Zhou Wei Hui Szanghajska kochanka 01 Szanghajska kochanka


1

Spotkanie z kochankiem

Cóż, szeroki świat żyje w tempie wzniosłych spraw

Cudownych krajobrazów do odkrycia

Ale teraz chcę jednego od życia

Znaleźć sobie nowego kochanka!

Joni Mitchell

Na imię m a m Nikki, ale przyjaciele mówią do mnie Coco,

na cześć Coco Chanel, francuskiej damy, która dożyła dziewięćdziesiątki. Na liście moich idoli jest druga, zaraz po Henrym Millerze. Codziennie rano, kiedy otwieram oczy, zastanawiam się, co mogę zrobić, żeby zyskać sławę. Moją ambicją, prawie raison d’etre, stało się zabłysnąć nad miastem niczym fajerwerk.

Ma to wiele wspólnego z życiem w miejscu takim jak Szanghaj. Nad miastem wisi szara mgła, zmieszana z ustawicznymi plotkami i atmosferą przekonania o własnej wyższości, pozosta łością z czasów shili yangchang, zagranicznych koncesji. Ten klimat przekonania o własnym pierwszorzędnym znaczeniu działa też na mnie: jednocześnie kocham go i nienawidzę.

W każdym razie mam dwadzieścia pięć lat i w zeszłym roku

opublikowałam zbiór opowiadań, które nie przyniosły żadnych

pieniędzy, ale zwróciły na mnie uwagę (czytelnicy przysyłają mi

listy, do których dołączają erotyczne zdjęcia). Trzy miesiące te-

mu rzuciłam pracę dziennikarki w czasopiśmie i teraz jestem kelnerką w minispódniczce, odsłaniającą nogi w knajpie, która nazywa się Zielony Badyl.

Był taki wysoki, przystojny chłopak, stały bywalec Zielonego

Badyla, który przesiadywał tu godzinami, pijąc kawę i czytając

książkę. Lubiłam obserwować zmiany wyrazu jego twarzy, śledzić każdy jego ruch. Chyba wiedział, że mu się przyglądam, ale nigdy nie powiedział ani słowa.

To znaczy do dnia, w którym dał mi karteczkę z napisem

„Kocham cię” oraz swoim nazwiskiem i adresem.

Urodzony w Roku Zająca i rok ode mnie młodszy, po prostu

mnie oczarował. Trudno powiedzieć, co sprawiło, że wydał mi

się tak pociągający, lecz jakoś wiązało się to z jego zmęczeniem

życiem i pragnieniem miłości.

Zewnętrznie stanowimy dwa kompletnie różne typy. Ja, pełna

energii i ambicji, widzę świat jako pachnący owoc, który tylko

czeka, żeby go zjeść. On, zamknięty w sobie i romantyczny, ma

świat za ciastko przybrane arszenikiem; powoli zatruwa się każdym kolejnym kęsem. A jednak te odmienności tylko wzmogły nasze wzajemne przyciąganie, na podobieństwo przyciągania nie-rozdzielnych, choć przeciwnych, biegunów magnesu. Błyskawicznie się w sobie zakochaliśmy.

Niedługo po tym, jak się poznaliśmy, opowiedział mi o rodzinnej tajemnicy. Jego matka mieszkała w małym miasteczku w Hiszpanii z mężczyzną stamtąd; prowadzili chińską restaurację. Wygląda na to, że w Hiszpanii można zrobić niezłe pieniądze, sprzedając homary i pierożki wonton.

Ojciec zaś umarł młodo i niespodziewanie właśnie w Hiszpanii,

niespełna miesiąc po przyjeździe; chciał odwiedzić żonę. Świadectwo zgonu informowało: „zawał mięśnia sercowego”, prochy ojca zostały przesłane do domu odrzutowcem firmy McDonnell Douglas. Tiantian wciąż pamiętał ten słoneczny dzień i płacz swojej drobniutkiej babki, matki ojca; łzy strumieniem płynęły po jej pomarszczonej twarzy, jak woda cieknąca z mokrej szmaty.

— Babka była przekonana, że to morderstwo. Mój tata nie

chorował na serce. Powiedziała, że matka go zabiła. Że miała

tam innego mężczyznę i razem to uknuli. — Wpatrując się we mnie z dziwnym wyrazem twarzy, Tiantian zapytał: — Wyobrażasz sobie? Do tej pory nie umiem tego rozgryźć. Może babka miała rację. W każdym razie matka co roku przysyła mi mnóstwo pieniędzy na życie.

Przyglądał mi się w milczeniu. Jego dziwna historia z miejsca

przykuła moją uwagę, bo pociągają mnie tragedia i intryga. Kiedy studiowałam filologię chińską na szanghajskim Uniwersytecie Fudan, chciałam zostać autorką podniecających thrillerów; „zły omen”, „spisek”, sztylet”, „żądza”, „trucizna”, „szaleństwo”

i „blask księżyca”, wszystkie te słowa ochoczo pojawiały się

w mojej głowie. Czule patrząc w delikatną piękną twarz Tiantiana, zrozumiałam, co tkwi u źródła jego smutku.

— Cień śmierci blednie powoli, z upływem czasu. Między

twoją teraźniejszością a gruzami przeszłości będzie najwyżej

cienka szklana ściana — powiedziałam.

Oczy mu zwilgotniały, mocno zacisnął dłonie.

— Ale znalazłem ciebie i postanowiłem w ciebie uwierzyć — stwierdził. — Nie zostawaj ze mną tylko z ciekawości, lecz nie zostawiaj mnie tak od razu.

Przeprowadziłam się do Tiantiana, do dużego, trzypokojowego

mieszkania na zachodnich obrzeżach miasta. Pokój dzienny urządził skromnie i wygodnie; była w nim rozkładana sofa z IKEA i straussowskie pianino. Nad instrumentem wisiał autoportret Tiantiana, na którym jego głowa wyglądała tak, jakby właśnie wyszedł z basenu.

Szczerze mówiąc, dzielnica niezbyt mi się podobała. Prawie

wszystkie ulice dziurawe, po obu stronach obrzeżone stłoczonymi, nędznymi domami, obłażącymi billboardami i cuchnącymi stosami śmieci. Budka telefoniczna w czasie deszczu przeciekała jak Titanic. Patrząc przez okno, nie widziałam żadnego zielonego drzewa, żadnego elegancko ubranego człowieka, nawet skrawka

czystego nieba. Jakby nie dało się stamtąd zobaczyć przyszłości.

Tiantian zawsze mówił, że przyszłość to pułapka zastawiona

w ludzkiej głowie.

Po śmierci ojca Tiantian na pewien czas stracił mowę. Wtedy,

w pierwszej klasie, rzucił liceum. Samotne dzieciństwo zdążyło

zmienić go w nihilistę. Awersja do świata zewnętrznego sprawiała, że połowę życia spędzał w łóżku, czytając, oglądając filmy na wideo, paląc, dumając nad przewagą życia nad śmiercią i ducha nad ciałem, dzwoniąc pod 0700, grając w komputerowe gry, śpiąc. Przez resztę czasu malował, chodził ze mną na spacery, jadł, robił zakupy, myszkował po księgarniach i sklepach z płytami, przesiadywał w kawiarniach albo chodził do banku. Kiedy potrzebował pieniędzy, szedł na pocztę i w ślicznych niebieskich kopertach wysyłał listy do matki.

Babkę odwiedzał rzadko. Wyprowadził się z jej domu, kiedy

życie tam zmieniło się w koszmar. Babka popadła w kompletny

obłęd, związany z „morderstwem” w Hiszpanii. Serce miała złamane, twarz pooraną i straciła ducha, ale nie umarła. Wciąż mieszka w zbudowanym na zachodnią modłę domu w mieście, zamroczona gniewem, przeklinając swój los i synową.

Sobota. Bezchmurnie. Przyjemne ciepło w mieszkaniu. Budzę

się dokładnie o wpół do dziewiątej, a obok mnie otwiera oczy

Tiantian. Patrzymy na siebie przez chwilę, a potem w milczeniu

zaczynamy się całować. Nasze wczesnoporanne pocałunki są

czułe, tkliwe i gładkie jak rybki trzepoczące w wodzie. To obowiązkowy początek naszego dnia — i jedyna droga wyrażania seksualnych emocji.

Tiantian po prostu nie poradził sobie z seksem. Nie jestem

pewna, czy miało to związek z tragedią, która wywołała jego

problemy psychiczne, ale pamiętam pierwszy raz, kiedy byliśmy

w łóżku. Gdy odkryłam, że jest impotentem, byłam zdruzgotana

do tego stopnia, że nie wiedziałam, czy potrafię z nim zostać.

Od czasów college’u uważałam seks za podstawową potrzebę

(chociaż zdążyłam już zmienić zdanie na ten temat).

Niezdolny wejść we mnie, patrzył oniemiały, a całe ciało pokryte miał zimnym potem. Pierwszy raz z dziewczyną w swoim dwudziestoparoletnim życiu.

W męskim świecie zdolność uprawiania seksu jest ważna jak

samo życie, każde jej ograniczenie to nieznośny ból. Płakał, ja też. Przez resztę nocy całowaliśmy się, dotykaliśmy i szeptaliśmy do siebie. Wkrótce nauczyłam się uwielbiać jego słodkie poca łunki i delikatny dotyk. Pocałunki czubkiem języka przypominają roztopione lody. To on nauczy! mnie, że pocałunek ma własną duszę i barwę.

Dobry, kochający i ufny jak delfin; te cechy jego charakteru zawładnęły moim dzikim sercem. To, czego nie mógł mi dać — ostre krzyki czy wybuchy przyjemności, seksualna duma czy orgazm — straciło znaczenie.

W Nieznośnej lekkości bytu Milan Kundera podaje klasyczną de-finhcję miłości: „(…) kochać się z kobietą i spać z nią to dwie namiętności

nie tylko różne, ale prawie przeciwstawne. Miłość nie wyraża

się w pragnieniu spółkowania (to pragnienie dotyczy przecież

niezliczonej ilości kobiet), ale w pragnieniu wspólnego snu (to

pragnienie dotyczy tylko jednej jedynej kobiety)”*.

Na początku czasu, który spędziłam z Tiantianem, nie miałam

pojęcia, że sama tego doświadczę, dopóki seria zdarzeń i pojawienie się innego mężczyzny nie dały mi szansy na zrozumienie tej sprawy.

Wstaliśmy o dziewiątej i kiedy paliłam swojego pierwszego

papierosa Mild Seven, Tiantian wszedł do wielkiej wanny.

W maleńkiej kuchence przygotowałam kukurydziane congee**, jajka i mleko. Z tym złotym słońcem za oknem letnie poranki

zawsze wydawały się poetyczne jak płynny miód. Czułam się

zupełnie odprężona, nasłuchiwałam dźwięku lejącej się w łazience wody.

— Pójdziesz ze mną do Zielonego Badyla? — zapytałam,

zanosząc dużą szklankę mleka do łazienki zasnutej kłębami

pary.

Tiantian miał zamknięte oczy i ziewnął szeroko jak ryba.

— Coco, mam pomysł — powiedział cichym głosem.

— Jaki? — podałam mu mleko, ale nie wziął go do ręki,

tylko pochylił się w przód i pociągnął łyczek.

— Czemu nie rzucisz tej pracy w kawiarni?

— I co miałabym potem robić?

— Mamy dość pieniędzy, żeby nie pracować. Mogłabyś napisać powieść.

* Przekład A. Holland.

** Rodzaj rzadkiego kleiku.

Okazaio się, że rozważał ten pomysł od jakiegoś czasu; chciał, żebym napisała powieść, która szturmem podbije literacki świat.

— W księgarniach nie ma teraz nic wartego przeczytania, same czcze historie — oznajmił.

— Dobrze — stwierdziłam — ale nie tak zaraz. Muszę jeszcze

trochę popracować. W kawiarniach czasami spotyka się interesujących ludzi.

— Jak chcesz — wymamrotał.

To było jego ulubione wyrażenie, oznaczające, że usłyszał,

przyjął stwierdzenie do wiadomości i nie ma nic więcej do dodania.

Zjedliśmy razem śniadanie, a potem ubrałam się, zrobiłam

makijaż i kręciłam się po pokoju, aż wreszcie znalazłam moją

ulubioną torebkę w lamparcie cętki. Tiantian siedział na sofie

z książką w ręce, podniósł wzrok, kiedy wychodziłam.

— Zadzwonię — powiedział.

Oto miasto w godzinie szczytu. Wszelkie rodzaje pojazdów.

Piesi, wszystkie ich niewidzialne pragnienia i niezliczone sekrety

mieszają się w jeden strumień jak wartkie potoki, wpadające

w głęboki wąwóz. Słońce oświetla ulice obramowane z obu stron

drapaczami chmur — szaleńczymi tworami ludzkości — wznoszącymi się między niebem a ziemią. Szczególiki codziennego życia przypominają kurz zawieszony w powietrzu. Tworzą monotonną melodię naszego materialistycznego wieku.

2

Współczesna metropolia

Widziałem drapacze chmur, znikające w zawierusze śnieżnych płatków. Widziałem je wynurzające się w ten sam widmowy sposób jak

wtedy, gdy wyszedłem. Widziałem światła prześlizgujące się między

ich żebrowaniami. Widziałem całe miasto rozpostarte od Harlemu po

Battery, ulice zapchane przez radośnie spieszące się mrówki, pustoszejące kina. Niejasno myślałem o tym, co, do licha, stało się z moją

żoną.

Henry Miller

Było popołudnie, wpół do czwartej, i Zielony Badyl opustoszał. Promień słońca przedarł się przez liście drzewa parasolo-wego”, unosiły się w nim drobinki kurzu. Nad czasopismami i jazzową muzyką z głośników wisiał dziwny całun, jakby były pozostałościami z lat trzydziestych.

Stałam za barem i nie miałam nic do roboty. Kiedy interes

się nie kręci, zawsze jest nudno.

Stary Yang, kierownik obsługi, uciął sobie drzemkę w pokoju

na zapleczu. Był zaufanym krewnym szefa i koczował tam dniem

i nocą, rządząc nami i pieniędzmi.

* Łac. Firmiana simplex, brak polskiej nazwy, powyższa stanowi dosłowny przekład z ang.

Mój współpracownik Pająk wykorzystał przerwę, żeby wyskoczyć do komputerowej firmy na rogu, w poszukiwaniu tanich części. Był trudnym nastolatkiem, który myślał tylko o jednym.

Chciał zostać superhakerem. Można by go nazwać niepełnym

magistrem, bo mimo IQ 150 nie skończył studiów informatycznych na Uniwersytecie Fudan. Wywalili go, gdyż ciągle włamywał się na stronę Shanghai Online, żeby podprowadzać numery kont i surfować po sieci na ich koszt.

No i proszę, teraz oboje, obiecująca dziennikarka i znany komputerowy kiler, pracowaliśmy w kawiarni. Nie da się zaprzeczyć, że to jedna z pomniejszych ironii losu. W niewłaściwym miejscu, w niewłaściwych rolach, ale zjednoczeni w przywiązaniu do marzeń młodości. Nasze ciała straciły już blask, naszym umysłom nie dało się już pomóc.

Zaczęłam układać pachnące białe lilie w dużym dzbanku z wodą. To wrażenie delikatności, gdy palcami dotykałam kuszących białych płatków! Moja miłość do kwiatów jest typowo kobieca, ale mam też pewność, że któregoś dnia spojrzę w lustro i porównam swoją twarz do trującej rośliny. A moja szokująca, best-sellerowa powieść odsłoni całą prawdę o rodzaju ludzkim: brutalność, styl, żądza, radość, a potem zagadka, maszyny, władza i śmierć.

Stary telefon z obrotową tarczą zabrzęczał świdrująco. Tiantian. Prawie codziennie dzwonił mniej więcej o tej porze, dokładnie wtedy, kiedy oboje zaczynaliśmy czuć się zmęczeni swoim otoczeniem.

— Ta sama godzina, to samo miejsce, będę czekał, żeby zjeść

z tobą kolację — powiedział nagląco, jakby to było coś ważnego.

O zmierzchu zdjęłam służbową minispódniczkę i krótki, chiński jedwabny żakiet i przebrałam się w mocno dopasowaną bluzkę oraz spodnie. Ściskając w ręku torebkę, lekkim krokiem wyszłam z kawiarni. Właśnie zapaliły się barwne uliczne latarnie, a fluorescencyjne światła sklepów migotały jak złote okruchy.

Szłam ulicą, wmieszałam się między tysiące ludzi i pojazdów

kursujących tam i z powrotem, niczym w Drogę Mleczną błyszczącą tu, na ziemi. Nadszedł najbardziej podniecający moment miejskiego dnia.

Cotton Club mieści się na rogu Huaihai i Fuxing, odpowiednika nowojorskiej Piątej Alei albo Pól Elizejskich w Paryżu.

Ten piętrowy francuski budynek wyróżnia się z daleka. Ci,

którzy tu przychodzą, to albo laowai — cudzoziemcy — z błyskiem lubieżności w oczach, albo smukłe, seksowne azjatyckie piękności. Migotliwy niebieski neon wygląda dokładnie tak, jak Henry Miller opisał syfilityczny wrzód. Chodziliśmy tam z Tiantianem dlatego, że bawiło nas to porównanie (poza napisaniem Zwrotnika Raka Henry Miller żył osiemdziesiąt dziewięć lat i był pięciokrotnie żonaty, a ja zawsze uważałam go za duchowego ojca).

Pchnęłam drzwi, rozejrzałam się dookoła i zobaczyłam Tiantiana kiwającego do mnie z kąta. Zaskoczyło mnie jednak, że obok siedziała modnie ubrana dziewczyna, najwyraźniej w peruce… i to z tych rzucających się w oczy, i w lśniącym czarnym topie bez pleców. Drobną twarz miała pokrytą złotym i srebrnym pudrem, jak gdyby właśnie przyleciała z jakiejś niezwykle oddalonej planety.

— To Madonna, chodziliśmy razem do podstawówki — oznajmił Tiantian. Być może uważając, że to nie wystarczy, dodał: — Ostatnio była też moim jedynym przyjacielem w Szanghaju.

— Potem przedstawił mnie: — To Nikki, moja dziewczyna

— i całkiem nieświadomie ujął moją rękę i położył ją sobie na

kolanie.

Kiwnęłyśmy głowami i wymieniłyśmy uśmiechy, ponieważ to,

że obie jesteśmy przyjaciółkami Tiantiana, delikatnego jak motylek, z miejsca wzbudziło w nas gotowość, by się polubić i zaufać sobie. A jednak jej pierwsze słowa zupełnie mnie zaskoczyły.

— Tiantian tak często opowiadał o tobie przez telefon. Zawsze mówi godzinami. Tak bardzo cię uwielbia, że robię się zazdrosna. — Roześmiała się, nisko i ochryple niczym aktorka w jednym z tych starych hollywoodzkich filmów.

Zerknęłam na Tiantiana, który starał się wyglądać tak, jakby

niczego podobnego nie robił.

— Lubi poplotkować przez telefon. Za to, co miesięcznie wydaje na rachunki, można by kupić trzydziestojednocalowy telewizor — stwierdziłam bezmyślnie i natychmiast zdałam sobie sprawę, że widzieć wszystko w kontekście pieniędzy jest w bardzo złym guście.

— Słyszałam, że jesteś pisarką — powiedziała Madonna.

— Cóż, minęło już trochę czasu, odkąd coś napisałam. Właściwie… tak naprawdę nie mogę uznać się za pisarkę. — Czułam się trochę zawstydzona; sama chęć, żeby zostać pisarzem, nie wystarczy.

Tiantian wszedł mi w słowo.

— O, Coco opublikowała już zbiór opowiadań. Bezbłędny.

Jest taka spostrzegawcza. Będzie bardzo popularna — oświadczył

spokojnie, bez śladu pochlebstwa w głosie.

— Teraz pracuję jako kelnerka — stwierdziłam rzeczowo.

— A ty? Wyglądasz na aktorkę.

— Tiantian ci nie powiedział? — Rzuciła mi krótkie, kpiące

spojrzenie, próbując odgadnąć, jak zareaguję. — Byłam mami, burdelmamą w Kantonie, wyszłam za mąż, a potem mój staruszek się przekręcił i zostawił kupę pieniędzy, więc teraz się bawię.

Skinęłam, z pozoru spokojna, podczas gdy w umyśle wyskoczył mi wykrzyknik. Dokładnie przede mną siedziała prawdziwa bogata wdowa! I teraz wiedziałam, skąd się wzięła ta powierzchowność kurtyzany i niepokojąco bystre oczy, od razu narzucające myśl o bohaterce, która zbłądziła.

Kiedy przyniesiono zamówione przez Tiantiana jedzenie — jeden po drugim wszystkie moje szanghajskie przysmaki — na chwilę przerwaliśmy rozmowę.

— Jeżeli wolałabyś coś innego, to powiedz — zwrócił się do

Madonny.

Kiwnęła głową.

— Właściwie m a m bardzo mały żołądek — powiedziała,

składając dłonie w kształt kuli. — Wieczór to początek mojego dnia, więc kiedy większość je kolację, ja mam śniadanie.

Nie jem dużo. To popieprzone życie zmieniło mi ciało w wysypisko śmieci.

— Podoba mi się to wysypisko — stwierdził Tiantian.

Przyglądałam się jej podczas jedzenia. Miała twarz z rodzaju

tych, które mogą należeć tylko do kobiet prowadzących życie

warte opowiedzenia.

— Wpadnijcie do mnie, kiedy będziecie mieli czas. Traficie na śpiewy, tańce, grę w karty, picie i na wszelkiego rodzaju dziwaków. Właśnie urządziłam na nowo mieszkanie. Wydałam pół miliona hongkońskich dolarów na samo oświetlenie i nagłośnienie. Więcej, kurwa, niż niektóre nocne kluby w Szanghaju — oznajmiła bez śladu samozadowolenia.

Zadzwoniła komórka. Madonna wyjęła telefon z torebki

i zmieniła głos na zmysłowy, seksowny.

— Gdzie? Założę się, że u starego Wu. Któregoś dnia ze—

mrzesz przy stoliku do madżonga. Teraz jem z przyjaciółmi.

Zdzwonimy się znowu o północy, dobrze? — Kusiła z błyskiem

w oczach.

— Mój nowy facet — odłożyła telefon. — Zwariowany malarz. Poznam was, kiedy się znowu spotkamy. W dzisiejszych czasach chłopcy wiedzą, jak czarować dziewczynę. Właśnie przysiągł, że umrze w moim łóżku. — Znowu zaczęła się śmiać. — Nieważne, czy to prawda, ale wystarczy, bym była

szczęśliwa.

Tiantian czytał popołudniówkę „Nowy Lud” i nie zwrócił na

nią uwagi. Ta gazeta, którą czyta, żeby przypomnieć sobie, że

wciąż jeszcze tu mieszka, to jedyna rzecz wiążąca go z codziennym życiem Szanghaju. A ja przy bezpośredniej Madonnie zaczynałam się czuć, jakbym miała jakieś zahamowania.

— Jesteś naprawdę milutka — powiedziała, patrząc mi prosto

w oczy. — Nie tylko ładna w delikatny sposób, ale masz w sobie

jakąś powściągliwość, która kręci facetów. Fatalnie, że wycofa łam się z interesu, mogłabym zrobić z ciebie najgorętszy towar w okolicy. — Zanim zdążyłam zareagować, już śmiała się tak

gwałtownie, że z trudem mogła złapać oddech. — Przepraszam,

przepraszam, tylko żartowałam.

Widziałam jej spojrzenie nieustannie biegające na wszystkie

strony, oczy błyszczące neurotycznym entuzjazmem. Pachniała

wszystkimi kochankami z przeszłości i teraźniejszości, chińskimi

i zagranicznymi, którzy bawią się w każdym towarzystwie, ale

naprawdę podnieca ich tylko pojawienie się nowych twarzy.

— Uważaj, co mówisz, bo zaczynam być zazdrosny — powiedział Tiantian, podnosząc zakochane spojrzenie znad gazety i obejmując mnie w pasie. Zawsze siedzieliśmy w ten sposób, jak syjamskie bliźnięta, jeśli nawet w niektórych miejscach było to trochę niestosowne.

Obdarzyłam Madonnę słabym uśmiechem.

— Ty też jesteś bardzo piękna. Linglei… w niekonwencjonalny sposób… nie jakieś udawane linglei, prawdziwe.

Kiedy rozstawaliśmy się przy drzwiach Cotton Clubu, uściskała mnie.

— Moja kochana, jest parę historii, które bardzo bym chciała

ci opowiedzieć… to znaczy jeżeli naprawdę chcesz napisać ten

swój bestseller. — Uściskała mocno także Tiantiana. — Mój

mały nicpoń — powiedziała. — Dobrze się opiekuj swoją ukochaną. Miłość to najpotężniejsza rzecz na ziemi. Może nauczyć latać i zapomnieć o wszystkim innym. Dzieciak taki jak ty bez miłości byłby zgubiony w jednej chwili… brak ci odporności na życie. Zadzwonię.

Posłała nam całusa, wślizgnęła się do białego volkswagena

Santana 2000, stojącego przy krawężniku, i ruszyła pełnym gazem.

Myślałam o tym, co mówiła. W jej słowach kryły się kawałki

filozofii, błyszczące jaśniej niż światła, prawdziwsze niż prawda.

A w powietrzu został zapach jej pocałunku.

— Zwariowana kobieta — oznajmił Tiantian radośnie. — Ale

niezła jest, czyż nie? Leczyła mnie z myśli o zrobieniu czegoś

głupiego, kiedy za długo siedziałem sam w pokoju. Zabierała

mnie wtedy na przejażdżki o północy po wiaduktach. Masę piliśmy, paliliśmy trawkę i wałęsaliśmy się w chmurach do wschodu słońca. A potem spotkałem ciebie. To wszystko było nam przeznaczone — ciągnął. — Naprawdę nie jesteś taka jak Madonna i ja. Należymy do innych gatunków. Jesteś ambitna i pełna wiary w przyszłość. To ty i twoja motywacja dajecie mi powód do życia. Wierzysz mi? Ja nigdy nie kłamię.

— Idiota — powiedziałam, szczypiąc go w pupę.

— Z ciebie też wariatka! — Stęknął z bólu.

Dla Tiantiana każdy, kto wykracza poza granice normalności,

a już zwłaszcza każdy pacjent szpitala psychiatrycznego, zasługuje na podziw. Jego zdaniem wariatów uważa się za szalonych tylko dlatego, że ich inteligencja pozostaje niezrozumiała dla reszty społeczeństwa. Tiantian uważa, że piękno jest wiarygodne tylko wtedy, gdy łączy się ze śmiercią albo beznadzieją, nawet ze złem. Jak u epileptyka Dostojewskiego, van Gogha, który obciął sobie ucho, impotenta Dalego, homoseksualisty Allena Gins-berga czy gwiazdki filmowej Frances Farmer, którą wsadzono do szpitala i poddano lobotomii w czasach macartowskich polowań na czarownice. Albo u irlandzkiego piosenkarza Gavina Fridaya, który całe życie nie zmywał grubej warstwy jaskrawego makijażu. Albo u Henry’ego Millera, który w czasach największej biedy spacerował przed restauracją, tam i z powrotem, żeby podprowadzić kawałek steku, i błąkał się po ulicach, żebrząc o dziesięć centów na metro. Dla niego ci ludzie są jak dzikie kwiaty tryskające wigorem, a żyjące i umierające samotnie.

Kolory nocy były miękkie.

Mocno przytuleni, Tiantian i ja wędrowaliśmy wzdłuż Huaihai. Światła, cienie drzew i gotycki dach domu towarowego Paris Printemps, krążący między nimi ludzie w jesiennych ubraniach,

wszystko spokojnie dryfowało wśród nocnych barw. W powietrzu czuło się specyficzny klimat Szanghaju, radosny, a jednocześnie wyrafinowany.

Zawsze wchłaniam tę atmosferę, jakby była magicznym eliksirem z jadeitu i rubinów, eliksirem, który oczyści mnie z charakterystycznej dla młodych pogardy dla konwencji i pomoże wgryźć się w trzewia miasta, tak jak robak wgryza się w jabłko.

Takie myśli zawsze poprawiają mi humor. Chwyciłam Tiantiana, mojego kochanka, i okręciłam nim tanecznie na chodniku.

— Jesteś romantycznie kapryśna jak atak wyrostka — powiedział czule.

— To się nazywa Wolnym krokiem do Paryża, mój ulubiony fokstrot — wyjaśniłam poważnie.

Jak zwykle powędrowaliśmy wolno na nabrzeże. Nocą to miejsce staje się nieziemsko spokojne. Weszliśmy na najwyższe piętro hotelu Spokój, gdzie odkryliśmy tajne przejście na dach — przez wąskie okienko w damskiej toalecie i po schodach przeciwpożarowych. Często się tam wdrapywaliśmy i nigdy nie zostaliśmy złapani.

Stojąc na dachu, patrzyliśmy na sylwetki budynków, podświetlone latarniami rozmieszczonymi po obu stronach rzeki Huangpu, a zwłaszcza na wieżę telewizyjną Perła Orientu, najwyższą w Azji. Jej długa, bardzo długa stalowa kolumna przebija niebo; dowód na cześć oddawaną przez miasto fallusowi. Promy, fale, trawa ciemna ciemnością nocy, oślepiające światła neonów i niewiarygodne konstrukcje — wszystkie te znaki materialnego bogactwa to afrodyzjaki, z których miasto korzysta, żeby się odurzyć. Nie mają nic wspólnego z nami, ludźmi, którzy żyjemy między nimi. Nas może zabić wypadek samochodowy albo choroba, ale niepokonana sylwetka rozwijającego się pomyślnie miasta pozostanie niby planeta, w nieustannym ruchu, wieczna.

Myśląc o tym, poczułam się tak nic nieznacząca jak mrówka

na ziemi.

A jednak, kiedy staliśmy na dachu historycznego budynku, ta

myśl nie miała wpływu na nasz nastrój. Dźwięk hotelowego

zespołu jazzowego, obsadzonego przez siedemdziesięciolatków,

napływał i znikał, a my przyglądaliśmy się miastu, chociaż odseparowaliśmy się od niego miłosną rozmową. Lubiłam się rozbierać do stanika i majtek w wilgotnej bryzie znad Huangpu.

Może mam kompleks związany z bielizną albo jestem narcyzem,

a może ekshibicjonistką, ale miałam nadzieję, że w jakiś sposób

pobudzi to pożądanie Tiantiana.

— Nie rób tego — powiedział Tiantian z bólem, odwracając

głowę.

Mimo to rozbierałam się jak striptizerka. Błękitny kwiatuszek

żądzy zaczął palić moją skórę i to dziwne wrażenie oślepiło

mnie, sprawiło, że stałam się nieczuła na własną urodę, własne

ja, własną tożsamość. Wszystko, co robiłam, miało na celu stworzenie dziwnej nowej baśni, baśni przeznaczonej wyłącznie dla mnie i chłopaka, którego uwielbiałam.

Pogrążony w transie chłopak siedział tuż przy poręczy, smutny, lecz pełen wdzięczności, patrząc na dziewczynę tańczącą w świetle księżyca. Jej ciało było gładkie jak łabędzi puch i pełne siły jak u lamparta. Każde kocie przegięcie, skok i obrót były eleganckie i jednocześnie szaleńczo kuszące.

— Proszę, spróbuj. Wejdź w moje ciało jak prawdziwy kochanek, mój najdroższy, spróbuj.

— Nie, nie mogę — odparł, zwijając się w kłębek.

— W takim razie skoczę z dachu — dziewczyna roześmiała

się, chwytając poręcz, jakby chciała się na nią wspiąć. Złapał ją

i pocałował, ale zniszczone pożądanie nie mogło znaleźć ujścia.

Miłość była cudem, którego ciało nie potrafiło powtórzyć i duchy

nas pokonały… Pokrył nas kurz, dławiąc i mnie, i moją miłość.

Trzecia rano. Zwinięta na wielkim wygodnym łóżku, patrzy łam na Tiantiana. Już zasnął albo udawał, że śpi, i pokój wypełniała dziwna cisza. Autoportret wisiał nad pianinem. Jak można nie kochać takiej nieskazitelnej twarzy?

Leżąc przy moim ukochanym, znów i znów korzystałam z własnych szczupłych palców, żeby się masturbować, pędzić, wpadać w bagno orgazmu. A oczyma wyobraźni widziałam i zbrodnię, i karę.

Mam takie marzenie

/ grzeczne dziewczynki idą do Nieba,

a złe wszędzie.

Jim Steinman

Kobieta, która wybiera zawód pisarki, często robi to, żeby ustawić się

na właściwej pozycji w zdominowanym przez mężczyzn społeczeństwie.

Erica Jong

Jakim jestem człowiekiem? Dla matki i ojca niegrzecznym

dzieciakiem, pozbawionym sumienia (zanim skończyłam pięć lat,

nauczyłam się tupać nogami, hardo ściskając w garści lizaka).

Dla nauczycieli, byłego szefa i kolegów z czasopisma inteligentną, trzeźwo myślącą, wykształconą profesjonalistką o kapryśnym temperamencie, tą, która potrafi odgadnąć zakończenie filmu albo opowieści na podstawie samego początku. Większość mężczyzn zalicza mnie do pięknotek, miłych dla oka jak wiosenne słońce na falistej powierzchni jeziora, z wielkimi oczyma prosto z japońskiej kreskówki i długą szyją Coco Chanel. Ale we własnych oczach jestem tylko zwykłą dziewczyną, jeśli nawet któregoś dnia stanę się sławna.

Kiedy żyła moja prababcia ze strony ojca, często mawiała: „Ludzkie przeznaczenie jest jak sznurek latawca. Jeden koniec tu, na ziemi, a drugi w niebie. Przed przeznaczeniem nie da się uciec”.

Albo: „Nieznana część życia jest tą, dla której warto żyć”.

Ta staruszka o śnieżnobiałych włosach i drobnej figurze, przypominająca kłębek białej wełny, całymi dniami siedziała w bujanym fotelu. Wiele osób wierzyło, że była jasnowidząca. Udało się jej przewidzieć trzęsienie ziemi w Szanghaju w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym, które osiągnęło trzy stopnie w skali Richtera, i z trzydniowym wyprzedzeniem zapowiedzieć krewnym moment własnej śmierci. Zdjęcie prababci wciąż wisi na ścianie w domu rodziców, którzy wierzą, że ona ich chroni.

Właściwie to prababcia przepowiedziała, że będę pisarką. Z literacką gwiazdą, która świeci nad moją głową, i brzuchem pełnym atramentu, powiedziała, pewnego dnia stanę się sławna.

Na uniwersytecie często pisywałam listy do chłopaków, w których kochałam się w tajemnicy, ekspresyjne i pełne uczucia, dające niemal gwarancję podboju. W czasopiśmie wywiady i artykuły mojego autorstwa miały powieściowy klimat, z poplątanymi wątkami i wyszukanym językiem, tak że prawda wydawała się fałszem, i na odwrót.

Kiedy wreszcie zdałam sobie sprawę, że wszystko, co robiłam

do tej pory, było tylko marnowaniem talentu, zrezygnowałam

z dobrze płatnej pracy w magazynie. Rodzice znów rozpaczali

z mojego powodu, ponieważ ojciec uruchomił masę znajomości,

żeby w ogóle załatwić mi tę posadę.

— Dziecko, czy ty naprawdę jesteś moją córką? Dlaczego pokazujesz rogi i ranisz tych, którzy ci pomogli? — pytała matka.

— Powiedz, dlaczego mój wysiłek poszedł na marne?

Mama jest śliczną, delikatną kobietą, która spędza życie, prasując koszule męża i szukając właściwej drogi do szczęścia córki.

Nie potrafi pogodzić się z myślą o seksie przed ślubem i absolutnie nie może znieść kształtu dziewczęcych sutków pod ciasnym T-shirtem, noszonym bez stanika.

— Przyjdzie taki dzień, kiedy zrozumiesz, że stabilne, rozumne życie jest najważniejsze. Nawet Eileen Chang twierdzi, że ludzkie życie wymaga trwałej podstawy — oświadczył tata.

Wie, że podziwiam tę słynną autorkę. Tata, nieco pulchny

profesor historii, lubi cygara i rozmowy od serca z młodymi

ludźmi. Ten doskonale wychowany człowiek psuł swoją córkę

od początku. Gdy miałam trzy lata, uczył mnie uznania dla oper

w rodzaju La Bohemę. Zawsze się martwił, że kiedy dorosnę, poświęcę ciało i duszę jakiemuś maniakowi seksualnemu. Jestem jego najdroższą dzieciną, mówi, więc powinnam podchodzić do mężczyzn ostrożnie i nigdy przez nich nie płakać.

— Po prostu nasz sposób myślenia za bardzo się różni. Dzielą

nas setki pokoleniowych przepaści. Lepiej szanujmy się nawzajem, zamiast dowodzić swoich racji — oświadczyłam. — Tak czy owak to strata czasu. Mam dwadzieścia pięć lat i chcę

być pisarką. Jeśli nawet ten zawód kompletnie wyszedł z mody,

zamierzam przywrócić mu dawną świetność.

Kiedy poznałam Tiantiana i postanowiłam się wyprowadzić,

w rodzinie podniosła się wrzawa zdolna wzburzyć Ocean Spokojny.

— Nie wiem, co z tobą zrobić. Możemy tylko siedzieć i czekać, co z ciebie wyrośnie. Równie dobrze mogę udawać, że cię nie wychowałam — oznajmiła matka. Prawie krzyczała. Wyglądała, jakby ktoś mocno uderzył ją w twarz.

— Zraniłaś uczucia matki — orzekł tata. — Zresztą ja też

jestem rozczarowany. Dziewczyna taka jak ty aż się prosi, żeby

ją wykorzystać. Mówisz, że rodzina tego chłopca jest dziwna.

Ojciec zmarł w osobliwych okolicznościach. A on sam jest normalny? Można na nim polegać?

— Uwierz mi, wiem, co robię — powiedziałam.

Chwyciłam szczoteczkę do zębów, wzięłam trochę ubrań

i kompaktów oraz karton książek i wyszłam.

Bursztynowe światło słoneczne niczym plama whisky rozlewało się na podłodze przed sprzętem grającym. Po wyjściu grupy nieskazitelnie ubranych Amerykanów kawiarnia znów była cicha. Stary Yang jak najęty gadał przez telefon w swoim biurze-sypialni. Pająk lenił się przy oknie, gryząc czekoladowy wafel pozostawiony przez któregoś z klientów (ciągle to robił, żeby dowieść prawdziwości swego zwierzęcego instynktu przetrwania). Za oknem wzdłuż ulicy rosły jawory. Letnie kolory miasta lśniły, zielone i świeże jak nastrój europejskiego filmu.

— Coco, co robisz, kiedy się nudzisz? — zapytał Pająk bezmyślnie.

— Nudzisz się właśnie wtedy, kiedy nie masz nic do roboty,

więc co można robić? — stwierdziłam. — Jak teraz.

— Wczoraj wieczorem się nudziłem, więc wszedłem na czat.

Super jest czatować z dziesięcioma osobami naraz. — Zauwa żyłam, że jego podłużne oczy wyglądały jak ślady odciśnięte w twarzy łyżką. — Poznałem kogoś, nazywa się Czarodziejka,

nie wygląda na jednego z tych facetów, którzy udają, że są dziewczynami. Powiedziała, że jest bardzo ładna i że wciąż jest dziewicą.

— W dzisiejszych czasach dziewicom też o coś chodzi, nie

wiedziałeś? — Chciałam się z nim podrażnić. — A dziewczyna,

która potrafi powiedzieć coś takiego, wydaje się bezwstydna.

— Moim zdaniem to, co mówi Czarodziejka, jest w porządku

— odrzekł bez uśmiechu. — Mamy zadziwiająco podobne ideały.

Oboje marzymy o tym, żeby jednym zdecydowanym ruchem zarobić kupę pieniędzy, a potem podróżować po świecie.

— To mi wygląda na parę z Urodzonych morderców — zaciekawiłam się. — No i jak chcecie zarobić te swoje pieniądze?

— Otworzyć sklep, obrabować bank, zostać kurwą albo żigo—

lakiem. Wszystko jedno — powiedział na wpół poważnie. — Już

mam plan. — Pochylił głowę i cicho wyszeptał mi do ucha kilka

zdań, które dosłownie zwaliły mnie z nóg.

— Nie, nie możesz tego zrobić, zwariowałeś! — rzuciłam,

wściekle kręcąc głową.

Ten drań chciał, żebym razem z nim ukradła pieniądze z kawiarni. Zauważył, że Stary Yang co wieczór upycha wpływy do małego sejfu i raz w miesiącu idzie do banku wpłacić pieniądze.

Pająk miał przyjaciela, który specjalizował się w otwieraniu sejfów. Plan polegał na tym, żeby wynająć tego włamywacza, który, z naszą pomocą od środka, miał zabrać forsę i zwiać. Oczywiście potem musielibyśmy powiedzieć, że zakradł się tu jakiś nieznany złodziej i nas obrabował.

Data została już ustalona. W następny wtorek Pająk miał urodziny i przypadkiem tak się złożyło, że oboje byliśmy na popołudniowej zmianie. Chciał wykorzystać urodziny jako pretekst, żeby postawić Staremu Yangowi drinka. Zaleje się go w trupa i gotowe.

Zdenerwowało mnie to, co powiedział. Poczułam nawet lekki

atak skurczów.

— Skończ te fantazje! Zapomnij o tym, wymyśl coś innego.

Zaraz, to chyba nie był pomysł Czarodziejki, co?

— Ćśśś! — Pająk dal mi znak, że Stary Yang skończył rozmowę i nadchodzi.

Zamknęłam usta, przerażona, że mogłam naprowadzić go na

ślad planu Pająka.

Drzwi kawiarni się otworzyły i wszedł Tiantian. Poczułam

w żołądku falę ciepła. Ubrany był w szarą koszulę i czarne sztruksy, miał w ręku książkę. Włosy trochę za długie i potargane, oczy lekko krótkowzroczne i wilgotne. Te jego usta z nieznacznym uśmiechem, a jednocześnie poważne — mniej więcej standardowy wygląd mojego słodkiego kochanka.

— Mężuś przyszedł i jest o-jaka szczęśliwa! — zakpił Yang

po szanghajsku, z akcentem, który słyszy się w balladach z Suzhou. Właściwie Stary Yang jest dobry i miły, chociaż prosty z niego człowiek.

Powitany w ten sposób Tiantian wyglądał na speszonego.

Przyniosłam mu cappucino i lekko ścisnęłam za rękę.

— Jeszcze czterdzieści pięć minut do wyjścia — powiedział

cicho, patrząc na zegarek. — Zaczekam, aż skończysz.

— Pająk chyba zwariował od myślenia o pieniądzach — stwierdziłam niespokojnie. Na ścianie naprzeciw przesadne ruchy moich rąk urządziły teatr cieni. Na okrągłym stoliku, na którym Tiantian i ja graliśmy w pięć-w-rzędzie na chińskiej szachownicy, paliła się świeczka. — Kiedy komuś, kto jest niegłupi, wpadnie do głowy

myśl o popełnieniu przestępstwa, to gorzej niż gdyby dostał

wścieklizny — dodałam. — Wykorzystają komputery, żeby okradać banki, zrzucą bomby, żeby zniszczyć samoloty i statki, użyją niewidzialnych noży do zabijania ludzi, nawet wyprodukują zarazy i tragedie. Jeżeli w dziewięćdziesiątym dziewiątym nadejdzie apokalipsa, to wywołana przez takich świrów.

— Przegrasz, zaraz będę miał cztery w rzędzie — Tiantian

wskazywał na szachownicę, chcąc zwrócić moją uwagę.

— Inteligencja to dar, a szaleństwo to instynkt, ale jeśli wykorzystuje się je do osiągnięcia zysków materialnych, to nie w porządku.

— Teraz zaczęła mnie nakręcać wrodzona namiętność do prowadzenia dyskusji. — Iw końcu geniusz może się wpakować w gorsze szambo niż idiota. Ostatnio miałam wrażenie, że Zielony Badyl jest za spokojny. Prawie słychać, jak ktoś mrugnie. To z powodu tego morderczego spisku czy czegoś. Mam fatalne przeczucia.

— Więc zostaw to miejsce i wróć do domu pisać — powiedział Tiantian całkiem zwyczajnie.

Kiedy mówił „dom”, zawsze brzmiało to tak naturalnie. Ten

apartament o trzech sypialniach i pokoju dziennym, wypełniony

zapachem psujących się owoców, niedopałków, francuskich perfum i alkoholu, pełen książek i muzyki, z nieograniczoną przestrzenią dla marzeń, był owinięty wokół naszych ciał ciasno jak spiętrzona masa chmur z czarodziejskich lasów. Można próbować je odpędzać, ale nie ruszą się z miejsca. Właściwie nasze mieszkanie było fragmentem przestrzeni, fragmentem, który zdawał się bardziej nam przeznaczony i prawdziwszy niż dom.

Chodźmy do domu. Teraz musi być czas, by wciąć się w samo

serce rzeczy. Zacznij pisać; wyrusz w tę pisarską podróż, korzystając ze swoich marzeń i miłości. Użyj nieskazitelnej prozy, by tworzyć piękne powieści, jedną po drugiej. Użyj rozumu i pasji, aby wyposażyć opowieść w zawiązanie akcji, intrygę, punkt kulminacyjny i rozwiązanie ze swobodą najznakomitszego śpiewaka świata, stojącego na Evereście i śpiewającego całą mocą swoich płuc.

Jakaś ręka chwyciła ten pomysł i zapisała go w mojej głowie.

Tiantian chciał obietnicy, że jutro zadzwonię do Starego Yanga

i rzucę pracę.

— Dobrze — powiedziałam. Rzucić pracę, zostawić kogoś,

wyrzucić coś. Dziewczynie mojego pokroju odrzucanie rzeczy

przychodzi niemal instynktowne, to proste jak machnięcie dłonią. Podążać od jednego celu do drugiego, dojść do granicy możliwości i iść dalej.

— Od chwili kiedy pierwszy raz zobaczyłem cię w Zielonym

Badylu, po prostu czułem, że jesteś stworzona na pisarkę.

— Tiantian dalej schlebiał mojej próżności. — Masz głębokie

oczy, a twój glos zdradza prawdziwe emocje. Nie zatrzymujesz

się, żeby popatrzeć na klientów. Słyszałem nawet, że dyskutowałaś z Pająkiem o egzystencjalizmie i wudu.

Uścisnęłam go lekko. Słowa Tiantiana były pieszczotą dającą

radość, jakiej inny mężczyzna nie byłby mi w stanie dać. Słuchając jego głosu, patrząc na jego oczy i usta, często czułam, że mój seks zaczyna nagle przypominać ciepły strumień i natychmiast wydziela wilgoć.

— I co jeszcze? Mów dalej. Lubię tego słuchać — błagałam, całując płatek jego ucha.

— I… nie dajesz się przejrzeć. Może wszyscy urodzeni pisarze

cierpią na rozdwojenie osobowości. Rozumiesz, niezbyt można

im ufać.

— Czym się martwisz? — zapytałam zmieszana, cofając usta

od koniuszka jego ucha.

Tiantian potrząsnął głową.

— Kocham cię — powiedział.

Lekko objął mnie w pasie i oparł głowę na moim ramieniu.

Na szyi czułam trzepoczące rzęsy, wywołujące wybuch aksamitnej miękkości w sercu. Jedna para rąk sięgnęła do mojego brzucha, druga para rąk dotknęła jego pośladków. Staliśmy twarzą w twarz i widzieliśmy się w lustrze — nasze odbicie w wodzie.

Później zasnął zwinięty na łóżku, a ja, oszołomiona, tuliłam

się do jego pleców. Ten upór i kruchość naprawdę stanowiły

dla mnie zagadkę. Z niewiadomego powodu czułam się za niego

odpowiedzialna — i czułam też skruchę.

W rzeczywistości podczas urodzin Pająka w Zielonym Badylu

nic się nie stało; nie pojawił się żaden zawodowy złodziej, nie

zniknął żaden sejf i nie było żadnego spisku — nawet mucha

nie zakłóciła zwykłego biegu rzeczy. Stary Yang, jak zwykle spokojny i beztroski, liczył pieniądze, doglądał personelu, gadał

przez telefon i drzemał. Nowa kelnerka, kiedy wreszcie wzięła

się do roboty, okazała się nie gorsza ode mnie, a niedługo potem Pająk ze swoimi szalonymi planami rzucił pracę i wyparował

bez śladu na podobieństwo bańki mydlanej.

Całą uwagę skupiłam na pisaniu. Nie miałam czasu na nic

innego. Postawiłam sobie za cel założenie gorącej linii z własną

duszą i oczekiwanie na niezauważone przybycie fabuły i bohaterów w ciszy przypominającej tę w domu wariatów. Tiantian pilnował mnie jak dozorca niewolników, zmuszając, bym używała swojej magicznej siły do napisania książki prawdziwie czarodziejskiej. Stało się to dla niego sednem życia.

Odkrył w sobie namiętność do zakupów w supermarketach.

Na wzór pokolenia naszych rodziców popychaliśmy wózek przez

supermarket Tops, sumiennie kupując jedzenie i rzeczy codzien-

nego użytku. Specjaliści od spraw zdrowia mówią „nie dajcie się omamić produktom w rodzaju czekolady i popcornu”, ale my właśnie to lubiliśmy.

W domu rozkładałam śnieżnobiały przyszły rękopis i od

czasu do czasu zerkałam na swoje odbicie w lusterku, żeby

sprawdzić, czy na twarzy maluje mi się mądrość i wyrafinowanie prawdziwego pisarza. Tiantian miękko chodził po mieszkaniu, nalewał mi oranżadę Suntory, szykował dla mnie sałatkę owocową z sosem Mother’s Choice, podawał czekoladki Dove, żeby wspomóc natchnienie, wybierał płyty stymulujące, a nienatrętne, i regulował poziom klimatyzacji. Na wielkim biurku stały dziesiątki kartonów z papierosami Mild Seven,

ustawione porządnie jak ceglana ściana, książki i ryza papieru

do pisania. Nie umiałam posługiwać się komputerem i nie

miałam zamiaru się nauczyć.

Obmyśliłam już cały szereg tytułów dla książki. Moje idealne

dzieło literackie będzie miało głęboką intelektualną treść i seksowną, chwytliwą okładkę.

Intuicja podpowiedziała mi, że powinnam pisać o Szanghaju

z przełomu wieków. Mieście kochającym zabawę; o bańkach

szczęścia, unoszących się nad nim, o nowej generacji, którą wychowało, i wulgarnej, sentymentalnej, tajemniczej atmosferze, którą można znaleźć na brudnych uliczkach i w podejrzanych zaułkach. To wyjątkowe azjatyckie miasto. Przechowało kulturę lat trzydziestych z czasów, gdy Chiny i Zachód nawiązały intymne kontakty i wspólnie ewoluowały, a teraz wkroczyło w drugą fazę przejmowania zachodniej kultury. Dla opisania tego Tiantian użył kiedyś angielskiego określenia „postkolonialny”. Mówiący wszelkimi językami klienci Zielonego Badyla przypomnieli mi o dniach, gdy w modzie były staroświeckie salony z ich barwną mową; ale czas i miejsce się zmieniły i teraz wszystko przypominało raczej międzynarodową podróż.

Po napisaniu fragmentu, który uważałam za dobry, głośno

i z uczuciem czytałam go Tiantianowi.

— Moja najmilsza Coco, jesteś w tym dobra. Potrafisz wykorzystać pióro do stworzenia odrębnej rzeczywistości, realniejszej niż ta, w której żyjemy. Zobacz… — chwycił moją rękę i przycisnął ją do własnej piersi po lewej stronie. Czułam rytm serca. — Gwarantuję, że to zapewni ci niewyczerpane natchnienie — powiedział.

Kupował zupełnie niespodziewane prezenty, jakby wydawanie

pieniędzy na piękne, choć całkowicie bezużyteczne drobiazgi sta ło się jego jedyną przyjemnością.

Ja jednak wolałabym jego samego. Skąd miałam wziąć siłę,

żeby czekać na dzień, w którym odda mi swoje ciało?

Im głębsza miłość, tym ostrzejszy cielesny ból.

Pewnej nocy, późno, miałam erotyczny sen. W tym śnie, naga,

zostałam omotana przez mężczyznę w ciemnych okularach.

Wszystkie nasze kończyny splotły się jak u ośmiornicy, obejmując się i tańcząc, a złote włoski na skórze mężczyzny lśniły tak prowokacyjnie, że czułam swędzenie całego ciała. Kiedy skończył

się ulubiony przeze mnie acid jazz, obudziłam się. Poczułam ukłucie winy z powodu tego snu, ale potem przyszło mi do głowy pytanie: co właściwie tak bardzo zaabsorbowało Tiantiana? Był bardziej skupiony na moim pisaniu niż ja sama, prawie do granicy obsesji; może pisanie rzeczywiście potrafi działać jak afrodyzjak, udoskonalając naszą niedającą się wytłumaczyć i niedoskonałą miłość? Czy pojawiło się jako misja, z boskim błogosławieństwem? A może wręcz przeciwnie… kto wie?

Myślałam i myślałam, aż wreszcie odwróciłam się i przytuli łam Tiantiana. Natychmiast się obudził. Z powodu bliskości naszych twarzy mógł wyczuć wilgoć na mojej i bez pytania, bez słowa, zaczął delikatnie pieścić moje ciało. Nikt go tego nie uczył, a jednak miał dar, potrafił pomóc mi pofrunąć. Nie płacz, nie mów o rozłące. Chcę tylko odlecieć na drugą stronę nocy.

Nasze życie jest krótkie i gorzkie, a romantyczne marzenia

giną bez śladu.

4

Kusicielka

Wołam z Berlina i twoja miłość do mnie należy.

Kiedy noc się zbliża, trzymaj mnie, moja miłości,

a wzniesiemy się w górę.

Boris Bracht

Madonna zaprosiła nas na przyjęcie w stylu retro, pod tytułem „Powrót na Avenue Joffre”, na najwyższym piętrze wie żowca na rogu Huaihai i Yandang. Avenue Joffre w latach trzydziestych, Huaihai dzisiaj, przez długi czas symbolizowała dawne marzenia Szanghaju. Przy dzisiejszym charakterystycznym dla fin de siecle’u postkolonialnym nastawieniu ten bulwar — i miniona era odsłaniających nogi tradycyjnych sukni, qipao, posterów z dziewczynami z kalendarza, rikszy i jazz-

-bandów — znów jest modny; węzeł zaciśnięty wokół nostalgicznego serca Szanghaju.

Tiantian był w kiepskim humorze, ale poszedł ze mną. Wspominałam już, że często byliśmy nierozłączni, idąc krok w krok jak syjamskie bliźnięta.

Weszliśmy do windy, ja w szytej na miarę ąipao, Tiantian w tradycyjnym chałacie changshan. „Proszę chwilę poczekać” — rozległ się głos nie wiadomo skąd. Tiantian wepchnął

dłoń między zamykające się drzwi i do środka wkroczył wysoki mężczyzna z Zachodu, wnosząc za sobą zapach wody CK.

Słabe, czerwonawe światło padało na nasze głowy. Z mężczyznami po prawej i lewej, ze światełkami rozjaśniającymi na mgnienie numery pięter na tablicy, w miarę wspinaczki w górę, doznałam na chwilę uczucia nieważkości. I wtedy kątem oka dostrzegłam wyraz twarzy wysokiego cudzoziemca; zamyślony,

ale zmysłowy, znak firmowy zatwardziałego playboya.

Otworzyły się drzwi windy; uderzyła mnie fala hałasu zmieszanego z zapachem tytoniu i ciał, a wysoki mężczyzna się uśmiechnął, chcąc zasygnalizować, że powinnam wysiąść pierwsza. Tiantian i ja minęliśmy polistyrenowy znak z nazwą „Avenue Joffre” i unieśliśmy ciężką aksamitną zasłonę. Pojawiło się przed nami morze twarzy tańczących przy dźwiękach niegdyś dekadenckiej muzyki.

Kiedy, jaśniejąc jak tysiącwatowa żarówka, Madonna szła

w naszą stronę, jej podniecona twarz przypominała fosforyzujące morskie stworzenie głębinowe.

— Nareszcie dotarliście, moi drodzy. O, Mark, jak się

masz? — Przybrała seksowną pozę, przeznaczoną dla wysokiego mężczyzny za nami. — Chodźcie. Przedstawię was. To Mark

z Berlina, a to Tiantian i Coco, moi przyjaciele. Coco jest pisarką, wyobraź sobie.

Mark uprzejmie wyciągnął rękę.

— Halo.

Jego dłoń, ciepła i sucha, była przyjemna w dotyku. Tiantian odszedł na bok, sam, i siedział na miękkiej sofie, paląc, z oczyma utkwionymi w przestrzeni.

Madonna wyraziła uznanie dla mojego czarnego satynowego

ąipao (zrobionego na zamówienie w fabryce jedwabiu w Suzhou, z uroczymi, choć raczej okazałymi peoniami wyszytymi na gorsie). I pochwaliła jako gu odlotowy, staromodny, w zachodnim stylu garnitur, który miał na sobie Mark, zapinany na trzy guziki, z mocno dopasowanym kołnierzem. Powiedział, że kupił

go za pokaźne pieniądze ze schedy po szanghajskim kapitaliście i chociaż trochę wypłowiał, wciąż wyglądał arystokratycznie.

Podeszli do nas niektórzy z gości.

— To mój chłopak Ah Dick. A to Numer Pięć i Cissy

— przedstawiła Madonna.

Długowłosy facet imieniem Ah Dick nie wyglądał nawet na

osiemnastolatka, ale w rzeczywistości jest dość dobrze znanym w Szanghaju awangardowym malarzem. Rysunkowe postaci jego autorstwa są całkiem niezłe, i Madonnę najpierw chwycił za serce prezent, jaki jej zrobił ze stosu swoich rysunków, z widoczną w nich mieszaniną talentu, niezdrowych kolorów i dziecięcości, która wzbudziła w niej instynkt macierzyński.

Numer Pięć to mistrz gokartów. On i jego po męsku ubrana dziewczyna Cissy, w garniturze i krawacie, wyglądali na stworzonych dla siebie — para króliczków o dziwacznej prezencji.

Oczy Marka pobiegły w moją stronę i po chwilowym wahaniu

ich właściciel podszedł bliżej.

— Chciałabyś zatańczyć?

Zerknęłam na sofę w kącie. Tiantian z opuszczoną głową zwijał jointa. W ręku miał plastikową torebkę zawierającą kilka uncji marihuany. Zawsze palił mnóstwo marihuany w początkowej fazie okresu izolacji.

Westchnęłam.

— Zatańczmy — powiedziałam.

Trzeszcząca winylowa płyta reprodukowała z adaptera złoty

głos Zhou Xuan śpiewającej Four Seasons. Zaskakujące, ale mimo trzasków i zakłóceń śpiew wprawiał serce w drżenie. Wyglądało na to, że Mark dobrze się bawi, oczy miał półprzymknięte. Zobaczyłam, że Tiantian też zamyka oczy, skulony na obszernej sofie. Czerwone wino i trawka zawsze wzbudzają senność, więc byłam pewna, że zdążył już zasnąć. Często łatwiej mu było zasnąć wśród hałaśliwych głosów i widmowych cieni.

— Myślisz o czymś innym — powiedział nagle Mark po angielsku, z ciężkim niemieckim akcentem.

— Naprawdę? — spojrzałam na niego bez wyrazu. Oczy lśniły

mu w ciemności jak u zwierzęcia przyczajonego w zaroślach.

Zaskoczyło mnie uczucie, jakie we mnie budziły. Ubranie miał

świeżo wyprasowane i schludne od góry do dołu, a na włosy

nałożył masę żelu, więc przypominał nowiutki, zwinięty parasol.

Oczy robiły wrażenie epicentrum ciała i stamtąd emanowała cała energia. Oczy białego człowieka. — Patrzę na mojego chłopaka — wyjaśniłam.

— Wygląda na to, że zasnął — stwierdził z nieznacznym

uśmiechem.

Ten uśmiech pobudził moją ciekawość.

— Uważasz, że to komiczne? — zapytałam, używając francuskiego słowa dróle.

— Jesteś perfekcjonistką? — zmienił temat.

— Nie wiem. W ogóle siebie nie rozumiem. A czemu pytasz?

— Wyczuwam to ze sposobu, w jaki tańczysz — powiedział.

Wydawał się wrażliwy i pewny siebie. Po twarzy przemknął

mi uśmiech zaprawiony szczyptą drwiny.

Muzyka zmieniła się w jazz i zaczęliśmy tańczyć fokstrota.

Wszędzie dookoła trwał neoklasyczny, mglisty wszechświat

utkany z aksamitu, jedwabiu, perkalu i materiału w kolorze in— dygo. Stopniowo skręcił się we frywolne szczęście.

Kiedy muzyka się skończyła i ludzie odpłynęli, odkryłam, że sofa jest pusta. Tiantiana nigdzie nie było widać, podobnie Madonny.

Zagadnęłam Numer Pięć, stwierdził jednak, że Madonna i Ah Dick właśnie wyszli, ale Tiantian jeszcze przed chwilą siedział na sofie.

Po pewnym czasie z męskiej toalety wyszedł Mark, żeby przekazać wiadomość, powiedzmy, nie najgorszą: Tiantian upadł

przy pisuarze, ale nie zwymiotował ani się nie pokaleczył. Musiał nagle zasnąć w łazience. Mark pomógł mi sprowadzić go na dói, na ulicę, i zawołał taksówkę.

— Pojadę z wami — powiedział. — Sama nie dasz rady.

Zerknęłam na Tiantiana, kompletnie nieprzytomnego. Może

i był chudy, ale gdy tracił świadomość, robił się ciężki jak słoniątko.

Taksówka gnała przez ulice o drugiej nad ranem. Za oknem

migały drapacze chmur, wystawy, światła neonów, billboardy reklamowe i jedna czy dwie zataczające się osoby. W tym mieście, które nigdy nie zasypia, zawsze potajemnie coś się dzieje.

Zapach alkoholu napływał falami, a od czasu do czasu głęboko w moich płucach pojawiała się subtelna, ale uporczywa woń

wody CK. Umysł miałam pusty. Jeden z siedzących obok mężczyzn zaprawił się na sztywno, drugi milczał. W tej ciszy wyczuwałam cienie uczepione chodnika i dziwne męskie ukradkowe spojrzenia, rzucane na mnie w ciemności.

Samochód wkrótce dojechał pod nasz dom. Mark i ja wnieśliśmy Tiantiana na schody i do mieszkania, położyliśmy na łóżku i przykryłam go kocem.

Mark wskazał na biurko.

— To tu pracujesz?

Kiwnęłam głową.

— Nie umiem korzystać z komputera. Zresztą niektórzy twierdzą, że powoduje choroby skóry, a inni, że wywołuje pesymizm, obsesyjno-kompulsywną niechęć do wychodzenia z domu. W każdym razie… — nagle zdałam sobie sprawę, że Mark zbliża się do mnie, z tym swoim mglistym, ale niesamowicie zmysłowym uśmiechem.

— Bardzo było milo cię poznać. Mam nadzieję, że wolno mi

będzie jeszcze cię zobaczyć.

Lekko pocałował mnie w oba policzki, we francuskim stylu,

powiedział dobranoc i wyszedł.

W dłoni została mi wizytówka. Na niej adres i telefon jego

firmy, doradztwa inwestycyjnego na Huashan, będącego własno ścią Niemców i działającego w wielu krajach.

Człowiek, na którym nie można polegać Bez względu na wszystko, co można powiedzieć o seksie,

nie da się go nazwać godnym zachowaniem.

Helen Lawrenson

Mój podziw dla wysokich mężczyzn częściowo bierze się

z próżności, głównie jednak z obrzydzenia do kurduplastego by łego chłopaka.

Miał mniej niż pięć i pół stopy wzrostu, pospolitą twarz, nosił

tanie okulary i udawał, że nawrócił się na chrześcijaństwo (późniejsze wydarzenia dowiodły, że w rzeczywistości wierzył w coś w rodzaju manicheizmu albo zoroastryzmu).

Właściwie nie pamiętam, czemu się w nim zakochałam. Może

z powodu erudycji albo umiejętności recytowania słynnych dzieł

Szekspira oksfordzką angielszczyzną. Albo opowiadania przez trzy dni bez przerwy, gdy siedzieliśmy na trawniku za pomnikiem Mao w samym środku Uniwersytetu Fudan, o momencie narodzin Jezusa Chrystusa w stajni i o tym, że stanowiło to objawienie prawdy.

Trawa jak futrzasty język lizała moje uda przez spódnicę, łaskotała. Lekki wiatr owiewał nasze twarze. On mówił i mówił

jak zaczarowany, a ja, zahipnotyzowana tymi samymi czarami, nie mogłam przestać go słuchać. Wydawało się, że moglibyśmy siedzieć tam przez siedem dni i siedem nocy, aż osiągnęlibyśmy cudowną nirwanę.

I tak przymknęłam oczy na jego niezadowalająco niski wzrost i rzuciłam się w ramiona wykształconej, elokwentnej duszy (może wszyscy mężczyźni, którzy kiedykolwiek zawrócą mi głowę, będą, przede wszystkim i nieodzownie, znakomicie

wykształceni, wybitnie utalentowani i namiętnie wymowni,

o mocno pofałdowanych mózgach. Nie umiem sobie wyobrazić, że zakochuję się w mężczyźnie, który nie potrafi zacytować dziesięciu przysłów, pięciu filozoficznych aluzji i wymienić nazwisk trzech kompozytorów). Naturalnie bardzo szybko zdałam sobie sprawę, że zamiast tego rzuciłam się w mulis-tozielony staw.

Był nie tylko fanatykiem religijnym, ale także maniakiem

seksualnym, którego bawiło wykorzystywanie mojego ciała do

wypróbowywania wszelkiego rodzaju pozycji z pornograficznych filmów. Fantazjował o obserwowaniu z pogrążonego w ciemno ściach krańca sofy gwałtu, którego dopuszcza się na mnie prostacki stolarz albo hydraulik. Nawet kiedy pojechaliśmy autobusem odwiedzić jego rodziców, nie przegapił okazji, żeby rozpiąć rozporek, chwycić moją rękę i tam ją wsadzić. Ta jego rzecz kapiąca jak świeca i schowana za wielką gazetą ledwie mogła zapanować nad podnieceniem. Wszystko to sprawiało, że czułam się smutna i kompletnie pozbawiona nadziei, jak przy przera żających dźwiękach Boogie Nights.

W końcu odkryłam, że jest urodzonym kłamcą (nawet wyjście

do kiosku po gazetę zmieniało się w spotkanie z przyjacielem na herbacie) i chciwym klownem (dopuścił się plagiatu, kopiując obszerne fragmenty artykułów innych pisarzy, połączył je w dużą pracę i wydał to w Shenzhen), i moja cierpliwość się wyczerpała — szczególnie że autorem wszystkich tych paskudnych postępków był pospolity facet, mający niespełna pięć i pół stopy wzrostu. Poczułam się oszukana; wyobraźnia zaćmiła mi wzrok. Upokorzona, opuściłam go.

— Nie możesz tak po prostu odejść! — wydusił w stronę

moich pleców, stojąc w drzwiach swojego akademika.

— Brzydzę się tobą — odparłam.

Matki zawsze ostrzegają córki, które idą na pierwszą randkę, żeby nie ufały mężczyznom. Ale w uszach dziewczyn te słowa

znaczą niewiele więcej niż ciepły powiew. Tylko wtedy, gdy ko-

bieta patrzy na mężczyzn i na ich połowę świata z perspektywy rzeczywistej dojrzałości, potrafi jasno dostrzec swoją w nim pozycję i zdać sobie sprawę z porządku rzeczy.

Wydzwaniał do akademika; z głośników wciąż na nowo rozlegał się głos starszej kobiety z Ningbo, portierki: „Nikki, telefon do ciebie, telefon do ciebie, Nikki”. Później kolejnym koszmarem stał się każdy weekend spędzany u rodziców. Dzwonił

tam niestrudzenie, nie chcąc przyjąć do wiadomości porażki, dopóki mnie nie namierzy. Doszło do tego, że telefon dzwonił

0 trzeciej rano, jak w głupim dowcipie, i trzeba było zmienić numer. Na tym etapie matka kompletnie we mnie zwątpiła i nie chciała mnie widzieć. Była przekonana, że wina za wzbudzenie zainteresowania takiej szumowiny leży wyłącznie po mojej stronie. Dokonałam niemądrego wyboru, nie umiałam dostrzec różnicy między kwiatem a chwastem. Popełnić błąd przy wyborze chłopaka to dla kobiety największe upokorzenie.

Najbardziej wariackim zachowaniem mojego ekschłopaka było

podkraść się do mnie na uczelni, na ulicy i w metrze, a potem wśród tłumu niespodziewanie wykrzyknąć moje imię. W tandetnych okularach przeciwsłonecznych, z twarzą wykrzywioną 1 drgającą, pospiesznie chował się za najbliższym drzewem albo w sklepie, podczas gdy ja rozglądałam się na wszystkie strony, jak statysta w tanim filmie sensacyjnym.

W tym czasie marzyłam o mężczyźnie w milicyjnym mundurze

— chodziłby ze mną po ulicy, obejmując ramieniem w pasie. Moje serce wystukiwało rytm wezwania SOS. Niedługo po rozpoczęciu pracy w czasopiśmie wykorzystałam swoje kontakty, żeby zaprzyjaźnić się z kimś z biura miejskiej administracji, i wtedy, przez lokalną komendę milicji, wreszcie dostarczono mojemu byłemu ostrzeżenie. Ponieważ nie był na tyle szalony, żeby ryzykować konfrontację z przedstawicielami władzy, przestał na mnie polować.

Po wszystkim odwiedziłam przyjaciela, Davida Wu, psychologa w Centrum Młodzieży.

— Od tej pory nigdy więcej nie zadurzę się w niskim chłopaku — stwierdziłam, siedząc na krześle, które zdawało się dzia łać hipnotyzujące — Tacy faceci w ogóle nie powinni wychodzić z domu. Mam dosyć. Jestem niegrzeczną dziewczynką, pod każdym względem, przynajmniej w oczach mojej matki. Ją tak łatwo zdenerwować. A ja nigdy nic dla niej nie zrobiłam, tylko ranie jej uczucia.

David Wu powiedział, że to konflikt między kobiecą naturą

i pisarskim powołaniem skazuje mnie na chaos. Artyści mają

niekwestionowaną tendencję do bycia słabymi, pełnymi sprzeczności, naiwnymi, masochistycznymi, narcystycznymi, do popadania w zależności, przeżywania kompleksu Edypa i tym podobne.

Tak się złożyło, że mój były zaspokajał cały szereg tych schizofrenicznych potrzeb, od skłonności do masochizmu i narcyzmu, a potrzeba odpokutowania za grzechy wobec matki będzie emocjonalnym motywem przewodnim całego mojego życia.

— A co do wzrostu — ciągnął David, odchrząkując — jestem

przekonany, że może mieć pewien wpływ na zachowanie doros łych, zwłaszcza mężczyzn. Niżsi mężczyźni często manifestują swoją osobowość intensywniej niż ci normalnego wzrostu. Na

przykład więcej się uczą, podejmują większe wysiłki, żeby zarobić pieniądze, usilniej dążą do pokonania przeciwników i co więcej, pragną wiązać się z pięknymi kobietami, traktując to jako swego rodzaju potwierdzenie własnej męskości. Sean Penn jest raczej niski, prawda? Ale należy do wielkich hollywoodzkich aktorów i kiedyś kochała go Madonna, mimo że przywiązywał

najseksowniejszą gwiazdkę świata do krzesła, jak byle czupirad-

ło, i torturował. Można wymienić wielu takich ludzi. Bardzo mocno zapadają w pamięć.

David siedział w tym oświetlonym miękkim światłem pokoju,

pogrążony w bogactwie myśli. Ponieważ w rozmowie z pacjentami często przybierał ton posłańca boskiego, jego twarz wydawała się trochę nierzeczywista. Kiwał się w skórzanym fotelu, od czasu do czasu wydającym stłumione pierdnięcie. Mimo stęch-

łego powietrza kilka doniczkowych drzewek pao-ferro i szylkre-towych bambusów rosło tu bujnie i zielono przez cały rok.

— Dobra — powiedziałam. — Oczywiście tego, czy dana osoba jest zdolna do miłości, nie można osądzać po wzroście, ale i tak chcę o tym wszystkim zapomnieć. Spore fragmenty życia da się puścić w niepamięć, a z tego, co wiem, im mniej przyjemne ma człowiek doświadczenia, tym szybciej o nich zapomina.

— I dlatego będziesz dobrą pisarką. Pisarz grzebie przeszłość we własnych słowach — stwierdził David uprzejmie.

6

Perfumowana noc

Noc to wszystko w ruchu.

Dylan Thomas

Zrobiło się chłodniej i wydawało się, że miasto zmieniło się w wielki blok przejrzystego szkła. Jesień na północy jest czysta, jasna i sprzyja romansom.

Pewnego jednostajnego popołudnia zadzwonił Mark. Kiedy zabrzmiało mi w uchu wygłoszone z niemieckim akcentem powitanie, moją pierwszą reakcją było: „Wysoki człowiek Zachodu!”.

Wymieniliśmy zwyczajowe ni hao, ni hao, komentując cudownie przyjemną pogodę i to, że Berlin o tej porze roku jest nawet zimniejszy niż Szanghaj, a zresztą lato też było udane…

Oboje byliśmy nieco roztargnieni. Wiedziałam, że Tiantian le żał w łóżku i słuchał mnie z zamkniętymi oczami, i wiedziałam też, dlaczego Niemiec dzwonił. Tego rodzaju delikatna sytuacja przypomina czekoladowe ciastko z haszem; smak taki sobie, pierwszy kęs też taki sobie, ale kiedy ugryzie się trzeci raz, następuje coś nieprzyjemnego, a jednak dającego uczucie wyzwolenia.

I może należę do tych dziewczyn, które w głębi duszy aż się palą, żeby do tego doszło.

— W najbliższy piątek jest pokaz awangardowej sztuki niemieckiej w Szanghajskim Centrum Wystawowym — powiedział

Mark na zakończenie. — Jeżeli ty i twój chłopak chcecie przyjść, wyślę wam zaproszenia.

— Byłoby wspaniale. Dziękuję.

— Okej, do zobaczenia za tydzień.

Tiantian miał zamknięte oczy, wydawało się, że śpi. Wyłączyłam telewizor — chodzi przez dwadzieścia godzin na dobę.

Ostatnio nabraliśmy zwyczaju oglądania telewizji i wideo w łóżku, z niemoralnymi, brutalnymi filmami Quentina Tarantina w charakterze dekoracji, pieszcząc się nawzajem i zasypiając w harmonii z jękami Umy Thurman i strzałami Johna Travolty.

Zapaliłam papierosa, usiadłam na sofie i myślałam o rozmowie telefonicznej, o tym mężczyźnie i jego wysokiej, bardzo wysokiej sylwetce, ciele nasyconym zapachem od stóp do głów i fantastycznym uśmiechu. Myślałam i myślałam i nagle poczułam irytację. Bezczelnie próbował uwieść dziewczynę, która już miała chłopaka, wiedząc, że ona tego chłopaka nie zostawi. Wszystko to mogło doprowadzić wyłącznie do czysto seksualnej rozrywki.

Poszłam do biurka i, jak co dzień, przelałam na papier najnowszy rozdział mojej formującej się powieści. Napisałam o przypadkowości pojawienia się na scenie Marka i nieuchronności pewnych zdarzeń w moim życiu. Zawarłam w powieści najróżniejsze swoje przeczucia i teraz czekały tam, aby jedno po drugim spełniać się i materializować z każdym moim krokiem.

Tego wieczoru zjawili się niezapowiedziani Madonna i Ah

Dick. Usłyszałam głos Madonny jeszcze na klatce, kilka pięter niżej. Wołali, wchodząc po schodach z zapaloną latarką — zapomnieli, na którym piętrze mieszkamy. W tych ciemnościach oboje byli w okularach przeciwsłonecznych i niezgrabnie wyma-cywali drogę.

— Boże, nic dziwnego, że cały czas miałam wrażenie, że jest za mało światła. Przed chwilą prowadziłam i prawie uderzyłam w czyjś rower — roześmiała się Madonna, kiedy zdjęła swoje

okulary. — Jak mogłam zapomnieć, że mam je na nosie?

Blady, ale atrakcyjny w czarnym wełnianym swetrze Esprit

Ah Dick trzymał w rękach kilka puszek coli i piwo. Ich wejście zburzyło panujący w domu spokój i Tiantian nie miał wyboru, musiał odłożyć swój angielski magazyn znany z niezliczonych łamigłówek. (Najbardziej lubił te matematyczne i krzyżówki).

— Chcieliśmy się tylko przejechać, lecz tak wyszło, że pojechaliśmy w tę stronę, więc wpadliśmy. Mam w torbie film, nie gwarantuję jednak, że dobry. — Rozglądała się po pokoju.

— Chcecie zagrać w madżonga? Cztery osoby to już komplet.

— Nie mamy kostek — szybko odparł Tiantian.

— Ale ja mam, w samochodzie — stwierdziła Madonna, mru żąc oczy i uśmiechając się do Ah Dicka. — Ah Dick mógłby po nie pójść.

— Daj spokój, posiedźmy po prostu — odezwał się Ah

Dick; wyglądał na trochę rozdrażnionego, kiedy prostował

szczupłe palce i przeczesywał nimi włosy. — Nie będziemy

ci przeszkadzać w pisaniu, prawda? — zapytał, patrząc na

mnie.

— Nie ma sprawy.

Włączyłam płytę i z podkładu w stylu muzyki ze starych francuskich filmów stopniowo wynurzył się żarliwy kobiecy głos.

Sofa była wygodna, oświetlenie przyjemne, a czerwone wino

i kiełbasa czekały w kuchni. Powolutku wszyscy przystosowali się do tej atmosfery i rozmowa krążyła wokół plotek opartych na solidnych podstawach i całkiem nieuzasadnionych oraz mętnych opinii.

— To miasto jest takie klaustrofobiczne. W obiegu trzyma

się tylko garstka ludzi — stwierdziła Madonna.

„Obieg”, który miała na myśli, składał się z artystów, prawdziwych i fałszywych, obcokrajowców, wagabundów, większych i mniejszych muzyków, prywatnych przedsiębiorców ostatnio modnych specjalności, prawdziwych i udawanych linglei i przedstawicieli pokolenia Y. Należący do tego kręgu pojawiają się i znikają ze sceny będącej pod ostrzałem opinii publicznej, na przemian widoczni i ukryci, ale ostatecznie i tak oni narzucają oglądany repertuar. Są jak piękne robaczki, których brzuszki wydzielają błękitne światło, żyjące w tajemnicy, żywiące się pożądaniem.

— Raz mi się zdarzyło, że widziałam te same twarze trzy

razy z rzędu, w różnych miejscach, ale nigdy nie poznałam nazwisk — powiedziałam.

— Wczoraj w Paulaner’s Brauhaus wpadłam na Marka. Mówił, że w przyszłym tygodniu będzie wystawa niemieckiego malarstwa — rzuciła Madonna.

Spojrzałam na nią kątem oka, a potem zerknęłam na Tiantiana.

— Już dzwonił — wyjaśniłam rzeczowo — i powiedział, że

wyśle nam zaproszenia.

— Te same metody, te same twarze — stwierdził Ah Dick.

— Wszyscy oni to imprezowicze. — Im więcej pił, tym bledszy był na twarzy.

— Ja się na to nie piszę — oznajmił Tiantian, upychając hasz w fajce. — To powierzchowni tandeciarze. W końcu niektórzy

znikają jak bańki mydlane.

— Nieprawda — zaprotestowała Madonna.

— Szanghaj ma obsesję na punkcie przyjemności — stwierdziłam.

— Czy to temat twojej powieści? — zapytał Ah Dick.

— Słuchaj, Coco, przeczytaj coś z tego, co napisałaś — zaproponował Tiantian.

Kiedy na mnie popatrzył, oczy mu zabłysły. W tej chwili czuł

się podwójnie spokojny i zadowolony. Odkąd moje pisanie stało się częścią życia, które dzieliliśmy, przestało być czystym aktem pisania. Włączyło się w naszą namiętność i wierność, a także w naszą nieznośną lekkość bytu.

Wypełniona haszem fajka, kilka butelek wina i stosik stronic rękopisu przechodziły z ręki do ręki i wszyscy wydawali się weseli.

Promy, fale, trawa ciemna ciemnością nocy, oślepiające światła neonów i niewiarygodne konstrukcje — wszystkie te znaki materialnego bogactwa to afrodyzjaki, z których miasto korzysta, żeby się odurzyć. Nie mają nic wspólnego z nami, ludźmi, którzy żyją między nimi. Nas może zabić wypadek samochodowy albo choroba, ale niepokonana sylwetka rozwijającego się pomyślnie miasta pozostanie niby planeta, w nieustannym ruchu, wieczna.

Kiedy o tym pomyślałam, poczułam się nic nieznacząca, jak mrówka na ziemi…

Błękitny kwiatuszek żądzy zaczął palić moją skórę i to dziwne wrażenie oślepiło mnie, sprawiło, że stałam się nieczuła na własną urodę, własne ja, własną tożsamość. Wszystko, co robiłam, miało na celu stworzenie dziwnej nowej baśni, baśni przeznaczonej wy łącznie dla mnie i chłopaka, którego uwielbiałam.

Pogrążony w transie chłopak siedział tuż przy poręczy, smutny, ale pełen wdzięczności, patrząc na dziewczynę tańczącą w świetle księżyca. Jej ciało było gładkie jak łabędzi puch i pełne siły jak u lamparta. Każde kocie przegięcie, skok i obrót były eleganckie i jednocześnie szaleńczo kuszące…

Wzdychaliśmy do poetyckich spotkań o karnawałowej atmosferze, jakie odbywały się na Zachodzie w latach sześćdziesiątych. Allen Ginsberg zyskał sławę, biorąc udział w ponad czterdziestu pod rząd poetyckich salonach, gdzie dzielono się słowem i trawką. Nasze zaimprowizowane zgromadzenie tej nocy przyniosło mi mimowolny rodzaj lirycznej radości wywołanej alkoholem, niewinnością i miłością. Pławiłam się w ich spojrzeniach i skojarzyłam to wszystko z Bogiem: muzyczne tło tworzyły Cztery pory roku Vivaldiego, woda i łąki ciągnęły się bez końca. Byliśmy jak jagnięta leżące w wielkiej księdze — nie w Biblii, ale w mojej naiwnej i aroganckiej powieści, której każde zdanie mia łam wytatuowane na własnej bladej skórze.

Ścienny zegar wybił północ. Wszyscy zgłodnieli, lecz kiedy

przyniosłam półmisek kiełbasy, Madonna zapytała:

— Nie masz nic więcej?

— Wszystko wyjedliśmy. — Przepraszająco pokręciłam głową.

— Możemy coś zamówić — stwierdził Tiantian. — Mały Syczuan jest otwarty do późna. Wystarczy zadzwonić i przyniosą do domu, bez problemu.

— Spryciarz z ciebie, kochanie — radośnie oznajmiła Madonna, otaczając ramieniem szczupłą, muskularną talię Ah Dicka, i musnę ła Tiantiana wargami. Madonna należy do kobiet, które łatwo się ekscytują, a gdy już się podnieci, robi się seksowna i prowokująca.

Pracownik restauracji przyniósł cztery kartony jedzenia i ryżu.

Podziękowałam mu i dałam niewielki napiwek. Z początku nie

chciał wziąć, ale ostatecznie, czerwony ze wstydu, przyjął dzie-

sięć juanów. Zaciekawiło mnie jego zawstydzenie. Zapytany, opowiedział, że jego rodzina nosi nazwisko Ding, że właśnie przyjechał ze wsi i pracuje w tej restauracji dopiero od kilku dni. Skinęłam głową, wiedząc, że nowych często posyła się tu i tam z drobnymi sprawami do załatwienia.

Zjedliśmy wszystko, a potem zaczęliśmy pić i nie przestaliśmy aż do chwili, kiedy byliśmy gotowi do snu. Madonna i Ah Dick spędzili tę noc u nas, w osobnym pokoju. Zaopatrzony w łóżko i klimatyzator, został przygotowany na wypadek, gdybyśmy któregoś dnia pokłócili się z Tiantianem i zapragnęli rozdzielenia.

Ale wówczas nic takiego jeszcze się nie zdarzyło.

Musiała być druga albo trzecia nad ranem. W ciemnościach

nocy majaczyło coś mglistego i miękkiego. Po chwili zobaczyłam wyraźnie — przez szparę w niezbyt dokładnie zasuniętych żaluzjach przedarła się nitka księżycowego światła. Wpatrywałam się w tę smugę przez dobre pół godziny. Wydawała się słaba i zimna jak mały wężyk układający się w szczelinie do zimowego snu. Wysunęłam stopę, obciągając palce jak baletnica, powoli przesuwając ją pod promieniem i przekładając z prawa na lewo wzdłuż ścieżki wyznaczonej przez światło. Dal się słyszeć słaby oddech śpiącego obok chłopaka i stłumione odgłosy pary kochanków przewracających się na materacu w gościnnym pokoju obok.

Słyszałam bicie własnego serca, dźwięk płynącej krwi, zmys łowe pojękiwanie mężczyzny z północy Europy i tykanie elektrycznego zegarka. Moje palce ukradkiem pocierały obrzmiałe miejsce między nogami. Orgazm przyszedł nagle i od dołu brzucha falą zalał całe ciało. Zmoczone palce wycofały się z pulsującego krocza i, zmęczone, wślizgnęły do ust. Czułam na języku słodki, cierpki i melancholijny aromat, prawdziwy smak mojego ciała.

Księżycowe światło zniknęło z prześcieradła i wężyk rozpłynął

się w obłok dymu.

7

Dzień z naszego życia

Łapię płaszcz, kapelusz w dłoń,

Skaczę w autobusu toń.

Schodami w górę, papieros raz,

Ktoś mówi coś gdzieś, zapadam w sen.

The Beatles

Było tylko słońce, żadnych liści na drzewach. Całymi dniami nie wychodziliśmy z pokoju, obdarzając okno najwyżej przelotnym spojrzeniem albo ziewnięciem. Pralka w łazience była zapchana brudnymi skarpetkami i prześcieradłami. Tiantian sprzeciwiał się zatrudnieniu gosposi albo sprzątaczki — nie chciał nikogo obcego w swojej osobistej przestrzeni,

nie chciał, żeby ktoś dotykał jego bielizny, popielniczek czy kapci. Ale sami nie robiliśmy nic z powodu coraz większego

lenistwa. Najchętniej obywalibyśmy się nawet bez trzech posiłków dziennie.

— Musimy tylko zapewnić organizmowi dwa tysiące siedemset dziewięćdziesiąt kalorii, tysiąc dwieście czternaście jednostek witaminy A i tysiąc dziewięćdziesiąt cztery miligramy wapnia na dobę — stwierdził Tiantian, kiwając trzymanymi w dłoni butelkami zielonych, białych i bladożółtych pastylek. Uważał, że dostarczą pożywienia potrzebnego ludzkiemu ciału. — Żeby były smaczniejsze, można rozpuszczać je w soku owocowym, jogurcie i tak dalej i przyjmować w takiej postaci — oznajmił z przekonaniem.

Wierzyłam we wszystko, co mówił, lecz w ten sposób można

prawdopodobnie nabawić się neurozy i popaść w depresję. Wolałam już dania na wynos dostarczane codziennie z Małego Syczuanu.

Tiantian jak nadzorca napędzał mnie do pisania. W tym czasie sam malował bez wytchnienia w drugim pokoju, tworząc małe

lamparty, wykrzywione twarze, akwaria ze złotymi rybkami. Kupił w supermarkecie mnóstwo bielizny Yier shuang i malował

akrylami bezpośrednio na niej. Po posiłku prezentowaliśmy sobie nawzajem wykonaną pracę. Czytałam głośno fragmenty powieści i kawałek, który później usunęłam, doprowadził Tiantiana do śmiechu. Chodziło o „Dialog między pacjentką a psychologiem”: — Mąż budzi we mnie obrzydzenie. Prawdziwa z niego świnia.

W łóżku czy poza łóżkiem?

Me ma mózgu. Chce się tylko pieprzyć. Nie przepuściłby nawet kozie. Któregoś dnia nie wytrzymam i go wykastruję, jak Lorena Bobbit w tej sprawie z Wirginii sprzed siedmiu lat.

Naprawdę rozważa pani taką możliwość?

Boże, mężczyźni uważają, że im się należy! Kim są w waszych oczach kobiety? Ślicznymi, biernymi zabawkami? Wygląda na to, że nawet analityk nie potrafi rozwiązać tego problemu.

Marnuję pieniądze na skończonego idiotę.

Co pani ma na myśli?

Me może się pan wykazać odrobiną intuicji? Nie zniosę, żeby znowu ktoś mną manipulował!

Jeżeli nie ma pani do mnie zaufania, wolna droga! I wychodząc, proszę nie zapomnieć o zamknięciu drzwi!

O nie, dłużej tego nie zniosę. Wszyscy zachowujecie się jak świnie! — wrzasnęła, wybiegając.

— Wulgarne, ale zabawne — chichotał Tiantian.

Przymierzyłam jeden z białych T-shirtów, na którym Tiantian wymalował dużą głowę kota jak z kreskówki. Wyglądał wspa-

niale. Większość bielizny pokrywały rysowane pojedynczą kreską księżyce, usta, oczy, słońce i piękne kobiety. Na sofie piętrzyły się całe stosy ręcznie malowanych rzeczy.

— Moglibyśmy poszukać miejsca, żeby je sprzedać — powiedziałam.

— Myślisz, że się spodobają?

— Spróbujmy. Tak czy owak, będzie ciekawie, a jeżeli nie

uda nam się sprzedaż, rozdamy je przyjaciołom.

W obawie przed kłopotliwą sytuacją Tiantian nie chciał rozstawiać straganu na ulicy, więc wybraliśmy pobliski kampus Państwowego Uniwersytetu Wschodniochińskiego, który miał

odpowiednio miłą atmosferę, był przyjemny, bardzo zielony, dobrze utrzymany. Człowiek zawsze czuje się tam odcięty od zewnętrznego świata.

Oczywiście to mylące wrażenie; nawet wieże z kości słoniowej mają okna na świat.

Miejsce na rozstawienie stoiska wybraliśmy obok terenów

sportowych, przy ulicy obstawionej sklepikami z drobiazgami.

Była pora obiadowa i studenci nieśli puste menażki do stołówki.

Przechodząc, patrzyli na nas z ciekawością, a niektórzy klękali, przeglądali nasze towary i pytali o ceny. Sama zajęłam się wszystkim. Tiantian cały czas milczał.

— T-shirty po sześćdziesiąt juanów, majtki po czterdzieści.

— Za dużo! — mówili i zaczynali bezlitosne targi.

Trzymałam się swoich ustaleń, bo zbyt niska cena oznaczała

brak szacunku dla artystycznej pracy Tiantiana. Niebo pociemniało, studenci pojechali na rowerach do nocnych sal nauki i na boiskach nikt nie grał w piłkę.

— Umieram z głodu — powiedział Tiantian cicho. — A gdybyśmy tak uznali, że na dziś koniec, i poszli do domu?

— Zaczekaj trochę. — Wyjęłam z kieszeni kawałek czekolady

dla niego i zapaliłam papierosa. — Dajmy sobie jeszcze dziesięć minut.

W tym momencie podszedł przystojny ciemnoskóry mężczyzna, który obejmował w pasie białą dziewczynę w okularach.

— Cześć — przywitałam go po angielsku. — Ręcznie malowana bielizna, tanio. — Z kimś tak nieśmiałym jak Tiantian musiałam być odważna i pewna siebie, mimo że w dzieciństwie pójście do piekarni po chleb dla matki tak mnie peszyło, że rączkę, w której trzymałam pieniądze, miałam wilgotną od potu.

— Sama je malowałaś? — zaczęła się dopytywać biała dziewczyna, uśmiechnięta na widok naszych towarów. — Naprawdę urocze. — Głos miała miękki i przyjemny, oczy błyszczące inteligencją.

— Mój chłopak je malował — wyjaśniłam, wskazując Tiantiana.

— Bardzo dobrze maluje. Trochę jak Modigliani albo może

Matisse — dodała.

Tiantian spojrzał na nią uszczęśliwiony.

— Dziękuję — powiedział, a potem wyszeptał do mnie:

— Sprzedaj jej trochę rzeczy ze zniżką. Ta laowai jest miła.

Udałam, że nie dosłyszałam, i słodko uśmiechnęłam się do

czarno-białych studenckich kochanków.

— Co ty na to, Moya? Chciałabym kupić wszystkie — stwierdziła dziewczyna, wyciągając portfel.

Ciemnoskóry mężczyzna imieniem Moya miał w sobie godność plemiennego wodza, mógł pochodzić z Afryki. Przytulił

dziewczynę troskliwie.

— Pozwól — odezwał się, wyciągając zwitek stujuanowych

banknotów. Biała dziewczyna upierała się, że zapłaci sama.

—• Dziękuję. Mam nadzieje, że jeszcze się spotkamy — powiedział z uśmiechem, gdy odchodzili.

Właśnie zarobiliśmy prawie tysiąc juanów. Tiantian aż podskakiwał, uściskał mnie i dał całusa.

— A jednak potrafię zarobić coś sam! Nawet nie wiedzia łem — stwierdził, zaskoczony, ale zadowolony.

— Zgadza się. Jesteś nadzwyczajny. Kiedy tylko zechcesz, mo żesz odnieść sukces w wielu sprawach. — Starałam się dodać mu odwagi.

Zjedliśmy obiad w pobliskiej restauracji. Oboje mieliśmy nadzwyczajnie dobre apetyty i nawet pośpiewaliśmy sobie angielskie piosenki miłosne w prywatnej loży karaoke z nędznym nagłośnieniem. „Mój kochany, będę obok, jeśli zgubisz drogę. Mój kochany, jeśli zranisz się, przelękniesz, będę obok” — brzmiała stara szkocka piosenka folkowa.

8

Moja rozwiedziona kuzynka

Po sąsiedzku mam dziewiętnastu chłopa.

Osiemnastu to głupcy,

a ostatni też,

do licha, nic dobrego.

Bessie Smith

Zadzwonili do mnie rodzice. Poddali się. Chińscy rodzice łatwo się poddają, żeby tylko zachować kontakt ze swoimi dziećmi.

Przez telefon oboje bardzo się starali okazać mi czułość i nie odstąpić od swoich zasad. Zapytali, jak sobie radzę i czy nie mam kłopotów. Kiedy się dowiedzieli, że nie ma nikogo, kto

ogarnąłby mieszkanie, mama nawet zaproponowała, że wstąpi

i pomoże.

— Dbajcie o siebie bardziej. Powinniście częściej wychodzić — namawiałam. Chciałabym, żeby więcej myśleli o sobie, a mniej martwili się o mnie.

Matka przekazała mi też nowinę. Rozwiodła się moja kuzynka Zhu Sha. Ponieważ musiała wyprowadzić się ze starego mieszkania, a nie udało się jej znaleźć nic dogodnego, mieszkała u nich, bo moje łóżko stało puste. Na dokładkę nie była zadowolona z pracy i ostatnio miewała niezbyt dobre nastroje.

Gdybym miała czas, powinnam wpaść i trochę z nią pogawędzić.

Poczułam się z lekka zaskoczona. Zhu Sha po rozwodzie?

Była młodą kobietą, typem damy, cztery lata starszą ode

mnie. Po uzyskaniu dyplomu z niemieckiego w Instytucie Języków Obcych wyszła za kolegę z klasy i pracowała teraz w niemieckiej firmie handlowej. Złościła się, że nazywano ją „biurową pięknością”. W pewien sposób lubiłam jej niezależną postawę i ją samą, mimo że miałyśmy różne temperamenty

i ambicje.

Kiedy byłam mała, rodzice bez końca zachęcali mnie, żebym

brała przykład z Zhu Sha. Już jako dziewczynka zwracała uwagę swoją wyjątkowością: klasowa prymuska z trzema paskami na

rękawie, najlepszymi wynikami egzaminów w całej szkole, a do

tego uzdolniona i muzycznie, i jako tancerka, i jako recytatorka.

Zdjęcie, na którym uchwycono jej niewinny uśmiech, zostało

nawet powiększone i wystawione w witrynie atelier fotograficznego szanghajskiego Foto Studio na ulicy Nanjing. Wielu przyjaciół i kolegów z klasy poszło je obejrzeć.

Wtedy naprawdę jej zazdrościłam. Kiedyś, pierwszego czerwca, podczas obchodów Międzynarodowego Festiwalu Dziecięcego, ukradkiem wypuściłam trochę atramentu ze swojego pióra na białą baletową spódniczkę Zhu Sha. W efekcie zrobiła z siebie kompletną idiotkę, występując w układzie Pięć kwiatków w szkolnej auli, i wybuchnęła płaczem zaraz po zejściu ze sceny.

Nikt się nie zorientował, że to moja sprawka. Z początku chciało mi się śmiać na widok jej zdenerwowania, ale potem zaczęłam

się czuć paskudnie, bo przecież była miła, uczyła mnie matematyki, dzieliła się lizakami i zawsze brała mnie za rękę przy przechodzeniu przez ulicę.

Dorastając, spotykałyśmy się coraz rzadziej i rzadziej. Studiowałam jeszcze na Uniwersytecie Fudan, kiedy Zhu Sha wyszła za mąż. Dzień jej ślubu był początkowo jasny i słoneczny, ale kiedy na trawniku w Ogrodzie Bzów Dingxiang zaczęło się filmowanie nowożeńców kamerą wideo, nagle lunął rzęsisty deszcz. Widok Zhu Sha w przemoczonym ślubnym welonie wrył

mi się w pamięć. Uśmiech spod welonu, mokre czarne, kręcone

włosy i biała gazowa suknia, przesiąknięta wodą do tego stopnia, że stała się nieprzyzwoita — wszystko to miało dziwny delikatny urok, który trudno oddać słowami.

Jej mąż, Li Mingwei, był przewodniczącym Rady Studentów na wydziale. Dobrze zbudowany, wysoki, o jasnej skórze, nosił

okulary w srebrnych oprawkach. Krótko pracował jako tłumacz

dla konsulatu niemieckiego i jeszcze przed ślubem został redaktorem biuletynu finansowego Niemieckiej Izby Handlowej. Niezbyt rozmowny, lecz dżentelmen o spokojnym, chłodnym uśmiechu. Pomyślałam kiedyś, że mężczyzna o takim uśmiechu może się nie nadawać na kochanka, ale bardzo dobrze sprawdzać się jako mąż.

Nigdy nawet przez myśl mi nie przeszło, że Zhu Sha się rozwiedzie.

Zadzwoniłam do niej na komórkę. W jej głosie wyraźnie słychać było depresję, a ponieważ połączenie trochę szwankowało, wydawało się, że w tle bębni zimny deszcz. Zapytałam, gdzie jest. W taksówce, odpowiedziała. Za chwilę dojedzie do Zamku Windsor, popularnej siłowni dla kobiet.

— Miałabyś ochotę wpaść? — zapytała. — Mogłybyśmy razem

poćwiczyć.

Przemyślałam sprawę.

— Nie, ja nie ćwiczę. Ale mogłybyśmy pogadać.

Przecięłam korytarz i zajrzałam do sali pełnej starszych kobiet w strojach do ćwiczeń; pod okiem rosyjskiego trenera odgrywały amatorską wersję Jeziora łabędziego. W kolejnej sali wśród masy sprzętu znalazłam swoją kuzynkę, mocno spoconą od joggingu na bieżni.

Zawsze miała bardzo dobrą figurę, teraz jednak była prawie

wychudzona.

— Cześć — pomachała do mnie.

— Codziennie tu przychodzisz? — zapytałam.

— Tak, zwłaszcza ostatnio — odparła, biegnąc.

— Uważaj, żeby się nie przetrenować. Ciało stwardnieje ci

jak skała, a to gorsze niż rozwód — zażartowałam.

Nic nie powiedziała, biegła szybko, twarz miała mokrą.

— Zrób sobie przerwę — zaproponowałam. — Przestań tak

galopować. W głowie mi się kręci od samego patrzenia.

Podała mi butelkę wody i drugą otworzyła dla siebie. Siedząc

na schodach, obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem.

— Robisz się coraz ładniejsza. Wszystkie brzydkie dziewczynki wyrastają na piękności — powiedziała, siląc się na dowcip.

— To zakochane dziewczyny ładnie wyglądają — stwierdzi łam. — A tak w ogóle, co zaszło między tobą a Li Mingwei?

Umilkła, jakby nie chciała rozgrzebywać przeszłości. Potem

skrótowo opowiedziała mi, co się stało.

Przez dłuższy czas po ślubie życie wydawało się harmonijne

i bezproblemowe. Obracali się wśród ludzi o podobnym wykształceniu. To towarzystwo regularnie organizowało przyjęcia i skalong, spotkania towarzyskie. Pary razem podróżowały, jeździły na wakacje, gawędziły, jadały kolacje, chodziły do teatru i generalnie świetnie do siebie pasowały. Oboje, Zhu Sha i jej mąż, lubili wysiłek fizyczny w rodzaju tenisa czy pływania, podobały im się te same opery i książki. Prowadzili życie jednostajne, leniwe, ale nie nudne, z wystarczającymi, choć niezbyt wielkimi dochodami.

Za lśniącą fasadą krył się jednak pewien problem. Od nocy

poślubnej, kiedy krzyczała, umierając z rozkoszy przy zdobywaniu pierwszego doświadczenia seksualnego, ich życie intymne praktycznie nie istniało. Do ślubu oboje zachowali dziewictwo, oboje byli swoimi pierwszymi i jedynymi kochankami i w sumie ich małżeństwo stało się trochę monotonne.

Nie przywiązywali do seksu wielkiej wagi i w końcu zaczęli

sypiać w osobnych pokojach. Mimo to codziennie wcześnie rano

mąż pukał do drzwi Zhu Sha, przynosząc śniadanie, całował ją

i nazywał swoją księżniczką. Gdy kaszlała, przygotowywał syrop, a kiedy miała miesiączkę, okazywał stosowne zniecierpliwienie.

Chodził z nią do tradycyjnego chińskiego lekarza zielarza, wspólnie lubili myszkować po sklepach, zawsze słuchał jej z uwagą.

Jednym słowem, nie licząc seksu, w kręgu nowoczesnych biurowych par tworzyli parę modelową.

W tym czasie ostatnim krzykiem filmowej mody był Titanic.

Poszli go obejrzeć, ramię w ramię. Nie mam pojęcia, co tak

bardzo poruszyło Zhu Sha. Może finałowy wybór bohaterki, odrzucenie zakochanego do szaleństwa, nudnego narzeczonego dla krótkotrwałego romansu z namiętnym mężczyzną. Do ocierania łez zużyła całą paczkę chusteczek i nagle zdała sobie sprawę, że ona sama nigdy nie kochała. A zbliżająca się do trzydziestki kobieta, która nigdy nie kochała, jest żałosna.

Tego wieczoru mąż zapragnął spędzić z nią noc. Zapytał, czy

chce mieć dziecko. Powiedziała „nie”. W głowie miała chaos

i potrzebowała czasu, żeby uporządkować myśli. Dodanie dziecka do małżeństwa bez miłości byłoby kompletną klęską. Mąż się rozzłościł, ona też. Poinformowała go, że kiedy mówi, że nie chce dziecka, to mówi poważnie.

W ich związku coś pękło. Mąż zaczął podejrzewać, że Zhu

Sha ma romans. Pewnego wieczoru zapytał, czemu zdejmowała

pończochy; okazało się, że rano zauważył ślad czerwonego lakieru na jej lewej stopie, a teraz ślad był na prawej. Innym razem późnym wieczorem zadzwonił do niej przyjaciel i kiedy odbierała telefon, usłyszała kliknięcie oznaczające, że została podniesiona słuchawka drugiego domowego aparatu.

Miłosne śniadanka przynoszone do sypialni od dawna już nale żały do przeszłości, a gdy Zhu Sha zapomniała klucza, mąż pozwolił jej pukać do drzwi przez godzinę… po prostu nie otwierał.

— To straszne, kiedy się nad tym naprawdę zastanowić. Jakby

cały świat wywrócił się do góry nogami, bo mężczyzna, którego, zdawało ci się, tak dobrze znałaś, jest w stanie traktować cię w ten sposób. Mieszkaliście razem przez pięć lat i nagle spadasz z obłoków. W mgnieniu oka on staje się kimś obcym… a właściwie kimś bardziej przerażającym niż obcym, bo cię zna i potrafi torturować w najbardziej nieznośny sposób… — Zhu Sha oczy miała czerwone, mówiła cicho, wzdrygając się na to bolesne wspomnienie.

— Straszne — przyznałam. Delikatny, kulturalny, troskliwy

i dobry człowiek w jednej chwili zmienia się w wykwalifikowanego dręczyciela kobiet. Naprawdę straszne.

— Dlaczego w sytuacji kiedy kobieta chce odejść od mężczyzny, on zakłada, że to z powodu romansu? Czy kobieta nie może dokonać tego wyboru, kierując się wyłącznie własnymi uczuciami? Czy oni naprawdę wierzą, że kobieta nie potrafi bez nich istnieć? — zapytała Zhu Sha z naciskiem.

— Banda idiotów, którzy okłamują samych siebie! — Moja

pociecha brzmiałaby stosownie w ustach przewodniczącej Stowarzyszenia Obrony Praw Kobiet.

Kto puka do drzwi?

Nie przychodź i nie zawracaj mi głowy.

Nie pukaj do drzwi

i nie pisz.

William Burroughs

Ktoś pukał do drzwi. Z kolumn rozlegała się bardzo głośna muzyka Śpiącej królewny Czajkowskiego, ale i tak słyszałam pukanie. Tiantian spojrzał na mnie.

— Kto to? Chyba nie Madonna, prawda? — zapytałam. Nie

mieliśmy wielu przyjaciół. Stanowiło to jednocześnie naszą skazę i urok.

Podeszłam do drzwi i spojrzałam przez judasza. Nieznajomy.

Uchyliłam drzwi i przez szparę zapytałam, kogo szuka.

— Jeżeli jest pani zainteresowana i ma chwilę czasu, chciałbym zaprezentować nowy odkurzacz naszej firmy.

Twarz mężczyzny rozjaśnił ciepły uśmiech, a ręka powędrowała w górę, by poprawić krawat. Wydawało się, że jedyne, co mogę zrobić, to powiedzieć „tak” i wtedy on natychmiast zaleje mnie potokiem słów.

— No…

Nie wiedziałam, jak sobie z tym poradzić. Pewnie trzeba być gruboskórnym, żeby zbyć człowieka, który nie jest ani niesym-

patyczny, ani groźny. To, że w tanim garniturze w zachodnim stylu potrafił zaprezentować się tak schludnie, dobitnie informowało o jego zdrowym podejściu do życia. Nie wolno nie doceniać tego rodzaju poczucia własnej godności. Zresztą nie mia łam nic do roboty.

Tiantian z niedowierzaniem patrzył, że wprowadzam nieznajomego do środka. Ten wyjął wizytówkę i uprzejmie ofiarował

ją Tiantianowi, a potem przystąpił do otwierania dużej torby, którą przyniósł, i wydobył z niej lśniący odkurzacz.

— Co on chce zrobić? — wyszeptał Tiantian.

— Niech wykona tę swoją prezentację. Trudno mi było odmówić — odszepnęłam.

— Jeżeli po prezentacji tego nie kupisz, będziesz się czuła jeszcze bardziej zakłopotana.

— Ale już zaczął — stwierdziłam niepewnie.

Coś takiego spotkało mnie pierwszy raz, odkąd wprowadziłam się do tego mieszkania. Wczesne lata dziewięćdziesiąte ściągnęły na miasto tsunami domokrążców, nowy fenomen gospodarki rynkowej, który od tamtej pory stopniowo zanikał. Dzisiaj były to wyłącznie pojedyncze przypadki.

Pochylony, z odkurzaczem w dłoni, nieznajomy energicznie, miejsce za miejscem, czyścił dywan. Odkurzacz hałasował. Tiantian ukrył się w drugim pokoju.

— Urządzenie to cechuje się szczególnie znaczną siłą ssania.

Potrafi nawet wyssać roztocza z dywanu — powiedział głośno mężczyzna.

Byłam zaskoczona.

— Roztocza?

Gdy skończył odkurzanie, wysypał na gazetę kupkę brudu. Nie miałam ochoty dokładniej się jej przyglądać, bałam się, że mog łabym zobaczyć wijące się robaki.

— Ile? — zapytałam.

— Trzy i pół tysiąca juanów — odparł.

Wydawało mi się, że to bardzo drogo, chociaż, przyznaję, nie mam pojęcia o cenach.

— Jego jakość zasługuje na tę cenę. Zobaczy pani. Kiedy będzie pani miała dzieci, okaże się, jaki jest przydatny. Pomaga utrzymać higienę w gospodarstwie domowym.

Popsuł mi humor, wspominając o dzieciach.

— Przykro mi, ale nie chcę tego kupować.

— Dam pani dwudziestoprocentowy rabat — ciągnął niezmie— szany. — Dajemy roczną gwarancję. Jesteśmy dużą, godną zaufania firmą.

— Dzięki. Niepotrzebnie zajęłam panu czas.

Otworzyłam drzwi. Bez mrugnięcia okiem poskładał swoje

rzeczy i spokojnie wyszedł.

— Macie państwo moją wizytówkę — powiedział, odwracając się. — Jeżeli zmienicie zdanie, proszę dzwonić bez obaw.

— Ze wszystkim musisz eksperymentować, Coco. Zawsze pakujesz się w kłopoty — oświadczył Tiantian.

— Jakie kłopoty? Przynajmniej wyczyścił dywan. — Westchnęłam i usiadłam przy stole. Naprawdę nie miałam pojęcia, co miało oznaczać stwierdzenie: „ze wszystkim musisz eksperymentować”.

Znowu rozległo się pukanie, więc chwyciłam za klamkę i otworzyłam drzwi. Tym razem przyszła nasza tłusta sąsiadka.

W ręku trzymała stos rachunków za wodę, prąd, gaz i telefon, które uzbierały się w skrzynce na dole, plus dwa listy. Przypomniałam sobie, że całe wieki nie zaglądaliśmy do skrzynki na listy. Podziękowałam jej i poszła sobie, śmiejąc się pod nosem.

W tej dzielnicy wszyscy mają w sobie życzliwość charakterystyczną dla starych mieszkańców Szanghaju. Tutejsze niepracujące gospodynie domowe drobiazgowo organizują codzienne życie. Z kuchennych okien zwieszają się suszone na słońcu rybki i konserwowana w occie rzepa, od czasu do czasu dolatuje zapach dymu z węglowych kuchenek. Dzieci w zielonych szkolnych mundurkach i czerwonych bandanach bawią się w nieśmiertelną „wojnę”. Starzy ludzie zbierają się w małym parku i grają w „wielkiego ducha” (karciana gra rozgrywana między dwoma trzyosobowymi zespołami), a wiatr rozwiewa im siwe brody.

Dla większości mieszkańców Szanghaju takie sąsiedztwo to dobrze znana codzienność. Myślą o nim z nostalgią. Nowe pokolenie odrzuciło to miejsce, widząc w nim coś, co zostanie w końcu usunięte; nędzny zakątek pozbawiony nadziei. Ale kiedy pomieszka się tu trochę, można docenić prostotę i żywotność tej dzielnicy.

Jeden z listów nadszedł z Hiszpanii.

— Od twojej matki.

Tiantian akurat leżał w łóżku. Wcisnęłam mu kopertę do ręki.

Rozdarł ją i przeczytał kilka linijek.

— Wychodzi za mąż… i wspomina o tobie.

Zaciekawiona, podeszłam bliżej.

— Mogę przeczytać?

Kiwnął głową, więc wskoczyłam do łóżka. Objął mnie z tyłu i obiema rękoma przytrzymał list tak, żebym dobrze widziała.

„Mój synu, jak się miewasz? W ostatnim liście wspomniałeś, że mieszkasz teraz z dziewczyną, ale nie opisałeś jej szczegółowo (twoje listy zawsze są tak żałośnie krótkie). Domyślam się, że naprawdę ją kochasz. Rozumiem cię. Niełatwo ci zbliżyć się do kogoś. To bardzo miło. Nareszcie znalazłeś partnerkę.

Na początku przyszłego miesiąca wychodzę za mąż, oczywiście za Juana. Mieszkamy ze sobą od tak dawna i jestem przekonana, że możemy być szczęśliwi długie lata. Nasza chińska restauracja wciąż ma się dobrze. Rozważamy otwarcie w niedalekiej przyszłości restauracji w Szanghaju. Prawdziwej hiszpańskiej restauracji. Nie mogę się doczekać dnia, w którym znów cię zobaczę.

Nigdy nie mogłam zrozumieć, czemu nie przyjechałeś do Hiszpanii — wydaje mi się, że nigdy mi nie ufałeś, jakby coś złego nie pozwalało się nam połączyć — ale czas upłynął tak szybko, minęło dziesięć lat i jesteś już dorosły. Bez względu na wszystko jesteś moim ukochanym synem”.

— Jeśli to prawda, będziecie mogli się zobaczyć z matką.

— Odłożyłam list. — Przez dziesięć lat nigdy nie zjawiła się w Szanghaju, żeby się z tobą spotkać, a ty nigdy nie pojechałeś tam, żeby ją zobaczyć. Dosyć dziwne. — Spojrzałam na Tiantiana, który nie wyglądał na zadowolonego. — Jakoś nie umiem sobie wyobrazić, jak miałoby wyglądać to pojednanie matki z synem.

— Nie chcę, żeby przyjeżdżała do Szanghaju — powiedział

Tiantian, opadając na grube, puchate poduszki. Szeroko otworzył

oczy i wpatrywał się w sufit. W historii, którą mi opowiedział, słowo „matka” nabrało dziwacznego, niezgłębionego znaczenia.

Najwyraźniej wciąż niosło ze sobą cień śmierci ojca. — Moja matka wyglądała jak wróżka, z tymi bardzo, bardzo długimi włosami. Mówiła nadzwyczaj subtelnie i zawsze używała perfum — ciągnął, wciąż patrząc w sufit. — Ręce miała bardzo miękkie, bardzo białe i potrafiła robić na drutach różne śliczne swetry…

Taka była, kiedy widziałem ją dziesięć lat temu. Przysyłała mi później jakieś zdjęcia, ale wszystkie powyrzucałem.

— A jak teraz wygląda? — Byłam ciekawa tej kobiety z Hiszpanii.

— Nie znam osoby z tych zdjęć. — Odwrócił się plecami do mnie, zdenerwowany.

Chciał wysyłać listy i kartki, żeby podtrzymać kontakt, ale nie potrafił sobie wyobrazić, że pewnego dnia matka mogłaby stanąć przed nim. To by się nie powiodło. Gdyby do tego doszło, rozsypałby się jego system obronny. Na świecie jest wiele matek i wielu synów, ale garstka takich jak Tiantian i jego matka.

Dzieli ich bariera podejrzliwości i ani czułość, ani instynktowne, oparte na mocy więzów krwi przyciąganie nie potrafiłoby jej przełamać. Ich walka między miłością i nienawiścią będzie trwa ła do końca tej opowieści.

Drugi list był od Marka do mnie. W środku dwa zaproszenia i krótka notatka. „Na przyjęciu zrobiłaś na mnie wielkie wra żenie. Mam nadzieję, że się zobaczymy”.

Pomachałam zaproszeniami do Tiantiana.

— Chodźmy na wystawę. Ten Niemiec, Mark, rzeczywiście

dotrzymał słowa.

— Ja nie idę. Idź sama. — Tiantian zamknął oczy, wyglądał

na nieszczęśliwego.

— Hej, zawsze lubiłeś wystawy — stwierdziłam z niedowierzaniem.

Naprawdę lubił. Z aparatem na ramieniu często chadzał na wszelkiego rodzaju pokazy sztuki, wystawy malarstwa, prezentowanie filmów, książek, rzeźb, mebli, kaligrafii, kwiatów i samochodów, nawet na wystawy maszyn przemysłowych, z upodobaniem wędrując wśród masy przedmiotów przytłaczających umysł. Skończony maniak wystawowy. To było okno, przez które mógł ukradkiem przyglądać się prawdziwej twarzy świata.

Zdaniem mojego psychoanalityka Davida Wu, samotnicy są często zagorzałymi podglądaczami.

— Nie chcę iść. — Nagle, patrząc mi w oczy, Tiantian zapytał: — Czy ten Niemiec zawsze tak nadskakuje cudzym dziewczynom?

— A, więc o to chodzi? — wypaliłam.

Tego rodzaju sytuacja była dla nas prawdziwą rzadkością. Kiedy oczy Tiantiana wypełniała podejrzliwość, zaczynały przypominać oślizgłe ślimaki. Poczułam się nieswojo. Być może powodem, dla którego odpowiedziałam tak szorstko, była moja własna psychiczna słabość, jakby wyczulony Tiantian rozdrapał

ukrywaną przeze mnie wewnętrzną ranę.

Tiantian zacisnął usta i bez słowa poszedł do drugiego pokoju.

Jego plecy zdawały się mówić: „Nie bierz mnie za idiotę. Przetańczyłaś w jego objęciach całą noc, a potem wszedł z nami tu, do naszego pokoju”. Też zamknęłam usta. Zabrakło mi słów.

10

Zabierz mnie do siebie Zdrowe życie seksualne. Najlepsza

na świecie rzecz dla kobiecego głosu.

Leontyne Price

Każda kobieta wielbi Faszystę,

Wysoki but na twarzy, brutalny,

Brutalne serce bydlaka jak ty.

Sylvia Plath, Tatuś

Poszłam na wystawę sama. Muzeum Sztuki Liu Haisu zmieniło się w morze głów, pod sufitem gromadziły się wszelkiego rodzaju ludzkie wyziewy. Dało się wyczuć, że byli tu bogaci i biedni, chorzy i zdrowi, artyści i uważający się za artystów, Chińczycy i cudzoziemcy.

Przed obrazem zatytułowanym Transformacja w kształcie U

zobaczyłam wyrastającego przede mną Marka… z tą jego złotą

głową. „Cześć, Coco!” Położył mi rękę na plecach, obdarzył pocałunkiem we francuskim stylu, w oba policzki, i uściskiem w stylu włoskim. Wyglądał na uszczęśliwionego.

— Twój chłopak nie przyszedł?

Uśmiechnęłam się, kręcąc głową, i udałam, że koncentruję

się na obrazie.

Trzymał się mnie, jak cień sunąc obok, kiedy chodziłam po galerii, całe jego ciało roztaczało zapach innego kraju. W obojętności Marka było coś niepokojącego, może coś w rodzaju powściągliwości myśliwego, który staje oko w oko z upragnioną zwierzyną. Skupiłam na nim większość uwagi, obrazy przed moimi oczyma stały się masą chaotycznych barw i przypadkowych linii.

Tłum wolno pełzł naprzód, a że byliśmy ściśnięci w tłoku,

w pewnym momencie dłoń Marka przywarła do mojej talii.

Nagle w pole mojego widzenia wskoczyły dwie znajome twarze. Tuż obok, w pewnym oddaleniu od tłumu zgromadzonego przed trzecim obrazem na lewo ode mnie, stali Madonna i Ah Dick, zabójczo odstawieni. Oboje nałożyli modne okulary w cienkich oprawkach, a włosy mieli starannie rozczochrane.

Speszona, pospiesznie ukryłam się w tłumie i ruszyłam w przeciwną stronę. Mark ze swoimi wątpliwymi zamiarami starał się być blisko mnie. Męska ręka wpiła się w moją talię jak para kłów, paląca i niebezpieczna.

Pojawienie się tej seksownej pary stało się dla mnie bodźcem

do tego, żeby zachować się paskudnie. Być może od samego

początku byłam gotowa zrobić to, co niewyobrażalne.

— Właśnie widziałem Madonnę i jej chłopaka — powiedział

Mark, z dwuznacznym, choć czarującym uśmiechem.

— Też ich widziałam, więc wynośmy się stąd — stwierdziłam,

przyznając się przed samą sobą do tego, co chodziło nam po

głowie.

Kiedy tylko wymknęły mi się te słowa, Mark chwycił mnie

jak włamywacz, nie pozwalając na żadne dyskusje, w mgnieniu

oka wyciągnął z galerii i upchnął w swoim BMW. Pławiąc się

w masochistycznej radości, mój umysł poddał się na całej linii.

W tamtym momencie potrzebowałam jedynie odrobiny samokontroli. Powinnam była natychmiast go zostawić, odejść, i nie zdarzyłoby się nic z tego, co stało się później. Ale ja nie byłam ani trochę ostrożna i nie chciałam być; miałam dwadzieścia pięć lat i nigdy nie tęskniłam za bezpieczeństwem. „Człowiek może

zrobić cokolwiek, także to, co należy, i to, czego się robić nie

powinno”. Mniej więcej tak to ujął Dali.

Kiedy otworzyłam oczy i zobaczyłam, że pochyla się nade mną, zauważyłam też, że wielki pokój jest butelkowozielony, przestronny i cichy; wypełniał go zapach obcego i obcych mebli.

Pocałował mnie w usta i nagle uniósł głowę ze śmiechem.

— Chcesz drinka?

Gorączkowo, po dziecinnemu, pokiwałam głową. Ciało miałam

zimne, usta lodowate. Z pomocą drinka mogłam stać się gorącą

kobietą.

Patrzyłam na to nagie ciało podnoszące się z łóżka i idące

w stronę lśniącego baru. Mark wyjął butelkę rumu i rtalał dwa

kieliszki.

Obok baru stał sprzęt muzyczny, wsunął tam kompakt. Ku

memu zaskoczeniu, muzyka okazała się balladą w dialekcie Suzhou. Nieznany kobiecy głos coś śpiewał, „jee, jee, aa, aa”. Niedokładnie słyszałam kojące słowa, wrażenie jednak było niepowtarzalne.

Podszedł do mnie.

— Lubisz pingtan z Suzhou? — zapytałam, żeby zacząć rozmowę.

— Najlepsza muzyka, przy której można się kochać — stwierdził Mark.

Upiłam trochę rumu i zakaszlałam. Ze słabym uśmiechem poklepał mnie po plecach.

Następny pocałunek, długi i powolny. Wówczas po raz pierwszy zdałam sobie sprawę, że pocałunki przed miłosnym aktem mogą być tak przyjemne, kojące, niespieszne, podsycające po żądanie. Złote włoski na jego ciele były jak delikatne promienie słoneczne, muskały mnie żarliwie i intymnie. Czubek przesiąkniętego rumem języka drażnił moje sutki, a potem powoli przesunął się w dół. Zagłębiał się pomiędzy wargi sromowe z zabójczą dokładnością i odnalazł pączkującą łechtaczkę. Chłodny rum mieszał się z ciepłem języka i zrobiło mi się słabo. Czułam strumień wilgoci wypływającej z macicy i wtedy wszedł we mnie. Jego wielki członek sprawił, że poczułam się, jakby mnie

rozpychał. „Nie — zaczęłam krzyczeć. — Nie ma mowy!”.

Był bezlitosny, nie przestał ani na sekundę. Ból zmienił się

w nagłe uderzenie krwi. Szeroko otworzyłam oczy i spojrzałam

na niego na wpół z miłością, na wpół z nienawiścią. Podniecało mnie to nagie białe ciało, lekko zabarwione przez słońce.

Wyobraziłam sobie, jak wyglądałby w wysokich butach i skórzanym płaszczu, i jakiego rodzaju okrucieństwo pojawiłoby się w tych błękitnych nordyckich oczach. Te myśli tylko wzmogły moje podniecenie. „Każda kobieta wielbi Faszystę,/Wysoki but na twarzy, brutalny, /Brutalne serce bydlaka jak ty…” napisała Sylvia Plath. Zamknęłam oczy i słuchałam, jak mruczy zdanie czy dwa w mglistym niemieckim, dźwięki z marzeń, które dotar ły do najwrażliwszej części mojego łona. Pomyślałam, że mog łabym umrzeć, a on robiłby to dalej, i wtedy, jednocześnie z moim ostrym krzykiem, nadszedł orgazm.

Leżał przy mnie, opierając głowę na kilku pasmach moich włosów. Owinął nas prześcieradłem i zapalił. W samą porę chmury dymu wypełniły pustkę przed naszymi oczami i nie musieliśmy nic mówić. Czasami nie ma się ochoty wydać żadnego dźwięku; zamiast tego osuwasz się w niemy film, a umysł odpoczywa.

— Jak się czujesz?

Wydawało się, że głos unosi się nad mgłą, słaby i jasny. Opierałam się o niego plecami, wielkie dłonie na moich piersiach, leżeliśmy obok siebie na boku, dwie srebrne łyżeczki, lśniące zimnym, metalicznym światłem.

— Wracam — stwierdziłam apatycznie.

Pocałował mnie za uchem.

— Okej. Odwiozę cię.

— Nie ma potrzeby, sama pojadę. — Mówiłam cicho, choć

zdecydowanie.

Usiadłam, żeby się ubrać, i wtedy dopadła mnie depresja. Namiętność i orgazm minęły. Kiedy film się kończy i widzowie wychodzą en masse, słychać tylko stukanie siedzeń wracających do pionu, odgłos kroków, chrząkanie; postaci, opowieść i muzyka dobiegły końca. Ale twarz Tiantiana nie przestała przesuwać się tam i z powrotem w moich myślach.

Ubrałam się szybko, nawet przelotnie nie spoglądając na mężczyznę obok. Wszyscy mężczyźni ubrani są brzydsi niż rozebrani; bez wątpienia wiele kobiet także.

„To był pierwszy i ostatni raz” powiedziałam sobie obłudnie.

Myśl okazała się tymczasowo skuteczna, więc wzięłam się

w garść i marszowym krokiem opuściłam to urocze mieszkanie.

Wsiadłam do taksówki, a Mark na migi pokazał, że do mnie

zadzwoni. Uśmiechnęłam się niewyraźnie. „Kto wie?”. Samochód ruszył, jakby uciekał.

Nie miałam w torebce lusterka, więc mogłam się przejrzeć

tylko w oknie. Widziałam jedynie rozmazaną zjawę. Usiłowałam

wymyślić, jakie powinny być moje pierwsze słowa na widok

Tiantiana. „Wystawa była niezła. Spotkałam paru znajomych,

oczywiście był też Mark…”. Kobiety to urodzone kłamczuchy,

szczególnie gdy krążą między mężczyznami. Im bardziej skomplikowana sytuacja, tym bardziej są pomysłowe. Potrafią kłamać od chwili, gdy nauczą się mówić. Kiedyś, jako mała dziewczynka, stłukłam bezcenną zabytkową wazę i powiedziałam, że zrobił

to nasz kot.

A jednak nie przywykłam kłamać Tiantianowi prosto w oczy,

gdy czarne i białe było od siebie tak odległe. Lecz jak mogłam

tego uniknąć?

Kiedy weszłam do ciemnego korytarza, poczułam szczypiorek,

olej i smażone mięso: sąsiedzi przygotowywali kolację. Otworzyłam nasze drzwi i zapaliłam światło, ale Tiantiana nie było w pokoju, nie było nawet liściku na biurku.

Na chwilę usiadłam na sofie, patrząc na czarne legginsy, opinające moje chude nogi. Do lewego kolana przyczepił się bardzo krótki, złoty włosek. Marka. Lśnił słabo w świetle lampy. Przywołałam widok głowy Marka, przesuwającej się w dół po mojej piersi… Spaliłam ten włosek, aż skwiercząc, zmienił się w nicość. Ogarnęło mnie niezmierne zmęczenie. Położyłam się płasko na sofie, ręce złożyłam na piersi jak u spoczywających w spokoju zwłok i szybko zasnęłam.

11

Chcę odnieść sukces

Me udaję, że jestem zwykłą gospodynią domową.

Elizabeth Taylor

Gdziekolwiek się ruszę, pytają mnie, czy uważam,

że uniwersytety tłamszą pisarzy.

Moim zdaniem nie tłamszą ich wystarczająco.

Flannery 0’Connor

Powieściopisarze, którzy tęsknią za przeszłością, zawsze piszą

coś w rodzaju: „Chcę zasnąć na zawsze i nigdy się nie obudzić”.

Psychoanalitycy bez końca wygrzebują sny spod poduszek. Gdy

byłam mała, matka budziła mnie co rano, przygotowywała śniadanie, wręczała tornister, a ja miałam głowę wypełnioną resztkami snów, przypominającymi bańki mydlane. Kochałam sny nawet jako dziecko. W moim obecnym życiu największe uczucie wyzwolenia daje mi świadomość, że mogę spać, jak długo zechcę. Od czasu do czasu budzą mnie odgłosy sąsiedzkiej kłótni, hałaśliwy telewizor albo ostry dźwięk telefonu, ale mogę schować głowę pod kołdrą i wrócić do przerwanego snu. Czasami oczywiście powrót się nie udaje. Kiedy nie mogę zakończyć romansu z tym nieznajomym, czuję się tak sfrustrowana, że mog łabym płakać.

Moje życie z Tiantianem od początku trochę przypominało sen. Lubię takie sny — czyste kolory, brak logiki i żadnego ciężaru samotności.

Mark był być może kimś, kto, podobnie jak odgłosy kłótni

albo dzwonek telefonu, mógł przerwać moje senne marzenie.

Oczywiście nawet gdybym nie poznała Marka, mogłabym spotkać kogoś innego, kto by mnie uwiódł. Życie z Tiantianem miało zbyt wiele drobnych pęknięć, których nie potrafiliśmy załatać, więc zawsze istniało zagrożenie, że jakaś zewnętrzna siła dostanie się do środka.

Obudziłam się w środku nocy i zdałam sobie sprawę, że Tiantian wrócił. Siedział na poręczy sofy, uważnie przyglądając się mojej twarzy, i kołysał w ramionach czarno-białego kota. Kot też się we mnie wpatrywał. Widziałam siebie w lśniących, zielonych oczach. Zaskoczona, gwałtownie usiadłam, a kot wyrwał

się z objęć Tiantiana, śmignął przez drewnianą podłogę i opuścił

pokój.

— Gdzie byłeś? — zapytałam, przejmując inicjatywę.

— Poszedłem zobaczyć się z babką. Zatrzymała mnie na kolacji — odparł Tiantian cicho. — Już tak dawno się wyprowadziłem. Jej kotka miała nowy miot i babka dała mi kociaka.

Nazywa się Futrzanka.

Patrzył z czułością, gładząc moje włosy, policzki, brodę

i szczupłą szyję. Rękę miał trochę chłodną, ale delikatną.

Szeroko otworzyłam oczy w nagłym strachu, że zamierza mnie

udusić, lecz odrzuciłam ten pomysł równie szybko, jak się pojawił. Uczucie straszliwego żalu kazało mi rozchylić wargi i chciałam opowiedzieć mu o wszystkim, co się stało. Tiantian jednak zamknął mi usta pocałunkiem. Jego język smakował gorzko i kiedy się całowaliśmy, w pokoju rozszedł się zapach przesiąkniętych deszczem liści. Ręce Tiantiana opływały każdy cal mojej skóry i byłam pewna, że wiedział o wszystkim, że te palce były w stanie wykryć na skórze wydzieliny i cząstki obcego ciała.

Tiantian był tak przewrażliwiony, że jedno dotknięcie mogło wywołać eksplozję, prawie jak u szaleńca.

— Może powinienem pójść do lekarza — powiedział po chwili

milczenia.

— Co?

Patrzyłam na niego ze smutkiem. Nie chciałam nic z tego, co już się stało, ani z tego, co miało się stać. W tamtej chwili byliśmy kompletnie samotni i zarówno on, jak i ja nie mogliśmy odejść.

— Kocham cię.

Objęłam go i zamknęłam oczy. Za bardzo przypominało to

kwestię z jakiegoś filmu. Nawet w chwilach smutku człowiek

czuje się niezręcznie, jeżeli mówi coś takiego. Mój umysł wypełniały migoczące cienie, podobne do tych rzucanych przez świecę.

Potem zalśnił mi przed oczyma deszcz iskier. Moja powieść

— moja powieść wystrzeli jak fajerwerk i nada sens naszemu

istnieniu.

Zadzwoniła do mnie Deng, redaktorka zbioru wydanych opowiadań. To kobieta w średnim wieku, mieszkająca z córką gim-nazjalistką, bo jej mąż studiuje w Japonii. Ma wszystkie cechy typowe dla mieszkanki Szanghaju w średnim wieku: bladą cerę neurotyczki, włosy zawsze spięte w kok, skórzane baleriny i spódnice do kolan, z bawełny z domieszką czegoś sztucznego. Żywi wielką namiętność do lodów i wszelkiego rodzaju plotek.

To przy jej pomocy opublikowałam Wrzask motyla, książkę, która sprowokowała tak ciekawe reakcje. Wszyscy szeptali o pikantnej zawartości i pojawiła się plotka, że jestem biseksualistką z upodobaniem do przemocy. Zdarzało się, że łapano studentów, którzy kradli moje opowiadania z księgarni.

Za pośrednictwem redaktorki dostawałam listy z dołączonymi

erotycznymi zdjęciami od mężczyzn, którzy chcieli się dowiedzieć, jaki jest mój związek z bohaterką. Mieli nadzieję na randkę z kolacją w restauracji Sajgon na ulicy Hengshan, w strojach, w jakie ubrałam moje romantyczne postaci. Inną z możliwości była przejażdżka białym autem marki Volkswagen Santana 2000 GSi i seks w samochodzie na moście Yangpu. Wszystko to przypominało historię z ilustrowanego magazynu.

Przechodząc jednak do rzeczy, nie zarobiłam na opowiadaniach zbyt wiele, ponieważ po wyprzedaniu pierwszego kilkutysięcznego nakładu drugiego wydania nie było. Kiedy zapytałam Deng o przyczynę, powiedziała, że wydawca miał ostatnio problemy z zarządem i powinnam poruszyć tę sprawę trochę później.

Od tamtej pory czekałam.

Mój ówczesny chłopak, Ye Ojan, stwierdził, że to, co napisałam, nie było odpowiednie dla młodych czytelników; posunę łam się za daleko i to wszystko, jeśli chodzi o tę książkę. I kiedy wyczerpał się nakład opowiadań, skończył się też nasz krótki

związek.

Ye Ojan był typem beztroskiego faceta, pracował dla dużej

agencji reklamowej. Poznałam go, kiedy przeprowadzałam wywiad z angielskim szefem firmy, w której pracował. Robił wra żenie inteligentnego, błyskotliwego i wyluzowanego. Nie mam pojęcia, czemu się m n ą zainteresował, bo dzięki mojemu kur— duplastemu byłemu chłopakowi cierpiałam jeszcze wtedy na

okresową samcofobię i wolałam szukać przyjaciół wśród kobiet.

On jednak bardzo cierpliwie ze mną rozmawiał i kiedy wysłuchał historii nieudanego romansu, wstał i oznajmił: „Widzisz, jaki jestem wysoki? I nie mam złych zamiarów. Chcę jedynie lepiej cię poznać, tylko tyle”.

Tej samej nocy z powodzeniem pogłębił swoją wiedzę o mnie,

od piersi po czubki placów, od głębokich oddechów aż po głośne

krzyki. Był wysoki i przystojny, a jądra miał ciepłe i czyste.

Kiedy trzymałam je w ustach, czułam to bezwzględne zaufanie,

które akt seksualny ustanawia między partnerami. Jego penis

poruszał się jak korkociąg. Ten bezproblemowy seks wyleczył

mnie z ponurych wspomnień i przywrócił zdrowe nastawienie

do spraw seksualnych. Ye Ojan cierpliwie uczył mnie rozróżniania między orgazmem łechtaczkowym a pochwowym i często doprowadzał do szczytowania na oba sposoby jednocześnie.

Ostatecznie sprawił, że zaczęłam postrzegać siebie jako kobietę szczęśliwszą niż wiele innych. Statystyki mówią, że około siedemdziesięciu procent chińskich kobiet ma jakieś problemy seksualne, a dziesięć procent nigdy nie przeżyło orgazmu.

Związek z Ye Ojanem trwał kilka miesięcy, i to w czasie,

gdy wydałam książkę. Jego samego i seks, który wniósł w posagu, przyciągnęło moje impulsywne zachowanie w tym okresie.

Kiedy Wrzask motyla został wyprzedany i pieniądze przestały brzęczeć mi w kieszeni, rozstaliśmy się bez kłótni czy złej woli,

rozsądnie i bezboleśnie.

Tiantian należał do innego gatunku niż moi wcześniejsi mężczyźni. Był płodem zakonserwowanym w formalinie, a życie zawdzię-

czał najprawdziwszej miłości, tej samej, która nieodłącznie wiązała się z jego śmiercią. Nie potrafił mi dać kompletnego prze życia seksualnego, a ja nie potrafiłam zachować dla niego ciała nieskażonego jak kawałek jadeitu. Wszystko było trudne do zrozumienia. Być może moja miłość wyrastała z tego, jak bardzo w rzeczywistości mnie potrzebował; dawałam mu tyle, ile potrzebował. Moje istnienie było Tiantianowi niezbędne, tak jak niezbędny jest tlen i woda, a nasza miłość stanowiła dziwny kryształ uformowany pod wpływem przygniatającej nas, dusznej atmosfery.

Wczesna jesień, powietrze niosło suchy, zimny zapach tytoniu

albo benzyny. Moja redaktorka zadzwoniła, żeby zapytać: „Jak

się mają sprawy z powieścią?”.

— Okej — odpowiedziałam. — Mogę potrzebować agenta.

— Jakiego agenta? — zapytała.

— Kogoś, kto pomógłby urzeczywistnić moje marzenie i uniknąć kłopotów, jakie miałam z poprzednią książką — wyjaśniłam.

— Powiedz mi coś więcej.

— Tego rodzaju marzenie mogłaby mieć każda bystra młoda

kobieta, a właśnie dla takich osób piszę. Należałoby zorganizować trasę promocyjną dla książki w całych Chinach. Z imprezami. Miałabym na sobie czarną sukienkę i groteskową maskę.

Podłogę pokrywałoby confetti zrobione z mojej książki i wszyscy

tańczyliby jak szaleni.

— Mój Boże — roześmiała się. — Zwariowałaś.

— Ale to da się zrobić — stwierdziłam, biorąc ten śmiech

w nawias. — Do realizacji potrzeba tylko pieniędzy i organizatora.

— Dobrze — powiedziała Deng. — Kilku autorów będzie mia ło w Szanghaju spotkanie literackie. Jest wśród nich młoda kobieta, trochę starsza od ciebie. Odkąd poślubiła sławnego krytyka, wychodzi ze skóry, tak się stara znaleźć natchnienie w każdym włosie, który mu wypadnie. Powinnaś ich poznać.

To się może przydać.

Wymieniła restaurację na Xinle i powiedziała, że też tam będzie.

Zapytałam Tiantiana, czy chciały ze mną pójść, ale udał, że

nie słyszy. Miał kiepskie zdanie o większości innych pisarzy.

Przez długi czas przeżywałam prawdziwe męki, zastanawiając się, co włożyć. Moja garderoba reprezentuje dwa różne style: androgeniczny, z luźnymi ubraniami w spokojnych kolorach, w których wyglądam jak postać ze średniowiecznego obrazu,

i dopasowany, seksowny, koci. Rzuciłam monetą i padło na ten

drugi. Styl retro z lat sześćdziesiątych na Zachodzie — purpurowa szminka i cień, do tego moja torebka z lamparta, wówczas bardzo modne w Szanghaju.

W taksówce zaczęło mi się kręcić w głowie od jazdy w kółko.

Kierowca był nowy, pracował dopiero od paru dni, i nieświadomie dowiózł nas do punktu, z którego wyruszyliśmy. Nie mam specjalnego wyczucia kierunku, więc tylko na niego wrzeszczałam i w końcu oboje doprowadziliśmy się do obłędu. Zobaczyłam, że taksometr chodzi, i zagroziłam, że „złożę oficjalną skargę”. Nic nie odpowiedział. „Ponieważ nie działa pan w najlepiej pojętym interesie klienta”, dodałam dla wzmocnienia efektu.

— Dobra, dobra. Po co ta mowa? Nie skasuję pani.

— Hej! Proszę tu stanąć! — poleciłam, widząc znajome świat ło i duże okno z masą poruszających się za nim blond głów.

— Tak jest, chcę tu wysiąść. — Zmieniłam zdanie i postanowiłam zapomnieć o spotkaniu z autorami Deng. Czemu się trochę nie zabawić w barze YY prowadzonym przez Kenny’ego?

YY ma dwa poziomy. Na niższym, dokąd schodzi się długą

klatką schodową, mieści się parkiet do tańca. Atmosfera w sali

była radosna, przesycona alkoholem, perfumami, pieniędzmi, śliną i hormonami.

Przy konsolecie stał mój ulubiony didżej, Christophe Lee

z Hongkongu. Kiedy zobaczył, że przyszłam, zrobił do mnie minę. Grali house i hip-hop, oba absolutnie odlotowe, niczym szalejący pożar. Im więcej tańczysz, tym jesteś szczęśliwszy i bardziej wyzwolony, aż czujesz się tak, jakbyś wyparowywał

z egzystencji, a płatki uszu, prawy i lewy, pulsują rytmicznie — wtedy wiesz, że osiągnąłeś szczyt.

Była tam masa jasnowłosych cudzoziemców i tłum chińskich

kobiet, których szczupłe talie i jedwabiste czarne włosy stanowiły ofertę handlową. Wszystkie miały zachęcający wyraz twarzy, typowy dla dziwek, ale w rzeczywistości wiele z nich praco-

wało dla międzynarodowych firm. Większość skończyła college’e i pochodziła z dobrych rodzin, niektóre studiowały za granicą i miały własne samochody. Stanowiły creme de la creme ośmiu milionów szanghajskich kobiet, ale kiedy tańczyły, wyglądały na

kurewki. Bóg jeden wie, co im chodziło po głowach.

Oczywiście niektóre były prostytutkami specjalizującymi się

w międzynarodowym rynku. One często mają niesamowicie długie włosy (bardziej odpowiednie dla cudzoziemskiego diabla, żeby mógł podziwiać czarodziejskość Azjatki, gdy ta leży pod nim, a on tonie w seksualnej ekstazie). Większość zna angielski w podstawowym zakresie („Stówa za ręczną robotę, dwie za loda, trzy za jeden szybki, pięć za nockę”) i lubią namierzać

cel zmysłowo, w zwolnionym tempie, oblizując usta. Można by

nakręcić film pod tytułem Chińskie usta, pokazujący tylko miłosne przygody cudzoziemców w setkach szanghajskich barów. Zaczynałby się od oblizywania ust, wszelkiego rodzaju ust: wydatnych i wąskich, czarnych ust, srebrnych ust, czerwonych ust, purpurowych ust, ust malowanych tanią szminką, ust malowanych szminką Lancóme albo Christiana Diora. Film Chińskie usta — w rolach głównych wszystkie uwodzicielskie mieszkanki Szanghaju — odniósłby większy sukces niż hollywoodzki przebój

kasowy Chińska szkatułka*.

Kiedy tańczę, mój umysł wypełniają fantazje i czuję wybuch

natchnienia; to dlatego, że m a m wrażenie całkowitego wyzwolenia. Powinnam mieć sekretarkę z laptopem, która chodziłaby za m n ą krok w krok, szczególnie przy muzyce techno, żeby zapisywać wszystkie halucynacje. Byłyby tysiąc razy lepsze niż to, co piszę przy biurku.

Zdążyłam już zapomnieć, gdzie byłam. Zapach marihuany (albo cygara) trafił prosto do prawej dziurki w moim nosie. Wyobraziłam sobie, że swoim tańcem zwróciłam już uwagę tłumu mężczyzn — księżniczka w haremie Środkowego Wschodu i jednocześnie zaczarowana Meduza. Mężczyźni często umierają z chęci, żeby parzyć się z szaloną kobietą, która pożre ich żywcem jak pająk czarna wdowa.

* Chińska szkatułka (Chinese Box), 1997, reż. Wayne Wang, wyst.

Jeremy Irons, Gong Li.

Spojrzałam w dół na srebrny kolczyk w pępku, błyszczący oślepiająco w tym świetle, trujący kwiat, wyrastający z ciała.

Jakaś ręka objęła z tyłu moją nagą talię. Nie wiedziałam, kto

to i niezbyt mnie to obchodziło, kiedy jednak odwróciłam się

z uśmiechem, zobaczyłam Marka. Pochylił do mnie głowę, chuchając gorącym zapachem martini Jamesa Bonda. Mówił cicho, ale i tak usłyszałam, że mnie pragnie, tu i teraz. Z zamętem w głowie zapytałam: „Tutaj? Teraz?”.

Wepchnęliśmy się do obskurnej damskiej toalety na drugim

piętrze. Muzyka wydawała się dochodzić z daleka. Zaczynałam

marznąć i ledwie byłam w stanie utrzymać oczy otwarte, ale

trzymałam ręce Marka na dystans.

— Co my tu robimy? — zapytałam.

— Kochamy się — powiedział, używając tego potocznego

zwrotu bez śladu hipokryzji.

O jego niebieskich oczach można by powiedzieć wszystko,

tylko nie to, że były zimne. Płynęły z nich fale czułości. Nikt

nie byłby w stanie zrozumieć, w jaki sposób czyste pożądanie

mogło stworzyć idealne, intymne porozumienie, które osiągnęliśmy w tej cuchnącej toalecie!

Czuję się strasznie obrzydliwie, jak przestępca… właściwie jakbym znosiła tortury… — mruknęłam.

— Policja nigdy nas tu nie znajdzie. Zaufaj mi. Wszystko jest

idealnie.

Mówił głosem filmowego gangstera. Oparł mnie o purpurową

ścianę, podniósł mi spódnicę, zgrabnie zsunął majteczki od Cal—

vina Kleina, zwinął je w kulę i wepchnął do swojej kieszeni na

biodrze. Potem gwałtownie mnie uniósł i, nic już nie mówiąc,

jednym celnym ruchem wbił się we mnie. Kołysanie się na jego

wielkim czerwonym fiucie przypominało siedzenie na gaśnicy.

— Ty gnoju! — wrzasnęłam. Nie byłam w stanie kontrolować

słownictwa. — Natychmiast mnie postaw. Nic z tego. Czuję się

jak egzemplarz okazowy przybity do ściany!

Rzucił mi spojrzenie pełne namiętności. Zmieniliśmy pozycję.

On siedział na sedesie, ja usiadłam na nim. W ten sposób mog łam kierować jego ruchami, dopasowując je do swoich potrzeb.

Ktoś pukał do drzwi, ale zboczeńcy w toalecie jeszcze nie

skończyli.

Orgazm pojawił się między uczuciami przerażenia i zażenowania, ale i tym razem był idealny, mimo niewygodnej pozycji i smrodu. Mark odepchnął mnie na bok, pociągnął za sznurek przyczepiony do rezerwuaru i nasienie zniknęło w wodnym wirze.

Zaczęłam płakać. Niczego nie dało się wytłumaczyć. W przyspieszonym tempie traciłam pewność siebie i nagle poczułam się jak najtańsza z dziwek tańczących tam na dole. One przynajmniej mają swój profesjonalizm i trochę dystansu, a ja byłam skrępowana i potwornie rozdarta. Nie mogłam znieść widoku twarzy odbitej w lepkim od brudu lustrze. Jakaś część mojego ciała gdzieś zaginęła, pozostawiając po sobie ziejącą dziurę.

Mark objął mnie. Nieustannie powtarzał: „Przepraszam, przepraszam”, trzymając mnie mocno jak martwe niemowlę, przez co czułam się jeszcze gorzej.

Odepchnęłam go, wyciągnęłam majtki z jego kieszeni, włoży łam je i obciągnęłam spódnicę.

— Nie zgwałciłeś mnie — powiedziałam cicho, chrapliwie. — Nikomu by się to nie udało. I nie powtarzaj „Przepraszam, przepraszam”. To takie prostackie. Płaczę, bo wyglądam brzydko. Kiedy płaczę, czuję się trochę lepiej, wiesz? — wyjaśniłam.

— Nie jesteś brzydka — zaprzeczył Mark w ten swój surowy

sposób.

Uśmiechnęłam się.

— Nie, chodzi o to, że przyjdzie taki dzień, kiedy brzydko

umrę. Bo nie jestem grzeczną dziewczynką, a Bóg nie lubi takich

jak ja. Chociaż sama siebie lubię — znów zaczęłam płakać.

— Nie, nie, maleńka. Nawet nie wiesz, jak mi na tobie zależy.

Naprawdę, Coco. — Jego oczy były samą czułością, a w łazienkowym świetle czułość zmieniła się w smutek.

Znowu ktoś pukał do drzwi, na pewno kobieta, której cierpliwość zdążyła się wyczerpać. Śmiertelnie się przestraszyłam, lecz Mark dał mi znak, żeby nic nie mówić, i spokojnie mnie pocałował. Kiedy kroki się oddaliły, odepchnęłam go lekko.

— Nie możemy się widywać.

— Ale wpadniemy na siebie. Szanghaj to bardzo małe miasto.

Pospiesznie opuściliśmy toaletę.

— Idę — powiedziałam po wyjściu z YY. Chciał odwieźć mnie do domu, uparłam się jednak, żeby tego nie robił.

— W porządku — stwierdził, przywołując taksówkę.

Z portfela wyjął banknot i dał taksiarzowi do ręki. Nie powstrzymałam go. Wsiadłam.

— Wciąż nie czuję się dobrze. Wstydzę się. — Pochylił się

i pocałował mnie.

Żadne z nas nie wspomniało Tiantiana.

Radio było nastawione na Z tobą do świtu, a didżej wysłuchiwał gospodyni domowej, która wylewała przed nim żale. Jej mąż miał romans, ale nie chciała rozwodu; miała tylko nadzieję, że ta inna kobieta zniknie, lecz nie wiedziała, jak odzyskać serce męża. Taksiarz i ja milczeliśmy. Mieszkańcy miasta są przyzwyczajeni do nieuważnego słuchania o intymnych szczegółach cudzego życia. Ani nie współczujemy, ani nie potrafimy pomóc.

Kiedy taksówka wjechała na wiadukt, zobaczyłam morze świateł, wspaniałe i zdumiewające. Wyobraziłam sobie wszystkie historie, które rozgrywają się w każdym zakątku Szanghaju, u źródeł tych świateł; tyle hałasu, niepokoju i kłótni… i tyle pustki, folgowania sobie, a oprócz tego także radości i miłości.

Tiantian jeszcze nie spał. Leżał na sofie ze swoją kotką Futrzanką i z notesem w ręku; pisał długi list do matki w dalekiej Hiszpanii. Usiadłam obok i Futrzanka uciekła. Odwrócił się

gwałtownie i spojrzał na mnie, a moje serce podskoczyło. Znów

się bałam, że wyczuł zapach obcego mężczyzny. Muszę przyznać,

że ciało Marka wydzielało lekki zapach, zwierzęcy aromat, który

zawsze mi się podobał.

Oczy Tiantiana były zimne jak lód i tego nie mogłam znieść.

Nerwowo wstałam i poszłam w stronę łazienki. Pochylił głowę

i wrócił do pisania.

Z kurka lała się gorąca woda i para zbierała się na lustrze,

aż w końcu nie mogłam dostrzec swojej twarzy. Westchnęłam

z ulgą, ułożyłam się w wodzie i odprężyłam. Kiedy kłopoty majaczą na horyzoncie, ukrywam się w gorącej kąpieli. Woda jest taka gorąca. Moje czarne włosy unoszą się na powierzchni niczym lilia wodna. Wszystkie wspomnienia, które przywołuję, są szczęśliwe i rozkoszne.

Wspominając swoje dzieciństwo, widzę siebie przekradającą się na poddasze u babq. Jest tam zniszczony skórzany fotel na kółkach i wielki czerwony kufer z sandałowego drewna, zakurzony, z okutymi miedzią rogami. Kiedy go otwieram, widzę błękitne ceramiczne kafle z napisem „Sól”, skrawki materiałów pozostałych po szyciu ąipao i inne tajemnicze przedmioty. Siadałam na zniszczonym skórzanym fotelu i całkiem sama bawi łam się tymi rzeczami, a niebo w mansardowym oknie ciemniało i ciemniało.

— Nikki — wołała mnie babcia, ale udawałam, że nie słyszę.

I jeszcze raz: — Nikki, wiem, gdzie jesteś. — Potem jej pulchna

sylwetka ukazywała się na schodach. Pospiesznie zamykałam kufer, choć ręce i ubranie i tak miałam brudne. — Przestań się tu wspinać — mówiła rozzłoszczona babcia. — Jeżeli tak lubisz te śmieci, dam ci je w posagu. — Ale później, kiedy zarząd miasta zbudował metro, stary, postawiony przez Francuzów

kwartał rozebrano, a w zamieszaniu i pośpiechu przeprowadzki

te skarby mojej młodości gdzieś się zagubiły.

Wystawiłam jedną stopę nad wodę i myślałam o tym, że wydarzenia z dzieciństwa zawsze wydają się odległe, jakby działy się w jakimś wcześniejszym życiu. Oprócz uczucia czułości, które tak łatwo odtworzyć, wszystko wydaje się fałszem.

W tym momencie otworzyły się drzwi łazienki i wszedł Tiantian. Oczy miał czerwone, ukląkł przy wannie.

— Skończyłeś pisanie? — zapytałam łagodnie.

— Tak — odpowiedział Tiantian, skupiając wzrok na moich

oczach. — Napisałem matce, by dała sobie spokój z przyjazdem

do Szanghaju, żeby otworzyć restaurację. Kiedy byłem u babci,

wspomniałem jej o tym pomyśle. Powiedziała, że to powrót

w samą porę, bo wciąż ma z nią rachunki do wyrównania… Ja

też nie chcę, żeby matka wróciła. Lepiej, żebym był sam aż do

śmierci… — Głos miał ponury i zaczął płakać. — Coco, nigdy

mnie nie okłamuj, żeby nie wiem co.

Wpatrywał mi się w oczy i niewidzialne dłuto rozłupało moje

serce. Gęsta, przerażająca cisza sączyła się jak krew. Im bardziej

beznadziejnie jesteś zakochany, tym mocniej zaplątujesz się

w oszustwa i mroczne koszmary.

— Kocham cię — powiedziałam.

Objęłam go mocno i zamknęłam oczy. Nasze łzy spływały do wanny, a woda robiła się coraz bardziej i bardziej gorąca, aż w końcu zmieniła się we wrzącą plazmę, pożerając nasze łkania i lęki. Tego wieczoru przysięgłam sobie, że nie powiem Tiantianowi o Marku i naszym romansie. Ani słówka.

12

Śniadanie na trawie

Sprzeciwiać się monotonii, popierać różnorodność,

sprzeciwiać się ograniczeniom, popierać szaloną namiętność,

sprzeciwiać się jednomyślności, popierać hierarchię,

sprzeciwiać się szpinakowi, popierać ślimaki w ich skorupkach.

Salvador Dali

Było popołudnie. Jesienne słońce oświetlało ulicę i tłumy, rzucając słabe, jakby namalowane pędzlem cienie. Na drzewach kiełkowały aluzje do jesieni, żółknące liście, które zwisały z gałęzi jak dojrzewające okazy insektów. Wiatr rzucał w twarz garście chłodu.

W codziennym życiu zdarzenia następowały w tak krótkich

odstępach czasu, że łatwo było zapomnieć o zmianie pór roku

i o tym, z jaką łatwością upływa czas.

Tiantian rzeczywiście poszedł do Centrum Kontroli Rozrodczości i pierwszego dnia wybrałam się z nim. Atmosfera budynku była nieprzyjemna. Czuło się jakąś duchotę. Korytarze, plakaty i twarze personelu wydawały się za bardzo wyde-zynfekowane. Lekarz, który przeprowadzał badanie, miał na nosie wielkie okulary i oczy bez wyrazu. Zadawał Tiantianowi stosowne pytania, energicznie notując na karcie historię choroby.

— Kiedy miał pan pierwszą nocną polucję? Czy czasami budzi

się pan rano z erekcją? Czy czytając t e g o r o d z a j u książki albo oglądając t e g o rodzaju filmy zwykle odczuwa pan reakcję? Nigdy pomyślnie nie odbył pan stosunku… mam na myśli zdolność do wprowadzenia członka do pochwy i utrzymania erekcji dłużej niż trzy minuty? Czy w pańskim organizmie występują jakieś inne nieprawidłowości?

Tiantian robił się coraz bledszy, czoło miał pokryte kropelkami potu i ledwie był w stanie odpowiadać pełnymi zdaniami.

Czułam, że gdybym w tym momencie chwyciła go za rękę i pociągnęła do drzwi, wyprysnąłby z tej sali z prędkością światła.

Gdy zaprowadzono go do gabinetu obok na badanie, siedziałam

na korytarzu. Wyglądał potwornie, jakby mógł w każdej chwili

zemdleć. Stojąc w drzwiach, zerknął na mnie z czystym przerażeniem w oczach.

Zakryłam część twarzy dłonią. To było po prostu zbyt okrutne

dla Tiantiana.

Długie oczekiwanie. Drzwi gabinetu zabiegowego otworzyły

się i wyszedł lekarz, a za nim Tiantian ze spuszczoną głową.

Nie patrzył na mnie. Lekarz nabazgrał coś na formularzu diagnostycznym.

— Pańskie gruczoły rozrodcze są zupełnie normalne — powiedział do Tiantiana. — Klucz do sprawy tkwi w pańskiej głowie.

Zalecił, żeby Tiantian przyłączył się do grupy terapeutycznej

prowadzonej przez psychiatrę w Centrum Kontroli, a w ramach

leczenia uzupełniającego zażywał jakieś lekarstwo.

I tak w życiu Tiantiana ustalił się nowy porządek. Raz w tygodniu chodził do Centrum Kontroli Rozrodczości i za każdym razem zostawał tam na parę godzin. Przypuszczalnie wciągnęło go nie samo leczenie, ale raczej grupa ofiar o podobnych sekretach. Wszyscy siadali w kole i kolejno mówili, dzieląc się swoim bólem i niepokojem ze współczującym audytorium. Zdaniem Davida Wu cierpienie w grupie pomaga rozproszyć indywidualne, wewnętrzne obawy.

Tiantiana szybko zmęczyło Centrum i grupa terapeutyczna,

ale zaprzyjaźnił się z towarzyszem niedoli, młodym człowiekiem

o imieniu Li Le i od czasu do czasu zapraszał go na spotkania

w kręgu naszych przyjaciół.

Jesień jest stworzona do zajęć na świeżym powietrzu, więc

urządziliśmy piknik na trawniku zajazdu Xingguo. Tego popołu-

dnia słońce oświetlało nas leniwie, a nosy drażnił zapach lizolu, który wiatr przynosił z pobliskiej kliniki. Widok był cudowny, warstwy zieleni i zabudowy ułożone kontrastowo w ciepłych barwach jesiennego dnia.

Na trawniku rozłożono koc w kratę, z zachęcająco ustawionymi talerzami. Nasi przyjaciele, rozrzuceni niby szachowe figury, siedzieli albo leżeli na brzuchach jak na słynnym obrazie Maneta Śniadanie na trawie. Scena przesiąknięta burżuazyjną atmosferą z połowy dziewiętnastego wieku, coś, za czym od tamtej pory zawsze mi tęskno.

Tak czy owak, zbyt długie pozostawanie w zamkniętej przestrzeni

działa przytłaczająco; rozważania, pisanie, cisza, marzenia i wyobraźnia mogą doprowadzić na skraj szaleństwa. Naukowcy dowiedli (za pomocą całkowicie nieludzkich doświadczeń), że umieszczenie samotnego człowieka w zamkniętym pokoju na cztery dni wystarcza, żeby sprowokować go do skoku przez okno z prędkością kamienia wystrzelonego z katapulty. Bardzo łatwo jest zwariować.

Ojciec przysłał mi kartkę (on i matka pojechali do Hangzhou)

o treści: „Moja córko, postaraj się częściej wychodzić na dwór.

Trawa i świeże powietrze to najcenniejsze dary, które możesz

dostać od życia”. W tym okresie w kontaktach ze mną używał

maksym i aforyzmów.

Przyszedł Li Le w niechlujnych, chociaż modnych ciuchach.

Był kościsty, miał wielkie oczy i ogoloną głowę; przede wszystkim dało się zauważyć, że często przeklinał. Cały czas skubał

czubek nosa, aż stawał się czerwony. Nie lubiłam go. Krążyła

plotka, że w wieku dziesięciu lat zaczął się uganiać za starszymi

kobietami i jako jedenastolatek stracił dziewictwo z matką szkolnego kolegi. Potem ponoć spał z ponad pięćdziesięcioma kobietami w wieku zarówno własnej matki, jak i starszej siostry. Rok temu został przyłapany w łóżku z cudzą żoną. Mąż spuścił mu paskudne lanie i obciął długie włosy, z których był bardzo dumny. Od tamtej pory Li Le stał się impotentem.

Będąc dzieckiem zesłanych na prowincję intelektualistów, usuniętych z Szanghaju, nie miał nikogo, kto mógłby go pilnować albo się o niego troszczyć. Pracował jako sprzedawca w jednym ze sklepów Adidasa przy ulicy Nanjing. Często ćwiczył w piwnicy grę na perkusji i zorganizował własny nieformalny zespół

rockowy. Rock stał się dla niego tymczasowym substytutem seksu, kojącym młode ciało i duszę. Na Tiantianie zrobiło wrażenie nie tyle dziwne nastawienie Li Le do życia (brak zahamowań, brak autorytetów, naiwność, samowolne zachowanie), co miłość do książek i to, że lubił rozważać tajemnice życia.

Także Zhu Sha przyjęła moje zaproszenie na przyjęcie na trawie i przyniosła mi prezent — buteleczkę toniku do twarzy marki Shiseido. Wyjaśniła, że przywiozła go z podróży służbowej do Hongkongu, gdzie był tańszy o sto juanów niż w Szanghaju.

Dosyć długo jej nie widziałam, ale zauważyłam, że zachowała

maniery godne damy. Wyglądało na to, że cień rozwodu zostawiła już za sobą.

— Słyszałam od cioci, że zaczęłaś pisać powieść — powiedziała, uśmiechając się do mnie znad kartonika z sokiem owocowym, który pociągała przez słomkę. Słońce oświetlało ją delikatnie i słodko pachniała młodą trawą. — A, przy okazji — dodała, wyciągając przeznaczoną dla mnie wizytówkę — teraz pracuję dla tej firmy.

Spojrzałam i na moment zaniemówiłam. Czyżby to było doradztwo inwestycyjne, w którym pracował Mark?

— Owszem, piszę powieść. Mam nadzieję, że będzie bestsellerem, bo miałabym dość pieniędzy na podróż po Europie — stwierdziłam.

— A twój chłopak? Wciąż tkwicie w tym samym pokoju? Nie

umiem sobie wyobrazić takiego życia. Czy przynajmniej jedno

z was nie chciałoby poszukać pracy poza domem? To ci nie

służy. Można się od tego pochorować — ostrożnie ciągnęła Zhu

Sha.

— Często chodzimy na spacery, czasem do baru na drinka

albo potańczyć — odparłam.

Myślałam o tym, że gdybym miała wybrać się do Europy,

Tiantian z pewnością też chciałby pojechać. Podróżowanie przynosi nie tylko zmianę czasu i miejsca, ale do pewnego stopnia wpływa na samopoczucie psychiczne i fizyczne. Fantazjowałam o kochaniu się z Tiantianem w jakimś hotelu we francuskim miasteczku (tam byłby zdrowy), a potem w niemieckim motelu,

opuszczonym kościółku w Wiedniu, rzymskim Koloseum, w motorówce na Morzu Śródziemnym… Historia rozwijałaby się po trochu, dopóki istniałyby miłość i pożądanie, wolność i miłość otaczałyby lasy, jeziora i niebo.

Podeszłam do Tiantiana, usiadłam i pocałowałam go. Przerwał

rozmowę z Li Le i odwzajemnił uśmiech.

— Zagrajmy we frisbee — zaproponowałam.

— Okej. — Wstał. W słońcu wydawał się strasznie młody

w czarnej koszuli w paski, z krótko ostrzyżonymi czarnymi włosami i przejrzystymi oczyma jak dzieciak ze szkoły.

Na kilka sekund nasze spojrzenia się spotkały. Świeżo rozbudzona namiętność dała impuls mojemu ciału; czułam, jak wali mi serce. Znów się roześmiał. Frisbee latało tam i z powrotem niby maleńkie UFO, aż wylądowało u stóp Zhu Sha. Uśmiechnęła się i odrzuciła je do Tiantiana. Gawędziła z Ah Dickiem i wyglądało na to, że rozmowa sprawia jej przyjemność.

Kiedy Madonna skoczyła omawiać coś z przyjaciółmi z zajazdu

Xingguo, podeszła do nas i włączyła się do gry. Gokartowy as

Numer Pięć i jego dziewczyna Cissy opalali się, wystawiając gołe

plecy do słońca, i grali w grę planszową o nazwie „Samolot”. Oboje nałożyli ciemne okulary i z bladymi plecami wystawionymi na pokaz w biały dzień bez dwóch zdań wyglądali na stworzonych dla siebie.

Nagle pojawiła się przed nami starsza kobieta, cudzoziemka

o surowym wyglądzie. Madonna i ja podeszłyśmy do niej, reszta

grała dalej.

— Przepraszam, chciałabym prosić wszystkich o opuszczenie

tego terenu — powiedziała nosowo po angielsku, z amerykańskim akcentem.

— Co? — zapytałam, też po angielsku.

— Cóż — wzruszyła ramionami — mój mąż i ja mieszkamy

w budynku… tam, na ukos — wskazała. Na odległym krańcu

trawnika zobaczyłam uroczy dwupiętrowy dom we francuskim

stylu, otoczony niskim murkiem. Wznosił się nad nim piękny,

choć bezużyteczny komin, miał witrażowe okna i dwa balkony

z pokrytymi bluszczem balustradami, rzeźbionymi w kwiaty. — Zawsze rozkoszujemy się widokiem tej trawiastej przestrzeni z naszego balkonu.

— I co z tego? — Mój angielski był raczej grubiański. Niespecjalnie siliłam się na uprzejmość. A poza tym… czego, do licha, chciała ta amerykańska dama?

— Zepsuliście spokój tego trawnika. Jesteście zbyt hałaśliwi i niszczycielscy — stwierdziła autorytatywnie. W jej niebieskich oczach kryło się coś mroźnego, co jasno dawało do zrozumienia, że nie da się zignorować. Była siwa jak moja babcia i miała

na twarzy takie same zmarszczki, ale nie było w niej nic babcinego.

Mówiąc cicho po chińsku, przekazałam Madonnie, czego

chciała stara kobieta.

— Co takiego? Naprawdę chce nas stąd wypędzić? — Madonna strasznie się nabuzowała na wieść o śmiesznym żądaniu starszej pani. Należy do osób, które nie bywają łagodne w obliczu agresji. Lubi walczyć. — Powiedz jej, że ten trawnik do niej nie należy, więc nie ma prawa prosić o coś takiego.

Przekazałam sens słów Madonny starej kobiecie.

Zaczęła się śmiać, jakby chciała powiedzieć „Ty wulgarna

Chinko”.

Madonna zapaliła papierosa.

— Nigdzie się nie wybieramy, więc może nasza szanowna staruszka powinna pójść do domu i trochę się wyluzować — stwierdziła.

Starsza pani wydawała się rozumieć, ciągnęła jednak wywa żonym tonem: — Mój mąż jest prezesem Meiling Bank. Zdecydowaliśmy się

na wynajęcie tego domu wyłącznie dlatego, że lubimy trawiastą przestrzeń. Oboje jesteśmy starzy i potrzebujemy dobrego powietrza i czystego środowiska. A znalezienie w Szanghaju porządnego trawnika nie jest proste.

Kiwnęłam głową na znak, że się z nią zgadzam.

— To prawda, dlatego my też przyszliśmy tutaj się odprężyć.

Starsza pani się uśmiechnęła.

— Też wynajmujesz mieszkanie?

Kiwnęłam głową.

— A ile płacisz?

— To moja sprawa, nie pani. — Uśmiech.

— Nasz czynsz wynosi dwadzieścia pięć tysięcy dolarów miesięcznie — powiedziała, niemal sylabizując. — Cena jest związana z tym trawnikiem. Wy, Chińczycy, wiecie, że dobra dzielnica jest w cenie. — Uśmiechała się, choć głos miała szorstki.

Szczerze mówiąc, cena nas zaskoczyła. Nie sposób było sprawdzić, jakie mogli mieć wpływy — ona i jej mąż-prezes — ani czy mieli specjalny układ z zarządem zajazdu. Madonna, chcąc dowieść swojego obycia, udała, że się uśmiecha, ale pomyliła się w angielskim zdaniu.

— Okej — stwierdziła. — Zbieramy się. Naraz.

W drodze powrotnej wszyscy rozmawialiśmy o haśle z czasów,

gdy Francja miała koncesję w Szanghaju: „Chińczykom i psom

wstęp wzbroniony”. Teraz międzynarodowe korporacje i finansowi giganci stopniowo powracali, a ich wpływy ekonomiczne z pewnością dają cudzoziemcom poczucie wyższości. Po raz pierwszy my, chińskie „pokolenie X”, doświadczyliśmy czegoś, co bezpośrednio godziło w naszą godność.

Tego wieczoru, kiedy Tiantian był w łazience, zadzwonił Mark.

— Nie dzwoń do mnie więcej. To nie w porządku — powiedziałam cicho.

Zgodził się.

— Ale jak cię znajdę?

— Nie wiem. Może ja do ciebie zadzwonię.

— Mogłabyś założyć konto e-mailowe — zaproponował całkiem serio.

— Dobrze — zgodziłam się. Nie oparłam się jednak pokusie

i przedstawiłam mu pokrótce popołudniowe wydarzenie. — Czy

gdybyś mieszkał w tym budynku, wypędziłbyś nas? — zapytałam

surowo.

To był prawdziwy, dyplomatycznie przeprowadzony test, dotyczący dumy narodowej.

— Oczywiście, że nie — odparł. — Bo jak inaczej mógłbym

strzelać do ciebie oczyma?

13

Odjazd

Widziałem jego wielką twarz nad równinami, z wypisanym na niej

szalonym, nieugiętym zamiarem, o błyszczących oczach; widziałem jego skrzydła; widziałem jego stary, rozlatujący się rydwan z tysiącami

iskrzących się płomieni, które z niego strzelały; widziałem ścieżkę,

jaką wypalił w drodze; nawet wytyczył własną drogę i przejechał

przez kukurydzę, przez miasta, niszcząc mosty, osuszając rzeki.

Jack Kerouac

Grudzień, okrutna pora roku. Żadnych bzów kwitnących na

stuletnich, odizolowanych podwórkach. Żadnych piękności tańczących nago na kamiennych stopniach ogrodu lub pod wesoło przybranymi arkadami restauracji Takashi Le Garcon Chinois przy ulicy Hengshan. Żadnych gołębi, żadnych wybuchów rado ści, żadnych błękitnych cieni jazzowej muzyki.

Zimowa mżawka kapie posępnie i zostawia gorzki smak na

czubku języka. Wilgoć w powietrzu prowokuje rozkład, sprawia, że gnije umysł. Zima w Szanghaju jest mokra i obrzydliwa jak kobieca miesiączka.

Tiantian postanowił wybrać się w podróż. Co roku o tej porze opuszczał Szanghaj na jakiś czas. Nie mógł znieść zimnej, mokrej pogody; nawet pojawiające się czasem słońce jest szare i kiedy świeci na człowieka, wywołuje gęsią skórkę.

— Chcę na trochę wyjechać — oznajmił.

— Dokąd?

— Na południe, tam, gdzie jest więcej słońca i bardziej niebieskie niebo, na przykład do Haikou.

— Chcesz jechać sam?

Kiwnął głową.

— Okej. Ale dbaj o siebie. Masz telefoniczną kartę kredytową, więc możesz dzwonić, kiedy tylko zechcesz. Będę tu, w mieszkaniu, pisać powieść.

Przestraszyła mnie myśl, że nigdy nie będę w stanie dokończyć tej powieści. W razie wyjazdu Tiantiana mogłam liczyć na więcej czasu dla siebie i więcej przestrzeni, w fizycznym sensie.

Nie miałam pojęcia, czy Tiantian zdawał sobie sprawę, że jego wycieczka jest lub nie jest tymczasową ucieczką od zagrożeń, jakie stwarzał nasz codzienny kontakt. Był sto razy wrażliwszy niż przeciętny człowiek. Czasami uczucie wiązało nas zbyt ciasno i kiedy nie mogliśmy już swobodnie oddychać, a nasze twórcze siły były w defensywie, wtedy być może przychodził czas na podróż.

Poza tym Mark zaczął wrastać w najsłabsze ogniwo naszej

miłości jak guz. Guz pojawił się z powodu wirusa rozprzestrzeniającego się w pewnej części mojego ciała, a wirusem tym był seks.

Wielu ludzi uważa, że nie należy łączyć miłości i seksu. Dla wielu wyzwolonych kobiet znalezienie mężczyzny, którego uwielbiają i który je uwielbia oraz potrafi zapewnić orgazm, oznacza idealny życiowy układ. Te kobiety powiedziałyby: „rozdzielenie miłości i seksu nie musi kolidować ze zdrowym podejściem do życia”. Kobiecą intuicję i aspiracje kształtuje codzienna harówka, szukają więc takiego stylu życia, który daje poczucie bezpieczeństwa. Klucz, który może otworzyć dostęp do życiowych tajemnic, wkładają pod poduszkę. Mają więcej wolności niż kobiety pięćdziesiąt lat temu, wyglądają lepiej niż kobiety trzydzieści lat temu i dysponują większą różnorodnością orgazmów niż kobiety dziesięć lat temu.

Taxi Dazhong zamówiona przez telefon zaparkowała na dole.

Ostatni raz przejrzałam bagaż Tiantiana: karton papierosów Teda Lapidusa (można je dostać tylko w specjalnych sklepach w Szanghaju), nożyki Gillette, płyn do ust, pięć par białych majtek i siedem par czarnych skarpet, discman, wybór wierszy Dy-

lana Thomasa, dziennik Salvadora Dalego, filmografia Alfreda Hitchcocka i nasze zdjęcie w ramce. W drugiej torbie był kociak Futrzanka, którą Tiantian uparł się zabrać. Potem chwyciliśmy parasol i poszliśmy do taksówki. Ponieważ Tiantian zabierał kota, nie mógł lecieć samolotem i zamiast tego jechał sypialnym do Haikou.

Krople deszczu uderzały o przednią szybę samochodu. Ulice okrywała szarość i sklepy oraz przechodnie przypominali barwne plamy o rozmazanych liniach. Tiantian malował palcami w parze, która zebrała się na szybie, tworząc dziwaczne symbole. Radio grało słodką popową piosenkę Spójrz no tu, dziewczyno Richiego Rena.

Kiedy taksówka dotarła na dworzec, Tiantian chwycił moją rękę i położył ją sobie na kolanie. Zaczęłam się czuć nieopisanie skrępowana. Mieliśmy się rozstać na dwa miesiące. Nagle odkryjemy, że nikogo nie ma na poduszce obok. Nikt nie będzie dobijał się do drzwi łazienki, żeby wziąć razem prysznic. Nie trzeba będzie gotować dla dwóch osób ani prać podwójnej porcji rzeczy. Koniec strachu przed obawami czy łzami drugiej strony.

Koniec przysłuchiwania się temu, co ten drugi mówi przez sen.

Na zadeszczonym skwerze przed dworcem wciąż kręciły się

tłumy wędrownych robotników. Przypomniałam Tiantianowi, żeby swój dowód, kartę kredytową, telefoniczną kartę kredytową i bilet włożył w jakieś bezpieczne miejsce. Poszliśmy do ruchomych schodów na drugie piętro, gdzie sprawdzano już bilety, i Tiantian, trzymając torbę z Futrzanka w prawej ręce, a walizkę w lewej, pomachał do mnie i wtopił się w strumień ludzi podążających na peron.

Na dworze przestało padać. Wsiadłam do autobusu i kiedy

dojechał do domu towarowego Maison Mode, wyskoczyłam. Ta część ulicy Huaihai stanowi odbicie zachodnich trendów, przystosowanych do gustu przeciętnego Chińczyka, i snują się tam grupki modnie ubranych młodych ludzi. Ulica Huating to miejsce, które młodzi odwiedzają, żeby dotrzymać kroku najnowszej modzie. Choć niewielkie, obrazuje wrodzoną zdolność mieszkańców Szanghaju do wykorzystywania każdego cala przestrzeni.

Gdzie spojrzeć, kuszące tanie ciuchy, torebki, buty, kapelusze, drobiazgi i zabawki. Ta uliczka, wymieniana we wszystkich przewodnikach po Szanghaju dla zagranicznych turystów, bez trudu nadąża za międzynarodową modą, a ceny są tu niższe niż gdziekolwiek indziej. Kiedyś na Targach Artykułów Przemysłowych Hongkongu w Szanghajskim Centrum Wystawowym widziałam wyszywaną paciorkami jedwabną torebkę za dwieście pięćdziesiąt juanów, a po południu na Huating stargowałam ten sam model na sto pięćdziesiąt.

Podobnie jak inne dziewczyny, gdy jestem przygnębiona, idę na Huating, wędruję z jednego końca uliczki na drugi i szaleńczo kupuję. Ale kiedy już przyniosę do domu stos rzeczy — wystarczająco pięknych, żeby odlecieć — zwykle wkładam je tylko raz czy dwa, bo kupiłam wszystkie, będąc w złym nastroju. Są pretensjonalne albo wyzywające. Nadają się tylko do tego, żeby ubrać się w stylu Marilyn Monroe i narcystycznie podziwiać przed lustrem w domu.

Na Huating była masa chińskich i zagranicznych nastolatków, poubieranych jak uliczni menele. Grupa japońskich chłopców na rolkach, popisujących się swoją techniką, z włosami farbowanymi na wzór miotełki do kurzu, przypominała chmarę motyli.

Szanghajka z czarnymi ustami maszerowała obok srebrnoustej towarzyszki, obie lizały lizaki Owocowy Skarb. Niepokojono się, że takie dziewczyny połykają za dużo taniego błyszczyku do ust i umrą z powodu zatrucia, ale do tej pory nikt oficjalnie nie zgłosił podobnego przypadku.

Z tłumu wyłoniła się grupa elegancko ubranych biznesmenów, a jeden z nich uniósł rękę i pokiwał z sympatią. Pomyślałam, że pewnie macha do kogoś za m n ą i poszłam dalej, nie zwracając na niego uwagi. On jednak machał w dalszym ciągu i zawołał

mnie po imieniu. Gapiłam się na niego, zaskoczona.

— Hej, to ja, Pająk!

Przelotnie pomyślałam, czy to prima aprilis. Pająk, którego znałam, był młodym facetem, zawieszonym między szkołą a pracą, o kryminalnych inklinacjach i niepokojąco wysokim ilorazie inteligencji. Gdybym miała zgadywać, doszłabym do wniosku, że albo został hakerem i okrada banki, albo bez zapału odrabia gdzieś dniówki, a noce spędza przed komputerem, po uszy zagrzebany w cyberprzestrzeni.

Stojący przede mną młody człowiek miał okulary bez oprawek, tak popularne wśród urzędasów, lśniące, białe zęby i zdrowy uśmiech.

— O mój Boże! Nawet mnie nie poznajesz.

„O mój Boże” to była mantra Pająka.

Roześmiałam się.

— Wyglądasz piaoliang, milutko — powiedziałam.

— Ty też — stwierdził bez ironii. Każdy ruch miał wyważony.

Stoliki na chodniku w Manabe Cafe. Usiedliśmy na wprost

siebie. Zapach kawy jest tak aromatyczny, że z czasem można się nim zatruć, a wielu ludzi popada w uzależnienie, siedząc całymi popołudniami w kawiarniach. Jeśli nawet spędzają w nich bezczynnie jedną piątą swojego życia, dopóki mają złudzenie, że odpoczywają od obciążającej pracy, może im to tylko wyjść na zdrowie. I ta muzyka, nienatrętna, i kelnerzy, wszyscy wyglądający jak tancerze.

Rozmowa zeszła na Zielony Badyl.

— Świetne miejsce — stwierdził Pająk. — Szkoda, że kiedy tam pracowałem, myślałem tylko o robieniu kasy.

— I rozpruciu sejfu — zakpiłam.

— O mój Boże! Nawet o tym nie wspominaj. Nawróciłem

się. — Roześmiał się. Wręczył mi służbową wizytówkę z napisem „Firma Komputerowa Golden Apple” i wyjaśnił, że to mała firma, którą założył z kilkoma kumplami z college’u, specjalizująca się w tworzeniu programów komputerowych, instalowaniu sieci i sprzedaży komputerów. Sytuacja właśnie zaczynała się poprawiać. — Stawiam, że z końcem roku zaczniemy mieć zyski. — Wciąż zżerała go chęć zrobienia pieniędzy, ale tym razem podchodził do tego bardziej racjonalnie.

— A co z Czarodziejką? Jesteście w kontakcie? — wygrzeba łam z pamięci imię jego dawnej dziewczyny z sieci.

— Często się spotykamy na kawie, idziemy obejrzeć film albo zagrać w tenisa.

— Dzięki Bogu. Widać moje przeczucie na jej temat się nie sprawdziło. Wygląda na to, że naprawdę się wam układa. Ożenisz się z nią?

— Mowy nie ma. Czarodziejka jest dziewczyną tylko w sieci, w rzeczywistości to facet — poprawił mnie szybko. Widząc moje zaskoczenie, wyjaśnił: — Oczywiście jesteśmy tylko przyjaciółmi, kropka. — Zaśmiał się, nie obchodziło go, czy w to wierzę.

— Jeżeli udawał w sieci, że jest dziewczyną, żeby przyciągnąć facetów, musi mieć jakieś kompleksy — stwierdziłam.

— Tak, długi czas myślał o operacji zmiany płci. Spotykam się z nim, bo jest miły i inteligentny. Wie, że nie jestem gejem, ale przecież możemy być przyjaciółmi, zgadza się?

— Chciałabym poznać Czarodziejkę, poważnie. Musi być wyjątkowy.

14

Oczy mojego kochanka

Ciepłe ciała

lśnią razem

w ciemności,

ręka przesuwa się

na środek,

skóra drży ze szczęścia

a dusza radośnie pojawia się w oku.

Allen Ginsberg

Tej nocy nie potrafiłam napisać ani siowa. Mój umysł zasnuła

mgła; tak samo musi się czuć mucha, która nieustannie lata

i szuka kęsa jedzenia, żeby na nim przysiąść. Moje polowanie

nie zaowocowało natchnieniem. Powieść przysporzyła mi nowego zmartwienia. Nie wiedziałam, jak mogę skutecznie ukryć się przed czytelnikami. Innymi słowy, nie chciałam łączyć powieści z własnym realnym życiem i, jeśli już mam być szczera, nawet bardziej obawiałam się tego, że w miarę rozwoju akcja mogłaby

jakoś wpłynąć na moją przyszłość.

Zawsze uważałam, że pisanie przypomina czary. Tak jak ja,

moja bohaterka nie chciała mieć zwyczajnego życia. Jest ambitna,

ma dwóch mężczyzn i kręci się na emocjonalnej karuzeli. Wierzy

w stwierdzenia w rodzaju: „wyssać życie jak sok z cytryny, w tym

jego ukryte szczęście i ból”, „spontanicznie przeżywana namięt-

ność” i „wieczna tęsknota”. Jak ja, bała się, że kiedy pójdzie do piekła, nie będzie tam filmów do oglądania, wygodnych pi żam, niebiańskich dźwięków płynących z płyt, nic tylko dławiąca nuda.

Zapaliłam papierosa, trochę pochodziłam tam i z powrotem,

ustawiłam sobie głośniej muzykę i przejrzałam szuflady Tiantiana, żeby sprawdzić, czy nie zostawił mi liścików, by zrobić mi miłą niespodziankę. Ostatecznie sięgnęłam po notes z adresami, by odszukać numer Marka. Czy powinnam do niego zadzwonić? Tiantian dopiero co wyjechał, a ja już chcę telefonować do innego mężczyzny. Na myśl o tym zmarszczyłam brwi.

A potem znalazłam dwa usprawiedliwienia. Po pierwsze, nie

kocham tego mężczyzny, więc nie może zająć miejsca Tiantiana

w moim sercu. Jego twarz oznacza dla mnie czystą żądzę. Po

drugie, telefon komórkowy Marka może przecież być wyłączony.

Wybrałam więc ciąg cyfr i usłyszałam długie dzwonienie na

drugim końcu Unii. Wydmuchnęłam dym, nieuważnie przyglądając się paznokciom lewej dłoni. Staranny manikiur podkreślał

spiczaste końce palców. I nagle zobaczyłam swoje dłonie wspinające się po umięśnionych pośladkach Marka, podobne do pająków, drażniące i lekko uciskające, poczułam feromony uwalniające się z sykiem i ich zapach krążący w powietrzu. I wtedy w telefonie odezwał się kobiecy głos, przerywając moją zadumę.

— Halo!

Przestraszona, odruchowo powtórzyłam:

— Halo. — Potem zapytałam: — Czy jest tam Mark?

— W łazience. Czy chce pani zostawić wiadomość? — Mówiła

po angielsku z ciężkim niemieckim akcentem.

Grzecznie odmówiłam; skontaktuję się z nim później. Zwaliła

się na mnie nagła depresja. Więc Niemiec miał kochankę; mogła

to być jego żona, oczywiście. Nigdy nie opowiadał o swoim

życiu osobistym, a ja nigdy nie pytałam. Jak do tej pory nasz

związek ograniczał się do rżnięcia tu, rżnięcia tam.

Leżałam w wannie, pogrążona w depresji, w otoczeniu różowych bąbelków, z butelką czerwonego wina w zasięgu prawej ręki. W tym momencie byłam najmocniej podatna na zranienie i na narcystyczną ekstazę. Fantazjowałam o mężczyźnie, który pchnąłby drzwi łazienki, podszedł do mnie, zgarnął pianę i płat-

ki róż z powierzchni wody i wydobył rozkosz z najbardziej sekretnej części mego ciała. Drżę jak kwiatowy płatek, szarpana twardymi dłońmi, zdana na jego łaskę. Światło obnaża mgłę wstydu w moim oku. Otwieram i zamykam usta, gdy fala z szumem płynie w górę i w dół, moje nogi biją powietrze jak skrzydła, rozchylając się i zamykając, w harmonii z uczuciem przyjemności.

Przypomniałam sobie, że Tiantian tak często używał swoich

niezrównanych poetyckich palców, żeby wprowadzić mnie w stan

seksualnej hipnozy, dawał mi coś więcej niż tylko cielesną przyjemność. Tak, to było coś w rodzaju hipnozy, podczas której warstwa po warstwie opadała mgła, odsłaniając samo centrum miłości.

Z zamkniętymi oczyma piłam czerwone wino i pieściłam miejsce

między nogami. Udręka sprawiła, że zrozumiałam, dlaczego w filmie Spaleni słońcem Aleksander wybiera śmierć w kąpieli.

Zadzwonił telefon. „Tiantian” krzyknęłam w duchu, otwierając

szeroko oczy, i chwyciłam słuchawkę zawieszoną na ścianie po

prawej stronie wanny.

— Halo, tu Mark.

Nabrałam powietrza.

— O!

— Dzwoniłaś do mnie przed chwilą, prawda? — zapytał.

— Nie.1 — zaprzeczyłam. — Nie dzwoniłam, kurwa. Kąpałam

się, sama i szczęśliwa… — czknęłam pijacko, a potem zachichotałam.

— Zona powiedziała mi, że kiedy brałem prysznic, dzwoniła

dziewczyna mówiąca z chińskim akcentem… zgadłem, że to musiałaś być ty — stwierdził z pewnością człowieka, który trzyma zwycięski los na loterii, absolutnie pewien, że to ja za nim tęsknię.

— Więc masz żonę.

— Właśnie przyjechała z Berlina, żeby spędzić w Szanghaju

Boże Narodzenie. Wraca za miesiąc — powiedział tonem dziwnie

przepraszającym, jakby ta wiadomość mogła mnie zdenerwować.

— Musi być dość zajęta, co? Och, zmieniłeś prześcieradła?

Na pewno… wyczułaby przecież zapach chińskiej kobiety. — Za śmiałam się z lekkim sercem, zdając sobie sprawę, że trochę się upiłam. Cudownie jest się wstawić. Wszystko przedstawia

się optymistycznie, jak wtedy gdy uniesie się mgła.

Mając dwadzieścia pięć lat, byłam bardzo odporna. Jeśli nawet mówi, że chce zerwać albo, na przykład, polecieć na Marsa, nie doprowadzi mnie to do rozpaczy. Potrafiłam pokierować naszym związkiem z wyczuciem.

Mark też się roześmiał. Święta za pasem, jego firma będzie

zamknięta na czas porządnych, długich wakacji, i miał nadzieję,

że jakoś się spotkamy. Mówił po chińsku, więc domyśliłam się,

że musi tam być żona, która nie była w stanie zrozumieć ani

słowa. Mężczyźni nie porzucają obiektu swego pożądania nawet

w obecności innej kobiety. Powiedzą „kochać cię i być ci wiernym to dwie zupełnie różne rzeczy”. Większość mężczyzn nie potrafi przystosować się do monogamii. Marzą o trzech tysiącach konkubin ukrytych w cesarskim haremie.

Poinformował mnie, że za kilka dni przyjedzie z Niemiec jego

przyjaciel, dziennikarz, i że chciałby nas poznać, ponieważ ten

przyjaciel pragnie przeprowadzić wywiady z niezwykłymi młodymi kobietami z Szanghaju.

Niezła sprawa taka kolacja z kochankiem i dziennikarzem.

Przed wyjściem starannie się ubrałam. Uwielbiam to narcystyczne uczucie, kiedy maluję brwi, nakładam róż i wysuwam szminkę; już dla samych tych wrażeń zgodziłabym się ponownie urodzić jako kobieta. Starannie wybrany, skromny strój, dyskretna elegancja, która jednak potrafi oszołomić widzów — szanghajki są wyrachowane od urodzenia, co wyraźnie widać w najbardziej wyrafinowanych detalach.

Horoskop stwierdza, że czerń to szczęśliwy kolor mojego znaku.

Włożyłam dopasowaną czarną koszulę, zapiętą pod szyją, i długie

buty na niepokojąco smukłych obcasach. Włosy upięłam wysoko

i przytrzymałam zapinką z kości słoniowej, nadgarstek ozdobiłam

srebrną bransoletką, którą dał mi Tiantian. Ubrana w ten sposób,

czułam się bezpiecznie, wiedząc, że ładnie wyglądam.

M na Nabrzeżu, znane ze swojej kosztownej, choć niezbyt

smacznej kuchni, to restauracja prowadzona przez dwie siostry

Australijki. Interes idzie nieźle i laowai, którzy pracują w nowo wybudowanym okręgu Pudong na wschodzie, spotykają się i przeprawiają przez rzekę, żeby tam coś zjeść. Z dwumetrowymi

elementami oświetleniowymi i zdobioną balustradą wystrój robi

wrażenie, jest jednak bezduszny, choć może trafia w surowe upodobania estetyczne Marka i jego rasy. Główną atrakcję stanowi ogromny balkon przed restauracją, skąd, opierając się o balustradę, można zobaczyć obie części miasta rozdzielonego rzeką Huangpu.

Dziennikarz, przyjaciel Marka, czarnooki i czarnowłosy, miał

na imię Ruanda. Jego dziadkowie wyemigrowali z Turcji do Niemiec. Z początku rozmawialiśmy o futbolu i filozofii. Rozmowa z Niemcem o piłce nożnej może przyprawić o kompleks niższości, ale kiedy zejdzie na filozofię, Chiny nie pozostają w tyle.

Ruanda szanował Konfucjusza i Lao Zi; pierwszy zachęcił go,

żeby wędrować po świecie w poszukiwaniu wiecznych prawd

o człowieku, drugi pocieszał w czasie cierpienia albo samotno ści, trochę jak morfina.

Na prośbę Ruandy zaczęłam opowiadać o swoim życiu, także

o zbiorze opowiadań i dziwacznych reakcjach po jego opublikowaniu, o poglądach na przepaść pokoleniową i o chłopakach, z którymi byłam. Gdy wspomniałam o Tiantianie, spojrzałam na Marka, on jednak udał, że nie słyszał, krojąc kawałek pieczonego jagnięcia w warzywnym sosie.

Byłam bardzo bezpośrednia. Tiantian to moja jedyna miłość,

dar od Boga. Jeśli nawet zawsze czułam, że nasza miłość była

z góry skazana na przegraną, nie chciałam, nie potrafiłam nic

zmienić. Póki życia, nigdy nie będę tego żałować. Co do umierania, nie bałam się go, obawiałam się tylko nudnego życia, dlatego pisałam. Mój angielski nie był aż tak dobry i Mark musiał przetłumaczyć Ruandzie część z tego, co powiedziałam.

Mark cały czas udawał, że jesteśmy tylko przyjaciółmi, ale nie

potrafił się opanować i ciągle się we mnie wpatrywał. Potem

opowiedział kilka zabawnych historyjek, na przykład z czasów

kiedy dopiero zaczął się uczyć chińskiego i mylił słowa „portfel”

oraz „napletek”. Któregoś dnia zaprosił znajomego Chińczyka

na kolację i w połowie drogi do restauracji pomacał się po kieszeni, po czym powiedział zakłopotany: „Przepraszam najmocniej, nie wziąłem ze sobą napletka”.

Wybuchnęfam śmiechem. Sporo mówił o interesach, a wszystkie dowcipy, które opowiedział, były mizerne. Jego ręka szukała pod stołem mojej nogi. Ryzykowne zachowanie, opisałam to w jednym ze swoich opowiadań; w pewnej scenie ręka trafia na niewłaściwą nogę. Ale Mark bezbłędnie znalazł moje kolano i łaskotał mnie. Nie potrafiłam opanować śmiechu. Ruanda poprosił: — Uśmiechaj się tak przez chwilę, zrobię kilka zdjęć.

Zapytałam Marka po chińsku:

— Taki wywiad to nic nadzwyczajnego, prawda? Czy nie chodzi

wyłącznie o zaspokojenie pragnienia nowości, napisanie o wielkim

i tajemniczym orientalnym kraju i młodej, zbuntowanej autorce?

— Nie, wcale nie. Naprawdę podobają mi się twoje opowiadania i jestem pewien, że spotkasz się z powszechnym uznaniem — odparł Mark. — Pewnego dnia twoje książki zostaną przełożone na niemiecki.

Po kolacji poszliśmy do pubu Goya na ulicy Xinhua, znanego

z ponad czterdziestu przepisów na martini, oryginalnych sof,

kandelabrów, zmysłowych draperii i absolutnie hipnotycznej muzyki. Lubię właścicieli, atrakcyjną parę, która wróciła ze Stanów.

Kobieta, Song Jie, to niezła malarka, a biel jej twarzy jest najbardziej tajemnicza, jaką widziałam, to biel, której nie da się podrobić, choćby nakładać nie wiadomo ile pudru.

Zamówiliśmy drinki i poprosiłam barmana, żeby zmienił muzykę. Wiedziałam, że mają tu Dummy Portishead, a tylko taka muzyka pasuje do tego typu drinka.

Przychodziliśmy tu często z Tiantianem. Wnętrze przypomina

stary statek na dnie morza. Od czasu do czasu z sufitu spływa

senność, uciska mózg, wprawia w trans. Im więcej pijesz, tym

głębiej toniesz w kanapie. Czasami ktoś pije i pije, aż głowa

sennie przechyla mu się na oparcie sofy, potem dochodzi do

siebie, pociąga kolejny łyk i drzemie do chwili, kiedy z przestrachem wraca do przytomności, rozbudzony dalekim śmiechem ładnej dziewczyny. W rzeczywistości to niezwykle niebezpieczny świat delikatności i gdy ktoś chce zatracić się na trochę, wskakuje w taksówkę i przyjeżdża właśnie tutaj. Często natykam się tu na znanych malarzy, muzyków i paparazzi, a jeśli nawet znamy się skądinąd, tu ledwie kiwamy sobie głowami i wymieniamy ni hao ma.

Mark siedział obok mnie, mówiąc do Ruandy po niemiecku,

i język oddzielał mnie od ich świata. Cudownie jest rozłożyć

się i pić; przywołałam na pamięć łabędzia z mojego snu. Pogrążyłam się w romantycznych marzeniach. Ręka Marka niezauważalnie podpełzła ku mojej talii.

Nagle w polu mojego widzenia pojawiła się kuzynka Zhu Sha

i znajoma męska twarz. Szerzej otworzyłam oczy. Poufale trzymając się za ręce, weszli razem z Ah Dickiem i niemal natychmiast mnie zauważyli. Ich reakcja nie zdradzała zdziwienia i szybko do nas podeszli.

Mark rozpoznał Zhu Sha i powitał ją jej angielskim imieniem.

— Cześć, Judy.

Kiedy przedstawiłam Zhu Sha jako swoją kuzynkę, Mark wyglądał na zaskoczonego.

— Zupełnie nie jesteście podobne. Ale obie czarujące i mądre

— dodał niezgrabne pochlebstwo.

Być może nieoczekiwane natknięcie się tu na kogoś z niższego

rangą personelu — i to kuzynkę potajemnej kochanki — wytrąciło go z równowagi. Umiałam sobie wyobrazić innego Marka, tego z pracy, rozważnego, starannego, rygorystycznie wymagającego, człowieka, który żąda od personelu posłuszeństwa i który zawsze trzyma się zasad. Dobrze naoliwiona, wysoce precyzyjna maszyna jak niemiecki zegar na ścianie naszego mieszkania, dokładny co do sekundy.

Zhu Sha, najwyraźniej odgadując, jaki charakter ma mój związek z Markiem, uśmiechnęła się do mnie i mrugnęła. Zauwa żyłam, że ma na sobie płaszcz z G2000, nadający sylwetce kształt klepsydry. Kiedy tak stała, wysoka i wyprostowana, wyglądała na modelkę z reklamy domu towarowego Paris Printemps.

Mnie zaintrygowało coś innego: Ah Dick za rękę z moją kuzynką; najwyraźniej byli nie tylko przyjaciółmi, wyglądali na szaleńczo zakochanych. A gdzie Madonna?

Muzyka i alkohol sprawiły, że zrobiłam się senna i zdrzemnęłam się. Kiedy się obudziłam, Zhu Sha i Ah Dick już poszli, a Ruanda chciał wracać do Galaxy, gdzie mieszkał.

— Odwiozę cię do hotelu — powiedział Mark. Później zwrócił

się do mnie. — A potem ciebie do domu.

Może trochę za dużo wypiłam. Oparłam głowę na ramieniu

Marka i wdychałam kwiatowy zapach, zmieszany z odrobiną aro-

matu ciała z rozległych przestrzeni północnej Europy. Egzotyczne wonie jego ciała były chyba tym, co mnie najbardziej podniecało.

Samochód stanął przy hotelu Galaxy, gdzie wysiadł Ruanda,

i pojechał dalej, w stronę mojego mieszkania. Posłusznie umoś-

ciłam się w milczącym uścisku Marka. Za oknem przemykały

płaszczyzny budynków i uliczne światła, a ja zdałam sobie sprawę, że wciąż nie wiem, co dla niego znaczę. Ale to się nie liczyło; on się dla mnie nie rozwiedzie ani nie zrujnuje, ja zaś nie poświęciłam mu całego mojego ognia i namiętności. Takie jest życie. Marnuje się dni i lata, folgując swojemu libido i podejmując próby przesunięcia równowagi sił między mężczyznami a kobietami.

Przyjechaliśmy do mnie. Przyznaję, że czułam się trochę roz—

emocjonowana: po alkoholu to się zdarza. Mark wysiadł z samochodu i wszedł na górę, a ja nie powiedziałam „nie”.

Dokładnie w chwili gdy zaczął mnie rozbierać, zadzwonił telefon. Podniosłam słuchawkę i usłyszałam głos Tiantiana.

Odległy, ale czysty, chociaż dochodziły do mnie sporadyczne

trzaski wyładowań statycznych i kocie miauczenie. Opowiedział,

że mieszka w hotelu przy plaży i z powodu wschodnioazjatyc—

kiego kryzysu finansowego zarówno pokój, jak i jedzenie są bardzo tanie, maksymalnie dwieście juanów dziennie. Kiedy wybrał

się do ziołowej sauny, był tam jedynym gościem. Słyszałam, że

był uszczęśliwiony, wspomniał, że Futrzanka też jest szczęśliwa.

Następnego dnia planował pójść na plażę i popływać.

Nie potrafiłam wymyślić, co mogłabym powiedzieć Tiantianowi. Mark uniósł mnie i posadził na biurku przy telefonie. Jedną ręką trzymałam słuchawkę, drugą zaciskałam na jego ramieniu.

Pochylił głowę nad moim brzuchem i przez bieliznę lizał to

miejsce między nogami, wzbudzając niewiarygodne mrowienie

i sprawiając, że czułam wszechogarniającą słabość. Starałam się

mówić normalnym głosem, kiedy pytałam Tiantiana, czy jest gorąco, jakie spódnice noszą dziewczyny i czy był na plantacji kokosów. Nikt go nie namierzał, prawda? Może się wydawać, że nikt nie zwraca na niego uwagi, ale to nie znaczy, że tak jest — powinien uważać na pieniądze i swoje rzeczy.

Tiantian roześmiał się i stwierdził, że ze mnie bardziej zatwardziały sceptyk niż z niego, do niczego nie mam zaufania, zawsze widzę złe strony wszystkiego i w głębi ducha zachowuję negatywne nastawienie do życia.

Jego słowa wpadały mi do ucha jak piórka, a potem ulegały

rozkładowi — nic się nie przedostawało. Śmiech wywołał przekonanie, że umiał zaadaptować się do nieznanego otoczenia lepiej, niż się spodziewałam. Głos stał się muzyką, Sonatą księżycową Beethovena, łagodząc moje zmieszanie. Czułam tylko falę radości, płynącą w górę od podeszew stóp, i ta radość, która pozwoliła odprężyć się moim mięśniom i kościom, była biała; stuprocentowo czyste mleko o soczystym aromacie. Tiantian życzył mi dobrej nocy i przez telefon przesłał kilka bardzo głośnych buziaków.

Kiedy odłożyłam słuchawkę, Mark wystrzelił porcję nasienia

na moją spódnicę; było białe, białe jak stuprocentowo czyste

mleko.

„Zakazany owoc jest słodszy”, głosi przysłowie. Na pogrzebie

Tiantiana, kiedy zaczęłam przypominać sobie tyle wcześniejszych

zdarzeń, przywołałam na pamięć ten telefon i uznałam, że miał

swoiście symboliczne znaczenie. Jakby nie wszedł we mnie nikt

oprócz Tiantiana, który dzięki kablowi telefonicznemu pokonał

dziesięć tysięcy li. Jego cichy głos miałam w samym uchu, oddech i śmiech był obecny w najczulszym miejscu mego serca.

Zamknęłam oczy i pierwszy raz odczułam zdumiewająco rzeczywistą i perwersyjną fizyczną rozkosz, którą dał mi Tiantian; giętki, grzeszny, świszczący oddech, chrzest, w którym obcowały nasze dusze. Zawsze fascynowała mnie koncepcja komunii dusz i wtedy pierwszy raz doznałam także niesamowitego wrażenia, towarzyszącego zazębianiu się potrzeb ciała i serca, doświadczenia niemal religijnego. Ale najważniejszą rzeczą była niewyraźna, szaleńcza myśl, że prędzej czy później urodzę dziecko. Lekki wiatr uniósł złoty kwiat w mglistą ciemność i skrzydlate niemowlę odleciało w mrok. Z tym czy innym mężczyzną. Tym czy innym razem.

Mark wyszedł, a ja znalazłam na podłodze jego portfel, przedmiot, który wielokrotnie pomyłkowo nazywał baopi, napletkiem, kiedy pierwszy raz przyjechał do Chin. W środku były karty Visa i Mastercard, Grand Club VIP i rodzinne zdjęcie. Dopiero wtedy się dowiedziałam, że miał nie tylko elegancką żonę o zwy-

cięskim uśmiechu, ale też trzy-lub czteroletniego syna o złotych lokach i niebieskich oczach, podobnych do oczu ojca.

Szeroko otworzyłam oczy i potrząsnęłam głową. Wyglądali na

takich szczęśliwych, że już to mogło wzbudzić zawiść. Ucałowałam przystojną twarz Marka, a potem, bez zastanowienia, wyjęłam kilka banknotów z grubego zwitka juanów w środku i wsunęłam je w książkę. Nie zauważy, że brakuje kilku banknotów o niskich nominałach. Kiedy przez jakiś czas ma się do czynienia z laowai, człowiek zdaje sobie sprawę, że przeważnie są po dziecięcemu naiwni i szczerzy. Lubią to, co lubią, a jak coś im nie pasuje, z miejsca o tym mówią. I nie są drobiazgowi, w przeciwieństwie do Chińczyków, którzy czasami niepokoją się

najdrobniejszymi detalami.

Po wszystkim zastanawiałam się, co kryło się za moim drobnym złodziejstwem. Doszłam do wniosku, że być może zazdrość wywołana nastrojem rodzinnego szczęścia na tamtym zdjęciu.

I delikatna chęć ukarania za to mojego niemieckiego kochanka

nieświadomą utratą pewnej kwoty. Potem miał pragnąć mnie

równie namiętnie jak zwykle.

Nie zamierzałam wspominać o naszym związku i nie czułam

się winna z jego powodu. Seks był tylko seksem i mogłam wykorzystać pieniądze oraz zdradę, żeby bronić się przed zagrożeniem, jakim byłaby przemiana w miłość. Od samego początku bałam się naprawdę zakochać w Marku, bałam się, że nie byłabym w stanie zrezygnować z tego rozpalającego do czerwoności, podniecającego, dającego pełne zaspokojenie sekretnego romansu. Pół godziny później Mark zdyszany zapukał do drzwi. Wręczyłam mu portfel od Yvesa Saint Laurenta, a on mnie ucałował, wepchnął go do kieszeni, uśmiechnął się, odwrócił na pięcie i zbiegł ze schodów.

Obserwowałam, jak wślizguje się z powrotem do swojego

BMW, które szybko zniknęło w dole pustej ulicy.

15

Zimne Boże Narodzenie

Me robiłem nic.

Czekałem tylko, żeby zadzwonił Edmondson.

Jean-Philippe Toussaint

David Wu siedział na swoim skórzanym obrotowym krześle

i raz za razem wydmuchiwał nos. Wieczorna gazeta donosiła,

że miasto padło ofiarą grypy typu A3 i mieszkańcy powinni

zachowywać higienę oraz zapewnić sobie odpowiednią ilość snu,

pożywnego jedzenia oraz dobrą wentylację, aby uniknąć zachorowania. Otworzyłam okno, usiadłam w świeżym powietrzu i starałam się dobrze poczuć.

— Często śni mi się pokój, w którym stoi słonecznik w doniczce. Kwiat więdnie, nasiona się rozsypują i wyrastają z nich kolejne słoneczniki. To przerażające. Jest tam też kot, który chce zjeść kwiaty. Kiedy podskakuje, wypada przez okno i znika. Nagle jestem poza pokojem i przyglądam się temu wszystkiemu z walącym sercem. I jest też inny sen, o pudełku. Kiedy otwieram pudełko, w środku znajduję mniejsze, a kiedy otwieram i to, znajduję w nim jeszcze mniejsze i tak aż do ostatniego pudełka, które znika, a ja zostaję z książką w ręku, naprawdę ciężką, i chcę ją komuś wysłać, ale zapomniałam nazwiska i adresu.

David Wu spojrzał na mnie łagodnie.

— Masz głęboko zakorzeniony lęk przed tym, że twoje ciało przejdzie jakiegoś rodzaju zmianę i to zablokuje twoje pisarstwo.

Obawę przed zajściem w ciążę, na przykład, albo lęk o los twojej

książki. Tęsknisz do chwili, w której marzenia się spełnią, wciąż

jednak coś ci przeszkadza. Rozumiesz, o co mi chodzi? Wszystko to bierze się z celi, jaką stworzyłaś dla siebie we własnej wyobraźni. Jak powiedział Thomas Merton: „Jedyna prawdziwa przyjemność w życiu to uciec z więzienia, które człowiek sam sobie buduje”. Pomówmy o twoim życiu miłosnym.

— Nie jest złe, ale niekompletne.

— A co cię martwi?

— Uczucie pustki, którego nie potrafię odegnać, i jednocześnie

to, że moje serce przepełnia miłość pośledniego rodzaju i nie

potrafię się od niej uwolnić. Chłopak, którego kocham, nie może

mi dać satysfakcji seksualnej i, co gorsza, nie potrafi zapewnić mi

poczucia bezpieczeństwa. Pali narkotyki i żyje poza światem.

Teraz wybrał się ze swoim kociakiem na południe i wygląda na to,

że w każdej chwili mógłby mnie zostawić. To znaczy na zawsze.

Jednocześnie żonaty mężczyzna daje mi satysfakcję w fizycznej

miłości, niestety nie działa na moje emocje. Wykorzystujemy

nasze ciała, żeby oddziaływać na siebie nawzajem, i zdajemy się na

nie, żeby odczuć nasze istnienie, ale jest też między nami ochronna warstwa, która nie dopuszcza do zespolenia psychicznego.

— To strach przed samotnością uczy nas miłości — stwierdził

David.

— Za dużo myślę, a dziewięćdziesiąt dziewięć i dziewięć dziesiątych procenta mężczyzn nie chce się wiązać z kobietą, która za dużo myśli. Jestem nawet w stanie zapamiętać swoje sny i potem je zapisuję.

— Dlatego mówimy, że życie nie jest proste. Nie każdy potrafi oceniać wszystkie swoje myśli i działania. Wiesz już, co robić. Użyć swojego umysłu, żeby przezwyciężyć rozpacz. Nie akceptujesz miernoty i jesteś naturalnie bardzo atrakcyjna. — Słowa były kojące, lecz nie wiedziałam, czy to czasami nie standardowy sposób pocieszania pacjentek. Odkąd wybrałam Davida na swojego psychoanalityka, ze strachu, żeby nie analizował każdego mojego ruchu, rzadko proponowałam mu wspólne wyjście, by coś zjeść, zagrać w tenisa albo potańczyć.

Słońce oświetliło kurz wirujący jak fragmenty myśli. Siedzia łam na kanapie z głową opartą na dłoni i zadawałam sobie pytanie, czy rozumiem siebie jako kobietę. Czy naprawdę byłam atrakcyjna? Czy nie stałam się także trochę hipokrytką, snobką i nie miałam pstro w głowie? Moje problemy spiętrzyły się jeden na drugim i trzeba by całego życia, żeby je przezwyciężyć.

Boże Narodzenie. Przez cały dzień nikt nie zadzwonił. O zmierzchu niebo zrobiło się szare, ale śnieg nie padał. W Szanghaju już od dawna śnieg nie padał, kiedy powinien. Przez cały dzień oglądałam filmy na wideo i wypaliłam półtorej paczki papierosów Mild Seven. Dusząc się z nudów, zatelefonowałam do Tiantiana, lecz nie odebrał. W połowie wybierania numeru Marka zarzuciłam ten pomysł. Tego wieczoru potrzebowałam mężczyzny, z którym mogłabym po prostu pogadać.

Niespokojnie krążyłam po pokoju. W końcu zdecydowałam,

że muszę wyjść z domu; dokąd, nie wiedziałam, ale miałam

w torebce pieniądze i byłam umalowana. Nabrałam przekonania,

że tej nocy zdarzy się to, co ma się zdarzyć.

Zatrzymałam taksówkę.

— Dokąd, panienko? — zapytał kierowca.

— Pojeździmy trochę.

Za oknem ulice były pełne ludzi w świątecznym nastroju. Bo że Narodzenie nie stanowi części chińskiej kultury, ale tłumowi młodych podążających za modą daje pretekst do balowania, ile

dusza zapragnie. Strumień poruszających się parami kochanków

wpływał do restauracji i domów towarowych i wypływał z nich.

W rękach ściskali torby pełne towarów z wyprzedaży. Kolejna

noc pienistej radości.

Taksiarz próbował nawiązać rozmowę, ale niespecjalnie zwracałam na niego uwagę. W radiu trwało gitarowe solo, potem wciął się didżej i mówił o zespole, który przebił się przez kocią muzykę tak zwanych „nowych głosów Pekinu”. A później, dziwna sprawa, usłyszałam znajome nazwisko: Pu Yong.

Kilka lat temu, kiedy pracowałam jeszcze w czasopiśmie, pojechałam do Pekinu przeprowadzić wywiad z nim i jego zespo łem. Skończyło się tym, że trzymając się za ręce, spacerowaliśmy po Tiananmen. Pu Yong stanął w pasażu i powiedział, że chce

urządzić dla mnie performance, rozpiął rozporek i wysikał się w powietrze. Potem ujął moją twarz w dłonie i pocałował

w usta. Zaintrygował mnie, ale obawiałam się, że jeśli zaczniemy

się kochać, zechce wysikać się na mnie albo zrobić coś równie

dziwacznego. Nigdy nie wyszliśmy poza przyjacielski układ i widywaliśmy się z rzadka.

Na antenę wszedł Pu Yong. Odpowiedział na kilka mętnych

pytań didżeja o pisanie muzyki, a potem zaczął odbierać telefony

od słuchaczy. „Czy Chiny mają własnego rock’n’rolla?” — zapytała jakaś dziewczyna. Chłopak z kolei chciał wiedzieć, jakiego rodzaju inspiracją są dla Pu Yonga dziewczyny. Ten odchrząknął

kilka razy i wstawił dzieciakom trochę gadki-szmatki, za to głębokim, seksownym głosem.

— Proszę zaczekać na mnie kilka minut — poleciłam taksówkarzowi.

Wysiadłam, poszłam do budki telefonicznej przy krawężniku

i skorzystałam z telefonicznej karty kredytowej. Bez trudu uzyskałam połączenie.

— Pu Yong, ni hao — powiedziałam wesoło. — Tu Nikki.

— Zaraz potem usłyszałam przesadnie entuzjastyczne powitanie:

— Cześć, Wesołych Świąt! — Pamiętając, że bierze udział

w programie radiowym, nie nazwał mnie baobei, skarbem.

— A może przylecisz dziś wieczorem do Pekinu? — ciągnął

beztroskim tonem. — Mamy fuchę w barze Pracowita Pszczółka,

a potem urządzamy całonocną imprezę.

— Okej. W bożonarodzeniowy wieczór polecę do Pekinu posłuchać twojej muzyki.

Odłożyłam słuchawkę i trochę pospacerowałam wokół budki,

wreszcie zdecydowanie zanurkowałam do wnętrza taksówki.

— Na lotnisko, im prędzej, tym lepiej — powiedziałam.

Lot do Pekinu był zaraz po piątej. Kupiłam bilet i wypiłam

jeszcze kawę w kawiarni przy stanowisku odlotów. Nie czułam

się szczęśliwa, ale nie byłam już rozdarta ani zagubiona; przynajmniej w tamtej chwili miałam cel, coś do zrobienia — polecieć do Pekinu na radosny rock’n’rollowy koncert i przetrwać Boże Narodzenie bez kochanka i bez natchnienia.

Samolot wystartował i wylądował zgodnie z rozkładem. Za

każdym razem, kiedy wsiadam do samolotu, boję się, że spadnie,

bo wielkim, niezgrabnym metalowym rzeczom to się zdarza. Ale i tak kocham latać.

Poszłam sama na dobrą kolację, bo nie tknęłam niczego w samolocie. Restauracje w Pekinie są trochę droższe niż w Szanghaju, za to jedzenie mają w porządku. Cały czas przyglądali mi się mężczyźni z północy, siedzący przy pobliskim stoliku. Takie typowe północne gapienie się naprawdę może przywrócić pewność siebie samotnej dziewczynie z Szanghaju, która przyjechała do Pekinu w Boże Narodzenie. Przynajmniej stanowi dowód, że jest atrakcyjna.

Pracowita Pszczółka, gdzie zbierają się rockowcy, gromadzi

niezliczonych długo-i krótkowłosych muzyków o zniszczonych

twarzach, ale zgrabnych tyłkach, wciśniętych w dopasowane spodnie. Współzawodniczą o to, kto najszybciej gra na gitarze, i kłócą się o najlepsze chwyty przy podrywaniu dziewczyn. Wszystkie guroupi mają tutaj wielkie piersi hollywoodzkich gwiazdek. To jeden z niezbędnych elementów (oprócz pieniędzy, władzy, talentu, urody i tak dalej), żeby przyciągnąć uwagę złego muzycznego nasienia.

Muzyka była ochrypła, a zapach papierosów, wódy i perfum

powalający. Po przeciwnej stronie korytarza ciemnego jak film,

który się urwał, zobaczyłam Pu Yonga. Palił i nawlekał na nitkę

srebrzyste koraliki.

Podeszłam i klepnęłam go w ramię. Podniósł wzrok, szeroko

się uśmiechnął i włożył to, co trzymał, w ręce siedzącej obok

dziewczyny, a potem gorąco mnie uściskał.

— Więc naprawdę przyjechałaś? Szalona kobieta z Szanghaju.

Jak się masz? — Pu Yong uważnie przyjrzał się mojej twarzy.

— Zdaje mi się, że jesteś znacznie chudsza. Kto cię źle traktuje?

Tylko mi powiedz, już ja go ustawię. Złe traktowanie ładnej

kobiety to nie tylko błąd, to grzech.

Mówi się, że bzdurnym gadaniem mężczyzn z Pekinu można

by załadować, jedną po drugiej, dwie ciężarówki, a oni zapomną

o tym, co mówili, zanim dobrze zamkną usta, i nikt nie wróci

do tematu, lecz podoba mi się taki sposób pocieszania. Gorący

jak płomień, chłodny jak lody.

Wycałowaliśmy się głośno, po czym Pu Yong wskazał na dziewczynę obok i przedstawił nas sobie.

— Moja przyjaciółka Lucy, fotograf. — A do Lucy: — To Coco z Szanghaju. Kończyła Fudan i pisze powieść.

Uścisnęłyśmy sobie dłonie.

Skończyła już nawlekać srebrne paciorki, więc Pu Yong wziął

od niej bransoletkę i wsunął na nadgarstek.

— Zerwałem ją przy jedzeniu — mruknął. Odgarnął do tyłu

włosy i kiwnął na kelnera: — Może piwo?

— Dzięki — skinęłam głową.

Jacyś ludzie na scenie rozciągali kable i wyglądało na to, że

występ niedługo się zacznie.

— Byłam u ciebie, ale nikogo nie zastałam. A, prawda, mogę

zostać na noc? — zapytałam Pu Yonga.

— Hej, nie śpij, imprezujemy całą noc. Przedstawię ci paru

niezłych ogierów.

— Nie jestem zainteresowana — skrzywiłam się.

Jego dziewczyna udawała, że nie słyszy naszej rozmowy. Pozbawione wyrazu spojrzenie oczu ukrytych pod nisko opadającymi z obu stron twarzy włosami utkwiła gdzieś w oddali. Miała śliczny nos, długie, lśniące włosy, pełne piersi i ubrana była w długą, żółtozieloną lnianą spódnicę z materiału poprzecinanego egzotycznymi, jasnymi kolorami.

Wszedł facet, po prostu boski. Przystojny do bólu serca, do

tego stopnia, że ogarniał człowieka strach, żeby się w nim nie

zakochać, bo można się spodziewać tylko odtrącenia. Miał gładką skórę, był szczupłej budowy, lśniące włosy sterczały mu na głowie pionowo jak dzika trawa. Oczy zamglone i poetyczne; kiedy na kogoś spoglądał, mrużył je, co nadawało im lisiego wyrazu. Orle rysy, cygańska uroda. Zaokrąglona bródka dodająca

ostrzejszego smaczku, linglei o gładkiej, miłej powierzchowności.

Najwyraźniej znał Pu Yonga i Lucy, więc podszedł się przywitać. Pu Yong nas przedstawił. Okazało się, że to Latające Jabłko, stylista znany w Pekinie i całych Chinach. Z amerykańską Zieloną Kartą oblatuje świat dookoła, polując na najnowsze trendy i inspiracje związane z urodą. Każda kobieta w chińskim show-biznesie uważa się za szczęściarę, jeżeli uda się jej zaangażować go jako swojego konsultanta do spraw mody.

Zaczęliśmy gawędzić, a on się uśmiechał, spoglądając oczyma

błyszczącymi na podobieństwo kwiatów brzoskwini. Czułam się

skrępowana i nie mogłam nic na to poradzić. Nie śmiałam za często patrzeć w jego stronę, nie chciałam być posądzona o to, że flirtuję. Z pewnością nie planowałam na tę noc romantycznych wydarzeń. Kobiety, których życie zaśmiecone jest byłymi kochankami, są pospolite. Po trzydziestce ich twarze zaczynają zdradzać, że się nie oszczędzały. Myślałam obłudnie, że czasami chciałabym być przez mężczyzn uznawana za pisarkę, a nie kobietę.

Zespół wszedł na scenę. Elektryczna gitara zaryczała jak bestia

w dżungli i tłum natychmiast ożył. Ciała kołysały się w przód

i w tył, jakby podłączone do prądu, głowy podskakiwały tak, że

lada moment mogły odpaść. Weszłam w tłum i kołysałam się

zjednoczona z innymi, szczęśliwa, bo bezmyślna; zrezygnowałam

z panowania nad sobą dla tej diabelskiej, płomiennej muzyki.

Twarze świeciły na niebiesko, kostki sztywniały, obcy flirtowali we wrzącej atmosferze. Nawet mucha nie przeleciałaby bez szwanku przez powietrze katastrofalnie gęste od nadmiaru decybeli.

— Jestem szczęśliiiiiwy — histerycznie zawodził facet na scenie.

Latające Jabłko stanął obok i z uśmiechem dotknął moich po śladków. Nie umiałam się oprzeć temu pięknemu mężczyźnie, biseksualiście, którego uśmiechnięta twarz ukazywała wiele mówiące ślady makijażu. Miał upudrowane brwi, zarys szczęki i policzki. Umizgał się zarówno do mężczyzn, jak i kobiet i powiedział, że dziewczyny zawsze są zazdrosne o jego chłopców. Żył

wiecznie uwikłany w romantyczne komplikacje i niepewny kierunku. Skomentowałam:

— W naszym kraju osiem milionów wieśniaków usiłuje związać koniec z końcem, więc bardzo szczęśliwy z ciebie facet.

Stwierdził, że uważa mnie za inteligentną i intrygującą z powodu spokojnej twarzy i guzików starannie zapiętych pod szyję jak u dobrze wychowanej młodej damy. Kilka razy powtórzyłam „kurwa”. Nie podjęłam jego gry, ale w głębi ducha myślałam, że jest wystarczająco atrakcyjny, żeby doprowadzić mnie do

obłędu. Nigdy nie lubiłam przeklinać.

— Masz uroczą dupcię! — wrzasnął mi do ucha. Muzyka była

za głośna.

O wpół do trzeciej nad ranem na niebie nie było księżyca, tylko szron na dachach. Taksówka jechała przez Pekin, miasto ogromne niby średniowieczna puszcza.

O trzeciej dojechaliśmy do domu kolejnego członka rockowego

bractwa. Pokój wydawał się olbrzymi. Gospodyni była laomei,

Amerykanką, dawniej znaną guroupi, która zrozumiała, że pobłądziła, i wyszła za perkusistę, także „wielki nos”. Perkusista postawił małą szklarnię, w której, jak słyszałam, hodował marihuanę. Goście pili, śpiewali, grali w madżonga i gry komputerowe, trochę tańczyli i wypowiadali słowa miłości.

O czwartej jedni kochali się w jacuzzi, inni zdążyli już zasnąć,

jeszcze inni obmacywali się na sofie, a reszta poszła do restauracji z kuchnią regionu Xinjiang na makaron robiony domowym sposobem. Trzymałam się Pu Yonga, bałam się zgubić w Pekinie w nocy. Samotność o tej porze nie tylko nie byłaby zabawna, byłaby wręcz przerażająca, bo zimowe nocne powietrze cięło jak

nóż.

Latające Jabłko zniknął; nie widziałam go wśród ludzi, którzy

jedli z nami makaron. Wymyśliłam pięć możliwych wariantów…

jeden taki, że kogoś poderwał, inny, że sam został poderwany.

Kto wie? Był najpiękniejszym myśliwym albo zwierzyną. Na

szczęście nie dałam mu swojego numeru telefonu, bo czułabym

niepokój, tak jakbym została opuszczona. Coco w święta Bożego

Narodzenia to Coco w ostatnim stadium nudy i żałości.

O wpół do szóstej rano wzięłam tabletki i położyłam się na

kanapie w domu Pu Yonga. Leciały jakieś spokojne kawałki

Schuberta. Wszystko tchnęło spokojem, tylko od czasu do czasu

za oknem przejeżdżała ciężarówka. Nie mogłam zasnąć. Sen,

cień z maleńkimi skrzydełkami, odleciał daleko ode mnie, zostawiając rozbudzoną świadomość i słabą skorupę ciała. Nasączyła mnie głęboka szara ciemność i czułam się obrzmiała, jednocześnie bardzo lekka i bardzo ciężka. To złudzenie przeniesienia do innego wszechświata nie jest specjalnie nieprzyjemne; człowiek zostaje schwytany między marzeniem a rzeczywistością, niepewny, czy umarł czy żyje, tyle że wciąż może szeroko otworzyć oczy i zobaczyć sufit i wszechobecną ciemność.

W końcu chwyciłam telefon, oparłam się o kanapę i zadzwoniłam do Tiantiana. Nie był jeszcze do końca rozbudzony.

— Kim jestem? — zapytałam go.

— Jesteś Coco… dzwoniłem do ciebie, ale nie było cię w domu — mówił czule, bez śladu wyrzutu, jakby pewien, że wszystko zorganizowałam jak należy.

— Jestem w Pekinie — powiedziałam, a serce zalała mi gwałtowna fala zmęczonej czułości. Nawet nie wiedziałam, czemu jestem w tej chwili w Pekinie. Byłam taka niespokojna, z sercem, które nigdy nie wiedziało, gdzie jego miejsce, płynęło z prądem tu czy tam, bez chwili wytchnienia, takie zmęczone, takie bezużyteczne. Nic nie miałam, mogłam tylko wsiadać w samolot stąd dotąd, została mi jedynie bezsenność, noc po nocy.

Ani muzyka, ani alkohol, ani seks nie były w stanie mnie ocalić.

Leżałam w sercu ciemności, żywy trup, niezdolna zasnąć. Pomyślałam sobie, że Bóg odda mnie jakiemuś ślepcowi, bo widzę tylko ciemność. Zaczęłam szlochać w słuchawkę.

— Nie płacz, Coco. Okropnie się przez to czuję. O co chodzi?

— zapytał Tiantian zdumiony. Jeszcze się nie ocknął z głębokiego, ciężkiego snu, wywołanego tabletkami nasennymi, które codziennie zażywał (podobnie jak ja).

— Właściwie o nic, koncert mojego przyjaciela świetnie wypadł, jestem podekscytowana… Ale nie mogę zasnąć… Zdaje mi się, że umrę z otwartymi oczyma… Nie mam energii na powrót do Szanghaju i ciebie tam nie ma. Tęsknię za tobą… Kiedy cię znowu zobaczę?

— Przyjedź na południe, tu jest wspaniale… A jak twoja powieść?

Kiedy tylko wspomniał o powieści, umilkłam. Wiedziałam, że

wrócę do Szanghaju i do pisania. Taką lubił mnie Tiantian i to

była jedyna możliwa decyzja, inaczej straciłabym miłość zbyt

wielu osób, w tym własną.

16

Wspaniała Madonna

Nie zgadzaj się, żeby podwozili cię obcy faceci —

i pamiętaj, że wszyscy faceci są obcy jak cholera.

Robin Morgan

Dajcie dziewczynie odpowiednie buty,

a podbije cały świat.

Marilyn Monroe

Wróciłam do Szanghaju. Życie toczyło się swoją pokręconą,

z góry ustaloną koleiną.

Miałam wrażenie, że chudnę. Soki mojego ciała zmieniały się

w czarny atrament, przeciekały ze mnie do pióra, przesączały

się w każde słowo i każdą napisaną frazę.

Dania na wynos z Małego Syczuanu zjawiały się regularnie,

dostarczane przez Małego Dinga. Kiedy miałam dobry humor,

pożyczałam mu książki do czytania. Pewnego razu przyniósł kawałek, który napisał dla „Głosu serca”, rubryki przyjezdnych robotników w szanghajskiej popołudniówce „Nowy Lud”. Przeczytałam ten tekst i zaskoczyło mnie, że pisał w niezłym stylu i zdradzał oryginalny styl myślenia. Nieśmiało przyznał się, że marzy o napisaniu książki. Zdaniem Kundery w dwudziestym pierwszym wieku każdy z nas może zostać pisarzem. Musimy

tylko chwycić pióro i opowiedzieć własne historie. Pragnienie

otwarcia serca przed innymi jest duchową potrzebą, znaną każdej ludzkiej istocie.

Ubrana w piżamę, z włosami w nieładzie, pisałam po nocach.

Wczesnym rankiem, kiedy budziłam się i unosiłam głowę z blatu biurka, miałam sine plamy z atramentu na czole. Wiedziałam, że pokój będzie pusty i cichy. Ani śladu Tiantiana, telefon nie zadzwoni (chociaż potem zaczęłam wyłączać telefon i zapominałam wsunąć wtyczkę z powrotem do gniazdka). Później szłam do łóżka, kładłam się i trochę dosypiałam.

Któregoś wieczoru około dziesiątej nagle poderwało mnie pukanie do drzwi. Poczułam wdzięczność, bo zdarzyło się w samą porę, żeby wybawić mnie z koszmaru. Śniło mi się, że Tiantian znalazł się w staroświeckim pociągu ciągniętym przez parową lokomotywę, pełnym obcych. Bezradnie patrzyłam na ruszający

pociąg; prawie musnął moją twarz. Mężczyzna w wojskowym

mundurze i stalowym hełmie wskoczył do środka, ale ja waha łam się przez sekundę i pociąg minął mnie z rykiem. Krzyknęłam w krańcowej rozpaczy, nienawidziłam się za to, że źle spojrzałam na zegarek albo pomyliłam godzinę odjazdu. Może w ostatniej sekundzie po prostu zabrakło mi odwagi, żeby wskoczyć. Według mnie sen sugerował, że jesteśmy z Tiantianem tylko przelotnymi znajomymi.

Otworzyłam drzwi, żeby znaleźć za nimi Madonnę ubraną na

czarno, z papierosem zwisającym z kącika ust. W czerni wydawała się wyjątkowo szczupła i długonoga.

Byłam jeszcze zamroczona snem, więc z początku nie zauwa żyłam w jej zachowaniu niczego niezwykłego. Wyglądało na to, że piła i jak zwykle wylała na siebie za dużo Opium. Włosy

zwinęła na czubku głowy, w staroświeckim stylu, oczy miała

szklane. Coś sprawiło, że poczułam się przy niej nieswojo.

— Boże, siedzisz tu zamknięta cały ten czas? Dalej piszesz

bez przerwy? — Zrobiła kilka kroków w głąb pokoju.

— Właśnie miałam koszmarny sen. — Mówiąc to, zdałam sobie sprawę, że cały dzień nic nie miałam w ustach. — Jadłaś już kolację? — zapytałam.

— Okej, chodźmy zjeść coś porządnego. Ja stawiam. — Madonna zdusiła niedopałek, rzuciła mi swój płaszcz i usiadła na kanapie, żeby zaczekać, aż się przygotuję.

Jej biały volkswagen santana 2000 był zaparkowany przed domem. Otworzyła drzwi i uruchomiła silnik. Usiadłam obok niej, zapięłam pas i samochód ruszył z piskiem. Wszystkie okna miał

otwarte. Okazało się, że palenie na wietrze to prawdziwa przyjemność, stwarzająca złudzenie, że wszystkie zmartwienia po prostu się rozwiewają. Madonna wjechała na przejazd nad autostradą. Odkąd te przejazdy zaczęły się pojawiać wokół Szanghaju, pojawiły się też bandy demonów szybkości. Ze stereo płynęła piosenka tajwańskiej gwiazdy pop, Jeffa Changa: „Masz innego faceta? Nie bój się, że mnie zranisz. Po prostu mi to powiedz”.

W tym momencie olśniło mnie, zrozumiałam, że Madonna

nie była sobą. Nagle przypomniałam sobie, że wpadłam na Ah

Dicka i moją kuzynkę Zhu Sha w pubie Goya i już miałam

pełny obraz.

Madonna to ktoś trudny do rozszyfrowania. Styl życia, jaki

prowadzi, jest po prostu za bardzo improwizowany, beztroski

i zbyt intensywny. Nigdy nie byłam w stanie odgadnąć, choćby

z pewną dozą prawdopodobieństwa, jakiego rodzaju przeszłość,

teraźniejszość i przyszłość jest jej udziałem. I nie potrafiłam

ocenić, czy poważnie myślała o Ah Dicku, ponieważ z tego, co

mówiła, miała mnóstwo podobnych kochanków. Biorąc to pod

uwagę, trudno się spodziewać, żeby Ah Dick miał stanowić ostatni deser w jej menu.

— Na co masz ochotę? Chińszczyna? Coś zachodniego? Albo

coś japońskiego?

— Wszystko jedno — odparłam.

— Co za porażka. Nienawidzę, kiedy ludzie mówią: „wszystko

jedno, wszystko jedno”. Zastanów się trochę i wybierz.

— Niech będzie po japońsku — powiedziałam. To miasto ma

wielkie upodobanie do wszystkiego, co japońskie. Piosenki An—

mura Namie, książki Murakami Haruki, programy telewizyjne

Kimury Takuya, niezliczone japońskie komiksy i wyprodukowane przez Japończyków elektryczne urządzenia podbiły serca mieszkańców Szanghaju. A ja uwielbiam japońską kuchnię i kosmetyki, uważam, że jedno i drugie jest ożywcze i wyrafinowane.

Madonna zatrzymała się przed restauracją Edo na Donghu.

Światło rozlewało się na podłogowych płytkach jak płynny bur-

sztyn, podczas gdy schludni kelnerzy, ubrani w firmowe stroje, przemierzali restaurację. Po kolei podawano nam zamówione chawan mushi, sushi z tuńczyka, pikle z ogórków i suszone krewetki oraz zupę z wodorostów.

— Wiedziałaś, że zerwałam z Ah Dickiem? — zapytała, patrząc ponuro.

— Naprawdę? Czemu? — Rzeczywiście nie znałam szczegó łów całej sprawy i nie chciałam się przyznać, że widziałam Zhu Sha z Ah Dickiem w pubie Goya. Zhu Sha jest moją kuzynką,

a Madonna przyjaciółką, więc musiałam spróbować pozostać

bezstronna.

— Cały czas chowasz głowę w piasek? Twoja kuzynka Zhu

Sha ukradła mojego faceta — prychnęla i wychyliła szklaneczkę

sake.

— A czy czasami Ah Dick nie wykonał pierwszego ruchu?

— zapytałam spokojnie.

Zhu Sha to skończona dama. Rano, z nienagannym makijażem,

wsiada do klimatyzowanego autobusu albo taksówki i jedzie do

biura. W południe zamawia „zestaw obiadowy dla kierownictwa”

w kawiarni czy restauracji w zachodnim stylu. A wieczorem,

kiedy zaczynają błyszczeć kolorowe światła, można ją znaleźć

wśród młodych kobiet paradujących przed wystawami domu towarowego Maison Modes na Huaihai, gdzie w cichej chwale prezentuje się najnowsze marki światowej klasy. Potem zjeżdżają windą do metra na Changshu, z pełnym satysfakcji zmęczeniem malującym się na twarzach o świeżo poprawionym makijażu.

To dlatego, że w Szanghaju mieszka tyle kobiet w typie Zhu

Sha, rozgorączkowanie miasta łagodzi kobieca elegancja. Bezsensowne znudzenie niezamężnych kobiet Eileen Chang i wyrafinowana melancholia pisarstwa Chen Danyan mają tu swoje korzenie. Niektórzy nazywają Szanghaj „Miastem Kobiet”, ale to pewnie przez porównanie z miastami w stylu macho z północnych Chin.

— Myślałam, że rozgryzłam Ah Dicka, że potrafię odgadnąć

każdą jego myśl, a jednak nie zgadłam, że tak szybko przestanie

się mną interesować. Mam masę pieniędzy, ale jestem brzydka,

prawda? — powiedziała Madonna, z uśmiechem dotykając mojej

ręki, i odwróciła głowę trochę bardziej do światła.

Zobaczyłam twarz, którą trudno byłoby nazwać ładną, za to nie dało się jej łatwo zapomnieć: ostre rysy, biegnące ukosem brwi, błada skóra o lekko rozszerzonych porach i kosztowna szminka, która prawie kapała z ust. Dawniej piękna, teraz

zmieniona w sen, w którym wierzbowe gałęzie uschły, chmury

się rozwiały i niesione wiatrem płatki opadły na ziemię. Twarz

przeżarta przez przyjemności, zapalczywość i marzenia, a wszystko to zostawiło na niej blizny, tak że stała się wyrazista, choć zniszczona, zdolna ranić i jednocześnie podatna na zranienie.

Uśmiechnęła się, oczy miała wilgotne. Była chodzącą kobiecą

historią, egzemplarzem pokazowym, nosicielką póz, wartości

i instynktów wszystkich kobiet.

— Naprawdę zależy ci na Ah Dicku? — zapytałam.

— Nie jestem pewna… Chyba w głębi serca nie potrafię się

z tym pogodzić… W końcu to on rzucił mnie. Czuję się wypalona i nie chcę szukać nowego mężczyzny. Prawdopodobnie nie ma młodych mężczyzn, którzy byliby mną zainteresowani. — Pi ła sake jak wodę i jej twarz płonęła głęboką czerwienią, niczym słoneczniki van Gogha w pełnym słońcu. Byłam kompletnie zaskoczona, kiedy rzuciła swoją filiżankę na posadzkę, na której roztrzaska się jak biały jadeit.

Pędem zjawił się kelner.

— Przepraszam, to się stało niechcący — pospieszyłam z wyjaśnieniem.

— Naprawdę straszna z ciebie szczęściara. Masz Tiantiana

i masz Marka. Prawda? Masz wszystko. Czy to nie szczęście

dla kobiety? — Cały czas trzymała mnie za rękę i moja dłoń

pokryła się zimnym potem.

— Co z Markiem? — starałam się zachować spokój.

Obserwował nas kelner o wyglądzie ucznia. Dwie młode kobiety omawiające swoje życie osobiste siłą rzeczy zwracają uwa-gf-

— Nie próbuj mnie oszukiwać, Coco. Przed moim bystrym

okiem nic się nie ukryje. I m a m intuicję. Nie na darmo pracowałam na południu jako mami, rozumiesz. Nie obawiaj się, nie zamierzam powiedzieć Tiantianowi. — Uśmiechnęła się. — To by go wykończyło. Jest zbyt naiwny, za słaby. A ty nie zrobiłaś niczego złego. Rozumiem cię.

Położyłam obie ręce na głowie, bo zwodnicza sake zaczęła już działać. Byłam zamroczona i miałam wrażenie, że płynę.

— Jestem pijana — stwierdziłam.

— Chodźmy na masaż twarzy. Tu obok. — Madonna zapłaciła

rachunek, wzięła mnie za rękę i poprowadziła z restauracji do

sąsiedniego salonu piękności.

Salon nie był duży. Wszystkie cztery ściany pokrywały obrazy

— oryginały i kopie. Właściciel miał artystyczne wykształcenie

i od czasu do czasu do środka wchodzili mężczyźni — nie żeby

przyglądać się kobietom, ale kupić autentyk kogoś w rodzaju

Lin Fengmian.

Lekka muzyka. Delikatny zapach owoców. Gładkie twarze

młodych kobiet.

Leżałam na łóżku obok Madonny, z dwoma chłodnymi plastrami ogórka, zakrywającymi oczy. Delikatne palce zwinnie przesuwały się po mojej twarzy. Muzyka potrafi ukołysać do snu i Madonna powiedziała, że często zasypia w trakcie masażu.

Atmosfera sprzyja subtelnemu uczuciu poufałości i sympatii łączącej kobiety. Głaskanie twarzy nefrytowymi dziewczęcymi palcami jest znacznie przyjemniejsze niż męski dotyk.

Salon przesiąknięty był nieznacznie lesbijskim klimatem.

Gdzieś obok trwał permanentny makijaż brwi i docierało do

mnie ledwie słyszalne bzyczenie, gdy metal dotykał skóry. Podniosło mi to wszystkie włosy. Po chwili jednak odprężyłam się i zasnęłam, rozkoszując się myślą, że po obudzeniu będę wyglądać jak młoda Elizabeth Taylor.

Biała santana mknąła po pustej drodze, na podobieństwo wiatru. Słuchałyśmy radia, paliłyśmy i cieszyłyśmy się chwilą spokoju.

— Nie chcę wracać do siebie. Za dużo tam miejsca i za cicho.

Bez mężczyzny to prawie grób. Możemy pojechać do ciebie?

— zapytała Madonna.

Kiwnęłam głową, że się zgadzam.

Długo siedziała w łazience. Dodzwoniłam się do Tiantiana,

ale głos miał senny (jak zwykle przez telefon). Linią telefoniczną

płynął do moich uszu znajomy oddech.

— Już spałeś? Zadzwonię później — powiedziałam.

— Mm, nie, w porządku… bardzo mi wygodnie. Chyba mia łem sen, śniłaś mi się. I śpiewały ptaki. Chcę zjeść całą michę twojego ukraińskiego barszczu… Czy w Szanghaju jest zimno?

— Pociągnął nosem. Pewnie się przeziębił.

— Niezbyt. Madonna zostanie u mnie na noc. Fatalnie się

czuje. Ah Dick i Zhu Sha zaczęli się spotykać… A ty i Futrzanka,

oboje jesteście zdrowi?

— Futrzanka miała biegunkę, więc zabrałem ją do weterynarza. Dali jej zastrzyk i jakieś lekarstwo. A ja jestem zaziębiony od kąpieli w oceanie, ale to nic poważnego. Widziałem film Hitchcocka. Stylem trochę przypominał filmy sztuki walki Gu Longa. A, przy okazji chcę ci opowiedzieć o czymś, co widziałem na własne oczy. Wczoraj, kiedy jechałem autobusem, wsiadł młody punk. Miał najwyżej czternaście, piętnaście lat — ciągnął Tiantian. — I na oczach wszystkich zerwał złoty naszyjnik z szyi jakiejś kobiety w średnim wieku. Nikt nie

zrobił nic, żeby go powstrzymać, a on po prostu wysiadł

z autobusu i zniknął.

— Potworne — stwierdziłam. — Musisz być ostrożny. Bardzo

za tobą tęsknię.

— Ja też. Dobrze jest mieć za kim tęsknić.

— Kiedy wracasz do domu? — zapytałam.

— Kiedy skończę czytać parę książek i zrobię jeszcze kilka

szkiców. Ludzie tu są inni niż w Szanghaju. Czuje się południowo-wschodnią Azję.

— Okej. Buziaczek dla ciebie. — Rozległo się cmoknięcie,

a potem policzyliśmy raz, dwa, trzy i jednocześnie odłożyliśmy

słuchawki.

Madonna zawołała z łazienki:

— Kochanie, podaj mi szlafrok.

Otworzyłam szafę i wyjęłam jeden ze szlafroków Tiantiana,

z bawełnianą podszewką. Zdążyła już otworzyć drzwi i wycierała

się w kłębach pary. Rzuciłam jej szlafrok, a ona przybrała zalotną pozę Marilyn Monroe z plakatu.

— Co myślisz o mojej figurze? Wciąż atrakcyjna?

Założyłam ręce, obejrzałam Madonnę od góry do dołu i kazałam jej jeszcze pokazać się z tyłu. Posłusznie zrobiła półobrót, a potem okręciła się dookoła.

— I co? — Wpatrywała się we mnie z entuzjazmem.

— Mam powiedzieć prawdę? — zapytałam.

— Oczywiście.

— Twoje ciało nosi ślady wielu mężczyzn, przynajmniej setki.

— To znaczy? — zapytała, nie wkładając szlafroka.

— Piersi masz niezłe. Trochę za małe, ale ładnie mieszczą

się w dłoni. Nogi szczupłe. Najmocniejszy punkt to szyja. Takie

szyje mają tylko szlachetnie urodzone kobiety z Zachodu. Ale

twoje ciało jest zbyt zmęczone. Obciążone wspomnieniem zbyt

wielu mężczyzn.

Podszczypywała piersi, litując się nad sobą, lecz jednocześnie

traktowała je jak małe skarby. Kiedy mówiłam, pieściła swoje

nogi, a potem przesunęła dłonie w górę, żeby dotknąć tej doskonałej szyi.

— Uwielbiam się. Im jestem starsza i bardziej odczuwam

zmęczenie, tym mocniej uwielbiam samą siebie. Nie uważasz,

że jestem atrakcyjna? — dopytywała się.

Minęłam ją i wyszłam z łazienki. Po prostu nie mogłam znieść

tego, w jaki sposób się pieściła. Nie można było się tym nie

podniecić, mniejsza o płeć.

— U ciebie jest nawet wygodniej niż u mnie! — odezwała

się głośno zza moich pleców.

Chciała poplotkować, więc leżałyśmy w jednym łóżku, obok

siebie, przykryte moją narzutą. Światło było przyćmione i za

nosem Madonny widziałam moją szafę i okno. Kiedy studiowałam

na Fudan, współlokatorki często sypiały w jednym łóżku. To

chyba najlepsze miejsce, żeby dzielić się sekretami, upodobaniami, pragnieniami, upokorzeniami i marzeniami, takimi jak niezwykła przyjaźń, intuicyjnie odczuwane zaufanie i podświadome niepokoje, jakich nie zrozumiałby żaden mężczyzna. Madonna opowiedziała mi historie ze swojej przeszłości, a ja zrewanżowa łam się własnymi — które oczywiście nie były tak barwne.

Jej życie przypominało szał dzikiej, falującej chińskiej kaligrafii, powstającej pod wpływem alkoholu. Moje było bardziej jednolitym, zaokrąglonym odręcznym pismem; ból, niepokój, szczę ście i przymus nie uczyniły ze mnie wyrzutka. Wciąż byłam miłą, delikatną dziewczyną… przynajmniej istniał ktoś, w czyich

oczach taka właśnie byłam.

Madonna dorastała w zabudowanej ruderami szanghajskiej

dzielnicy Zhabei i od wczesnej młodości chciała zostać artystką

(a później brała artystów na kochanków). Mając szesnaście lat, wypadła z szeregów przykładnego społeczeństwa. Jej ojciec i starszy brat byli pijakami i wyżywali się niej, kiedy grzali wódę. Stopniowo ich okrucieństwo nabrało seksualnych podtekstów i kopali ją albo rzucali palące się papierosy na jej pierś. Matka, kobieta o słabej woli, nie potrafiła ochronić córki.

Pewnego dnia Madonna wsiadła do pociągu, który jechał do

Kantonu. Nie miała specjalnego wyboru. Zaczęła pracować w barze, towarzyszyła gościom, kiedy pili. (Miasta na południu prze żywały wówczas boom: było tam mnóstwo bogaczy, niektórzy tak bogaci, że brak słów). Każdy najmniejszy ruch Madonny

zdradzał wyrafinowanie, jakiego nie miały kobiety z innych prowincji. Klienci ją lubili, przypodchlebiali się i chętnie wyświadczali przysługi. Pozycja zawodowa Madonny szybko się poprawiała i w krótkim czasie zaczęła rekrutować dziewczęta i prowadzić własny interes.

Nazywano ją „cudzoziemską laleczką”, czułe przezwisko, które

mieszkańcy Szanghaju nadają ładnym dziewczynom o jasnej skórze. Ubierała się w długie czarne suknie na cieniutkich ramiączkach i nosiła brylantowe kolczyki od adoratorów. Z czarnymi włosami otaczającymi białą twarz wyglądała jak królowa, która mieszka w odosobnionym pałacu, ukrytym za warstwą ciężkich

zasłon. Dzięki zawiłej sieci podejrzanych układów miała znaczne

wpływy.

— Kiedy wspominam sceny z tamtego okresu życia, naprawdę

wydaje mi się, że to było inne wcielenie. Cały ten klimat oddaje

prosty tytuł: Piękna i bestia. I po mistrzowsku opanowałam zasady udomowiania mężczyzn. Może kiedy się zestarzeję, napiszę książkę tylko dla kobiet, książkę, która nauczy je rozumieć męski umysł i objaśni jego najgorsze strony. Żeby zabić węża, trzeba go uderzyć poniżej głowy i powyżej brzucha. Także mężczyźni mają

wrażliwe punkty. W dzisiejszych czasach dziewczyny wcześniej

dojrzewają, są twardsze i odważniejsze od nas, ale pod wieloma

względami w dalszym ciągu stoją na przegranej pozycji. — Poprawiła poduszkę, zerknęła na mnie i zapytała: — Zgadzasz się?

— Kiedy się bliżej przyjrzeć, system socjalny wciąż umniejsza

znaczenie kobiecych potrzeb. Nie popiera też ich wysiłków pro-

wadzących do rozpoznania własnej wartości — powiedziałam.

— Dziewczyny, które znają „mądrość ulicy”, gnębi się jako „prostackie”, a te bardziej delikatne uznaje się za dekoracyjne puste główki.

— Tak czy owak, dziewczyny muszą zacząć myśleć. Odrobina

inteligencji nikomu nie zaszkodzi.

Madonna umilkła i chciała wiedzieć, czy się z nią zgadzam.

Potwierdziłam. Nie ustawiłabym się w szeregu walczących o prawa kobiet, lecz jej słowa brzmiały prawdziwie i pomogły mi odkryć miejsce, w którym chowała głębsze i bardziej dojrzałe myśli.

— A jak to się stało, że wyszłaś za mąż… za tego nieżyjącego?

— zapytałam.

— Wydarzyło się coś, co dało mi nauczkę; zrozumiałam, że

na tym świecie, bez względu na to, jakie wpływy osiągnę dzięki

swoim koneksjom, jestem tylko ślicznym kwiatkiem, który szybko więdnie. W tamtym okresie bardzo polubiłam dziewczynę z Chengdu. Studiowała zarządzanie na Uniwersytecie Syczuań-

skim, dużo czytała i potrafiła rozmawiać ze m n ą o sprawach

związanych ze sztuką (Okej, wiem, że potrafię być dość wulgarna, ale od dziecka pociągał mnie świat sztuki. A wtedy jeden z moich chłopaków skończył Instytut Sztuki w Kantonie i malował surrealistyczne obrazy, podobnie jak Ah Dick). Dziewczyna nie miała gdzie mieszkać, więc zgodziłam się, żeby została u mnie. Pewnego wieczoru przyszło jej szukać trzech facetów o zawziętym wyglądzie. Okazało się, że pochodzą z jej rodzinnego miasta w Syczuanie i stworzyli wspólny fundusz, który jej przekazali, żeby mogła przyjechać do Kantonu i zainwestować na giełdzie. Tak się złożyło, że dosłownie w jedną noc straciła wszystkie pieniądze, sto tysięcy juanów. Została bez gorsza i nie

miała wyboru, zaczęła pracować jako panienka w barze. Unikała

jednak kontaktów z innymi mieszkańcami Syczuanu i nie zawiadomiła inwestorów o swoim niepowodzeniu. W końcu faceci przyjechali na poszukiwania, z nożami. W momencie ich przyjścia brałam prysznic i kiedy mnie odkryli, też zabrali ze sobą.

To było przerażające. Mój pokój został przewrócony do góry

nogami, a biżuteria i trzydzieści tysięcy juanów skradzione. Wyjaśniłam, że nie mam z tym nic wspólnego i że powinni mnie puścić. Wtedy wepchnęli mi w usta knebel. Myślałam, że planują sprzedać nas handlarzom niewolników w Tajlandii albo Malezji.

Siedziałyśmy zamknięte w ciemnym pomieszczeniu. Mózg miałam

pusty, beznadzieja. Atmosfera była złowieszcza, jakby lada chwila

coś miało się stać. Pomyśl tylko, kilka godzin wcześniej prowadzi łam luksusowe życie, a teraz znalazłam się w sytuacji kawałka mięsa w ręku rzeźnika. Cóż to za żałosne przeznaczenie! Potem przyszli,

paskudnie pobili tę dziewczynę i oznajmili, że nadaje się tylko na

kurwę. Kiedy wyciągnęli mi szmatę z ust, postanowiłam zrobić, co

się da, żeby ratować własną skórę, bez względu na wszystko.

Wyrecytowałam długą listę nazwisk ważnych ludzi stojących po obu

stronach granicy prawa, od szefa policji po gangsterów kontrolujących każdą ulicę. Wahali się przez chwilę i wyszli pogadać. Długo, naprawdę długo to trwało; wyglądało na to, że się kłócą. Potem trochę wyższy od pozostałej dwójki wrócił i oznajmił: „Okazuje się, że to ty jesteś tą słynną «cudzoziemską laleczką». To wszystko

nieporozumienie. Natychmiast odeślemy cię z powrotem”.

Wilgotnymi zimnymi dłońmi ściskała moje ręce. Kiedy opowiadała swoją historię, palce jej drżały.

— Więc zdecydowałaś się wyjść za mąż? — zapytałam.

— Tak, żeby wydostać się z tego interesu — przyznała Madonna. — Był wtedy taki stary dziwak… multimilioner od handlu nieruchomościami… który chciał się ze m n ą ożenić. Przezwyciężyłam wstręt, jaki czułam na myśl o sypianiu z pomarszczoną mumią, i zgodziłam się. Przypuszczałam, że on długo nie pożyje i miałam rację. Teraz mam pieniądze i jestem wolna i szczęśliwsza od większości kobiet. Jeśli nawet jestem znudzoną głupawką, i tak m a m się lepiej niż typowa bezrobotna szwaczka.

— Matka w rodzinie, która mieszka obok nas, została zwolniona, ale sytuacja nie wygląda rozpaczliwie. W dalszym ciągu gotuje na kolację ryż i warzywa i czeka, żeby jej mąż i dzieciak wrócili do domu — powiedziałam. — Cała trójka gromadzi się przy stole i radośnie razem zajadają. Bóg jest w porządku. Coś

daje, a coś innego zabiera. Więc czasami uważam, że to moi

sąsiedzi mają szczęście.

— Okej. Możliwe, że masz trochę racji. Czas spać — stwierdziła Madonna. Z rękoma na moich ramionach, oddychając coraz głośniej, zapadła w głęboki sen.

Nie mogłam zasnąć. Ona i jej opowieść migotały mi w głowie na podobieństwo lampy. Przytuliła się do mnie mocno, całym ciałem, i czułam jej ciepło, żal i marzenia. Egzystowała na ziemi niczyjej, między zaufaniem a nieufnością. Miała niepokojąco

zmysłowe ciało (będąc kobietą, odczuwałam to wyjątkowo wyraźnie) i otaczała ją przerażająca atmosfera niebezpieczeństwa.

Doświadczyła rzeczy, o jakich większość normalnych ludzi nie

miała pojęcia; czułam, że w każdej chwili może przestać panować nad sobą i będzie wówczas zabójcza jak nóż.

Spróbowałam rozluźnić jej uścisk, bo nie mogłam zasnąć. Madonna jednak objęła mnie mocniej. Jęczała przez sen, potem zaczęła namiętnie całować moją twarz, jej usta były wilgotne i niosły zagrożenie. Ale nie byłam Ah Dickiem ani innym mężczyzną z jej życia. Rozpaczliwie usiłowałam ją odepchnąć, lecz się nie obudziła. Jak bluszcz ciasno oplotła moje ciało. Było mi gorąco i poczułam przypływ paniki.

Nagle się ocknęła; szeroko otwarte oczy, mokre rzęsy.

— Czemu mnie trzymasz? — zapytała zrzędliwym tonem.

Widziałam jednak, że była raczej zadowolona.

— To ty mnie trzymasz — odparłam szeptem.

— O, musiało mi się coś śnić — westchnęła. — Widziałam

Ah Dicka… może naprawdę się w nim zakochałam. Jestem po

prostu taka samotna. — Wstała, włożyła szlafrok Tiantiana

i uporządkowała włosy. — Lepiej pójdę spać do drugiego pokoju.

— Wychodząc, nagle się uśmiechnęła, jej twarz przybrała dość

niezwykły wyraz. Odwracając się, zapytała: — Podobało ci się,

kiedy tak cię tuliłam?

— Boże! — wykrzywiłam się w stronę sufitu.

— Chyba naprawdę cię lubię. Poważnie. Mogłybyśmy być ze

sobą bliżej. Może to dlatego, że nasze grzechy do siebie pasują.

— Wykonała gest, który miał uprzedzić mój protest. — To znaczy, może mogłabym zostać agentką zajmującą się twoją cudowną powieścią.

17

Matka i córka

Z bólem serca pozwalam mojej młodszej córce

wejść w świat i stawić czoło okrucieństwu życia.

Powinna pozostać w naszym salonie tak długo,

jak to możliwe.

Zygmunt Freud

Siedziałam na górnym pokładzie piętrowego autobusu, który

kołysał się w przód i w tył całą drogę, posuwając się ulicami

wzdłuż tak dobrze mi znanych wysokościowców i drzew; wysiadłam w Hongkou. Dwudziestojednopiętrowy budynek wbijał

się prosto w słońce, bladożółta fasada nosiła ślady zanieczyszczeń. Moi rodzice mieszkali na ostatnim piętrze. Z okna ich apartamentu ulice, tłumy ludzi i budynki wydawały się małe, a miasto widziane z lotu ptaka przypominało mikrokosmos, bogate i barwne. Mieszkanie było tak wysoko, że niektórzy przyjaciele rodziców, cierpiący na zawroty głowy, przestali ich regularnie odwiedzać.

A mnie naprawdę bawiła myśl, że budynek mógłby się zawalić

w każdej chwili. W przeciwieństwie do wielu miast japońskich,

Szanghaj nie leży na linii uskoku i ucierpiał tylko z powodu

paru pomniejszych trzęsień ziemi. Pamiętam jedno w jesienny

wieczór, kiedy na Xinle jadłam kolację z kolegami z czasopisma.

Przy pierwszym wstrząsie rzuciłam kosmatego kraba, którego

miałam w ręku, wybiegłam i pierwsza znalazłam się na dole.

Potem wszyscy moi współpracownicy zeszli na dół i cicho rozmawialiśmy przy drzwiach restauracji, a kiedy kołysanie ustało, z powrotem weszliśmy na górę. Ze świeżo zyskaną świadomością wartości życia szybko zjadłam tłustego kraba ze swojego talerza.

Stałym windziarzem był starszy mężczyzna w wojskowym

mundurze. Zawsze sobie wyobrażałam, że z każdym piętrem,

które pokonuje winda, w kruchej powierzchni miasta pogłębia

się malutka szczelinka. W miarę jak winda wznosiła się i opadała, Szanghaj, w tempie jedna dziesięciotysięczna milimetra na sekundę, opadałby na dno Pacyfiku.

Drzwi się otworzyły i wyjrzała matka; była zadowolona, że

mnie widzi, ale panowała nad uczuciami.

— Powiedziałaś, że będziesz tu przed wpół do jedenastej,

znowu się spóźniłaś — stwierdziła chłodno. Włosy jej lśniły po

gorącej odżywce i miała staranne uczesanie, prawdopodobnie

dzieło niewielkiego salonu na dole.

Tata usłyszał nas i też wyszedł. Pyzaty, w nowiutkiej koszulce Lacoste’a i z cygarem Crown Imperial w dłoni, ojciec wciąż — czym poczułam się mile zaskoczona — jest przystojnym, sympatycznym poczciwcem, nawet po tych wszystkich latach.

Uściskałam go mocno.

— Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, profesorze Ni.

Uśmiechnął się słodko i uśmiech wygładził linie na jego twarzy. Dzisiejszy dzień był dla niego podwójnie radosny. Kończył

pięćdziesiąt trzy lata i tego samego dnia otrzymał wreszcie pełny

tytuł profesorski. Włosy mu posiwiały w oczekiwaniu na tę

chwilę. „Profesor Ni” brzmi znacznie lepiej niż „profesor nadzwyczajny Ni”.

Z mojej sypialni wyszła Zhu Sha. W dalszym ciągu tu mieszkała, oczekując na wykończenie własnego trzypokojowego mieszkania. Rodzice stanowczo się nie zgodzili, żeby płaciła im czynsz. Kilkakrotnie próbowała po kryjomu wpychać pieniądze do toreb czy szuflad, ale za każdym razem dostawała się jej reprymenda. Oboje zaprotestowali: „Nasza własna krewna! Cóż

by z nas byli za ludzie, gdybyśmy się okazali tacy zachłanni?

Nawet w warunkach gospodarki rynkowej trzeba szanować wartości rodzinne i trzymać się pewnych zasad, prawda?”.

W tej sytuacji Zhu Sha często robiła im drobne prezenty, na

przykład owoce. Z okazji tych urodzin kupiła wielkie pudło cygar. Tata pali tylko chińskie cygara Crown Imperial i jego próżność mile łechce fakt, że po jego rekomendacji kilku stypendystów z Europy też w nich zagustowało.

Ja kupiłam dla poczciwego taty parę skarpetek, częściowo dlatego, że uważam to za najlepszy prezent dla mężczyzny (wszystkim moim chłopakom dawałam skarpetki na urodziny), częściowo dlatego, że kończyły się właśnie moje oszczędności — długo potrwa, zanim nowa książka przyniesie jakieś pieniądze, więc musiałam uważać.

Wśród gości było kilku studentów taty, tych, którzy zrobili

już dyplomy. Jak zwykle matka szalała w kuchni w towarzystwie

dochodzącej pomocy domowej. Z pokoju taty dobiegały odgłosy

żarliwej dyskusji, mężczyźni debatowali na jakiś wzniosły temat,

pozbawiony praktycznego znaczenia. Tata zasugerował kiedyś

przedstawienie mi jednego ze swoich protegowanych w charakterze potencjalnego chłopaka, ale się nie zgodziłam, bo mężczyzna roztaczający intelektualny klimat zniechęca mnie. Człowiek wykształcony powinien także umieć romansować: powinien znać się na kobiecej urodzie, wiedzieć, jaką wartość stanowi porządna kobieta i rozumieć kobiece smutki. A co najmniej powinien

umieć flirtować. Miłość toruje sobie drogę przez ucho, a dopiero

potem dosięga serca.

Siedziałam i rozmawiałam z Zhu Sha w jej pokoiku. Obcięła

włosy według zaleceń najnowszego numeru „Elle”. Powiedzenie,

że miłość dodaje urody, jest absolutnie prawdziwe. Skóra mojej

kuzynki wydawała się świeża i czysta (wolałam wierzyć, że źród łem tego blasku jest romans, a nie krem do twarzy Shiseido), jej oczy lśniły. Kiedy tak siedziała bokiem na rzeźbionym krześle,

przypominała piękną kobietę z tradycyjnych chińskich malowideł.

— Zawsze ubierasz się na czarno — zauważyła Zhu Sha.

Obejrzałam swój wełniany sweter i wąskie spodnie.

— A co w tym złego? — zapytałam. — Czarny to mój szczęśliwy kolor i wyglądam dzięki niemu ładnie i elegancko.

Roześmiała się.

— Ale są też inne ładne kolory, zgadza się? Prawdę mówiąc, chciałam dać ci trochę moich ciuchów. — Wstała i zaczęła grzebać w szafie.

Patrzyłam na jej plecy i zaczęło mi się wydawać, że chociaż

zawsze była hojna i życzliwa, tym razem próbuje zrobić na mnie

dobre wrażenie. Jej romans z Ah Dickiem obciążał moje konto

— to przeze mnie się poznali i Madonna była moją przyjaciółką.

Zhu Sha wyjęła kilka rzeczy, które wyglądały na zupełnie nowe, i rozłożyła je przede mną.

— Lepiej je zatrzymaj — powiedziałam. — Nie m a m zbyt

wielu okazji, żeby nosić modne ciuchy. Cały czas ukrywam się

w domu w piżamach, piszę.

— Ale będziesz musiała spotkać się z wydawcami, dziennikarzami i tak dalej, podpisywać książki. Uwierz mi, będziesz osobistością — przypodchlebiała się z uśmiechem.

— Opowiedz mi o Ah Dicku — poprosiłam nagle, bez koniecznych, być może, wstępów.

Na chwilę zaniemówiła, a potem się roześmiała.

— Jasne. Wspaniale się nam układa.

Wymienili się adresami i numerami telefonów na pikniku.

I rzeczywiście, to Ah Dick wykazał inicjatywę; zadzwonił, żeby

zaprosić ją na randkę. Przed pójściem na tę randkę Zhu Sha

zadręczała się, aż cała była rozdygotana. Czy chciała się umawiać

z mężczyzną o osiem lat młodszym, gorzej, z mężczyzną, który

był związany ze straszną kobietą, byłą mami? W końcu poszła.

Dlaczego? Może zmęczyła ją ostrożność. Nie chciała już być

postrzegana jako prawa, ale bezduszna, dobrze wychowana młoda dama. Także grzeczne dziewczynki mogą czuć potrzebę wkroczenia w inny świat. Stąd powiedzenie „i zakonnice mogą zwariować”.

Siedzieli naprzeciw siebie w jakiejś zapomnianej restauracji.

Zhu Sha postawiła sobie za punkt honoru nie robić makijażu

i ubrała się byle jak. Mimo to odkryła, że w jego oczach płonie

blask; tak samo w scenie z Titanica Rose odkrywa w oczach

Jacka płomień, który sprawia, że wali jej serce.

Tego wieczoru poszła do Ah Dicka i kochali się przy dźwiękach jazzu śpiewanego przez Ellę Fitzgerald. To była wiosenna ulewa. Nigdy nie doświadczyła tak cudownej czułości, jakby jej miłość mogła dotrzeć do wnętrza kochanka, zmienić się w wodę i przepłynąć przez jego ciało, obmywając każdą zmarszczkę i cień, wyrazić się w muzyce. Miała zawroty głowy.

— Czy jestem zła? — zapytała młodego, namiętnego kochanka.

Był w tamtej chwili całkiem nagi i opierając się o zagłówek,

spojrzał na nią z uśmiechem.

— Oczywiście. Przecież sprawiłaś, że się w tobie zakochałem

— odparł. — Przyzwoita kobieta dla świata, nawiedzona kobieta

w łóżku. Gdzie można taką znaleźć? — Ukrył twarz na jej piersi.

— Uważam, że szczęściarz ze mnie.

Nie wiedziała, na ile może mu ufać, ale wcale jej to nie obchodziło. Nie martw się o przyszłość, będzie, co będzie. Nie szukała kogoś, na kim mogłaby się wesprzeć. Miała dobrą pracę i głowę na karku; typowa przedstawicielka nowego pokolenia szanghajskich dobrze wykształconych, samowystarczalnych kobiet.

— Czy wy… chcecie się pobrać? — zapytałam z ciekawością.

— Pytam, bo się o ciebie martwię — dodałam.

Wtykanie nosa w cudze sprawy to u mnie skrzywienie zawodowe. Zhu Sha była świeżo po rozwodzie i niezbyt długo znała Ah Dicka, lecz wydawało mi się, że należy do kobiet stworzonych do małżeństwa i posiadania rodziny. Jest macierzyńska i ma poczucie odpowiedzialności.

— Nie wiem, ale łączy nas niesamowite duchowe pokrewieństwo. — Pomyślałam, że to pokrewieństwo powinno być rozumiane dość szeroko i obejmować też sprawy łóżkowe. — Lubimy takie samo jedzenie, słuchamy takiej samej muzyki, oglądamy takie same filmy. Jako dzieci oboje byliśmy mańkutami zmuszonymi przez dorosłych do używania prawej ręki. — Spojrzała na mnie i wybuchnęła śmiechem. — Wcale nie czuję, żeby był

ode mnie młodszy o osiem lat.

— Mistrz gry go, przystojny Chang Hao, też poślubił dziewczynę młodszą o osiem lat. — Zaczęłam się śmiać. — Duchowe pokrewieństwo trudno wyjaśnić… Właściwie nigdy nie rozumia łam Ah Dicka. Tak naprawdę jest raczej introwertyczny. Jesteś pewna, że sobie z nim poradzisz? Młodzi artyści mogą wzbudzać instynkt macierzyński w trochę starszych kobietach. Na artystach nie można polegać; są niestali, a żyją w pogoni za sztuką, nie jakąś konkretną kobietą — powiedziałam. (Kilka miesięcy później gazety przesadnie rozdmuchały rozwód pekińskiej gwiazdy rocka Dou Wei i Faye Wang w Hongkongu. Powód Dou Wei: najbardziej kocha siebie i swoją muzykę i uważa za niestosowne, że jego żona jest cesarzową azjatyckiej sceny muzycznej).

— Sama jesteś artystką, nie zapominaj — stwierdziła z bladym uśmiechem na pełnej godności twarzy. Przypominała posąg z jadeitu, okryty rosą w ogrodzie o poranku. Wstała, podeszła do okna i spojrzała w przestrzeń. — Okej. — Odwróciła się i zaśmiała. — A teraz posłuchajmy wszystkiego o twojej powie ści i Tiantianie. — Ten uśmiech sprawił, że zaczęłam się zastanawiać, czy mogłam nie docenić jej umiejętności rozwiązania zagadki życia i wrodzonej kobiecej intuicji.

— A co tam u Marka? — zapytałam. Nie kontaktowaliśmy

się przez jakiś czas i wyobrażałam sobie, że pewnie cieszy się

obecnością rodziny.

— Świąteczne wakacje się skończyły i firma ma ostatnio sporo

pracy. Mnóstwo spraw do pozałatwiania w krótkim czasie. Ale

Mark jest idealnym szefem. Podejmuje trafne decyzje, ma dobrą

głowę i zdolności organizacyjne… tylko czasem jest za poważny.

— Poklepała mnie po kolanie, z uśmiechem niegrzecznej dziewczynki na twarzy. — Nigdy bym nie wpadła na myśl, że wy dwoje możecie mieć romans.

— Zafascynował mnie jego zgrabny tyłek i zachodni styl.

A on… może pociąga go moje azjatyckie ciało, złota gładkość

barwy i jedwabistość tajemnicy. No, tak, mam też chłopaka,

który nie może uprawiać seksu, i jestem pisarką. Z tych wszystkich powodów jesteśmy atrakcyjni dla siebie nawzajem.

— Jest żonaty.

— Nie martw się, potrafię panować nad emocjami. Jeżeli się

w nim nie zakocham, nie będę miała żadnych kłopotów.

— Jesteś pewna?

— Nie chcę o tym mówić. Wygląda na to, że kobiety zawsze

mówią o mężczyznach… Czas na lunch.

Kiedy wychodziłyśmy z sypialni, Zhu Sha przypomniała sobie 0 czymś i powiedziała do mnie cicho: — W najbliższą sobotę jest towarzyski mecz organizowany przez

Niemiecką Izbę Handlową na boisku Szkoły Amerykańskiej w Pudong. Mark będzie grał, jest napastnikiem w firmowej drużynie.

— Chciałabym pójść — odparłam przyciszonym głosem.

— W takim razie zobaczysz pewnie jego żonę i dziecko

— stwierdziła.

— Świetnie, trochę się zabawimy. — Wzruszyłam ramionami.

Filmowe sceny, w których wpadają na siebie żony i mężowie

kochanków, zawsze są przedstawiane bardzo dramatycznie. Mia łam przeczucie, że reżyser ma zamiar skierować kamerę prosto na mnie.

— Zjedz jeszcze trochę — powiedziała matka, siadając

obok. — Ta zupa z nóżek i orzeszków ziemnych to nowy przepis. — Oczy miała przepełnione macierzyńską miłością, która rozgrzewała mnie od środka, ale przed wszystkim wywoływała straszne napięcie. Chciałam wczołgać się do jej łona, gdzie wszystkie niepokoje i bóle dorosłości zostałyby rozwiązane, a jednocześnie zerwać się na równe nogi i uciec z wielkiej klatki, jaką stworzyła jej miłość. Bez względu na wszystko chciałam, żeby zostawiła mnie w spokoju. — Wciąż żywisz się tymi daniami na wynos? Zdaje mi się, że bardzo schudłaś. Ten chłopak, Tiantian… jakie ty i on macie plany? — Matka nie przestawała cicho mówić. Trzymałam głowę opuszczoną i celowo siorbałam zupę (nasza rodzina nie pozwala na głośne spożywanie zupy).

Tata i jego studenci omawiali najnowsze wydarzenia międzynarodowe, jakby osobiście byli w Białym Domu albo na Bałkanach 1 znali rozwój sytuacji w Iraku czy Kosowie jak kształt własnych dłoni. Wiedzieli nawet o pewnych szczegółach, na przykład o tym, że w trakcie wstępnego śledztwa w Kongresie, związanego

ze skandalem Clintona, ten ogłosił swoją niewinność ubrany

w krawat Zoi, który dała mu Lewinsky. Na pozór to raczej dziwaczny sposób, żeby prosić Lewinsky o zachowanie lojalności.

— Mamo — przypatrywałam się uważnie tej wciąż pełnej gracji kobiecie w średnim wieku, która zawsze wydawała się przygnieciona ciężarem niepokoju. — Nie martw się o mnie. Jeżeli kiedykolwiek będę miała problem, którego nie zdołam rozwiązać, zakradnę się tu z powrotem, żeby poszukać schronienia.

Obiecuję ci to, dobrze? — powiedziałam, przytulając ją.

Wjechał tort urodzinowy, prezent od studentów, z sześcioma

wetkniętymi w środek świeczkami. Tata był w dobrym nastroju

i zdmuchnął świeczki za jednym zamachem. Śmiał się głośno

jak duże dziecko, kroił tort i częstował gości.

— Niedługo pojawią się pewne fundusze i projekt badawczy

trochę ruszy z miejsca — stwierdził.

Potem studenci kolejno wypowiadali się o temacie tego projektu: „Badania nad systemem urlopowania urzędników w czasach dynastii Tang” (równie dziwacznie brzmiałaby wypowiedź

osoby trzymającej w jednej ręce czerwoną piłkę, w drugiej zieloną i zadającej pytanie: „W której ręce trzymam teraz żółtą piłkę?”).

Zdaje mi się, że profesorscy protegowani to sami pochlebcy,

wręcz niewolnicy. Najpierw muszą zgodzić się z kierunkiem nauczania swojego mentora i wszelkie wątpliwości zachować dla siebie. Gdy już zdobędą jego przychylność, depczą mu po piętach na każdym seminarium, publikują w czasopismach, które im poleci, zajmują stanowiska, a nawet żenią się i zakładają rodziny pod jego czujnym okiem, aż do dnia, kiedy, pewni swojej pozycji, przemówią własnym głosem.

Jeden ze studentów zapytał mnie o powieść. Byłam pewna,

że wiedzą od taty, iż znowu piszę; nie był dumny z tego, że

ma córkę pisarkę, ale i tak mnie popierał. Wszyscy jeszcze trochę porozmawiali, a ja chciałam już wyjść.

— Nie możesz zostać nawet na jedną noc? Mam ci tyle do

powiedzenia. — Matka wbiła we mnie oczy i widoczny w nich

ból podróżował w czasie na podobieństwo kosmicznego pyłu.

— Chcę się tylko przejść. Zostanę na noc z Zhu Sha.

— Uśmiechnęłam się, wyjęłam z kieszeni klucze i zadzwoniłam

nimi, ucząc się dźwięku kłamstwa.

18

Dwie strony miłości

Jesteśmy kochankami.

Nie możemy przestać się kochać.

Marguerite Duras

Dwa lata temu wysłano mnie do Hongkongu, żebym przeprowadziła serię wywiadów na temat jego „Powrotu do Macierzy”.

Codziennie późnym wieczorem, po skończeniu pracy, siadałam

na kamiennych stopniach brzegu zatoki Victoria, paliłam i wpatrywałam się w gwiazdy, z głową tak mocno odchyloną do tyłu, że mało nie skręciłam sobie karku. Raz na jakiś czas pogrążałam się w myślach, zapominając o istnieniu wszechświata, a nawet o własnym ja. W tych momentach miałam wrażenie, że przytomność zachowywało tylko kilka z rzadka rozsianych komórek mózgowych, cienka warstwa błękitnej mgiełki.

Także podczas pisania od czasu do czasu doświadczałam podobnego stanu, ale wówczas patrzyłam w niebo z opuszczoną głową. Gwiazdy migotały między słowami, które pojawiały się spontanicznie, i wreszcie osiągałam stan nirwany — to znaczy, nie bałam się już choroby, wypadków, samotności czy nawet

śmierci; byłam odporna na to wszystko. Ale prawdziwe życie

nigdy nie układa się tak, jak byśmy chcieli.

Wpadłam na rodzinę Marka na boisku w Pudong, w kampusie

Szkoły Amerykańskiej. Tego dnia Mark wydawał się szczególnie

przystojny, być może z powodu jaskrawego słońca i miłego otoczenia. Ta elitarna szkoła dla dzieci obcokrajowców sprawiała wrażenie zbudowanej w chmurach, oddalonej od duszącego się w kurzu świata zewnętrznego. Cały kampus wyglądał na dopiero co wymyty; nawet powietrze wydawało się świeżo wysterylizo— wane. Klimat niewiarygodnej elegancji.

Mark żuł gumę. Przywitał Zhu i mnie, nie tracąc zimnej krwi,

i przedstawił nam żonę.

— To Eva — powiedział. — Eva trzymała go za rękę. Była

ładniejsza i miała lepszą figurę niż na zdjęciu, które widziałam.

Jasnoblond włosy zwyczajnie ściągnęła w kucyk, rząd srebrnych

kolczyków okalał ucho, czarny sweter kontrastował z białą skórą. W słońcu ta biel nabrała miodowego odcienia, nadając jej zjawiskowy wygląd. Uroda kobiety rasy kaukaskiej objawia się na tysiące sposobów. Piękno azjatyckiej kobiety przeciwnie, opiera się na ściągniętych brwiach i kuszących oczach dziewczyny z rozkładówki z dawno minionej ery erotyzmu, jak u piosenkarki Sandy Lam albo gwiazdy filmowej Gong Li.

— To koleżanka z mojej firmy, Judy. A to jej kuzynka Coco,

świetna pisarka — ciągnął Mark. Uśmiechając się i mrużąc oczy

w słonecznym blasku, Eva wymieniła z nami uścisk dłoni.

— A to mój syn, B.B. — Mark wyjął swoje dziecko z wózka

i ucałował. Przez chwilę pokręcił się w pobliżu, a potem z powrotem wręczył B.B. Evie. — Pora się zbierać. — Rozprostował

nogi, uśmiechnął się, zerknął na mnie kątem oka, chwycił torbę

ze sprzętem i poszedł do szatni.

Kiedy Zhu Sha gawędziła z Evą, ja siedziałam obok na trawie.

Zdałam sobie sprawę, że spotkanie z żoną Marka nie wzbudziło

we mnie spodziewanej zazdrości. Przeciwnie, Eva mi się podobała. Skąd się bierze taka uroda? Ludziom zawsze podobają się ładne rzeczy. Czy to możliwe, że w rzeczywistości jestem porządną dziewczynką, która, widząc szczęśliwą rodzinę, cieszy się ich szczęściem? Boże!

Mecz miał się zaraz zacząć. Nie mogłam oderwać oczu od

Marka. Czysty obraz zdrowia i energii, kiedy tak biegał tam

i z powrotem po boisku, ze złotymi włosami, powiewającymi

na wietrze, jak marzenie o egzotycznej miłości. Jego prędkość

i siłę podziwiało ponad stu widzów. Moim zdaniem wiele spor-

towych wydarzeń to naprawdę orgie na dużą skalę… Fani na trybunach i gracze na boisku, wszyscy wydawali się podnieceni do tego stopnia, że ledwo byli w stanie zapanować nad hormonami i powietrze wypełniał ich zapach.

Kilku uczniów piło colę i głośno zagrzewało piłkarzy. Eva kontynuowała rozmowę z Zhu Sha (zdaje się, że to interesowało ją bardziej niż obserwowanie zmagań męża), a ja miałam już mokre majtki. Nigdy nie pragnęłam Marka bardziej niż wtedy.

Pozwólcie mi wpaść w jego objęcia niczym jabłko strącone

z drzewa gwałtownym podmuchem.

— Coco, twój zbiór opowiadań… — odezwała się Zhu Sha,

rozpraszając moją uwagę.

— Tak? — zapytałam, widząc przeznaczony dla mnie uśmiech

Evy.

— Bardzo mnie ciekawi — powiedziała Eva po angielsku. —

Zastanawiam się, czy można go jeszcze kupić?

— Obawiam się, że już nie. Mam jeden, który mogłabym ci

dać, ale po chińsku — zaproponowałam.

— O, dziękuję. Mam zamiar uczyć się chińskiego. Chińska

kultura jest taka ciekawa, a Szanghaj to najbardziej intrygujące

miasto, jakie widziałam. — Jej twarz była jasna i zarumieniona,

twarz kuszącej, młodej białej kobiety. — Jeżeli nie masz planów na przyszły weekend, może wpadłabyś do nas na kolację?

— Ukryłam swoje zdenerwowanie, spoglądając na Zhu Sha. To

chyba nie jakaś pułapka ukryta pod płaszczykiem bankietu, prawda? — Przyjdzie Judy i nasi niemieccy przyjaciele — mówiła dalej Eva. — W przyszłym tygodniu wracam do Niemiec. Pracuję w rządowym Departamencie Ochrony Środowiska, a tam nie dają długich urlopów. Niemcy do tego stopnia kochają ekologię, że są na jej punkcie trochę neurotyczni — powiedziała z uśmiechem. — W moim kraju nie ma ziejących dymem trójkołowych pojazdów i nikt nie suszy prania na chodniku.

— Och! — Kiwnęłam głową, myśląc, że może Niemcy to na

Ziemi miejsce najbliższe nieba. — Okej, przyjdę. — Miałam wra żenie, że Eva nie nie należy do osób najinteligentniejszych na świecie, ale może być hojna i sympatyczna.

B.B. w swoim wózku zaczął piszczeć „Papa, papa”. Odwróci łam głowę, żeby zobaczyć Marka machającego zaciśniętą pięścią i podskakującego, bo właśnie zdobył gola. Z oddali przesłał nam buziaka. Spojrzałyśmy na siebie z Evą i wybuchnęłyśmy śmiechem.

Gdy wraz z Zhu Sha weszłyśmy do szkolnego budynku w poszukiwaniu toalety, moja kuzynka zapytała, czy uważam, że Eva jest miła.

— Może… i to sprawia, że bardziej pesymistycznie patrzę na

małżeństwo.

— Naprawdę? Z tego, co widzę, Mark bardzo ją kocha.

— Specjaliści od małżeństwa twierdzą, iż fakt, że człowiek

kocha swojego małżonka, nie oznacza dotrzymywania mu wierności przez całe życie — odparłam.

Na ścianie łazienki znalazłam przyklejony ciekawy rysunek.

Przedstawiał kawałek zielonego lasu i wypisane wielkimi literami pytanie: J a k i e stworzenie jest najbardziej przerażające na ziemi?”. Zhu Sha i ja wykrzyknęłyśmy odpowiedź jednocześnie: „Człowiek”.

W przerwie wszyscy coś pili i opowiadali sobie dowcipy. Uda ło mi się zamienić kilka słów z Markiem.

— Masz uroczą rodzinę.

— Tak — powiedział neutralnym tonem.

— Kochasz swoją żonę? — zapytałam cicho.

Nie miałam ochoty owijać niczego w bawełnę, a drastyczne

rozwiązania mogą dać czasem niezłego kopa. Spojrzałam na niego z pewną wrogością.

— A będziesz zazdrosna? — odparł pytaniem.

— Żartujesz. Nie jestem idiotką.

— Oczywiście, że ją kocham. — Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok, przywitał jakiegoś znajomego, a potem zwrócił

się do mnie z uśmiechem. — Jesteś piękną i kuszącą kobietą,

która śpiewa w nocy. Według niemieckiej legendy nad Renem

straszyła syrena; siedziała na wielkiej skale pośrodku rzeki

i swoim śpiewem zwabiała żeglarzy, żeby znaleźli tam śmierć.

— To nie w porządku, bo przecież ty mnie uwiodłeś.

Podeszła Eva, otoczyła ramionami barki męża, pochyliła się

i musnęła go wargami.

— O czym rozmawiacie? — uśmiechnęła się zakłopotana.

— Coco opowiadała o nowej historii, którą pisze — gładko

odparł Mark.

Ah Dick zjawił się przed końcem meczu; szukał Zhu Sha. Był

ubrany w proste, modne rzeczy, a włosy ułożył z użyciem żelu;

na czoło miękko opadała mu grzywka. Ale na lewym policzku

miał dziwną bliznę; wyglądała na świeżą ranę, zadaną jakimś

ostrym narzędziem. Przez chwilę uprzejmie ze m n ą rozmawiał

i miał dość wyczucia, żeby nie pytać o postępy powieści. Robiło

mi się niedobrze, kiedy ludzie pytali o to za każdym razem,

gdy mnie widzieli. Stawałam się od tego nerwowa.

— Co z twoją twarzą? — zapytałam, wskazując bliznę.

— Ktoś mnie uderzył — odpowiedział zwyczajnie.

Opadła mi szczęka. Kto mógł się tak na niego zezłościć? Spojrzałam na Zhu Sha, ale machnęła ręką w sposób, który wyjaśniał, że ta sprawa przeszła już do historii i nie należy o niej wspominać. W mojej głowie zapłonęło światełko. Może to ta wariatka Madonna? W kółko gadała o tym, że nie potrafi się pogodzić z zerwaniem. Czy posunęłaby się do tego, żeby dać byłemu nauczkę? Jeżeli tak, to naprawdę miała słabość do przemocy.

Ale akurat teraz Madonny nie było w Szanghaju. Zabrała swoją kartę kredytową na wypad po zakupy do Hongkongu i miała zostać tam przez jakiś czas. Kilka dni wcześniej dzwoniła i wylewała z siebie nonsensy o tym, jak to odwiedziła świątynię prastarego buddyjskiego mistrza Wong Tai Sina, sławnego na cały Hongkong, gdzie powiedziano jej, że przeżywa teraz okres pecha, że wszystko działa na jej niekorzyść i że to dobry czas

na podróż na południe albo wschód. Więc przynajmniej ten wyjazd do Hongkongu był ruchem we właściwym kierunku.

Zu Sha i Ah Dick poszli do sklepu z materiałami budowlanymi kupić farbę, bo Ah Dick pomagał mojej kuzynce urządzić mieszkanie, które kupiła na Ruixin Gardens. Stwierdzili, że zamierzają pomalować ściany w stylu retro, na elegancki mahoniowy kolor o gęstej, gładkiej fakturze, przywodzącej na myśl brzegi Sekwany, bo tego rodzaju farbę produkuje się wyłącznie we Francji, a ma klimat salonów z lat trzydziestych. Można było ją kupić w niezbyt wielu sklepach, ale słyszeli o jakimś miejscu

w Pudong. Wyszli razem przed końcem meczu.

Drużyna Marka wygrała.

Mark wyszedł z szatni z mokrymi włosami i podszedł do nas.

Eva i ja dyskutowałyśmy o podobieństwach i różnicach między

feminizmem na Wschodzie i Zachodzie. Uważała, że na Zachodzie kobiety mające świadomość swoich praw mogły zdobyć męski szacunek.

— Naprawdę? — zapytałam.

Nasza rozmowa dobiegła końca, gdy Eva odwróciła się, żeby

pocałować męża.

— Chodźmy na zakupy, dobrze? — zaproponowała.

W Pudong, w domu towarowym Yaohan, Eva poszła do stoiska z pamiątkami obejrzeć ceramikę i wyroby z jedwabiu, a Mark i ja siedzieliśmy w kącie kawiarni na pierwszym piętrze, piliśmy kawę i zabawialiśmy B.B.

— Kochasz ją? Przepraszam, to niegrzeczne pytanie. To sprawa między wami.

Bawiłam się kostką cukru z oczyma utkwionymi w kolumnie

po przekątnej od nas, pokrytej ozdobną grafiką na beżowym tle.

Kolumny skutecznie zasłaniały widok tłumu, który tworzyli ludzie wchodzący i wychodzący ze sklepu.

— To miła kobieta — powiedział Mark, trzymając rączkę syna; odpowiedź niezwiązana z pytaniem.

— Tak, wszyscy tu są mili, wliczając w to ciebie i mnie

— stwierdziłam drwiąco, właściwie nie znajdując miejsca na atmosferę zawiści wśród reguł naszej romantycznej gry. Najważniejsza zasada głosiła, że oboje powinniśmy zachować równowagę; żadnego sentymentalizmu i żadnej zazdrości. Jest takie przysłowie, które dobrze to ujmuje: „Kiedy się zdecydujesz, rób, co masz robić, i przyjmij konsekwencje”.

— O czym myślisz? — zapytał.

— O tym, co, do cholery, robię ze swoim życiem. I tak się

zastanawiam… skrzywdzisz mnie? — Utkwiłam w nim oczy.

— Czy mogłoby się tak zdarzyć? — Nic nie powiedział i nagle

zalał mnie smutek. — Pocałuj mnie — poprosiłam miękko, przysuwając się do stolika. Zawahał się, potem nachylił i wycisnął

na moich wargach wilgotny, ciepły pocałunek.

Dosłownie w momencie kiedy się od siebie odsunęliśmy, zza

kolumny wyłoniła się Eva, uśmiechnięta, obładowana wypełnionymi po brzegi torbami na zakupy. W jednej sekundzie twarz Marka zmieniła wyraz. Biorąc torby z rąk żony, opowiedział jej jakiś żart po niemiecku (przypuszczam, że żart, skoro się roze-

śmiała). Ja, outsider, obserwowałam pełne miłości zachowanie małżeńskiej pary, a potem się z nimi pożegnałam.

— Do zobaczenia w przyszły weekend na kolacji — powiedziała Eva.

Kiedy wsiadłam na prom, niebo nabrało brzydkiego koloru.

Ołowianoszare chmury wisiały nad głową jak zwały starej bawełnianej włóczki. Brudnożółta rzeka upstrzona była śmieciami: plastikowymi butelkami, zgniłymi owocami, niedopałkami papierosów. Na powierzchni wody pojawiły się zmarszczki przypominające kożuch na gorącej czekoladzie, a widok światła odbijającego się od fal sprawił, że zrobiło mi się nieprzyjemnie.

Z tyłu miałam wysokościowce dzielnicy finansowej Lujiazui,

stłoczone niczym rybia łuska, przed sobą okazałe, rzucające się

w oczy budowle na nabrzeżu. Po prawej przepłynął stary, czarny

drobnicowiec z czerwoną flagą falującą na rufie. Dziwnie wyglądał.

Wciągnęłam orzeźwiające, sfermentowane powietrze i patrzyłam na zbliżające się coraz bardziej i bardziej molo Puxi.

Miałam niejasne uczucie deja vu: żółtawa woda, sine niebo,

upstrzony plamami rdzy dziób, przechylający się lekko, powoli

nacierający na molo, cale od brzegu. Przypominało to zbli żanie się do człowieka, dotykanie innego świata. Trochę bli żej, jeszcze bliżej, ale być może nigdy nie dojdzie do zetknięcia. Może zbliżamy się tylko po to, żeby się w końcu rozdzielić.

Zeszłam po trapie i zmieszałam się z tłumem na Zhongshan,

z okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Miałam ochotę się

rozpłakać. Każdy czuje czasem taką potrzebę. Nawet Bóg.

Niespodziewanie zaczęło padać, ale z początku słońce świeciło

jeszcze na stojące w zwartym szyku budynki, aż wreszcie schowało swoje promienie, jeden po drugim, i zaczął wiać wiatr.

Wślizgnęłam się do najbliższego budynku poczty, lecz pełno

w nim było ludzi, którzy, jak ja, szukali schronienia przed deszczem. Z ich włosów i ubrań dolatywał smrodek gnijącej tropikalnej roślinności. Pocieszyłam się myślą, że jeśli nawet zapach był nieprzyjemny, to mimo wszystko o niebo lepszy niż ten z namiotów w obozach dla uchodźców na granicy między Ko-

sowem a Albanią. Dla poprawienia humoru musiałam tylko pomyśleć o niezliczonych katastrofach tu, na Ziemi. Ja sama powinnam być szczęśliwa — młoda, ładna… i autorka książki.

Westchnęłam. Przez chwilę szperałam wśród gazet przy ladzie

z periodykami i zobaczyłam wiadomość z Hainanu. Policja rozwiązała sprawę przemytu luksusowych zagranicznych samochodów, największego w historii istnienia Chińskiej Republiki Ludowej; w aferę zamieszane były najwyższe władze półwyspu Leizhou, leżącego naprzeciw wyspy.

Pospiesznie wyjęłam z torebki notes z adresami. Musiałam

zadzwonić do Tiantiana. Uzmysłowiłam sobie, że nie telefonowałam do niego przez tydzień; czas upływał tak szybko. Pora, żeby Tiantian wracał.

Zapłaciłam przy ladzie i wzięłam plastikowy żeton do budki

numer cztery — „Połączenia krajowe w ruchu automatycznym”.

Wybrałam numer, ale przez długi czas nikt się nie odezwał.

Kiedy już miałam zamiar odłożyć słuchawkę, na linii rozległ się

zamazany głos Tiantiana.

— Cześć, tu Coco… jak się masz? — powiedziałam.

Wyglądało na to, że jeszcze się nie rozbudził i przez dłuższy

czas nie odpowiadał.

— Cześć, Coco — usłyszałam po chwili.

— Jesteś chory? — Zaniepokoiłam się. Jego głos wcale nie

brzmiał normalnie. Dochodził do mnie skądś z daleka, jakby

z epoki jurajskiej, bez śladu ciepła czy choćby spójności. Dotarł do mnie niejasny, niski pomruk. — Słyszysz mnie? Chcę wiedzieć, co się z tobą dzieje — rzuciłam zdenerwowana, podnosząc głos. Nic nie odpowiedział. Był tylko dźwięk powolnego, lekkiego oddechu. — Tiantian, proszę, odezwij się. Nie denerwuj mnie. — Nastąpiła długa cisza, trwająca jakieś pół

wieku, podczas której usiłowałam zapanować nad zniecierpliwieniem.

— Kocham cię. — Głos jakby wzięty z koszmarnego snu.

— Ja też cię kocham — powiedziałam. — Jesteś chory?

— Mnie… nic nie jest.

Przygryzłam wargę, niewidzącym wzrokiem wpatrując się

w wysmarowaną taflę przezroczystego plastiku. Na zewnątrz

tłum stopniowo rzedł, więc deszcz musiał przestać padać.

— No i kiedy wracasz? — Mówiłam bardzo głośno, starając się utrzymać jego uwagę. Mógł zasnąć w każdej chwili i zniknąć na drugim końcu linii.

— Możesz coś dla mnie zrobić? Przyślij mi trochę pieniędzy — poprosił cicho.

— Co? Wykorzystałeś już cały limit z karty?

Dosłownie mnie zatkało. Jego karta kredytowa miała limit do

kwoty trzydziestu tysięcy juanów. Bez względu na to, jak wysokie były ceny na Hainanie — a powiedział mi, że było tanio — nie lubił chodzić po sklepach i nie wydawałby pieniędzy na

kobiety. Przypominał indiańskie niemowlę, szczelnie owinięte

i przywiązane do pleców matki, pozbawione pragnień. Coś się

musiało stać. Moja intuicja utonęła we mgle, zwiodła

mnie.

— W prawej szufladzie bieliźniarki jest książeczka oszczędnościowa. Łatwo ją znaleźć — przypomniał mi.

Nagle strasznie się zezłościłam.

— Masz mi powiedzieć, na co wydałeś te wszystkie pieniądze.

Nie musisz niczego przede m n ą ukrywać. Zaufaj mi i powiedz

prawdę.

Milczenie.

— Jeżeli mi nie powiesz, nie prześlę ci pieniędzy. — Celowo

użyłam groźnego tonu.

— Coco, naprawdę za tobą tęsknię. — Mruczał. Ogarnęła

mnie głęboka czułość.

— Ja też — odparłam łagodnie.

— Nie zostawisz mnie?

— Nie.

— Nie zostawiaj mnie, jeśli nawet masz innego mężczyznę — błagał. Sprawiał wrażenie kompletnie pozbawionego woli.

Ze słuchawki wylewał się chaos.

— O co chodzi, Tiantian? — wyszeptałam.

Jego głos był bardzo słaby, ale i tak zdołał powiedzieć mi

tę najpotworniejszą rzecz, zbyt potworną, żeby istniała jakakolwiek szansa na to, że doszło do nieporozumienia. Brał morfinę.

Wszystko zdarzyło się mniej więcej tak: pewnego popołudnia,

kiedy Tiantian siedział w jakimś fast-foodzie, przypadkiem spot-

kał znajomego, tego kolesia Li Le z Szanghaj skiego Centrum Kontroli Rozrodczości. Li Le też przyjechał na Hainan, mieszkał

u krewnych i wykonywał przedziwne prace w klinice dentystycznej, której byli właścicielami.

Naprawdę dobrze się dogadywali i, może dlatego, że Tiantian

już jakiś czas był sam, niespodziewane pojawienie się kogoś,

z kim mógł rozmawiać, po prostu go uszczęśliwiło. Li Le zabrał

go w wiele miejsc, których Tiantian nie znał, a nawet gdyby je

znał, nie poszedłby tam w pojedynkę. Nielegalne salony gry,

cieniste salony fryzjerskie, opuszczone magazyny, w których

gangi załatwiały swoje porachunki. Tiantian nie mieszał się

w takie sprawy, ale pociągało go rozległe doświadczenie przyjaciela, jego poczcie humoru i świadomość, że to taki bystry facet.

Li Le wydawał się bardzo przyjacielski, lecz pod warstwą ciep ła ukrywał swoistą obojętność. Dokładnie tego rodzaju osobowość Tiantian potrafił zaakceptować. Obaj mieli czarne oczy, na przemian ciepłe i lodowate. Bez względu na to, co robili — rozmawiali, słuchali, śmiali się — te oczy pozostawały martwe i nie zdradzały żadnych uczuć, a na twarzach malował się wyraz melancholii. Ramię w ramię przechadzali się w kojącej południowej bryzie, rozmawiając o Henrym Millerze i pokoleniu bitowców, albo siedzieli na balkoniku i obserwowali zachód słońca, wysysając czysty biały płyn z trzymanych w rękach świeżych orzechów kokosowych. Niedaleko od nich, na drodze, pojawiały się blade młode panie o przesadnym makijażu. Polowały na klientów z kurewskim zacięciem, bez śladu romantyczności. Na twarzach miały nieszczere uśmiechy, żałośnie pociągały nosami, a ich piersi wyglądały na twarde jak prehistoryczne skamieniało ści. Atmosfera na południu pełna była wrzasku, blasku i złudzeń.

To w klinice krewnych Li Le Tiantian po raz pierwszy eksperymentował z zastrzykami z morfiny. Li Le pokazał mu, jak to się robi, a potem zapytał, czy Tiantian chce spróbować. Zostali sami. Godzina była już późna, od czasu do czasu ludzie na ulicy mówili coś w niezrozumiałym lokalnym dialekcie, wielkie ciężarówki dostawcze głośno dudniły, gwizdały dalekie promy.

Wszystko to działo się w innym rejonie świata. Bezimienne wąwozy i wzgórza ciągle falowały, tworząc ogromne trójwymiarowe cienie. Przyjemnie słodki wiatr przemykał między ostrymi strzelistymi gałęziami i liśćmi. Głęboko w wąwozach rozkwitały anonimowe różowe kwiaty, jeden po drugim, rozpościerając się w pastelowe morze. To uczucie odurzenia, lekkie niby powietrze, ciepłe jak macica — i toksyczne — zarażało każdy cal ziemi, aż w końcu przesączało się przez czerwoną membranę serca.

Księżyca przybywało i ubywało, myśli wypadały z normalnego

trybu, a potem były odkrywane na nowo. Sprawy wymknęły się

spod kontroli. Co noc Tiantian spał wśród swoich różowych

marzeń. Różowy płyn przylgnął mu do skóry, zawarta w nim

trucizna ścigała go na podobieństwo prastarego potopu. Jego

ciało stało się słabe i bezsilne, a nerwy napięte do granic wytrzymałości.

Nawet dziś nienawidzę tego obrazu. W tym właśnie punkcie

całej historii wszystko gwałtownie obróciło się na gorsze. Być

może było to nam przeznaczone od początku, nieuniknione od

dnia, w którym młody Tiantian otrzymał na lotnisku prochy

swego ojca, kiedy po utracie mowy rzucił szkołę, kiedy spotkał

mnie w Zielonym Badylu, kiedy jego spocone bezsilne ciało pochylało się nad moim tej pierwszej nocy… i kiedy poszłam do łóżka z innym mężczyzną. Od tamtej pory nie potrafił otrząsnąć się z urojeń i nieustępliwego pesymizmu. Nie potrafił się od nich odseparować, nie był zdolny określić granicy między nimi

a sobą. Umiał tylko żyć i umrzeć w cieniu swojego bezsilnego

męskiego organu.

Gdy o tym myślę, chce mi się krzyczeć. Przerażenie i zaślepienie przekraczają moją zdolność pojmowania i siły. Od tego czasu, gdy tylko w mojej pamięci pojawi się anielska twarz Tiantiana, mam ochotę zamknąć się gdzieś i rozpaczać. Kiedy serce krwawi, może wykrwawić się na śmierć.

Li Le wszystkim się zajął; pieniądze Tiantiana były wymieniane na kolejne bryłki białego proszku. Żaden z nich nie ruszał

się z hotelowego pokoju, a kot spał obok włączonego przez cały

dzień telewizora, w którym podawano informacje o napadach

i miejskich projektach budowlanych. Prawie zupełnie przestali

jeść, ponieważ ich metabolizm spadł prawie do zera. Drzwi jednak mieli otwarte, bo to ułatwiało przynoszenie jedzenia chłopcu z baru z daniami na wynos; zrobili się zbyt leniwi, żeby się ruszyć. Pokój wydzielał dziwaczny odór, świeży i jednocześnie przegniły; owocowa galaretka wetknięta w trupa.

Stopniowo, żeby oszczędzić pieniądze albo kiedy nie mogli

znaleźć dealera, któremu ufali, zaczęli chodzić do apteki po syrop na kaszel, który Li Le trochę podgotowywał i przyrządzał

z niego zastępczą substancję odurzającą. Smakował obrzydliwie,

ale był lepszy niż nic.

Pewnego dnia uciekła Futrzanka. Od jakiegoś czasu nie dostawała jedzenia, a pan nie poświęcał jej uwagi. W tej sytuacji, skoro żołądek prawie jej wysechł, sierść miała brudną i widać jej było kości, postanowiła odejść. Musiała stać się dzikim kotem, który późno w nocy poluje na coś do zjedzenia w kubłach na śmieci i przyzywa jakiegoś ulicznego kocura.

Byłam w szoku, mój umysł pogrążył się w całkowitym zamęcie. Bezsenność sprawia, że ciało staje się gorące i wysuszone.

Zewsząd płyną cienie układające się w tysiące kształtów i beznadziejnych sytuacji. Tej suchej nocy, pozbawionej nadziei, le żałam w łóżku, rzucając się i wiercąc, w rozmaitych porządkach odtwarzając dni, które spędziłam z Tiantianem. Mój umysł stał

się ekranem pokrytym kurzem, mój ukochany i ja zmieniliśmy

się w najżałośniejszych na świecie odtwórców głównych ról.

Kochaliśmy się jednak tak głęboko, że żadne z nas nie mogło

zostawić tego drugiego, szczególnie teraz. Strach, że Tiantian

mógłby odpłynąć — niepodatna na prawo grawitacji cząstka kurzu w przestrzeni kosmicznej — skręcał mi serce w węzełek.

Czułam, że kocham go bardziej niż kiedykolwiek. Marzyłam, żeby słońce wzeszło, zanim oszaleję.

19

Wyjazd na południe

Klucz jest na parapecie,

W słonecznym świetle tuż przed oknem.

Ja mam ten klucz, Eileen, wiec się pobierzmy!

Nie szalej.

Klucz jest w słonecznym świetle, tuż przed oknem.

Allen Ginsberg

Następnego dnia z podręcznym bagażem pojechałam taksówką na lotnisko, gdzie kupiłam bilet na najbliższy lot do Haikou. Kiedy to załatwiłam, zdałam sobie sprawę, że muszę zatelefonować. W pokoju Tiantiana nikt nie odebrał, więc wiadomość o przyjeździe zostawiłam w recepcji. Kartkując notes z adresami, poczułam się przybita… teraz, kiedy stoję przed problemem, którego rozwiązanie jest niepewne, nie mogę znaleźć osoby odpowiedniej, by podzielić się własnymi lękami.

Komórka Madonny była wyłączona. Biurowy telefon Zhua Sha

zajęty, jej komórka też; kto wie, z iloma osobami jednocześnie

rozmawia? Pająk wyjechał z Szanghaju w interesach; jego kolega

zapytał, czy chcę zostawić wiadomość, ale stwierdziłam, że nie,

że dziękuję. Została moja redaktorka Deng, a także mój psychoanalityk David i mój kochanek Mark, zostali rodzice i zostały numery telefonów byłych chłopaków.

Czułam się fatalnie, wkładałam kartę magnetyczną w szczelinę w automacie, a potem ją wyciągałam… i tak w kółko. Odwróciłam głowę i przez szklaną taflę zobaczyłam samolot McDonnel Douglas, sunący po pasie. Dodając prędkości, gwałtownie uniósł

nos i zniknął z pola widzenia. Moment wzniesienia był niezwykle elegancki, tak mógłby to zrobić duży, srebrny ptak.

Weszłam do palarni i usiadłam obok jakiegoś mężczyzny. Lekko pochylał się w przód, widziałam uroczą bródkę w stylu Agas-siego i dosyć długą, skórzaną kloszową spódnicę. Nie miałam pojęcia, że Chińczyk może tak dobrze wyglądać z taką bródką; był to także jedyny widziany przeze mnie mężczyzna, który odważył się wsiąść do samolotu w skórzanej spódnicy. Palił papierosy 555; czułam ich charakterystyczny ostry zapach, przypominający ziarnistą mąkę, która przylepiła się do końca języka.

Trzymał gorącego papierosa w zimnych palcach.

Potem się odwrócił, żeby spojrzeć prosto na mnie. Oczodoły

miał trochę ocienione, ale same oczy bardzo jasne, o rozkazującym, choć delikatnym spojrzeniu, tworzące harmonijny obraz, w którym yin i yang zamieniły się rolami.

Oboje szeroko otworzyliśmy oczy i dokładnie się sobie przyjrzeliśmy. Mężczyzna wstał i z uśmiechem otworzył ramiona.

— Coco, to ty?

Był to sam mistrz stylizacji, ten, którego poznałam w Pekinie,

Latające Jabłko.

Uściskaliśmy się i usiedliśmy obok siebie na papierosa. Zamieniliśmy kilka zdań. Okazało się, że lecimy tym samym samolotem, w to samo miejsce. Oświetlenie w palarni sprawiało, że kiepsko się czułam; męczyło mnie tępe pulsowanie w głowie.

— Nie wyglądasz za dobrze. Czy coś się stało? — Nachylił

się i uważnie obejrzał moją twarz, kładąc mi rękę na ramieniu.

— Czuję się nie najlepiej… to długa historia. Jadę się spotkać

z moim chłopakiem, on lada chwila się rozsypie… a ja nie mam siły

— powiedziałam mrukliwie, wyrzucając niedopałek i wstając. — Powietrze jest tu okropne — stwierdziłam i poszłam w stronę drzwi.

Ruszył za mną.

— Zaraz. Co to takiego na podłodze? — Czułam zawroty

i pulsowanie głowy, chciałam tylko wyjść na zewnątrz. — Nie

zgubiłaś kolczyka, Coco?

Dotknęłam ucha, westchnęłam i z dłoni Latającego Jabłka wzięłam kobaltowy kolczyk wielkości ziarnka ryżu. W zależności od rodzaju światła przybiera różne kolory i kształty. W tamtym czasie był jedyną plamą koloru w moim morzu czerni. Podziękowałam mu i wychodząc, myślałam: „Kiedy źle się dzieje, nic się nie układa. Nawet niewinny dymek może się skończyć zgubieniem kolczyka”.

Zanim przeszłam przez stanowisko odprawy, zadzwoniłam do

Marka. Z tego, co usłyszałam, był zajęty.

— Halo.

Wydawał się daleki. Natychmiast przybrałam lodowaty ton.

To jedyny sensowny sposób, żeby poradzić sobie z cudzym chłodem, tak właśnie trzeba się bronić.

— Jestem na lotnisku — powiedziałam. — Nie dam rady dotrzeć na waszą kolację w tym tygodniu. Proszę, przekaż żonie, że bardzo mi przykro.

— Dokąd lecisz?

Wreszcie przyciągnęłam jego uwagę.

— Do mojego chłopaka.

— Długo cię nie będzie? — W głosie Marka było zniecierpliwienie; być może musiał odłożyć pióro i zamknąć leżącą przed nim teczkę.

— Będzie ci przykro, jeśli długo? — zapytałam, wciąż chłodno.

W tym momencie nie sprawiało mi to żadnej przyjemności.

Na pewno wyglądałam blado i nieprzyjemnie. Nic nie sprawiało

mi satysfakcji. Masa problemów.

— Coco! — Westchnął. — Wiesz, że tak. Proszę, przestań

się ze mną drażnić. Niedługo wrócisz, prawda? — Przez chwilę

milczałam. Oczywiście miał rację. Przywiozę Tiantiana z powrotem i wszystko ułoży się lepiej. Ale czy cokolwiek mogło być tak jak dawniej? Czy w dalszym ciągu mogłam mieć dwóch mężczyzn, z których jeden bierze narkotyki z powodu depresji, i z czystym sumieniem pisać książkę? Zaczęłam płakać. Zdradzającym poruszenie głosem, Mark mówił dalej: — Co się stało?

Odezwij się, maleńka.

— Nic takiego. Zaczekaj, aż wrócę i skontaktuję się z tobą — powiedziałam, odkładając słuchawkę. Zdałam sobie spra-

wę, że zarażam innych paskudnym nastrojem i Mark będzie niespokojnie chodził po biurze. Biedak. I ja biedna.

David Wu stwierdził kiedyś: „Użalanie się nad sobą zasługuje

na pogardę”. Wypowiadając te słowa, wyglądał jak wzbudzający

grozę Bóg. Twarz mu jaśniała. Ale ja nigdy nie zwracałam uwagi

na jego rady. Zawsze uważałam, że użalanie się nad sobą jest

dość łatwe. Prawdopodobnie moją dominującą cechę stanowi narcyzm.

Latające Jabłko siedział obok mnie, kiedy samolot przebijał

się przez chmury. Paplał, podczas gdy ja czytałam czasopismo,

wkładałam i zdejmowałam płaszcz, znowu czytałam, zamykałam

oczy, umieszczałam lewą rękę pod brodą, prawą na piersi, kaszlałam, otwierałam oczy i poprawiałam siedzenie.

Stewardesa podała napoje i przekąski i kiedy opuszczałam

swój stolik, niechcący oblałam colą kolano mojego towarzysza.

— Przepraszam — powiedziałam gwałtownie.

A potem zaczęłam z nim rozmawiać, z tym pięknym mężczyzną, w którego oczach migotał ciemny płomień, zdolny rozpalić cały tłum kobiet. Oprócz takiej smutnej jak ja.

Latające Jabłko opowiadał, że przejął elementy przewodnie

najnowszych trendów japońskich i w kreowaniu image’u swoich

klientów preferował obecnie użycie różu, jasnego błękitu i srebra. Kilka rzędów za nami siedzieli jego współpracownicy — gwiazdka filmów wideo, dwóch fotografów, trzech pomocniczych stylistów i trzech wysportowanych samców do towarzystwa. Byli w drodze na Hainan, gdzie mieli nakręcić odkrywczą „fotobiografię” gwiazdki. Widziałam ją w jakiejś sztuce; z pospolitą twarzą nie była ani anielska, ani królewska i niewiele miała na swoją obronę poza wspaniałym biustem.

Latające Jabłko gadał i gadał, przepłaszając z mojej głowy zbłąkane myśli. Słuchałam go, myśląc, że mężczyźni w skórzanych spódnicach mogą się okazać albo okropni, albo mili. Opowiadał

o zepsutym zębie, który usunięto mu w zeszłym miesiącu,

o swoich wiecznie kłócących się rodzicach, o dziewczynach, które zawsze były zazdrosne o jego chłopców.

Zasnęłam. Kiedy się obudziłam, miał zamknięte oczy, ale po

chwili też się ocknął.

— Prawie na miejscu? — zapytał. Odchylił zasłonkę i wyjrzał, żeby sprawdzić, co widać z samolotu. — W dalszym ciągu lecimy — powiedział z uśmiechem. — Czy ty się nigdy nie uśmiechasz?

— Co? Nie, teraz nie mam nastroju do uśmiechów.

— Przeze mnie?

— Nie, z powodu mojego chłopaka.

Dotknął mojej dłoni i uścisnął ją lekko.

— Nie bój się kłopotów. Wszyscy czasem je mają, duże albo

małe. Ja na przykład wpadam z jednych kłopotów w drugie.

Nawet nie wiem, czy bardziej kocham kobiety, czy facetów.

— Kochać i być kochanym to zawsze coś dobrego — stwierdziłam, smutno się uśmiechając.

Wszyscy ciągle mówili właśnie o tym. Jeśli nawet moja historia zniknie bez śladu, opowieści innych ludzi będą miały dalszy ciąg i słowo „miłość” będzie obecne we wszystkich. Wokół

tego słowa będą trwać niekończące się dramaty, i te rozgrzewające duszę, i te kończące się siniakami.

W pobliżu lotniska na Hainanie wpadliśmy w turbulencję. Samolot zaczął się strasznie trząść i kiedy stewardesa robiła obchód, żeby sprawdzić pasy bezpieczeństwa, straciła równowagę i upadła.

Pasażerowie zaczęli panikować. Słyszałam, że gwiazdka wrzeszczy:

— Nie chciałam lecieć tym rejsem! — Wskazywała na mężczyznę, który wyglądał na jej agenta. — Bosko, teraz zapłacę za to życiem! — Jej krzyki w dziwny sposób zmieniły atmosferę, miało się wrażenie, że ktoś kręci film i niebezpieczna sytuacja nie jest prawdziwa.

Latające Jabłko mocno ściskał moją rękę, twarz miał bladą.

— Świadomość, że mogę trzymać cię za rękę, kiedy spadamy,

trochę poprawia mi samopoczucie.

— Nie ma się czym martwić — powiedziałam, starając się

opanować uczucie towarzyszące podskokom żołądka. — Wróżka,

do której chodzę, nigdy nie przepowiedziała mi wypadku, więc

samolot się nie rozbije. Latanie to najbezpieczniejsza forma podróżowania.

— Wykupiłem ubezpieczenie. Ubezpieczenie od wypadku plus

ubezpieczenie na życie składają się na ładną sumkę. Sam nie

wiem, czy moi rodzice się ucieszą, czy zmartwią — zamruczał

do siebie.

Kiedy mówił, drżenie ustało i wszystko wróciło do normy.

Na lotnisku Latające Jabłko i ja ucałowaliśmy się pospiesznie

na pożegnanie; po jego pocałunku na wargach został mi ślad

wilgoci. Wielu gejów i biseksualnych mężczyzn przejawia specyficzną, niejasną wrażliwość, którą mają małe zwierzątka, ale ja nigdy nie zapominam o ryzyku AIDS. Jak to ujęła Alanis Morisette: „Jestem chora, ale i urocza, mała”.

Za oknem taksówki niebo było błękitne, a pod tym błękitem

stały jasne domy. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Taksiarz jechał

dość długo i w końcu dotarliśmy do hotelu Tiantiana; wydawał

się niezbyt duży.

W recepcji zapytałam, czy gość z pokoju B405 odebrał moją

wiadomość, a młoda recepcjonistka stwierdziła, że nie. Usta mia ła pokryte jaskrawoczerwoną szminką, nawet na zębach widniała smuga koloru. Kazałam jej zadzwonić, Tiantiana jednak nie było.

Wypadało mi tylko usiąść i czekać na sofie w hotelowym holu.

Trzecia, popołudniowe słońce oświetlało ulicę za panoramicznym oknem, wokół trwał nieznany pospieszny tłok i ruch. Nie było jednak takiego zagęszczenia jak w Szanghaju; w tle, za butnym szumem miasta zajętego swoimi sprawami nie wyczuwałam też żadnej elegancji ani zagranicznej atmosfery. Wszyscy wyglądali mniej więcej tak samo, niekiedy wyróżniała się tylko jakaś piękność, najwyraźniej były to imigrantki z północy. Ich ciała odznaczają się dającą pewność siebie urodą, której brak

szanghajskim kobietom, mają też bardziej wyraziste oczy, lecz

nie dorównują nam w powściągliwej elegancji.

Umierałam z głodu. Wzięłam torbę i wyszłam. Naprzeciw był

fast-food; wybrałam miejsce przy oknie, twarzą do ulicy, żeby

widzieć, kto wchodzi do hotelu i kto z niego wychodzi.

W restauracji siedziało kilkoro modnie ubranych dzieciaków;

trajkotali w języku, którego nie mogłam zrozumieć. W radiu

puszczano na przemian kawałki kantońskie i angielskie. Weszło

dwóch policjantów, obaj się odwrócili i zmierzyli mnie wzrokiem. Kupili swoje cole i kiedy kierowali się do wyjścia, ponownie mnie obejrzeli. Dotknęłam twarzy, raczej nie była niczym usmarowana. Czarny, dopasowany top nie pękł na szwie, nie wystawało mi ramiączko stanika, zamek miałam zapięty, a brzuch jędrny i płaski. Najwyraźniej wyglądałam bardzo ładnie

albo bardzo podejrzanie.

Nagle zupełnie straciłam apetyt. Nie mogłam niczego prze łknąć, pociągnęłam tylko kilka łyków kawy, która miała chemiczny posmak; przypominało to picie politury do mebli.

Poszłam do toalety i obejrzałam w lustrze swoją bladą twarz.

Stanęłam okrakiem nad sedesem i oddałam mocz jak mężczyzna.

(Zawsze to robię w publicznych toaletach. Używane przez niezliczonych ludzi deski sedesowe zapoznały się z mnóstwem płynów wydzielanych przez ciało, mnóstwem bakterii, zapachów, wspomnień i historii). Ten sedes skojarzył mi się z gigantyczną białą muchą — żałosny, ale milczący, bez skargi, umiejscowiony między biodrami wszelakich kobiet.

Mój brzuch przeszył tępy ból, a na papierze zauważyłam czerwoną smugę. Parszywy pech. Dosłownie za każdym razem, kiedy wyjeżdżam z Szanghaju, dokądkolwiek, dostaję okres. I właśnie teraz, gdy znalazłam się w krytycznej sytuacji, moje ciało musiało ugrzęznąć we własnych problemach.

Fale bólu uderzały we mnie jedna za drugą, w miarę gdy

niepokój wzmagał skurcze macicy. Wyobrażałam sobie, że ostatni akt seksualny z Markiem zostawił po sobie zawiązek płodu i nawet myślałam o tym, żeby powiedzieć Tiantianowi wszystko, a potem urodzić dziecko. Ten, kto dałby mi dziecko, nie miałby żadnego znaczenia, dopóki w jego żyłach płynęłaby krew będąca

owocem miłości, dopóki jego uśmiech rozjaśniałby niebo, rozpraszał mgłę i smutek.

Bolało tak bardzo, że chwyciły mnie dreszcze. Zwinęłam gruby

wałek papieru oderwanego z rolki i wepchnęłam go w majtki,

mając nadzieję, że rolka była wydezynfekowana. Teraz potrzebowałam dużej szklanki gorącej wody i termoforu przyciśniętego mocno do brzucha.

Matka powiedziała mi kiedyś, że kobiety, które rodziły, nie

przechodzą już tej comiesięcznej męki, gdyż szyjka macicy po

porodach się rozluźnia. Co oznacza, że jeśli nie będę miała dziecka, czeka mnie ciągłe cierpienie. Jeżeli menopauza zaczyna się w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, mam przed sobą jeszcze trzy-

dzieści lat, z dwunastoma miesiączkami co roku. Mój umysł

pracował z szybkością światła. W takim stanie jestem bardziej

neurotyczna niż chory kot.

Zhu Sha miała taki sam problem, a Madonna nawet poważniejszy. Mężczyźni opuszczali ją jeden po drugim i oczywiście działo się tak z wielu powodów, ale żaden nie był w stanie znieść falowania nastrojów podczas tych siedmiu dni, kiedy przestawała nad sobą panować.

Okrucieństwo i nerwice dręczyły i ją, i ich. Na przykład posyłała swojego chłopaka do supermarketu po tabletki przeciwbólowe i podpaski, a kiedy wracał, okazywało się, że nie załatwił

tego wystarczająco szybko albo nie kupił ulubionego przez nią

rodzaju, więc dostawała napadu wściekłości i rzucała ciuchami

i ozdobami. Zawodziła ją pamięć i wprowadzała zamieszanie,

odwołując randki, imprezy i plany. Nikt nie mógł się przy niej

rozluźnić i pośmiać i nie mógł też być milczący. Jeżeli obejrzała

się przez ramię i ujrzała za sobą własnego chłopaka, wrzeszczała

ze strachu.

Męczyły ją też całonocne koszmary. Kiedyś miała sen, że jacyś

gangsterzy, których znała z Kantonu, wepchnęli ręce do jej macicy i usunęli stamtąd coś bezcennego, zaczęła więc krzyczeć z rozpaczy. Gdy się obudziła, stwierdziła, że krew przesiąkła przez podpaskę, przesączyła się przez prześcieradła na materac i nawet poplamiła majtki jej chłopaka, więc poszła się umyć

i założyć w łazience nową podpaskę. Oczywiście facet nie był

w stanie znieść zbyt wielu takich wyskoków.

Kobieca miesiączka wpływa zarówno na ciało, jak i na umysł.

Media radośnie drążą ten temat. W filmie i powieści kobiecy

los zmienia się na gorsze, jak tylko bohaterka przestaje miesiączkować. Po chwili zastanowienia wydaje się to głupawe, feministkom jednak daje podstawę do tego, żeby pytać mężczyzn: Czy to jest w porządku? Kiedy kobiety naprawdę będą wyzwolone?

Wypchana papierem toaletowym, szłam na ugiętych nogach,

jak dziecko z pieluszką. Do tej pory przestałam już ogarniać

umysłem to, co się działo. Chciałam natychmiast zobaczyć mojego ukochanego. Wyobrażałam sobie to rozgrzewające aż do szpiku kości ciepło, które poczuję, gdy się obejmiemy i stopimy w jedność, ciepło przenoszące się z serca do serca. Kompletnie niezwiązane z seksualnym pożądaniem, stanowiło inny rodzaj szaleństwa narodzonego z chemicznej reakcji pomiędzy miłością, duchowym pokrewieństwem i irracjonalną bożą klątwą.

Trzymając lewą rękę mocno przyciśniętą do brzucha, piłam

jedną filiżankę wrzącej kawy po drugiej, aż wypatrzyłam za oknem znajomą sylwetkę.

Wstałam i szybko wyszłam. Przechodząc przez ulicę, głośno

zawołałam po imieniu. Stanął, odwrócił się i wymieniliśmy

uśmiechy. Nie mieliśmy innego wyboru, ze współczuciem i żalem, które narodziły się z naszej gwałtownej miłości, znów się przyciągaliśmy i pochłanialiśmy nawzajem. Miłość istniała od samego początku, podobnie jak śmierć od początku stanowiła jej przeciwieństwo. Słyszałam, że Tiantian odchrząkuje. Moja

macica się rozgrzała, ból zelżał i zrozumiałam, że byliśmy skazani na to, by łaknąć radości do ostatniej kropli, na podobieństwo pszczół zbierających nektar do ostatka.

Ponieważ nie mieliśmy innego wyboru.

Tej nocy poszłam z nim do kliniki dentystycznej, gdzie pracował Li Le. Uznałam to miejsce za przerażające, brudne i cuchnące słodkawym smrodem, o zimnym połysku metalowej skorupy. Li Le był chudy i niezorganizowany jak zwykle, jakby jakiś wypadek uniemożliwił mu rozwój. Trzymałam buzię na kłódkę.

Przyznaję, że się bałam, ale obiecałam Tiantianowi pójść z nim

na szkolne boisko, gdzie miała się odbyć nielegalna transakcja,

w zamian za co Tiantian miał następnego dnia wyjechać ze mną

do Szanghaju i pójść na odtrucie do kliniki prowadzonej przez

Biuro Bezpieczeństwa Publicznego. Powiedziałam mu, że to jedyny sposób. Był mi potrzebny w dobrej formie, bo mieliśmy żyć razem przez długi czas, przez całą przyszłość. Trzymałam go za rękę, drugą dłoń wepchnęłam do kieszeni z pieniędzmi.

Odezwał się lekki ból brzucha mimo tamponu ciasno wepchniętego w moje ciało, pełniącego funkcję śluzy.

Przeszliśmy przez niestrzeżoną bramę i zobaczyłam boisko

z owalem lekkoatletycznej bieżni, niewielki małpi gaj, żeby dzieciaki miały się gdzie wspinać, kort tenisowy i tablicę z obręczą do koszykówki. Cofnęliśmy się w cień pod ścianą.

Tiantian przytulił mnie lekko i brudną chusteczką wytarł krople potu z mojego czoła. Bez względu na paskudną sytuację czy miejsce, w którym się znalazł, Tiantian zawsze mial w pogotowiu chusteczkę, jak dobrze wychowane dziecko albo arystokrata.

— Bardzo boli? — zapytał czule.

Potrząsnęłam głową i oparłam ją o ramię Tiantiana. Księżycowe światło rzucało głębokie ciemne cienie. Tiantian był znacznie chudszy, pod oczyma miał fioletowe sińce. Nie potrafiłam się zmusić do uważniejszego obejrzenia jego twarzy, bo łzy za ćmiłyby mi wzrok i poczułabym się kompletnie beznadziejnie.

Pojawiło się dwóch mężczyzn w dżinsach i ciemnych okularach i nasze splecione ręce nagle zlodowaciały.

Li Le zrobił krok w przód, żeby ich przywitać, i powiedział

coś cicho. Mężczyźni podeszli do nas. Klęczałam w rogu, przy

ścianie, oddychałam równo i koncentrowałam uwagę, całkiem

nieruchoma. Tiantian wstał, ściskając w dłoni pieniądze, które

przywiozłam.

Mężczyzna rzucił na mnie okiem i zapytał:

— A pieniądze?

Tiantian wyciągnął rękę. Tamten przeliczył, a potem się

uśmiechnął.

— W porządku. Odejmując to, co byłeś mi winny, mogę ci

dać tyle — pospiesznie wcisnął w dłoń Tiantiana niewielki pakiecik.

Tiantian wepchnął go do lewego buta.

— Dzięki — powiedział, po czym pociągnął mnie w górę.

— Idziemy.

Szybko odeszliśmy. Li Le dalej rozmawiał z dealerami, kiedy

Tiantian dotarł do ulicy pełnej ludzi. W milczeniu czekaliśmy

przy krawężniku na pojawienie się taksówki. Minęła nas grupa

nędznie wyglądających wyrostków, kątem oka rzucali na mnie

lubieżne spojrzenia. Jeden z nich powiedział coś, czego nie zdo łałam zrozumieć, na pewno coś chamskiego. Koledzy się roze śmieli, zadowoleni z siebie, i ktoś kopnął pusty papierowy kubek po coli, trafiając Tiantiana w nogę.

Ręka w mojej dłoni okryła się potem. Spojrzałam na Tiantiana

i pocieszyłam go cicho:

— Nie zwracaj na to uwagi. To nic.

Podjechała taksówka, zatrzymaliśmy ją. Stanęła i wskoczyliśmy do środka.

W taksówce objęliśmy się ciasno. Tiantian mnie pocałował, a ja siedziałam bez słowa, lekko przyciśnięta do jego twarzy.

Położył mi na brzuchu ciepłą rękę i ciepło niwelowało napięcie

zgromadzone w macicy, rozpuszczało moją stężałą krew.

— Kocham cię — powiedział miękko. — Nie zostawiaj mnie,

nie przestawaj się o mnie troszczyć. Jesteś najlepszą, najpiękniejszą dziewczyną na świcie. Cała moja miłość jest tylko dla ciebie.

Późno w nocy rozległ się ledwie słyszalny koci płacz, cieniutki

jak falująca jedwabna nić. Kiedy zapaliłam światło, w środku

była Futrzanka. Wyskoczyłam z łóżka i postawiłam na podłodze

talerz z resztkami pieczonej w soli i pieprzu wieprzowiny. Podeszła, pochyliła głowę i pożarła wszystko łapczywie. Futro miała tak brudne, że nie sposób było określić jego koloru, a pyszczek chudy i zawzięty.

Siedziałam na łóżku, paliłam i patrzyłam na nią. Nie miałam

pojęcia, w jaki sposób trafiła tu z powrotem. Może zobaczyła

z jakiegoś kąta mnie, swoją szczęśliwą gwiazdę, i wiedziała, że

to oznacza możliwość powrotu do domu, do Szanghaju. Poruszyła mnie ta myśl.

Zeskoczyłam z łóżka, wzięłam Futrzankę w ramiona i poszłam

do łazienki, gdzie wykąpałam kocicę w ciepłej wodzie, używając

żelu pod prysznic. Posłusznie stała bez ruchu, kiedy rozcierałam

sierść palcami, uległa jak dziecko. Potem ją wytarłam i zanios łam do łózlca. Tiantian spał i Futrzanka ułożyła się do snu w nogach.

Obudziliśmy się w słonecznym świetle i zorientowaliśmy, że

Futrzanka nas liże. Podeszwy stóp mieliśmy pokryte śliną, lekko

swędziły.

Przez chwilę patrzeliśmy na siebie, a potem Tiantian zaczął

zdejmować mi piżamę. Szeroko otworzyłam oczy na jasny poranek. Moje ciało unosiło się w ciepłym powietrzu; widziałam własne różowe sutki, wznoszące się niby wdzięczne boje na fali, a usta mego kochanka to były rybki, czule i cudownie bawiące się w wodzie. Zamknęłam oczy i zgodziłam się na wszystko.

Jego palce pieściły moją krwawiącą ranę. Śliska od krwi eksplodowałam. Słyszałam dalekie miauczenie Futrzanki i jednocześnie czułam jej ostry język na podeszwach stóp.

Miłość uprawiana tego ranka z moim kochankiem i kotem utrwaliła się w mej pamięci jako wyraźny obraz. Była trochę szalona. Biały narkotyk i słodko-mdły, okropny zapach na zawsze wbił mi się w nos. Przez wszystkie kolejne randki, podczas zakupów z przyjaciółkami, przy samotnym pisaniu, nawet na spacerze po Gierkeziele Strasse w Berlinie nie potrafię zapomnieć tego poranka śmierci i miłości i tego słodkiego, przera żającego aromatu.

20

Chłopiec w bańce mydlanej

/ nie płacz, maleńka, nie płacz.

Paul Simon

Za oknem ciemne niebo dojrzało do deszczu i bez końca ciągnęła się reklama pepsi Aarona Kwoka. Była środa, a ponieważ oglądałam kreskówki z Myszką Miki, wiedziałam, że w środę wszystko się może zdarzyć.

Tiantian obudził się wcześnie i okazało się, że zmienił zdanie.

Nie chciał iść dzisiaj do Centrum na odtrucie.

— Dlaczego? — zapytałam, patrząc mu prosto w oczy.

— Chcę spędzić trochę czasu z tobą.

— Ale nie rozstajemy się na zawsze. W porządku… nie martw

się. Rozumiem, co czujesz. Co będzie jednak, jeżeli zaczniesz

się źle czuć?

Wyjął z buta pakiecik i pomachał nim.

— Tiantian! — jęknęłam. — Naprawdę przywiozłeś to ze sobą?

Pierwszy raz odkąd się znaliśmy, Tiantian poszedł do kuchni

zrobić dla mnie śniadanie. Leżałam w wannie oszołomiona. Słyszałam skwierczenie jajek smażonych w woku i szczęk pokrywki spadającej na podłogę. Mimo swoich dobrych intencji robił pewnie okropny bałagan. Poza tym jedno śniadanie to za mało, żeby mnie przekupić. Nie potrafiłam mu wybaczyć powrotu do nałogu.

Nie zjadłam tego śniadania. On siedział w milczeniu na sofie, karmiąc Futrzankę. Z rozłożonym przed sobą rękopisem boleśnie doświadczyłam chwilowej posuchy i wtedy ogarnęła mnie panika — tak się musi czuć czarodziejka, która odkrywa, że jej magia zniknęła. Nie potrafiłam rzucić się w odległy świat słów.

W prawdziwym życiu lada chwila mogły nastąpić zmiany, pojawić się niczym zmarszczki na powierzchni wody. Zawsze mia łam nadzieję na natychmiastowy sukces — Alibaba musiał tylko powiedzieć „Sezamie, otwórz się”, żeby bramy skarbca stanęły

otworem; Bill Gates został miliarderem w jedną noc; Gong Li,

będąc w moim wieku, uzależniła od siebie dziesiątki milionów

białych mężczyzn dzięki swojej oszałamiającej urodzie, choć nie

potrafiła powiedzieć słowa po angielsku.

Teraz wydawało się, że nie jestem dostatecznie silna. W tym

mieście nie spełnią się moje marzenia. Nie pozostawało mi nic

innego, jak tylko chwycić się za włosy i wyciągnąć z tej planety

(zanim spełnią się przepowiednie Nostradamusa) lub porzucić

społeczeństwo i z Tiantianem udać się do afrykańskiej dżungli

albo na wyspę na południowym Pacyfiku, gdzie sadzilibyśmy

marihuanę, hodowali kurczęta i tańczyli prymitywne tańce wokół ognia przez resztę naszego życia.

— Chcesz pójść na spacer? — Tiantian posłał na moje biurko

papierowy samolot.

Każdy z tych składanych przez niego samolotów był śliczny.

Miały namalowane obrazki i całe były zapisane aforyzmami i cytatami z wypowiedzi sławnych ludzi: „Piekło to inni ludzie”, „Samotność jest na zawsze”, „Życie zdarza się wszędzie”, „Żyj poetycznie” i tak dalej.

Pojechaliśmy do centrum miasta wzdłuż ulicy Yan’an, gdzie

znajduje się niedokończona estakada, wzdłuż długiego rzędu starych domów z ogródkami i murkami wokół nich. Mieszkańcy Szanghaju są dumni z tego, że włączają w swoje życie jednocześnie stare i nowe. Tu wejście w górę, tam ukłon w dół, inwestycje budowlane wykorzystują słupy ze wzmocnionego stalą betonu, żeby unieść masywny tors miasta, podczas gdy pokruszonym historycznym pozostałościom wystarczy niewielki deszcz i trochę mchu, by delikatnie ozdobić oblicze miasta. Za każdym razem, kiedy taksówką przecinam tę metropolię podzie-

loną między nowe a stare, mam wrażenie, że przez całą drogę słyszę niemilknący szczebiot miasta.

Mogę pamiętać ten dźwięk przez resztę życia i nigdy go nie

zrozumieć. Mark powiedział mi kiedyś, że każde miasto na świecie ma niepowtarzalny dźwięk. W odgłosach Paryża, Londynu, Wenecji, Wiednia i Szanghaju znalazł pewną jakość, eteryczną, trudną do uchwycenia, rozbrzmiewającą w sercu każdego z tych miast, i łączył to z istotą charakteru ich mieszkańców.

Brzmi trochę metafizycznie, prawda? Mężczyźni mojego życia

po prostu muszą mieć w mózgach kilka pomysłowych synaps,

ponieważ seks i miłość sprawiają, że człowiek staje się wrażliwszy i częściej zdarza mu się generować iskrę natchnienia.

Może dobry posiłek u Benny’ego byłby niezłym początkiem

dnia. Benny’s to restauracja, którą szalony belgijski projektant

urządził tak, żeby przypominała potężnego homara. Jest tam długie srebrne okno, a wzdłuż górnej części ściany biegnie okrągłe lustro, więc jeśli goście chcą, mogą odchylić się do tyłu i szpiegować wszystkich wokół siebie. Gości cieszy to, że w lustrze można do woli — i bez ryzyka — obserwować kobiety z dużymi dekoltami, które ukazują szczeliny między piersiami każdego kształtu i wszelkiej wielkości.

Jedząc ostro-kwaśną zupę i pieczone małże, zaczęliśmy z Tiantianem trudną rozmowę, jedną tych, które rzadko odbywaliśmy.

— Czy lubisz mnie takiego, jaki teraz jestem? — Niebieskawe

białka oczu Tiantiana wyglądały w bladej twarzy jak znaki zapytania. Najwyraźniej zebrał resztki odwagi, przygotowując się do tej pogawędki. — Oczywiście nie musisz kłamać.

— Jak długo się znamy? Prawie rok, ale wydaje się, że znacznie dłużej, i przetrwamy stulecie, dziesięć tysięcy lat, bo cię kocham. Jeśli jednak się nie pospieszysz i nie wydobrzejesz…

nie mogę o tym myśleć.

— Jeżeli pewnego dnia umrę… nie, nie przerywaj mi… to znaczy kiedy umrę, w tej sekundzie, w której zamknę oczy, żeby ich nigdy więcej nie otworzyć, co o mnie pomyślisz… chodzi mi o to, jakiego rodzaju człowiekiem byłem?

Nie chciałam już jeść. Mój język stracił czucie, a żołądek zdrętwiał. Rozdzieleni talerzami, szklankami i widelcami przez długą chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Białka jego oczu nabierały błę-

kitu, aż wreszcie, jak to ujęła dramatopisarka Joan Hawkes, „wydzieliły czuły płyn”.

— Będę cię nie-na-wi-dzić — ogłosiłam dobitnie.

— Śmierć jest wyrazem wyczerpania, rozwiązaniem znalezionym przez człowieka niegdyś myślącego racjonalnie, człowieka, który poznał najgłębsze zmęczenie. Myślałem o tym długo, może przez całe życie, i od kiedy to przemyślałem, nie wstydzę się umierania. Osoba mojego pokroju nie może stale się zatruwać,

unicestwiając swoją duszę. — Dźgnął lewą stronę piersi palcem,

ale wyglądał tak, że bardziej pasowałby mu sztylet. — To impuls

w ciemnościach duszy. Psychologowie zawsze twierdzą, że impulsy są niebezpieczne, i odradzają kierowanie się nimi, ale impuls zjawia się bez zaproszenia. — Głos miał krystalicznie czysty i spokojny, usta blade i bez emocji. Mimo bezosobowej formy mówił o sobie. — Im bardziej słabnie moja wola, tym bystrzejsze są oczy, bo widziałem wielką czarną dziurę w brzuchu słońca i krzyż utworzony przez największe planety wszechświata — powiedział.

Moja rozpacz zmieniła się w gniew.

— Nie będę ci wciskać byle gówna. Jednym słowem, jesteś

degeneratem.

— Może. Umierający nie mają szansy wytłumaczenia się przed

żywymi. Prawdę mówiąc, wielu ludzi jest zdegenerowanych bardziej.

Chwyciłam jego rękę. Zimną jak lód.

— O czym my rozmawiamy, na litość boską? Nie ciągnij

tego. Dlaczego musimy rozmawiać o czymś tak potwornym tu

i teraz? Nie opowiadaj mi o życiu i śmierci, miłości i nienawi ści, ego i id. Jesteśmy razem, żywi, prawda? Jeżeli jest w naszym życiu coś, co ci się nie podoba, wymień to: nie udaje mi się doprać ciuchów, mówię przez sen, moja powieść nie jest dostatecznie głęboka, nadaje się na śmietnik… co chcesz. Okej!

Mogę się zmienić; mogę spróbować robić wszystko idealnie.

Ale, na litość boską, nie mów takich potwornych rzeczy… To

zupełnie nieodpowiedzialne. Ja zawsze śnię o znalezieniu skrzydeł i wzniesieniu się z tobą w niebo, a ty cały czas myślisz o tym, żeby mnie opuścić i samotnie wykonać skok do piekła.

Dlaczego?

Sporo ludzi patrzyło w naszą stronę. Uniosłam głowę i ujrza łam siebie w lustrze: wściekłą, z oczyma pełnymi łez i zaciętym wyrazem twarzy. Czułam się naprawdę idiotycznie. To, że się

kochamy, było takie oczywiste.

— Coco. — Twarz Tiantiana pozostała kompletnie posępna.

— Od samego początku byliśmy od siebie różni, mówiłem to

wtedy. A jednak nie powstrzymało nas to przed kochaniem się

z wzajemnością… ty, pełna energii i ambicji, i ja, pozbawiony

pragnień, dryfujący z prądem. Filozofowie mówią „Wszystko ma

początek w nicości” i nicość wszystko naznacza.

— Ten, kto to powiedział, może sobie paść trupem! Nie czytaj

więcej tych książek. Musisz przebywać między żywymi, oddychającymi ludzkimi istotami. Musisz wykonywać więcej fizycznej pracy. Mój tata często powtarza „Praca czyni człowieka zdrowym”. Potrzebujesz słońca i trawy, i marzeń o szczęściu, i całej radości, jaka się z nimi łączy — wybuchnęłam gwałtownie; maszyna do szycia wytężająca siły i hałasująca w nocy. — Na początek powinieneś jutro pójść do tego cholernego Centrum na odtrucie i zabrać się do jakichś lekkich prac wykonywanych ręcznie, na przykład w ogrodnictwie, i śpiewać ze wszystkimi piosenki.

Kiedy przejdziesz przez najgorsze, dopilnuję, żebyś więcej przebywał z dziewczynami, ale absolutnie nie pozwolę ci się w nich zakochiwać. Nawet znajdę dla ciebie prostytutki, jeżeli po prostu wyzdrowiejesz jak normalny człowiek — powiedziałam z płaczem. Lustra na ścianach powyżej wszystkie się rozmazały.

Tiantian mnie przytulił.

— Wariatka z ciebie. — Wyjął chusteczkę i podał mi ją, żebym wytarła oczy.

Spojrzałam na niego przez łzawą mgłę.

— Jestem wariatką, bo ty też jesteś wariat.

Utkwione we mnie spojrzenie z przeciwnego końca sali odbijało się w lustrze naprzeciw i z roztargnieniem zorientowałam się, że to Mark. Siedział z cudzoziemką w średnim wieku, wyglądającą na jego przyjaciółkę. Musiał na mnie patrzeć już od dłuższego czasu.

Udałam, że go nie zauważyłam, i poprosiłam kelnera o rachunek. Dziś była środa, dzień, w którym wszystko może się zdarzyć.

Mark wciąż patrzył w moją stronę, wydawał się zmieszany i poruszony. Kiedy wreszcie wstał, odwróciłam głowę. Przyszedł kelner i wręczył mi rachunek. Wyjęłam portfel, ale im bardziej się spieszyłam, tym trudniej mi było wygrzebać z niego juany.

Mark podszedł, udając zaskoczenie.

— Co za zbieg okoliczności! Nie spodziewałem się was tu

zobaczyć. — Wyciągnął rękę do Tiantiana.

Nagle zaczęłam gardzić tym, co się przede mną rozgrywało,

i gardziłam tym Niemcem. Nie miał prawa wyciągać ręki hipokryty do Tiantiana. Ręce tego Niemca pieściły kiedyś każdy cal mojego ciała. W tej zafałszowanej sytuacji te ręce były wyjątkowo obraźliwe. Nie uwierzę, że nie widział, jak słaby i bezsilny był wtedy Tiantian. Mój Boże, właśnie skończyliśmy okrutną, gorzką rozmowę, Tiantian miał zaraz pójść na odtrucie i oboje byliśmy w rozpaczy. A mężczyzna, który potajemnie poznał mnie

w bezwstydnym akcie cielesnej rozpusty, przychodzi tu i grzecznie, z hipokryzją, pyta Tiantiana „Jak się masz?”.

Jeśli nawet miał sto powodów, żeby mnie pragnąć, powinien

się opanować i zostać tam, gdzie był, z dala od nas, i dać nam

spokój.

Nerwy miałam napięte jak cięciwy. Pociągnęłam Tiantiana za

rękę, szybko idąc do drzwi. Mark poszedł za nami i wręczył mi

książkę, którą zostawiliśmy za stołem. Podziękowałam mu po

cichu, a potem jeszcze cichszym głosem rzuciłam:

— Spadaj.

Tej nocy prawie nie zmrużyliśmy oka. Całą noc się całowaliśmy i gorycz naszej śliny wypełniła pokój. Łóżko dryfowało po niezmierzonym morzu jak samotna wyspa, nad którą wisi niebezpieczeństwo. Szukaliśmy ucieczki we wzajemnej miłości. Kiedy pęka serce, rozlega się trzask, bardzo lekki i bardzo cichy, przypominający rozłupywanie drewna. Obiecałam Tiantianowi, że będę go często odwiedzać i dobrze zadbam o Futrzankę i o siebie. Na poważnie wezmę się do pisania i skończę powieść.

Nie pozwolę sobie zatonąć w koszmarach. Miałam wierzyć, że

jestem najszczęśliwszą i najpiękniejszą dziewczyną na świecie

i że cuda naprawdę się zdarzają. Tylko tyle mogłam zrobić. Przy-

sięgłam, że będę czekać na jego powrót, z purpurową mgiełką w moich mokrych oczach.

Kocham cię. I taka jest moja miłość.

Zaraz rano następnego dnia, pełna wątpliwości, zabrałam

Tiantiana do Centrum na odtrucie. Znaleźli jego nazwisko wśród

swoich danych, bo już wcześniej go zarejestrowałam. Po odrzuceniu kilku przedmiotów, które uznali za niepotrzebne, stalowe drzwi zamknęły się powoli i ledwo zdążyliśmy wymienić ostatnie spojrzenie.

21

Koktajle

Przybądźcie pisarze i krytycy,

Którzy prorokujecie swoim piórem.

Bob Dylan

Miłość nas rozdzieli.

łan Curtis

Każdego rodzaju dama

na swą sławę zarabia sama.

Sally Stanford

Nie ruszałam się z pokoju przez tydzień, nie zawracając

sobie głowy nawet czesaniem włosów. Nie przeszkodził mi

żaden telefon, nikt nie zapukał do drzwi (oprócz chłopca z jedzeniem na wynos z Małego Syczuanu i starszej pani z Komitetu Mieszkańców, która zbierała pieniądze na sprzątanie ulicy). Działałam w jakimś oszołomieniu. Jakbym ślizgała się w błocie: od tych do tych drzwi, od rzeczywistości tu do fikcji tam, nawet nie musiałam się starać. To książka pchała mnie naprzód.

Zrezygnowałam z upiększeń i kłamstw. Miałam zamiar

przedstawić całkowicie prawdziwą wersję swojego życia. Nie wymagało to specjalnej odwagi, lecz posłuszeństwa wobec ta-

jemniczej siły. Wystarczyło mi, że było to przyjemne uczucie, nie potrzebowałam niczego więcej; nie musiałam odgrywać naiwnej czy atrakcyjnej. Tak właśnie odkryłam swoje prawdziwe ja i przezwyciężyłam paniczny lęk przed samotnością, biedą, śmiercią i wszystkimi innymi potencjalnymi katastrofami.

Często zasypiałam z głową na rękopisie i budziłam się z od— gniecionym policzkiem. Czasami, kiedy srebrne wskazówki

ściennego zegara pokazywały, że minęła dwunasta, wyobrażałam sobie, że słyszę różne rzeczy. Te dźwięki powracały, na przykład chrapanie sąsiada elektryka, łoskot dźwigu na dalekim placu budowy w środku nocy albo pomruk lodówki w kuchni.

Kilka razy, kiedy wyczerpała mi się cierpliwość, odkładałam pióro i szłam cicho do kuchni, żeby otworzyć lodówkę. Miałam nadzieję, że ukryty w środku tygrys rzuci się na mnie, zakryje mi usta i nos swoim złocistym futrem, żeby zatrzymać mój oddech, a potem zgwałci mnie bez wahania.

Co dziwne, żyjąc takim pustelniczym życiem, odkryłam tao i osiągnęłam stan łaski. Dla mojego umysłu tak właśnie wygląda niebo: życie na luzie, całkowicie pozbawione niepokoju. Żadnych mężczyzn, którzy zauważaliby uczesanie i ciuchy, nikogo, kto zawracałby głowę problemem, czy to jest pełny biust albo czy to są oczy odpowiedniej wielkości. Żadnych kolacji, na które trzeba się spieszyć, żadnej policji, która psułaby zabawę, żadnych nadzorców do sprawdzania postępów pracy, żadnego rozróżniania między ciemnością nocy i światłem dnia i nikogo, kto pojawiałby się ponownie, żeby wycisnąć uczucia do ostatniej kropli.

Powieść mnie zahipnotyzowała. Aby ukazać jedną gorącą scenę tak realistycznie, jak to tylko możliwe, próbowałam pisać nago. Wielu ludzi wierzy w związek między umysłem a ciałem.

(Amerykański poeta Theodore Roethke twierdził, że wielokrotnie ubierał się i rozbierał przed lustrem, żeby zrozumieć, jak to jest tańczyć nago). Ja bezwarunkowo wierzę w sekretny związek pisania i ciała. Kiedy mam stosunkowo pełną figurę, każde napisane przeze mnie zdanie jest soczyste i chwytające za serce, a gdy robię się chudsza, moja pisanina zapełnia się superdługimi zdaniami, przypominającymi zwartą bryłę jedwabiście miękkich wodorostów.

Sięgnęłam poza ograniczenia mojego własnego życia i próbowałam poruszać większe, wręcz uniwersalne tematy. Może to przypomina jakiś slogan, wygłoszony z pozycji Boga, ale to właśnie próbowałam zrobić.

W mojej powieści para kochanków tuli się do siebie, podczas gdy w ich pokoju rozprzestrzenia się ogień. Wiedzą, że nie zdo łają wyjść. Ogień odciął dostęp do wszystkich okien i korytarzy, pozostawiając im tylko jedną możliwość: szaleńczo kochać się w sercu płomieni.

Tę historię opowiedział mi jeden z moich byłych chłopaków, zdarzyła się w pobliżu jego domu.

Kiedy wynosili kochanków na noszach, zwęglone ciała były tak ciasno stopione, że nie dało się ich rozdzielić. Chłopak i dziewczyna studiowali na jednym z najlepszych szanghajskich uniwersytetów. Był weekendowy wieczór i rodzice dziewczyny poszli do teatru Tianchan na chińską operę. Chłopak wpadł

do niej i oglądali telewizję, słuchali muzyki, rozmawiali i, co łatwo przewidzieć, czulili się i pieścili, jak wszyscy młodzi ludzie.

Ogień zaczął się we wspólnej kuchni na dole i gwałtownie objął wszystko. Wiatr tego wieczoru wiał szczególnie mocno, więc nic nie wskazywało na niebezpieczeństwo, aż do chwili kiedy ich pokój stanął w płomieniach. Zdali sobie sprawę, że nie ma wyjścia, więc zostało im tylko jedno: szaleńczo kochać się w sercu płomieni. Po wszystkim naprawdę miałam w nosie zapach spalenizny i suchego, gorącego powiewu desperacji.

Odłożyłam pióro, zastanawiając się: co by się stało, gdybyśmy, ja i mój kochanek, znaleźli się w tym pokoju? Bez wątpienia zrobilibyśmy to samo, bo nie byłoby innego wyboru. Tylko dzięki tak intensywnej więzi potrafilibyśmy stawić czoło skrajnemu przerażeniu nadciągającą śmiercią. Jedyna teoria Freuda, którą uważam za przekonywającą, to ta o mistycznym związku między instynktem życia a instynktem śmierci.

Przypomniałam sobie nasz piknik na trawie, kiedy Madonna zapytała mnie: „Jeżeli przepowiednia Nostradamusa o końcu świata miałaby się spełnić w dziewięćdziesiątym dziewiątym, co chciałabyś zrobić jako ostatnią rzecz w życiu?”. — Po czym odpowiedziała na własne pytanie: „Pierdolić się, oczywiście!”.

Podczas gdy prawą ręką ściskałam pióro, lewa zakradła się w dół, gdzie czekał mój seks, już wilgotny, czekała łechtaczka przypominająca kleistą, obrzmiałą meduzę. W celach badawczych włożyłam do środka jeden palec, potem drugi. Gdybym miała na palcach oczy albo inny instrument optyczny, odkryłyby piękny, różowy, cielisty wszechświat, nabrzmiałe naczynia krwionośne w delikatnych, pulsujących wewnętrznych ścianach pochwy. Przez tysiąclecia kobiece egzotyczne ogrody po prostu oczekiwały inwazji płci przeciwnej, oczekiwały tej prymitywnej radości, bitwy, która przyniosłaby do wnętrza spermę i potem w różowym płodnym pałacu poczęłoby się maleńkie życie wymagające troski. Czyż to nie doskonałe?

Zaspokoiłam się… z lekkim uczuciem niesmaku. Tak, zaspokojenie zawsze wiąże się u mnie z odrobiną niesmaku. Inni ludzie wykorzystują utratę domu i rodziny, stoczenie się do poziomu włóczęgi, żeby pobudzić się do stworzenia dzieła sztuki.

Ale jeśli chodzi o mnie, to skrapiam się perfumami Opium i zamykam w samotności na siedem dni i siedem nocy wśród dźwięków destrukcyjnych piosenek Marilyna Mansona.

Być może będzie to moja ostatnia książka, bo wciąż czuję, że mimo wszystkich wysiłków nie stworzyłam niczego wyjątkowego. Przyniosłam wstyd rodzicom i rozczarowałam mojego niewinnego motylka kochanka.

Siedem dni później telefon wygarnął mnie z tych głębi. Słońce za zasłonami było piękne, a wiatr niósł odświeżający zapach bzów i orchidei z pobliskiego parku Changfeng. Co do telefonu, moja redaktorka Deng miała niespodziewaną wiadomość: zadecydowano o dodruku zbioru moich opowiadań, tym razem po łączonych w całość z innymi, w serii pod tytułem Miejskie wiatry.

— Jaki będzie nakład? — Wymawiałam każde słowo z wielką

starannością, ponieważ siedem niemych dni i nocy sprawiło, że usta miałam niezdarne.

— Ustalono, że dziesięć tysięcy. Nie jakiś ogromny, ale wiesz, rynek jest bardzo niemrawy z powodu kryzysu finansowego

w południowo-wschodniej Azji. Szczerze mówiąc, dziesięć tysięcy to wcale nieźle. Z początku wydawca miał wątpliwości, ale przypomniałam, że pierwsze wydanie sprzedało się prawie od razu. — Roześmiała się skromnie, dając mi czas, żeby się włączyć i podziękować.

— Płatne od nakładu czy od słowa? — zapytałam.

Mózg powoli zaczynał z powrotem wkraczać do gry. Przypomina to otwieranie okna: upał, hałas i bałagan z zewnątrz — także przenoszone drogą powietrzną bakterie, które wywołują gruźlicę i biegunkę — bezładnie walą do środka. Ta chaotyczna energia ożywiła mój umysł i raz jeszcze opuściłam więzienie mojej powieści; wyszłam na zwolnienie warunkowe.

— Ustalmy jakiś termin, kiedy możesz przyjść. Kilku moich przyjaciół, którzy robią interesy na książkach, chciałoby cię poznać — powiedziała Deng przyjacielskim tonem. — Mówiłam im, że w tej chwili piszesz powieść, i naprawdę chcieliby pogadać, zobaczyć, czy da się z tobą pracować. Moim zdaniem im więcej takich możliwości, tym lepiej. Co o tym myślisz?

Wyglądało na to, że przemyślała moją sprawę pod każdym

kątem, potrafiła też załatwiać wszystkie szczegóły w sposób wła ściwy w kręgach wydawniczych. Jedyne, co musiałam zrobić, to przyjąć prezent, który mi oferowano. Nie wiedziałam, czy naprawdę była zwolenniczką mojego sposobu pisania, ale uważa łam, że moment nie jest odpowiedni, by o to pytać, więc podziękowałam i obiecałam zadzwonić później i uzgodnić czas i miejsce.

Po rozmowie wybrałam numer Madonny. Leżała jeszcze w łóżku, głos miała stłumiony i senny. Kiedy dotarło do niej, że to ja dzwonię, podjęła wysiłek, żeby odchrząknąć. Cicho powiedzia ła do osoby (oczywiście mężczyzny) obok: — Kochanie, czy mógłbyś mi przynieść szklankę wody?

Potem zapytała, co ostatnio porabiam. Opowiedziałam jej całą historię o tym, że pojechałam do Haikou szukać Tiantiana, że Tiantian poszedł na odtrucie i że teraz zagrzebałam się w pisaniu.

Dało się wyczuć jej zdumienie.

— Jak to się stało, na litość boską? — Głęboko zaciągnęła się papierosem i zrobiła powolny wydech.

— Sprawy zaczynają wyglądać lepiej. Jestem pewna, że wyzdrowieje — odparłam. — A co u ciebie?

Chrząknęła.

— A czego się spodziewasz? Żyję wódą i mężczyznami. Wszystko to miraż. Pewnego dnia stracę rozeznanie i ulecę z wiatrem…

a kiedy ten dzień nadejdzie, podziękuję za niego Panu. Hej, spotkajmy się, jeżeli masz dziś wolne popołudnie. Założę się, że czujesz się okropnie, i nie widziałam cię od wieków. Może pójdziemy popływać? Chodźmy do hotelu Donghu i popływajmy w basenie na świeżym powietrzu. Mam złotą kartę członkowską.

Wiesz, w pływaniu na dworze dobre jest to, że jednocześnie zabawiasz siebie i innych. Jeżeli kobieta potrzebuje szybkiego i łatwego sposobu zwrócenia na siebie męskiej uwagi, nie licząc erotycznego tańca, pływanie na dworze to jest to! — Roześmiała się głośno; kobieta z hollywoodzkiego thrillera. — Przepraszam, kochanie, ale w tej chwili czuję się jak zagoniona suka. Ten mały drań przed chwilą ze mną skończył. Wyssał ze mnie całą energię. Okej, dość o tym. Podjadę, żeby cię zabrać. Mam dla ciebie prezent.

Nad błękitną płachtą wody Madonna i ja wyciągnięte na le żakach, czyste niebo nad naszymi głowami, lekki wiaterek omiatający twarze i słońce jak kropla miodu, oblewające odsłonięte ciała lepkością. Okryta całą zimę skóra była blada i niepocią-

gająca. Owinęłam się ręcznikiem i zapatrzyłam na mężczyznę w wodzie. Miał na imię Ma Jianjun i poznali się z Madonną w dramatycznych okolicznościach.

Późną nocą, pustymi ulicami, Madonna pędziła swoim samochodem przez miasto. Jeden z tych momentów, kiedy można bezpiecznie zaszaleć. Gdy źle skręciła w jednokierunkową ulicę, obsadzoną drzewami parasolowymi, drogę zablokowało jej milicyjne auto, które wystrzeliło z cienia.

Wysiadło z niego dwóch milicjantów; jeden, z szerokimi barami i długonogi, wyglądał jak ostatni agent 007, Pierce Bros-nan. „Popełniła pani wykroczenie”, uroczyście oświadczył głosem sobowtóra 007 — nie trzymał tylko pistoletu i w jego wypowiedzi zabrakło tonu groźby.

Madonna obejrzała go sobie w przyćmionym świetle ulicznej latarni i trzy sekundy później już była zakochana. Posłusznie zapłaciła mandat i wręczyła mu także numer swojego telefonu komórkowego. Trudno zgadnąć, co sprawiło, że ten przystojny gliniarz postanowił związać się z samotną kobietą, która po wariacku jeździ w środku nocy.

— Powiedział, że spodobały mu się moje ręce. Kiedy podałam mu pieniądze przez okno samochodu, zauważył parę czarujących dłoni, szczupłych i jasnych, z palcami, których urodę podkreślał

blask diamentowego pierścionka, jakby miały w sobie coś magicznego. Para fałszywych rąk jak u gipsowego manekina — wyszeptała Madonna, śmiejąc się serdecznie. Olbrzymi kontrast między wyglądem jej twarzy a dłoni, które pozostały zdumiewająco młode, ręce nastolatki, rzucał się w oczy. — Kogo obchodzi, co on mówi, tak czy owak pieprzy mnie z radością.

I dobrze mu to wychodzi. Za każdym razem, kiedy puka do

drzwi ubrany w mundur, jestem mokra w trzy sekundy. — Spojrzała na mnie, ale ja myślami byłam gdzie indziej. — Hej, uszy do góry. Chodźmy się zamoczyć — powiedziała, idąc w stronę basenu i pluskając w wodę.

Basen stopniowo zapełniał się pływakami, dwóch Japończyków o ciałach porośniętych czarnym włosem i z krzywymi nogami moczyło się w wodzie i patrzyło na mnie.

Zdjęłam okulary przeciwsłoneczne, odwinęłam ręcznik i odsłoniłam czerwone bikini. W słońcu czerwony kolor, kontrastujący z białą skórą, skojarzył mi się z truskawkami i śmietaną. Wskoczyłam do wody i delikatna, przejrzysta siła uniosła moje ciało.

W tym słonecznym świetle nie miałam się gdzie ukryć; nawet gdy zamknę oczy, wszyscy inni poprzez wodę będą widzieć truskawkowego głupca.

Nie wiedziałam, czemu tak dziwnie reaguję. Zwykle wyraz

twarzy nieznajomych patrzących na moje półnagie ciało zapewniał

mi instynktownie odczuwaną satysfakcję, ale kiedy pomyślałam o sobie jako o deserze wystawionym na pokaz w pełnym świetle, poczułam niepohamowany gniew. Feminizm uniósł głowę. Co

takiego sprawiało, że można mnie było wziąć za pustogłową lalkę Barbie? Ci mężczyźni prawdopodobnie nie zdołaliby odgadnąć, że jestem pisarką, która na siedem dni i nocy zamknęła się w pokoju, i pewnie też nic ich to nie obchodziło. Gdy ktoś zauważa nieznaną kobietę, wystarczy, że sprawdzi jej trzy kluczowe wymiary; zastanawianie się, co ma w głowie, jest mu równie potrzebne jak informacja o liczbie stopni prowadzących do Białego Domu.

Po pływaniu nastrój niezbyt mi się poprawił, szczególnie że widziałam Madonnę flirtującą ze swoim milicjantem. Czułam się przygnębiona, a w przebieralni zaczęłam kichać.

— Biedactwo! Przez te zmartwienia zużyłaś wszystkie endorfiny. Musisz dbać o zdrowie! — Madonna owinęła mnie dużym ręcznikiem i przysunęła się bliżej. — Spójrz na mnie. Nie przeziębiłam się, odkąd mam nowego chłopaka — powiedziała cicho.

— Wiesz czemu? Specjaliści twierdzą, że seks podnosi odporność na chorobę, więc nie kicham i nie leci mi z nosa. — Da ła mi buziaczka, a potem przypomniała sobie, że ma w torebce prezent dla mnie. — Zaczekaj chwilkę. Dam ci niespodziankę.

— Co?

— Zamknij oczy. — Roześmiała się. Zamknęłam oczy, wyobrażając sobie, że to nic specjalnego. Bez końca robiła takie żarciki. — Okej, teraz otwórz oczy.

Podsunęła mi pod nos jakiś przedmiot, a ja cofnęłam się

o krok, kiedy dotarło do mnie, że to damska zabawka seksualna, prawdziwy plastikowy wibrator. Ale to nie koniec. Już rozpakowała to coś, wyciągnęła różowy falliczny przyrząd i szczegó łowo zaprezentowała.

— Uu, dzięki. Nie potrzebuję go — powiedziałam pospiesznie.

— Jest nowy. Kiedy ten gnojek Ah Dick mnie zostawił, pomyślałam, że może mi się przydać, ostatecznie jednak z niego nie skorzystałam. Dziury w sercu nie wypełni. — Na jej twarzy pojawił się dziwny uśmiech, bolesny, ale i lubieżny. — Mam na myśli pociechę psychologiczną. Teraz znów mam mężczyznę, a ty jesteś podwójnie przygnębiona. Musisz być straszliwie samotna. Biedna. Może ci się przydać.

— Nie, nie, dziękuję. — Cała byłam czerwona. Ta rzecz drga ła, obrzydliwa i przerażająco duża. Pomyślałam, źe wolałabym użyć własnych palców. Są miękkie i bardziej godne zaufania.

— Weź go, błagam. — Wciąż się śmiała.

— Nie. — Ja też się śmiałam.

— W porządku. Jesteś dobrze wychowaną młodą damą, ale

tak naprawdę, w głębi ducha, jesteśmy podobne. — Patrzyła tak, jakby potrafiła mnie przejrzeć na wylot, szeroko otworzyła usta i zrobiła minę. — Naprawdę powinnyśmy ustalić termin odwiedzin Tiantiana. Odkąd go znam, wydaje się, że przeżywa jakiś koszmar. Oczywiście miał szczęście, że cię spotkał. Wiem, jak wiele taki chłopak potrzebuje uczucia.

— Zawsze czuję się winna z jego powodu, sama jestem jednym z jego koszmarów — stwierdziłam. — Trzymamy się siebie kurczowo, jakbyśmy razem podróżowali przez najciemniejszą noc.

— Kochanie, nie pozwól, żeby to doprowadziło cię do szaleństwa. Wiem, że jest ci ciężko. Inna kobieta w ogóle by sobie z tym nie poradziła. Rzeczywiście jesteś wyjątkowa. Jeżeli będziesz się czuła samotna, zadzwoń do mnie. Mogę ci pożyczyć mojego chłopaka albo może zorganizujemy trójkąt. — Dostała kolejnego napadu śmiechu.

To typowe dla Madonny, zagrać na nosie wszystkim konwencjom. Z całą pewnością była w stanie zrobić coś takiego, mimo że to odrażający pomysł. Już samo wspomnienie o tym przyprawiło mnie o lekkie mdłości; człowiek czuje się podobnie, kiedy zje coś bardzo słodkiego.

Razem zjedliśmy kolację w Kuchni Yanga, prowadzonej przez Tajwańczyka. Milicjant Madonny najwyraźniej mnie zaaprobował, bo podczas picia wina przycisnął kolano do mojego. Nawet mi powieka nie drgnęła. Usta miałam pełne smakowitego soku z małży, a głowę zajętą rozmyślaniem o tym, w jakim stopniu zachowanie milicjanta w łóżku różni się od zachowania innych mężczyzn. Prawdopodobnie każdą kobietę, którą miął pod sobą, uważał za łamiącego przepisy obywatela i zawzięcie stosował

sankcje dyscyplinarne. Ale czy jego członek był równie zawzięty, a wytrzymałość wzmożona?

Kiedy o tym pomyślałam, koniuszek języka wyprodukował odpowiedni strumień śliny, a żołądek ogarnęła fala ciepła, jakby objęła go duża dłoń.

Madonna wrzasnęła:

— Co to jest, do cholery?

Kipiąc ze złości, gwałtownie rzuciła pałeczki. Nie zdołałam opanować śmiechu, kiedy kolano pospiesznie się cofnęło.

Pędem zjawił się kelner.

— Co to obrzydlistwo tu robi? Założę się, że szef kuchni jest już prawie łysy. Niedługo, cholera, nic mu na głowie nie zostanie — powiedziała, gestykulując gwałtownie nad miseczką zupy.

Podszedł też kierownik restauracji, przepraszał kilka razy i polecił kelnerowi zabrać porcję zupy z kurczaka i owoców wicio-krzewu, tę, w której pływał kosmyk włosów. W mgnieniu oka zjawiła się nowa miseczka z zupą i obiecano darmowy deser.

Po powrocie do domu odkryłam prezent Madonny w swojej

torebce; na pewno wcisnęła go tam ukradkiem. „To prawdziwa wariatka”, przypomniałam sobie słowa Tiantiana, pokręciłam głową i włożyłam to coś do szuflady. Umyłam się i poszłam do łóżka.

Senność pochłonęła moje ciało jak przypływ podczas środkowej fazy księżycowego cyklu. Najłatwiejsze zsunięcie się po pochyłości snu od wielu dni. Mój Tiantian, moja powieść, mój niepokój, nawet moje cholerne problemy z zarabianiem na życie — cały ten balast spadł w bezdenną głębię. Dobrze się wyśpię i zajmę się tym później.

Kochana Coco, nie musisz się martwić. Kiedy się obudzisz, jutro będzie dzień po tym, który się skończył.

Następnego ranka, wcześnie, tłusta sąsiadka z mieszkania obok odkryła w naszej skrzynce kartkę i list. Jak zwykle radośnie je przyniosła. Podziękowałam, podeszłam do sofy i usiadłam.

List był od Tiantiana, a kartka od Marka, z Meksyku.

Wahałam się przez sekundę i postanowiłam najpierw przeczytać kartkę. Widniał na niej kaktus wielkości ogromnej pagody, wznoszący się nad pustynią. Na odwrocie nabazgrano kilka słów po angielsku.

„Kochanie, pojechałem do Meksyku w interesach. Strasznie tu brudno, ale bardzo intrygująco. Gdzie spojrzeć, marihuana, rowery i smutne czarnowłose i niebieskookie kobiety. W hotelu zjadłem całkiem sporo najostrzejszych na świecie papryczek ja-lapeno. Założę się, że przy następnym spotkaniu moje pikantne pocałunki zbiją cię z nóg.

PS Nasz klient, producent nietłukącego szkła, strasznie się naprzykrza. Stąd muszę pojechać do centrali w Niemczech, żeby zbadać popyt na ten produkt i zająć się konkurencją, zgodnie z jego prośbą. Wrócę za jakieś dwa tygodnie.

PPS Nie mogę się do ciebie dodzwonić. Proszę, przemyśl kwestię dostępu do sieci. Mogę ci pomóc w założeniu darmowej skrzynki e-mailowej.

Buziaczki! Mark”

Ucałowałam pocztówkę. Na jakiś czas zostawiłam słuchawkę odłożoną. Założyłam, że się domyśli, że zajęta byłam pisaniem.

Zresztą o niego nie musiałam się martwić. Filar społeczeństwa, przystojny i inteligentny, z godną pozazdroszczenia pracą, zręcznie obsługujący skomplikowane związki i bez trudu utrzymujący prosty kurs (typowa Waga). A z kobietami czuł się jak ryba w wodzie.

Dopóki mu zależało, zdołałby nawiązać kontakt, gdybym nawet uciekła na biegun południowy.

Zdolności Marka wydawały się darem niebios, podczas gdy

z Tiantianem sprawy miały się całkiem odwrotnie. Istoty

z dwóch różnych wszechświatów. Ich egzystencje spotykały się jako odwrócone obrazy samych siebie, rzutowane poprzez moje ciało.

Znalazłam na stole srebrny nóż do papieru. Zasadniczo nie używałam do otwierania listów niczego tak pretensjonalnego, ale tym razem poczułam się dzięki temu troszkę mniej zdenerwowana.

Tiantian zapisał tylko jedną stronę:

„Moja kochana Coco,

pisanie do ciebie z tego miejsca wydaje się trochę fantastyczne.

Nawet nie wiem, czy ten list rzeczywiście do ciebie dotrze. Teraz jestem daleko, bardzo daleko, oddalony o setki milionów lat świetlnych. Kiedy zastanawiam się nad wszystkim, co między nami, mój umysł zalewają myśli o tobie. Wciąż mam koszmary.

W jednym ze snów uciekam. Nade m n ą i pode mną są różowe kwiaty i owoce. Kwiaty mają kolce i krwawię podczas biegu, aż wreszcie skaczę w ciemną, bardzo ciemną dziurę. Nie ma nawet promyka światła. Ledwie słyszę twój głos, jakbyś czytała swoją powieść. Zaczynam w rozpaczy wykrzykiwać twoje imię i wtedy natrafiam ręką na gorącą kulę czegoś. To coś ocieka wilgocią i pulsuje.

Myślę, że to pewnie serce, lecz nie wiem, kto mógłby wrzucić swoje serce w tę ciemną dziurę.

Ten sen powtarza się wciąż od nowa, dostaję od tego histerii, więc teraz nie mam ani śladu siły. Lekarz mówi, że to normalna reakcja fizyczna na leczenie, ale ja naprawdę nie chcę tu dłużej zostawać. Wszędzie posępne, beznadziejne twarze.

Po pierwszej turze leczenia wyjdę do domu. Natychmiast.

Módl się, żeby Bóg dał mi parę skrzydeł. Pocałunek dla ciebie.

Tysiąc, dziesięć tysięcy pocałunków. Jeżeli istnieje jakiś powód, żeby żyć, to miłość do ciebie.

Smutny Tiantian

30 czerwca”

Na odwrocie listu narysował siebie z kącikami ust wygiętymi w podkówkę i kilkoma włosami przyklejonymi do czaszki. Nie mogłam powstrzymać płaczu. Palące łzy spływały mi po twarzy jak lawa.

Boże, myślałam, co to wszystko znaczy? Jaki los został przeznaczony temu chłopakowi i mnie? Zawsze go opłakuję, z jego powodu krwawi moje serce i do niego wznosi się moja dusza.

Nie wiem, czy łączyła nas miłość, ale na pewno było to coś beznadziejnie tragicznego, najczystszy poetycki wyraz namiętno ści, z góry skazanej na przegraną — jak więzień zamknięty w ukrytej celi, bzy chwiejące się na odludziu, ryba pływająca w otchłani rozpaczy.

Jeszcze zanim zaczęliśmy, straciliśmy szansę na szansę. Czas to szybkobieżny pociąg, z gwizdem i łomotem pędzący w dal przez nowoczesne blokowiska. Moje łzy nic nie znaczyły. Rado ści i smutki żadnego człowieka nie miały znaczenia, bo potężne stalowe koła pociągu nigdy i dla nikogo nie przestają się obracać. To sekret, który przeraża wszystkich mieszkańców miast w tym pieprzonym, materialistycznym wieku.

22

Rendez-vous z wydawcą

Bądźmy razem. Nasze samotne serca

wystawione na pokaz w świetle lampy.

Pociąg szybko odjeżdża w mrok.

To jedyne metody stworzone

przez Boga, a zdolne zakolysać ramą czasu.

Tori Amos

Znowu zadzwoniła Deng, wypytując troskliwie, jak jem i śpię

i jak mi idzie pisanie. Potem zapytała, czy mogłabym spotkać

się z nią i zaprzyjaźnionymi wydawcami w kawiarni przy ulicy

Shaoxing.

Powiedziałam, że w porządku.

Wzięłam taksówkę. Shaoxing to mała uliczka o bardzo literackim klimacie; mieści się tam kilka wydawnictw i księgarń.

Kawiarnia nazywa się Angielska Czytelnia pod Starym Chińczykiem i jest sławna dzięki zajmującej cały lokal bibliotece oraz meblom z lat trzydziestych. Właściciel to znany fotograf Dekę Erh i ma wśród stałych klientów mnóstwo sławnych ludzi mediów: dziennikarzy, wydawców, pisarzy, producentów telewizyjnych i filmowych, wybitne postaci chińskiej opery i naukowców z Zachodu — gwiazdy lśniące i iskrzące się na tym eleganckim tle. Książki, muzyka jazzowa, zapach kawy i zabytkowe meble pasują zarówno do erotycznej przeszłości Szanghaju, jak i do obliczonej na konsumenta teraźniejszości.

Pchnęłam drzwi i zobaczyłam Deng i kilku mężczyzn siedzących przy stoliku w rogu. Usiadłam i zdałam sobie sprawę, że jeden z wydawców wygląda znajomo, ale dopiero kiedy się uśmiechnął i wręczył mi wizytówkę, przypomniałam sobie, kto to taki.

Podczas moich studiów na Fudan pełnił funkcję przewodniczącego Sekcji Kulturalnej w wydziałowym Zrzeszeniu Studentów. Był dwa lata wyżej ode mnie i należał do osób, które wtedy potajemnie podziwiałam. Miał ksywkę „Padre”, bo zwykle nosił

kapelusz i ciemne okulary jak mafioso.

Fudan wystawiał pierwszą miłosną komedię salonową, jaka

kiedykolwiek pojawiła się na scenie szanghajskiego uniwersytetu, pod tytułem Pułapka. Padre reżyserował. Przezwyciężyłam wszelkiego rodzaju trudności, pokonałam wszystkie inne kandydatki i dostałam rolę głównej bohaterki. Pod pretekstem przedyskutowania scenariusza często chodziłam do akademika numer trzy, gdzie mieszkał Padre, i zasiadałam z nim przy Stoliku Rozmów od Serca (nazywanym tak, bo ludzie regularnie gromadzili się tam na szczere rozmowy). Skupiałam oczy zamglone z powodu krótkowzroczności na jego wymownej twarzy i fantazjowałam, że nagle milknie, nachyla się przez stół i przywiera do moich ust, jakby przyciągnięty magnesem.

Ta scena była znacznie bardziej poruszająca i pamiętna niż

dowolna komedia salonowa, niestety nigdy nie nastąpiła. Byłam

za młoda i strasznie się bałam zakłopotania. A co do niego, to

zakochał się w scenografce. Kręciła się wszędzie z pękiem srebrnych kluczy wiszącym na szyi, a kiedy szła, jej długie nogi wydawały się tańczyć walca. Gdy się uśmiechała, po obu stronach ust formowały się dołeczki. Często apodyktycznie rozstawiała chłopców po kątach, z młotkiem i gwoździami w ręku przepędzając ich tam i z powrotem. Najwyraźniej specjalistka od papierowych rekwizytów, stale dzwoniła do Fabryki Papieru Huifeng. W tajemnicy nazywałam ją „Huifeng”.

Huifeng kompletnie zahipnotyzowała Padre. W wigilię przedstawienia widziałam ich spacerujących za rękę w świetle księ życa, po obsadzonym drzewami bulwarze. Czułam się jak w piosence Księżycowy blask dla złamanych serc.

Sztuka okazała się wielkim sukcesem. Zagrałam znakomicie, a we wzruszających momentach łzy padały niby deszcze i zrywały się szalone brawa.

Dwa miesiące później, na trawie za pomnikiem Przewodniczącego Mao, zawarłam znajomość z wielbiącym chrześcijaństwo i Szekspira seksualnym maniakiem. Jak wspominałam, wkrótce porzuciliśmy wszelkie pozory przyjaźni i musiałam nawet powołać się na moje kontakty w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego, żeby go odstraszyć.

Wspomnienie tych wydarzeń sprawiło, że poczułam się głupio, ale też zrobiło mi się przyjemnie. Czy wszystko potoczyłoby się inaczej, gdybym zakochała się w Padre, a nie w tym fanatycznym chrześcijaninie? Czy miałabym teraz tyle problemów? Czy pisałabym tak usilnie i prowadziła takie dziwne życie? Kto wie…

— Cześć, Padre. — Radośnie uścisnęłam podaną rękę.

— Jesteś piękniejsza niż kiedykolwiek — przypochlebił się.

Może to i banał, a jednak niezawodnie sprawia dziewczynie

przyjemność. Deng przedstawiła mi pozostałych panów. Wszyscy się przyjaźnili i w ramach wydawnictwa, w którym pracowała Deng, stworzyli przedsięwzięcie wydawnicze o nazwie La Rive Gauche. Tylko absolwent Fudan może wyskoczyć z taką nazwą.

Ale wiedziałam od Deng, że La Rive Gauche wydał serię zatytułowaną Tysiąc papierowych żurawi, która pobiła rekordy sprzedaży na Krajowych Targach Chińskiej Książki, i że niewiarygodne aktywa firmy osiągnęły już wartość dziesięciu milionów juanów.

Poprawił mi się nastrój. Raz za razem, w tym czy innym mieście, natykam się na absolwentów Fudan i zawsze mnie to cieszy.

Nad Fudan, nad ogrodem Yanyuan, audytorium Xianghui i rzędami drzew parasolowych na Handan unosi się klimat wolności, dowcipu, młodzieńczej frywolności i arystokratycznej dekadencji.

To naiwność i romantyzm studenckiej egzystencji przed wyruszeniem w długą drogę życia, ich ślady stanowią znak rozpoznawczy, po którym poznajemy innych wychowanków naszej szkoły.

— Świetnie, że już się znacie. Coco, opowiedz nam o powie ści, nad którą pracujesz. — Deng niecierpliwiła się i chciała przejść do rzeczy.

— Czytałem twój zbiór opowiadań Wrzask motyla i czułem się po tym cudownie. Zupełnie jakbym wszedł do pokoju z lustrami na wszystkich czterech ścianach, na suficie i podłodze — wszędzie światło uderzające z siłą węża, który został zapędzony w kąt i kąsa raz tu, raz tam. A w sercu tego chaosu poruszające i wnikliwe, choć dziwaczne, wyczucie rzeczywistości. Język ciemny i erotyczny. Czytanie tych opowiadań przypominało — Padre zniżył głos — uprawianie fantastycznego seksu. — Rzucił mi znaczące spojrzenie. — Tego rodzaju książka może stać się hipnotyzującą lekturą, szczególnie dla wykształconego czytelnika.

— W pisaniu odbija się pisarz — wtrąciła się Deng.

— Za twój docelowy rynek można uznać studentów uniwersytetów i pracowników umysłowych, zwłaszcza kobiety, które prawdopodobnie silnie zareagują — oświadczył jeden z przyjaciół Padre.

— Ale naprawdę nie wiem, jak to się rozwinie, przecież jeszcze nie skończyłam…

— Wszystkie namiętności są źródłem natchnienia — stwierdził inny.

— Dziękuję za te miłe słowa. — Pociągnęłam łyk kawy i z wysiłkiem oderwałam wzrok od zabytkowego telefonu, stojącego po przekątnej. Coś kazało mi się uśmiechnąć i dodać miękko: — Nareszcie odkryłam znaczenie bycia pisarzem. Przynajmniej to coś bardziej poruszającego niż bycie banknotem stujuanowym.

Na zewnątrz niebo pociemniało i włączyły się pomarańczowe

lampy ścienne. Padre zaproponował, żeby pójść gdzieś na kolację. Deng się wymówiła, ponieważ w domu czekała na nią córka, ósmoklasistka.

— Przygotowuje się do egzaminów wstępnych do liceum.

Czasu jest niedużo i muszę mieć na nią oko — wyjaśniła.

Po kolacji Padre zapytał, gdzie mieszkam, i zaproponował, że

mnie odwiezie. Nie jestem głupia i widziałam, co mu chodzi

po głowie. Nic by z tego nie wyszło; sytuacja się zmieniła.

Szczególne tamtej nocy chciałam być sama, m i m o że był atrakcyjny jak zawsze.

Uściskaliśmy się i każdy poszedł w swoją stronę, a ja obiecałam zawiadomić go, gdy tylko moja powieść będzie skończona.

— Bardzo się cieszę, że znów się spotkaliśmy, i strasznie ża łuję, że na Fudan nigdy nie zaprosiłem cię na randkę — powiedział mi cicho w samo ucho, pół żartem, pół serio.

Spokojnym krokiem poszłam sama w dół ulicy Huaihai.

Dużo czasu minęło, odkąd tak spacerowałam. Dotarło do

mnie, że przecież mam tylko dwadzieścia pięć lat, jestem raczej młoda; karta kredytowa z dostępnym limitem znacznej wysokości, który można wykorzystać teraz i spłacić później.

Olśniewałam mocniej niż uliczne neony, byłam bogatsza niż

bankomat.

Poszłam do zejścia na stację metra przy domu towarowym

Parksons. Jest tam ogromna koncesjonowana księgarnia, znana

z dużego wyboru i niechętnego nastawienia do przecen. Bezmyślnie przeglądałam tytuły i zatrzymałam się na chwilę przy półce poświęconej książkom przepowiadającym przyszłość. W jednej z nich przeczytałam, że kobiety urodzone trzeciego stycznia — nazwane „dziewczynami o ślicznych nogach” — są wyjątkowo charyzmatyczne i mają potężne siły żywotne, psychiczne i fizyczne. Dowiedziałam się też, że rok dwutysięczny będzie dla mnie rokiem obfitych zbiorów. Brzmiało nieźle.

Potem podeszłam do stojącej na dworcu budki z automatem

fotograficznym. W mieszkaniu Marka wisiał długi rząd pięknych

zdjęć o zacięciu artystycznym, choć zrobił je sobie w automacie.

Cztery z nich to były autoportrety w różnych pozach: stojącej,

na klęczkach, w kucki i z boku. Każde przedstawiało część ciała

— głowę, pierś, brzuch, nogi — a zestawione razem dawały

szczególny, podniecający efekt wizualny… jak robot albo rozczłonkowane ciało.

Był też cykl, który z upodobaniem nazywał „serią orangutana”.

Zrobił kilkanaście ujęć swoich ramion i kolejne kilkanaście torsu wraz z długimi ramionami, współczesną wersję Tarzana; dziwaczną, bardzo seksowną. Gdy po raz pierwszy kochałam się z Markiem w jego mieszkaniu, te zdjęcia na ścianach naprawdę nieźle mnie podkręciły.

Wsunęłam odpowiednią ilość pieniędzy do otworu i po czterech błyskach flesza oraz jakichś pięciu minutach oczekiwania wyjęłam rząd czterech zdjęć. Miny na nich pokazywały: smutek, gniew, szczęście i obojętność, w takiej właśnie kolejności. Cze-

mu przeżywała tak intensywne emocje? W jakim zakątku świata żyła, jakich ludzi znała, w jaki sposób zarabiała na życie?

Po pięciu sekundach mój umysł wrócił do normy, jakbym uwolniła duszę, potem na powrót umieściła ją w czaszce. Zerknęłam na swój fotograficzny portret i ostrożnie włożyłam go do torebki.

Zegar na stacji pokazywał już dwudziestą drugą trzydzieści,

ale wciąż nie byłam śpiąca. Miałam jeszcze pół godziny do odjazdu ostatniego pociągu ze stacji Szanghaj. Kupiłam bilet w automacie, wsunęłam go w automatyczną bramkę i blokada została zwolniona. Zeszłam na dół, spośród rzędu czerwonych plastikowych siedzeń wybrałam wyglądające na stosunkowo czyste i usiadłam.

Mogłam albo drzemać, albo obserwować pasażerów wokół siebie. Napisałam kiedyś opowiadanie Kochankowie z metra, o piękności, subtelnej piękności, która za każdym razem, gdy jedzie ostatnim metrem z placu Ludowego, wpada na tego samego, schludnego i porządnego biznesmena, pachnącego tytoniem, wodą kolońską i świeżym powietrzem. Nigdy nie rozmawiają, ale istnieje między nimi pewnego rodzaju milczące porozumienie; jeśli jedno z nich się nie zjawia, to drugie czuje niewyjaśniony smutek i dezorientację.

Pewnego dnia jest zimno i pada śnieg i podłoga wagonu staje

się śliska. Gwałtowne szarpnięcie przypadkowo rzuca kobietę

w objęcia mężczyzny. Przyciskają się do siebie, żaden z otaczających ich pasażerów nie zauważa niczego niezwykłego. Wszystko się dzieje spontanicznie. Mężczyzna nie wysiada na swoim zwykłym przystanku, ale jedzie z kobietą do końca linii. Późno w nocy na peronie całuje ją, a potem, jak prawdziwy dżentelmen, życzy dobrej nocy i odchodzi.

Nie byłam pewna, czy właściwsze byłoby rozdzielenie ich bez

intymnego kontaktu, czy czytelnika bardziej zadowoli posłanie

ich do łóżka i uczynienie kochankami.

Kiedy opowiadanie w końcu opublikowano w jednym z modnych magazynów, wywołało żywą reakcję wśród wykształconych kobiet. Mówiąc w imieniu wielu swoich koleżanek, Zhu Sha wyraziła rozczarowanie kompromisem, który kończy opowieść.

— Powinnaś była nie dać im się dotknąć albo pozwolić ulec

namiętności. Stało się tak, że on ją całuje, a potem grzecznie

mówi do widzenia i odchodzi. Co to ma znaczyć? Taka sytuacja przypomina drapanie się przez but… niezręczne, niedokończone uczucie, gorsze niż deszczowy dzień latem. Można sobie wyobrazić, że tej nocy oboje przewracają się w łóżku bezsennie.

W dzisiejszych czasach wszystkie miłosne historie są takie. To

przygnębiające.

Zhu Sha była jeszcze wtedy mężatką, choć już niefortunnie

ugrzęzła w uczuciowym czyśćcu. Ona i jej siostry ukrywają ciep łe wrażliwe serce pod pełną godności i wyrafinowaną powierzchownością. Są skrupulatnymi i drobiazgowymi pracownicami i również swojemu życiu osobistemu stawiają wysokie wymagania. Aspirują do wyobrażenia nowoczesnej niezależnej kobiety w nowym stylu, pewnej siebie, bogatej i atrakcyjnej. Są niczym kwestia Andy Lau w reklamie Ericssona — „Wszystko w twoim zasięgu” — i wizerunek wykształconej kobiety z brylantowym

pierścionkiem na ręce w reklamie De Beers, uśmiechającej się

pewnie, gdy rozlega się męski głos: „To iskrzy się pewność siebie, to błyszczy urok”. Ale lubią też poczucie bezpieczeństwa.

Ostatni pociąg, sapiąc, wtoczył się na stację i kiedy weszłam

do wagonu, poczułam przyjemny zapach męskiego ciała. Dokładnie tak napisałam w Kochankach z metra: „Unosiły się zmieszane zapachy tytoniu, wody kolońskiej, świeżego powietrza i jego cia ła i to zaczarowane powietrze przyprawiało ją o lekki zawrót głowy”. Nie mogłam się powstrzymać od ciągłego odwracania

i sprawdzania, co m a m za plecami. Zastanawiałam się, czy bohater opowieści może naprawdę, z własnej woli, objawić się autorce. Ale nie dało się stwierdzić, które męskie ciało obok mnie wydziela te wonie, i porzuciłam swoje marzenie. Czułam jednak, że w naszym miejskim życiu (zwłaszcza w nocy) istnieje

cudowne poczucie tajemnicy, subtelnie wszystko przenikające.

23

Matka z Hiszpanii

Me słuchasz ani słowa z tego, co ci mowie.

/ widzisz tylko ciuchy, które na grzbiet wciągam,

a może twe uczucie sięga znacznie głębiej?

Pewnie mój kolor włosów je pogłębił.

Public Image Ltd

„Robi się gorąco. Wśród topoli na terenach dawnej zagranicznej

koncesji dzwonią cykady. Kamienne schody splamione brudem

i sadzą z samochodowych spalin prowadzą do sekretnych miejskich

ogrodów. Starodawne rezydencje i modni ludzie ukrywają się za

dnia i wychodzą nocą. Buty na wysokich obcasach idą przez omszałe

alejki, przez ulice obstawione drapaczami chmur, mijają marzenia

i rozchodzą się we wszystkie strony. Stukot wysokich obcasów

stanowi idealne echo materializmu brzęczącego w uszach miasta…”.

Pewnego popołudnia, bez ostrzeżenia, kiedy właśnie skończy łam pisać ten liryczny fragment, stukot wysokich obcasów rozległ się za moimi drzwiami, a po nim nastąpiło dyskretne pukanie. Otworzyłam kobiecie w średnim wieku, której nie znałam. Przesadnie elegancki strój i akcent, nosowy i pobrzmiewający egzotycznie, sprawiły, że natychmiast zdałam sobie sprawę, kim był ten niespodziewany gość.

— Czy jest Bi Tiantian? — przez kilka sekund przyglądała mi się

z niepokojem, a potem się uśmiechnęła. — Ty musisz być Coco.

Odruchowo przygładziłam włosy, których nie związałam, i zauważyłam na palcach kilka plam z atramentu. Co gorsza, miałam na sobie skąpy szlafrok i nawet ktoś na wpół ślepy mógł się zorientować, że pod białą bawełną jestem naga. Założyłam ręce na brzuchu, próbując udawać, że to całkiem normalne, zaprosiłam ją do środka i zanurkowałam do łazienki, żeby włożyć majtki, które poprzedniego wieczoru wrzuciłam do pralki. Musiały wystarczyć. Odgarnęłam włosy do tyłu i sprawdziłam w lustrze, czy nie mam na twarzy brudnych smug. Nawet mi do głowy nie przyszło, że matka Tiantiana mogłaby niezapowiedziana pojawić się w naszym mieszkaniu.

Od początku źle to rozegrałam. Myślałam jeszcze o pisaniu,

zresztą jestem pewna, że każda dziewczyna byłaby tak samo

zaszokowana, gdyby do wspólnego mieszkania wtargnęła matka

jej chłopaka, szczególnie że musiałaby powiedzieć, iż chłopak

uzależnił się od narkotyków i jest zamknięty w odizolowanym

i przerażającym centrum odwykowym. W jaki sposób powinnam

wyjaśnić, co spotkało jej syna? Czy mogła wpaść w histerię,

zemdleć? Czy mogłaby zacząć na mnie wrzeszczeć i dopytywać

się, czemu lepiej się nim nie opiekowałam? Czemu byłam tak

nieodpowiedzialna, czemu żyłam tak beztrosko i pisałam swoją

powieść? Czułam, że pewnie skręci mi kark.

Poszłam do kuchni i całe wieki spędziłam na rozglądaniu się

dookoła. Lodówka pusta, w słoiku zostały tylko resztki kawy.

Nerwowo przygotowałam filiżankę, łyżeczkę i kostki cukru, wy—

drapałam trochę brązowego proszku z dna i zrobiłam kawę. Na

powierzchni pływała biała piana jak w podłej kawie, którą podają

w nędznej kawiarni. Pociągnęłam łyk na próbę. Przynajmniej

nie miała gorzkiego posmaku.

Siedziała na sofie, wciąż jeszcze oceniając wystrój. Dłużej zatrzymała wzrok na autoportrecie Tiantiana, najlepszej z jego prac. Oddawała przygnębienie widoczne w oczach, czystych i lodowato zimnych. Trudno było zgłębić klimat tego obrazu. Miało się wrażenie, że kiedy autor patrzył w lustro i szkicował własne rysy, zaczął się cieszyć swoją samotnością.

Podałam kawę, podziękowała. Przyjrzała mi się otwarcie.

— Jesteś ładniejsza, niż się spodziewałam. Nie sądziłam,

że będziesz taka szczupła. — Roześmiałam się, serce mi wa-

lilo. — Oj, przepraszam, nie przedstawiłam się. Jestem matką Tiantiana. Możesz mi mówić Connie.

Wyjęła z torebki eleganckie pudełko kubańskich cygar. Poda łam jej zapalniczkę, ostrożnie zapaliła. Pokój wypełnił się niebieskoszarym dymem i zapachem lekko gryzącym, ale stwarzającym przyjemnie egzotyczną atmosferę. Obie trochę się odprężyłyśmy.

— Nie zapowiedziałam, kiedy się pojawię, bo mój syn miał

nadzieję, że zrezygnuję z przyjazdu, tak napisał.

Bolesny uśmiech. Zadbana twarz praktycznie pozbawiona

zmarszczek, włosy z trwałą były smoliście czarne i lśniące, obcięte w dziecinnym stylu Yue-Sai Kan. Chyba wszystkie Chinki, które długi czas mieszkały za granicą, lubią ten styl uczesania, a także tego rodzaju brązowy cień, taką szminkę w kolorze burgunda oraz tego typu profesjonalnie skrojone ubrania. Być może życie za granicą ośmiela je i noszą się elegancko, żeby w ten sposób wynagrodzić sobie ciągłe pogardzanie i dyskryminację chińskiej rasy przez trzon zachodniego społeczeństwa.

Przez jakiś czas przyglądała się portretowi Tiantiana z tym

jego wyrazem twarzy człowieka przemoczonego do nitki. Potem

jej spojrzenie dotarło do wielkiego łóżka, którego nigdy nie ścieliliśmy. Siedziałam obok kompletnie bezradnie, przygotowując się na macierzyńskie śledztwo.

I rzeczywiście, zaczęła mówić.

— Kiedy wróci Tiantian… powinnam była najpierw zadzwonić

albo napisać — stwierdziła w końcu. Oczy miała pełne nadziei

i niepokoju, oczy młodej dziewczyny czekającej na ważny moment.

Chciałam coś powiedzieć, ale usta mi wyschły, a język płonął.

— On…

— A, tak. — Wyjęła z torebki fotografię. — To zdjęcie mojego

syna sprzed dziesięciu lat. Miał wtedy jeszcze dziecinną buzię

i był niewysoki. Boję się, że w pierwszej chwili go nie rozpoznam.

Wręczyła mi zdjęcie. Zobaczyłam delikatnego chłopca o spokojnym spojrzeniu, ubranego w brązową marynarkę, długie sztruksowe spodnie i białe tenisówki. Stał przed kwiatem kanny w żywoczerwonym kolorze, w jasnym słońcu jego włosy były miękkie i wiotkie jak puch dmuchawca — tak lekkie, że w każdej chwili mogłyby zostać zdmuchnięte przez wiaterek. Tiantian jesienią osiemdziesiątego dziewiątego. Kolory i pewien klimat tego zdjęcia przypomniały mi ledwie pamiętany sen, wywołały uczucie deja vu.

— Prawdę mówiąc, Tiantiana nie ma tu od jakiegoś czasu…

Chociaż ciężko mi było wydusić słowa, prawdomównie opowiedziałam jej całą historię. W moim umyśle w jasnych rozbłyskach, jeden po drugim, pojawiały się kolejne obrazy, każdy emitujący słabe światło; sentymentalne i pełne namiętności fragmenty wspomnień.

Filiżanka upadła na podłogę. Nie stłukła się, ale ciemnoczerwona spódnica przesiąkła kawą. Connie zbladła, przez chwilę nic nie mówiła.

Czułam się dziwnie ukojona faktem, że inna kobieta, ważna

w życiu Tiantiana, podziela mój ból. Wydawało mi się, że ona

usilnie walczy, nie chcąc stracić panowania nad sobą. Pobiegłam

przynieść ręcznik do wysuszenia spódnicy, ale odesłała mnie machnięciem ręki, jakby chciała powiedzieć, że to bez znaczenia albo że nie chce ręcznika.

— W szafie są czyste spódnice. Musisz wybrać coś, co będzie

ci pasować, i się przebrać.

— Chciałabym go odwiedzić. Mogę? — Uniosła głowę i patrzyła na mnie z wyrazem bezsilności.

— Przepisy na to nie pozwalają. Ale za kilka dni on wyjdzie — powiedziałam ostrożnie i ponownie zaproponowałam wysuszenie lub zmianę spódnicy.

— Nie, dziękuję — mruknęła. — To wszystko moja wina.

Nie powinnam była do tego dopuścić. Nienawidzę się. Przez

tyle lat nic mu nie dałam. Powinnam była zabrać go ze sobą

do Hiszpanii. Jeśli nawet by nie chciał, powinnam była go zmusić… — Zaczęła płakać, wycierając nos w chusteczkę.

— Czemu nigdy, aż do tej pory, nie pomyślałaś, żeby wrócić

i się z nim zobaczyć? — zapytałam szczerze.

Chociaż poruszyły mnie jej łzy i sama czułam ucisk w gardle,

nigdy w życiu nie uznałabym jej za odpowiedzialną matkę. Ale

bez względu na to, jakie niewypowiedziane tajemnice mogła kryć

przeszłość tej nieznanej kobiety z Hiszpanii, nie miałam prawa

jej krytykować. Zawsze jednak rozumiałam, że niezakorzeniona egzystencja Tiantiana, pełna zagubionych dusz i ponurych cieni, była, niczym fatum, z nią połączona. Ich związek to gnijąca pępowina, na zawsze łącząca niemowlę z matczyną macicą. Chaotyczne przeznaczenie jej syna było przypieczętowane od chwili, gdy opuściła rodzinę, a prochy jej męża zostały przesłane do domu odrzutowcem McDonnell Douglas. Właśnie wtedy Tiantian zaczął tracić wiarę w talent, entuzjazm i szczęście i stał

się podobny do organizmu, którego cząsteczki z wolna tracą

zdolność oporu wobec pewnych rodzajów infekcji czy rozkładu.

Matka, syn, dym, śmierć, przerażenie, obojętność, żal — wszystko splecione razem, przyczyna i skutek, buddyjskie wiecznie obracające się Koło Reinkarnacji.

— Na pewno budzę w nim obrzydzenie. Trzyma mnie na dystans, unika mnie — mamrotała do siebie. — Jeżeli pojawię się w jego życiu, może znienawidzi mnie nawet bardziej. Zawsze podejrzewał, że spowodowałam śmierć jego ojca… — Twardy, zimny błysk pojawił się nagle w jej oczach, kropla zimowego

deszczu, uderzająca w okno. — Wszystko dlatego, że ta stara

kobieta ciągle bez powodu wygaduje oszczerstwa na mój temat.

A mój syn jej wierzy i nie będzie ze mną rozmawiał, chyba

żeby to było absolutnie konieczne. Z trudem się porozumiewamy. Wysyłanie mu pieniędzy to moja jedyna pociecha. Byłam taka zajęta prowadzeniem restauracji. Marzyłam, że któregoś dnia wszystkie zarobione pieniądze oddam synowi i wtedy zrozumie, że osobą, która kocha go najbardziej na świecie, jest matka. — Łzy płynęły jak krople deszczu, ujawniając bezmiar kruchości tej kobiety.

Podawałam jej chusteczki, jedną po drugiej. Nie mogłam

znieść widoku, kiedy łkała tak otwarcie. Kobiece łzy to deszcz

srebrnych uderzeń w bęben; ich wyjątkowy, chwytliwy rytm bije

w szczególną część mózgu tego, kto je widzi, i jego także doprowadza do płaczu.

Wstałam, podeszłam do szafy i wyjęłam wąską, czarną spódnicę do kolan, której nie nosiłam od roku, to jest od chwili, kiedy została kupiona. Położyłam ją przed Connie, bo tylko taki miałam pomysł na powstrzymanie jej łez i coraz smutniejszych wspominków.

— Mimo że wróciłam, on może nie chcieć mnie widzieć — powiedziała cichym głosem.

— Umyjesz twarz? W łazience jest ciepła woda. I zdaje się,

że spódnica będzie idealnie pasować… Proszę, włóż ją…

Spojrzałam na nią z niepokojem. Łzy wyżłobiły ślady w pudrze, plamy po kawie były okropnie widoczne na karmazynowej spódnicy.

— Dziękuję! — Wydmuchała nos. — Miła z ciebie dziewczyna, troskliwa. — Sięgnęła w górę i wygładziła grzywkę. W jej ruchach znów była niepowtarzalna kobieca elegancja. — Jeśli można, chciałabym jeszcze filiżankę kawy.

— O, przepraszam. — Uśmiechnęłam się z zakłopotaniem.

— To była reszta. W kuchni nie zostało już nic do picia.

Zanim wyszła, włożyła moją spódnicę, która pasowała idealnie. Przyniosłam reklamówkę i pomogłam zapakować to, w czym przyszła. Uściskała mnie i powiedziała, że będzie czekać na chwilę, kiedy spotkanie z synem stanie się możliwe. Obecnie pracowali z mężem i agentem od nieruchomości, oglądając budynki w centrum, żeby znaleźć coś odpowiedniego na restaurację. Dała mi skrawek papieru z wypisanym numerem jej pokoju w hotelu Spokój na nabrzeżu.

— Niedługo się zobaczymy. Mam dla ciebie prezent, zapomniałam przynieść. Na pewno dam ci go następnym razem… i jest też coś dla Tiantiana. — Głos miała bardzo słaby, a w oczach błysk uznania.

Współczułyśmy sobie nawzajem, pojawiło się ciche porozumienie. Po obu stronach popełniono rozmyślne i przypadkowe grzechy, były żale i duchowe cierpienia. Czułam je w każdym włóknie swojego ciała, w każdym nerwie. Jeśli nawet można by tej kobiecie imieniem Connie, przybyłej znikąd, przypisać winę

za całe zło, które spotkało jej nieżyjącego męża, jeśli nawet jej

serce skaziły kiedyś niecne intencje, jeśli nawet istniały tysiące prawd niemożliwych do ujawnienia, jeśli nawet była wszystkim,

czym się w głębi serca gardzi, czemu się sprzeciwia, co się potępia i krytykuje… w dalszym ciągu istnieje moment współod-czuwania, kiedy delikatny, niewinny impuls przenika serce na podobieństwo dotyku boskiej ręki, która sięga w dół w geście współczucia dla świata.

24

Kolacja po dziesięciu latach

Miałeś klucz do własnej duszy

I otworzyłeś w dniu powrotu do ogrodu.

Van Morrison

W gorący suchy dzień, godzinę po telefonie Marka (powiedział, że wrócił do Szanghaju, chciał się ze mną zobaczyć najszybciej, jak się da, i zapytał, czy nie poszłabym z nim na awangardowy niemiecki film), Tiantian wrócił do domu. Uzupełniające się strony księżyca, jasna i ciemna, dwaj kluczowi dla mego życia mężczyźni powrócili na moją orbitę.

Kiedy Tiantian otworzył drzwi, na chwilę zamarłam, a potem

bez słowa padliśmy sobie w ramiona. Nasze niewidzialne radary

sięgnęły ku sobie, wyczuwając fizyczne impulsy miłości umiejscowionej w umyśle, a nie w ciele.

Potem przypomniał sobie nagle, że na dole ciągle parkuje taksówka, która czeka, żeby zapłacił.

— Ja to załatwię — stwierdziłam, chwytając torebkę i pędząc

w dół po schodach.

Dałam taksiarzowi czterdzieści juanów.

— Nie mam reszty — powiedział.

— Nie ma sprawy — odparłam i wróciłam do holu, w ślad

za mną niosły się jego podziękowania.

Płynne białe słońce za moim plecami nagle zbladło i oczy ponownie przyzwyczaiły się do ciemności na klatce. Gdy weszłam do mieszkania, powitał mnie dźwięk wody lejącej się w łazience.

Weszłam tam i, oparta o futrynę, paliłam i jednocześnie obserwowałam kąpiel Tiantiana. Gorąca woda zaróżowiła jego cia ło, które nabrało odcienia truskawkowego koktajlu albo wyglądu nowo narodzonego dziecka.

— Zasypiam — powiedział, zamykając oczy.

Podeszłam do wanny, wzięłam gąbkę i zaczęłam go lekko masować. Olejek do kąpieli Watsona wydzielał delikatny i odświe żający ziołowy zapach, brzęczała pszczoła, obijająca się o okno łazienki, zabarwione przez słońce na kolor szampana. Spokój

był namacalny i widzialny, od czasu do czasu przelewał się jak

płyn.

Paliłam i przyglądałam się delikatnej, ślicznej twarzy Tiantiana

i pogrążonemu we śnie ciału; zdawało mi się, że słyszę nokturn

Kreislera Liebesfreud. Najwyraźniej odzyskał zdrowie.

Tantian nagle otworzył oczy.

— Co zjemy wieczorem?

— A na co miałbyś ochotę? — Uśmiechnęłam się.

— Pomidory z cukrem, seler smażony z kłączami lilii, brokuły

smażone z czosnkiem, ziemniaki, sałatę, przepiórkę duszoną

w sosie sojowym i michę lodów czekoladowych, lodów waniliowych, lodów truskawkowych… — Twarz rozjaśniła mu się radością oczekiwania i mlasnął.

Pocałowałam go.

— No, no, nigdy nie miałeś takiego apetytu.

— Bo właśnie wczołgałem się na Ziemię…

— Dokąd pójdziemy zjeść? — Chwycił moje ramię i ugryzł,

jak mięsożerne zwierzątko. — Zjedzmy kolację z twoją matką.

Zaniemówił. Puścił moją rękę i wyskoczył z wody.

— Co?

— Wróciła ze swoim hiszpańskim mężem.

Przeszedł boso przez łazienkę i bez wycierania pomaszerował

prosto do sypialni.

— Jesteś nieszczęśliwy, prawda? — zapytałam, pędząc za nim.

— A jak myślisz?

Mówił mocno podniesionym głosem. Położył się na łóżku i objął rękoma głowę.

— Ale ona tu jest. — Usiadłam obok, wpatrując się w niego,

a on wpatrywał się w sufit. — Rozumiem, że to cię denerwuje.

Ale nie powinieneś obawiać się tego rodzaju skomplikowanych

sytuacji. Nie nienawidź ich ani nie unikaj; teraz jest czas, żeby

stawić temu czoło. Właśnie tego ci potrzeba.

— Nigdy mnie nie kochała. Nie wiem, kim jest. Kobieta, która od czasu do czasu przysyła mi pieniądze, a wszystko to tylko oszustwo. Po prostu sposób na to, żeby uwolnić się od zarzutów, żeby mogła się czuć mniej winna. Wszystko jedno, ona zawsze interesowała się tylko własnymi uczuciami i własnym życiem.

— To, czy ją lubisz, czy nie, nie jest ważne. Obchodzi mnie

tylko, że nie jesteś szczęśliwy, a to sprawka twojej matki. Im

prędzej ustawisz we właściwy sposób swój układ z nią, tym

prędzej zobaczę, że budujesz własne szczęście — powiedziałam,

pochylając się, żeby go przytulić. — Proszę, pozbądź się swoich

ograniczeń, bądź poczwarką, która przegryza się przez kokon

i staje się pięknym motylem. Kochaj siebie. Pomóż sobie.

Milczenie. Pokój zrobił się dziwnie przestronny niczym wielka

łąka. Całowaliśmy się i nasze ciała nabierały lekkości i malały,

aż wyobrażenie maleńkiego kwiatowego pączka zajęło każdy cal

naszych umysłów.

Potem kochaliśmy się w sposób, który, choć nie mógł się

stać idealny, pozostanie niezastąpiony. Jego brzuch, gładki i bia ły, prawie odbijał moje usta, na podobieństwo szkła. Puszyste włosy wokół członka, polne ostróżki, pachniały ciepłymi, słodkimi hormonami małego stworzonka (Zająca, jego znaku). Uży łam drugiej ręki, żeby pieścić samą siebie i stopniowo zaczęłam czuć się obrzmiała i gorąca. Maleńkie sekretne iskry zapalały

się w tych miejscach, gdzie palce i języki zatrzymywały się na

dłużej, przynosząc lepką, mokrą ślinę, wypędzając chaos, pustkę

i żal.

Nie wydaje mi się, bym kiedykolwiek całowała kogoś tak szaleńczo. Po prostu nie myślałam o tym, co robię. Wiedziałam jedynie, że on jest radością, którą utraciłam i ponownie odnalaz łam. Był ogniem mojego życia, impetem twórczym; był niewy-

slowioną słodyczą i bólem, idealnie piękną różą, dzięki alchemii wskrzeszoną w dalekim, starożytnym perskim ogrodzie.

Kiedy eksplodował, ja też przeżyłam orgazm. Wyciągnęłam

swoją przesiąkniętą sokiem rękę i podniosłam do ust. Wciągnęłam własny zapach, a on chwycił tę dłoń zębami i ssał.

— Jest słodki, z lekko piżmowym aromatem, jak zupa z kaczki

z anyżkiem i cynamonem. — Westchnął, odwrócił się i w jednej

chwili zasnął, wciąż mocno ściskając mnie za rękę.

O wpół do ósmej wieczorem zjawiliśmy się z Tiantianem

w hotelu Spokój na nabrzeżu. Tam, w jasnym świetle lamp holu,

niespokojnie oczekiwali nas Connie i jej mąż.

Connie włożyła najelegantszy strój, złotoczerwone brokatowe

ąipao i buty na bardzo wysokich obcasach. Makijaż miała bez zarzutu, dosyć mocny, w olśniewającym i jednocześnie dyskretnym stylu hollywoodzkiej gwiazdki Lisy Ku, sprzed czterdziestu lat. Kiedy tylko zobaczyła Tiantiana, zaczęła płakać i wyciągnęła do niego ręce, ale Tiantian się cofnął. Hiszpan zrobił krok w stronę Connie i skorzystała z tej okazji, żeby oprzeć się o jego pierś, wycierając oczy chusteczką.

Szybko odzyskała zimną krew i uśmiechnęła się.

— Nie miałam pojęcia, że wyrosłeś na takiego chudziutkiego

i przystojnego mężczyznę, jestem naprawdę… szczęśliwa. O, pozwólcie, że was przedstawię — powiedziała, podchodząc, wsparta na ramieniu męża. — To mój mąż Juan. — Potem odwróciła się do Juana. — A to Tiantian i Coco.

Uścisnęliśmy sobie dłonie.

— Pewnie wszyscy umierają z głodu — odezwał się Juan po

angielsku, z hiszpańskim akcentem. — Chodźmy na jakąś kolację.

Odpowiadał wyobrażeniu typowego matadora, około czterdziestki, wysoki, zdrowy, dziarski, z czupryną orzechowobrązowych włosów, jasnobrązowymi oczyma i haczykowatym nosem. Pełne usta, charakterystyczny dla ludzi Zachodu, przedzielony bruzdą podbródek wyglądał jak wyrzeźbiony i nadawał szczęce siły

i zmysłowości. On i Connie dobrze do siebie pasowali, piękność

w średnim wieku i jej książę, ona jakieś trzy, może cztery lata

starsza niż on.

Pojechaliśmy taksówką na ulicę Hengshan. Przez całą drogę nikt się nie odezwał. Tiantian siedział z tyłu między Connie a mną, sztywny jak ołowiany ciężarek.

Juan od czasu do czasu chwalił coś cicho po hiszpańsku, pewnie nocne widoki miasta za oknem. Pierwszy raz był w Chinach.

W swoim hiszpańskim miasteczku nie widywał melancholijnych

Chinek i Chińczyków w tradycyjnych strojach, chyba że na filmie. Dowiedziałam się później, że jego chińska żona rzadko mówiła o rodzinnym kraju, więc nowoczesny, olśniewający Szanghaj, który miał teraz przed oczyma, znacznie odbiegał od tego, czego się spodziewał.

Parę minut szliśmy alejką między porośniętymi bluszczem

ścianami, oświetlonymi przez latarnie, i wreszcie zobaczyliśmy

krótki szereg starych domów w europejskim stylu. Weszliśmy

na podwórze rozjaśnione podświetlaną reklamą. To była Kuchnia

Yanga, restauracja o skromnym wystroju, serwująca lekkie domowe jedzenie. Nie miałam pojęcia, jakim sposobem Connie, która od dawna nie była w Szanghaju, znalazła ten lokalik ukryty wśród zaułków i alejek. Ale, bez dwóch zdań, to wspaniałe miejsce, żeby spokojnie zjeść i porozmawiać.

Connie poprosiła, żebym ja złożyła zamówienie. Podszedł wła ściciel restauracji, Tajwańczyk, i gawędził z Connie, jakby dobrze się znali. Juan oświadczył swoim niewprawnym chińskim, że są

dwa dania, których nie będzie jadł, „pazury feniksa” (kurze łapki) i wieprzowe flaczki, ponieważ kosztował ich zaraz po przyjeździe do Szanghaju i tego samego wieczoru dostał biegunki.

— Musieli go zabrać do szpitala Huashan na kroplówkę

— dodała Connie. — Pewnie dlatego, że dopiero co przyjechał

i nie zdążył się zaaklimatyzować. Niekoniecznie z powodu jedzenia.

Tiantian siedział obok mnie i pozornie nie zwracał uwagi na

naszą rozmowę, tylko palił zamyślony. Dla niego zgoda na spotkanie z matką tego wieczoru nie była łatwą sprawą i nikt nie mógł go zmusić, żeby powitał Connie z uśmiechem albo na jej widok wybuchnął płaczem.

Posiłek toczył się niespiesznie. Connie wspominała czasy, kiedy była w ciąży z Tiantianem, jego narodziny i wspólne życie do momentu, gdy skończył trzynaście lat. Wszystkie szczególiki były żywe w jej pamięci i przywoływała je jeden po drugim, jakby liczyła rodzinne skarby.

— Kiedy byłam w ciąży, często siadałam w głowach łóżka

i wpatrywałam się w kalendarz. Było tam zdjęcie zagranicznej

dziewczynki, bawiącej się na trawie balonem, i uważałam, że

to najrozkoszniejsze stworzenie. Wyobrażałam sobie, że urodzę

dziecko równie cudowne jak ona, no i proszę, urodziłam niezwykle urodziwe dziecko. Jak widać, chłopca, ale był delikatny i piękny.

Kiedy mówiła, skupiała wzrok na Tiantianie. Jego oczy jednak

pozostawały bez wyrazu i dalej wyjmował krewetkę ze skorupki.

Mężowi objaśniła w skrócie, po hiszpańsku, swoje słowa. Juan

kiwnął głową, że się zgadza, i powiedział do mnie:

— Jest bardzo przystojny i trochę dziewczęcy.

Nie skomentowałam, sączyłam wino.

— Kiedy Tiantian miał pięć albo sześć lat, umiał już rysować.

Wykonał bardzo zabawną pracę, którą zatytułował: Mama na sofie robi sweter na drutach. Kłębkom wełny wyrosły oczy kociaków, a mama miała cztery ręce, które robiły na drutach. Zawsze się dziwił, jak mogę jednocześnie oglądać telewizję i robić na drutach i tak szybko poruszać rękoma…

Głos Connie był bardzo cichy, ale jej śmiech donośny, jakby

ktoś kazał jej głośno się śmiać.

— Narysowałem tylko tatę, kiedy naprawia rower — niespodziewanie odezwał się Tiantian.

Zerknęłam na niego i sięgnęłam, żeby uścisnąć mu rękę, trochę chłodną. Towarzystwo nagle zamilkło. Wydawało się, że nawet Juan zrozumiał, co sugerował Tiantian. Te słowa nieopatrznie złamały tabu — wszystko, co wiązało się z nieżyjącym biologicznym ojcem Tiantiana, było drażliwe i niefortunne.

— Wciąż pamiętam rok, kiedy Tiantian miał dziewięć lat i zapałał sympatią do sześcioletniej dziewczynki, sąsiadki, do tego stopnia, że… — Connie użyła dialektu szanghajskiego, żeby ciągnąć opowieść z przeszłości. Na jej twarzy pojawił się wyraz delikatnej dezaprobaty, odpowiedni dla matki wspominającej wyczyny syna z lat dzieciństwa, w oczach jednak miała przeczucie nieszczęścia. Mówiła tak, jakby stanęła przed śmiertelnym wyzwaniem i musiała zebrać siły, żeby mu sprostać. — …zabrał

nasze śliczne ozdóbki, budzik, wazony, marmurowe kulki, komiksy, pudełko czekoladek… ukradł nawet moją szminkę i naszyjnik… i dal to wszystko młodej damie mieszkającej obok.

Prawdziwa zgroza, kradł w domu, co się dało. — Wykonała

gwałtowny gest i głośno się zaśmiała, wzbudzając w powietrzu

paniczną wibrację, jak ktoś grający na pianinie z połamanymi

klawiszami. — Mój syn potrafi zignorować wszystko dla tej,

którą kocha — powiedziała Connie cicho, patrząc na mnie z bladym uśmiechem. Nawet w tym słabym świetle zdołałam odczytać ślad splątanych emocji, zazdrości i miłości.

— Czy możemy już wrócić do domu? — zapytał Tiantian,

odwracając się do mnie i ziewając.

Connie sprawiała wrażenie trochę podenerwowanej.

— Jeżeli jesteś zmęczony, rzeczywiście wracaj i odpocznij

— stwierdziła.

Dała znak, że prosi o rachunek, i pokazała mężowi, żeby wyjął

coś z jej torebki — dwa prezenty starannie owinięte w kolorowy

papier.

— Dzięki — powiedział Tiantian niewyraźnie.

Przez te wszystkie lata przyjmował pieniądze i prezenty, które

dawała mu Connie, jako normę; nie sposób stwierdzić, czy je

lubił, czy ich nie znosił. Miały dla niego znaczenie takie jak

jedzenie i sen; instynktownie ich potrzebował, to wszystko. Ja

też podziękowałam.

— Juan i ja odprowadzimy was do domu, a potem jeszcze

gdzieś wyskoczymy — zaproponowała Connie.

Juan odezwał się po angielsku:

— W anglojęzycznym magazynie „Shanghai Now” przeczyta łem, że przy nabrzeżu zacumował na stałe luksusowy liniowiec Oriana; otwarto go dla zwiedzających. Chcielibyście pójść z nami

rzucić na niego okiem?

— Kochanie, będziemy mieli niejedną okazję, żeby razem

wyjść. Tiantian jest zmęczony. — Connie pociągnęła męża za

rękę. — Och! — powiedziała, jakby nagle sobie o czymś przypomniała. — Po drodze możemy spojrzeć na dom, który wybraliśmy na restaurację. To na dziedzińcu obok.

Księżyc wisiał na niebie, okrągły i lśniący, a w jego świetle

wszystko przesiąkło lekką tajemniczością i chłodem. Po wejściu

na podwórze z okrągłą lampą w zdobionej żelaznej obudowie i wyłożone bladoczerwonymi płytkami odkryliśmy dwupiętrowy dom w zachodnim stylu, który wyglądał na świeżo odnowiony.

Zachował jednak dumny wygląd i elegancję majestatu nabytą

dzięki temu, że siedemdziesiąt lat tkwił w nurcie historii; emanowała z niego dostrzegalna na pierwszy rzut oka, nieprzyćmiona przez kapryśny czas — klimat, z którym nowym budowlom trudno byłoby współzawodniczyć. Po wschodniej i południowej stronie budynku łagodnym łukiem wspinały się w górę kamienne schody, zajmujące ekstrawagancko wiele przestrzeni jak na tak kosztowny rejon Szanghaju, dawną strefę zagranicznej koncesji.

Dziedziniec i dom ozdabiał szereg kilkusetletnich drzew kamforowych i parasolowych; stanowiły wykończenie niczym barwna falbanka przy spódnicy. Na drugim piętrze znajdował się masywny balkon, który wiosną i latem nadałby się na cudownie romantyczną kawiarnię. Juan stwierdził, że w odpowiednim momencie mogliby wynająć młodą Hiszpankę w czerwonej spódnicy, żeby tańczyła tam flamenco. Bez trudu można było wyobrazić sobie gęstą, egzotyczną atmosferę.

Postaliśmy chwilę na balkonie, nie wchodząc do środka, ponieważ wnętrza nie zostały jeszcze urządzone i niewiele było od oglądania.

Elektryczne światło i blask księżyca mieszały się na ziemi

z cieniami naszych ciał i przez moment robiło to nieokreślone,

senne wrażenie. Pojechaliśmy do domu taksówką, Connie i Juan

machali nam, gdy samochód ruszał. Trzymając się za ręce, wolno

szliśmy z Tiantianem po schodach, weszliśmy do mieszkania,

usiedliśmy na sofie i rozpakowaliśmy prezenty.

Dla mnie przeznaczono wysadzaną kamieniami bransoletę, dla

niego książkę o sztuce Dalego i płytę kompaktową z utworami

Ravela — ulubiony artysta Tiantiana i jego najukochańszy kompozytor.

25

Miłość czy namiętność?

Szczęście mężczyzny: zrobię.

Szczęście kobiety: on zrobi.

Nietzsche

Kochać się z kobietą i spać z nią to dwie namiętności nie tylko różne,

ale prawie przeciwstawne. Miłość nie wyraża się w pragnieniu spółkowania

(to pragnienie dotyczy przecież niezliczonej ilości kobiet), ale w pragnieniu

wspólnego snu (to pragnienie dotyczy tylko jednej jedynej kobiety).

Milan Kundera

Tiantian wrócił i znów wypełnił ważną lukę w moim życiu.

Co wieczór zasypialiśmy, wdychając swoje oddechy, i co rano

otwieraliśmy oczy i całowaliśmy się, podczas gdy w żołądkach

burczało nam z głodu. Im więcej się całowaliśmy, tym bardziej

byliśmy głodni. To chyba miłość sprawiała, że umieraliśmy

z głodu.

Lodówka była wypchana owocami, wszystkimi rodzajami lodów, sałatek i warzyw. Chcieliśmy prowadzić proste, skromne, wegetariańskie życie, podobne do życia ludzi pierwotnych przed tysiącami lat w dżungli — a jednak nie bez lodówek, lodów, materacy i automatycznie spłukiwanych toalet.

Nasza kotka Futrzanka nie dała się ponownie oswoić i prowadziła podwójne życie; w mieszkaniu i wśród ulicznych kubłów na śmieci. Dzieliła czas na dwa domy — w piątki i soboty chrapała w nogach naszego łóżka, wydzielając słodki zapach mydła (do obowiązków Tiantiana należało jej kąpanie i dezynfekcja), a gdy tylko nadchodził poniedziałek, brała ogon za pas i punktualnie, jak etatowy pracownik biurowy, wychodziła z domu, żeby z rozkoszą wałęsać się po ulicach.

Z zapadnięciem nocy gromadziła swoje kohorty i zaczynała

wydawać rytualne odgłosy godowe. Mimo że urządzała spacery

wśród brudu i zaduchu śmieci, znajdowała w tym przyjemność.

Czasami, późno w nocy, słychać było bandę hałasujących kotów, których wrzaski to cichły, to się wzmagały. Lokalny Komitet Mieszkańców zorganizował ludzi do wysprzątania wszystkich miejsc, w których mogły się ukrywać koty, szczególnie śmietników. Z tego powodu liczba bezpańskich zwierzaków znacznie się zmniejszyła, ale Futrzanka bez przeszkód odbywała swoje wyprawy, tak jakby potrafiła w tajemniczy sposób przechytrzyć przeznaczenie. Bogowie byli potężni, ona zaś zaradna, więc od czasu do czasu przyprowadzała nawet jakiegoś kocura do domu

na noc. Wyobrażaliśmy sobie, że gdyby istniał jakiś Koci Gang,

byłaby jego Królową, wyróżniającą swoimi seksualnymi usługami

wybranych samców.

Co do mnie, to dotknął mnie atak niemocy twórczej. Od końca dzieliło mnie jakieś dwadzieścia pięć tysięcy słów, a mój umysł stał się całkowicie czysty, jak gdyby cała wyobraźnia, dowcip i ogień wyciekły w nocy przez uszy. Z pióra spływały tylko słowa nędzne i niejasne; pisałam, darłam i nawet pióro wyrzucałam do kosza. Zaczęłam się trochę zacinać. Rozmawiając przez telefon czy z Tiantianem, ze wszystkich sił starałam się unikać przymiotników, faworyzowania konstrukcji podmiot + czasownik + dopełnienie i zdań w trybie rozkazującym, w rodzaju „Nie pocieszaj mnie!” i „Proszę, dręcz mnie!”.

Tiantian ukrył się w drugim pokoju, zaabsorbowany malowaniem ilustracji do mojej czasowo zawieszonej powieści. Przeważnie tkwił tam za zamkniętymi drzwiami. Kiedy nachodziły mnie jakieś złe przeczucia, gwałtownie otwierałam drzwi i wchodzi łam, ale nigdy nie poczułam żadnego dziwnego zapachu ani nie widziałam, żeby robił coś niezwykłego.

Po jego powrocie z detoksykacji dokładnie przetrząsnęłam pokój, poświęcając cały ranek na sprawdzenie wszystkich zakamarków w poszukiwaniu marihuany i innych podejrzanych rzeczy.

Gdy się upewniłam, że nie został tam żaden ślad przeszłości,

stworzyłam mu raj wśród ścian. Żył w nim pośród mnóstwa

obrazów, jak Leonardo da Vinci poszukujący prawdziwej natury

rzeczy w chaosie świata, jak Adam w edenie, oddający własne

żebro do stworzenia cudu miłości.

— Nic nie mogę zrobić — stwierdziłam. — Sytuacja naprawdę

wymyka się spod kontroli. Żadnego entuzjazmu, żadnej inspiracji. Jestem po prostu zwyczajną dziewczyną, bardziej zwyczajną niż większość dziewczyn, i stałam się ofiarą szaleńczego pragnienia, żeby zyskać sławę dzięki napisaniu książki.

Kiedy patrzyłam na biurko i spiętrzone tam śliczne ilustracje

autorstwa Tiantiana, czułam się jeszcze bardziej bezużyteczna.

I naprawdę smutna, bo wiedziałam, że nie dorastam do jego

miłości i własnych marzeń.

— Nieprawda — powiedział, nie podnosząc głowy. — Musisz

tylko przez chwilę odpocząć, trochę pojęczeć i poudawać rozpuszczone dziecko.

— Tak myślisz? — Spojrzałam na niego zaskoczona. Te słowa

zabrzmiały niezwykle. I interesująco.

— Ponarzekaj, a zwrócisz na siebie uwagę kochanka — ciągnął wyrozumiale. — To jeden ze sposobów psychologicznego spuszczania pary.

— Przypomina mi to myślenie doktora Wu. Ale naprawdę się

cieszę, że tak to widzisz.

— Czy twój wydawca zgodzi się wykorzystać te ilustracje? — zapytał Tiantian, odkładając pióro.

Podeszłam do biurka i przejrzałam obrazki. Niektóre były zaledwie szkicami, inne świetnymi, skończonymi dziełami. Kolory jasne i miękkie, postaci wyraźne, choć o nieco zachwianych proporcjach. Szyje wydłużone, w stylu Modiglianiego, lecz oczy azjatyckie, wąskie, delikatne, melancholijne, a jednocześnie komiczne i naiwne.

Właśnie te cechy łączą moje słowa i jego obrazy.

— Są cudowne. Jeśli nawet nie skończę powieści, one żyją

własnym życiem i możemy je wystawić. Spodobają się. — Po-

chyliłam się i ucałowałam go w usta. — Obiecaj, że nie przestaniesz malować… Wierzę, że zostaniesz wielkim malarzem.

— Jeszcze się nad tym nie zastanawiałem — spokojnie odparł

Tiantian. — I chyba niekoniecznie chcę być sławnym malarzem.

To prawda. On nigdy nie miał ambicji i nigdy jej miał nie

będzie. Jest takie stare powiedzenie: „Obserwując trzylatka, da

się poznać, jaki będzie po osiemdziesiątce”. Oznacza to, że przez wszystkie lata ludzkiego życia, od trzeciego roku do osiemdziesiątki, są pewne zasadnicze rzeczy, które się nie zmieniają. A ponieważ tak się dzieje, wielu ludzi wcześnie potrafi przewidzieć swoją przyszłość.

— Nie chodzi o sławę. To sposób, żeby się czegoś uchwycić,

powód do szczęścia — argumentowałam.

Miałam w zanadrzu jeszcze jedno zdanie, którego nie powiedziałam głośno: „A to na zawsze odciągnie cię od narkotyków i połączy z życiem”. Dążenie do tego, by zostać wielkim malarzem, dałoby mu cel. Napisałam kiedyś: „Życie przypomina przewlekłą chorobę i znalezienie czegoś interesującego do roboty to coś w rodzaju długotrwałego leczenia”.

— Jeśli człowiek chce rozwiązać wszystkie problemy, nie mo że się oszukiwać — oznajmił zwyczajnie, obdarzając mnie ostrym spojrzeniem (rzadko tak się zachowywał, ale od powrotu z centrum odwykowego zaczęłam zauważać w nim subtelne zmiany), jakby chciał zasugerować, że odwołuję się do wielkich życiowych prawd, by nas oboje wprowadzić w błąd, w jakiś sposób wciągnąć go w pułapkę.

— Okej, masz rację — stwierdziłam, wychodząc. — Dlatego

cię kocham.

— Coco — zawołał za mną, chusteczką wycierając gwasz

z dłoni — wiesz, o co mi chodzi. Po prostu każdego ranka,

kiedy otwieram oczy i widzę cię obok, czuję się stuprocentowo

szczęśliwy.

Przed spotkaniem z Markiem poświęciłam sporo czasu na wymyślenie jakiegoś pretekstu do wyjścia, okazało się jednak, że niepotrzebnie. Tiantian był u Madonny, oglądał Imperium kontratakuje i zapowiedział, że zostanie tam na całą noc. Odłożyłam słuchawkę, ubrałam się w dopasowany w talii, przejrzysty top i czarne luźne spodnie, wtarłam w kości policzkowe trochę srebrnego pudru i wyszłam.

Na rogu Yongfu i Fuxing zobaczyłam długonogiego Marka.

Elegancki i świeży stał pod latarnią, wyglądał jak filmowy gwiazdor, który dryfował po Pacyfiku. Mój cudzoziemski kochanek miał niebieskie, figlarne oczy, uroczy tyłek i to gigantyczne ba-widełko. Patrząc na niego, zawsze wyobrażałam sobie, że chcia łabym dla niego umrzeć, umrzeć pod nim — i za każdym razem gdy go opuszczałam, myślałam, że to on powinien być tym, kto

umrze.

Kiedy ześlizgiwał się z mojego ciała i chwiejnym, niepewnym

krokiem niósł mnie pod prysznic, kiedy wsuwał ręce pokryte

mydlinami między moje nogi, delikatnie zmywając nasze zmieszane soki, kiedy ponownie się podniecał, chwytał mnie i pociągał na siebie, kiedy znów się kochaliśmy, śliscy od płynu do mycia, kiedy widziałam, że łapie oddech między moimi rozło żonymi udami, wykrzykując moje imię, kiedy cały pot, cała woda, cały orgazm uderzały w nasze ciała w tej samej sekundzie, myślałam tylko: to on powinien umrzeć.

Gdy zamyka się oczy, instynkt seksualny i instynkt śmierci

dzieli jedynie najcieńsza linia. W opowiadaniu Pistolet pożądania kazałam ojcu bohaterki umrzeć w tym samym momencie, w którym córka osiąga orgazm, kochając się — pierwszy i ostatni raz — ze swoim kochankiem, oficerem. Opowiadanie przyniosło mi męski podziw i ostrą krytykę w mediach.

Pocałunek z Markiem na przywitanie — i ręka w rękę minęliśmy metalową bramę i przeszliśmy przez ogród przepięknie pachnących, fioletowych hortensji do maleńkich pomieszczeń kina, położonych w amfiladzie. Stałam w kącie, z dala od siedzeń, obserwując Marka, który witał się i rozmawiał po niemiecku ze swoimi jasnowłosymi przyjaciółmi. Obecna wśród nich kobieta o krótkich włosach od czasu do czasu

spoglądała w moją stronę. Cudzoziemskie kobiety zawsze widzą intruza w chińskich kochankach, które przyprowadzają ich rodacy. W Chinach mają znacznie mniejszy wybór potencjalnych partnerów niż mężczyźni; zazwyczaj nie obchodzą ich Chińczycy, podczas gdy niezliczone Chinki rywalizują z nimi o mężczyzn z Zachodu.

Czasami będąc z Markiem, czułam dojmujący wstyd, bałam się, że ktoś weźmie mnie za jedną z tych tanich kobiet, które polują na bogatych cudzoziemców, bo zrobią wszystko, żeby wydostać się z Chin. Więc zawsze stałam z boku, z poważną miną, i pochmurnie przyjmowałam zakochane spojrzenia, które mi rzucał. Raczej głupio.

Mark podszedł, żeby zaproponować drinka z kobietą reżyserem, po projekcji filmu. Przyszło zbyt wiele osób, więc staliśmy.

Muszę przyznać, że nie do końca zrozumiałam jakby wzięte ze

snu obrazy lodowców i pociągów, ale czułam, że reżyser eksperymentuje z lękiem wspólnym całej ludzkości, z poczuciem bezradności. Ta kobieta wybrała potężny środek przekazu. Kolory były hipnotyzujące, o subtelnej fioletowoniebieskiej gamie wśród ostrych czarnych i białych kontrastów. Nawet wędrując po szanghajskich butikach, nie spotyka się takiej kompozycji czystej sztuki i nieodpartych barw. Podoba mi się reżyser, który

potrafi nakręcić taki film.

Po filmie poznałam Shamir, reżysera, białą kobietę w krótkiej czarnej spódnicy, ostrzyżoną króciutko jak lesbijka. Miała długie nogi, jej niebieskozielone oczy promieniały entuzjazmem. Mark mnie przedstawił. Spojrzała w szczególny sposób i wyciągnęła rękę z pewną rezerwą, ale ja objęłam ją i uściskałam. Wydawała się trochę zaskoczona i jednocześnie zadowolona.

Jak wcześniej wyjaśnił Mark, Shamir naprawdę była lesbijką.

Kiedy na mnie patrzyła, w oczach miała coś takiego — delikatny ślad zalotności — czego nie spotyka się u większości kobiet.

Siedliśmy na pierwszym piętrze Park 97, przy balustradzie

z lanego żelaza, i wchłanialiśmy atmosferę stworzoną przez migoczące światła, ukryte pod welonem dymu, ścienne malowidła i muzykę w tle. Na dole Tony, jeden z właścicieli Parku, biegał

tam i z powrotem, witając gości. Kiedy podniósł wzrok i nas

zobaczył, w pośpiechu kiwnął nam „cześć”.

Shamir kaszlnęła, wzięła do ręki moją haftowaną, czerwoną

satynową torebkę, przyjrzała się jej uważnie, posłała mi uśmieszek i powiedziała: — Słodka.

Uśmiechnęłam się w odpowiedzi.

— Muszę przyznać, że tak naprawdę nie zrozumiałem twojego

filmu — odezwał się Mark.

— Ja też — stwierdziłam. — Ale zafascynowały mnie kolory.

Te promienie światła, gryzące się ze sobą i jednocześnie przyciągające. Trudno byłoby znaleźć taką kombinację barw w innym filmie czy nawet w sklepie z ciuchami.

— Nigdy nie myślałam o związku między sklepem z ciuchami

a moim filmem — roześmiała się.

— Po projekcji miałem wrażenie, że to sen, który już mi

się śnił. A może historia, którą już mi ktoś opowiadał. Możliwe, że przypomina wrażenia, jakie miałem przez chwilę, gdy czytałem książkę Coco — powiedział Mark. — To naprawdę miłe uczucie… jakby stłuc coś i potem złożyć kawałki razem.

— Naprawdę? — zapytała Shamir, przykładając rękę do piersi.

Jej głos brzmiał dziwnie dziecięco. W jednej chwili ruchy mia ła spokojne jak powierzchnia jeziora, potem nagle robiła coś porywczo. Kiedy zgadzała się z tym, co zostało powiedziane,

chwytała rozmówcę za nadgarstek, mówiąc z wielkim przekonaniem: „Tak. Właśnie tak”.

Wobec tej kobiety nie sposób było pozostać obojętnym.

Tyle dokonała — była nawet na biegunie północnym, żeby

nakręcić film, i wspięła się tam na zamarznięty wodospad,

zwany Łkającą Ścianą, bo wyglądała na urwisko utworzone

z łez. Obecnie pracowała dla największej niemieckiej organizacji zajmującej się wymianą kulturalną, DAAD, gdzie odpowiadała za kinematografię, i znała wszystkich undergroundowych i awangardowych twórców filmowych w Pekinie i Szanghaju.

Co roku jej organizacja urządzała w Niemczech festiwal, na

który zapraszali artystów wszelkiego rodzaju, także chińskich.

Lubiło ją mnóstwo ludzi, ale to, że odebrałam ją jako radosnego człowieka, wynikało wprost z Dziennika lotu, filmu, który właśnie obejrzeliśmy.

Zapytała o moje opowiadania. Wyjaśniłam, że wszystkie zawierały prawdziwe, amorficzne historie, które zdarzyły się w Szanghaju, tym ogrodzie kwiatowym o postkolonialnym zapachu.

— Jedno z opowiadań zostało przełożone na niemiecki. Jeżeli jesteś zainteresowana, mogę ci dać egzemplarz — powiedziałam zgodnie z prawdą.

Tłumaczenie zrobił student niemieckiego, który zakochał się

we mnie w czasach uniwersyteckich. Należał do grona najlepszych, którzy wyjechali na studia do Berlina przed zrobieniem dyplomu na Fudan.

Uśmiechnęła się do mnie jak kwiat rozkwitający pod wpływem

wiosennego wiatru. Wręczając mi swoją wizytówkę z adresami

pocztowym i e-mailowym, telefonem i numerem faksu, powiedziała:

— Nie zgub jej. Jeszcze się spotkamy.

— Kochanie, zadurzyłaś się w Coco — zażartował Mark.

— No to co? — zaśmiała się Shamir. — To niezwykła dziewczyna. Nie tylko bystra, ale i bardzo śliczna. Niepokojący skarb, baobei… Założę się, że zrobiłaby i powiedziała wszystko.

Poruszyły mnie jej słowa, na ułamek sekundy unieruchamiając

moje ciało, niczym elektryczny wstrząs. Wciąż nie rozumiem,

dlaczego właśnie kobiety — bez wyjątku — najlepiej rozumieją

inne kobiety i potrafią nieomylnie odkryć najtrudniej uchwytne,

najpilniej strzeżone cechy ich charakteru.

Dzięki tym słowom uznania, przed rozstaniem stałyśmy w wejściu do Parku 97, całując się czule w cieniu drzew. Jej wilgotne, zapraszające usta przyciągnęły mnie swoim podobieństwem do egzotycznego kwiatu i nagle doświadczyłam cielesnej przyjemno ści, kiedy nasze języki, gładkie i jedwabiste, splotły się ryzykownie. Nie umiem wyjaśnić, czemu akurat z tą nieznaną kobietą przekroczyłam granicę dwuznaczności — od rozmowy do poca łunku, od pocałunku na pożegnanie do pocałunku namiętnego.

Wtem zgasły uliczne światła. Jak podmuch ogarnęło mnie

uczucie ociężałości i jednocześnie oderwania. Jej ręka dotknęła

mojej piersi i przez stanik lekko uszczypnęła sutek — zwarty

kwiatowy pąk — podczas gdy druga ręka ześlizgnęła się do spojenia ud.

Zapaliły się światła i wskoczyłam na swoje miejsce w rzeczywistości, jak gdybym wychodziła ze snu, porzucając tajemniczą pokusę. Mark przez cały czas stał w milczeniu, rozkoszując się tą sceną.

— Jesteś taka urocza… Jaka szkoda, że muszę jutro wracać do Niemiec — powiedziała Shamir łagodnie. Potem uściskała Marka. — Do widzenia.

Siedząc w jego BMW, wciąż czułam się nieco oszołomiona.

— Naprawdę nie wiem… o co w tym wszystkim chodziło

— stwierdziłam, lekko przesuwając palcami po włosach.

— Przede wszystkim oczarował cię jej film — odparł Mark,

biorąc mnie za rękę i składając na niej pocałunek. — Widok

wrażliwej kobiety całującej inną wrażliwą kobietę zapiera dech.

Tego rodzaju wrażliwość jest zmysłowa.

W tym, co powiedział, nie było śladu męskiego szowinizmu;

przeciwnie, było pełne zrozumienie.

Poruszona słowami, w bieliźnie przesiąkniętej płynącymi sokami, bujałam w obłokach całą drogę do jego przepastnego apartamentu — tak wielkiego, że wszędzie dało się poszaleć.

Włączyłam sprzęt i nastawiłam płytę z Xu Lixian śpiewającą

ballady z Suzhou, zdjęłam ubranie i poszłam w stronę sypialni.

Mark przypomniał sobie nagle, że w lodówce były jagodowe

galaretki, które szczególnie lubiłam, i gestem poprosił, żebym

zaczekała. Poszedł do kuchni, usłyszałam szczękanie naczyń,

a po chwili pojawił się całkiem nagi, niosąc do łóżka talerz

owocowych galaretek i srebrną łyżeczkę.

— Wsuwaj, kochanie — powiedział, przykładając łyżeczkę do

moich ust.

Oboje rozkoszowaliśmy się pysznymi galaretkami, kęs po kęsie, i nagle wybuchnęliśmy śmiechem. Przewrócił mnie jednym pchnięciem, a potem jak jaskiniowiec zanurzył głowę między moimi nogami i zaczął całować seks słodkim, lodowatym językiem.

— Masz naprawdę śliczną cipkę. Najlepszą w Berlinie i Szanghaju… razem wziętych.

Z szeroko otwartymi oczyma bezmyślnie wpatrywałam się

w sufit, a rozkosz znieczulała mój umysł i wykradała myśli.

„Śliczna cipka”… brzmiało świetnie, dla kobiety może nawet lepiej niż „Najlepsza książka roku”.

Zjadał kęs galaretki, a potem kęs mnie, wyglądając, wypisz,

wymaluj, jak wódz plemienia ludożerców. Kiedy zmienił pozycję

i wszedł we mnie, błyskawicznie przestałam nad sobą panować i eksplodowałam.

— Chcesz mieć dziecko? — zamruczał nieodpowiedzialnie,

wbijając się we mnie gwałtownie.

W tym momencie seksualna przyjemność przetoczyła się falą,

która przewraca góry i opróżnia morza, aż zdawało mi się, że

kocham się ze wszystkimi mężczyznami świata.

26

Wczesne lato

Szukamy znaku, ale żaden się nie pojawia.

Suzanne Vega

Szczęście, szczęście. Czym jest młodość?

Suede

Ósmego maja amerykański samolot trafił w chiński konsulat w Jugosławii. Trzy bomby rozdarły pięć pięter aż do piwnicy, zabijając reporterów, którzy pracowali dla „Biuletynu Xinhua”

i „Guaming ribao”, i raniąc dwadzieścia innych osób. Tego dnia o wpół do szóstej studenci ze wszystkich szanghajskich uniwersytetów zebrali się przed konsulatem amerykańskim na ulicy Wulumuqi, niosąc różne napisy i krzycząc: „Sprzeciw wobec brutalności supermocarstw, oparcie dla suwerenności i pokoju”.

Kilka jajek i butelek wody mineralnej pofrunęło na teren konsulatu, jakby wyrosły im skrzydła. Przychodziło coraz więcej studentów i protest przeciągnął się na następny dzień.

Madonna przyprowadziła grupę swoich zachodnich przyjaciół, żeby sobie popatrzyli, i przyniosła nam do obejrzenia zdjęcia z manifestacji. Największe wrażenie robiła para z Szanghajskiej Akademii Dramatycznej, oboje trzymali nad głowami plakaty z napisami „Suwerenność” i „Pokój”. Madonna powiedziała, że stali kompletnie bez ruchu, jak posągi, przez ponad godzinę.

Mieli na sobie podobne stroje, coś w stylu lat pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych, a dziewczyna wyróżniała się gęstymi brwiami i wielkimi oczyma. Jeden ze znajomych Madonny, nazwiskiem Johnson, dal nawet studentom garść amerykańskich dolarów do spalenia.

— Miejmy nadzieję, że nie będzie wojny — z niepokojem powiedział Tiantian.

Jego matka Connie stała się obywatelką hiszpańską, mój sekretny kochanek Mark był Niemcem i oba kraje należały do NATO, nie wspominając już o dowodzonej przez Madonnę koterii zabawowych, bezproblemowych jankesów.

Dziewiątego maja na obu giełdach, w Shenzen i Szanghaju, ceny gwałtownie spadły i zamknięto KFC we wschodniej części Szanghaju, na placu Wujao. W nocy armia hakerów zaatakowała setki amerykańskich stron internetowych, a amerykański Departament Energii, Departament Spraw Wewnętrznych i inne zostały unieruchomione. Na głównej stronie Departamentu Energii znalaz ły się zdjęcia ofiar i chińska flaga. Stronę NATO zamknięto.

Dziesiątego maja niespodziewanie zobaczyłam twarz Marka

w specjalnym wydaniu wieczornych wiadomości IBS, szanghajskiego kanału anglojęzycznego. W imieniu swojej firmy wyraził

głęboki żal z powodu incydentu z bombardowaniem i uroczyście przeprosił rodziny zmarłych i rannych. Pojawili się także rzecznicy innych, dużych zagranicznych firm, działających w mieście, w tym Motoroli, Volkswagena i IBM.

Po programie, kiedy Tiantian się kąpał, zadzwoniłam do Marka. Powiedział, że mnie kocha, przesłał całusa i kazał dobrze się wyspać.

Moje pisarskie usiłowania nie przynosiły absolutnie żadnych efektów. Przypominało to próby prowadzenia rozmowy o interesach w kawiarni, kiedy nie sposób się skoncentrować; człowiek mówi i mówi, ale jest nieobecny duchem, nieświadomie obserwuje ludzi i widok za oknem. Oczywiście pisania — które jest moim życiem — nie da się porównać z biznesowym spotkaniem w kawiarni z kimś obcym. No bo jakim sposobem? Mam nadzieję, że porzucę pisanie w tym samym momencie, w którym zacznę je uważać za pracę.

Zadzwonili i Deng, i Padre. Drugie wydanie Wrzasku motyla miało się ukazać w niedługim czasie i trwały przygotowania do publicznych wystąpień. Seminaria oraz sprzedaż i podpisywanie książek planowano na uniwersytetach: Fudan, Państwowym

Wschodniochińskim i Państwowym Szanghaj skim. Miały się też ukazać reportaże w gazetach i czasopismach. Deng dała mi długą listę wydawców popularnych magazynów, którzy, jak powiedziała, zgłosili się do niej, z nadzieją, że napiszę dla nich jakieś krótkie chwytliwe kawałki. Proponowali niezłe pieniądze, a pojawienie się w tych wydawnictwach nie zaszkodziłoby mojej reputacji.

Deng zaczęła już nieoficjalnie pełnić rolę mojej agentki; na razie o tym nie wspominała, a ja jej nie płaciłam. Nie wiedzia łam, czemu tak ciężko dla mnie pracuje. Mogłam się tylko domyślać, że była miła i przewidywała sukces mojej pracy (powieś-

ciopisarz przypomina giełdę, która faluje w zależności od sytuacji ekonomicznej).

Mimo że nie mogłam pisać, Tiantian w niezłym tempie kończył ilustracje. Zanosiło się na to, że będzie musiał zaczekać, aż ponownie sięgnę po pióro.

Pająk sprzedał mi peceta Pentium II i za darmo zainstalował

modem oraz masę gier. Kiedy nie miałam nic do roboty, grałam w komputerowe gry z Tiantianem (zdążył już zostać nałogowcem Imperium kontratakuje), pisałam wiersze i wysyłałam maile do przyjaciół, także do Shamir i Marka.

— Zorganizujmy imprezę. Bardzo tęsknię za moim kochanym

Tiantianem — powiedziała przez telefon Madonna swoim chropawym głosem. — Przeczytam ci wiersz: „Dni cholernie się wloką

Serce namoczone w letniej wodzie znosi cierpienia

pięknego czasu

Współczujące oczy kochanka liczą w lustrze każdą

zmarszczkę

Budzę się i nie mogę już gnać na plażę z prędkością

sto osiemdziesiąt

Żyję, ale jestem też martwa”.

Po skończonej recytacji wybuchnęła śmiechem, ubawiona własnym wystąpieniem.

— Napisałam to dziś rano, po wstaniu. Niezłe, co? Prawdziwych poetów znajduje się szalejących we własnych łóżkach, a nie na literackiej scenie.

— Też na to wpadłam. Ostatnio nie byłam w stanie napisać ani słowa — przyznałam.

— W takim razie powinnaś urządzić imprezę, żeby pozbyć

się pecha. Kiedy chcesz obronić się przed pechem i wygnać przygnębienie, nie ma to jak dobra wóda, muzyka, przyjaciele i impreza.

Zabrałam się do telefonowania. W sierpniu nigdy nie dzieje się nic ciekawego. „Na cześć nowej serii rysunków Tiantiana, powieści, w której utknęłam, i naszej przyjaźni jesteście zaproszeni na nasze przyjęcie jeden plus jeden plus jeden” — powtarzałam bez końca.

Dzień przed imprezą miałam niespodziewany telefon z Pekinu.

Dzwonił biseksualny artysta makijażu, który, jak twierdził, jest stale rozdarty między swoimi chłopcami i dziewczynami, przystojny baobei Latające Jabłko. Powiedział, że następnego dnia przylatuje do Szanghaju jako stylista modelek na pokazie Vidala Sassona.

— W takim razie wpadaj — stwierdziłam radośnie. — Przyjęcie tylko na tym zyska.

Tamtego wieczoru o wpół do dziewiątej ruszyła w naszym

mieszkaniu impreza „1 + 1 + 1”.

„1 + 1 + 1” oznaczało „jedna osoba plus jedna róża plus jeden wiersz”. Starannie zaplanowałam każdy szczegół. Naharowałam się nad listą gości; potrzebowaliśmy zachowania damsko-

-męskiej równowagi, wykluczeni byli też ludzie bez poczucia humoru, bo kompletnie zwarzyliby atmosferę. Na szczęście moi przyjaciele byli w większości naprawdę bardzo w porządku — zawzięci miłośnicy rozrywek i romantycy. Trochę posprzątałam pokój, ale nie było sensu z tym przesadzać. Następnego dnia i tak miałam się obudzić w całkowitym chaosie.

Tiantian, w tradycyjnej chińskiej koszuli i taftowych spodniach, wyglądał na szczęśliwego — uroczy młodzieniec z księ życowej, starożytnej greckiej wyspy. Drzwi były otwarte na oścież i każdy z gości najpierw ściskał Tiantiana, a potem był

sprawdzany przeze mnie, czy przyniósł to, o co prosiliśmy.

Pierwsi przyszli Zhu Sha i Ah Dick. Zhu Sha pogodna, w jas-noczerwonej sukience na cieniutkich ramiączkach, podobna trochę do Gwynneth Paltrow. Wydawała się młodsza niż wtedy, kiedy widziałam ją ostatnio. Prace w jej nowym mieszkaniu zostały zakończone i Ah Dick się do niej przeprowadził.

— Obrazy Ah Dicka bardzo dobrze się sprzedają w Galerii

Sztuki OJngyi, a w przyszłym miesiącu jedzie do Wenecji i Lizbony na międzynarodowe wystawy.

— Na długo? — zapytałam Ah Dicka.

— Prawdopodobnie na trzy miesiące — odparł.

Obciął swój kucyk i, nie licząc pierścionka z czaszką na prawej ręce, wyglądał czysto i schludnie jak urzędnik, w jakimś stopniu na pewno dzięki wpływowi Zhu Sha. Z początku myślałam, że wytrzymają ze sobą najwyżej trzy miesiące, teraz jednak miałam wrażenie, że są dla siebie stworzeni.

— Chciałbym zobaczyć twoje obrazy — powiedział Tiantian

do Ah Dicka.

— Najpierw obejrzyjmy twoje — oznajmił Ah Dick, wskazując na rząd gwaszy zawieszonych na ścianach. — Naprawdę byłoby szkoda nie wystawić ich publicznie, w galerii.

Któregoś dnia to zrobimy — stwierdziłam, uśmiechając się do Tiantiana.

Madonna zjawiła się z młodym Amerykaninem. Najwyraźniej

milicjant Ma Jianjun stanowił zamknięty rozdział w długiej historii jej romansów. Życie uczuciowe Madonny składało się z szeregu zerwań.

Twarz jak zwykle miała bladą, w palcach trzymała papierosa.

Czarny, dopasowany top, szafirowe rybaczki i nawet buty na grubych gumowych podeszwach miały logo Gucciego. Noszone mimo nocnej pory okulary przeciwsłoneczne wyróżniały ją z tłumu, jeśli nawet to tylko trochę afektowane zachowanie (noszenie okularów przeciwsłonecznych wieczorem jest faktycznie afektowane, prawda?). Przedstawiła amerykańskiego blond młodzieńca, istnego sobowtóra Leonarda DiCaprio, jako Johnsona — jednego z bandy, którą zabrała na protest pod konsulatem. I, wskazując na nas, wyjaśniła: — Coco i Tiantian.

Johnson nie przyniósł wiersza.

— Zaraz go zmuszę, żeby coś napisał — stwierdziła Madonna.

Uśmiechnęła się do mnie uśmiechem niegrzecznej dziewczynki.

— Wiesz, gdzie się poznaliśmy? W czasie programu szanghajskiej Oriental TV Sobotnia randka. On był szefem drużyny dopingującej „Gościa płci męskiej numer 6”, a ja szefową drużyny „Gościa płci żeńskiej numer 3”. Wiem, że to tylko głupia telewizyjna zabawa dla znudzonych, ale flirtowanie na oczach milionów ludzi naprawdę podkręca. W każdym razie osoba będąca gościem znała mnie i chciała mieć w swojej grupie dopingującej.

No i spędziliśmy cały dzień, kręcąc ten program, i poznałam Johnsona. Bardzo dobrze mówi po chińsku. Daj mu chwilę i napisze soczysty chiński wiersz w stylu Li Baia — oznajmiła z uśmiechem. — Johnson był trochę nieśmiały, dziecięcy i uroczy, istny DiCaprio przed zrobieniem wielkiej kariery. — Oczywiście nie wolno ci zakochać się w moim maleństwie. Będę bardzo zazdrosna — znowu uśmiech.

Spotkanie z Zhu Sha i Ah Dickiem nie było niewygodne ani dla Madonny, ani dla Johnsona. Madonna serdecznie wyściskała Zhu Sha i pogawędziła z Ah Dickiem. Zdaje mi się, że każda kobieta, której trafia się nowy, wspaniały kochanek, staje się wielkoduszna i puszcza przeszłość w niepamięć. (Jeśli chodzi 0 brak konsekwencji, kobiety idą ramię w ramię z mężczyznami). Nowa miłość stanowi klucz do odzyskania pewności siebie.

Następny przyszedł Pająk z jednym laowai, zagranicznym studentem z Uniwersytetu Fudan. Pająk uściskał Tiantiana, a mnie objął i po wariacku wycałował.

— To Jisza — przedstawił. — Jest z Serbii.

Kiedy tylko to powiedział, nastawiłam uszu. Jisza wyglądał, jakby nigdy nie był szczęśliwy, ale elegancko ucałował moją dłoń 1 stwierdził, że jestem na Fudan naprawdę sławna, bo mnóstwo dziewczyn czytało moje prace i marzą, żeby zostać pisarkami jak ja.

— No i czytałem Wrzask motyla — dodał.

Poruszyły mnie jego słowa i twarz, na której odbiła się bolesna destrukcja domu i rodziny. Odruchowo zaczęłam się zastanawiać, czy po zorientowaniu się, że w pokoju jest jankes, zacznie się wkurzać i doprowadzi do bójki. Amerykanie zrzucili na Jugosławię tysiące ton bomb burzących, rozrywając na ka-

wałeczki niezliczone kobiety i dzieci. Na jego miejscu przyłożyłabym w szczękę pierwszemu napotkanemu Amerykaninowi.

— Proszę, siadajcie — ruchem ręki zachęcił Tiantian. — Jest dużo jedzenia i picia, spróbujcie jednak nie potłuc za szybko talerzy i butelek.

Pająk gwizdnął.

— Nie byłoby kłopotu, gdybyście użyli plastikowych.

Potem zjawił się Padre z grupą swoich przyjaciół, wszyscy z różami w rękach. Wygrzebali z kieszeni i wyrecytowali stare wiersze, opublikowane w uniwersyteckim „Polu uprawnym poezji” cztery lata temu. Przedstawiłam ich Tiantianowi. Jestem całkiem niezła w przedstawianiu ludzi, to umiejętność przypominająca mieszanie koktajli albo bieganie z kina do kina.

Ostatni przybył Latające Jabłko, otoczony kilkoma olśniewającymi modelkami, swoimi znajomymi: pięknymi młodymi kobietami z wybiegów, programów telewizyjnych, koktajli i innych miejsc bardzo dalekich zwykłemu człowiekowi z ulicy, kobietami, które można oglądać, ale są poza zasięgiem; złote rybki w akwarium.

Latające Jabłko miał włosy barwne jak indyczy ogon albo trójwymiarowy olejny obraz. Nałożył przyjemne okulary w czarnych oprawkach (chociaż nie jest krótkowidzem), miał na sobie T-shirt D & G i spodnie w czarno-białą kratę, z prostymi nogawkami. Wokół bioder owinął kawałek ciemnoczerwonego perkalu z Tajlandii; taka niby-spódnica, tyle że bardziej seksowna. Skóra jasna, ale nie w zimnym kolorze, słodka, lecz bez przesady. Wy-

ściskaliśmy się i ucałowali — nasze usta spotkały się z cmoknięciem. Tiantian sączył drinka i nie podszedł, przyglądał się z pewnej odległości. Odczuwał dziwny strach przed biseksualis-tami i gejami, był w stanie zaakceptować tylko heteroseksualnych i lesbijki.

Brzęczenie rozmów, miękkie światło, elektroniczna muzyka.

Z drinkami w dłoniach goście wciąż na nowo pokazywali sobie obrazki Tiantiana, a Latające Jabłko stroił przesadne miny, jakby oglądanie rysunków naprawdę mogło doprowadzić do orgazmu.

— Zaraz się zakocham w twoim chłopaku — mruknął do mnie.

Zastukałam srebrną łyżeczką w szklankę i ogłosiłam oficjalne rozpoczęcie imprezy „1 + 1 + 1”. Każdy miał ofiarować różę oso-

bie, którą uważał za najpiękniejszą (bez względu na płeć), a wiersz zadedykować osobie, którą uznał za najinteligentniejszą (bez względu na płeć). Liczba otrzymanych róż i wierszy miała wskazać osobę najpiękniejszą i najinteligentniejszą. Jeśli ktoś chciał, mógł także ofiarować siebie osobie, która najbardziej mu się podobała (bez względu na płeć). Ale oczywiście to musiało zaczekać do końca przyjęcia. Pokój był dostatecznie duży, nie miałam jednak zamiaru zmieniać naszej imprezy w orgię.

Po jasnym określeniu przeze mnie reguł przyjęcia, pokój wypełniły hałasy — pisk, gwizdy, tupanie i brzęk tłukącego się o podłogę szkła. Prawie uniosły dach, a Futrzanka mało nie dostała ataku serca. Jak strzała śmignęła z balkonu.

— Zabije się! — wrzasnęła jedna z dziewczyn, które przyszły z Latającym Jabłkiem.

— Nie ma obaw — powiedziałam, mierząc ją spojrzeniem.

Nie przepadam za piszczącymi dziewczynami; to nadużywanie strun głosowych. — Po prostu zejdzie po rynnie, żeby przespacerować się po ulicy.

— Twój kot jest naprawdę gu — zachichotał Latające Jabłko, uśmiechając się jak mysz do sera.

Ta mile podniecająca sytuacja była dokładne tym, co lubił; prawdziwy z niego przedstawiciel Nowej Generacji, która nie ustaje w poszukiwaniu dreszczyku emocji.

— Jak wymyśliłaś te zasady? — zapytał Pająk, szczerząc zęby w szelmowskim uśmiechu. Wsunął sobie za ucho śnieżnobiałego papierosa i wyglądał jak młody cieśla z brygady budowlanej.

— A jeśli ty byłabyś osobą, której chciałabym się ofiarować? — Madonna zmrużyła oczy w złośliwym uśmiechu.

— Zawsze warto próbować, prawda? — odpowiedziałam z podobną miną.

Pociągając wino, paląc i słuchając elektronicznej muzyki, wszędzie można czuć się wspaniale.

— A jeśli osobą, której chciałbym się poświęcić, byłby twój chłopak? — czarująco zapytał Latające Jabłko, przygryzając war— gf-

— Mam prawo odmówić — spokojnie stwierdził Tiantian.

— Zgadza się. Wszystko musi zostać zaakceptowane przez

obie strony, ale nikt nie powinien odmawiać przyjęcia róży ani wiersza. — Uśmiechnęłam się. — Jesteśmy tu bezpieczni jak w niebie. Wszyscy powinni się wyluzować i spróbować mile się poczuć. Od kogo zaczniemy? Madonna, kochanie, zacznijmy od ciebie.

Madonna, jak zwykle w ciemnych okularach, była boso. Wyciągnęła różę z dużego wazonu, w którym upchnęliśmy wszystkie.

— Tę różę składam w darze najpiękniejszemu Tiantianowi,

a wiersz najinteligentniejszej Coco, a co do siebie, zaczekam i wybadam swoje uczucia, zanim zdecyduję. Dopiero zaczęłam pić, więc skąd miałabym wiedzieć, z kim spędzę noc? — Zachichotała. Rzuciła różę Tiantianowi, który siedział na podłodze, z torebki wyciągnęła kartkę papieru, tymczasowo umieściła okulary na czubku głowy, przyklękła na jedno kolano i w przesadny, teatralny sposób odczytała swój wiersz: „To nie twój Pocałunek nie jest

Odłóż go…”.

Gdy skończyła, wszyscy zaczęli klaskać, a ja posłałam jej buziaczka z podziękowaniem.

Następny był Johnson, który dał swoją różę najpiękniejszej w jego oczach kobiecie, mojej kuzynce Zhu Sha, a wiersz zadedykował tej, którą uznał za najinteligentniejszą, to znaczy Madonnie. Z pewnością był krótki.

„Dziewczę urocze

Pojedźmy razem w daleką podróż

Pingwin zaprasza nas do picia wody z bieguna południowego Czemu nie skosztować szczęścia?”.

Co do tego, komu ofiaruje samego siebie, on też postanowił

zdecydować później.

— Zakochałeś się w Zhu Sha? — zapytała Madonna. — My,

Chińczycy, mówimy: „Kochanek widzi piękno w tym, kogo kocha”. Jeżeli uważasz ją za najpiękniejszą, musisz być zakochany.

Johnson się zaczerwienił. Zhu Sha i Ah Dick spokojnie robili do siebie słodkie oczy, siedząc na sofie. Z drinkami w ręku wydawali się spokojni jak kwiaty na dziedzińcu, eleganccy i czarujący bez względu na to, czy reszta zachowywała się hałaśliwie; w sposobie bycia całkowicie odmienni od Madonny, woda i ogień.

— Nie ma sprawy. Jesteś wolnym obywatelem amerykańskim, możesz kochać, kogo zechcesz — stwierdziła Madonna dziwnym głosem.

Słysząc to, Ah Dick nie umiał opanować śmiechu. Gwałtownie pociągnął Zhu Sha w swoje objęcia.

— Kochanie, zawsze przyjemnie jest patrzeć, jak zawracasz innym w głowie, bo jesteś naprawdę czarującą kobietą.

— Nie chcemy na naszym przyjęciu żadnej zazdrości ani niechęci. To zabawa; cieszmy się nią wszyscy.

— Popieram — przyklasnął Latające Jabłko, wykorzystując ten moment, żeby objąć mnie w talii i położyć głowę na moim ramieniu.

Tiantian udał, że tego nie widzi, koncentrując się na odcięciu końcówki swojego cygara, rozmiękłej od zbyt długiego trzymania w ustach.

Postukalam Latające Jabłko w głowę.

— Twoja kolej, słodki.

— Ofiarowuję moją różę najprzystojniejszemu, czyli sobie, wiersz najinteligentniejszej Coco, a siebie oferuję każdemu, kto zdoła mnie podniecić, mężczyźnie lub kobiecie — oznajmił. Mówiąc, patrzył w lustro na szafie i poprawiał kolorową tkaninę przypominającą sarong, owiniętą wokół bioder. — Naprawdę jestem zdania, że wyglądam absolutnie x cudownie — dodał.

— Też tak uważamy — potwierdziło kilka modelek, gromadząc się dookoła i tuląc go jak cyrkowa trupa pół kobiet, pół

węży owijających się wokół wielkiego jabłka.

— Nikt nie dał mi róży. Żeby nie stracić twarzy, najlepiej chyba dać ją sobie samemu. — Latające Jabłko chwycił różę w usta i w rytm muzyki wyciągnął ramiona do odlotu. Wyglądał

niesamowicie uroczo i delikatnie, a bródka podkreślała jego demoniczną urodę.

— Ja ofiaruję ci moją różę, ponieważ ja też uważam cię za najpiękniejszego — powiedział nagle Serb Jisza płynną chiń-

szczyzną. — Wiersz daję mojemu przyjacielowi Pająkowi, który jest numero uno w kwestii komputera i ma najwyższy iloraz inteligencji ze wszystkich znanych mi ludzi. Co do mnie samego, oddaję się osobie, którą uważam za najpiękniejszą. — Wszystkie oczy skierowały się w stronę Jiszy, jakby był przybyszem z kosmosu. Johnson, Amerykanin, wybuchnął salwą śmiechu. Jisza zerwał się z podłogi, gdzie siedział, i otrzepał się. — Uważasz, że to zabawne? — zapytał, patrząc prosto na Johnsona.

— Przepraszam — odpowiedział Amerykanin, wciąż jeszcze

uśmiechnięty. — Przepraszam, nie mogłem się opanować.

— Tak jak twój kraj nie mógł się opanować i musiał przysłać samoloty i zrzucać bomby? Tak jak wasza armia nie może się opanować i zabija tylu niewinnych cywili? Co za kłamstwo! Wy, Amerykanie! — wrzasnął Jisza. — Rzygać mi się chce, kiedy o was, ludzie, myślę. Musicie ciągle wtykać nos we wszystko.

Jesteście bezwstydni i chciwi nie do uwierzenia. Jesteście wulgarni, głupi i niecywilizowani, a ponadto samolubni i aroganccy.

Zasługujesz, żeby na ciebie napluć, skurwysynu!

Johnson wstał pospiesznie.

— O czym ty, do diabła, mówisz? Co ja mam wspólnego

z tymi cholernymi atakami lotniczymi? Czemu mnie obra żasz?

— Bo jesteś pierdolonym Amerykaninem.

— Daj spokój. Za dużo wypiłeś. Nie denerwuj się — powiedział uspokajająco Pająk, podskakując, żeby ich rozdzielić.

Padre, usadowiony w grupie pięknych modelek, zupełnie spokojnie prezentował karciane sztuczki, chcąc odwrócić ich uwagę.

Od czasu-do czasu rzucali okiem na dwóch laowai zaczerwienionych od kłótni. Z etycznego punktu widzenia popierali Serba, ale z estetycznego sympatyzowali z sobowtórem Leonarda Di-Gaprio, Johnsonem.

— Jeżeli macie jaja, bijcie się, żeby dowieść swoich racji — z chichotem zachęcała Madonna, której przeszkadzał wyłącznie brak chaosu.

Latające Jabłko podszedł bliżej i chwycił Jiszę za rękę, bo kłótnia zaczęła się po oświadczeniu Jiszy, że poczuł do niego sympatię, a to go wzruszyło.

— Może obaj weźmiecie chłodny prysznic? — zaproponował

Tiantian.

Nie mówił tego sarkastycznie. Propozycja wypływała wprost z jego prostodusznej natury i miał najlepsze intencje. W jego przekonaniu kąpiel była najlepszym sposobem rozwiązywania wszystkich problemów. Kąpiel, ciepłe, bezpieczne niebo, macica.

Oczyszczanie się w czystej wodzie pozwala się uwolnić od rockowej muzyki, od gangów i gangsterów, od wszelkich problemów i bólu.

Międzynarodowy incydent dobiegł końca, przedstawienie trwa ło. Tiantian ofiarował mi swój kwiat, wiersz i siebie, a ja przeznaczyłam wszystko dla niego.

Madonna uśmiechnęła się uszczypliwie.

— Publicznie odgrywacie taką oddaną parę. Nie jest wam od tego mdło?

Tiantian wyczarował lekki uśmiech.

— Przepraszam, nie chcieliśmy wywoływać twojej zazdrości.

Poczułam ukłucie wyrzutów sumienia. Madonna i Zhu Sha

wiedziały o moim romansie z Markiem, ale przecież nie mogłam przyznać się do tego Tiantianowi. Szczególnie dlatego, że zapewniał mojemu ciału odczucia tak różne od tych, które dawał mi Mark, że nie można tych doznań porównać. Tiantian dzięki niezwykłej bliskości i uczuciu docierał do tej cząstki mojego ciała, do której Mark nie mógł dosięgnąć. Nie uważam, bym była pod tym względem chciwa i zachłanna, ale przyznaję, że nie potrafiłam nad sobą zapanować i wiecznie szukałam wymówek. „Nie mogę sobie wybaczyć”, powiedziałam kiedyś do Zhu Sha. Jej odpowiedź brzmiała: „Tak naprawdę cały czas sobie wybaczasz”.

Prawda.

Zhu Sha i Ah Dick obdarowali siebie nawzajem, a Pająk, Padre i dwóch jego przyjaciół oddali mi swoje wiersze (szczęśliwie się złożyło, tak więc zostałam najinteligentniejszą kobietą wieczoru.

Ofiarowano mi długi szereg pachnących, wonnych wierszy:

„Twój uśmiech przywraca ludziom życie. To rzecz wielkiej wagi”. Pochlebiło mi to, lecz „Przypomina pofałdowaną stal. A nie żywe stworzenie…” było lekceważące. „Śmieje się, płacze. Jest realna, jest fantazją” — wydawało się w sam raz). Spośród czterech mężczyzn, którzy oddali swoje róże i ciała modelkom Latającego Jabłka, trzech i pół należało do absolwentów Fudan.

Połówką był oczywiście Pająk, bo nie skończył studiów. Absolwenci Fudan i modelki popatrywali na siebie zalotnie, a ponieważ mieliśmy w pokoju gościnnym sofę, łóżko i dywan, jakoś się pomieścili.

Ah Dick oglądał obrazki Tiantiana, a Zhu Sha i ja rozmawia łyśmy przy talerzu truskawek.

— Widziałaś się ostatnio z Markiem? — zapytała cicho, nie patrząc na mnie.

— Tak — odparłam i zaszurałam nogami. Tiantian zmienił

muzykę na acid jazz. Pokój pogrążył się w chaosie, wszystkie oczy zaczynały przypominać jajko, któremu żółtko przecieka do białka. Wszyscy byli zajęci swoimi sprawami. — A czemu pytasz? — odwróciłam do niej głowę.

— Po biurze krąży plotka, że niedługo wyjedzie z Chin z powrotem do centrali.

— Naprawdę? — Próbowałam udawać, że to bez znaczenia,

ale fala niezwykle cierpkiego truskawkowego soku spłynęła mi po języku i wykręciła żołądek.

— Możliwe, że dostał awans, bo tak dobrze się tu spisał, i wróci do Berlina na wysokie stanowisko.

— Kto wie? Może to prawda. — Wstałam, kopnęłam na bok

czasopismo i czerwoną poduszkę z jedwabnego brokatu, a potem wyszłam na balkon.

— Postaraj się o tym nie myśleć — poradziła mi cicho.

— Tyle gwiazd. Strasznie to ładne.

Uniosłam głowę, żeby spojrzeć w niebo. Gwiazdy na dalekim, zimnym niebie wyglądały jak ranki po wybuchu; sączyła się z nich srebrzysta krew i gdybym miała skrzydła, poleciałabym ucałować każdą z nich. Za każdym razem, gdy nasze ciała się dotykały, czułam ten sam ból, a po nim wrażenie szybowania w powietrzu. Kiedyś przekonywałam samą siebie, że kobieta potrafi rozdzielić swoje serce i ciało — skoro umie to mężczyzna, czemu nie kobieta? W rzeczywistości coraz więcej myślałam o Marku, o tych zabójczych i boskich chwilach, które spędzaliśmy razem.

Zhu Sha i Ah Dick pożegnali się, ale przed wyjściem Zhu

Sha pamiętała, żeby podejść do Johnsona i uścisnąć mu rękę oraz podziękować za różę. Johnson nie wyglądał na zadowolonego. Najpierw sprzeczka z chłopakiem z Serbii, a teraz wychodziła piękna Zhu Sha.

Wieczór zaczął się rozłazić i wymykać spod kontroli. O trzeciej nad ranem Latające Jabłko zabrał swojego Serba do hotelu Jinjiang, gdzie się zatrzymał. Pająk, Padre i dwóch jego przyjaciół

oraz cztery modelki dokazywali w gościnnym pokoju. Tiantian, Madonna i ja spaliśmy w wielkim łóżku w naszej sypialni, a Johnson na sofie.

O piątej obudził mnie nagle hałas towarzyszący jednoczesnemu przewracaniu się kilku osób. Z pokoju obok doleciał histeryczny kobiecy krzyk — skrzek sowy na dachu. Madonna wymknęła się na sofę. Widziałam jej śnieżnobiałe, delikatne i szczupłe ciało oplecione wokół Johnsona jak wielki biały wąż.

W prawej ręce miała nawet papierosa i owijając się wokół Johnsona, od czasu do czasu się zaciągała.

Przez chwilę ich obserwowałam i wyraźnie czułam, że Madonna naprawdę była bardzo gu, bardzo wyjątkowa. Zmieniła pozycję i zauważyła mnie. Posłała mi pocałunek i wykonała zapraszający gest; jeślibym chciała, mogłam się przyłączyć.

Nagle Tiantian mocno mnie przytulił; też się obudził. W powietrzu unosiły się zapachy adrenaliny, dymu i wódki, wystarczająco gęste, żeby udusić kota.

Z głośników w kółko płynęła piosenka Green light. Nikt nie mógł naprawdę zasnąć. Tiantian i ja całowaliśmy się głęboko i spokojnie, jakby jutro nie miało nadejść. Kiedy umilkły pomruki i westchnienia Madonny i Johnsona, ponownie się przytuliliśmy i zapadliśmy w sen.

Obudziłam się następnego dnia po południu. Wszyscy, także cienie, zniknęli bez śladu. Nikt nie zostawił nawet pożegnalnego liściku. Podłogę i stół zaśmiecały resztki jedzenia, niedopałki papierosów, puste opakowania po tabletkach, brudne papierowe serwetki, jedna śmierdząca skarpetka i para czarnych majtek.

Upiorny widok.

Ponieważ moja apatia i ponury nastrój ulotniły się w czasie imprezy, nieunikniony był zwrot w przeciwnym kierunku. Wyrzuciłam śmieci, posprzątałam pokój i przygotowałam się, żeby zacząć życie od nowa.

Potem, bez specjalnego zdziwienia, zdałam sobie sprawę, że znów mogę pisać. Niewyczuwalna, czarodziejska umiejętność manipulowania językiem wróciła do mnie, dzięki Bogu!

Całą uwagę poświęciłam skończeniu mojej powieści. Tiantian jak zwykle zabawiał się w drugim pokoju za zamkniętymi

drzwiami, od czasu do czasu szedł do Madonny pograć w komputerowe gry albo wybierał się z nią na szalone przejażdżki samochodem. Kuchnia ponownie opustoszała i zarosła brudem; przestaliśmy wymyślać nowe przepisy. Znów zaczął się pojawiać chłopak z Małego Syczuanu, przynosząc jedzenie. Mały Ding zrezygnował z pracy. Zastanawiałam się, czy zaczął pisać, tak jak to sobie wymarzył, ale kiedy zapytałam nowego dostarczyciela, nie wiedział.

27

Chaos

Między głębokim błękitnym morzem a Diabłem byłem ja.

Billy Bragg

jest fatalnie, jeśli ten, kto pisze, myśli o swojej płci.

Po prostu fatalnie jest być mężczyzną lub kobietą.

Yirginia Woolf

Niespodziewany telefon z domu. Matka złamała nogę. Z powodu braku prądu nie działała winda i poślizgnęła się na schodach. Przez chwilę stałam osłupiała, a potem szybko poskłada łam swoje rzeczy i pojechałam tam taksówką. Ojciec był

w college’u na wykładach i, nie licząc gosposi, która biegała

tam i z powrotem, w domu panowała taka cisza, że zaczęło mi

się kręcić w głowie i dzwonić w uszach.

Matka leżała w łóżku, z zamkniętymi oczyma, jej blada, mizerna twarz wydawała się lśnić, wypolerowana tak samo jak meble dookoła. Na lewej kostce miała już gruby gips. Podeszłam, starając się iść cichutko, i usiadłam na krześle obok.

Otworzyła oczy.

— Przyszłaś — powiedziała po prostu.

— Czy to boli? — Powitałam ją w równie prosty sposób.

Wyciągnęła rękę i pogłaskała moje palce. Żywy kolor lakieru

na jej paznokciach zbladł, dziwnie to wyglądało.

Westchnęła.

— Jak ci idzie z powieścią?

— Niezbyt dobrze… piszę codziennie po trochu, ale nie wiem,

ile osób zechce ją przeczytać.

— Skoro masz zamiar być pisarką, nie ma sensu się tym martwić.

Pierwszy raz rozmawiała ze mną w ten sposób o powieści.

Przyglądałam się jej w milczeniu. Tak naprawdę chciałam się

pochylić i objąć ją mocno, powiedzieć, że tak bardzo ją kocham i że

potrzebuję jej wsparcia, żeby wytrwać w swoim postanowieniu.

— Chciałabyś coś zjeść? — zapytałam.

A jednak jej nie uścisnęłam.

Pokręciła głową.

— Co u twojego chłopaka?

Nic nie wiedziała o pobycie Tiantiana w centrum odwykowym.

— Zrobił wiele rysunków, znakomitych. Może wykorzystam

je w powieści.

— Nie przeprowadziłabyś się na trochę…? Wystarczyłby choćby tydzień.

Uśmiechnęłam się do niej.

— Dobrze. Moje łóżko stoi w starymi miejscu, prawda?

Gosposia pomogła mi uporządkować pokój. Nikt w nim nie

mieszkał od czasu wyprowadzki Zhu Sha. Biblioteczkę pokrywała cienka warstwa kurzu, a na najwyższej półce wciąż siedział

futrzasty orangutan. Gdy przez okno wlał się blask zachodzącego

słońca, pokój wypełniły plamy ciepłych kolorów.

Położyłam się na chwilę na swoim łóżku i nawiedził mnie

sen. Śniło mi się, że na starym rowerze, który miałam w liceum,

jechałam przez ulicę pełną znajomych twarzy. Nagle podjechała

do mnie czarna furgonetka i wyskoczyła z niej grupa zamaskowanych mężczyzn. Przywódca machnął różowym telefonem komórkowym, nakazując podwładnym wrzucić mnie i rower na tył auta. Zaświecili mi latarkami w oczy i próbowali zmusić, żebym wyjawiła miejsce pobytu ważnej osobistości. „Gdzie jest

generał?” — wpatrywali się we mnie uważnie, głośno zadając

pytania. „Wyduś to. Gdzie jest generał?”.

— Nie wiem.

— Nie kłam, to bezcelowe. Dobrze się przyjrzyj pierścionkowi

na swoim palcu. Która kobieta nie wie, gdzie ukrywa się jej

mąż? — Przelotnie spojrzałam na lewą dłoń. Rzeczywiście, na serdecznym palcu miałam ekstrawagancki, rzucający się w oczy brylant.

— Naprawdę nie wiem — powiedziałam, rozpaczliwie machając ręką. — Nie wiem, choćbyście mieli mnie zabić.

Kiedy się obudziłam, tatuś już wrócił. W moim pokoju panowała cisza, ale poznałam, że jest w domu i że już prawie pora kolacji, po zapachu cygara, napływającym z balkonu.

Wstałam i wyszłam na balkon, żeby się z nim przywitać. Przebrał się w domowe rzeczy i mimo zmierzchu widziałam jego lekko uwypuklający się brzuszek i siwiejące włosy, trochę zwichrzone przez wiatr.

Przez chwilę przyglądał mi się w milczeniu.

— Zasnęłaś?

Kiwnęłam głową, czując wypływający uśmiech.

— Jestem teraz bardzo naładowana, wystarczająco, żeby polować w górach na tygrysy.

— Świetnie. Czas na kolację. — Oparł się na moim ramieniu

i weszliśmy do środka.

Matkę posadzono już na krześle z aksamitną poduszką. Stół

był zastawiony parującymi talerzami. Ich zawarość napełniała

nos aromatycznymi zapachami.

Wieczorem trochę pograłam z tatą w szachy, a matka leżała

w łóżku, obserwując nas nieuważnie. Z roztargnieniem rozmawialiśmy o codziennych problemach, aż pojawił się temat najważniejszego wydarzenia w życiu — ślubu. Ponieważ nie chcia łam się w to wikłać, szybko odłożyłam szachy, wykąpałam się i poszłam do łóżka.

Zadzwoniłam do Tiantiana, by powiedzieć mu, że muszę tu

zostać na tydzień, a potem opisałam swój popołudniowy sen

i zapytałam, co znaczył. Stwierdził, że przeczuwam sukces swojej

książki, ale ulegam egzystencjalnym niepokojom.

— Naprawdę? — Byłam dość sceptyczna.

— Sprawdź u Davida Wu — odpowiedział.

Tydzień minął bardzo szybko na dotrzymywaniu matce towarzystwa, oglądaniu telewizji, grze w karty i zajadaniu całej masy smakołyków w rodzaju zielonej fasolki i zupy z korzeni lotosu, pudingu ze słodkich ziemniaków i sezamu czy naleśników z tar-

tą rzepą. W wieczór przed powrotem tatuś poprosił mnie do gabinetu na rozmowę od serca.

— Pamiętasz, że kiedy byłaś mała, lubiłaś wychodzić całkiem

sama? W końcu zawsze się gubiłaś. Zawsze byłaś dziewczynką,

która gubi drogę — powiedział.

Siedziałam na bujanym fotelu naprzeciw niego i paliłam.

— To prawda — przyznałam. — I w dalszym ciągu często

się gubię.

— Mówiąc wprost, za bardzo lubisz ryzykować i spodziewasz

się cudów. To nie są poważne wady… lecz wiele rzeczy nie

wygląda tak bezproblemowo, jak sobie wyobrażasz. Dla matki

i ojca zawsze będziesz niewinnym dzieckiem…

— Ale… — zaczęłam wyjaśniać, uciszył mnie jednak gestem.

— Nigdy nie zabranialiśmy ci robić tego, co chciałaś, nie potrafiliśmy… Tylko pamiętaj o jednej bardzo ważnej rzeczy: cokolwiek robisz, musisz wziąć odpowiedzialność za konsekwencje.

Ciągle mówisz o wolności według Sartre’a, ale „wolność wyboru” to wolność oparta na pewnych warunkach.

— Zgadzam się.

Wydmuchnęłam kłąb dymu. Okno było otwarte i gabinet subtelnie pachniał stojącą w wazonie lilią.

— Rodzice zawsze rozumieją swoje dzieci. Nigdy nie używaj

określenia „staroświeccy”, żeby krytykować swoich staruszków.

— Nie używam — powiedziałam nieszczerze.

— Za bardzo ulegasz emocjom. Kiedy masz kiepski nastrój,

widzisz tylko ciemność, kiedy dobry, jesteś przesadnie podekscytowana.

— No, cóż, szczerze mówiąc, lubię siebie taką.

— Jednym warunkiem, jaki musi spełniać rzeczywiście wielki

pisarz, jest wyrzeczenie się próżności i umiejętność zachowania

niezależności w tym niepewnym zawodzie. Nie popadaj w samozadowolenie z powodu swojego statusu pisarki; przede wszystkim jesteś człowiekiem i kobietą, a dopiero na trzecim miejscu autorką.

— To dlatego zawsze chodzę tańczyć w sandałach i sukienkach na ramiączkach, przyjaźnię się z psychoanalitykami, słucham dobrej muzyki, czytam dobre książki, jem owoce bogate w witaminy C i A, biorę wapno w tabletkach i staram się być elegancką, wyjątkową kobietą — wyjaśniłam. — Będę często wpadać, żeby spotkać się z tobą i z matką, obiecuję.

Connie zaprosiła Tiantiana i mnie na kolację, żebyśmy mogli

obejrzeć prawie wykończoną restaurację. Jedliśmy przy stole

z drewna i rattanu na balkonie. Słońce zaszło, ale niebo było

zupełnie jasne, liście oraz gałęzie topoli splatały się i kołysały

nad naszymi głowami. Nowo zatrudnieni kelnerzy na okresie

próbnym, w atrakcyjnych wizualnie czarno-białych uniformach,

sunęli schodami, wnosząc dania na nasz balkon, jedno po drugim.

Choć trochę zmęczona, Connie prezentowała się pięknie.

Z hawańskim cygarem w dłoni poleciła kelnerowi uciąć koniuszek i podać ogień, chcąc sprawdzić jego umiejętności w tej dziedzinie.

— Zatrudniam tylko bystrych chłopców bez żadnych wcześniejszych doświadczeń, więc nie zdążyli jeszcze nabrać złych przyzwyczajeń i mogą z miejsca zacząć naukę — powiedziała.

Juana nie było, pojechał do Hiszpanii, żeby sprowadzić do

Szanghaju zespół hiszpańskich kucharzy. Otwarcie restauracji

planowali na początek czerwca.

Zgodnie z jej prośbą przynieśliśmy do obejrzenia fragment

mojego rękopisu i trochę ilustracji. Wypuszczając kłęby dymu,

podczas powolnego przeglądania obrazków Tiantiana, nie szczędziła pochwał.

— Spójrzcie na te niesamowite kolory i zdumiewające kontury. Wiedziałam, że mój syn jest utalentowany, kiedy jeszcze był dzieckiem. Twojej matce podobają się te rysunki.

Pochłonięty jedzeniem pieczonego w pergaminie dorsza, Tiantian nic nie powiedział. Papier został teraz rozsunięty, ale przechował cały aromat śnieżnobiałego mięsa i sosu, ugotowanego perfekcyjnie i o niebiańskim zapachu.

— Dzięki — wyskoczyło nagle z jego ust, kiedy skończył jeść

rybę.

Między matką a synem nie było już otwartego antagonizmu,

ale pozostała swego rodzaju uparta ostrożność i rozczarowanie.

— Na pierwszym piętrze w restauracji są dwie ściany, które

nie zostały udekorowane. Czy Tiantian mógłby pomóc i nama-

łować na nich coś małego? — niespodziewanie zaproponowała Connie.

Rzuciłam Tiantianowi spojrzenie.

— Świetnie byś to zrobił — stwierdziłam.

Po posiłku Connie oprowadziła nas po wielu łączących się ze

sobą salach i holach. Przyjemne, lekkie wyposażenie i robione

na zamówienie mahoniowe stoły i krzesła, były już na ukończeniu. W dwóch salach zbudowano kominki z czerwonej cegły, z drewnianymi obramowaniami, na których wyeksponowano butelki wina i whisky. Ściany naprzeciw obu kominków były na razie puste.

— Jaki styl malarstwa byłby tu odpowiedni? — zapytała Connie.

— Matisse? Nie, chyba Modigliani byłby najlepszy — oświadczyłam.

Tiantian przytaknął.

— Jego obrazy mają w sobie subtelny czar i spokój, które

sprawiają, że człowiek chce się do nich zbliżyć, ale nie może…

Sączyć wino i patrzeć na Modiglianiego sprzed kominka to będzie jak wycieczka do raju.

— Zrobisz to? — zapytała Connie, która patrzyła na syna ze

zwycięskim uśmiechem.

— Cały czas byłem na twoim utrzymaniu, więc w zamian

powinienem coś dla ciebie uczynić — odparł.

Zostaliśmy w restauracji Connie do późnej nocy, słuchając

latynoskiej muzyki i pijąc.

Tiantian zaczął ubierać się w kombinezon. Z pędzlami oraz

farbami w ręku chodził do matki pracować nad freskami. Ponieważ było to daleko, często tam nocował w wygodnym pokoju przygotowanym dla niego przez Connie.

W tym czasie ja nie podnosiłam głowy znad biurka i wściekle

pisałam, pisałam i wyrzucałam do śmieci to, co napisałam, usi łując znaleźć dla mojej powieści właściwe zakończenie. Przed pójściem spać sprawdzałam e-maile od przyjaciół z całego świata. Latające Jabłko i Serb Jisza byli szaleńczo zakochani. Pojechali do Hongkongu na tongzi, gejowski festiwal filmowy. Latające Jabłko przysłał mi mailem trochę zdjęć: on z grupą kuszących chłopców, tworzący na plaży wielowarstwowy koktajl seksualny; byli spiętrzeni jeden na drugim, nadzy do pasa, niektórzy mieli sutki, pępki i języki przekłute srebrnymi kolczykami. „Nasz piękny, szalony świat”, głosił podpis prostymi literami.

Shamir napisała, po angielsku, że zostawiłam w jej sercu głębokie wrażenie, delikatne, lecz namiętne jak orientalna akwarela, wyzwalająca efemeryczne, nieopisane emocje — jak nocą w ogrodzie róża, która w jednej sekundzie kwitnie i więdnie. Nie mogła zapomnieć cudownego, choć zdradzieckiego zapachu moich warg, które były jak burza, podziemny prąd albo kwiatowe płatki.

To najbardziej bezpośredni list miłosny, jaki kiedykolwiek dostałam, i fakt, że został napisany przez kobietę, wzbudził we mnie dziwne uczucie.

Pająk pytał, czy mam zamiar zaprojektować własną stronę.

Służył swoją pomocą w dowolnej chwili, ponieważ ostatnio interesy szły kiepsko i nie miał nic innego do roboty. Madonna oznajmiła, że pisanie maili jest jeszcze gorsze niż rozmowy telefoniczne i że to będzie jej pierwsza i jedyna wiadomość. Pragnę ła mi tylko przekazać, że moje przyjęcie było szczytem zepsucia i bardzo dobrze się bawiła. Następnego dnia nie mogła znaleźć

swojej komórki i chciała wiedzieć, czy może gdzieś ją widziałam.

Odpowiadałam pięknymi i szczerymi zdaniami, jakie przyszły

mi na myśl. Moi przyjaciele i ja, plemię synów i cór ery dobrobytu, często używaliśmy języka przesadnego i outre w celu stworzenia destrukcyjnych przyjemności. Rój tkliwych i zależnych od siebie nawzajem robaczków świętojańskich, pożeraliśmy skrzydła wyobraźni i mieliśmy niewielki kontakt z rzeczywistością. Byliśmy larwami żyjącymi na kościach metropolii, seksownymi larwami. Dziwaczny romantyzm miasta i jego autentyczna poetyczność były tak naprawdę dziełem naszego plemienia. Jedni nazywają nas linglei, drudzy przeklinają, postrzegając jako śmieci; jedni tęsknią za tym, żeby się do nas przyłączyć i naśladują w każdy dostępny im sposób, od ubrania i fryzury po wymowę i seks, drudzy wymyślają nam i każą zabierać się z naszym pier— dzielonym stylem życia i spadać.

Wyłączyłam komputer i na ekranie błysnęła linia, a potem

znikła. Green light Sonic Youth płynęło z głośników do ostatniego wersu „Jej światłem jest noc, u-u-u”. Weszłam do wanny i położyłam się w ciepłej wodzie. W którymś momencie zasnę łam, otoczona wodą i bąbelkami piany śniłam i w tym śnie ułożyłam wiersz o nocy. Pamiętam tylko tyle: „Zanim zniknie

dzień, nigdy nie wiem, czym jest noc. Nigdy nie wiem, co znaczą

zagniecenia na prześcieradłach. Nigdy nie wiem, czym jest to

pragnienie ust, u-u-u…”.

Pewnego dusznego wieczoru, kiedy nie było wiatru, a ciśnienie atmosferyczne utrzymywało niski poziom, Mark bez uprzedzenia podjechał pod mój dom i zadzwonił z zaparkowanego na dole samochodu.

— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam, ale naprawdę chcę

cię teraz zobaczyć.

Zniekształcony przez zakłócenia głos był odległy i brzęczący,

wywoływał buczący dźwięk. Kiedy tylko wypowiedział to zdanie,

połączenie zostało przerwane. Być może wyczerpała mu się bateria w komórce. Bez trudu wyobraziłam sobie, że rzuca telefon na podłogę samochodu i mówi „Cholera!”. Odłożyłam pióro i pierwszy raz zbiegłam na dół bez makijażu.

Spojrzałam na Marka, wyglądającego jak spod igły, a potem

na siebie: bose stopy w sandałach i groteskowo wygnieciona

koszula nocna. Zaczęłam się skręcać w spontanicznym śmiechu.

On też się roześmiał, szybko jednak spoważniał.

— Coco, mam złą wiadomość. Muszę wracać do Niemiec.

Dotknęłam stężałych nagle mięśni twarzy.

— Co? — Gapiłam się na niego przez moment, a on w milczeniu odwzajemniał moje spojrzenie. — Najwyraźniej to nie była plotka — mruknęłam. — Kuzynka mi powiedziała, że mogą cię przenieść z powrotem do centrali.

Przytulił mnie.

— Chcę być z tobą.

„Niemożliwe!” krzyknęło moje serce, lecz usta pozostały zamknięte, z pomocą warg, języka i zębów usiłowały przełknąć wściekły potok, na którym Mark zerwał tamę. Tak to było. Nawet gdybym waliła pięściami w jego pierś albo opracowała plan obrabowania go z każdego centa, karty kredytowej czy dowodu, nie zmieniłoby to faktu, że mój niemiecki kochanek, mężczyzna z Zachodu, który dał mi więcej podniecenia i rozkoszy niż wszyscy pozostali moi mężczyźni razem wzięci, miał zamiar mnie porzucić… tak to było.

Odepchnęłam go.

— W porządku. Kiedy wyjeżdżasz?

— Nie później niż w końcu następnego miesiąca. Chcę być

z tobą w każdej chwili, w każdej sekundzie. — Pochylił głowę

i ukrył ją na mojej piersi.

W ostatnim desperackim rozkwicie przed nadejściem nocy

moje sutki stwardniały, gdy jego włosy otarły się o nie przez

nocną koszulę.

Jechaliśmy szybko i bez przeszkód, a kolory naszych marzeń

ściemniały, ich brzegi zaczęły się powoli zwijać i przypominać

spękane ściany i czarne urwiska ciemnej strony księżyca. Nocna

pora w Szanghaju pełna jest namiętności i nerwowego podniecenia. Sunęliśmy wzdłuż gładkich ulic, przez światła neonów i złoty kurz, a z głośników płynęła piosenka Iggy Popa: „Jesteśmy tylko przelotnymi gośćmi, gośćmi w biegu. Zobacz niebo pełne gwiazd. Czeka, żebyśmy razem zniknęli”.

Można kochać się namiętnie, martwić bez końca, stwarzać

prawdy albo niszczyć marzenia. Dowolnie. Ale do najważniejszych refleksji skłania pytanie o to, dlaczego Bóg uważa, że ma prawo gasić wszystkie gwiazdy za każdym razem, kiedy zbiera mu się na płacz. To właśnie wtedy pomyślałam, że tej nocy musi się zdarzyć jakaś katastrofa — wypadek samochodowy,

przypadkowe nieszczęście, które zniszczy naszą namiętność i obsesję.

A jednak nie było żadnego wypadku. Samochodem podjechaliśmy do Głównego Parku Pudong. Był zamknięty, więc kochaliśmy się przy parkowym murze, w cieniu kępy drzew. Rozkładane siedzenie pachniało frywolnością i skórą. Poczułam skurcz stopy, ale nic nie powiedziałam, po prostu znosiłam tę niewygodę, dopóki moje uda nie spłynęły sokiem naszych marzeń.

Następnego dnia, zaraz po przebudzeniu wcześnie rano w jego

mieszkaniu, wszystko wydawało mi się snem. Seks łatwo traci

kolor, rozmazuje się jak kreska naniesiona tuszem na tradycyjnym chińskim obrazie, lecz seks niczego nie może zmienić, a już zwłaszcza nie sińce pod oczyma, widoczne w lustrze.

Aby osiągnąć koniec, każda historia musi zapłacić swoją cenę.

Ludzkie ciało wysuwa radary, żeby nawiązać kontakt z innym

ciałem, i chowa je, porażone nieszczęściem.

Mark oświadczył, że teraz każdy dzień to dzień naszego przyjęcia pożegnalnego i że nie musi wiązać krawata i wychodzić do biura punktualnie o dziewiątej czterdzieści pięć. Był zdecydowany cieszyć się każdym dniem w całej pełni i błagał, żebym spędzała z nim więcej czasu. Mój chłopak malował freski w restauracji swojej matki, mojej powieści brakowało tylko finałowych stronic, a po tych paru tygodniach może mnie więcej nie zobaczyć.

Do końca życia! Głowa mało nie pękła mi z bólu.

Mark wyłączył ballady z Suzhou i przyniósł aspirynę z apteczki. Po amatorsku wymasował mi plecy i stopy, korzystając z umiejętności nabytych podczas wizyt w salonach „czystego masażu”. Droczył się ze mną swoim pozbawionym wdzięku szanghajskim. Zrobił wszystko, od początku do końca, żeby

usłużyć orientalnej księżniczce swoich marzeń — swojej utalentowanej dziewczynie o czarnych włosach do pasa i smutnych czułych oczach.

A ja — w końcu zrozumiałam, że wpadłam w pułapkę miłości

i namiętności, zastawioną przez tego Niemca, który miał być dla

mnie wyłącznie partnerem seksualnym. Poprzez srom dosięgną!

mojego podatnego na zranienie serca i głębokiego uczucia ukrywanego pod powiekami. Odkąd pojawił się feminizm, hipnotyczne właściwości tego rodzaju seksu zostały zdemistyfikowane, ale ja za pomocą własnego ciała odkryłam wrodzoną kobiecą usterkę. Oszukiwałam się, twierdząc, że to wszystko wyłącznie gra, która cieszy nas oboje; życie to tylko wesołe miasteczko, a my nie potrafimy zaprzestać poszukiwania przyjemności.

Mój chłopak miał tkwić w restauracji, zagubiony w swoim

własnym świecie, używający kolorów i linii, żeby ocalić i siebie,

i świat, te obie rzeczy, które uważał za nieudane.

Zostałam w mieszkaniu Marka. Leżeliśmy nago na łóżku, słuchając ballad z Suzhou, oglądając filmy na wideo i grając w szachy. Kiedy robiliśmy się głodni, gotowaliśmy w kuchni makaron albo pierożki wonton. Rzadko spaliśmy i nie patrzyliśmy już sobie w oczy; to tylko pogorszyłoby nasze kłopoty.

Gdy nasienie, ślina i pot wypełniły pory naszych ciał, wzięli śmy kostiumy kąpielowe, okulary do pływania i kartę VIP, żeby popływać w hotelu Equatorial. Na basenie nie było absolutnie nikogo z gości i wyglądaliśmy jak rzadkie okazy ryb, pływające tam i z powrotem w wielkiej nicości, skąpanej w pomarańczowym świetle. Im bardziej byliśmy zmęczeni, tym stawaliśmy się piękniejsi, a im bardziej rozpustni, tym szczęśliwsi.

Z powrotem w łóżku testowaliśmy zasoby seksualnej energii

z fanatyczną gorliwością, by sprawdzić, na ile ich wystarczy.

Odkryliśmy, że to szaleńcza, demoniczna siła. Skoro Bóg powiedział, że wszystko to proch, chcieliśmy obrócić się w proch; jakby Bóg powiedział, że nadszedł Dzień Sądu — wtedy prze żywaliśmy swój ostatni dzień na ziemi. Członek Marka zdawał

się zrobiony z gumy; cały czas w stanie erekcji, nie zdradzał

śladu miękkości nawet wtedy, gdy zaczęłam krwawić od jego

uderzeń.

Uratował mnie telefon od żony Marka. Chwiejnie podniósł

się z łóżka i poszedł odebrać. Eva chciała wiedzieć, czemu nie

odpowiadał na jej e-maile.

Pomyślałam: „Boże, mieliśmy siłę robić to bez przerwy, a nie

daliśmy rady włączyć komputera”.

Eva nie mogła nic zrobić, jedynie zadzwonić i zadać mężowi

to pytanie, więc po krótkiej rozmowie uzgodnili datę jego powrotu do Niemiec. Mówili po niemiecku i chociaż głosy mieli podniesione, nie pokłócili się.

Kiedy odłożył słuchawkę i wpełzł do łóżka, kopnęłam go z taką siłą, że stoczył się na podłogę.

— Zaraz zwariuję. To nie jest w porządku, prędzej czy później

coś pójdzie nie tak — powiedziałam i zaczęłam się ubierać.

Chwycił moją stopę i pocałował, w stosie chusteczek na pod łodze znalazł papierosa, zapalił go i wetknął mi w usta.

— Zawsze byliśmy szaleni, odkąd się poznaliśmy. Wiesz, czemu tak mnie zauroczyłaś? Jesteś absolutnie niewierna, a jednak całkowicie godna zaufania. To przeciwieństwa, ale ty je łączysz.

— Dzięki, że tak to ująłeś. — Czułam przygnębienie, widząc

siebie ubierającą się; lalka, którą zbyt często gwałcono, lecz gdy

zechce znów się rozebrać, swoim ciałem wznieci całą magię od

początku. — Idę do domu — mruknęłam.

— Wyglądasz absolutnie potwornie — powiedział czule, obejmując mnie.

— Wyglądam — potwierdziłam. Mój stan emocjonalny nie

mógł być gorszy. Tak wyglądało zejście do piekła, i tyle. Miałam

ochotę płakać. Gardziłam sobą i żałowałam siebie. Przytulił

mnie, te złote włoski na jego ciele pieściły mnie jak czułki.

— Kochanie, na pewno jesteś wykończona. Im więcej energii

wydatkuje twoje ciało, tym więcej wytwarzasz miłości. Kocham

cię.

Nie chciałam tego słuchać. Pragnęłam uciec jak poryw wiatru

i dostać się tam, gdzie kiedyś było moje miejsce. Być może

nigdzie nie mogłam się poczuć bezpiecznie, ale szczurzym sposobem chciałam uciec do domu.

Słońce na ulicy przeszyło mi oczy na podobieństwo białego

ostrza. Słyszałam dudnienie krwi w ciele i przez moment, postawiona w obliczu idącego ramię w ramię ulicznego tłumu, nie wiedziałam, co robić, jaki to dzień ani kim byłam.

28

Łzy mojego kochanka

Wszystkie żarty, wszystkie zagubione zabawne rysunki.

Allen Ginsberg

Odtąd, od kiedy skończyła się ciemna noc,

było już za późno na odmowę. Było za późno,

żeby przestać cię kochać.

Marguerite Duras

Otworzyłam drzwi, przede mną tylko pustka i cisza. Długonogi pająk pognał ze ściany na sufit. W mieszkaniu wszystko wyglądało tak jak zawsze. Tiantiana nie było. Może wciąż siedział w restauracji, a może wrócił i, nie znalazłszy mnie, znowu wyszedł.

Zdążyłam już sobie uświadomić, że moje nagłe zniknięcie mog ło być fatalnym błędem. Po raz pierwszy wyszłam, nie szukając pretekstu. Tiantian z pewnością dzwonił i jeśli zorientował się,

że mnie nie było… nie miałam siły o tym myśleć. Wykąpałam

się, wmusiłam w siebie dwie tabletki uspokajające i poszłam

do łóżka.

Śniłam o szerokiej, błotnistożółtej, przerażającej rzece. Nie by ło mostu, tylko cieknący bambusowy prom z drażliwym starcem o białej brodzie, który go pilnował. Przeprawiałam się przez rzekę z kimś, ale jego twarzy nie mogłam dostrzec. W połowie drogi uderzyła w nas ogromna fala. Wrzasnęłam, lecz byłam już mokra od wody, która przeciekła do wnętrza łodzi. Osoba, której twarzy nie mogłam dostrzec, ciasno objęła mnie od tyłu. „Nie bój się” — szepnęła (szepnął?) mi do ucha i balansując ciałem,

zachowała (zachował?) równowagę.

W chwili gdy pojawiło się kolejne zagrożenie, sen się skończył. Przestraszona obudziłam się na dźwięk telefonu.

Nie chciałam odbierać. Ten sen mnie zahipnotyzował. Kim

był mój towarzysz niedoli na łodzi? Jest takie stare przysłowie:

trzeba dziesięciu lat, żeby zbudować związek, i stu, żeby dzielić

poduszkę.

Serce waliło mi nieprzyjemnie. Ostatecznie podniosłam słuchawkę. To Connie bardzo zmartwionym głosem pytała, czy nie wiem, gdzie jest Tiantian.

Zaczęła mnie potwornie boleć głowa.

— Nie, też nie wiem.

Gardziłam fałszywym brzmieniem własnego głosu. Gdyby

Connie wiedziała, gdzie byłam i co robiłam przez te ostatnie

dni, nigdy więcej by się do mnie nie odezwała. Jeśli naprawdę

uknuła morderstwo męża w Hiszpanii, mogła nawet znaleźć kogoś, kto śmiertelnie by mnie pobił. Jeśli rzeczywiście miała serce bezwzględne, ale przepełnione macierzyńskimi hormonami, musiała wyczuć, że dziewczyna uwielbiana przez jej jedynego syna, o którego tak się niepokoiła, ta dziewczyna go zdradza.

— Dzwoniłam kilka razy, lecz nikt nie odbierał. Bałam się

że oboje zniknęliście.

Za tymi słowami kryło się dodatkowe znaczenie, udałam jednak, że nie zrozumiałam.

— Byłam przez kilka dni u rodziców.

Westchnęła.

— Czy twoja matka już wyleczyła nogę?

— Dziękuję, że pytasz. Już jej lepiej. — Coś mi przyszło do

głowy. — Myślałam, że Tiantian maluje u ciebie w restauracji?

— Do zrobienia zostało już bardzo niewiele, ale on po prostu

sobie poszedł. Myślałam, że wrócił do domu. Chyba nie ma

kłopotów, prawda? — zapytała niespokojnie.

— Wykluczone. Pewnie poszedł do przyjaciela. Zaraz zadzwonię i zapytam.

Przede wszystkim pomyślałam o Madonnie. Wybrałam numer i w słuchawce zabrzmiał jej ochrypły głos. Tiantian rzeczywiście tam był.

— Mówi, że chce tu zostać trochę dłużej.

Ten głos coś sugerował. Czyżby Tiantian nie chciał wracać?

Może nie chciał mnie widzieć. Skoro zniknęłam na kilka dni,

nic mu nie mówiąc, można się było spodziewać, że dzwonił do

moich rodziców, i w takim razie łgarstwo nie załatwiało sprawy.

Niespokojnie krążyłam w kółko po pokoju, wypaliłam kilka papierosów i w końcu postanowiłam pojechać do Madonny. Po prostu musiałam zobaczyć Tiantiana.

W taksówce poczułam pustkę w głowie. Wymyśliłam sto jeden przyczyn, żeby się rozgrzeszyć z występku, ale każda była słabsza od poprzedniej. Kto by kupił wyjaśnienie, że nagle pojechałam na ślub do odległego Kantonu? Albo zostałam wzięta do niewoli przez zamaskowanych ludzi, którzy przyszli obrabować mieszkanie?

Nie miałam więc zamiaru kłamać. Chciałam mu powiedzieć,

co się działo. Po prostu nie potrafiłam skłamać chłopcu o oczach

dziecka, inteligencji geniusza, kochającego jak szaleniec. Nie mog łam obrażać jego serca i inteligencji. A mówiąc prawdę — byłam już na to przygotowana — musiałam liczyć się z najgorszym:

w ciągu kilku krótkich dni mogłam stracić moich dwóch niezapomnianych mężczyzn.

Zawsze ulegałam, szłam na kompromis, kłamałam. A mimo

to miałam tak romantyczne podejście do miłości i rzeczywisto ści. Zaczęło mi się wydawać, że wśród wszystkich dziewczyn z uniwersyteckim wykształceniem na świecie nie mogło być drugiej takiej popieprzonej jak ja. Rektor Uniwersytetu Fudan powinien unieważnić mój dyplom, a przewodniczący Zrzeszenia Fantastyków odczytać epitafium, podczas gdy Bóg się uśmiecha i obcina paznokcie.

Po drodze mówiłam do siebie w duchu: „W porządku. Idź

i to powiedz. W porządku, mogę to znieść. Tiantian, kocham

cię. Jeżeli uważasz, że jestem godna pogardy, podejdź tu i napluj

mi w twarz”. Cały czas rozpaczliwie chciałam, żeby ta podróż

się skończyła. Kobieta w lusterku do makijażu była obcą osobą

o spękanych ustach, podkrążonych oczach, chora, tyle że z po-

wodu rozszczepienia osobowości i tchórzostwa w miłości odporna na leczenie.

Biała willa Madonny stała śród czerwonych kwiatów i zielonych wierzb. Prowadził do niej specjalnie zbudowany, niesamowicie długi i kręty podjazd — według amerykańskiego magazynu „Style” długi podjazd i dom, którego nie widać od wejścia, sugerują uprzywilejowanie i klasę. A jednak konwencjonalna uroda otoczenia, azalie i wierzby pomniejszały to symboliczne znaczenie.

Oznajmiłam swoje przybycie, mówiąc do interkomu, i poprosiłam, żeby otworzyli bramę.

Otworzyła się automatycznie i pojawił się rozgorączkowany

pies, pilnujący domu. Natychmiast zobaczyłam Tiantiana, leżał

na trawie i palił.

Omijając psa, podeszłam do niego. Otworzył jedno oko i spojrzał na mnie:

— Cześć! — odezwał się, wciąż rozespany.

— Cześć! — przywitałam go. Stałam tak i przez chwilę nie

wiedziałam, co ze sobą zrobić.

Niedbale ubrana w coś czerwonego, Madonna zeszła po schodach łukowato wygiętej werandy.

— Chcesz drinka? — zapytała z szerokim, leniwym uśmiechem.

Gosposia przyniosła wysoką szklankę jabłkowego soku z dodatkiem czerwonego wina.

Zapytałam Tiantiana, jak mu minęły dwa ostatnie dni.

— Świetnie — odpowiedział.

Madonna ziewnęła i stwierdziła, że mieli tutaj wszystko i że

ja też mogłabym zostać; działo się wiele rzeczy. Jedna po drugiej, na werandzie pojawiały się kolejne postaci. Odkryłam wówczas, że była tam gromada ludzi, także banda laowai z Johnsonem, Numer Pięć z dziewczyną i kilka wysokich, szczupłych młodych kobiet, wyglądających na modelki. Wszyscy wydawali się wyluzowani jak węże wijące się wokół swojego toksycznego gniazda.

Z ich oszołomionych spojrzeń i ogólnej atmosfery domyśliłam

się marihuany. Podeszłam do Tiantiana; ukrył głowę w trawie,

w pozie sugerującej półsen i intymny kontakt z ziemią, na po-

dobieństwo jednego z tytanów, syna Ziemi ze starożytnych greckich mitów, dla którego oddzielenie od matki oznaczało śmierć. Czasami kontakt z Tiantianem twarzą w twarz oznacza! konfrontację z dogłębnym smutkiem. A jednocześnie Tiantian magazynował w sobie niewiarygodne pokłady gniewu.

— Nie chcesz ze mną rozmawiać? — Wzięłam go za rękę.

Usunął dłoń i spojrzał na mnie tajemniczo.

— Coco, nie wiesz? Jeżeli zaboli cię lewa stopa, mnie zaboli

prawa. — To była definicja katolickiej miłości, sformułowana przez jego ulubionego hiszpańskiego pisarza Miguela de Una-muno.

Przyglądałam mu się, oniemiała. Jego oczy nagle zasnuły warstwy mgły, każda innej grubości, a w środku, owinięty w pokłady mglistości, znajdował się boleśnie twardy diament. Ten nieustępliwy promień światła wyjaśnił mi, że Tiantian już wiedział to, co powinien wiedzieć. Był jedynym człowiekiem we wszechświecie, który potrafił tak rozwinąć intuicję, żeby przeniknąć do mojego świata. Łączył nas jeden system nerwowy.

Kiedy bolała mnie lewa stopa, on natychmiast odczuwał ból

w prawej. Nie było miejsca na kłamstwa.

Wszystko poczerniało i upadłam na trawę obok Tiantiana, całkowicie wyczerpana. W tej samej chwili straciłam panowanie nad własnym ciałem. Zobaczyłam ostrą, chudą twarz Madonny, jaśniejącą zimną, zimną bielą i nagle odchylającą się w bok jak złamany żagiel; uniósł mnie ciąg szarych fal, a wielka muszla

wydawała głos Tiantiana: „Coco. Coco”.

Gdy otworzyłam oczy, otaczała mnie cisza. Byłam jak otoczak

przypadkowo wyrzucony na brzeg morski, leżałam bezwładnie

na materacu. Rozpoznałam jedną z niezliczonych sypialni Madonny, zastawioną luksusowymi i kompletnie absurdalnymi ozdobami, wszystko w odcieniach brązu.

Na czole miałam zimny ręcznik. Ominęłam spojrzeniem

szklankę wody na stole w głowach łóżka i trafiłam na Tiantiana

na sofie. Podszedł, delikatnie dotknął mojej twarzy i zabrał ręcznik.

— Czujesz się trochę lepiej?

Wzdrygnęłam się pod tym dotykiem. Zawroty głowy wciąż ściągały mnie w dół i czułam się bardzo zmęczona i przygnębiona. Tiantian siedział obok, bez ruchu, wpatrując się we mnie z natężeniem.

— Cały czas cię okłamywałam — powiedziałam słabo. — Ale

jest jedna sprawa, w której nigdy nie skłamałam. — Otworzyłam

oczy i spojrzałam w sufit. — Chodzi o to, że cię kocham.

Nie odezwał się.

— Madonna ci powiedziała, prawda? — Krew tętniła mi

w uszach. — Obiecała, że nie piśnie ani słowa… Uważasz, że

jestem zupełnie bezwstydna, prawda? — Nie mogłam zamknąć

ust. Im bliższa byłam załamania, tym bardziej potrzebowałam

wyjaśnienia sytuacji, ale im więcej mówiłam, tym idiotyczniej

to brzmiało. Pociekły łzy, mocząc mi kosmyki włosów po obu

stronach twarzy. — Nie wiem dlaczego. Chciałam tylko, żebyś

kochał się ze m n ą tak idealnie chociaż jeden raz. Tak bardzo

cię pragnę, bo cię kocham.

— Tak, kochanie, miłość nas rozdzieli. — Tak śpiewał łan

Curtis, który popełnił samobójstwo w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym. Tiantian pochylił się i objął mnie. — Gardzę tobą! — Wydusił te słowa spomiędzy zaciśniętych zębów i każde słowo wybuchało mu w ustach. — Bo zmuszasz mnie, żebym gardził samym sobą. — Zaczął płakać. — Nie mogę się kochać.

Całe moje istnienie to zwykła farsa. Nie żałuj mnie. Powinienem

zniknąć.

Jeśli zaboli cię lewa stopa, mnie zacznie boleć prawa. Jeżeli

dławi cię życie, ustanie także mój oddech. Jeżeli wtedy, gdy

chcesz wyrazić swoją miłość, nie ma nic oprócz czarnej dziury,

ja także nie będę w stanie się kochać. Jeżeli sprzedasz swoją

duszę diabłu, sztylet ugodzi także moją pierś.

Trzymaliśmy się mocno w ramionach. Istniejemy, naprawdę

istniejemy; poza nami nie istnieje nic.

29

Koszmar składa rewizytę

O, Panie, prosimy, wysłuchaj naszych modlitw.

Matka Teresa

Tiantian znowu zaczął brać narkotyki, flirtować z diabłem. Ja

pogrążyłam się w świecie nocnych koszmarów. Wciąż na nowo

widziałam Tiantiana wyprowadzanego przez milicję, używającego

krwi wypływającej z nadgarstka do napisania własnego epitafium

na białym płótnie, przyglądałam się trzęsieniu ziemi, niebu zapadającemu się jak kamienna fala, która eksploduje przy uderzeniu. Nie mogłam tego znieść.

Któregoś wieczoru, gdy rzucił na ziemię strzykawkę, rozluźnił

gumową rurkę na ramieniu i położył się na łazienkowych kaflach, zdjęłam pasek, podeszłam do niego i związałam mu ręce.

— Nieważne, co mi zrobisz… nigdy nie będę cię winił. Kocham cię, Coco, słyszysz? Coco, kocham cię — bełkotał. Potem głowa potoczyła mu się w bok i strącił przytomność.

Klapnęłam na podłogę, ukryłam twarz w dłoniach, a łzy prze ślizgiwały się przez szczeliny między palcami, wymykając się jak szczęście, które po prostu trafia się ludziom, a szukane świadomie, nie da się znaleźć. Patrząc na tego nieprzytomnego chłopca, którego siła woli gdzieś zniknęła, mojego kochanka ze złamanym sercem, leżącego w tej lodowato zimnej łazience, mogłam płakać aż do ucisku w gardle. Czyja to wina, że tak się stało? Chciałam znaleźć kogoś, kogo można by obwinie 0 wszystko, żebym miała przeciw komu skierować swoją nienawiść i wściekłość.

Błagać go, grozić, rzucać rzeczami albo opuścić dom — nic

z tego nie było użyteczne. On zawsze miał na twarzy uśmiech

skrzywdzonego, taki niewinny. „Coco, nieważne, co mi zrobisz,

nie będę cię winił. Kocham cię, Coco. Pamiętaj o tym, proszę,

pamiętaj o tym”.

W końcu pewnego dnia złamałam obietnicę, którą na mnie

wymógł, i powiedziałam Connie prawdę o Tiantianie. Powiedzia łam jej przez telefon, że jestem przerażona, że Tiantian kokietuje nieszczęście i że mogę go stracić w każdej chwili.

Niedługo po zakończeniu rozmowy Connie, z pobladłą twarzą,

weszła do naszego mieszkania.

— Tiantian — zmusiła się do ciepłego uśmiechu. Fałdy skóry

ułożyły się na twarzy Connie w taki sposób, że wyglądała, jakby

płakała, co ją postarzało. — Twoja matka cię błaga. Twoja matka

wie, że popełniła wiele błędów. Nie powinnam była zostawiać

cię na tak długo. Byłam samolubną matką… ale, ale teraz znów

jesteśmy razem. Możemy zacząć jeszcze raz. Daj swojej matce

1 sobie szansę, dobrze? Widzieć cię w takim stanie jest gorsze

niż sama śmierć…

Tiantian odwrócił głowę od telewizyjnego ekranu i spojrzał

na swoją bladą, zdenerwowaną matkę.

— Proszę, nie płacz — powiedział uprzejmie. — Skoro byłaś

szczęśliwa przez ostatnie dziesięć lat, możesz dalej być szczęśliwa. Nie stanowię dla ciebie wielkiego problemu ani nie jestem przeszkodą dla twojego szczęścia. Mam nadzieję, że zawsze będziesz piękna, bogata i nieobciążona kłopotami. Możesz osiągnąć wszystko, czego zapragniesz.

Osłupiała Connie ukryła twarz w rękach, jakby nie zrozumiała

przekazu Tiantiana. Jak syn mógł tak mówić do matki? Znów

wybuchnęła płaczem.

— Nie płacz, to cię szybciej uczyni starszą. Zresztą nie lubię słuchać płaczących ludzi. Odpowiada mi to, jaki jestem.

Tiantian wstał i wyłączył telewizor. Oglądał program o francuskim małżeństwie, które spędziło życie na badaniu wulkanów na całym świecie. Podczas podróży do Japonii zostali pochłonięci przez nagły wypływ lawy. W programie zacytowano wypowiedź

tych naukowców: J e s t e ś m y zakochani w wulkanach. Ten rozgrzany do czerwoności potok przypomina krew wypływającą z serca ziemi. W najgłębszym jej wnętrzu życie drga i eksploduje. Jeżeli przyjdzie taki dzień, że zostaniemy w nim pogrzebani, to także będzie niewyrażalna radość”. I pod koniec programu ich słowa się wypełniły, oboje umarli we wrzącej, podobnej do krwi lawie.

Tiantian odezwał się jakby do siebie:

— Czy możesz zgadnąć, co czuła ta para Francuzów tuż przed

śmiercią? Na pewno byli zadowoleni — mówił to marząco, odpowiadając samemu sobie.

Nawet teraz nie wierzę, że śmierć Tiantiana da się porównać

ze śmiercią tych naukowców. Ale jednocześnie rozumiem, że

zabrało go coś podobnego do tamtej nieodpartej, niedającej się

opisać siły. Jeżeli ziemia może ze złością w jednej chwili wylać

swoją zabójczą krew, dlaczego my nie możemy zniszczyć samych

siebie, stojąc w obliczu tylu zagubionych dusz, stojąc w obliczu

naszego materialistycznego wieku.

Nie da się tego uniknąć i nie da się tego wyjaśnić. Kiedy

kochanek odchodzi, można wypłakać wszystkie łzy, a on nie

wróci. Odszedł na zawsze, zabierając ze sobą swoje zrujnowane

marzenia, zmiażdżone na pył, i zostawiając po sobie duszę, samotną.

30

Auf Wiedersehen, mój berliński kochanku

Przenikają przez twój żal i zostawiają cię zupełnie

spokojnego… siedzącego wśród pamiątek.

Dan Fogelberg

Reszta tego lata na zawsze zostanie mi w pamięci. Mark

zrobił wszystko, co mógł, żeby przeciągnąć te kilka dni, które

mu zostały do spędzenia w Szanghaju, ale wreszcie czas dobiegi końca.

Ostatniego wieczoru poszliśmy do bufetu w obracającej się

restauracji na szczycie Jinjiang Tower Hotel. Mark wybrał to

miejsce zawieszone nad miastem, ponieważ chciał ostatni raz

spojrzeć na panoramę świateł, ulic, drapaczy chmur i tłumów

przemieszczających się w Szanghaju nocną porą i ostatni raz

nasycić się jego tchnącą zepsuciem, tajemniczą i ulotną atmosferą. Potem miał wsiąść na pokład samolotu o dziewiątej trzydzieści pięć rano i polecieć do Berlina, do domu.

Nie mieliśmy apetytu i oboje czuliśmy się ospali.

Mark miał ciemną opaleniznę, wyglądał jak Mulat — dopiero

co odbył podróż do Tybetu, gdzie bardzo się pochorował, miał

gorączkę i mało nie umarł. Powiedział, że przywiózł dla mnie

prezenty, ale nie wziął ich ze sobą.

— Wstąpię po nie do ciebie — stwierdziłam, bo oboje wiedzieliśmy, że po kolacji będziemy się kochać po raz ostatni.

— Nie widziałem cię przez dwa tygodnie — powiedział czule

— i jesteś znacznie chudsza.

— Naprawdę? — dotknęłam twarzy. — Naprawdę jestem taka

chuda? — Odwróciłam się, żeby wyjrzeć przez okno widokowe.

Wykonaliśmy pełny obrót w stosunku do pierwotnej pozycji

przodem do hotelu Garden, i teraz płaski, lekko wygięty kształt, przypominający UFO, ponownie wznosił się przed nami. — Tiantian znowu zaczął brać narkotyki. Postanowił chyba, że któregoś dnia go stracę — mówiłam spokojnie. Zapatrzyłam się w niebieskie jak Dunaj oczy Marka. — Czy to dlatego, że zrobiłam coś złego i Bóg mnie karze?

— Nie, nie zrobiłaś niczego złego — odrzekł stanowczo.

— Być może nie powinnam była w ogóle cię poznać i na

pewno nie powinnam była nigdy iść z tobą do łóżka. — Uśmiechnęłam się nieznacznie. — Nawet wyjście z tobą dziś wieczorem oznaczało kolejne kłamstwo. Pewnie zgadł, z kim jestem, lecz nigdy nie nauczę się mówić tego wprost. Przebicie tej ostatniej, cienkiej papierowej warstwy byłoby zbyt okrutne, zawstydzające.

— Umilkłam.

— Jesteśmy sobie tacy bliscy. Mamy kompletną obsesję na

swoim punkcie.

— Okej, nie mówmy o tym. Pijmy!

Oboje opróżniliśmy kieliszki. Alkohol jest cudowny, rozgrzewa żołądek i wypędza zimno z krwi. Prawdziwie wierny towarzysz.

Każdego biesiadnika otaczały świeże kwiaty, urocze kobiety,

srebrne nakrycia i świetne jedzenie. Zespół zagrał temat z Titanica — tę muzykę sprzed zatonięcia statku — ale statek, na którym byliśmy my, obracający się w powietrzu, nie miał zamiaru tonąć, bo nocne szczęście Szanghaju nigdy nie utonie.

Siedzieliśmy w jego samochodzie pędzącym przez noc, mijając

drzewa parasolowe, eleganckie, czarujące kawiarnie i restauracje,

wspaniałe budynki, których piękno zapiera dech. Całowaliśmy

się podczas jazdy. Mark prowadził po wariacku. Kiedy balansuje

się na krawędzi pożądania, pocałunki są niczym taniec na ostrzu

noża.

Na skrzyżowaniu Wuyuan i Yongfu zostaliśmy zatrzymani

przez wóz milicyjny.

— To ulica jednokierunkowa. Tędy nie można jechać. Rozumieją państwo? — Milicjant mówił gburowato. Potem wyczuł

zapach alkoholu. — I prowadziliście pod wpływem. — Udawaliśmy, że nie mówimy po chińsku, aż oświetliła nas latarka i ktoś zapytał: — Coco, to ty?

Wysunęłam głowę przez okno i całe wieki próbowałam odzyskać ostrość widzenia, aż w końcu rozpoznałam Ma Jianjun, byłego chłopaka Madonny. Posłałam mu buziaka i powiedziałam po angielsku „Hello”. Potem zobaczyłam, że Mark i milicjant szepczą po drugiej stronie samochodu. Usłyszałam: „Daj spokój.

Tych dwoje właśnie wróciło z zagranicy. Nie znają tutejszych

przepisów, a dziewczyna jest przyjaciółką przyjaciółki…”.

Drugi milicjant cicho powiedział coś, czego nie dosłyszałam,

i w końcu Mark zapłacił sto juanów.

— Więcej nie mogę dla was zrobić — szepnął mi do ucha

Ma Jianjun. — A sto juanów to połowa ceny.

Kiedy znów wróciliśmy na drogę, pośmialiśmy się, potem jednak stwierdziłam:

— Nie ma w tym nic śmiesznego. Wracajmy do ciebie.

Zapomniałam, ile razy kochaliśmy się tamtej nocy, ale w końcu nawet przy użyciu środka nawilżającego bolało mnie tak bardzo, że ledwie dało się to znieść. Mark był jak bezlitosna bestia, żołnierz przedzierający się przez linie wroga, jak ktoś wymierzający karę, lecz mimo wszystko nie przerywaliśmy zadawania i przyjmowania bólu.

Tak, kobiety lubią mieć w łóżku faszystę i wysoki but na

twarzy. Oddzielone od mózgu ciało ma własną pamięć. Korzysta

z superprecyzyjnego systemu fizjologicznego, żeby przechować

każde spotkanie z płcią przeciwną. Nawet po upływie miesięcy

i lat, gdy wszystko stanie się częścią przeszłości, niesamowite

promieniowanie seksualnych wspomnień pozostaje. Marząc, zagubiona w myślach, spacerując po ulicy, czytając książkę, rozmawiając z nieznajomym, kochając się z innym mężczyzną — w każdym z tych momentów czuję, że pamięć nagle ożywa. Mogę policzyć wszystkich mężczyzn, których miałam przez całe życie…

Powiedziałam o tym Markowi, kiedy się pożegnaliśmy. Przytulił mnie mocno i mokre rzęsy musnęły mnie po policzkach.

Nie chciałam widzieć mokrych oczu mężczyzny, którego już nigdy nie miałam zobaczyć.

Chwyciłam ogromną torbę wypchaną płytami, ciuchami, książkami i rzeczami, które mi dał. Śmietnik miłości, która doprowadziła mnie do obłędu.

Pomachałam na pożegnanie. Kiedy zamknęły się drzwi taksówki, podbiegł, pchnięty impulsem.

— Naprawdę nie chcesz odprowadzić mnie na lotnisko?

— Nie. — Pokręciłam głową.

Chwycił się za włosy.

— Co mam robić przez następne trzy godziny? Boję się, że

w końcu przyjadę się z tobą zobaczyć.

— Nie, nie przyjedziesz. — Uśmiechnęłam się do niego, chociaż czułam ciało drżące jak płatki na wietrze. — Możesz zadzwonić do Evy albo do kogoś, albo spróbować wyobrazić sobie twarze rodziny. Zobaczysz ich za dwanaście czy ile tam godzin.

Wyjdą po ciebie na lotnisko.

Mark, podniecony, wciąż trzymał się za włosy. Potem pochylił

się i pocałował mnie.

— Okej, okej, ty zimnokrwista kobieto.

— Zapomnij o mnie — powiedziałam miękko.

Zamknęłam okno i kazałam kierowcy ruszyć. Takie chwile

w życiu najlepiej jest skrócić do minimum. Są po prostu zbyt

ciężkie, żeby je znosić, zwłaszcza dla pary bez przyszłości. On

miał żonę i dziecko i musiał znaleźć się w Berlinie, a ja nie

mogłam pojechać do Berlina. Berlin był tylko wrażeniem zaczerpniętym z filmów i powieści. Przemysłowym, sentymentalnym miastem na niebieskoszarym tle. Zbyt odległym, zbyt obcym.

Nie odwróciłam się, żeby spojrzeć na Marka stojącego przy

drodze, ale nie wróciłam też do mieszkania Tiantiana. Taksówkarz zawiózł mnie do rodziców.

Winda znowu nie działała, więc zawlokłam tę ogromną torbę, pełną rozmaitych przedmiotów, z parteru aż na dwudzieste piętro. Stopy miałam jak obciążone ołowiem; pierwsze kroki człowieka na księżycu nie mogły być trudniejsze. Czułam, że lada chwila się załamię, zemdleję w połowie wyprawy, nie chciałam jednak odpoczywać. Chciałam tylko dotrzeć do domu.

Załomotałam w drzwi, a kiedy się otworzyły, matka nie mogła uwierzyć własnym oczom. Rzuciłam torbę i uściskałam matkę.

— Mamo, jestem taka głodna — powiedziałam z płaczem.

— Co ci się stało? Co się stało? — Pobiegła do sypialni tatusia. — Przyszła Coco, pospiesz się i nam pomóż.

Rodzice położyli mnie do łóżka, żebym odpoczęła, w oczach

mieli zdziwienie. Nie mogli wiedzieć, w co się wplątała ich córka. Tak naprawdę nigdy w pełni nie zrozumieliby tego impulsywnego, hałaśliwego świata i jego, z punktu widzenia córki, daremności. Nie wiedzieli, że chłopak córki brał narkotyki, że jej kochanek lada chwila miał wsiąść w samolot, by wrócić do Niemiec, ani że powieść, którą pisała, była chaotyczna, odkrywcza, pełna metafizycznych myśli i ostrego seksu.

Nigdy nie mieli poznać przerażenia głęboko w jej sercu ani

pożądania, którego nie przezwycięży nawet śmierć. Jej życie mia ło pozostać rewolwerem pożądania, zdolnym w każdej chwili wypalić i zabić.

— Przepraszam, chcę tylko zjeść trochę congee. Jestem głodna — mruczałam w kółko, próbując się uśmiechnąć. Potem zniknęli, a ja rzuciłam się głową naprzód w ciemność.

32

Kolor śmierci

To, czy żyje, czy umarł, jest przytomny czy nie, przestało mieć dla

mnie znaczenie, ponieważ on już zniknął. To wtedy, w chwili, gdy

dźwięki muzyki rozsypały się nad morzami, wtedy go odkryła

i w końcu odnalazła.

Marguerite Duras

Moja powieść zbliża się do końca. Zużywałam jedno pióro po

drugim i w końcu odnalazłam to uczucie ulgi — podobne do

chwili gdy ze szczytu góry zjeżdża się na nartach po pochyłości

na sam dół. Ulgi i dziwnego wrażenia smutku.

Nie wierzę, że uda mi się przewidzieć los tej książki. Stanowi

on część mojego przeznaczenia i nie potrafię zapanować nad

nim. Nie mogę też brać dłużej odpowiedzialności za postaci

i opowieść — wytwory mojej wyobraźni. Teraz, kiedy trafiły na

papier, przyszedł czas, żeby żyły i umierały na własną rękę.

Zmęczona i słaba nie chcę patrzeć na siebie w lustrze.

Minęły dwa miesiące i osiem dni od śmierci Tiantiana, ale

już od długiego czasu mam niesamowite wrażenie, że jestem

w stanie komunikować się z jego duchem.

Kiedy w kuchni robię kawę, nagle wypełnia mi uszy dźwięk

lejącej się wody i przez moment myślę, że to Tiantian w kąpieli.

Pędzę tam, lecz wanna jest pusta.

Gdy przy biurku odwracam stronę rękopisu, nagle wyczuwam kogoś na sofie za sobą. Obserwuje mnie milcząco i czule, ale boję się odwrócić i go wystraszyć. Wiem, że Tiantian wciąż dotrzymuje mi towarzystwa w tym pokoju. Z uporem będzie

czekał, aż skończę powieść, która wzbudzała w nim taki entuzjazm.

Najcięższa jest noc, kiedy ktoś szepcze mi do ucha. Kręcę

się i przewracam, obejmuję jego poduszkę i modlę się do duchów, żeby posłały go w moje niekończące się sny. Szara mgła wślizguje się przez okno i delikatnie, ale szczelnie przylega do mojej czaszki. Słyszę odległy głos, który woła mnie po imieniu. Ubrany na biało przychodzi do mnie z tą piękną twarzą, pełen wiecznej miłości, i szybujemy w górę na przezroczystych skrzydłach. W tyle, za sobą, mamy trawę, budynki i drogi. Promienie światła zostawiają szramy na jadeitowym niebie.

Nadchodzi świt, jakby chcąc ostrzec, że czar blednie. Noc będzie wygnana ze wszystkich zakątków ziemi. Budzę się ze snu i mojego kochanka nigdzie nie ma. Jest tylko czułość, którą mam w sercu, i są ślady wilgoci w kącikach oczu-Od śmierci Tiantiana tamtego wczesnego ranka każdy świt spada na mnie

okrutną i wszechogarniającą lawiną.

W dniu, w którym Mark opuścił Szanhgaj, ukryłam się u rodziców. Następnego dnia pojechałam do mieszkania na zachodnich krańcach miasta. Nie wzięłam ze sobą podarunków Marka, nałożyłam tylko platynową ślubną obrączkę z osadzonym w niej niebieskim szafirem. Zdjęłam ją z małego palca Marka, kiedy spał.

Przy wyjeździe był taki rozkojarzony, a w czasie lotu mógł

nie zauważyć, że ją ukradłam. Zresztą to nie było nic wielkiego.

Może chciałam zrobić mu ostatni żart, a może mieć pamiątkę.

Pierścionek był śliczny, lecz trochę duży, więc nałożyłam go

na kciuk. W pobliżu mieszkania zdjęłam go i schowałam do

kieszeni.

Tiantian oglądał telewizję. Stół był zawalony popcornem, czekoladą i colą. Na mój widok szeroko otworzył ramiona.

— Myślałem, że uciekłaś i już nigdy cię nie zobaczę — powiedział, ściskając mnie.

— Moja matka zrobiła pierożki wonton. Ugotować ci trochę?

— Potrząsnęłam trzymaną w dłoni torbą jedzenia.

— Chcę się przejechać i trochę poleżeć na trawie. — Oparł

głowę o moją pierś. — Z tobą.

Zabraliśmy ze sobą przeciwsłoneczne okulary i butelkę wody

i taksówka odwiozła nas na Uniwersytet Fudan, gdzie kiedyś

studiowałam. Trawnik tam był fantastyczny, a atmosfera luźniejsza niż w publicznym parku. Zawsze z czułością wspominałam atmosferę kampusu — miejsce dające poczucie swobody, a jednocześnie elegancji i świeżości.

W głębokim cieniu drzewa kamforowego Tiantian chciał powiedzieć jakiś wiersz, lecz żadnego nie mógł sobie przypomnieć.

— Zaczekaj tylko, aż wydadzą twoje opowiadania! Możemy

je tu recytować na głos, głośniej i głośniej! Studenci lubią takie

rzeczy, prawda? — powiedział.

Leżeliśmy przez długi czas i nawet zjedliśmy obiad w studenckiej stołówce. Na Zhengtong, w pobliżu akademika dla zagranicznych studentów, jest bar Hard Rock Pub, gdzie często występuje zespół rockowy Maniacy; Zeng Tao, gitarzysta, jest właścicielem baru. Chcieliśmy wypić piwo, więc tam weszliśmy.

W środku pełno było znajomych twarzy. Nasi przyjaciele się

starzeli. Wokalista Maniaków, Zhou Yong, dawno się nie pokazywał publicznie. Poprzedniego lata byliśmy z Tiantianem na ich koncercie, w A-Gogo na Uniwersytecie Wschodniochińskim.

Postpunkowa muzyka zamieszła nam w głowach i tańczyliśmy

aż do upadłego.

Przyszedł Pająk z kilkoma ludźmi, którzy wyglądali na zagranicznych studentów. Uściskaliśmy się, przywitaliśmy wzajemnym ni hao, ni hao i zgodziliśmy się, że to rzeczywiście zbieg okoliczności. Pająk ostatnio trzymał się cudzoziemców, bo w biznesie komputerowym mnożyły się trudności i stracił nim zainteresowanie. Zamiast tego postanowił wyjechać na studia

gdzieś za granicę. Mówił już przyzwoicie po angielsku i znośnie

po francusku oraz hiszpańsku.

Puścili Dummy Portishead. Ludzie tańczyli, ale twarze mieli puste, jak zwykle. Ci, którzy dzień i noc przesiadują w barach,

tak właśnie wyglądają, opanowani i bez wyrazu. Słuchałam mu-

zyki, kiedy Tiantian wymknął się do toalety; po długim czasie wrócił chwiejnym krokiem.

Wiedziałam, co robił, ale nie potrafiłam zmierzyć się z tym

otwarcie, stawić czoło temu apatycznemu, bezmyślnemu wyrazowi twarzy, jakby jego dusza odleciała daleko stąd. Upiłam się w końcu. Jego narkotyczny odlot wymagał odpowiedniego alkoholowego odjazdu z mojej strony i — każde z nas pogrążone w swoim obłędzie — zmagaliśmy się z naszymi ja, ignorowaliśmy ból, rozpraszając się jak promień światła.

Tańczyliśmy otoczeni muzyką i niesieni euforią, każdy własną,

a o pierwszej nad ranem wróciliśmy do naszego mieszkania.

Nie myliśmy się, tylko zrzuciliśmy ubrania i położyliśmy się do

łóżka. Klimatyzacja działała na pełnych obrotach i nawet przez

sen słyszałam jej owadzie brzęczenie. Sny miałam puste, nie

licząc tego dręczącego dźwięku.

Wczesnym rankiem, jednocześnie z pierwszymi promieniami

słońca, otworzyłam oczy i odwróciłam się, żeby pocałować Tiantiana. Moje gorące, bardzo gorące pocałunki odcisnęły się na jego zimnym, bardzo zimnym, lśniącym bielą ciele. Potrząsałam nim mocno, wołałam go, całowałam i ciągnęłam za włosy. Potem wyskoczyłam z łóżka i naga pobiegłam na balkon. Przez szybę wpatrywałam się w stojące w pokoju łóżko, w leżące tam ciało mojego kochanka. Patrzyłam tak długo, bardzo długo.

Łzy ciekły mi po twarzy i gryzłam czubki palców. Wrzasnęłam:

„Ty głupku!”. Nie zareagował. Był martwy, ja także.

Przyjaciele i krewni przyszli na pogrzeb, ale babcia Tiantiana

się nie pokazała. Wszyscy byli niespokojni, więc i ja się denerwowałam. Nie wiedziałam, że będzie jeszcze znacznie gorzej. Że jego ciało zmieni się w nieświadomy, nieczuły proch, jego duch umknie z makabrycznego stosu pogrzebowego pod ziemią i uleci w górę, do nieba. W najwyższych rejonach nieba musi istnieć

stworzona przez Boga warstwa absolutnej czystości, inny świat.

Connie pełniła honory na pogrzebie. Ubrana w czerń, z głową

owiniętą delikatnym woalem, wyglądała na postać z filmu. Zachowywała się godnie i stosownie, ale z rezerwą. Jej żałoba wydawała się powierzchowna. Nie było w tym zachowaniu oszo łomionej irracjonalności matki, która straciła syna, jedynie godność ubranej na czarno, atrakcyjnej kobiety w średnim wieku. Dla kobiety bezpretensjonalność ma kluczowe znaczenie.

Godność i stosowne zachowanie nie wystarczą. Z tego powodu

nagle zapragnęłam uniknąć spoglądania w jej twarz, a ton, jakim

odczytała mowę pogrzebową, napełnił mnie wstrętem.

Pospiesznie wygłosiłam wiersz zadedykowany Tiantianowi:

„Ostatnia chwila

Gdy widzę twoją twarz

Ponad czernią

Ponad bólem

Ponad parą, którą wydychasz na szkło

W sercu nocy… śniąc we śnie o smutku

Moje usta zapieczętowane

Nie potrafię już powiedzieć do widzenia”.

Potem ukryłam się w tłumie. Czułam się kompletnie zagubiona. Tylu ludzi, było tu tylu ludzi, których nie znałam, lecz nie zebrali się z radosnej okazji. Ten koszmar drążył mi dziurę w sercu.

Chciałam się tylko ukryć, ale Tiantiana już nie było i cztery

ściany mieszkania straciły swój sens.

32

Kim jestem?

Myślę, więc jestem.

Kartezjusz

Wszystko, wszystko tak się zaczęło. Wszystko zaczęło się od tego

pełnego przepychu i olśniewającego, choć sennego i ulotnego widoku.

To był eksperyment.

Marguerite Duras

Tak to było. To przyprawia o ból głowy, każe krzyczeć i doprowadza do szaleństwa.

Nie jestem zimnokrwistą kobietą, ale nie oszalałam. Wrzask motyla został ponownie wydany i zajęłam się jego promocją na różnych uniwersytetach, jak to ustalili Deng i Padre, i odpowiadałam na pytania w rodzaju: „Pani Nikki, czy zrobiłaby pani striptiz?” — zadawane przez studentów, podczas gdy studentki dyskutowały ze mną na temat „Czy kobiety są drugą płcią, czy nie?”. I „Czego w końcu chcą feministki?”.

Gdy pojechałam na Fudan, na chwilę położyłam się na trawniku, patrzyłam w niebo i myślałam o nim.

Zhu Sha po raz drugi wyszła za mąż za artystę młodszego

o osiem lat, za Ah Dicka. Ślub wzięli trzy miesiące i dwadzieścia

dni po pogrzebie Tiantiana i pewnie tylko ja miałam tego świadomość. Ceremonia odbyła się w galerii Lawrence Art w Fuxing Park tego samego dnia, w którym otwarto wystawę pana młodego. Było mnóstwo gości, zagranicznych i miejscowych, także Madonna. Madonna hojnie obdarowała młodą parę — złotymi zegarkami Omega — chcąc okazać swoją wspaniałomyślność.

W końcu Ah Dick był jednym z jej ulubionych facetów.

Niewiele z nią rozmawiałam. Nagle jakoś za nią nie przepadałam. Może nie powiedziała nic Tiantianowi; może wcale nie próbowała z premedytacją kontrolować swoich przyjaciół. Mimo wszystko nie chciałam już być z nią zbyt blisko.

Było za dużo osób i duszna, sztywna atmosfera. Wyszłam

wcześnie.

Z Niemiec strumieniem płynęły e-maile od Marka i Shamir.

Przekazałam im wiadomość o śmierci Tiantiana i napisałam, że

jestem spokojniejsza, ponieważ moja powieść jest prawie ukończona i to najlepszy prezent, jaki mogłabym sprawić Tiantianowi.

Shamir zaprosiła mnie do Niemiec, kiedy już skończę powieść.

„Pomogę ci przez to przejść. Przyjedź i zobacz nasze strzeliste

kościoły i Schwarzwald, i te tłumy. Mark na pewno też chciałby

się z tobą zobaczyć”.

E-maile od Marka były długie, bardzo długie. Ze szczegółami

opowiadał, co ostatnio robił, gdzie był i jak kłócą się z żoną.

Nie wiem, dlaczego mi zaufał i co skłoniło go do zwierzeń.

Może kobieta, która pisze, jest godna zaufania, ponieważ rozumie, jeśli nawet ukradła cudzą ślubną obrączkę z szafirem. Zawsze noszę ją na kciuku, jest taka urocza.

Postanowiłam po Halloween pojechać do Berlina. Lubię Halloween, tę romantyczną fantazję, sposób, w jaki ucieka się do sztuczek, zakładania maski i udawania kogoś innego, żeby wygnać zgniły odór śmierci.

Tuż przed wyjazdem uporządkowałam kilka spraw. Wprowadziłam trochę poprawek do rękopisu i posprzątałam mieszkanie. Planowałam ponownie przeprowadzić się do rodziców, musiałam więc oddać klucze Connie. W mieszkaniu wciąż były rzeczy Tiantiana. Wybrałam jeden z jego autoportretów, ulubiony przez niego zbiór wierszy Dylana Thomasa i białą koszulę, którą nosił.

Koszula jeszcze nim pachniała. Kiedy ukryłam w niej twarz, zdałam sobie sprawę, jak to jest utracić szczęście.

Był weekend i szłam przez długi czas, mijając drzewa parasolowe na Hengshan, aż dotarłam do alejki wspomnień. Mieściła się tam hiszpańska restauracja Connie: jasno oświetlona, z tańczącymi na murach cieniami kwiatów, w oknach widoczni chodzący w różne strony kolorowo ubrani ludzie. Podeszłam bliżej, usłyszałam miłosną piosenkę i uprzejmy aplauz, gdy śpiew się skończył.

Weszłam po schodach i zapytałam pracownika o Connie. Zaprowadził mnie przez szereg drzwi do miejsca, w którym stała wśród dużej grupy osób, mocno umalowana. Miała na sobie wieczorową suknię bez ramiączek, a włosy wysoko upięła w kok.

Na usta nałożyła grubą warstwę mocnej szminki. Wyglądała atrakcyjnie i elegancko jak wykwintny żuraw.

Hiszpańska para w czarnych strojach do tańca, ozdobionych

perłami, wykonywała w takt piosenki latynoski taniec. Byli młodzi i piękni. Chłopak zgrabnie podtrzymywał nogi dziewczyny, a potem rozpoczęli serię obrotów, od której ćmiło się w oczach.

Connie zakończyła rozmowę z siwowłosym dżentelmenem i zobaczyła mnie, kiedy odwróciła głowę. Ukłoniła się swoim towarzyszom i podeszła.

— Jak się masz, kochanie? — zapytała, ściskając mnie.

Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową.

— Wyglądasz ślicznie, jak zwykle — powiedziałam, a potem

wyjęłam z torebki pęk kluczy i wręczyłam jej. Już wcześniej,

przez telefon, opowiedziałam o swoich planach.

Spojrzała na klucze, przez chwilę milczała, a potem wzięła je

ode mnie.

— Nawet teraz nie rozumiem… jak do tego doszło. Co zrobiłam źle? Czy Bóg tak mnie potraktował, bo… Okej. Zapomnijmy o tym. Jesteś inteligentną dziewczyną. Dbaj o siebie.

Pocałowałyśmy się i pożegnałyśmy, a Juan podszedł, żeby

mnie uściskać.

— Do widzenia — kiwnęłam im ręką i wyszłam.

Muzyka i tańce trwały, ale ze mną nie miało to nic wspólnego.

Na dziedzińcu, przy drzwiach, wpadłam na starszą panią.

Z białymi włosami i z delikatną, białą skórą, w okularach, wy-

glądała na profesorską żonę. Kilka razy powtórzyłam „przepraszam”, ale nie zwróciła na mnie uwagi, zmierzając prosto do restauracji.

Odźwierny ruszył, żeby zamknąć żelazną bramę. Starsza pani

próbowała ją popchnąć, a kiedy się nie udało, zaczęła głośno

przeklinać.

— Ty diable, ty zły duchu, dziesięć lat temu zamordowałaś

mojego syna, ale jeszcze ci było mało. Teraz zamordowałaś też

mojego wnuka. Masz czarne serce. Przeklinam cię: żeby cię samochód potrącił, jak tylko wyjdziesz z tej twojej przeklętej restauracji…

Głos miała bardzo ochrypły. Zamarłam obok niej. Wiedziałam

już, kim była ta pałająca niepohamowaną złością stara kobieta,

choć pierwszy raz widziałam ją na własne oczy.

Nie pokazała się na pogrzebie Tiantiana; pewnie dlatego, że

Connie jej zabroniła. Connie zawsze bała się i unikała teściowej,

babcia Tiantiana potrafiła jednak znaleźć drogę do restauracji.

Dozorca próbował uspokoić ją łagodnym tonem.

— Szanowna pani, przychodziła tu pani już kilkanaście razy.

To za ciężkie w pani wieku. Proszę iść do domu i odpocząć.

— Hm — stwierdziła staruszka z ogniem w oczach. — Nikt

mi nie zamknie ust! Ona uważa, że wszystko jest w porządku,

skoro próbowała mnie oszwabić stoma juanami renty. Ale ja

obstaję przy poznaniu prawdy. Chcę wyjaśnienia.

Znów zaczęła pchać bramę, więc pospiesznie podeszłam i uję łam ją pod rękę.

— Babciu — powiedziałam miękko. — Zabiorę cię do domu.

Zaraz będzie padać.

Spojrzała na mnie podejrzliwie, a potem zerknęła na niebo

ponad nami, pokryte grubą warstwą chmur ciemnoczerwonych

w miejskich światłach.

— Kim jesteś? — zapytała cichym głosem.

Serce mi zatrzepotało. Ogarnęło mnie uczucie czułości i goryczy i przez moment nie wiedziałam, co odpowiedzieć tej zmęczonej, bezsilnej starej kobiecie.

Rzeczywiście, kim jestem? Kim jestem?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hui Wei Szanghajska Kochanka
miłość przyjaźń, Późni kochankowie, Późni kochankowie / 01 wrzesień 2007
miłość przyjaźń, Późni kochankowie, Późni kochankowie / 01 wrzesień 2007
40 Brockway Connie Niebezpieczy kochanek (Niebezpieczny kochanek 01)
01 Wstęp do Kochanowski, z dziejów badań i recepcji twórczości
01 Kocham cię kochanie moje
01 Śpij kochanie, śpij
Banks Leanne Potrójne zaręczyny 01 Kochany Święty Mikołaju (2003) Gabriel&Faith
01 08 2011 Zupa kochanków(3)4
Palmer Diana Najemnicy 01 Zbuntowana kochanka
Balogh Mary Kochanka 01 Pojedynek
Stuart Anne Walentynki (1999) 01 Czy o tym marzyłaś, kochanie unlocked
0926 Morgan Raye Żona dla prezesa 01 Kochany wróg
Lowell Elizabeth Bracia Maxwell 01 Jesienny kochanek
Feather Jane Trylogia Cavendish Square 01 Uroczy kochanek
Palmer Diana Soldier Of Fortune 01 Zbuntowana kochanka
01 Wstęp do Kochanowski, z dziejów badań i recepcji twórczości
HG Kochanowicz [7] konspekt id Nieznany

więcej podobnych podstron