeka przed domem.

Aurora ją całuje. W czoło. Mąż stoi w progu domu i milczy. Siostra Anny siedzi zamknięta w pokoju. Zza szyby widać tylko profil, smutno zwieszoną głowę.

Piętnastego lipca 2010 roku Anna Maria Scarfó opuszcza San Martino di Taurianova.



Posłowie

Ta książka, relacjonująca prawdziwą historię, powstała na podstawie opowieści Anny Marii Scarfó. To jest jej prawda; prawda, którą przedstawiła w sądzie.

Domenico Cucinotta, Michele Iannello, Domenico Iannello, Domenico Cutrupi, Serafino Trinci i Vincenzo La Torre zostali skazani za wielokrotne gwałty na jej osobie. Wyrok się uprawomocnił.

Antonio Cutrupi, Maurizio Hanaman, Giuseppe Chirico, Fabio Piccolo, Antonio Cianci i Vincenzo Minniti zostali osądzeni przez sąd pierwszej instancji i do czasu rozpa­trzenia apelacji w świetle prawa są niewinni.

Wszystkie pogróżki, opisane we fragmentach zatytu­łowanych „Miasteczko” zostały zgłoszone karabinierom przez Annę Marię lub jej rodzinę i w ich kwestii zajął stanowisko sędzia pokoju, wydając wyroki skazujące za prześladowanie Anny Marii Scarfó. Wyroki te były pod­stawą dla komendanta głównego policji Reggio Calabria do wydania sześciu ostrzeżeń pod adresem osób nękają­cych Annę Marię, a także dla państwowej administracji do zapewnienia jej ochrony. Wszystko to możliwe było dzięki nowemu prawu przeciwko stalkingowi.

Zaznaczam, że San Martino di Taurianova nie jest miastem przestępców. Każdy obywatel odpowiada przed własnym sumieniem za to, jakim sąsiadem był dla Anny Marii Scarfó przez te jedenaście lat.

Cristina Zagaria



Podziękowania

Dziękuję wszystkim karabinierom, którzy nieustannie mnie strzegą i dzięki którym na nowo poczułam, czym są Święta, urodziny, normalne życie. Są moimi aniołami stró­żami. Dziękuję siostrze i rodzicom, którzy stali przy mnie, choć ich własne życie stało się koszmarem. Dziękuję też Pani Mecenas Rosalbie Sciarrone.

Anna Maria Scarfó

Dziękuję Annalisie Maroni, która jako pierwsza, na moim blogu, opowiedziała mi o Annie: to ona poprosiła, by ta historia nie została zapomniana, choć nie wyobrażała sobie, że wyjdzie z tego książka: ta książka. Dziękuję Rosal­bie Sciarrone, która poświęciła mi czas i uwagę i pomogła zrekonstruować sprawę Anny Marii.

Szczególnie gorąco dziękuję karabinierom z kompanii w Taurianoua, przede wszystkim za ich codzienny trud, a po drugie za dyspozycyjność i pomoc podczas zbierania materia­łów. Dziękuję też karabinierom z sekcji ochrony w Neapolu.

Dziękuję rodzicom i siostrze Anny Marii za to, że ugościli mnie w swoim domu.

Dziękuję Marii Paoli Romeo, która z miejsca uwierzyła w Annę, i Enricowi Racce. Dziękuję Simonie Mammano, Robertowi Papie i Walterowi Molino za pierwsze czytanie. Dziękuję Caterinie Dal Molin, Barbarze Natali, Caterinie Terribilie, Patrizii Rinaldi, Federice Faini (każda z was wie, za co). Dziękuję jedenastemu kwietnia. Dziękuję Fabiovi Esposito (za zdjęcie). Dziękuję przyjaciołom z Isola (każde­mu z was w sposób szczególny), którzy nawet o tym nie wie­dząc, zapewnili mi spokój potrzebny do pisania. Dziękuję też Clelii i Francescowi: to im dedykuję tę książkę, to im zawdzięczam wszystko.

Cristina Zagaria



Centrum Praw Kobiet powstało w 1994 roku i jest organizacją pożytku publicznego, której misją jest działanie na rzecz przeciwdziałania przemocy i dyskryminacji ze względu na płeć oraz równouprawnienia kobiet i mężczyzn w życiu publicznym oraz w rodzinie. W naszym działaniu kierujemy się przekonaniem, że prawa kobiet są nie­ zbywalną, integralną i niepodzielną częścią fundamentalnych praw człowieka i podstawowych wolności, a przemoc wobec kobiet niezależnie od tego czy sprawcą jest osoba prywatna, grupa społeczna czy państwo, stanowi naru­szanie praw człowieka.

Realizując misję Fundacji łączymy monitorowanie ustawodawstwa i instytucji sto­sujących prawo z działalnością edukacyjną (szkolenia, wydawanie poradników, ulotek, raportów, pisma „Prawo i Płeć” z udzielaniem pomocy i wsparcia indywidualnym ko­bietom. Ważnym elementem działalności Fundacji są również działania na rzecz zmian legislacyjnych oraz prowadzenie kampanii mających na celu uwrażliwianie różnych grup społecznych na temat problematyki przemocy wobec kobiet i dyskryminacji ze względu na płeć.

Fundacja Centrum Praw Kobiet oferuje:

Szukasz pomocy, skontaktuj się z nami:

ul. Wilcza 60, lok. 19, 00-679 Warszawa tel./fax: (22) 622 25 17; (22)652 01 17 e-mail: temida@cpk.org.pl www.cpk.org.pl; www.cpk.org.pl/finanse

Telefon zaufania:

(22) 621 35 37 (w czwartki od 10 do 16 dyżur prawny)

Całodobowy telefon interwencyjny dla kobiet ofiar przemocy 600 070 717

porady.prawne@cpk.org.pl

porady.psychologiczne@cpk.org.pl

Pomoc możesz uzyskać również w oddziałach Fundacji w Gdańsku tel. (58) 341 79 15, Łodzi tel. (58) 341 79 15 oraz we Wrocławiu tel. (71) 358 08 74

Chcesz wesprzeć nasze działania:

Każda forma wsparcia jest cenna. Możesz nas wesprzeć finansowo: przekazując darowiznę albo odpisując 1% od podatku. Jeśli prowadzisz firmę lub działalność gospodarczą, możesz także odpisać od podatku kwotę przekazanej nam darowizny. Możesz podarować nam sprzęt, meble, których nie potrzebujesz, pomóc nam znaleźć lokal na rozszerzenie naszej działalno­ści albo po prostu dołączyć do grona osób wspierających nas swoją nieodpłatną pracą. Numer KRS: (XXX) 188668; numer NIP 5251450105; numer konta: 59 1020 1156 0000 7102 0059 9241

Dzięki Wam Fundacja będzie mogła pomóc wielu potrzebującym kobietom!

Fundacja Feminoteka działa od 2005 roku na rzecz likwidacji dyskryminacji ze względu na płeć we wszystkich sferach życia społecznego, publicznego i kulturalnego. Przeciwdziałanie przemocy wobec kobiet i dziewcząt jest dla nas jednym z priorytetowych działań. Realizujemy projekty dotyczące przeciw działania przemocy zarówno w mieście, jak i na wsi, w szkole i w pracy. Prowadzimy szkolenia, warsztaty, spotkania, dyskusje, wydajemy książki i publikacje. Prowadzimy telefon interwencyjny dla kobiet doświadczających przemocy (731 731 551 czynny we wtorki, środy i czwartki w godz. 13.00-19.00) oraz udzielamy bez­płatnych porad prawnych i psychologicznych. Feminoteka prowadzi antyprze- mocowe warsztaty profilaktyczne WenDo - samoobrona i asertywność dla ko­biet i dziewcząt oraz warsztaty antyprzemocowe dla chłopców. Wydawane są ulotki, plakaty, publikacje skierowane zarów no do ofiar przemocy, publikacje profilaktyczne dla młodzieży , jak również antyprzemocowe materiały skierowane do mężczyzn i chłopców. Przedstawicielki fundacji to ekspertki równościowe i antyprzemocowe, trenerki WenDo, trenerki z obszaru prawa człowieka. Uczest­niczą w konferencjach, debatach, spotkaniach poświęconych sytuacji kobiet w Polsce, angażują w działania innych organizacji i instytucji w tym obszarze, jako ekspertki i trenerki uczestniczyły w licznych projektach i szkoleniach. Jesteśmy wszędzie tam, gdzie prawa kobiet są łamane, www.feminoteka.pl

Feminoteka jest organizacją pożytku publicznego:

1% na Feminotekę to 100% rów ności

Pamiętaj o nas przy rozliczaniu podatku PFT: KRS 0000242885

0 Potrawa kuchni sycylijskiej: smażone na głębokim tłuszczu ry­żowe kulki w panierce z różnego rodzaju nadzieniem (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

0 Kalabryjczycy posługują się lokalnym dialektem, mocno róż­niącym się od oficjalnego włoskiego.

0 Taniec osła. Tradycyjny element festynu w San Martino di Tau- rianova: taniec figury osła przystrojonej fajerwerkami.

0 Głupi osiołek nigdzie nie pójdzie.

0 Program kanału Rai Tre o osobach zaginionych, odpowiednik naszego Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
def, p usz201006, Anna Maria Ziółkowska
czrwone gitary Anna Maria
Anna Maria
Bł Anna Maria Taigi
8 ANNA MARIA do

więcej podobnych podstron