Tytuł oryginału
Five short novels
Opracowanie graficzne
Piotr Gidlewski
Redaktor prowadzący serii
Kamil Piwowarski
Korekta
Jadwiga Piller, Jadwiga Przeczek
Księgarnia internetowa
Published in Paladin 1991
98765432 1
Previously published by Grafton Books 1969
Reprinted 1974 (twice), 1977, 1980, 1982, 1983,
1984 (twice), 1986 (twice)
First published in Great Britain by
Michael Joseph 1953
Copyright © Doris Lessing 1953
The Author asserts the moral right to
be identified as the author of this work
© Copyright for the Polish translation
by Agnieszka Glinczanka Estate, Warszawa 2007
© Copyright for the Polish edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2007
ISBN 978-83-06-03129-4
Dystrybucja:
Platon sp, z o.o.
ul. Kolejowa 19/21, 01-215 Warszawa
tel. 022 631 08 15
e-mail: platon@platon.com.pl
PRINTED IN POLAND
Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2007 r.
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
e-mail: piw@piw.pl www.piw.pl
Wydanie drugie
Skład i łamanie: Oficyna „Polico-Art”, Warszawa
Druk i oprawa: ABEDIK SA, Poznań
Lobola
W dzisiejszych czasach, kiedy ludzie emigrują, nie czynią tego tak bardzo w poszukiwaniu słońca, żywności albo nawet służby domowej. Można powiedzieć, że rodzina wybierająca się do Australii czy gdzie indziej ma przed oczyma wizję miłego domku lub mieszkania, być może z kawałkiem ogródka. Nie wiem, jak było sto czy pięćdziesiąt lat temu. Z książek wynika, że kolonizatorzy i poszukiwacze przygód wypływali w świat gnani tęsknotą za nowym życiem, nowymi krajami, szerokimi możliwościami i tak dalej. Teraz jednak wszystko, czego pragną, to dachu nad głową.
Ciekawa rzecz: jak to się dzieje, że ludzie skądinąd rozsądni wyobrażają sobie, iż tenże dach - ów, praktycznie biorąc, zanikający towar - można z łatwością zdobyć po prostu przez spakowanie manatków i wyjazd do innego kraju? Mimo wszystko przecież nagłówki w rodzaju „Światowy głód mieszkań” powtarzają się w gazetach aż do znudzenia; nie ma też ani jednej broszury wydanej przez wydziały imigracyjne, która by nie głosiła (choć najprawdopodobniej drobniutkim drukiem, jakby dla zbagatelizowania tego faktu), iż niedobrze fest wyjeżdżać z kraju, nie upewniwszy się wprzódy, że się będzie miało gdzie mieszkać.
Marina Giles opuściła wraz z mężem Anglię z takim właśnie nastawieniem. Od wielu lat mieszkali gdzie się dało, dzieląc z innymi mieszkania, łazienki, kuchnie. Ilekroć kto zauważył z zazdrością: „Podobno w Afryce niebo jest zawsze błękitne”, odpowiadała z roztargnieniem: „Tak, i jak to będzie miło po tylu latach nareszcie mieć porządny dom”.
Przyjechali do Południowej Rodezji i tu stanęli wobec wyboru pomiędzy obozem dla imigrantów, składającym się z lepianek korzystających ze wspólnego źródła wody, a hotelem. Wybrali hotel, ponieważ byli, jak się to mówi, ludźmi niezależnymi materialnie. To znaczy, posiadali paręset funtów, za które zamierzali zaraz po przyjeździe kupić sobie dom. Kupno domu było, podobnie jak w Anglii, rzeczą całkiem możliwą, o ile kupujący rezygnował z wszelkiej myśli o nabyciu domu, który mu się podobał, i za rozsądną cenę. Od lat już Marina oglądała domy. Dzieliły się one na dwie grupy: na te, które jej się podobały, oraz te, na które było ją stać. Otóż Marina była romantyczką; nie wpadła jeszcze w ów bierny stan ducha, w którym człowiek godzi się (podobnie jak dziewięć dziesiątych ludności), iż należy sobie znaleźć gdziekolwiek jakiś kąt do mieszkania, a potem wkoło niego urządzać całe życie, naukę dla dzieci, miejsce pracy i tak dalej. A ponieważ pogodzić się z tym nie chciała, więc żyła dotychczas w wielkiej niewygodzie, wykrzykując od czasu do czasu: „Czemuż mielibyśmy wydawać jedyny kapitał, jaki najpewniej kiedykolwiek mieć będziemy, na związanie się z mieszkaniem, którego nie cierpimy!”. Z pozoru nic nie mogło być bardziej rozsądne od takiego poglądu.
Nie spodziewała się jednak, że przeprawiwszy się przez cały ocean i przyjechawszy do nowego i niewątpliwie romantyczną aurą owianego kraju, znajdzie się w dokładnie takim samym położeniu.
Oglądane z lotu ptaka, miasto było na wpół ukryte w drzewach. Sześćdziesiąt lat temu znajdował się tu wszędzie lity veld* i nawet teraz wydaje się, jakby nie veld otaczał obszar zajęty przez budynki i ulice, lecz jakby domy wyrosły siłą pod drzewami i pośród drzew. Lecąc nisko nad miastem, widzi się zieleń, wegetację; potem nagle błyśnie biel wysokiego budynku, jakiś fragment ulicy bez początku i końca, bo wyłaniający się z drzew i natychmiast znów przez nie pochłonięty. A jednak jest to duże miasto, szeroko rozpostarte i rozproszone. Nie istnieje tu bowiem problem przestrzeni: natłok rozprasza ludzi ku peryferiom, zamiast zagęszczać ich w kierunku pionowym. Kiedy się jedzie przez miasto, od przedmieścia do przedmieścia mierzy ono około piętnastu mil; niektóre z największych miast świata mają nie o wiele mniejszą średnicę. Gdy jednak zapytać któregoś ze stałych mieszkańców, ile jego miasto liczy ludności, odpowie: dziesięć tysięcy, co jest cyfrą bardzo niską. Dlaczego tak mała liczba ludzi potrzebuje aż tyle miejsca? Mieszkaniec zapewne odpowie na to pytanie wzruszeniem ramion, gdyż nigdy się nad rym nie zastanawiał. Prawda polega na tym, że ludność nie wynosi dziesięciu tysięcy, lecz najpewniej około stu pięćdziesięciu, tylko ta reszta to czarni, a ich nie bierze się pod uwagę. Czarni nie tyle tu mieszkają, ile wciskają się, jak potrafią. Wszystko to jest bardzo trudne do pojęcia dla przybysza i trzeba sporo czasu, aby dojść z tym do ładu.
* W Afryce Płd. dziewicze tereny porośnięte trawą lub rzadkim lasem.
Każde chyba miasto ma w sobie coś szczególnego, z czego jest znane, coś, co w sumie wyraża jego istotę zarówno dla tych, co w nim mieszkają, jak i dla tych, którzy znają je tylko z książek lub z legendy. O trzysta mil na południe, na przykład, kraal* starego Lobenguli miał swoje Wielkie Drzewo. W cieniu jego konarów siedział zdradzony, smutny, wspaniały król, cały w zwałach czarnego tłuszczu, obwieszony paciorkami i błyskotkami; patrzał, jak zbliża się jego zguba w postaci białych ludzi napierających z południa, i odmierzał życie i śmierć zgodnie ze znanymi i czczonymi obyczajami. Tak było zaledwie sześćdziesiąt lat temu...
* Wioska murzyńska w Afryce Płci.
To miasto ma swoje wzgórze. Gdy posyłano na północ pierwszych pionierów, kazano im jechać naprzód, póki nie znajdą okazałej i dostojnej góry, która z całą pewnością nie ujdzie ich uwagi; tam mieli zatrzymać się i zbudować swoje miasto. Jednakże czy to przez jakąś pomyłkę, czy też na skutek zrozumiałego wyczerpania zatrzymali się o dwadzieścia mil za wcześnie, w pobliżu małego i mniej kształtnego wzgórza. Przykre to wspomnienie żywe jest do tej pory. Co roku, gdy odbywają się uroczystości ku czci owych pionierów i Rhodesa, który ich posłał, zakrada się myśl, że to nie to, czego naprawdę chciał Założyciel... Stojąc u stóp owego wzgórza, mówcy powiadają: „Sześćdziesiąt lat, spójrzcie, czegośmy dokonali w ciągu sześćdziesięciu lat”. A w umysłach słuchaczy powstaje wizja owego miasta, o którym marzymy wszyscy - planowego i pięknego miasta bez skazy, bez ruder; miasta, które w istocie można było stworzyć przez te sześćdziesiąt lat.
Miasto rozpostarło się u podnóży owego wzgórza. Wokół niego ciągną się dzielnice ruder - wąskie i krzywe uliczki, gdzie kolorowi pędzą swój krótki i znojny żywot pośród kruszących się cegieł i starej blachy. Pójdziesz pięć minut w jedną stronę i oto ulica kończy się, ginąc w wysokiej zbrukanej trawie, na którą kładzie się czarny dym z komina pobliskiej elektrowni. Tu i ówdzie w jakimś rowie leży stara blaszanka po nafcie; pikujący jastrząb gwałtownie zatrzymuje się w pędzie i podrywa z powrotem ku górze, oszalały z przestrachu na widok nagłego błysku odbitego w niej słońca. O dziesięć minut drogi w stronę przeciwną znajduje się centrum handlowe: olśniewająco białe żelbetowe bloki, nowoczesne budynki podobne do wszystkich nowoczesnych budynków na świecie. Jest tu importowana odzież, witryny pełne amerykańskich samochodów, neony, lady zawalone prospektami reklamującymi loty do Starego Kraju, gdziekolwiek by on był. Jeszcze kilka przecznic i dzielnicę handlową ma się już poza sobą. Tu była niegdyś najwytworniejsza część miasta. Ludzie, którzy wyrośli razem z miastem, przejeżdżają tędy autem w niedzielne popołudnie i patrząc na bungalowy wznoszące się na podmurówkach i ozdobione żelaznymi wolutami, powiadają: „W tysiąc dziewięćset dziesiątym za tym domem był już tylko dziewiczy veld”.
Teraz wszakże ciągną się dalej domy białe i brzydkie, zanim raptem człowiek znajdzie się w latach trzydziestych: pośród wysokich budynków stojących po osiem w jednej linii jak zgromadzeni na bardzo małej przestrzeni olbrzymi żołnierze, wyprężeni na baczność. Werandy znikły. Maleńkie balkoniki wystają z lekka niby powieki, dachy przypominają meloniki bez ronda. Wystawione na palące słońce, domy te tłoczą się razem, nie nęcąc cieniem i chłodem, gdyż nie były pomyślane dla tutejszego klimatu, i do czasu, kiedy drzewa podrosną, a pnącza się rozkrzewią, są one niezmiernie niewygodne (choć oczywiście bardzo wytworne). A za nimi? Znowu veld, trawą porosłe pustkowia zawalone gnojem ludzkim i zwierzęcym, vlei* poprzecinana we wszystkich kierunkach niezliczonymi ścieżkami, którymi co wieczór krajowcy wędrują od przedmieścia do przedmieścia, zatrzymując się od czasu do czasu, by ze studzienek zaczerpnąć szybko w dłonie łyk wody o powierzchni powleczonej, dla zabezpieczenia przed moskitami, cienką błonką opalizującej nafty.
* dolina
Za vlei (na którą wkracza w szybkim tempie zabudowa, tak iż wkrótce nie pozostanie ani trochę wolnej przestrzeni) rośnie nowe przedmieście. O, tym razem jest to coś zupełnie innego. O ile tam, zaledwie dwadzieścia minut drogi stąd, domów było po osiem w jednym bloku, to tutaj jest ich dwadzieścia - maleńkich, lada jakich domków; ci, którzy je projektowali, wzorowali się na taniej, tasiemcowej zabudowie wzdłuż podmiejskich dróg w Anglii. Małe kawałki cementu pod daszkiem, na których staną może dwa krzesła, nazywają się szumnie werandami. Jest też przedpokój, dwa jardy na dwa jardy, bo inaczej gdzież wieszałoby się kapelusz? Każdy domek dzieli się na pokoiki tak małe, iż niepodobna przejść od jednej ściany do drugiej bez okrążania stołu albo potknięcia się o krzesło. I białe mury, oślepiająco białe mury, od których oczy z ulgą odwracają się ku drzewom.
Drzewa... Owe domy są nie do zniesienia, jeżeli nie łagodzi i nie zakrywa ich listowie. Każdy nowy właściciel, wprowadzając się, mówi z tęskną nutką w głosie: „Nie będzie tak źle, jak tylko krzewy podrosną”. I rzeczywiście rosną bardzo szybko. Zadziwiająca rzecz, że to miasto, które na pewno zalicza się do najmniej udanych i najniewygodniejszych na świecie - jeśli spojrzeć na nie tylko jako na zespół ulic i budynków - jest zarazem tak piękne, że nikt nie omieszka zakochać się w nim od pierwszego wejrzenia. Każda ulica wysadzona z obu stron podwójnym szeregiem drzew, każdy dom osłonięty bujną roślinnością. Jest to miasto ogrodów.
Marina była z początku oczarowana. Potem nastrój jej uległ zmianie. Jedyne bowiem domy, na jakie mogliby sobie pozwolić, znajdowały się na owych seryjnie produkowanych przedmieściach, które rozprzestrzeniały się niczym odra tak szybko, jak tylko dało się sprowadzać materiały na ich budowę. Powiedziała do Filipa:
- W Anglii nie kupiliśmy sobie domu, bo nie chcieliśmy mieszkać na przedmieściu. Wyrywamy się z korzeniami, przyjeżdżamy do kraju słynnego z egzotyki i dzikości i jedynym miejscem, gdzie możemy zamieszkać, jest znowu przedmieście. Wolałabym śmierć.
Filip słuchał tego ze spokojem. Nie był tak wytrącony z równowagi jak ona. Różnili się od siebie dość znacznie. Marina należała do owych liberalnie nastrojonych osób, których tyle namnożyło się w Anglii w trzydziestych latach, podczas gdy Filip był naukowcem i pokładał wiarę raczej w zdobyczach techniki niż we wrodzonej porządności istot ludzkich. Prawda, że był również na swój sposób idealistą, gdyż przybył na ten kontynent w nastroju szlachetnego optymizmu. Anglia, jak mu się zdawało, nie dawała możliwości młodym ludziom zbrojnym jak on w zapał i świetne przygotowanie naukowe. Za morzem na pewno będzie inaczej. Wszystko, czego potrzeba, to energicznego rządu, który byłby gotów przeznaczyć dostateczną ilość pieniędzy na nauki ścisłe. To wynikało z prostego rozsądku. (Jasne, że po nowym kraju należało oczekiwać więcej zdrowego rozsądku niż po starym).
Przygotowany był na to, aby przeobrażać pustynie w kwitnące ogrody. Afryka wydawała mu się wybitnie podatna na tego rodzaju zabiegi, a im lepiej ją poznawał w ciągu tych pierwszych tygodni, tym bardziej wzbierał w nim zapał.
Niebawem jednak przekonał się, że kiedy wieczorami wykładał te pomysły Marinie, ona myślami znajdowała się gdzie indziej. Według niego był to pech, że musieli mieszkać w tym hotelu, gdzie było niewygodnie, wikt kiepski i roiło się od braci-imigrantów, z których każdy rozpaczliwie poszukiwał owego legendarnego dachu. Ale wcześniej czy później znajdzie się jakiś dom - tego był pewien od lat. Jeżeli o niego chodzi, nie miałby nic przeciwko kupieniu któregoś z owych domów na przedmieściu. Nie podobały mu się, oczywiście, ale wiedział doskonale, że to nie przeciwko domowi jako takiemu buntuje się Marina. Ach, to uprzedzenie, jakie my, Anglicy, wszyscy żywimy do przedmieść! Jakąż odrazą napawa nas myśl, że jesteśmy zupełnie tacy sami jak lokator sąsiedniego domu! Pech więc, że cały świat w szybkim tempie pokrywa się przedmieściami - czymże bowiem jest każda brytyjska kolonia, jeśli nie czymś w rodzaju uromantycznionego przedmieścia samej Anglii? Gdzieś na dnie duszy Mariny taiła się wizja jej samej i Filipa mieszkających wśród kółka miłych ludzi przyjemnie interesujących się sztuką, czytających tydzień W tydzień „New Statesmana” i wierzących, że takie haniebne zjawiska, jak dyskryminacja rasowa i walka między czarnymi i białymi, dadzą się usunąć przy dostatecznej dobrej woli... Czarujący obraz.
Na razie więc Filip odwrócił myśli od zakwitających pustyń itp. i spróbował nowego podejścia. Może będą mogli kupić dom za pośrednictwem któregoś z państwowych przedsiębiorstw budowy mieszkań dla imigrantów? Wracał jednak z jednego Zarządu Osiedla Mieszkaniowego po drugim i oznajmiał znużonym głosem:
- Beznadziejne, jeżeli się nie ma trojga dzieci.
Słysząc to, Marina łatwo wpadała w przygnębienie; hołdowała bowiem jeszcze staroświeckiemu poglądowi, że zanim ma się dzieci, trzeba mieć gdzie je chować.
- Dla ciebie to nic - rzekła. - O ile się orientuję, pół życia będziesz spędzał na rozjazdach ciężarówką z jednego końca kraju w drugi, odwiedzając rezerwaty krajowców i świetnie się bawiąc. Nie sprzeciwiam się temu, ale muszę w tym czasie urządzić sobie jakoś własne życie.
Filip przybrał minę winowajcy, gdyż rzeczywiście trzy lub cztery dni w tygodniu spędzał poza domem na wyprawach z kolegami-rzeczoznawcami i Marinę czekały bardzo częste okresy samotności.
- Może byśmy znaleźli coś prowizorycznego, gdzie moglibyśmy poczekać, aż trafi nam się jakiś dom?
Okazja taka nadarzyła się niebawem. Filip dowiedział się od przypadkowego znajomego, że jest mieszkanie do wynajęcia na trzy miesiące; nie przysięgał, że to prawda, ponieważ była to tylko wiadomość podsłuchana na jakimś przyjęciu. Poszedł jednak za tropem, sfinalizował transakcję i wrócił do Mariny.
- To tylko na trzy miesiące - pocieszał ją.
Numer 138 przy Cecil John Rhodes Vista znajdował się w dzielnicy zbudowanej jeszcze przed gwałtowną ekspansją z lat trzydziestych. Były tam stare domy, niemodne, stawiane nie według jakiejś importowanej recepty, lecz zgodnie z widzimisię pierwszych właścicieli. Po jednej stronie nru 138 stał dom o zaklęśniętym na sposób chiński dachu, na podmurówce dla ochrony od mrówek, z drewnianymi schodkami. Ściany jego były drewniane i nawet na ulicy było słychać tupanie nóg po drewnianych podłogach. Ściany sąsiedniego domu po drugiej stronie były niewidoczne spod gęstwy złotego deszczu: od dachu aż do ziemi kapały gęste żółte kiście koloru przydymionego miodu. Domy naprzeciwko kryły się poza kępami krzewów.
Od ulicy całość nru 138 prócz dachu osłonięta była wysokim, niestarannie utrzymanym żywopłotem. Chodniki porośnięte zakurzoną trawą i usiane bobkami psich nieczystości, tak iż trzeba było stąpać ostrożnie. Przed furtką rosła wielka kępa bambusów sterczących wysoko w niebo; przez okrągły rok zwisały z nich, podskakując i chwiejąc się na wietrze, gniazda ptaków tkaczy, podobne do piłek tenisowych uplecionych z trawy. Trochę niżej sięgały kanciasto pozałamywane, brunatne gałązki jaśminu rozkwitające biało, kremowo i różowawo, niby młoda Mulatka trzymająca w ramionach naręcza kwiecia. Sama ulica wysadzona była po obu stronach dwoma rzędami drzew: jedne rysowały się zieloną koronką na błękitnym niebie, drugie stały za nimi ciężkim, ciemnym masywem. Wzdłuż całej ulicy coraz to wybuchały kolory: tam draperia purpurowej bugenwilli, ówdzie rzadkie, szkarłatne kwiaty hibiskusa. Było tu bardzo pięknie, bardzo spokojnie.
Gdy się już raz weszło w obręb zaniedbanego żywopłotu, nr 138 okazywał się wąskim, blachą krytym budynkiem z cegły, podobnym do wydłużonej stodoły, zajmującym środek dwóch przylegających do siebie działek budowlanych, tak iż zostawało dużo miejsca na podwórka od frontu i z tyłu. Budynek miał swoją historię. Jakieś dwadzieścia lat temu postawił go pewien przedsiębiorczy człowiek interesu, dla oszczędności ignorując wszelkie znane wymogi higieny. Zanim miejscowe władze połapały się, że budynek nie nadaje się do istnienia, stał już pod dachem. Nastąpiło wiele procesów sądowych. Na koniec znękany sędzia zauważył, że istnieje głód mieszkaniowy, i na tej podstawie budynek zostawiono w spokoju.
Było to w istocie rzeczy osiem jednorodzinnych domków przyklejonych do siebie w taki sposób, że stojąc przed drzwiami któregokolwiek z nich, patrzało się na przestrzał przez oba składające się nań pokoje aż na kuchenne podwórko, gdzie na tle stosu drzewa opalowego trzepotała się schnąca bielizna. Front budynku obiegała weranda; osiem razy po parę schodków, osiem drzwi wejściowych, osiem okien, ale te okna oświetlały tylko frontowe pokoje. Z tylnego pokoju wychodziło się na ganek osłonięty ciemnozieloną moskitierą. W ten sposób architekt zdobył się na iście podziwu godny wyczyn: w kraju nieustannie zalewanym przez słońce stworzył pokoje, w których przez cały dzień trzeba było palić światło.
Kuchenne podwórko, przestrzeń szczerego piachu poprzecinana równoległymi żywopłotami z hibiskusa, stanowiło tryumf indywidualizmu nad życiem zbiorowym. Osiem oddzielnych stosów drzewa opałowego, osiem sznurów do wieszania bielizny, osiem krótkich ścieżek obramionych cegłą, prowadzących do ośmiu ustępów ustawionych za osłoną z blachy jeden przy drugim jak kostki w tabliczce czekolady. Zamki (a co za tym idzie i klucze) były dla oszczędności identyczne - system, który gwarantował wojnę wśród mieszkańców. Po obu stronach ustępów mieściły się po dwie połączone ze sobą izby. W tych czterech izbach mieszkało ośmiu służących krajowców. Przynajmniej oficjalnie było ich ośmiu, w praktyce znacznie więcej.
Kiedy Marina, która - jak się rzekło - była kobietą traktującą swoje obowiązki poważnie, zajrzała do izby, gdzie jej służący mieszkał razem ze służącym sąsiadów, wykrzyknęła bezradnie:
- Boże mój, jakie to straszne!
Izdebka była bardzo mała. Ceglane ściany nieotynkowane, blaszany dach, niczym nieprzysłonięty, przez cały dzień skupiał do wewnątrz cały żar słoneczny, tak że nawet stojąc na progu, poczuła się trochę słabo od stężonego gorąca. Podłoga była cementowa, a koce służące za posłanie leżały wprost na niej. Nie było żadnych szaf ani półek; zastępował je sznurek rozwieszony od rogu do rogu. Dwa małe, wysoko umieszczone okienka o szybach popękanych i podklejonych papierem. Na ścianach wisiały wydarte z ilustrowanych czasopism podobizny angielskiej rodziny królewskiej i różnych gwiazd filmowych, przeważnie nieubranych.
- Boże mój! - powtórzyła niepewnie. Widząc tę nędzę, czuła się bardzo winna. Z ulgą wyszła na dwór, otarła pot z twarzy i rozejrzała się po podwórku. Oglądany od tyłu, nr 138 przy Cecil John Rhodes Vista był niezaprzeczalnie malowniczy. Ziemia na podwórku, poprzegradzanym niskimi żywopłotami ze szkarłatnie kwitnących hibiskusów, była czerwonawa; wokół każdego ze stosów szarego drzewa leżały porąbane drewka, żółte, pomarańczowe, białe. Na sznurach huśtała się i trzepotała barwna odzież. Służący w wykrochmalonej bieli odpoczywali wsparci na siekierach albo plotkowali. Pod dużym drzewem siedziała na klocu młodziutka Murzyneczka piastująca w ramionach białe dziecko.
Śliczny obrazek; nadawałby się bez zmian na pierwszy numer komedii muzycznej. Marina odwróciła się do niego plecami i surowym okiem reformatorki spojrzała znowu w koniec podwórka. Pomiędzy ustępami a izbami służących stało osiem blaszanych kubłów na śmieci, każdy okryty własną chmurą much i wydzielający stęchły, kwaśny zapach. Przeszedłszy pomiędzy nimi, Marina znalazła się w uliczce gospodarczej. Kiedy się przejeżdża ulicami takiego miasta, widzi się drzewa, ogrody, kwitnące żywopłoty; sieć ulic dzieli teren na porządne bloki. Bloki - jak można by sądzić - pełne kwiecia i zieleni, wśród której stoją malowniczo rozmieszczone domy. Każdy jednak blok podzielony jest przez środek na dwoje uliczką gospodarczą, pełną kurzu, obstawioną po obu stronach śmietnikami. Jest to miejsce towarzyskiego życia służby; tutaj w czasie pracy wybiegają, by wypalić prędko papierosa, tu spotykają się z przyjaciółmi lub flirtują z handlarkami warzyw. Jest to tak, jakby pomiędzy ulicami miasta białego człowieka biegła ukryta ulica, niedostrzegana, zapomniana. Wyszedłszy na nią, Marina zastała ją rojącą się od rozgadanych i roześmianych krajowców. Zastygli, obrzucili ją przeciągłym, podejrzliwym spojrzeniem i naraz jak gdyby, znikli: każdy uciekł na swoje kuchenne podwórko. W jednej chwili została zupełnie sama.
Powoli wróciła przez podwórko do kuchennych drzwi, stąpając ostrożnie wśród miękkich wiórków przy stosie drzewa i schylając głowę pod trzepocącą się na sznurze bielizną. Obserwowali ją ostrożnie służący, w których to nagłe zainteresowanie się ich życiem wzbudziło podejrzenia - doświadczenie nauczyło ich podejrzliwości. Obserwowało ją również przez okno kuchenne kilka kobiet. Zobaczyły drobną Angielkę o schludnej figurce, ładnych, jasnych włosach i różowobiałej twarzy pod szerokim słomkowym kapeluszem, który podtrzymywała dłoń obciągnięta białą rękawiczką. Delikatnie i z widocznym obrzydzeniem stąpała przez zakurzone podwórko, jakby lada chwila miała dostać skrzydeł i odfrunąć na dobre.
Kiedy doszła do swoich kuchennych schodków, zatrzymała się i zawołała:
- Charlie! Chodźcie tu, proszę, na chwilę.
Głos jej był wysoki, odrobinę zrzędny. Gdy obserwujące kobiety usłyszały akcenty tego głosu, ujrzały białą rękawiczkę i zauważyły owo „proszę”, potwierdziły się ich najgorsze obawy.
Młody Afrykańczyk wyłonił się z uliczki gospodarczej, gdzie gawędził (do chwili pojawienia się Mariny) z kilkoma przechodzącymi znajomymi. Podbiegł do swojej nowej pani. Miał na sobie białe szorty, czerwoną koszulę w stylu amerykańskim, skarpetki w szkocką kratę, przytrzymywane podwiązkami lila, i białe tenisowe pantofle. Stanął przed nią z grzecznym uśmieszkiem, który prawie natychmiast zamienił się w szeroki, szczerze przyjazny uśmiech. Był to z usposobienia serdeczny i wesoły młody człowiek. Marina spędzała pierwszy dopiero ranek w swoim nowym domu, ale już uświadomiła sobie dysproporcje pomiędzy swoją żywą litością dla tego służącego a ową niezachwianą pogodą, jaka malowała się na jego twarzy.
Nie znała oczywiście ani słowa w języku krajowców, ale Charlie umiał po angielsku.
- Charlie, od jak dawna tutaj pracujecie?
- Dwa lata, proszę pani.
- Skąd pochodzicie?
- Słucham?
- Gdzie jest wasz dom?
- Nyasaland.
- Ach, tak.
Było to o setki mil na północ.
- Czy odwiedzacie czasem swoją rodzinę?
- Może w tym roku, proszę pani.
- Aha. A jak wam się tutaj podoba?
- Słucham?
Nastąpiła chwila milczenia. Charlie mimo woli rzucił okiem za siebie, ponad śmietnikami, na uliczkę gospodarczą. Miał nadzieję, że jego przyjaciołom, którzy pracowali w drugim końcu miasta i których nieczęsto widywał, nie sprzykrzy się czekać na niego. Miał też nadzieję, że ta nowa pani (do której uprzejmości nie miał zaufania) nie wybierze akurat tej chwili, żeby kazać mu czyścić srebro albo zrobić pranie. W dalszym ciągu szczerzył zęby w szerokim uśmiechu, lecz twarz jego nabrała wyrazu lekkiego zaniepokojenia, a oczy łypały wciąż w stronę uliczki gospodarczej.
- Mam nadzieję, że będzie wam u mnie dobrze - powiedziała Marina.
- O, tak, proszę pani - odrzekł natychmiast z nutą zawodu w głosie; jasne było dlań bowiem, że pani zada mu jakąś robotę.
- Jeżeli będziecie czegokolwiek potrzebowali, musicie mnie poprosić. Jestem w tym kraju od niedawna i mogę popełniać błędy.
Zawahał się, obracając w myśli jej słowa. Były jednak trudne, toteż dał temu spokój. Nie myślał kategoriami krajów, kontynentów. Znał miasto białego człowieka - to miasto. Znał veld. Znał wioskę, z której pochodził. Od swoich wykształconych przyjaciół wiedział o istnieniu „wielkiej wody”, po której przyjeżdżają na statkach biali ludzie. W starych czasopismach widywał fotografie statków, ale ta „wielka woda” mieszała mu się w głowie z ogromnym jeziorem znajdującym się w jego rodzinnym kraju. Wiedział, że ci biali ludzie przyjeżdżają z miejsc zwanych: Anglia, Niemcy, Europa, ale były to dla niego puste dźwięki. Kiedyś pewien jego przyjaciel, który uczęszczał przez trzy lata do szkoły misyjnej, powiedział mu, że Afryka jest jednym z kilku kontynentów, i pokazał wygnieciony arkusz papieru - połowę mapy świata - mówiąc: „Tu jest Afryka, tu jest Anglia, tu są Indie”. Wskazał Nyasaland, maleńki skrawek kraju, i Charlie poczuł się zdezorientowany i pomniejszony, gdyż Nyasaland było tym krajem, który znał, i zdawało mu się zawsze takie ogromne. Teraz, gdy Marina użyła wyrażenia „w tym kraju”, Charlie ujrzał na chwilę ów płaski kawałek papieru, pomalowany na różowo, zielono i niebiesko - świat. Ale z uliczki gospodarczej dobiegły go głośne wybuchy śmiechu; znowu spojrzał niespokojnie przez ramię i Marina zdała sobie sprawę, że czuje coś bardzo podobnego do irytacji.
- No, możecie już iść - powiedziała sztywno i ujrzała, jak uśmiech białą błyskawicą przecina jego twarz przez całą szerokość.
Odwrócił się i pobiegł z powrotem przez podwórko jak lekkoatleta, serią ogromnych susów przesadzając najpierw stos drzewa, potem śmietniki, aż zniknął za ustępami. Marina weszła do „mieszkania”, bezwiednie marszcząc brwi z gniewu.
- Haniebne - mruknęła, obejmując tym potępieniem nagą izdebkę, do której ten człowiek miał dopasować całe swoje życie, brudną uliczkę gospodarczą, obstawioną cuchnącymi śmietnikami, a także jego nieuzasadnioną pogodę ducha.
Znalazłszy się w domu, zapomniała o Charliem w obliczu własnej niewygody. Mieszkanie było doprawdy okropne. Drzwi łączące dwa pokoiki wypadały w środku ściany. Były to raczej korytarze niż pokoje. Zapaliła światło w przyszłej swojej sypialni i przyłożyła dłonie do policzków, które piekły ją w miejscach, gdzie słońce chwyciło nieprzyzwyczajoną skórę przez szparki w słomkowym kapeluszu. Meble były nie do opisania. Dwa żelazne łóżka, jedno po każdej stronie drzwi, ogromna, czekoladowej barwy, niedomykająca się szafa, jedna niezbyt czysta słomiana mata jeżdżąca po śliskich deskach podłogi tam i sam, kiedy się na nią weszło. A pokój frontowy! O ile to możliwe, był jeszcze gorszy. Olbrzymia sofa obita kretonem, niby jakiś masywny klomb; ciężki, błyszczący stół sterczący na samym środku pokoju, tak że trzeba go było ostrożnie wymijać, i cztery proste, twarde krzesła ustawione szeregiem pod ścianą jak żołnierze. A obrazy - nie miała pojęcia, że takie obrazy jeszcze istnieją. Był tam pustynny krajobraz za szkłem, malowany na suknie, i motto z plecionej słomy, również za szkłem, głoszące: „Witajcie, którzy tu wchodzicie. Niechaj wam los umili życie”.
Był też bardzo duży obraz przedstawiający szkockie bydło górskie. Pół tuzina owych kosmatych i dzikich stworzeń stało po kolana w kałużach oświetlonych zachodzącym słońcem i spozierało na nią złowrogo. Można było sądzić, że podobizny górskiego bydła istniały już tylko w wiktoriańskich powieściach albo w jakichś trzeciorzędnych podmiejskich pensjonatach - ale nie, oto miała je przed sobą. Doprawdy, po co emigrować?
Mało brakowało, a byłaby podeszła do ściany i zerwała z niej obraz. Powstrzymało ją jakieś dziwne zahamowanie, związane - choć o tym nie wiedziała - z atmosferą tego budynku. Później usłyszała pewnego razu, jak pani Black, która od lat z mężem i trojgiem dzieci zajmowała sąsiednie mieszkanie, mówi ze złością: „Klamka moich drzwi frontowych zacina się od całych tygodni, ale nie myślę jej naprawiać. Jeżeli zacznę zaprowadzać porządki w mieszkaniu, to będzie znaczyło, że wsiąkłam tu na zawsze”. Słysząc te słowa, Marina poznała w nich swoje własne uczucia. Tym tłumaczył się fakt, że chociaż mieszkały tu same rodziny „porządne”, w tym sensie, że posiadały samochody i zapewniony miesięczny dochód, to każdy, kto zajrzał przez zaniedbany żywopłot, musiał odnieść wrażenie, iż wszyscy mieszkańcy budynku urodzili się niechlujami i flejtuchami. Nikt tu naprawdę nie mieszkał. Mogli tu przebywać latami bez widoków na lepsze, ale tu nie mieszkali.
Wyjątkiem była jedna tylko pani Pond, która co jakiś czas odnawiała mieszkanie i naprawiała uszkodzenia. Uważano powszechnie, że przynosi tym ujmę wszystkim pozostałym. Od jej schodków wąska ścieżka obrzeżona cegłą wiodła do jej kawałka podwórka, szerokiego może na dwie stopy, gdzie lilie i róże rosły prosto, poprzywiązywane do drewnianych kratek. Wyglądało to, jakby wśród kurzu sterczały tu i ówdzie wysokie, zielone tartinki.
Marina pomyślała sobie: „Co za sens? Przecież nie będę tu mieszkać na stałe. Niech sobie obraz zostanie”. Zdecydowała też, że nie ma po co rozpakowywać swoich ładnych firanek ani książek. I meble mogą zostać, jak są, gdyż perspektywa daremnego trudu przemeblowywania była zbyt przerażająca. Myśli jej wróciły do służbowej izdebki za domem: to było coś haniebnego. Cały system był haniebny...
W tej chwili weszła pani Pond, ledwo przedtem zapukawszy. Była to niska, gruba kobieta, ściśnięta w pasie tasiemką od fartucha jak ciasno wypchana kiełbaska. Miała twarde, czerwone policzki, pełny, twardy biust i energiczne czerwone ręce. Oczy jej były małe i ciekawskie. Na twarzy malował się zły humor, może dlatego, że nie mogła nie wiedzieć, iż jest nielubiana. Przywykła do przygany w oczach współlokatorów przyglądających się, jak obrabia swój skrawek „ogródka” albo na tylnym podwórku zamiata wąską ścieżkę, biegnącą od kuchennych drzwi do ustępu. Stała tam co rano pomiędzy suszącą się bielizną i stosami drzewa, ubrana w różowy atłasowy szlafrok, obszyty łabędzim puszkiem, wśród tumanów kurzu wznoszących się spod jej podwórzowej miotły, i wyzywającym wzrokiem odpowiadała na przyganę widoczną w tamtych spojrzeniach. Mawiała potem: „Dwa pokoje to całkiem dosyć dla samotnej kobiety. Jestem zupełnie zadowolona”. Nie miała prawa być zadowolona, a przynajmniej przyznawać się do tego.
Lecz jak na kobietę zadowoloną z losu wyraz jej bystrych oczek zbyt niedwuznacznie trącił teraz zawiścią. A kiedy zapytała o wiele za słodkim głosem:
- Pani może jest dawna znajoma pani Skinner? - Marina ze znużeniem właściwym każdemu, kto długo mieszkał w zbyt zagęszczonych budynkach, przekonała się o istnieniu zmowy.
- Nigdy nie widziałam pani Skinner - odrzekła krótko. -Napisała, że przyjdzie tu dziś rano omówić ze mną warunki.
Co prawda, warunki były dawno omówione z Filipem i Marina wiedziała, że pani Skinner przychodzi, aby się jej przyjrzeć. Ta myśl przyprawiała ją o irytację.
- To miła osoba - rzekła pani Pond. - Moja przyjaciółka. My dwie mieszkamy tu dłużej niż ktokolwiek inny. - Głos jej był kwaśny. Marina poszła za jej spojrzeniem i zobaczyła duże białe drzwi w ścianie. Była to wbudowana szafa.
Zauważyła już przedtem tę szafę jako jedyne rozsądne udogodnienie w tym „mieszkaniu”.
- To ładna szafa - rzekła pani Pond.
- Czy wszystkie tutejsze mieszkania mają wbudowane szafy?
- O, nie. Pani Skinner specjalnie ją sobie zamówiła zeszłego roku. Zapłaciła za nią sama. Nie właściciel domu. Niedoczekanie, żeby właściciel domu za co zapłacił.
- Ach, tak - rzekła Marina.
- Pani Skinner obiecała mi to mieszkanie.
Marina nie odpowiedziała. Spojrzała na zegarek. Gest był piękny; czuła się nawet odrobinę winna, czyniąc go tak wymownym. Jednakże pani Pond rzekła natychmiast:
- Jedenasta. Właśnie zegar bił.
- Muszę dokończyć rozpakowywanie - powiedziała Marina.
Pani Pond rozsiadła się na kwiecistej kanapie i rzekła:
- Zawsze jest mnóstwo roboty, jak się człowiek wprowadza. Ta szafa oszczędzi pani dużo miejsca. Pani Skinner trzymała w niej bieliznę. Ja miałam do niej włożyć wszystkie swoje ubrania. Państwo urzędnicy, jak słyszę?
- Tak - rzekła Marina. Nie umiała sobie wytłumaczyć pretensji tkwiącej w tonie ostatniego - zadanego pozornie bez związku - pytania. Nie wiedziała, że w tym kraju urzędnicy państwowi byli klasą uprzywilejowaną lub przynajmniej za taką uchodzili. Nie było tu żadnej arystokracji, żadnych różnic klasowych, ale niestety jakiś przedmiot nienawiści trzeba mieć, a urzędnicy państwowi nadawali się na to nie gorzej niż kto inny. Dorzuciła: - Mąż wybrał ten kraj, a nie Złote Wybrzeże, bo podobno klimat tu jest lepszy, chociaż płace gorsze.
Uwaga ta została przyjęta z takim samym sceptycznym uśmiechem, z jakim Marina spotkałaby się w Anglii, gdyby była na tyle nietaktowna, aby powiedzieć do swojej sprzątaczki, że podatki spadkowe są zgubą klas średnich.
- Trzeba być urzędnikiem państwowym, żeby żyć jak się patrzy - rzekła pani Pond z czymś, co w jej mniemaniu było życzliwym uśmiechem. - Państwowcy zgarniają wszystek miód. - I spojrzała na szafę.
- Zdaje mi się - odparła Marina lodowato - że to jakieś nieporozumienie. Mój mąż dowiedział się o tym mieszkaniu zupełnie przypadkowo.
- Dużo tu było takich, co czekali na to mieszkanie - powiedziała pani Pond karcącym tonem. - Pani Black, która mieszka obok, byłaby je chętnie wzięła. Ma aż troje dzieci. Pani może bezdzietna?
- Proszę pani, nie mam najmniejszego pojęcia, dlaczego pani Skinner odstąpiła nam to mieszkanie, skoro obiecała je pani Black...
- Ach, nie. Obiecała je mnie. Obiecała na wszystkie świętości.
W tym momencie bez pukania weszła do pokoju jeszcze jedna pani. Była to zażywna jejmość w średnim wieku, wygorsetowana, o włosach sztywno zaondulowanych i chytrej, energicznej twarzy, obecnie szkarłatnej od gorąca. Powiedziała władczym tonem:
- Pani daruje, że weszłam bez pukania, ale nie mogę się przyzwyczaić, że jest tu ktoś obcy, kiedy ja od tak dawna tu mieszkam. - Nagle ujrzała panią Pond i natychmiast wyprężyła się zaczepnie. - Widzę, że się pani już zaprzyjaźniła z panią Pond - dodała, obrzucając tę damę nienawistnym wzrokiem.
Pani Pond stała z rękami wspartymi na biodrach, w tradycyjnej postawie bojowej; zmusiła się jednak do uśmiechu i rzekła:
- Przyszłam się zapoznać.
- Ach, tak. Ale teraz ja będę mówiła o interesach z moją lokatorką - odprawiła ją pani Skinner.
Pani Pond zawahała się. Pani Skinner rzuciła jej długie, zabójcze spojrzenie. Pani Pond powoli jakby kurczyła się pod nim, aż na koniec poszła do drzwi. Z werandy dały się słyszeć jej słowa:
- Jak ktoś coś obiecuje, to powinien dotrzymać, i tyle, a nie dawać takim, co dopiero przyjechali, do tego urzędnikom państwowym...
Pani Skinner odczekała, póki głośny i gniewny głos nie ucichł, po czym rzekła energicznie:
- Jeżeli pani posłucha mojej rady, nie będzie pani miała nic do czynienia z panią Pond. Więcej z nią kłopotu niż pociechy.
Marina pojęła w tej chwili, że zawdzięcza mieszkanie temu, iż ta rumianolica dama postanowiła wynająć je obcym po prostu w tym celu, aby dokuczyć wszystkim swoim miejscowym przyjaciółkom, które miały nadzieję odziedziczyć jej piękną szafę, choćby tylko na trzy miesiące. Pani Skinner rozglądała się podejrzliwie, wreszcie powiedziała:
- Nieprzyjemnie by mi było myśleć, że moje rzeczy są bez opieki.
- Oczywiście - rzekła Marina uprzejmie.
- Rozmawiałam z pani mężem trochę na łapu-capu. Mam nadzieję, że się pani wygodnie urządzi, ale nie chcę, żeby ktoś tu cokolwiek zmieniał.
Marina trwała w uprzejmym milczeniu. Pani Skinner pomaszerowała do szafy w ścianie, otworzyła ją i zastała pustą.
- Mnóstwo pieniędzy mnie to kosztowało - powiedziała rozżalonym tonem.
- Sprowadziliśmy się dopiero wczoraj - rzekła Marina. - Nie rozpakowałam się jeszcze.
- Ta szafa się pani ogromnie przyda. Sama za nią zapłaciłam. Kto inny byłby doliczył to do komornego.
- Zdaje mi się, że komorne jest i bez tego dość wysokie - rzekła Marina, przystępując nareszcie do boju.
Owa wyzywająca nuta była najoczywiściej tym, na co czekała pani Skinner. Użyła dobrze znanej broni:
- Dużo ludzi byłoby z przyjemnością wzięło to mieszkanie, zapewniam panią.
- Domyślam się.
- Mogłabym wynająć je choćby jutro.
- Tak - rzekła Marina tym swoim wysokim, urzędowym głosem - ale w rzeczywistości wynajęła je pani nam, umowa została podpisana i nie ma już o czym mówić, prawda?
Pani Skinner zawahała się, lecz w końcu poprzestała na powtórzeniu:
- Mam nadzieję, że moim meblom nic się nie stanie. Zaznaczyłam w umowie, że niczego nie wolno zmieniać.
Nagle Marina powiedziała prawie mimo woli:
- No tak, ale oczywiście przestawię meble według mojego gustu i zawieszę swoje obrazy.
- Mieszkanie wynajęłam z meblami, a do moich obrazów bardzo jestem przywiązana.
- Ale przecież pani tu nie będzie. - Słowa te, dość dobitnie wyrażające myśl: „My będziemy patrzeć na obrazy, nie pani”, minęły się całkowicie z celem, gdyż pani Skinner powiedziała tylko:
- Tak, lubię moje obrazy i nieprzyjemnie by mi było myśleć, że są zapakowane.
Marina spojrzała na górskie bydło i choć niespełna pół godziny temu postanowiła pozostawić je na miejscu, teraz oznajmiła:
- Ten obraz chciałabym zdjąć.
Pani Skinner splotła przed sobą ręce jak do żarliwej modlitwy, zesznurowała usta i wlepiła w obraz boleściwe spojrzenie.
- Ten obraz jest mi bardzo drogi. Wisiał kiedyś w naszej bawialni, tam, w kraju. Należał jeszcze do mojej babki. Kiedy wyszłam za pana Skinnera, matka zapakowała go i wysłała specjalnie przez morze, bo wiedziała, jak jestem do niego przywiązana. Jeździł ze mną wszędzie, gdzie tylko byłam. Bardzo by mi było nieprzyjemnie myśleć, że się ktoś źle z nim obchodzi, o, bardzo.
- Ach, już dobrze - rzekła Marina, nagle wyczerpana. Cóż to wreszcie miało za znaczenie?
Pani Skinner spojrzała na nią niepewnie: czy to możliwe, że z taką łatwością postawiła na swoim?
- Musi pani dobrze pilnować Charliego - ciągnęła dalej. - Ileż ja mu razy mówiłam, że przedziurawi kiedyś ten obraz kijem od szczotki...
W Marinie zapłonęła nadzieja. Powierzchnia szkła była ogromna. Zdawało się, jakby cała ściana pokryta była gniewnym kosmatym bydłem. Wypadki przecież się czasem zdarzają...
- W ogóle musi pani pilnować Charliego. Nie kiwnie palcem ponad to, co musi. Leniwy do szpiku kości. Radzę pani też, niech pani pilnuje jedzenia. Kradnie. Nie dalej niż w zeszłym miesiącu musiałam sprowadzić do niego policję, kiedy mi zginęła moja broszka z granatów. Naturalnie zaklinał się, że jej nie wziął, ale nigdy jej więcej nie zobaczyłam. Mąż złoił mu porządnie skórę, ale szanowny Charlie jak zwykle zniósł to z uśmiechem.
Oburzona tą opowieścią Marina uniosła brwi z dezaprobatą.
- Doprawdy? - rzekła swoim najzimniejszym głosem.
Pani Skinner popatrzyła na nią, jak gdyby chciała zapytać:
„Po co robisz taką dziwną minę?”, po czym powiedziała:
- Oni wszyscy to urodzeni złodzieje i kłamczuchy. Nie powinno się im ufać ani trochę, tylko pięścią można z nimi dojść do ładu. Ostrzegam panią. Oczywiście, pani jest tutaj niedawno. Dopiero w zeszłym tygodniu mówiła mi jedna znajoma, że dziwi się, że wynajęłam mieszkanie ludziom prosto z Anglii, oni zawsze psują służbę - z tymi swoimi pomysłami. Ale ja jej na to, że pan Giles to rozsądny człowiek, mam do niego zaufanie. - To ostatnie powiedziane było znacząco.
- Sądzę - rzekła Marina zimno - że zawiodłaby się pani na moim mężu, gdyby mu pani zaufała, że będzie ludziom „łoił skórę”. - Delikatnie wyodrębniła te dwa słowa. - Zdaje mi się, że gdyby nawet to zrobił w podobnych okolicznościach, upewniłby się przedtem, że ten człowiek ukradł broszkę.
Pani Skinner rozplatała to skomplikowane zdanie, a dokonawszy tego, obrzuciła Marinę nieufnym spojrzeniem.
- No cóż - powiedziała - teraz już za późno i każdy robi po swojemu, ale oczywiście to są moje meble i jeżeli ktoś je ukradnie albo popsuje, pani odpowiada.
- Sądziłabym, że to się rozumie samo przez się - rzekła Marina.
Sztywno podały sobie ręce i pani Skinner wyszła. Zawracała z werandy dwukrotnie; za pierwszym razem powiedziała Marinie, żeby nie zapominała co miesiąc wykadzać kwaterę służby, jeżeli nie chce, by jej własne mieszkanie oblazło robactwem („Niechby sobie mieli wszy, skoro im z tym dobrze, brudasom, ale siebie trzeba chronić...”); drugim zaś razem wróciła po to, aby powiedzieć, że kiedy się spędziło w mieszkaniu całe lata, ciężko jest je opuszczać, choćby tylko na urlop, i że doprawdy żałuje tego dnia, w którym je wynajęła. Rzuciła Marinie ostatnie, oskarżycielskie i boleściwe spojrzenie, jak gdyby mieszkanie zostało jej skradzione, i tym razem poszła sobie na dobre. Marina pozostała sama, pełna bojowego i gniewnego ducha, i spoglądała na obraz z górskim bydłem, który w czasie niedawnego starcia stał się niejako symbolem pola bitwy.
- Doprawdy - rzekła głośno do siebie - doprawdy!
Myślałoby się, że wynająwszy mieszkanie, ma się prawo zdjąć i schować obraz...
W dwa dni później otrzymała list, w którym pani Skinner pisała, że ma nadzieję, że Marinie będzie dobrze w jej mieszkaniu, że musi koniecznie pilnować pani Pond, bo to prawdziwa mąciwoda; niech też pamięta dbać o obraz - pani Skinner wprost spać nie może, tak się o niego martwi.
Ponieważ Marina powiedziała sobie, że nie mieszka tu na dobre, stosunkowo mało było do rozpakowywania. Jej rzeczy leżały na składzie. Bardziej niż kiedykolwiek wyglądała na przelotnego ptaka, patrzącego z niechęcią na gałąź, na której akurat przysiadł, lecz zbyt zmęczonego, by poszukać sobie innej.
Czytała jednak codziennie rubryki ogłoszeń, które były dokładnie takie same jak w gazetach w kraju. „Lokale poszukiwane” zajmowały całą szpaltę, podczas gdy „Lokale zaofiarowane” nie figurowały najczęściej wcale. Gdy ogłaszano jakieś domy, kosztowały one zazwyczaj od pięciu do dwunastu tysięcy. Marina obejrzała niektóre - były bardzo piękne. Gdyby się miało pięć tysięcy funtów, jakże szczęśliwie można by żyć, ale to samo da się powiedzieć o każdym kraju. Pojechała też na jedno z nowych przedmieść i wróciła, trzęsąc się ze zgrozy.
- Co! - wykrzyknęła do Filipa. - Czyśmy po to emigrowali, żebym miała spędzić resztę życia na plotkach i piciu herbatki z takimi babami jak pani Black i pani Skinner?
- Może nie wszystkie są takie - rzucił z roztargnieniem.
Był bowiem całkowicie pochłonięty swoją pracą. Ten kraj jest fascynujący! Spędzał całe dnie w rządowej ciężarówce, mknąc przez setki mil veldu, odwiedzając rezerwaty i osiedla krajowców. Nigdzie nie obchodzono się tak źle z glebą jak tutaj! Tysiące akrów ziemi wyjałowionej, splądrowanej, niezdatnej do niczego, ludzie i bydło stłoczeni razem. Rozwiązanie, oczywiście, narzucało się samo przez się. Wszystko, czego trzeba, to... i gdyby rząd miał chociaż trochę oleju w głowie...
Marina pojęła, że Filip już się zaaklimatyzował. Nie mówi o „rządzie” z tą szczególną mieszaniną serdeczności i ostatecznego rozdrażnienia ten, kto nie czuje się u siebie. Ona jednak nie czuła się bynajmniej u siebie. Przyłapała się na igraniu z myślą o kupnie jednego z owych wstrętnych domków. Ostatecznie, gdzieś trzeba mieszkać...
Niemal co rana pod nrem 138 widać było gromadkę kobiet stojących przed tym lub owym mieszkaniem i rozprawiających o tym, jak przemeblować pokoje. Ponieważ plan budynku był tak ekscentryczny, żadne rozwiązanie nie mogło być zadowalające i skoro tylko wszystko poprzestawiano, okazywało się nieuchronnie, że nowe urządzenie jest równie niewygodne. Jeżeli postawię półkę na książki za drzwiami, to może wtedy...”. Albo: „Może byłoby lepiej, gdybym ją wsunęła do łazienki...”.
Najważniejszym zagadnieniem było: gdzie jeść? Jeżeli stół jadalny stał w pokoju frontowym, wówczas służący musiał przenosić półmiski przez sypialnię. Z drugiej strony, jeśli używało się frontowego pokoju jako sypialni, wtedy goście musieli przechodzić przez nią do saloniku. Marina została przy sposobie pani Skinner. Na ganku od tyłu, nie szerszym od korytarzyka, stał składany stolik do kart. Gdy się go rozstawiło, Filip siadał skurczony pod oknem, które otwierało się do wewnątrz nad jego głową, Marina zaś odchylała się na bok w drzwi do łazienki, aby przepuścić Charliego z półmiskiem. Na podawanie do stołu Charlie wkładał wykrochmaloną białą kurtkę, czerwony fez i białe bawełniane rękawiczki. Między jednym a drugim daniem stał tuż za nimi w drzwiach od kuchni, podczas gdy Marina i Filip jedli w niewygodzie, ale i w majestacie.
Marina robiła się coraz bardziej wrażliwa na to, co jej się zdawało u Charliego postawą tolerancyjności. Śmiesznie było utrzymywać w takich okolicznościach cały rytuał zupy, dania rybnego i deseru, srebra, szkła i nożyków do ryby. Jęła się zastanawiać, jak to wszystko wygląda w oczach tego młodego człowieka, który jak tylko kończył się ich posiłek, zdejmował z blachy ogromną misę płatków kukurydzianych i zabierał ją do swojej izby, gdzie dzielił się nią (jedząc palcami i siedząc na podłodze) ze służącym sąsiadów i tymi spośród swoich przyjaciół i krewnych, którzy akurat w tym czasie byli bez pracy.
Że żadne podobne myśli nie przychodziły do głowy reszcie mieszkańców, było zupełnie oczywiste i Marina zdawała sobie sprawę, iż trzeba się ich jak najszybciej pozbyć. Z drugiej jednak strony...
Było coś absurdalnego w systemie, który pozwalał, aby zdrowy młody człowiek spędzał życie w jej kuchni po to, aby ona mogła nic nie robić. Poza tym więcej było stąd kłopotu niż pociechy. Nim ona i Filip wstali z łóżka, Charlie obchodził dom naokoło, wchodził do frontowego pokoju i sprzątał go. Ponieważ jednak ściana była cienka, a on energiczny, więc budziło ich co rano głośne walenie szczotką i przesuwanie mebli. Z drugiej strony, gdyby odłożyć sprzątanie do czasu, aż się obudzą, gdzież by Marina siedziała, zanimby skończył? Zapewne na łóżku, w ciemnej sypialni. Zdawało się jej, że przez pół dnia układa swoje czynności w ten sposób, aby nie przeszkadzać Charliemu w sprzątaniu lub gotowaniu. Zmądrzała już jednak na tyle, żeby nie proponować, iż sama zajmie się domem. Podczas jednej ze swoich wizyt pani Pond opowiadała jej z obrzydzeniem o pewnych imigrantach z Anglii, którzy tak dalece zapomnieli o tym, co im jako białym przystoi, że obchodzili się bez służby. Marina osądziła, że nie bardzo warto wyprowadzać panią Pond z równowagi dla takiej drobnostki. Zwłaszcza - oczywiście - że to tylko na trzy miesiące...
Wyprowadziła jednak panią Pond z równowagi, i to prawie natychmiast.
W końcu miesiąca, kiedy wypadło płacić Charliemu pensję i Marina wyłożyła należne mu dwadzieścia szylingów, ogarnęło ją poczucie winy. Naprawdę nie mogła zapłacić mu tak idiotycznej sumy za całomiesięczną pracę. Czy jednak dwadzieścia pięć, a nawet trzydzieści szylingów, będzie choć trochę mniej śmieszne? Zapłaciła mu dwadzieścia pięć i ujrzała, jak chłopak rozpromienia się w radosnym zdumieniu. Umyślił sobie prosić o podwyżkę, ponieważ ta kobieta była ustępliwa, a on był z natury optymistą; ale dostać podwyżkę bez proszenia, i to o całe pięć szylingów! Przecież na to, aby wydostać od pani Skinner dziewiętnaście szylingów zamiast siedemnastu i pół, trzeba mu było trzech miesięcy zawziętych targów.
- Dziękuję pani bardzo - rzekł z pośpiechem i zagarnął pieniądze, jakby oczekiwał, że ona lada chwila zmieni postanowienie i odbierze je z powrotem.
Nieco później tegoż dnia zobaczyła, że Charlie ma na sobie nowe, pąsowe atłasowe podwiązki. Odczuła na ten widok dość silną irytację. Chyba można było wydać te pięć szylingów na coś bardziej rozsądnego? Czego tym nieszczęsnym ludziom najbardziej potrzeba, to uświadomienia w zakresie cywilizowanego systemu wartości. Lecz zanim zdołała doprowadzić tę myśl do końca, weszła pani Pond z rozżaloną miną.
Okazało się, że służący pani Pond również zażądał dopłaty do swoich dziewiętnastu szylingów. Jeżeli Charlie może zarabiać dwadzieścia pięć, to czemu nie i on także? Marina dowiedziała się, że pani Pond przemawia w imieniu wszystkich kobiet w budynku.
- Nie powinna ich pani rozpaskudzać - mówiła. - Wiem, że pani jest z Anglii, i tak dalej, ale...
- Wydaje mi się, że oni są śmiesznie nisko wynagradzani - rzekła Marina.
- Przed wojną dobrze było, jak który dostał dziesięć szylingów. Nigdy nie mają dosyć.
- No, sądząc po wskaźniku kosztów utrzymania, wartość pieniądza spadła o połowę - powiedziała Marina. Ponieważ jednak nawet rząd nie pogodził się do tej pory z tym urzędowo stwierdzonym i niezaprzeczalnym faktem, trudno było oczekiwać, iż pogodzi się z nim pani Pond, toteż powiedziała ona ze złością:
- Wy wszyscy jesteście jednakowi, przyjeżdżacie tutaj ze swoimi ubrdanymi pomysłami.
Marina miała świadomość, że ilekroć wychodzi z domu, odprowadzają ją spojrzenia pełne urazy. Czuła się przy tym trochę śmieszna. Bo rzeczywiście: pąsowe atłasowe podwiązki!
Omówiła sprawę z Filipem; zdecydowała, że praktyczniej będzie płacić w naturze. Zarządziła więc, że oprócz funta mięsa dwa razy w tygodniu, Charlie ma otrzymywać jarzyny. Raz jeszcze pani Pond zjawiła się w protestacyjnej delegacji. Wszyscy krajowcy w budynku żądali jarzyn.
- Nie są do tego przyzwyczajeni - ubolewała pani Pond.
- Ich żołądki są inne od naszych. Nie potrzebują jarzyn. Pani po prostu uczy ich fanaberii.
- W myśl przepisów - stwierdziła Marina tym swoim wysokim, dźwięcznym głosem - krajowcy powinni otrzymywać jarzyny.
- Skąd pani to znowu wzięła? - zapytała pani Pond podejrzliwie.
Marina pokazała jej odpowiednie przepisy, które pani Pond odczytała w ponurym milczeniu.
- Rząd nie musi za to płacić - rzekła wreszcie, rozżalona do głębi. I dodała: - Rozpuszcza ich się, i tyle. Będzie źle, wspomni pani moje słowa...
Marina zhańbiła się do reszty w dniu, w którym kupiła używane żelazne łóżko i zainstalowała je w izdebce Charliego. Nie mogła dłużej znosić, by jej służący musiał spać owinięty w koc na gołej cementowej podłodze. Co do Charliego, to przyjął swoje szczęście fatalistycznie. Nie mógł Mariny zrozumieć. Wyglądała jak winowajczyni, polecając mu zrobić najprostszą rzecz, na przykład sprzątnąć pajęczynę, którą przegapił. Pani Skinner byłaby mu wytrąciła coś z pensji, a pan Skinner dałby mu po uchu. Tymczasem ta kobieta sprawia mu łóżko w dniu, w którym zbił jej najładniejszy wazon ze rżniętego szkła.
Kupił sobie parę nowych krawatów i zaczął paradować dumnie po kuchennym podwórku wśród pozostałych służących, którzy odnosili się do niego tak, jak można się było spodziewać: nie oczekiwało się sprawiedliwości po białym, którego poczynania są niezrozumiałe, ale jakaś proporcja powinna być zachowana: dlaczego akurat Charlie natrafił na chlebodawczynię, która sprawia mu piękne łóżko, dodatkowe mięso, jarzyny i daje mu wychodne nie raz, ale dwa razy w tygodniu? Spoglądali na Charliego nieżyczliwie, gdy zadawał szyku na podwórku w swoich pięknych nowych strojach; zdarzało się nawet, że wykrzykiwali za nim uszczypliwe przezwiska. Ale Charlie był zbyt dobroduszny i przyjacielski, aby czerpać zadowolenie z takiej sytuacji. Dla samoobrony obrócił ją w żart, o czym Marina niebawem miała się dowiedzieć.
Przekonała się, że aby wiedzieć, co się dzieje w budynku, nie potrzeba było brać udziału w jego skomplikowanym życiu towarzyskim. Jeśli na przykład pani Pond pokłóciła się z którąś z sąsiadek o trochę niezwróconego cukru, tak iż wszystkie kobiety dzieliły się na dwa powaśnione obozy, nie potrzeba było wysłuchiwać samej pani Pond, aby dowiedzieć się prawdy. Zamiast tego szło się do kuchennego okna, chowało za firankę i stamtąd obserwowało służących.
Stali oto, wsparci o siekiery albo odpoczywając w czasie rozwieszania bielizny - gromadka roześmianych i żywo gestykulujących mężczyzn, tworząca nowy rozdział owej niekończącej się sagi: niezwykłego życia białych łudzi, ich panów, pod nrem 138 przy Cecil John Rhodes Vista...
February, służący pani Pond, wystąpił naprzód, podczas gdy pozostali utworzyli dokoła niego krąg, zawczasu szczerząc zęby z uciechy. Wypiął pierś, wysunął podbródek do przodu i naburmuszoną twarz okrasił uśmiechem tak jadowicie przymilnym, że widzowie ryknęli śmiechem i zaczęli klepać się po kolanach z zachwytu. Był panią Pond, co do tego nie mogło być dwóch zdań. Cedził coś przez zęby do jakiejś niewidzialnej osoby, przybrał błagalną minę, wyciągnął dłoń i coś w nią otrzymał. Wrócił na środek kręgu i z tryumfalnym uśmiechem spojrzał na trzymany przedmiot. W jednej ręce dzierżył niewidzialną filiżankę, drugą nabierał łyżeczką niewidzialny cukier. Był panią Pond, która z niezmiernym zadowoleniem drobnymi i wytwornymi łyczkami popija herbatę. Potem czknął, pogłaskał się po brzuchu, mlasnął wargami. Wtedy włączył się do zabawy drugi służący; wystąpił naprzód, grając rolę fałszywie serdecznej kobiety: ręce na biodrach, wystające łokcie, cała gniewna postać ziała oburzeniem, ale twarz była uśmiechnięta. February wyprostował się dumnie, kiwnął głową i uśmiechnął się, po czym obrócił się, zdjął coś z powietrza za sobą i zaczął sypać. Cukier: wprost słyszało się jego szelest. Podniósł naczynie i dumnie podał je czekającej sąsiadce. Lecz właśnie w chwili gdy je od niego odbierano, zmienił decyzję. Na twarz wystąpił mu wyraz udręczonej chciwości; cofnął rękę z cukrem. Odwrócił się szybko i rzucając przez ramię ukradkowe spojrzenia, odsypał z powrotem część cukru, po czym powoli, jakby go to bolało, zmusił się do obrotu, wyciągnął rękę z cukrem - i znowu w ostatniej chwili wyrwał ją i odsypał jeszcze troszkę. Reszta służących pokładała się ze śmiechu, patrząc, jak ci dwaj mężczyźni stoją naprzeciwko siebie na środku podwórka: jeden, oburzony, ale wciąż jeszcze uprzejmy, patrzy na zwrócony cukier, zmrużywszy powieki, jakby uważał, że jest go za mało, podczas gdy February trzyma filiżankę w wyciągniętej na całą długość ręce z twarzą skrzywioną od męki, jaką mu sprawia ów zwrot. Raptem obaj rzucili się ku sobie, stanęli twarzą w twarz jak para rozwścieczonych kwok i zaczęli skrzeczeć i młócić rękami.
- February! - rozległo się z mieszkania pani Pond głośne, piskliwe wołanie. - February, mówiłam ci, żebyś kończył prasowanie!
- Słucham! - rzekł February swoim najuprzejmiejszym tonem. Poszedł tyłem ku schodkom z twarzą skurczoną grymasem męczeńskiego cierpienia. Gdy stanął u stóp schodków, ciało przybrało postawę chętnego sługi i wszedł pośpiesznie do kuchni, gdzie czekała na niego pani Pond.
Ale pozostali służący nie mieli ochoty zaprzestać zabawy. Nastąpiła chwila niezdecydowania. Z minami winowajców spojrzeli na tylną ścianę budynku: może śledziła ich któraś z kobiet? Nie; cisza była zupełna. Zbliżało się południe, słońce prażyło, cienie chowały się głęboko pod wielkie drzewo, żywica na porąbanych drewkach tężała w maleńkie strużki podobne do przypalonego karmelu; jej ciepły zapach' mieszał się w powietrzu z wonią kurzu i nagrzanych liści. Na razie żaden pomysł nie przychodził im do głowy; można było równie dobrze wrócić do rąbania. Jeden ziewnął, inny ujął trzonek wbitej w drzewo siekiery, która wydała głęboki dźwięk jak trącona struna gitary. W jednej chwili zachwyceni mężczyźni skupili się wokół uwięzionej siekiery. Jeden brzdąknął w nią, reszta zaczęła śpiewać. Z początku Marina nie mogła dorozumieć się słów. Lecz po chwili usłyszała:
Do naszego domu przychodzi jeden gość,
Kiedy taty nie ma;
A kiedy tato wraca, wtedy...
Śmiali się i patrzyli w stronę mieszkania nr 4 zajmowanego przez pewną panią, której mąż pracował na kolei. Zaśpiewali jeszcze raz:
Do naszego domu przychodzi gość,
Przychodzi dzień po dniu.
Wraca baas*, a wtedy
Gość prędko ucieka...
* Tu: pan. W tej formie zwracają się Murzyni w Afryce Płd. do białych.
Marina skonstatowała, że jest bardzo zła. Doprawdy! Cała rzecz zmieniła się w nowe przedstawienie. Charlie, jej własny sługa, prowadził po podwórku niewidzialną lokomotywę - ciuch, ciuch, ciuch, jak małe dziecko, podczas gdy dwaj inni usiedli na klocu i - nie, doprawdy, to było wręcz sprośne!
Marina odeszła od okna i zaczęła przemawiać samej sobie do rozumu. Używała w duchu jednego z obiegowych w tym kraju powiedzeń: „Czegóż innego można się spodziewać?”.
W tej chwili, kiedy stała przy kuchennym stole i tłumiła swój gniew, posłyszała przenikliwe wołanie:
- Groszek! Ładne ziemniaczki! Kapusta! Bardzo tanio!
Owszem, potrzebne jej były warzywa. Poszła do drzwi kuchennych. Stała tam czarna kobieta z dzieckiem na grzbiecie i ostrożnie zdejmowała z ramion worki z jarzynami. Otworzyła jeden, ukazując miękką masę zielonych strączków groszku.
- Ile?
- Tylko jeden szyling - odrzekła kobieta z nadzieją w głosie.
- Co! - zaczęła Marina tonem protestu, było to bowiem dwa razy więcej, niż żądano w sklepach. Zaraz jednak urwała. Biedna kobiecina. Żadna kobieta nie powinna być zmuszona do dźwigania ciężkiego dziecka i wielkich worów z jarzynami od domu do domu, z ulicy na ulicę, przez cały dzień. - Proszę mi dać jeden funt - rzekła.
Kobieta nabrała drewnianą łyżką trochę groszku do blaszanego kubka. Marina omal nie zażądała sprawdzenia wagi, ale przypomniała sobie, jak pani Pond w takich wypadkach wynosi do drzwi wagę i wymyśla sprzedawczyni, jeżeli się okazuje, że czegoś odmierzono za skąpo. Zaniosła groszek do domu i wróciła z szylingiem. Handlarka, która nie spodziewała się tego, obrzuciła Marinę rozważnym spojrzeniem i przybrała postawę żebraczki. Wyciągnęła ręce przed siebie, dłońmi do góry, pochyliła nisko głowę i wymamrotała:
- Prezent, paniusiu, prezent dla mojego małego.
Znowu Marina zawahała się. Spojrzała na kobietę, na jej skamlącą twarz i rozbiegane oczy i poczuła do niej silną niechęć. Powiedzenie: „Czegóż innego można się spodziewać?” wypłynęło na powierzchnię jej myśli; poszła do mieszkania i wróciła ze słodyczami. Kobieta przyjęła je w otwarte, pokorne dłonie i szybko wepchnęła połowę we własne usta. Potem rzekła:
- Sukienkę, paniusiu?
- Nie - powiedziała Marina energicznie. Z jakiej racji? Bez śladu rozczarowania kobieta owinęła sobie skręcone szyje worków wkoło ręki, powlokła je za sobą w kurzu i przyłączyła się do gromadki służących, którzy z zainteresowaniem śledzili całą tę scenę. Wymienili pozdrowienia. Kobieta usiadła na klocu, odprężyła napięty grzbiet i przesunęła sobie pod pachą dziecko w płachcie tak, aby mogło dostać się do jej piersi. Elegant Charlie pochylił się nad nią i rozpoczęli flirt. Tamci odstąpili. Któż by mógł rywalizować z tym tęczowym krawatem, z atłasowymi podwiązkami? Charlie był łagodnie natarczywy i pewny siebie, kobieta ze śmiechem odchylała w tył głowę, niby to zgorszona. Trwało to parę minut, dopóki dziecko nie wypuściło z buzi brodawki. Wtedy kobieta wstała i wciąż się śmiejąc, ruchami ramion przesunęła dziecko z powrotem na grzbiet, zarzuciła wory na ramię i poszła, przygadując coś po drodze Charliemu przenikliwym głosem, tak że wszyscy mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Nagle umilkli. Z mieszkania pani Black wyszła niania i mijała ich powoli. Było to drobne stworzenie, dziecko jeszcze, ubrane w obcisłą, różową bawełnianą sukienkę, z włosami zaplecionymi w dziesiątek maleńkich warkoczyków, które sterczały z głowy na wszystkie strony. Dziecinna twarzyczka, zazwyczaj żywa i psotna, tym razem miała wyraz smutny. Mijając Charliego, niania zwolniła kroku i rzuciła mu długie, pełne wyrzutu spojrzenie. „Zazdrość - pomyślała Marina - nie ulega wątpliwości, że zazdrość! A Charlie wyglądał stropiony - to również nie ulegało wątpliwości. Ale to chyba niemożliwe! Przecież ona za mała na takie rzeczy”. Zwrot „takie rzeczy” uderzył samą Marinę jako haniebne niedomówienie, toteż zanalizowała go bliżej. Potem wzruszyła ramionami i powiedziała sobie: „Swoją drogą, gdzie ta dziewczyna sypia? Przypuszczalnie w jednej z tych izb, razem z tutejszymi mężczyznami”.
Teresa (w szkole misyjnej, gdzie się wychowywała, nadano jej imię po Św. Teresie) potrząsnęła głową w stronę oddalającej się handlarki jarzyn, rzuciła Charliemu ostatnie błagalne spojrzenie i znikła w uliczce gospodarczej.
Mężczyźni roześmieli się znowu i tym razem przedmiotem ich śmiechu był Charlie, którzy przyjął go zażenowanym uśmieszkiem.
Teraz February, który skończył prasowanie, wyszedł z mieszkania pani Pond i zaczął rozwieszać na sznurze ubrania, żeby się wywietrzyły. Białe sztuki oślepiały w słonecznym blasku i rzucały ostre, czarne cienie na czerwony kurz podwórka. Zawołał do tamtych, pytając, co ciekawego zdarzyło się po tym, jak poszedł do domu. Roześmiali się, odkrzyknęli coś. Skończył umocowywać ubrania kołeczkami i zbliżył się do towarzyszy. Gromadka stała pod wielkim drzewem i rozmawiała; Marina, która wciąż jeszcze ich obserwowała, poczuła nagle, jak zaczynają ją palić policzki. Charlie oddzielił się od reszty i skulony, pochyleniem ciała przeobraził się w Murzynkę, sprzedawczynię warzyw. Zgięty w bok pod ciężarem worków, z brzuchem wypiętym dla zrównoważenia ciężaru dziecka, zbliżał się do jednego z kloców: do schodka przy jej własnych kuchennych drzwiach. Potem nagle wyprostował się, sięgnął w górę i zerwał z drzewa pęk liści. Położył je sobie na głowie i oto Marina ujrzała siebie. Bardzo wyprostowana, pedantyczna, przesadnie delikatna, o nadętej twarzyczce wyzierającej to w tę, to w inną stronę spod szerokiego kapelusza, z rękami założonymi na piersiach zbliżyła się do kloca i stanęła, patrząc w dół.
- Groszek, kapusta, ziemniaczki! - rzekł Charlie piskliwym, kobiecym głosem.
- Ile? - odpowiedział sam sobie przesadnie grzecznym, nerwowym głosem Mariny.
- Dziesięć szylingów funt, paniusiu, tylko dziesięć szylingów funt! - I Charlie wił się na klocu w istnej ekstazie pokory.
- To po prostu śmieszne! - wybuchnęła Marina owym wysokim, niestety, niedorzecznie wysokim głosem. Ujrzała samą siebie, jak się waha, jak na jej twarzy maluje się oburzenie zmieszane z poczuciem winy, a na koniec niezdecydowanie. Charlie dwa razy kiwnął potakująco głową i rzekł nerwowo:
- Naturalnie, ależ oczywiście. - Oddalił się jakimś spiesznym, zakłopotanym krokiem, po czym wrócił z pełnymi ramionami. Rozwarł je i odstąpił na krok, by zrobić miejsce spadającej ulewie pieniędzy. Przez chwilę odgrywał Murzynkę i wpół leżąc na ziemi, szybko zgarniał pieniądze i wpychał je sobie za pazuchę. Potem zerwał się - znów Marina. Pochylał się niepewnie i spoglądał w dół z twarzą zagniewaną i speszoną. Wreszcie schylił się sztywno i podniósł z ziemi listek - pojedynczy strączek groszku, jak to pojęła Marina - po czym odmaszerował, patrząc na listek i mówiąc:
- Tanio, bardzo tanio! - Jedną ręką przytrzymywał liście na głowie i szedł drobnymi kroczkami, stawiając stopy z afektowaną wytwornością.
Podczas gdy z ust wszystkich służących rozbrzmiewały wybuchy śmiechu, Marina, bliska płaczu, stała przy oknie i mówiła do siebie:
„Dobrze ci tak, nie trzeba było podpatrywać”.
Rozległo się bicie zegara. Z poszczególnych kuchni ozwały się rozmaite kobiece głosy wołające po imieniu służących:
- February!
- Noe!
- Thursday!
- Sixpence!
- Blackbird!
Poranny zastój minął. Czas przyrządzać obiad dla białych ludzi. Podwórko opustoszało, tylko niania Teresa wracała, niepocieszona, z uliczki gospodarczej, powłócząc nogami po kurzu. Pomiędzy sztywne strąki włosów wetknęła na pół zwiędły żółty kwiat, który znalazła w jednym ze śmietników. Spojrzała w stronę okien Mariny w nadziei, że zobaczy Charliego; potem powoli weszła do mieszkania pani Black.
Zdarzyło się, że Filip był akurat na jednej ze swoich wycieczek. Marina jadła obiad sama, a Charlie, przyodziany w swój kelnerski strój, podawał do stołu. W jego sposobie bycia nie pozostało nic z wesołego klowna. Był przyjacielski, choć zdenerwowany; zdawał się myśleć, że lada chwila ta dziwna biała kobieta może się okazać taka jak wszystkie i zacząć łajać i krzyczeć.
Kiedy Marina wstawała od karcianego stolika - uważnie, aby nie rozbić sobie głowy o okno - wyjrzała przypadkiem na podwórko i zobaczyła Teresę, która stała pod drzewem, trzymając w ramionach najmłodsze z powierzonych sobie dzieci. Dziecko wyciągało rączkę w górę, chcąc bawić się liśćmi. Oczy Teresy utkwione były w okno kuchni, gdzie pracował Charlie.
- Charlie - rzekła Marina. - Gdzie Teresa sypia?
Charlie przeląkł się. Unikając jej oczu, wymamrotał:
- Nie wiem, proszę pani.
- Ale przecież musisz wiedzieć. - Marina posłyszała, jak jej głos wznosi się do tego wysokiego, natarczywego tonu, który Charlie przed południem z takim powodzeniem naśladował.
Nie odpowiedział.
- Ile Teresa ma lat?
- Nie wiem. - Tym razem była to prawda; nie wiedział nawet, ile sam ma lat. Co do Teresy, to widział jej smukłe ciało, ciało dziewczynki, i strome, młodziutkie piersi, na których opinał się różowy materiał sukienki. Zobaczył też, gdy przechodziła mimo, nową ociężałość jej chodu. - Ona jest niańką u pani Black - rzekł nachmurzony. Oznaczało to: „Spytaj panią Black. Co to ma wspólnego ze mną?”.
- Dobrze - powiedziała Marina i wyszła. W tejże chwili ujrzała, jak Charlie przez gazową zasłonę ganku macha do Teresy ręką. Teresa udała, że nie widzi. Była to kara za handlarkę jarzyn.
W pokoju frontowym światło padało prosto na górskie bydło, tak że kwadratowa tafla obrazu była jednym oślepiającym blaskiem. Marina usiadła inaczej, aby uchronić przed nim oczy, i zaczęła przyglądać się przebrzydłemu bydłu. Czemu też Charlie, który tłukł iście fantastyczne ilości filiżanek, spodków i wazonów i tak zamaszyście manewrował szczotką do zamiatania, wbrew przepowiedni pani Skinner nigdy nie rąbnął nią o szkło tego obrazu? Wyglądało na to, że obraz mu się podoba. Marina widywała go, jak stał przed obrazem i przyglądał mu się z podziwem. Wiedziała od Filipa, że bydło odgrywa w plemiennym życiu krajowców rolę, którą można było tylko określić jako religijną. Czyżby to było to?...
O cementową posadzkę werandy klapnęły listy, ześliznęły się po gładkiej powierzchni i zatrzymały w drzwiach. Dwa listy. Marina widziała, jak listonosz w mundurze przejeżdża wolno na rowerze wzdłuż frontowej ściany budynku, osiem razy wrzuca listy - klap, klap, klap - i uśmiecha się zadowolony ze swojej zręczności. Rozległ się wściekły krzyk. Jedna z kobiet wrzasnęła w ślad za nim:
- Ty czarny próżniaku, nie chce ci się nawet zleźć z roweru, żeby doręczyć listy?!
Nie zwracając na to wcale uwagi, listonosz odjechał z wolna do następnego domu.
Była to godzina upału, kiedy wszelki ruch zamiera w sennym odrętwieniu. Służba jadła o tej porze obiad w swoich izdebkach z tyłu domu. We wszystkich ośmiu mieszkaniach, oddzielonych od siebie lada jakimi ścianami, przez które słychać było każdy odgłos, kobiety odpoczywały, spały albo plotkowały leniwie. Marina słyszała, jak o trzy pokoje dalej pani Pond mówi:
- Taką awanturę zrobiła o te pół funta cukru, jakby to było nie wiem co...
Marina ziewnęła. Cóż to za leniwe życie! W tej chwili zdecydowała, że skończy z tym głupim liczeniem z roku na rok na jakiś cud, który obdarzy ją, Marinę Giles, ładnym domkiem, ogródkiem i innymi zanikającymi umileniami życia. Kupią jeden z owych podmiejskich domków i ona będzie miała dziecko. Kilkoro dzieci. Czemu nie? Niańki kosztują tyle, co nic. Stanie się kurką domową i nauczy się rozmawiać o służbie i o dzieciach z kobietami takimi jak pani Black i pani Skinner. Czemu nie? Czegóż się spodziewała? Ach, czegóż to się ona nie spodziewała! Przez chwilę pozwoliła sobie pomarzyć o tym dużym domu, tym pięknym egzotycznym ogrodzie, swobodnym i miłym życiu, wolnym od napięć i presji współczesnego bytowania. Całkiem niedorzeczne to były marzenia, lecz jeśliby nikt nie snuł takich marzeń, nikt by nie emigrował, całe kontynenty pozostałyby niezagospodarowane, a wówczas co stałoby się z Charliem, którego zbawienie (jak to stale głoszą mężowie stanu i gazety) leży w zetknięciu z panią Pond i panią Skinner, słowem, z białą cywilizacją.
Wyrażenie „biała cywilizacja” zaczynało już jednak działać na Marinę tak gwałtownie, jak działa na każdego na owym gwałtownym kontynencie. Jest to wyrażenie podobnego rodzaju jak „powinność białego człowieka”, „styl życia” lub „dyskryminacja rasowa” - wszystkie one budzą do życia afekty, których lepiej nie nazywać po imieniu. Marina spostrzegła się z trwogą, że wyrażenia te zaczynają budzić w niej uczucie znużenia i niesmaku. Każdy bowiem liberał, który w ciągu pierwszych sześciu miesięcy tak głośno wyraża swoją dezaprobatę, przed końcem roku niezawodnie machnie ręką na całą sprawę. Marina wkrótce dojdzie do wniosku, że polityka nudzi ją do głębi.
Teraz jednak, powziąwszy postanowienie, poczuła, że jest jej lekko na sercu. Ostatecznie, chociaż dom sąsiadujący z tym budynkiem, pośpiesznie sklecony z cegły, drzewa i falistej blachy, był budowlą szpetną, to przecież był i piękny - cały pokryty pnączami żółtymi, fioletowymi i czerwonymi. Tak, kupią sobie dom na przedmieściu, spowiną go w zieleń i będą mieli czworo dzieci. Filip będzie w pełni szczęśliwy, rozjeżdżając po całym kraju w permanentnym stanie moralnego oburzenia, i w ten sposób oboje będą pożytecznie zatrudnieni.
Marina sięgnęła po listy leżące tuż pod drzwiami, gdzie je z taką wprawą wrzucono, i otworzyła pierwszy. Pisała pani Skinner z Kapsztadu, gdzie spędzała urlop, jak się zdaje, w niezbyt spokojnym stanie ducha.
„Mimo woli ciągle się martwię, czy wszystko w porządku i jak z meblami. Może powinnam była wszystkie swoje rzeczy popakować, bo obcy człowiek nigdy nie rozumie. Mam nadzieję, że Charlie nie zrobił się bezczelny, on potrzebuje silnej ręki, i zapomniałam Pani powiedzieć, że trzeba mu wytrącić z pensji, bo wrócił kiedyś późno wieczorem, zamiast o piątej, jak mu kazałam, i musiałam mu dać nauczkę.
Z poważaniem
Emilia Skinner
PS Mam nadzieję, że z obrazem nadal wszystko w porządku”.
Drugi list był od Filipa.
„Obawiam się, że nie wrócę jutro, ponieważ Smith proponuje, że skoro już tu jesteśmy, moglibyśmy zahaczyć i o rezerwat Nwenze. Trzeba tylko przeprawić się przez rzekę, około siedemdziesiąt mil w prostej linii, ale drogi po deszczach nie wiadomo jakie. Dzisiejsze przedpołudnie spędziłem zgodnie z planem: próbowałem przekonać tych czarnulków, że lepiej mieć jednego tłustego wołu niż dziesięć sama skóra i kości; nigdy w życiu nie widziałem podobnej erozji, rynny głębokie na dwadzieścia stóp i całe plemię wymrze z głodu podczas najbliższej suszy, ale można gadać aż do znudzenia, nie zabiją ani jednej sztuki, jeżeli nie są zmuszeni; do tego zresztą przyjdzie, a wtedy jaki krzyk podniosą ludzie tam w kraju...”.
W tym miejscu Marina zauważyła w duchu: „No, no!”, i czytała dalej:
„Możesz sobie wyobrazić, jak krzykacz-Jones czy jakiś inny będzie grzmiał w Izbie: «Przymuszanie biednych krajowców!...». Figa! To dla ich własnego dobra. Póki im się z tępych łepetyn nie wybije wszystkich tych mistycznych głupstw na temat bydła, szkoda tchu na gadanie. Szkoda, żeś nie widziała, gdzie byłem dziś rano! Zrobienie porządku w tym jednym rezerwacie pochłonęłoby wszystek tegoroczny budżet inwestycyjny kraju, inaczej jednak cały obszar stanie się pustynią, to zupełnie oczywiste, ale temu przeklętemu rządowi nie wytłumaczysz tego i za sto lat, a już za pięć będzie za późno.
Spieszę się, więc kończę.
Twój
Fil
PS Kochanie, mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku, postaram się nie spóźnić”.
Tego wieczoru Marina zjadła kolację wcześnie, aby Charlie mógł szybko pozmywać i mieć wolne. Czytała właśnie we frontowym pokoju, kiedy skonstatowała, że natęża słuch, aby poprzez zmieszane głosy radia płynące ze wszystkich stron złowić zupełnie inną muzykę. Tak, to bandżo i głośne śpiewy dochodzące z kwatery służby; było w tym coś, czego nie słyszy się w żadnym radiu. Marina przeszła przez pokoje do okna kuchennego. Opustoszałe podwórko z wysokim pułapem nieba, na którym lśniły księżyc i gwiazdy, pocięte było i pokratkowane plamami światła z ośmiorga kuchennych drzwi. Z okien czterech izb służbowych sączył się przyćmiony blask, a z izby, którą Charlie dzielił z Februarym, dochodził śmiech, śpiewanie i brząkanie bandżo.
Do naszego domu przychodzi jeden gość,
Kiedy taty nie ma...
Marina uśmiechnęła się. Był to uśmiech macierzyński. (Jak to mawia pani Pond w przystępie dobrego humoru: „Oni są po prostu jak dzieci”). Przyjemność sprawiła jej myśl, że ci chłopcy urządzili sobie zabawę. I kobiety także: słychać było piskliwe kobiece głosy. Jakże oni się tam wszyscy mieszczą w tej maleńkiej izdebce? Wracając przez ciemny ganek, posłyszała głos mężczyzny, który krzyczał:
- Cicho tam! Cicho, mówię! Nie róbcie tyle hałasu!
To pan Black ze swojego ganku.
Zaległa absolutna cisza. Marina widziała długi, czarny, znieruchomiały cień pana Blacka: nasłuchiwał. Słyszała, jak mruczy:
- Z tymi bękartami... człowiek własnych myśli nie słyszy...
Poszedł z powrotem do swojego frontowego pokoju, a odgłos jego ciężkich kroków na drewnianej podłodze zagłuszyło ich radio, grające: „Ja kocham cię, ach tak, ja kocham cię...”. Trzask! Pan Black był wściekły.
Marina zabrała się na powrót do czytania. Nie upłynęło dużo czasu, kiedy znużone ucho ostrzegło ją, że tamta hałaśliwa muzyka rozpoczęła się na nowo. Śpiewali: „Kongo Konga Konga, tak robimy w Kongu...”. Kroki na werandzie, głośne stukanie i wszedł pan Black.
- Pani Giles, pani chłopak oszalał. Niech pani posłucha, co za harmider.
- Niechże pan usiądzie - odpowiedziała Marina uprzejmie.
Pan Black, który w Anglii (skąd przybył jako dziecko) byłby chuderlawym, bladym, dystyngowanym kancelistą, tutaj był sprzedawcą w sklepie z konfekcją; jednakże z powodu weekendów spędzanych na słońcu i w ruchu sprawiał na pierwszy rzut oka wrażenie owego krzepkiego młodego człowieka z kolonii, jakiego się ogląda na reklamach tytoniu „Empire”. Był chudy, kościsty, muskularny, opalony; miał ów swobodny, kolonialny sposób bycia, ową zawsze trochę zbyt świadomie robioną minę człowieka, który klepie drugich po ramieniu. „Spójrzcie - zdawał się mówić jego wygląd - w tym kraju wszyscy jesteśmy równi (tzn. wśród białych - to się rozumie samo przez się) i wydam walkę każdemu, kto by chciał twierdzić coś przeciwnego”. A więc niejako demokracja kątem oka obserwująca widownię. Niestety jednak był nadal kancelistą i sam to czuł. I jeżeli istniała kategoria ludzi, której nie cierpiał - byli nią urzędnicy państwowi; a jeżeli druga - to były nią osoby świeżo przybyłe z „kraju”.
Oto miał przed sobą obie te kategorie połączone w jednej osobie - w Marinie Giles, żonie Filipa Gilesa, rzeczoznawcy glebowego z Departamentu Zalesień i Użytkowania Terenów; w Marinie, której sam wygląd drażnił go niewymownie, ilekroć widział ją poruszającą się delikatnie wśród czerwonego pyłu w słomkowym kapeluszu i białych rękawiczkach, całym zachowaniem podkreślającą swoją niedotykalność.
- Proszę pani! - zaczął agresywnie, z twarzą zaczerwienioną i płonącymi oczyma. - Niech mi pani powie, co pani zamierza zrobić, bo jeżeli nic, to ja się tym zajmę.
- Nie wątpię - rzekła Marina, starannie odmierzając słowa. - Ale naprawdę nie rozumiem, dlaczego ci ludzie nie mieliby urządzić sobie zabawy, skoro mają ochotę; zwłaszcza że nie ma jeszcze dziewiątej i że o ile wiem, żadne prawo im tego nie zabrania.
- Prawo! - wybuchnął pan Black. - Zabawę! Przecież są u nas, nie? Więc to nasza rzecz pozwolić albo zabronić. A w każdym razie głowę dałbym, że goście przyszli bez przepustek.
- Wydaje mi się, że pan zachowuje się nierozsądnie. - W zamiarze Mariny leżało, aby słowa te zabrzmiały tonem łagodnej perswazji, lecz w rzeczywistości jej głos wzniósł się do owej złowieszczo zaczepnej nuty, a twarz była równie gniewna i zaczerwieniona jak twarz pana Blacka.
- Nierozsądnie! Moje dzieciaki spać nie mogą przy tym harmiderze.
- Może by to coś pomogło, gdyby państwo wyłączyli swoje radio - rzekła Marina sarkastycznie.
Podniósł ręce, zaciskając je bezwiednie w pięści.
- Ach, wy... - zabełkotał. - Mówię pani otwarcie, pani Giles, że gdyby pani była mężczyzną...
Spuścił pięści i obejrzał się za siebie dzikim wzrokiem, gdyż w tej chwili weszła pani Pond z twarzą ożywioną od uciechy, jaką jej sprawiała ta scena.
- Widzę, że pan Black rozmawia z panią o jej służącym - zaczęła słodziutkim głosem.
- I o pani służącym także - rzekł pan Black.
- Ach, gdybym ja miała męża - powiedziała pani Pond, przybierając pozór bezradnej kobiecości - February dawno byłby dostał, co mu się należy.
- Jeżeli o to chodzi - Marina mówiła z trudnością z powodu obrzydzenia, jakie czuła do całej tej sprawy - nie zdaje mi się, aby pani uważała, że do tego celu niezbędny jest mąż, gdyż nie dalej niż wczoraj widziałam, jak pani sama biła February'ego...
- Był bezczelny - zaczęła pani Pond z oburzeniem.
Marina stwierdziła, że brak jej słów, żadnych jednak słów nie było już trzeba, gdyż pan Black wielkimi krokami przeszedł przez jej sypialnię, a za nim pani Pond, i oboje udali się przez ciemne podwórko do izdebki Charliego, w której wciąż jeszcze nie paliło się światło, chociaż muzyka przybrała na sile. Kiedy pan Black krzyknął: „Wyłazić mi stąd zaraz, czarne bękarty!” - hałas ucichł, drzwi otworzyły się do środka i pół tuzina ciemnych postaci przemknęło pod wyciągniętym ramieniem pana Blacka i zniknęło w uliczce gospodarczej. Nastąpiło jakieś szamotanie i pan Black zobaczył, że trzyma na odległość ramienia dwoje ludzi - Charliego i swoją własną niańkę, Teresę. Puścił dziewczynę, która natychmiast pobiegła w ślad za tamtymi. Charliego pchnął na ścianę.
- Co ty sobie myślisz, wyrabiając takie hałasy, kiedym ci powiedział, że nie wolno?! - krzyknął.
- O, właśnie, o, właśnie - dogadywała zdyszanym głosem pani Pond, obiegając obu mężczyzn ze wszystkich stron, aby jak najlepiej widzieć, co się dzieje.
Charlie osłaniał sobie głowę wzniesionym łokciem i mówił:
- Przepraszam, baas, przepraszam, przepraszam...
- Przepraszasz, hultaju! - Pan Black, dalej ściskając mocno ramię Charliego, podniósł drugą rękę, aby go uderzyć. Charlie raptownie poderwał swoją, żeby zasłonić twarz. Pięść pana Blacka, wymierzona prosto w policzek, napotkała zamiast tego wznoszącą się rękę; stracił równowagę i zatoczył się do tyłu.
- Jak śmiałeś mnie uderzyć? - krzyknął z wściekłością i rzucił się na Charliego, ale ten jednym susem przesadził śmietniki i uciekł w uliczkę gospodarczą.
Pan Black posłał za nim kilka gniewnych okrzyków, po czym odwrócił się i rzekł z oburzeniem do pani Pond:
- Widziała pani? Uderzył mnie!
- Zrobił się zupełnie niemożliwy - powiedziała pani Pond melancholijnym głosem. - Cóż dziwnego? Rozpuścili go.
Oboje zwrócili oskarżycielskie spojrzenia na Marinę.
- Jeżeli chodzi o ścisłość - rzekła Marina bez tchu - to on pana nie uderzył.
- Co, pani staje po stronie tego czarnego łotra? - Pan Black był kompletnie zaskoczony. Spojrzał w osłupieniu na panią Pond i dodał: - Ona trzyma jego stronę!
- To nie jest kwestia stron - oświadczyła Marina owym wysokim tonem, starannie wymawiając słowa. - Stałam tu i widziałam, jak było. Pan wie doskonale, że on pana nie uderzył. Nie odważyłby się.
- Tak - powiedział pan Black - więc do tego doszło. Rząd ich rozpuszcza; mogą nas uderzyć i nic im za to, a my, jeżeli ich tylko tkniemy, musimy płacić grzywnę.
- Nie wiem już, ile razy widziałam bitych służących, odkąd tu mieszkam - rzekła Marina z gniewem. - Jeżeli istnieje takie prawo, jest ono dziwnie nieskuteczne.
- No, ja idę wezwać policję! - krzyknął pan Black, biegnąc z powrotem do mieszkania. - Żaden czarny bękart nie będzie mnie bił bezkarnie. Poza tym wszystkich będzie można ukarać grzywną za chodzenie w odwiedziny po dziewiątej wieczór bez przepustek...
- Niech pan nie będzie dziecinny - powiedziała Marina i wróciła do siebie. Płakała z wściekłości. Mijając lustro, przypadkowo zobaczyła w nim swoje odbicie i natychmiast poszła obmyć sobie twarz zimną wodą, gdyż wyglądała - nie sposób było zamknąć na to oczu - jak szczególnie dystyngowana dama klasowa, która wpadła w pasję. Kiedy weszła do frontowego pokoju, zastała tam Charliego, który rzucał przerażone spojrzenia na werandę, bojąc się nadejścia pana Blacka albo pani Pond.
- Proszę pani - powiedział - proszę pani, ja go nie uderzyłem.
- Nie, oczywiście, że nie - rzekła Marina i stwierdziła ze zdziwieniem, że jest na niego zła. - Doprawdy - dodała - czy musiałeś wyprawiać takie hałasy i wywoływać całą tę awanturę?
- Ale, proszę pani...
- Ach, dobrze już, dobrze. Ale nie powinieneś... Kto to był, wszyscy ci ludzie?
- Moi znajomi.
- Skąd?
Milczał.
- Czy mieli przepustki uprawniające do chodzenia w odwiedziny?
W zakłopotaniu uchylał oczy przed jej wzrokiem.
- Doprawdy - rzekła z rozdrażnieniem - jeżeli prawo wymaga, żebyście mieli przepustki, to na miłość boską...
Cały wygląd Charliego uległ zmianie; przed chwilką był bezradnym małym chłopcem, teraz stał się chmurnym młodzieńcem: ta biała kobieta była jak wszystkie inne.
Marina opanowała rozdrażnienie i powiedziała łagodnie:
- Posłuchaj, Charlie, nie zgadzam się z prawem i z całym tym głupstwem z przepustkami, ale zmienić tego nie mogę i wydaje mi się, że... - Na nowo poczuła irytację, raz jeszcze stłumiła ją i skonstatowała, że brak jej słów. Nic to jednak nie szkodziło, gdyż Charlie patrzył na nią szeroko rozwartymi oczyma, pełnymi nieufności i zakłopotania. W jego mniemaniu bowiem biali ludzie byli czymś w rodzaju jednorodnej masy, tworzącej jakby białą warstwę rozpostartą nad masą czarnych; wszystkim im zależało, aby jak najbardziej utrudnić życie jemu i jego braciom. Myśl, że ktoś biały może nie zgadzać się z przepustkami, godziną policyjną i tak dalej, była tak niesłychanie nowa, że nie mógł od razu pomieścić jej w głowie. Na koniec Marina powiedziała:
- No, Charlie, wiem, że nie chciałeś nic złego. Najlepiej idź teraz spokojnie spać i schodź z drogi panu Blackowi, jeżeli potrafisz.
- Słucham panią - odrzekł pokornie.
Już odchodził, kiedy spytała:
- Czy Teresa sypia w jednym pokoju ze służącym pana Blacka?
Milczał.
- Czy może sypia w twoim pokoju? - A gdy milczenie trwało nadal: - Czy chcesz powiedzieć, że sypia razem z tobą i Februarym?
Brak odpowiedzi.
- Ależ, Charlie... - Miała znowu zamiar zaprotestować: „Teresa to przecież dziecko”, ale nie wyglądało, że argument ten trafi mu do przekonania.
Na dworze słychać było znów podniesione głosy i Charlie skulił się cały.
- Policja! - jęknął przerażony.
- Głupstwa pleciesz - rzekła Marina, ale wyjrzawszy, zobaczyła białego policjanta. Charlie uciekł przez sypialnię; usłyszała trzask kuchennych drzwi. Widocznie nie ufał naprawdę jej życzliwości.
Wszedł policjant, sam.
- Słyszę, że zaszła tu jakaś nieprzyjemność - powiedział.
- Bez powodu.
- Jeden z tutejszych lokatorów twierdzi, że uderzył go pani służący.
- To nieprawda. Widziałam całe zajście.
Policjant spojrzał na nią niepewnie i rzekł:
- No, to oczywiście utrudnia całą sprawę. - Po chwili dodał: - Przepraszam na chwilę - i wyszedł. Marina widziała, jak rozmawia z panem Blackiem przed jej schodkami frontowymi. Niebawem policjant wrócił.
- Wobec pani stanowiska oskarżenie zostało cofnięte - powiedział.
- Spodziewam się. Nigdy nie słyszałam nic podobnie niemądrego.
- Cóż, proszę pani, rozbijali się, a potem uciekli wszyscy, więc musieli mieć z jakiegoś tam powodu nieczyste sumienia, pewno nie mieli przepustek. I pani wie, że nie wolno im przyjmować kobiet w swoich izbach.
- Ta kobieta to niańka od państwa Black.
- On powiada, że dziewczyna ma nocować w osiedlu krajowców, u ojca.
- Szkoda, że pan Black tak mało interesuje się swoją służbą, że nie wie, jak jest naprawdę. Ona nocuje tutaj. Jak można wymagać od takiego dziecka, żeby szło co rano pięć mil, aby być tu na siódmą, i o siódmej wieczór wracało drugie pięć mil?
Policjant spojrzał na Marinę.
- Dużo tak robi - rzekł. - Dla nich to nie to samo co dla nas. A poza tym, takie jest prawo.
- Prawo! - rzekła Marina z goryczą.
Znowu policjant zrobił niepewną minę. Był to miły młody człowiek; wciąż miał do czynienia z podobnymi wypadkami i zawsze próbował łagodzić sprawę, jeśli tylko mógł. Zdecydował się obrać tę samą drogę co zwykle, pomimo wrogości Mariny.
- Myślę, że najlepiej będzie, jeżeli zapomnimy o całej tej sprawie. Teraz i tak w żaden sposób ich nie złapiemy - do tego czasu są o całe mile stąd. I pan Black cofnął oskarżenie. Niech pani porozmawia ze swoim służącym i każe mu uważać, inaczej ściągnie na siebie kłopot.
- A co z niańką? Sprawa wygląda tak: Blackom wygodnie jest mieć ją tutaj, żeby móc wychodzić wieczorami i tak dalej, więc się nie wtrącają. To wstyd i hańba, żeby dziewczyna w tym wieku musiała dzielić pokój z mężczyznami.
- Pewnie, że to nie w porządku, zupełnie nie w porządku. Pomówię z panem Blackiem. - I policjant pożegnał się grzecznie.
Tejże nocy Marina ulżyła sobie, opisując całe wydarzenie w długim liście do przyjaciółki w Anglii. List był pełen wyrażeń takich, jak „państwo policyjne”, „despotyzm” i „faszyzm”, na co przyjaciółka odpowiedziała nader pobłażliwym tonem, iż wie, że gorący klimat zawsze źle działa na nerwy, niechże więc Marina koniecznie dba o siebie; ostatecznie trzeba zachować poczucie proporcji.
I rzeczywiście, już nazajutrz rano Marina dziwiła się, dlaczego pozwoliła, aby taki niedorzeczny incydent tak bardzo ją rozgniewał. Cóż to za kraj! Jeżeli nie będzie bardzo na siebie uważać, niebawem zacznie popadać w histeryczne stany równie łatwo jak na przykład pan Black. Jeżeli zamierza tutaj urządzić sobie życie, trzeba się przystosować...
Charlie był grzeczny i skruszony. Powtarzał wciąż:
- Dziękuję pani. Dziękuję. - Przyniósł jej w prezencie trochę jarzyn i powiedział: - Pani jest dla mnie ojcem i matką. - Marina była głęboko wzruszona. Łypnął oczami i zdobył się na półżałosny żart: - Policja jest niedobra, proszę pani.
Dowiedziała się, że spędził noc u znajomego o parę ulic dalej, gdyż bał się, że przyjdzie policja i zabierze go do więzienia. Dla Charliego bowiem policja oznaczała tylko jedno. Marina próbowała wytłumaczyć mu, że nie idzie się do więzienia bez takiej czy innej rozprawy, on jednak spojrzał tylko na nią niepewnie, jakby stroiła sobie z niego żarty. Dała więc spokój.
A Teresa? Pracowała w dalszym ciągu u Blacków. W kilka wieczorów później, kiedy Marina gasiła światła przed położeniem się do łóżka, zobaczyła, jak Teresa wślizguje się do izdebki Charliego. Nic na ten temat nie powiedziała: czegóż innego można się było spodziewać?
Charlie uznał ją za swojego sprzymierzeńca. Pewnego dnia, kiedy usługiwał jej przy stole, przekładając rękę z półmiskiem za jej umyślnie schyloną głową, aby podać jarzynę jak należy, od lewej strony, zauważył:
- Ta Teresa, ona jest bardzo miła, proszę pani.
- Bardzo - odrzekła Marina, nabierając sobie groszku w wielkiej niewygodzie, pod ostrym kątem, boczkiem.
- Teresa mówi, może pani jej da jaką sukienkę?
- Zobaczę, może co znajdę - powiedziała Marina po chwili.
- Dziękuję, dziękuję pani bardzo. - Był bardzo wdzięczny, ale z pewnością właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał; jego podziękowania nie były zdawkowe, dziękował jej tak, jak się dziękuje na przykład rodzicom, od których oczekuje się takiej dobroci, a nawet bierze się ją po trosze za pewnik.
Następnego ranka, kiedy Marina i Filip leżeli, jak zwykle, usiłując spać mimo wesołego harmideru sprzątania w sąsiednim pokoju, harmideru, w skład którego wchodziło przenikliwe i zawadiackie pogwizdywanie, rozległ się nagle głośny trzask.
- Ach, cholera z tym chłopakiem - powiedział Filip, przewracając się na drugi bok i naciągając sobie kołdrę na uszy.
- Może szczęśliwie stłukł ten obraz - rzekła Marina. Narzuciła szlafrok i zajrzała do pokoju obok. Na podłodze leżały okruchy białej porcelany - jej ulubionego wazonu, który przywiozła aż z Anglii. Nad nimi stał Charlie.
- Przepraszam panią bardzo - powiedział z pełną pogody skruchą.
Wazon stał na półce, wysoko nad głową Charliego - zbić go było nie lada akrobatycznym wyczynem. Marina wzięła się w garść. Ostatecznie to tylko wazon. Ale jej ulubiony, miała go od dziesięciu lat: zacisnęła wargi, by nie wypowiedzieć wszystkich gniewnych słów, jakie cisnęły się jej na usta, i patrzyła na Charliego, który beztrosko zmiatał skorupy na kupkę. Podniósł oczy, ujrzał jej twarz i powiedział pośpiesznie, tym razem z prawdziwym żalem:
- Przepraszam panią, bardzo, bardzo przepraszam. - Potem dodał tonem pociechy: - Ale obrazowi nic się nie stało. - Spojrzał z podziwem na górskie bydło, które najwyraźniej uważał za najcenniejszą rzecz w pokoju.
- To prawda - rzekła Marina, tłumiąc impuls, który kazał jej powiedzieć: „Charlie, jeżeli stłuczesz ten obraz, dam ci prezent”. - Ach cóż... ostatecznie, mniejsza z tym. Pozbieraj tylko te skorupy.
- Dobrze, proszę pani, dziękuję - rzekł Charlie pogodnie i Marina wyszła z pokoju, dziwiąc się sobie, jak mogła doprowadzić do tego, że stało się dla niej niemożliwością wyzłościć się na własnego służącego, chociaż miała ku temu słuszne powody. Kiedy w jakiś czas potem wróciła do frontowego pokoju, aby spytać Charliego, czemu spóźnia się ze śniadaniem, zastała go wciąż jeszcze stojącego przed obrazem.
- Bardzo ładny obraz - powiedział, niechętnie kierując się ku drzwiom. - Sześć wołów. Sześć pięknych, dużych wołów na jednym obrazie!
W połowie przedpołudnia robota w mieszkaniu była skończona. Marina powiedziała Charliemu, że chce piec ciasto, nakładł jej więc drewna do staromodnego pieca, rozgrzał piekarnik i wyszedł, gwiżdżąc, na podwórko. Stała przy oknie, wyrabiając ciasto i patrzyła, co się dzieje na podwórku.
Charlie wyszedł ze swojej izdebki, usiadł na wielkim klocu pod drzewem, wyciągnął przed siebie nogi i ustawił sobie między kolanami małe lusterko. Wyjął duży metalowy grzebień i zaczął pracować nad swoją gęstą czupryną, którą starał się ułożyć płasko, na sposób białego człowieka. Siedział plecami do podwórka. Niebawem wyszła Teresa, niosąc dużą emaliowaną miskę pełną świeżo upranej bielizny. Miała na sobie sukienkę, którą jej dała Marina. Była to stara, czarna suknia dancingowa; zwisała jej luźno wokół łydek, a w talii przewiązana była szeroką szarfą z deseniowego kretonu. W ten sposób potraktowana i wisząca bezkształtnie, wyrafinowana suknia wyglądała babciowato i staromodnie; Teresa sprawiała wrażenie psotnego dziecka przebranego za matronę. Stanęła przy sznurze do suszenia bielizny i wpatrywała się w plecy Charliego, potem z wolna zaczęła przymocowywać wyprane sztuki kołeczkami, co chwila przerywając robotę, aby go obserwować.
Zdawało się, że Charlie nie wie o jej obecności. Nagle jego postać wyrażająca skupione samouwielbienie zastygła w długim, bacznym spojrzeniu w lusterko, które zaczął delikatnie kołysać między kolanami, tak iż blask słońca odbił się od niego, padł naprzód na gałęzie nad głową Charliego, potem przez zakurzone podwórko powędrował do stóp dziewczyny i w górę po jej ciele. Promień światła ulatywał dokoła niej jak motyl, aż wreszcie spoczął na twarzy. Trwała nieruchomo, z zamkniętymi oczyma, a dokuczliwe światło drżało jej na powiekach. Wreszcie otworzyła je i wykrzyknęła z oburzeniem:
- Au!
Charlie nie poruszył się. Trzymał lusterko na kolanach ukosem, aby móc widzieć w nim Teresę, i udawał, że jest bardzo zajęty robieniem sobie przedziałka. Tak trwali przez parę sekund: Charlie wpatrzony w lustro, Teresa przyglądająca mu się z wyrzutem. Potem Charlie włożył lusterko z powrotem do kieszeni, przeciągnął ramiona do tyłu we wspaniałym, powolnym ziewnięciu i siedział dalej, kołysząc się tam i z powrotem na swoim klocu.
Teresa przyglądała mu się w zamyśleniu, po czym - skoro nie mógł jej teraz widzieć - podbiegła szybko do żywopłotu, urwała szkarłatny kwiat hibiskusa i wróciła do sznurów, na których jęła dalej rozwieszać pranie, lekko trzymając kwiat pomiędzy wargami.
Charlie wstał z rękami wciąż założonymi za głowę i rozpoczął coś na kształt tańca w słonecznym pyle, wśród spadłych liści i porąbanych drewek. Dzień był rześki, rozsłoneczniony, niebo tak błękitne i świeże jak morze; idylliczna ta scena - trzeba przyznać - wzruszyła Marinę głęboko.
Wciąż tańcząc, Charlie opuścił ramiona, wykręcił się i ręce jego zaczęły się poruszać w tym samym rytmie co nogi. To posuwając się raptownym szarpnięciem w przód, to nieruchomiejąc na chwilę w przeróżnych pozach, zbliżał się pomału do środka podwórka, na pozór niepomny obecności Teresy. Z wnętrza budynku rozległo się wołanie:
- Teresa!
Charlie spojrzał w tę stronę, po czym spiesznie dał nura do swojej izby. Zostawszy sama, dziewczyna utkwiła wzrok w ciemnym otworze drzwi, gdzie zniknął Charlie, westchnęła i lekko zamrugała oczami w słonecznym blasku. Nowy krzyk:
- Teresa, cały dzień będziesz marudzić z tym praniem?
Zatknęła kwiat między sztywne strączki włosów i pochyliła się ku stojącej w kurzu miednicy. Pranie trzepotało się i wydymało wszędzie dokoła, tak iż sprawiało to wrażenie, że jej drobna sprężysta figurka szamoce się z wielkimi, niezgrabnymi prześcieradłami. Charlie wypadł, schylony, ze swoich drzwi i pobiegł prędko wzdłuż żywopłotu, tak aby pani Black nie mogła go dostrzec. Przystanął i obserwował Teresę, która dalej borykała się z bielizną. Zagwizdał; nie zwracała na niego uwagi. Zagwizdał jeszcze raz w zmienionej tonacji; długa nuta rozpłynęła się w taneczną melodię i Charlie jął iść wzdłuż żywopłotu rozmyślnie zwolnionym krokiem, przy każdym stąpnięciu przenosząc ciężar ciała z jednego biodra na drugie. Był to niemal taniec: pośladki raz wypinał mocno do tyłu, to znów wciągał je w chwili, gdy podnosiły się rozigrane kolana. Dziewczyna stała wpatrzona w niego, bez ruchu, jakby na szpilkach. Spojrzała szybko przez ramię w stronę budynku, potem pobiegła przez podwórko do Charliego. Bezpieczni na razie za żywopłotem, rozejrzeli się oboje z minami winowajców, wypatrując, czy ktoś ich nie szpieguje. Zobaczyli Marinę za firanką - poważną angielską twarz najwyraźniej borykającą się z jakimś ciężkim problemem moralnym. Ale to był przyjaciel. Czyż nie uratowała Charliego przed policją? A poza tym natychmiast znikła.
Ukryta za firanką Marina widziała, jak młoda para z uśmiechem patrzy sobie w oczy. Potem dziewczyna potrząsnęła jgłową i odeszła. Zerwała z żywopłotu drugi kwiat, włożyła go w usta i zaczęła kołysać się lekko w talii, posyłając Charliemu przez ramię prowokacyjne spojrzenia na pół pogardy, na pół zachęty. Marinie wydawało się, jakby to jakiś psotny czarny urwis grał rolę kokietki; lecz Charlie przyglądał się dziewczynie z szerokim uśmiechem uznania. Niespiesznym, pewnym siebie i władczym krokiem poszedł za nią do swojej izby. Drzwi zamknęły się.
Marina stwierdziła, że jest wściekła. Doprawdy, cała ta rzecz była niesłychana.
- Filipie - rzekła tegoż wieczoru energicznym tonem - musimy coś z tym zrobić.
- Ale co? - spytał praktycznie Filip.
Marina nie umiała znaleźć rozsądnej odpowiedzi. Filip wygłosił krótki odczyt na temat ludów afrykańskich znajdujących się w połowie drogi pomiędzy społecznością plemienną a nowoczesnym uprzemysłowieniem. Należało oczywiście zabrać się do całej sprawy od podstaw. Ponieważ był rzeczoznawcą glebowym, podstawę widział w rozumnej gospodarce terenami. (Gdyby był duchownym, widziałby ją w należytym ustosunkowaniu się do tego Boga, którego by akurat reprezentował; gdyby zaś autorytetem od spraw pieniężnych - wówczas rozwiązania dostarczyłaby prosta stabilizacja pieniądza; w dzisiejszych czasach z fachowców bardzo mało jest pociechy). Dla Filipa wszystko było jasne jak słońce. Ci ludzie nie mają pojęcia, jak gospodarować na roli. Muszą porzucić dawną postawę, wywodzącą się z czasów, kiedy plemię wyciskało wszystko, co mogło, z jednego kawałka gruntu i przechodziło do następnego, muszą nauczyć się konserwować glebę, a nade wszystko uważać bydło nie za jakiś rodzaj duchowej waluty, lecz za organiczną cząstkę gospodarki rolnej. (Słowo „organiczny” powtarzało się bardzo często w odczytach Filipa). Skoro te rzeczy nastąpią, pociągną za sobą wszystko inne...
- Ale tymczasem, Filipie, jest zupełnie możliwe, że coś się Teresie przytrafi, a ona nie może mieć więcej niż piętnaście lat, jeżeli nie jeszcze mniej...
Filip wyglądał z lekka oszołomiony, kiedy wypadło mu zstąpić z poziomu, na którym przebiegały dotychczas jego myśli, do poziomu Teresy. Kobiety zawsze myślą tak personalnie! Powiedział dość sztywno:
- Cóż, staruszko, w okresach przejściowych czegóż innego można się spodziewać?
To, czego można się było spodziewać, zdarzyło się istotnie, i to w niedługim czasie. Po numerze 138 przy Cecil John Rhodes Vista przebiegła z jednego końca w drugi jedna z owych długich fal plotki i uradowanego oburzenia. Teresa od pani Black doigrała się; te dziewczyny nie mają żadnej moralności, zupełne dzikuski; poza tym była złodziejką. Nosiła ubrania, których nie dostała od pani Black. Marina złożyła pani Black urzędową wizytę, aby powiedzieć, że to ona dała Teresie różne suknie. Atmosfera nie oczyściła się ani trochę. Nikogo nie obchodziło, do jakiego stopnia Teresa upadła ani kto był przyczyną jej upadku. Uważano powszechnie: jeżeli nie Teresa, to kto inny. Akty złodziejstwa, cudzołóstwa i tym podobne potrzebne były do utrzymania właściwej równowagi pomiędzy czarnymi a białymi. Równowaga została zakłócona nie przez Teresę, która odegrała wyznaczoną sobie rolę, lecz przez Marinę, która uparła się wprowadzać swoje fabiańskie skrupuły do całkiem jasnej sytuacji.
Pani Black przyjęła ją grzecznie, niechętnie, nieufnie. Powiedziała:
- No, jeżeli to pani dała jej te suknie, w takim razie wszystko w porządku. - Dodała jednak: - Ale to nie zmienia tego, co zrobiła, prawda?
Marina nie mogła nic na to odpowiedzieć. Białe mieszkanki budynku przez kilka dni plotkowały dalej i wydawały sąd; ostatecznie, o czymś przecież musi się mówić. Dziwne było wszakże, iż pani Black nie uczyniła nic, aby wyrzucić Teresę, tę niemoralną osobę, która w dalszym ciągu ze swoją zwykłą pogodną sprawnością zajmowała się dziećmi po to, aby pani Black mogła mieć czas na plotki i picie herbaty.
Marina, która już ułożyła sobie w myśli, jak ratować Teresę, kiedy wyrzucą ją z posady, przekonała się tedy, że żaden ratunek nie jest potrzebny. Od czasu do czasu pani Black wylewała potoki wymówek i kazań o grzechu; Teresa płakała jak dziecko, którym w rzeczy samej była, wpychając sobie piąstki do oczu. W pięć minut później pomagała pani Black kąpać najmłodsze albo flirtowała z Charliem na podwórku.
Główni bowiem bohaterowie skandalu zdawali się najmniej nim przejęci. Dni mijały i na koniec Marina powiedziała do Charliego:
- No, i cóż myślisz teraz zrobić?
- Słucham? - zapytał Charlie. Naprawdę nie wiedział, o co jej chodzi.
- Z Teresą - rzekła Marina surowo.
- Teresa... ona będzie miała dziecko - powiedział Charlie; silił się na skruszoną minę, ale udało mu się tylko przybrać wyraz dumy:
- Wszystko to bardzo pięknie - rzekła Marina. Charlie dalej zamiatał werandę, uśmiechając się do siebie. - Ależ, Charlie... - zaczęła na nowo Marina.
- Słucham? - Charlie oparł się na szczotce i czekał, co jego pani dalej powie.
- Nie możesz tak po prostu zostawić rzeczy swojemu biegowi. Cóż się stanie z dzieckiem, kiedy się urodzi?
Twarz mu się zasępiła, westchnął i na koniec zabrał się z powrotem do zamiatania, tylko trochę wolniej niż przedtem. Nagle Marina tupnęła nogą i powiedziała:
- Charlie, naprawdę tak nie można! - Była rzeczywiście wściekła.
- Proszę pani! - rzekł Charlie tonem wyrzutu.
- Wszyscy się doskonale bawią - mówiła Marina. - Ty i Teresa używacie sobie, wszystkie te baby rozkoszują się plotkami i jedyne, o czym nikt nie myśli... to dziecko. - Po chwili, nie otrzymawszy odpowiedzi, ciągnęła dalej: - Przypuszczam, że ty i Teresa uważacie, że to będzie zupełnie w porządku, jak dziecko urodzi się tutaj i wtedy wy dwoje i dziecko, i February, i cała reszta twoich przyjaciół, którzy nie mają się gdzie podziać, będziecie razem mieszkali w tej izbie. To jest naprawdę oburzające, Charlie.
Charlie wzruszył ramionami, jakby mówił: „No, więc co pani proponuje?”.
- Czy Teresa nie może zamieszkać z ojcem?
Twarz Charliego skurczyła się w gniewny grymas.
- Ojciec Teresy niedobry. Teresa musi pracować, zarabiać dla ojca pieniądze.
- Aha.
Charlie czekał; zdawał się czekać, aż Marina rozwiąże za niego ten problem. Jego postawa mówiła: „Mam do ciebie bezgraniczne zaufanie”.
- Czy który z innych mężczyzn pracujących tutaj jest żonaty?
- Tak, proszę pani.
- Gdzie są ich żony?
- W domu. - To znaczyło: w kraalach, w rezerwatach krajowców. Marina nie miała jednakże na myśli tych formalnie poślubionych żon, które zazwyczaj pozostawały w klanie i widywały swoich mężów przez jaki miesiąc co roku albo co dwa lata. Chodziło jej o kobiety takie jak Teresa, mieszkające w mieście.
- Posłuchaj no, Charlie. Bądź rozsądny. Co się dzieje z dziewczętami takimi jak Teresa, kiedy mają dzieci? Gdzie wtedy mieszkają?
Ponownie wzruszył ramionami, co oznaczało: „Mieszkają, jak mogą, i czy to moja wina, że biali ludzie nie pozwalają nam mieć rodzin przy sobie, kiedy u nich pracujemy?”. Nagle powiedział niechętnie:
- Niania w domu obok ma dziecko, pracuje.
- Gdzie jest jej dziecko?
Charlie wskazał głową na służbową kwaterę sąsiedniego domu.
- Czy jej baas wie, że ona trzyma tam dziecko?
Odwrócił oczy z zakłopotaniem.
- No, a co się dzieje, jak policja się dowie?
Rzucił jej spojrzenie, którego treść zrozumiała.
- Kto jest ojcem tamtego dziecka?
Odwrócił oczy, nastąpiło krępujące milczenie; potem zaczął znowu szybko zamiatać werandę.
- Charlie! - krzyknęła Marina w najwyższym oburzeniu.
Całe jego ciało sprężyło się jakby do obrony, sposępniało; twarz miał gniewną. Marina rzekła energicznie:
- Powinieneś ożenić się z Teresą. Nie możesz bez końca wyrabiać takich rzeczy.
- Mam żonę w swoim kraalu.
- No, nic ci nie przeszkadza mieć dwie żony, prawda?
Charlie zwrócił uwagę, że jeszcze nie spłacił do końca należności za pierwszą żonę. Marina zastanowiła się przez chwilę.
- Teresa jest chrześcijanką, nie? Wychowała się w misji. - Charlie wzruszył ramionami. - Gdybyś ożenił się z Teresą po chrześcijańsku, nie potrzebowałbyś płacić lobola*, prawda?
* Pewna suma lub je) ekwiwalent w naturze, który narzeczony wpłacał przed ślubem rodzicom narzeczonej.
Charlie odparł:
- Chrześcijanie lubią, jak się ma tylko jedną żonę. A Teresy ojciec... on chce lobola.
Marina była zachwycona. A więc w każdym razie próbował poślubić Teresę, co dowodziło, że żywił uczucia godziwe. Fakt, że czy sytuacja zostanie zalegalizowana, czy nie, przyszłość dziecka jest i tak niepewna, nie od razu ją uderzył. Dała się ponieść aprobacie moralnej.
- No, Charlie, to już znacznie lepiej - powiedziała ciepło.
Rzucił jej dość zdziwione spojrzenie i znowu wzruszył ramionami.
- Ile lobola chce za Teresę jej ojciec?
- Dużo. Chce dziesięć sztuk bydła.
- Co za głupstwo! - wykrzyknęła energicznie Marina. - Co on sobie myśli, skąd ty weźmiesz bydło, pracując w mieście, i gdzież on będzie je trzymał?
Słowa te wyraźnie nie spodobały się Charliemu.
- U siebie w kraalu mam piękne bydło - zwrócił jej uwagę. - Mam sześć pięknych wołów. - Przez chwilę zamiatał w milczeniu. - Teresy ojciec... on wariat, stary wariat. Mówię mu, że muszę w tym roku dać trzy woły za moją żonę. Skąd wezmę dziesięć wołów za Teresę?
Widać było, że Charlie, podobnie jak ojciec Teresy, nie znajduje nic niedorzecznego w tym pożądaniu bydła ze strony starego człowieka mieszkającego w miejskim osiedlu dla krajowców. Marina mimo woli obejrzała się za siebie, tak jakby Filip przysłuchiwał się ich rozmowie: wpędziłaby go ona w rozdrażnienie i rozpacz. Szczęściem, bawił właśnie na jednej ze swoich wycieczek i w tej chwili najpewniej usilnie namawiał krajowców w jakimś odległym rezerwacie, aby porzucili swoją niezrozumiałą postawę wobec „pięknych wołów”, które w rzeczywistości musiały być samą skórą i kośćmi i rozdeptywały na pył całe wielkie połacie kraju.
- Czemu nie zaproponujesz ojcu Teresy pieniędzy? - spytała, rzucając okiem na podwiązki Charliego, które tego dnia były z wiśniowego jedwabiu.
- On chce bydła, nie pieniędzy. Chce, żeby Teresa nie wychodziła za mąż, tylko pracowała na niego.
Charlie szybko skończył zamiatanie werandy i odszedł z ulgą, wetknąwszy szczotkę pod pachę; jego przepraszający uśmiech mówił: „Wiem, że masz dobre chęci, ale rad jestem zakończyć rozmowę”.
Marina nie zamierzała bynajmniej puścić całej sprawy w niepamięć. Zrobiła wywiad z Teresą, która wśród powodzi łez powiedziała, że owszem, pragnie poślubić Charliego, ale ojciec chce za dużo lobola. Problem w jej oczach przedstawiał się zupełnie prosto, jako zwykła kwestia lobola; tamta żona Charliego nic ją nie obchodziła, najwyraźniej też nie dzieliła poglądu Charliego, że porządna żona w kraalu to jedno, a miejskie kobiety - drugie.
- Czy mam pojechać do osiedla i pomówić z twoim ojcem? - spytała Marina.
Teresa w onieśmieleniu zwiesiła głowę i pozwoliła ostatnim wielkim, lśniącym łzom stoczyć się po policzkach i skapnąć w kurz.
- Tak, proszę pani - rzekła z wdzięcznością.
Marina wróciła do Charliego i powiedziała, że rozmówi się ze starym. Wyglądało, że propozycja ta wywołuje w nim zaniepokojenie.
- Dam ci część pensji z góry i będziesz mógł płacić za Teresę ratami - powiedziała. Charlie zerknął na swoją piękną koszulę, na barwne skarpetki i westchnął. Jeżeli miałby lata całe płacić za Teresę po pięć szylingów miesięcznie - na więcej bowiem nie było go stać - wówczas jego kariera jako eleganta była skończona.
Marina powiedziała ze złością:
- Tak, to wszystko bardzo piękne, ale nie możesz mieć i jednego, i drugiego.
Charlie odrzekł pośpiesznie:
- Pójdę i zobaczę się z ojcem Teresy, proszę pani. Pójdę niedługo.
- Liczę na to - rzekła surowo.
Kiedy opowiedziała tę historię Filipowi, wpadł w gwałtowne oburzenie. Zawierał się w niej w zmniejszeniu - mówił - cały problem tutejszego społeczeństwa. Rząd nie umie patrzeć poza koniec swego nosa. Po pierwsze, tolerując system lobola, utrwalało się ów emocjonalny stosunek do bydła. Po drugie, nie przedsiębiorąc potrzebnych kroków, aby ci mężczyźni mogli mieć swoje rodziny w mieście, czyniło się nieuchronnym istnienie prostytutek w rodzaju Teresy.
- Teresa nie jest prostytutką - oburzyła się Marina. - Ona nie jest temu winna.
- Oczywiście, że nie jest temu winna, właśnie to mówię. Ale stanie się prostytutką, to nieuniknione. Kiedy Charlie będzie miał jej dosyć, znajdzie sobie innego i będzie z nim miała jedno albo dwoje dzieci, i tak dalej...
- Mówisz o Teresie jak o danej statystycznej - rzekła Marina, a Filip wzruszył ramionami. To wzruszenie ramionami wyrażało postawę umysłu, którą Marina miała wkrótce podzielić, lecz jeszcze o tym nie wiedziała. Martwiła się wciąż bardzo o Teresę i po paru dniach spytała Charliego:
- No i co, byłeś u ojca Teresy? Co powiedział?
- Chce bydła.
- No, bydła nie dostanie.
- Nie - Charlie rozchmurzył się. - Moja prawdziwa żona - ona kosztowała sześć wołów. Trzy zapłaciłem zeszłego roku. Drugie trzy zapłacę w tym roku, jak pójdę do domu.
- Kiedy wybierasz się do domu?
- Kiedy wróci pani Skinner. Ona niedobra. Nie taka jak pani, pani jest dla mnie ojcem i matką. - I obdarzył ją swym wzruszającym, wdzięcznym uśmiechem.
- A co się stanie z Teresą?
- Ona zostanie tutaj. - Po długim, kłopotliwym milczeniu dodał: - Ona jest moja miejska żona. Ja do Teresy wrócę. - Ta myśl widocznie go pocieszała.
Wydawało się też, że jest prawdziwie przywiązany do dziewczyny. Przez okno kuchenne Marina widziała ich dwoje, jak w chwilach wolnych od pracy siedzieli przy sobie na wielkim klocu pod drzewem. Urocze! Uroczy obrazek! „To wszystko bardzo pięknie...” - niespokojnie mówiła do siebie Marina.
Któregoś ranka zastała Charliego we frontowym pokoju, pod obrazem; spoglądał na niego tym razem nie z nabożnym podziwem, lecz z dość widocznym zdenerwowaniem. Kiedy weszła, wrócił prędko do swojej pracy, ale widać było, że chce jej coś powiedzieć.
- Proszę pani...
- No, co tam?
- Ten obraz kosztuje dużo pieniędzy?
- Przypuszczam, że kosztował kiedyś.
- Bydło też dużo kosztuje, proszę pani.
- Tak, Charlie, to prawda.
- Gdyby pani sprzedała ten obraz, to za ile?
- Ależ to jest obraz pani Skinner.
Jego ciało jakby obwisło pod wpływem doznanego zawodu.
- Tak, proszę pani - rzekł uprzejmie, zwracając się ku wyjściu.
- Ale poczekaj, Charlie, na co ci potrzebny ten obraz?
- Nic, nic, proszę pani. - Wychodził z pokoju.
- Zostań jeszcze chwilę, na co go chcesz? Bo chcesz go, prawda?
- O, tak. - Twarz rozjaśniła mu się radością. Splótł ciasno dłonie, patrząc na obraz. - O, tak, tak, proszę pani!
- Co byś z nim zrobił? Trzymałbyś go w swoim pokoju?
- Dałbym ojcu Teresy.
- Co-o-o? - rzekła Marina. Powoli sens pomysłu docierał do jej świadomości. - Rozumiem - powiedziała. I znów po chwili: - Rozumiem... - Spojrzała na jego twarz pełną nadziei, pomyślała o pani Skinner i nagle rzekła, przeniknięta niezaprzeczalnie mściwą uciechą: - Podaruję ci go, Charlie.
- O, pani! - wykrzyknął Charlie. Mimo woli zrobił nawet parę drobnych kroczków, jakby tańczył. - Dziękuję pani, dziękuję!
Była nie mniej zadowolona od niego. Przez chwilę stali, uśmiechając się do siebie rozradowani.
- Powiem pani Skinner, że go stłukłam. - Charlie podszedł do obrazu i podniósłszy ręce, delikatnie dotknął grubej rzeźbionej ramy. - Musisz uważać, żeby go nie zbić, zanim doręczysz go jej ojcu. - Zdejmując obraz, zatoczył się pod jego ciężarem. - Czekaj! - rzekła Marina nagle. Zatrzymał się i czekał uprzejmie; wiedziała, że przypuszcza, iż ona zmieni postanowienie i cofnie podarunek. - Nie możesz dźwigać tego ogromu całą drogę do osiedla. Zawiozę ci go autem.
- Pani - powiedział. - Pani... - Potem, rozglądając się bezradnie za czymś, za kimś, z kim mógłby podzielić się swoją radością, rzekł: - Powiem zaraz Teresie... - i wybiegł z pokoju jak uczniak.
Marina poszła do pani Black i poprosiła, żeby Teresa mogła mieć tego popołudnia wolne.
- Wczoraj miała wychodne - powiedziała ostro owa dama.
- Jedzie poślubić Charliego - rzekła Marina.
- Może go poślubić w przyszły czwartek, nie?
- Nie, ponieważ wiozę ich oboje autem do osiedla, do jej ojca, i...
Pani Black powiedziała obrażonym tonem:
- Powinna była sama mnie poprosić.
- Wydaje mi się - rzekła Marina owym wysokim, cierpkim głosem w odpowiedzi nie na słowa pani Black, lecz na ich ukryte znaczenie - wydaje mi się, że kiedy się zatrudnia piętnastoletnie dziecko, i to w takich warunkach, najmniejsze, co można uczynić, to poczuwać się do odpowiedzialności za nie. I wydaje mi się całkiem osobliwe, że pani nigdy nie ma pojęcia, co ona robi, gdzie mieszka, ani nawet że wychodzi za mąż.
- Pani połknęła słownik? - zapytała pani Black z przymilnym uśmiechem. - Nie mówię, że nie powinna wyjść za mąż; powinna była wyjść za mąż przed tym... ot, co mówię.
Marina wróciła do siebie, czując na plecach urażony wzrok pani Black: „Za kogo ona się ma, u diabla?”.
Kiedy Marina i Filip przyszli tegoż popołudnia do stojącej przed furtką ciężarówki, Teresa i Charlie już w niej siedzieli, ostrożnie utrzymując w równowadze obraz na kolanach. Biała para wsiadła do szoferki; Marina spojrzała z niepokojem przez szybę i rzekła do Filipa:
- Wieźże uważnie, kochanie, Teresa nie powinna się trząść.
- Wyświadczyłbym jej przysługę, gdybym ją strząsł - rzekł Filip sarkastycznie. Towarzyszył Marinie niechętnie. - No, nie wiem, co myślisz przez to osiągnąć... - powiedział, usłyszawszy o jej projekcie. Jednakże siedział teraz przy niej - z miną nader zagniewaną.
Jechali zadrzewionymi, cienistymi ulicami przez dzielnicę handlową, gdzie wszystko było żelbetowe i nowoczesne; minęli rudery zamieszkane przez mieszańców, tereny zakładów przemysłowych, nad którymi buchały i wisiały dymy, cmentarz, gdzie pośród drzew lśniła biel aniołów i krzyży. Jechali pięć mil - odległość, którą Teresa miała co wieczór i co rano przemierzać na piechotę z pracy i do pracy. Skręcili z głównej drogi w osiedle i od razu wszystko się zmieniło. Nie było asfaltowych jezdni ani alei obsadzanych pięknymi drzewami. Piaszczyste drogi, piaszczyste ścieżki wiodły ze wszystkich kierunków ku środkowi, gdzie znajdowały się tereny mieszkalne. Kurz leżał grubą warstwą na drzewach veldu; na ogromne, błękitne niebo patrzyło się przez rdzawą mgiełkę; kurz osiadał na wargach i języku, a ciężarówka zaczęła nagle trząść i podskakiwać. Marina obejrzała się za siebie i zobaczyła, jak Charlie i Teresa pod wielkim obrazem podskakują i zjeżdżają z siedzenia zgodnie z ruchem ciężarówki, podtrzymują się nawzajem kurczowo i zaśmiewają zadowoleni z przejażdżki. Pierwszy to raz Teresa jechała w samochodzie białego człowieka, toteż machała rękami i wykrzykiwała piskliwe pozdrowienia do biegnących za nimi gromadek czarnych dzieci.
Trzęsąc się na wybojach, jechali szybko, aby uciec przed fontannami kurzu, tryskającymi spod kół i wzbijającymi się za nimi w czerwony wirujący tuman, przed którym pierzchały z przekleństwami i złością gromady wałęsających się bezczynnie krajowców. Niebawem znaleźli się w dzielnicy będącej jakby tandetną kopią miasta białych ludzi: małe domki ustawione były w blokach oddzielonych od siebie piaszczystymi ulicami. Były to dwuizbowe budy kryte blachą, na którą lało się palące słońce, i Marina powiedziała z gniewem:
- Czy to nie straszne, czy to nie okropne?
Gdyby wiedziała, że te same domki reprezentują całe lata kampanii miejscowych liberałów przeciwko opinii białego społeczeństwa, utrzymującej uparcie, że domy dla krajowców są po prostu jeszcze jednym przejawem owego fabiańskiego ducha importowanego z Anglii, który psuje szlachetnego i niezdeprawowanego dzikusa - okazałaby im może więcej szacunku. Wkrótce minęli tę nową dzielnicę i znaleźli się wśród szop i stodół, w których mieszkało po kilkunastu robotników - co budziło w Marinie najżywsze oburzenie. Jeszcze jedno spojrzenie przez ramię ukazało jej Teresę i Charliego chichocących jak para dzieciaków, podczas gdy usiłowali utrzymać obraz nieruchomo na kolanach, on zaś ześlizgiwał się tu i tam, jakby żył jakimś własnym, złośliwym życiem.
- Spytaj Charliego, którędy mamy jechać - rzekł Filip i Marina póty stukała w szybę, aż Charlie zwrócił głowę w tę stronę, z jej gestów zrozumiał, o co chodzi, i wskazał palcem dalej w kierunku jazdy. Mijali dalsze ceglane budy; przed drzwiami stały zbite gromady krajowców, którzy obojętnie przypatrywali się ciężarówce, póki nie zauważyli, że to samochód rządowy; wtedy oczy stawały się ostrożne, nieufne. Teraz zagrodził im drogę druciany płot; Marina wzrokiem spytała Charliego o instrukcje, on zaś dał znak, aby stanąć. Filip zatrzymał ciężarówkę tuż przy płocie. Charlie i Teresa zeskoczyli z tyłu, podeszli do szoferki i Charlie powiedział przepraszająco:
- Teraz musimy pójść pieszo, proszę pani.
Cała czwórka przelazła przez dziurę w płocie i ujrzała przed sobą pochyłość, porośniętą brudną, zmierzwioną trawą i kończącą się kupką budynków nad brzegami niedużej rzeczułki.
Charlie pokazał palcem w tamtą stronę i poszedł przodem z Teresą. Niósł obraz na ramionach, schylony pod jego ciężarem. Przeszli przez trawę, wydzielającą niemiłą woń i pokrytą chmarą much, aż znaleźli się na połaci piasku, po której rozsiane były budynki - nie, nie budynki: budy, przedziwne chatki posklecane z wszelkich możliwych materiałów. Zdarzały się ściany z workowego płótna albo skrzynek po nafcie, dachy z powyginanej blachy lub żelaznych odpadków.
- A co się dzieje, kiedy pada? - spytała Marina, idąc krętą drogą pomiędzy tymi domostwami, wśród grzebiących w piasku kurczaków i warczących tubylczych kundli. Czuła się do głębi przygnębiona, jakby coś wewnątrz niej mówiło: „Co to pomoże?”. Gdyż oficjalnie dzielnica ta nie istniała. Prawo głosiło, że wszyscy robotnicy i służba domowa powinni mieszkać w tym czy innym osiedlu krajowców. Nigdy jednak nie było tam dosyć miejsca. Ludzie urządzali się zatem w takich zastępczych osadach, ale ponieważ właściwie nie było im wolno tam przebywać, policja mogła w każdej chwili zaskoczyć ich i aresztować. Co prawda, nie zdarzało się to często, gdyż biały człowiek musi mieć służbę, a służba musi gdzieś mieszkać, więc tak to wszystko szło rok po roku. Od czasu do czasu rząd projektował nowe osiedle mieszkaniowe. Na papierze miasto białego człowieka otaczały ze wszystkich stron piękne, nowe osiedla dla czarnych. Jedno z nich nawet wybudowano i tam wożono krytycznie usposobionych gości (zwykle owych fabianów zza morza), którzy odjeżdżali pod jak najlepszym wrażeniem. Tych ruder tutaj nie oglądali nigdy. Tak więc ciągle, co dzień, czarni ludzie napływali ze swoich rezerwatów, ze swoich kraalów, znęceni miastem białego człowieka, blaskiem pieniądza, kinami, pięknym ubraniem; napływali nie wiedzieć iloma tysiącami i urządzali sobie życie, jak mogli, w podobnych dziurach. Wszystko to jest beznadziejne tak długo, jak pani Black, pan Black, pani Pond mają prawo głosu; tak długo, jak fachowcy i administratorzy w rodzaju Filipa muszą pracować za plecami pani Pond - nic bowiem nie jest bardziej godne uwagi niż owo demokratyczne zjawisko, które tak wyraźnie widać na tym kontynencie, gdzie posłowie do parlamentu, ludzie w służbie państwa (słowem, fachowcy) połowę swego czasu i energii poświęcają na usilne przekonywanie pani Pond: „Na miłość boską, miejcież trochę rozumu, nim będzie za późno; jeżeli nie pozwolicie nam zużyć dosyć pieniędzy na mieszkania i żywność dla tych ludzi, zbuntują się i poderżną wam gardła”. Na które to rozsądne wezwanie do samoobrony pani Pond odpowiada jedynie nachmurzonym, gniewnym spojrzeniem i mamroce: „Przewraca im się w głowie, psuje się ich, ot, co”.
W nastroju ponurego zwątpienia Marina stanęła wraz z Filipem przed małą budą składającą się z luźno zestawionych arkuszy falistej blachy i stojącą na piasku jak domek z kart zbudowany przez dziecko. Na rogach ściany związane były sznurem, a duże kamienie przytrzymywały arkusz blachy służący jako dach, aby nie uleciał z pierwszym podmuchem wiatru.
- To tutaj, proszę pani - powiedział Charlie. Wypchnął naprzód Teresę. Podeszła nieśmiało do podłużnego otworu pełniącego rolę drzwi, pochyliła się do środka i przemówiła parę słów w swoim języku. Po chwili wyszedł z budy stary człowiek, pochylając się w niskich drzwiach. Może nie był zresztą taki stary - nie sposób powiedzieć. Był chudy i wysoki, o twarzy pooranej i złej i oczach, które spod ciężkich powiek podniosły się, by patrzeć badawczo na Marinę i Filipa. Charliego obrzucił długim, nienawistnym spojrzeniem, po czym odwrócił się od niego. Miał na sobie stare, szarozielone spodnie i stary, bardzo brudny trykotowy podkoszulek niezakrywający długich, żylastych rąk; przez skórę widać było wszystkie kości i mięśnie szyi i ramion, napięte i węźlaste.
Teresa z wstydliwym uśmiechem wskazała Filipa i Marinę: stary bąknął jakieś powitanie, ale był zły, nie chciał ich widzieć, toteż oboje biali cofnęli się nieco.
Teraz wystąpił Charlie z obrazem; oparł go delikatnie o blaszaną ścianę budy, jakby chciał powiedzieć: „Masz, oto wszystko, co ode mnie dostaniesz”. W tym otoczeniu dzikie szkockie bydło jakby trochę zmalało. Obraz, który dominował nad pokojem pani Skinner swoją ogromną taflą szkła i ciężką rzeźbioną ramą, teraz nie wydawał się już tak olbrzymi. Bydło wyglądało nawet trochę głupio: kosmate stworzenia stojące w swoich kałużach pełnych odblasków zachodu i gapiące się niby to groźnie i wyzywająco na gromadkę ludzi. Stary popatrzał na obraz, a potem powiedział coś z gniewem do Teresy. Ona zdawała się wystraszona i postąpiła naprzód, rozsupłując kawałek szmatki, który wydobyła z fałdów sukienki nad paskiem. Dała mu trochę drobnych - wszystkiego około trzech szylingów. Stary wziął pieniądze i potrząsnął nimi w dłoni pogardliwie, zanim je wsunął do kieszeni. Potem splunął dla okazania swojej wzgardy. Znowu przemówił do Teresy krótkimi, gniewnymi zdaniami, a na koniec machnął ręką, jakby coś wyrzucał. Dziewczyna zaczęła płakać i skulona cofnęła się w stronę Charliego. Charlie położył rękę na jej ramieniu i pogładził je, po czym zostawił ją samą i podszedł do teścia. Uśmiechnął się, coś perswadował, wskazywał na Filipa i Marinę. Stary słuchał bez słowa, z oczyma spuszczonymi. Oczy te prześliznęły się bokiem ku wielkiemu obrazowi i ożywiły nagłym błyskiem; Charlie umilkł i wszyscy spojrzeli na obraz.
Teraz stary zaczął mówić innym głosem, smutnym i beznadziejnym. Opowiadał, jak starał się o swoją drugą żonę, matkę Teresy. Mówił o długich konkurach zgodnych ze starymi zwyczajami; opowiadał, jak po wymianie licznych podarków i uprzejmości oba klany zgodziły się na małżeństwo; jak wybrano bydło - dziesięć wielkich, dobrze wypasionych sztuk, jak przeprowadził je do rodu matki Teresy, pędząc ostrożnie, by się nie zmęczyły i nie schudły po drodze. Mówiąc do dwojga młodych, przypominał im i sobie o czasach, kiedy każda czynność miała swój rytuał, swoją treść; wzywał ich do porównania ich niegodnego zachowania się z dostojeństwem jego własnych zaślubin, którego symbolem było bydło. O bydle tym nie należało myśleć jako o pieniądzach, o zwykłej zapłacie za kobietę - o, nie. Znaczyło tak wiele: było oznaką życzliwości, znamieniem związku pomiędzy klanami, rękojmią, że kobieta dozna dobrej opieki, stwierdzeniem, że jest ona kimś bardzo cennym, kimś, czyje odejście zuboży jej rodzinę - bydło było tym wszystkim i czymś więcej jeszcze. Stary patrzył na Charliego i Teresę i zdawał się mówić: „A wy, co? Czym jesteście w porównaniu z tym, czym my byliśmy wtedy?”. Na koniec splunął znowu, wziął obraz i wrócił do ciemnego wnętrza chaty. Widać było, jak przygląda się obrazowi. Podobał mu się: tak, był na swój sposób rad. Lecz wkrótce zostawił obraz oparty o blachę i wrócił do poprzedniej pozy: zarzucił sobie koc na głowę i ramiona i usiadł w kucki po wewnętrznej stronie drzwi, wyglądając na dwór, lecz tak, jakby już nie dostrzegał gości i nie zamierzał dać im żadnego więcej znaku.
Cała czwórka stała na piachu i spoglądała po sobie.
Marina czuła się niezmiernie głupio. Więc na tym koniec? Odpowiedź padła z ust Filipa, który powiedział szorstko, ale jakby z pewnym zażenowaniem:
- Ot i masz swoje wesele.
Teresa i Charlie ujęli się za ręce i patrzyli niezdecydowanie na białych. Zaiste, chwila była kłopotliwa - otóż i skończyło się, para została poślubiona, i tym, kto to wszystko urządził, była Marina. Co dalej?
Nastręczał się inny, bardziej doraźny problem. Do wieczora było daleko, słońce padało z wysoka, zapowiadając jeszcze wiele godzin światła, i nowożeńcy zapewne chcieliby pobyć trochę ze sobą. Marina zapytała:
- Czy chcecie pojechać z nami ciężarówką, czy też wolelibyście wrócić później?
Charlie i Teresa porozumieli się w swoim języku, po czym Charlie powiedział przepraszającym tonem:
- Dziękujemy pani, zostaniemy tutaj.
- Z ojcem Teresy?
- On nie chce teraz Teresy - odrzekł Charlie. - Mówi, że Teresa może sobie iść. Nie potrzebuje Teresy.
- Nie martw się, Marino - powiedział Filip. - Przyjmie ją z powrotem, przyjmie jej pieniądze, nie bój się. - Zaśmiał się, a Marina była zła na niego o ten śmiech.
- On bardzo rozgniewany, proszę pani - rzekł Charlie. Roześmiał się nawet także, ale z dość wyraźnym zaniepokojeniem.
Stary siedział dalej zupełnie bez ruchu, zapatrzony w przestrzeń poza nimi. W kątach jego oczu zasiadły muchy; nie podniósł ręki, aby je odpędzić.
- No... - rzekła Marina. - Możemy was podwieźć, jeżeli chcecie. - Jasne jednak było, że Teresa boi się teraz wracać: pani Black mogłaby uznać, że jej wychodne się skończyło, i zapędzić ją do roboty.
Charlie i Teresa uśmiechnęli się ponownie i powiedzieli:
- Do widzenia. Dziękujemy pani. Dziękujemy, baas.
Odeszli wolno po piaszczystej ziemi, między budami, ku rzeczce, gdzie stała grupka wysokich chatek z cegły wyglądających na wyolbrzymione budki wartownicze. Tam - choć ani Marina, ani Filip o tym nie wiedzieli - sprzedawano nielegalne trunki; tam brzęczący gramofon grać będzie amerykańską muzykę taneczną; tam będą śpiewy, tańce, zabawa. Do tego miejsca policja przybywała w pierwszym rzędzie, kiedy szukała przestępców. Marina sądziła, że młoda para idzie sobie nad rzeczkę, toteż powiedziała sentymentalnie:
- No, przynajmniej przez to popołudnie mogą być razem, to zawsze coś.
- Tak - rzekł sucho Filip. Źli byli na siebie, nie wiedzieli dlaczego. Wrócili w milczeniu do ciężarówki i pojechali do domu, wymieniając uprzejme, poprawne zdania na obojętne tematy.
Nazajutrz wszystko było jak zwykle, Teresa pracowała po staremu u pani Black, Charlie pogwizdywał wesoło w ich własnym mieszkaniu.
Prawie zaraz potem Marina kupiła dom, który wydawał się znośny, na nowym przedmieściu mniej więcej siedem mil od centrum miasta. Pani Skinner miała wrócić dopiero za dwa tygodnie, ale wygodniej im było od razu przenieść się na nowe mieszkanie. Chodziło tylko o Charliego. Co zrobi ze sobą przez ten czas? Mówił, że wybiera się do domu odwiedzić rodzinę. Dowiedział się, że jego żona powiła nowe dziecko, i chciał je zobaczyć.
- Wobec tego teraz wypłacę ci pensję - powiedziała Marina.
Zapłaciła mu, dodając dziesięć szylingów ekstra. Był to kłopotliwy moment. Ten człowiek pracował u nich, w ich mieszkaniu przez dwa miesiące; zżyli się ze sobą, wpłynęli nawzajem na swoje życie, a teraz odchodził, znikał, koniec.
- Może przyjdziesz do mnie do pracy, kiedy wrócisz od rodziny? - rzekła Marina.
Charlie był bardzo zadowolony.
- O, tak, proszę pani - powiedział. - Pani Skinner bardzo niedobra, nie taka jak pani.
- Dam ci nasz adres. - Marina wypisała go i zobaczyła, jak Charlie składa kartkę i chowa ją starannie do koperty zawierającej prócz tego jego oficjalną przepustkę, list od Mariny zaświadczający, że podróżuje do domu, i jeszcze jeden list napisany na jego prośbę, zawierający spis różnych drobiazgów odzieżowych podarowanych mu przez Filipa, gdyż inaczej, jak mówił, policja złapie go i powie, że je ukradł.
- No, do widzenia, Charlie - powiedziała Marina. - Mam doprawdy nadzieję, że twoja żona i nowe dzieciątko czują się dobrze. - Pomyślała o Teresie, ale nie wspomniała o niej głośno; stwierdziła, że czuje dziwną niechęć do udzielania dalszych rad i pomocy. Co się stanie z Teresą? Czy po prostu wprowadzi się do pierwszego mężczyzny, który zaproponuje jej schronienie? Marina omalże nie wzruszyła ramionami.
- Do widzenia pani - rzekł Charlie. Poszedł kupić za te dziesięć szylingów nową koszulę dla siebie i trochę słodyczy dla Teresy. Smutno mu było rozstawać się z Teresą. Z drugiej strony, cieszył się na zobaczenie najmłodszego dziecka i żony; liczył, że zajdzie do domu po tygodniowym marszu, a może i wcześniej, jeżeli go ktoś podwiezie.
Ale stało się inaczej.
Pani Skinner wróciła wcześniej, niż się spodziewano. Zastała mieszkanie zamknięte, a klucz u pani Black. Wszędzie było bardzo czysto i porządnie, ale gdzie był jej ulubiony obraz? Z początku widziała tylko jasną prostokątną plamę na ciemniejszym tynku ściany, zaraz potem jednak pomyślała o Charliem. Gdzie on? Przepadł bez śladu. Wróciła do mieszkania i znalazła list zostawiony przez Marinę; w kopercie było osiem funtów za obraz, „który niestety stłukła”. Przyszło na myśl pani Skinner, że gdyby próbowała sprzedać obraz, nie dostałaby za niego nawet dziesięciu szylingów, potem jednak przybyło jej na ratunek wyrażenie „wartość uczuciowa” i wpadła we wściekłość. Gdzie Charlie?
Rozglądając się bowiem dokoła, zauważyła brak różnych innych przedmiotów. Gdzie jest jej żółty gliniany wazon? Gdzie drewniana kołatka do drzwi z napisem „Witaj, przyjacielu”? Gdzie jest... Poszła porozmawiać z panią Black, po chwili wpadły tam - niby przypadkiem - wszystkie pozostałe sąsiadki i pani Skinner dowiedziała się wielu rzeczy o Marinie. Na koniec rzekła:
- Dobrze mi tak za to, że wynajęłam mieszkanie imigrantce. Powinnam była odstąpić je pani, kochanie. - Kochaniem tym była pani Pond. Pomiędzy paniami zapanowała na nowo jedność uczuć; długotrwałe utarczki, które doprowadziły do wynajęcia mieszkania Marinie, poszły w niepamięć, a że z pewnością w ciągu tygodnia wybuchnąć miały na nowo, o tym nie myślało się w owej chwili czystej przyjaźni.
Pani Pond opowiedziała pani Skinner, że widziała, jak ładowano sławetny obraz na ciężarówkę. Prawdopodobnie pani Giles sprzedała go, ale myśli tej nie snuto dalej, gdyż obie panie wiedziały, co obraz był wart. Nie, Marina musiała rozporządzić nim w jakiś sposób związany z jej fabiańskim światopoglądem. Czegóż innego można się było spodziewać po tych „białych Murzynach”?
Kipiąc gniewem, pani Skinner udała się na poszukiwanie Teresy. Zobaczyła Charliego, który zabójczo wyelegantowany, w nowym ubraniu przyszedł pożegnać się z Teresą przed wyruszeniem w długi marsz. Skoczyła, pochwyciła go za ramię i zawlokła do mieszkania.
- Gdzie mój obraz? - zapytała.
Z początku Charlie zarzekał się, że nic nie wie o obrazie. Potem powiedział, że Marina podarowała mu go. Pani Skinner puściła jego ramię i wytrzeszczyła oczy.
- Ależ to był mój obraz... - Zreflektowała się szybko: tych osiem funtów bardzo się przyda; wróciła z urlopu, jak to bywa, prawie bez pieniędzy. Wykrzyknęła więc zamiast tego: - Coś ty zrobił z moim żółtym wazonem? Gdzie moja kołatka?
Charlie odparł, że ich nie widział. W końcu pani Skinner wezwała policję. Policja znalazła brakujące przedmioty w tobołku Charliego. Normalnie pani Skinner byłaby mu dała po uchu i wytrąciła pięć szylingów z pensji. Ale wobec tej sprawy z obrazem - oddała go w ręce policji.
W mieście owym, leżącym w samym sercu tego, co niegdyś nazywano Czarnym Lądem, kobiety załatwiające sprawunki, maszynistki, które oderwały na chwilę wzrok od swojej pracy, albo ludzie interesu przejeżdżający w swoich samochodach zobaczyć mogą o każdej porze dnia (jeśli zechcą popatrzeć) korowód krajowców z kajdankami na rękach, eskortowany przez dwóch policjantów z tyłu i dwóch z przodu, a za nim bezładną gromadkę kobiet, które towarzyszą swoim mężczyznom do gmachu sądów. Są to krajowcy, których aresztowano za chodzenie w odwiedziny bez przepustek, za posiadanie rowerów bez świateł, odzieży i innych przedmiotów bez możności wyjaśnienia, skąd je zdobyli. Krajowców tych odstawia się przed oblicze sędziów, aby tam się wytłumaczyli. Nakłada się na nich niewysokie grzywny z prawem zamiany na więzienie. Zwykle wybierają więzienie. Ostatecznie, zapłacić dziesięć szylingów, gdy zarabia się może dwadzieścia lub trzydzieści na miesiąc, to nie żart, a dwa tygodnie noclegu i wiktu darmo to zawsze coś. Urządzenie to jest korzystne dla wszystkich zainteresowanych, gdyż więźniowie tacy naprawiają drogi, koszą trawę, sadzą drzewa: jest to tak, jakby się miało źródło darmowych sił roboczych.
Pewnego ranka Marina wchodziła do sklepu, gdzie miała nadzieję kupić stół do swojego nowego domu. W tej chwili zobaczyła, nie widząc go jednak naprawdę, korowód takich krajowców z kajdankami na rękach. Śmiali się i rozmawiali pomiędzy sobą, jak również z czarnymi policjantami, którzy ich prowadzili, a kobietom swoim rzucali przez ramię głośne, żartobliwe uwagi. W głowie Mariny wizja owego wymarzonego stołu (którego bezskutecznie szukała już od kilku dni) silniejsza była od tego, co widziała w rzeczywistości, i dopiero kiedy więźniowie ją minęli, powiedziała nagle do siebie: „Wielki Boże, tamten jest bardzo podobny do Charliego, a ta dziewczyna za nim, pulchniutka dziewczyna na patykowatych nogach, z tyłu wygląda zupełnie jak Teresa...”. Korowód tymczasem zniknął za rogiem. Przez chwilę Marina zawahała się: „Może powinnam pójść za nimi i sprawdzić? - Potem jednak pomyślała: - Bzdury, przywidziało mi się, oczywiście to nie może być Charlie, do tej pory jest już pewnie w domu...”. I weszła do sklepu kupić upatrzony stół.
Ta trzecia
Matkę Rose przejechała ciężarówka pewnego ranka, kiedy przechodziła przez jezdnię w drodze po sprawunki. Rose sprowadzono z pracy; młody policjant, niezgrabnie okazując jej współczucie, zadawał różne pytania, a na koniec poradził:
- Powinna panienka zawiadomić swojego tatusia, trzeba, żeby się dowiedział.
Zdziwiło go, że sama dotąd o tym nie pomyślała, tylko zachowywała się tak, jakby to ona z natury rzeczy musiała wszystkim się zająć. Wydawało mu się, że opanowanie Rose jest nienaturalne. Usta miała zaciśnięte, a w oczach wyraz ostatecznego napięcia. Nalegał więc. Rose posłała ojcu wiadomość, lecz kiedy przyszedł, natychmiast położyła go do łóżka z filiżanką herbaty. Pan Johnson był pulchniutkim człowieczkiem o jasnych włosach, których kosmyki przesłaniały różową czaszkę, miał niebieskie, szczere, ufne oczy. Następnie Rose wróciła do kuchni i zachowaniem swoim dała policjantowi do zrozumienia, że powinien sobie pójść. Już od drzwi powiedział nieśmiało:
- Przykro mi, panienko, naprawdę bardzo mi przykro. To straszna rzecz. Nie można po prawdzie winić szofera ciężarówki, a panienki mamusia - ona też nic nie była winna.
Rose zwróciła ku niemu swoją białą, wstrząśniętą twarzyczkę i zimne, błyszczące oczy i rzekła niecierpliwie:
- Od tego, że komuś jest przykro, połamane kości się nie zrosną.
Własne słowa zaskoczyły ją widocznie, gdyż twarz jej skurczyła się od raptownego napływu łez, po czym jednak na nowo zacisnęła mocno szczęki.
- Te ciężarówki - powiedziała z przejęciem - te wielkie machiny, to powinno być zakazane, i tyle.
Irracjonalna ta uwaga dodała policjantowi śmiałości: bliższa była łez i wzruszenia, które według niego wyszłyby dziewczynie na dobre. Rzucił zachęcająco:
- Może i tak, panienko, ale nie moglibyśmy się bez nich obejść, no, nieprawda?
Rose nie zmieniła wyrazu twarzy. Powiedziała grzecznie:
- Tak?
Wyrażało to sceptycyzm i ostateczną odprawę: monosylaba mówiła wyraźnie: „Zostań sobie przy swoim zdaniu, ja zostanę przy swoim”. Brała pod sąd i potępiała całą epokę mechanizacji. Młody policjant wciąż jeszcze ociągał się z zakończeniem swoich obowiązków.
- Czy nie ma nikogo, kto by mógł tu przyjść i posiedzieć z panienką? Po mojemu to panienka za dobrze nie wygląda.
- Nie ma nikogo - ucięła Rose krótko i dodała: - Nic mi nie jest. - W głosie jej brzmiała irytacja, więc policjant poszedł. Usiadła przy stole i sama zgorszyła się tym, co powiedziała. Pomyślała: „Powinnam zawiadomić George'a...”. Nie poruszyła się jednak. Szeroko rozwartymi oczyma rozglądała się bez celu po kuchni; umysł mglisto obracał wkoło te same myśli. Jedna - że ojciec ciężko to przyjął; będzie z nim miała pełne ręce roboty. Druga - że policjanci, urzędnicy to wszystko nieznośni ważniacy, którzy tylko pouczają każdego, co ma robić. Przyłapała się na tym, że wpatruje się w obraz na ścianie i myśli: „Teraz mogę go zdjąć. Teraz, kiedy jej nie ma, mogę robić, co mi się podoba”. Poczuła się trochę winowajczynią, ale prawie natychmiast wstała energicznie i zdjęła obraz ze ściany. Przedstawiał okręt wojenny na wzburzonym morzu; Rose nie cierpiała go. Schowała go do szafy. Wtedy biały, pusty kwadrat na ścianie zaczął ją niepokoić, więc powiesiła na miejsce obrazu kalendarz z wymalowanymi na nim żółtymi różami. Zaparzyła sobie herbaty i zaczęła gotować ojcu kolację, myśląc: „Obudzę go i zmuszę do jedzenia, dobrze mu zrobi przekąsić coś gorącego”. Przy kolacji ojciec zapytał:
- Gdzie George?
Jej twarz zamknęła się przed nim.
- Nie wiem - odrzekła z rozdrażnieniem. Ojciec był zdziwiony i zgorszony.
- Ależ, Rose - zaprotestował - powinnaś go zawiadomić, to się przecież należy.
Przed tą właśnie myślą broniła się cały dzień; wiedziała jednak, że wcześniej czy później musi George'a zawiadomić, toteż kiedy skończyła zmywanie, wyjęła z szuflady kredensu arkusz papieru listowego i zasiadła do pisania. Sama była równie swoim postępowaniem zdziwiona jak jej ojciec: dlaczegóż to nie ma ochoty zawiadomić George'a? Ojciec powiedział z charakterystycznym dla niego, łagodnym protestem:
- Ależ, Rose, dlaczego nie zadzwonisz do niego do fabryki? Przecież mu tam powtórzą.
Rose udała, że nie słyszy. Skończyła pisanie, wyszukała w torebce parę miedziaków na znaczek i wyszła wrzucić list do skrzynki. Skonstatowała potem, że myśli o przyjściu George'a z oporem zasługującym na miano strachu. Nie mogła samej siebie pojąć i wkrótce położyła się do łóżka, aby zatracić się we śnie. Śniła jej się ciężarówka, która zabiła jej matkę; śniła jej się też olbrzymia, czarna machina bezustannie wymachująca swoimi wielkimi ramionami tam i z powrotem, tam i z powrotem, w sposób, który jej, Rose, zagrażał.
George zastał list następnego wieczoru, kiedy wrócił z pracy. Pierwszą jego myślą było: „Nie mogła to dać się zabić za tydzień, już po naszym ślubie, a nie teraz?”. Ta okrutna i samolubna myśl zgorszyła go. Ale on i Rose chodzili ze sobą już trzy lata i nie mógł się oprzeć uczuciu, że los potraktował ich okrutnie, kładąc na ich wesele cień tej okropnej, bezsensownej śmierci. Matki Rose nie lubił: uważał ją za zrzędę i despotkę; ale zginąć tak ni stąd, ni zowąd, jako krzepka, zaledwie pięćdziesięcioparoletnia kobieta... Pomyślał nagle: „Biedna, mała Rosie, pewno jest strasznie rozbita, a do tego jej tatuś: całkiem jak duże dziecko; trzeba mi zaraz do niej lecieć”. Kładł właśnie list do kieszeni, kiedy uderzyło go jedno: „Dlaczego pisała? Dlaczego nie zatelefonowała do zakładów?”. Spojrzał na list i przekonał się, że pani Johnson nie żyje już od wczorajszego ranka. Z początku był zbyt zdumiony, aby się gniewać, ale potem rozgniewał się ogromnie.
- Co! - mruknął. - Cóż u diabła, co ona wyrabia? - Był przecież członkiem rodziny, no nie?... albo tak jakby. A tu Rose pisze mu sztywne liściki, zaczynające się od „Kochany George”, a kończące się „Rose”, bez ucałowań, nawet bez pozdrowień. Pod gniewem jednak taił się głęboki niepokój. Przypominał sobie, że ostatnio ogarnęło ją jakieś otępienie, jakaś apatia, którą można było prawie wziąć za obojętność. Kiedy na przykład zaprowadził ją, by obejrzała dwa pokoje, które miały być ich domem, wysuwała najrozmaitsze zarzuty, zamiast być równie zachwycona jak on. „Popatrz na te wszystkie schody - powiedziała - jak to wysoko” - i tak dalej. Można było nieomal pomyśleć, że nie paliła się do tego małżeństwa, ale ta myśl była nie do zniesienia, więc prędko ją porzucił. Pamiętał, że z początku, trzy lata temu, nalegała, aby się natychmiast pobrali. Gotowa jest zaryzykować - mówiła; dużo ludzi pobiera się, mając mniej pieniędzy niż oni. On jednak był człowiekiem przezornym i namówił ją, żeby poczekać na jakie takie zabezpieczenie. Na tym polegał jego błąd - stwierdził teraz; powinien był wziąć ją za słowo i ożenić się z nią od razu, a wtedy... Spieszył ulicami Londynu, aby pocieszyć Rose, a przez cały czas, myśląc o niej, czuł niepokój i troskę; był niespokojny jak zabłąkane dziecko.
Kiedy wchodził do kuchni, nie miał jasnego wyobrażenia o tym, co zastanie; zdziwił się jednak, widząc, że Rose siedzi na swoim zwykłym miejscu przy stole z rękoma splecionymi bezczynnie przed sobą, blada, z opuchniętymi powiekami, ale zupełnie spokojna. Kuchnia była nieskazitelna, unosił się w niej zapach mydlin i czystego ciepła. Najwidoczniej dopiero co została porządnie wyszorowana.
Rose zwróciła na niego zapłakane oczy i rzekła:
- To ładnie, żeś przyszedł, George.
Zamierzał ucałować ją serdecznie na pociechę, ale to, co powiedziała, zaskoczyło go. Poczucie urazy pogłębiło się w nim.
- No - powiedział oskarżycielskim tonem - co to wszystko znaczy, Rose, dlaczegoś mnie nie zawiadomiła?
Wyglądała na zdenerwowaną, ale rzekła wymijająco:
- Tak prędko było po wszystkim, zabrali ją, wydawało mi się, że nie ma sensu i ciebie jeszcze sprowadzać!
George wysunął sobie krzesło zza stołu i usiadł naprzeciwko niej. Sądził, że po trzech latach nie dowie się już niczego nowego o Rose; tymczasem oto teraz rzucał na nią niespokojne i bojaźliwe spojrzenia: wydawała mu się kimś obcym. Była mała i śniada, trochę za szczupła. Twarzyczkę miała bladą, o ostrych rysach, ładnych, chociaż nieregularnych. Ubierała się zazwyczaj w ciemną spódniczkę i białą bluzkę. Bluzkę tę prała i prasowała po nocach, żeby była zawsze świeża. Ta świeżość, schludność, była jej najwybitniejszą cechą. „Wyglądasz, jakby cię można było przeciągnąć głową naprzód przez żywopłot, a mimo to każdy włosek pozostałby na miejscu” - przekomarzał się z nią nieraz. Na co ona odpowiadała na przykład: „Nie rozśmieszaj mnie. Jakżeby to mogło być?”. Mówiła to z całą powagą, a on w takich chwilach wzdychał zabawnie, stwierdzając, że jest pozbawiona poczucia humoru. Naprawdę jednak podobała mu się jej powaga, jej spokojna praktyczność: polegał na miej. Teraz powiedział dosyć bezładnie:
- Nie przejmuj się zanadto, Rosie, wszystko będzie dobrze.
- Nie przejmuję się zanadto - odpowiedziała niepotrzebnie, patrząc spokojnie na niego albo raczej gdzieś w przestrzeń poza nim z wyrazem cierpliwego oczekiwania. Bał się teraz więcej, niż gniewał.
- Jakże tam twój tatuś? - zapytał.
- Położyłam go do łóżka z filiżanką dobrej herbaty.
- Jak on to przyjął?
Wzruszyła nieznacznie ramionami.
- Cóż, jest roztrzęsiony, ale już mu przechodzi.
Teraz w żaden sposób nie mógł już wymyślić nic do powiedzenia. Tykanie zegara wydawało się bardziej głośne; George hałaśliwie zaszurał nogami pod stołem. Po długim milczeniu powiedział zaczepnie:
- To nic nie zmieni między nami, w przyszłym tygodniu będzie wszystko, jak miało być, prawda, Rosie?
Wiedział już, że nie będzie, kiedy po nowym milczeniu zwróciła wprost na niego ciemne, uporczywe, mętne spojrzenie:
- Ach, no, sama nie wiem...
- Jak to? - podchwycił szybko, pochylając się ku niej natarczywie, tak aby zmusić ją do odpowiedzi. - Jak to, Rosie, gadaj od razu, co masz na myśli.
- No cóż... jest tatuś - odparła z tą doprowadzającą do szaleństwa niejasnością.
- To znaczy, że się nie pobierzemy? - wykrzyknął gniewnie. - Trzy lata, Rosie... - A kiedy trwała w milczeniu: - Twój tatuś może z nami zamieszkać. Albo może się drugi raz ożenić... albo coś.
Roześmiała się nagle, a jemu twarz drgnęła boleśnie: takie momenty szorstkiego rozbawienia zawsze go w niej peszyły, a równocześnie sprawiały mu przykrość, gdyż wydawały się brutalne.
- Chcesz powiedzieć - rzekła z niezgrabnym szyderstwem - że ty byś chciał, żeby się drugi raz ożenił, chociaż nikomu innemu nie przyszłoby to nigdy do głowy. - Ale jej oczy pełne były łez - samotnych, samowystarczalnych łez. George powoli opadł w tył na oparcie krzesła, a ręce zwisły mu luźno w dół. Po prostu nie mógł tego zrozumieć. Nie mógł jej zrozumieć. W nagłym olśnieniu pojął, że ona nie zamierzała w ogóle wyjść za niego, ale była to myśl zbyt potworna, więc powiedział sobie na pociechę: „Do jutra uspokoi się, wszystko przez ten wstrząs. Przywiązana była do swojej mamy, chociaż czubiły się jak pies z kotem”. Już-już miał powiedzieć: „No, jeżeli nie mogę ci w niczym pomóc, to już pójdę; wpadnę do ciebie jutro”, kiedy ona zapytała go ostrożnie, jak gdyby skupienie uwagi na nim wymagało niezmiernego wysiłku:
- Może chcesz się napić herbaty?
- Rose! - krzyknął z rozpaczą w głosie.
- Co? - W jej głosie dźwięczał smutek, ale i upór zarazem, była niedosiężna, odgrodzona od niego barierą... czego? Nie wiedział.
- Ach, więc idź do diabła - mruknął; wstał i wielkimi krokami wyszedł z kuchni. Od drzwi rzucił jej błagalne spojrzenie, ale ona nie patrzyła na niego. Trzasnął drzwiami z całej siły; potem pomyślał pełen poczucia winy: „Jest roztrzęsiona, a tu ja ją źle traktuję”.
Ale Rose po jego odejściu nie myślała o nim wcale. Przez jakiś czas pozostała na miejscu, patrząc bezmyślnie na kalendarz z żółtymi różami. Potem wstała, umyła ręce, powiesiła fartuch jak zwykle na haku za drzwiami i położyła się do łóżka. „Skończyło się” - powiedziała do siebie, mając na myśli George'a. Zaczęła płakać. Wiedziała, że nie wyjdzie za niego, a raczej, że nie może wyjść za niego. Nie wiedziała, dlaczego to jest niemożliwe ani dlaczego płacze: nie umiała zrozumieć własnego postępowania. Jeszcze tak niewiele godzin temu wiedziała, że ma wyjść za George'a, żyć z nim w tamtym mieszkaniu: wszystko było ustalone. A jednak od chwili, kiedy posłyszała przerażone głosy na ulicy: „Pani Johnson nie żyje, zabiło ją” - od tej chwili, tak jej się przynajmniej teraz zdawało, małżeństwo z George'em stało się niemożliwe. Jednego dnia był dla niej wszystkim, uosabiał całą jej przyszłość, a następnego - nie znaczył już nic. Świadomość tego była dla niej wstrząsająca; chlubiła się nade wszystko tym, że jest osobą rozsądną; największą pochwałą w jej ustach było „Masz zdrowy rozsądek” albo „Lubię, żeby ludzie zachowywali się jak należy, bez żadnych hocków-klocków”. A to, co teraz czuła, nie było rozsądne, więc nie mogła głębiej się w to wmyślać. Płakała długo, tłumiąc łkania, żeby ojciec przez ścianę nie mógł ich posłyszeć. Potem leżała bezsennie i wpatrywała się w jasny prostokąt okna, przez które widać było kominy domów i żółtawe, ciężkie chmury dżdżystego londyńskiego świtu. Łajała samą siebie pogardliwie: „Co komu przyjdzie z płakania?”, ale przez cały czas ocierała łzy, które uparcie wzbierały pod powiekami i ściekały po policzkach na już przemoczoną poduszkę. Następnego ranka, kiedy ojciec zapytał przy śniadaniu:
- Rosie, jak tam postanowiłaś z George'em? - odpowiedziała spokojnie:
- Wszystko w porządku, przyszedł wczoraj wieczorem i powiedziałam mu.
- Coś mu powiedziała? - Mówił ostrożnie. Na jego okrągłej, świeżej twarzy malował się niepokój, a czyste, trochę dziecinne, niebieskie oczy nie wyrażały bynajmniej aprobaty. Koledzy z pracy znali go jako żwawego, pełnego humoru człowieka, skorego do serdecznego śmiechu i mającego głęboko zakorzenione poglądy na życie i politykę. W domu był zgodny i nieusposobiony do krytyki. Przez dwadzieścia pięć lat był mężem kobiety, która na pozór dawała mu we wszystkim wolną rękę, biorąc zarazem całą odpowiedzialność na siebie. Wiedział o tym i mawiał o żonie: „Kiedy raz nabije sobie czymś głowę, szkoda gadania, zupełnie jakbyś rzucał grochem o ścianę!”. A teraz spoglądał na córkę tak jak przedtem na matkę. Nie wiedział, co sobie uplanowała, ale wiedział, że cokolwiek jej powie, nie będzie miało żadnego znaczenia.
- Wszystko w porządku, tatusiu - powiedziała Rose spokojnie.
„Zapewne - pomyślał - ale o co w tym wszystkim chodzi?”. Powiedział:
- Niech ci tylko czasem nie przychodzi do głowy, że przez wzgląd na mnie nie powinnaś wychodzić za mąż. Mnie dużo nie potrzeba.
Nie patrząc na niego, napełniła jego filiżankę mocną, ciemną, słodką herbatą, jaką lubił, i powtórzyła:
- Wszystko w porządku.
On jednak obstawał przy swoim:
- Bylebyś teraz nie zrobiła jakiejś pomyłki, Rosie; jesteś roztrzęsiona i musisz dać sobie trochę czasu, żeby dobrze wszystko przemyśleć.
Na to nie było żadnej odpowiedzi. Westchnął i przysunął się z gazetą do kominka. Była niedziela. Rose gotowała obiad, kiedy wszedł George. Jem, ojciec, kiwnął mu głową, po czym odwrócił się do młodej pary plecami, dając w ten sposób do zrozumienia, że jeśli o niego chodzi, są sami. Myślał przy tym: „George to dobry chłop, głupia będzie, jeżeli go rzuci”.
- No, Rosie? - powiedział George wyzywająco, wybuchając całą rozpaczą nieprzespanej nocy.
- Co „no”? - Rose grała na zwłokę, wycierając naczynia. Głowę trzymała spuszczoną, a twarz miała bladą i zaciętą. Gdy ujrzała przygnębienie George'a, jej decyzja nie wydawała się już tak pewna. Chciało jej się płakać. Teraz, przy George'u, nie mogła sobie pozwolić na płakanie. Podeszła do okna, tak by odwrócić się do niego plecami. Kuchnia była w głębokiej suterenie i Rose podniosła oczy, aby popatrzeć na śmietnik i żelazną kratę, rysującą się buro na tle wilgotnych, szarych domów z przeciwka. Jak daleko mogła sięgnąć pamięcią, taki był jej widok na świat. Posłyszała głos George'a mówiący niepewnie:
- Bierz ze mną ślub we środę, tak jak było umówione, a tatusiowi będzie dobrze; może zostać tutaj albo zamieszkać z nami, jak będziesz chciała.
- Daruj mi, ale nie - powiedziała Rose po chwili.
- Ale dlaczego, Rosie, dlaczego?
Milczenie.
- Nie wiem - bąknęła w końcu. W głosie brzmiał upór, ale słychać było także, że jest nieszczęśliwa. Chwytając się tego momentu słabości, położył rękę na jej ramieniu i rzekł błagalnie:
- Rosie, dziewczynko, roztrzęsiona jesteś, i nic więcej.
Ona jednak wyprężyła opornie ramię, a potem, kiedy ręka jego mimo to pozostawała na miejscu, nagłym szarpnięciem odsunęła się od niego i rzekła gniewnie:
- Daruj mi, ale nic z tego, mówię ci.
- Trzy lata - powiedział z wolna, patrząc na nią ze zdumieniem i gniewem. - Trzy lata! A teraz mi nawalasz.
Nie odpowiedziała od razu. Widziała całą potworność swojego postępowania, ale nie mogła się powstrzymać. Wtedy go kochała. Teraz działał jej na nerwy.
- Nie nawalam ci - powiedziała w samoobronie.
- Nie?! - krzyknął szyderczo, z twarzą skurczoną od bólu i wściekłości. - A co w takim razie robisz?
- Nie wiem - powiedziała bezradnie.
Wlepił w nią oczy, potem nagle zaklął z cicha i poszedł ku drzwiom.
- Idę i nie wrócę - rzekł. - Ty po prostu robisz ze mnie dudka. Nie powinnaś była obejść się ze mną w ten sposób. Nikt by tego nie ścierpiał i ja nie ścierpię.
Rose nie odezwała się, wobec czego wyszedł. Jem powoli opuścił gazetę i wtrącił:
- Zastanów się dobrze, co robisz, Rosie.
Nie odpowiedziała. Łzy ściekały jej po twarzy, ale otarła je zniecierpliwionym ruchem i pochyliła się nad kuchnią. Później tego dnia Jem obserwował ją ukradkiem znad gazety. Przy kredensie był wieszak na ścierki. Odśrubowała go i przeniosła na inne miejsce. Sam kredens też przesunęła w przeciwległy kąt, a potem poprzestawiała różne ozdobne drobiazgi na kominku. Jem pamiętał, że o wszystkie te rzeczy kłóciła się z matką; kobiety nie mogły się pogodzić co do tego, gdzie powinien stać kredens i na jakiej wysokości ma się znaleźć wieszak na ścierki. „Więc teraz Rose stawia na swoim - pomyślał Jem zdumiony widokiem spokojnej, ale stanowczej twarzy córki. - Ledwo matka umarła, przesuwa wszystko po swojemu...”. Później zaparzyła herbaty i usiadła naprzeciwko niego, na matczynym krześle. „Kobiety! - pomyślał Jem na pół z humorem, na pół zgorszony taką uporczywością postępowania. - I jeszcze odrzuca miłego, porządnego chłopca tylko dlatego, że - co?”. Na koniec wzruszył ramionami i pogodził się z tą myślą: wiedział, że ona i tak postawi na swoim. Przy tym w głębi serca był rad. Nigdy nie wywarłby na nią żadnego nacisku, żeby zaniechała małżeństwa, ale cieszył się, że nie musi się przeprowadzać, że może zostać spokojnie przy swoich dawnych przyzwyczajeniach. „Jest jeszcze młoda - pocieszał się. - Ma dużo czasu na zamążpójście”.
W miesiąc później dowiedzieli się, że George ożenił się z inną. Rose poczuła ukłucie żalu, ale był to tego rodzaju żal, jaki może sprawić rzecz nieunikniona, coś, co nie mogłoby być inaczej. Kiedy spotkali się na ulicy, powiedziała:
- Halo, George - on zaś kiwnął jej głową krótko i sztywno. Trochę ją nawet zabolało, że George nie potrafi zapomnieć o przeszłości, że uważa widocznie, iż musi chować do niej urazę. Jeżeli ona mogła przywitać się z nim miło, po przyjacielsku, to z jego strony brzydko było traktować ją tak zimno... Z ukrytym zainteresowaniem spojrzała na dziewczynę, która była jego żoną, i czekała na pozdrowienie, lecz dziewczyna odwróciła twarz i zimno popatrzyła w innym kierunku. Wiedziała o Rose, wiedziała, że dostała George'a z rykoszetu.
Był to rok 1938. Pogłoski o wojnie i strach przed nią wówczas jeszcze tylko nurtowały gdzieś w głębi umysłów ludzkich, lecz nie wypełniały ich bez reszty. Rose i jej ojciec wyobrażali sobie w jakiś niejasny sposób, że wszystko będzie trwało jak dotychczas. Pewnego dnia, mniej więcej w cztery miesiące po śmierci matki, Jem zapytał:
- Dlaczego nie rzucasz teraz pracy? Damy sobie radę bez twojego zarobku, jeżeli będziemy uważać na wydatki.
- Tak? - rzekła Rose sceptycznym tonem, który od razu powiedział mu, że jego namowy na nic się nie zdadzą.
- Za dużo tego na ciebie - nalegał jednak. - Sprzątanie, gotowanie i jeszcze przez cały dzień w pracy.
- Ach, ci mężczyźni - rzekła po prostu, prychając przy tym dobrodusznie, ale wzgardliwie.
- To nie ma żadnego sensu - protestował, choć wiedział, że marnuje tylko słowa. Jego żona uparła się pracować do chwili, kiedy Rose skończyła szesnaście lat i mogła zająć jej miejsce. „Kobiety powinny być niezależne” - twierdziła. A teraz Rose mówiła: „Lubię być niezależna”.
- Ach, te kobiety - powiedział Jem. - Mówią, że kobiety chcą tylko jednego: mężczyzny, który by je utrzymywał, ale ty i twoja matka napadacie na mnie, jakbym chciał was z czego ograbić, kiedy tylko powiem, że macie rzucić pracę.
- Kobiety to, kobiety tamto - rzekła Rose. - Nie wiem, jak tam kobiety. Wszystko, co wiem, to to, co sama myślę.
Jem był labourzystą, wychował się w ruchu związkowym. Raz lub dwa razy w tygodniu chodził na zebrania, a czasami jego przyjaciele wstępowali wypić filiżankę herbaty i podyskutować. Latami powtarzał żonie: „Gdyby ci jeszcze płacili jak należy, to co innego. Pracujesz dziesięć godzin dziennie, a wszystko idzie do kieszeni pracodawców”. Teraz użył tego samego argumentu wobec Rose, a ona rzekła:
- E, polityka, to mnie nie interesuje.
- Uparta jesteś jak muł - powiedział ojciec - zupełnie jak twoja matka.
- No, to i jestem - odparła Rose dobrodusznie. Chciała dodać, że „nie żyła dobrze” z matką; musiała walczyć, żeby się uniezależnić od tej energicznej i władczej kobiety. Ale w jednym się z nią zgadzała: od najmłodszych lat wpojono w nią, że kobiety muszą sobie same dawać radę. Podobnie jak matka, odnosiła się pobłażliwie do zebrań związkowych, jakby to była dziecinna zabawa, na którą trzeba mężczyznom pozwalać. Głosowała też na Partię Pracy, żeby mu zrobić przyjemność, jak niegdyś matka. A ilekroć ojciec namawiał ją, żeby rzuciła pracę w piekarni, odpowiadała niewzruszenie: „Kto wie, co się może stać? Głupio jest nie być ostrożnym”. Tak więc w dalszym ciągu wstawała raniutko, żeby posprzątać kuchnię w suterenie i dwa pokoiczki nad nią, stanowiące ich dom; potem przyrządzała śniadanie i szła po zakupy. Następnie udawała się do piekarni, w której pracowała, a o szóstej po południu wracała ugotować ojcu kolację. W soboty urządzała wielkie sprzątanie całego mieszkania, piekła leguminy i placki. Przeważnie o dziewiątej już byli w łóżkach. Nie wychodzili nigdzie. Słuchali radia przy jedzeniu i czytali gazety. Było to ciężkie życie, ale Rose nie myślała o nim w ten sposób. Gdyby w ogóle używała słów takich, jak „szczęście”, byłaby powiedziała, że jest szczęśliwa. Czasami myślała z tęsknotą nie o George'u, ale o dzieciątku, którego oczekiwała jego żona. A może jednak popełniła straszliwy błąd? Potem dławiła tę myśl i pocieszała się: „Mam dużo czasu, gwałtu nie ma, teraz nie mogłabym opuścić tatusia”.
Wybuch wojny przyjęła jako coś, co musiało nastąpić, ale jej ojciec wstrząśnięty był głęboko. Jego wizja przyszłości była to stara wizja socjalistów: wszystko powoli będzie szło ku lepszemu i pewnego dnia człowiek pracy dojdzie do władzy na mocy automatycznego, przekonywającego działania zdrowego rozsądku, a wówczas... Ale jego wyobrażenie o tej chwili nie było już takie jasne. Myślał niewyraźnie o domku z ogródkiem i urlopie nad morzem raz do roku. Nigdy ich dotąd nie było stać na porządny urlop. Wizję tę jednak przekreśliła wojna.
- No, a czegoś ty się spodziewał? - spytała Rose drwiąco.
- Jak to? - spytał zaczepnie. - Gdyby Partia Pracy była u władzy, nigdy by się to nie stało.
- Może tak, a może nie.
- Jesteś zupełnie jak twoja matka - poskarżył się raz jeszcze. - Nie masz za grosz logiki.
- No i cóż, całe lata chodzicie na zebrania, uchwalacie rezolucje, gadacie, a i tak jest wojna. - Dla niej był to argument ostateczny. Czuła, choć nigdy nie umiałaby wyrazić tego słowami, że głęboko u podstaw wszystko jest niepewne, że samo życie jest wrogiem, którego trzeba przebłagiwać i ugłaskiwać, gdyż w każdej chwili może postawić ją i podobnych jej ludzi w obliczu śmierci i nędzy. Jedyne, co rozsądny człowiek mógł robić, to zbierać i chować w bezpiecznym miejscu każdy grosz, jaki się nadarzał. Póki żyła matka, ze swojej tygodniówki, wynoszącej dwa funty, trzydzieści szylingów oddawała na dom. Teraz te trzydzieści szylingów szło prosto na książeczkę. Kiedy z gazet i radia buchało na nią wojną i zgrozą, myślała o tych pieniądzach i to dodawało jej otuchy. Nie było tego dużo, ale gdyby coś się stało... Co by to miało być, owo coś, tego dobrze nie wiedziała. Ale życie jest straszne, sprawiedliwości nie ma - czyż własna jej matka nie została zabita przez głupią ciężarówkę, przechodząc przez ulicę, którą przechodziła codziennie od dwudziestu pięciu lat?... Oto najlepszy dowód. A teraz jest wojna, różni ludzie będą zabici i ranni, wszystko na darmo - oto jeszcze jeden dowód, jeżeli dowód był tu w ogóle potrzebny. Życie jest przerażające i niebezpieczne, a więc trzeba składać pieniądze na książeczkę, trzymać się posady, pracować - i składać pieniądze na książeczkę.
Ojciec przesiadywał przy odbiorniku, kupował gazety, dyskutował ze starymi kolegami, starając się dopatrzyć jakiegoś sensu w skomplikowanych, cynicznych posunięciach mocarstwowej polityki, podczas gdy dawne swojskie życie ginęło w sloganach i wrzawie wojennej, a ulice zapełniały się mundurami i pogłoskami.
- To wszystko przez Hitlera - mawiał zaczepnie do Rose.
- Może tak, a może nie.
- Jak to, przecież on to wszystko rozpoczął, nie?
- Nic mnie nie obchodzi, kto to rozpoczął. Wiem tylko tyle, że zwyczajni ludzie nie chcą wojny. A tymczasem ciągle jest wojna. Mierzi mnie to, jeżeli chcesz wiedzieć, i wy, mężczyźni, też mnie mierzicie. Gdybyś był młodszy, poszedłbyś i ty jak wszyscy inni - powiedziała tonem oskarżenia.
- Ależ, Rosie - rzekł zgorszony do głębi - przecież Hitlera trzeba powstrzymać, no nie?
- Hitlera - powiedziała pogardliwie. - Hitler i Churchill, i Stalin, i Roosevelt... wszyscy mnie oni mierżą, jeżeli chcesz wiedzieć. I twój Attlee także.
- Kobiety nie mają za grosz logiki - rzekł doprowadzony do rozpaczy.
Przyszło więc do tego, że nie mówili już wcale o wojnie, tylko po prostu ją cierpieli. Powoli Rose nauczyła się używać tych samych słów i sloganów, co wszyscy inni, i jak wszyscy inni - używała ich w głębokim, smutnym przeświadczeniu, że to tylko gadanie, a to, co naprawdę dzieje się na świecie, jest ogromne, straszne i niepojęte; a może też i cudowne, kto wie? Ale nie było nadziei, że ona kiedykolwiek coś z tego zrozumie. Trzeba więc pracować dalej, żyć jak się da, starać się nie bać - i składać pieniądze na książeczkę.
Niebawem zmieniła pracę: przeszła do fabryki amunicji. Uważała, że powinna coś robić dla wojny, a poza tym płacono jej tu o wiele więcej niż w piekarni. Pełniła też służbę przeciwpożarową. Nieraz czuwała do trzeciej lub czwartej w nocy, a potem wstawała o szóstej, żeby posprzątać i ugotować. Ojciec pracował w dalszym ciągu jako murarz i trzy lub cztery noce tygodniowo pełnił dyżury przeciwpożarowe. Oboje byli stale zmęczeni. Wojna ciągnęła się miesiąc za miesiącem, rok za rokiem, żywności było mało, o opał ciężko, reflektory przesuwały się kołem nad ciemną pustką Londynu, bomby padały z przeraźliwym gwizdem, a zaciemnienie ciążyło jak brzemię na ich umysłach i nastrojach. Słuchali komunikatów, czytali gazety wciąż z tym samym wyrazem zdezorientowanej, lecz cierpliwej odwagi; wojna zdawała im się długim, czarnym, hałaśliwym tunelem, z którego nigdy się nie wydostaną.
W trzecim roku, pewnego zimnego i mglistego ranka Jem spadł z drabiny i uszkodził sobie coś w grzbiecie.
- Wszystko w porządku, Rosie - powiedział. - Będę mógł wrócić do roboty, nie bój się.
- Nie pójdziesz więcej do roboty - odrzekła bez ogródek. - Masz sześćdziesiąt siedem lat. Teraz już dosyć, pracujesz od czternastego roku życia.
- Nie będzie dosyć grosza wpływało w soboty.
- Nie będzie? - zawołała tryumfalnym głosem. - Napadałeś ciągle na mnie, że pracuję. A teraz czy nie jesteś zadowolony? Z twoim ochłapkiem emerytury i tym, co sama zarabiam, potrafię jeszcze trochę odłożyć co tydzień, jak się postaram. Dziwna rzecz - powiedziała z namysłem, nie bez ponurego humoru. - Jak był pokój, dostawałam dwa funty na tydzień i jeszcze miałam być za to wdzięczna. Przychodzi wojna i płacą ci jakby jakiej królowej. Dostaję teraz, wszystko razem wziąwszy, siedem funtów tygodniowo. Więc ty nie przejmuj się, a jeżeli przyłapię cię na tym, że wracasz do pracy - z takim grzbietem i z twoim reumatyzmem - to już ci się dostanie ode mnie, zapowiadam ci.
- To nie w porządku, żebym siedział w domu, kiedy jest wojna, i w ogóle - powiedział w zakłopotaniu.
- A czyś to ty wywołał wojnę? Nie! No to teraz miej trochę rozumu.
Rose nie było już tak ciężko, bo skoro tylko Jem mógł podnieść się z łóżka, sprzątał za nią mieszkanie, a kiedy wracała wieczorem, czekała na nią filiżanka herbaty. Ale czuła w sobie pustkę i na nic było udawać przed samą sobą, że jest inaczej. Pewnego dnia spotkała na ulicy żonę George'a z małą, mniej więcej czteroletnią dziewczynką. Zatrzymała ją. Dziewczyna zachowywała się nieprzyjaźnie, ale Rose pośpiesznie powiedziała:
- Chciałam się dowiedzieć, co z George'em?
Odpowiedź przyszła dość niechętna:
- Na razie wszystko w porządku, jest w Afryce Północnej. - Mówiąc, tuliła do siebie dziecko, jakby na pociechę, i do oczu Rose napłynęły łzy. Obie kobiety stały na chodniku niezdecydowane, po czym Rose powiedziała z nutą prośby w głosie:
- Musi pani być ciężko.
- Ano, kiedyś się to skończy, kiedy przestaną się bawić w wojsko - brzmiała posępna odpowiedź. Na to Rose uśmiechnęła się ze zrozumieniem i kobiety nagle poczuły wzajemną życzliwość. - Niech pani wstąpi któregoś dnia, jeżeli pani będzie miała ochotę - powiedziała żona George'a powoli, a Rose odrzekła prędko:
- Ogromną miałabym ochotę.
Stało się więc zwyczajem Rose zachodzić raz na tydzień do mieszkania, które niegdyś dla niej było szykowane. Chodziła tam ze względu na małą Jill. Potajemnie zadawala sobie teraz pytanie: „Czy wtedy popełniłam omyłkę? Czy powinnam była wyjść za George'a?”. Ale w tej samej chwili, kiedy stawiała to pytanie, wiedziała, że było bez sensu. Nie mogła wówczas postąpić inaczej: była to jedna z tych spraw irracjonalnych, uczuciowych, które wydają się takie błahe i bez znaczenia, a bywają tak potężne. A jednak czas mijał, zbliżała się trzydziestka i kiedy Rose spoglądała w lustro, ogarniał ją strach. Była teraz bardzo chuda, nic, tylko takie blade chuchro z czarnymi włosami zwisającymi w zmęczonych kosmykach. Z lustra patrzyły na nią niespokojnie posępne, ciemne oczy sponad zapadłych, kościstych policzków. „To dlatego, że tak ciężko pracuję - pocieszała się. - Za mało snu, ot co, i złe jedzenie, i te chemikalia w fabryce... Po wojnie będzie lepiej”. Była to kwestia wytrzymałości; jakoś trzeba było przeżyć wojnę, a potem wszystko będzie dobrze. Niebawem zaczęła przez cały tydzień wyglądać niedzielnego wieczoru, kiedy to szła do żony George'a, niosąc jakiś drobny upominek dla Jill. Po nocach, leżąc bezsennie, myślała nie o George'u ani o mężczyznach, których znała z fabryki i którzy mogliby się nią zainteresować, ale o dzieciach. „Wojna, wszyscy mężczyźni giną - martwiła się czasami. - Może to już za późno. Zanim się skończy to całe zabijanie, nie zostanie już wcale mężczyzn”. Lecz o ile przedtem ojciec mógł sobie sam dać radę, to teraz nie mógł: naprawdę był od niej uzależniony. Odpychała więc stale od siebie swoje lęki i tęsknoty, myśląc: „Kiedy wojna się skończy, będzie znów można jeść i spać, będę lepiej wyglądała, a wtedy może...”.
Na krótko przed końcem wojny Rose wracała raz do domu późnym wieczorem, powłócząc zmęczonymi nogami po ciemnym chodniku i myśląc o tym, że zapomniała kupić cokolwiek na kolację. Skręciła w swoją ulicę; tknęło ją, że coś jest nie tak, jak należy; spojrzała w stronę swojego domu i stanęła jak wryta. Na tle czerwonawej łuny widniały kupy dymiącego gruzu. W pierwszej chwili pomyślała: „Musiałam w tym zaciemnieniu skręcić w złą ulicę”. Potem pojęła i zaczęła biec ku swojemu domowi, kurczowo ściskając torebkę i przytrzymując szalik pod szyją. Na skraju ulicy był głęboki lej. O mało w niego nie wpadła, ale odzyskała równowagę i poszła dalej, potykając się wśród rumowisk i sterczących drutów. W miejscu, gdzie kiedyś była jej brama, zatrzymała się. Stała tam grupka ludzi.
- Gdzie jest mój ojciec? - zapytała gniewnie. - Gdzie on jest?
Jakiś młody człowiek podszedł do niej i powiedział:
- Spokojnie, paniusiu. - Położył rękę na jej ramieniu. - Pani tutaj mieszka? Zdaje się, że pani tatuś był jednym z tych, co mieli pecha.
Słowa te nie powiedziały jej nic pewnego, więc wlepiła w niego oczy, marszcząc brwi.
- Coście z nim zrobili? - spytała tonem oskarżenia.
- Zabrali go, proszę pani.
Stała jakiś czas biernie, potem ciężko uniosła głowę i rozejrzała się wkoło. Na tym odcinku ulicy nie ostał się ani jeden dom. Przepchała się przez krąg ludzi i stanęła, patrząc w dół na schodki prowadzące do drzwi od sutereny. Drzwi zwisały luźno z futryny, ale szyba w oknie była cała.
- Wszystko w porządku - powiedziała półgłosem. Wyjęła z torebki klucz i wolno zeszła po schodach zawalonych cegłami.
- Paniusiu, paniusiu - zawołał młody człowiek - niech pani tam nie schodzi!
Nie odpowiedziała, tylko wsadziła klucz w zamek i spróbowała przekręcić. Nie chciał się obrócić, więc pchnęła drzwi, które poddały się do wewnątrz, zwisając na jedynym pozostałym zawiasie. Weszła do kuchni. Wyglądało tam jak zawsze, tylko drobiazgi z kominka pospadały na podłogę. Izba była na wpół oświetlona blaskiem domów płonących po drugiej stronie ulicy. Powoli pozbierała drobiazgi i właśnie układała je na miejsce, gdy czyjaś ręka spoczęła na jej ramieniu.
- Paniusiu - mówił współczujący głos - nie może pani tutaj zostać.
- Dlaczego nie? - sprzeciwiła się od razu, z błyskiem gniewnego uporu.
Podniosła oczy. W poprzek sufitu biegło pęknięcie, a w powietrzu kłębił się jeszcze osiadający pomału kurz. Ale na kuchni gotowała się woda w imbryku.
- Wszystko w porządku - oznajmiła. - Widzi pan, gaz jeszcze działa. Jeżeli gaz jest w porządku, to sprawa nie wygląda najgorzej, to się chyba rozumie, no nie?
- Cały ciężar domu leży na tym suficie - powiedział mężczyzna niepewnie.
- Przecież dom zawsze stał nad tym sufitem, nieprawda? - rzekła z jakimś zmęczonym humorem, który go zaskoczył. Nie mógł zrozumieć, co w tym śmiesznego, ona jednak na siłę uśmiechała się do swojego dowcipu. - Więc nic się nie zmieniło - powiedziała beztrosko. Lecz na jej twarzy malował się wyraz, który go niepokoił; drżała mocno, skupiając się przy tym w sobie, jakby napinała sztywno mięśnie w obronie przed słabością ciała. Przebiegały ją od czasu do czasu nagłe, gwałtowne dreszcze; zwierała wtedy mocno szczęki, aby je pohamować.
- To niebezpieczne - zaprotestował ponownie, a ona posłusznie rozejrzała się dokoła, aby sprawdzić, czy to prawda. Imbryk i garnki stały tak jak zawsze, odkąd mogła sięgnąć pamięcią; na stole leżała serweta haftowana przez jej matkę, a przez pęknięte okno widać było czarny, masywny kształt śmietnika, chociaż poza nim nie było już sylwetek szarych domów, tylko szare niebo rozświetlane nagłymi wytryskami płomieni.
- Mnie się zdaje, że nic się nie stanie - rzekła uparcie. I tak było. Czuła się bezpieczna. To był jej dom. Zestawiła imbryk i zaczęła parzyć herbatę. - Napije się pan? - spytała uprzejmie. Nie wiedział, co zrobić. Zaniosła swoją filiżankę do stołu, zdmuchnęła zeń grubą warstwę kurzu, osłodziła herbatę i zaczęła mieszać. Drżała tak, że łyżeczka dzwoniła o filiżankę.
- Zaraz wrócę - oznajmił nagle i wyszedł, chcąc sprowadzić kogoś, kto umiałby do niej przemówić. Ale teraz na dworze nie było już nikogo. Wszyscy poszli do palących się domów, więc po chwili wahania pomyślał: „Wrócę tu później, na razie nic jej się nie stanie”. Pomagał razem z innymi przy tamtych domach do późna w noc i wracał już do siebie, kiedy przypomniał sobie: „Ta dziewuszka, co ona porabia?”. Mało brakowało, a poszedłby prosto do domu. Od kiłku dni nie rozbierał się, był czarny i zasmolony, ale zdobył się na wysiłek i wrócił do zawalonej gruzem sutereny. Spod rumowiska widać było nikłe światełko i schyliwszy się nisko, ujrzał dwie świece na stole, a między nimi siedziała drobna postać i szyła. „No, niech mnie...” - pomyślał i wszedł. Cerowała skarpetki. Stanął przy niej i rzekł:
- Przyszedłem zobaczyć, czy nic się pani nie stało.
Rose cerowała dalej i odpowiedziała spokojnie:
- Nie, naturalnie, że nic mi się nie stało, ale dziękuję, że pan wstąpił. - Jej oczy były rozszerzone i nieprzytomne, a usta trzęsły się jak u starej kobiety.
- Co pani robi? - spytał, nie znajdując nic lepszego do powiedzenia.
- A jak się panu zdaje? - odrzekła zirytowanym tonem. Potem spojrzała jakby ze zdziwieniem na rozpostartą na dłoni skarpetkę i dreszcz nią wstrząsnął.
- To tatusia skarpetka? - rzekł ostrożnie, ona zaś rzuciła mu gniewne spojrzenie i zaczęła płakać. „To dobrze” - pomyślał, zbliżył się do niej i zmusił ją do oparcia się o niego, mówiąc tymczasem na głos:
- Spokojnie, spokojnie, paniusiu.
Nie płakała jednak długo. Prawie natychmiast odepchnęła go i powiedziała:
- No, nie ma przecież powodu, żeby się skarpetki zmarnowały. Komuś się przydadzą.
- Słusznie, proszę pani. - Stał przy niej niezdecydowany, a ona po chwili podniosła głowę i spojrzała na niego. Zobaczyła go teraz po raz pierwszy. Był to mężczyzna drobnej budowy, wzrostu średniego; wydawał się młody dzięki swojej otwartej, szczerej twarzy, chociaż włosy mu siwiały. Jego miłe, szare oczy spoczywały na niej ze współczuciem, a uśmiech pełen był ciepła.
- Może pan chciałby je wziąć dla siebie - zaproponowała. - Są też jego ubrania... nie miał nic nadzwyczajnego, ale zawsze dbał o swoje rzeczy.
Zaczęła znowu płakać, tym razem spokojniej, krótkimi, drżącymi szlochami. Usiadł przy niej, delikatnie głaskał jej rękę leżącą na stole i powtarzał w kółko:
- Spokojnie, paniusiu, spokojnie, wszystko będzie dobrze.
Dźwięk jego głosu działał na nią kojąco i wkrótce przestała płakać, otarła oczy i powiedziała rzeczowym tonem:
- Niemądra jestem, i tyle; na co się zda płakanie? - Wstała, poprawiła świecę tak, aby stearyna nie kapała na serwetę, i rzekła: - No, moglibyśmy właściwie napić się herbaty. - Podała mu filiżankę i popijali w milczeniu. Obserwował ją z zaciekawieniem; było w niej coś, co działało na jego wyobraźnię. Jej drobna figurka miała w sobie coś nieposkromionego, gdy tak siedziała, patrząc szeroko rozwartymi, smutnymi, zmęczonymi oczyma, pod ruinami swojego domu, niby opuszczone dziecko. „Nie jest ładna” - zdecydował, przyglądając się małej, szczupłej twarzyczce i zmęczonym lokom czarnych włosów, porządnie dokoła niej ułożonych. Czuł dla niej jakąś tkliwość, a poza tym niepokoiła go. Jak każdy, kto przeżył wojnę w wielkim mieście, wiedział niemało o nerwowym wyczerpaniu, o wstrząsach psychicznych; nie umiałby ubrać swojej wiedzy w słowa, ale czuł, że z Rose coś jest jeszcze bardzo nie w porządku. Z pozoru wszakże wydawała się przy zdrowych zmysłach, toteż zaproponował:
- Niech się pani teraz prześpi. Już niedługo rano.
- Muszę się zbierać do roboty. Pracuję w rannej zmianie.
- Jeżeli się pani czuje na siłach - powiedział, myśląc przy tym, że może i lepiej dla niej będzie pójść do pracy. Pożegnał ją więc i poszedł do domu trochę się przespać.
Następnego wieczoru przeszedł tamtędy, spodziewając się, że już jej nie będzie, a tymczasem ujrzał ją znowu siedzącą przy stole w żółtym blasku świec, z rękoma złożonymi bezczynnie przed sobą, zapatrzoną w ścianę. Wszystko było w idealnym porządku, kurz pościerany. Ale rysa w suficie wyraźnie się powiększyła.
- Czy nikt tu pani nie odwiedził? - spytał ostrożnie, a ona odrzekła wymijająco:
- Ach, przyszli jacyś ważniacy i mówili, że nie powinnam tu zostać.
- I co im pani powiedziała?
Zawahała się, po czym rzekła:
- Powiedziałam, że nie zostanę, że mieszkam u znajomych.
Podrapał się w głowę z żałosnym uśmieszkiem: wyobrażał sobie tę scenę.
- Nieznośne ważniaki - mówiła dalej z urazą w głosie - wtrącają się, uczą człowieka, co ma robić.
- Ale wie pani, zdaje się, że mieli rację, powinna się pani wyprowadzić.
- Tu zostaję - oznajmiła wyzywająco, wyraźnie zdjęta strachem. - Nic mnie stąd nie ruszy. Nawet czwórką koni mnie nie wywloką.
- Przypuszczam, że nikt na to czwórki koni nie odżałuje - spróbował ją rozśmieszyć; ona jednak odpowiedziała poważnie po chwili namysłu:
- No, więc gdyby nawet odżałował.
Uśmiechnął się czule, widząc, jak to ona wszystko bierze dosłownie, i pod wpływem nagłego impulsu zaproponował:
- Niech pani idzie ze mną do kina, na nic się pani nie przyda siedzieć i rozmyślać.
- Poszłabym chętnie, ale widzi pan, dziś niedziela.
- Cóż z tego, że niedziela?
- Co niedziela chodzę do jednej mojej przyjaciółki, która ma małą córeczkę... - zaczęła wyjaśniać, ale nagle urwała i zbladła. Zerwała się gwałtownie z miejsca i rzekła:
- Ach, ach, nie przyszło mi na myśl...
- Co tam znowu? Co się stało?
- Może od tej bomby i im się dostało, mieszkały dalej na tej samej ulicy... O Boże, o Boże, wcale nie przyszło mi do głowy - niegodziwa jestem, i tyle... - Schwyciła torebkę i gorączkowo nakładała chustkę na głowę.
- Ej, niechże pani nie leci jak szalona, ja się dowiem, może już co wiem. Jak ona się nazywała?
Powiedziała nazwisko. Zawahał się przez chwilę, a potem rzekł:
- Ma pani pecha, to fakt. Ją też wtedy zabiło.
- Ją? - spytała szybko Rose.
- Matka zginęła, dziecku nic się nie stało, bawiło się w innym pokoju.
Rose powoli usiadła, rozmyślając głęboko, ręką wciąż jeszcze przytrzymując końce chustki pod brodą. Wreszcie powiedziała:
- Zaadoptuję ją, ot co.
Zdziwił się, że nie objawiła żadnego wzruszenia na wiadomość o śmierci tej kobiety, swojej przyjaciółki.
- A ojca ta dziewuszka nie ma? - zapytał.
- Jest w Afryce Północnej.
- No więc po wojnie wróci, może nie będzie chciał, żeby ją pani adoptowała.
Ona jednak milczała, a twarz jej zakrzepła w mocnym postanowieniu.
- Dlaczego akurat o tego dzieciaka pani chodzi? - spytał. - Będzie pani kiedyś miała własne.
Odrzekła wymijająco:
- To miły dzieciak, szkoda, że jej pan nie zna.
Zaniechał tego tematu. Czuł, że coś tu się kryje zbyt głębokiego, by on mógł to pojąć. Zaproponował raz jeszcze:
- Niech pani wybierze się do kina i oderwie myśli od tego wszystkiego.
Posłusznie wstała, jak gdyby oddając mu się do dyspozycji. Kiedy szli ulicami, skręcała w tę i w ową stronę, wiedziona dotknięciem jego ręki, ale duchem nie była z nim. Zauważył, że w kinie przesiedziała cały obraz, nie patrząc na ekran. „Niedobrze z nią - rzekł do siebie bezradnie. - Czas, żeby ją coś z tego wyrwało”.
Ale Rose myślała tylko o Jill. Całe jej jestestwo absorbowała troska o dziewczynkę. Jutro dowie się, gdzie mała przebywa. Jacyś ważniacy musieli ją dostać w ręce - to pewna; tacy stale tylko rządzą innymi. Odbierze im Jill i będzie się nią opiekować, pomieszkają w suterenie, dopóki dom nie zostanie odbudowany... Rose całą noc nie spała, marząc o Jill, a następnego dnia nie poszła do pracy. Udała się na poszukiwanie dziecka. Dowiedziała się, że zabrała je babka. Myśl o babce wcale nie przyszła jej do głowy, toteż odkrycie to było dla niej takim wstrząsem, że wracając do sutereny, nie wiedziała zupełnie, jak idzie ani co robi. Fakt, że nie może wziąć do siebie dziecka, zdawał jej się straszniejszy niż wszystko inne; jak gdyby pozbawiono ją złośliwie czegoś, do czego miała prawo. Odebrano jej coś: tak to odczuwała.
Jimmie przyszedł tego samego dnia wieczorem. Zadawał sobie pytanie, dlaczego wciąż tu wraca, do czego to doprowadzi; nie mógł się jednak powstrzymać. Obraz Rose, milczącej, wystraszonej dziewczynki - tak bowiem o niej myślał - towarzyszył mu przez cały dzień. W chwili gdy wchodził do sutereny, siedziała jak zwykle przy świecach, zapatrzona przed siebie. Przeraził się, że nie zdobyła się na posprzątanie izby i że jej włosy są w nieładzie. To ostatnie wydało mu się najgorsze ze wszystkiego.
Usiadł przy niej jak zwykle i zaczął szukać w myśli jakiegoś sposobu, żeby ją „z tego wyrwać”. Na koniec rzekł:
- Powinnaś pomyśleć o przeprowadzce, Rose.
Na to ona z irytacją wzruszyła ramionami. Pragnęła, aby przestał prześladować ją tego rodzaju przypomnieniami. Jednocześnie zaś rada była jego obecności. Chciałaby, żeby siedział przy niej, nic nie mówiąc; jego ciepła przyjacielskość otulała ją niby koc; nigdy jednak nie mogła swobodnie się jej poddać, gdyż zawsze jakaś cząstka jej umysłu zachowywała wobec niego czujność ze strachu przed tym, co on może powiedzieć.
Bała się w gruncie rzeczy, że może zacząć rozmawiać z nią o ojcu. Ani razu nie pozwoliła sobie na myśl o tym - o śmierci ojca takiej, jaką być musiała. Powtarzała sobie słowa: „Mój ojciec nie żyje”, tak jak niegdyś mówiła: „Moja matka nie żyje”. Nigdy jednak nie pozwalała tym słowom przekształcić się w jakieś obrazy śmierci. Gdyby to były zwyczajne, zrozumiałe śmierci, to co innego. Ludzie umierający z choroby lub ze starości w łóżku, potem odwiedziny sąsiadów, potem pogrzeb - to było zrozumiałe, to byłoby co innego. Ale nie bezsens czarnej bomby, która spada z nieba, rzucona przez miłego młodzieńca w samolocie; nie głupia historia z ciężarówką, która na kogoś najeżdża - nie, tej myśli znieść nie mogła. Pod powierzchnią życia kryła się otchłań pełna bezsensownej grozy. Przez cały dzień w fabryce (gdzie pomagała robić inne bomby) lub wieczorem w suterenie wykonywała zwykłe gesty i mówiła, co trzeba, ale nigdy nie pozwalała sobie myśleć o śmierci. Mówiła: „Mój ojciec zginął” - głosem bezbarwnym i zwyczajnym, nie dopuszczając nigdy, by w umyśle jej powstały obrazy śmierci.
A teraz oto był Jimmie, który zjawił się w jej życiu właśnie wtedy, kiedy najbardziej potrzebowała jego ciepła i oparcia; ale i to miało dwie strony, ponieważ tenże sam Jimmie mówił te wszystkie rzeczy zmuszające ją do myślenia... Nie chciała myśleć, broniła się przed reagowaniem na jego słowa. Jimmie zauważył, że ilekroć powiedział coś w jakikolwiek sposób wiążącego się z przyszłością albo nawet z wojną, twarz jej robiła się bez wyrazu, a oczy odwracały się nerwowo. Nie wiedział, co robić. Tego wieczoru dał spokój i - nazajutrz przyszedł znowu. Był to szósty dzień po bombie i Jimmie zauważył, że pęknięty sufit wybrzuszył się mocno ku dołowi pod naciskiem spoczywającego na nim ciężaru, a kiedy przejeżdżał jakiś samochód, prószyły z góry kawałeczki tynku jak miękki, biały śnieg. Było naprawdę niebezpiecznie. Należało coś z tym zrobić. A tu ona siedziała dalej, z rękami luźno złożonymi przed sobą na stole, zapatrzona w ścianę. Postanowił być okrutny. Serce waliło mu młotem ze strachu przed tym, co zamierzał uczynić; oznajmił jednak donośnym i pogodnym głosem:
- Rose, twój ojciec zginął i już nie wróci.
Skierowała oczy niepewnie w jego stronę; mogło się zdawać, że wcale go nie usłyszała. Ale on musiał już teraz brnąć dalej.
- Twój tatuś dostał - powiedział dziarsko. - Stuknęło go. Jest martwy jak kłoda i nie ma co dłużej tu siedzieć.
- Skąd wiesz? - zapytała słabym głosem. - Czasami bywają omyłki; czasami przecież ludzie wracają, nie?
Było to znacznie gorsze, niż sądził.
- On nie wróci. Sam go widziałem.
- Nie - zaprotestowała szybko, chwytając powietrze ustami.
- O, owszem, widziałem. Leżał na chodniku rozbity na miazgę. - Czekał na zmianę wyrazu jej twarzy. Jak dotąd malował się na niej upór, ale oczy wbite były w niego jak oczy przestraszonego królika. - Nic z niego nie zostało - oznajmił chwacko. - Nóg nie było... w ogóle nic nie było, głowy też nie miał...
Teraz Rose zerwała się z miejsca raptownym, gniewnym ruchem, a oczy jej zrobiły się małe i czarne.
- Ty... - zaczęła. Wargi jej się trzęsły. Jimmie nie ruszył się z miejsca. Usiłował wyglądać jakby nigdy nic, nawet wesoło. Zmusił się do uśmiechu. W głębi duszy był bardzo wystraszony. A jeżeli sposób był zły? Jeżeli ona po prostu zwariuje... jeżeli... Prędko zwilżył językiem wargi i spojrzał na nią, żeby zobaczyć, co się z nią dzieje. Wciąż jeszcze wlepiała w niego wzrok. Ale teraz zdawała się go nienawidzić. Chciało mu się śmiać ze strachu. Wstał jednak i powiedział, jakby z rozmyślną brutalnością:
- Tak, dziewczynko, tak to jest, twój tatuś to krwawy trup i nic więcej... tak jest, krwawy trup! - „No, teraz - pomyślał - przeprowadziłem rzecz dokumentnie!”.
- Ty... - zaczęła na nowo Rose z twarzą całą skurczoną od nienawiści. - Ty... - I z ust jej popłynął taki strumień ohydnych słów, że aż go to zaskoczyło. Oczekiwał po niej, że zacznie płakać, że się załamie. A ona krzyczała i rzucała się na niego, podnosząc pięści, aby walić w jego pierś. Łagodnie odsuwając ją od siebie, mówił w duchu dla dodania sobie odwagi: „Ho, ho, Rosie, dziewczynko, co za wyrażenia, nieładnie, nieładnie!”. Na głos powiedział niepewnie żartobliwym tonem:
- Ej, wolnego, przecież to nie moja wina...
Zdumiony był jej siłą. Cicha, opanowana, schludna Rosie zmieniła się w rozwrzeszczaną wiedźmę, która drapała, kopała i biła.
- Wynoś się stąd, ty... - podniosła lichtarz i cisnęła nim w Jimmiego. Zasłaniając twarz przedramieniem, wycofał się ku drzwiom, otworzył je obcasem i wyszedł. Za drzwiami przystanął i czekał, nasłuchując, z na pół żałosnym, na pół zatroskanym uśmiechem. Wytarł chustką podrapaną twarz. Z początku było cicho, potem rozległo się głośne szlochanie. Wyprostował się powoli. „Mogłem jej zrobić coś bardzo złego takim gadaniem - pomyślał. - Może się nigdy z tego nie wyliże”. Czuł się jednak pokrzepiony na duchu; instynktownie wiedział, że postąpił właściwie. Przez jakiś czas słuchał niemilknącego płaczu, a potem zastanowił się: „Tak, ale co teraz mam robić? Wrócić czy poczekać trochę?”. Ale od tych kłopotów uporczywszy był inny: „A co potem? Jeżeli teraz wrócę, wdepnę na całego, nie ma dwóch zdań”. Powoli oddalił się od drzwi Rose i poszedł zrujnowaną ulicą do małej knajpki na rogu, która nie została trafiona. „Muszę się napić i trochę pomyśleć...”. W knajpce oparł się spokojnie o bufet z kieliszkiem w ręku, z oczyma pociemniałymi od troski. Usłyszał czyjś głos:
- Ej, panie ładny, cóż cię to znowu ugryzło?
Z uśmiechem podniósł wzrok i zobaczył Pearl. Znali się od dość dawna. Nic poważnego: witali się i rozmawiali czasem trochę przy bufecie, kiedy tu wstępował. Lubił Pearl, ale teraz pragnął, aby go zostawiono w spokoju. Ona jednak ociągała się z odejściem i zapytała jeszcze:
- Jak tam twoja żona?
Zmarszczył szybko brwi i nie odpowiedział. Dziewczyna zrobiła grymas, jakby chciała powiedzieć: „No, jeżeli nie chcesz pogadać po ludzku, ja cię zmuszać nie będę”. Została jednak na miejscu i przyglądała mu się uważnie. Myślał: „Nie powinienem był wdawać się w to, nie powinienem był z nią zaczynać. Nic mi było do tego, co się z nią stanie... - A potem, prostując się bezwiednie z desperackim, a zarazem tryumfującym uśmieszkiem: - Wpadłeś znowu, bracie, klamka zapadła!”. Pearl zauważyła od niechcenia:
- Opatrzyłbyś sobie lepiej twarz, biłeś się?
Podniósł rękę do twarzy, a kiedy ją odjął, była zakrwawiona.
- Tak - odrzekł, szczerząc zęby w uśmiechu. - Z wściekłą kocicą.
Roześmiała się, a on z nią. Słowa te przedstawiły mu Rose w nowym świetle. „Istna wściekła kotka - powiedział do siebie, gładząc się po policzku. - Kto by pomyślał, że Rose ma w sobie tyle ognia?”. Potem odstawił kieliszek, poprawił krawat, wytarł policzek chustką, z wesołym uśmiechem kiwnął głową Pearl i wyszedł. Teraz już się nie wahał. Wrócił prosto do sutereny.
Rose prała nad zlewem. Twarz miała spuchniętą i wilgotną od płaczu, ale przyczesała sobie włosy. Kiedy ujrzała go, zaczerwieniła się i spróbowała spojrzeć mu w oczy, ale nie mogła. Podszedł prosto do niej i otoczył ją ramionami.
- No, Rosie, nie przejmuj się już.
- Przepraszam - powiedziała z nerwową poprawnością, próbując się uśmiechnąć. Jej oczy patrzały na niego błagalnie. - Nie wiem, co na mnie przyszło, naprawdę nie wiem.
- Wszystko w porządku, mówię ci.
Ale ona teraz płakała ze wstydu.
- Ja nigdy nie używam takich słów. Nigdy. Nawet nie wiedziałam, że je znam. Nie jestem taka. A teraz ty pomyślisz...
Przygarnął ją do siebie i poczuł, jak drżą jej ramiona.
- Słuchaj, nie myśl więcej o tym, szkoda czasu. Byłaś roztrzęsiona, no, ja sam chciałem, żeby się to stało. Zrobiłem to umyślnie, rozumiesz, Rosie? Nie mogło tak trwać dłużej twoje udawanie przed samą sobą. - Pocałował tę część jej policzka, która nie była ukryta w jego ramieniu.
- Przepraszam, strasznie przepraszam - płakała, ale po głosie znać było, że jest jej znacznie lepiej.
Trzymał ją mocno i pomrukiwał kojąco. Równocześnie zaś czuł się jak człowiek, który ześlizguje się ze zbocza niebezpiecznej góry. Teraz nie mógł się już zatrzymać. Było na to o wiele za późno. Powiedziała pokornym głosikiem:
- Miałeś zupełną rację, wiem o tym. Ale ja po prostu nie mogłam znieść myślenia. Nie miałam nikogo prócz tatusia. Byliśmy razem, on i ja, od nie wiem jak dawna. Teraz nie mam zupełnie nikogo... - Na moment błysnęła myśl: „Oprócz córeczki George'a. Po sprawiedliwości ona należy do mnie”.
Jimmie rzekł z oburzeniem:
- Twój tatuś... nic na niego nie mówię, ale to nie było dobrze trzymać cię tutaj jako swoją opiekunkę. Powinnaś była się stąd wydostać, znaleźć sobie dobrego męża i mieć dziecko. - Nie rozumiał, dlaczego ciało jej zesztywniało i odtrąciło go, chociaż tylko na moment. Następnie jednak przyszło odprężenie. Poprosiła pokornie:
- Nie mów nic na mojego tatusia.
- Dobrze - zgodził się potulnie. - Nie będę.
Zdawała się czekać na coś.
- Nie mam teraz nic - rzekła, podnosząc twarz ku niemu.
- Masz mnie - powiedział wreszcie. Uśmiechnął się z lekka, po prostu ze zdenerwowania. Jej twarz złagodniała, oczy szukały jego oczu i czekała dalej. Zapadło milczenie, a on tymczasem walczył ze zdrowym rozsądkiem. Milczenie trwało o wiele za długo, tak że zaczynała już mieć żal do niego, kiedy powiedział:
- Chodź ze mną, Rosie, ja się tobą zaopiekuję.
Teraz znów przygarnęła się do niego i zapłakała:
- Kochasz mnie naprawdę, powiedz, kochasz mnie?
Przytulił ją i rzekł:
- Tak, naturalnie, kocham cię.
No, i tak rzeczywiście było. Kochał ją. Nie wiedział dlaczego, żadnego sensu to nie miało, nie była nawet ładna, ale ją kochał. W jakiś czas potem powiedziała:
- Spakuję rzeczy i przeniosę się do ciebie.
Zagrał na zwłokę, spoglądając niespokojnie na złowróżbny sufit:
- Zostań tu jeszcze trochę. Muszę najpierw załatwić pewne sprawy.
- Dlaczego nie mogę pójść od razu? - Przerażonym wzrokiem zwierzęcia w klatce rozejrzała się po suterenie, jakby nie mogła już doczekać się chwili, kiedy się z niej wydostanie - ona, która przedtem tak uparcie trzymała się tego schronienia.
- Zaufaj mi tylko, Rosie. Bądź grzeczna i pakuj rzeczy. Przyjdę po ciebie niedługo.
Kurczowo uczepiła się jego ramion i patrząc mu w twarz, błagała:
- Nie zostawiaj mnie tu na długo, ten sufit może się zapaść. - Zachowywała się, jak gdyby dopiero teraz to zauważyła. Pocieszył ją, odsunął łagodnie od siebie i po wtórzył, że wróci za pół godziny. Kiedy wychodził, wybierała swoje rzeczy w zatroskaniu i pośpiechu, z oczyma utkwionymi w suficie.
Co teraz miał począć? Nie miał pojęcia. O mieszkanie nie było ciężko wobec tego, że tyle ludzi ewakuowano; tak, ale oto jedenasta minęła, a przy tym skąd wziąć na komorne, chociażby za pierwszy tydzień? Poza tym jutro musi dać żonie trochę pieniędzy. Szedł powoli zniszczonymi ulicami, w gęstej ciemności, z rękoma w kieszeniach, rozmyślając: „Teraz wpadłeś, Jimmie, bracie, teraz wpadłeś na całego”.
Mniej więcej po godzinie nogi same zaniosły go z powrotem. Rose siedziała przy stole, na którym leżały dwa kartonowe pudła i nieduża walizka - jej ubrania. Ręce miała złożone przed sobą.
- Wszystko w porządku? - spytała już na nogach.
- Słuchaj, Rosie, jest taka sprawa... - Siadł i szukał odpowiednich słów. - Powinienem ci był powiedzieć. Prawdę mówiąc, nie mam mieszkania.
- Nie masz gdzie sypiać? - spytała, nie wierząc własnym uszom. Unikając jej oczu, bąknął:
- Są pewne komplikacje. - Spojrzał ukradkiem na jej twarz i zobaczył tam litość! Na ten widok zachciało mu się kląć. Do diabła, a to zaplątał się w historię. I co miał teraz zrobić? Lecz wyraz ciepłego współczucia na twarzy Rose wzruszył go; nie bardzo wiedząc, co robi, pozwolił jej otoczyć się ramionami, a sam powiedział: - W zeszłym tygodniu bomba zniszczyła mi mieszkanie.
- Toś ty się mną opiekował, a sam nie miałeś gdzie się podziać? - oskarżyła go czule.
- Nic nam się nie stanie. Rano sobie coś znajdziemy.
- Właśnie, będziemy mieli własne mieszkanko i... czy będziemy mogli niedługo się pobrać? - spytała nieśmiało, kraśniejąc.
Na to przytulił twarz do jej twarzy, tak aby nie mogła mu się przyjrzeć, i powiedział:
- Naprzód zdobędziemy mieszkanie, a potem wszystko ułożymy.
Namyślała się.
- A może ty nie masz pieniędzy? - spytała na koniec nieśmiało.
- Owszem, tylko gotówki nie mam pod ręką. Będę miał później. - Mówił sobie znowu: „Aleś wdepnął, Jimmie, aleś wdepnął!”.
- Ja mam dwieście funtów na książeczce - zaproponowała z uśmiechem nieśmiałej dumy, pieszcząc jego włosy.
- I tutejsze meble ani trochę nieuszkodzone. Możemy się ładnie urządzić.
- Zwrócę ci te pieniądze potem - powiedział desperacko.
- Jak będziesz miał. A poza tym, moje pieniądze są teraz twoje - rzekła, uśmiechając się do niego tkliwie. - Nasze. - Delikatnie rozsmakowywała się w tym słowie, zachęcając go, by cieszył się nim z nią razem.
Jimmie był człowiekiem mającym dużo znajomości, bywalcem, który wiedział, gdzie i do kogo z czym się zwrócić, toteż już następnego popołudnia znalazł mieszkanie. Dwa pokoje z kuchnią, schowanko na węgiel, zimna i gorąca woda, używalność łazienki piętro niżej. I tanio. Była to najwyższa kondygnacja starego domu; cieszyło go, że ponad dachami budynków naprzeciwko widać było drzewa parku Battersea. „Będzie się Rose podobało” - myślał sobie. Teraz był szczęśliwy. Całą ubiegłą noc przeleżał obok niej na podłodze w zrujnowanej suterenie, pod wybrzuszonym sufitem, pożerany wątpliwościami; teraz te ostatnie znikły i usposobiony był optymistycznie. Ale kiedy Rose weszła na górę ze swoimi pakunkami, skierowała się prosto do okna i jak gdyby się wzdrygnęła.
- Nie podoba ci się, Rosie?
- Owszem, podoba mi się, ale... - Wkrótce jednak roześmiała się i rzekła przepraszającym tonem: - Zawsze mieszkałam na dole, to i nieprzyzwyczajona jestem do takich wysokości.
Pocałował ją i żartował z niej, a ona śmiała się także. Zauważył jednak, że kilka razy spoglądała w dół z okna z nieszczęśliwą miną, po czym odchodziła od niego szybko, obrzucając puste pokoje nagłym, niepewnym spojrzeniem. Całe życie mieszkała pod ziemią; autobusy i samochody przejeżdżały ponad poziomem jej wzroku; nad głową miała cały ciężki, stary dom niby obietnicę opieki. Teraz znalazła się wysoko nad ulicami i domami i nie czuła się bezpiecznie. „Nie bądź niemądra - mówiła do siebie. - Przyzwyczaisz się”. I oddała się przyjemności rozstawiania mebli, układania rzeczy. Podjęła z książeczki sto funtów i kupiła... Ale to, co kupiła, było przeważnie dla niego. Komodę na jego rzeczy: śmiała się, że ma ich tak dużo; mały odbiornik radiowy i na koniec biurko do pracy, ponieważ powiedział, że uczy się, aby uzyskać jakiś stopień inżynierski. Zapytał ją, dlaczego sobie nic nie kupiła, a ona, broniąc się, odpowiedziała, że przecież ma wszystkiego w bród. Nowe mieszkanie urządziła tak, żeby wyglądało podobnie do jej dawnego domu. Stół stał tak samo, na ścianie wisiał kalendarz z żółtymi różami, a ona krzątała się przy kuchni zadowolona, wykonując te same ruchy co od lat, gdyż kredens, sznur na bieliznę i suszak do naczyń umieszczone były ściśle w ten sam sposób jak „w domu”. Nieświadomie wciąż jeszcze używała tego wyrażenia.
- Ejże - zaprotestował - czy teraz twój dom nie jest tutaj?
Odpowiedziała poważnie:
- Owszem, ale nie mogę się do tego przyzwyczaić.
- Więc przyzwyczaj się - powiedział rozżalony, po czym zaraz pocałował ją, żeby wynagrodzić urażony ton. Gdy to zdarzyło się kilka razy, nie wytrzymał.
- Bądź co bądź, suterena zawaliła się. Przechodziłem dziś tamtędy... wszystko pełne cegły i gruzu. - Nie miał zamiaru mówić jej o tym. Odsunęła się od niego i twarz jej zbielała. - No, wiadomo było przecież, że nie utrzyma się to długo.
Rose była wstrząśnięta do głębi. Nie mogła znieść myśli, że jej dawnego domu już nie ma; wyobraziła go sobie teraz: wielkie belki sterczące ukosem, wszędzie pełno brudnej wody. Wyobraziła sobie i na zawsze odgrodziła się od tej wizji. Przez cały ten tydzień pozostała cicha i apatyczna, aż Jimmie rozgniewał się na nią. Gniewał się nader często. Protestował, kiedy kupowała mu podarki.
- Nie podoba ci się to? - pytała zakłopotana.
- Owszem, bardzo mi się podoba, ale...
A potem czuła się dotknięta, ponieważ wzdragał się wyraźnie przed używaniem komody czy biurka.
Były i inne sprawy, co do których nie potrafili się porozumieć. Mniej więcej w cztery tygodnie po tym, jak się sprowadzili, powiedziała:
- Niewielki z ciebie domator, prawda?
Szczerze zdumiony odparł:
- Jak to? Przecież siedzę tu cięgiem, jak... - Urwał i włożył do ust papierosa, żeby nie powiedzieć nic więcej. Jemu się wydawało, że odmienił się zupełnie. Był człowiekiem, który nie znosi więzów, nie cierpi spędzać wszystkich wieczorów jednakowo; a teraz prawie codziennie przychodził do Rose prosto z pracy, jadł z nią kolację, szczerze wychwalając jej kuchnię, a wreszcie... no, miał wszelkie powody, żeby przychodzić, byłby głupcem, gdyby tego nie zrobił! Sycił się utajoną dumą, był dumny z niej, z Rose. Patrzcie, taka dziewczyna, tyle lat mieszkała ze swoim starym jak w klasztorze albo niewiele lepiej - myślałby kto, że coś musi być nie w porządku z dziewczyną, która dojechała do trzydziestki, zanim miała mężczyznę w łóżku! Ale z Rose nic nie było nie w porządku. Przy pracy myślał o ich nocach i śmiał się z głębokiego zadowolenia. Pyszna ona była, ta Rose. A potem pomału w dumę jęły się wżerać wątpliwości. Nienaturalne, żeby żyła sama przez wszystkie te lata. W dodatku taka z niej przecież przystojniaczka. Śmiał się, kiedy sobie wspomniał, że z początku uważał ją za całkiem brzydką. Teraz, kiedy była szczęśliwa, we własnym domu i na wskroś ogrzana miłością, zrobiła się naprawdę ładna. Twarz jej złagodniała, chude policzki zabarwiły się delikatnym rumieńcem, oczy stały się głębokie i witały go radośnie. Wracało mu się do niej jak do koteczki mruczącej i przytulnej. A kiedy zabierał ją do kina, szedł przy niej z dumą, widząc spojrzenia, jakie rzucali jej inni mężczyźni. I on miałby być pierwszym mężczyzną mającym na tyle oleju w głowie, aby się na niej poznać? Hm, nie było to prawdopodobne, nie mieściło się po prostu w głowie.
Rozmówił się z Rose i od razu koteczka pokazała ostre, niemiłe pazury.
- Cóż to takiego chcesz wiedzieć? - spytała zimno po kilku niezgrabnych uwagach z jego strony.
- No, Rosie, ten George, co to mówiłaś, że miałaś za niego wyjść, kiedy byłaś jeszcze smarkata...
- I co z tego? - Rzuciła mu chłodne spojrzenie.
- Długoście z sobą chodzili?
- Trzy lata - odrzekła bezbarwnym głosem.
- Trzy lata! - wykrzyknął. Nie przypuszczał, że to było coś aż tak poważnego. - Trzy lata to bardzo długo.
Spojrzała na niego z błagalnym wyrzutem, którego zupełnie nie zrozumiał. Jeśli o nią chodziło, rozkosz i szczęście, które dawał jej Jimmie, zatarły całkowicie wszystko, co znała do tej pory. George był mniej niż wspomnieniem. Kiedy mówiła sobie, że Jimmie jest pierwszym mężczyzną, którego pokochała, była to prawda, ponieważ tak czuła. Fakt, że mógł teraz to kwestionować, nie dowierzając samemu sobie, osłabiał jej rozkosz, czynił ją niepewną nie tylko jego, ale i samej siebie. Jak mógł tak niszczyć ich szczęście! Do wyrzutu dołączyła się pogarda. Spojrzała na niego ciężkim, krytycznym wzrokiem; Jimmie zaś zupełnie oszalał ze zdumienia i przerażenia. Więc ona mogła patrzeć na niego w ten sposób. W takim razie kłamała, mówiąc mu, że on jest pierwszy, jeżeli w ogóle tak powiedziała...
- Ależ, Rosie - wybuchnął - przecież to mówi samo za siebie! Trzy lata narzeczeństwa, a ty mi powiadasz...
- Nigdy ci nic nie mówiłam - stwierdziła wymownie, po czym wstała od stołu i zaczęła układać naczynia do zmywania.
- No, przecież mam chyba prawo wiedzieć, nie?! - krzyknął nieszczęśliwy.
To jednak było grubym błędem.
- Prawo? - zapytała nadętym, pogardliwym tonem. Nie była już Rose, była kimś o wiele starszym. Zdawało jej się, że słyszy swoją matkę. - Kto tu mówi o prawach? - Zręcznie wpuściła statki do gorących mydlin i rzekła: - Ci mężczyźni! Ja cię nigdy nie pytałam, coś robił przede mną. I wcale mnie to nie obchodzi, jeżeli chcesz wiedzieć. A to, co ja robiłam, o ile w ogóle coś robiłam, ciebie też nie obchodzi. - Tu odkręciła kurek, tak iż plusk wody stworzył pomiędzy nimi jeszcze jedną przegrodę. Uszy jej napełnił odgłos płynącej wody. Pomyślała: „Mężczyźni! Oni zawsze wszystko psują”. O George'u zapomniała, nie istniał po prostu. A teraz oto Jimmie przywołał go do życia i kazał jej o nim myśleć. Teraz zmuszona była zastanowić się: „Czy kochałam go wtedy równie mocno? Czy to było to samo, co teraz?”. A jeśli jej szczęście z George'em było równie wielkie jak teraz z Jimmiem, w takim razie fakt ten pomniejszał miłość samą, czynił ją czymś żałosnym i niepewnym. A Jimmie jakby robił to umyślnie, żeby ją wytrącić z równowagi. Tak przynajmniej to odczuwała.
Ale przez hałas spadającej wody doszedł do niej krzyk Jimmiego:
- Więc mnie to nie obchodzi, tak?
- Tak, lepiej, żeby cię to nie obchodziło - oznajmiła, po czym utkwiła przed siebie kamienny wzrok, podczas gdy ręce pracowały wśród gorących, śliskich talerzy.
- Więc to tak? - krzyknął znowu wściekły.
Na to odpowiedzi nie było. Pozostał przy stole rozparty, wymyślając Rose po cichu, lecz jednocześnie świadomy, że czegoś tu nie rozumie. Czuł, że cała jego władcza męskość została znieważona i wydrwiona, a tymczasem nie ulegało wątpliwości, że i ona czuła się równie pokrzywdzona. Nie zmiękła nawet wtedy, kiedy podszedł do niej i wziął ją w ramiona. Odczuwał potrzebę zniszczenia tej niedostępnej, obrażonej kobiety, a przywrócenia tej kochającej, przytulnej. Zaczął się z nią przekomarzać:
- Zła kotka z ciebie, mały diabełek, i tyle. - Ciągnął ją za włosy i przyciskał ręce do boków, tak że nie mogła wycierać talerzy. Wciąż nie reagowała. Wówczas zobaczył, że łzy ściekają jej po nieruchomych, upartych policzkach, i w błysku tryumfu porwał ją na ręce, i przeniósł na łóżko. Sprawa okazała się ostatecznie całkiem łatwa.
Ale może i nie tak całkiem, bo późno w noc, leżąc przy nim w ciemności, Rose spytała starannie obojętnym tonem:
- Kiedy się pobierzemy?
Zesztywniał. Zapomniał o tym zupełnie. Do diabła, jeszcze jej było źle? Czyż nie spędzał tu wszystkich wieczorów? Równie dobrze mógł być jej mężem, zważywszy na to, czego od niego wymaga.
- Nie ufasz mi, Rosie? - spytał wreszcie.
- Owszem, ufam ci - odpowiedziała dosyć niepewnie i czekała dalej.
- Są powody, dla których nie mogę zaraz teraz się z tobą ożenić.
Nie powiedziała słowa, ale jej milczenie było jak pytanie zawieszone w ciemnościach pomiędzy nimi. Nie odpowiedział na nie, tylko odwrócił się do niej i pocałował ją.
- Kocham cię, Rosie, wiesz o tym, prawda?
Owszem, wiedziała o tym; ale w jakiś tydzień później powiedział jej pewnego ranka na odchodnym:
- Nie mogę przyjść dziś wieczór, Rosie. Muszę trochę popracować nad tym egzaminem. - Zobaczył jej wzrok skierowany na biurko, które mu kupiła, a którego nigdy nie używał. - Jutro będę jak zwykle - rzekł prędko, pragnąc uciec od tych zatroskanych, badawczych oczu.
Nagle spytała:
- Twoja żona zaczyna się o ciebie niepokoić?
Wciągnął raptownie oddech i wytrzeszczył na nią oczy.
- Kto ci powiedział? - Zaśmiała się szyderczo. - No, kto ci powiedział?
- Nikt mi nie mówił - rzekła pogardliwie.
- Wobec tego musiałem gadać przez sen - bąknął zaniepokojony.
Roześmiała się na cały głos.
- Ktoś mi powiedział, wygadałeś się przez sen - widocznie masz mnie za idiotkę. - I dobrze znanym, do szaleństwa go doprowadzającym ruchem odwróciła się i sięgnęła po ścierkę.
- Zostaw te statki, i tak są czyste! - krzyknął.
- Nie krzycz na mnie w ten sposób.
- Rose - zwrócił się do niej po chwili. - Miałem ci to powiedzieć, ale nie mogłem po prostu. Próbowałem... nie raz.
- Tak? - odparła lakonicznie. To jej „tak?” zawsze wytrącało go z równowagi. Było to niejako stwierdzenie jakiejś dogłębnej niewiary, zasadniczej obojętności wobec niego i wobec całego świata mężczyzn. Jak gdyby mówiła: „Jest tylko jedna osoba, na której mogę polegać - ja sama”.
- Rosie, ona nie chce mi dać rozwodu, nie chce mi zwrócić wolności. - Te dramatyczne słowa napłynęły mu na język prosto z zapamiętanego filmu, który oglądał poprzedniego tygodnia. Zrobiło mu się wstyd samego siebie. Ale jej twarz zmieniła wyraz.
- Trzeba mi było powiedzieć - rzekła; i znowu speszył się, słysząc w jej glosie nutę litości. Instynktownie zwróciła się ku niemu jakimś opiekuńczym ruchem. Ręce jej otoczyły go, opuścił głowę na jej ramię z tym dawnym uczuciem, że unosi go jakaś fala, że sam nie panuje nad tym, co robi i co mówi. „Cholera - pomyślał, mimo że w tej samej chwili topniał pod wpływem jej czułości. - Cholera z tym wszystkim. Nigdy nie miałem zamiaru wpakować siebie i Rosie w taką historię”. Ona tymczasem obejmowała go jak pocieszycielka, pochylając twarz nad jego włosami, ale w postawie jej była jakaś sztywność, po której poznał, że wciąż jeszcze na coś czeka. Na koniec powiedziała:
- Chcę mieć dzieci. Nie robię się coraz młodsza.
Objął ją mocniej, myśląc tymczasem: „Nie przyszło mi to wcale do głowy”. Sam bowiem miał dwoje dzieci. Potem pomyślał: „Ma rację. Powinna mieć dzieci. Pamiętasz, jak to się przejęła tym dzieciakiem po nalocie? Kobiety potrzebują dzieci”. Wyobraził ją sobie z jego dzieckiem w łonie i drgnęła w nim duma. Uświadomił sobie, że ucieszyłby się, gdyby zaszła w ciążę, i poczuł się jeszcze bardziej zdezorientowany. Rose rzekła:
- Poproś ją jeszcze raz, Jimmie. Zmuś ją, żeby się z tobą rozwiodła. Wiem, że kobiety, jak przychodzi do rozwodu, robią się mściwe i tak dalej, ale jeżeli pomówisz z nią po dobroci... - Z nieszczęśliwą miną przyrzekł, że pomówi. - Dziś ją poprosisz? - nalegała.
- No... - Prawda polegała na tym, że tego wieczoru wcale nie wybierał się do domu. Chciał mieć jeden wieczór dla siebie - pójść do knajpy, zobaczyć się z niektórymi kolegami, nawet popracować godzinkę, dwie.
- Nie wybierałeś się dziś do domu? - spytała niedowierzająco, widząc jego twarz.
- Nie, powiedziałem ci prawdę, chciałem trochę popracować. Muszę zdać ten egzamin, Rosie. Wiem, że go zdam, jeżeli trochę przysiedzę. Wtedy nareszcie będę miał kwalifikacje. Teraz jestem ni to, ni owo.
Przyjęła to z westchnieniem, a potem rzekła błagalnie:
- Więc jutro pójdź do domu i poproś ją.
- Ale ja jutro chcę być u ciebie, Rosie. A ty mnie nie chcesz?
Westchnęła znowu, sama o tym nie wiedząc, i uśmiechnęła się.
- Jesteś zupełnie jak małe dziecko, Jimmie.
Zaczął się do niej przymilać.
- No chodź, bądź miła, Rosie, daj mi buziaka. - Czuł nieprzepartą potrzebę mieć ją znów ciepłą, odprężoną i kochającą, aby móc odejść spokojnie. I tak też się stało, ale nie całkiem. Czoło jej przecinała fałda zamyślenia, a usta były poważne i smutne. „Och, do diabła z tym - pomyślał, wychodząc. - Do diabła z nimi wszystkimi”.
Nazajutrz wieczorem poszedł do Rose z niepokojem w sercu. Poprzedniego dnia w knajpie podpił sobie, zrobił się wesoły i pewny siebie, poflirtował trochę z Pearl, gadał drwiąco o kobietach i małżeństwie i na koniec poszedł przespać się do domu. Śniadanie zjadł z rodziną, unikając szyderczego wzroku żony i poszedł do pracy z paskudnym kacem. W fabryce, jak zawsze, pochłonęła go robota. Była to nieduża wytwórnia przyrządów precyzyjnych. Był wysoko kwalifikowany, ale formalnie zwykłym robotnikiem. Wiedział, i to od dawna, że przy niewielkim wysiłku mógłby zdać egzamin, który awansowałby go do klasy średniej, jeżeli chodzi o pieniądze. Jemu zaś przede wszystkim o pieniądze chodziło, nie o społeczną stronę. Od wielu lat żona wierciła mu dziurę w brzuchu, aby poprawił swoją pozycję, on zaś odpowiadał na to zniecierpliwieniem, gdyż dla niej najważniejszą sprawą było zakasować sąsiadów, czym on z kolei gardził. Miała jednak słuszność, choć racje jej były nie te, co trzeba. Była to kwestia poświęcenia przez jeden rok wieczorów na naukę. Czym jest rok w życiu człowieka? Niczym. A wszelkie egzaminy zawsze przychodziły mu łatwo. Tego dnia w fabryce postanowił powiedzieć Rose, że na przyszłość mniej go będzie widywała. Klął gniewnie, mówiąc sobie, że przecież musi zrozumieć, iż człowiek ma względem siebie pewne obowiązki. Ostatecznie, miał dopiero czterdzieści lat... A jednak, przemawiając tak; stanowczo do siebie i do wyimaginowanej Rose, widział jednocześnie w duchu obraz biurka, które mu kupiła i które stało w bawialni nieużywane. „Któż ci przeszkadza pracować?” - zapyta zdezorientowana. I naprawdę nic nie będzie rozumiała. On zaś czuł, że w tym mieszkaniu nie będzie mógł pracować, chociaż w ciągu ostatnich dwóch miesięcy przed poznaniem Rose pracował wieczorami całkiem systematycznie. Tego dnia przeklinał los, który sprzęgnął go z Rose, lecz wieczorem spieszył do niej, jakby miało się stać coś strasznego, gdyby nie zdążył na kolację. Spodziewał się, że Rose będzie zimna i niedostępna; ona jednak rzuciła mu się w ramiona, jakby go nie widziała od tygodnia.
- Tęskniłam za tobą - powiedziała, garnąc się do niego. - Tak mi było smutno bez ciebie.
- Raptem jedną noc mnie nie było - powiedział dziarsko, już pokrzepiony na duchu.
- W zeszłym tygodniu dwie noce nie byłeś w domu - rzekła ze smutkiem.
Natychmiast poczuł się zirytowany.
- Nie wiedziałem, że je liczysz - spróbował się uśmiechnąć.
Ona jak gdyby zawstydziła się swoich słów.
- Po prostu robi mi się smutno samej - rzekła, całując go z miną winowajczyni. - Ostatecznie...
- Co ostatecznie? - Ton jego głosu był zaczepny.
- Dla ciebie to co innego - broniła się. - Ty masz różne inne rzeczy. - Starała się uniknąć jego spojrzenia. - Ale ja idę do roboty, a potem wracam i czekam na ciebie. Nie mam na co się cieszyć poza tobą. - Mówiła pośpiesznie, jak gdyby bała się go zirytować, a potem założyła mu ręce na szyję i ucałowawszy go przymilnie, rzekła: - Ugotowałam ci coś, co lubisz. Poznajesz po zapachu? - I była tą ciepłą i serdeczną kobietką, którą chciał w niej widzieć.
Nieco później rzekł:
- Słuchaj, dziewczynko, muszę ci coś powiedzieć. Ten egzamin... muszę zacząć się do niego przygotowywać.
Odparła zaraz wesoło:
- Ależ ja ci mówiłam, możesz pracować tu, przy biurku, a ja tymczasem będę szyła i będzie cudownie.
Perspektywa ta najwyraźniej ją zachwycała, jemu zaś na myśl o niej zmroziło się serce. Wydawało mu się zniewagą wobec ich romantycznej miłości, że ona nic nie ma przeciwko jego pracy, że proponuje prozaiczne szycie - zupełnie jak żona. Kilka następnych wieczorów spędził z Rose na nowo zakochany, pochłonięty nią. I dotknęło go, kiedy zaproponowała - pośpiesznie, gdyż bała się szorstkiej odprawy:
- Jeżeli chcesz dziś pracować, Jimmie, nie mam nic przeciwko temu.
- Ech, do diabła z robotą, ty jesteś jedyną robotą, której mi potrzeba - powiedział ze śmiechem.
Pochlebiło jej to, ale fałda zamyślenia żłobiła się głęboko na jej czole. Mniej więcej w dwa tygodnie po dniu, w którym padła pierwsza wzmianka o jego żonie, zapytała delikatnie:
- Czyś z nią mówił o rozwodzie?
Odwrócił się od niej i powiedział wymijająco:
- Na razie nie chciała o tym słuchać.
Nie patrzył na Rose, lecz czuł na sobie jej ciężkie, pytające spojrzenie. Jego irytacja była tak silna, że musiał się przemóc, aby ją opanować. Do tego czuł się winny, a to poczucie winy jeszcze trudniej mu było zrozumieć niż irytację. Zrobił się naraz bardzo wesoły; ona zaraziła się jego nastrojem, chichotali i śmiali się jak dzieci.
- Jesteś po prostu konwencjonalna, ot co - powiedział, ciągnąc ją za włosy.
- Konwencjonalna? - nieufnie obracała na języku to długie słowo.
- Kobiety zawsze chcą małżeństwa. Po co ci małżeństwo? Czy nie jesteśmy szczęśliwi? Czy się nie kochamy? Małżeństwo tylko by nam wszystko popsuło.
Ale takie teoretyczne twierdzenia zawsze wtrącały Rose w zmieszanie. Zastanawiała się nad każdym po kolei z zatroskaną twarzą, pełna respektu dla intelektów, które je sformułowały. Lecz podczas gdy się zastanawiała, nurt jej uczuć płynął wytrwale i głęboko, niezwiązany z jakimikolwiek słowami. Z głębin swojej miłości szepnęła tkliwie:
- Ach, ty... gadasz tylko i gadasz.
- Mężczyźni są poligamistami - powiedział wesoło. - To fakt, naukowcy tak twierdzą.
- A czym są w takim razie kobiety? - zapytała, broniąc swojego.
- Nie są poligamistkami.
Rozważyła to poważnie, po swojemu, i rzekła z powątpiewaniem:
- Tak?
- Do diabła - wykrzyknął pół serio, pół żartem - będziesz mi twierdzić, że jesteś poligamistką?!
Ale Rose roześmiała się z zażenowaniem i odsunęła się od niego. Łączyć z nią takie słowo jak poligamistka, zalatujące na milę „ważniakami”, których uważała za swoich głównych wrogów w życiu - tego było dla niej za wiele. Milczenie.
- Ty myślisz o George'u! - krzyknął nagle w wybuchu zazdrości.
- Nic podobnego - oburzyła się. Jej niekłamane oburzenie wytrąciło go z równowagi. Nie cierpiał, kiedy brała coś poważnie. Jeśli o niego chodziło, przekomarzał się z nią tylko - tak mu się zdawało.
Pewnego razu powiedziała:
- Dlaczego zawsze wyglądasz zły, kiedy powiem o czymś, co myślę?
To go zdziwiło: czyż ona nie zawsze mówi, co myśli?
- Nie jestem zły, Rosie, ale dlaczego ty zawsze wszystko bierzesz tak serio?
Na to ona umilkła. Był mrok. Widział jej drobną, zamyśloną twarzyczkę, odwróconą od niego, oświetloną mdłym światłem wpadającym przez okno. Zamyślenie to wydało mu się wymówką. Lubił, kiedy była dziecinna i podatna na jego pieszczoty.
- Czy nie jesteś ze mną szczęśliwa, Rose?
Zabrzmiało to żałośnie.
- Szczęśliwa? - powtórzyła, jakby kosztując to słowo. Potem roześmiała się nieoczekiwanie i powiedziała: - Czasem tak zabawnie gadasz, że muszę się śmiać.
- Nie widzę, co tu zabawnego, nie masz poczucia humoru, i tyle.
Ona jednak, zamiast wpaść w jego przekomarzający ton, zastanowiła się i rzekła poważnie:
- No, przecież śmieję się z różnych rzeczy, więc widocznie coś mnie śmieszy. Mój tatuś nieraz mówił, że nie mam poczucia humoru. A ja mu na to: „Skąd wiesz, że to, z czego ja się śmieję, jest mniej zabawne niż to, z czego ty się śmiejesz?”.
Jimmie milczał chwilę, po czym powiedział kwaśno:
- Kiedy ty się śmiejesz, to jest jakby wcale nie śmiech, tylko coś paskudnego.
- Nie wiem, o co ci chodzi.
- Pytam cię, czy jesteś szczęśliwa, a ty się śmiejesz. Co w tym jest śmiesznego? - Teraz był naprawdę rozżalony. I znów zaczęła medytować nad jego słowami zamiast, jak oczekiwał, zareagować śmiechem albo jakimś zapewnieniem, że jest z nim zupełnie szczęśliwa.
- No przecież to się samo przez się rozumie - brzmiał jej wniosek. - Ludzie, którzy mówią: szczęśliwy, nieszczęśliwy, i takie tam długie słowa... i to, co ty mówisz, kobiety to, mężczyźni tamto, i poligamiści, i tak dalej... no...
- No? - nastawał.
- No, to mi się po prostu wydaje śmieszne - dokończyła nieudolnie. Nie mogłaby bowiem znaleźć żadnych słów na wyrażenie tego, co czuła - owej głębokiej wiedzy o tym, że życie jest niebezpieczne i smutne. Bomby padają na staruszków, ciężarówki zabijają ludzi, wojna ciągnie się i ciągnie, a w wieczory, kiedy go nie ma, ona siedzi sama i płacze całymi godzinami, nie wiedząc, czemu płacze, patrząc z wysokiego okna na zaciemnione, spustoszone ulice - na miasto pogrążone w mroku wojny.
W pierwszych dniach ich miłości Jimmie najbardziej lubił godziny czułej, bezprzedmiotowej, frywolnej rozmowy. Ale teraz Rose była jakoś stale poważna. Wypytywała go przy tym bez końca o jego życie, o dzieciństwo.
- Po co ci to wiedzieć? - pytał, nie mając ochoty odpowiadać. Ona zaś wtedy czuła się dotknięta.
- Jeżeli się kogoś kocha, to się chce o nim wiedzieć, to się samo przez się rozumie.
Dawał więc zwięzłe odpowiedzi na jej pytania, przedstawiając fakty zamiast atmosfery, o którą jej chodziło.
- Czy twoja mamusia była dobra dla ciebie? - pytała na przykład niespokojnie. - Czy smacznie gotowała? - Pragnęła, żeby mówił o tym, co wtedy odczuwał; on jednak od powiadał krótko:
- Tak.
Albo:
- Nieźle.
- Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć? - pytała zakłopotana.
Powtarzał, że nie ma nic przeciwko temu, ale jednocześnie nie cierpiał tych rozmów. Wydawało mu się, że ledwo zapadło jedno z tych długich milczeń, w których mógł dać się unieść przyjemnemu rozmarzeniu, a już zaczynały się pytania.
- Dlaczegoś nie poszedł do wojska? - spytała pewnego razu.
- Nie chcieli mnie, i już.
- Miałeś szczęście - powiedziała z mocą.
- Żadne szczęście, próbowałem kilka razy. Chciałem iść. - A potem, wobec jej upartego milczenia, dodał: - Dziwna ty jesteś. Masz takie różne pomysły. Gadasz jak pacyfistka; tak nie można, kiedy toczy się wojna.
- Pacyfistka! - zawołała z gniewem. - Dlaczego używasz wszystkich tych głupich słów? Ja nie jestem nic.
- Powinnaś uważać, Rosie; jeżeli będziesz wciąż mówiła takie rzeczy przy ludziach, pomyślą, że jesteś przeciwko wojnie; będziesz miała nieprzyjemności.
- No, bo jestem przeciwko wojnie, nigdy nie mówiłam inaczej.
- Ależ, Rosie...
- Ach, cicho bądź. Mierzisz mnie. Mierzicie mnie wszyscy. Każdy tylko gada i gada, i te stare grubasy w parlamencie także gadają po to tylko, żeby nie myśleć. Nikt nic nie wie, a każdy udaje, że wie. Daj mi spokój, nie chcę słuchać.
Umilkł. Takiej Rose nie miał nic do powiedzenia. Była mu obca. W dodatku był zgorszony: lubił mówić, lubił zapamiętywać wyrażenia z książek i gazet i posługiwać się nimi później w słownej grze. Ona zaś, nie umiejąc używać słów i będąc tak głęboko niezdolną do wypowiedzenia się, miała swoje poglądy i trzymała się ich. Ponieważ on był taki wygadany, spróbowała stad się obywatelką jego kraju - z miłości dla niego i dlatego, że czuła się upośledzona. Zasiadała więc z gazetami przy oknie i czytała w skupieniu wiersz za wierszem, przemógłszy wpierw swoją instynktowną odrazę do owego języka gwałtu i nienawiści, którego były pełne. Ale komunikaty wojenne i slogany wyczerpywały ją tylko i napełniały niepokojem. Zwróciła się więc do wiadomości bardziej osobistych. „Wojna zbiera haracz z instytucji małżeństwa” - czytała na przykład. „Wojna rozbija ogniska domowe”. Upuszczała wtedy gazetę i siedziała, patrząc przed siebie z brwią zmarszczoną w zakłopotaniu. Ten nagłówek był o niej, o Rose. To znowu odczytywała sprawo zdania z procesów rozwodowych; ten czy ów sędzia orzekał: „Ta pozbawiona skrupułów kobieta rozbiła szczęśliwe małżeństwo i...”. Znów gazeta osuwała się na ziemię, a Rose marszczyła czoło i myślała. To było o niej. To ona była jedną z tych niedobrych kobiet. Była „tą trzecią”. Mogła nawet być czymś tak brzydkim jak „współpozwaną” w procesie rozwodowym... Ale nie odczuwała swojej roli w ten sposób. Coś się tu nie zgadzało. Przestała więc czytać gazety, zrezygnowała po prostu z prób zrozumienia tego wszystkiego.
Czuła, że nie jest na równym poziomie intelektualnym z Jimmiem, toteż instynktownie oparła się na swoich kobiecych atutach - ku jego niemałej uldze. Zrobiła się raptem bardzo wesoła, a on z łatwością wpadł w ten sam ton. Przez pewien czas żadne nie wspominało jego żony. Był to ich najszczęśliwszy okres. Po miłości, leżąc w mroku, rozmawiali o tym i owym i przyglądali się, jak niebo zmienia nastroje poprzez kolejne fazy zachmurzenia, deszczu i różowego brzasku; przyglądali się reflektorom. Nie zwracali żadnej uwagi na naloty i niebezpieczeństwo. Wojna zbliżała się do końca, a oni mówili o niej tak, jakby już się skończyła.
- Gdyby nas teraz zabiło, nie miałabym nic przeciwko temu - rzekła poważnie pewnej nocy, kiedy bombardowanie było bardzo silne.
- Nie zabiją nas - odpowiedział. - Nie mogą nas zabić. - Brzmiało to jak proste stwierdzenie faktu: ich miłość i szczęście były dostateczną obroną przeciw wszelkiemu złu. Ona jednak powtórzyła z powagą:
- Nawet gdyby nas zabiło, to nic. Nie wierzę, żeby cokolwiek potem mogło być tak dobre jak to, co jest teraz.
- Ach, Rose, nie bierzże zawsze wszystkiego tak serio.
Nie minęło wiele czasu, a pokłócili się znowu - ponieważ ona brała wszystko tak serio. Znów wypytywała go o przeszłość. Usiłowała się dowiedzieć, dlaczego nie przyjęto go do wojska. Nigdy nie chciał jej tego powiedzieć. Wreszcie pewnego wieczoru rzekł zniecierpliwiony:
- Więc jeżeli chcesz koniecznie wiedzieć, mam wrzody w żołądku... Ach, na miłość boską, Rose, nie rozrabiaj, nie mogę znieść, jak się ktoś nade mną trzęsie. - Wydała bowiem cichy okrzyk i objęła go mocno.
- Czemuś mi nie powiedział? Nie gotowałam ci tego, co trzeba.
- Rose, na litość, przestań.
- Ale jeżeli masz wrzody, trzeba ci dawać jeść inaczej, to się samo przez się rozumie.
Następnego wieczoru podała mu babkę z kaszki na mleku, mówiąc niespokojnie:
- To ci nie zaszkodzi.
Jimmie rozgniewał się strasznie i krzyknął:
- Mówiłem ci, Rosie, nie zniosę, żebyś się ze mną cackała!
Jej twarz przybrała wyraz miłości i uporu:
- Ależ jesteś nierozsądny...
- Ostatni raz ci mówię, nie zniosę tego.
Odwróciła się. Usta jej drżały. Podszedł do niej i rzekł z rozpaczą:
- Słuchaj, Rosie, nie denerwuj się; chcesz jak najlepiej, ale ja tego nie lubię i dlatego nie mówiłem ci wcześniej. Kapujesz?
Poddała się apatycznie jego pieszczotom, a on przyłapał się na gniewnej myśli: „Mam dwie żony, zamiast jednej...”. Oboje byli przerażeni i nieszczęśliwi, ponieważ ich szczęście było tak kruche, że mogło zniknąć z dnia na dzień przez taki drobiazg jak wrzody i babka z kaszki.
W kilka dni potem zjadł w ponurym milczeniu kolację, którą mu przygotowała, po czym wybuchnął szyderstwem:
- No, Rosie, widzę, żeś postanowiła mi dogadzać.
Posiłek składał się z ryby ugotowanej na parze, grzanek i bardzo słabej herbaty, jakiej nie cierpiał. Miała minę nieco speszoną, ale odrzekła z uporem:
- Byłam u znajomego, który ma aptekę na rogu, i on mi powiedział, jak cię trzeba żywić.
Mimo woli podniósł się od stołu, twarz mu pociemniała z wściekłości. Zawahał się, po czym wyszedł, trzaskając drzwiami.
W knajpie pił na stojąco, zły. Pearl podeszła i zapytała:
- Cóż to cię dziś ugryzło? - Ton jej był lekki, ale oczy pełne współczucia. Współczucie to rozdrażniło go. Wycedził przez zęby:
- Baby! - gwałtownie odstawił kieliszek i zwrócił się do wyjścia.
- Nic by cię nie kosztowało być grzecznym - powiedziała cierpko, on zaś odparł:
- Nic by cię nie kosztowało zostawić mnie w spokoju. - Na dworze wahał się chwilę, czując się winnym. Pearl była od tak dawna jego dobrą znajomą, miała do niego słabość; wiedziała też o jego żonie i o Rose, a nic nie mówiła, zdawała się go nie potępiać. Miła dziewczyna, ta Pearl... Wrócił i powiedział prędko:
- Przepraszam, Pearl, nie chciałem cię obrazić. - Nie czekając na odpowiedź, wyszedł powtórnie i tym razem skierował kroki do domu.
Kobieta, którą nazywał swoją żoną, podniosła oczy znad szycia i spytała krótko:
- Co tam znowu?
- Nic.
Usiadł, wziął jakąś gazetę i udawał, że czyta, czując na sobie jej spojrzenia. Nie były wrogie. Wrogość wzajemną pozostawili już daleko poza sobą, a jej prawie zupełny brak zainteresowania sprawiał mu ulgę po uporczywej, ciepłej ciekawości Rose, którą mimo woli porównywał do duszących go białych, kochających palców.
- Chcesz coś do jedzenia? - spytała w końcu.
- A co masz? - zapytał ostrożnie, myśląc o mdłej gotowanej rybie i grzankach, które mu niedawno podano.
- Weź sobie sam - odparła. Poszedł więc do kredensu stojącego na klatce schodowej, nałożył na talerz chleba, konserw w occie i sera i wrócił do pokoju. Spojrzała na talerz, ale nic nie powiedziała. Po chwili zapytał sarkastycznie:
- Nie powiesz mi, że nie powinienem jeść marynat?
- Nic mnie nie może mniej obchodzić - odparła z całym spokojem. - Jeżeli chcesz się zabijać - twoja rzecz. - Na to roześmiał się głośno, a ona z nim. Nieco później zapytała: - Nocujesz tu?
- Jeżeli ci to nie robi różnicy.
Na to parsknęła drwiącym śmiechem, wstała i rzekła:
- No, ja idę spać. Kanapy zająć nie możesz, bo u dzieci jest kolega i on na niej śpi. Będziesz musiał wziąć koc i poduszkę i posłać sobie na podłodze.
- Dziękuję - odrzekł obojętnie. - Jak tam dzieciaki? - dodał, jakby mu się coś przypomniało.
- Doskonale, jeżeli cię to interesuje.
- Pytałem przecież, nie? - odparł bez złości. Cała ta rozmowa prowadzona była spokojnie, obojętnie; kryła się pod nią niemal życzliwość. Ktoś obcy powiedziałby, że ci ludzie się prawie nie znają. Kiedy żona sobie poszła, Jimmie wyjął z szuflady koc, owinął nim nogi i ułożył się w fotelu. Miał zamiar pomyśleć o sobie i o Rose, ale zamiast tego usnął od razu. Wyszedł z domu wcześnie, zanim ktokolwiek się obudził. Cały dzień w fabryce myślał: „Rose, co mam zrobić z Rose?”. Po pracy instynktownie poszedł do knajpy. Pearl stała spokojnie za bufetem, zachowaniem swoim dając mu do zrozumienia, że nie chowa doń urazy za wczorajszy zły humor. Chciał wypić jeden kieliszek i pójść, ale wypił trzy. Lubił pogodne usposobienie Pearl. Opowiedziała mu, że jej chłopiec zadaje się z inną, i dodała, jakby to jej prawie nie dotyczyło:
- Ostatecznie, nie on jeden na świecie.
- Słusznie - powiedział zdawkowo.
- No cóż, wszyscy mamy swoje zmartwienia - rzekła z na pół żartobliwym westchnieniem.
- Tak, o ile warto się nimi przejmować. - W tej chwili poczuł wyrzuty sumienia, gdyż mówiąc to, myślał o Rose. Pearl przyglądała mu się badawczo. Wreszcie rzekła:
- Nie powiedziałam, że on nie był wart zmartwienia. Ale teraz, kiedy tamta zgarnia całą przyjemność... - roześmiała się twardo.
Podobała mu się taka pogodna filozofia i nie mógł się powstrzymać od powiedzenia:
- Chłop nie ma rozumu, jeżeli cię rzuca.
Spojrzał z uznaniem na jej grzywę jasnożółtych loczków, na kształtne ciało. Oczy Pearl rozbłysły, a on prędko powiedział dobranoc i wyszedł. Nie powinien się teraz zaplątywać w cokolwiek z Pearl, pomyślał sobie.
Było po ósmej. Zwykle o siódmej był już u Rose. Szedł ulicą opieszale, namyślając się, co jej powie, i wszedł do mieszkania z pustką w mózgu. Był czegoś bardzo zmęczony. Rose zjadła samotnie, sprzątnęła ze stołu i teraz siedziała, marszcząc czoło nad gazetą.
- Co czytasz? - zapytał, byle przełamać lody. Zaglądając jej przez ramię, zobaczył, że zaznaczyła ołówkiem szpaltę zatytułowaną: „Nadliczbowe kobiety - problemem dla Kościołów”. Zdziwił się.
- Ot, co ja jestem: nadliczbowa kobieta - rzekła i roześmiała się tym swoim nagłym, nieoczekiwanym śmiechem.
- Cóż to śmiesznego? - zapytał niepewnie.
- Mam prawo się śmiać, jeżeli mi się podoba - odpaliła. - Lepsze to od płaczu w każdym razie.
- Och, Rose - powiedział bezradnie. - Och, Rose, przestańże... - Wybuchnęła płaczem i przylgnęła do niego. Ale to nie był koniec, wiedział o tym. Później tegoż wieczoru rzekła:
- Chcę ci coś powiedzieć... - a on pomyślał: „Teraz się zacznie... ale co?” - Zeszłej nocy byłeś w domu, prawda?
- Tak - odparł czujnie. Milczenie, a potem spytała:
- No i co powiedziała?
- O czym? - Prawdą było, że nie od razu zrozumiał, o co jej chodzi.
- J i m m i e - rzekła z niedowierzaniem, prawie bezgłośnie, a on powiedział:
- Rosie, nic z tego, mówiłem ci to już dawno.
Nie odpowiedziała natychmiast, ale kiedy przemówiła, ton jej był bardzo gorzki:
- Teraz już rozumiem, jak to jest.
- Wcale nie rozumiesz - powiedział drwiąco.
- No, więc powiedz mi.
Milczał. Jej milczenie było jak uporczywe pytanie. Znowu poczuł się tak, jak gdyby owijały się wkoło niego te ciepłe, miękkie palce. Czuł, że się dusi.
- Nie ma nic do wyjaśnienia, po prostu nie mogę na to poradzić.
Chwila ciszy, a potem Rose powiedziała w ów bezbarwny, lakoniczny sposób, którego nienawidził:
- Tak?
To było wszystko. Przynajmniej na razie. W tydzień później oznajmiła spokojnie:
- Byłam dziś u babci Jill.
Serce przestało mu bić na chwilę i pomyślał: „Co teraz?”.
- No i co? - zapytał.
- George poległ w zeszłym miesiącu. We Włoszech.
Poczuł tryumf, po czym powiedział tonem winowajcy:
- Bardzo mi przykro.
Ruchem ręki zbyła całą sprawą i rzekła:
- Powiedziałam babci, że chcę zaadoptować Jill.
- Ależ, Rose... - W tej chwili zobaczył jej twarz i zadrżał.
- Chcę dziecka - powiedziała groźnie.
Spuścił oczy.
- Babka nie będzie chciała jej oddać.
- Nie jestem taka pewna. Z początku powiedziała: „Nie”, ale później trochę się rozmyśliła. Starzeje się, na przyszły rok będzie miała osiemdziesiąt lat. Myśli, że może Jill lepiej będzie u mnie.
- Chcesz wziąć tego dzieciaka tutaj? - zapytał, nie wierząc własnym uszom.
- A dlaczego nie?
- Przecież pracujesz cały dzień. - Umilkł. Spojrzał na nią i zaczerwienił się.
- Posłuchaj chwilkę - zaczęła tonem perswazji, wcale nie przykrym, chociaż każde słowo go raniło. - Ja urządziłam to mieszkanie. Meble były moje i pieniądze moje. I mam jeszcze setkę na książeczce na wypadek, gdyby się co stało. Przyda mi się to: teraz, kiedy wojna się skończyła, nie będziemy już tyle zarabiali, o ile się nie mylę. Do tej pory nie... - Tutaj jednak uległa instynktownej delikatności i urwała. Chciała powiedzieć, że płaciła za jedzenie, płaciła za wszystko. Ostatnio nawet komorne. Któregoś tygodnia powiedział przepraszającym tonem, że nie ma gotówki, że gdyby mogła ten jeden raz... ale teraz tak już było stale.
- Chcesz, żebym ci dawał pieniądze, żebyś mogła siedzieć w domu z tym dzieciakiem? - spytał ostrożnie. Czerwieniła się z zakłopotania.
- Nie, nie - rzekła prędko. - Posłuchaj. Gdybyś tylko mógł płacić komorne, to by wystarczyło. Mogłabym postarać się o robotę na pół dnia, tylko na rano. Jill chodzi teraz do szkoły, jakoś dałabym sobie radę.
Przetrawił to w milczeniu. Myślał z niedowierzaniem: „Chce tutaj mieć dzieciaka, dzieciak zawsze przeszkadza... to chyba znaczy, że mnie już nie kocha”. Powiedział powoli:
- No cóż, Rosie, jeżeli taka twoja wola, to rób, jak chcesz.
Twarz jej rozjaśniła się wielkim szczęściem; podbiegła do niego po dawnemu, ucałowała go i rzekła:
- Och, Jimmie, och, Jimmie...
Trzymał ją w objęciach i myślał gorzko, że cała ta radość była nie z jego powodu, obchodziło ją tylko to dziecko. Kobiety! Lecz w zakamarkach mózgu tłukły się dwie inne myśli: pierwsza, że nie wie, skąd weźmie pieniądze na komorne, jeśli niedługo nie zda tego egzaminu, a druga, że władze nigdy nie oddadzą Rose Jill.
Nazajutrz Rose była przygnębiona.
- Widziałaś się z urzędnikami? - zapytał w końcu.
- Tak. - Nie chciała na niego patrzeć. Rozszerzonymi oczami wyglądała bezradnie przez okno.
- I nic z tego nie wyszło?
- Powiedzieli, że muszę udowodnić, że jestem odpowiednią osobą. Więc powiedziałam im, że jestem. Powiedziałam, że znam Jill od urodzenia. Że znałam jej matkę i ojca.
- Bo i prawda - wtrącił, mimo woli zazdrośnie. Spojrzała na niego zimno i rzekła:
- Teraz z tym nie zaczynaj. Powiedziałam, że jej babcia jest za stara i że ja bym mogła z łatwością opiekować się Jill.
- No i co?
Pomilczała chwilę, a potem, bezwiednie załamując ręce, wykrzyknęła:
- Paskudni byli, zupełnie byli dla mnie paskudni. Dwoje ich było, kobieta i mężczyzna. Zapytali, w jaki sposób będę mogła utrzymać Jill. Powiedziałam, że znajdę pieniądze. Na to oni, że muszę przedstawić im papiery i różności... - Płakała teraz bezgłośnie, ale nie podeszła do niego.
Pozostała przy oknie, odwrócona plecami, zamykając się przed nim w swoim żalu. - Spytali mnie, jak pracująca dziewczyna może zajmować się dzieckiem, a ja powiedziałam, że mi to będzie łatwo, a oni, czy mam męża... - Oparła głowę o ścianę i rozszlochała się gorzko.
Po pewnym czasie Jimmie rzekł:
- No cóż, Rosie, wygląda, że ja jestem dla ciebie na nic. Może lepiej mnie rzuć i znajdź sobie męża jak należy.
Na to ona podniosła raptownie głowę, spojrzała na niego w zdumieniu i zawołała:
- Jimmie! Jakże ja bym mogła cię rzucić...
Podszedł do niej, myśląc z ulgą: „Kocha mnie mimo wszystko więcej”. Chciał przez to powiedzieć: więcej niż dziecko.
Wyglądało, że Rose pogodziła się ze swoją porażką. Przez kilka dni mówiła z żalem o „tych ważniakach” z rady miejskiej. Żartowała nawet, ale w sposób, który go trochę niepokoił.
- Pójdę do nich - mówiła ze złym uśmiechem - pójdę i powiem: „Nic na to nie poradzę, że jestem nadliczbową kobietą. Nie wińcie mnie, wińcie wojnę; to nie moja wina, że wciąż wybijają wszystkich mężczyzn w tych swoich głupich wojnach...”.
Wówczas jego zazdrość stała się nie do zniesienia.
- Kochasz Jill więcej ode mnie. Roześmiała się zdumiona i rzekła:
- Nie bądźże dzieckiem, Jimmie.
- No, musisz ją więcej kochać. Patrz, jak bez przerwy gadasz i gadasz o tym dzieciaku. Nie myślisz o niczym innym.
- Twoja zazdrość o Jill nic ma żadnego sensu.
- Zazdrość - powiedział grubiańsko. - Kto mówi, że jestem zazdrosny?
- Jeżeli nie jesteś zazdrosny, to o co ci chodzi?
„Ach, idź do diabła, idź do diabła” - wymamrotał w duchu, obejmując ją ramionami. Głośno powiedział:
- No, Rosie, no, dziewczynko, przestań, bądź taka jak dawniej, dobrze?
- Nie zmieniłam się wcale - rzekła cierpliwie, z westchnieniem poddając się jego pieszczotom.
- Ach tak, nie zmieniłaś się?! - zawołał doprowadzony do rozpaczy. Po czym, opanowawszy się z trudem, zaczął się przymilać: - Rosie, nie kochasz mnie chociaż troszeczkę?...
Po prawdzie bowiem myśl o różnicy, jaka zaszła w Rose, przechodziła u niego w obsesję. Bezustannie myślał o niej takiej, jaką kiedyś była. Wyglądało to jak marzenie o jakiejś innej kobiecie, taka była teraz odmieniona. Przy pracy, zajęty jakąś robotą, która wymagała całej jego uwagi, drgał niekiedy, jakby go coś ukąsiło, i mruczał pod nosem: - Rose, ach, do diabła z nią! - Przypominał sobie z męką, jak niegdyś biegła przez pokój, aby go przywitać, jak skwapliwie odwzajemniała pieszczoty, jaka była serdeczna. Myślał o jej obecnej cierpliwej dobrotliwości i chciało mu się kląć. Po pracy szedł prosto do ich mieszkania, zdążał jeszcze przed jej powrotem. Było tam wtedy ciemno i zimno, jakby na przypomnienie, jak bardzo się zmieniła. Wchodziła wreszcie, zmęczona, obładowana siatkami, i zastawała go siedzącego przy stole i wpatrzonego w nią oczami pociemniałymi od zazdrości.
- Zimno w tym mieszkaniu jak na rogu ulicy - mówił gniewnie. Patrzyła na niego, wzdychała, po czym odpowiadała rozsądnie:
- Ależ Jimmie, popatrz, tu trzymam sześciopensówki na gaz. Czemu nie zapalisz ognia? tedy podchodził do niej, całował ją, przytrzymując zarazem jej ręce, ona zaś prosiła: - Zostaw mnie na chwileczkę, Jimmie. Muszę nastawić ziemniaki albo nie będzie kolacji.
- Czy ziemniaki nie mogą trochę poczekać?
- Puść mi ręce, Jimmie.
On jednak trzymał je dalej, więc musiała wysuwać je ostrożnie z uścisku jego dłoni, po czym kładła torby na stole. Wtedy zwracała się ku niemu, aby go pocałować. Zauważył, że tymczasem rzucała zatroskane spojrzenia na firanki, których nikt nie zaciągnął, i na wiadro ze śmieciami, którego nikt nie opróżnił.
- Nie możesz mnie nawet pocałować, póki nie skończysz całej gospodarskiej roboty! - wołał zagniewany. - Dobrze więc, mrugnij na mnie, kiedy będziesz miała wolną chwilę i zechcesz się dać pocałować.
Na to odparła apatycznie, lecz cierpliwie:
- Jimmie, przychodzę prosto z pracy i nic nie jest gotowe. Dawniej nie wracałeś tak wcześnie.
- Ach tak, więc teraz masz pretensję, że przychodzę prosto tutaj. Dawniej skarżyłaś się, że naprzód wstępowałem gdzieś na kieliszek.
- Nigdy się nie skarżyłam.
- Dąsałaś się, jeżeliś się nawet nie skarżyła.
- Słuchaj, Jimmie - rzekła po chwili zbolałego milczenia, obierając przy tym kartofle. - Gdybym szła pić z kawalerem, to i ty byłbyś niezadowolony.
- Chodzi ci prawdopodobnie o Pearl. W każdym razie to zupełnie co innego.
- Dlaczego co innego? - zapytała rzeczowo. - Nie lubię sama chodzić do knajpy, ale gdybym lubiła, nie wiem, dlaczego miałabym nie chodzić, dlaczego mężczyźni mają postępować inaczej, a kobiety inaczej.
Te nagłe porywy feminizmu zawsze go dziwiły. Zdawały się takie niezgodne z jej charakterem. Dał temu spokój i powiedział:
- Zazdrosna jesteś o Pearl, ot co.
Chciał oczywiście, żeby się roześmiała albo nawet pokłóciła z nim trochę, tak aby można było całą sprawę załagodzić pocałunkami; ona jednak rozważyła jego słowa z zastanowieniem i rzekła:
- Nie można nie być zazdrosnym, jeśli się kogoś kocha.
- Pearl! - prychnął lekceważąco. - Znam ją od lat. A poza tym, kto ci powiedział?
- Ty zawsze myślisz, że nikt nigdy niczego nie zauważy - stwierdziła ze smutkiem. - Zawsze tak się dziwisz.
- No, skąd się dowiedziałaś?
- Ludzie zawsze powiedzą.
- A ty wierzysz ludziom.
Milczenie. Potem:
- Och, Jimmie, nie chcę wciąż się tylko kłócić, to nie ma żadnego sensu.
Ta smutna bezradność sprawiła mu zadowolenie; mógł teraz objąć ją gorącym uściskiem.
- Ja też nie chcę się kłócić - rzekł cicho.
Kłócili się jednak ciągle. Jakoś każda rozmowa musiała kończyć się albo Pearl albo George'em. Albo znów czułość przechodziła w znużone milczenie; widział, jak Rose kieruje oczy gdzieś w bok i myśli.
- Cóż tak znowu spoważniałaś, Rosie?
- Myślałam o Jill. Jej babcia jest stara. Jill siedzi zamknięta w tej kuchni przez cały dzień. Pomyśl tylko, ci wstrętni ważniacy mówią, że ja nie jestem dla Jill odpowiednią osobą, ale przynajmniej zabierałabym ją na spacer w niedzielę...
- Chcesz Jill przez wzgląd na George'a - cedził wtedy przez zęby, ściskając ją tak mocno, że musiała z wysiłkiem uwalniać ręce.
- Och, przestań, Jimmie, przestań.
- Ale to prawda.
- Jeżeli chcesz tak myśleć, nic na to nie poradzę.
Zapadała wtedy cisza zupełnego niezrozumienia.
Po paru tygodniach takiego stanu rzeczy wrócił pewnego wieczoru do knajpy.
- Halo, panie nieznajomy - rzekła Pearl. Jej oczy rozbłysły doń powitalnie.
- Zajęty byłem tym i owym.
- Nie wątpię - odparła drwiąco, rzucając mu wzrokiem wyzwanie.
Nie mógł się oprzeć pokusie.
- Baby! - powiedział. - Te baby! - I pociągnął długi haust ze szklanki.
- Nie mów tylko do mnie w ten sposób - zaśmiała się krótko. - Mój chłopiec właśnie się ożenił. Nie przysłał mi nawet zaproszenia na wesele.
- Nie wie, co dobre.
Jej duże błękitne oczy zatoczyły łuk i spoczęły na nim z ukosa, zanim opuściła je na szklanki, które właśnie opłukiwała.
- Może są i inni, którzy też tego nie wiedzą.
Zawahał się.
- Może tak, a może nie - powiedział. Wstrzymywała go ostrożność. A jednak tyle czasu flirtowali ze sobą wesoło przez prostą życzliwość. Obecne wahanie było samo w sobie niebezpieczne i nadawało głębię ich przypadkowym rozmowom. Pomyślał: „Uwaga, Jimmie, bracie, wpadniesz znowu, jeżeli nie będziesz uważał”. Zdecydował, że powinien chodzić do innej knajpy. Mimo to wracał tu wieczór w wieczór, gdyż cieszył się z góry na chwilę, kiedy stawał w drzwiach, a ona dostrzegała go; jej oczy rozpromieniały się na jego widok, kiedy mówiła lekko:
- Halo, panie ładny, w jakie się tam znów dzisiaj dostałeś tarapaty? - Weszło w zwyczaj, że przesiadywał w knajpie godzinę i więcej, zamiast, jak przedtem, pół godziny. Stał spokojnie oparty o bufet; podniesiony kołnierz płaszcza okalał mu twarz, a szare oczy spoczywały z uznaniem na Pearl. Czasami krępowało ją to i mówiła:
- Twoim oczom przydałoby się wypocząć.
On zaś odpowiadał z zimną krwią:
- Jeżeli nie chcesz, żeby ci się ludzie przyglądali, kup sobie lepiej inny sweterek.
Myślał, czując się przy tym nielojalny: „Dlaczego Rosie sobie takiego nie kupi?”. Ale Rose stale nosiła swoje gładkie, ciemne spódniczki i schludne bluzki zapięte pod szyją na broszkę.
Później wchodził po schodach do ich mieszkania, myśląc z niepokojem: „Może dzisiaj będzie taka jak dawniej?”. Otwierał drzwi pełen nadziei. „Może uśmiechnie się na mój widok i podbiegnie...”.
Ale ona stała przy kuchni lub czekała, siedząc przy stole, i rzucała mu ów znużony, cierpliwy uśmiech, a potem podawała kolację. Rozczarowanie psuło mu humor, ale zmuszał się do powiedzenia:
- Przepraszam za spóźnienie, Rosie. - Skupiał się w sobie, czekając wymówki, ale tej nigdy nie bywało, chociaż oczy Rose badały go z niepokojem, a potem zakrywały się powiekami, jak gdyby w obawie, że mógłby w nich dostrzec wyrzut.
- Nic nie szkodzi - odpowiadała starannie odmierzonym tonem, stawiając na stole półmiski i podsuwając mu krzesło.
Nie mógł się nigdy powstrzymać od sprawdzania, czy Rose wciąż jeszcze „rozrabia” z jego jedzeniem. Ona jednak usiłowała wszelkimi sposobami ukryć swoje starania, aby żywić go jak należy. Czasami szydził na wszelki wypadek:
- Widocznie twój przyjaciel aptekarz powiedział, że groch jest dobry na wrzody. A żeby tak trochę smażonej cebulki, Rosie?
- Jutro ci zrobię - odpowiadała. I odwracała oczy, jakby je coś raziło boleśnie, gdy przysuwał sobie słoik z marynatami i nakładał ich kopiasto na talerz z rybą.
- Raz się żyje - żartował.
- Słusznie. - A następnie sztucznie opanowanym tonem dodawała: - Ostatecznie, to twój żołądek.
- Tak i ja zawsze powiadam. - A do siebie: „Zupełnie jak moja cholerna żona”. Jego żona bowiem nauczyła się na ostatku mówić: „Twój żołądek, jeżeli chcesz koniecznie umrzeć o dziesięć lat za wcześnie...”.
Kiedy nocą dostawał ataków strasznego bólu po pełnym talerzu smażonej cebuli albo frytkach polanych obficie sosem pomidorowym, leżał u jej boku sztywno, nie dając nic poznać po sobie, całkiem jak niegdyś przy żonie. Baby - rozrabiaczki!
Ustawicznie zadawał sobie pytanie, dlaczego nie zrywa. Dziesiątki razy mówił do siebie: „Dosyć już, to na nic, ona i tak mnie nie kocha”. Jednakże, gdy nadchodził wieczór, znów szedł do knajpy, gdzie od niechcenia flirtował z Pearl do chwili, kiedy nie można było już zwlekać dłużej. Wówczas wracał do Rosie, jak gdyby go coś tam wlokło. Nie mógł tego pojąć. Zachowywał się fatalnie, a nie mógł się powstrzymać; powinien uczyć się do egzaminu, a nie potrafił się zmusić do nauki; tak łatwo by mu było uczynić Rose szczęśliwą, a nie umiał się zdobyć na decydujący krok; powinien postanowić nie wracać więcej do Pearl wieczorami, a nie mógł wytrzymać z dala od niej. Co to wszystko miało znaczyć? Dlaczego ludzie po prostu nie mogą przestać postępować w pewien sposób, jak gdyby ich coś ciągnęło wbrew ich woli, a nawet wbrew przyjemności? Któregoś sobotniego wieczoru Rose powiedziała:
- Jutro nie będzie mnie w domu.
Kurczowo pochwycił jej rękę i zapytał:
- Dlaczego? Dokąd się wybierasz?
- Zabiorę Jill na cały dzień na wycieczkę, a potem będę na kolacji u jej babci.
Oddychał szybko, usta miał mocno zaciśnięte. Wreszcie wykrztusił:
- Więc dla mnie nie masz już czasu, tak?
- Ach, Jimmie, miejże trochę rozumu.
Nazajutrz rano, leżąc w łóżku, obserwował, jak ubierała się do wyjścia. Uśmiechała się, twarz jej była łagodna i radosna. Przed odejściem pocałowała go na pocieszenie i rzekła:
- To tylko w święta, Jimmie.
„Aha, więc to będzie co niedziela” - pomyślał zgnębiony.
Wieczorem poszedł do knajpy. Pearl miała tego dnia wolne. Zamierzał zaprosić ją do kina, ale nie wiedział, gdzie mieszka. Poszedł do swojego domu. Dzieci były już w łóżkach, żona wyszła do sąsiadki. Czuł, jakby wszyscy go zawiedli. Na koniec wrócił do tamtego mieszkania i czekał na Rose. Kiedy przyszła, siedział spokojnie, ze złym uśmieszkiem na twarzy, podczas gdy ona gawędziła z ożywieniem o Jill. W łóżku odwrócił się do niej plecami i leżał wpatrzony w szarawe światło za oknem. „Tak nie może trwać dalej - myślał. - Co to ma za sens?”. Nazajutrz wieczorem był jednak z powrotem jak zwykle.
Następnej niedzieli zaproponowała mu, aby poszedł z nią razem do Jill.
- Co, u diabła! - wykrzyknął z oburzeniem.
Dotknęło ją to.
- Dlaczego nie, Jimmie? Ona jest taka milutka. Taka grzeczna dziewczynka. Ma długie, złote kędziorki.
- Pewno George też miał długie, żółte kędziorki - rzekł uszczypliwie.
Spojrzała na niego, jakby nie rozumiejąc, wzruszyła ramionami i nie powiedziała nic więcej. Kiedy wyszła, poszedł do mieszkania Pearl - dowiedział się tymczasem jej adresu - i zabrał ją do kina. Byli ze sobą ostrożni i grzeczni. Ona obserwowała go ukradkiem: twarz miał napiętą od troski; myślał o Rose, z tym przeklętym bachorem - z Jill - była szczęśliwa, a dla niego nie mogła nawet zdobyć się na uśmiech! Kiedy się żegnał, Pearl zapytała przeciągle:
- A wiesz chociaż, jak się ten film nazywał?
Roześmiał się z zażenowaniem i odrzekł:
- Przepraszam cię, Pearl, mam różne kłopoty na głowie.
- Dziękuję za informację.
Nie była jednak wroga; w głosie jej brzmiało współczucie. Wdzięczny jej był, że go rozumiała. Pośpiesznie pocałował ją w policzek i powiedział:
- Miły dzieciak z ciebie, Pearl.
Zaczerwieniła się, szybko zarzuciła mu ręce na szyję i oddała pocałunek. Pomyślał potem z nieczystym sumieniem: „Wystarczyłoby mi kiwnąć małym palcem, a miałbym ją”.
W domu Rose była względem niego ostrożna i nie wspomniała pierwsza o Jill. Bała się go. Widząc to, omal nie oszalał z hamowanej złości. Myślałby kto, że się nad nią znęca!
- Na litość boską, Rose - rzekł błagalnie - co się z tobą dzieje, dlaczego nie możesz być dla mnie miła?
Na co westchnęła i spytała suchym, zmęczonym tonem:
- Pewno Pearl jest dla ciebie miła?
- Cholera, Rosie, muszę przecież coś z sobą robić, kiedy ciebie nie ma.
- Prosiłam cię, żebyś ze mną poszedł, nie?
Znajdowali się o krok od jakiegoś kryzysu i wiedzieli o tym oboje. Przez kilka dni byli ze sobą prawie jak obcy, bojąc się wybuchu. Ledwo śmieli spojrzeć sobie w oczy.
W następną sobotę Rose zapytała wieczorem:
- Umówiłeś się z Pearl na jutro? - Miał zaprzeczyć, lecz ona ciągnęła nieubłaganie: - Tak nie może dalej być, Jimmie. - Milczał, a wtedy ona nagle spytała: - Jimmie, czyś ty w ogóle kiedykolwiek naprawdę poprosił żonę o rozwód?
Wybuchnął:
- Cholera, Rosie, znowu do tego wracasz!
- Pewnie myślisz, że to nie moja rzecz i że wtrącam się w cudze sprawy - powiedziała z tym swoim nieoczekiwanym, twardym śmiechem.
Rano Rose wybrała się do Jill, nie powiedziawszy mu więcej ani słowa. On zaś poszedł do Pearl. Dziewczyna była dla niego bardzo delikatna.
- Jeżeli nie masz ochoty na kino, nie musimy iść - rzekła współczująco. Poszli więc do kawiarni, gdzie Jimmie powiedział znienacka:
- Wiesz, Pearl, niedobrze jest mnie polubić; kiedy któraś kobieta lepiej mnie pozna, uważa mnie za truciznę. - Szczerzył zęby w uśmiechu pełnym złości i bólu i pięści miał zaciśnięte. Wyciągnęła dłoń, wzięła go za rękę i rzekła:
- To moja sprawa, czego ja chcę, prawda?
- Nie mów, że cię nie ostrzegałem - powiedział na chybił trafił, otaczając ją ramieniem. Uważał, że tym powiedzeniem rozgrzesza się z wszelkiej odpowiedzialności za Pearl. Myślał o Rose. Musi już o tej porze być w domu. Cóż, dobrze jej zrobi nie zastać go tym razem. Uważała go za pewniaka, ot co. Ale po paru niespokojnych minutach rzekł: - Lepiej już pójdę.
Kiedy się żegnał, Pearl powiedziała:
- Kocham cię, Jimmie, pamiętaj o tym. Zrobiłabym dla ciebie wszystko, wszystko... - Wbiegła do domu i widział, że płacze. „Ta mnie przynajmniej kocha” - powiedział sobie, myśląc gniewnie o Rose. Powoli wchodził po długich, ciemnych schodach. Znowu poczuł się bardzo zmęczony. „Muszę się wyspać - tłukło mu się mgliście po głowie - tak dalej nie można, to człowieka zamęczy; pójdę prosto do łóżka i spać”.
Jednakże, kiedy otworzył drzwi, zastał mieszkanie jasno oświetlone; Rose była już w domu, siedziała przy stole. Miała jeszcze na sobie odświętne ubranie: porządny szary kostium, białą bluzkę, broszkę, a włosy wyglądały jakby dopiero co uczesane. Tym jednak, co przykuło jego uwagę, była jej twarz: o zaciśniętych ustach, wyrażająca mocne postanowienie, a nawet tryumf. „Co się dzieje?” - pomyślał.
- Nie kładź się od razu do łóżka - rzekła, widząc, że zrzuca z siebie obuwie i marynarkę. - Musimy przedtem coś załatwić.
- Postaraj się, żeby było naprawdę ważne - powiedział. - Walę się z nóg ze zmęczenia.
- Na ten raz zostań lepiej na nogach.
Ta brutalna nuta była czymś nowym i dziwnym w ustach Rose.
- Co się dzieje?
- Przekonasz się za chwilę.
Omal nie zlekceważył jej i nie położył się spać; ale wreszcie poszedł na kompromis i oparłszy poduszki o ścianę, wyciągnął się w poprzek łóżka.
- Obudź mnie, kiedy tajemnica dojrzeje - powiedział i natychmiast zasnął.
Rose pozostała przy stole; siedziała sztywno, patrząc na drzwi i nasłuchując. Poprzedniego dnia powzięła pewną decyzję. Albo raczej decyzja ta została za nią powzięta. Przyszło jej do głowy: „Dlaczego by nie napisać i nie spytać?”. Dowie się wreszcie... Z początku pomysł ten ją zgorszył. Krok taki był straszny, przeciwny temu, co uważała za właściwy sposób postępowania. A mimo to, od chwili kiedy ten pomysł przyszedł jej do głowy, coraz bardziej ją opanowywał, aż wreszcie nie mogła już myśleć o niczym innym. W końcu usiadła i napisała:
„Droga pani Pearson, piszę do pani w sprawie, która nas obie z bliska dotyczy, i mam nadzieję, że pani nie obrażę, bo nie po to piszę. Jestem Rose Johnson i pani mąż zaczął się do mnie zalecać na dwa lata przed końcem wojny. Mówi, że żyjecie osobno i że pani nie chce mu dać rozwodu. Chciałabym teraz, żeby się wszystko wyklarowało i uporządkowało, i pomyślałam sobie, że jeżeli trochę porozmawiamy, wszystko się wyklaruje. Jeżeli to pani odpowiada, Jimmie będzie w domu jutro wieczór około dziesiątej i moglibyśmy we trójkę sobie porozmawiać. Proszę mi wierzyć, że nie chcę pani sprawić ani kłopotu, ani obrazy”.
List ten zaniosła sama do tamtego domu i wpuściła go do skrzynki na listy. Nie mogła potem odejść. Chodziła po ulicy tam i z powrotem jak winowajczyni, z oczami utkwionymi w oknach. To tam mieszka ona. Rose wydawało się, że wlecze ciężary u nóg, serce miała tak pełne zazdrosnej miłości. To tam Jimmie żył kiedyś z n i ą. Tam mieszkały jego dzieci. Pragnęła zobaczyć je choć z daleka, toteż przyglądała się bacznie grupce dzieci bawiących się na ulicy, starając się odszukać w ich twarzach jego oczy, jego rysy. O jednym chłopczyku pomyślała, że może to jego syn, i przyłapała się na tym, że uśmiecha się do niego z oczyma pełnymi łez. Na koniec minęła ten dom, myśląc: „Gdyby się to tylko skończyło... nie mogę tego dłużej znieść, nie mogę...”. Rozległy się kroki; Rose na pół wstała, aby otworzyć drzwi, ale kroki oddaliły się. Później, kiedy już straciła nadzieję, kroki rozległy się znowu i tym razem umilkły przed drzwiami. Teraz, kiedy chwila nadeszła, Rose osłabła z niepokoju i ledwo zdołała przejść przez pokój. Pomyślała: „Nie trzeba budzić Jimmiego, jest taki zmęczony”. Otworzyła drzwi, robiąc instynktownie ostrzegawczy gest w stronę śpiącego mężczyzny. Pani Pearson spojrzała na niego, uśmiechnęła się trochę drwiąco i weszła, głośno stukając obcasami. Rose stworzyła sobie była wiele obrazów tej kobiety będącej przedmiotem jej zazdrości: żony Jimmiego.
Wyobraziła ją sobie z jakiegoś powodu jako delikatną, ładną blondynkę, trochę podobną do Pearl, którą kiedyś widziała na ulicy. Ale pani Pearson wcale nie była taka. Była to duża, tęgawa kobieta o ciężkim chodzie. Twarz miała kwadratową i dobroduszną, piwne oczy patrzyły spokojnie i prosto. Jej ciemne, siwiejące włosy były mocno zaondulowane i zbyt przylegały do czaszki jak na tak grube rysy.
- No - rzekła, nie ściszając głosu, dobrodusznie kiwając głową Rose - widzę, że skazaniec wysypia się przed egzekucją.
- Ach, nie - szepnęła Rose przerażona. - To wcale nie jest tak.
Pani Pearson popatrzyła na nią ciekawie, wzruszyła ramionami i położyła torbę na stole.
- Dziękuję za list - powiedziała. - Najwyższy czas, żeby się pani dowiedziała.
- Czego? - spytała szybko Rose.
Jimmie poruszył się, spojrzał półprzytomnie na obie kobiety, po czym prędko poderwał się na nogi.
- Co, u diabła? - zapytał mimo woli, potem zaś, bardzo rozgniewany: - Czego się tu wtrącasz?
- Ona mnie zaprosiła - odparła jego żona spokojnie. Usiadła. - Chodź, Jimmie, siadaj i porozmawiajmy.
Wyglądał zupełnie zbity z tropu. Potem i on także wzruszył ramionami; zapalił papierosa i przyszedł do stołu.
- Dobra, odwalmy to - rzekł zuchowato. Spojrzał z niedowierzaniem na Rose. „Więc mogła mi coś takiego zrobić - pomyślał dotknięty do żywego - a twierdzi, że mnie kocha... - Zawzięty był na Rose, zawzięty na żonę... - Dobrze, niech sobie robią, co chcą”.
- Słuchaj no, Jimmie - rzekła jego żona rozsądnie jak do dziecka - wygląda na to, żeś naopowiadał tej biednej dziewczynie furę kłamstw. - Siedział nieruchomo i nie powiedział słowa. Odczekała chwilę, po czym mówiła dalej, patrząc na Rose: - Prawda jest taka: Pobraliśmy się dziesięć lat temu. Mamy dwoje dzieci. Z początku byliśmy szczęśliwi - no, nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Potem jemu się to przejadło. W tym też nie ma nic nadzwyczajnego. On w każdym razie nie jest z tych, którzy potrafią urządzić się w czymkolwiek na stałe. Ja przez jakiś czas byłam nieszczęśliwa, a potem przywykłam. Pomyślałam: „No cóż, swojej natury zmienić nie można. Jimmie nie chce nic złego, po prostu daje się nieść na fali”. Potem zaczęła się wojna i wie pani sama, jak było. Pracowałam na nocną zmianę i on także, i w jego fabryce była jedna dziewczyna, z którą się zeszli. - Urwała, patrząc na Jimmiego jak przewodniczący sądu, ale on milczał. Palił papierosa i z gniewnym uśmieszkiem spoglądał na stół. - Znudziło mi się to i powiedziałam, żebyśmy się lepiej rozeszli. Wtedy on wrócił do mnie biegiem i powiedział, że to się więcej nie powtórzy, że rozwodzić się nie chce. - Jimmie drgnął, otworzył usta i zamknął je z powrotem. - Chciałeś coś powiedzieć? - zapytała jego żona uprzejmie.
- Nie, nic. Dalej, używaj sobie.
- Czy nie mówię prawdy?
Wzruszył ramionami; ona poczekała chwilę, po czym ciągnęła:
- Więc przez jakiś miesiąc wszystko było dobrze. A potem zaczął na nowo zadawać się z tą dziewczyną...
- Z Pearl? - spytała nagle Rose.
Prychnął wzgardliwie:
- Pearl, niczego innego wymyślić nie mogła.
- Kto to jest Pearl? - zapytała pani Pearson, nadstawiając uszu. - Dla mnie to coś nowego.
- Mniejsza z tym - rzekła Rose. - Niech pani mówi dalej.
- Ale tym razem ja już miałam dosyć. Powiedziałam: „albo ja, albo ona”. - Wyłączając Jimmiego, zwróciła się do Rose: - Jednej rzeczy on nie jest w stanie zrobić: zdecydować się na cokolwiek.
- Tak - zgodziła się mimo woli Rose. Zaraz potem zaczerwieniła się i spojrzała na Jimmiego oczyma winowajcy.
- Dalej, używajcie sobie - rzekł sarkastycznie.
- Myśmy sobie nie używały, tylko ty.
- Tak ci się wydaje.
- Ach, niech ci będzie po twojemu. Zawsze tak jest. Ale teraz mówię do Rose. Więc kiedy mu powiedziałam: ona albo ja, zdenerwował się bardzo. Prawda była taka, że chciał mieć nas obie. „Mężczyźni są z natury bigamistami” - powiada.
- Tak - znów szybko rzekła Rose.
- Och, na litość boską, czy żadna z was nie może nigdy poznać się na żarcie? To był żart. Coś ty myślała? Że chciałem być żonaty z dwiema kobietami naraz? Jedna wystarczy.
- Byłeś żonaty z dwiema kobietami naraz albo tak jakby - rzekła cierpko jego żona. - Obojętne, czy ci się to podobało, czy nie.
Obie kobiety patrzyły jedna na drugą i uśmiechały się zgryźliwie. Jimmie spojrzał na nie, wstał i podszedł do okna.
- Zawiadomcie mnie, jak skończycie - powiedział.
Rose impulsywnie zrobiła ruch w jego kierunku.
- Ach, niechże pani siada, cała bieda z panią polega na tym, że pani jest dla niego za miękka. Ja też byłam taka.
Jimmie odezwał się od okna:
- Miękka jak beton. - Do Rose zrobił gest wskazujący żonę: - Przyjrzyj się jej dobrze i zobacz, jaka ona jest miękka. - Rose spojrzała, zaczerwieniła się i rzekła:
- Jimmie, ja nie chciałam zrobić ci żadnego świństwa.
- Nie? - Brzmiało to pogardliwie.
- No - powiedziała głośno pani Pearson, przerywając tę wymianę słów - wreszcie zgniewało mnie to i rozwiodłam się.
Rose wciągnęła ustami powietrze. Oczy jej były oszalałe z przerażenia.
- Rozwiedliście się?- Wlepiła wzrok w Jimmiego, oczekując od niego zaprzeczenia, ale on dalej stał odwrócony plecami. - Jimmie, to nieprawda, powiedz!
- Niech się pani nie przejmuje, Rose - rzekła pani Pearson z szorstką dobrocią. - Czas, żeby pani wiedziała, jak rzeczy stoją. Rozwiedliśmy się trzy lata temu. Ja zatrzymałam dzieci, a on ma mi na nie dawać dwa funty tygodniowo. Ale jeżeli tamta myślała, że on się z nią ożeni, myliła się. Ze mną chodził trzy lata, aż wreszcie musiałam się stanowczo postawić. Mówił, że nie może beze mnie żyć, ale w urzędzie stanu cywilnego miał minę człowieka, którego prowadzą na egzekucję.
- Jeżeli chcesz wiedzieć prawdę - rzekł Jimmie z zimną wściekłością - to ona mnie nie chciała, wyszła za kogo innego.
- Bardzo być może. Widocznie nauczyła się rozumu. Nigdyś jej nie mówił, że jesteś żonaty, więc kiedy się dowiedziała, od szoku rozjaśniło jej się w głowie.
- Niech pani mówi dalej - rzekła Rose. - Chcę słyszeć, jak to się skończyło.
- Wcale się nie skończyło, w tym rzecz. Po rozwodzie Jimmie raz po raz wpadał sobie do domu, jakby do niego należał. „Słuchaj no - mówiłam mu - zdawało mi się, żeśmy się rozwiedli”. Ale jeżeli akurat nie miał gdzie spać albo chciał spokojnie poczytać, albo dokuczały mu wrzody - wpadał na posiłek albo żeby skorzystać z kanapy. I dalej tak robi - zakończyła.
Rose płakała teraz.
- Dlaczegoś mi kłamał, Jimmie - powiedziała błagalnie, wpatrzona w jego obojętnie odwrócone do niej plecy. - Dlaczego? Mnie przecież nie potrzebowałeś okłamywać.
Odrzekł nieszczęśliwym głosem:
- Na co by się to zdało, Rosie? Muszę jej płacić dwa funty tygodniowo. Nie mogłem wywiązywać się z tego i jednocześnie dać tobie porządny dom.
Rose zrobiła bezradny gest i siedziała w milczeniu, a łzy płynęły z jej oczu. Pani Pearson przyglądała się jej bez nieżyczliwości.
- Na co się zda płakać? - spytała. - On dla pani jest na nic. I mówi pani, że ma już jakąś inną kobietę! Kto to jest ta Pearl?
- Chodzi z nią do kina, a ona chce wydać się za niego - powiedziała Rose.
- Skąd, u diabła, wiesz o tym? - nareszcie odwrócił się do nich twarzą.
Rose rzuciła mu błagalne spojrzenie i rzekła cicho:
- Ależ, Jimmie, wszyscy o tym wiedzą.
- Pewnie poszłaś i gadałaś z Pearl - powiedział wzgardliwie. - Te baby!
- Oczywiście, że nie. - Była oburzona. - Nie zrobiłabym nigdy nic podobnego. Ale wszyscy o tym wiedzą.
- Któż to jest tym razem ci wszyscy?
- No, na przykład mój znajomy ze sklepu na rogu, ten, co odkłada mi mój przydział, kiedy dają biszkopty albo coś takiego. Mówił mi, że Pearl szaleje za tobą i że ludzie powiadają, że się z nią ożenisz.
- Cholera! - rzekł po prostu, siadając na łóżku. - Te baby!
- To całkiem do niego podobne - brzmiał suchy komentarz pani Pearson. - On zawsze myśli, że nosi czapkę niewidkę. Może sobie robić swoje w biały dzień i nikt tego nie zauważy. Zawsze się dziwi, kiedy jednak zauważą. Chodził z tamtą drugą dziewczyną miesiącami i cała fabryka wiedziała, ale kiedy ja o tym wspomniałam, myślał, że nasłałam na niego prywatnego detektywa.
- No cóż - rzekła wreszcie Rose bezradnie. - Nie wiem, naprawdę nie wiem.
Tamta powtórzyła po swojemu szorstko, lecz ciepło:
- Niechże się pani zanadto nie przejmuje, Rosie. Powinna się pani cieszyć, że się pani z tego wydostała, proszę mi wierzyć.
Usta Rose zadrżały znowu. Pani Pearson wstała, usiadła przy niej i poklepała ją po ramieniu.
- No, no - rzekła, kiedy Rose załamała się. - Nie przejmować się. No, no - pocieszała ją, rzucając zarazem mężowi ponad jej głową mordercze spojrzenie. Jimmie siedział na brzegu łóżka, paląc papierosa; wyglądał wstrząśnięty do głębi. Myślą, która go nurtowała, było: „Że też Rose mogła mi to zrobić. Jak ona mogła mi to zrobić?”.
- Nie mam nic - zawodziła Rose. - Nic i nikogo, nigdzie nic nie mam.
Pani Pearson poklepywała ją w dalszym ciągu. Twarz miała zamyśloną. Wydawała kojące pomruki, a potem nagle ni z tego, ni z owego zapytała:
- Niech pani posłucha, Rose, czy chciałaby pani ze mną zamieszkać?
Rose pod wpływem tych niespodziewanych słów przestała płakać, uniosła twarz do góry i rzekła:
- Co pani powiedziała?
- Pewno się pani zdziwiła - pani Pearson sama wyglądała zdziwiona sobą. - Dopiero w tej chwili przyszło mi to do głowy. W przyszłym miesiącu otwieram sklep z ciastkami; oszczędziłam sobie przez wojnę trochę grosza. Oglądam się za kimś do pomocy. Gdyby pani chciała, mogłaby pani u mnie zamieszkać. Są tylko trzy pokoje i kuchnia, ale poradziłybyśmy sobie.
- To dom nie jest pani?
Pani Pearson roześmiała się:
- Domyślam się, że mój pan i małżonek powiedział pani, że jest właścicielem całego domu, tak? Nic podobnego. Moja jest tylko suterena.
- Suterena - powtórzyła Rose z przejęciem.
- No cóż, jest ciepła, sucha i stanowi jedną całość, czego nie można powiedzieć o większości suteren.
- I bezpieczniejsza - powiedziała cicho Rose.
- Bezpieczniejsza?
- W razie bombardowania albo czegoś takiego.
- Pewnie - rzekła pani Pearson, z lekka tym zaskoczona.
Rose wpatrywała się w jej twarz z napięciem.
- Pani ma dzieci - rzekła powoli.
- Nie ma z nimi kłopotu, naprawdę. Chodzą do szkoły.
- Nie o to mi chodzi. Czy ja mogłabym mieć dziecko - nie, niech pani posłucha, jeżelibym przeniosła się do pani, chciałabym zaadoptować jedną dziewczynkę. Gdybym mieszkała z panią, byłabym odpowiednią osobą i ci ważniacy daliby mi ją.
- Chce pani zaadoptować dzieciaka? - rzekła pani Pearson nieco speszona. Spojrzała na Jimmiego, który powiedział:
- Mówisz na mnie różności, ale popatrz tylko na nią. Była zaręczona z jednym; poległ i teraz ona nie myśli o niczym innym, tylko o jego dzieciaku.
- Jimmie... - zaczęła Rose tonem protestu. Ale pani Pearson zapytała:
- Czy ten dzieciak nie ma matki?
- Bomba - rzekła Rose po prostu.
Po chwili pani Pearson powiedziała z namysłem:
- Właściwie nie widzę powodu, dlaczego by nie.
Twarz Rose jaśniała.
- Pani Pearson - rzekła takim głosem, jakby się modliła. - Pani Pearson, gdybym mogła wziąć Jill, gdybym tylko mogła wziąć Jill...
Pani Pearson odparła sucho:
- Ja tam nie obwieszałabym się dzieciakami, gdybym nie musiała. Gdybym mogła zacząć na nowo, za nic nie wychodziłabym za mąż ani nie miałabym dzieci. Ale różni ludzie są na świecie.
- Więc można by?
Pani Pearson zawahała się.
- Owszem, dlaczego nie?
Jimmie roześmiał się krótko:
- Baby! - rzekł. - Baby!
- Możesz sobie gadać - powiedziała jego żona.
Rose spojrzała na niego nieśmiało.
- Co teraz zrobisz ze sobą? - spytała.
- Dużo cię to obchodzi - powiedział z goryczą.
- Ożeni się z Pearl, nawet w to wierzę - rzekła drwiąco jego żona.
- Wiesz, Jimmie - powiedziała powoli Rose - tyś powinien się z nią ożenić. Naprawdę powinieneś. Tak nie można. Nie powinieneś unieszczęśliwiać jej tak jak mnie.
Jimmie stał przed nimi z rękami w kieszeniach, siląc się na beztroski wygląd. Kiwał powoli głową, jak gdyby znajdował potwierdzenie swoich najgorszych przewidywań.
- Więc teraz postanowiłyście mnie ożenić - powiedział zajadle.
- Słuchaj, Jimmie - rzekła Rose - ona cię kocha, wszyscy to wiedzą, a tyś ją zapraszał i zawracałeś jej głowę i... i... teraz moglibyście zająć to mieszkanie, ja go już nie potrzebuję. Tak czy tak, powinieneś je zająć, teraz po wojnie trudno o mieszkanie. Ty i Pearl moglibyście tu zamieszkać. - Głos jej brzmiał tak, jakby błagała o coś dla siebie.
- Coś podobnego - rzekł Jimmie, patrząc na nią w zdumieniu.
Pani Pearson przyglądała mu się bystro.
- Wiesz, Jimmie, to niezła myśl. Rose ma zupełną rację.
- Co-o? Ty także?
- Najwyższy czas, żebyś przestał się bałaganić. Bałaganiłeś z Rose, a ja ci nieraz mówiłam; „Albo się z nią żeń, albo daj jej spokój”. Tak ci mówiłam.
- Pani wiedziała o mnie? - spytała Rose w osłupieniu.
- No, nic w tym nie ma przecież złego - powiedziała pani Pearson niecierpliwie. - Niechże pani nie będzie dzieckiem, Rose. Oczywiście, że wiedziałam. Kiedy przychodził do domu, mówiłam mu: „No, zachowajże się jak należy względem tej biednej dziewczyny. Nie możesz wymagać, żeby się tak obijała i traciła okazje do zamążpójścia tylko po to, żeby tobie było łatwo żyć i zabawić się przyjemnie po nocy”.
- Mówiłem Rose - uciął - nieraz jej mówiłem, że nie jestem jej wart.
- O, na pewno - rzekła krótko jego żona.
- Nie mówiłem ci tak, Rose?
Rose milczała. Potem wzruszyła ramionami.
- Po prostu nic z tego nie rozumiem - powiedziała nareszcie. A po chwili dodała: - Widocznie po prostu taki już jesteś. - I po jeszcze dłuższej chwili: - Ale teraz powinieneś ożenić się z Pearl.
- Pewnie tylko dla twojej przyjemności! - Zwrócił się wyzywająco do żony: - I dla twojej pewnie także. Chcesz mnie zobaczyć uwiązanym przy kimś na dobre, prawda?
- Ze mną się nikt nie ożeni, skoro mam dwoje dzieciaków na karku - odrzekła. - Nie widzę, dlaczego i ty nie miałbyś być uwiązany, jeżeli już tak na to spojrzymy.
- I nie potrafisz zrozumieć, dlaczego nie mógłbym ożenić się z Pearl, kiedy muszę ci płacić dwa funty na tydzień.
Pod wpływem nagłego impulsu pani Pearson powiedziała:
- Jeżeli ożenisz się z Pearl, daruję ci te dwa funty. Spodziewam się, że sklep mi dobrze pójdzie, więc nie będę potrzebowała twojego.
- A jeżeli się z nią nie ożenię, to będę musiał dalej płacić ci te dwa funty?
- Po sprawiedliwości tak - odparła spokojnie.
- Szantaż - rzekł z goryczą. - Szantaż, i tyle.
- Nazywaj to sobie, jak chcesz. - Wstała i wzięła torebkę ze stołu. - No, Rose - rzekła. - Wszystko to zrobiło się nagle, na łapu-capu. Może pani chciałaby się nad tym namyślić. Ja sama zwykle nie jestem za tym, żeby coś postanawiać na chybcika. Nie chciałabym, żeby pani sprowadziła się do mnie, a potem żałowała.
Rose podniosła się bezwiednie i stanęła przy niej.
- Pójdę z panią od razu, jeżeli się pani zgodzi. Rzeczy zabiorę jutro. Nie chciałabym dzisiaj tu nocować. - Rzuciła okiem na Jimmiego, a potem odwróciła twarz.
- Ona się boi zostać tu ze mną - powiedział Jimmie z gorzkim tryumfem.
- Całkiem słusznie. Już ja cię znam. - Jęła przedrzeźniać jego głos: „Nie zostawiaj mnie na koszu, Rose, czyż mi nie ufasz?”.
Rose skrzywiła się boleśnie i rzekła cicho:
- Niech pani tego nie robi.
- Och, ja go znam, ja go znam. I musiałaby pani nałożyć mu łańcuchy, i zawlec go do urzędu stanu cywilnego. Nie żeby nie miał ochoty się z panią ożenić. Przypuszczam, że ją w gruncie rzeczy ma. Tylko że zdecydowanie się po prostu go zabija.
- Zostajesz ze mną, Rosie? - zapytał nagle Jimmie - gracz wygrywający swój ostatni atut. Śledził ją roziskrzonymi oczyma i czekał prawie pewny swojej siły, która zmusi ją do zostania.
Rose w strapieniu przeniosła oczy z niego na panią Pearson.
Pani Pearson przyglądała się jej z półuśmiechem, który zdawał się mówić: „Ja nie wchodzę tu w grę, zdecyduj sama, mnie to nie robi różnicy”. Na głos jednak rzekła:
- Głupia pani będzie, jeżeli pani zostanie, Rosie.
- Niech ona sama zdecyduje - powiedział spokojnie Jimmie. Myślał: „Jeżeli kocha mnie choć trochę, zostanie ze mną, będzie mi wierna”.
Rose wpatrzyła się w niego żałośnie i zawahała się. Błysnęło jej przez myśl: „On po prostu próbuje udowodnić coś swojej żonie, on naprawdę wcale mnie nie chce”. Nie mogła jednak oderwać od niego oczu. Siedział oto wyprostowany, ale swobodny, z włosami lekko zwichrzonymi nad czołem, śledząc ją bacznie swoimi ładnymi oczyma. Pomyślała z rozpaczą: „Dlaczego siedzi tak po prostu i czeka? Gdyby mnie kochał, zbliżyłby się, otoczył mnie ramionami i poprosił ładnie, żebym przy nim została, a ja bym została, gdyby tylko tak zrobił...”.
Ale on pozostał nieruchomy, czekając wyzywająco, aby ona poruszyła się pierwsza; powoli napięcie zelżało i Rose znużonym ruchem odsunęła się od niego z westchnieniem. Zwróciła się do pani Pearson. Nie mógł jej naprawdę kochać, inaczej nie siedziałby tam tak po prostu - tak jej się zdawało.
- Pójdę z panią - rzekła ociężale.
- Ot i rozsądna z pani dziewczyna, Rose.
Rose, powłócząc nogami, skierowała się do drzwi w ślad za starszą kobietą.
- Nie pożałuje pani tego - powiedziała pani Pearson. - Z mężczyznami więcej jest kłopotu, niż są warci w gruncie rzeczy. Kobiety muszą dzisiaj same sobie radzić, bo jeżeli nie, nikt tego za nie nie zrobi.
- Pewnie - rzekła Rose niechętnie. W drzwiach zawahała się i spojrzała wyczekująco na Jimmiego. „Nawet jeszcze teraz - pomyślała - jeszcze teraz, gdyby powiedział jedno słowo, pobiegłabym do niego z powrotem i została”.
Ale on siedział nieruchomy, a wokół jego ust igrał ów gorzki uśmieszek.
- Chodźmy, Rose - powiedziała pani Pearson. - Jeżeli ma pani iść, to chodźmy. Spóźnimy się na metro.
I Rose wyszła za nią. Myślała tępo: „Będę miała Jill, to zawsze coś. A nim ona wyrośnie, może już nie będzie wojen, bomb, ani takich rzeczy i ludzie przestaną robić głupstwa”.
Eldorado
O setki mil na południe leżały złotonośne rudy Johannesburga; o setki mil na północ - bogate kopalnie miedzi. Oto dwie gwiazdy przewodnie wielkiego centralnego płaskowzgórza, oto magnesy przyciągające ku sobie ludzi białych i czarnych; ściągające pieniądze z banków całego świata, skupiające wokół siebie ulice, sklepy, ogrody, wlokące za sobą bogactwa i nędzę - szczególnie nędzę.
Tutaj jednak, na miejscu, był kraj rolniczy, prawdziwa ziemia uprawna, pochewka dobrej, ciemnej, żyznej gleby wśród bezkresnych obszarów lekkich piasków veldu. „Pochewka” o głębokości paruset mil i możliwa do określenia tak mizernym pojęciem tylko przez zestawienie z owymi odwiecznymi piaszczystymi pustkowiami, które żywiły bydło, a i to licho, i zaspokoić mogły zaledwie potrzeby płytko rosnącego ziela, jakim jest tytoń. Tak bowiem zapatruje się na te sprawy pewien typ rolnika, człowiek starego pokroju: dla niego rolnictwo to produkcja żywności, a tytoń uważać będzie za płód kapryśny, niedający zadowolenia, zależny od jakichś ośrodków w Londynie i Nowym Jorku. Będzie patrzał, jak pola zapełniają się młodymi, jasnozielonymi liśćmi, i wyobrazi sobie te liście roztarte na proszek w fabrykach i składach po to, aby na koniec zmieniły się w pasemko bladego dymu. Myśl, że treść jego ziemi ulatuje z dymem, nie będzie mu miła. A jeśli ktoś praktyczny zacznie mu przedkładać: „No tak, ale ludzie muszą palić, ty sam palisz, mówisz więc nierozsądnie” - odpowie najpewniej (może nawet z niejaką dozą irytacji): „Tak, oczywiście, masz rację, ale ja chcę produkować żywność; tytoń niech sadzą inni”.
Kiedy Alek Barnes przyjechał szukać sobie fermy, wybrał żyzną, kukurydzianą glebę, chociaż sprytniejsi i bardziej doświadczeni mówili mu, że wielkie pieniądze można zrobić tylko na tytoniu. Tytoń i złoto, złoto i tytoń - oto były źródła majątku. W kraju tym było również złoto, dużo złota. Ale widocznie w umyśle człowieka jest miejsce tylko na jeden symbol, jeden typ; kiedy więc ludzie mówią „złoto”, myślą o Transwalu. Tak też było i z Alekiem. Na nowy ten kraj można było patrzeć w różnoraki sposób, a Alekowi Barnesowi spodobało się patrzeć nań oczyma producenta żywności. Nie po to wyjechał z Anglii - mówił - żeby się martwić o pieniądze i uganiać za powodzeniem. Pragnął żyć sobie pomalutku, w sposób, który by mu dawał zadowolenie. Chciał świętego spokoju.
Kupił niedużą fermę, około dwóch tysięcy akrów, od człowieka, który na niej zbankrutował. Był tam dom już zbudowany, przyjemny dom w miejscowym stylu, z jasnoczerwonej cegły, o dachu z falistej blachy, z dużymi pokojami o nagich ścianach i przestronną werandą. Krzewy, teraz nieco zapuszczone, odbijały szkarłatem od ciemnozielonego tła puszczy, a pnącza zwisały z drzew złotym i fioletowym deszczem. W czasie pory deszczowej po ścieżkach i rabatkach puściła się bujna młoda trawa. Kiedy Barnesowie sprowadzali się, musieli posłać przodem krajowca z sierpem, żeby wyciął przejście przez gęstwinę zarośli, a w frontowym pokoju pędy odbijające ze starych korzeni drzew wysadzały cegły z posadzki. Trzeba było wielu wysiłków, żeby doprowadzić dom do porządku, toteż Maggie Barnes zabrała się do roboty. Była córką małego sklepikarza z Glasgow i można by sądzić, że wszystko tu będzie dla niej obce, ale jej dziadkowie uprawiali rolę i Maggie pamiętała z dzieciństwa swoje odwiedziny u staruszków, zabawy ze starą, kudłatą szkapą, karmienie kur. Nie bardzo można było porównać tamten sposób gospodarowania z tym, lecz w pewnym sensie był to dla niej jakby powrót do tego, z czego wyrosła. Tak przynajmniej o tym myślała. Przystawała czasem w pracy ze ścierką w ręce przy którymś oknie lub na werandzie, spoglądała ponad zaroślami ku polom kukurydzy i nie wydawało jej się tak bardzo dziwne, że znajduje się w tym dużym domu, gdzie usługują jej czarni służący, ani tak znów niezwykłe, że mogłaby godzinę iść na przełaj przed siebie i wciąż nazywać ziemię pod stopami swoją ziemią. Nie było wprawdzie obłaskawionej szkapy, która by jadła cukier z dłoni, tylko zaprzęgi ostrorogich wołów o dzikich oczach; były za to kury, indyki i gęsi: nie miała zamiaru płacić słono za coś, co mogła wyhodować sama - ona, która znała wartość pieniądza! Zresztą, zapracowana kobieta nie ma czasu na małoduszne porównania, a roboty było tak dużo; przy tym zamiarem jej było, aby cała ta pracowitość doczekała się odpowiedniej nagrody. Prześcignęła dziadków z ich ciasnym, oszczędnym gospodarstwem, które dawało utrzymanie, ale nic poza tym; prześcignęła rodziców liczących swoje skromne zyski w kantorku za sklepem korzennym. W pewnym sensie łączyła w sobie oba pokolenia; dostrzegała zalety i słabe strony obu, ale - ona i jej mąż „dorobią się”, będą zamożni tak, jak zamożni byli okoliczni farmerzy. Prawda, że odczuwała lekkie zaniepokojenie, kiedy sąsiedzi, widząc, jak Barnesowie zabierają się do uprawy kukurydzy na małą skalę, krzywili się z powątpiewaniem i mówili, że na tej fermie nie można liczyć na „święty spokój”. Pochwalała jednak decyzję męża; produkowanie żywności odpowiadało jej pojęciom o tym, co słuszne, i ustanawiało więź pomiędzy nią a jej pobożnymi i szanownymi dziadkami. Zresztą, wielu rzeczy, które Alek mówił, po prostu nie brała poważnie. Kiedy dowodził zaciekle, jak bardzo się cieszy, że wydostał się z Anglii, z walki o powodzenie i o wyniesienie się ponad drugich, uśmiechała się tylko: cóż to takiego złego dorabiać się, polepszać sobie byt? Były to dla niej, ot, słowa. Mawiała o Aleku po swojemu, rubasznie i serdecznie: „Dziwak z niego; wiadomo - Anglik; nie mogę się ani rusz oswoić z jego pomyślunkiem” - kładła bowiem jego górnolotne pojęcia na karb angielskości. Był jej również obcy przez swoją delikatność: mężczyźni z jej rodziny nie liczyli się ze słowami, nie wahali się i nie okazywali szacunku swoim kobietom. Alek szanował ją. Czasami nie mogła go zrozumieć, ale była z nim szczęśliwa - z nim i ze swoim synem, który był jeszcze mały.
Wysyłała Pawła z czarnym służącym bawić się na veldzie, podczas gdy sama pracowała, bieliła dom, właziła nawet na dach, żeby sprawdzić, czy rynna nie przecieka. Paweł nauczył się nowych zabaw. Buszował po całej fermie, tak że opiekującego się nim młodego krajowca zmuszał do ustawicznej bieganiny. Zabawki - namiastki autentyków: mechaniczne ciężarówki, klocki i lalki, leżały zapomniane po szafach; Paweł budował tamy w rozmokłej glinie pól, trwożliwie prowadził pług za wołami, jeździł wozem usadowiony wysoko na workach. Stracił ładny, wypielęgnowany wygląd dziecka z „kraju”, które z reguły odczuwa nerwowy strach przed ulicami i ruchem ulicznym, wiecznie świadome nacisku ze strony innych ludzi. Wyrastał szybko na wysokiego, krzepkiego chłopca, schudł, opalił się i zmężniał. Niekiedy Maggie mawiała z tym swoim dobrodusznym śmiechem: „No, naprawdę nie mogę się rozeznać w tym odmieńcu”. Może w jej śmiechu była i odrobina niepokoju. Maggie nie była bowiem tak gruboskórna, na jaką wyglądała. Była typową Szkotką - dość przysadzista, lecz budowy delikatnej, wręcz kruchej; miała duże niebieskie oczy, jasną cerę łatwo pokrywającą się piegami i chmurę zwiewnych, czarnych loków. Mimo ciężkiej pracy i słońca, które zrobiły z niej krzepką, energiczną kobietę, zachowała pod pozorami tężyzny swoją delikatną budowę i pewien nieśmiały urok. A oto tymczasem syn jej stawał się chudym, kościstym wyrostkiem; białka oczu miał zawsze lekko zaczerwienione od słonecznego blasku; ciemna czupryna wichrzyła się niesfornie na jego głowie, a w miejscach, gdzie chwyciło ją słońce, kędziory zblakły na kolor rdzawy. Oglądała go w kąpieli, całego równo opalonego na ciemny brąz prócz delikatnej, mlecznobiałej przepaski na biodrach, tam gdzie mocne szarozielone szorty osłaniały go od słońca. Czuła się troszkę nieswojo, jak gdyby w jakiś sposób popełniał wobec niej wielką zdradę, rosnąc tak i odbiegając coraz to bardziej od jasnej, czystej, otwartej powierzchowności jej zacnych szkockich przodków. Był w nim jakiś upór i skrytość - może nawet odrobina wulgarności. Ale przecież - przypominała sobie - był też na pół Anglikiem, a Alek był wysoki, miał wydłużoną głowę, zamkniętą w sobie angielską twarz i powolny angielski sposób mówienia, który pozwalał mu raczej ukrywać myśli, niż je wypowiadać. Przez pewien czas starała się zmienić dzieciaka, uzależnić go bardziej od siebie, lecz Alek zauważył to i rozgniewał się. Nigdy przedtem nie widziała go w takim gniewie. Był to człowiek łagodny, łatwy we współżyciu y który mało co zauważał i zadowalał się pracą na fermie, pozostawiając jej wszystko inne. Teraz jednak walczyli udry na udry. „Na co się z nim cackasz?! - krzyczał Alek. - Co za pożytek z tego, że przywieźliśmy go tutaj, do kraju, gdzie może wyrosnąć na prawdziwego mężczyznę, jeżeli ty cały czas będziesz się o niego trząść i frasować?”. Ona oddawała mu pięknym za nadobne, gdyż w rozmowach z przyjaciółkami tak zwykła była wyłuszczać swoją filozofię na temat mężczyzn: „Trzeba im się czasem postawić; nie uchodzi być dla nich za dobrą”. Wprędce jednak pojęła, że te uwagi brzmią dość głupio; kiedyż to bowiem potrzebowała „stawiać się” Alekowi? We wszystkim rządziła się, jak chciała. Prócz tego jednego, w tym bowiem sam ten kraj był przeciwko niej. Wkrótce więc pozwoliła chłopakowi robić na veldzie, co chciał. Nie wyrósł jeszcze z wieku, w którym dzieci w „starym kraju” trzymają się matczynej spódnicy, lecz on, mając siedem-osiem lat, był zupełnie samodzielny, odrzucił towarzystwo sługi i całe dnie spędzał na polach, przychodząc do domu tylko na posiłki. „Zupełnie tak - skarżyła się Maggie swoim miękkim, miłym szkockim głosem - jakbym ja była jakąś restauracją!”. Godziła się z tym jednak: nie należała do tych, co narzekają; był to tylko temat do przynoszących ulgę utyskiwań przed przyjaciółkami. Poza tym tutejsze życie zahartowało ją trochę. A może „zahartowało” nie było właściwym słowem? Istniał raczej jakiś fatalizm w swobodnej atmosferze tego kraju, dzięki której Paweł i jej mąż mogli spóźnić się godzinę na posiłek i patrzeć na nią dziwnie, jeżeli narzekała, że jest późno. „Cóż to takiego - godzina?” - zdawali się pytać, a nawet: „Cóż to takiego w ogóle - czas?”. Rozumiała to, sama zaczynała po trosze tak myśleć. Ale w głębi serca chowała mocne postanowienie, że Paweł nie wyrośnie na niedbalucha i niebieskiego ptaka jak większość mieszkańców kolonii. Wkrótce pojedzie do szkół, gdzie „wybiją mu to z głowy”. Takie było jej uparte, zacne szkockie nastawienie wobec nauki szkolnej. Uważała, że dzieci powinny przykładać się do nauki i zdobywać stypendia. Zresztą, będzie to naprawdę konieczne, gdyż ferma nie bardzo mogła utrzymać syna przez cały czas takiej nauki, jaką sobie dla niego wymarzyła. Zaczynała pojmować, że ferma nigdy nie będzie do tego zdolna. Pod koniec pierwszych pięciu lat zrozumiała, że sąsiedzi mieli słuszność: ferma nigdy nie da im więcej niż skąpe utrzymanie.
Kiedy rozmawiała o tym z Alekiem, on zdawał się zwracać przeciwko niej, nie hałaśliwie, w zdrowej i zrozumiałej kłótni, lecz w jakiś uparty, milczący sposób. Przecież chyba i on chce, żeby Paweł wyszedł na ludzi? - zapytała. Na tak postawione pytanie Alek musiał oczywiście odpowiedzieć twierdząco, ale potwierdzenie było jakieś mętne. Właśnie ta mętność wytrącała Maggie z równowagi, nie było bowiem sposobu, żeby ją odparować. Jak gdyby mówił: „To wszystko jest zupełnie nieważne, nie rozumiem cię”.
Do wybuchu pierwszej wojny światowej Alek był urzędnikiem w banku. Po nawałnicy nie potrafił wrócić do pracy w biurze. Ożenił się z Maggie i przybył do tego nowego kraju. W jego rodzinie byli także rolnicy, kiedyś, bardzo dawno, chociaż przypomniał sobie o tym dopiero wówczas, gdy odczuł potrzebę wytłumaczenia, a nawet usprawiedliwienia owej buntowniczej żyłki, która sprawiła, że konwencjonalne życie w Anglii stało się dla niego niemożliwe. Opowiadał wtedy o jakimś swoim stryjecznym dziadku, który rozbijał się po okolicznych powiatach na dzikim czarnym koniu, płodząc nieślubne dzieci, pijąc i prowadząc się tak, że skończył w więzieniu za szmugiel. „Tak, to wszystko bardzo pięknie - myślała Maggie - ale co ten stary łajdak ma wspólnego z Alekiem, a zwłaszcza z moim synem?”. Gdyż Alek opowiadał o tym niesławnym przodku z dumą, a jego oczy spoczywały wtedy z zastanowieniem na Pawle. Na ten widok Maggie dostawała gęsiej skórki.
Z czasem Alek coraz bardziej dziwaczał. Zatrzymywał się na skraju któregoś pola i patrzył przez nie mętnymi oczyma ku ścianie buszu, rysującej się ostro na ogromnym, błękitnym niebie, lub ku wylotowi wielkiego jaru, który przecinał fermę płytkim, złocistym pasem szeleszczących traw z niemrawym strumyczkiem zieleniejącym pośrodku. W księżycowe noce stawał zapatrzony w pola wyglądające wtedy jak szeroko rozlane zielone morze, na którym białe grzywy kukurydzy falowały jak piana; lub w południe obejmował spojrzeniem ciągnące się w dal akry brunatnych, pulchnych skib, ciepłych i lśniących od słońca, a o zachodzie busz jarzący się na długości wielu mil złotem i czerwienią. Dal - tego mu było trzeba. Tego szukał, kiedy opuszczał Anglię.
Co roku oczyszczał pod uprawę nowe tereny. Kiedy się osiedlał, był tu przeważnie busz z nielicznymi tylko wykarczowanymi poletkami. Dom tonął w drzewach. Teraz wychodziło się z niego przez ładny ogród Maggie, a po trzech stronach obejścia stała zielonym murem kukurydza. Z małego wzgórka za domem widać było nieprzerwane setki akrów rozfalowanej zieleni - przepiękny widok, dopóki się nie wspomniało, że fachowcy ostrzegali przed tym systemem uprawy. Lepsze były małe pola poprzedzielane drzewami dla osłony od wiatru, lepsze pasy murawy, której korzenie przytrzymywały drogocenną ziemię, aby nie zmywały jej ulewne deszcze. Lecz instynkt parł Aleka do szerokich przestrzeni, toteż niebawem połowa powierzchni fermy została odsłonięta. Pługi kreśliły prostą linię od granicy do granicy i robotnicy pracowali wyciągnięci prostą linią niby maszerujące naprzód wojsko; motyki wznosiły się i opadały, połyskując w słońcu jak włócznie. Jaskrawa zieleń liści migotała i lśniła lub błyszczała delikatnie w księżycowej poświacie. W czasie żniw ziemia leżała naga i twarda, zasłana tylko pożółkłymi łętami, w porze sadzenia zaś ciągnęły się w dal ogromne połacie ciemnobrunatnych skib, na deszczu zmieniających barwę na jaskrawoczerwoną. Było to piękne i Maggie rozumiała zadowolenie, jakie znajdował w tym Alek. Niepokój budził się jednak, gdy w czasie deszczów szorowała bruzdami zmywana ziemia; gdy przyjeżdżali z miasta eksperci i tłumaczyli Alekowi, że niszczy swoją fermę; gdy przy końcu sezonu okazało się, że plony nie wzrosły prawie wcale mimo stale zwiększanego areału. Lecz Alek zacinał się w uporze na przekór ekspertom i świadectwu ksiąg rachunkowych i wycinał jeszcze więcej drzew, odsłaniając nową ziemię, która żywiła piękne, mocne rośliny, objawiające swoją bujność w ciężkich kaczanach. Co roku można było rozpoznać na obszarze ogromnego pola świeżą nowinę: na dawnej ziemi kukurydza była o dwie stopy niższa. Alek nasyłał na puszczę zgraje robotników i przez cały czas trwania pory suchej głuche uderzenia siekier rozbrzmiewały w czystym przestworzu, a drzewa jedno po drugim waliły się z łoskotem w rumowisko własnych gałęzi. Coraz to nowe pole albo raczej coraz to więcej dawnego pola; wciąż nowa, żyzna ziemia gotowa pod sadzenie. Przyszedł jednak czas, kiedy nie sposób już było wyciąć więcej drzew, bo gdzie pasłoby się bydło? Trzeba było zostawić dość veldu na wyżywienie wołów, gdyż bez nich stanęłyby pługi i wozy, na traktor zaś nie starczało gotówki. Przez dwa lata tedy Alek spoczywał na laurach, uprawiając swoje wielkie pole, a Maggie posyłała syna do szkoły w mieście odległym o sto mil. Miał wrócić dopiero na wakacje - wrócić, miała nadzieję, bardziej energicznym, świadomym celu, już bez tego rozleniwienia, w jakie popadł na fermie. Brakowało go jej bardzo, ale pocieszała ją myśl, że chłopak przebywa z innymi dziećmi, i ta pociecha wynagradzała rozłąkę. Co do Aleka, to po odjeździe Pawła zrobiło mu się nieswojo. Teraz, kiedy chłopiec był już w szkole, trzeba było na dobre podjąć odpowiedzialność za jego przyszłość. Chodził więc po swojej fermie nieco przytomniejszy i rozmyślał, jak też Pawłowi podoba się w mieście. Tak bowiem całą tę sprawę rozumiał: nie, że syn jest w szkole, ale że w mieście; to też było przyczyną niechęci, którą budził w nim odjazd chłopca. Nie chciał, żeby Paweł wyrósł na urzędnika, gryzipiórka, mieszczucha, na typ człowieka, jakim sam był niegdyś i od jakiego obecnie się odżegnał. Cóż jednak będzie, jeżeli Paweł nie podzieli jego uczuć? Alek często stawał i wpatrując się w jakieś drzewo albo taflę wody, myślał: „Czym to jest dla Pawła? Co on myśli, kiedy tutaj pływa?” - zastanawiał się nad tym w ów ukradkowy, nostalgiczny sposób, w jaki rodzice usiłują odgadnąć dusze swoich dzieci. Jaki był w ogóle Paweł? Jeśli o to chodzi, nie miał najmniejszego pojęcia, mimo że dzieciak tak był do niego podobny: wysoki, chudy, opalony i milczący chłopiec o ciemnych, zamyślonych oczach i powolnej mowie. A tu Maggie układa dla niego takie plany, zdecydowana, że musi zostać inżynierem, naukowcem, lekarzem, i to koniecznie sławnym. Tę sławę można było pobłażliwie złożyć na karb jej macierzyńskiej dumy i instynktu posiadania, ale naukowców, sławnych czy nie sławnych, nie kształci się za takie pieniądze, jakie on zarabia.
O fermie myślał z troską. Może mógłby wydzierżawić sąsiednie tereny i tam wypasać bydło, a własną dobrą ziemię do reszty wykarczować pod uprawę? Ale wszystkie okoliczne tereny były zajęte. Zdawał też sobie doskonale sprawę, że problem sięga głębiej. Powinien zmienić sposób gospodarowania. Różne były rzeczy, które mógł zrobić - które powinien zrobić bez zwłoki; lecz na myśl o nich ogarniało go znużenie i powtarzał sobie z uporem: „Dlaczego mam to robić, dlaczego mam dręczyć się i kłopotać, przecież uwolniłem się od tego wszystkiego, uwolniłem się od konkurencji, która panuje w Starym Kraju. Nie przyjechałem tu po to, żeby zamęczać się zbijaniem majątku...”. Prawda jednak polegała na tym - choć ani przez sekundę sam się do tego przed sobą nie przyznawał - że był ogromnie znudzony. Wyczerpał do cna swoje dawne zamysły i teraz, aby osiągnąć powodzenie, musiałby odbyć drugi raz tę samą drogę, tylko trochę inaczej. Nic nowego - w tym tkwiło sedno sprawy. Z niejakim poczuciem winy przyłapał się na marzeniach, żeby spakować manatki i wyrwać się stąd dokądś - do Ameryki Południowej, do Chin... czemu nie? Opamiętał się jednak. Żeby odwlec rozwiązanie problemu, wyciął jeszcze trochę drzew i wyrąb ten odsłonił całą ziemię aż do miejsca, w którym ciągnęło się niewysokie wzgórze. Teraz z domu widok roztaczał się już bez żadnych przeszkód poza jar, na teren wznoszący się po drugiej jego stronie: wszędzie kukurydza, nieprzerwana, połyskliwa masa zieleni. Grzbietem wzgórza szła granica z sąsiednią fermą, niskie ogrodzenie z kolczastego drutu, a tuż za ogrodzeniem znajdowała się niewielka kopalnia. Nie było to nic wspaniałego, wszystkiego dwa wiertła, obsługiwane przez jednego człowieka, który dobywał ile się tylko dało złota z lichej, ale pewnej żyły. Kopalnia była tu od lat. Wiertła jej dudniły dniem i nocą, ciszej lub głośniej w zależności od kierunku wiatru. Dla Aleka było jednak coś nowego, a nawet strasznego w widoku czarnej bryły zabudowań i czarnego dymu unoszącego się w czyste, błękitne niebo. Jego głębokie, zamyślone oczy często zwracały się w tamtą stronę. Jakie to dziwne, że z tej masy czarnego paskudztwa, pod nawisem dymu dobywa się z ziemi złoto. Dziwne i niemiłe. Kraj tu był rolniczy. Oburzające, że tę dobrą ziemię, choćby tylko na przestrzeni paru akrów, zajmują budynki, żelastwo rozmaitych machin i szpetne urządzenia kopalni.
Alek czuł się tak jak wtedy, kiedy namawiano go do uprawy tytoniu. Byłoby to zdradą, choć nie umiałby powiedzieć, co by takiego zdradzał. Kopalnia zaś była zdradą wszelkiej przyzwoitości. Ludzie wydobywali rudę, wypłukiwali złoto, stapiali je w poręczne kształty; tysiące robotników spędzało na tym życie, zamiast robić coś pożytecznego na roli, a w końcu złoto wysyłano na statkach do Ameryki. Często tymi czasy powtarzał stary dowcip o tym, jak to wykopuje się złoto z jednej dziury w ziemi i wysyła do Ameryki, żeby zakopać je w innej. Maggie słuchała i dziwowała się mężowi. Cóż za osobliwy człowiek! Nie zauważał nic, póki nie stanął z tym twarzą w twarz. Ona od lat mówiła o przyszłości Pawła, ale dopiero kiedy wyprawiała go do szkoły, Alek zaczął mówić, jak go trzeba kształcić, jak gdyby dopiero w tej chwili przyszło mu to do głowy. Od lat mieszkał o dwie mile od kopalni, stale mając w uszach jej odgłosy, ale wyglądało na to, że zauważył ją dopiero wówczas, gdy mógł ją dostrzec wyraźnie na grzbiecie sąsiedniego pagórka. A przecież od lat stary górnik zachodził do nich wieczorami. Alek zadawał mu wtedy dwa-trzy grzecznościowe pytania, po czym rozpoczynał rozmowę o gospodarstwie, która nie mogła tamtego w żaden sposób interesować. „Biedaczysko - mawiała Maggie na pół z pogardą - co ci z tego przyjdzie, że będziesz z nim gadał o pogodzie i o cenach?”. Dzieliła bowiem przekonanie Aleka, że górnictwo nie jest zajęciem serio, a przynajmniej nie takie górnictwo: grzebanie się w brudnej ziemi za odrobiną złota. Tak o tym myślała. Ale przynajmniej myślała. Za to Alek zachowywał się jak ktoś, kto dokonał odkrycia.
Kiedy Paweł przyjechał do domu na wakacje i zobaczył kopalnię czerniejącą przed nim na długim, zielonym wzgórzu, wpadł w podniecenie i odbył najdłuższą w swoim życiu wyprawę. Spędził cały dzień w kopalni i wrócił rozgadany o granach i uncjach złota; o złożach, pokładach i żyłach; o rudzie, o szlamach i cyjanku - cały nowy język. Maggie energicznie zalała wspaniały blask złota kubłem pogardy, lecz po cichu ucieszyła się z tego nowego, praktycznego zainteresowania. Gadał przynajmniej o czymś realnym, a nie wałęsał się po fermie jak jaki przybłęda z zaświata. Marzyła, że zostanie inżynierem górnikiem albo geologiem. Posłała do miasta po książki o sławnych uczonych i porozkładała je umyślnie w różnych widocznych miejscach. Paweł ledwo na nie spojrzał. Jego praktyczne doświadczenie polegało na dotykaniu przedmiotów, przyglądaniu się rozwojowi roślin, obserwowaniu, jak żelazu nadaje się w ogniu kształt narzędzi; sprawiło zatem, że wiedza chłopca zawsze pochodziła z pierwszej ręki, a dopiero później znajdowała potwierdzenie w lekturze. Obudziły się w nim przy tym zupełnie inne myśli. Trącał nogą kawałek wystającej skały, tak że spod podeszew tryskały ciemnoczerwone iskry, i mówił:
- Tatusiu, a może to złota skała?
Albo też przybiegał z odłamkami zwietrzałego kamienia, w których widać było matowe przebłyski metalu, i wołał:
- Popatrz, to złoto, prawda?
- Możliwe - mówił Alek niechętnie. - Tu wszędzie jest złoty kraj. Dawniej chodzili tędy poszukiwacze. Przez ten pagórek biegnie duży pokład, który jest dokładnie tej samej formacji, co wielkie pokłady na Randzie; sądzili kiedyś, że będą mieli kopalnię równie dużą jak ta tutaj. Ale nic z tego nie wyszło.
- Może my ją znajdziemy - powiedział Paweł z uporem.
- Może - rzekł pobłażliwie Alek. Lecz mimo woli był tym trochę przejęty. Myślał o dawnych poszukiwaczach, wędrujących po kraju ze swoim skąpym ekwipunkiem, wypłukujących złoto z piasku rzecznego, kruszących odłamki skał, przemywających żwir w poszukiwaniu owych maleńkich ziarenek, które mogły zwiastować nowy Rand. Czasem, kiedy natrafiał na wystającą listewkę skalną, nie przeklinał jej już za to, że w ogóle znajduje się na polu, tylko oglądał ją ukradkiem, rozmyślając: „Ten kawałek wygląda, jakby był odłamany - może któryś stary wyga stuknął tu młotkiem temu dwadzieścia lat?”. Czasem znów znajdował stary wykop do połowy zamulony przez deszcze, gdzie ktoś kiedyś próbował szczęścia, i stawał, patrząc, jak skała załamuje się pod ziemią: raz płasko, fałdami ciasno ułożonymi jeden na drugim, to znów ukosem, dziwacznie zapadając się w dół w miejscach, gdzie niegdyś parły i cisnęły podziemne siły. Potem otrząsał się i wracał do gospodarstwa, do widomych powierzchni, do obłaskawionej i, uporządkowanej wierzchniej gleby, płytkiej i zrozumiałej warstwy reagującej na światło, powietrze i wilgoć, gdzie robaki i korzenie, doprowadzając powietrze, działały swoje cuda rozkładu i rozwoju. Kierował z powrotem myśli ku owej podatnej powierzchni kuli ziemskiej - glebie - albo tak mu się przynajmniej zdawało; tłumił ukradkowe rozmyślania o urzekających strukturach podziemnych - ale nie całkiem. Powoli wzbierała w nim nowa wizja, nowa potrzeba i przysłuchiwał się miarowemu dudnieniu wierteł kopalnianych z pagórka naprzeciwko, jak gdyby to było bicie bębnów z krainy, której granic nie wolno mu było przekroczyć.
Pewnego wieczoru stanął we drzwiach jakiś stary człowiek o twarzy zniszczonej przez słońce i wiatr; odpiął z ramion wielki tobół sprzętu; przyszedł na nocleg, korzystając z prawa wędrowca do gościny. Był to w samej rzeczy przedstawiciel zanikającego gatunku wędrownych poszukiwaczy i długo w noc opowiadał o swoim życiu na veldzie. Była to jakby opowieść z dziecinnej książki o przygodach z nieskomplikowanymi odmianami szczęścia i pecha, i wytrwałej odwagi, której jedyną nagrodą jest świadomość, że się postępuje właściwie. Starzec ten bowiem mówił o poszukiwaniu złota jak uczony o wynalazkach albo jak artysta o swojej sztuce. Dwa razy znalazł złoto i ufnie sprzedał swoje bogactwo, dając się nabrać niegodziwym ludziom, którzy teraz byli bogaci, podczas gdy on był równie biedny jak czterdzieści lat temu. Mówił o tym z gniewem, to prawda, ale z takim gniewem, który utrzymujemy w sobie rozmyślnie - podobnie jak utrzymujemy stosunki z krewniakiem, którego dokuczliwość stała nam się w toku lat prawie nieodzowna. Przez krótki paromiesięczny okres był naprawdę bardzo bogaty i przeputał nie wiedzieć ile pieniędzy w zbytkownych hotelach Złotego Miasta. Opowiadał o tym obojętnie, jako o czymś, co przypadkiem mu się trafiło, a potem równie przypadkowo odeszło. Maggie, słuchając, cieszyła się, że Paweł jest nieobecny. A przecież była to opowieść, którą każde dziecko zapamiętałoby na całe życie, wdzięczne, że mogło poznać zanikający typ poszukiwacza przygód, który wychował się w czasach, kiedy istniały jeszcze części świata nieznane ludziom rysującym mapy i posługującym się przyrządami. Taka postać musiała rozpalić wyobraźnię każdego chłopca; ale Maggie myślała z uporem: „Już i bez tego dosyć głupstw”. A przez to rozumiała ni mniej, ni więcej, tylko że wystarczy mu zły przykład Aleka. Doszła bowiem do przekonania, że jeśli Paweł ma posiadać ową świadomość celu, której dla niego pragnęła, ona sama musi ją w nim zaszczepić i wyhodować. Nie podobało jej się, jak Alek przysłuchiwał się temu staremu człowiekowi, który może i był na swój sposób wspaniały, ale nie na jej sposób. Alek słuchał syreniego śpiewu, widziała to po jego twarzy. A potem zaczął na nowo gadać o tym swoim utrapionym stryjecznym dziadku, którego zdawał się jakoś cudacznie łączyć z poszukiwaczem złota. Czegóż ten człowiek jeszcze chciał? Większość rozsądnych ludzi uznałaby chyba, że skoro ktoś poleci gospodarować do Afryki, to ma w bród przygody, dwa razy więcej od tego, kto jest zwyczajnym hulaką i łapserdakiem, zwodzi porządne dziewczyny, okrada porządnych ludzi i kończy jako zwykły kryminalista!
Maggie, ta niezwykle rozsądna kobieta, popłakała trochę w nocy, kiedy Alek już spał, i może jej odwaga odrobinę przygasła. Albo raczej zmieniła charakter, stając się podobniejszą do tarczy niż do włóczni, narzędziem obrony, a nie ataku. Kiedy bowiem pomyślała o Aleku, poczuła się bezradna; a na myśl o starcu śpiącym w sąsiednim pokoju wpadła w gniew. Dlaczego musiał przyjść akurat na tę fermę, czemu nie zaniósł gdzie indziej swojego niebezpiecznego czaru? W długi czas potem przypomniała sobie tę noc i powiedziała cierpko do Aleka:
- Tak, to wtedy się wszystko zaczęło, kiedy ten stary utrapieniec przytryndał się tutaj i mełł swoim długim ozorem...
Ale „wszystko” zaczęło się o wiele wcześniej; któż potrafiłby powiedzieć, kiedy? Wraź z wojną, która tak bardzo wytrąciła mężczyzn z równowagi i popchnęła ich do szukania nowych krajów, nowych kobiet? Wraz z owymi siłami - jakiekolwiek one są - wywołującymi głupie męskie wojny? Z czymś w samym Aleku: z jego dawno zmarłym przodkiem budzącym się w nim i sączącym mu w żyły podszepty szaleństwa i przygody? Cóż, Maggie zostawi to wszystko Alekowi i dopilnuje, żeby jej syn został szanowanym adwokatem albo budowniczym mostów. Jak na nią, będzie to dostatecznie wielka przygoda.
Kiedy nazajutrz staruszek odszedł, brnąc mozolnie z tobołem na ramionach przez kukurydziane pola, Alek spoglądał za nim z werandy. A tegoż wieczoru wdrapał się na wzgórek za domem i zobaczył, jak w dole, w jarze, płonie czerwone, nieduże ognisko. Oto tam spoczywa starzec po całym dniu szperania w skałach i rozłupywania kamieni. Pewno gotuje kolację lub może już leży przy dogasającym ogniu, zawinięty w koc, zasłoniwszy sobie twarz jednym z jego rogów, żeby księżyc nie niepokoił mu powiek swoimi ruchomymi, zimnymi błyskami. Stary był samotny; nie brał z sobą nawet krajowca, który by mu pomagał rozumieć veld. Nie potrzebował już takiego pośrednika, znał kraj nie gorzej od czarnych ludzi, którzy go zamieszkiwali. Alek powoli położył się do łóżka, myśląc o starym poszukiwaczu, wolnym, niezwiązanym z nikim, nieposiadającym nic prócz koca, patelni i ubrania na grzbiecie. Niedługo potem przyszła ze stacji paczka i Maggie widziała, jak Alek ją rozpakowywał. Była to płuczka do złota. Alek trzymał ją niezgrabnie między dłońmi chwytem, który widział u starego poszukiwacza. Nie umiał się jeszcze należycie z nią obchodzić. Była podobna do głębokiej patelni bez rączki, zrobiona z ciężkiego czarnego metalu, z wąziutkim rowkiem po wewnętrznej stronie ścianki. Rowek miał zatrzymywać bluzgi osadu, który powinien zawierać złoto, jeżeli w ogóle było jakie złoto. Alek zaczął przynosić z różnych stron fermy odłamki skał, tłukł je w moździerzu i wystawał koło zbiorników wody, kręcąc bez końca błotnistą mieszaninę, klnąc z daremnego wysiłku, gdyż był jeszcze taki niezdarny i nie mógł złapać właściwego ruchu. Każda próba zajmowała bardzo dużo czasu, a kiedy ją kończył, nie miał pewności, czy wykonana została jak należy. Trzeba najpierw wsypać do płuczki garść utłuczonej skały, miałkiej jak puder do twarzy, potem napuścić do niej wody. Później trzeba potrząsać tak, aby ciężkie metale opadły na dno, a następnie silnym szarpnięciem w bok wychlusnąć wraz z wodą lżejszy żwir i pył. Wtedy trzeba dolać wody i znowu potrząsać. Na koniec powinna zostać tylko czysta woda na dnie płuczki i obiegające wzdłuż rowka cząsteczki żwiru i metalu: miękka, matowa czerń żelaza, twardszy połysk chromu, fałszywy blask pirytów, które ktoś początkujący może wziąć za złoto, i wreszcie, prawie w każdej próbce, wlokące się ciężko i leniwie za resztą - nieliczne, o przytłumionym blasku, ziarenka prawdziwego złota. Lecz ruchów trzeba się było nauczyć. Sekret polegał na leciutkim końcowym szarpnięciu w bok, które oddzielało metale od resztek lżejszych skał. Stał więc oto Alek i ćwiczył systematycznie, trzymając ciężką płuczkę pomiędzy dłońmi; obok na ziemi leżały paczuszki pokruszonych skał, po drugiej stronie ciekła bez przerwy woda z kurków. Trwonił drogocenną wodę, którą trzeba było trzy razy w tygodniu przywozić wózkiem ze źródła. Od wszystkich domowników wymagano zawsze oszczędzania wody, a oto teraz Alek wychlapuje codziennie całe beczki. Toteż Maggie obserwowała go przez okno kuchenne rozżalona.
Lecz było to u niego wciąż jeszcze tylko uboczne, rozrywkowe zajęcie. Pracował jak zwykle na fermie, podnosząc jedynie wtedy ciekawe okruchy skał, kiedy się na nie natknął, i płucząc je wieczorem albo raniutko przed śniadaniem. Cały dom był usłany tymi okruchami i Maggie obracała je w rękach z zaciekawieniem, ale tylko kiedy była sama, nie miała bowiem bynajmniej zamiaru utwierdzać męża w „tych głupstwach”. Skały fascynowały ją, a wcale nie chciała być fascynowana. Były tam okrągłe otoczaki, wygładzone przez rwący nurt wody; czerwone kamienie w marmurkowy, czarny deseń; kamienie zielone, matowe jak nieoszlifowany jaspis i niebieskie, grające w świetle metalicznymi ogniami. Były tak piękne, że chciało się je oszlifować i nosić jako biżuterię. Zdarzały się też bryłki szorstkiej substancji, czegoś pośredniego między ziemią a skałą i mającego barwę wołowej krwi; niektóre tak obfite w metal, że przeważały w dół trzymającą je rękę. Najbardziej obiecujące były skały w rozkładzie, których miększe części skruszały pod działaniem wiatru i wody, aż pozostała tylko rozsypująca się żyłkowata substancja niczym szkielet ziemi. W niektórych złoto zalegało niekiedy grubo i gęsto jak brud w szwach ubrania.
Alek nie znał jeszcze nazw skał i minerałów i jego ignorancja nie dawała mu spokoju. Posłał po książki, a tymczasem chodził jak odkrywca po fermie, którą, zdawało mu się, znał tak dobrze, jak tylko można ją było znać; uczył się oglądać ją w nowy sposób. Na przykład ta wystająca, poszarpana grzęda skalna, przecinająca wielki jar niczym ściana naturalnej zapory - jaka była istota tej twardej i upartej skały i co się z nią działo pod ziemią? Dlaczego w jednym końcu wielkiego pola ziemia była ciemnoczerwona, a w drugim - koloru ciemnej pomarańczy? Patrzał na pole, gdy oczyszczone leżało, czekając na sadzonki, i widział, jak ziemia z akra na akr zmienia odcień zależnie od gatunku skały, z której powstała. Przestawał wtedy widzieć pole, a widział skały i łupki, muły i rzeki podziemnego świata. Odrywał oczy od tej wizji i dostrzegał odległy o sześć mil łańcuch gór; był to szczery granit; podgórze zaś, rozrzucone forpoczty granitowych masywów, sięgające prawie aż po granice jego własnych ziem - to była skała z innej ery, góry wyłonione w dawniejszych jeszcze czasach. Z drugiej strony na horyzoncie widać było długą górę, gdzie wydobywano chrom i wywożono do krajów, które wykorzystywały go do celów wojennych. Na zboczach góry widniały blizny i poziomy odkrywek: była to osobna wiedza, osobny język ludzkiego trudu. Alek czuł się tak, jak gdyby przez połowę życia był ślepy i teraz dopiero go odkrył. A na pochyłościach jego własnej fermy znajdowały się ostre skałki kwarcu, o których mówił mu poszukiwacz, że są zapowiedzią złota. Kwarc, owa najśliczniejsza ze skał, zabarwiona i ukształtowana działaniem powietrza i wody w tysiąc kształtów i odcieni, czasem spiętrzona, zimna i lśniąca jak miniaturowe góry śniegu, czasami mleczna jak płytki opalu albo delikatnie różowa i bursztynowa z zapiekłym w głębi rumieńcem, jak gdyby palił się tam jakiś niewidzialny ogień, czarno żyłkowana lub nakrapiana niebiesko - nie było końca osobliwościom i rozmaitości owych kwarcowych skałek, które latami całymi przeklinał, ponieważ czyniły akry jego ziemi niedostępnymi dla pługa. Teraz łaził po nich z młotkiem poszukiwacza, obserwując, jak odłamki odskakują niczym kawałki rąbanego lodu albo rozpryskujące się klejnoty. Kiedy przemywał te odłamki, wykazywały ślady złota. Ale w niedostatecznej ilości: nauczył się już mierzyć zasobność próbek.
Sprowadził mapę geologiczną i przypiął pluskiewkami do ściany swojej kancelarii. Spostrzegła ją Maggie i stawała przed nią, studiując badawczo, kiedy mąż nie widział. Oto była Afryka, ale w nowej postaci. Zamiast cieniowanych zieleni, brązów i błękitów zwykłej mapy, zamiast kolorów ziemi i roślin, kolorów liści i gleby, trawy i płynącej wody były tu teraz kolory ostre jak metaliczne barwy skał. Zieleń paryska wyobrażała miedziane złoża Północnej Rodezji, zimna żółta barwa - złoto Transwalu, i nie tylko Transwalu. Maggie nie miała pojęcia, że ryle było tego złota i że wydobywano je wszędzie: cała ta część kontynentu była upstrzona żółtymi plamami. Lecz Maggie nie miała sympatii dla złota; jej zdrowe instynkty były przeciwne temu nieproduktywnemu materiałowi. Z zainteresowaniem spoglądała na czarny kolor pól węglowych - jednych z najbogatszych w świecie, jak twierdził Alek, i ledwo napoczętych; na ciemnoszare złoża chromu, całe nietknięte góry pełne chromu; na połyskliwy seledyn azbestu, na żelazo i mangan, i - lecz większości tych nazw nigdy nie słyszała i nie potrafiła ich nawet wymówić.
Kiedy nadeszły Alekowe książki, przewracała czasami ciekawie ich kartki, zdobywając nie tyle wiedzę, ile mgliste pojęcie o cudownej przyszłości tego kontynentu. „Może Alek powinien być naukowcem - myślała - a wcale nie rolnikiem? Może przy tej swojej zdolności całkowitego zatracania się (jaką teraz objawiał) mógł był zostać wielkim człowiekiem?”. Tak bowiem zawężał się jej sposób patrzenia: wszystkie bogate możliwości Afryki widziała poprzez swego syna, który będzie może kiedyś pracował przy węglu czy przy miedzi, lub poprzez Aleka, mężczyznę, który „mógł był zajść wysoko”, gdyby otrzymał inne wykształcenie. Wykształcenie - to było sedno rzeczy. I wytrwale zwracała myśli na syna. Wszystkie jej zainteresowania skupiły się na nim jednym. Z całej mocy wytężała ku niemu wolę jak modlitwę, jak gdyby jej skupione w tym celu siły mogły oddziaływać na chłopca przebywającego o sto mil stąd, w miejskiej szkole.
Kiedy przyjechał ze szkoły do domu, zastał ojca mówiącego nowym językiem. Alek ciągle jeszcze poświęcał połowę swej uwagi gospodarstwu, lecz jego namiętność zwróciła się ku owej sprawie poszukiwania złota. Zabrał z pola pół tuzina robotników i kazał im kopać rowy wzdłuż kwarcowej ławicy na podłużnym pagórku. Maggie nie wypowiadała żadnych uwag wprost, ale Paweł wyczuwał jej niezadowolenie. Dzieciak był rozdarty pomiędzy lojalnością wobec matki a urokiem tej ciekawej nowości; i w końcu rowy odniosły zwycięstwo. Przez szereg dni Maggie nie widziała go prawie, przebywał z ojcem albo w kopalni za jarem.
- Może i my będziemy mieli kopalnię na naszej fermie - powiedział Paweł do Maggie, a potem dodał pogardliwie:
- Ale nie taką głupią kopalnię jak ta, tylko dużą, jak w Johannesburgu.
A w Maggie, kiedy go słuchała, zamierało serce. „Oto właściwa chwila, żeby go urobić” - pomyślała i pokazała mu kolorową mapę na ścianie w kancelarii, starając się, żeby nabrała w jego oczach życia jak przedtem w jej własnych. Mówiła, jak potrzebni są inżynierowie i biegli fachowcy, lecz on patrzał i słuchał bez zapału.
- Ależ, mój bączku - rzekła Maggie z wyrzutem, używając starego, pieszczotliwego słówka, które wychodziło już u niej z użycia wraz z innymi szkockimi wyrażeniami. - Mój bączku, pora już, żebyś się zastanowił, na co masz ochotę. Przecież musisz wiedzieć, czym chcesz być.
Nadął się i odpowiedział, że jeżeli znajdą „dużą kopalnię jak w Johannesburgu”, będzie wydobywał złoto.
- O, nie - oburzyła się Maggie. - To zależy tylko od szczęścia. Poszczęścić się może każdemu. Ale tylko mądry potrafi się wykształcić i naprawdę coś umieć.
Więc Paweł wykręcił się z tego i powiedział, że dobrze, w takim razie będzie plantatorem tytoniu.
- O, nie - rzekła i tym razem Maggie i aż zdziwiła się sama sobie, że tyle pasji włożyła w te słowa. Dlaczego nie miałby być plantatorem tytoniu? Nie o tym jednak marzyła dla niego. Wzbogaciłby się na uprawie tytoniu? Zbijałby swoje tysiące i śledził międzynarodową żonglerkę pieniędzmi, i skupywał coraz to więcej i więcej ferm, i najmowałby sobie pomocników, aż zasiadłby w biurze i tylko dyrygował innymi, całkiem jak biznesmen. Bo z tytoniem najwidoczniej nie można było stanąć w pół drogi: plantatorzy zamęczali się, pracując po nocach i spędzając długie godziny na polu, jak gdyby groził im niewidzialny bat, a potem albo bankrutowali, albo nagle robili majątek i zaczynali opłacać innych, żeby wyręczali ich w harówce... To nie życie, a przynajmniej nie dla jej syna.
- Cóż to złego mieć pieniądze? - zapytał w końcu Paweł nieprzyjaźnie.
- Zrozumże - powiedziała Maggie, rozpaczliwie starając się przekazać mu coś z własnych, solidnych i uczciwych poglądów. - Szczęście może mieć każdy, każdemu się może udać. Młodzi ludzie wyprawiają się z Anglii z kawałkiem grosza i nie potrzebują być niczym, mogą być po prostu głupcami, aż tu nagle pogoda im sprzyja, ceny dobre - i już są bogaci. Ale w tym nic nie ma; ty chcesz spróbować czegoś bardziej wartego zachodu, prawda?
Paweł skierował na nią ciemne, uparte oczy i spytał zaciekle:
- Co w takim razie myślisz o ojcu?
Zatknęło ją, spojrzała na niego w zdumieniu - przecież to niemożliwe, żeby krytykował własnego ojca! Tak jednak było, lecz zaraz jego oczy przybrały wyraz zawstydzenia.
- Pomyślę nad tym - dodał szybko i umknął. Poszedł prosto do wykopów i przez jakiś czas zdawał się unikać matki. Co do Aleka, to Maggie myślała, że postradał zmysły. Biegał tam i z powrotem z kawałkami skał i zapowiedziami rychłych bogactw; Paweł zrobił się równie niemożliwy i pół dnia spędzał na tłuczeniu kamieni i przyglądaniu się, jak ojciec płucze. Wkrótce sam nauczył się posługiwać płuczką. Maggie patrzała, jak jej dziecko w skupieniu pracuje przy zbiornikach, podczas gdy kosztowna woda leje się na suchą ziemię i zawsze mimo upału stoją kałuże. Zbiorniki opróżniały się i Alek musiał zarządzić dodatkową jazdę po wodę. „Tak - myślała Maggie z goryczą - tyle lat oszczędzałam wody, a teraz na te głupstwa wózki mogą jeździć dodatkowo dwa i trzy razy na tydzień”. W związku z tym Alek zaczął mówić o wykopaniu studni, a Maggie rozgoryczyła się jeszcze bardziej, gdyż nieraz prosiła o zrobienie studni niedaleko za domem, lecz nigdy nie było na to czasu ani pieniędzy. Teraz jednak Alek uważał widocznie wydatek za uzasadniony.
Ludzie, którzy długi czas mieszkają wśród veldu, nabierają instynktownego wyczucia miejsc, gdzie trzeba kopać w poszukiwaniu wody. Wyga taki będzie łaził, macając i węsząc na wszystkie strony jak pies, zwracając uwagę tu na jakiś spadek ziemi, tam na położenie skały, ówdzie na miejsce mrowiska, aż wreszcie powie: „To tutaj”. Prawdopodobnie będzie miał rację, choć nieraz, oczywiście, zupełnie się pomyli.
Alek spędził pewien ranek na takim właśnie tropieniu i badaniu w buszu za domem, gdzie z małego wzgórka sterczały skalne złomy. Jeżeli tutaj wybuchły kiedyś podziemne siły, mogą być pęknięcia, którymi woda toruje sobie drogę; wodę znajdowało się często w pobliżu ławic skalnych. Były tu i mrowiska, a mrówcze galerie na głębokości jakichś stu stóp kończą się przeważnie podziemną rzeką. Widziało się też pewien obiecujący typ drzewa. „Tak - mówił Alek - to będzie dobre miejsce na studnię”.
Naznaczył już miejsce i zabrał dwóch robotników z fermy do kopania, kiedy pojawił się jeszcze jeden z owych niebezpiecznych gości, jeszcze jeden stary wędrownik, tak samo umorusany i wysmagany przez burze jak poprzedni, mający takiego samego bzika, tylko tym razem jeszcze gorszego, twierdził bowiem, że jest różdżkarzem i podejmował się znaleźć Alekowi Barnesowi miejsce na studnię za sumę jednego funta szterlinga.
Tej nocy Paweł aż do świtu wystawiony był na podstępne uroki czarodziejskich możliwości. Nie można go było zapędzić do łóżka. Stary miał do opowiadania wiele historii o podróżach i niebezpieczeństwach, gdyż w młodości polował na grubego zwierza; potem, kiedy był już na to za stary, został poszukiwaczem złota, a jeszcze później przypadkiem odkrył, że rozwidlona gałązka ma w jego ręku siłę. „Przypadkiem! Zawsze przypadkiem” - myślała Maggie, przysłuchując się temu nieufnie. Ci ludzie żyli od jednego trafu do drugiego. Pech, że słoń zaszarżował i okulawił starego na całe życie; blizna po kle bielała na jego nodze od kostki aż do pachwiny. Szczęście, że „stowarzyszył się” ze starym Thomsonem, któremu przypadkowo „powiodło się” z diamentami w Wolnym Państwie. Pech, że nabawił się malarii, a potem tropikalnej febry, tak że nie mógł już więcej nocować w buszu pod gołym niebem. Szczęście chciało, że spróbował powodzenia z gałązką, wobec czego teraz może wędrować od fermy do fermy, pewien gościnnego noclegu pod osłoną siatki od moskitów... Ładny przykład dla Pawła!
Paweł siedział cichutko przy matce i nie uronił ani słowa. Jego ciemne, czujne oczy mrugały powoli, ze skupieniem; stać go też było na krytycyzm. Odrzucał przechwałki starego, jego upieranie się przy naukowych pewnikach magicznej różdżki, całą gadaninę o źródłach i nurtach wodnych, o których mówił tak, jakby były różnymi odmianami jakiegoś podziemnego zwierzęcia, które można wytropić i schwytać. Pawła urzekło coś innego, to samo, co trzymało jego ojca całą noc w bezruchu i czujności, z oczyma utkwionymi w gościu. To coś innego- jakże dobrze Maggie to znała! Z jakąż nieufnością się do tego odnosiła i jak martwiła się o Pawła, którego serce biło (wprost słyszała to) w takt tętna owego niebezpiecznego czegoś innego! To nie były owe słonie ani lwy, ani cudowne ocalenia; nie złoto; nie podziemne rzeki; żadna z tych rzeczy sama przez się, i może nawet nie pogoń za nimi. To była ta nieuchwytna, niedająca się nazwać wartość w życiu, którą Maggie, próbując oblec ją bezpiecznie w swojskie słowa, zbyła na koniec cierpkim i gderliwym zwrotem „dostać coś za darmo”. „Tego tylko chcieli” - mówiła sobie ze smutkiem. I kiedy całowała Pawła na dobranoc, powiedziała swoim rzeczowym tonem:
- Nie ma z czego być dumnym, jeżeli dostaje się coś za nic. - Widziała, że on nie pojmuje, o co jej chodzi, więc poprzestawszy na tym, odeszła.
Nazajutrz rano, kiedy wszyscy wyruszyli na miejsce zamierzonej studni, Maggie stanęła nieco na uboczu z fartuchem zarzuconym na głowę od słońca, z rękami założonymi na piersiach, w owej odwiecznej postawie cierpliwej i ironicznej kobiety; potrząsnęła przecząco głową, gdy różdżkarz podał jej gałązkę, proponując, aby spróbowała. Lecz Paweł spróbował: z nogami mocno wpartymi w ziemię, z łokciami przyciśniętymi do boków, jak mu pokazano, i trzymając rozwidlone końce gałązki między dłońmi a kciukami. Gałązka przekręciła się, więc zawołał uradowany:
- Jestem różdżkarzem, jestem różdżkarzem!
Stary przyznał, że chłopiec posiada ów dar.
Alek wskazał miejsce, a stary chodził po nim z gałązką tam i z powrotem, obszedł je dookoła i na koniec udzielił sankcji na kopanie: gałązka przekręciła się nieomylnie właśnie w tym punkcie. Alek wypłacił mu dwadzieścia szylingów i stary powędrował do następnej fermy. Maggie orzekła:
- W kraju takim jak ten, gdzie każdy łaknie wody, człowiek, który potrafiłby powiedzieć na pewno, gdzie jest woda, musiałby zostać milionerem. A popatrzcie na tego, jego kurtka jest cała w łatach, a z butów niewiele zostało.
Pojęła, że mogłaby śmiało oszczędzić sobie trudu, ujrzała bowiem utkwione w nią dwie pary ciemnych, krytycznych oczu. Zupełnie jakby obaj mówili: „Ależ, kobieto, co tu ma do rzeczy stan jego butów?”.
Późnym wieczorem zobaczyła męża, jak wymykał się ukradkiem ścieżką prowadzącą na wzgórek z gałązką w ręku; jeszcze później, kiedy wrócił, na twarzy jego malowało się podniecenie. Pojęła, że i on także „posiadał dar”.
W trymestrze, który potem nastąpił, Maggie otrzymała od dyrektora szkoły Pawła list donoszący, że Paweł nie nadaje się do tego, aby go kształcić praktycznie, nie zdradza też specjalnej zdolności do zdawania egzaminów. Jeżeli jednak będzie się przykładał, może uda mu się zdobyć stypendium i otrzymać akademickie wykształcenie... i tak dalej. List był taktowny, a Maggie wolała nie wnikać w jego istotną treść, która zbyt boleśnie raniła jej macierzyńską dumę. Jego powierzchowny sens był jasny: oznaczał, że Paweł będzie ich kosztował sporo pieniędzy. Odpisała, że żąda dla syna specjalnych korepetycji, po czym przypuściła szturm do Aleka. Spotkała się z jego strony z pewnym rozdrażnieniem, ponieważ nie schodził mu z myśli powolny postęp robót przy nowej studni. Większość czasu spędzał na ich dozorowaniu. I po co? Ze studniami szło zawsze jednakowo. Stawiało się dwóch ludzi do kopania, a jeżeli na pewnej głębokości nie było wody, wyciągało ich się z powrotem i próbowało w innym miejscu. Nie było żadnej potrzeby stać nad tym niby zatroskana kwoka. Tak myślała Maggie, widząc, jak mąż po swojemu, w zamyśleniu, chodzi dokoła studni z gałązką w ręku. Na głębokości trzydziestu stóp natrafili na wodę. Strumień był nienadzwyczajny i mógł nawet zaniknąć w porze suszy, lecz Alek wpadł w zachwyt.
- A gdyby ten durny stary wcale tu nie przyszedł, wykopałoby się studnię akurat w tym samym miejscu i nie byłoby żadnych hocków-klocków z różdżką - stwierdziła Maggie.
Alek zbył ją krótko i wyniósł się do kopalni na wzgórzu, zabierając ze sobą gałązkę. Górnik powiedział mu pobłażliwie, że jeżeli chce, może szukać z różdżką miejsca na studnię. Alek wybrał miejsce i wrócił do domu powiedzieć Maggie, że zarobi gwineę, jeżeli okaże się, że jest tam woda.
- Ależ, człowieku - rzekła Maggie zdumiona - nie kupisz rodzinie butów za gwinee zarobione w taki sposób!
Spytała ponownie o pieniądze na korepetycje dla Pawła, a Alek powiedział:
- O co chodzi z tym chłopcem, przecież daje sobie dobrze radę!
Maggie uparła się, więc ustąpił, ale zdawał się mieć do niej urazę o to jej zaciekłe postanowienie, że syn musi być kimś niezwykłym. Kiedy wszakże przyszło co do czego, Alek nie mógł znaleźć potrzebnych pieniędzy; po prostu nie było ich w banku. Maggie zabrała się do dzieła i zaczęła sprzedawać jaja i drób do sklepu przy stacji, żeby zarobić tych kilka dodatkowo potrzebnych funtów. I dalej ciułała szylingi i składała je do szuflady, chociaż pieniędzmi za kurczęta i jarzyny trudno było zapewnić Pawłowi studia uniwersyteckie.
Powiedziała do Aleka:
- Te pieniądze, które płacisz kopaczom, mógłbyś oszczędzić na kształcenie Pawła.
Nie powiedziała natomiast, ponieważ nie chciała myśleć o sobie jako o kobiecie wiercącej mężowi dziurę w brzuchu: „A gdybyś się trochę przyłożył, pod koniec każdego okresu uprawy byłoby w domu więcej pieniędzy”. Lecz chociaż się powstrzymała, Alek to wyczuł i odpowiedział rozżalonym wzrokiem i zawziętym milczeniem. Później rzekł:
- Jeżeli odkryję tutaj nowy Rand, chłopiec będzie mógł pojechać do Oksfordu, skoro tego chcesz. - Nie było w tych słowach ani ziarenka humoru, mówił zupełnie poważnie.
Póki przy kopalni kopano studnię, spędzał tam wszystek swój czas. Wodę znaleziono i Alek zarobił gwineę, którą odłożył starannie razem ze srebrem na opłacenie najmu. Czego Maggie nie wiedziała, to iż przez cały ten czas obchodził szyb kopalniany ze swoją różdżką. Wiadomo było, jak skały zalegają pod ziemią i ile zawierają złota.
- Szczęście, że ta kopalnia jest tak blisko i można na niej robić próby - zauważył w zamyśleniu. - Najgorsze w tym wszystkim jest, że tak trudno sprawdzać wszelkie teorie.
Z początku Maggie nie zrozumiała, myślała bowiem o wodzie. Zaczęła więc:
- Ależ studnia przy kopalni jest zupełnie taka sama jak nasza... - Urwała i zmieniła się na twarzy, kiedy ogarnęło ją nagle to przerażające podejrzenie. - Ależ, Aleku - zaczęła z oburzeniem i zobaczyła, że mąż odwraca się od niej, nie chcąc słuchać jej utyskiwań i wątpliwości. - Ależ, Aleku - jęła nastawać z furią - przecież chyba nie myślisz o...
- Ludzie przez całe wieki znajdowali różdżkarstwem wodę - rzekł z prostotą - więc dlaczego nie złoto?
Pojęła, że dla niego wszystko to było zupełnie oczywiste jak religijne prawdy i że żadne jej słowa do niego nie dotrą. Umilkła i w tej samej chwili rozpadły się ostatnie strzępki jej wiary w niego, a zrodziła się gorycz kobiety, która nie ma własnego życia poza mężem i dziećmi i musi patrzeć, jak sypie się w gruzy wszystko, na co liczyła. O siebie jej nie chodziło, ale o Pawła - to on będzie musiał płacić za to wariactwo. A ona i z tym będzie się musiała pogodzić. Wyszła za niego i na tym koniec. Myśl o opuszczeniu Aleka nie postała jej w głowie: Maggie była kobietą zbyt starej daty, aby się rozwodzić. Nie było rady; niepodobna się spierać z człowiekiem opętanym, a Alek był opętany. W tym jej poddaniu się losowi, podobnym do ociężałego wzruszenia ramion, było coś głębszego, jak gdyby poczucie, że ten wizjonerski, lunatyczny pierwiastek w Aleku - pomijając jego śmieszną stronę - jest jakąś koniecznością i że w końcu zawsze przychodzi chwila, kiedy ludziom praktycznie myślącym wypada się przed nim ukorzyć. Od tego dnia Alek znajdował w Maggie chętną, choć ironiczną słuchaczkę; zdarzało jej się nawet samorzutnie wypytywać go o jego „doświadczenia”. „Wreszcie, czemuż by nie? - na takiej myśli przyłapała się pewnego razu. - Może uda mu się ostatecznie odkryć coś nowego”. Potem powściągnęła się z niejaką złością: zaczynała zarażać się tym wariactwem. W myśli obniżała już wysokie aspiracje, jakie żywiła dla Pawła.
Kiedy Paweł następnym razem przyjechał ze szkoły, zastał znowu zmienioną atmosferę. Upojenie opuściło Aleka; miodowy okres wynalazczości minął, Alek był zaabsorbowany i zawzięty. Różdżka stała się u niego dodatkowym narzędziem zmysłów, nigdy się bez niej nie pokazywał. Była ona teraz zrobiona z żelaznego drutu, a to w myśl jakiejś teorii o przyciąganiu złota przez żelazo. W teorii tej, jak i we wszystkich pozostałych, trudno było się wyznać. Maggie nie wypowiadała żadnych uwag; Paweł rad by był przyjąć to za dobrą monetę, gdyż mógłby krążyć swobodnie między ojcem a matką bez poczucia winy. Był jednak w głębokiej rozterce. Po raz pierwszy spoglądał na matkę nowymi oczyma młodzieniaszka, w odróżnieniu od dawnego wyczuwania jej po prostu jako wyobrażenie macierzyństwa. Widział ją krytycznie jako przywiędłą, znużoną kobietę o siwiejących włosach. Obserwował ją wieczorami, siedzącą przy lampie w obdrapanej bawialni ze stosem reperowanej odzieży na kolanach. Widział, jak marszczy brwi i mruży oczy, nawlekając igłę, i jak skarpetka czy koszula leży niekiedy w zapomnieniu, podczas gdy ona zapada w jakieś swoje marzenia, tkwiąc przy tym w bezruchu czasem po pół godziny z twarzą smutną i wymizerowaną, podczas gdy ręce nieświadomie, ostrym i nerwowym ruchem pocierają poręcze fotela. Jest to zawsze ciężki okres, kiedy syn dorasta i widzi matkę jako starszą panią, lecz u Pawła nie trwał on dłużej niż parę dni, gdyż jej żałość i znużenie uderzyły go od razu, a wraz z tym przyszła zaciekła złość na ojca. Paweł stał się młodzieńcem, mając ledwo lat dwanaście; spojrzał jasno na ojca i znienawidził go za zabicie tej Maggie, która była wesoła i pełna humoru. Widział chylące się ku upadkowi domostwo, schludną, lecz zniszczoną odzież ich trojga i zaniedbane gospodarstwo. Całe te wakacje spędził w polu przy robotnikach, usiłując dorozumieć się, co powinien zrobić. Dla Maggie ta nowa, opiekuńcza delikatność syna była wielką radością, ale zarazem źródłem lęku, ponieważ nie wiedziała, jak mu pomóc. Przychodził do niej na przykład i mówił: „Mamo, woda wymyła koryto przez pola, co mam kazać zrobić nadzorcy robotników?” - albo: „Powinniśmy posadzić trochę drzew, prawie nie mamy już budulca, o n wziął i wszystko powycinał”. O ojcu mówił wrogo „on”; tak było przez wszystkie te tygodnie i Maggie powtarzała mu w kółko, żeby się nie martwił, że jest na to za mały. Bała się śmiertelnie, że ugrzęźnie na fermie i nigdy nie zdoła z niej się wyrwać. Kiedy wrócił do szkoły, pisał rozpaczliwe listy pełne próśb w rodzaju: „Proszę cię, koniecznie zmuś go, żeby naprawił ten płot przed deszczami; proszę cię, mamo, nie bądź z nim łagodna i ustępliwa”. Lecz Aleka irytowały takie szczegóły jak płoty i Maggie słała chłopcu w zamian inną prośbę: „Cierpliwości, Pawełku. Skończ naprzód nauki, będzie dosyć czasu na gospodarowanie”.
Paweł przebrnął przez egzamin potrzebny do uzyskania stypendium z nadwyżką trzech punktów i Maggie odbyła z nim bardzo poważną rozmowę. Udawał, że słucha, i może naprawdę się starał, ale na koniec przerwał jej niecierpliwie:
- `Ach, mamo, na co mi się przyda tracić czas na francuski, łacinę i angielską literaturę? To po prostu nie ma sensu w tym kraju, chyba to rozumiesz.
Maggie nie potrafiła przełamać tego obronnego muru niecierpliwego zdrowego rozsądku i postanowiła napisać do niego długi, władczy list, skoro tylko powróci do szkoły. Zachowywała nadal wzruszającą wiarę, że szkoły mogą dzieciom wiele wbić do głowy lub z niej wybić. „W szkole - myślała - nakłonią go może do poważnego liczenia się z przyszłością”. Stypendium było bowiem bardzo niskie i miało trwać tylko dwa lata.
Tymczasem Paweł, skoro Maggie nie mogła czy też nie chciała mu pomóc, udał się do ojca po rady w sprawach fermy. Lecz Alek nie bardzo słuchał ostrzeżeń o rowach odwadniających, które trzeba by wykopać, i o drzewach, które należało posadzić; toteż Paweł w przystępie gorzkiego rozczarowania powędrował do kopalni. Chłopak potrzebował ojca i musiał go sobie gdzieś znaleźć. Górnik polubił go, psuł go słodyczami i pozwalał mu obsługiwać maszynerię oraz zjeżdżać do szybu żelazną windą, która spuszczała się w głąb zbrukanej, kwaśno pachnącej ziemi. Obchodził podziemne korytarze, gdzie pracowali górnicy w brudnych, szarych przepaskach na biodrach, podczas gdy kapiąca ze stropów woda mieszała się z oblewającym ich potem. Stłumiony stuk kilofów podobny był do odgłosu maszerujących ludzi; stuk ten odpowiadał uderzeniom wierteł na górze, a lampki na czołach górników, którzy poruszali się ostrożnie w ciemnych tunelach, upodabniały ich do błąkających się po omacku cyklopów. Wieczorami Paweł patrzył, jak wynurzała się na światło dzienne klatka pełna robotników brudnych i zlanych potem; latarki na czołach mieli teraz pogaszone, a oczy mrugały boleśnie w słonecznym blasku. Następnie wszyscy stawali kołem, oczekując ciekawie na rozsadzanie skał. W najostatniejszej chwili, skrzypiąc z wysiłku, wyjeżdżała pośpiesznie na powierzchnię klatka z dwoma ludźmi, którzy zapalili lont, po czym prawie natychmiast z głębi rozlegał się stłumiony, wibrujący huk. Twarze i ciała widzów rozprężały się: ziewali, przeciągali się i małymi gromadkami udawali się na posiłek. Paweł pochylał się nad szybem, aby złowić kwaskowaty podmuch wybuchu, po czym szedł jeść w towarzystwie Jakuba, górnika. Mieszkał on w niewielkim domku z miejscową kobietą, która mu gotowała. Niezwykłe było w tych stronach trzymać do pracy domowej kobietę, toteż pulchna ta istota, uśmiechająca się bez przerwy, obdarzająca Pawła biszkoptami i mówiąca mu „kochanie”, fascynowała chłopca. Strasznie to było bezczelne ze strony Murzyna, a w dodatku jeszcze płci żeńskiej, nazywać go „kochaniem”; toteż Pawłowi nigdy nie śniłoby się opowiedzieć o tym matce, która zrobiła się taka krytyczna i drażliwa i mogłaby zabronić mu chodzić tam więcej.
Parę razy z rowów biegnących po zboczu wzgórza ukazywał się jego ojciec i szedł prosto i szybko przez busz z różdżką w ręku. „A, jesteś, stary” - mówił do Pawła i natychmiast o nim zapominał. Kiwał głową Jakubowi, pytał: „Można?” - i od razu zaczynał chodzić tam i z powrotem ze swoją różdżką dokoła otworu szybowego. Czasem bywał zadowolony i mruczał „Wygląda, że jestem na dobrym tropie”.
Kiedy indziej stawał nieruchomo na słońcu w swoim starym kapeluszu nasadzonym na tył głowy i z oczami szklistymi od zamyślenia. „Sprzeczne - mamrotał. - Nie mogę się wcale w tym wyznać. - Potem rzucał szybko: - Dziękuję!”, kiwał głową Jakubowi i Pawłowi, jakby to byli obcy ludzie, i wracał równie prędkim i zdecydowanym krokiem do swoich „doświadczalnych” rowów. Jakub obserwował go z twarzą pozbawioną wyrazu, a Paweł unikał jego wzroku. Wiedział, że Jakub uważa, iż jego ojciec jest śmieszny, a nie chciał pokazać po sobie, że o tym wie.
Z twarzą czerwoną i nieszczęśliwą wlepiał więc oczy w busz, żując jakieś źdźbło trawy, albo opuszczał je ku ziemi, rysując palcami nóg desenie na piasku. Widząc to, Jakub mówił poczciwie:
- Jeszcze się kiedy uda twojemu ojcu, Pawle.
- Myślisz, że mogłoby tu być złoto? - pytał Paweł skwapliwie, żądny potwierdzenia nie tyle możliwości znalezienia złota, ile zdrowych zmysłów ojca.
- Czemu nie? Tutaj jest przecież kopalnia, nie? A w okolicy jeszcze z pół tuzina drobnych eksploatatorów.
- W jaki sposób natrafiłeś na tę żyłę?
- Po prostu szczęście. Tak się zdarzyło, że ścigałem dziką świnię. Znikła mi gdzieś tutaj, więc oparłem strzelbę o skałę, żeby zapalić papierosa, a kiedy brałem ją z powrotem, skała zwróciła moją uwagę. Wyglądała na to, że coś w niej może być, więc przemyłem próbkę i dała dobre wyniki. Wykopałem rowki w paru miejscach i okazało się, że żyła schodzi dobrze, no i - zostałem.
Ale Paweł myślał dalej o ojcu. Spoglądał między drzewami ponad drucianym ogrodzeniem ku rowom.
- Mój ojciec mówi, że jeżeli jego pomysł okaże się słuszny, będzie wszystkim na całym świecie znajdował różdżką kopalnie, i nie tylko złota, ale diamentów i węgla - i wszystkiego! - utrzymywał Paweł z dumą, rzucając górnikowi harde spojrzenie.
- Racja, synu - mówił układnie Jakub, z powagą wytrzymując to spojrzenie. - Twój tata jest w porządku - dodawał, żeby pocieszyć chłopca. I Paweł był wdzięczny. Chodził do Jakuba codziennie zaraz po śniadaniu, wracał zaś późnym wieczorem, już po zachodzie słońca. Maggie nie wiedziała, jak do niego przemówić. Nie można było winić go za to, że zanosił swoje troski do kogoś, kto był gotów poświęcić mu trochę czasu. „Nie jego wina, że ma za ojca Aleka” - tak myślała Maggie, potajemnie czując się nielojalną.
Pewnego wieczoru odwiedziła Alekowe rowy. Żyła biegła po przekątnej zbocza przez mniej więcej milę, stercząc ukośnie jak chropowata listwa. W pewnych odstępach wykopano w poprzek niej rowy, a miejscami wysadzano ją ładunkami dynamitu.
Maggie zadziwiły rozmiary tych robót. Było tu około dwunastu robotników i stuk kilofów o ziemię pełną krzemieni rozbrzmiewał wszędzie naokoło. Z płytkich rowów wystawały ramiona i głowy niektórych, lecz reszta była niewidoczna, jakieś dwanaście lub więcej stóp w głębi ziemi. Maggie stała i przypatrywała się, smutna i zmęczona, obliczając, ile musi co miesiąc kosztować najem, nie mówiąc już o pieniądzach na dynamit, lonty i kilofy. Alek chodził po zaroślach ze swoim drutem. Miał teraz nowy sposób obchodzenia się z nim. Jako nowicjusz trzymał go uważnie, łokcie przyciskał do boków i chodził ostrożnie, jakby się bał zakłócić działanie magnetyzmu. Teraz trzymał drut lekko między palcami i kroczył szybko i pewnie w swojej luźnej bluzie rozwiewającej się na wietrze. Chodził tam i z powrotem zygzakowatymi odcinkami po dwadzieścia stóp i Maggie widziała, że tropi bieg żyły, gdyż w środku każdego z tych odcinków drut obracał się zgrabnie ku dołowi. Nie mogła powstrzymać się od myśli, że wszystko to jest robione jakoś po łebkach.
- Daj mi spróbować - poprosiła i po raz pierwszy ujęła w rękę czarodziejską różdżkę.
- Przejdź tędy! - rozkazał mąż, marszcząc brwi ze skupienia, a ona szła, jak jej kazano. Prawda, że drut zdawał się szarpać i naprężać w jej rękach, lecz spróbowawszy raz jeszcze, doznała wrażenia, że kiedy odgina końce w przeciwne strony, nasada widełek przekręca się i opada w dół pod wpływem nacisku, nie reaguje zaś wtedy, kiedy końce są trzymane luźno. Przecież to chyba nie mogło być aż tak proste? Przecież Alek chyba nie kierował samowolnie drutem, aby mu chodził według życzenia? Alek spostrzegł w jej twarzy zwątpienie i powiedział szybko:
- Może ty nie masz w sobie potrzebnej elektryczności.
- Widocznie - zgodziła się sucho, po czym widząc, że jak dziecko zareagował natychmiast na oschłe brzmienie jej głosu, spytała prędko, starając się nadać swoim słowom ton zainteresowania:
- Czy to woda, czy żyła?
- Żyła. - Twarz mu się rozjaśniła rozbrajająco na ten dowód zainteresowania i dodał: - Doszedłem do tego, że jeżeli chodzi o wodę, żelazny pręt i gałązka działają równie dobrze, natomiast jeżeli zneutralizuje się prąd za pomocą żelaznej gałki na końcu, wtedy musi być pod ziemią minerał, tylko nie wiem, czy złoto, czy po prostu byle jaki minerał.
Maggie przetrawiła to z pewnym trudem, po czym rzekła:
- Mówisz: żelazny pręt, ale to się tylko nazywa galwanizowanym żelazem - nazwa, i nic więcej, a naprawdę może być zrobione z czegokolwiek, ze stali albo z blachy, albo z czegokolwiek - zakończyła niepewnie, gdyż wyczerpała się lista znanych jej metali.
Na twarzy Aleka odbiło się zafrasowanie. Maggie zrozumiała, że ta - ostatecznie bardzo prosta - myśl nigdy nie przyszła mu do głowy.
- To nieważne - powiedział szybko - grunt, że działa. Udowodniłem to na żyłach przy kopalni.
Widziała jednak, że wygląd ma zamyślony, i nie mogła się powstrzymać od sarkastycznej refleksji, że oto zapoczątkowała nową teorię opartą prawdopodobnie na słowie „galwanizowany”.
- Skąd wiesz, że to nie reaguje na wodę? Ta kopalnia ma zawsze kłopoty z wodą i słyszy się, że równolegle do żyły biegnie podziemna rzeka.
To jednak było tak oczywiste, że aż obraźliwe, toteż Alek powiedział z oburzeniem:
- Zaufajże mi, mam trochę oleju w głowie. Sprawdziłem to już dawno.
Wziął drut, nasadził po żelaznej gałce na każdy z odgiętych końców i schwycił je mocno.
- O, w ten sposób - rzekł. - Żelazo neutralizuje, widzisz?
Kiwnęła głową, a on zdjął żelazne gałki i zobaczyła, że sięga do kieszeni, wyjmuje stamtąd swój sygnet i nasadza go na drut.
- Co ty robisz? - spytała Maggie z osobliwym uczuciem zgrozy. Ów sygnet podarowała mu, kiedy się pobierali. Kupiła go za pieniądze zaoszczędzone w czasach, kiedy jeszcze jako panna pracowała w sklepie rodziców, i był on dla niej wówczas symbolem wielu wyrzeczeń. Zresztą, jeszcze i teraz. A oto on używa go jako przyrządu, nie zastanawiając się nawet, co ona o tym myśli. Kiedy skończył, wsunął na powrót do kieszeni bluzy złoty pierścionek razem z obiema żelaznymi gałkami.
- Zgubisz go - powiedziała z troską w głosie, ale on nie usłyszał.
- Jeżeli żelazo neutralizuje wodę, jak to udowodniłem - rzekł frasobliwie - w takim razie złoty pierścionek powinien neutralizować złoto.
Logiki tego rozumowania nie potrafiła pojąć, choć nie wątpiła, że zostało to wszystko jak najlogiczniej wydedukowane. Przeprowadził ją powoli wzdłuż wielkiej żyły, mówiąc cały czas po swojemu, wolno i z namysłem. Czuła się jakoś niepotrzebnie nieszczęśliwa - na co się bowiem zdało być nieszczęśliwym? Nie miała przekonania do uczuć, które nie są w jakiś sposób użyteczne.
Później zaczął latać tam i z powrotem po pewnym ważnym skrawku ziemi, przy czym upuścił sygnet, który potoczył się między długie trawy, i ona pomogła mu go odszukać.
- Właściwie - rozmyślał na głos - zdaje się, że zaniecham tych rowów tutaj i wykopię porządny szyb. Nie tu. Temu miejscu dałem już dostateczną szansę. Teraz spróbuję gdzie indziej.
Zanim o zachodzie słońca wrócili do domu, Maggie przeszła do jednego z głębokich przekopów i stanęła, patrząc w dół. „Wygląda jak grób” - pomyślała. Wylot był wąski: szpara wśród długiej, zwichrzonej trawy, mająca po obu bokach kopce wykopanej ziemi, pomieszanej z kamieniami. Różowe wieczorne słońce rzucało czerwone odblaski na źdźbła trawy i zapalało je w kamykach. Drzewa stały prześwietlone słońcem, a niebo było wielkim przestworem barw. W ścianie przekopu rysowały się warstwy gleby i kamienia. U góry dwie stopy zbitej, twardej, czerwonawej ziemi kosmatej od korzeni; potem warstwa czegoś różowawego, zmieszanego z okrągłymi, białymi kamyczkami; potem cienki pasek gładkiej bieli, przypominającej masę w torcie, a na koniec głęboki pokład szarawego łupku, który pod uderzeniem kilofa rozbijał się na cienkie płatki. Na dnie przekopu nie było śladu żadnej żyły; patrząc w dół, Alek miał brwi zmarszczone i Maggie pojęła, że powinna tu się była znaleźć żyła, że ten przekop dowodził czegoś, co podważało jego teorię.
W kilka dni później powiedział mimochodem, że przenosi robotników na nowy teren. Obojętna, nie zapytała, gdzie to jest, ale niebawem zobaczyła ruch i krzątaninę w samym środku wielkiego pola kukurydzy. Tak, postanowił tutaj właśnie wykopać szyb, on, co kiedyś wpadał w gniew, jeżeli znalazł w bruździe bodaj mały kamień, który mógłby wyszczerbić lemiesz pługa.
Stawało się to wszystko bardzo kosztowne. Dwa razy w miesiącu wóz przywoził ze stacji skrzynie z materiałem wybuchowym, ona zaś musiała zamawiać ze sklepu zamiast paczek z żywnością skrzynki świec górniczych. Kiedy Alek płukał próbki, bywało ich dwadzieścia i więcej zamiast dawnych pięciu-sześciu, pracował wtedy przy zbiornikach z wodą przez połowę przedpołudnia. Z szybu był bardzo zadowolony; sądził, że jest u progu powodzenia. W płuczce bywało zawsze po parę ziaren złota, a pewnego dnia nawet długie ich pasemko, prawie taka ilość, według jego obliczeń, przy jakiej opłaca się eksploatacja. Posłał próbkę do Departamentu Górnictwa do należytego zbadania; wróciła z potwierdzeniem jego oceny! Był to jednak tylko jednorazowy traf, gdyż potem nie zaszło nic nowego i niebawem szybu poniechano. Robotnicy rozciągnęli dookoła niego nieporządną plątaninę drutu kolczastego, aby bydło nie mogło się tam dostać; pługi musiały omijać to miejsce i oto w środku nieprzerwanego niegdyś pola pojawiła się gęstwina traw i zarośli, na której widok Paweł wpadł we wściekłość, kiedy przyjechał do domu na wakacje. Zaczął robić ojcu wyrzuty, lecz ten odpowiedział, że szkoda była usprawiedliwiona, ponieważ dużo się dowiedział z tego szybu, a trzeba się liczyć z tym, że za wiedzę się płaci. Użył dokładnie takich słów, z całą powagą, niczym naukowiec. Maggie zauważyła, że wykopanie szybu kosztowało przynajmniej sto funtów, i wyraziła nadzieję, że nabyta wiedza była aż tyle warta. Uwag tego rodzaju ostatnio nigdy nie wypowiadała, a teraz odezwała się w ten sposób dlatego, że był przy niej Paweł, który stał po jej stronie. Skoro tylko Paweł przyjeżdżał do domu, Maggie miała zawsze wysoce niepokojące uczucie, że sama jego obecność odciąga ją od należnej lojalności względem Aleka. Przekonała się, że robi się wtedy krytyczna i dokuczliwa, gdy tymczasem z chwilą wyjazdu Pawła popadała natychmiast z powrotem w spokojną bierność, podobną do fatalizmu. Niedługo po tej gorzkiej uwadze Alek zgubił ostatecznie swój sygnet, a ponieważ złoty pierścionek był mu w pracy konieczny, poprosił ją o ślubną obrączkę. Nie zdejmowała jej od ślubu, ale teraz bez słowa zsunęła ją z palca i wręczyła mężowi. Jeżeli o nią chodziło, był to moment duchowego rozwodu; lecz do rozwodu potrzeba dwóch stron, a jeżeli druga strona nie zauważa tego nawet, co wtedy?
Zgubił oczywiście i tę obrączkę, ale do tego czasu nie miało to już znaczenia, ponieważ zmienił swoją teorię i złote pierścionki stały się tylko wspomnieniem przeszłości. Posługiwał się teraz prętem z cienkiego miedzianego drutu okręconego w skrawki azbestu. Ani Maggie, ani Paweł nie pytali o wyjaśnienia, gdyż na jego gospodarskim biurku leżały całe strony szczegółowych zapisków i książki o polach magnetycznych, o prądach i o związkach pomiędzy metalami, i nie byliby mogli zrozumieć używanych przez niego terminów, filozofia jego stała się bowiem przedziwną mieszaniną alchemii i magii z najnowszymi teoriami naukowymi. Jego kancelaria, w której przez całe lata nie było nic prócz kasy na pieniądze i półki z czasopismami rolniczymi, obecnie zapchana była po brzegi bryłami kamienia, tyglami i moździerzami; ściany były pokryte mapami i wykresami, a z gwoździ zwisały różdżki z wszelkiego rodzaju metali. Obok najnowszej mapy geologicznej z biura rządowego wisiała stara mapa, płód wyobraźni jakiegoś siedemnastowiecznego podróżnika. Opasywały ją wstęgą rysunki przedstawiające podobne do mamutów zwierzęta, a nazwy obszarów były bajeczne, jak na przykład El Dorado, Golkonda i Kraina Królowej Saby. Były tam półki pełne retort, próbek i chemikalii, w kącie zaś stała czaszka wołu, zachowana z okresu, kiedy Alek łaził po całej fermie z tą czaszką uwieszoną u różdżki, aby wypróbować słuszność poglądu, że substancje kostne mają jakieś związki z ewentualnymi podziemnymi złożami wapienia. Książki były tu najrozmaitsze, począwszy od najnowszych wydawnictw rządowych, a skończywszy na dziwacznych broszurach o tytułach takich, jak Metalurgia i zodiak albo Złoto na Wenus.
W tym to pokoju Maggie stanęła przed nim pewnego dnia z listem od dyrektora szkoły Pawła. Stypendium skończyło się. Czy zamiarem rodziców jest, aby chłopiec ubiegał się o dalsze stypendium, które pozwoliłoby mu przejść przez wyższą uczelnię? Jeżeli tak, musiałby on zmienić swoją postawę, chociaż bowiem nie można go nazwać głupim, „nie zdradza istotnych skłonności do pilnej nauki”. Jeżeli nie, nie zachodzi wprawdzie „konieczność natychmiastowej zmiany obecnego stanu rzeczy”, lecz do listu dołączony był spis pracodawców, z którymi pani Barnes zechciałaby się może porozumieć. Krótko mówiąc, dyrektor uważał Pawła za tępaka. Maggie była wściekła. Jej syn miałby zostać zwyczajnym urzędniczyną! Zawiadomiła Aleka władczym tonem, że pieniądze na wyższe studia dla Pawła znaleźć się muszą. Alek zajęty był kunsztownym wykreślaniem poprzecznego przekroju swojego nowego szybu, toteż podniósł twarz bez wyrazu i powiedział:
- Po co się z chłopakiem cackać? Gdyby był coś wart, to by pracował.
Słowa te uderzyły Maggie boleśnie, gdyż streszczały w sobie jej własne przekonanie; pomyślała jednak, że wszystko to wina Aleka, tego, że jest Anglikiem i zaraził jej syna lenistwem. Opanowała tę myśl i powiedziała, że muszą znaleźć pieniądze, choćby Alek miał ograniczyć swoje eksperymenty. Spojrzał na nią ze zdumieniem i gniewem. Spostrzegła, że jego gniew skierowany był przeciwko jej fałszywej skali wartości. Alek myślał: „Cóż znaczy przyszłość jednego dziecka (nawet jeżeli to moje własne dziecko, co ostatecznie jest tylko biologicznym przypadkiem) wobec odkrycia, które może zmienić przyszłość świata?”. Zachował milczenie konieczne wtedy, kiedy ma się do czynienia z prostaczkami. Ona jednak nie chciała ustąpić. Przedkładała mu swoje racje, płakała nawet i nie dawała mu spokoju póty, aż jego milczenie ustąpiło miejsca wybuchowi i Alek krzyknął:
- Ach, więc dobrze, rób po swojemu!
Z początku Maggie myślała, że powinna była postąpić tak wcześniej „dla jego własnego dobra”. Ale niewiele czasu upłynęło, a pożałowała swojego postępku. Alek bowiem niespokojnie, wielkimi krokami chodził po całej fermie, stroskanymi oczyma patrząc na rzeczy, których właściwie od tak dawna nie spostrzegał: na glebę zżartą erozją, rozwalone płoty, zatkane sączki. Wypędzono go z owego wewnętrznego schronienia, w którym wszystko było jasne i pełne treści. Twarz jego powlekała chmura lęku jak u dziecka, które prześladują nocne strachy. Maggie odczuwała ból, patrząc na niego, lecz jakiś czas wytrzymała i napisała dumnie do dyrektora szkoły, zawiadamiając go, że nie ma potrzeby martwić się o stypendium, bo będą mogli opłacić studia sami. Napisała też do Pawła gderliwy list, w którym donosiła, że wpędza ojca w chorobę swoim lenistwem i że najmniejsze, co może uczynić „wobec wszystkiego, co ojciec dla niego zrobił”, to zdać dobrze wstępny egzamin na wyższą uczelnię.
List ten wstrząsnął Pawłem, ale nie w sposób zgodny z jej zamiarem. Chłopiec wiedział doskonale, że jego ojciec wcale nawet nie zauważy, czy zdał jakiś egzamin, czy nie. Nieuczciwość matki sprawiła, że ją znienawidził; przyjechał do domu w nastroju zawziętym i wyzywającym i oznajmił, że nie chce iść na uniwersytet. Zdrada ta doprowadziła Maggie do szału. Fizycznie przechodziła przez trudny okres i chłopiec ledwo poznał matkę w tej despotycznej i rozdrażnionej kobiecie. Dla świętego spokoju zgodził się pójść na uniwersytet, ale w sposób, z którego Maggie wyraźnie zrozumiała, że nie ma zamiaru cokolwiek tam robić. Ostatecznie jednak pójście na studia zależało od Aleka, a kiedy Maggie postawiła go wobec faktu, że potrzebne są pieniądze na czesne, odparł mętnie, że znajdzie je we właściwym czasie. Nie była to całkiem ta sama mętność co dawniej, gdyż cechowała go teraz jakaś gorączkowość i pośpiech, które napawały Maggie nadzieją: codziennie rozglądała się po polach, szukając oznak reorganizacji. Jak dotąd jednak żadnych zmian nie było. Tygodnie mijały i znów udała się do niego, żeby zapytać, jakie są jego nowe plany. Alek odrzekł z rozdrażnieniem, że robi, co może, i czegóż to ona się spodziewa - cudu na zamówienie? W tej odpowiedzi dźwięczała jakaś znajoma nuta, toteż Maggie spojrzała na niego z bliska i zapytała:
- Alek, co ty właściwie robisz?
Odpowiedział jej po staremu, mętnie:
- Teraz już jestem na tropie, Maggie. Wiem na pewno, że nie dalej niż za miesiąc będę już miał rozwiązanie.
Zrozumiała, że dodała mu bodźca nie do pracy na fermie, lecz do włożenia świeżej energii w poszukiwanie złota. Było to dla niej takim wstrząsem, że poczuła się naprawdę chora i przez kilka dni nie wstawała z łóżka. Nie była to prawdziwa choroba, lecz chwilowe wycofanie się z życia. Zasunęła firanki i leżała w gorącym półmroku. Służba nosiła jej posiłki, gdyż nie mogła znieść widoku ani syna, ani męża. Kiedy Paweł spróbował raz wejść do jej pokoju, zastukawszy naprzód i nie otrzymawszy odpowiedzi, zastał ją leżącą w starym szlafroku, z twarzą czerwoną i wymęczoną. Unikała jego oczu, a na pytania odpowiadała z nerwową niechęcią. Jednakże Paweł był tym, który skłonił ją do powrotu do rodzinnego życia swoim delikatnym, opiekuńczym współczuciem, tak niezwykłym u chłopca w jego wieku. Wróciła, bo musiała; zajęła swoje dawne miejsce i zachowywała się rozsądnie, ale w jakiś sposób napięty i opanowany, który bardzo niepokoił Pawła; Alek natomiast nie zauważył go wcale, był już bowiem całkowicie opętany swoją manią. Przychodził na posiłki z oczami błyszczącymi gorączkowo i jadł automatycznie, rzucając od czasu do czasu uwagi takie, jak: „W przyszłym tygodniu będę wiedział. Niedługo już będę wiedział na pewno”.
Paweł i Maggie mimo woli byli pod wrażeniem tej jego pewności. Każde z nich myślało potajemnie: „A może on ma słuszność? Ostatecznie wielcy wynalazcy zawsze z początku budzą śmiech”.
Pewnego dnia Alek wszedł tryumfująco, obładowany odłamkami skał.
- Popatrzcie na to - powiedział ufnie.
Maggie wzięła je do ręki, żeby mu sprawić przyjemność. Były to kawałki szorstkiej, ciężkiej, łamliwej substancji podobnej do zmurszałego plastra miodu. Widać było połyski minerałów. Maggie spytała:
- Czy to jest to, czego chciałeś?
- Zobaczysz - powiedział Alek dumnie; kazał Pawłowi pójść ze sobą do szybu i pomóc przynieść więcej próbek. Paweł poszedł, nadąsany po swojemu. Nie chciał zdradzić się z tym, że na pół wierzy ojcu. Wrócili obładowani. Każdy kawałek skały otrzymał numer odpowiednio do części żyły, z której został pobrany. Połowę każdego kawałka utłuczono w moździerzu i przez całe popołudnie ojciec i syn zajęci byli płukaniem. Paweł przyszedł do matki i powiedział jakby z ociąganiem:
- To wygląda całkiem obiecująco, mamo.
Wzywał ją w ten sposób, aby przyszła popatrzeć. Wstała w milczeniu i poszła z nim do zbiorników. Alek rzucił jej wyzywające spojrzenie i szorstkim ruchem podsunął płuczkę. Był tam zwykły sznureczek minerałów, za nim smużka matowego złota, a jeszcze dalej duże jego cząsteczki. Rzuciła Pawłowi spojrzenie pełne zgaszonej ironii, on jednak skinął poważnie głową. Jemu uwierzyła, bo do tej pory chłopiec nabrał już sporo wiadomości. Alek spostrzegł, że Maggie ufa synowi, podczas gdy jemu nie wierzy, i obrzucił ją urażonym i gniewnym spojrzeniem. Pospieszyła załagodzić sprawę.
- Czy to dużo? - spytała.
- Zupełnie dosyć, żeby można było eksploatować.
- Rozumiem - powiedziała poważnie. Zabłysła jej nadzieja i znowu spojrzała pytająco na Pawła. On zrobił dziwaczny, śmieszny grymas, który oznaczał: „Jeszcze się tym zanadto nie podniecaj”, widziała jednak, że sam jest naprawdę podniecony. Nie chcieli się sobie nawzajem przyznać, że na pół uwierzyli, było im więc nieswojo. Jeżeli to wariactwo okaże się nie żadnym wariactwem, jakże głupio będą się czuli!
- Co teraz zrobisz? - spytała Aleka.
- Posyłam wszystkie te próbki do Departamentu do porządnej oceny.
- Wszystkie...? - Pohamowała słowa protestu, myśląc jednak: „To będzie kosztowało straszną moc pieniędzy”.
- A kiedy się dowiesz?
- Mniej więcej za tydzień.
Znowu Paweł i ona wymienili spojrzenia, po czym weszli do domu, pozostawiając Alekowi dokończenie płukań.
Paweł powiedział z tym samym powściągliwym entuzjazmem:
- Wiesz, mamo, jeżeli to prawda...
- Jeżeli... - prychnęła pogardliwie.
- Ale on mówi, że o ile to się sprawdzi, to znaczy, że potrafi różdżkarstwem znaleźć, co tylko zechce. Mówi, że rządy będą po niego posyłać, żeby im wykrywał pola węglowe, wodę, złoto - wszystko!
- Ależ, Pawle - powiedziała znużonym głosem - przecież mogą wykrywać pola węglowe i minerały za pomocą naukowych przyrządów; nie potrzebują do tego czarnej magii. - Czuła się nawet odrobinę podła, studząc w ten sposób zapał chłopca.
- Naprawdę? - spytał z powątpiewaniem. Nie chciał uwierzyć, bo mu to brzmiało tak nieciekawie. - Ale, mamo, nawet jeżeli nie umie wykrywać i całe to różdżkarstwo jest głupstwem, to i tak będziemy mieli na tej fermie bogatą kopalnię.
- To nie zadowoli twojego ojca - rzekła. - Nie spocznie, póki nie znajdzie uniwersalnej teorii.
Skały wysłano tegoż dnia na stację i teraz wszyscy wpadli w nastrój niepokoju i oczekiwania, nawet Maggie, chociaż starała się tego nie okazywać. Pewnego popołudnia poszli we trójkę obejrzeć ów arcyważny szyb. Znajdował się on na niewielkim obszarze gęstego buszu, musieli więc iść ścieżką wyciętą przez krajowców, żeby dostać się na oczyszczoną z grubsza polanę, na której miejsce szybu wskazywał prosty dźwig kołowrotowy i kołyszące się blaszane wiadro. Maggie pochyliła się nad otworem szybu. Ponieważ dna nie zaznaczała jak w studni lśniąca tafla wody, z początku nie mogła nic dojrzeć. Na krótkim odcinku widać było kolistą dziurę, w skale i tu i ówdzie błysk światła na oszlifowanym kamyku; głębiej jednak była zupełna ciemność. Lecz w miarę patrzenia ukazał się głęboko w dole blask światła i maleńka postać ludzka na tle oświetlonej skały.
- Jak to głęboko? - spytała Maggie, wstrząsając się z lekka.
- W tej chwili przeszło sto stóp - rzekł Alek niedbale. - Zjadę tylko i popatrzę. - Krajowcy nastawili wiadro na środek szybu, a Alek przyciągnął do siebie linę, aż wiadro się przechyliło, wsunął w nie jedną nogę i rzucił się w przód, tak że zawisł w przestrzeni, ściskając jedną ręką linę, drugą zaś ręką i nogą odpychając się od ścian, podczas gdy odwijająca się lina niosła go w czarną czeluść. Maggie straszno było patrzeć, więc cofnęła głowę znad szybu, ale Paweł położył się na brzuchu i zerkał w głąb znad krawędzi.
Wreszcie Alek wjechał z powrotem na górę. Wyskoczył lekko z kołyszącego się wiadra i stanął bezpiecznie na ziemi, a Maggie stłumiła westchnienie ulgi.
- Powinna byś zobaczyć tę żyłę - powiedział z dumą. - Ma trzy stopy szerokości. Zrobiłem w trzech miejscach poprzeczne przekopy i wcale nie ma przerw.
Maggie myślała: „Minęły dopiero trzy dni czekania!”. Czekali teraz wszyscy troje na nadejście wyników z Departamentu Górnictwa, czekali z jakimś spokojem mającym cechy halucynacji. Kiedy upłynęło zaledwie pięć dni, Alek rzekł:
- Poślijmy po pocztę.
Spodziewała się tego, a jednak powiedziała:
- Głupio posyłać tak wcześnie.
Sama paliła się, żeby posłać; ostatecznie mogła już być odpowiedź, nigdy nie wiadomo. Czarny służący poszedł więc na stację; zwykle posyłali po listy tylko dwa razy na tydzień. Następnego dnia poszedł znowu - nic. Teraz minął już tydzień i cała trójka wałęsała się bezradnie po domu, wyglądając, czy drogą nie idzie posłaniec. Osiem dni; Alek nie mógł pracować, nie mógł jeść, a Paweł przesiadywał bezczynnie na werandzie, mówiąc:
- Ależ to będzie zabawnie mieć dużą kopalnię tu, pod nosem, na naszej własnej fermie. Dookoła powstanie miasto i pomyślcie tylko, ile wtedy będą warte te grunty!
- Nie mów hop - rzekła Maggie.
Wzbierały w niej jednak potężną falą na wpół stłumione tęsknoty. Przyjemnie byłoby znowu porządnie się ubrać; kupić ładną bieliznę stołową i pościelową w miejsce spranej cienizny, której od lat używali. Może mogłaby pójść do doktora ze swoimi migrenami; on przepisze jej wypoczynek i będą mogli pojechać do Szkocji, odwiedzić swoich...
Dziewięć dni. Napięcie przestało już być przyjemne. Paweł i Alek kłócili się. Alek powiedział, że nie pozwoli na zbudowanie miasta wokół kopalni; szkoda byłoby marnować dobrą, uprawną ziemię. Paweł mówił, że ojciec chyba oszalał - niech popatrzy na Johannesburg, działki budowlane warte tam były tysiące za cal kwadratowy. Maggie znowu upomniała ich, żeby nie byli niemądrzy; oni zaś śmiali się z niej i mówili, że jest pozbawiona wyobraźni.
Dziesiąty dzień. Był to normalny dzień posyłki na pocztę. Alek powiedział, że jeżeli listu nie będzie, zadzwoni do Departamentu; było to jednak zwyczajną pogróżką, ponieważ Departament miał do czynienia z setkami próbek przysyłanych przez optymistycznie nastawionych poszukiwaczy złota z całego kraju, i trudno było oczekiwać, że dla jednej osoby zmieni tok załatwiania spraw. Lecz Alek rzekł:
- Dziwię się, że sami dotąd nie zatelefonowali. To podobne do rządowego biura, żeby nie docenić wagi czegoś takiego.
Poczta się spóźniała. Siedzieli na werandzie w zapadającym mroku, wpatrując się w drogę biegnącą przez kukurydziane pola, a kiedy wreszcie posłaniec przyszedł, listu dalej nie było. Spodziewali się tego wszyscy troje.
Napięcie zaczęło słabnąć i Maggie znalazła potwierdzenie swojego osobistego przekonania, że w ich rodzinie nic nie mogło nigdy zajść w postaci jasnych, uporządkowanych zdarzeń; wszystko się zawsze musiało rozwlekać, wszystko rozpadało się, psuło i plątało. „Nawet jeżeli rzeczywiście jest to złoto - myślała sobie w duchu - będą najrozmaitsze kłopoty ze sprzedaniem go i będzie się to wlokło całymi miesiącami!”. Ów jedenasty dzień był jedną długą torturą. Alek siedział w kancelarii, niespokojnie sprawdzając swoje obliczenia i pijąc filiżankę za filiżanką mocnej, słodkiej herbaty. Paweł udawał, że czyta, ziewał i patrzał na zegar, aż Maggie rozzłościła się na niego. Służący, rozżalony z powodu ciągłych pieszych wycieczek po siedem mil w każdą stronę, wyruszył na stację późno po obiedzie. Próbowali przespać popołudnie, nie mogli jednak zmrużyć oka. Kiedy słońce zawisło już tuż nad górami, usadowili się znowu na werandzie, aby czekać. Słońce zaszło i Maggie zatelefonowała na stację: Tak, pociąg spóźnił się dwie godziny. Zjedli kolację w napiętym milczeniu i wrócili na werandę. Księżyc wzeszedł i oblał świat tą osobliwą poświatą, która pozbawiała konkretności pola kukurydzy, tak iż wszystko dokoła falowało i szemrało jak morze. Wreszcie Paweł krzyknął:
- Idzie!
I teraz, kiedy już widzieli kołyszącą się latarkę sztormową, która słała po ziemi przyćmiony, czerwony blask kłócący się z jasnym światłem księżycowym, trudno im było się zmusić do jakiegokolwiek ruchu. Myśleli: „Cóż, ostatecznie, to nie musi być dziś, może i jutro będziemy mieli takie samo czekanie”.
Posłaniec podał torbę. Maggie wzięła ją, wyjęła plik listów i wręczyła Alekowi; zauważyła kopertę z rządowym nadrukiem. Było jej słabo, a Paweł zbladł i kości jego twarzy stały się zbyt widoczne. Alek upuścił listy i podniósł je niezdarnie. Po paru próbach otwarcia koperty naddarł ją wreszcie w poprzek, a wraz z nią sam list. Wygładził papier, ujął go mocno i - lecz Maggie odwróciła oczy i spojrzała na Pawła, który patrzył na nią z boleściwym i zawstydzonym uśmieszkiem.
Alek trzymał kartkę luźno za jeden róg i siedział sztywno, z oczami pociemniałymi i bez wyrazu.
- Nic z tego - powiedział wreszcie wysilonym, urywanym głosem. Skurczył się jakby, a mięśnie jego twarzy były naprężone. Wargi miał sine. Upuścił papier i siedział ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Na koniec wymamrotał: - Nie mogę tego pojąć, po prostu nie mogę pojąć.
Maggie szepnęła coś Pawłowi, a ten skoczył, rad, że może uciec, i poszedł do kuchni, skąd powrócił niebawem z herbatą na tacy. Maggie napełniła dużą filiżankę, osłodziła szczodrze i podała Alekowi. Niepokoiły ją te sine wargi. Alek postawił filiżankę przy sobie, ale ona wzięła ją znów do ręki i przytrzymała przed nim, dopóki nie wypił, trochę zniecierpliwiony. Właśnie ów odruch zniecierpliwienia był tym, co ją pocieszyło. Siedział teraz nieco wygodniej, a twarz nabrała rumieńców.
- Nie mogę tego zrozumieć - powtórzył rozżalonym głosem, a Maggie pojęła, że najgorsze przeszło. Aż do bólu przepełniała ją litość nad nim i nad Pawłem, który udawał, że czyta. Widziała, jak ciężko przeżywa zawód. „Ale to jeszcze dziecko - pomyślała - przejdzie mu to”.
- Może byśmy poszli spać - zaproponowała nieśmiało, lecz Alek powiedział:
- To znaczy... - po czym urwał, pomyślał przez chwilę i rzekł: - Musiałem się zupełnie pomylić... cały czas widocznie przeceniałem ilość występującą w próbce. Myślałem, że chodzi o ileś tam uncji na tonę. I znaczy to, że moja teoria o miedzi była...
Siedział pochylony w przód, rękom pozwolił zwisać przed sobą bezwładnie; potem skoczył na nogi, wielkimi krokami poszedł do kancelarii i wrócił z drucianą różdżką. Zobaczyła od razu, że jest to jedna z dawnych, zwykły żelazny pręt.
- Masz coś złotego przy sobie? - zapytał niecierpliwie.
Podała mu broszkę, podarunek od matki. Wziął ją i ruszył ku werandzie.
- Alek - zaprotestowała - nie dzisiaj.
Ale jego już nie było. Paweł odłożył książkę i uśmiechnął się do matki żałośnie. Odwzajemniła ten uśmiech. Nie potrzebowała mu mówić, żeby zapomniał o wszystkich tych mrzonkach. Życie wyda mu się płaskie i szare przez pewien czas, ale niezbyt długi - oto, co pragnęła mu powiedzieć; byłaby też chętnie dorzuciła kazanie, że trzeba zapracować na to, czego się chce w życiu, nie zaś ufać tylko szczęściu; słowa te jednak uwięzły jej w gardle.
- Połóż się do łóżka - zaproponowała, ale on potrząsnął głową i nadstawił filiżankę, aby mu dolała herbaty. Wyglądał przed dom, gdzie w księżycowym świetle przesuwał się tam i z powrotem czarny, niespokojny cień.
Maggie podeszła do okna i wyjrzała również, osłaniając się firanką, choć wstyd jej było tego troskliwego nadzoru, którym Alek czułby się na pewno urażony, gdyby o nim wiedział. On jednak nie zauważył. Księżyc lśnił monotonnie; wyglądał jak wyświecona srebrna sześciopensówka. Cień Aleka chodzącego tam i na powrót ze swoją różdżką skakał i wydłużał się na chropowatej ziemi. Niekiedy zatrzymywał się i stawał w zamyśleniu. Maggie odeszła od okna i usiadła obok Pawła. Otoczyła go ramieniem i tak pozostali przez pewien czas, myśląc o mężczyźnie na dworze. Później poszła znowu do okna; tym razem ruchem ręki przywołała Pawła, który stanął przy niej, obserwując w milczeniu Aleka.
- To bardzo dzielny człowiek - powiedziała nagle zduszonym głosem, gdyż ta nieugięta postać w świetle księżycowym obudziła w niej współczucie wprost nie do zniesienia. Paweł poczuł się nieswojo wobec jej wzruszenia i spuścił oczy, kiedy ona powtórzyła raz jeszcze: - Twój ojciec jest bardzo dzielnym człowiekiem i nie waż się kiedykolwiek o tym zapomnieć.
Zażenowanie zapędziło Pawła do łóżka. Trudniej mu było wytrzymać jej wzruszenie niż swoje własne.
Maggie zrozumiała potem, że jej litość dla Aleka była uczuciem niesłusznym - nie potrzebował litości. Przemknęło jej też przez głowę - choć myśl tę prędko stłumiła - że słowa takie jak „dzielny” również były niesłuszne.
Dopóki księżyc nie zapadł za dom i nie ściemniło się na veldzie, Alek ciągle chodził wielkimi krokami po owym kawałku gruntu przed domem. Na koniec przyszedł położyć się do łóżka w złym humorze, ale już bez tego wyrazu bezbronnego i żałosnego lęku, którego Maggie nauczyła się tak bardzo obawiać: był już bezpieczny w owym uporządkowanym świecie wewnętrznym, jaki sobie zbudował. Usłyszała, jak mówił z łóżka po drugiej stronie pokoju, gdzie siedział, paląc po ciemku papierosa:
- Jeżeli ta żyła przed domem jest taka, jak przypuszczam, to już wiem, na czym polegał mój błąd. Właściwie zupełnie głupia, drobna omyłka.
Ostrożnie zapytała:
- Czy myślisz dalej pracować nad tamtym szybem?
- Zobaczę, rano. Tylko naprzód sprawdzę swój nowy pomysł.
Wymienili jeszcze parę uwag w tym rodzaju, po czym Alek zgniótł papierosa i położył się. Zasnął od razu, lecz ona leżała bezsennie, rozmyślając posępnie o przyszłości Pawła.
Rankiem Alek poszedł prosto do swojego szybu, podczas gdy Paweł zmusił się do przeprowadzenia z dozorcami robotników rozmów o gospodarstwie. Maggie zamierzała porozmawiać z chłopcem otwarcie o studiach, ale jego obecny nastrój napawał ją strachem. Kilka razy powiedział pogardliwie, zupełnie jakby sam nie dał się przedtem porwać nadziejom:
- Ojciec ma bzika. Nie zostało mu za grosz rozsądku. - Zaśmiał się w jakiś na pół arogancki, na pół zawstydzony sposób, ona zaś opanowała swój gniew wobec tej młodzieńczej niesprawiedliwości. Była zmęczona i bała się własnego rozdrażnienia, które w ostatnich dniach wybuchało podczas najbardziej błahych sporów, Nie chciała być rozdrażniona wobec Pawła, ponieważ wówczas traktował ją z pobłażaniem jak dorosły mężczyzna i nie brał jej poważnie. Czekała kilka dni, aż nadarzyła się sposobność, a i wtedy mimo wszystko rozmowa poszła źle.
- Dlaczego chcesz, żebym był inny, mamo? - spytał nachmurzony, kiedy nalegała, aby uczył się do egzaminu wymaganego dla uzyskania stypendium. - Ty i ojciec byliście tacy jak wszyscy, ale ja mam koniecznie być czymś nadzwyczajnym.
Maggie przyłapała się na tym, że już wpada w złość. Powiedziała tak, jak byłaby powiedziała jej matka:
- Każdy ma obowiązek podciągać się w górę i poprawić sobie los. Jeżeli się postarasz, możesz być wszystkim, czym zechcesz.
Twarz chłopca zacięła się w sprzeciwie. Było w atmosferze tego kraju, który go urobił, coś, co sprawiało, że ów inny, starszy głos wydawał się anachronizmem. Maggie obstawała przy swoim.
- Twoi pradziadkowie byli drobnymi rolnikami. Dzierżawili grunt od dziedzica. Oszczędzili jednak tyle, żeby wyprawić twojego dziadka z pięćdziesięcioma funtami do miasta. Ten pracą dorobił się własnego sklepu. Twój ojciec był tylko zwykłym urzędnikiem, ale potrafił skorzystać z okazji i przyjechać tutaj. Ty jednak nie wstydziłbyś się przyjąć marnej posadki, skoro tylko ktoś by ci ją łaskawie ofiarował.
Paweł wydawał się zakłopotany, a w końcu powiedział:
- Tutaj wszystkie te klasowe historie nie mają żadnego znaczenia. A poza tym mój ojciec też jest drobnym rolnikiem, zupełnie tak jak jego dziadkowie. Nie widzę, co w tym jest tak bardzo nowego.
Na to, jak gdyby jego słowa nacisnęły sprężynkę z napisem „gniew”, Maggie wybuchła:
- Ach tak, jeżeli taki jesteś, tak patrzysz na rzeczy, szkoda czasu nawet na...
Pohamowała się, ale było już za późno. Jej utrata panowania nad sobą zerwała kontakt pomiędzy nimi. Zastanawiała się potem, czy przypadkiem nie miał słuszności. Pod pewnym względem rzeczywiście krąg się zamknął: różnica pomiędzy tamtym starym Szkotem a Alekiem polegała na tym, że jeden uprawiał rolę własnoręcznie - ograniczały go tylko własne możliwości, podczas gdy drugi pracował za pośrednictwem dużej siły najemnej i był tak samo niewolnikiem swoich niedożywionych, zacofanych i niezadowolonych robotników, jak oni byli jego niewolnikami. No więc, jeżeli to nawet prawda i Paweł widzi ją równie jasno jak ona, czemuż nie miałby postanowić wyłamać się z tego kręgu i przyłączyć się do tych, którzy mieli władzę, ponieważ mieli wiedzę: do ludzi wolnych, takimi bowiem byli w jej oczach. Wiedza wyzwala człowieka; tej wiary trzymała się mocno, bo leżała w jej naturze; przeznaczone jej było martwić się przez całe życie dlatego, że taka prosta i oczywista prawda nie była prostą dla Pawła. W kilka dni później powiedziała Pawłowi cierpko:
- Jeżeli nie masz zamiaru wracać do szkoły, w takim razie mógłbyś się zabrać do gospodarowania.
Odparł, że się stara, i ku jej zniecierpliwieniu zareagował skargą:
- Trudno mi jest, mamo. Na każdym kroku taki bałagan. Nie wiem, od czego zacząć. Nie mam doświadczenia.
Maggie spróbowała z całej siły opanować w sobie owego demona rozczarowania i gniewu, który czynił ją twardą i niezdolną do współczucia, lecz głos jej zabrzmiał oschle:
- Nabędziesz doświadczenia przez pracę.
Paweł udał się tedy do ojca. Wystąpił z praktyczną propozycją, aby Alek poświęcił miesiąc („tylko miesiąc, tatusiu, to nie tak długo”) na pokazanie mu najważniejszych rzeczy. Alek przystał, ale Paweł przekonał się, że kiedy wędrowali od pługa do wozu, z pola na pastwisko, myśli Aleka były gdzie indziej. Paweł zadawał takie lub inne pytanie, lecz Alek go nie słyszał, a po trzech dniach w ogóle zrezygnował. Chłopiec kipiał z rozczarowania i był głęboko nieszczęśliwy. „Czego oni spodziewają się ode mnie? - mamrotał wciąż do siebie. - Czego oni chcą?”. Matka była jak zimny mur; nie chciała go kochać, jeżeli nie zostanie studentem; ojciec był grzecznie obojętny. Wybrał się więc do sąsiednich farmerów. Przyjęli go dobrotliwie, gdyż wszystkim było go żal. Lecz po jakimś tygodniu wysłuchiwania rad Paweł był jeszcze bardziej zdezorientowany niż przedtem. „Powinieneś coś zrobić ze swoją ziemią, chłopcze - mówili. - Twój tata całkiem ją wyjałowił”. Albo: „Pierwsza rzecz to zasadzić drzewa; wiatr zwieje ci resztę gleby, jeżeli prędko czegoś nie przedsięweźmiesz”. Albo: „Ten wasz wielki jar: czy wiesz, że w zeszłym roku zupełnie wysechł na miesiąc przed deszczami? Twój ojciec zaorał całą zlewnię; powinieneś jak najprędzej wykopać parę studzien”.
Oznaczało to kompletną reorganizację. Mógł to zrobić, oczywiście, ale... prawdę powiedziawszy, nie miał do tego serca, skoro nikt się nim nie interesował. „Po prostu nic ich to nie obchodzi” - mówił do siebie i po paru tygodniach bezplanowej pracy poszedł do Jakuba, swojego przybranego ojca. Część dnia spędzał na polach, aby tylko gospodarstwo jakoś szło, a potem wędrował do kopalni.
Jakub był to duży, chudy mężczyzna o szerokiej i kościstej twarzy. Szare, głęboko osadzone oczka patrzyły spokojnie i śmiało; usta miał zacięte. Trzymał się niedbale, garbił się, a ręce zwisały mu luźno u boków, tak że w wyglądzie miał coś z goryla. Siła - oto było wrażenie, które sprawiał, i tę właśnie siłę Paweł w nim znalazł. A jednak czaiło się w nim także i jakieś wahanie, moment niezdecydowania, zanim wykonał ruch lub przemówił, jakaś sardoniczna nuta w jego przeciągłej mowie: była to siła w defensywie, siła czujna i niepewna siebie. Palił ogromnie dużo - mocne papierosy, które sam sobie skręcał w zażółconych palcach; pił też regularnie, odrobinę za dużo. Naprawdę upijał się tylko kilka razy do roku, lecz poza tymi okresami folgi na stałe trzymał się swoich trzech whisky dziennie o zachodzie słońca. Wychylał je na stojąco, jedną po drugiej, po powrocie z pracy, po czym obrzucał butelkę długim, nienawistnym spojrzeniem i odstawiał ją na miejsce, z którego nie była widoczna. Potem jadł kolację bez przyjemności, byle zagryźć trunek, i natychmiast kładł się do łóżka. Pewnej soboty Paweł zastał go spitego, rozpartego na stole i śpiącego. Widok ten był dla chłopca obrzydliwy; ale później Jakub stał się jak zawsze prosty i dobrotliwy; nie tłumaczył się też, lecz uważał za rzecz samą przez się zrozumiałą, że człowiek od czasu do czasu musi się upić jak bela. Dziwnym trafem podniosło to chłopca na duchu. Jego ojciec nie pił nigdy, w Maggie zaś trunki wzbudzały purytańską zgrozę, chociaż gości częstowała przez grzeczność kieliszkiem. Pijaństwo było problemem, który nigdy Pawła nie dotknął z bliska; teraz stanęło przed jego oczyma z całą brutalnością i nagle przestało wydawać mu się w ogóle problemem.
Wypytywał Jakuba o jego życie. Jakub obrzucał go wtedy swoim badawczym, powolnym spojrzeniem, wahał się chwilę, po czym zmęczonym nieco głosem, jak gdyby mówienie było mu niemiłe, odpowiadał na niezręczne pytania chłopaka. Był zawsze z Pawłem bardzo cierpliwy, lecz poza tą dobroduszną cierpliwością leżało uczucie inne, coś jakby powściągane okrucieństwo. Nie było to okrucieństwo skierowane przeciwko Pawłowi, lecz wypływające z fatalizmu karanie samego siebie, a przy okazji i Pawła.
Matka Jakuba pochodziła z rodziny holenderskich kolonistów, ojciec był Anglikiem. Swoją praktyczność, humor i zdrowy rozsądek dziedziczył po rodzinie matki, ale miał zarazem tę opaczną i zahamowaną angielską żyłkę poetyczną, której wyrazem był właśnie ów gniewny fatalizm, a może także i pijaństwo. Wychował się na jednym z przedmieść Johannesburga i młodo poszedł do kopalni. Mówił o tym mieście z mieszaniną nienawiści i urzeczenia, wskutek czego dla Pawła stało się ono sumą wszystkich wielkich i wspaniałych miast na świecie. Ale podczas kiedy śnił o jego rozkoszach, wpadał mu w uszy głos Jakuba mówiącego przeciągle:
- Wydostałem się stamtąd w porę, miałem na tyle rozumu. - A chociaż Paweł nie chciał dopuścić, aby cokolwiek odarło z blasku jego marzenia, musiał słuchać. - Z początku, kiedy schodzisz pod ziemię, płacą ci po książęcemu i cały świat leży u twoich stóp. Potem żenisz się i wiążesz sobie ręce całą kupą mebli na raty i domem obciążonym hipoteką. Samochód masz na własność i wymieniasz go co roku na nowy. Piekielne życie: zgarniasz moc pieniędzy i wydajesz moc pieniędzy, żona cię kocha i wszystko idzie cacy; przyjęcia i używanie dla wszystkich razem i każdego z osobna. A potem twój najlepszy przyjaciel zaczyna kwękać na piersi i idzie do lekarza, i raptem spostrzegasz się, że wypadł z obiegu; zarabia o połowę mniej, a tu wszystkie rachunki czekają na zapłacenie. Jego żona dochodzi do wniosku, że to niezabawne, i ulatnia się z kim innym. Potem widzisz, że to nie tylko jeden przyjaciel, ale połowa twoich znajomych jest w takim właśnie położeniu: trzydziestoletni inwalidzi nieposiadający nic prócz auta, a i to prędko muszą sprzedać na zapłacenie alimentów. Spostrzegasz się, że za dużo pijesz - jakiś robak cię gryzie, jak to się mówi. Wtedy, jeżeli masz rozum, wynosisz się, pókiś cały. Jeżeli go nie masz, myślisz sobie: „Mnie się to zdarzyć nie może” - i zostajesz. - Odczekał minutę, w ciągu której przyglądał się chłopcu, żeby się przekonać, ile z tego wszystkiego pojął. Potem powtórzył z mocą: - To nie jest tylko moja historia, synu, wierzaj mi. Zdarzyło się to setkom ludzi.
Paweł zastanowił się i powiedział:
- Ale tyś nie miał żony?
- O, owszem, miałem żonę, miałem - rzekł Jakub z posępnym humorem. - Miałem pierwszorzędną żonę, ale tylko póki pracowałem pod ziemią i zgarniałem forsę. Kiedy powiedziałem sobie, że gra nie warta świeczki, i chcąc ratować płuca, wziąłem gorzej płatną robotę na powierzchni, wyniosła się do jednego z tych, „którym się to nie może zdarzyć”. Opuściła go, kiedy mu doktor powiedział, że nadaje się na szmelc, a potem poszła po rozum do głowy i wyszła za giełdziarza.
Paweł milczał, ponieważ ta gorzka nuta przeciwko kobietom nie znajdowała potwierdzenia w tym, co sądził o swojej matce.
- Czy nie miewasz nigdy ochoty wrócić? - zapytał.
- Czasami - przyznał Jakub niechętnie. - Johannesburg to dom wariatów, ale ma w sobie coś. Jednak... kiedy mnie biorą takie ciągoty, przypominam sobie, że jestem jeszcze zdrów i cały, podczas gdy moja paczka albo ziemię gryzie, albo ledwie zipie.
Mówił o mieście, jak inni mężczyźni mówią o morzu, podróżach lub narkotykach, toteż zapaliło to wyobraźnię Pawła. Ale Jakub spojrzał na niego ostro i powiedział:
- Ej, synku, jeżeli ci przychodzi myśl, żeby jechać na Południe do Złotego Miasta, wybij sobie to z głowy. Niech ci się nie marzy szybkie wzbogacenie się. Jeżeli już koniecznie chcesz wmieszać się w ten cały interes, to kup sobie wykształcenie i zostań na ziemi, gdzie dyrygujesz innymi, a nie pod ziemią, gdzie tobą dyrygują. Już ty mi wierz, synu.
I Paweł wierzył, chociaż nie miał ochoty. Złote Miasto jaśniało w jego głowie jak miraż. A jakie były inne możliwości? Zostać na tej nędznej fermie? W porównaniu z tym życie Jakuba wydawało mu się śmiałe, cudowne i niebezpieczne. Odnosił wrażenie, że Jakub opowiada mu wszystko prócz tego, co istotne; że coś przemilcza - i wkrótce wrócił po nową dawkę owego gorzkiego, ale skutecznego leku - zdrowego rozsądku, po której zostawało mu uczucie niedosytu, gdyż uznawał go rozumem, nie wyobraźnią.
Jakub siedział na kupie łupku u wejścia do szybu tyłem do wieczornego słońca i zwijał papierosy. Paweł przekroczył długi, czarny cień i usiadł na łupku, który był sypki i ułożył się pod nim w ciepły i wygodny dołek. Poprosił o papierosa i Jakub dobrodusznie podał mu jednego.
- Jakubie, czy jesteś zadowolony, że zostałeś drobnym eksploatatorem? - zapytał nagle chłopiec.
Otrzymał bystre spojrzenie i powolną odpowiedź:
- Nie krzywduję sobie; jest z tego utrzymanie, póki wystarczy żyły; zresztą, wygląda, że nie ma jej już na bardzo długo.
Paweł zignorował tę ostatnią uwagę i nalegał dalej:
- Gdybyś mógł na nowo zacząć życie, jak byś je zmienił?
Jakub skrzywił się i spytał:
- Któż to mi daje życie po raz drugi?
Na twarzy chłopca widać było napięcie i rozczarowanie.
- Chcę wiedzieć - powiedział z uporem jak dziecko.
- Słuchaj, synku - rzekł Jakub spokojnie - nie jestem człowiekiem, do którego warto się zwracać o rady. Niewiele czym mogę się pochwalić. Wszystko, za co mogę się poklepać po plecach, to to, że starczyło mi rozumu, żeby dać spokój wielkim zarobkom dość wcześnie, aby uratować płuca.
Paweł puścił te słowa mimo uszu i podniósł wzrok na tego dużego mężczyznę, który wydawał mu się tak dobry, solidny i rozumny.
- Czy jesteś szczęśliwy? - zapytał. Nareszcie pytanie było postawione. Jakub aż podskoczył; potem zrobił swój zabawny grymasik, odchylił głowę do tyłu i roześmiał się. Przykro było na to patrzeć. Następnie klepnął Pawła po kolanie i rzekł pobłażliwie, nie przestając się śmiać:
- Synku, miły z ciebie dzieciak; pamiętaj, żebyś się nie dał nikomu zbić z pantałyku.
Paweł siedział z zawstydzoną twarzą, usiłując się uśmiechnąć i czując się srodze zawiedziony. Zdawało mu się, że i Jakub także go odtrącił. Trzymał się jednak kurczowo tego człowieka, skoro nikogo innego nie było; przychodził wieczorami na pogawędkę, postanowiwszy jednocześnie wziąć się do gospodarstwa. Nie pozostawało mu bowiem nic innego do zrobienia.
Mimo to, pracując, oddawał się marzeniom. Wyobrażał sobie, że jedzie na Południe, do Randu, i pracuje jak ongiś Jakub, oszczędza niesłychane sumy pieniędzy, a potem już jako bogacz wycofuje się w porę, żeby ocalić płuca. Albo też nie wycofuje się, tylko wynoszą go na noszach, a przy nim matka i Jakub, zgnębieni świadkowie tej nowej ofiary przemysłu złota. Albo znów widział się największym rzeczoznawcą górniczym kontynentu, spacerującym od niechcenia pośród hałd i wież wyciągowych Randu, spokojnie rozsiewającym perły swej wiedzy przed pełnymi nabożnego podziwu finansistami. Albo też kupował wielką plantację tytoniu, zarabiał w ciągu pierwszego zaraz sezonu pięćdziesiąt tysięcy i przepisywał olbrzymie sumy na Jakuba i rodziców.
Potem wziął się w garść, odmawiając sobie nawet pociechy marzeń, i całą siłą woli skupił się na pracy. Wracał czasem do Maggie pełen nadziei i zapału i opowiadał jej, że dzieli wielkie pole, żeby wprowadzić należyty płodozmian, i że wkrótce ukażą się na nim kolorowe pasy, od soczystej, ciemnej zieleni kukurydzy po płomienną żółtość słoneczników. Słuchała życzliwie, nie reagując jednak tak, jak sobie tego życzył. Przestał więc opowiadać jej, co robi, zwłaszcza że prawie przez cały czas czuł niejasno, że robi źle, że po prostu nie umie. Zacisnął zęby, stłumił gniew i poszedł do Aleka.
- Słuchaj - rzekł - musisz odpowiedzieć mi na jedno pytanie.
Alek, z różdżką w ręce, odwrócił się i spytał:
- Cóż tam znowu?
- Chcę wiedzieć, czy mam zabronować pole teraz, czy poczekać na deszcze?
Alek zawahał się i rzekł:
- No, a jak ty myślisz?
Paweł krzyknął:
- Chcę wiedzieć, co ty myślisz, masz przecież do świadczenie, nie?
Wtedy Alek rozgniewał się i powiedział:
- Nie widzisz, że muszę doprowadzić tę próbę do końca? Idź i zapytaj... no, zapytaj którego z sąsiadów.
Paweł nie chciał ustąpić. Poczekał, aż Alek skończy, i rzekł:
- A teraz chodź, ojcze, pójdziesz ze mną w pole. Chcę wiedzieć.
Alek poszedł niechętnie. Dzień po dniu Paweł walczył z ojcem; nauczył się nie pytać o ogólne rady; stawiał Aleka wobec określonego zagadnienia i póty nalegał, aż otrzymał odpowiedź. Zaczynał już rozeznawać się w skomplikowanych warunkach miejscowych, kiedy Maggie zwróciła się do niego z prośbą:
- Pawle, wiem, pomyślisz, że jestem niemiłosierna, ale chcę, żebyś zostawił ojca w spokoju.
- Jak to? - rzekł chłopiec zdumiony. - Przecież nie pytam go częściej niż raz albo dwa razy dziennie. Całą resztę czasu ma na bawienie się swoimi zabawkami.
Maggie powiedziała:
- Trzeba go zostawić. Wiem, że tego nie zrozumiesz, ale mam rację, Pawle.
Od kilku dni obserwowała Aleka; dostrzegała w jego oczach tę samą chmurę strachu, którą widziała tam już przedtem. Kiedy był zmuszony spojrzeć poza siebie i swój osobisty świat, kiedy kazano mu patrzeć na spustoszenie, jakie sprawił przez swoje niedbalstwo, wówczas nie mógł tego znieść. W nocy rzucał się na łóżku i skarżył się bez końca:
- Czego on chce? Co ja więcej mogę zrobić? On wciąż swoje i swoje, a przecież wie, że jestem na tropie czegoś wielkiego. Dojdę do tego już niedługo, Maggie, wiem, że dojdę. Ta nowa żyła będzie pełna złota, jestem tego pewny...
Serce jej się skręcało z litości dla niego. Postanowiła stanowczo poprzeć męża przeciwko synowi. Ostatecznie Paweł jest młody, ma całe życie przed sobą. Powiedziała spokojnie:
- Zostaw go, Pawle. Nie rozumiesz. Kiedy ktoś doznał klęski, przypominać mu o tym... to okrucieństwo.
- Niczego mu nie przypominam - rzekł Paweł z goryczą. - Proszę tylko o radę, to wszystko, to wszystko!
I ten duży szesnastoletni chłopiec zalał się łzami wściekłości, po czym rzuciwszy matce bezradne, dzikie spojrzenie, uciekł w busz, potykając się w biegu. Mówił do siebie: „Mam dosyć, ucieknę. Pojadę na Południe...”. Po jakimś czasie uspokoił się jednak i wrócił do roboty. Aleka zostawił w spokoju. Nie było to wszakże takie łatwe. Znowu powiedział do Maggie:
- Wykopał rów prosto przez moje nowe podsypy warstwicowe; nawet się mnie nie spytał...
A później:
- Założył szyb w samym środku pola słoneczników, zmarnował całe pół akra. Czy nie możesz z nim pomówić, mamo?
Maggie obiecała porozmawiać z mężem, ale kiedy przyszło co do czego, zawiodła ją odwaga. Alek był jak dziecko; na co się zdało gadanie?
Jeszcze później Paweł przyszedł do niej i rzekł:
- Czy zdajesz sobie sprawę, ile on wydał przez ten ostatni rok na swoje głupstwa?
- Tak, wiem - westchnęła Maggie.
- No, więc nie może tyle wydawać, i koniec.
- Co masz zamiar zrobić? - spytała Maggie. A potem dodała prędko: - Bądź z nim delikatny, Pawle. Proszę cię...
Paweł uparł się pewnego wieczoru, że Alek „musi go wysłuchać przez chwilę”. Kazał ojcu usiąść przy stole, rozłożył księgi rachunkowe i stał nad nim, podczas gdy ten je przeglądał.
- Nie możesz tak robić, ojcze - powtarzał rozsądnie, cierpliwie - musisz trochę zmniejszyć wydatki.
Widząc ich, Maggie odczuwała ból. Pawła też to bolało - było mu tak, jakby wyznaczał ojcu emeryturę. Stawiał bowiem po prostu warunki, a Alek musiał je przyjąć. Alek zachowywał się jak petent.
- Nie odbierzesz mi wszystkiego, prawda? - mówił. - Tego przecież nie zrobisz?
Twarz mu obwisła od doznanego zawodu, a pod koniec rozjaśniła się rozbrajająco, kiedy usłyszał, że wolno mu będzie zatrzymać do swojego użytku czterech robotników i wydawać pięćdziesiąt funtów rocznie.
- Ani pensa więcej - powiedział Paweł. - I musisz pozasypywać wszystkie opuszczone przekopy i szyby. Nie można teraz zrobić kroku po fermie, nie ryzykując złamania karku.
Maggie była potem dla Aleka czuła, kiedy przyszedł do niej i rzekł:
- Ten przemądrzały smyk przewraca wszystko do góry nogami; same teorie, a żadnego doświadczenia.
Poszedł potem zasypać rowy i szyby, a następnie do odległej części fermy, gdzie znalazł niedawno nową żyłę.
Teraz jednak skłonny był robić Pawłowi zjadliwe uwagi i Maggie musiała uważać, aby utrzymać pokój między nimi, czując zarazem, że zdradza ich obu, gdyż przyznawała rację najpierw jednemu mężczyźnie, potem drugiemu. Paweł był już bowiem teraz mężczyzną; widziała to z bólem serca. Szesnastolatek, chudy jak deska, z ciemną opalenizną na napiętej, zmęczonej twarzy; względem niej o wiele za cierpliwy. Paweł patrzył bowiem na tę znużoną, starą kobietę - swoją matkę - i myślał, że na dobrą sprawę powinna być jeszcze młoda. Zaciskał zęby, żeby nie wypowiadać wyrzutów, które cisnęły mu się na usta: „Dlaczego podtrzymujesz go w tym wariactwie? Dlaczego przytakujesz wszystkiemu, co mówi?”. W ten sposób przemordował się przez cały ten pierwszy sezon prac na roli. Potem przyszedł czas na zbilansowanie ksiąg rachunkowych. I wtedy stało się coś, czego się nikt nie spodziewał.
Kiedy wszystkie wyliczenia i księgowanie były skończone, Alek, który z pozoru nie zauważał nawet tej pracy, wszedł do kancelarii i cały wieczór przesiedział nad księgami. Wyszedł z tryumfującym uśmiechem i powiedział do Pawła:
- No, nie spisałeś się o wiele lepiej niż ja, mimo całego swojego gadania.
Paweł spojrzał szybko na matkę, która dawała mu gwałtowne znaki, aby panował nad sobą. Opanował się. Twarz mu zbielała, lecz wysilał się na uśmiech. Alek jednakże ciągnął dalej:
- Nie dajecie mi żyć, wy oboje, ale kiedy przychodzi co do czego, ty także nie osiągnąłeś zysku.
Było to tak niesprawiedliwe, że Paweł nie mógł dłużej milczeć.
- Doprowadzasz fermę do zupełnej ruiny - rzeki z goryczą - nie chcesz nawet dawać mi rad, kiedy o nie proszę, a potem obwiniasz mnie...
- Pawle - powiedziała Maggie z naciskiem.
- A kiedy znajdę kopalnię złota - rzekł Alek dumnie - a to już teraz będzie niedługo, wtedy przylecisz do mnie, wtedy pożałujesz! Nie umiesz prowadzić gospodarstwa, a nie masz na tyle rozumu, żeby nauczyć się ode mnie podstaw geologii. Spędziłeś tu, przy mnie, tyle lat, a nie umiesz nawet odróżnić jednej żyły od drugiej. Jesteś za cholernie leniwy, żeby żyć. - I z tymi słowami wyszedł z pokoju.
Paweł siedział nieruchomo, z głową nieco zwieszoną i patrzał na podłogę. Maggie czekała, aż uśmiechnie się z nią razem nad tym dzieckiem, jakim był Alek. Układała sobie właśnie na wargach ów żartobliwy uśmieszek, który pozbawi całą scenę tego, co w niej było bolesne, kiedy Paweł podniósł się zwolna i rzekł spokojnie:
- No, to koniec.
- Nie, Pawle! - zawołała Maggie. - Nie powinieneś zwracać na to uwagi, nie możesz tego brać na serio...
- Doprawdy? - rzekł Paweł z goryczą. - Już mam dosyć.
- Dokąd idziesz? Co masz zamiar zrobić?
- Nie wiem.
- Nie możesz wyjechać - powiedziała Maggie bez namysłu. - Nie masz dosyć wykształcenia, żeby...
Urwała, ale za późno. Twarz Pawła była tak zbolała i zrozpaczona, że Maggie zawołała w duchu: „Co się ze mną stało? Dlaczego ja to powiedziałam?”. Paweł rzekł:
- A, więc tak. - I wyszedł z pokoju za ojcem.
Poszedł do kopalni, zastał Jakuba siedzącego na werandzie i zapytał z miejsca:
- Jakubie, czy mogę wejść z tobą do spółki?
Twarz Jakuba nie zmieniła wyrazu. Cierpliwie spojrzał na chłopca i powiedział:
- Siadaj. - Potem, kiedy Paweł już usiadł i pochylił się naprzód wyczekująco, rzekł: - Nie mam tutaj dosyć zysku na wspólnika, wiesz o tym. Gdyby nie to, chętnie bym cię przyjął. Zresztą, wygląda na to, że żyła się skończyła. - Odczekał trochę i spytał: - Co się stało?
Paweł zrobił niecierpliwy ruch, którym rozprawiał się z rodzicami, z fermą i ze swoją przeszłością, po czym spytał:
- Dlaczego twoja żyła się skończyła?
- Przecież dawno ci mówiłem, że się na to zanosi.
Rzeczywiście mówił, ale do Pawła to wtedy nie dotarło.
- Co teraz zrobisz? - zapytał chłopiec.
- Och, nie wiem - rzekł Jakub beztrosko, zapalając papierosa. - Jakoś sobie dam radę.
- Tak, ale... - Paweł był bardzo zirytowany. Ten niedbały ton przypominał mu ojca. - Musisz przecież coś robić - nalegał.
- No, więc co byś ty proponował? - zapytał Jakub z humorem, chcąc rozruszać chłopaka. Ale Paweł splótł kurczowo ręce i krzyknął:
- Dlaczego to ja mam cokolwiek proponować? Dlaczego wszyscy chcą, żebym coś proponował?
- Hej, wolnego! - uspokajał Jakub.
- Przepraszam - rzekł Paweł. Odprężył się i powiedział: - Daj mi papierosa. - Zapalił go niezdarnie i spytał: - Tak, ale jeżeli nie będzie żyły, nie będzie i zysku, więc z czego będziesz żył?
- Och, przyjmę jakąś pracę albo znajdę drugą żyłę, albo coś takiego - odparł Jakub zupełnie nieporuszony.
Paweł nie mógł się powstrzymać od śmiechu.
- Chcesz powiedzieć, że wiesz od dawna, że żyła się skończyła, a mimo to siedzisz sobie, jakby nigdy nic?
- Nie mówiłem, że się zupełnie skończyła. Po prostu rozłazi się. Nie tracę na niej i nie zarabiam. Ale za jakiś tydzień, jak mi się zdaje, trzeba będzie zwinąć budę - powiedział Jakub, wypuszczając leniwe kłęby dymu.
- Idziesz na poszukiwanie? - pytał chłopiec wytrwale.
- Czemu nie?
- Mogę pójść z tobą?
- Co ty rozumiesz przez poszukiwanie? - Jakub starał się zyskać na czasie. - Jeżeli sądzisz, że będę się włóczył tam i sam z płuczką i młotkiem, po romantycznemu - mylisz się. Lubię wygody. Nie będę się spieszył i zobaczę, co mi się uda znaleźć.
Paweł roześmiał się znowu, tym razem na myśl o wyobrażeniu, jakie Jakub miał o wygodach. Rzucił okiem na dwie małe izdebki za werandą, prawie zupełnie nieumeblowane, i na kuchnię w głębi, gdzie niechlujna i dobroduszna Murzynka gotowała mięso i kartofle, kartofle i drób, od czasu do czasu podając do tego dla urozmaicenia parę surowych pomidorów.
Jakub powiedział:
- W zeszłym tygodniu spotkałem na stacji dawnego mojego kumpla. Miesiąc temu znalazł żyłę o pół mili stąd. Zabierze się do dzieła, jak tylko sprowadzi z miasta maszyny. Tu się roi od złota jak od wszy, już ty się nie martw.
Ta beztroska obietnica na przyszłość zadowoliła Pawła na razie. Nim jednak rozpoczęli poszukiwania, Jakub z rozmysłem urządził sobie seans pijaństwa.
- Już najwyższy czas na mały urlop - powiedział zupełnie poważnie. W przeciągu dwóch dni pochłonął cztery butelki whisky. Pił powoli i uporczywie, aż zrobił się ckliwy i sentymentalny: faza, która krępowała chłopca. Potem stał się despotyczny i hałaśliwy i narzekał na żonę, na właścicieli kopalni Randu oraz na swoich rodziców, którzy odebrali go ze szkoły w wieku lat piętnastu i kazali mu radzić sobie, jak potrafi. Wyładowawszy te żale i orientując się znakomicie w swoim stanie, wypił następnie ostatnie pół szklanki niczym nierozcieńczonej whisky, po czym ułożył się wygodnie na łóżku i stracił przytomność. Paweł siedział przy przyjacielu i czekał, aż się obudzi, co tenże po pięciu czy sześciu godzinach uczynił, zupełnie trzeźwy i bardzo przygnębiony. Następnie cała rzecz powtórzyła się raz jeszcze.
Maggie była zła, kiedy po trzydniowej nieobecności Paweł wrócił do domu i oznajmił, że Jakub chorował na malarię i potrzebował pielęgniarza. Jednocześnie jednak rada była, że jej syn potrafi przesiedzieć przez trzy noce przy chorym, a potem spokojnie przejść przez veld do domu i nie robiąc żadnego szumu wokół swojej osoby, poprosić o posiłek, zjeść go i pójść do łóżka: wszystko to bardzo spokojnie, rozsądnie, zupełnie po dorosłemu.
Miała ochotę zapytać, czy zamierza dalej prowadzić fermę, ale nie śmiała. Nie mogła go winić za postawę, jaką przybrał, lecz nie mogła też pochwalać jego ucieczki. Na koniec Alek był tym, który powiedział do Maggie w obecności syna:
- Ten twój sławetny Paweł. Ucieka sobie z fermy i zostawia ją na łasce boskiej, a sam upija się jak bela.
Od jednego z krajowców Alek dowiedział się, że Jakub przechodzi okres pijaństwa.
- Paweł nie pije - ucięła Maggie, oczami dając mężowi do zrozumienia, że nie ma zamiaru siedzieć spokojnie i wysłuchiwać, jak on oczernia własnego syna. Alek odwrócił wzrok, ale powiedział do Pawła szyderczo:
- Już cię ferma zmogła? Nie możesz tego wytrzymać dłużej niż przez jeden sezon?
Paweł odrzekł spokojnie:
- Jak uważasz.
- Co teraz będziesz robił? - zapytała Maggie, a Paweł odpowiedział:
- Dowiesz się we właściwym czasie.
Ojcu zaś rzucił, nie mogąc się oprzeć pokusie:
- Jak na to, ile cię to obchodzi, dowiesz się aż za wcześnie!
Kiedy odszedł, Maggie przesiedziała długi czas, rozmyślając: „Jeżeli Paweł jest z Jakubem, to znaczy, że weźmie się do górnictwa”; w istocie rzeczy nie był nic lepszy od swojego ojca. Gorzej - rzucał mu wyzwanie. Myśląc ze znużeniem, że może Alek przynajmniej nie zorientuje się, iż syn go wyzywa, poszła w pole powiedzieć mężowi, że powinien drobną część swojego czasu poświęcić utrzymaniu gospodarstwa w jakim takim porządku. Zastała go przy pracy nad nowym szybem i usiadła spokojnie na dużym kamieniu, podczas gdy on wyjaśniał jej jakiś nowy pomysł. O gospodarstwie nic nie wspomniała.
Co do Pawła, to powiedział on Jakubowi:
- Zaczynajmy poszukiwania.
Jakub odparł:
- Nie ma gwałtu.
- Owszem, jest - nalegał chłopiec, więc wzruszywszy ramionami, Jakub poszedł po młotek.
Spędzili razem kilka dni, pracując w najbliższej okolicy w buszu. Wtedy jeszcze nie zbliżali się do fermy Barnesów, lecz pracowali na terenach sąsiedniej. Właściciel jej odnosił się do nich życzliwie, ponieważ miał nadzieję, że znajdą naprawdę dużą żyłę, po czym będzie mógł sprzedać swoją ziemię za każdą cenę, jakiej spodoba mu się zażądać. Przysyłał im czasem krajowca z wiadomością, że w takim a takim miejscu jest żyła, która wygląda obiecująco, a wtedy mężczyzna i chłopiec szli tam, aby ją wypróbować. Z sugestii tych nic nie wyszło.
Paweł sypiał przeważnie w domu Jakuba. Raz czy dwa razy dla świętego spokoju poszedł do domu, przybrawszy hardą minę. Ale Maggie witała go uprzejmie. Nie potrafiła się już przejmować. Stała się bierna i ironiczna. Wszystko, czego się obawiała, to to, że Alek dowie się, iż Paweł poszukuje złota. Raz spróbowała powiedzieć żartem:
- Co byś zrobił, jeżeliby Paweł znalazł złoto?
Alek odpowiedział wyniośle:
- Byle głupiec potrafi znaleźć złoto. Inteligencji potrzeba do tego, żeby właściwie posługiwać się różdżką.
Maggie uśmiechnęła się i wzruszyła ramionami. Potem znalazła sobie nowe zmartwienie: jeżeli Paweł dowie się, że ojciec nie dosyć go ceni, aby przejmować się losem jego poszukiwań, może ich poniechać. Uważała zaś, że lepiej, aby był pochłonięty poszukiwaniem, niżby miał uciec na Południe albo po prostu rozpić się z nudów. Myślała ze smutkiem, że Paweł wyrobił sobie pojęcie o ojcu jako o okrutniku bez serca, gdy tymczasem był on raczej podobny do cienia. Walczyć z Alekiem było to wymierzać ciosy w pustkę; przypomniała sobie, co czuła podczas sprawy z pierścionkami. Zgubił jej obrączkę; czuła się wtedy, jak gdyby grunt usunął się spod ich małżeństwa, on zaś powiedział tylko: „Sprowadź sobie z miasta drugi, cóż to ostatecznie jest - pierścionek?”. I rzeczywiście, czymże jest pierścionek? Miał słuszność. Przy Aleku wszelkie uczucie kończyło się zawsze wzruszeniem ramion.
Potem jednak nastał okres chwilowego podniecenia. Alek znalazł żyłę, która zawierała złoto - niewiele, ale prawie tyleż, co kopalnia na wzgórzu. Oczywiście, chciał ją eksploatować. Maggie sprzeciwiała się. Twierdziła, że ryzyko jest za duże, a poza tym skąd wezmą potrzebny kapitał? Alek rzekł ze spokojem, że pieniądze można pożyczyć. Maggie powiedziała, że byłoby to uwieszeniem sobie kamienia młyńskiego u szyi, i tak dalej. Na koniec przyjechali z miasta eksperci i wydali orzeczenie: żyła była poniżej opłacalnego minimum. Eksperci pojechali sobie z powrotem, lecz, dziwna rzecz, Alek zdawał się raczej pokrzepiony na duchu niż przygnębiony.
- Widzisz - powtarzał - zawsze mówiłem, że jest tu złoto, nieprawdaż?
Maggie uspokoiła go i poszedł próbować nową żyłę. Paweł, który nie był w domu od dwóch tygodni, posłyszał o odkryciu i przyleciał rozgorączkowany, aby zapytać:
- Czy to prawda, że ojciec znalazł złoto?
- Nie - rzekła Maggie, po czym dodała ze smutną ironią: - Nie cieszyłbyś się ze względu na niego, gdyby znalazł? - Zaczerwienił się pod jej wzrokiem, ale nie mógł zdobyć się na powiedzenie, że cieszyłby się z tego. Nagle Maggie spytała: - Czy ty pijesz, Pawle?
Nie wyglądał dobrze, ale było to skutkiem gorliwości w poszukiwaniu złota, nie zaś picia. Jakub nie pozwalał mu pić: „Możesz robić, co chcesz, jak skończysz dwadzieścia jeden lat - powiedział całkiem po ojcowsku. - Ale do tego czasu nie będziesz pił, przynajmniej u mnie”.
Paweł nie chciał przyznać się matce, że pozwala Jakubowi sobą komenderować; powiedział więc:
- Ty masz takie uprzedzenie do picia.
- Niejeden byłby zadowolony, gdyby go wychowano w takim uprzedzeniu - rzekła sucho. - Spójrz, ilu ludzi w tym kraju schodzi na psy przez pijaństwo.
Paweł odparł z uporem:
- Jakub jest w porządku, prawda? Nic mu nie można zarzucić, a przecież pije od czasu do czasu.
- Czy nie można być „w porządku” bez picia od czasu do czasu? - spytała Maggie z tą bierną ironią, która martwiła Pawła, ponieważ nie była w jej stylu. Pocałował ją i rzekł:
- Nie troszcz się o mnie, powodzi mi się pierwszorzędnie.
- I wrócił do Jakuba.
Teraz bowiem on i Jakub spędzali każdą wolną chwilę na poszukiwaniach. Było to zupełnie różne od postawy Aleka. Jakub uważał najwidoczniej, że skoro to jest złoty kraj, złoto można znaleźć: jest to tylko kwestia wytrwałości. Z całym spokojem zwinął swoją kopalnię, odprawił robotników i zabrał się do znalezienia nowej. Pawłowi takie podejście do rzeczy wydało się słuszne; ani w połowie tak emocjonujące jak u Aleka, zawsze znajdującego się o krok od odkrycia, które musi wstrząsnąć całym światem, ale za to bardziej rozsądne. Może też Paweł uznał słuszność postępowania Jakuba dlatego, że było ono konieczne, a co jest konieczne, ma swoją własną logikę.
Kiedy przeszukali całą fermę sąsiada, zawahali się przed przekroczeniem granicy fermy Aleka. Jednakże pewnego wieczoru przesadzili ogrodzenie z kolczastego drutu. Paweł marudził w tyle, pełen niewytłumaczalnego poczucia winy. Jakub chciał pójść do kwarcowej żyły. Obejrzał się pytająco na chłopca, który szedł za nim powoli, wmawiając sobie, że nie ma potrzeby czuć się winnym. Poszukiwanie złota było legalne i on miał do niego prawo. Pomału zbliżyli się do żyły. Przekopy były z grubsza zasypane, a miejsca, gdzie odłupywano i rozsadzano kamień, stały się już pod działaniem powietrza prawie niewidoczne. Pracowali nad tą żyłą parę dni, a Jakub niekiedy mówił z humorem:
- Już kiedy twój ojciec coś robi, to robi gruntownie...
W tej żyle milowej długości nie było bowiem prawie ani skrawka, który by nie był zbadany. Wkrótce potem porzucili ją i zaczęli posuwać się wzdłuż grzbietu wzgórza. Teren był nierówny; pełno w nim było wystających skał i głazów; tutaj jednak nie było widać śladów bytności Aleka.
- No, synku - rzekł Jakub - to wygląda obiecująco, co?
Nie było powodu, dla którego to miejsce miałoby być bardziej obiecujące od innych, ale Paweł ufał instynktowi starego górnika. Lubił przyglądać się, jak ten posuwa się z wolna po terenie, zastanawiając się nad ukośnym spadkiem skały lub niespodzianym rozsypiskiem lśniących, białych kamyczków. Robiło to wrażenie jakiejś magii, jak to nieraz bywa ze sposobami myślenia, których nikt jeszcze nie obdarzył nazwą i nie zaklasyfikował. A przecież opierało się to na latach doświadczenia ze skałami, minerałami i glebą, chociaż Jakub nie uświadamiał sobie, dlaczego zatrzymuje się nad tym głazem, a nie nad następnym. Pawłowi wydawało się to wszakże procesem świadomym. Pewnego ranka natknęli się na Aleka. Zrazu Paweł pozostał w tyle, potem hardo wystąpił naprzód. Alek miał wrogi wyraz twarzy, gdy spytał:
- Co wy tu obaj robicie?
- Poszukiwanie złota jest legalne, panie Barnes - powiedział Jakub.
Alek zmarszczył brwi i rzekł:
- Nie mieliście na tyle prostej przyzwoitości, żeby chociaż zapytać.
Patrzył na Pawła, nie na Jakuba. Paweł daremnie szukał słów, lecz Alek nagle jakby przestał się nimi interesować i zaczął się oddalać. Ze zdumieniem usłyszeli jego słowa:
- Macie jednak zupełną rację, że tutaj szukacie. To miejsce zawsze wyglądało obiecująco. Może i sam tu kiedyś spróbuję. - Potem odszedł powolnym krokiem.
Pawłowi zrobiło się przykro; wyobrażał sobie dotąd ojca jako przeciwnika. Reakcja jego była tak silna, że prawie stracił zainteresowanie dla całego poszukiwania; może by nawet był wrócił na fermę, gdyby go Jakub nie przypilnował. Jakub bowiem nie zaliczał się do ludzi porzucających robotę, do której raz się zabrali.
Spojrzał teraz na Pawła i powiedział:
- Nie martw się, synu. Wszystko razem wziąwszy, twój tata to porządny chłop. Miał rację, powinniśmy się byli spytać po prostu z grzeczności.
- Wszystko to bardzo piękne - rzekł Paweł, piastując dawną urazę. - Teraz gada do rzeczy, ale trzeba ci było słyszeć, co przedtem mówił.
- No, no, wszyscy czasem tracimy panowanie nad sobą - powiedział Jakub pobłażliwie.
W parę dni później Jakub zauważył:
- Ten kawałek skały wygląda całkiem nieźle, spróbujmy popłukać.
Popłukali i w płuczce pokazało się dobre złoto.
- To niczego nie dowodzi - powiedział Jakub. - Wykopmy lepiej ze dwa, trzy rowy.
Wykopano więc dwa, trzy rowy i Jakub powiedział mimochodem:
- Wygląda, jakbyśmy trafili.
Paweł nie od razu zdał sobie sprawę, że taki był Jakuba sposób oznajmiania o sukcesie. Było to zbyt nieheroiczne. Przyłapał się nawet na myśli: „Jeżeli to jest wszystko, czyż to znów taka wielka rzecz?”. Znaleźć złoto - cóż za słowa! Niepodobna ich słuchać bez przyspieszonego pulsu. I tak przez całą odmianę: ja mógłbym znaleźć złoto, ty mógłbyś znaleźć złoto; oni, z całą pewnością, jakoś zawsze mogli znaleźć złoto. Okazało się jednak, że nie tylko można było wypowiedzieć te słowa, jakby były najzwyklejszymi w świecie. Jakubowi nie przyszło nawet na myśl, że Paweł może odczuć zawód.
- Tak, trafiliśmy - potwierdził po paru dniach swoją opinię, po czym natychmiast dodał: - Chodźmy co zjeść, nie ma sensu głodować bez powodu.
Widok był tak nieciekawy - ot, parę nieporządnych przekopów wśród zielonawych zarośli, pod niskim, wiszącym niby dym wrześniowym niebem - że Paweł zaczął w duchu dramatyzować sobie całą sprawę za pomocą słów. A więc: „Znaleźliśmy złoto. Jakub i ja znaleźliśmy złoto. Dopieroż ojciec będzie zły!”. Lecz na nic się to wszystko zdało, posłusznie tedy wrócił z Jakubem do jego chaty na zimne mięso z kartoflami. Ten stan rzeczy trwał całe tygodnie, podczas gdy Jakub robił pomiary terenu, kopał poprzeczne rowy i mały próbny szyb. Posłał potem trochę skał do Departamentu Górnictwa, który potwierdził ich ocenę. To chyba powinien był być moment do objawienia radości, lecz Jakub rzekł tylko:
- Nie wzbogacimy się na tym, ale mogło być gorzej.
Zdawało się niemal, że gotów jest zbyć to wszystko wzruszeniem ramion i zacząć na nowo gdzieś indziej.
Znowu przyjechali eksperci i stanęli nad przekopami, formułując swoje ostrożne orzeczenia; miejscy ludzie w sztywnych drelichach, jakie nakładali na wyprawy w veld. „Tak, nadaje się to do eksploatacji. Tak, przy odrobinie szczęścia może się to nawet okazać całkiem zasobne”. Paweł czuł się obrabowany z wszelkiej chwały, a nie było nikogo, kto by zrozumiał to uczucie. Nawet Maggie nie rozumiała; usiłował pochwycić jej spojrzenie i uśmiechnąć się żałośnie, ale jej oczy unikały spotkania z jego oczyma. Była bowiem obecna: syn ją zaprosił. Przyszła obejrzeć tryumf Pawła, nic nie powiedziawszy Alekowi. Przyglądając się ekspertom, obserwując Pawła i Jakuba, cały czas myślała o Aleku, któremu trzeba będzie o tym wszystkim powiedzieć. Po tylu latach pracy nad różdżkami i teoriami, po całym tym cierpliwym badaniu owego błędnego ognika - złota, zdawało się zbyt okrutne, że jego syn przeszedł sobie od niechcenia po wzgórzu, które on sam tak gruntownie przeszukał, i w ciągu paru tygodni natrafił na żyłę. Tak okrutne, że nie mogła się zdobyć na to, by mu o tym powiedzieć. Czemuż musiało to być właśnie tutaj, na tym samym wzgórzu? Dlaczego nie gdziekolwiek indziej wśród tysięcy akrów veldu? Było jej jaszcze smutniej za Aleka, ponieważ wiedziała doskonale, że znalezienie żyły tu, na tym wzgórzu, przyczyniło się do tryumfu Pawła. Bała się, że Alek dojrzy ten błysk zwycięstwa w oczach syna.
Tymczasem ów arcyważny teren czekał, strzeżony przez przepisowe paliki z tabliczkami, do których przybite były pluskiewkami płócienne wywieszki z wyszczególnieniem grzywien i kar, jakim podlegałby każdy - nawet sam Alek - jeśli zbliżyłby się bez upoważnienia do niewidocznego jeszcze złota. Potem przyjechali finansiści i prawnicy i na stąpił długi okres podpisywania dokumentów i wznoszenia toastów na cześć wszystkich zainteresowanych.
Pewnego wieczoru Paweł zjawił się w domu na kolację i Maggie siedziała w napięciu, czekając, że powie ojcu - czekając, aż spadnie nań ten okrutny cios. Chłopiec był zdenerwowany i kilkakrotnie otwierał usta, aby przemówić, po czym milkł, i na koniec nie powiedział nic. Kiedy Alek odszedł do swojej kancelarii, żeby przeprowadzić obliczenia związane z jakąś nową żyłą, Maggie rzekła:
- No, przypuszczam, że jesteś z siebie bardzo zadowolony.
Paweł wyszczerzył zęby w uśmiechu i spytał:
- A czy nie mam powodu?
- Twój biedny ojciec... czy nie rozumiesz, jak on to odczuje?
Wszystko, co zdołała z niego wydobyć, to:
- Dobrze, więc ty mu powiedz. Ja nic nie powiem.
- Cieszę się, że masz dla niego jeszcze trochę uczucia.
Paweł poszedł więc, a przed nią stanęło zadanie powiedzenia Alekowi. Nie mogła się nadziwić, że on do tej pory nic nie wie. Wystarczyło mu podnieść oczy i spojrzeć bacznie na wzgórze. Oto tam, wśród nagich, zrzedniałych drzew wrześniowego veldu, widać było przekopy podobne do świeżych blizn i czarną gromadkę krzątających się robotników.
Potem jednego dnia Paweł przyszedł znowu i powiedział - tym razem tonem, w którym brzmiała jakby skrucha:
- Wiesz, będziesz musiała mu powiedzieć. Jutro sprowadzamy ciężką maszynerię. Sam zobaczy.
- Powiem mu, naprawdę - obiecała.
- Nie chcę, żeby mu było przykro, doprawdy nie chcę, mamo - powtarzał uporczywie jak dziecko, któremu zależy na przebaczeniu.
- Nie pomyślałeś o tym wcześniej - rzekła sucho.
Zaprotestował.
- Ale przecież, mamo, tyś nigdy nie powiedziała, że się cieszysz, ani razu. Czyż nie rozumiesz? To może się okazać czymś naprawdę wielkim; tak powiedzieli eksperci. Mogę zupełnie niedługo stać się współwłaścicielem naprawdę dużej kopalni.
- A nie masz jeszcze osiemnastu lat - uśmiechnęła się, aby złagodzić sens swoich słów. Myślała sobie, że było to smutne obniżenie miary, jaką wyznaczyły mu jej nadzieje. Czymże jest? Drobnym eksploatatorem. Niedokształconym, bez ambicji, zależnym od tej strasznej rzeczy - szczęścia. Może pozostać drobnym eksploatatorem na całe życie, z Jakubem jako towarzyszem sobotnich bibek, z tubylczą kobietą w kuchni - o, tak, wiedziała dobrze, jak się rzeczy mają, choć on najwidoczniej uważał ją za naiwną. Jeżeli zaś im się powiedzie, stanie się bogatym człowiekiem, jednym z wielkich finansistów tej części kontynentu. Było to możliwe, wszystko było możliwe - uśmiechnęła się pobłażliwie i nic nie powiedziała. Tej nocy leżała bezsennie, usiłując wykrzesać z siebie odwagę, żeby powiedzieć Alekowi. Nie mogła. Przy śniadaniu przyglądała się jego zaabsorbowanej, dalekiej twarzy i starała się znaleźć potrzebne słowa. Nie przychodziły. Po posiłku udał się do kancelarii, a ona szybko wyszła przed dom. Osłaniając oczy od słońca, spojrzała przez kukurydziane pola ku wzgórzu. Tak, oto widać było ciężkie wozy naładowane czarną masą wyciągów, wielkich rur, kół napędowych: wystarczyłoby Alekowi spojrzeć przez okno, aby zobaczyć. Powoli weszła do domu i powiedziała:
- Alek, chcę ci coś powiedzieć.
Nie podniósł oczu.
- Cóż tam znowu? - zapytał niecierpliwie.
- Chodź ze mną na chwilę.
Spojrzał na żonę, zmarszczył brwi, potem wzruszył ramionami i poszedł za nią. Wskazała ręką na czerwonawy, zapylony szlak widoczny wśród zarośli i rzekła:
- Popatrz.
Głos jej brzmiał jak głos małej dziewczynki.
Spojrzał na obładowane wozy, a potem powoli powiódł oczyma wzdłuż wzgórza na miejsce, gdzie widniały przekopy.
- Co to jest? - spytał.
Spróbowała mówić, ale przekonała się, że wargi jej drżą. W środku coś w niej krzyczało: „Biedaczek! Biedny, biedny człowiek”.
- Co to jest? - zapytał powtórnie, a potem, po chwili milczenia: - Znaleźli coś?
- Tak - wykrztusiła na koniec.
- Coś warte?
- Powiadają, że może być bardzo dużo warte.
Odważyła się spojrzeć na niego z boku. Jego twarz była zamyślona, nic więcej, i to ośmieliło ją do powiedzenia:
- Jakub i Paweł są wspólnikami.
- I to na tym wzgórzu! - wykrzyknął wreszcie. W jego głosie nie było urazy. Spojrzała na niego znowu. - To okrutny pech, nie? - powiedział z wolna, ona zaś natychmiast pochwyciła go kurczowo za ramię, mówiąc:
- Tak, mój kochany, to okropne, okropne, tak mi strasznie przykro... - I zaczęła płakać. Pragnęła wziąć go w ramiona i utulić. On jednak wciąż miał wzrok utkwiony we wzgórzu.
- Akurat w tym miejscu nigdy nie próbowałem - rzekł w zamyśleniu. Przestała płakać. - Zabawne, miałem puścić przekop właśnie tamtędy, a potem - nie pamiętam już, dlaczego tego nie zrobiłem.
- Tak? - rzekła nieśmiało. Pojęła, że już było wszystko dobrze. Potem on zauważył:
- Zawsze mówiłem, że w tym wzgórzu musi być złoto, i jest. Zawsze tak mówiłem, prawda?
- Tak, mój drogi, mówiłeś... Dokąd idziesz? - dodała, gdyż Alek ruszył przed siebie, kołysząc trzymaną w ręku różdżką.
- Zajrzę tam tylko i popracuję trochę koło ich rowów - usłyszała słowa odchodzącego. - Jeżeli oni znają bieg żyły, będę mógł wypróbować...
Zniknął wśród buszu; szedł prędko, poły jego bluzy rozwiewały się na wietrze.
Kiedy Paweł ujrzał zbliżającego się ojca, wyszedł mu na powitanie z trochę mdłym uśmiechem i sercem bijącym mocno w poczuciu winy. Alek powiedział tylko:
- Twoja matka mówiła, żeście szczęśliwie trafili. Masz coś przeciwko temu, żebym tutaj trochę pochodził z moją różdżką? - A kiedy Paweł znieruchomiał ze zdziwienia, dodał niecierpliwie: - No, prędzej, chłopcze, z łaski swojej; śpieszy mi się.
I podczas kiedy robotnicy wyładowywali ciężkie maszyny, a Jakub i Paweł kierowali ich pracą, Alek, pogrążony w myślach, zakreślał koła i zygzaki, a różdżka wznosiła się i opadała w jego rękach jak pewien gatunek owada, kiedy znajdzie się w pułapce. Zapomniał o całym świecie. Musieli odciągnąć go na bok, inaczej byłyby go przygniotły maszyny. Kiedy w południe poczęstowali go zimnym mięsem i wyjawili mu, że znaleźli drugą żyłę, jeszcze bogatszą od pierwszej i według wszelkiego prawdopodobieństwa sięgającą w głąb „aż do Chin”, powiedział tylko głosem pełnym dumy i zadowolenia:
- No, więc macie najlepszy dowód. Nie mówiłem wam? Zawsze wam mówiłem, że tak będzie.
Mrowisko
W dali za równiną wznosiły się góry, sine i mgliste na tle mocnego błękitu nieba. Gdy podeszło się bliżej, stały ciężkim szeregiem jedna obok drugiej i nabierały barw brunatnych, szarych i zielonych, ale niebo było wciąż błękitne. Kiedyś się wspinał po przełęczy, równina za tobą spłaszczała się i malała, a ciemnoszare szczyty rysowały się ostro ponad niższymi wyniosłościami z nawarstwionych granitowych złomów. Niebo nad głową było czyste i nasycone błękitem, a nad każdą płaszczyzną fale powietrza drgały od upału. „Przejdźmy przez góry w dół przełęczą na równinę po drugiej stronie - szybko, tam będzie chłodniej, będzie łatwiej iść”. Tak myśli wędrowiec. Myśli tak od wielu stuleci i przyspiesza kroku, aby wyjść z przytłaczających gór, wydostać się na chłodną równinę, gdzie wiatr buja swobodnie. Ale równiny nie ma. Zamiast tego z przełęczy schodzi się w kotlinę, ciasno otoczoną wzgórzami: góry zaciskają się tutaj w pięść, a dłonią jest szeroka na milę połać gęstego buszu, gdzie upał zbiera się i trwa uparcie, promieniując z głazów, spływając falą z drzew, lejąc się z nieba, które już nie jest błękitne, ale zwisa nisko, mętne i żółte od dymów unoszących się od tak dawna z tej uwięzionej w górach kotliny. Chociaż bowiem przez pół roku jest tu gorąco, duszno i sucho, a potem w czasie deszczów ciepło, parno i mokro, znajduje się tutaj złoto, więc stale kręcą się ludzie, a wśród buszu pełno dziur i przekopów, gdzie myszkowali poszukiwacze, płytkich jam lub nawet głębokich szybów. Powiadają, że setki lat temu szukali tu złota Buszmeni. Może to i prawda. Powiadają, że z wybrzeża ciągnęły tu karawany Arabów z niewolnikami i wojownikami szukać złota na wzbogacenie pałaców królowej Saby. Nikt nie udowodnił, że tak nie było.
Pewne jest przynajmniej to, że na ostatnim przełomie stuleci gospodarowała tu wielka spółka kopalniana, która wykopała pół tuzina bajecznie głębokich szybów i znalazła złoto w ilościach sięgających miejscami kilku uncji na tonę. Grunt tu jest jednak kapryśny i niejednolity, a żyły urywane i nieobliczalne, toteż spółka owa załadowała swój ciężki sprzęt na furgony i pojechała szukać złota gdzie indziej, w miejscu gdzie żyły leżą bardziej równomiernie.
Przez kilka lat cicho było w kotlinie wśród gór, żaden dym nie mącił jasnego nieba, chyba że czasem zjawił się jaki samotny poszukiwacz, z którego ogniska jak z papierosa jakiegoś olbrzyma wznosił się w błękitne, gorące niebo jeden jedyny chybotliwy słupek sinawego dymu.
Potem nagle kotlina napełniła się zgiełkiem, hałasem, ruchem i setkami ludzi. Pan Macintosh kupił prawa do eksploatacji tutejszego złota. Mówiono mu, że jest głupi, że żadnego pojedynczego człowieka, choćby nie wiedzieć jak bogatego, nie może być stać na ryzyko związane z tym terenem.
Ci, co tak mówili, nie wzięli jednak pod uwagę charakteru pana Macintosha, który już raz w Australii dorobił się majątku i stracił go, a potem w Nowej Zelandii dorobił się drugiego i nadal go posiadał. Zamierzał tutaj go powiększyć. Nie miał oczywiście zamiaru kopania tu owych kosztownych szybów, które mogły trafić albo nie trafić na złoto i przychwycić albo nie przychwycić nurkujące, kapryśne żyły i pokłady. Właściwa linia postępowania rysowała się przed panem Macintoshem zupełnie wyraźnie i po linii tej poszedł, chociaż było to wbrew wszelkim znanym zasadom należytej eksploatacji górniczej.
Najął po prostu setki afrykańskich robotników i kazał im wybierać łopatami ziemię ze środka owej wysokiej, górami otoczonej kotliny, tak iż wkrótce powstała głębsza kotlina, potem ogromny dół, a wreszcie olbrzymi lej podobny do odwróconej góry. Pan Macintosh pochłaniał ziemię wielkimi kęsami niczym jakiś złotożerny potwór; obce mu były wszelkie fantazje, jak wiercenie szybów czy wydawanie pieniędzy na stropy nad chodnikami. Ziemię wyciągano zrazu wiadrami po schodkowanych ścianach leja; wiadra zawieszone były na sznurach skręconych z łyka, po cóż bowiem wydawać pieniądze na stalowe liny, kiedy łyko mógł człowiek brać za darmo z każdego drzewa? Jeżeli przecierało się i pękało, i wiadra padały w lej, nic im się od upadku nie działo złego, a na drzewach było nadal dużo nowego łyka. Później, gdy lej stał się zbyt głęboki, pojawiły się wagonetki na szynach; zdarzało się, że i one ześlizgiwały się i staczały na dno, albowiem wszystkie poczynania pana Macintosha cechowała jakaś wspaniała, niefrasobliwa dobroduszność: zawsze po takim wypadku raczej był skłonny śmiać się niż złościć. A jeżeli czyjaś głowa znalazła się na drodze spadającego wiadra lub wagonika, zawsze jeszcze było mnóstwo czarnych głów i czarnych rąk do najęcia.
Jeżeli zaś obluźnione spadziste brzegi leja obrywały się w dół lawiną albo wąziutki chodnik, ciasny jak kryjówka mrówkojada, puszczony w bok od głównego leja niczym macka w poszukiwaniu nowych żył, nagle się zawalił, grzebiąc pół tuzina ludzi - no cóż, bez stłuczenia jaj nie zrobi się omletu. Była to ulubiona dewiza pana Macintosha.
Krajowcy pracujący w tej kopalni nazywali ją „studnią śmierci”, pana Macintosha zaś „złotym brzuchem”. Mimo to setkami przychodzili pracować dla niego, dostarczając w ten sposób za darmo argumentów tym, którzy twierdzili, że „tubylec nie rozumie dobrego traktowania, szanuje tylko bat; spójrzcie na Macintosha, jemu nigdy nie brakuje rąk do pracy”.
Kopalnia pana Macintosha, położona wysoko w górach, znajdowała się daleko od najbliższego posterunku policji; właściciel jej dbał, aby w obozowisku robotniczym warzono zawsze dużo murzyńskiego piwa, a jeżeli patrole policyjne przyjeżdżały czasem szukać przestępców, ci liczyć mogli zawsze na to, że pan Macintosh osłoni ich przed policją i zapewni ją, że krajowiec taki a taki, numer rejestracyjny Y2345678, nigdy u niego nie pracował. Owszem, oczywiście, mogą sobie obejrzeć jego księgi.
Rachunki i rejestry pana Macintosha mogły się komuś prostodusznemu wydawać nieporządne i niedokładne, ale nie tymi słowami określali metody jego postępowania ci, którzy u niego pracowali. Pan Macintosh prowadził tedy swoje księgi sam. Nie zatrudniał księgowego ani kancelisty. Prawdę mówiąc, zatrudniał tylko jednego białego, inżyniera. Poza tym miał sześciu czarnych nadzorców, których dobrze opłacał i traktował jak ważne osoby.
Inżynierem był pan Clarke. Jego dom oraz dom pana Macintosha znajdowały się po jednej stronie wielkiego leja, a obozowisko dla krajowców - po przeciwnej. Pan Clarke zarabiał pięćdziesiąt funtów na miesiąc - więcej, niż zarobiłby gdziekolwiek indziej. Był to człowiek milczący, który pracował ciężko z wyjątkiem okresów, kiedy się upijał; okresy te nie zdarzały się jednak często. Trzy albo cztery razy do roku nie przychodził do pracy przez jakiś tydzień, a wówczas pan Macintosh wykonywał za niego jego robotę, póki Clarke nie przyszedł do siebie. Wtedy szef witał go dobrodusznymi słowami:
- No, jak tam, chłopasiu, ulżyło ci?
Pan Macintosh nie pił zupełnie. Abstynencji tej hołdował namiętnie, gdyż jak wielu Szkotów skłonny był do krańcowości. W jego domu nigdy nie znalazłbyś kropelki trunku. Był też po swojemu religijny przez pamięć na rodziców, którzy byli bardzo pobożni. Mieszkał w dwuizbowej, byle jak skleconej chałupie, której umeblowanie stanowiły: prosty, drewniany stół, trzy drewniane krzesła, łóżko i szafa. Kucharz przyrządzał mu duszoną wołowinę z marchwią i ziemniakami przez trzy dni w tygodniu, pieczeń wołową przez drugie trzy dni, a potrawkę z kury w niedzielę.
Pan Macintosh był jednym z najbogatszych ludzi w kraju, był więcej niż milionerem. Ludzie mawiali o nim: „Na miłość boską, mógłby przecież robić, co by chciał, wszędzie jeździć; co za sens mieć tyle pieniędzy, jeżeli się mieszka na końcu świata wśród zgrai czarnych, nad wielką dziurą w ziemi?”.
Panu Macintoshowi życie takie wydawało się jednak całkiem naturalne i kiedy jeździł na urlop do Kapsztadu, gdzie zatrzymywał się w najdroższym hotelu, zawsze wracał na długo przed zamierzonym terminem. Nie lubił urlopów. Lubił pracować.
Nosił stare, zatłuszczone spodnie koloru khaki, ściągnięte w pasie starym czerwonym krawatem, białą koszulę z bawełnianego trykotu i czerwoną chustkę, luźno zarzuconą na szyję. Był niski, barczysty i mocny; dużą kwadratową głowę, osadzoną na grubej szyi, odchylał trochę do tyłu. Tam gdzie kończyła się koszula, na potężnych brązowych rękach i karku, widać było gęste, czarne uwłosienie. Oczy miał małe, szare i przebiegłe, wargi cienkie, mocno zaciśnięte. Stary filcowy kapelusz nosił zsunięty na tył głowy, a w ręku kij wycięty z buszu. W takim rynsztunku obchodził krawędź leja, siekąc kijem krzaki i trawę, a niekiedy leniwych krajowców. Wykrzykiwał nadzorcom rozkazy i przyglądał się rojom robotników hen, w dole, na dnie leja; potem szedł do swojego kantorku i robił rachunki. Tak spędzał dzień. Wieczorami zapraszał czasem pana Clarke'a na karty. Pan Clarke mówił wówczas żonie:
- Anno, on chce, żebym przyszedł - a ona kiwała głową i polecała kucharzowi, aby się pośpieszył z kolacją.
Pani Clarke była jedyną białą kobietą w kopalni. Nie miała nic przeciwko temu, będąc z natury samotnicą. Czuła się też w swoim czasie głęboko wdzięczna, przybiwszy do tej przystani pięćdziesięciu funtów miesięcznie, u człowieka, któremu nie przeszkadzały okresowe pijaństwa jej męża. Wkraczała w wiek średni, była kobietą o chudym, płaskim ciele, chudej, bezbarwnej twarzy i spokojnych, niebieskich oczach. Życie tutaj, rok po roku, w tym niszczycielskim upale, nie przyprawiało jej o chorobę: wysysało z niej soki powoli, czyniąc ją drętwą niejako i milkliwą. Odzywała się bardzo rzadko, ale kiedy już trzeba było, budziła się z otępienia i mówiła do rzeczy.
Na przykład z początku, kiedy przybyli do kopalni, dostali dom dwupokojowy. Poszła wtedy do pana Macintosha i powiedziała:
- Pan jest sam, a ma cztery pokoje. Nas jest dwoje i dziecko, a mamy dwa pokoje. To nie ma żadnego sensu.
Pan Macintosh rzucił jej szybkie, przenikliwe spojrzenie, zacisnął usta, a potem zaczął się śmiać.
- No, tak, prawda - rzekł ze śmiechem i od razu zrobił zamianę, a potem zawsze chichotał pod nosem, ilekroć sobie przypomniał, jak to spokojna Anna Clarke nauczyła go moresu.
Podobnie, mniej więcej raz na miesiąc, Anna Clarke szła do jego domu i oznajmiała: „Teraz proszę mi zejść z drogi, doprowadzę tu panu wszystko do ładu”. A po skończonych porządkach mówiła: „Świntuch z pana, i tyle”. Miała na myśli jego zwyczaj rozrzucania odzieży po wszystkich kątach albo noszenia jej całymi tygodniami bez prania, jak również inne sprawy, o których nikt poza nią nie śmiał wspomnieć, nawet w tak okrężny sposób jak ona. Na taką uwagę odpowiadał, chichocąc z radości, jaką mu sprawiało przekomarzanie się z nią: „Pani jest mężatką, pani Clarke”. Ona zaś: „A co panu przeszkadza także się ożenić?” - i odchodziła bardzo wyprostowana, z policzkami płonącymi oburzeniem.
Lubiła go bardzo, a on ją. Pan Clarke także go lubił i podziwiał, a on lubił pana Clarke'a. A ponieważ państwo Clarke żyli ze sobą zgodnie w swoim czteropokojowym domu, dzieląc stół i łoże i nie kłócąc się nigdy, należało przypuszczać, że i oni lubią się wzajemnie. Rzadko jednak odzywali się do siebie. Bo i co tu było mówić?
W takim milczeniu, wśród tych prawd zrozumiałych same przez się, musiał wzrastać mały Tomek i do nich się musiał dostosować.
Tomek Clarke miał trzy miesiące, kiedy przyjechał do kopalni; dniem i nocą wypełniał mu uszy jej hałas, co dzień i co noc przez tyle lat, że nie myślał o nim jako o hałasie, lecz raczej jako o odmianie ciszy. Wiertła kopalniane dudniły: Złoto, złoto, złoto, złoto, złoto, złoto, wciąż i wciąż, bez najmniejszej zmiany, bez najmniejszej przerwy. Nie słyszał ich więc. Nadszedł jednak dzień, kiedy w maszynerii coś się popsuło - Tomek miał wtedy trzy lata - a cisza ta była tak straszna i pusta, że pobiegł do matki, wrzeszcząc:
- Stanęło, stanęło! - i drżąc cały, płakał w kącie, dopóki dudnienie nie zaczęło się na nowo. Było to tak, jakby umilkło serce świata. Ale kiedy zaczęło z powrotem bić, Tomek usłyszał je i poznał różnicę między ciszą a dźwiękiem; uszy jego nabrały nowej wrażliwości, świadomości niejako. Słyszał krzyki i śpiewy dobiegające z rojowiska pracujących krajowców, ludzi niebacznych na nic i hałaśliwych z powodu niebezpieczeństwa, w którym stale musieli przebywać. Słyszał kilofy dzwoniące o skałę i miększy, głębszy stuk kilofów uderzających w zbitą ziemię. Słyszał metaliczny brzęk wózków, huk spadającej ziemi i grzechot wagonetek po szynach. Nocami zaś pohukiwały sowy, piszczały lelki i cykały świerszcze. A kiedy była burza, zdawało się, że samo niebo ciska gromami hałasu o góry; grzmoty przewalały się, pioruny trzaskały, a błyskawice przeskakiwały od szczytu do szczytu wszędzie dokoła. Nigdy nie było cicho, nigdy poza tą jedną okropną chwilą, kiedy przestało bić wielkie serce. Później jednakże pragnął gorąco, by umilkło znowu choćby na godzinę, ażeby móc usłyszeć prawdziwą ciszę. Był już wtedy trochę starszy i milczenie rodziców zaczynało go niepokoić. Tacy byli zawsze łagodni, tak niewiele mówili; nic, tylko: „To już tak jest”. Albo: „Zadajesz za dużo pytań”. Albo: „Zrozumiesz, jak będziesz duży”.
Była to cisza fałszywa, znacznie gorsza od tamtej, prawdziwej.
Bawił się w kuchni przy matce, która nigdy nic nie mówiła prócz „Tak”, „Nie” i czasem cierpliwie, z westchnieniem, jak gdyby męczył ją sam dźwięk jego głosu: „Ty tak dużo gadasz, Tomeczku!”.
Kiedy ojciec obnosił go na barana dookoła wielkich, czarnych, pracujących maszyn, nie mogli rozmawiać ze względu na huk, jaki robiły. Pan Macintosh mówił: „No i co, chłopasiu?” - i dawał mu cukierki, które zawsze nosił w kieszeni specjalnie dla Tomka. Raz widział, jak pan Macintosh i ojciec grali wieczorem w karty; nie mówili przy tym nic zupełnie oprócz słów, których wymagała gra.
Tomek uciekał zatem do przyjaznego zgiełku obozowiska po drugiej stronie wielkiego leja i bawił się przez cały dzień z murzyńskimi dziećmi, tańcząc ich tańce, uganiając się po buszu za królikami albo lepiąc z mokrej gliny ptaki i czworonogi. Cicho tam nie było nigdy, wszędzie głośno i wesoło; wieczorami wracał do swoich zrównoważonych, milczących rodziców, a po posiłku leżał w łóżeczku, wsłuchując się w głuche uderzenia wierteł: Du, du, du, du, du, du, du. W obozowisku po drugiej stronie leja pito i tańczono, bębny wybijały szybki rytm na tle powolnego dudnienia wierteł, a tancerze wokół ognisk wydawali wysokie, przeciągłe okrzyki, podobne do mocnego wycia wichru w wąskich załomach szczelin pomiędzy górami. Był to odmienny świat, do którego należał nie mniej niż do tego, gdzie mówiono: „Skończ leguminę” albo „Czas do łóżka” - i bardzo niewiele ponadto.
Kiedy miał pięć lat, dostał malarii i był bardzo chory. Wyzdrowiał, lecz następnego roku w porze deszczowej zapadł ponownie. Oba razy pan Macintosh wsiadł do swojego wielkiego amerykańskiego auta i pomknął trzydzieści mil przez busz do najbliższego szpitala po doktora. Doktor przepisał chininę i kazał koniecznie zawieszać siatki od moskitów. Chininę dawać było łatwo, ale pani Clarke, tej zmęczonej, pobłażliwej kobiecie, z trudem przychodziło mówić: „Nie wolno”, „Wróć przed szóstą” i „Nie zbliżaj się do wody”. Toteż gdy Tomek miał lat siedem, znowu dostał malarii. Tym razem pani Clarke zmartwiła się na dobre, gdyż lekarz wygłosił do niej surowe przemówienie, napomykając coś o febrze tropikalnej.
Pan Macintosh odwiózł doktora z powrotem do szpitala, a po przyjeździe natychmiast poszedł odwiedzić Tomka, ponieważ kochał go bardzo. Pani Clarke powiedziała:
- Czegóż się można spodziewać, kiedy tu wszędzie tyle tych dziur, przez całą porę deszczową pełno w nich wody.
- No cóż, dziewuszko, nie mogę zasypać wszystkich dziur i szybów, ludzie kopali tutaj/od czasów królowej Saby.
- Mniejsza o królową Saby. Mógłby pan przynajmniej porządnie osłonić nasz dom.
- Płacę pani mężowi pięćdziesiąt funtów na miesiąc - rzekł pan Macintosh przekonany, że słuszność jest po jego stronie.
- W umowie jest pięćdziesiąt funtów i porządny dom - powiedziała Anna Clarke.
Pan Macintosh obrzucił ją swoim szybkim, przenikliwym spojrzeniem i roześmiał się na cały głos. W tydzień później dom obudowano dokoła gęstą siatką z cieniutkiego drutu, od okapu dachu aż po brzeg werandy, tak iż wyglądał jak nowa skrzynka ochronna na mięso. Pani Clarke udała się do domu pana Macintosha i zrobiła w nim wielkie sprzątanie, a na odchodnym rzekła:
- Świntuch z pana, i tyle, bogaty pan jest jak Oppenheimer, mógłby pan sobie chociaż kupić parę nowych koszul. A malarii pan też dostanie, jak się pan będzie tak włóczył po nocach.
Wróciła do Tomka, który siedział na ogromnym leżaku na werandzie, za szaro połyskującym drucianym osiatkowaniem. Był bardzo wychudzony i blady po ataku febry. Wyrośnięte, chude dziecko; oczy miał duże i czarne, a usta pełne i nadęte od grymasów z czasu choroby. Głowę porastała bujna, złocistobrunatna czupryna, barwą przypominająca karmel. Matka spojrzała na to swoje blade, a jednak tak kolorowe i pełne życia dziecko i jej zmęczona siła woli odżyła na tyle, aby ustanowić dla niego nowy tryb życia. Miał nigdy nie wychodzić po godzinie szóstej wieczór, kiedy pokazywały się moskity. Miał nigdy nie wychodzić przed wschodem słońca.
- Możesz wstać - powiedziała i Tomek wstał, z radością odrzucając koce.
- Pójdę do obozowiska - rzekł natychmiast.
Zawahała się, po czym powiedziała:
- Nie wolno ci się tam więcej bawić.
- Dlaczego? - spytał, już jedną nogą na stopniach poza klatką z drucianej siatki.
Ach, jakże nienawidziła owych „Dlaczego” i „Dlaczego nie”! Wymęczały ją do cna.
- Dlatego, że ja tak mówię - fuknęła.
On jednak upierał się:
- Przecież ja zawsze się tam bawię.
- Teraz już robisz się za duży i niedługo pójdziesz do szkoły.
Tomek usiadł na stopniach i tak pozostał, patrząc ponad wielkim lejem na ruchliwe, oblane słońcem obozowisko. Wiedział oczywiście, że ta chwila nadejdzie. Wiedza ta tkwiła w owym milczeniu, jakie panowało w domu. A jednak nie wiedział.
- Dlaczego, dlaczego, dlaczego, dlaczego? - zaniósł się śpiewnym, przeciągłym lamentem.
- Bo ja tak mówię. - A potem dodała z jakąś zmęczoną desperacją: - Choroby też się nabawiasz od krajowców.
Słysząc to, przeniósł swoje wielkie, czarne oczy z odległego krajobrazu na matkę, ona zaś zaczerwieniła się z lekka. Były bowiem drwiące i pogardliwe. A jednak ona sama na pół w to wierzyła lub raczej musiała wierzyć, gdyż przez całą porę deszczową busz stał pod wodą, rojąc się od moskitów, i nic nie można było na to poradzić, a na coś przecież winę zwalić trzeba.
- Nie sprzeczaj się - rzekła. - Nie wolno ci się z nimi bawić. Jesteś teraz za duży, żeby bawić się ze zgrają brudnych Murzynów. Kiedyś był mały, to co innego, ale teraz jesteś już dużym chłopcem.
Tomek siedział na schodku w żarze popołudniowego słońca, które lało się gęste i żółte poprzez mgiełkę pyłu i dymu unoszącą się nad górami, i nie mówił nic. Nie próbował iść do obozowiska, teraz kiedy jego dorosłość zależała od tego, żeby nie bawić się z czarnymi. Tak go nauczono. W gruncie rzeczy jednak nie wierzył w to ani trochę.
W kilka dni później kopał akurat samotnie piłkę koło kuchennych drzwi domu, kiedy z buszu zawołała na niego gromadka czarnych dzieci. Odwrócił się od nich, jakby ich nie widział. Zawołali raz jeszcze, po czym uciekli. A Tomek rozpłakał się gorzko, bo teraz był zupełnie sam.
Poszedł na skraj wielkiego leja i położywszy się na brzuchu, spojrzał w dół. Słońce przepalało go na wskroś, aż go kości bolały, i bujną czuprynę strząsnął sobie na oczy, aby je osłonić. Rozpościerający się pod nim wielki lej był tak głęboki, że ludzie pracujący na dnie wyglądali jak mrówki. Wózki wjeżdżające po jego niemal pionowych ścianach podobne były do pudełek. System drabin i stopni wykopanych w ziemi, po których wspinali się i spuszczali robotnicy, wydawał się w tej otchłani tak kruchy, że jeden kamień mógłby go zniszczyć. W istocie spadające kamienie nieraz to robiły. Tomek leżał na płask, mocno wczepiony w ziemię napiętym brzuchem i rozrzuconymi kończynami, i wpatrywał się w dół. Wszyscy wyglądali jak mrówki i muchy. I pan Macintosh także, kiedy schodził w głąb, co zdarzało się często, gdyż nikt nie mógł o nim powiedzieć, że jest tchórzem. I ojciec, i sam Tomek - wszyscy nie byli więksi od małych owadów.
Była to jakby olbrzymia krzątanina mrówek równie kolorowa jak świeże mrowisko. Warstwy ziemi najbliższe krawędzi były czerwonawe, głębiej - szare i żwirowate, a jeszcze głębiej - czysto żółte. Wszędzie dokoła niego leżały kupy bezwładnej, ciężkiej, żółtej ziemi wydobytej z dna. Wyciągnął rękę i nabrał jej trochę w garść. Była niepodatna, leżała mu na palcach martwa i zbita, trochę wilgotna od deszczu. Zacisnął dłoń w pięść, a potem rozprostował: grudka żółtej ziemi miała teraz kształt, nosiła ślady jego palców. Kształt - czego? Kawałka korzenia? Odłamka skały zżartej przez wodę? Z całej siły ugniótł ją w dłoniach i zaraz stała się gładka jak otoczak. Usiadł i nagarnął więcej ziemi; uformował z niej kopalnię, a na ścianach przyczepił drabinki z patyków i grudki zmoczonej ziemi naśladujące wózki. Niebawem słońce wysuszyło jego dzieło, wszystko popękało i rozpadło się. Tomek kopnął model nogą i nachmurzony wrócił do domu. Słońce zachodziło. Było mu tak, jakby pozostawił za sobą złoty wiek wolności i wstępował teraz w nowy kraj pełen ograniczających przepisów i rozkładów godzin.
Matka widziała, jak cierpi; myślała jednak: „Niedługo pójdzie do szkoły i znajdzie sobie towarzyszy”.
Ale on dopiero co skończył siedem lat i był jeszcze za mały, żeby jechać daleko do miasta, do internatu. Sprowadziła więc elementarze i uczyła go czytać. Lekcje trwały jednakże tylko dwie lub trzy godziny dziennie, a przez resztę czasu wałęsał się tu i tam - jak się skarżyła - i tęsknie spozierał poprzez lej ku obozowisku, skąd dobiegały hałasy bawiących się dzieci. Odnosił się do całej sprawy ze stoicyzmem albo tak się przynajmniej wydawało, lecz w głębi duszy cierpiał dotkliwie wskutek nowo nabytej wiedzy, znacznie ważniejszej niż wszystko, czego się nauczył z książek szkolnych. Poznał znaczenie słowa samotność i leżąc na krawędzi leja, lepił z żółtej gliny małe figurki, które nazywał Betty, Freddy i Dirk. Towarzysze zabaw. Dirk, było to imię chłopca, którego lubił najbardziej ze wszystkich dzieci z obozowiska po drugiej stronie leja.
Pewnego dnia matka zawołała go do drzwi kuchennych. Stał tam Dirk i trzymał w rękach maleńką sarenkę wielkości chudego kota. Tomek podbiegł i już miał wykrzyknąć coś do Dirka na temat zwierzątka, kiedy przypomniał sobie o swojej nowej godności. Zatrzymał się, zesztywniał i spytał:
- Ile?
Dirk odparł, starannie unikając jego oczu:
- Jeden szyling, baas.
Tomek spojrzał na matkę, po czym rzekł dumnie, wysokim głosem:
- Cholerna bezczelność, to za dużo.
Anna Clarke zaczerwieniła się. Była zawstydzona i wytrącona z równowagi. Zbliżyła się i rzekła szybko:
- W porządku, Tomku, dam ci tego szylinga. - Wyjęła monetę z kieszeni fartucha i dała ją Tomkowi, który natychmiast wręczył ją Dirkowi. Tomek delikatnie wziął na ręce zwierzątko: był to koziołek; tkliwość dla tego wystraszonego i opuszczonego stworzenia napłynęła mu do oczu, toteż odwrócił się, by Dirk tego nie zobaczył - byłoby mu niesłychanie wstyd okazać słabość w obecności Dirka, który był taki twardy i nieustraszony.
Dirk cofnął się trochę, lecz stanął i patrzał, odwlekając rozstanie z koziołkiem. Wreszcie powiedział:
- Dopiero się uległo, może zdechnąć.
- Dobrze, Tomek się nim zaopiekuje - rzekła pani Clarke tonem odprawy. Dirk odszedł powoli, wymacując palcami szylinga w kieszeni, ale odwrócił się jeszcze, aby spojrzeć, jak Tomek i jego matka ścielą w skrzynce gniazdko dla koziołka. Pani Clarke wepchnęła kawałek płótna w szyjkę butelki po przecierze pomidorowym i napełniła ją mlekiem z wodą i cukrem. Tomek ukląkł przy koziołku i usiłował wlewać mu mleko kroplami do pyszczka.
Koziołek leżał drżący, podnosząc delikatny łebek znad bezwładnych, podkurczonych nóżek, za słaby, żeby się poruszyć. Wielkie jego oczy były ciemne i smutne. Po chwili drżenie przeszło w spazm słabości, a łebek opadł, uderzając miękko o ścianę skrzynki; a potem z wolna, dygocąc z wysiłku, szyja znowu podźwignęła łebek do góry. Tomek spróbował wepchnąć płócienny smoczek w delikatną mordkę, ale mleko zamoczyło tylko sierść i spłynęło po piersi koziołka. Chciało mu się płakać.
- Ależ on umrze, mamo, on umrze! - krzyknął ze złością.
- Nie trzeba go zmuszać do picia - rzekła Anna Clarke i odeszła do swoich domowych zajęć. Tomek klęczał dalej z butelką, głaskał drżącego koziołka, cierpiał, ilekroć cienka jego szyjka opadała z osłabienia, i wciąż na nowo próbował i próbował skusić go do mleka. Ale koziołek wcale nie chciał pić.
- Dlaczego?! - krzyczał Tomek w gniewnej rozpaczy. - Dlaczego on nie chce pić? Dlaczego? Dlaczego?
- Przecież dopiero co się urodził - powiedziała pani Clarke. Z pępka stworzonka sterczała jeszcze pępowina jak uschły, ciemny patyczek.
Tego wieczoru Tomek zabrał koziołka do swojego pokoju i w sekrecie, po ciemku opatulił go w koc i przeniósł do swojego łóżka. Czuł, jak drży na jego piersi to silniej, to słabiej, i płakał w ciemności, ponieważ wiedział, że koziołek umrze.
Rano, kiedy się zbudził, koziołek nie mógł już wcale dźwignąć łebka i leżał bezwładnym, chłodnawym ciężarem na jego piersi. Koc, w który był owinięty, pobrudzony był czymś żółtym, podobnym do jajecznicy. Tomek delikatnie obmył koziołka, zawinął go w nową kołderkę i położył na werandzie, żeby go słońce ogrzało. Pani Clarke ostrożnie rozwarła mu szczęki i poty wlewała mleko, aż się koziołek zakrztusił. Tomek klęczał przy nim przez całe rano, cierpiąc tak, jak nigdy dotąd nie cierpiał. Łzy ściekały mu nieustannie po twarzy i pragnął, aby on także mógł umrzeć, a pani Clarke bardzo żałowała, że nie może złapać Dirka i porządnie dać mu w skórę. Nie byłoby to sprawiedliwe, ale mogłoby przynieść jej pewną ulgę.
- A poza tym - powiedziała do męża - to okrutne zabierać takie maleństwo od matki.
Pod koniec popołudnia koziołek zdechł, a pan Clarke, który nie wiedział, ile jego syn nad nim wycierpiał, niedbale rzucił maleńkiego sztywnego trupka kuchcikowi, każąc mu go zakopać. Tomek stał na werandzie z twarzą napiętą i gniewną i przyglądał się, jak kuchcik pośpiesznie zakopuje jego koziołka pod krzakami, a potem, pogwizdując, wraca do domu.
Poszedł wtedy do pokoju, w którym siedzieli rodzice, i zapytał:
- Dlaczego Dirk jest żółty, a nie ciemnobrązowy jak inni Murzyni?
Milczenie. Pan Clarke i Anna Clarke spojrzeli po sobie. Wreszcie pan Clarke powiedział:
- Bywają u nich rozmaite kolory.
Tomek spojrzał natarczywie na matkę, która rzekła:
- On jest mieszańcem.
- Co to jest mieszaniec?
- Zrozumiesz, jak dorośniesz.
Tomek spojrzał na ojca, który ze spuszczonymi oczami napełniał fajkę, potem na matkę, z której policzków nie schodził dumny, ciemny rumieniec.
- Rozumiem już teraz - rzekł wyzywająco.
- Więc po co pytasz? - powiedziała z gniewem pani Clarke. „Dlaczego - mówiła w duchu - łamiesz przepis milczenia?”.
Tomek wyszedł i udał się na krawędź wielkiego leja. Tam położył się i zaczął się zastanawiać, dlaczego powiedział, że rozumie, kiedy naprawdę tak nie było. Chociaż poniekąd rzeczywiście rozumiał. Przypomniał sobie coś, na co przedtem nie zwrócił uwagi: że wśród gromady dzieci w obozowisku było dwoje żółtych. Jednym z nich był Dirk, a drugim siostra Dirka. Była to maleńka dziewuszka, która niepewnie jeszcze trzymając się na nóżkach, asystowała z boku przy zabawie starszych dzieci. Ale matka Dirka była czarna lub raczej ciemnobrązowa jak wszyscy inni. A Dirk nie był naprawdę żółty, tylko jasnomiedziany, barwy tutejszej ziemi albo trochę jaśniejszej. Palce Tomka igrały w wilgotnej glinie. Spojrzał na figurki, które ulepił: Betty i Freddy. Zmiażdżył je od niechcenia. Potem podniósł Dirka i cisnął nim o ziemię. Musiał jednak cisnąć zbyt ostrożnie, bo figurka nie rozbiła się; oparł ją tedy o łodygę jakiegoś zielska. Wziął do ręki grudkę gliny i w miarę jak jego palce urabiały ją próbnie i miesiły, grudka przybrała kształt małej sarenki. Ale nie chorego koziołka, który zdechł, ponieważ zabrano go od matki. Wcale nie, była to dorodna, silna sarenka stojąca z jednym kopytkiem wzniesionym i łebkiem nasłuchującym, z nadstawionymi do przodu uszami.
Tomek klęczał nad krawędzią wielkiego dołu, pochłonięty pracą, podczas gdy sarenka nabierała należytego kształtu. Ogarnęło go niezadowolenie: była zbyt mała. W zniecierpliwieniu zniszczył swoje dzieło i wziąwszy dużą kupę zbitej, żółtej ziemi, skropił ją deszczówką, która zebrała się w starym zardzewiałym wagoniku opodal, i uczynił masę miękką i podatną. Wtedy rozpoczął pracę na nowo. Tym razem sarenka miała być wielkości tylko o połowę mniejszej od naturalnej.
Ręce Tomka pracowały, a umysł przedzierał się uciążliwie przez ścieżkę najeżoną pytaniami: „Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego?”. I wreszcie: „Jeżeli Dirk jest tylko na pół czarny, a raczej pół biały, a pół ciemnobrązowy, to w takim razie kto jest jego ojcem?”.
Przez długi czas umysł Tomka błąkał się o krok od odpowiedzi, ale nie znalazł jej ostatecznie. Jednakże od czasu do czasu chłopiec spoglądał na przeciwległą stronę leja, gdzie przechadzał się pan Macintosh, wymachując swoim wielkim kijem, i myślał: „W tej kopalni są tylko dwaj biali mężczyźni”.
Sarenka była już skończona, więc umoczył palce w rdzawej deszczówce i wygładził nimi miękką glinę, nadając jej połysk sierści. Natychmiast jednak wyschła i zmatowiała i klęcząc obok, Tomek wyobraził sobie, jak popęka od słońca i rozsypie się w kawałki. Napełniło go gniewne uczucie niedosytu, zwiesił głowę i miał wielką ochotę rozpłakać się. I właśnie wtedy, kiedy napłynęły mu do oczu pierwsze łzy, usłyszał za sobą cichy gwizd i obróciwszy się, zobaczył Dirka, który klęczał za jakimś krzakiem i wyglądał przez rozchylone liście.
- Koziołek zdrów? - zapytał Dirk.
- Nie żyje - powiedział Tomek i kopnął model sarenki, tak że zbita glina rozpadła się na bryłki.
- Nie rób tego, to ładne. - Dirk przyskoczył i usiłował dopasować z powrotem kawałki.
- To na nic, i tak popęka od słońca - rzekł Tomek i zaczął płakać, choć tak mu było wstyd płakać przed Dirkiem. - Koziołek nie żyje - zawodził. - Nie żyje.
- Mogę ci przynieść drugiego - powiedział Dirk, spoglądając na Tomka z pewnym zdziwieniem. - Zabiłem jego matkę kamieniem. To całkiem łatwe.
Dirk miał siedem lat podobnie jak Tomek. Jak Tomek był wyrośnięty i silny. Oczy miał ciemne i duże, ale jego usta nie były pełne i miękkie, tylko długie i wąskie, zaciśnięte.
Włosy bardzo czarne, miękkie i długie, wisiały mu, nieprzycięte, dokoła twarzy, skóra zaś była gładka, żółtawo-miedziana. Tomek przestał płakać i przyglądał się Dirkowi.
- To okrucieństwo kamieniem zabijać koziołkowi matkę - powiedział. Dirk otworzył usta i pokazał w zdziwionym uśmiechu duże, białe zęby. Tomek popatrzył na jego uśmiech i pomyślał: „No, teraz wiem, kim jest jego ojciec”.
Spojrzał na swój dom odległy o dwieście jardów, wystawiony na żar słoneczny pośród niskich krzaków hibiskusa i poinsecji. Spojrzał na dom pana Macintosha, który stał jeszcze o paręset jardów dalej. Wreszcie spojrzał na Dirka. Czuł gniew, którego nie rozumiał; rozumiał za to, że nie boi się nikogo i że oto nadeszła chwila decyzji.
- Widać nas stamtąd - powiedział po długim czasie.
I decyzja zapadła.
Podnieśli się, lecz Dirk, wstając, zobaczył małą figurynkę opartą o łodygę i wziął ją do ręki.
- To ja - rzekł od razu. Jakkolwiek bowiem nieudolna była robota, był to bezspornie Dirk. Czarny chłopiec uśmiechnął się z zadowoleniem. - Mogę sobie to wziąć? - zapytał, a Tomek kiwnął potakująco głową, nie mniej dumny i uradowany.
Poszli w busz pomiędzy obu domami, a potem może z pół mili przed siebie. Ta część górskiej kotliny była pusta, nikt tu nie przychodził, cała krzątanina i hałas znajdowały się po przeciwnej stronie. Przed nimi wznosił się ostry szczyt, a nisko u jego podnóża było wysokie mrowisko udrapowane w paprocie i gęsto porosłe zaroślami.
Chłopcy wśliznęli się pomiędzy firanki paproci i usiedli. Nikt ich tu nie mógł zobaczyć. Dirk ostrożnie włożył glinianą figurynkę, stanowiącą jego podobiznę, w dziurę między korzeniami pobliskiego drzewa. Potem rzekł:
- Zrób jeszcze raz koziołka.
Tomek wyjął scyzoryk, ukląkł obok jakiegoś zwalonego drzewa i usiłował wystrugać z niego koziołka. Drzewo było miękkie i przegniłe i dawało się łatwo rżnąć, toteż nim zapadł wieczór, z pnia wystawał niezdarny kształt koziołka. Dirk powiedział:
- Teraz obaj coś mamy.
Nazajutrz chłopcy każdy z osobna udali się do mrowiska i bawili się tam razem, i tak już było codziennie.
Wreszcie pewnego wieczoru pani Clarke powiedziała do Tomka w chwili, kiedy właśnie szedł spać:
- Zdawało mi się, żem ci zapowiedziała, żebyś się nie bawił z czarnymi?
Tomek znieruchomiał. Potem podniósł głowę i rzekł do matki, rzucając zarazem wymowne spojrzenie ojcu:
- Dlaczego nie miałbym się bawić z synem pana Macintosha?
Pani Clarke na chwilę przestała oddychać i zamknęła oczy. Otworzyła je, aby spojrzeć błagalnie na męża. Ale pan Clarke napełniał sobie fajkę. Tomek odczekał jakiś czas, po czym powiedział dobranoc i poszedł do swojego pokoju.
Tam rozebrał się powoli, wdrapał się na wąskie żelazne łóżko i leżał bez ruchu, wsłuchując się w dudnienie kopalnianych wierteł: złoto, złoto, złoto, złoto. W obozowisku po drugiej stronie odbywały się tańce, słychać było szybkie uderzenia tam-tamów jak prędkie bicie serca koziołka tej nocy, kiedy leżał na jego piersi. Murzyni wydawali okrzyki podobne do wycia wiatru w szczelinach między górami, a przez okno widać było strzeliste, wysokie płomienie ognisk, na których tle poruszały się w szalonym tańcu czarne ludzkie postacie.
Weszła szybkim krokiem pani Clarke. Płakała.
- Tomku - rzekła, siadając w ciemności na brzegu jego łóżka.
- Tak? - powiedział ostrożnie.
- Nie wolno ci tego więcej mówić. Nigdy.
Nie odrzekł nic. Ręka matki usilnie ściskała jego ramię.
- Twój ojciec mógłby stracić posadę - powiedziała pani Clarke głosem pełnym przerażenia. - Nigdzie indziej nie dostalibyśmy tyle pieniędzy. Nigdy. Musisz to zrozumieć, Tomku.
- Ależ rozumiem - rzekł Tomek sztywno; było mu bardzo żal matki, ale jednocześnie nienawidził jej.
- Tylko już tego nie mów, Tomeczku, nigdy tego nie mów. - Potem pocałowała go w sposób zarazem czuły i błagalny, wyszła i zamknęła za sobą drzwi. Do męża powiedziała, że czas już Tomkowi do szkoły, i zaraz następnego dnia napisała list w tej sprawie.
Odtąd więc Tomek cztery razy do roku odbywał długą podróż samochodem i pociągiem do miasta i cztery razy na rok wracał na wakacje. Pan Macintosh zawsze odwoził go na stację i dawał mu dziesięć szylingów na drobne wydatki; na spotkanie zaś wyjeżdżał samochodem z rodzicami i za każdym razem pytał:
- No, chłopasiu, jak tam szkoła?
Tomek odpowiadał:
- Dobrze, dziękuję - a pan Macintosh mówił:
- Jeszcze z ciebie zrobimy człowieka z wyższym wykształceniem.
Kiedy to mówił, ciemny rumieniec dumy wypływał na policzki Anny Clarke; rzucała szybkie spojrzenie panu Clarke'owi, który uśmiechał się z zakłopotaniem. Ale pan Macintosh kładł Tomkowi ręce na ramiona i mówił:
- Ot, mój chłopaczek, ot, mój chłopaczek - a Tomek starał się trzymać ramiona sztywno i nieruchomo. Później pani Clarke mówiła nerwowo:
- On cię kocha, Tomku, będzie dbał o ciebie.
Raz też powiedziała:
- To naturalne, nie ma własnych dzieci. - Lecz wówczas Tomek spojrzał na nią spode łba, ona zaś zarumieniła się i rzekła: - Są rzeczy, których jeszcze nie rozumiesz, Tomku. Będziesz żałował, jeżeli odrzucisz szansę, która ci się nadarza.
Tomek odwrócił się od niej zniecierpliwionym ruchem. A przecież nie było to wszystko takie jasne, gdyż czuł się prawie tak, jak gdyby był synem bogacza: tyle pieniędzy na drobne wydatki, te paczki biszkoptów i słodyczy, które pan Macintosh przysyłał mu do szkoły, to odwożenie ze stacji wielkim luksusowym autem, W głębi duszy czuł się tak, jakby go siłą dokądś wleczono, jakby był wmieszany w jakiś spisek, o którym nikt nigdy nie mówił. Milczenie. Jego prawdziwe uczucia dojrzewały powoli, skomplikowane i uparte pod pokrywką tego milczenia.
W szkole komplikacji nie było żadnych: był to inny świat. Tam Tomek odrabiał lekcje, bawił się z kolegami i nie myślał o Dirku. Albo raczej jego myśli o nim były dopasowane do owego świata. Mieszaniec, nieuk żyjący w murzyńskim osiedlu - Tomek wstydził się swoich wakacyjnych zabaw z Dirkiem i nie mówił o nich nikomu. Nawet jadąc pociągiem do domu, myślał o Dirku w ten sposób, lecz im bliżej domu, tym bardziej jego myśli stawały się chwiejne i ciemne. Pierwszego wieczoru spędzonego w domu opowiadał o szkole, jak to był pierwszym uczniem w klasie, jak to się bawił z tym lub owym chłopcem i do jakich wytwornych domów w mieście chodził w odwiedziny. Pierwszego zaraz ranka stawał na werandzie, spoglądając na wielki lej i na dalekie obozowisko po drugiej stronie, a matka obserwowała go i uśmiechała się niespokojnie i błagalnie. Potem schodził po stopniach i szedł, oddalając się od kopalni, w busz - do mrowiska. Tam czekał na niego Dirk. Tak było za każdym przyjazdem na wakacje. Z początku żaden z chłopców nie mówił o tym, co ich dzieliło. Ale w przeddzień odjazdu Tomka do szkoły na drugi rok nauki Dirk powiedział:
- Ty się kształcisz, a ja nie mam się z czego uczyć.
- Przywiozę ci książki i będę cię uczył - powiedział Tomek prędko, jakby ze wstydem, podczas gdy Dirk patrzył na niego oskarżycielskimi, gniewnymi oczyma. Zaśmiał się po swojemu, drwiąco, i rzekł:
- Tak to się mówi, biały chłopaku.
Nie było to miłe, ale słowa Tomka także nie były miłe: były jak jałmużna wyduszona gwałtem od dumnego łaskawcy.
Chłopcy siedzieli na mrowisku pod cienkimi, koronkowymi zasłonami paproci i patrzyli na skalisty szczyt wystrzelający w zadymione, żółtawe niebo. Tomek czuł w sobie bardzo nieprzyjemną irytację i wstydził się tego. Twarz Dirka miała wyraz zaczepny, ale również zawstydzony. Siedzieli dalej, odsunąwszy się trochę od siebie, pełni wzajemnej niechęci, a zarazem świadomi, że niechęć ta była wynikiem nacisku zewnętrznego świata.
- Przecież powiedziałem, że będę cię uczył, nie? - rzekł Tomek dumnie, ciskając kamieniem w pobliski krzak, aż liście poleciały na wszystkie strony.
- Ty biały bękarcie - powiedział Dirk cicho i pokazał białe zęby w owym nagłym, brzydkim śmiechu.
- Coś ty powiedział? - rzekł Tomek, blednąc i zrywając się na nogi.
- Słyszałeś przecież - odparł Dirk, nie przestając się śmiać. I on także wstał. Wtem Tomek rzucił się na Dirka, obaj stracili równowagę i potoczyli się w krzaki, kopiąc i drapiąc. Po chwili oderwali się od siebie i zaczęli walczyć porządnie, na pięści. Tomek był lepiej odżywiony i zdrowszy, Dirk - mocniejszy. Siły były mniej więcej równe. Toteż przestali wówczas, kiedy obaj byli zbyt zmęczeni i zbici, aby walczyć dalej. Zataczając się, podeszli do kopca i usiedli tam przy sobie, dysząc i ścierając krew z twarzy. Wreszcie położyli się na wznak na stromej pochyłości kopca i utkwili oczy w niebo. Wszelki ślad niechęci zniknął, czuli się swobodni i spokojni. Kiedy słońce zaszło, poszli razem przez busz aż do miejsca, poza którym byłoby ich już widać z domów, i tam powiedzieli sobie jak zawsze:
- Do jutra.
Kiedy pan Macintosh dał mu zwykłe dziesięć szylingów, Tomek włożył je do kieszeni z myślą, że kupi sobie futbolówkę. Nie zrobił tego jednak. Dziesięć szylingów pozostało niewydane prawie do końca jesiennego trymestru, wtedy zaś Tomek poszedł do sklepu i kupił czytanki, kilka zeszytów i ołówki oraz podręcznik arytmetyki. Schował te zakupy na dnie kuferka i w domu wypakował je szybko, nim matka zdążyła zauważyć.
Następnego ranka zabrał je ze sobą do mrowiska, lecz zanim jeszcze tam dotarł, zobaczył, że zbudowano na nim mały szałas, na którego dachu paprocie udrapowane były jak welon. Krzaki na wierzchołku kopca wycięto, lecz zostawiono je po bokach, tak iż szałas wyglądał, jak gdyby wyrastał sponad zarośli. Szałas zrobiony był z nieokorowanych pali wbitych w ziemię, dach z plecionki, a górna połowa frontu stała otworem. Wewnątrz znajdowała się ławka z pali i stół z desek opartych na palach. Tu siedział Dirk, pełen gorączkowego oczekiwania; Tomek wszedł i usiadł obok niego, położywszy książki i ołówki na stole.
- Ten szałas jest pierwszorzędny - powiedział Tomek, ale Dirk już wertował książki. Zaczął więc uczyć Dirka czytania. Całe te wakacje przesiedzieli razem w szałasie. Dirk ślęczał nad książkami. Sprawiły mu więcej trudności niż Tomkowi, ponieważ pełno w nich było słów oznaczających rzeczy Dirkowi nieznane, jak na przykład firanki lub dywan, i chcąc nauczyć Dirka czytać słowo „dywan”, trzeba mu było opowiedzieć wszystko o dywanach i o umeblowaniu domu. Nieraz Tomek czuł się znudzony i nie mógł usiedzieć na miejscu. Mówił wtedy:
- Pobawmy się.
Ale Dirk odpowiadał zawzięcie:
- Nie, chcę czytać.
Tomek zrobił się grymaśny, gdyż ostatecznie pracował przez cały trymestr i teraz czuł się uprawniony do zabawy. Pobili się więc raz jeszcze. Dirk powiedział, że Tomek jest leniwym białym bękartem, a Tomek nazwał Dirka brudnym mieszańcem. Walczyli jak za pierwszym razem, z równymi siłami i bez wyniku, potem zaś poczuli się znakomicie i znów odnosili się do siebie po przyjacielsku, a nawet żartowali na temat swojej walki. Umówili się, że będą pracować tylko rano, a popołudnie zostawią dla zabawy. Kiedy Tomek wieczorem wrócił do domu, matka zobaczyła zadrapania na twarzy i spuchnięty nos i rzekła w nadziei, że usłyszy szczerą odpowiedź:
- Biliście się z Dirkiem?
Lecz Tomek odparł, że nie, uderzył się twarzą o drzewo.
Rodzice jego wiedzieli oczywiście o szałasie w buszu, ale nie mówili o tym panu Macintoshowi. Nikt mu o tym nie mówił. Samo bowiem istnienie Dirka było czymś, co każdy powinien był ignorować, i żaden z robotników, a nawet nadzorców, nie poważyłby się wymówić jego imienia. Kiedy pan Macintosh spytał Tomka, co sobie zrobił w twarz, chłopiec powiedział, że pośliznął się i upadł.
Tak tedy przeszedł im ósmy i dziewiąty rok życia. Dirk umiał czytać, pisać i wykonywać wszelkie działania, jakie potrafił wykonywać Tomek. Stałą przeszkodą była mu nieznajomość odmiennego sposobu życia, toteż niebawem stwierdził z gniewem, że to niesprawiedliwość. Nastąpiła z tego powodu jeszcze jedna bójka, po czym Tomek chwycił się innego sposobu nauczania. Opowiadał na przykład ze wszystkimi szczegółami, jak to się w mieście chodzi do kina; jak ustawione są krzesła na widowni, ile się płaci, gdzie są światła i jak obraz pokazuje się na ekranie. Albo też opisywał, jak w szkole jedzą to na śniadanie, a co innego na obiad. Albo znów mówił o panu, który przyszedł do ich szkoły, pokazywał przezrocza i opowiadał o Chinach. Chłopcy wydobyli atlas i znaleźli Chiny, a Tomek powtórzył Dirkowi słowo w słowo treść odczytu. Kiedy indziej mowa była o Włoszech albo o jakim innym kraju. Przekonywali jeden drugiego, że wykładowca powinien był powiedzieć to lub tamto, ponieważ Dirk okazywał zawsze zażartą pogardę wszelkim poglądom białego człowieka: twierdził, że są takie aroganckie. Niebawem Tomek zaczął patrzeć oczami Dirka; zobaczył życie w mieście takim, jakim je widział Dirk; bardzo barwnym i trochę nierealnym.
W szkole Tomek myślał często mimo woli: „Muszę pamiętać opowiedzieć to Dirkowi”. Niemożliwe dla niego było zrobić lub powiedzieć cokolwiek bez ostrej świadomości, jak się to wszystko działo; jak gdyby czarne, drwiące oko Dirka zamieszkało w nim, w Tomku, i nie zamykało się nigdy. Rósł tedy w Tomku jakiś wewnętrzny opór wobec napięcia, jakiego wymagało dopasowywanie do siebie obu tych światów. Przyłapywał się na przeklinaniu Murzynów, czarnej hołoty, podobnie jak to robili inni chłopcy i gwałtowniej niż oni, ale zaraz potem myślał: „Muszę to zapamiętać, żeby powtórzyć Dirkowi”. Dzięki całemu temu myśleniu i tak jasnemu widzeniu wszystkiego przez cały czas, w szkole był bardzo bystry i nauka przychodziła mu łatwo. Wyprzedzał swoich rówieśników o dwie klasy.
Szło mu na dziesiąty rok życia. Pewnego dnia poszedł do szałasu w buszu, ale nie zastał tam czekającego Dirka. Był to pierwszy dzień wakacji. Przez cały trymestr zapamiętywał sobie wszystko, żeby opowiedzieć Dirkowi, a teraz Dirka nie było. Na dachu z paproci siedział gołąb i gruchał leniwie w porannym upale: senny, tęskliwy dźwięk. Kiedy Tomek przedzierał się przez krzaki, gołąb odfrunął. Wiertła kopalniane dudniły ciężko: złoto, złoto, i Tomek ujrzał, że szałas jest całkiem pusty; nie było w nim nawet książek: skrzynka, w której zwykle je chowano, ziała pustką.
Pobiegł do matki.
- Gdzie Dirk?
- Skąd ja mam to wiedzieć? - rzekła przezornie Anna Clarke. Nie wiedziała zresztą naprawdę.
- Owszem, wiesz, wiesz! - krzyknął z gniewem, a potem pomknął do wielkiego leja. Pan Macintosh siedział na odwróconym wózku nad jego brzegiem, przyglądając się pracującym w dole setkom robotników.
- No i co, chłopasiu? - zapytał serdecznie i posunął się, robiąc Tomkowi miejsce obok siebie.
- Gdzie Dirk? - spytał Tomek, stojąc przed nim jak oskarżyciel.
Pan Macintosh zsunął swój stary filcowy kapelusz jeszcze dalej na tył głowy, podrapał się nad czołem i popatrzył na Tomka.
- Dirk pracuje - powiedział w końcu.
- Gdzie?
Pan Macintosh wskazał na dno leja. Potem powtórzył:
- Siadaj, chłopasiu, chcę z tobą pogadać.
- Ale ja nie chcę - rzekł Tomek i odwróciwszy się na pięcie, pobiegł na oślep przez veld do szałasu. Siadł na ławce i płakał, a kiedy nadeszła pora na obiad, nie poszedł do domu. Cały dzień przesiedział w szałasie; wypłakawszy się, pozostał na ławce, oparty plecami o pale szałasu, i rozszerzonymi oczami wpatrywał się w busz. Gołębie gruchały i gruchały: gru-gruuuu, gru-gruuuu, stukał dzięcioł, a wiertła kopalniane dudniły głucho. A jednak było bardzo cicho, ręka ciszy trzymała busz w mocnym uścisku i Tomek słyszał, jak korniki i mrówki drążą paliki ławki, na której siedział. Zauważył, że chociaż mrowisko zdawało się zamarłym kopcem twardej, spękanej na słońcu ziemi, to w rzeczywistości żyło ogromnie intensywnym życiem, gdyż w klepisku szałasu widać było świeże wypiętrzenia wilgotnej, pulchnej ziemi. Cieniutka skorupka czerwonawej ziemi powlekała pale ścian niby koronką. Szałas trzeba by niedługo budować na nowo, bo korniki i mrówki zeżrą go do cna. Ale co po szałasie bez Dirka?
Pozostał tam przez cały dzień i nie wrócił aż o zmroku, a kiedy matka spytała:
- Co ci jest, dlaczego płaczesz?
- Nie wiem - odrzekł gniewnie, nieuczciwy podobnie jak ona. Nazajutrz jeszcze przed śniadaniem wyruszył do szałasu, wrócił dopiero po zapadnięciu zmierzchu i nie chciał kolacji, chociaż nie jadł przez cały dzień.
Następnego dnia powtórzyło się to samo, teraz jednak było mu już nudno i pusto. Wyjął scyzoryk z kieszeni i zaczął strugać kawałek drzewa, który po jakimś czasie stał się chłopcem schylonym i uginającym się pod dźwiganym ciężarem, z rękami wzniesionymi do góry i podtrzymującymi go kurczowo. Wieczorem zabrał figurkę ze sobą do domu i podczas kolacji ustawił ją przed sobą na stole.
- Co to? - spytała Anna Clarke, a Tomek odrzekł:
- Dirk.
Zabrał figurkę do swojego pokoju i usiadłszy w łagodnym świetle lampy, pracował nad nią dalej scyzorykiem; miał ją też w ręku nazajutrz, kiedy spotkał pana Macintosha nad krawędzią kopalni.
- Co to takiego, chłopasiu? - spytał pan Macintosh, a Tomek odpowiedział:
- Dirk.
Usta pana Macintosha zrobiły się nagle bardzo cienkie, lecz w końcu uśmiechnął się i rzekł:
- Daj mi to.
- Nie, to dla Dirka.
Pan Macintosh wyjął portfel i powiedział:
- Zapłacę ci za nią.
- Nie chcę żadnych pieniędzy - rzekł Tomek ze złością, a pan Macintosh, ogromnie wytrącony z równowagi, schował portfel z powrotem. Następnie jednak Tomek powiedział z wahaniem:
- Owszem, chcę.
Znalazłszy potwierdzenie swego pojęcia o wartościach, pan Macintosh odetchnął z ulgą, wyjął na nowo portfel i wydobył z niego funtowy banknot, który wydawał mu się bardzo hojną zapłatą.
- Pięć funtów - odrzekł prędko Tomek. Pan Macintosh naprzód wykrzywił twarz w przypływie złości, potem roześmiał się. Odchylił głowę w tył i ryczał ze śmiechu.
- Ej, chłopasiu, jeszcze z ciebie wyrośnie człowiek interesu. Pięć funtów za kawałeczek drewna!
- Niech pan go sobie sam zrobi, jeśli to tylko kawałeczek drewna.
Pan Macintosh odliczył pięć funtów i podał mu je.
- Co zrobisz z tymi pieniędzmi? - zapytał, patrząc, jak Tomek chowa je do kieszonki koszuli i zapina ją starannie na guzik.
- Dam je Dirkowi - odparł Tomek tryumfalnie, a mięsista, stara twarz pana Macintosha spąsowiała. Przyglądał się odchodzącemu Tomkowi, siedząc na wózku i uderzając się lekko po butach swoim grubym kijem. Jako doraźne rozwiązanie nurtującego go problemu przyszła mu myśl: „Dobry z niego chłopaczek, ma dobre serce”.
Tegoż wieczoru, kiedy siedział nad pieczenia wołową z kapustą, przyszła do niego pani Clarke i rzekła:
- Proszę pana, chcę z panem porozmawiać.
Kiwnąwszy głową, wskazał jej krzesło, ale nie usiadła.
- Tomek jest wytrącony z równowagi - powiedziała delikatnie - przyzwyczaił się do Dirka i teraz nie ma się z kim bawić.
Przez chwilę pan Macintosh trzymał oczy spuszczone, potem rzekł:
- To się prędko załatwi, Anno, niech się pani nie kłopocze. - Mówił z przekonaniem, co przychodziło mu z łatwością, kiedy chodziło o robotnika, którego mógł wedle swojego kaprysu zwolnić do innych obowiązków.
Mimo woli napłynął jej na policzki ów ciemny rumieniec protestu i rzuciła mu prędko spojrzenie pełne prawdziwego oburzenia. Zignorował to jednak i rzekł:
- Załatwię to z rana, Anno.
Podziękowała mu i poszła do domu, cierpiąc, ponieważ nie wypowiedziała owych słów, które zawsze do tej pory koiły jej sumienie: „Z pana to świntuch, i nic więcej, panie Macintosh...”.
Tomek tymczasem siedział w szałasie i wypłakiwał sobie oczy. A potem, kiedy zabrakło mu już łez, nadeszła burza gniewu i bólu tak gwałtowna, że do końca życia będzie ją pamiętał. Z jakiego powodu? Nie wiedział, i to właśnie było najgorsze. Nie chodziło tylko o pana Macintosha, który kochał go, a tak podle postępował z własnym synem, ani też o milczenie rodziców. Było to coś głębszego, czego działanie wyczuwał w samej istocie życia, tak jak słyszał owe mrówki pracowitymi żuchwami drążące pale jego ławki, aby wytworzyć nowy materiał na różnorakie formy swojego istnienia. Poddawał próbie słowa, których wciąż dokoła niego używano albo i nie używano - sugerowano tylko; dla dziesięcioletniego chłopca był to trud omal nie do zniesienia.
Dziecko potrafi powiedzieć o swoim koledze dziś, że go nie cierpi, a jutro: „To mój przyjaciel”. Tak to przekształcają się i zmieniają stosunki, a tym, co sprawia, że dzieci czują się bezpieczne w swoich nienawiściach i miłościach, jest ochronna tkanina społecznego i towarzyskiego życia, którą otaczają je rodzice. Ludzie w średnim wieku powiadają: „To mój przyjaciel, a tamto wróg” - dla spokoju własnych umysłów zawierając w jednym słowie wszystkie przekształcenia i zmiany uczuć. Pomiędzy dzieciństwem a wiekiem średnim, gdzieś koło dwudziestki, przychodzi taki czas, kiedy młodzi ludzie wszystko poddają próbie i godzą się z wieloma gorzkimi i okrutnymi prawdami o życiu, a to dlatego, że nie wiedzą, jak ciężko jest pogodzić się z nimi ostatecznie i do końca życia. Łatwo jest patrzeć prawdzie w oczy, gdy ma się dwadzieścia lat.
Nie jest to jednak łatwe, kiedy się ma lat dziesięć, kiedy się jest zupełnie samotnym, małym chłopcem i rozpatruje się słowa takie jak „przyjaźń”. Cóż to więc jest przyjaźń? Dirk jest jego przyjacielem, to wiedział, ale czy lubi Dirka? Czy go kocha? Czasami wcale. Przypomniał sobie, jak mu Dirk powiedział: „Przyniosę ci drugiego koziołka. Zabiję jego matkę kamieniem”. Pamiętał odrazę, jaką poczuł do takiego okrucieństwa. Dirk jest okrutny. Ale - i tu Tomek roześmiał się niespodzianie i po raz pierwszy zrozumiał sposób, w jaki śmieje się Dirk. Naprawdę, śmieszne było powiedzieć, że Dirk jest okrutny, kiedy samo jego istnienie jest okrucieństwem. A jednak pan Macintosh śmieje się dokładnie w ten sam sposób, chociaż jego skóra jest biała albo raczej była biała, lecz zbrązowiała od słońca. Dlaczego pan Macintosh również miał prawo się śmiać tak samo krótko i brzydko? Może gdzieś u początków bogatego pana Macintosha tkwiło takie samo okrucieństwo; może przewinęło się przez całe jego życie, aż zmieniło się w okrucieństwo Dirka, kolorowego chłopca, mieszańca? Jeżeli tak, wszystko to było czymś o wiele głębszym niż różnica kolorów skóry i znacznie trudniejszym do zrozumienia.
A potem Tomek przypomniał sobie, jak to Dirk zawsze zdawał się oczekiwać, że on, Tomek, musi siłą rzeczy stać po jego stronie, jak gdyby tego wymagała oczywista dla Dirka sprawiedliwość. A on, Tomek, rzeczywiście walczy z panem Macintoshem o Dirka i nie może zachowywać się inaczej. Dlaczego? Dlatego, że Dirk jest jego przyjacielem? Przecież zdarzało się czasami, że nienawidził Dirka, a Dirk z pewnością nienawidził jego i bijąc się, łatwo i z radością byliby się wzajemnie pozabijali.
No więc? No więc? Czym jest przyjaźń i dlaczego są tak mocno z sobą związani, i co ich wiąże? Powoli chłopczyk siedzący samotnie na swoim kopcu mrówek doszedł do wiedzy właściwej ludziom w średnim wieku, do owej wiedzy połączonej z rezygnacją, której na imię ironia. Ktoś posiadający ową wiedzę może na przykład zdawać sobie sprawę, że jest bardzo głęboko przywiązany do jakiejś innej osoby, choć tej osoby nie lubi w potocznym rozumieniu tego słowa: nie lubi jej sposobu mówienia ani jej poglądów politycznych, ani niczego innego. A jednak są przyjaciółmi i zawsze nimi pozostaną, i cokolwiek się zdarzy jednemu, to drugiego głęboko obchodzi, choćby znajdował się na innym kontynencie lub nigdy więcej nie miał tamtego zobaczyć. Lub też spotkają się może po dwudziestu latach i nie trzeba będzie mówić ani słowa, wszystko będzie zrozumiane. Jest to jedna z postaci przyjaźni, równie rzeczywista jak serdeczność lub podobieństwo charakterów.
No więc? Ciężko jest bowiem małemu chłopcu przyswoić sobie taką wiedzę. Tomek przyswoił ją sobie jednak i wiedział, że on i Dirk są bliżsi sobie niż bracia i zawsze takimi pozostaną. W ciągu tego dnia bolesnych zmagań przybyło mu wiele lat, podczas gdy słuchał, jak wiertła kopalniane dudnią: złoto, złoto, a mrówki pracują żuchwami nad zniszczeniem jego ławki, aby wytworzyć dla siebie pożywienie.
Następnego ranka Dirk przyszedł do szałasu, a Tomek spojrzawszy na niego, zauważył, że i on także postarzał się o całe lata w ciągu tych miesięcy, które przepracował w wielkim leju. Dziesięciolatek - ale pracował z mężczyznami i nie był dzieckiem.
Tomek wydobył pięć funtowych banknotów i dał je Dirkowi, Dirk odepchnął je.
- Na co? - zapytał.
- Dostałem je od niego - rzekł Tomek i Dirk z miejsca zabrał je, jakby należały mu się z mocy prawa. A w Tomku natychmiast zrodziło się oburzenie, gdyż czuł, że Dirk uważa jego ofiarność za rzecz rozumiejącą się samo przez się.
- Dlaczego nie pracujesz? - spytał.
- Powiedział, że nie trzeba. To znaczy, póki ty masz wakacje.
- Ja cię wydostałem - powiedział Tomek chełpliwie.
Oczy Dirka zwęziły się z gniewu.
- On jest moim ojcem - powiedział po raz pierwszy.
- Ale kazał ci pracować - rzekł Tomek, drażniąc go naumyślnie. A potem: - Dlaczego pracujesz? Ja bym nie pracował. Nie zgodziłbym się.
- Więc nie zgodziłbyś się? - powiedział Dirk z gniewnym sarkazmem.
- Nie ma takiego prawa, które by cię mogło zmusić.
- Ach, więc nie ma takiego prawa, biały chłopaku, nie ma prawa...
Ale Tomek skoczył na niego i znów zaczęli się bić, tarzając się po ziemi; tym razem oderwali się od siebie wskutek wyczerpania i długo leżeli, dysząc.
Nieco później Dirk powiedział:
- Dlaczego my się bijemy? To głupio.
- Nie wiem - rzekł Tomek i zaczął się śmiać, a Dirk roześmiał się także. Mieli w przyszłości nieraz się bić, ale nigdy już z taką zawziętością, ponieważ teraz w ten sposób się śmiali.
Pobili się znowu dopiero podczas następnych wakacji. Dirk czekał na Tomka w szałasie.
- Puścił cię? - spytał Tomek od razu, kładąc na stole nowe książki dla Dirka.
- Przyszedłem, i już - rzekł Dirk. - Nie pytałem o pozwolenie.
Usiedli razem na ławce i natychmiast jedna z jej nóg zarwała się i spadli ze śmiechem na ziemię.
- Musimy ją naprawić - powiedział Tomek. - Zbudujemy szałas na nowo.
- Nie - zaprotestował z miejsca Dirk - nie traćmy czasu na szałas. Póki tu jesteś, możesz mnie uczyć, a ja mogę postawić szałas, kiedy pojedziesz z powrotem do szkoły.
Tomek powoli podniósł się z ziemi, marszcząc brwi. Znów odczuł, że brano jego zgodę za pewnik.
- Nie będziesz pracował w kopalni podczas roku szkolnego?
- Nie, nie będę więcej pracował w kopalni. Powiedziałem mu to.
- Musisz pracować - rzekł Tomek wielkopańskim tonem.
- Ach, więc muszę pracować - powiedział Dirk groźnie. - Ty możesz chodzić do szkoły, biały chłopaku, ale ja mam pracować, a w czasie wakacji mogę po prostu mieć urlop dla twojej przyjemności.
Bili się, dopóki sił starczyło, a pięć minut później siedzieli na kopcu, gawędząc.
- Coś zrobił z tymi pięcioma funtami? - zapytał Tomek.
- Dałem matce.
- A co ona z nimi zrobiła?
- Kupiła sobie suknię, a potem jedzenie dla nas wszystkich i kupiła mi te spodnie, a resztę schowała i trzyma.
Chwila milczenia. Wreszcie Tomek zapytał zawstydzony do głębi:
- To on nie daje jej wcale pieniędzy?
- Nie przychodzi już więcej. Od przeszło roku.
- Ach, a ja myślałem, że jeszcze przychodzi - rzekł Tomek od niechcenia, pogwizdując.
- Nie. - A po chwili groźnie, cicho: - Niedługo w obozowisku będzie więcej mieszańców.
Dirk siedział przykucnięty, z groźnymi, czarnymi oczyma utkwionymi w Tomku, gotów w każdej chwili rzucić się na niego. Ale Tomek zwiesił głowę i patrzył w ziemię.
- To niesprawiedliwość - rzekł - niesprawiedliwość.
- Ach, więc przekonałeś się o tym, biały chłopaku?
Powiedział to dobrodusznie i nie było potrzeby się bić. Zabrali się do książek i Tomek nauczył Dirka nowych przykładów arytmetycznych.
Nigdy jednak nie mówili o tym, co Dirk będzie robił w przyszłości, jak wykorzysta całą tę naukę. Nie mieli na to odwagi.
Był to jedenasty rok ich życia.
Kiedy mieli po dwanaście lat, Tomek, przyjechawszy do domu ze szkoły, powitany został słowami:
- Słyszałeś nowinę?
- Jaką nowinę?
Siedzieli jak zwykle na ławce. Szałas był zbudowany na nowo, z mocnym plecionym dachem i dobrymi ścianami, tym razem oklejonymi gliną, aby trudniej było dobrać się do nich mrówkom.
- Mówią, że wyślą cię gdzieś daleko.
- Kto tak mówi?
- Och, wszyscy - rzekł Dirk, bez celu szurając nogą pod stołem. Były to pierwsze minuty pobytu Tomka na wakacjach; Dirk zawsze był wtedy ostrożny, póki się nie przekonał, że Tomek nie zmienił się w stosunku do niego. A owo „wszyscy” było materiałem wybuchowym. Jednakże Tomek kiwnął głową i spytał z obawą:
- Dokąd?
- Na morze.
- Skąd oni wiedzą? - Ledwo mu przeszło przez gardło słowo „oni”.
- Wasz kucharz słyszał, jak mówiła o tym twoja matka. - A potem Dirk dodał z uśmiechem, dolewając oliwy do ognia: - Bezczelność, podli czarni żeby mówili o białych!
Tomek uśmiechnął się ustępliwie i spytał:
- Jak to, na morze? Co to znaczy?
- Skąd mamy wiedzieć, my, podli czarni?
- Och, stul pysk - powiedział Tomek ze złością.
Patrzyli na siebie roziskrzonymi oczyma, mięśnie naprężyły się. Westchnęli jednak i zwrócili oczy w inną stronę. Mając dwanaście lat, niełatwo było się bić, to wszystko było zbyt poważne.
Tego wieczoru Tomek powiedział do rodziców:
- Mówią, że mam pójść na morze. Czy to prawda?
Matka spytała prędko:
- Kto ci to mówił?
- Ale czy to prawda? - A potem drwiąco: - Bezczelność, podli czarni gadają o nas.
- Proszę cię, nie mów w ten sposób, Tomku, to nie jest w porządku.
- Ach, mamo, powiedzże, jak to ja mam pójść na morze?
- Ależ bądź rozsądny, Tomeczku, to nie jest postanowione, tylko pan Macintosh...
- Więc to pan Macintosh!
Pani Clarke spojrzała na męża, który zbliżył się, usiadł i rozparł się łokciami na stole. Narada familijna. Tomek usiadł także.
- Słuchaj, synu. Pan Macintosh ma do ciebie słabość. Powinieneś mu być wdzięczny. Może wiele dla ciebie zrobić.
- Ale dlaczego mam iść na morze?
- Nie musisz. On to zaproponował, sam kiedyś służył w marynarce handlowej.
- Więc ja mam iść dlatego tylko, że on tam służył.
- Zaproponował, że opłaci za ciebie studia w Anglii i będzie ci dawał pieniądze, póki nie dostaniesz się do marynarki.
- Ale ja wcale nie chcę być marynarzem. Nigdy nawet nie widziałem morza.
- Ale dobry jesteś do rachunków, a tam to jest potrzebne, więc dlaczego nie?
- Nie chcę - rzekł Tomek z gniewem. - Nie chcę, nie chcę. - Przez łzy wpatrywał się w nich ze złością. - Chcecie się po prostu mnie pozbyć, i tyle. Chcecie, żebym sobie stąd poszedł, żebym się rozłączył z...
Rodzice spojrzeli po sobie i westchnęli.
- No cóż, jeżeli nie chcesz, nie musisz. Ale nie każdemu chłopcu trafia się taka szansa.
- Dlaczego nie pośle Dirka? - spytał Tomek zaczepnie.
- Tomku! - zawołała Anna Clarke przerażona do głębi.
- No, a dlaczego? Jest znacznie lepszy do rachunków ode mnie.
- Idź spać - rzekł pan Clarke w nagłym porywie gniewu. - Idź spać.
Tomek wyszedł z pokoju i z całej siły trzasnął za sobą drzwiami. Widocznie jest już dorosły. Ojciec nigdy dotąd nie odezwał się do niego w ten sposób. Siadł na brzegu łóżka, uparty i zbuntowany, i słuchał dudnienia wierteł. A w obozowisku odbywały się tańce; odblaski ognia migotały czerwono w szybach okna.
Ciekaw był, czy Dirk tam jest i czy skacze wokoło ognisk wraz z innymi.
Nazajutrz zapytał go:
- Czy ty tańczysz razem ze wszystkimi?
Od razu pojął, że palnął głupstwo. Kiedy Dirk się gniewał, oczy mu ciemniały i zwężały się. Kiedy mu coś sprawiało przykrość, usta zaciskały mu się w taki sposób, że pod nosem powstawały drobne zmarszczki. Tak właśnie wyglądał w tej chwili.
- Słuchaj, biały chłopaku. Biali ludzie nie lubią nas, mieszańców. Czarni też nie. Nikt nas nie lubi. Więc z nimi nie tańczę.
- Pouczmy się trochę - rzekł Tomek szybko. I zabrali się do książek, porzucając ten temat.
Później pan Macintosh przyszedł do domu Clarke'ów i zażądał widzenia się z Tomkiem. Rodzice przypatrywali się, jak pan Macintosh z ich synem spacerują razem nad krawędzią wielkiego leja. Stali przy oknie i patrzyli, ale nie odzywali się słowem.
Pan Macintosh mówił właśnie swobodnym tonem:
- No co, chłopasiu, więc podobno nie chcesz być marynarzem?
- Nie, proszę pana.
- Ja szedłem na morze, kiedy miałem piętnaście lat. Ciężka służba, ale tego się nie boisz. Poza tym ty byłbyś oficerem.
Tomek nie odpowiadał.
- Nie podoba ci się ta myśl?
- Nie.
Pan Macintosh zatrzymał się i spojrzał w dół. Ziemia na dnie była tak samo żółta jak wtedy, kiedy Tomek miał siedem lat, ale dno leżało teraz o wiele głębiej. Pan Macintosh nie wiedział, jak głęboko, bo nigdy tego nie mierzył. Daleko w dole, w owej dolinie zrobionej ludzkimi rękoma, robotnicy poruszali się i przesuwali jak czarne ziarenka na arkuszu papieru.
- Twój ojciec pracował w kopalniach i został inżynierem dzięki temu, że ślęczał nocami; wiesz o tym?
- Owszem.
- Ciężko mu było bardzo. Miał trzydzieści lat, nim uzyskał stopień, a potem zarabiał dwadzieścia pięć funtów na miesiąc, póki nie przyjechał do tej kopalni.
- Tak.
- Ty nie chcesz tak żyć, prawda?
- Jeżeli będę musiał, będę tak żył - mruknął Tomek wyzywająco.
Twarz pana Macintosha odęła się i spąsowiała. Żyłki biegnące po nosie i czole zrobiły się czarne. Zadawał sobie pytanie, dlaczego ten chłopak traktuje go jak śmiecie, skoro on chce mu wyświadczyć ogromną łaskę. A jednak, mimo wyrazu ponurej obojętności tak brzydko wyglądającego na tej dziecinnej twarzy, mimo woli kochał Tomka. Piękny chłopaczek, wysoki, silny, o włosach miękkich, jasnobrązowych, oczach czystych i czarnych. Znacznie lepszy typ od swojego ojca, który był z gruba ciosany i zniszczony długą walką stoczoną w młodości.
- No cóż, nie musisz być marynarzem; może chciałbyś pójść na uniwersytet i zostać naukowcem?
- Nie wiem - powiedział Tomek niechętnie, chociaż serce raptownie zabiło mu żywiej. Odczuł przyjemność... słabł. Potem rzekł nagle: - Proszę pana, dlaczego pan chce posłać mnie na uniwersytet?
Pan Macintosh zaś wpadł prosto w pułapkę.
- Nie mam dzieci - powiedział sentymentalnie. - Odnoszę się do ciebie, jakbyś był moim synem. - Urwał. Tomek patrzał w stronę obozowiska; jego intencja była oczywista.
- Dobrze więc - rzekł pan Macintosh ostro. - Skoro koniecznie chcesz postępować jak głupiec.
Tomek stał z oczyma spuszczonymi i wiedział doskonale, że postępuje jak głupiec. Nie był jednak zdolny postąpić w żaden inny sposób.
- Nie bądź pochopny - powiedział pan Macintosh po chwili. - Nie odrzucaj swojej szansy, chłopasiu. Jesteś przecież jeszcze małym chłopcem. Masz czas się namyślić. - Tonem tych słów zmienił całkowicie charakter konfliktu, zrobił z niego po prostu kwestię poczekania. Tomek nie poruszył się, więc pan Macintosh dorzucił szybko: - Tak, właśnie, namyśl się nad tym wszystkim. - Pośpiesznie wyciągnął z kieszeni funta i włożył go chłopcu do ręki.
- Pan wie, co ja z tym zrobię? - Tomek roześmiał się nagle i zgoła niemile.
- Rób, co chcesz, co ci się tylko podoba, to twoje pieniądze - rzekł pan Macintosh i odszedł, aby nie być zmuszonym zrozumieć.
Tomek zaniósł pieniądze Dirkowi, który przyjął je, jakby mu się należały - teraz Tomek dzielił z nim już to poczucie - po czym zasiedli razem w szałasie.
- Mam koniecznie czymś być - rzekł Tomek ze złością. - Zmuszą mnie, żebym czymś został.
- Mnie by nie musieli zmuszać - powiedział drwiąco Dirk. - Wiedziałbym, czym zostanę.
- A czym? - spytał Tomek zazdrośnie.
- Inżynierem.
- Skąd wiesz, co masz robić?
- To jest to, czego chcę - rzekł Dirk z uporem.
Po chwili Tomek odezwał się:
- Gdybyś pojechał do miasta, tam jest szkoła dla kolorowych.
- Nie zobaczyłbym więcej mojej matki.
- Dlaczego?
- Są prawa, biały chłopaku, prawa. Każdy, kto żyje wśród krajowców i na ich sposób, jest krajowcem. Więc ja jestem krajowcem i nie mam prawa chodzić do szkoły z mieszańcami.
- Gdybyś przyjechał do miasta, nie żyłbyś wśród krajowców, więc zaliczyliby cię do mieszańców.
- Ale wtedy nie mógłbym widywać matki, bo gdyby ona przyjechała do miasta, pozostałaby dalej krajowcem.
Była w tych słowach jakaś tryumfalna nieodwołalność, która nasunęła Tomkowi myśl: „On zamierza postawić na swoim w inny sposób...”. A potem drugą: „Przeze mnie...”. Dawno już jednak uznał to za sprawiedliwe, więc teraz spojrzał na własną rękę, leżącą na szorstkiej desce stołu. Od zewnątrz była opalona na ciemno i wysuszona przez słońce: włoski błyszczały na niej jak czysta miedź. Ręka ta nie była ani ciemniejsza, ani jaśniejsza od brązowej ręki Dirka. Odwrócił ją. Od wewnątrz była gładka, matowo biała, u przegubu mocno rysowały się niebieskie żyły. Z uśmiechem spojrzał na Dirka, który natychmiast też odwrócił swoją rękę, jak gdyby rzucał mu wyzwanie. Tomek powiedział ze smutkiem:
- Nie możesz chodzić do szkoły jak należy, bo twoja ręka jest brązowa od spodu. I już!
Zaciśnięte z goryczą usta Dirka rozwarły się w szerokim uśmiechu, który był również uśmiechem jego ojca.
- Tak jest, biały chłopaku - powiedział - tak jest.
- No, ale to nie moja wina - rzekł Tomek zaczepnie, zacisnął palce i zaczął uderzać pięścią w stół raz koło razu.
- Nie mówiłem, że to twoja wina - odrzekł Dirk natychmiast.
Tomek odezwał się tym samym wymuszonym, zaczepnym tonem:
- Nigdy nawet nie widziałem twojej matki.
Na to Dirk roześmiał się tylko, jak gdyby chciał powiedzieć: „Nigdy nie chciało ci się jej zobaczyć”.
- Pozwól mi pójść zobaczyć ją teraz - rzekł Tomek po chwili milczenia.
Wówczas Dirk odpowiedział tonem skrępowania, prawie że współczucia:
- Nie musisz.
- Owszem - nalegał Tomek. - Owszem, chodźmy zaraz. - Wstał i Dirk podniósł się także.
- Nie będzie wiedziała, co mówić - ostrzegł Tomka. - Nie mówi po angielsku. - Nie chciał naprawdę, aby Tomek chodził do obozowiska; Tomek też naprawdę nie chciał iść. Poszli jednak.
Szli w milczeniu ścieżką między drzewami, w milczeniu przeszli nad krawędzią, w milczeniu weszli pomiędzy drzewa po przeciwnej stronie i zbliżali się ścieżkami do obozowiska. Było duże, rozciągnięte na przestrzeni wielu akrów; chaty znajdowały się we wszystkich stadiach rozwoju i upadku: jedne nowe, z błyszczącymi strzechami, inne na wpół zapadnięte, o strzechach zmatowiałych i obwisłych. Jeszcze inne budowano dopiero: świeżo odarte z kory pręty wiązań dachowych bielały w słońcu jak mleko.
Dirk prowadził do dużej, kwadratowej chaty. Tomek widział, że ludzie przyglądają mu się, jak spaceruje z kolorowym chłopcem, i zwracają się ku sobie ze śmiechem i szeptami. Twarz Dirka była dumna i zamknięta w sobie i taki sam wyraz czuł Tomek na swojej twarzy. Przed kwadratową chatą siedziała dziewczynka mniej więcej dziesięcioletnia. Była brązowa, tego samego koloru co Dirk. Druga dziewczynka, mająca może sześć lat, zupełnie czarna, siedziała w kucki na klocu i przyglądała się im z palcem w ustach. W drzwiach ukazało się maleństwo jeszcze niepewnie trzymające się na nogach, chwiejnie przeszło parę kroków, aż straciwszy równowagę, popiskując radośnie, oparło się o kolana Dirka. Jego skóra była prawie biała. Potem matka Dirka wyszła z chaty za dzieckiem, uśmiechnęła się na widok Dirka, ale kiedy zobaczyła Tomka, przybrała wyraz twarzy niespokojny i wstydliwy. Zrobiła mały, skoczny dyg i wzięła dziecko od Dirka, byle coś trzymać w nieśmiałych rękach, z którymi nie wiedziała, co począć.
- To jest baas Tomek - powiedział Dirk. W głosie jego brzmiało wielkie zakłopotanie.
Dygnęła jeszcze raz i stanęła uśmiechnięta.
Była to duża kobieta, cała krągła i gładka, lecz nogi miała wysmukłe, a ręce, którymi otaczała dziecko - chude i muskularne. Okrągła twarz wyrażała wstydliwą ciekawość, oczy przesuwały się szybko z Dirka na Tomka i z powrotem, usta zaś uśmiechały się wytrwale. Przygryzła wargi mocnymi zębami, po czym uśmiechała się dalej.
- Dzień dobry - powiedział Tomek, ona zaś roześmiała się i odrzekła:
- Dzień dobry.
Wówczas Dirk rzekł:
- Dosyć, chodźmy już.
Głos jego był bardzo gniewny. Tomek powiedział:
- Do widzenia.
Matka Dirka odpowiedziała:
- Do widzenia.
Powtórzyła swój mały, skoczny dyg, przełożyła dziecko z jednego ramienia na drugie i niespokojnym przygryzieniem dolnej wargi zakryła swój olśniewający uśmiech.
Tomek i Dirk oddalili się od kwadratowej glinianej chaty, gdzie różnokolorowe dzieci stały, gapiąc się za nimi.
- No - rzekł Dirk ze złością - więc zobaczyłeś moją matkę.
- Przykro mi - powiedział Tomek nieswojo, czując się tak, jakby odpowiedzialność za całą sprawę spoczywała na nim. Ale Dirk roześmiał się nagle i rzekł:
- Och, dobrze, dobrze, biały chłopaku, to nie twoja wina.
Mimo to jednak wydawał się zadowolony, że Tomek jest wytrącony z równowagi.
Później, myśląc o tych młodszych dzieciach, Tomek zapytał z udaną obojętnością:
- Czy pan Macintosh teraz znowu przychodzi do twojej matki?
A Dirk powiedział tylko to jedno słowo:
- Tak.
W szałasie Dirk uczył się z podręcznika geografii, podczas gdy Tomek siedział bezczynnie i rozmyślał z goryczą nad tym, że chcą z niego zrobić marynarza. Wreszcie bezczynne ręce zbuntowały się, wyjął kozik i zaczął nacinać nim brzeg stołu. Kiedy w zacięciach pokazał się biały miąższ drzewa, wziął kij leżący na ziemi i jął strugać, a kiedy kij zrobił się już tak cienki, że pękł, wyszedł na dwór pomiędzy drzewa, podniósł z ziemi kawał starego drewna i wrócił z nim do szałasu. Pracował nad nim, nie wiedząc sam, co robi, póki krzywizna powstała pod jego nożem nie przypomniała mu siostrzyczki Dirka siedzącej w kucki u drzwi chaty. Wówczas zaczął już rozmyślnie kierować nożem. Przez parę dni mocował się z tym kawałkiem drewna, podczas gdy Dirk się uczył. Potem przyniósł z domu blaszankę z pastą do butów i wsmarował jasnobrunatny wosk w śmietankową biel drzewa, które oto stało się brązową figurką dziewczynki siedzącej w kucki na chudych nóżkach i wpatrującej się przed siebie dużymi, ciekawymi oczyma.
Tomek postawił figurkę przed Dirkiem, który obrócił ją w palcach, uśmiechając się z lekka.
- Podobne - powiedział w końcu.
- Możesz to wziąć, jeżeli chcesz - rzekł Tomek.
Zęby Dirka błysnęły; zawahał się, po czym sięgnął do kieszeni i wydobył stamtąd zawiniątko z brudnego gałganka. Rozsupłał je i Tomek ujrzał maleńką glinianą figurynkę Dirka, którą ulepił przed laty. Kruszyła się i zostało z niej mało co więcej niż bryłka gliny, miała jednak jeszcze w sobie coś z krzepkiego i wyzywającego ciała Dirka. Tomek zapomniał już, że kiedykolwiek ją ulepił, ale teraz poznał ją i wziął do ręki.
- Zachowałeś to? - spytał nieśmiało, a Dirk uśmiechnął się. Spojrzeli na siebie uśmiechnięci. Była to chwila ciepłego zbliżenia, a jednak w uczuciu tym był ów ból, którego żaden nie umiał pojąć, jak również to samo okrucieństwo i wyzwanie, które pchało ich do walki. Spuścili oczy i poczuli się nieszczęśliwi.
- Zrobię twoją matkę - rzekł Tomek, wstając, i pobiegł między drzewa, aby uciec przed tą niepokojącą bliskością. Szukał, póki nie znalazł kolczastego drzewa, które jest tak twarde, że ostrze siekiery się na nim skrzywia; potem wziął toporek i pracował nad ścięciem drzewa aż do zachodu słońca. Stale polewał wodą pobliski kamień, aby na nim ostrzyć toporek, i następnego dnia znów męczył się póty, aż drzewo runęło. Zaostrzył na nowo stępiony toporek i odrąbał kawał drzewa długości około dwóch stóp. Obłupał go z twardej kory i zaniósł do szałasu. Dirk przymocował półkę do bali w tylnej ścianie. Na niej ustawił swoją małą, pokruszoną podobiznę i nowy, brązowy wizerunek swojej siostrzyczki. Pozostało miejsce na nowy posążek. Tomek powiedział z onieśmieleniem:
- Zrobię ją, jak będę mógł najprędzej, żeby zdążyć przed rozpoczęciem szkoły.
Potem, spuściwszy oczy, które cierpiały od tej nowej więzi wzajemnego uczucia, przyjrzał się wybranemu kawałkowi drzewa. Nie było jasne i połyskliwe niby migdał, jak tamto, miększe drzewo. Było czerwonawo-brunatne, sękate, o zwartej tkance, a środkiem - wiedział o tym - biegł twardy, czarny rdzeń. Obracał je w rękach i myślał, że będzie to trudniejsze niż wszystko, co robił do tej pory. Po raz pierwszy przed zaczęciem roboty badał kawałek drzewa, mając w głowie kształt, jaki chciał mu nadać, i starając się zmiarkować, jak wyrośnie on ze zwartej masy trzymanego w rękach materiału.
Wypróbował na nim kozik i kozik się złamał. Poprosił Dirka o jego nóż. Był to długi kawałek metalu wzięty ze stosu odpadków maszynerii kopalnianej i póty ostrzony o kamień, aż stał się cienki jak brzytwa. Rękojeść stanowiły ciasno okręcone o jeden z końców gałgany.
Tym nowym, nieporęcznym narzędziem Tomek walczył z drewnem przez wiele dni. Kiedy nadszedł koniec wakacji, kształt już był, ale twarz nie miała rysów. Matka Dirka miała ciało pełne, miękkie i mięsiste, nagie ramiona wystawały sponad ciasnej, skośnie upiętej tkaniny. Smukłe nogi osadzone były mocno na bosych stopach, a szczupłe ręce, węźlaste od ciężkiej pracy, podtrzymywały dziecko - małe bezradne stworzenie owinięte w szmatę i patrzące wielkimi, ciekawymi oczyma. Twarzy matki jeszcze nie było.
- Dokończę podczas następnych wakacji - powiedział Tomek, a Dirk starannie ustawił rzeźbę obok tamtych figur na półce. Odwrócony do Tomka, zapytał ostrożnie:
- Może cię tu nie będzie podczas następnych wakacji?
- Owszem, będę - rzekł Tomek po chwili. - Owszem, będę.
Była to obietnica; uśmiechnęli się do siebie tym nieznacznym, ciepłym, opornym uśmiechem i rozeszli się - Dirk z powrotem do obozowiska, a Tomek do domu, gdzie pakowano jego kuferek do szkoły.
Tego wieczoru pan Macintosh przyszedł do domu Clarke'ów i rozmawiał z rodzicami w pokoju od frontu. Tomek już spał; kiedy się zbudził, zobaczył przy sobie pana Macintosha. Ten usiadł w nogach łóżka i rzekł:
- Chcę z tobą porozmawiać, chłopasiu.
Tomek podkręcił knot naftowej lampy i teraz w przyćmionym świetle dostrzegł, że pan Macintosh jest zakłopotany. Siedział, odchylając swoje krzepkie, stare ciało tak, aby zrównoważyć wielki brzuch; ręce położył na kolanach, a siwe szkockie oczy miały wyraz czujności.
- Chcę, żebyś się namyślił nad tym, co ci mówiłem - rzekł pan Macintosh żywo z trochę sztuczną dobrodusznością. - Twoja matka powiada, że za dwa lata zdasz maturę, doskonale ci idzie w szkole. Potem możesz pójść na uniwersytet.
Tomek leżał oparty na łokciu; wśród ciszy rozlegały się uderzenia bębnów z obozowiska. Powiedział:
- Ale, proszę pana, nie tylko ja jeden jestem zdolny do nauki.
Pan Macintosh poruszył się niespokojnie, rzekł jednak wesoło:
- No tak, ale ja mówię o tobie.
Tomek milczał, gdyż i ten jego przeciwnik, jak wszyscy inni, był znacznie silniejszy od niego przez to, że umiał nadawać słowem inne znaczenie, niż miały w rzeczywistości. Wreszcie powiedział z bolesnym biciem serca:
- Dlaczego pan nie pośle Dirka na uniwersytet? Jest pan taki bogaty, a Dirk umie wszystko to, co i ja. Do rachunków jest lepszy ode mnie. Wyprzedził mnie o cały jeden pod ręcznik i umie robić takie obliczenia, których ja nie potrafię.
Pan Macintosh niecierpliwie założył jedną nogę na drugą, potem zdjął ją i rzekł:
- A dlaczegóż miałbym posyłać Dirka na uniwersytet? - Teraz bowiem wypadało Tomkowi ubrać dokładnie w słowa to, co miał na myśli; pan Macintosh zaś był zupełnie pewien, że chłopiec tego nie zrobi. Aby się jednak upewnić, zniżył głos i powiedział: - Pomyśl o swojej matce, chłopasiu, ona się martwi o ciebie, a przecież nie chcesz jej martwić, prawda?
Tomek spojrzał ku drzwiom, spod których widać było gruby, żółty pasek światła: w tamtym pokoju matka i ojciec czekali w milczeniu, aż zjawi się pan Macintosh, niosąc wiadomość o zapewnionej i wspaniałej przyszłości Tomka.
- Pan dobrze wie, dlaczego Dirk powinien iść na uniwersytet - rzekł Tomek z rozpaczą, kręcąc się pod kołdrą w męce, ale pan Macintosh rozmyślnie puścił te słowa mimo uszu. Wstał i powiedział prędko:
- Namyśl się tylko, chłopasiu. Nie ma gwałtu, ale do następnych wakacji chcę wiedzieć. - I wyszedł z pokoju. Kiedy otwierał drzwi, oczom Tomka przedstawiła się jasno oświetlona, przykra scena: rodzice siedzieli i uśmiechali się błagalnie i w zakłopotaniu do pana Macintosha. Drzwi się zamknęły, Tomek zgasił lampę i zapanowała ciemność.
Następnego dnia odjechał do szkoły. Pani Clarke, sprzątając jak zwykle dom pana Macintosha, rzekła zmartwionym głosem:
- Myślę, że znajdzie pan wszystko na swoim miejscu - i wymknęła się chyłkiem, jakby się czegoś wstydziła.
Co do pana Macintosha, to był on w nastroju, który sprawiał, że wszyscy oprócz Anny Clarke rozmawiali z nim ostrożnie. Kucharz, który pracował u niego od dwunastu lat, w tym miesiącu wymówił. Dwukrotnie został powalony na ziemię tą potężną włochatą pięścią, a ostatecznie nie był niewolnikiem, żeby pozostawać w służbie u tak porywczego pana. Kiedy zaś obsunął się wózek naładowany kamieniami i zmiażdżył czaszki dwóm robotnikom, i przyjechali policjanci na śledztwo, pan Macintosh przywitał ich z irytacją i kazał im pilnować swojego nosa. Chociaż zdarzało się już wiele podobnych wypadków, po raz pierwszy w historii tej kopalni rojącej się od skandalicznych nieostrożności pan Macintosh usłyszał pełne oburzenia słowa oficera policji:
- Mówi pan, jak gdyby pan był ponad prawem, panie Macintosh. Jeżeli to się powtórzy, przekona się pan...
Co najgorsze, pan Macintosh rozkazał Dirkowi wrócić do roboty w kopalni, a Dirk odmówił.
- Nie może mnie pan zmusić - powiedział Dirk.
- Kto tu jest panem w tej kopalni?! - krzyknął pan Macintosh.
- Nie ma takiego prawa, które by zmuszało dzieci do pracy - rzekł trzynastolatek; stał, wzrostem dorównując ojcu - wyprostowany, smukły młodzieniaszek wobec przysadzistej krzepy starego.
Słowo „prawo” rozpaliło taki gniew w panu Macintoshu, że poczuł, jak robi mu się ciemno przed oczami, a krew łupie mu w głowie przez tę gorącą ciemność. Po prawdzie, siła owego gniewu otrzeźwiła go, już bowiem jako młody chłopak nauczył się lękać własnej zapalczywości. Nade wszystko zaś był człowiekiem bystrym. Poczekał, aż rozjaśni mu się w oczach, po czym spytał rozsądnie:
- Dlaczego chcesz wałęsać się po obozowisku, dlaczego nie chcesz pracować i zarabiać?
- Umiem czytać i pisać - odparł Dirk - rachuję lepiej niż Tomek, baas Tomek - dodał w sposób, który rozniecił na nowo gniew w panu Macintoshu, tak że trzeba było nowego wysiłku, aby go poskromić.
Ale Tomek był słabością pana Macintosha, toteż wtedy właśnie wyrzekł słowa, które potem kazały mu się zastanawiać, czy przypadkiem nagle nie zwariował. Rzekł bowiem:
- Zgoda, jak skończysz szesnaście lat, będziesz mógł prowadzić moje rachunki i załatwiać korespondencję kopalni.
- Dobrze - powiedział Dirk, jakby mu się to wszystko po prostu należało, i odszedł, pozostawiając pana Macintosha w bezradnej wściekłości na samego siebie. Jakże bowiem mógłby ktoś poza nim samym wglądać w jego rachunki? Taki ktoś stałby się jego panem. To było niemożliwe; nie miał najmniejszego zamiaru dopuścić do nich kiedykolwiek Dirka ani, nikogo innego. A jednak obiecał. Będzie więc musiał znaleźć sposób zatrudnienia Dirka czy też - słowa te same mu się nasunęły - pozbycia się go.
Z nastroju zdecydowanie złego humoru pan Macintosh wpadł w nastrój posępnego zamyślenia, całkowicie obcy jego naturze. Bystrość jest czymś zupełnie różnym od procesów myślenia. Bystrość, zwłaszcza w robieniu pieniędzy, jest rodzajem instynktu. Pan Macintosh zawsze wiedział, po co chce mieć tyle pieniędzy albo dlaczego wybrał takie a nie inne sposoby robienia ich. Pan Macintosh czuł się teraz jak kot, któremu wsadzono nos w to, co sam napaskudził; przez wiele wieczorów siedział w swoim dusznym domku, drżącym nieustannie od hałasu wierteł kopalnianych, i niespokojnie rozmyślał nad sobą i swoim życiem. Przypomniał sobie na przykład, że ma sześćdziesiąt lat i że pozostaje mu zapewne nie więcej niż dziesięć lub piętnaście lat życia. Nie była to myśl miła dla człowieka nieskłonnego do refleksji, zwłaszcza że nigdy w ogóle nie myślał o swoim wieku. Jest taki zdrowy, silny, odporny. Mimo to jednak ma sześćdziesiąt lat i jakiż będzie jego pomnik pośmiertny? Olbrzymi lej w ziemi i majątek wynoszący milion funtów. Jak wobec tego powinien spędzić te dziesięć czy piętnaście lat? Ściśle tak samo jak dotychczasowe sześćdziesiąt; nie cierpi bowiem oddalać się z tego miejsca. Ta myśl przyprawiła go o uczucie zamknięcia w klatce i bezradności; nigdy bowiem dotąd nie przyszło mu do głowy, że nie jest tak wolny, jak mu się zdawało.
No, a w takim razie - to najbardziej gryzło pana Macintosha - dlaczego się nie ożenił? Uważał się bowiem za mężczyznę zasadniczo nadającego się do żeniaczki i zawsze nosił się z zamiarem znalezienia sobie odpowiedniej kobiety i poślubienia jej. Teraz jednak ma już sześćdziesiąt lat. Prawdę mówiąc, pan Macintosh nie miał najmniejszego pojęcia, dlaczego się nie ożenił i nie spłodził sobie synów. W te leniwe, nieswoje rozmyślania wtargnęła na chwilę myśl o matce Dirka, zaraz ją jednak odegnał. Zmysłowy pan Macintosh miał upodobanie do ciemnoskórych kobiet; teraz wszakże było stanowczo za późno przyznać się, jako do stałej cechy charakteru, do czegoś, co zawsze uważał za przejściowy kaprys lub namiastkę, jak ktoś, kto polubił kiepską markę tytoniu, nie mając możności dostania lepszego.
Pomyślał o Tomku, o którym zwykł zawsze mawiać: „Polubiłem tego chłopasia”. Teraz jednak było to już nie tyle lubienie, ile głęboka, bolesna miłość. A Tomek był synem jego pracownika i spoglądał na niego z pogardą, on zaś, pan Macintosh, reagował na to gniewnym wstydem, jak gdyby poczuwał się do jakiejś winy. Do jakiej winy? Śmieszne.
Cała sytuacja była śmieszna, toteż pan Macintosh poddał się z wolna swojemu zwykłemu usposobieniu. „Tomek jest jeszcze małym chłopcem - myślał sobie. - Za rok albo dwa nabierze rozumu. A co do Dirka, to jak przyjdzie czas, znajdę mu jakieś zajęcie...”.
Kiedy skończył się trymestr i Tomek przyjechał do domu, pan Macintosh kazał sobie jak zwykle pokazać jego świadectwo, które zazwyczaj napawało go dumą. Jednakże zamiast być pierwszym uczniem, chwalonym przez nauczycieli i mającym doskonałe stopnie ze wszystkich przedmiotów, Tomek tym razem znalazł się prawie na końcu klasy; na świadectwie widniały uwagi takie, jak „nieporządny”, „leniwy”, „zachowanie niezadowalające”. Jedyny przedmiot, w którym zasłużył sobie na jakie takie stopnie, były to tak zwane „zajęcia artystyczne”, których pan Macintosh nie brał w ogóle w rachubę.
Kiedy rodzice spytali Tomka, dlaczego się nie przykłada, odrzekł ze zniecierpliwieniem: „Nie wiem”, co było zupełną prawdą, i natychmiast uciekł do mrowiska. Zastał tam Dirka oczekującego na książki, które mu Tomek zawsze przywoził. Tomek od razu sięgnął na półkę, gdzie stała figura matki Dirka, zdjął ją stamtąd i przyjrzał się nieobrobionej powierzchni w miejscu, gdzie miała być twarz.
- Już wiem, jak ją zrobić - rzekł do Dirka i wydobył przywiezione z miasta noże i dłuta.
Tak spędził trzytygodniowe wakacje, a ilekroć spotykał pana Macintosha, był nieswój i ponury.
- Będziesz musiał trochę lepiej się starać - rzekł pan Macintosh przed odjazdem Tomka; za całą wszakże odpowiedź otrzymał niechętny uśmieszek.
W ciągu tego trymestru Tomek wyróżnił się tylko pod dwoma względami, a poza tym znajdował się stale na końcu klasy, której tak niedawno przewodził. W kółku dyskusyjnym wygłosił płomienne przemówienie o niegodziwości dyskryminacji rasowej, co raczej spodobało się nauczycielstwu, wiadomo bowiem dobrze, że młodzież musi przejść przez takie fazy buntu, zanim ustatkuje się w konformizmie. Prawdopodobne jest nawet, że im gwałtowniejszy bunt słowny, tym stateczniejszy bywa potem konformizm. Tomek wypożyczał potajemnie z biblioteki miejskiej książki, jakich chłopcy w jego wieku zazwyczaj nie czytają: o historii Afryki, o antropologii porównawczej. Od nich przeszedł do historii bieżącej chwili: zamówił sobie w rządowym wydawnictwie różne dokumenty i dzienniki ustaw krajowych, zwłaszcza zaś te, które dotyczyły stosunków pomiędzy czarnymi, białymi i mieszańcami. Nabył je po to, aby zawieźć Dirkowi. Oprócz całego tego fermentu był jeszcze ów przedmiot zwany „zajęciami artystycznymi”, który w szkole Tomka oznaczał dwie lekcje rysunków tygodniowo: kopiowanie popiersi Juliusza Cezara albo Nelsona, cieniowanie paproci i innych liści, przerysowywanie dużego wazonu lub stołu ustawionego ukośnie do klasy. W ten sposób uczył się tego, co - jak mu mówiono - zwie się prawami perspektywy. Modelowania ani niczego zbliżonego do rzeźby w szkole tej nie było; najbliższe jej wszakże były owe rysunki, toteż tajemnicze zahamowanie, które nie pozwalało mu wyróżnić się w geometrii czy angielskim, przestawało działać, kiedy brał do ręki ołówek.
Na koniec trymestru jego świadectwo było bardzo złe, przyznawało jednak, że ma „zainteresowanie bieżącymi wydarzeniami” oraz „talent do zajęć artystycznych”.
Tym razem owe słowa „zajęcia artystyczne”, występujące już po raz drugi na zakończenie okresu, zaniepokoiły rodziców i narzuciły się uwadze pana Macintosha. Rzekł on do Anny Clarke: „Bardzo to ładnie rysować obrazki, ale na życie chłopak tym nie zarobi”. Pani Clarke powiedziała więc z wyrzutem do Tomka:
- Wszystko to bardzo dobrze, Tomku, ale rysowaniem obrazków nie zarobisz na życie.
- Wcale nie powiedziałem, że chcę w ten sposób zarabiać na życie! - krzyknął Tomek nieszczęśliwym głosem. - Dlaczego mam być koniecznie czymś? Stale chcecie, żebym czymś był.
Całe te wakacje Dirk spędził na studiowaniu przywiezionych mu przez Tomka ustaw parlamentu i sprawozdań różnych komisji i podkomisji, podczas gdy Tomek zabrał się do nowej pracy. Znalazł się sześcienny kawał miękkiego, białego drewna, który Dirk zwędził z kopalni w tej myśli, że może się przydać Tomkowi. Tomek oparł go o ścianę szałasu i na klęczkach próbował zrobić zeń jakiś fryz czy drzeworyt - nie znał nazwy tego, co robił. Wyrzeźbił duży lej otoczony kupami ziemi i skał, poza którymi piętrzyły się szczyty wielkich gór; nad skrajem leja stał tęgi mężczyzna z kijem, a przez krawędź przewalał się korowód czarnych postaci, padających następnie w otchłań. Z dna leja wydobywały się płomienie i dym. Tomek wycisnął zielony sok z liści i zmieszał go z gliną, aby zabarwić góry i krawędzie leja; figurki ludzkie poczernił węglem drzewnym, a płomienie wznoszące się w skrętach z dna jamy pomalował na czerwono minią używaną do maszynerii kopalnianej.
- Jeżeli zostawisz to tutaj, mrówki zjedzą - rzekł Dirk, spoglądając z ponurym zadowoleniem na prymitywne, ale pełne wyrazu dzieło.
Tomek wzruszył ramionami. Chociaż bowiem pracował zawsze z wielkim wytężeniem i powagą nad robotą, którą w danej chwili wykonywał, lękając się wszystkiego, co mogłoby ją zepsuć albo nawet odwrócić od niej jego uwagę, to z chwilą gdy była skończona, nie dbał już o nią zupełnie.
Dirk był tym, który pomalował cieczą odstraszającą mrówki półkę, gdzie stały dawniejsze figury, i teraz znowu Dirk ustawił sześcienny blok drzewa na arkuszu blachy pociągniętym tą samą cieczą, podparłszy go tak, aby nie dotykał ścian szałasu, po których mogłyby dostać się doń mrówki.
Tomek wrócił do szkoły wciąż w owym nastroju upartego zobojętnienia, aby dalej przerysowywać Juliusza Cezara i wazony z kwiatami. Dirk zaś pozostał na miejscu ze swoimi książkami i ustawami parlamentu. Przed następnym spotkaniem obaj mieli skończyć czternaście lat i obaj wiedzieli, że czekają ich kryzysy i decyzje. Nie powiedzieli sobie jednak na pożegnanie nic więcej poza zwykłym: „No, do widzenia”. Nie pisali też do siebie ani razu, chociaż w tym trymestrze Tomek miał polecenie przesłania pewnych książek i dalszych ustaw dla celu, który całkowicie popierał.
Dirk wybudował sobie w obozowisku nową chatę, w której mieszkał sam - w granicach obozowiska, ale niezwiązany z nim; serdeczny dla matki, ale żyjący od niej z dala. Do tej chaty przychodzili nocą niektórzy spośród robotników, zapominając o swojej niechęci do tego mieszańca - kukułczego pisklęcia w ich gnieździe - wobec wspólnego zainteresowania tym, co im opowiadał o owych ustawach i sprawozdaniach. Mówił im to, czego sam się nauczył w swoim dumnym osamotnieniu i izolacji. „Wykształcenie - mówił. - Wykształcenie, oto klucz”. A Tomek zgadzał się z nim, chociaż sam - tak przynajmniej należało wnosić z jego zachowania - porzucił wszelką myśl o zdobyciu wykształcenia. W ciągu całego tego trymestru nadchodziły paczki zaadresowane: „Dla Dirka, na ręce p. Macintosha”, a pan Macintosh doręczał je Dirkowi, nie zadając żadnych pytań.
Co wieczór w ciemnej i zadymionej chacie pół tuzina robotników mozoliło się z ogryzkami ołówków nad zeszytami przysłanymi przez Tomka, ucząc się pisać, rachować i rozumieć ustawy.
Pewnej nocy pan Macintosh wyszedł dość późno z tamtej drugiej chaty i zobaczył czerwone światło ogniska pełgające po chropowatej ziemi przed drzwiami chaty Dirka. We wszystkich innych chatach było ciemno. Przemknął się pomiędzy nimi ostrożnie, aż przystanął w cieniu przed drzwiami chaty Dirka i zajrzał do środka. Dirk siedział na ziemi w otoczeniu pół tuzina mężczyzn i czytał gazetę.
Pan Macintosh poszedł zamyślony do domu przez ciemności rozjaśnione tylko poświatą gwiazd. Gdyby Dirk znał jego myśli, byłby bardzo zły. Cały jego płomienny bunt, wszystkie słowa pełne krzywdy wymierzone były bowiem przeciwko panu Macintoshowi i jego tyranii; a tymczasem po raz pierwszy pan Macintosh myślał o Dirku z pewną szorstką, ubawioną dumą. Może dlatego, że był mimo wszystko Szkotem, a w każdym Szkocie tkwi instynktowny respekt dla wiedzy i dla ludzi zdecydowanych „pchać się naprzód”. „Nieodrodna latorośl starego pnia” - myślał pan Macintosh, przypominając sobie, jak to on sam jako chłopiec ciężko się trudził, aby zdobyć odrobinę wykształcenia. A chociaż latorośl była nie tego, co trzeba, koloru - no cóż, trzeba będzie zrobić coś dla Dirka. Coś - a co, to się zdecyduje, jak przyjdzie pora. Co do tych innych, którzy byli z Dirkiem - nic łatwiejszego, jak wyrzucić robotnika, i przyjąć drugiego. Pan Macintosh położył się do łóżka jak zwykle, ubrany w podkoszulek i spodnie od pidżamy, bez mycia, oszczędzając na świecach.
Rano wydał jednemu z nadzorców rozkaz, aby przyprowadzono mu Dirka. Serce już mu tajało na myśl o scenie wielkoduszności, scenie, która wkrótce ma nastąpić. Miał zamiar zaproponować, aby Dirk nauczył wszystkich nadzorców czytania i pisania - za pensję, wypłacaną z jego kieszeni, oczywiście po to, aby ci sami nadzorcy lepiej pracowali. Mogliby na przykład nauczyć się robić znaczki na listach płacy.
Nadzorca powiedział, że baas Dirk spędza całe dnie na nauce w szałasie baasa Tomka. Zachowaniem swoim dawał do zrozumienia, że baasowi Dirkowi w czasie tych zajęć przeszkadzać nie można, a to ze względu na Tomka.
Człowiek ten, który śledził bacznie efekt swoich słów, zobaczył, jak duża, posiekana żyłkami twarz pana Macintosha nabrzmiewa, i odstąpił o krok do tyłu. Nie należał do wielbicieli Dirka.
Pan Macintosh dyszał ciężko przez chwilę, po czym pozwolił swojemu zdrowemu rozsądkowi odnieść zwycięstwo nad gniewem. Odprawił nadzorcę, odwrócił się na pięcie i odszedł.
Tego ranka opuścił swój wielki lej i poszedł w busz, w kierunku błękitniejącego w oddali wysokiego szczytu. Słyszał był niejasne pogłoski; że Tomek ma tam jakiś szałas, ale wyobrażał sobie, że to jakaś dziecinna budowla. Był wciąż jeszcze bardzo zły na owo wyrachowane „baas Dirk”. Szedł jakiś czas gładką ścieżką wśród drzew, aż ujrzał przed sobą polanę. Po drugiej stronie widać było kopiec mrówek, a na kopcu - porządnie zbudowany szałas, którego otwarty front osłonięty był po bokach, niby kotarą, draperiami z paproci. W przejściu między nimi siedział Dirk. Miał na sobie czystą białą koszulę i długie, gładkie spodnie. Głowę o włosach naoliwionych i przylizanych szczotką pochylał nad książkami. Ręka przewracająca kartki miała na małym palcu tombakowy pierścionek. Dirk był istnym wizerunkiem urzędniczyny z ambicjami - tego gatunku człowieka, dla którego pan Macintosh żywił największą pogardę.
Pan Macintosh stał dłuższy czas na skraju polany w niejasnym oczekiwaniu, że stanie się coś, co pozwoli mu rzucić się - pod osłoną i kierunkiem owego pogardliwego gniewu - w jakąś awanturę, która by zniszczyła Dirka na zawsze. Nic się jednak nie stało. Dirk dalej przewracał kartki książki, więc pan Macintosh wrócił do domu, gdzie zjadł na obiad duszoną wołowinę z marchwią.
Potem sięgnął do pewnej szuflady w swojej sypialni i wyjął z niej przedmiot niedbale owinięty w szmatę. Przedmiot ten po rozwinięciu okazał się figurką Dirka, którą mały Tomek wyrzeźbił kiedyś i sprzedał mu za pięć funtów. Pan Macintosh z namiętnym zaciekawieniem obracał w palcach i oglądał tę prymitywną drewnianą podobiznę Dirka, jak gdyby chłopak nie mieszkał tuż obok, przez większość dnia całkowicie dostępny jego obserwacji.
Jeżeliby kto wyobraził sobie dzień sądu ostatecznego, w którym z grobów powstają wszyscy bez różnicy - czarni, biali, brązowi i żółci - na wspólne radosne bytowanie, jedna z radości owego bytowania mogłaby polegać na tym, że ludzie, którzy całe życie przeżyli obok siebie na tym samym kawałku gruntu czy na tej samej ulicy, rozpoznawaliby się z niedowierzaniem. „Więc to taki byłeś” - rozlegałoby się zewsząd coraz głośniej u Pana Boga w niebie. Albowiem szklana ściana dzieląca jeden kolor skóry od drugiego jest nie tylko przegrodą chroniącą przed dotknięciem, lecz stała się gruba i zniekształcająca, tak iż czarni i biali patrzą wprawdzie przez nią na siebie, ale widzą - co? Pan Macintosh przyglądał się podobiźnie Dirka, jakby szukając jakiegoś ostatecznego objawienia; tą jednakże myślą, która uporczywie przychodziła mu do głowy, było, że posążek mógłby równie dobrze przedstawiać podobiznę jego samego jako dwunastoletniego chłopca. Po paru więc chwilach zawinął go znowu w szmatę i rzucił z powrotem w niewidoczny kąt szuflady, a wraz z nim ową niemiłą i dręczącą świadomość.
Pod koniec tegoż popołudnia wyszedł powtórnie z domu i skierował się ku szałasowi na mrowisku. Tym razem był pusty, więc pan Macintosh przebrnął przez sięgające mu do kolan trawy i zarośla, wdrapał się po twardym i śliskim zboczu kopca i wszedł do szałasu.
Obejrzał najpierw półkę z książkami. Im dłużej szperał, tym szybciej bladł obraz Dirka jako ulizanego i afektowanego gryzipiórka - obraz, którego uczepił się od chwili, kiedy rzucił tamten wizerunek w głąb szuflady. Narodził się w nim na nowo szacunek dla Dirka. Skomplikowana matematyka na znacznie wyższym poziomie niż ten, jaki on sam kiedykolwiek osiągnął. Geografia, historia. Rozwój handlu niewolnikami w XVIII wieku. Rozwój parlamentaryzmu w Wielkiej Brytanii. Ten ostatni tytuł wywołał u pana Macintosha uśmiech - może taki jak u korsarza czytającego na tablicy ostrzeżenie straży wybrzeża. Pan Macintosh zdejmował z półki jedną książkę po drugiej i uśmiechał się. Potem obok tych książek dostrzegł plik cienkich niebieskich broszurek i zaczął je oglądać. Ustawa o zatrudnieniu krajowców. Ustawa o zatrudnieniu nieletnich krajowców. Ustawa o dowodach osobistych dla krajowców. Pan Macintosh przerzucał kartki i śmiał się, a gdyby Dirk słyszał ten śmiech, byłby on dla niego gorszy niż uderzenie bata.
Kiedy bowiem w chacie po nocach cierpliwie wyjaśniał te i tym podobne prawa swoim pełnym goryczy sprzymierzeńcom, zdawało mu się, że każde jego słowo jest jak kamień ciśnięty w pana Macintosha, jego ojca. A jednak pan Macintosh śmiał się, ponieważ nie mniej od Dirka, choć inaczej, gardził tymi prawami. Kiedy panu Macintoshowi zdarzało się podczas rzadkich jego wypraw do miasta przejeżdżać obok gmachu parlamentu, spoglądał nań z pobłażliwym uznaniem, jakby mówił: „Cóż, czemu nie? Zajęcie jak każde inne”.
Na rozpaczliwy akt odwetu Dirka zareagował tedy uśmiechem i wrzucił książki i broszury z powrotem na półkę. Potem odwrócił się, aby spojrzeć na inne rzeczy znajdujące się w szałasie, i wtedy po raz pierwszy ujrzał wysoko zawieszoną półkę, na której poustawiane były statuetki. Spojrzał i poczuł, że twarz nabrzmiewa mu od owej zgubnej wściekłości. Oto była matka Dirka zerkająca nań ze wstydliwą zmysłowością sponad główki niemowlęcia; oto dziewczynka, jego córka, siedząca w kucki na chudych nóżkach i gapiąca się przed siebie szeroko rozwartymi oczyma. A tam, na końcu półki, mała postać z gliny, podniszczona, lecz mająca w sobie dotąd krzepką siłę Dirka. Pan Macintosh, dysząc ciężko i z trudem hamując gniew, odstąpił w tył parę kroków, aby lepiej przyjrzeć się figurkom, gdy nagle obcas ześliznął mu się po jakimś pochyłym kawałku drewna. Odwrócił się, by zobaczyć, co to takiego, i oto ujrzał obraz swojej kopalni, który Tomek wyrzeźbił i pokolorował. Pan Macintosh zobaczył wielką jamę, czarne figurki skłębione i spadające jedna przez drugą w płomienie i zobaczył siebie, z laską w ręce, z kapeluszem na tyle głowy, stojącego na szeroko rozstawionych nogach nad krawędzią leja.
Teraz pan Macintosh poczuł takie wzburzenie i gniew, że aż wygnało go to z szałasu na polanę, gdzie zaczął chodzić tam i z powrotem przez trawy, patrząc cały czas na szałas, podczas gdy gniew warczał w nim i przewalał się jak grzmot. Po pewnym czasie podszedł znów do szałasu i zajrzał do środka. Tak, oto matka Dirka zerka z półki wstydliwie, jakby chciała powiedzieć: „Tak, to ja, pamiętasz?”. A tu, na ziemi, leży kanciasty, pomalowany kawał drewna wyrażający to, co Tomek sądzi o nim i jego życiu. Pan Macintosh wyjął z kieszeni pudełko zapałek. Zapalił jedną. Pojął, że stoi w szałasie, trzymając w ręce zapaloną zapałkę bez żadnego celu. Rzucił zapałkę i przydusił ją nogą. Potem wsadził do ust fajkę, napełnił ją i zapalił, cały czas patrząc to na półkę, to na kwadratową rzeźbę. Druga zapałka upadła na ziemię i tam płonęła małym, białym płomyczkiem. Z całej siły rozdusił ją obcasem. Wezbrał w nim gniew wykraczający poza wszelkie granice zdrowych zmysłów; zapalił nową zapałkę i wepchnął ją w strzechę szałasu, po czym wyszedł na polanę i w busz. Nie oglądając się za siebie, poszedł do domu, gdzie czekała nań kolacja składająca się z duszonej wołowiny i marchwi. Był zdumiony, gniewny i pełen urazy. Na koniec poczuł rozżalenie i zapragnął wyjaśnić komuś, jaką potworną niesprawiedliwością był pogląd Tomka na niego. Nie było jednak komu wyjaśniać, toteż powoli ostygł z gniewu i popadł w stałe, tępe przygnębienie. W tym stanie trwał przez parę dni, aż wreszcie czas przywrócił go do normy. Wtedy przypomniał sobie swój postępek i poczuł niezadowolenie. Nie żeby żałował spalenia szałasu; to wydawało mu się nieważne. Zły był na siebie o to, że pozwolił, aby gniew dyktował mu postępki. Wiedział też, że taki czyn sprowadzi za sobą następstwa.
Czekał więc, rozmyślając głównie o tym, że los był dla niego okrutny, odmawiając mu syna, który mógłby poprowadzić dalej jego pracę - niewątpliwie bowiem uważał swoją pracę za coś, co należy dalej prowadzić. Myślał ze smutkiem o Tomku, który się go zaparł. Przywiązanie do Tomka ożyło na nowo pod wpływem tych myśli, czekał więc na jego przyjazd, układając sobie w głowie wyrzuty, jakie mu uczyni.
Kiedy Tomek przyjechał ze szkoły, poszedł prosto na polanę i zastał na wierzchołku mrowiska kupę popiołu, już przesianego i rozwianego przez wiatr. Zobaczył Dirka, który siedział na pniu wśród buszu i czekał na niego.
- Co się stało? - zapytał Tomek. A potem, raptownie: - Czyś uratował swoje książki?
Dirk odparł:
- To on podpalił.
- Skąd wiesz?
- Wiem.
Tomek kiwnął głową.
- Wszystkie twoje książki przepadły - powiedział bardzo zmartwiony i z takim poczuciem winy, jak gdyby sam je spalił.
- Twoja rzeźba i figurki też się popaliły.
Na to wszakże Tomek wzruszył ramionami, ponieważ nie umiał troszczyć się o swoje prace, kiedy już były ukończone.
- Może odbudujemy teraz szałas? - zaproponował.
- Moje książki się spaliły - odrzekł Dirk cichym głosem i Tomek, spojrzawszy na niego, zobaczył, że ręce miał zaciśnięte w pięści. Instynktownie odsunął się trochę, aby dać miejsce gniewowi przyjaciela. - Jak dorosnę, powyrzucam was wszystkich, wszystkich, ani jeden biały nie zostanie w Afryce, ani jeden.
Na twarzy Tomka pojawił się na pół wylękniony uśmieszek. Nienawiść, z jaką Dirk zwracał się do niego, była tak silna, że omal nie odszedł. Usiadł jednak na pniu obok Dirka i powiedział:
- Postaram się kupić ci nowe książki.
- A wtedy on znowu je spali.
- Ale przecież masz już w głowie to, co w nich było - rzekł Tomek tonem pociechy. Dirk nic nie odpowiedział, tylko siedział cały jak zaciśnięta pięść. Tak pozostali na owym pniu wśród cichego buszu przez cały ten gorący ranek, a tymczasem gruchały gołębie i dudniły wiertła kopalni. Kiedy w południe musieli powrócić do swoich dwóch odmiennych światów, rozstali się w głębokim smutku, wiedząc, że ich dzieciństwo i zabawy skończyły się i że czeka ich coś nowego.
Przy posiłku rodzice Tomka mieli przed sobą na stole jego świadectwo szkolne i zwrócili się do niego z wymówkami. Tomek był ostatnim uczniem w klasie i nie było mowy, aby w tym roku otrzymał maturę. Ani w następnym zresztą, jeżeli tak dalej pójdzie.
- Przedtem tak się dobrze uczyłeś - rzekła półgłosem matka - a teraz co się z tobą stało?
Tomek siedział w milczeniu za stołem, przygarbiony, i poruszył ramionami w zniecierpliwieniu, jak gdyby chciał rzec: „Zostawcie mnie w spokoju”. Nie czuł się też tępy ani leniwy, jak głosiło świadectwo.
W jego pokoju były bloki rysunkowe, ołówki, młotki i dłuta. Nigdy sobie nie mówił, że zastąpił jeden cel drugim, nie miał bowiem nigdy celu przed sobą. Jakże mógł go mieć, skoro nigdy nie ukazano mu przyszłości, na którą mógłby się zgodzić? Teraz, w piętnastym roku życia, widząc, jak rozżaleni rodzice robią mu coraz ostrzejsze wyrzuty, i wiedząc, że pan Macintosh wkrótce zobaczy owo świadectwo, nie czuł nic prócz zawziętego uporu i głębokiej siły.
Po południu wrócił na polanę i zabrał ze sobą dłuta. Usiadł znowu na owym starym, miękkim, spróchniałym pniu, na którym przesiedział ranek, i czekał na Dirka. Ale Dirk nie przyszedł. Stawiając się na miejscu przyjaciela, Tomek rozumiał, że Dirk nie może znieść przestawania z człowiekiem o białej skórze - biała twarz, nawet należąca do najstarszego przyjaciela, była czymś zanadto wrogim. Czekał jednak; przesiedział całe popołudnie na pniu, mając w trawie u swoich stóp skrzynkę z młotkami i dłutami. Błądził ręką po miękkim, ciepłym drzewie pnia, na którym siedział, tak aby palce mogły poznać jego kształt i budowę tkanki.
Następnego dnia Dirka wciąż nie było.
Tomek zaczął chodzić dokoła powalonego drzewa, badając je. Było bardzo grube, a jego poskręcane korzenie sterczały ukosem w powietrze do wysokości ramienia. Zaczął obrabiać jeden z korzeni. Miał to znów być Dirk.
Owego wieczoru pan Macintosh przyszedł do domu Clarke'ów i przeczytał świadectwo. Wrócił do siebie i siedział, zachodząc w głowę, dlaczego Tomek jest na niego taki zawzięty. Nazajutrz poszedł raz jeszcze do Clarke'ów, chcąc zastać Tomka, ale chłopca nie było.
Poszedł więc przez gęsty busz do mrowiska i znalazł Tomka klęczącego w trawie i pracującego nad korzeniem.
- Dzień dobry - powiedział Tomek i pracował dalej, a pan Macintosh siadł na pniu i przyglądał się.
- Co robisz? - spytał pan Macintosh.
- Dirka - rzekł Tomek, a pan Macintosh spąsowiał i omal nie zerwał się i nie poszedł sobie precz. Tomek jednak nie patrzył na niego, więc pan Macintosh został. Długo milczał, aż wreszcie daremny zapał, z jakim Tomek skupiał się na tym próchniejącym kawałku korzenia, dodał mu bodźca, a umysł w naturalny sposób przeskoczył do nowej decyzji.
- Chciałbyś zostać artystą? - zaproponował.
Tomek odłożył dłuto i spojrzał na pana Macintosha tak, jakby jego słowa były jakąś nową pułapką. Wzruszył ramionami i z zagniewaną miną zabrał się na nowo do roboty.
- Jeżeli ma się naprawdę talent, można i takimi rzeczami zarobić. Miałem takiego kuzyna, jeszcze w Szkocji. Robił pamiątki, wiesz, takie dla turystów. - Mówił to tonem kojącym i dobrodusznym.
Tomek puścił pamiątki mimo uszu jako jeszcze jedną napaść na swoją niezależność. Powiedział:
- Dlaczego pan spalił Dirkowi książki?
Ale pan Macintosh zaśmiał się z ulgą.
- Dlaczego bym miał palić mu książki? - Naprawdę wydawało mu się to śmieszne; wściekał się przecież na pracę Tomka, nie na Dirka.
- Wiem, że pan to zrobił - rzekł Tomek. - Wiem o tym. I Dirk także wie.
Pan Macintosh wesoło zapalił fajkę. Teraz bowiem sprawa wydawała mu się łatwiejsza. Tomek nie wie, dlaczego podpalił szałas, a to grunt. Przez chwilę wypuszczał dym, po czym powiedział:
- Dlaczego sądzisz, że nie chcę, żeby Dirk się uczył? Dobra rzecz trochę wykształcenia.
Tomek wlepił w niego oczy z niedowierzaniem.
- Proponowałem Dirkowi, żeby zużytkował swoje wy kształcenie. Proponowałem mu, żeby uczył kilku innych. Ale nie chciał o tym słyszeć. Czy to moja wina?
Teraz twarz Tomka wyrażała zupełną niewiarę. Po chwili wystąpił na nią ciemny rumieniec, którego pan Macintosh nie zrozumiał. Dlaczego ten chłopak ma taką głupią minę? Tomek myślał tymczasem: „Byliśmy na fałszywym tropie...”.
Wtem wyobraził sobie, czym ta propozycja musiała być dla gniewnej, buntowniczej dumy Dirka, i nagle pojął. Wciąż jeszcze czerwony na twarzy, roześmiał się. Był to gorzki, ironiczny śmiech i pan Macintosh poczuł się wytrącony z równowagi - to nie był wcale śmiech młodego chłopca. Powoli rumieniec zniknął z twarzy Tomka i chłopiec zabrał się na nowo do dłuta. Po chwili rzekł:
- Czemu pan nie wyśle Dirka do wyższej szkoły zamiast mnie? Jest o wiele zdolniejszy ode mnie. Ja nie jestem zdolny, proszę spojrzeć na moje świadectwo.
- No wiesz, chłopasiu... - zaczął pan Macintosh tonem wyrzutu. Miał zamiar zapytać: „Czy leniuchujesz w szkole tylko po to, żeby mnie zmusić do zajęcia się Dirkiem?”. Dziwił się sam impulsowi, który mu podszeptywał te słowa, i uciekł się do dobrze znanego wybiegu: - Wiesz przecież, jak się rzeczy mają; w każdym razie powinieneś do tej pory o tym wiedzieć. Gadasz, jakbyś nic nie rozumiał. - Tomek zignorował te słowa.
Jednakże Tomek klęczał nad swoim korzeniem plecami do pana Macintosha, więc pan Macintosh dalej ćmił swoją fajkę. Nazajutrz wrócił znowu, siadł na pniu i przyglądał się. Tomek spojrzał na niego, jakby uważał jego obecność za niepożądany dopust, ale nie powiedział nic.
Z wolna wielki, zębaty korzeń sterczący z pnia przybierał kształt Dirka. Pan Macintosh patrzył nań z niepokojem i wstrętem. Nie podobało mu się to, ale nie mógł przestać się przyglądać. Któregoś dnia powiedział:
- Ale jeżeli wybuchnie pożar veldu, spali ci się. A w każdym razie mrówki go zjedzą.
Tomek wzruszył ramionami. Ważne było zrobienie rzeźby, nie to, co się później z nią działo. Taka postawa była czymś tak obcym dla ciułaczej natury pana Macintosha, że zdało mu się, iż Tomek jest niespełna rozumu.
- Dlaczego nie popracujesz nad czymś trwałym? - zapytał. - Nawet już byłoby lepiej, gdybyś się uczył tak jak Dirk.
Tomek odparł:
- Ja lubię taką robotę.
- Ale spójrz, mrówki już się dobrały do pnia. Zanim przyjedziesz następnym razem ze szkoły, śladu z tego nie zostanie.
- Albo może ktoś to podpali - podsunął Tomek. Bez zmrużenia powiek, z tryumfem spojrzał na czerwieniejącą twarz pana Macintosha. Dla pana Macintosha jego słowa były zbyt bliskie prawdy. Bo rzeczywiście, w miarę jak dni mijały, spoglądał na to nowe dzieło z coraz to rosnącą nienawiścią, strachem i niechęcią. Było prawie ukończone. Nawet gdyby nic więcej przy nim nie zrobiono, mogłoby sobie być takie jak teraz i stanowiłoby skończoną całość.
Długie, silne ciało Dirka wydobywało się z drzewa jak coś, co walczy, aby się wyzwolić. Głowa kurczowo odrzucona w tył w męce narodzin, oczy zwężone i desperackie; usta - usta pana Macintosha - zaciśnięte w upartym postanowieniu. Ramiona były nieskrępowane, ale ręce na uwięzi: nie mogły się wyswobodzić z opornego drzewa, były w niewoli. Ciało - wolne aż do kolan, lecz niżej kończyny ludzkie nie były ukształtowane, naturalne kształty drzewa wznosiły się, przechodząc w doskonale wyrobione, muskularne kolana.
Panu Macintoshowi nie podobało się to wszystko. Nie znał się na sztuce, ale wiedział, że to tutaj nie podoba mu się wcale, niepokoi go do głębi, tak że gdy tylko spojrzał na rzeźbę, miał ochotę wziąć siekierę i porąbać ją na kawałki. Albo może spalić...
Jeżeli chodzi o Tomka, to niepokój tego podstarzałego człowieka, przyglądającego mu się całymi dniami, był dlań głębokim tryumfem. Powoli i po raz pierwszy zdał sobie sprawę, że może to, co tu robi, nie jest po prostu jakąś zabawą - że to może jest coś innego. Broń w walce. Obserwował wyraz niechęci na twarzy pana Macintosha i rósł w nim jakiś nowy szacunek dla siebie samego i dla tego, co robi.
Wieczorami pan Macintosh przesiadywał w swoim pokoju przy świetle świecy i myśleniem albo raczej odczuwaniem torował sobie drogę do decyzji.
Niepodobna było zaprzeczyć sile talentu Tomka. Chodziło więc o to, by znaleźć sposób obrócenia go na pieniądze. Nic się jednak nie znał na tych sprawach i dopiero sam Tomek podsunął mu drogę, mówiąc pod koniec wakacji:
- Kiedy się jest takim bogatym, można zrobić wszystko. Mógłby pan posłać Dirka na wyższą uczelnię i nawet by pan tego nie odczuł.
Pan Macintosh odrzekł tonem rozsądnego przekonywania, który zawsze teraz stosował:
- Ale przecież wiesz, że ci mieszańcy nie mają gdzie iść.
- Mógłby pan posłać go na Przylądek - powiedział Tomek. - Tam są mieszańcy na uniwersytecie. Albo do Johannesburga. - Wobec milczenia pana Macintosha nalegał dalej: - Pan jest taki bogaty, że może pan zrobić, co tylko zechce.
Ale pan Macintosh, jak większość bogaczy, nie kojarzył pieniędzy z tym, co można za nie kupić lub zrobić, lecz raczej myślał o nich jako o kapitale ulokowanym w budynkach i gruntach.
- To by kosztowało tysiące - powiedział. - Tysiące na kolorowego chłopaka.
Lecz pogardliwe spojrzenie Tomka nie dało mu mówić dalej, więc dodał pośpiesznie:
- Pomyślę o tym. - Myślał jednak nie o Dirku, tylko o Tomku. Siedząc samotnie w swoim pokoju, powiedział sobie, że to jest po prostu kwestia zapłacenia za wiedzę.
Następnego więc ranka poczynił przygotowania do wyprawy do miasta. Ogolił się i na bawełnianą koszulę nałożył pasiastą kurtkę, która częściowo przysłoniła długie, poplamione drelichowe spodnie. Było to największe ustępstwo, jakie kiedykolwiek robił względem miejskiego życia, którym pogardzał. Wsiadł do swojego wielkiego amerykańskiego auta i pojechał.
W mieście udał się najkrótszą drogą po wiedzę.
Pojechał do Ministerstwa Oświaty i oznajmił, że chce się zobaczyć z ministrem.
- Jestem Macintosh - powiedział z doskonałą pewnością siebie i ładna sekretarka, która dotychczas patrzyła z góry na jego ubranie, natychmiast poszła do ministra i rzekła:
- Jakiś pan Macintosh do pana ministra.
Opisała go jako starego, grubego brudasa z wielkim brzuchem i niebawem drzwi otworzyły się, i pan Macintosh stanął u źródła wiedzy.
W pięć minut potem wyszedł z tym, czego potrzebował: z nazwiskiem pewnego rzeczoznawcy. Cienistymi, zielonymi alejami miasta jechał do domu, który mu wskazano. Dom był duży i dobrze utrzymany, co utwierdziło pana Macintosha w pocieszającej wierze, że należycie uprawiana sztuka może przynosić pieniądze. Zaparkował samochód na ulicy i wszedł do domu.
Na werandzie, za stołem, na którym piętrzyły się książki, siedział mężczyzna średniego wieku w okularach. Pan Tomlinson był pedantycznym naukowcem, przestrzegającym określonych godzin pracy, toteż kiedy podniósłszy oczy, ujrzał przed sobą tęgiego, brudnego mężczyznę o czarnym owłosieniu, widocznym sponad przybrukanej bieli koszuli, spytał ostro:
- Czego?
- Chwileczkę, chłopasiu - rzekł pan Macintosh swobodnie i wyciągnął bilecik od ministra oświaty. Pan Tomlinson wziął, przeczytał i poczuł się pewniej. Bilecik sformułowany był tak, iż wyczuwało się, że udzielając rozmowy panu Macintoshowi, pan Tomlinson wyświadczy ministrowi osobistą przysługę.
- Opłaci się to panu - rzekł pan Macintosh, na co natychmiast zalała pana Tomlinsona fala niesmaku. Zaróżowił się i powiedział:
- Obawiam się, że nie mam czasu.
- Cholera, człowieku, od tego pan jesteś, nie? Tak przynajmniej mówił Wentworth.
- Nie - rzekł pan Tomlinson, cedząc wyraźnie słowa. - Jestem doradcą od spraw zabytków.
Pan Macintosh otworzył szeroko oczy, a potem roześmiał się i powiedział:
- Wentworth mówił, że pan się nada, ale mniejsza z tym, wezmę kogoś innego. - I poszedł.
Pan Tomlinson odprowadził wzrokiem tego gbura, który zszedłszy z werandy, wsiadł do przepysznego samochodu. Pomyślał: „Musiał go skądś ukraść”. Potem, zakłopotany i wytrącony z równowagi, poszedł do telefonu. Lecz już po paru chwilach uśmiechał się, a na koniec wybuchnął śmiechem. Pan Macintosh to był ten sławny Macintosh, autentyczny okaz przedstawiciela dawnych dobrych czasów. Właśnie to wyrażenie „przedstawiciel dawnych dobrych czasów” sprawiło, że pan Tomlinson udobruchał się. Zadzwonił więc do hotelu, w którym pan Macintosh, jako bogacz, na pewno musiał się zatrzymać, i powiedział, że zaszło nieporozumienie i że nazajutrz będzie miał czas, aby towarzyszyć panu Macintoshowi.
Tak więc następnego ranka pan Macintosh, bynajmniej niezdziwiony, że rzeczoznawca mimo wszystko oddał się na jego usługi, pojechał do kopalni z panem Tomlinsonem, na którego twarzy tkwił ciągle pobłażliwy uśmieszek.
Potężnym samochodem jechało się bardzo szybko; pan Tomlinson starał się utrzymać równowagę, gdy trzęśli się i podskakiwali na wybojach, słuchał opowiadań pana Macintosha o Australii i Nowej Zelandii i myślał o nim trochę jak o zabytku.
Długa równina skończyła się wreszcie i wokół samochodu jęły wyrastać wzgórza porosłe zielonawymi zaroślami, a potem wysokie góry pokryte głazami z granitu. Upał napływał do auta gęstymi, powolnymi falami i pan Tomlinson pomyślał: „Będę rad, kiedy wyjedziemy z gór na równinę”. Zamiast tego jednak skręcili w wysoko położoną kotlinę, otoczoną ze wszystkich stron górami, i raptem pokazała się olbrzymia jama w ziemi z dwoma maleńkimi, blachą krytymi domkami po jednej, a całymi akrami chatek murzyńskich po drugiej stronie. Wiertła kopalniane dudniły miarowo niby puls upału i pan Tomlinson zdziwił się, jak ktokolwiek, biały czy czarny, może w takim miejscu wytrzymać na stałe.
Spożył duszoną wołowinę z marchwią i obficie okraszonymi ziemniakami w towarzystwie jednego z najbogatszych ludzi tej części kontynentu i pomyślał sobie, jak dobrze i inteligentnie sam zużytkowałby takie pieniądze, gdyby je posiadał - co jest jedyną pociechą, jaka pozostaje wykształconym ludziom o średnich zarobkach. Po obiedzie pan Macintosh rzekł:
- No, a teraz odwalmy to, co mamy do zrobienia.
Pan Tomlinson wyraził gotowość i uśmiechając się pod nosem, poszedł za panem Macintoshem murzyńską ścieżką w głąb buszu. Nie wiedział, co tam zobaczy. Pan Macintosh zapytał go tylko:
- Potrafi pan orzec, czy młodzik ma talent, tylko na podstawie tego, że zobaczy pan wyciętą w drzewie rzeźbę jego roboty?
Pan Tomlinson odrzekł, że dołoży wszelkich starań.
Wreszcie znaleźli się obok zwalonego pnia, przy którym klęczał w trawie wyrośnięty chłopak o nieporządnej, kasztanowatej czuprynie spadającej mu na czoło i wielkim dłutem mozolnie majstrował przy drzewie.
- Ten pan to mój znajomy - rzekł pan Macintosh do Tomka, który podniósł się z klęczek i stał, niepewny, za chodząc w głowę, co się tu dzieje. - Nie masz nic przeciwko temu, żeby pan Tomlinson obejrzał twoją robotę?
Tomek po swojemu wzruszył ramionami, czując zarazem, że sytuacja wymyka mu się z rąk. Patrzał z trwożnym zdumieniem na pana Tomlinsona, który wydawał mu się podobny do nauczyciela czy profesora, a już z pewnością niczym nie przypominał jego wyobrażenia o artyście.
- No? - rzekł po upływie pół minuty pan Macintosh do pana Tomlinsona.
Pan Tomlinson roześmiał się w sposób, który mówił: „Nie spieszże się tak, człowieku”. Obszedł dokoła wyrzeźbiony korzeń, przyglądając się postaci Dirka ze wszystkich stron.
Potem zapytał Tomka:
- Dlaczego robisz te rzeźby?
Tomek z wielkim skrępowaniem wzruszył ramionami, jakby chciał rzec: „Co za głupie pytanie”. Pan Macintosh wtrącił pośpiesznie:
- W szkole dostaje dobre stopnie z zajęć artystycznych.
Pan Tomlinson uśmiechnął się ponownie i przeszedł na drugą stronę pnia. Stąd było widać twarz Dirka, spłaszczoną w odrzucie głowy aż do nasady pleców, o oczach przymkniętych i wytężonych, o mięśniach szyi wyrobionych z naturalnych żył drzewa.
- Czy to jest ktoś, kogo znasz? - zapytał Tomka swobodnie i poufale, jak artysta artystę.
- Tak - odparł Tomek krótko; czuł się dotknięty tym pytaniem.
Pan Tomlinson spojrzał na wyrzeźbioną twarz, a potem na pana Macintosha.
- Ma coś z pana - stwierdził beznamiętnie, po czym sam zaczerwienił się na widok rozgniewanej miny pana Macintosha. Oddalił się o dobre kilka kroków, żeby dać panu Macintoshowi możność ukrycia swego zmieszania. Gdy wrócił, zapytał Tomka:
- Więc chciałbyś zostać rzeźbiarzem?
- Nie wiem - odrzekł Tomek hardo.
Pan Tomlinson wzruszył niecierpliwie ramionami i skinieniem głowy dał panu Macintoshowi do zrozumienia, że to mu wystarczy. Pożegnał Tomka i wrócił z panem Macintoshem do domu.
Tam poczęstowano go herbatą i biszkoptami, a pan Macintosh spytał:
- No, i cóż pan myśli?
Do tego czasu jednak pan Tomlinson obraził się już na dobre takim nonszalanckim stosunkiem do sztuki, opartym na zasadzie „Płacę i wymagam”. Powiedział więc:
- No, to trochę zależy, nie uważa pan?
- Od czego? - zapytał pan Macintosh.
- Talent chłopiec, zdaje się, ma - przyznał pan Tomlinson.
- To wszystko, czego się chciałem dowiedzieć - rzekł pan Macintosh i zaproponował, że może teraz odwieźć pana Tomlinsona z powrotem do miasta.
Pan Tomlinson nie uważał jednak, że to dosyć, więc dodał:
- Zupełnie ciekawa jest ta jego rzeźba. Przypuszczam, że naoglądał się ilustracji w czasopismach. Ma w sobie coś całkiem modernistycznego.
- Modernistycznego? - powtórzył pan Macintosh. - Co to znaczy?
Pan Tomlinson raz jeszcze wzruszył ramionami i dał za wygraną.
- I cóż pan myśli zrobić? - spytał praktycznie.
- Jeżeli pan mówi, że ma talent, poślę go na uniwersytet i będzie mógł studiować sztukę.
Po długiej chwili pan Tomlinson powiedział półgłosem:
- Ależ szczęście ma ten chłopiec.
Pragnął przez to wyrazić całą otchłań rozczarowania i ironii, lecz pan Macintosh odrzekł:
- Zawsze miałem do niego słabość.
Odwiózł pana Tomlinsona do miasta i wysadzając go przed jego werandą, wręczył mu czek na pięćdziesiąt funtów, który pan Tomlinson zwrócił mu z najwyższym oburzeniem.
- Och, więc daj to pan na dobroczynność - rzekł pan Macintosh ze zniecierpliwieniem, po czym wsiadł do auta i odjechał, pozostawiając panu Tomlinsonowi wybór sposobu leczenia ran, zadanych jego delikatności.
Była już północ, kiedy pan Macintosh dojechał do swojej kopalni; w domu Clarke'ów już się nie świeciło, musiał więc stłumić w sobie potrzebę okazania wspaniałomyślności aż do następnego ranka.
Wtedy udał się do Anny Clarke i powiedział jej, że pośle Tomka na uniwersytet, gdzie będzie mógł zostać artystą. Pani Clarke jęła ronić łzy wdzięczności i rzekła, że pan Macintosh jest dla Tomka znacznie lepszy, niż on na to zasługuje; że chłopak może jeszcze nabierze rozumu i zabierze się na powrót do książek.
W pojęciu pana Macintosha wszystko było załatwione, wyruszył tedy pomiędzy drzewa, aby odnaleźć Tomka i oznajmić mu, jaka będzie jego przyszłość. Kiedy jednak doszedł do miejsca, skąd widać już było polanę, ujrzał tam dwie postacie, Dirka i Tomka. Siedzieli na pniu i rozmawiali. Pan Macintosh zatrzymał się wśród drzew; na widok tej nowej zawady w jego planach ogarnął go gniew tak zaciekły, że nie odważył się pójść dalej, gdyż nie czuł się pewien siebie. Wrócił więc do domu i pogrążył się w gniewnych rozmyślaniach. Wiedział teraz dokładnie, co nastąpi, kiedy zacznie rozmowę z Tomkiem, i musiał coś postanowić. Przed decyzją ucieczki nie było.
Podczas gdy pan Macintosh w swoim domu oddawał się gorzkim rozmyślaniom, Tomek i Dirk czekali na niego; dla nich wszystko było teraz równie jasne jak dla niego.
Poprzedniego dnia Dirk wyszedł spomiędzy drzew i zbliżył się do Tomka, skoro tylko tamci dwaj odeszli. Tomek stał przy rozwidlonej karpie i patrzał na wyobrażony w niej kształt Dirka, usiłując zrozumieć, czego będą od niego żądać. Miał na języku słowo „artysta”; wypróbowywał jego smak, starając się połączyć jego dziwną treść z ową potężną postacią z wysiłkiem wyłaniającą się z drzewa. Słowo nie podobało mu się. Nie chciał - ale czego nie chciał? Czuł na sobie nacisk, nikłe początki czegoś, co pewnego dnia stanie się podobne do jakiegoś tunelu narodzin, z którego nie będzie mógł się wydostać bez walki; czuł, jak kłębią się w nim zobowiązania niby bodziec, który pewnego dnia stanie się biczem ustawicznie spadającym tuż za nim, tak iż będzie musiał stale iść naprzód i naprzód.
To poczucie niewoli i długu utwierdziło się w nim, kiedy Dirk stanął koło niego. Zapytał naprzód:
- Czego chcieli?
- Chcą, żebym był artystą; zawsze chcą, żebym czymś był - rzekł Tomek ponuro. Zaczął ciskać kamieniami w drzewa i siec nimi płasko po czubkach traw. Jeden z nich uderzył w postać Dirka i wtedy Tomek przestał.
Dirk przyglądał się swojej podobiźnie.
- Dlaczego tak mnie przedstawiasz? - zapytał. Jego wąska, mocna twarz nie wyrażała nic prócz owego dobrze znanego, sardonicznego antagonizmu, jak gdyby mówił: „Ty także - zupełnie jak tamci wszyscy!”.
- Dlaczego? O co ci chodzi? - odparował Tomek natychmiast.
Dirk obszedł rzeźbę dokoła, wrócił, potem rzekł:
- Jesteś taki sam jak oni wszyscy.
- Dlaczego? Dlaczego ci się ta rzeźba nie podoba?
Tomek był prawdziwie zmartwiony. Jednocześnie myślał: „Co go to obchodzi?”. Z wolna zrozumiał, że jego wzburzenie wypływało z owego przekonania o prawie do wolności, które Dirk zawsze odczuwał natychmiast. Powiedział więc innym już głosem:
- Powiedz, co w niej jest złego?
- Dlaczego muszę wydobywać się z drzewa? Dlaczego nie mam dłoni ani stóp?
- Masz, ale zrozum... - Tomek spojrzał na stojącego przed nim Dirka i nagle zrobił zniecierpliwiony ruch. - Mniejsza z tym, to przecież tylko rzeźba. - Siadł na pniu, a Dirk obok niego. Po chwili spytał: - Więc jaki powinieneś być?
- Gdybyś wyrzeźbił siebie, czy byłbyś do połowy drzewem?
Tomek spróbował wyczuć, jak by to było, lecz nie udało mu się.
- Ale to nie jestem ja, tylko ty.
Mówił z wysiłkiem i myślał: „Jednak to jest ważne, będę musiał później zastanowić” się nad tym”. Omal nie jęknął, zdając sobie sprawę, że oto był pierwszy dług czekający na spłacenie.
Nagle Dirk powiedział:
- Przecież to nie musi być drzewo. To samo byś zrobił, gdybyś mi założył kajdany na ręce. - Tomek podniósł głowę i wybuchnął krótkim, zdziwionym śmiechem. - Cóż to śmiesznego? - spytał Dirk agresywnie. - Nie umiesz przedstawić tego prostym sposobem, tylko musisz mnie robić pół drewnem, jakbym był bardziej drzewem niż człowiekiem.
Tomek roześmiał się znowu, ale ze smutkiem.
- Och, zrobię to na nowo - ustąpił wreszcie. - Nie złość się o tę rzeźbę, jest skończona. Zrobię drugą.
Chwila milczenia. Dirk spytał:
- Co ten człowiek o tobie powiedział?
- Skąd mam wiedzieć?
- Czy on się zna na sztuce?
- Przypuszczam.
- Może będziesz sławny - rzekł w końcu Dirk. - W tej książce, którą mi dałeś, było o malarzach. Może i ty będziesz taki.
- Och, zamknij się - powiedział grubiańsko Tomek. - Jesteś nie lepszy od niego.
- Cóż ja złego powiedziałem?
- Dlaczego muszę koniecznie być czymś? Najpierw marynarzem, potem uczonym, a teraz znów artystą.
- Mnie by tam nikt nie potrzebował zmuszać, żebym czymś był - rzekł Dirk drwiąco.
- Wiem - przyznał z niechęcią Tomek. A potem dodał namiętnie: - Nie pojadę na uniwersytet, jeżeli on i ciebie nie pośle.
- Wiem - rzekł Dirk natychmiast. - Wiem, że nie pojedziesz.
Uśmiechnęli się do siebie owym nieśmiałym, odsłaniającym prawdę uśmieszkiem, który tak trudno im przychodził, ponieważ zobowiązywał ich obu do takiej ciężkiej walki w przyszłości.
Nagle Tomek zapytał:
- Dlaczegoś mi się nie pokazywał przez cały ten czas?
- Czasami mam ciebie dość - rzekł Dirk. - Czasami czuję, że nie chcę więcej oglądać białej twarzy, nigdy. Czuję, że nienawidzę was wszystkich, co do jednego.
- Wiem - rzekł Tomek, szczerząc zęby w uśmiechu. Roześmiali się obaj i ostatni ślad obopólnej niechęci zniknął.
Po raz pierwszy zaczęli rozmawiać o tym, jakie będzie ich życie. Tomek rzekł:
- Ale kiedy już skończysz uczyć się na inżyniera, co wtedy zrobisz? Mieszańców nie puszczają na inżynierów.
- Nie zawsze tak będzie - rzekł Dirk.
- Będzie ci bardzo ciężko - powiedział Tomek, rzucając mu niepewne spojrzenie, lecz uspokoił się natychmiast, kiedy Dirk odrzekł drwiąco:
- Ciężko? Będzie mi ciężko? A teraz to nie jest mi ciężko, biały chłopaku?
Nieco później tego samego dnia przyszedł do nich pan Macintosh. Stanął przed nimi ten ciężki, bystry, bogaty człowiek o sprytnych szarych oczkach i wąskich, nieznających miłości ustach i zwrócił się zaczepnie do Tomka:
- Chcesz iść na uniwersytet i zostać artystą?
- Jeżeli i Dirk pójdzie także - odparł błyskawicznie Tomek.
- Czego się chcesz uczyć? - spytał Dirka wprost pan Macintosh.
- Chcę być inżynierem - odpowiedział natychmiast Dirk.
- Jeżeli opłacę ci studia na uniwersytecie, to kiedy je odwalisz, między nami koniec. Nie chcę nigdy więcej słyszeć o tobie i nie wolno ci nigdy wracać do tej kopalni, skoro raz stąd odjedziesz.
Dirk i Tomek obaj kiwnęli głowami i to instynktowne porozumienie między nimi wzmogło gorzką niechęć, z jaką pan Macintosh decydował się iść za ich wolą. Złośliwie wycedził przez zęby:
- Czy wy myślicie, że będziecie mogli być razem na uniwersytecie? Nie wiecie, jak to jest. Będziecie mieszkać oddzielnie i nie będziecie mogli łazić wszędzie razem, ile wam się będzie chciało.
Chłopcy spojrzeli na siebie, po czym, jak gdyby zawarli jakiś pakt, kiwnęli po prostu głowami.
- A ty, Tomku, w każdym razie nie możesz iść na uniwersytet, dopóki się trochę nie poprawisz w szkole. Jeżeli wrócisz tam jeszcze na rok, możesz zdać maturę i pójść na uniwersytet, ale nie teraz, kiedy jesteś najgorszy z klasy.
Tomek rzekł:
- Będę pracował. - Natychmiast dodał: - Dirkowi będzie tu potrzeba więcej książek do nauki, zanim będziemy mogli pojechać.
Twarz pana Macintosha zaczęła nabrzmiewać gniewem, ale Tomek powiedział:
- To prosta sprawiedliwość. Pan spalił książki i teraz Dirk nie ma żadnych.
- Aha - rzekł pan Macintosh ponuro. - Więc to tak!
Spojrzał na obu chłopców siedzących razem na pniu. Tomek pochylał się naprzód, oczy miał spuszczone, na twarzy jego malował się niepokój, ale i zawziętość. Dirk siedział wyprostowany, patrząc prosto na ojca oczyma pełnymi nienawiści.
- Tak - rzekł pan Macintosh, siląc się na drwinę, która w uszach całej trójki zabrzmiała jak zgrzyt. - Tak, więc posyłam was obu na uniwersytet i żaden nawet mi nie podziękuje!
Na to obie twarze zwróciły się ku niemu z takim ironicznym zdziwieniem, że aż się zaczerwienił.
- No, no - rzekł. - No, no... - Po czym odwrócił się na pięcie i opuścił polanę, krzycząc po drodze, aby nadać sobie pozór przewagi: - Pamiętaj, chłopasiu, nie posyłam cię, jeżeli w tym roku nie sprawisz się w szkole jak należy!
W ten sposób rozstał się z nimi i wrócił do domu - gniewny stary pan, pokonany przez coś, czego nawet nie zaczynał pojmować.
Po jego odejściu chłopcy milczeli.
Zwycięstwo należało całkowicie do nich, ale teraz trzeba było zaczynać od nowa długą i trudną walkę o zrozumienie tego, co im zwycięstwo przyniosło i jak je wykorzystać.
Głód
W chacie jest ciemno i bardzo zimno. Jednakże wokół podłużnego kształtu drzwi, zawieszonych dla ozdoby i przyzwoitości workiem, przez szparę między ścianą a zasłoną sączy się rozproszony żółty blask, a przez dziury w worku wdzierają się palce żółtego ciepła, które kłują i szturchają w nogi śpiącego Dżabawu.
- Brrr - mruczy, podciągając stopy i kopiąc nimi koc, aby rozpostrzeć go po całym ciele. Dżabawu leży na trzcinowej macie i jeśli tylko dotknie go gdzie jej chłód, odsuwa się i mamrocze gniewnie przez sen. Znowu rozrzuca nogi, znów poszturchują go ciepłe palce, napełniając go wściekłą urazą. Kurczowo czepia się snu, jak gdyby złodziej próbował mu go wydrzeć; zawija się w sen niby w koc, który wciąż się ześlizguje. Niczego nigdy nie łaknął, niczego już nie będzie nigdy łaknął tak, jak w tej chwili łaknie snu. Garnie się ku niemu łapczywie jak do gorącego trunku po zziębnięciu na nocnym chłodzie. Spija go, zachłystuje się nim i właśnie pogrąża się błogo w nieświadomość, kiedy zaczynają przez nią padać słowa jak kamienie przez zamuloną wodę.
- Brrr - mruczy znowu Dżabawu. Leży nieruchomo jak nieżywy królik. Lecz słowa w dalszym ciągu wpadają mu do uszu i chociaż poprzysiągł sobie, że się nie ruszy, że nie usiądzie, że będzie się trzymał tego snu, który usiłują mu odebrać, przecież siada, a jego twarz jest ponura i niechętna.
Jego brat, Pawu, który śpi po drugiej stronie wygasłego ogniska znajdującego się pośrodku polepy, siada również. On także się dąsa. Z odwróconą twarzą i mrugając powoli powiekami, wstaje, unosząc razem z sobą koc. Milczy jednak z uszanowaniem, podczas gdy jego matka łaje.
- Dzieci, wasz ojciec czeka już na was tyle czasu, ile trzeba na okopanie całego zagonu.
Celem tych słów jest przypomnienie im o obowiązku, włożenie im z powrotem do głów tego, co z nich uleciało: że już raz, wcześniej, byli budzeni, kiedy ojciec w milczeniu położył rękę na ramieniu naprzód jednego, potem drugiego syna.
Pawu z miną winowajcy zwija koc i kładzie go na niskim kopcu ziemnym pod ścianą chaty, po czym staje i czeka na Dżabawu.
Ale Dżabawu leży wsparty na łokciu koło smugi popiołu pozostałej po wczorajszym ogniu i mówi do łającej matki:
- Matko, mówisz tyle słów, ile wiatr przynosi ziaren kurzu.
Pawu jest zgorszony. On nigdy nie przemówiłby do rodziców inaczej niż z uszanowaniem. Równocześnie jednak nie jest zgorszony: przecież to Dżabawu Wielka Gęba. A chociaż rodzice mówią ze smutkiem, że za ich czasów żadne dziecko nie odezwałoby się do rodziców, jak odzywa się Wielka Gęba, to jednak prawdą jest także, że dużo jest teraz dzieci, które w ten sposób przemawiają - a jakże można gorszyć się czymś, co dzieje się codziennie? Dżabawu mówi, przerywając krzykliwy potok słów matki:
- Ach, matko, cicho bądź!
Słowa „cicho bądź” są powiedziane po angielsku. Teraz Pawu jest naprawdę zgorszony całą swoją istotą, nie tylko tą jej cząstką, która hołduje starym obyczajom. Mówi prędko do Dżabawu:
- Dosyć już tego. Ojciec czeka.
Jest tak zawstydzony, że podnosi wiszące we drzwiach płótno workowe i wychodzi na dwór, mrugając oczami w słońcu. Słońce jest jasnym, błyszczącym złotem i szybko wzmagającym się upałem. Pawu porusza w nim swymi zesztywniałymi członkami jakby w gorącej wodzie, po czym staje obok ojca.
- Dzień dobry, mój ojcze - mówi, a stary pozdrawia go wzajem:
- Dzień dobry, mój synu.
Stary ma na sobie brunatny koc w czerwone pasy, zebrany w fałdy na ramieniu i spięty dużą stalową agrafą. Niesie motykę do pracy w polu, a także włócznię swych przodków, którą będzie mógł ubić królika lub kozła, jeśli się jaki nawinie. Chłopiec nie ma na sobie koca. Ubrany jest w dziurawy podkoszulek wpuszczony w przepaskę osłaniającą biodra. On również niesie motykę.
Z wnętrza chaty dobiegają głosy. Matka ciągle jeszcze łaje. Słychać skrobanie i cichy stuk drewek - uklękła, żeby usunąć wystygły popiół i rozniecić nowy ogień. Jakby ją widzieli - przycupniętą, pieszczotliwie budzącą do życia ognisko nowego dnia. I jakby widzieli Dżabawu, zwiniętego w kłębek na swojej macie, z twarzą gniewnie odwróconą od łającej matki.
Patrzą na siebie, zawstydzeni, po czym spoglądają w dal, poza chaty rodzinnej wioski; widzą, jak znika wśród drzew gromada ich przyjaciół i krewnych, mieszkańców tych chat. Inni mężczyźni idą już na pola. Jest blisko szósta rano. Ojciec i Pawu ruszają za nimi, unikając wzajemnie swego wzroku, tak są zawstydzeni. Dżabawu będzie musiał przyjść sam - jeżeli w ogóle przyjdzie. Niegdyś mężczyźni z tej chaty byli pierwsi w polu, niegdyś ich pola były pierwsze skopane, pierwsze obsiane, pierwsze zżęte. Teraz są ostatni, a wszystko przez Dżabawu, który pracuje albo nie pracuje - zależnie od ochoty.
Wewnątrz chaty matka klęczy przy ognisku i patrzy, jak nikły blask płomienia rośnie we wgłębieniu chroniącej go dłoni. Jego ciepło raduje ją, roztapia jej rozgoryczenie.
- Ach, moja Wielka Gębo, wstawajże już - mówi tonem czułego wyrzutu. - Będziesz tu leżał cały dzień, kiedy twój ojciec i brat pracują?
Podnosi twarz, gotowa uśmiechnąć się przebaczająco do niedobrego syna. Ale Dżabawu zrywa się z posłania, jak gdyby znalazł tam węża, i ryczy:
- Nazywam się Dżabawu, nie Wielka Gęba. Nawet moje imię, moje własne imię mi odbieracie!
I stoi sztywny, oskarżycielski, z nieszczęśliwymi, błyskającymi gniewem oczami. A matka powoli spuszcza wzrok, jakby w poczuciu winy. Dziwne to jest, boć to Dżabawu, po stokroć Dżabawu jest nie w porządku, podczas gdy ona była zawsze matką jak należy i dobrą żoną. Jednakże w tej chwili jest pomiędzy tymi dwojgiem, matką i synem, tak, jakby to ona zawiniła, a on oskarżał ją słusznie. Niebawem ciało Dżabawu traci sztywność gniewu i chłopiec opiera się niedbale o ścianę, przyglądając się matce, ona zaś sięga za siebie na półkolistą ziemną półkę po garnek; Dżabawu obserwuje ją z przejęciem. Jest w nim teraz nowa myśl, nowa potrzeba - który ze statków matka zdejmie z półki? Kiedy widzi, jaki wzięła, wyrywa mu się drżące westchnienie ulgi, a matka słyszy to westchnienie i dziwi się, i zdumiewa. Zdjęła z półki nie garnek do gotowania porannej zupy, lecz blaszankę po nafcie, w której grzeje się wodę do mycia.
Ojciec, Pawu i wszyscy mężczyźni z wioski umyją się, kiedy powrócą z pola na pierwszy posiłek, albo też w rzece koło miejsca, gdzie pracują. Ale całą istotę Dżabawu, najmniejszą cząstkę jego umysłu i ciała przenika potrzeba, aby mu matka tak właśnie usłużyła, aby zagrzała wody umyślnie po to, żeby on mógł się teraz w niej umyć. A przecież kiedy indziej Dżabawu nie dba o czystość.
Matka stawia odkrytą blaszankę na kamieniach, w kłębie czerwonych, buzujących płomieni i prawie natychmiast kosmyk niebieskawej pary unosi się w skrętach sponad rozchybotanej wody. Słyszy nowe westchnienie Dżabawu. Nie podnosząc głowy, myśli. Myśli, że jest tak, jak gdyby wewnątrz Dżabawu, jej syna, mieszkało jakieś głodne zwierzę, jak gdyby wyzierało z jego oczu, przemawiało jego ustami. Matka kocha Dżabawu. Myśli o nim jako o odważnym, kochającym, mądrym, silnym i pełnym uszanowania. Wierzy, że jest on tym wszystkim, że złe zwierzę, które obrało sobie kryjówkę w Dżabawu, nie jest jej synem. A jednak jej mąż, jej pozostałe dzieci i prawdę rzekłszy, cała wioska, nazywają go Dżabawu Wielką Gębą, Dżabawu łakomym, chełpliwym, złym synem, który z pewnością kiedyś ucieknie do miasta białego człowieka i stanie się jednym z matsotsi, młodych przestępców. Tak, to właśnie mówią i ona o tym wie. Zdarza się nawet czasami, że sama sobie to mówi. A przecież...
Piętnaście lat temu był rok głodu. Nie był to głód taki, jaki znają inne kraje, o których ta kobieta nigdy nie słyszała, Chiny może albo Indie. Była to pora posuchy i trochę ludzi pomarło, a wielu przymierało głodem.
W roku poprzedzającym posuchę sprzedali swoje ziarno jak zwykle w miejscowym sklepie, zatrzymawszy sobie, ile potrzeba na własny użytek. Zapłacono im cenę, jaka była w owym roku słuszna. Biały człowiek ze sklepu, Grek, zamagazynował ziarno, jak to było jego zwyczajem, aby odsprzedać je na powrót tym samym krajowcom, skoro im zbraknie zapasu, co się często zdarzało, była to bowiem niezaradna brać, zawsze gotowa sprzedać więcej, niż trzeba, byle dostać błyszczące szylingi, za które można sobie kupić chustki na głowę, błyskotki albo sukno. Owego zaś roku na wielkich rynkach Ameryki i Europy nastąpiła zmiana cen. Grek sprzedał całą kukurydzę, jaką miał, wielkim hurtownikom w mieście i rozesłał swoich ludzi po wioskach krajowców, aby namawiali ich do sprzedania wszystkiego, co posiadali. Dawał cenę nieco wyższą od tej, jaką zwykle otrzymywali. Kupował za połowę tego, co mógł dostać w mieście. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie przyszła ta posucha. Bo kukurydza więdła na polach, kaczany próbowały rosnąć, ale pozostawały drobne jak piąstka. Wioski ogarnęła panika i ludzie hurmem nachodzili sklep Greka i wszystkie inne wioskowe sklepy w całym kraju. Grek mówił: owszem, ma kukurydzę, zawsze przecież ma kukurydzę, ale po nowej cenie ustalonej przez rząd. I oczywiście ludzie nie mieli pieniędzy, aby kupować tę nagle zdrożała kukurydzę.
W wioskach był więc rok głodu. Tego roku, kiedy starsza, trzyletnia siostra Dżabawu podbiegała wesoło do piersi matczynej, matka odpędzała ją klapsem jak uprzykrzonego szczeniaka. Matka karmiła jeszcze Dżabawu, który był zawsze wymagającym, głodnym dzieckiem, a było jeszcze i nowe, miesięczne niemowlę. Zima przyszła chłodna, obfita w kurzawy. Mężczyźni polowali na zające i kozły, kobiety całymi dniami szukały po buszu ziół i korzeni i prawie nie było ziarna na zupę. Pył zasypywał wioski, wisiał w powietrzu chmurami, wiatr wwiewał go do chat i do ludzkich nozdrzy. Dziewczynka umarła - powiadali, że dlatego, iż nawdychała się za dużo pyłu - a piersi matki zwisały zwiotczałe i kiedy Dżabawu podchodził i targał ją za spódnicę, odpędzała go klapsami. Zamierała z żalu nad śmiercią dziecka, a także z obawy o niemowlę. Teraz bowiem kozłów i zajęcy było już mało, tak zawzięcie je wyłapywano, a samymi liśćmi i korzeniami niepodobna utrzymać się przy życiu. Dżabawu jednak nie wyrzekł się tak łatwo matczynej piersi. Nocą, kiedy leżała na swojej macie z nowym dzieciątkiem przy sobie, Dżabawu pchał się i rwał do jej mleka, a ona budziła się przerażona i mówiła: „Ej, ależ to moje dziecko jest silne!”. Miał zaledwie rok, ale musiała używać całej swojej siły, aby się przed nim obronić. W ciemnościach chaty budził się mąż i zabierał od niej i od delikatnego nowego dzieciątka wrzeszczącego i kopiącego Dżabawu. Dzieciątko to zmarło, lecz do tego czasu Dżabawu zrobił się ponury i walczył jak mały lampart o każdy, jaki tylko był, okruch jadła. Istny szkielecik obciągnięty brązową skórą - oto czym był wówczas, szkielecik o olbrzymich, szalonych oczach, węszący w kurzu na wszystkie strony w poszukiwaniu porzuconych kaczanów lub jakiegoś obrzynka skwaśniałej jarzyny.
O tym myśli matka, kiedy, przykucnięta, przygląda się kosmykom pary, unoszącym się w skrętach znad powierzchni wody. Dla niej Dżabawu to troje dzieci, kocha go jeszcze całą bolesną miłością tamtego strasznego roku. Myśli: „To wtedy, kiedy był taki maleńki, stał się Dżabawu Wielką Gębą, tak, ludzie już wtedy nazywali go Wielką Gębą. Tak, to Długi Głód jest winien temu, że Dżabawu jest taki, jaki jest”.
Ale nawet tłumacząc go w ten sposób, równocześnie przypomina sobie mimo woli, jakim był już jako niemowlę. Kobiety śmiały się, patrząc, jak ssał. „Ten to urodził się głodny - mówiły. - Z tego to będzie wielki chłop!”. Takim był bowiem dużym dzieckiem, tak zapamiętałym w ssaniu, zawsze krzyczącym jeść... I znowu tłumaczy go miłośnie: „Gdyby nie był taki, gdyby nie karmił swoich sił od samego urodzenia, on także byłby umarł jak tamci”. Na tę myśl podnosi oczy pełne miłości i dumy, lecz znowu szybko je spuszcza. Wie bowiem, że taki duży chłopak jak Dżabawu, blisko siedemnastoletni, nie znosi, kiedy matka spogląda na niego, wspominając małe dziecko, którym był niegdyś. Dżabawu wie tylko, czym jest teraz, a i to bardzo niejasno. Wciąż jeszcze stoi oparty o glinianą ścianę. Nie patrzy na matkę, tylko na wodę, która się grzeje dla niego. W nim zaś jest taka burza gniewu, miłości, bólu i urazy, czuje tak wiele, i to naraz, że jest tak, jak gdyby zamieszkał w nim jakiś demon wichru. Wie doskonale, że nie postępuje, jak trzeba, a mimo to nie może postępować w żaden inny sposób; wie, że wśród swojego ludu jest jak czarny byk wśród stada kóz, a przecież z tego ludu się wywodzi; tęskni tylko do miasta białego człowieka, a przecież nie wie o nim nic prócz tego, co słyszał od takich, którzy podróżowali. I nagle przychodzi mu do głowy myśl: „Jeżeli pójdę do miasta białego człowieka, moja matka umrze ze zmartwienia”.
Patrzy teraz na matkę. Nie myśli o niej jako o młodej, starej, ładnej czy brzydkiej. Jest to jego matka, która przyszła do męża z należytym wianem i kiedy zapłacono za nią odpowiednią ilość bydła. Urodziła pięcioro dzieci, z których żyje troje. Dobrze gotuje i odnosi się z szacunkiem do męża. Jest taka, jaką powinna być matka wedle starych pojęć. Dżabawu nie pogardza tymi pojęciami: po prostu są one nie dla niego. Nie potrzeba gardzić czymś, od czego jest się już wyzwolonym. Żona Dżabawu nie będzie podobna do jego matki; nie wie dlaczego, ale wie, że tak będzie.
Prawda, że wedle nowych pojęć jego matka jest niespełna trzydziestopięcioletnią, młodą kobietą, która wyglądałaby jeszcze ładnie w sukni takiej, jakie noszą miejskie kobiety. Ale ona ma na sobie jakąś bawełnianą, niebieską tkaninę zawiązaną na piersiach tak, że ramiona pozostają gołe, oraz niebieską bawełnianą spódnicę zebraną ku przodowi, aby ogień nie parzył jej nóg. Nie myślała nigdy o tym, czy jest młoda czy stara, nowoczesna czy staroświecka. Jednakże i ona wie, że żona Dżabawu nie będzie taka jak ona, i ku tej nieznanej kobiecie umysł jej wznosi się z pełnym szacunku, ale i obawy, podziwem. Myśli: „Jeżeli ten mój syn znajdzie kobietę taką jak on sam, wówczas może przestanie być jak dziki buhaj pomiędzy wołami...”. Myśl ta pokrzepia ją; matka puszcza spódnicę swobodnie, odstępuje od palącego żaru i zdejmuje blaszankę z ognia.
- Teraz możesz się umyć, mój synu - mówi.
Dżabawu chwyta blaszankę, jakby mu mogła uciec, i wynosi ją na dwór. Tam zatrzymuje się i powoli stawia ją na ziemi. Z ponurą miną, jak gdyby się wstydził tego nowego impulsu, wraca do chaty, podnosi koc, który leży tam, gdzie go upuścił, zwija go i kładzie na ziemnej półce. Następnie zwija swoją trzcinową matę, opiera ją o ścianę i również zwija i stawia na miejsce matę brata. Rzuca wzrokiem na matkę, która przygląda mu się w milczeniu; widzi jej łagodne, pełne współczucia oczy... Ale tego już znieść nie może. Ogarnia go wściekłość. Wychodzi.
Matka myśli: „Patrzcie, to jest mój syn! Jak szybko i porządnie składa koc, opiera maty o ścianę! Z jaką łatwością dźwiga blaszankę ciężkiej wody! Jaki jest mocny, a jaki dobry! Tak, pamięta o mnie i wraca posprzątać chatę, wstydzi się swojego niedbalstwa”. Rozmyśla w ten sposób, powtarzając sobie w kółko, jaki dobry jest jej Dżabawu, chociaż wie, że nie jest dobry, zwłaszcza dla siebie samego, i że kiedy pójdzie za dobrym impulsem jak teraz, zachowuje się tak, jak gdyby dopuścił się złego uczynku, nie zaś dobrego. Wie, że jeżeli mu podziękuje, skrzyczy ją. Wygląda przez drzwi chaty i widzi syna, mocnego i krzepkiego, o brązowej skórze lśniącej zdrowiem w porannym słońcu, lecz jego twarz jest skurczona z gniewu i urazy. Matka odwraca się, aby tego nie widzieć.
Dżabawu zanosi blaszankę z wodą w cień dużego drzewa, zrywa przepaskę z bioder i zaczyna się myć. Spływa po nim dobra, gorąca woda; Dżabawu lubi lekkie szczypanie ostrego mydła: on pierwszy z całej wioski zaczął używać mydła białego człowieka. Myśli: „Ja, Dżabawu, myję się w dobrej, nagrzanej wodzie i porządnym mydłem. Nawet mój ojciec nie myje się, kiedy wstaje...”. Widzi, jak nieopodal przechodzi parę kobiet, ale udaje, że ich nie zauważył. Wie, co one myślą, ale mówi sobie: „Głupie baby z kraalu na niczym się nie znają. Ale ja wiem, że Dżabawu jest jak biały człowiek, który myje się, kiedy wstaje ze snu”.
Kobiety z wolna przechodzą, a ich twarze są frasobliwe. Patrzą na chatę, gdzie jego matka przyklękła do warzenia strawy, kiwają głowami i wyrażają na głos swoje współczucie dla tej biednej kobiety, ich przyjaciółki i siostry, która dochowała się takiego syna. Ale w ich głosach brzmi nuta innego jeszcze wzruszenia i Dżabawu wie o tym, chociaż nie słyszy ich rozmowy. Zazdrość? Podziw? Ani jedno, ani drugie. Przecież nie pierwszy to raz we wiosce wychowało się dziecko takie jak Dżabawu. I te kobiety wiedzą doskonale, że zachowanie się Dżabawu zrozumieć można, tylko myśląc o świecie białego człowieka. Biały człowiek przyniósł ze sobą zło i dobro, rzeczy, które trzeba podziwiać, i rzeczy, których trzeba się lękać, i ciężko jest rozeznać jedne od drugich. Ale kiedy w powietrzu wysoko nad głowami przelatuje aeroplan jak lśniący żuk albo kiedy gościńcem na północ przejeżdżają wielkie samochody, wówczas myślą także o Dżabawu i o podobnych do niego młodych ludziach.
Dżabawu już się umył. Stoi bezczynnie pod wielkim drzewem, odwrócony plecami do chat wioski, zupełnie nagi, zasłaniając wpółprzymkniętą dłonią tę część swojego ciała, która nie powinna być oglądana. Żółte plamy słońca drżą i chybocą się na jego skórze. Czuje ciepło przemieszczające się to tu, to tam i zaczyna śpiewać z rozkoszy. Wtem nieprzyjemna myśl przerywa mu śpiew: nie ma nic do włożenia prócz przepaski na biodra, stroju chłopca z kraalu. Posiada wprawdzie starą parę krótkich spodenek, ale już od lat są na niego za ciasne. Należały niegdyś do syna Greka ze sklepu, kiedy ów syn miał dziesięć lat.
Dżabawu wyjmuje spodenki z dziupli w drzewie i próbuje naciągnąć je sobie na biodra. Nie wchodzą. Nagle pękają z tyłu. Ostrożnie przekręca się, aby zobaczyć, jak duże jest rozdarcie. Z materiału wystaje mu pośladek. Marszczy brwi, bierze dużą igłę, jakiej używa się do zaszywania worków z kukurydzą, nawleka ją cienkimi pasmami łyka oddartego spod kory drzewa i zaczyna sobie robić przeplatankę z łyka na siedzeniu. Robi to bez zdejmowania spodenek: stoi skręcony, jedną ręką posługuje się igłą, a drugą przytrzymuje posiepane brzegi tkaniny. Wreszcie robota skończona: spodenki okrywają go przyzwoicie. Są stare, przylegają do niego tak ciasno, jak kora przylega do białego miąższu drzewa, ale jednak są to spodnie, a nie przepaska na biodra.
Teraz starannie wsuwa igłę z powrotem pod korę, zwija swoją przepaskę i wtyka ją w dziuplę w pniu, po czym sięga po grzebień, zaczepiony o rozwidlające się gałązki. Klęka przed maleńkim ułamkiem lustra znalezionego na śmietniku za sklepem Greka i czesze swoje gęste włosy. Czesze, aż mu ręka mdleje, ale w końcu przedziałek rysuje się wyraźnie wzdłuż czaszki. Zatyka stalowy grzebień zawadiacko z tyłu głowy niby grzebień pięknego koguta i ogląda się w lustrze uszczęśliwiony. Teraz jest uczesany jak biały człowiek.
Podnosi blaszankę i wylewa wodę pięknym, lśniącym łukiem w krzaki, patrząc na krople padające jak świetlisty deszcz, aż jakaś stara kura, która szukała schronienia przed upałem, gdacząc, ucieka. Dżabawu ryczy ze śmiechu, widząc tę trzepocącą się kurę, następnie ciska blaszankę precz między krzaki. Blaszanka jest nowa i błyszczy wśród zielonych liści. Dżabawu patrzy na nią, a tymczasem budzi się w nim nowy impuls, ten sam, który zawsze sprawia mu tyle bólu i zostawia go zwiotczałym i zmieszanym. Myśli, że matka, która zapłaciła szylinga za blaszankę w sklepie u Greka, nie będzie wiedziała, gdzie jej szukać. Ukradkiem, jak gdyby robił coś złego, podnosi blaszankę, zanosi ją do drzwi chaty i ostrożnie wsuwając rękę przez otwór, wstawia do środka. Jego matka, która, mieszając, wsypuje do wrzątku mieloną kukurydzę na zupę, nie odwraca głowy. Dżabawu jest jednak pewien, że ona wie, co zrobił. Czeka, aby się odwróciła - jeżeli się odwróci i podziękuje mu, skrzyczy ją; już czuje, jak gniew dusi go w gardle. A kiedy matka się nie odwraca, czuje jeszcze większy gniew i gorąca czarność przelewa się przed jego oczyma. Nie może ścierpieć, by ktokolwiek, nawet jego matka, rozumiał, dlaczego zakrada się jak złodziej, żeby zrobić coś dobrego. Pyszałkowatym krokiem wraca w cień pod drzewem, mrucząc: „Jestem Dżabawu, jestem Dżabawu”, jak gdyby to była odpowiedź na wszelkie smutne spojrzenia, słowne wyrzuty lub pełne zrozumienia milczenie.
Siada na ziemi pod drzewem, ale ostrożnie, tak aby spodnie nie rozleciały się ze wszystkim. Patrzy na wioskę. Jest to tubylczy kraal, jaki można zobaczyć wszędzie w Afryce, bezplanowo rozmieszczone okrągłe chaty ulepione z gliny, ze stożkowatymi, plecionymi z trawy dachami. Jest kilka kwadratowych chat, zbudowanych na kształt domów białego człowieka. Za kraalem ciągnie się pas drzew, a dalej - pola. Dżabawu myśli: „To moja wioska” - i natychmiast jego myśli opuszczają ją i biegną do miasta białego człowieka. Dżabawu wie wszystko o tym mieście, chociaż nigdy tam nie był. Kiedy ktoś wraca lub po drodze zatrzymuje się w wiosce, Dżabawu biegnie słuchać opowieści o tamtejszym nadzwyczajnym życiu, przygodzie, ruchu. W głowie ma bardzo wyraźny obraz tego miasta. Wie, że dom białego człowieka jest zawsze z cegły, nie z gliny. Widział taki dom. Grek ze sklepu ma ceglany dom: dwa piękne pokoje, a w nich krzesła, stoły i łóżka wzniesione na nóżkach nad podłogę. Dżabawu wie, że miasto białego człowieka będzie złożone z takich domów, wielu, wielu domów, może tylu, że wystarczyłoby ich stąd, gdzie siedzi, aż do wielkiego gościńca biegnącego na północ, który jest odległy o pół mili. W głowie robi mu się jasno od dziwu i podniecenia, kiedy sobie to wyobraża, i spogląda na swoją wioskę z irytacją i niezadowoleniem. Wioska jest dla starych, jest dla nich w sam raz. Dżabawu nie pamięta, aby kiedykolwiek czuł co innego niż w tej chwili; jakby się urodził z wiedzą o tym, że wioska to jego przeszłość, nie przyszłość. A także że urodził się, stęskniony za chwilą, kiedy będzie mógł pójść do miasta. Szaleje w nim głód tego miasta. Czym jest ten głód? Dżabawu nie wie. Głód jest bardzo silny. Jakiś głos mówi Dżabawu do ucha: „Chcę, chcę”, jakby palce zakrzywiały się do chwytu: „Chcemy”, jakby każde włókno w jego ciele śpiewało i krzyczało: „Chcę, chcę, chcę...”.
Chce wszystkiego i nie chce nic. Nie mówi sobie: chcę samochodu, samolotu, domu. Dżabawu jest inteligentny i wie, że czarny człowiek nie posiada takich rzeczy. Ale chce być blisko nich, widzieć je, dotykać ich, służyć im może. Kiedy myśli o mieście białego człowieka, widzi coś pięknego, pysznie kolorowego, dziwnego. Tęcza dla niego oznacza miasto białego człowieka; albo piękny, ciepły ranek; albo pogodną noc, kiedy są tańce. To pasjonujące życie czeka na niego, na Dżabawu; do takiego życia się urodził. Wyobraża sobie miejsce, gdzie jest pełno światła i ciepła, i śmiechu, i ludzi, którzy mówią: „Ha! Otóż i nasz przyjaciel Dżabawu! Chodź, Dżabawu, usiądź z nami”.
Oto, co pragnie usłyszeć. Nie chce więcej słuchać frasobliwych głosów starych ludzi: „Wielka Gęba, patrzcie na Wielką Gębę, posłuchajcie, jak z Wielkiej Gęby znów wykluwają się słowa”.
Chce tak mocno, że ciało boli od chcenia. Zaczyna śnić na jawie. Oto marzenie, które przemyka na pół wstydliwie przez jego mózg: Widzi siebie idącego do miasta; już jest w mieście, jakiś czarny policjant wita go: „Ej, Dżabawu, jesteś więc, pochodzę z twojej wioski, pamiętasz mnie?”. - „Przyjacielu - odpowiada Dżabawu - słyszałem o tobie od naszych braci, mówiono mi, że jesteś teraz synem rządu”. - „Tak jest, Dżabawu, służę teraz rządowi. Spójrz, mam piękny mundur, miejsce do spania i przyjaciół. Szanują mnie i biali, i czarni. Mogę ci pomóc”. Ten syn rządu zabiera Dżabawu do swojego pokoju i daje mu jeść - może chleba, białego chleba, takiego, jaki jada biały człowiek, i herbaty z mlekiem. Dżabawu słyszał o takim jedzeniu od ludzi powracających do wioski. Potem syn rządu prowadzi Dżabawu do białego człowieka, któremu służy. „To jest Dżabawu - mówi - mój przyjaciel z wioski”. „A więc to jest Dżabawu - powiada biały człowiek. - Słyszałem o tobie, mój synu. Nikt mi jednak nie mówił, że jesteś taki silny, taki sprytny. Musisz włożyć ten mundur i stać się synem rządu”. Dżabawu widywał takich policjantów, gdyż raz do roku przychodzą ściągać podatki z wiosek. Wielcy ludzie, ważni ludzie, czarni ludzie w mundurze... Dżabawu widzi siebie w takim mundurze i w oczach mu się ćmi od chcenia. Widzi siebie spacerującego po mieście białego człowieka. „Tak, baas; nie, baas”, a dla swoich jest bardzo dobry. Mówią oni: „Tak, to jest nasz Dżabawu, z naszej wioski, pamiętacie go? To nasz dobry brat, pomaga nam...”.
Marzenie Dżabawu poszybowało tak wysoko, że nagle spada z trzaskiem i chłopiec budzi się, mrugając oczyma. Słyszał bowiem o tym mieście rzeczy, które mówią mu, że całe to marzenie jest bzdurą. Nie tak łatwo zostaje się policjantem i synem rządu. Trzeba być zaiste bardzo mądrym... Dżabawu wstaje i zbliża się do dużego, płaskiego kamienia, obejrzawszy się wprzódy, czy nikt go nie obserwuje. Odwraca kamień i wyciąga spod niego zwitek papieru, prędko kładzie kamień na miejsce i siada na nim. Papiery te pozdejmował z paczek z przedmiotami kupionymi w sklepie u Greka. Niektóre są całe zadrukowane, na niektórych są małe kolorowe obrazki, dużo obrazków razem tworzących powiastki. Te barwne arkusze obrazków podobają mu się najbardziej. Nauczyły one Dżabawu czytać. Rozpościera je na ziemi i pochyla się nad nimi, a jego wargi kształtują wyrazy. Pierwszy zaraz obrazek przedstawia dużego białego człowieka na wielkim czarnym koniu, z ogromną strzelbą plującą czerwonym ogniem. „Paf!” - mówią litery u góry. „Paf - mówi powoli Dżabawu - p-a-f'.
Było to pierwsze słowo, które odczytał. Drugi obrazek przedstawia piękną białą dziewczynę w sukni, która zsuwa się jej z ramion. Dziewczyna ma otwarte usta. „Ratunku!” - mówią litery. „Ratunku - mówi Dżabawu - ratunku, ratunku”. Przechodzi do następnego. Teraz duży biały człowiek schwycił dziewczynę wpół i podnosi ją na konia. Jacyś niedobrzy biali ludzie w wielkich czarnych kapeluszach mierzą ze strzelb do dziewczyny i do dobrego białego człowieka. „Trzymaj mnie, kochanie” - powiadają litery. Dżabawu powtarza te wyrazy. Powoli, pracowicie odczytuje całą stronę aż do końca. Zna tę powiastkę na pamięć i kocha ją. Lecz powiastka na następnej stronie nie jest równie łatwa. Opowiada o jakichś żółtych człowieczkach z małymi, wykrzywionymi twarzami. Są oni źli. I znowu duży biały człowiek, który jest dobry. Trzyma w ręku bat. To ten bat niepokoi Dżabawu, ponieważ jest mu znajomy: sam dostał takim od Greka ze sklepu za to, że był zuchwały. Wyrazy mówią: „Tfu, żółtki jedne, to was nauczy!”. Biały człowiek bije małych żółtych człowieczków batem, a Dżabawu czuje tylko zamęt w głowie i strach. W pierwszej powiastce jest on bowiem tym białym człowiekiem na koniu, który ocala piękną dziewczynę przed złymi ludźmi. Ale w tej nie może być tym samym białym człowiekiem, bo ma ów bat... Wiele, wiele godzin spędził Dżabawu, łamiąc sobie głowę nad tą powiastką, zwłaszcza zaś nad słowami, które mówią: „Wy, podłe żółte gady...”. Oto skręty wzniesionego bata śmigają po całym obrazku i przez długi czas Dżabawu sądził, że słowo „gad” oznacza właśnie ten bat. Potem przekonał się, że to ci żółci ludzie byli gadami... I na koniec, jak już nieraz przedtem, odwraca kartkę, daje spokój tej trudnej powiastce i przechodzi do następnej.
Dżabawu umie czytać nie tylko powiastki obrazkowe, ale i zwyczajny druk. Na śmietnisku za sklepem Greka znalazł kiedyś dziecinne abecadło lub raczej jego połowę. Dużo czasu upłynęło, nim pojął, że była to tylko połowa. Siadywał godzinami, dopasowując litery z abecadła do słów takich jak „Paf!”, a potem do angielskich słów znanych mu już ze smutnych, pełnych podziwu historii opowiadanych o białych ludziach. Czarny, biały, kolor, tubylec, Murzyn, kukurydza, smród, zły, brudny, głupi, robota: oto były niektóre ze słów, jakie umiał mówić, jeszcze zanim nauczył się je czytać. Po długim czasie sam uzupełnił sobie alfabet. Po bardzo długim czasie; przeszło rok przesiedział pod tym drzewem, głowiąc się i głowiąc, podczas gdy ludzie z wioski śmiali się i nazywali go próżniakiem. Jeszcze później spróbował czytać druk bez obrazków. Szło mu to tak ciężko, jakby niczego się przedtem nie uczył. Mijały miesiące. Powoli, bardzo powoli arkusz czarnych literek nabierał znaczenia. Dżabawu nigdy, do śmierci, nie zapomni owego dnia, kiedy po raz pierwszy mozolnie odcyfrował całe zdanie. Zdanie było następujące: „Aby zachować zdrowie, Afrykańczyk musi jeść fasolę i jarzyny oraz mięso i orzechy”. Kiedy zrozumiał to długie i trudne zdanie, z dumy tarzał się po ziemi, śmiejąc się i mówiąc: „Biali ludzie piszą, że musimy ciągle jeść takie rzeczy. Oto, co ja będę jadł, kiedy pójdę do miasta białego człowieka”.
Pewnych słów nie może zrozumieć, chociażby nie wiedzieć jak pilnie się starał. „Ktokolwiek wykroczyłby przeciwko któremukolwiek postanowieniu któregokolwiek z tych przepisów (obejmujących pięćdziesiąt paragrafów), karany będzie grzywną w wysokości 25 funtów lub trzema miesiącami aresztu”. Dżabawu spędził nad tym zdaniem wiele godzin, ale ono w dalszym ciągu nic dla niego nie znaczy. Kiedyś przeszedł pięć mil do sąsiedniej wioski, żeby spytać o to pewnego mądrego, znającego angielski człowieka. Tamten też nie wiedział. Nauczył jednak Dżabawu mówić dużo rzeczy po angielsku. Dżabawu posługuje się teraz angielszczyzną zupełnie dobrze. Zaznaczył też sobie kawałkiem węgla drzewnego na gazecie wszystkie trudne słowa i spyta kogoś, co one znaczą, skoro tylko znajdzie taką osobę. Może kiedyś jaki podróżnik przybędzie w odwiedziny z miasta? Lecz nikogo takiego się nie oczekuje. Jeden z młodych ludzi, syn brata ojca Dżabawu, miał przybyć, ale zamiast tego pojechał do Johannesburga. Od roku nic o nim nie słychać. Wszystkiego razem siedmiu młodych ludzi z tej wioski pracuje w mieście, a dwóch w kopalniach w Johannesburgu. Każdy z nich może przybyć za tydzień albo może za rok... Głód w Dżabawu wzbiera i mamroce: „Kiedyż ja pójdę, kiedy, kiedy, kiedy? Mam szesnaście lat, jestem mężczyzną. Umiem mówić po angielsku, umiem czytać gazetę. Potrafię zrozumieć obrazki...”. Lecz na tę myśl przypomina sobie, że nie wszystkie obrazki rozumie. Cierpliwie odwraca kartkę i zabiera się do powiastki o żółtych człowieczkach. Co oni takiego zrobili, że się ich bije batem? Dlaczego jedni ludzie są żółci, drudzy biali, inni czarni, a jeszcze inni brązowi jak on sam? Dlaczego w kraju tych żółtych człowieczków jest wojna? Dlaczego nazywa się ich gadami i żółtkami? Dlaczego, dlaczego, dlaczego? Lecz Dżabawu nie potrafi sformułować pytań, na które potrzebuje odpowiedzi, i ta niemożność podsyca ów głód, który w nim jest. „Muszę pójść do miasta białego człowieka, tam się dowiem, tam się nauczę”.
Myśli bez zapału: „Może powinienem pójść sam jeden?”. Lecz jest to myśl przerażająca, Dżabawu nie ma tyle odwagi. Siedzi pod drzewem bezwolny i zniechęcony, kreśląc dłonią desenie w piasku, i myśli: „Może ktoś niedługo przybędzie z miasta i ja będę mógł z nim tam wrócić? Albo może uda mi się namówić Pawu, żeby ze mną poszedł?”. Lecz na tę myśl serce mu drga boleśnie: przecież ojciec i matka umrą ze zmartwienia, jeśli obaj synowie odejdą od razu! Córka ich bowiem opuściła dom przed trzema laty i poszła pracować jako niańka na fermie położonej o dwadzieścia mil stąd, tak że odwiedza ich dwa lub trzy razy do roku, a i to tylko na jeden dzień.
Głód jednak wzbiera w nim tak długo, aż uczucie żalu nad rodzicami zostaje pochłonięte i Dżabawu myśli: „Pomówię z Pawu. Zmuszę go, żeby ze mną poszedł”.
Dżabawu siedzi jeszcze pod drzewem i rozmyśla, gdy mężczyźni wracają z pola, a z nimi jego ojciec i brat. Na ich widok wstaje natychmiast i idzie do chaty. Teraz przedmiotem jego głodu jest jedzenie, a raczej to, aby być pierwszym na miejscu i aby jemu pierwszemu podano.
Matka nakłada gęstą białą papkę kukurydzianą na każdy talerz po kolei. Talerze są gliniane, jej własnej roboty, ozdobione czarnymi wzorkami na czerwonym tle. Są piękne, ale Dżabawu tęskni za blaszanymi talerzami, jakie oglądał w sklepie u Greka. Łyżki są blaszane i dotykanie ich sprawia mu przyjemność.
Po wyłożeniu strawy na talerze matka wierzchem łyżki starannie wygładza powierzchnię papki w każdym z nich, żeby ładnie błyszczała. Ugotowała wywar z korzeni liści zebranych w buszu i wywarem tym polewa po trochu każdy z białych kopczyków. Talerze ustawia na macie rozesłanej na ziemi. Dżabawu od razu zaczyna jeść. Matka patrzy na niego. Chce spytać: „Dlaczego nie poczekasz jak należy, aż twój ojciec zacznie jeść?”. Nie wypowiada tego jednak. Kiedy ojciec i brat wchodzą i opierają motyki i włócznię o ścianę, ojciec spoglądając na Dżabawu, który nadąsany je w milczeniu, ze spuszczonymi oczyma, mówi:
- Ktoś zanadto zmęczony, żeby pracować, nie jest zanadto zmęczony, żeby jeść.
Dżabawu nie odpowiada. Skończył już prawie swoją porcję. Myśli, że wystarczy jeszcze strawy na kopiasty talerz. Pożera go przemożna chęć, aby jeść i jeść, aż brzuch stanie się ciężki. Spiesznie pochłania ostatnie łyki i popycha talerz ku matce. Ona nie bierze go natychmiast, aby napełnić ponownie, i w Dżabawu wzbiera wściekłość, lecz zanim zdążył wykrztusić gniewne słowa, ojciec, który to zauważył, zaczyna mówić. Dżabawu opuszcza ręce, siedzi i słucha.
Stary jest zmęczony i mówi powoli. Powtarzał to wszystko już nieraz. Rodzina słucha go i nie słucha. To, co mówi, już istnieje jak słowa na papierze: można je czytać lub nie, słuchać ich lub nie.
- Co się dzieje z naszym ludem? - pyta frasobliwie. - Co się dzieje z naszymi dziećmi? Kiedyś w naszych kraalach był spokój, był ład. Każdy wiedział, co powinien robić i jak to powinien robić. Słońce wschodziło i zachodziło, księżyc się zmieniał, przychodziła pora sucha, potem deszcze, człowiek się rodził, żył i umierał. Wtedy wiedzieliśmy, co jest dobre, a co złe.
Jego żona - matka - myśli: „Tak bardzo tęskni za dawnymi czasami, które rozumiał, że zapomniał, jak jedno plemię łupiło drugie, zapomniał, że w tej części kraju żyliśmy w strachu przed plemionami z Południa. Pół życia spędzaliśmy, kryjąc się wśród wzgórz jak króliki, a nas, kobiety, gnano jak bydło na żony dla mężczyzn z innych plemion”. Nie mówi jednak nic z tego, co myśli, tylko:
- Tak, tak, mój mężu, to wielka prawda.
Nabiera z garnka kukurydzianą papkę i kładzie mu na talerz, choć prawie nie tknął jedzenia. Dżabawu widzi to, mięśnie jego naprężają się, a oczy, utkwione w matkę, są głodne i pełne urazy. Stary ciągnie dalej:
- A teraz jest tak, jak gdyby wśród naszego ludu była wielka burza. Młodzi idą do miast, do kopalni i na fermy, uczą się złych obyczajów, a kiedy do nas wracają, są obcy i nie mają szacunku dla starszych. Dziewczęta stają się w mieście nierządnicami, ubierają się jak białe kobiety, każdego wezmą za męża, nie bacząc na prawa pokrewieństwa. A biały człowiek używa rias jako sług i nie ma kresu ten czas niewoli.
Pawu skończył swoją porcję. Spogląda na matkę. Ona nakłada mu na talerz kukurydzianej papki i polewa ją jarzynową przyprawą, po czym, obsłużywszy tych, którzy pracowali, obsługuje tego, który nie pracował. Daje Dżabawu wszystko, co pozostało, a nie ma tego wiele, i wyskrobuje resztę przyprawy. Nie patrzy na niego. Wie o bólu, dziecinnym bólu rozdzierającym syna dlatego, że obsłużyła go na ostatku. I Dżabawu nie je, ponieważ podano mu na końcu. Jego żołądek tego nie chce. Chłopiec siedzi ponury i przysłuchuje się słowom ojca. To, co stary mówi, jest prawdą, ale jest bardzo wiele rzeczy, których nie mówi i nie może w żaden sposób powiedzieć, bo jest stary i należy do przeszłości. Dżabawu spogląda na brata, widzi jego zamyśloną, chmurną twarz i wie, że myśli Pawu są takie same jak jego własne.
- Co się z nami stanie? Kiedy spoglądam w przyszłość, jest tak, jak gdybym widział noc, której nie ma końca. Kiedy słucham opowiadań przynoszonych z miast białego człowieka, w sercu moim jest ciemno jak w dolinie pod deszczową chmurą. Kiedy słyszę, jak biały człowiek psuje nasze dzieci, jest tak, jakby moją głowę wypełniała kałuża zamulonej wody. Nie mogę myśleć o tych rzeczach, są za trudne.
Dżabawu spogląda na brata i robi nieznaczny ruch głową. Pawu grzecznie przeprasza ojca i matkę, a grzeczność ta musi starczyć za dwóch, gdyż Dżabawu nie mówi nic zgoła.
Stary wyciąga się w słońcu na macie na półgodzinny odpoczynek przed ponownym wyjściem w pole. Matka zabiera talerze i garnek do mycia. Młodzi ludzie wychodzą pod wielkie drzewo.
- Ciężka była praca bez ciebie, mój bracie - tak brzmi wyrzut, który słyszy Dżabawu. Spodziewał się go, lecz marszczy brwi i mówi:
- Rozmyślałem sobie.
Chce, aby brat zapytał skwapliwie o te ważne i nadzwyczajne myśli, Pawu jednak ciągnie dalej:
- Zostało pół pola do skończenia i słuszne jest, żebyś po południu pracował z nami.
Dżabawu czuje, jak wzbiera w nim ta niezwykła uraza, ale udaje mu się ją stłumić. Pojmuje, że nie byłoby rozsądne oczekiwać, aby brat zrozumiał ważność owych obrazków na papierze i drukowanych słów. Mówi:
- Rozmyślałem o mieście białego człowieka.
Rzuca bratu znaczące spojrzenie, ale Pawu mówi tylko:
- Tak, wiemy, że niedługo nadejdzie czas, kiedy będziesz musiał nas opuścić.
Dżabawu jest oburzony, że ktoś tak od niechcenia wypowiada jego myśli.
- Nikt nie mówi, że muszę stąd pójść. I ojciec, i matka gadają cały czas, aż ich szczęki od tego bolą, że dobrzy synowie zostają w wiosce.
Na to Pawu łagodnie, ze śmiechem:
- Owszem, gadają jak wszyscy starzy, ale wiedzą, że przyjdzie czas, kiedy obaj pójdziemy.
Zrazu Dżabawu marszczy brew i wytrzeszcza oczy; potem wybucha radością:
- Ty pójdziesz ze mną!
Ale Pawu spuszcza głowę.
- Jakże mogę z tobą iść - gra na zwłokę. - Tyś starszy, słuszne jest, żebyś ty poszedł. Ale nasz ojciec sam nie zdoła uprawić pól. Ja może pójdę później.
- Są inni ojcowie, którzy nie mają synów. Nasz ojciec gada o obyczaju, ale jeżeli obyczaj jest czymś, co dzieje się stale, w takim razie jest teraz u nas obyczaj, że młodzi ludzie opuszczają wioski i idą do miasta.
Pawu się waha. Twarz kurczy mu się z męki. Chce iść do miasta. A jednak się boi. Wie, że Dżabawu niedługo pójdzie, a obecność tego dużego, silnego i mądrego brata sprawi, że droga nie będzie już straszna.
Dżabawu widzi to wszystko na jego twarzy i nagle odczuwa niepokój, jak gdyby w pobliżu grasował złodziej. Ciekaw jest, czy brat marzy o mieście białego człowieka i układa o nim plany, jak on sam, i na tę myśl wyciąga ramiona ruchem takim, jak gdyby chciał coś zachować dla siebie. Czuje, że jego własne chcenie jest tak silne, że tylko całe, całe miasto białego człowieka zdoła go zaspokoić; dla brata nie zostaje ani kawałeczka! Po chwili jednak ramiona mu opadają i Dżabawu mówi chytrze:
- Pójdziemy razem. Będziemy sobie nawzajem pomagać. Nie będziemy samotni w miejscu, gdzie, jak mówią podróżnicy, obcy przybysz może zostać obrabowany albo nawet zabity.
Zerka na Pawu, który wygląda, jak gdyby słuchał miłosnego gruchania.
- Słuszne jest, żeby bracia byli razem. Ten, kto idzie sam, jest jak człowiek, który udaje się samotnie na polowanie w niebezpieczną okolicę. A kiedy my pójdziemy, nasz ojciec nie będzie potrzebował uprawiać tyle pól, bo nie będzie miał naszych żołądków do napełnienia. A kiedy nasza siostra wyjdzie za mąż, dostanie za nią lobola: bydło i pieniądze...
Gada tak i gada, starając się, żeby brzmiało to łagodnie i przekonująco, jego głos jednak podnosi się ustawicznie na falach namiętnego pożądania tych dobrych rzeczy, które są w mieście. Próbuje mówić, jak rozsądny człowiek mówi o poważnych sprawach, lecz ręce drgają mu nerwowo, a nogi nie chcą uleżeć spokojnie.
Wciąż jeszcze rozprawia, a Pawu słucha, kiedy ojciec wychodzi z chaty i spogląda ku nim z daleka. Obaj podnoszą się i idą za nim w pole. Dżabawu idzie, bo chce przekonać Pawu, nie dla czego innego; przemawia do niego po cichu, podczas kiedy szukają sobie drogi wśród drzew.
W buszu są dwie niekształtne polany. Rośnie tam kukurydza, a pomiędzy kukurydzą - dynie. Kukurydza jest rzadka, a dyń niewiele. Niedawno temu przyjechał samochodem jakiś biały człowiek z miasta i rozgniewał się, kiedy zobaczył te pola. Powiedział, że gospodarują tu jak ludzie ciemni i że w innych okolicach czarni ludzie słuchają rad białych, w następstwie czego ich zboża są gęste i plony bogate. Powiedział, że ziemia tu jest jałowa, gdyż wypasają na niej za dużo bydła, lecz na takie gadanie uszy tutejszych ludzi były zamknięte. Dobrze wiedziano w wioskach, że kiedy biali ludzie mówią, iż powinno się zmniejszyć pogłowie bydła ze względu na glebę, to tylko dlatego, że sami mają chętkę na to bydło. Bydło - to jest bogactwo, to jest potęga; tylko w głowie wroga może się zrodzić myśl, że jedna dobra krowa warta jest dziesięciu kiepskich. Z powodu tego nieporozumienia w sprawie bydła ludzie z tej wioski odnoszą się podejrzliwie do wszystkiego, co słyszą od synów rządu, czarnych czy białych. Ta podejrzliwość jest straszliwym brzemieniem, wisi jak chmura nad ich życiem. A podsyca ją każdy, kto podróżował do miast. Są szepty i pogłoski o nowych przywódcach, nowych myślach, nowym gniewie. Ludzie młodzi, jak Dżabawu lub nawet - na swój sposób - Pawu, słuchają, jakby w tym nie było nic strasznego, ale starzy są przerażeni.
Kiedy trójka przybywa na pole, które ma skopać, stary zaczyna dowcipkować na temat rad udzielonych im przez człowieka z miasta; Pawu śmieje się uprzejmie, Dżabawu milczy. Tutejsze życie drażni go po części dlatego, że ojciec upiera się przy starych sposobach gospodarowania. W wiosce leżącej o pięć mil stąd Dżabawu widział nowe sposoby. Wie, że biały człowiek ma słuszność w tym, co mówi.
Pracuje obok Pawu i mruczy:
- Nasz ojciec jest głupi. To pole rodziłoby dwa razy tyle, gdybyśmy robili, co nam każą synowie rządu.
Pawu mówi łagodnie:
- Cicho, jeszcze usłyszy. Daj mu robić po swojemu. Stary wół idzie do wodopoju tą ścieżką, którą poznał, będąc cielęciem.
- Ach, cicho bądź - mamroce Dżabawu i pracuje szybciej po to, aby być sam. Co mu z tego przyjdzie, że zabierze do miasta takiego dzieciaka jak ten brat? - pyta sam siebie, zły. A jednak musi go zabrać, bo się boi. I próbuje się pogodzić, zwrócić na siebie uwagę Pawu, tak żeby pracowali razem. Pawu jednak udaje, że tego nie zauważa, i spokojnie pracuje obok ojca.
Dżabawu dziabie motyką, jakby diabeł w niego wstąpił. Do zachodu słońca zrobił przynajmniej o jedną trzecią więcej niż tamci. Ojciec mówi z uznaniem:
- Kiedy już pracujesz, mój synu, robisz to tak, jak byś żywił się samym mięsem.
Pawu milczy, gniewa się na Dżabawu, ale równocześnie czeka na pół z utęsknieniem, na pół z obawą na chwilę, kiedy rozpocznie się na nowo upojna i niebezpieczna rozmowa. Po wieczornym posiłku bracia wychodzą w mrok i przechadzają się wśród ognisk, na których gotowano strawę, a Dżabawu gada i gada. I tak jest przez długi czas; mija tydzień, a potem miesiąc. Niekiedy Dżabawu wpada w gniew, a Pawu się dąsa. Potem Dżabawu wraca, używa teraz słów spokojnych i łagodnych. Czasami Pawu mówi: „Tak”, a potem znowu: „Nie, jakże możemy obaj opuścić naszego ojca?”. A Dżabawu Wielka Gęba wciąż gada, oczy jego są niespokojne i błyszczące, ciało sprężone z niecierpliwości. W tym okresie bracia przebywają razem więcej niż przedtem w ciągu całych lat. Widać ich nocą pod drzewem, spacerujących między chatami, siedzących pod drzwiami swojej chaty. Wielu ludzi powiada: „Dżabawu gada, bo namawia brata, żeby z nim poszedł”.
Jednakże Dżabawu nie wie, że to, co robi, jest jasne dla innych, ponieważ nigdy nie myśli o innych - widzi tylko siebie i Pawu.
Nadchodzi dzień, kiedy Pawu się zgadza, ale tylko pod warunkiem, że wprzód powiedzą rodzicom; pragnie, by złagodziły im przykrość bodaj formy posłuszeństwa. Dżabawu nie chce o tym słyszeć. Czemu? Sam nie wie, ale wydaje mu się, że ta ucieczka w nowe życie będzie bezradosna, jeśli nie będzie kradziona. Poza tym boi się, że ojcowskie zmartwienie zachwieje zamiarem Pawu. Argumentuje. Pawu argumentuje. Potem się kłócą. Cały tydzień trwa pomiędzy nimi brzydkie milczenie, przerywane tylko krótkimi wybuchami gwałtownych słów. A cała wioska mówi: „Patrzcie, Pawu, dobry syn, opiera się gadaniu Dżabawu Wielkiej Gęby”. Jedyną osobą, która o niczym nie wie, jest ojciec, a jest tak może dlatego, że nie chce wiedzieć o czymś tak strasznym.
Siódmego dnia Dżabawu przychodzi wieczorem do Pawu i pokazuje mu przygotowane przez siebie zawiniątko. Jest w nim jego grzebień, skrawki papieru ze słowami i obrazkami, kawałek mydła.
- Pójdę tej nocy - mówi do Pawu, a Pawu odpowiada:
- Nie wierzę.
A jednak na pół wierzy. Dżabawu jest nieustraszony i jeśli sam jeden ruszy w drogę, dla Pawu może nigdy nie nadejść druga sposobność. Pawu siada w drzwiach chaty, a na jego twarzy widać mękę niezdecydowania. Dżabawu siada obok, mówiąc:
- A teraz, mój bracie, musisz powziąć postanowienie, bo ja nie mogę dłużej czekać.
Wtedy to zbliża się matka i mówi:
- A więc, synowie moi, idziecie do miasta?
Mówi ze smutkiem i słysząc ton jej głosu, młodszy brat pragnie już tylko zapewnić ją, że myśl o opuszczeniu wioski nigdy nie postała mu w głowie. Lecz Dżabawu krzyczy gniewnie:
- Tak, tak, idziemy! Nie możemy żyć dłużej w tej wiosce, gdzie są tylko dzieci, kobiety i starcy.
Matka rzuca okiem w stronę, gdzie u ogniska przy innej chacie siedzi ojciec z paroma /przyjaciółmi. Ich postacie rysują się jako ciemne kształty na tle czerwonego ognia, a płomienie strzelają iskrami w ciemność. Noc jest czarna, dobra do ucieczki. Matka mówi:
- Wasz ojciec z pewnością umrze.
Myśli: „Nie umrze, tak jak nie umierają inni ojcowie, których synowie odchodzą do miasta”. Dżabawu krzyczy:
- Więc musimy tu siedzieć, zamknięci w tej wiosce aż do śmierci przez głupotę starego człowieka, który nie umie nic dostrzec w życiu białych ludzi prócz tego, co złe.
Matka odpowiada spokojnie:
- Nie mogę was powstrzymać od odejścia, synowie moi. Ale jeżeli macie iść, idźcie zaraz, bo nie mam sił dłużej patrzeć, jak się kłócicie i gniewacie dzień po dniu.
Potem żal chwyta ją za gardło, więc prędko podnosi jakiś garnek i odchodzi, udając, że musi przynieść wody do gotowania. Nie idzie jednak dalej niż do pierwszej plamy głębokiego cienia pod wielkim drzewem. Tam staje, patrząc na przyćmione i mrugające światła licznych ognisk, na czarne, ostro rysujące się chaty i na daleką łunę gwiazd. Myśli o swojej córce. Kiedy dziewczyna odchodziła, ona, matka, płakała, aż jej się zdawało, że umrze. A przecież teraz cieszy się, że córka odeszła. Pracuje u dobrej białej kobiety, która daje jej suknie, i ma nadzieję wyjść za kucharza zarabiającego duże pieniądze. Życie tej córki jest czymś bardzo odległym od życia matki, która wie, że gdyby była młodsza, i ona także poszłaby do miasta. A jednak chce jej się płakać z bólu i osamotnienia. Ale nie płacze. Gardło ma obolałe od łez, które są w nim zamknięte.
Patrzy na swoich dwu synów, którzy rozmawiają prędko i po cichu, dotykając się niemal głowami.
Dżabawu mówi:
- Chodźmy już. Jeżeli nie pójdziemy, nasza matka powie ojcu i on nam przeszkodzi.
Pawu podnosi się powoli i powiada:
- Ach, Dżabawu, nie mam serca tego robić.
Dżabawu wie, że jest to chwila ostatecznej decyzji.
Mówi:
- Pomyśl tylko, nasza matka wie o naszym odejściu i nie gniewa się, a poza tym możemy przysyłać z miasta pieniądze, żeby umilić starość naszym rodzicom.
Pawu wchodzi do chaty, wyciąga spod strzechy swoje organki, a z glinianej półki zdejmuje toporek. Jest gotów. Stoją w chacie i spoglądają na siebie lękliwie, Dżabawu w swoich podartych spodenkach, nagi do pasa, Pawu w przepasce na biodrach i dziurawym podkoszulku. Myślą o sobie, że kiedy dotrą do miasta, będą pośmiewiskiem. Wszystkie zasłyszane historie o matsotsich, którzy kradną i mordują, historie o agentach werbujących do kopalń, opowieści o miejskich kobietach niepodobnych do żadnej z kobiet, jakie zdarzyło im się oglądać - wszystko to tłumnie napływa im do rozgorączkowanych głów, tak że stoją przykuci do miejsca. Na koniec Dżabawu mówi zuchowato:
- Chodź już, mój bracie. W ten sposób stopy nasze daleko nas nie zaniosą.
Wtedy wychodzą z chaty.
Nie patrzą pod drzewo, gdzie stoi ich matka. Przechodzą mimo jak zupełnie dorośli mężczyźni, machając rękami. Potem jednak słyszą spieszne kroki, matka podbiega do nich i mówi:
- Poczekajcie, synowie moi.
Czują, jak po omacku szuka ich rąk, a potem czują w nich coś twardego i zimnego. Dała każdemu po szylingu.
- To macie na drogę. I poczekajcie jeszcze...
Teraz w każdej dłoni jest małe zawiniątko i wiedzą już, że przyrządziła im jedzenie na podróż i przechowała je na tę chwilę.
Brat odwraca twarz, pełen wstydu i żalu. Potem ściska matkę i szybko odchodzi. Dżabawu czuje, jak napełnia go najpierw wdzięczność, później uraza - znów matka zrozumiała go za dobrze i Dżabawu nie lubi jej za to. Stoi jakby przyklejony do ziemi. Wie, że jeżeli powie słowo, rozpłacze się jak małe dziecko. Z ciemności płyną ciche słowa matki:
- Nie pozwól, żeby twojemu bratu stało się coś złego. Ty jesteś zapalczywy i nieustraszony i możesz narażać się tam, gdzie on nie może.
Dżabawu krzyczy:
- Mój brat jest moim bratem, ale jest także mężczyzną...
Jej oczy błyskają łagodnie w ciemności, a potem Dżabawu słyszy słowa wypowiedziane tak, jakby go przepraszała:
- A twój ojciec... on z pewnością umrze, jeżeli nie będzie miał od was wiadomości. Nie róbcie tak, jak robi wiele dzieci - dajcie nam znać przez komisarza, co się z wami dzieje.
A Dżabawu krzyczy:
- Komisarz jest dla pawianów i dla ludzi ciemnych. Ja umiem pisać listy i będziecie dostawali ode mnie listy dwa - nie, trzy razy w tygodniu!
Słysząc tę przechwałkę, matka wzdycha, a Dżabawu, chociaż nie miał zamiaru uczynić nic podobnego, chwyta jej dłoń, przytrzymuje ją kurczowo, a potem lekko odpycha od siebie, jakby to ona chciała ściskać go za rękę, i odchodzi, gwiżdżąc wśród cieni drzew.
Matka patrzy za nim, póki nie widzi, że synowie idą razem, potem czeka troszkę, potem zawraca ku światłom ognisk, zawodząc najpierw po cichu, a wreszcie, w miarę jak jej żal się wzmaga, bardzo głośno. Zawodzi, że jej synowie opuścili kraal i odeszli do występnego miasta. Czyni to dla męża i z nim razem gorzko i przez długie dni opłakiwać będzie synów. Dojrzała ich z tyłu, jak wykradali się ze swoimi tobołkami - tak powie i jej głos będzie pełen gorzkiego wyrzutu i bólu. Jest bowiem nie tylko matką, ale i żoną, a kobieta czuje jedno jako matka, co innego zaś jako żona, a jedno i drugie może być prawdziwe i płynąć z serca.
Co do Dżabawu i Pawu, to idą w milczeniu i strachu, bo w buszu jest ciemno. Idą, aż na samym skraju wioski widzą opuszczoną chatę. Nie mają ochoty wędrować po nocy, zamiarem ich było wyjść o świcie; teraz więc wślizgują się do tej chaty i tam leżą bezsennie, aż nadchodzi światło dnia, naprzód szare, a potem żółte.
Czeka ich pięćdziesiąt mil drogi do miasta; zamierzają dojść na miejsce przed nocą, ale zimno skraca ich kroki. Idą, kuląc przed nim lędźwie i ramiona i zaciskają zęby, by ukryć szczękanie. Otaczają ich wysokie, żółte trawy obwieszone mnóstwem lśniących brylantów, których stopniowo robi się coraz mniej, aż wreszcie znikają zupełnie i teraz słońce mocno grzeje ciała wędrowców. Wyprostowują się, skóra na ramionach rozpręża się i oddycha. Idą teraz swobodnym, długim krokiem, ale w milczeniu. Pawu zwraca swoją wąską, ostrożną twarz w tę i w ową stronę w oczekiwaniu nowych widoków, nowych dźwięków. Uzbraja się w odwagę na ich spotkanie, bo się boi. Już myśli jego wróciły do wioski po pokrzepienie: „Teraz mój ojciec idzie samotnie w pole, powoli, gdyż nogi mu ciężą od zmartwienia. Teraz moja matka nastawia wodę na zupę...”.
Dżabawu kroczy pewnie. Jego myśli skupione są bez reszty na wielkim mieście. „Dżabawu! - słyszy. - Patrzcie, oto Dżabawu przybywa do miasta!”.
W uszach wzbiera im huk i muszą uskoczyć w bok, żeby nie wpaść pod ogromną ciężarówkę. Lądują w gęstej trawie na czworakach, tak gwałtownie musieli skoczyć. Gapią się z otwartymi ustami i widzą, jak biały szofer wychyla się i szczerzy ku nim zęby. Nie pojmują, że umyślnie, dla śmiechu zatoczył ciężarówką łuk, aby musieli skakać. Nie wiedzą, że teraz się śmieje, bo uważa, że wyglądają bardzo zabawnie na czworakach, w trawie, z wytrzeszczonymi oczami jak półgłówki. Podnoszą się i patrzą, jak ciężarówka znika w tumanach płowego kurzu. Jest pełna czarnych ludzi; niektórzy z nich krzyczą, inni śmieją się i machają rękami. Dżabawu mówi:
- Ho! Ależ to była wielka ciężarówka!
Jego gardło i pierś pełne są pożądania. Chce dotknąć ciężarówki, przyjrzeć się jej przedziwnej budowie, może nawet kierować nią... Stoi tak z napiętym i głodnym wyrazem twarzy, kiedy daje się słyszeć huk, dźwięk przenikliwy jak pianie koguta - i znów bracia uskakują w bok, tym razem lądując na stopach, podczas gdy wokół nich kurz kręci się i wiruje.
Spoglądają na siebie, po czym spuszczają wzrok, nie chcąc się przyznać, że nie wiedzą, co mają myśleć. Zastanawiają się jednak: „Czyżby te ciężarówki usiłowały umyślnie nas straszyć? Ale dlaczego?”, Nie rozumieją. Słyszeli opowieści o tym, jak zły biały człowiek potrafi czasem dla zabawy zakpić sobie z czarnego, ale to, co się stało teraz, to coś zupełnie innego. Myślą: „Szliśmy sobie, nie mamy żadnych złych zamiarów i jesteśmy dosyć przestraszeni, więc po co on nas jeszcze bardziej straszy?”. Teraz idą już powoli, oglądając się za siebie, aby nie dać się zaskoczyć. A kiedy nadjeżdża z tyłu samochód osobowy albo ciężarówka, usuwają się w trawę i stojąc, czekają, aż minie. Samochodów osobowych jest mało, ale ciężarówek wiele, a wszystkie pełne czarnych ludzi. Dżabawu myśli: „Niedługo, może jutro, kiedy dostanę pracę, mnie będzie wiozła taka ciężarówka...”. Tak mu pilno, aby się stała ta cudowna rzecz, że kroczy szybko i znów musi dać nagłego susa w bok przed najeżdżającą nań z przeraźliwym zgrzytem ciężarówką.
Idą tak już może z godzinę, kiedy doganiają jakiegoś człowieka podróżującego z żoną i dziećmi. Mężczyzna idzie przodem z włócznią i toporkiem, kobieta z tyłu, dźwigając statki kuchenne i niemowlę na plecach. Drugie małe dziecko trzyma się jej spódnicy. Dżabawu wie, że ci ludzie nie są z miasta, lecz wędrują z wioski do wioski, więc się ich nie boi. Pozdrawia ich, tamci odpowiadają na pozdrowienie i dalej idą razem, rozmawiając.
Kiedy Dżabawu mówi, że odbywa daleką podróż do miasta, mężczyzna pyta:
- Byłeś tam już kiedy?
Dżabawu nie może się zdobyć na przyznanie się do swojej niewiedzy i powiada:
- Owszem, nieraz - na co odpowiedź brzmi:
- W takim razie nie ma potrzeby ostrzegać cię przed niegodziwością tego miejsca.
Dżabawu milknie, żałując teraz, że nie powiedział prawdy. Jest już jednak za późno, bo oto od drogi odchodzi w bok ścieżka, w którą skręca rodzina. Podczas gdy się żegnają, przejeżdża pędem jeszcze jedna ciężarówka, wzbijając dokoła nich tumany pyłu. Mężczyzna spogląda w ślad za ciężarówką i kiwa głową.
- To są ciężarówki, które wiozą naszych braci do kopalń - mówi, ocierając sobie twarz z kurzu i otrzepując z niego swój koc. - Dobrze, że wiecie, jakie niebezpieczeństwa grożą na drodze, bo inaczej do tego czasu jechalibyście już na jednej z nich, napełniając usta uczciwych ludzi kurzem i wyśmiewając się, kiedy trzęsą się, przestraszeni głośnym trąbieniem.
Ułożył sobie z powrotem koc na ramieniu i oddala się teraz, a za nim jego żona i dzieci.
Dżabawu i Pawu idą powoli dalej i rozmyślają. Jakże często słyszeli o agentach werbujących do kopalń! Jednakże opowiadania te, przechodząc przez wiele ust, stają się podobne do owych brzydkich obrazów, które majaczą się człowiekowi w niedobrym, niespokojnym śnie. Trudno o nich pomyśleć teraz, kiedy świeci słońce. A jednak towarzysz podróży mówił ze zgrozą o tych ciężarówkach... Dżabawu ulega pokusie. Myśli: „Ten towarzysz podróży jest człowiekiem wsiowym i podobnie jak mój ojciec, dostrzega tylko złe rzeczy. Może ja i mój brat moglibyśmy pojechać na jednej z tych ciężarówek do miasta?”. Potem wzbiera w nim strach, aż nogi stają się ociężałe z niezdecydowania, i kiedy nadjeżdża pędem nowa ciężarówka, Dżabawu staje na samym brzegu drogi i wpatruje się w nią rozwartymi oczyma, jakby chciał, żeby się zatrzymała. A kiedy ona rzeczywiście zwalnia, serce mu wali tak prędko, że sam nie wie, czy to ze strachu, z podniecenia czy z pożądania. Pawu szarpie go za ramię i mówi: - Uciekajmy prędko.
Dżabawu zaś odpowiada:
- Boisz się wszystkiego jak dzieciak, któremu jeszcze pachnie mleko matki.
Biały człowiek prowadzący ciężarówkę wystawia głowę i spogląda za siebie. Patrzy długo na Dżabawu i jego brata, po czym wsuwa głowę z powrotem do wnętrza. Wtedy wysiada z szoferki jakiś czarny człowiek i zbliża się ku nim. Ma ubranie jak biali ludzie i sprężysty chód. Widząc tego eleganta, Dżabawu przypomina sobie swoje podarte spodnie i przytula łokcie do bioder, żeby je ukryć. Lecz elegant zbliża się ku nim, szczerząc zęby w uśmiechu, i mówi:
- Tak, tak, wy, tam, chłopcy! Podwieźć was?
Dżabawu postępuje krok naprzód i czuje, że Pawu od tyłu ściska go za łokieć. Nie zwraca uwagi na ten kurczowy uścisk, lecz mimo to jest on jak ostrzeżenie, toteż Dżabawu staje nieruchomo i zapiera się mocno stopami w piachu niczym wół broniący się przed jarzmem.
- Ile? - pyta, a elegant śmieje się i mówi:
- Ty mądralo, ty! Pieniędzy nie trzeba. Podwieziemy do miasta. I możesz podpisać się na kawałku papieru jak biały człowiek, i przejechać się wielką ciężarówką, i dostać piękną posadę.
Śmieje się i przegina zawadiacko, a białe jego zęby lśnią. Jest to doprawdy bardzo wspaniały jegomość i Dżabawu myśli sobie, że i on także stanie się do niego podobny; głód targa go za serce jak natrętna ręka.
- Tak - mówi popędliwie - potrafię napisać moje imię, umiem pisać i czytać, i na obrazkach także.
- Tak? - powiada wspaniały jegomość i śmieje się jeszcze głośniej. - Więc ty jesteś mądry, bardzo mądry chłopiec. Dostaniesz mądrą robotę z pisaniem w biurze u porządnego białego człowieka, dużo pieniędzy - dziesięć funtów, może piętnaście funtów na miesiąc!
W mózgu Dżabawu robi się ciemno, jak gdyby wszystkie myśli umknęły w wodę. Oczy oślepia mu coś żółtego. Przyłapuje się na tym, że postąpił o krok naprzód, a wspaniały jegomość wyciąga ku niemu kartkę papieru całą pokrytą literami. Dżabawu bierze papier i stara się wyrozumieć słowa. Niektóre zna, innych nigdy przedtem nie widział. Stoi długo, wpatrzony w papier.
Wspaniały jegomość mówi:
- No, mądralo, chcesz to wszystko zrozumieć od razu? A ciężarówka ma czekać? Postaw tylko krzyżyk tam na dole i chodź prędko do samochodu.
Dżabawu odpowiada obrażony:
- Umiem postawić swoje imię jak biały człowiek i nie potrzebuję robić krzyżyka. Mój brat zrobi krzyżyk, a ja postawię moje własne imię, Dżabawu.
Klęka na ziemi, kładzie papier na kamieniu i bierze ogryzek ołówka, który podaje mu wspaniały jegomość, po czym namyśla się, w którym miejscu postawić pierwszą literę swego imienia. Wtedy słyszy, jak wspaniały jegomość mówi:
- Twój brat nie ma dosyć siły do tej pracy.
Dżabawu odwraca się i widzi, że twarz Pawu jest żółta ze strachu, ale również bardzo zagniewana. Patrzy ze zgrozą na Dżabawu. Dżabawu opiera ołówek o papier i myśli: „Dlaczego mój brat ma być za mały? Wielu z nas idzie do miasta jeszcze jako dzieci i pracuje”. Przychodzi mu do głowy wspomnienie czyjejś opowieści o tym, że kiedy agenci werbują do kopalń, biorą tylko silnych mężczyzn z tęgimi barami. On, Dżabawu, posiada siłę młodego byka, duma go rozpiera: Owszem, pójdzie do kopalń, czemu nie? Jakże tu jednak opuścić brata? Podnosi wzrok na wspaniałego jegomościa, który wyraźnie się niecierpliwi, potem patrzy na czarnych ludzi w tyle ciężarówki. Widzi, jak jeden z tych ludzi potrząsa w jego stronę głową, jakby ostrzegawczo. Ale inni się śmieją. Wydaje się Dżabawu, że jest to okrutny śmiech, i nagle wstaje, zwraca papier wspaniałemu jegomościowi i mówi:
- Mój brat i ja podróżujemy razem. A do tego próbujesz mnie oszukać. Dlaczegoś mi nie powiedział, że ta ciężarówka wiezie do kopalń?
Teraz wspaniały jegomość gniewa się bardzo. Jego białe zęby kryją się za zamkniętymi ustami, a oczy błyskają.
- Ty głupie czarne bydlę - powiada. - Zajmujesz mi na próżno czas, mój czas i moich szefów. Naślę na ciebie policjanta! - Daje duży krok w przód i wznosi kułaki. Dżabawu i jego brat zawracają, jak gdyby ich cztery nogi należały do jednego ciała, i pędem uciekają między drzewa. W biegu słyszą ryk śmiechu ludzi z ciężarówki i widzą, jak wspaniały jegomość wraca do samochodu. Jest bardzo rozgniewany - bracia widzą, że ludzie śmieją się z niego, nie z nich, i przycupnąwszy w krzakach, dobrze schowani, rozmyślają, co to wszystko znaczy. Kiedy ciężarówka pomknęła dalej w tumanach kurzu, Dżabawu powiada:
- Mówił na nas czarne bydlę, a przecież jego skóra jest taka jak nasza. Niełatwo to zrozumieć.
Pawu zabiera głos po raz pierwszy:
- Mówił, że ja nie mam dosyć siły do tej roboty.
Dżabawu spogląda na niego ze zdziwieniem. Widzi, że brat jest obrażony.
- Mam piętnaście lat, tak powiedział komisarz do spraw krajowców, i już od pięciu lat pracuję u ojca. A jednak ten człowiek mówi, że nie jestem dość silny.
Dżabawu widzi, że w bracie walczą ze sobą strach i gniew i że nie jest bynajmniej pewne, co zwycięży.
- Czy zrozumiałeś, mój bracie - mówi - że to był agent werbujący do kopalń w Johannesburgu?
Pawu milczy. Owszem, zrozumiał to, ale duma jego przemawia zbyt głośno, aby mógł dotrzeć do niego jakikolwiek inny głos. Dżabawu postanawia nic nie mówić, gdyż jego myśli napływają zbyt szybko. Zrazu myśli: „Ależ to był wspaniały chłop w tym swoim eleganckim białym ubraniu!”. Następnie jednak: „Czy to z mojej strony szaleństwo myśleć o kopalniach? W tym mieście, do którego idziemy, jest ciężko i niebezpiecznie, a przecież jest ono małe w porównaniu z Johannesburgiem, tak przynajmniej mówią nam ci, co podróżowali, a teraz mój brat, który ma serce kurczęcia, jest tak dotknięty w swojej pysze, że gotów iść nie tylko do tego małego miasta, ale do Johannesburga!”.
Bracia marudzą jeszcze pod krzakami, chociaż droga jest pusta. Słońce pada pionowo na głowy i żołądki zaczynają upominać się o jedzenie. Chłopcy rozwiązują zawiniątka przygotowane przez matkę i znajdują w nich płaskie placuszki z kukurydzy, pieczone w popiele. Zjadają placuszki, ale żołądki ich są tylko na pół zaspokojone. Daleko jeszcze do porządnej strawy i do miasta, lecz mimo to bracia pozostają nadal w bezpiecznym schronieniu pod krzakami. Kiedy wreszcie stamtąd wychodzą, słońce przesunęło się tak, że pada na ich prawe ramiona. Idą powoli i ilekroć przejeżdża ciężarówka, odwracają twarze, schodząc w trawę na brzeg drogi. Tak wytrwale odwracają twarze, że są zaskoczeni, kiedy widzą, że znów jakaś ciężarówka zatrzymała się przy nich; spoglądają ostrożnie za siebie i widzą, jak jeszcze jeden wspaniały jegomość szczerzy do nich zęby.
- Chcecie ładną robotę? - pyta z uprzejmym uśmiechem.
- Nie chcemy iść do kopalń - odpowiada Dżabawu.
- Kto mówi o kopalniach? - śmieje się mężczyzna. - Robota w biurze, płacą siedem funtów miesięcznie, może dziesięć, kto wie?
Jego śmiech nie jest z tych, którym można ufać; Dżabawu podnosi oczy utkwione dotąd w pięknych, czarnych butach, które ten strojniś ma na sobie, i już ma odpowiedzieć: „Nie”, kiedy nagle Pawu pyta:
- A czy jest i dla mnie robota?
Tamten waha się tak długo, że przez ten czas mógłby już kilka razy powtórzyć słowo „tak”. Dżabawu widzi bardzo wyraźnie pychę na twarzy brata. Wreszcie jegomość powiada:
- Tak, tak, dla ciebie także jest robota. Z czasem wyrośniesz i zrobisz się tak silny jak twój brat.
Patrzy na barki i krzepkie nogi Dżabawu. Wyciąga kawałek papieru i podaje go bratu, nie Dżabawu. Pawu zaś wstydzi się, ponieważ nigdy nie miał w ręku ołówka; papier wydaje mu się jakiś dziwnie lekki i trudny w dotknięciu: trzyma go w palcach kurczowo, jakby się bał, że uleci. Dżabawu płonie z gniewu. To jego należało zapytać; on jest starszy, on tu przewodzi, on umie pisać.
- Co jest napisane na tym papierze? - pyta.
- Robota jest napisana na tym papierze - mówi jegomość, jakby to było nieważne.
- Zanim postawimy tu nasze imiona, zobaczymy, jaka to jest robota - powiada Dżabawu.
Tamten przestaje patrzeć mu w oczy, po czym mówi:
- Twój brat postawił już swój krzyżyk, teraz więc i ty zrób swoje imię, inaczej będziecie rozdzieleni.
Dżabawu patrzy na Pawu, który uśmiecha się na pół dumnym, na pół wylęknionym uśmiechem, i mówi łagodnie:
- Postąpiłeś głupio, mój bracie, biały człowiek robi ważną rzecz z takich krzyżyków.
Pawu spogląda z trwogą na papier, gdzie postawił krzyżyk, a wspaniały jegomość śmieje się tak, że aż się chwieje na nogach, i mówi:
- To prawda. Podpisałeś ten papier i w ten sposób zgodziłeś się pracować przez dwa lata w kopalniach, a jeżeli tego nie dotrzymasz, będzie to zerwanie umowy, a to oznacza więzienie. A teraz - zwraca się do Dżabawu - ty podpisz także, bo zabierzemy twojego brata w ciężarówce, ponieważ podpisał papier.
Dżabawu widzi, że ręka wspaniałego jegomościa wyciąga się, aby pochwycić ramię Pawu. Jednym ruchem uderza jegomościa głową w żołądek i odpycha Pawu, po czym obaj zawracają i umykają. Biegną, sadząc przez zarośla, aż znajdują się daleko. Oglądają się trwożliwie przez ramię i widzą, że wspaniały jegomość nie usiłuje ich gonić, tylko stoi, patrząc w ślad za nimi, gdyż uderzenie w żołądek pozbawiło go tchu i zamąciło wzrok. Po jakimś czasie słyszą, jak ciężarówka warczy, potem dudni, wreszcie mruczy coraz słabiej, oddalając się drogą, aż nastaje cisza.
Dżabawu rozmyśla długo, po czym mówi:
- To prawda, że kiedy nasi ludzie odchodzą do miasta, zmieniają się tak, że własna rodzina by ich nie poznała. Czy ten człowiek, który tak nas okłamał, byłby takim skellumem* w swojej wiosce?
* oszustem
Pawu nie odpowiada, a Dżabawu idzie dalej za tokiem swoich myśli, aż wreszcie zaczyna się śmiać.
- A jednak byliśmy sprytniejsi od niego! - powiada, a na wspomnienie, jak to wyrżnął głową w żołądek wspaniałego jegomościa, tarza się po ziemi ze śmiechu. Potem siada i prostuje się, gdyż Pawu się nie śmieje, a na jego twarzy maluje się wyraz, który Dżabawu dobrze zna. Pawu jest wciąż tak przestraszony, że cały się trzęsie, a twarz odwraca tak, aby Dżabawu jej nie widział. Dżabawu przemawia do niego delikatnie jak młodzieniec do dziewczyny. Ale Pawu ma dosyć. Myśli tylko, żeby wrócić do domu, i Dżabawu o tym wie. Perswaduje bratu, aż mrok zaczyna sączyć się spomiędzy drzew i muszą szukać miejsca na nocleg. Nie znają tej okolicy, są o przeszło sześć godzin marszu od domu. Nie mają ochoty nocować na otwartym miejscu, skąd blask ich ognia mógłby zostać dostrzeżony, lecz znajdują szczelinę między dużymi głazami i tu rozpalają ognisko dokładnie tak, jak to czynili przed nimi ich ojcowie. Tutaj też układają się do snu, zziębnięci z powodu gołych ramion i nóg, głodni i bez widoków na dobrą, gorącą zupę po przebudzeniu. Zasypiając, Dżabawu myśli, że kiedy zbudzą się rano, a słońce przygrzeje dobrotliwie przez drzewa, Pawu odzyska odwagę i zapomni o agencie. Lecz gdy Dżabawu się budzi, jest sam. Pawu uciekł bardzo wcześnie, jak tylko zrobiło się widno, tyle samo obawiając się mądrego gadania Dżabawu Wielkiej Gęby co agentów. Do tego czasu przebiegł już pewnie pół drogi do domu. Dżabawu jest tak zły, że ciska kamieniami w drzewa, nazywając je imieniem Pawu. Jest tak zły, że wyładowuje się w tańcu i krzyku, aż wyczerpany, uspokaja się i rozmyśla, czy powinien biec za bratem i zmusić go do zawrócenia. Potem jednak powiada sobie, że jest za późno i że i tak Pawu jest tylko wystraszonym dzieciakiem na nic nieprzydatnym dzielnemu mężczyźnie jak on. Przez chwilę myśli, że i on także wróci do domu, ponieważ tak bardzo się boi iść do miasta sam. A potem postanawia iść. I natychmiast on, Dżabawu, nie boi się niczego.
Jednakże nie tak łatwo jest porzucić osłonę drzew i wyjść na drogę. Zwleka więc, dodając sobie odwagi, powtarzając raz po raz, że wczoraj przechytrzył agentów, chociaż tylu innym się to nie udaje. „Jestem Dżabawu - mówi - jestem Dżabawu, który jest za sprytny, żeby się dać złapać na sztuczki złych białych ludzi i złych czarnych ludzi”. Wali się w klatkę piersiową. Tańczy trochę, kopiąc liście i trawy, aż tworzą koło niego mały wir. „Jestem Dżabawu Wielka Gęba...”.
Zamienia się to w pieśń:
Oto Dżabawu,
Oto Wielka Gęba pełna mądrych, prawdziwych słów.
Przybywam do miasta,
Do wielkiego miasta białego człowieka.
Idę sam, ho! ho!
Nie boję się żadnego agenta,
Nie dowierzam nikomu, nawet bratu.
Jestem Dżabawu, który idzie sam.
Z tą pieśnią wychodzi z buszu na drogę, a kiedy słyszy ciężarówkę, biegnie w las i czeka, aż przejedzie.
Ponieważ musi tak często chować się w buszu, posuwa się bardzo powoli, kiedy więc wieczorem słońce zabarwia się czerwienią, nie doszedł jeszcze do miasta. Może zmylił drogę? Nie śmie nikogo spytać. Jeżeli ktoś przechodzi drogą i pozdrawia go, on milczy, gdyż obawia się pułapki. Jest tak głodny, że nie można już dłużej nazywać tego głodem. Żołądkowi sprzykrzyło się mówić o tym, że jest pusty, ucichł więc i dąsa się, podczas gdy nogi drżą, jak gdyby kości w nich zmiękły, a głowa zdaje się ogromna i lekka, jakby dostał się do niej wiatr. Dżabawu wpełza w busz, żeby poszukać korzeni i liści, i żuje je, podczas gdy żołądek mruczy: „Ej, Dżabawu! Więc dajesz mi listki po takim długim poście?”. Potem kuli się pod jakimś drzewem z opuszczoną głową, z rękami zwisającymi bezwładnie i po raz pierwszy strach przed tym, co może go spotkać w wielkim mieście, przenika go raz po raz jak włócznia i Dżabawu żałuje, że porzucił dom. Pawu teraz pewno siedzi przy ognisku, jedząc wieczorny posiłek... Zmierzcha się na dobre, drzewa najpierw majaczą widmowo, wielkie i czarne, a potem roztapiają się w ogólną czarność i Dżabawu z zupełnie bliska dostrzega blask ognia. Od nagle zbudzonej czujności sztywnieją mu kończyny. Potem ciężko podnosi się na nogi i stąpa ku ognisku tak ostrożnie, jak gdyby zaczajał się na zająca. W bezpiecznej odległości przyklęka i zerka przez liście ku ognisku. Siedzi przy nim troje ludzi, dwóch mężczyzn i kobieta; pożywiają się. Usta Dżabawu napełniają się śliną jak blaszanka wystawiona na ulewę. Spluwa. Serce wali młotem: „Nie dowierzaj nikomu, nie dowierzaj nikomu!”. Potem głód w nim rozwiera paszczę i Dżabawu myśli: „U nas zawsze tak było, że wędrowiec może poprosić o gościnę przy ognisku. Niemożliwe, aby wszyscy stali się zimni i nieprzyjaźni”. Występuje naprzód; głód go popycha, a strach odciąga do tyłu. Kiedy ludzie przy ognisku dostrzegają go, sztywnieją, wytrzeszczają oczy i zaczynają mówić wszyscy razem. Dżabawu pojmuje, że boją się, iż przybywa w złych zamiarach. Potem spoglądają na jego podarte spodnie - już teraz nie takie ciasne - i witają go przychylnie jako człowieka, który przybywa z wioski. Dżabawu odwzajemnia pozdrowienie i przedkłada swoją sprawę:
- Bracia moi, jestem bardzo głodny.
Kobieta natychmiast podaje mu jakieś płaskie, białe placki i kawałki żółtawej substancji, które Dżabawu pożera jak zgłodniały pies, a kiedy mdlący głód przycichł, pyta, co to było, oni zaś objaśniają go, że to jedzenie z miasta: jadł rybę i bułki. Teraz Dżabawu przygląda się im i widzi, że są dobrze ubrani, noszą obuwie - nawet kobieta - mają porządne koszule i spodnie, a kobieta jest w czerwonej sukni i na głowie ma żółtą czapeczkę szydełkowej roboty. Na chwilę powraca strach: „Są to ludzie z miasta, może skellumy?”. Mięśnie naprężają mu się, oczy błyszczą, oni jednak przemawiają do niego ze śmiechem, zapewniając, że są porządnymi ludźmi. Dżabawu milczy, zastanawia się, dlaczego podróżują pieszo jak wsiowi ludzie, a nie pociągiem albo ciężarówkami, jak zwykle robią ludzie z miasta. Jest także zły, że tak szybko odgadli, co myśli. Jego urażona duma uspokaja się jednak, gdy któreś z nich mówi:
- Kiedy ludzie z wiosek przychodzą pierwszy raz do miasta, widzą w każdym shelluma. Tak jest jednak o wiele mądrzej, niż ufać każdemu. Dobrze robisz, że jesteś ostrożny.
Pakują resztę żywności w kwadratową, brązową skrzynkę z błyszczącym metalowym zatrzaskiem. Dżabawu przygląda się, urzeczony, jak chodzi ten zatrzask, i pyta, czy nie mógłby go również poruszyć, na co oni uśmiechają się i pozwalają mu. Następnie dokładają drew na ogień i rozmawiają po cichu, a Dżabawu słucha, przez pół tylko rozumiejąc, co mówią. Rozmawiają o mieście i o białym człowieku, ale nie tak jak ludzie z wiosek - ze smutkiem, podziwem i obawą w głosie. Nie mówią też tak, jak czuje Dżabawu, a więc jako o drodze do ogromnie ciekawego, nowego kraju, w którym wszystko jest możliwe. Nie, odmierzają słowa i w słowach tych jest jakaś spokojna gorycz, która Dżabawu sprawia ból, gdyż mówi mu: „Jakiż jesteś głupi ze swoimi wielkimi nadziejami i marzeniami”.
Dorozumiewa się, że kobieta jest żoną jednego z mężczyzn, pana Samu, a siostrą drugiego. Jest niepodobna do żadnej z kobiet, jakie znał osobiście lub ze słyszenia. Dżabawu usiłuje zdać sobie sprawę, w czym leży jej odrębność, ale nie potrafi tego zrobić, ponieważ brak mu doświadczenia. Ubrana szykownie, ale to nie jest jedna z zalotnic, jakimi mają być rzekomo wszystkie kobiety z miast. Jest młoda i od niedawna zamężna, ale zachowuje się poważnie i mówi tak, jak gdyby wypowiadane przez nią słowa były równie ważne jak słowa mężczyzn, nie używa też zwrotów używanych przez matkę Dżabawu: „Tak, mój mężu, to prawda, mój mężu; nie, mój mężu”. Jest pielęgniarką w szpitalu dla kobiet w tubylczej dzielnicy miasta; słysząc to, Dżabawu robi wielkie oczy. Jest wykształcona! Umie czytać i pisać! Rozumie się na medycynie białego człowieka! Pan Samu i tamten drugi też są wykształceni. Umieją czytać nie tylko takie słowa, jak: tak, nie, dobry, zły, czarny i biały, ale także długie wyrazy, jak zarządzenie i dokument. W czasie rozmowy nie schodzą im z ust takie wyrazy i Dżabawu postanawia zapytać ich, co znaczą podkreślone węglem słowa na papierze w jego zawiniątku. Wstydzi się jednak pytać i słucha dalej. Najwięcej mówi pan Samy, ale wszystko to jest takie trudne, że Dżabawu zaczyna się mącić w głowie. Raz po raz wtyka zieloną gałązkę w brzeg ogniska; słucha, jak skwierczy w niej sok, i patrzy, jak iskry strzelają w górę i nikną w ciemności. Gwiazdy nad głową są nieruchome i błyszczące. Dżabawu myśli sennie, że może gwiazdy są iskrami ze wszystkich ognisk zapalanych przez ludzi, że lecą i lecą w górę, aż natkną się na niebo i tam już muszą pozostać jak muchy tłumnie szukające wyjścia... Otrząsa się z senności i bąka:
- Proszę pana, może pan mi wytłumaczy...
Wydobył z kieszeni złożony, poplamiony kawałek papieru i klęcząc, rozpościera go przed panem Samu, który przestał mówić i jest może odrobinę zły, że mu tak bezceremonialnie przerwano.
Odczytuje owe trudne słowa. Spogląda na Dżabawu, po czym, zanim cokolwiek wyjaśnił, zadaje pytania. Jak się Dżabawu nauczył czytać? Czy sam? Tak? Sam? Dlaczego chciał umieć czytać i pisać? Co myśli o tym, co przeczytał? Dżabawu odpowiada niezdarnie, bojąc się, że go wyśmieją ci mądrzy ludzie. Nie śmieją się. Przyglądają mu się, oparci na łokciach, i oczy im łagodnieją. Dżabawu opowiada o podartym abecadle, o tym, jak sam doszedł do końca alfabetu, jak nauczył się słów objaśniających obrazki, a wreszcie również samych słów bez obrazków. W miarę jak mówi, język jego przeskakuje niepostrzeżenie na angielszczyznę, jako na bardziej odpowiednią do treści jego słów, i opowiada o godzinach, tygodniach i miesiącach składających się na lata, które spędził pod wielkim drzewem na uczeniu samego siebie, zastanawianiu się, stawianiu pytań.
Troje mądrych ludzi patrzy po sobie, a ich oczy wyrażają coś, co Dżabawu nie od razu pojmuje. Potem pani Samu pochyla się naprzód i bardzo cierpliwie prostymi słowami objaśnia, co znaczy owo trudne zdanie, a również jakie są gazety, jedne dla białych ludzi, inne dla czarnych. Tłumaczy powiastkę o żółtych człowieczkach i wyjaśnia, jaka to niegodziwa powiastka - i Dżabawu wydaje się, że od tej kobiety w ciągu paru minut dowiaduje się więcej o świecie, w którym żyje, niż przez całe swoje dotychczasowe życie. Chce jej powiedzieć: „Przestań, daj mi pomyśleć o tym, coś powiedziała, inaczej wszystko zapomnę”. Ale teraz przerywa jej pan Samu i pochylając się w przód, przemawia do Dżabawu. Po paru chwilach Dżabawu ma wrażenie, że pan Samu widzi nie tylko jego, lecz wielu innych ludzi - jego głos podniósł się i stał się donośny, a zdania biegną to w górę, to w dół, jak gdyby już wiele razy były wypowiadane, i to ściśle w ten sam sposób. Wrażenie to jest tak silne, że Dżabawu ogląda się przez ramię, czy przypadkiem nie ma za nim jakichś ludzi; ale nie, nie ma nic, tylko ciemność i drzewa, na których listowiu odbija się poświata gwiazd.
- Są to smutne i straszne czasy dla ludu Afryki - mówi pan Samu. - Biały człowiek osiadł nad Afryką jak szarańcza i jak szarańcza wczesnym rankiem nie może odlecieć, bo skrzydła ma ciężkie od rosy. Ale tą rosą, która obciąża białego człowieka, są pieniądze uzyskane z naszej pracy. Biały człowiek bywa głupi i mądry, odważny lub tchórzliwy, dobry lub okrutny, ale wszyscy, wszyscy mówią jedno i to samo, chociaż na różne sposoby. Czasem mówią, że Bóg stworzył czarnego człowieka, żeby służył do wyciągania wody i ścinania drzew po wieki wieków; czasem mówią, że biały człowiek chroni czarnego przed jego własną ciemnotą, dopóki się ona nie zmniejszy; czy to będzie za dwieście lat, pięćset czy tysiąc - czarnemu pozwoli się być wolnym dopiero wtedy, gdy się nauczy stać na nogach jak dziecko, które przestaje się trzymać spódnicy matki. Cokolwiek jednak mówią, postępują jednakowo. Biorą nas, mężczyzn i kobiety, do swoich domów, żebyśmy gotowali, sprzątali i doglądali ich dzieci; biorą do swoich fabryk i kopalń; ich życie jest zbudowane na naszej pracy, a jednak co dnia i co godziny znieważają nas, nazywają nas świniami i czarną hołotą albo też dziećmi leniwymi, tępymi i głupimi. Brzydkich nazw mają dla nas tyle, ile jest liści na tym drzewie, i z każdym dniem biali ludzie stają się bardziej bogaci, czarni zaś coraz biedniejsi. Prawdziwie, są to złe czasy i wielu naszych staje się złymi, uczy się kraść i mordować, wchodzi na drogę łatwej nienawiści i zmienia się naprawdę w te świnie, jakimi nazywa ich biały człowiek. A jednak chociaż to straszne czasy, powinniśmy być dumni, że w nich żyjemy, bo dzieci nasze i dzieci naszych dzieci spojrzą kiedyś wstecz i powiedzą: „Gdyby nie oni, gdyby nie ci ludzie, którzy żyli w owych strasznych czasach, żyli odważnie i mądrze, nasze życie byłoby życiem niewolników. Dzięki nim jesteśmy wolni”.
Pierwszą część tej przemowy Dżabawu zrozumiał doskonale, ponieważ przedtem ją słyszał. Tak mówi jego ojciec i wszyscy ci, którzy podróżowali do miast. Od urodzenia takie słowa dźwięczały mu w uszach. Te, które słyszy następnie, stają się trudne. Głos pana Samu brzmi teraz inaczej, jego ręka podnosi się i opada, słychać: związek zawodowy, organizacja, polityka, komitet, reakcja, postęp, społeczeństwo, cierpliwość, oświata. Skoro tylko kolejne nowe i ciężkie słowo dociera do umysłu Dżabawu, on chwyta je, czepia się go kurczowo, bada, próbuje zrozumieć, a przez ten czas już tuzin podobnych słów przeleciało mu mimo uszu i chłopak pogrąża się w oszołomieniu. Patrzy półprzytomnie na pana Samu - pochylonego w przód, z tą ręką, która wznosi się i opada, z nieustępliwymi, badawczymi oczami utkwionymi w jego własnych oczach - i zdaje mu się, że te oczy przenikają go, szukając jego tajnych myśli. Dżabawu odwraca swoje, gdyż pragnie, aby te myśli pozostały tajne. „W kraalu byłem stale głodny, stale wyczekiwałem na chwilę, kiedy sięgnę po obfitość, która jest w mieście białego człowieka. Przez całe życie ciało moje przemawiało głosami głodu: «Chcę, chcę, chcę». Chcę ciekawego życia i ubrań, i jedzenia takiego jak te ryby i bułki, które dziś jadłem; chcę roweru i kobiet z miasta; chcę, chcę... A jeżeli posłucham tych mądrych ludzi, od razu moje życie zwiąże się z ich życiem. I nie będzie to taniec ani muzyka, ani ubranie i jedzenie, tylko praca, praca, praca i kłopoty, i niebezpieczeństwo, i strach”. Dżabawu bowiem właśnie dopiero co pojął, że ci ludzie podróżują tak nocą pieszo przez busz dlatego, że udają się do innego miasta z książkami mówiącymi o takich sprawach, jak komitety i organizacja, a takie książki nie podobają się policji.
Ci mądrzy ludzie, ludzie bogaci, dobrzy, ludzie ubrani i najedzeni smacznym jadłem, podróżują pieszo jak krajowcy z wiosek - głód w Dżabawu wzbiera i odzywa się głośno: „Nie, to nie dla Dżabawu”.
Pan Samu widzi jego twarz i milknie. Pani Samu mówi z miłym uśmiechem:
- Mój mąż tak się przyzwyczaił do przemawiania, że nie może się powstrzymać.
Cała trójka się śmieje, a Dżabawu z nimi. Potem pan Samu stwierdza, że jest bardzo późno i czas spać. Przedtem jednak pisze na kawałku papieru i daje go Dżabawu, mówiąc:
- Zapisałem tu nazwisko mojego przyjaciela, pana Mizi, który pomoże ci, kiedy dostaniesz się do miasta. Zrobi to na nim wielkie wrażenie, kiedy opowiesz mu, żeś się w kraalu zupełnie sam nauczył czytać i pisać.
Dżabawu dziękuje i wkłada papier do zawiniątka, po czym wszyscy czworo układają się do snu wokół ogniska. Tamci mają koce, Dżabawu marznie, ciało na piersiach i plecach tężeje od dreszczy. Nawet kości zdają się dygotać. Ciężkie od snu powieki rozwierają się w proteście przeciwko zimnu. Dokłada drew do ognia, a potem spogląda na postać kobiety skuloną pod kocem. Nagle pożąda jej. „Głupia kobieta - myśli. - Potrzebuje mężczyzny takiego jak ja, nie takiego, który tylko gada”. Nie wierzy jednak w słuszność tej myśli i kiedy kobieta się porusza, szybko odwraca oczy, aby przypadkiem nie dostrzegła, co w nich jest, i nie rozgniewała się. Spogląda na brązową walizkę leżącą w trawie po drugiej stronie ogniska. Metalowy zatrzask lśni i pobłyskuje w ruchliwym, czerwonym blasku ognia. Razi Dżabawu w oczy. Powieki mu opadają. Już śpi. Ma sen:
Dżabawu jest policjantem w pięknym mundurze z błyszczącymi mosiężnymi guzikami. Kroczy drogą, machając bacikiem. Widzi przed sobą tę trójkę, kobieta niesie walizkę. Biegnie za nimi, łapie kobietę za ramię i mówi: „Więc tak, ukradłaś tę walizkę. Otwórz, niech zobaczę, co jest w środku”. Ona jest bardzo przestraszona. Obaj mężczyźni uciekli. Otwiera walizkę. Wewnątrz są bułki i kawałki ryby, i duża czarna książka z wypisanym na niej imieniem „Dżabawu”. Dżabawu mówi: „Ukradłaś moją książkę. Jesteś złodziejką”. Prowadzi ją do komisarza do spraw krajowców, który wymierza jej karę.
Dżabawu się budzi. Ogień przygasł, spod szarego kopczyka przebłyskuje czerwony żar. Zatrzask na walizce już się nie świeci. Dżabawu pełznie na brzuchu przez trawę, aż dociera do walizki. Kładzie na niej rękę, ogląda się. Nikt się nie poruszył. Podnosi ją, bezszelestnie staje na nogi i chyłkiem odchodzi ścieżką w ciemność. Potem zaczyna biec. Nie biegnie jednak długo. Zatrzymuje się, gdyż jest bardzo ciemno, a on boi się ciemności. Pyta nagle sam siebie: „Dżabawu, dlaczegoś ukradł tę walizkę? Przecież to są dobrzy ludzie, którzy pragną tylko tobie pomóc i dali ci jeść, kiedy było ci niedobrze z głodu”. Ale jego ręka zaciska się na walizce, jak gdyby mówiła innym językiem. Dżabawu stoi bez ruchu w ciemności i cała jego istota krzyczy pożądaniem tej walizki, podczas gdy przez głowę przelatują małe, wystraszone myśli. Jeszcze cztery albo pięć godzin do wschodu słońca, a przez cały ten czas on będzie w buszu sam. Dygoce z przerażenia. Niebawem całe ciało kuli się z zimna i ze strachu. Żałuje, że nie leży dotąd przy ognisku, żałuje, że w ogóle dotknął tej walizki. Przyklęka po ciemku - kolana bolą na ostrej trawie - otwiera walizkę i obmacuje jej zawartość. Oto miękkie, wilgotne kształty żywności i twarde kształty książek. Za ciemno jest, aby coś widzieć, można tylko sprawdzić dotykiem. Dżabawu długo klęczy w ten sposób. Wreszcie zamyka walizkę i skrada się z powrotem, póki nie dostrzega nikłego odblasku ognia i trzech zupełnie nieruchomych ciał. Podkrada się ruchami dzikiego kota, kładzie walizkę tam, gdzie była, po czym sam się wyciąga na ziemi. „Dżabawu nie złodziej - mówi dumnie - Dżabawu dobry chłopiec”. Zasypia i śni, ale nie wie o czym; budzi się nagle, czujny, jak gdyby blisko był jakiś wróg. Przez gęstwę drzew przedziera się z trudem szare światło, ukazując kupkę szarego popiołu i troje śpiących ludzi. Ciało Dżabawu jest obolałe z zimna, a skóra szorstka jak ziemia. Podnosi się powoli, balansuje przez chwilę w postawie biegacza mającego właśnie dać pierwszego wielkiego susa. Teraz głód mówi mu: „Uciekaj stąd prędko, Dżabawu, zanim i ty staniesz się podobny do tych tutaj i zaczniesz żyć w strachu przed policją”. Umyka więc, sadząc przez zarośla długimi, lekkimi susami, cały mokry i zziębnięty od rosy. Biegnie póty, póki nie znajduje się na drodze, pustej o tak wczesnej porze. Znacznie później, gdy już pojawiają się pierwsze samochody osobowe i ciężarówki, schodzi trochę na bok w busz i wędruje dalej, niewidoczny z drogi. Dzisiaj znajdzie się w mieście. Ilekroć wypadnie mu wdrapać się na jaki wzgórek, szuka go oczyma: musi się przecie ukazać za którąś górką ten olśniewający sen o bogactwie! Jest mniej więcej połowa przedpołudnia, kiedy dostrzega jakiś dom. Potem drugi. Przez pół godziny marszu widzi dalej domy rozsiane w niewielkich odstępach. Potem wspina się na jakąś górkę i w dole po drugiej stronie widzi... Dżabawu staje jak wryty i otwiera usta.
Ach, ależ piękne, piękne jest miasto białego człowieka! Patrz, jak domy układają się w desenie, a gładkie szare ulice rysują pomiędzy nimi wzory niby ślady zręcznego palca. Spójrz na te domy białe i kolorowe, oblane słońcem tak, że oślepiają. Zobacz, jakie są duże. Ależ dom Greka to psia buda w porównaniu z nimi! Tutaj domy piętrzą się tak, jakby ich było trzy albo cztery jeden na drugim, a każdy otoczony ogrodem z kwiatami o barwach czerwieni, fioletu i złota; w ogrodach lśnią ciemne tafle wody, a na ich powierzchni kołyszą się kwiaty. I spójrz, jak się to miasto ciągnie w głąb doliny, a nawet w górę po przeciwnej stronie! Dżabawu idzie dalej, nogi same stąpają bez pomocy oczu, tak iż posuwa się zygzakowato, zbaczając to w tę, to w ową stronę, aż z przejeżdżającego samochodu rozlega się ostrzegawczy wrzask i raz jeszcze chłopiec uskakuje w bok i stoi, wytrzeszczając oczy. Teraz jednak nie ma kurzu, tylko gładziutki, rozgrzany asfalt. Dżabawu schodzi powoli po zboczu, wspina się na następne wzgórze, dostaje się na jego wierzchołek i tam stoi długo, długo. Domy bowiem ciągną się przed nim jak okiem sięgnąć, a również po obu stronach. Nie ma tym domom końca. Zbudziło się w nim nowe uczucie. Nie twierdzi, że się boi, ale w żołądku czuje ciężar i zimno. Dżabawu wspomina wioskę; i on, który tyle lat tęsknił za tą właśnie chwilą święcie przekonany, że nic go z wioską nie łączy, teraz słyszy, jak szepce mu ona po cichu: „Dżabawu, Dżabawu, ja cię urobiłam, do mnie należysz; co będziesz robił w tym ogromnym i oszałamiającym mieście, które z pewnością jest większe niż wszystkie inne miasta?”. W tej chwili bowiem zapomniał, że to jeszcze nic w porównaniu z Johannesburgiem i innymi miastami na Południu; albo raczej nie ma odwagi o tym pamiętać, myśl ta jest zanadto przerażająca.
Domy są teraz rozmaite, jedne duże, inne lada jakie jak dom Greka. Bywają więc rozmaici biali ludzie - mówi z wolna mózg Dżabawu, lecz trudno jest wchłonąć taką myśl od jednego razu. Dotychczas sądził, że są wszyscy jednakowo bogaci, potężni, mądrzy.
Dżabawu powiada swoim nogom: „No, idźcież dalej, idźcie”. Ale nogi go nie słuchają. Stoi w miejscu, podczas gdy oczy wędrują po ulicach obudowanych domami, i te oczy są oczami małego dziecka. Wreszcie daje się słyszeć szelest gumowych kół zwalniających biegu i Dżabawu widzi obok siebie Afrykańczyka-policjanta na rowerze. Policjant opiera jedną stopę na ziemi i patrzy na Dżabawu. Patrzy na stare, podarte spodenki i nieszczęśliwą twarz chłopca i pyta życzliwie:
- Zabłądziłeś?
Mówi po angielsku.
Z początku Dżabawu zaprzecza, bo nawet w tej chwili niemiło mu jest przyznać, że nie wie wszystkiego. Potem jednak odpowiada nachmurzony:
- Tak, nie wiem, gdzie iść.
- Szukasz pracy?
- Tak, synu rządu, szukam pracy. - Mówi to w swoim języku; policjant, który pochodzi z innej części kraju, nie rozumie i Dżabawu powtarza to samo po angielsku.
- W takim razie musisz iść do Urzędu Przepustek i dostać przepustkę na szukanie pracy.
- A gdzie jest ten urząd?
Policjant zsiada z roweru, ujmuje Dżabawu za ramię i długo przemawia do niego:
- Teraz musisz iść prosto przed siebie jakieś pół mili, potem tam, gdzie spotyka się ze sobą pięć ulic, skręć w lewo, a potem skręć jeszcze raz i idź prosto, i...
Dżabawu słucha, kiwa głową i mówi „Tak” i „Dziękuję”, po czym policjant odjeżdża i Dżabawu stoi bezradnie, gdyż nic nie zrozumiał. A potem idzie dalej i nie wie, czy nogi mu dygocą z głodu, czy ze strachu. Kiedy spotkał policjanta, słońce padało mu od tyłu na plecy, w chwili zaś kiedy nogi same mu się zatrzymują z osłabienia, słońce ma nad głową. Wszędzie naokoło są domy, na werandach siedzą białe kobiety z dziećmi, w ogródkach pracują czarni mężczyźni, a na podwórkach widać ich więcej jeszcze, śmiejących się i rozmawiających. Czasami Dżabawu rozumie, co mówią, a czasami nie. W tym mieście bowiem są ludzie z Nyasaland i z Północnej Rodezji, i z kraju należącego do Portugalczyków. Dżabawu nie zna ani słowa w ich językach, toteż boi się ich. Kiedy zaś słyszy własną mowę, dowiaduje się, że ci ludzie pokazują palcami na jego podarte portki i tobołek i śmieją się, mówiąc:
- Patrzcie na tego nieokrzesanego chłopaka prosto z kraalu.
Staje na skrzyżowaniu dwóch ulic, rozglądając się w tę i w ową stronę. Nie ma pojęcia, którędy kazał mu iść policjant. Idzie jeszcze trochę dalej, po czym widzi rower oparty o drzewo. Z tyłu roweru jest koszyk, a w nim bochenki chleba i bułki takie, jakie jadł poprzedniego wieczoru. Patrzy na nie, a tymczasem usta napełniają mu się śliną. Nagle wyciąga rękę i bierze bułkę. Rozgląda się. Nikt nie widział. Kładzie bułkę do kieszeni i oddala się. Znalazłszy się na innej ulicy, wyjmuje bułkę i idzie dalej, jedząc ją. Lecz kiedy skończył, żołądek jego zdaje się mówić: „Co, jedna mała bułka po całym ranku na głodnego! Lepiej już, żebyś mi nic nie dawał!”.
Dżabawu idzie dalej, oglądając się za drugim koszykiem na rowerze. Kilka razy skręca w różne ulice za jakimś koszykiem, który wygląda tak samo, ale okazuje się inny. Mija dużo czasu, nim znajduje, czego szukał. Tym razem sprawa nie jest tak łatwa jak przedtem. Wtedy ręka sama się wyciągnęła i wzięła bułkę, teraz zaś umysł ostrzega go: „Uważaj, Dżabawu, uważaj!”. Stoi koło koszyka i rozgląda się, gdy wtem jakaś biała kobieta krzyczy na niego przez płot ze swego ogródka i Dżabawu prędko ucieka, póki nie skręci za róg i nie znajdzie się na innej ulicy. Tu opiera się o drzewo, drżąc cały. Jest to wąska ulica, pełna drzew, cicha i cienista. Nie widać nikogo. Wreszcie z jakiegoś domu wychodzi czarna niania z całym naręczem ubrań i rozwiesza je na sznurze, spoglądając zza żywopłotu na Dżabawu.
- Ej, chłopcze z kraalu, czego chcesz? - woła do niego ze śmiechem. - Patrzcie tylko na tego głupiego chłopaka z kraalu!
- Nie jestem chłopakiem z kraalu - mówi Dżabawu ponuro, a ona na to:
- Spójrz na swoje portki. Oooj, co ja tam widzę!
I z pogardliwym wyrazem twarzy wchodzi do domu. Dżabawu stoi dalej, oparty o drzewo, i patrzy na swoje spodenki. To prawda, że prawie z niego opadają. Są jednak jeszcze przyzwoite.
Nic nie widać. Ulica wydaje się pusta. Dżabawu spogląda na odzież rozwieszoną na sznurze. Jest jej dużo: suknie, męskie koszule, spodnie, podkoszulki. Myśli: „Ta dziewucha była bezczelna...”. Zgorszony jest tym, co powiedziała. Znowu zgina się i przytula do bioder łokcie, żeby przykryć swoje spodnie. Oczy ma utkwione w odzieży na sznurze - i raptem Dżabawu skacze przez żywopłot i ciągnie za parę spodni. Nie chcą odczepić się ze sznura, przytrzymuje je drewniany patyczek. Dżabawu ciągnie, patyczek spada, już ma spodnie w garści. Są gorące i gładziutkie, dopiero co je wyprasowano. Ciągnie teraz za żółtą koszulę, materiał drze się pod drewnianym kołkiem, ale odczepia się i w jednej chwili Dżabawu przeskakuje na powrót przez żywopłot i co sił ucieka. Na zakręcie ulicy ogląda się za siebie: w ogródku jest cicho i pusto, widocznie nikt go nie zobaczył. Dżabawu idzie dalej spokojnym krokiem, czując pod palcami cienką, ciepłą tkaninę koszuli i spodni. Serce mu bije najpierw jak maleńki kurczak zataczający się po wyjściu ze skorupy, a potem, w miarę jak nabiera siły, niczym mocny wiatr uderzający o mur. Gwałtowność serca tak wyczerpuje Dżabawu, że opiera się o drzewo, żeby odpocząć. Jakiś policjant przejeżdża powoli na rowerze. Spogląda na Dżabawu. Potem spogląda jeszcze raz, zakreśla szerokie koło i zatrzymuje się obok niego. Dżabawu nie mówi nic, wytrzeszcza tylko oczy.
- Skąd wziąłeś to ubranie? - pyta policjant. Mózg Dżabawu wiruje i z ust wydobywają się słowa:
- Niosę je dla mojego pana.
Policjant przypatruje się podartym spodenkom Dżabawu i jego zawiniątku.
- Gdzie mieszka twój pan? - zapytuje przebiegle. Dżabawu wskazuje przed siebie. Policjant patrzy w kierunku wskazanym przez Dżabawu, a potem na jego twarz. - Jaki jest numer domu twojego pana?
Znowu mózg Dżabawu omdlewa i powraca do życia.
- Numer trzy - powiada.
- A jak się nazywa ulica?
Teraz już nic nie wydobywa się z ust Dżabawu. Policjant zsiada z roweru, żeby przejrzeć jego papiery, kiedy nagle na ulicy, z której wyszedł Dżabawu, robi się jakieś zamieszanie. Kradzież została zauważona. Słychać gniewne głosy, wysokie i przenikliwe: to biała pani każe niani szukać brakującej odzieży, niania płacze i rozlega się wiele razy słowo „policja”. Policjant waha się, patrzy na Dżabawu, patrzy w tamtą ulicę, a wtedy Dżabawu przypomina sobie agenta. Uderza głową w żołądek policjanta, rower wywraca się na niego, a Dżabawu wielkimi susami ucieka przez jakieś podwórko, przeskakuje śmietnik jeden, drugi, przelatuje przez jakiś ogród, w którym nie ma nikogo, potem przez drugi, gdzie są jacyś ludzie, którzy zrywają się i gapią na niego, potem przez jeszcze jedno podwórko, aż wreszcie zatrzymuje się pomiędzy śmietnikiem a ścianą ustępu. Tam szybko ściąga swoje spodenki, naciąga nowe spodnie. Są długie, szare, zrobione z pięknego materiału, jakiego nigdy przedtem nie widział. Naciąga żółtą koszulę, lecz źle mu to idzie, gdyż nigdy jeszcze nie miał na sobie koszuli; nie chce mu przejść przez ramiona, aż wreszcie chłopiec odkrywa właściwy otwór, w który należy wetknąć głowę. Wpycha koszulę, która jest na niego za mała, pod spodnie, troszkę za długie, i myśli z żalem o dziurze w koszuli powstałej wyłącznie przez to, że nie znał tych drewnianych kołeczków. Szybko wpycha podarte spodenki pod pokrywę jednego ze śmietników, po czym zaczyna iść uliczką za podwórkami, uważając, żeby nie biec, chociaż nogi aż go świerzbią do tego. Idzie tak póty, aż tę dzielnicę ma już daleko za sobą, po czym myśli: „Teraz jestem bezpieczny. Takie tu mnóstwo ludzi, nikt nie zauważy szarych spodni i żółtej koszuli”. Przypomina sobie, jak policjant przyglądał się zawiniątku, i przekłada mydło i grzebień do kieszeni razem z papierami, a szmatę z zawiniątka wpycha między dolne gałęzie jakiegoś żywopłotu. Teraz myśli: „Przybyłem do tego miasta ledwo dziś rano, a już mam szare spodnie jak biały człowiek i żółtą koszulę, i bułkę zjadłem. Nie wydałem szylinga, którego dała mi matka. Zaprawdę, można dobrze żyć w mieście białego człowieka!”. I miłośnie wymacuje twardy kształt szylinga. W tej samej chwili z niezrozumiałej dlań przyczyny przychodzi mu do głowy wspomnienie trojga ludzi, których spotkał ubiegłej nocy, i nagle Dżabawu pomrukuje: „Skellumy! Źli ludzie! Psiakrew, psiakość, cholera!”. Tyle bowiem zna z przekleństw białych ludzi i sądzi, że są to bardzo niegodziwe słowa. Powtarza je jeszcze i jeszcze, aż czuje się wielkim mężczyzną, a nie małym chłopcem, na którego patrzyła matka, mówiąc ze smutkiem: „Ach, Dżabawu, moja Wielka Gębo, jakiż to biały diabeł w ciebie wstąpił!”.
Dżabawu nadyma się z pychy do tego stopnia, że kiedy jakiś policjant zatrzymuje go i pyta o przepustkę, nie może od razu przestać się chełpić i mówi wyniośle:
- Jestem Dżabawu.
- Ach, więc jesteś Dżabawu - powiada policjant i natychmiast zagradza mu drogę. - Tak, mój piękny mądralo. A któż to jest Dżabawu i gdzie jest jego przepustka?
Szaleństwo pychy opada i Dżabawu mówi pokornie:
- Nie mam jeszcze przepustki. Przybyłem szukać roboty.
Na to jednak policjant przybiera minę jeszcze bardziej podejrzliwą. Dżabawu ma na sobie bardzo piękne ubranie, mimo że w koszuli jest jedno maleńkie rozdarcie, i mówi dobrze po angielsku. Jakże więc może świeżo przybywać z kraalów? Policjant ogląda zatem jego situpę, czyli dokument, który każdy Afrykańczyk musi stale nosić przy sobie, i tam czyta: „Krajowiec Dżabawu. Okręg taki i taki. Kraal taki i taki. Nr karty rejestracyjnej Y078910312”. Przepisuje to sobie do małej książeczki i oddaje Dżabawu jego situpę, mówiąc:
- Powiem ci teraz, jak iść do Urzędu Przepustek, i jeżeli do jutra o tej samej porze nie będziesz miał przepustki na szukanie pracy, wpadniesz w wielkie tarapaty.
Odchodzi.
Dżabawu idzie wskazanymi mu ulicami i niebawem dostaje się do ubogiej dzielnicy miasta, pełnej domów takich jak dom Greka, w nich zaś są ludzie mieszanej krwi, o jakich słyszał, lecz nigdy ich nie widział; nazywają się oni w tym kraju kolorowymi. Wkrótce potem dociera do dużego budynku, w którym mieści się Urząd Przepustek; mnóstwo czarnych ludzi czeka w długich kolejkach prowadzących do drzwi i okien budynku. Dżabawu staje w jednej z nich, myśląc, że wszyscy ci ludzie wyglądają jak bydło czekające na wejście do wody. Kolejka posuwa się bardzo wolno. Mężczyzna przed nim i kobieta za nim nie rozumieją jego pytań, póki nie zaczyna mówić po angielsku, wtedy zaś dowiaduje się, że stanął w złej kolejce i musi przejść do innej. Teraz już podchodzi grzecznie do policjanta, który stoi z boku i pilnuje, żeby nie było zamieszania i bijatyki, prosi go o pomoc i zostaje skierowany do właściwego ogonka. I znowu czeka, a że musi stać bez ruchu, ma czas słuchać głosów swojego głodu, zwłaszcza zaś głodu żołądka, i niebawem wydaje mu się, jak gdyby ciemność i jaskrawe światło na przemian przepływały przez jego mózg jak woda, a żołądek przypomina mu raz jeszcze, że odkąd wyszedł z domu trzy dni temu, nie jadł prawie nic. Dżabawu stara się stłumić ból w żołądku, mówiąc sobie: „Niedługo będę jadł, niedługo będę jadł”, lecz światło wiruje mu gwałtownie przed oczami, potem pochłania je gęsta, mdląca ciemność i Dżabawu uświadamia sobie, że leży na zimnej, twardej podłodze i że pochylają się nad nim jakieś twarze, niektóre białe, inne czarne.
Zemdlał i wniesiono go do budynku Urzędu Przepustek. Twarze są życzliwe, ale Dżabawu jest bardzo wystraszony i pośpiesznie gramoli się na nogi. Podtrzymują go jakieś ramiona, ktoś pomaga mu przejść do dalszego pokoju, gdzie musi czekać na zbadanie przez doktora, zanim będzie mógł otrzymać przepustkę na poszukiwanie pracy. Jest tam dużo innych Afrykańczyków, którzy zupełnie nie mają na sobie ubrania, ktoś każe i jemu zdjąć ubranie i wszyscy w zdumieniu obracają ku niemu wzrok, gdyż kurczowo zaciska ręce wokół piersi i osłania swoją odzież, wyobrażając sobie, że zostanie mu odebrana. Przewraca oczami w rozpaczy i sporo czasu mija, nim pojmuje, o co chodzi, rozbiera się i czeka nagi w kolejce razem z innymi. Zimno mu z głodu, chociaż na dworze słońce grzeje teraz najmocniej. Jeden po drugim Afrykańczycy podchodzą na badanie, a lekarz przykłada długi, czarny przedmiot do ich piersi i obmacuje ich ciała. Cała istota Dżabawu krzyczy w proteście; głosów odzywa się w nim wiele. Jeden mówi: „Czy jestem wołem, aby się ze mną tak obchodzono, jak ten biały doktor się z nami obchodzi?”. Inny powiada z niepokojem: „Gdyby mi nie mówiono, że biali ludzie mają w swojej medycynie wiele dziwnych i cudownych rzeczy, sądziłbym, że ten czarny przedmiot, przez który ten człowiek słucha, jest narzędziem czarnoksięskim”. Głos jego żołądka zaś powtarza i powtarza w kółko, bynajmniej niespeszony, że jest głodny i wkrótce znowu zemdleje, jeżeli nie dostanie jedzenia.
Na koniec Dżabawu dociera do lekarza, który osłuchuje jego klatkę piersiową, opukuje go, zagląda mu do gardła i do oczu, pod pachy i w pachwiny i zaziera w tajemne miejsca jego ciała w sposób, od którego gniew pomrukuje w Dżabawu jak grzmot. Dżabawu pragnie zabić białego doktora za to, że tak go dotyka i tak na niego patrzy. Lecz jest w nim jednocześnie coraz większa cierpliwość - pierwszy dar, jaki czarny człowiek otrzymuje od miasta białych ludzi. Cierpliwość walczy z gniewem. A kiedy doktor orzekł, że Dżabawu jest silny jak wół i zdatny do roboty, wolno mu odejść. Doktor powiedział również, że Dżabawu ma powiększoną śledzionę, co znaczy, że miał malarię i jeszcze ją będzie miał, oraz że jest podejrzany o robaki. Są to jednak rzeczy zbyt pospolite, aby warto było o nich mówić, doktor zaś szuka takich chorób, którymi Dżabawu mógłby zarazić białych ludzi, gdyby pracował w ich domu.
Kiedy Dżabawu już ma odejść, doktor zapytuje go, czemu ogarnęła go czarność, tak że aż upadł. Dżabawu odpowiada po prostu, że jest głodny. Na to występuje policjant i pyta go, dlaczego jest głodny. Dlatego, że nic nie jadł, odpowiada Dżabawu.
- No tak, tak, ale czy nie masz pieniędzy? - pyta policjant, zniecierpliwiony. Bo jeżeli tak, to Dżabawu zostanie wysłany do obozu, gdzie otrzyma posiłek i nocleg.
Ale Dżabawu odpowiada, że owszem, ma szylinga.
- Dlaczego więc nie kupisz sobie jedzenia?
- Bo muszę zachować szylinga, żeby kupić sobie to, co mi potrzebne.
- A jedzenie nie jest ci potrzebne?
Ludzie się śmieją, że człowiek, który ma w kieszeni szylinga, dopuszcza do tego, że przewraca się na ziemię z głodu. Dżabawu jednak milczy.
- A teraz musisz stąd iść i kupić sobie żywności, i zjeść. Czy masz gdzie spać tej nocy?
- Tak - mówi Dżabawu, który boi się tego pytania.
Wtedy policjant daje Dżabawu przepustkę, pozwalającą mu szukać pracy przez dwa tygodnie. Dżabawu nałożył już z powrotem ubranie i teraz wyjmuje z kieszeni zwitek papierów, w którym jest jego situpa, aby włożyć pomiędzy nie swoją przepustkę. Podczas gdy niezręcznie układa papiery, na ziemię sfruwa kartka. Policjant schyla się szybko, podnosi ją i ogląda. Napisano tam: „Pan Mizi, Tree Road nr 33, Osiedle Krajowców”. Policjant spogląda podejrzliwie na Dżabawu.
- Więc pan Mizi to twój znajomy?
- Nie - mówi Dżabawu.
- Dlaczego w takim razie masz kartkę z jego nazwiskiem?
Dżabawu zapomina języka w gębie. Na ponowne pytanie odpowiada mruknięciem:
- Nie wiem.
- Nie wiesz, dlaczego masz tę kartkę? Nie wiesz nic o panu Mizi? - Policjant zadaje dalej takie ironiczne pytania, Dżabawu zaś spuszcza oczy i czeka cierpliwie, aż przestanie. Policjant wyjmuje małą książeczkę, pisze długą notatkę o Dżabawu i mówi mu, że mądrze by zrobił, udając się do obozu dla ludzi świeżo przybyłych do miasta. Dżabawu po raz drugi odmawia, powtarzając, że ma znajomych, u których może nocować. Policjant powiada, że tak, on już dobrze wie, jacy to są znajomi - uwaga, której Dżabawu nie rozumie. I na koniec wolno mu odejść.
Dżabawu oddala się od Urzędu Przepustek, uszczęśliwiony z powodu posiadania tej nowej przepustki, która pozwala mu pozostać w mieście. Nie podejrzewa, że pierwszy policjant, który zapisał jego imię, poda je odpowiedniemu urzędowi wraz z uwagą, iż Dżabawu jest prawdopodobnie złodziejem, ani że policjant z Urzędu Przepustek poda jego imię i numer jako człowieka będącego znajomym tego niebezpiecznego agitatora, pana Mizi. Tak, Dżabawu po pół dnia pobytu jest już w tym mieście dobrze znany, a przecież wychodząc na ulicę, czuje się tak zgubiony i osamotniony jak wół, który odłączył się od stada i zabłądził. Stoi na jakimś rogu i przypatruje się tłumom Afrykańczyków, śpieszących ulicami pieszo i na rowerach do Osiedla Krajowców wśród rozmów, śmiechów i śpiewu. Dżabawu myśli sobie, że trzeba odszukać pana Mizi. Przyłącza się więc do tłumu, lecz posuwa się bardzo wolno, tyle jest bowiem nowości do oglądania. Gapi się na wszystko, zwłaszcza zaś na dziewczęta, które wydają mu się niewiarygodnie piękne w swoich eleganckich sukienkach, i po pewnym czasie czuje, jakby jedna z nich mu się przyglądała. Jest ich jednak tyle, że żadnej nie może zapamiętać. W rzeczy samej dużo dziewcząt patrzy na niego, ponieważ jest bardzo przystojny w swojej pięknej żółtej koszuli i nowych spodniach. Niektóre nawet wołają go, lecz on nie może uwierzyć, że te wołania są skierowane do niego, i odwraca oczy.
Po pewnym czasie Dżabawu nabiera pewności, że jest jedna dziewczyna, która minęła go, wróciła i teraz znowu go wyprzedza. Jest pewien dlatego, że zauważył jej suknię, jasnożółtą w wielkie czerwone kwiaty. Rozgląda się dokoła wytrzeszczonymi oczyma, ale nie widzi żadnej innej podobnej sukni, więc musi to być jedna i ta sama dziewczyna. Mija go teraz po raz trzeci swobodnym krokiem, z bliska, i Dżabawu widzi, że ma na nogach eleganckie zielone pantofle, na głowie szydełkową czapeczkę z różowej włóczki, a w ręku torebkę jak biała kobieta. Widok tej szykownej dziewczyny onieśmiela go, lecz ona rzuca mu spojrzenia, których niepodobna nie zrozumieć. Nieufnie zadaje sobie pytanie: „Czy powinienem się do niej odezwać? Przecież wszyscy mówią, jakie nieskromne są te kobiety z miast; powinienem poczekać, aż będę wiedział, jak się wobec niej zachować. Czy mam się uśmiechnąć, żeby do mnie podeszła?”. Ale uśmiech nie chce jakoś wystąpić mu na twarz. „Czy się jej podobam?”. W Dżabawu wzbiera głód i przed oczami robi mu się ciemno. „Ale ona będzie chciała pieniędzy, a ja mam tylko jednego szylinga”.
Dziewczyna zbliża się teraz do niego na odległość wyciągniętej ręki. Pyta cicho:
- Podobam ci się, ładny chłopczyku, tak?
Powiedziane to jest po angielsku i on odpowiada:
- Tak, bardzo mi się podobasz.
- Więc dlaczego się marszczysz i jesteś taki zły?
- Wcale nie - mówi Dżabawu.
- Gdzie mieszkasz? - Teraz dziewczyna jest tak blisko, że Dżabawu czuje na sobie dotknięcie jej sukni.
- Nie wiem - odpowiada zgnębiony.
Na to ona zaśmiewa się, łypiąc oczami na wszystkie strony.
- Śmieszny, mądry z ciebie mężczyzna, tak, prawdę mówię! - I śmieje się dalej głośnym i ostrym śmiechem, który go dziwi, ponieważ nie brzmi jak prawdziwy śmiech.
- Gdzie mógłbym znaleźć jakiś nocleg, bo nie mam ochoty iść do obozu zarządzanego przez komisarza do spraw krajowców? - pyta uprzejmie, przerywając jej śmiech, ona zaś zatrzymuje się i spogląda na niego z niekłamanym zdziwieniem.
- Jesteś ze wsi? - pyta po dłuższej chwili, patrząc na jego ubranie.
- Dzisiaj przybyłem z mojej wioski, mam przepustkę na szukanie pracy, jestem bardzo głodny i nic nie wiem - głos Dżabawu wpada w ton pokorny, co go irytuje, pragnie bowiem wobec tej dziewczyny odgrywać rolę ważnego mężczyzny, a tymczasem gada jak dzieciak. Gniew na samego siebie szarpnął się w nim słabiutko, po czym ucichł: zanadto jest głodny i zdezorientowany. Ona tymczasem odsunęła się na brzeg chodnika i tam idzie w milczeniu, ze ściągniętymi brwiami. Na koniec pyta:
- Po angielsku nauczyłeś się w jakiejś misji?
- Nie - mówi Dżabawu. - W moim kraalu.
Dziewczyna znowu milknie. Nie wierzy mu.
- A gdzieżeś dostał tę piękną, elegancką koszulę i spod nie białego człowieka zupełnie jak nowe?
Dżabawu waha się chwilę, po czym mówi z przechwałką:
- Wziąłem je z jakiegoś ogrodu, koło którego przechodziłem dziś rano.
Teraz dziewczyna znowu się śmieje, łypie oczami i mówi:
- Ehe, jaki sprytny chłopak, przychodzi prosto z kraalu i tak mądrze kradnie!
Zaraz przestaje się śmiać, gdyż powiedziała to, aby zyskać na czasie: nie uwierzyła mu. Idąc dalej, namyśla się. Należy do szajki, która wyszukuje takich niedoświadczonych wiejskich chłopców, okrada ich i wykorzystuje w sposób, jaki jest jej najwygodniejszy. Jednakże przemówiła do niego dlatego, że jej się spodobał - jest w tej chwili na urlopie. Ale co teraz powinna zrobić? Zdaje się bowiem, że Dżabawu należy do innej szajki albo może pracuje na własną rękę, a w takim razie jej szajka powinna o tym wiedzieć.
Spogląda na niego znowu i widzi, że idzie obok z poważną twarzą, najwidoczniej nie zwracając na nią uwagi - wtedy ona szybkim ruchem przysuwa się do niego, błyska oczami, pokazuje zęby:
- Kłamiesz! Opowiadasz mi wielkie bajdy, tak jest!
Dżabawu odsuwa się, skulony - ho! ależ te kobiety są...!
- Nie kłamię - mówi gniewnie. - Jest tak, jak powiedziałem. - I zaczyna odchodzić od niej, myśląc: „Głupi byłem, że z nią rozmawiałem, nie rozumiem się na tych dziewczynach!”.
Ona zaś przygląda mu się i spostrzega jego bose stopy, które z pewnością nigdy nie miały na sobie obuwia. Powiedział więc prawdę. A w takim razie - dziewczyna decyduje się w mgnieniu oka. Niedoświadczony chłopak, który potrafi przyjść do miasta i kraść tak sprytnie, nie dając się złapać - to talent, który może stać się bardzo pożyteczny. Dogania go więc i mówi uprzejmie:
- Opowiedz mi, w jaki sposób ukradłeś; to było bardzo chytre.
Wówczas próżność Dżabawu każe mu opowiedzieć wszystko dokładnie tak, jak było, podczas gdy ona słucha w zamyśleniu.
- Nie powinieneś teraz nosić tego ubrania - powiada wreszcie. - Biała paniusia na pewno dała znać policji i policjanci będą się przyglądać chłopcom świeżo przybyłym do miasta, czy przypadkiem nie mają tego na sobie.
Dżabawu pyta, zdziwiony:
- Jakże mogą znaleźć jedne spodnie i koszulę w mieście pełnym koszul i spodni?
Ona śmieje się i odpowiada:
- Nic nie wiesz; policjantów pilnujących nas jest tyle, co much nad zupą. Chodź ze mną, zabiorę to ubranie i dam ci drugie, tak samo dobre, ale inne.
Dżabawu dziękuje jej grzecznie, ale nieznacznie się odsuwa. Pojął, że dziewczyna jest złodziejką. A o sobie nie myśli jako o złodzieju - ukradł dziś, ale trudno mu to nazwać kradzieżą. Raczej czuje, jak gdyby wziął sobie okruszyny ze stołu bogacza. Po chwili milczenia pyta:
- Czy znasz pana Mizi z Tree Road 33?
Po raz drugi zdziwienie odbiera jej mowę; potem napełnia ją nieufność i myśli: „Albo ten człowiek nic w ogóle nie wie, albo jest bardzo przebiegły”. Odpowiada mu ironicznie tym samym tonem, jakiego użył policjant w Urzędzie Przepustek:
- Pięknych masz przyjaciół. A skądże ja bym znała takiego wielkiego człowieka jak pan Mizi?
Ale Dżabawu opowiada jej o nocnym spotkaniu w buszu, o panu i pani Samu, i tym trzecim, o tym, co mówili i jak go podziwiali za to, że sam nauczył się czytać i pisać, i jak mu dali nazwisko pana Mizi.
Na koniec dziewczyna wierzy mu, rozumie i myśli: „Za nic nie powinnam dać mu się wymknąć. Bardzo nam się przyda w naszej robocie”. Jest i inna myśl, jeszcze mocniej nią władająca: „Ej! Ależ on przystojny...”.
Dżabawu zapytuje uprzejmie:
- A ty, czy lubisz tych ludzi: pana Samu i panią Samu, i pana Mizi?
Dziewczyna śmieje się wzgardliwie i z rozczarowaniem, gdyż pragnie, aby myślał tylko o niej.
- Wariat jesteś? Myślisz, że i ja wariatka? Ci ludzie to głupcy. Nazywają siebie przywódcami afrykańskiego ludu, gadają i gadają, piszą listy do rządu: „Prosimy szanownych panów, prosimy. Dajcie nam żywności, dajcie nam domów mieszkalnych, pozwólcie nie nosić wciąż przepustek”. A rząd po latach proszenia rzuca im szylinga, a oni powiadają: „Dziękujemy wam, szanowni panowie”. To są głupcy. - Przysuwa się do niego, bierze go pod rękę i mówi: - A poza tym, to są skellumy, nie spostrzegłeś tego? Chodź tylko ze mną, ja ci pomogę.
Dżabawu czuje ciepło jej ręki na swoim nagim przedramieniu; dziewczyna kołysze biodrami i robi czułe oczy:
- Podobam ci się, śliczny chłopczyku?
Dżabawu odpowiada:
- Tak, bardzo - i idą dalej ulicą ku Osiedlu Krajowców, a ona opowiada o wspaniałych rzeczach, jakie tu można robić, o filmach, o zabawach tanecznych, o piciu. Uważa, aby nie mówić o kradzieżach ani o szajce, żeby się czasem nie przestraszył. Jest jeszcze inny powód: mężczyzna, szef szajki, którego ona się boi. Myśli sobie: „Jeżeli ten sprytny nowy mężczyzna polubi mnie, zmuszę go, żeby się ze mną ożenił, rzucę szajkę i będę z nim pracowała na własną rękę”.
Ponieważ mówi jedno, a myśli drugie, coś w jej obejściu wzbudza niepokój w Dżabawu. Nie ufa jej. Poza tym nachodzą go znów falami zawroty głowy i są chwile, kiedy nie słyszy, co ona do niego mówi.
- Co ci jest? - pyta na koniec dziewczyna, kiedy zatrzymał się i zamknął oczy.
- Mówiłem ci, że jestem głodny - odpowiada Dżabawu przez otaczającą go ciemność.
- Ależ musisz mieć trochę cierpliwości - mówi dziewczyna niedbale, gdyż od tak dawna sama nie była głodna, że zapomniała już, jak to jest. Irytuje ją, że on idzie powoli, myśli nawet: „Ten mężczyzna jest do niczego, nie jest dość mocny dla takiej dziewczyny jak ja” - i nagle spostrzega, że Dżabawu utkwił oczy w jakimś rowerze z koszykiem na bagażniku. Właśnie sięga po chleb leżący w koszyku, kiedy ona uderzeniem zbija jego rękę.
- Oszalałeś? - pyta wysokim, wystraszonym głosem i rozgląda się, naokoło jest bowiem pełno ludzi.
- Głodny jestem - powtarza Dżabawu z oczami wlepionymi w bochenki chleba. Ona prędko wyjmuje trochę pieniędzy z jakiegoś schowka w przodzie sukienki, daje je sprzedawcy i wręcza Dżabawu bochenek chleba. Chłopak na miejscu zaczyna jeść tak łapczywie, że ludzie odwracają się, wytrzeszczają na niego oczy i śmieją się, ona zaś wpatruje się w niego zgorszonymi, rozszerzonymi oczyma i mówi:
- Świnia jesteś, a nie szykowny chłopiec, jakiego mi trzeba.
I odchodzi przodem, myśląc: „To po prostu nieokrzesany chłopak z kraalu, szalona jestem, że mi się podoba”. Ale Dżabawu nic to nie obchodzi. Zjada chleb i czuje, jak wracają mu siły i myśli zaczynają krążyć po mózgu jak należy. Skończywszy chleb, ogląda się za dziewczyną, lecz wszystko, co widzi, to żółta sukienka daleko w głębi ulicy, a dół sukienki podryguje w sposób, który przypomina mu jej szydercze słowa: „Świnia jesteś...”. Dżabawu przyśpiesza kroku, aby ją dogonić, podchodzi do niej i mówi:
- Dziękuję ci za chleb, przyjaciółko. Byłem bardzo głodny.
Ona, nie oglądając się, odpowiada:
- Świnia, pies bez wychowania.
- Nie, to nieprawda - mówi Dżabawu. - Kiedy człowiek jest tak bardzo głodny, nie można mówić o wychowaniu.
- Chłopak z kraalu - powiada dziewczyna, kołysząc biodrami, ale myśli: „Nie zaszkodzi pokazać mu, że wiem więcej od niego”.
Na to Dżabawu, syty chleba i siły:
- Jesteś po prostu suka, nic innego. Dużo jest eleganckich dziewcząt w tym mieście, i nie brzydszych od ciebie.
Powiedziawszy to, wyprzedza ją wielkimi krokami i już rozgląda się za jakąś inną ładną dziewczyną, kiedy ona podbiega do niego.
- Gdzie idziesz? - pyta z uśmiechem. - Czy nie powiedziałam, że ci pomogę?
- Masz nie nazywać mnie chłopakiem z kraalu - mówi Dżabawu dostojnie i z prawdziwą siłą, ponieważ naprawdę nie dba o nią więcej niż o inne, które widzi dookoła, wobec czego dziewczyna rzuca mu szybkie, zdziwione spojrzenie i milknie.
Teraz, kiedy Dżabawu ma pełny żołądek, znowu rozgląda się wokół z zainteresowaniem i zadaje ciągle pytania, ona zaś odpowiada mu uprzejmie.
- Co to za duże domy, z których wychodzi dym?
- To fabryki.
- Co to za ogród pełen małych grządek z krzyżami i kamieniami w kształcie dzieci ze skrzydłami?
- To cmentarz dla białych ludzi.
Przeszedłszy tak spory szmat drogi, skręcają z głównej ulicy w Osiedle Krajowców. Pierwsza rzecz, którą spostrzega Dżabawu, to że podczas gdy w mieście białych ludzi ziemia leży ukryta pod murawą, ogrodami lub asfaltem, tutaj wzbija się ona w gęste, rude tumany, co sprawia, że słońce ma tu przyćmione, posępne oblicze, a drzewa wyglądają, jakby przeszła przez nie chmura szarańczy, takie są nieruchome i ciężkie od kurzu. Kręcą się też teraz dookoła niego takie tłumy Afrykańczyków, że musi zrobić się krzepki jak głaz w środku bystrej rzeki. Dalej wszakże zadaje pytania i dowiaduje się, że ta duża przestrzeń służy do gry w piłkę nożną, tamta zaś do zapasów; oto jednak zbliżają się do budynków. Wyglądają podobnie do domu Greka, małe, brzydkie, gołe. Są za to bardzo liczne i gęsto poustawiane. Dziewczyna idzie spacerowym krokiem, wykrzykując po drodze powitania swoim wysokim, piskliwym głosem i Dżabawu zauważa, że raz nazywają ją Betty, raz Nada, a kiedy indziej znów Eliza.
- Dlaczego masz tyle imion? - pyta, ona zaś śmieje się i mówi:
- Skąd wiesz, że nie jestem kilkoma dziewczynami naraz?
Teraz po raz pierwszy i on śmieje się tak jak ona, śmiechem wysokim i ostrym; zgina się wpół ze śmiechu, gdyż dowcip wydaje mu się znakomity. Następnie prostuje się i mówi:
- Będę cię nazywał Nada - na co ona odpowiada szybko:
- Moje wsiowe imię, w sam raz dla wsiowego chłopaka!
- Nie, podoba mi się lepiej Betty - poprawia się natychmiast Dżabawu, a ona przyciska udo do jego uda i mówi:
- Moi dobrzy przyjaciele nazywają mnie Betty.
Dżabawu powiada, że chce obejrzeć cale to osiedle teraz zaraz, zanim się ściemni, ona zaś mówi, że to nie zajmie wiele czasu.
- Miasto białego człowieka jest bardzo duże i trzeba wielu dni, żeby je obejrzeć. Ale nasze miasto jest małe, chociaż jest nas dziesięć, dwadzieścia, sto razy tyle. - Następnie dodaje: - To się nazywa sprawiedliwość - i obserwuje, jakie wrażenie wywarło to słowo. Ale Dżabawu pamięta, że kiedy używał go pan Samu, brzmiało jakoś inaczej, toteż marszczy brew, ona zaś, widząc to, prowadzi go dalej, zagadując o czymś innym. Chociaż bowiem on jej nie rozumie, dziewczyna pojmuje doskonale, że to, co Dżabawu usłyszał od ludzi świata - bo tak ich się nazywa - wyryło się głęboko w jego umyśle. Betty rozumuje: „Jeżeli nie będę uważała, pójdzie do pana Mizi i stracę go, i szajka będzie się bardzo gniewać”.
Kiedy przechodzą obok domu pana Mizi, Tree Road 33, dziewczyna opowiada o nim ordynarne kawały, ale Dżabawu milczy. „Może powinnam puścić go do pana Mizi? Bo jeżeli pójdzie potem, może to być niebezpieczne” - myśli Betty. Nie może jednak zdobyć się na to, aby go puścić od siebie, serce jej zrobiło się już miękkie i ciężkie z tęsknoty do Dżabawu. Prowadzi go przez ulice, bardzo życzliwie i uprzejmie odpowiadając na wszystkie jego pytania, choć ich naiwność nieraz ją niecierpliwi. Wyjaśnia, że lepsze domy, składające się z dwóch pokojów i kuchni, są dla bogatych Afrykańczyków; te duże zaś budynki o dziwnym kształcie to tak zwane nissenowskie baraki, w których sypia do dwudziestu nieżonatych mężczyzn; a tamte znów stare budy nazywają się „murowańce” i są dla tych, co zarabiają bardzo mało, a ten budynek to sala na zebrania i zabawy taneczne. Następnie wychodzą na duży, niezabudowany plac pełen ludzi. To targ; wszędzie spacerują policjanci z batami w ręku. Dżabawu myśli sobie, że jeden nieduży bochenek chleba, chociaż był biały i bardzo smaczny, to mało dla żołądka tak pustego jak jego żołądek, i patrzy na przeróżne artykuły żywnościowe, ale Betty mówi:
- Poczekaj, później zjemy sobie coś lepszego.
I Dżabawu spogląda na ludzi kupujących na kolację trochę ziemnych orzeszków lub parę ugotowanych kaczanów kukurydzy i już czuje się wyższy od nich z powodu tego, co powiedziała Betty.
Niebawem dziewczyna wyciąga go stamtąd, gdyż od tak dawna tu mieszka, że przyglądanie się ludziom nie bawi jej już tak jak jego; oddalają się więc od centrum, a ona mówi:
- Teraz idziemy do Polski.
Twarz jej układa się do śmiechu; Dżabawu orientuje się, że to dowcip, i pyta:
- A na czym polega dowcip o tej Polsce?
Dziewczyna odpowiada szybko, nim śmiech jej stanie się zbyt mocny:
- Podczas wojny białych ludzi, która się właśnie skończyła, był taki kraj zwany Polska i tam był wielki bój z mnóstwem bomb, więc teraz to miejsce, do którego idziemy, nazywamy Polską z powodu bójek i awantur, które się tu odbywają.
Daje upust śmiechowi, ale przestaje się śmiać, widząc, że Dżabawu ma surowy wyraz twarzy i milczy, myśli bowiem: „Nie chcę żadnych bójek ani awantur”. Wtedy dziewczyna mówi cichym, głupiutkim głosikiem jak dziecko:
- Więc teraz idziemy do Johannesburga.
On zaś, starając się nie okazać przerażenia, pyta:
- A na czym tu znów dowcip polega?
- Miejsce to nazywa się także Johannesburg, ponieważ w osiedlach Johannesburga też są bójki i awantury. - I teraz skręca się wpół ze śmiechu, a Dżabawu też śmieje się przez grzeczność. Wreszcie ona spostrzega, że to tylko grzeczność, i pragnąc mu zaimponować, mówi z głębokim, ważnym westchnieniem:
- Ach, tak, ci biali ludzie! Oni nam mówią: „Patrzcie, jakeśmy was uratowali od niegodziwej walki plemion; przynieśliśmy wam pokój”, a tymczasem popatrz, jak oni wojują i zabijają tylu ludzi, że nie sposób zrozumieć tych cyfr, kiedy są napisane w gazecie.
Słowa te słyszała z ust pana Mizi na jakimś zebraniu, a kiedy widzi, że wywarły wrażenie na Dżabawu, ciągnie dalej z dumą:
- Tak, a oni to nazywają cywilizacją!
Na to Dżabawu pyta:
- Nie rozumiem, co to jest cywilizacja?
Ona zaś tłumaczy jak nauczycielka:
- To jest sposób życia białych ludzi: z domami i bioskopem, i kowbojami, i jedzeniem, i rowerami.
- W takim razie mnie się podoba cywilizacja - mówi Dżabawu z tętniących głębin swojego głodu, Betty zaś śmieje się dobrodusznie i powiada:
- Ech, ależ z ciebie wielki głuptas, przyjacielu; podobasz mi się.
Znajdują się teraz w obskurnie wyglądającym miejscu, gdzie jest pełno murowanych domów noclegowych stojących ciasnymi szeregami, a także bud skleconych z rozbitych na płask blaszanek lub z worków i skrzynek. Panuje tu wstrętny odór.
- To jest Polska-Johannesburg - mówi Betty, ostrożnie stąpając w swoich ładnych pantofelkach wśród brudów i śmiecia. Wytrzeszczone i przerażone oczy Dżabawu dostrzegają skulony w trawie kształt leżącego człowieka.
- Czy on nie ma gdzie spać? - pyta naiwnie, ale ona ciągnie go za rękę i mówi:
- Niemądry, zostaw go, on jest chory z picia.
Teraz bowiem, kiedy Dżabawu znajduje się na jej terenie i jest przestraszony, Betty przemawia do niego bardziej niedbałym tonem, czuje swoją wyższość nad nim. Dżabawu idzie za nią, ale jego oczy nie mogą się oderwać od tego człowieka, który wygląda jak umarły. Idzie za Betty, a serce jego jest ciężkie i pełne niepokoju. Nie podoba mu się tutaj; jest mu straszno.
Kiedy jednak wchodzą do małego, nieco odosobnionego domku, odzyskuje pewność siebie. Pokój, w którym stoją, ma ściany z gołej, czerwonej cegły; pod nimi dookoła ławki, a w jednym końcu parę krzeseł. Podłoga jest z czerwonego cementu, a z gwoździ wbitych w belki u sufitu zwisają w festonach wstęgi kolorowego papieru. Drzwi jest dwoje; jedne z nich otwierają się i staje w nich kobieta. Jest bardzo gruba; ma szeroką, lśniącą twarz i małe, bystre oczka. Głowę ma obwiązaną białą chustką, a na sobie suknię z czystego, różowego kretonu. Trzyma za rękę miłego, czystego chłopczyka. Spogląda pytająco na Betty, która mówi:
- Przyprowadzam Dżabawu, mojego przyjaciela, będzie tu dzisiaj spał.
Kobieta kiwa głową i wpatruje się w Dżabawu, który uśmiecha się do niej. Podoba mu się bowiem ta kobieta. Myśli sobie: „Oto miła kobieta dawnego pokroju, przyzwoita i uczciwa, a to milutki chłopaczek”.
Razem z Betty przechodzi z dużego pokoju do sąsiedniego i dobrze, że nie mówi na głos tego, co myśli, gdyż prawdopodobnie uznałaby go za beznadziejnego głupca. Chociaż bowiem prawdą jest, że ta kobieta, pani Kambusi, jest na swój sposób dobra i na swój sposób uczciwa, to prawdą jest również, że dzięki swojemu sprytowi prowadzi od wielu lat najzyskowniejszy shebeen, czyli dom rozpusty w całym mieście, przy czym raz tylko stawała w sądzie, a i to tylko jako świadek. Ma czworo dzieci po różnych ojcach; troje starszych ta mądra i sprytna kobieta wysłała daleko, do pewnej katolickiej szkoły, gdzie wyrosną na wykształconych ludzi, nic nie wiedząc o tym lokalu, z którego płyną pieniądze na ich naukę. Malec w przyszłym roku pojedzie także, zanim stanie się dość duży, aby zrozumieć, czym się zajmuje pani Kambusi. Później zamierza wysłać dzieci do Anglii, aby tam zostały lekarzami i adwokatami. Jest bowiem bardzo, bardzo bogata.
Wygląd tego pokoju, w którym stoi Dżabawu, sprawia, że czuje się on skrępowany i niespokojny. Izdebka jest tak mała, że mieści się w niej jedno tylko wąskie łóżko, łóżko na nóżkach, i wokół niego zostaje trochę miejsca do chodzenia. Na gwoździu w ścianie wisi parę sukien na drewnianych patykach. Betty siada na łóżku i spogląda prowokująco na Dżabawu. On jednak stoi nieruchomo i łypie oczami na niski sufit i ciasne ściany, myśląc: „Ojcowie moi! Jakże ja mogę mieszkać w kojcu jak kura!”.
Widząc jego roztargnienie, dziewczyna odzywa się miękko:
- Może chciałbyś teraz coś zjeść?
Wtedy jego oczy powracają do niej i Dżabawu mówi:
- Owszem, jestem jeszcze bardzo głodny.
- Powiem pani Kambusi - mówi Betty miękkim, potulnym głosem, który nie bardzo mu się podoba, i wychodzi. Wkrótce potem wzywa go, żeby za nią poszedł, wychodzi więc z maleńkiej izdebki, przechodzi przez duży pokój i drugimi drzwiami wchodzi do pokoju, na którego widok otwiera szeroko oczy w podziwie. Jest w nim stół nakryty prawdziwym obrusem, dużo krzeseł naokoło stołu i duży piec kuchenny, taki jak u białych ludzi. Nigdy jeszcze Dżabawu nie siedział na krześle, ale teraz siada i myśli: „Niedługo ja także będę miał takie krzesła dla wygody mojego ciała”.
Pani Kambusi krząta się przy piecu, a ze stojących na nim garnków wydobywają się cudowne wonie. Betty kładzie na stół noże i widelce i Dżabawu zastanawia się, jak ośmieli się wziąć je do ręki, żeby nie dać poznać, że nie umie się nimi posługiwać. Naprzeciwko niego siedzi mały chłopczyk, wlepiając w niego wielkie, poważne oczy i Dżabawu czuje swoją niższość wobec tego dziecka, które rozumie się na krzesłach, widelcach i nożach.
Kiedy jedzenie gotowe, zaczynają jeść. Dżabawu zmusza swoje niezgrabne palce do manewrowania trudnym nożem i widelcem tak, jak widzi, że robią to tamci, i wkrótce zapomina o swoim kłopocie pod wpływem rozkoszy, jaką mu sprawia to wyśmienite nowe jedzenie. Jest znowu ryba, sprowadzona aż z wielkich jezior w Nyasaland; są jarzyny pływające w jakiejś gęstej, smakowitej cieczy i są słodkie, miękkie ciasteczka polane różowym lukrem. Dżabawu je i je, aż w żołądku robi mu się ciężko i błogo, a potem spostrzega, że pani Kambusi mu się przygląda.
- Byłeś bardzo głodny - zauważa ona życzliwie, mówiąc w jego własnym języku. Wydaje się Dżabawu, że nie słyszał tego języka od wielu miesięcy, nie zaś zaledwie od trzech dni, i mówi z wdzięcznością:
- Ach, przyjaciółko, jesteś z mojego ludu.
- Byłam - mówi pani Kambusi ze szczególnym uśmiechem, po którym znowu robi mu się nieswojo. Jest w niej coś twardego, a jednak ta twardość nie ma być okrucieństwem względem niego. Jej oczy są bystre i przenikliwe, i podobne do czarnych iskierek.
- Teraz udzielę ci małej nauki, posłuchaj - mówi pani Kambusi. - W wioskach możemy wchodzić do chat naszych braci, pozdrawiać ich i korzystać z ich gościny na mocy prawa krwi i powinowactwa. Tutaj co innego, tu każdy jest obcy, dopóki nie dowiedzie, że jest przyjacielem. Każda kobieta także - dodaje, rzucając okiem na Betty.
- Słyszałem o tym, moja matko - mówi Dżabawu z wdzięcznością.
- Co ci mówiłam? Nie jestem twoją matką.
- A jednak - mówi Dżabawu - przybywam do miasta i któż stawia przede mną pożywienie, jeżeli nie kobieta z mojego ludu?
Przechodząc na angielski, pani Kambusi odpowiada spokojnie:
- Za pożywienie mi zapłacisz, a zresztą, przychodzisz tu jako przyjaciel Betty, nie mój.
Dżabawu jest zmrożony chłodem jej słów, a także myślą, że nie ma pieniędzy na zapłacenie za jadło. Potem spostrzega na nowo mądre oczy tej kobiety i pojmuje, że było to powiedziane z życzliwości.
Posługując się ich wspólnym językiem, pani Kambusi ciągnie dalej:
- A teraz posłuchaj mnie. Ta oto dziewczyna, której imienia nie wymówię, żeby nie dowiedziała się, że o niej mówimy, opowiedziała mi twoją historię. Opowiedziała mi, jak nocą w buszu spotkałeś ludzi światła, jak oni polubili cię i dali ci nazwisko swojego tutejszego przyjaciela - nie wymówię tego nazwiska, bo ludzie będący przyjaciółmi dziewczyny, która tu siedzi i stara się zrozumieć, co mówimy, nie lubią ludzi światła. Dlaczego ich nie lubią, zrozumiesz, jak pobędziesz w mieście trochę dłużej. Ale oto, co chcę ci powiedzieć. Możliwe, że jak większość chłopców świeżo przybywających do miasta masz dużo pięknych wyobrażeń o tutejszym życiu i o tym, co tu będziesz robił. Jednakże jest to ciężkie życie, o wiele cięższe, niż sobie teraz myślisz. Moje życie też było ciężkie i jeszcze jest, chociaż powiodło mi się bardzo dobrze, dlatego że mam głowę na karku. I gdybym miała możność zacząć od nowa, wiedząc przy tym to, co teraz wiem, nie wyrzucałabym lekkomyślnie tej kartki z wypisanym na niej nazwiskiem. To bardzo cenna rzecz wejść do tego domu jako przyjaciel, być przyjacielem tego człowieka - pamiętaj o tym.
Dżabawu słucha ze spuszczonymi oczyma. Czuje, jakby odzywały się w nim dwa głosy. Jeden mówi: „To jest kobieta z wielkim doświadczeniem; zrób, co ci każe, ona ci dobrze życzy”. Drugi mówi: „Tak! Oto jeszcze jedna wścibska daje ci rady: stara baba, która już zapomniała, jak to cudownie jest być młodym, która chce cię widzieć równie spokojnym i zaspanym jak ona sama”.
Pani Kambusi mówi dalej, pochylona do przodu, z oczami utkwionymi w jego oczach:
- Słuchajże. Kiedy się dowiedziałam, żeś się spotkał z ludźmi światła, zanim jeszcze stanąłeś w mieście, zapytałam sama siebie, cóż to za szczęście w sobie nosisz! A potem przypomniałam sobie, że z ich rąk wpadłeś w te, które teraz widzimy rozłożone na stole i drgające ze złości, ponieważ to, co mówimy, nie jest rozumiane. Twoje szczęście jest bardzo mieszane, mój przyjacielu. A przecież jest potężne, bo tysiące naszych ludzi przybywa do tego miasta, nie wiedząc nic ani o ludziach światła, ani o ludziach ciemności - dla których pracuje ta bardzo niedobra dziewczyna, która tutaj siedzi - prócz tego, co zasłyszeli z ust innych. Ponieważ jednak tak się złożyło, że masz przed sobą wybór, chcę ci powiedzieć, mówiąc teraz jako jedna z twojego ludu i jako twoja matka, że jesteś głupiec, jeżeli nie rzucisz tej dziewczyny i nie pójdziesz natychmiast do tego domu, którego numer jest ci znany.
Przerywa, wstaje i mówi:
- A teraz napijemy się herbaty.
Nalewa do filiżanek bardzo mocną, słodką herbatę. Dżabawu kosztuje ją pierwszy raz w życiu; wydaje mu się bardzo dobra. Wypija ją, trzymając oczy spuszczone z obawy, że zobaczy oczy Betty. Czuje bowiem, że jest rozgniewana. Nie chce też, aby pani Kambusi dowiedziała się, co on myśli, a mianowicie, że nie chce mu się rzucać Betty - później może, ale nie zaraz. Gdyż teraz, kiedy jego ciało jest najedzone i wypoczęte, pożąda tej dziewczyny. Kiedy wstają oboje, on ciągle jeszcze trzyma oczy spuszczone i w ten sposób przygląda się, jak Betty kładzie na stół pieniądze za jedzenie. I to jakie pieniądze! Wypada po cztery szylingi na osobę; napełnia go to podziwem dla tych kobiet, które tak od niechcenia obracają takimi sumami.
A potem krótki rzut oka na panią Kambusi przekonuje go, że przygląda mu się ona ciężkim, ironicznym wzrokiem, jak gdyby doskonale rozumiała wszystko, co dzieje się w jego umyśle.
- Dziękuję ci za to, coś mi powiedziała - mówi Dżabawu, gdyż nie chce stracić jej łask; ona zaś odpowiada:
- Będzie czas mi dziękować, kiedy skorzystasz z mojej rady. - I nie patrząc więcej w jego stronę, sięga po książkę, sadza sobie dziecko na kolanach i siedzi tak, ucząc dziecko z książki, podczas gdy młodzi ludzie mówią dobranoc i wychodzą.
- Co ona ci mówiła? - pyta Betty, skoro tylko drzwi się zamknęły.
- Dawała mi dobre rady o mieście - odpowiada Dżabawu, po czym, chcąc się o niej czegoś dowiedzieć, dodaje: - To dobra i mądra kobieta.
Lecz Betty śmieje się pogardliwie:
- To najgorsza skellum w całym mieście.
- A to jakim sposobem? - pyta Dżabawu przestraszony; ona jednak tylko porusza wyzywająco biodrami przez chwilę i mówi:
- Zobaczysz.
Dżabawu nie wierzy jej. Wchodzą do jej pokoju i teraz Dżabawu popycha ją na łóżko i obejmuje tak, że jego dłoń dotyka jej piersi.
- A ile dasz? - pyta dziewczyna z pogardą, która ma go podrażnić.
Dżabawu widzi, jak ociężałe są jej oczy, i mówi po prostu:
- Wiesz z moich własnych ust, że nie mam pieniędzy.
Ona leży miękko w jego ramionach i mówi ze śmiechem, żeby się z nim podroczyć:
- Żądam pięciu szylingów, może piętnastu.
- A może piętnastu funtów - mówi pogardliwie Dżabawu.
- Dla ciebie darmo - powiada dziewczyna z westchnieniem i Dżabawu bierze ją dla własnej przyjemności, nie troszcząc się wcale o to, by jej było przyjemnie, aż wreszcie ma dosyć i leży rozwalony na łóżku, półnagi, i myśli: „Mój pierwszy dzień w mieście, a czegóż to ja już nie zrobiłem! Prawdziwie, pani Kambusi ma słuszność, kiedy mówi, że mam wielkie szczęście. Posiadłem nawet jedną z tych eleganckich miejskich dziewczyn, i to bez opłaty”. Myśli zamieniają się w pieśń:
Oto Dżabawu w mieście,
Ma żółtą koszulę i nowe spodnie,
Najadł się jak lew,
Napełnił miejską kobietę swoją mocą.
Dżabawu jest mocniejszy od miasta,
Jest mocniejszy od lwa.
Jest mocniejszy od miejskich kobiet.
Pieśń ta krąży sennie po jego mózgu, aż zamiera w śnie. Kiedy Dżabawu się budzi, widzi dziewczynę siedzącą w nogach łóżka; patrzy na niego z niecierpliwością i mówi:
- Zasypiasz o zachodzie słońca jak kura.
- Zmęczony jestem drogą z mojego kraalu- odpowiada Dżabawu leniwie.
- Ale ja nie jestem zmęczona - mówi lekko Betty i dodaje: - Będę tańczyć dziś wieczorem, jeżeli nie z tobą, to z kim innym.
Dżabawu nie mówi nic, ziewa tylko i myśli: „Ta dziewczyna to tylko kobieta jak każda inna. Teraz, kiedy ją posiadłem, wszystko mi jedno. W mieście jest takich dużo”.
Po chwili więc ona odzywa się tym swoim słodkim, pokornym głosikiem:
- Ja ci tak tylko chciałam dokuczyć. Wstawajże teraz, leniuszku. Nie masz ochoty przyjrzeć się tańcom? - Dodaje chytrze: - I zobaczyć, jak pani Kambusi prowadzi shebeen?
Teraz już jednak pani Kambusi i jej rady wydają się Dżabawu nieważne. Ziewa, wstaje z łóżka, naciąga spodnie, a potem czesze włosy. Ona przygląda mu się z goryczą i podziwem.
- Chłopcze z kraalu - mówi miękkim głosem - jesteś w mieście pół dnia, a już zachowujesz się tak, jakbyś go miał dosyć.
Słowa te sprawiają mu przyjemność - w tym celu zresztą były powiedziane - więc Dżabawu pieści przez chwilę jej piersi, a potem pośladki, aż wreszcie ona klepie go i śmieje się rozkosznie, po czym oboje przechodzą do pierwszego pokoju. Jest tam teraz pełno ludzi na ławach pod ścianami, podczas gdy kilku siedzi na krzesłach w jednym końcu pokoju, trzymając w ręku przedmioty służące do muzykowania. Przez otwarte drzwi widać ciemną noc i wchodzących coraz to nowych ludzi.
- Więc to jest shebeen? - mówi Dżabawu z powątpiewaniem, gdyż wszystko to wygląda bardzo przyzwoicie, ona zaś odpowiada:
- Zobaczysz, co to jest.
Zaczyna grać muzyka. Orkiestra składa się z saksofonu, gitary, puszki po nafcie zamiast bębna, trąbki i dwóch blaszanek do uderzania jedna o drugą. Takiej muzyki Dżabawu nie zna. Z początku ludzie nie tańczą. Siedzą, trzymając w rękach blaszane kubki i poruszają kończynami, głowy zaś i ramiona zaczynają kiwać się i podrygiwać, w miarę jak wstępuje w nie muzyka.
Wtedy otwierają się drugie drzwi i wchodzi pani Kambusi. Wygląda tak samo schludnie i miło w swojej różowej sukni. Niesie w ręku ogromny dzban i przechodzi od jednego do drugiego nadstawionego kubka, nalewając trunek z dzbana i wyciągając wolną rękę po pieniądze. Za nią idzie mały chłopiec. Nie jest to jej własne dziecko, które śpi w pokoju obok i któremu nie wolno nigdy zobaczyć, co się tutaj dzieje. Nie, to jest dziecko wynajęte przez panią Kambusi od pewnej biednej rodziny; jego zadaniem jest wybiegać po ciemku do miejsca, gdzie jest zakopany bęben skokianu, i przynosić nowe porcje w miarę potrzeby, tak aby w razie odwiedzin policji nie znaleziono trunku w domu. Musi również odbierać pieniądze i składać je w bezpiecznej kryjówce pod murem domu.
Skokian jest napojem złośliwym i niebezpiecznym; jest też nielegalny. Robi się go szybko, w jeden dzień, a składać się może z wielu różnych rzeczy. Tego wieczoru jest w nim mąka kukurydziana, cukier, tytoń, spirytus metylowy, pasta do butów i drożdże. Niektóre „królowe skokianu” używają środków magicznych, jak na przykład części ciała umarłego, ale pani Kambusi nie ma przekonania do magii. Zarabia dosyć bez tego.
Kiedy dochodzi do Dżabawu, pyta cicho w ich wspólnej mowie:
- Więc chcesz pić?
- Tak, moja matko - odpowiada chłopiec pokornie. - Chcę wiedzieć, jak to smakuje.
- Ja nigdy tego nie piłam, chociaż przyrządzam to codziennie. - Nalewa mu pół kubka zamiast pełno i Dżabawu mówi głosem swojej chmurnej, głodnej, gniewnej młodości:
- Chcę pełen kubek.
Pani Kambusi już odchodziła, ale zatrzymuje się w pół ruchu i rzuca mu spojrzenie pełne gorzkiej pogardy.
- Głupiec z ciebie - powiada. - Sprytni ludzie wyrabiają tę truciznę po to, żeby głupcy ją pili. A ty jesteś jednym z tych głupców.
Dolewa mu jednak skokianu aż po same brzegi, uśmiechając się po to, żeby nikt nie wiedział, jak jest rozgniewana, po czym przesuwa się wzdłuż szeregu siedzących mężczyzn i kobiet, dowcipkując i śmiejąc się, podczas gdy chłopczyk idący za nią podaje tacę pełną słodyczy, orzechów, ryb i owych ciasteczek z lukrem na wierzchu.
Betty pyta zazdrośnie:
- Co ona ci powiedziała?
- Daje mi trunek za darmo, ponieważ pochodzimy z jednego okręgu - mówi Dżabawu. To prawda, że zapomniała wziąć od niego pieniędzy.
- Podobasz się jej - powiada Betty, a jemu sprawia przyjemność widzieć, że jest zazdrosna. „No - myśli sobie - te mądre miejskie kobiety są tak samo proste jak wsiowe dziewczyny!”. Jednocześnie z tą myślą uśmiecha się w pewien sposób do pani Kambusi, która znajduje się w drugim końcu pokoju, ale widzi, że pani Kambusi przybiera tylko pogardliwy wyraz twarzy, więc Betty śmieje się z niego. Dżabawu zrywa się, żeby pokryć swój wstyd, i zaczyna tańczyć. Zawsze był znakomitym tancerzem.
Wabi dziewczynę, obtańcowując ją dokoła, wierzgając nogami, aż rozśmieszona wstaje i przyłącza się do niego. I w jednej chwili pokój robi się pełen ludzi podrygujących, tupiących i krzyczących, powietrze napełnia się kurzem, dach trzęsie się i nawet ściany chyba drżą. Niebawem Dżabawu zachciewa się pić, więc daje nura ku swojemu kubkowi, postawionemu na ławce. Wypija duży łyk - i czuje, jakby wlał się w niego ogień. Kaszle, krztusi się, podczas gdy Betty się śmieje.
- Chłopiec z kraalu - mówi, ale miękkim, pełnym podziwu głosem, a Dżabawu, podrażniony przymówką, podnosi kubek i wychyla go do dna. Napój wsącza się w niego, rozpłomieniając szaleństwem kończyny, brzuch i mózg. I teraz Dżabawu tańczy naprawdę, najpierw jak buhaj, stojąc nad dziewczyną z opuszczoną głową i ramio nami pochylonymi do przodu, niuchając jej piersi, którymi ona przed nim potrząsa; potem jak kogut, na czubkach palców, z rozpostartymi ramionami, podnosząc wysoko kolana i ocierając pięty jedna o drugą. Przez cały ten czas dziewczyna przed nim skręca się i trzęsie; biodra jej się wiją, piersi podskakują, spływa z niej pot. Po chwili Dżabawu porywa ją, unosi pomiędzy tancerzami do drugiego pokoju i tam ciska na łóżko. Potem wracają i tańczą dalej.
Później nadchodzi pani Kambusi ze swoim wielkim białym dzbanem, a kiedy Dżabawu nadstawia kubek, napełnia go na nowo, mówiąc z jasnym, twardym uśmiechem:
- Słusznie, mój mądry przyjacielu, pij, pij, ile wlezie.
Tym razem wyciąga dłoń po zapłatę, i Betty kładzie na niej pieniądze. Dżabawu łyka wszystko jednym haustem, aż zatacza się, takie to mocne, i pokój wiruje mu w oczach. Potem tańczy wśród zbitej masy spotniałych, podskakujących ludzi, tańczy jak diabeł, a na jego twarzy płonie szaleństwo. Później, lecz nie wie dobrze kiedy, rozlega się wołanie pani Kambusi:
- Policja!
Betty łapie go i ciągnie na ławkę; siadają i przez pijaną, mdlącą mgłę Dżabawu spostrzega, że wszyscy poopróżniali swoje kubki, a chłopczyk szybko napełnia je na nowo limoniadą. Potem na znak dany przez panią Kambusi podnoszą się trzy pary i tańczą, ale zupełnie inaczej. Kiedy do pokoju wchodzą dwaj czarni policjanci, skokianu ani śladu, tańce są spokojne, a orkiestra gra melodię, w której nie ma ognia.
Pani Kambusi, spokojna, jak gdyby mełła mąkę w swojej wiosce, uśmiecha się do policjantów. Obchodzą pokój, zaglądając do kubków, lecz wiedzą, że skokianu nie znajdą, bo nieraz już urządzali tutaj obławy. Są to prawie odwiedziny starych przyjaciół. Jednakże kiedy skończyli szukać skokianu, zaczynają szukać ludzi niemających przepustek i wtedy to dwóch mężczyzn szybko daje nura pod ich rękami i wymyka się na dwór, podczas gdy pani Kambusi uśmiecha się i wzrusza ramionami, jak gdyby chciała powiedzieć: No cóż, czy to moja wina, że nie mają przepustek?
Gdy policjanci zbliżają się do Dżabawu, on pokazuje im przepustkę na poszukiwanie pracy oraz swoją situpę, pytają go, kiedy przybył do miasta, a on odpowiada:
- Dziś rano.
Wówczas oni spoglądają po sobie, a jeden z nich pyta:
- Skąd masz to eleganckie ubranie?
Dżabawu łypie oczami, nogi mu się sprężają i już ma skoczyć do drzwi, żeby uciec, kiedy występuje pani Kambusi i mówi, że to ona podarowała mu ubranie. Policjanci wzruszają ramionami i jeden z nich powiada do Dżabawu:
- Dobrze ci się powiodło jak na pierwszy dzień w mieście.
Powiedziane to jest w sposób nieprzyjemny i Dżabawu czuje na ramieniu rękę Betty, która daje mu znak: „Cicho, nic nie mów”.
Milczy więc, a policjanci odchodzą, zabierając ze sobą jedną kobietę i czterech mężczyzn, którzy nie mieli przepustek jak należy. Pani Kambusi wychodzi za nimi na dwór i wsuwa każdemu w rękę po funcie; wymieniają dobrodusznie zdawkowe uprzejmości i pani Kambusi powraca uśmiechnięta.
Pani Kambusi prowadzi bowiem ten shebeen tak długo i tak zyskownie nie tylko dlatego, że sprytnie się pilnuje, aby nigdy nie znajdowano w domu skokianu i dużych sum pieniędzy, lecz także dzięki pieniądzom, którymi opłaca się policji. To ułatwia im zostawianie jej w spokoju. Jeśli o takich lokalach można mówić, że są porządne, jej lokal jest porządny. Kiedy policja szuka jakiegoś przestępcy, udaje się najpierw do innych „królowych skokianu”, a pani Kambusi nieraz daje im znać: „Szukacie tego a tego, który bił się wczorajszej nocy? Znajdziecie go tam a tam”. Takie urządzenie jest korzystne dla wszystkich oprócz może tych, co piją skokian, lecz nie jest winą pani Kambusi, że tylu głupców chodzi po świecie.
Po paru minutach ciszy spowodowanej ostrożnością pani Kambusi daje głową znak orkiestrze, muzyka zmienia rytm i taniec idzie dalej. Teraz jednak Dżabawu nie jest już świadomy tego, co robi. Inni widzą, jak tańczy, krzyczy i pije, ale on od czasu odejścia policji nie pamięta już nic. Kiedy się budzi, leży na łóżku i jest już południe: świadczy o tym kąt padania światła i jego barwa. Dżabawu porusza głową, która jednak natychmiast opada z powrotem, a z piersi wydziera mu się jęk. Nigdy jeszcze nie czuł się tak jak w tej chwili. W głowie ma coś ciężkiego i ruchomego, co jeździ po niej, ilekroć się poruszy, a każdy ruch wywołuje falę straszliwych mdłości. Jest tak, jak gdyby całe jego ciało rozpuszczało się, walcząc jednocześnie z tym rozpuszczaniem; ból przeszywa go jakby nożami, a ilekroć go przeszyje, kończyny zwisają mu ciężkie i bezwładne. Leży tak, cierpiąc i życząc sobie śmierci; niekiedy ciemność zasnuwa mu oczy, ustępując po chwili oślepiającemu światłu. Po długim czasie czuje nieznośny ciężar na ramieniu i przypomina sobie, że jest z nim i dziewczyna. Ona także leży, cierpi i jęczy i w takim stanie trwają przez długi czas. Jest już późne popołudnie, kiedy siadają i spoglądają na siebie. W głębi ich oczu migają jeszcze błyski owego światła, więc nie od razu dobrze widzą. Dżabawu myśli: „Ta kobieta jest bardzo brzydka”. A ona myśli to samo o nim, zwleka się z łóżka i zataczając się, podchodzi do okna; opiera się o nie i kołysze się naprzód i w tył.
- Często pijesz to paskudztwo? - pyta Dżabawu z podziwem.
- Można się przyzwyczaić - odpowiada dziewczyna ponuro.
- Ale jak często?
Zamiast odpowiedzieć wprost, mówi:
- Cóż mamy robić? Jedna sala na wszystkich, a nas jest wiele tysięcy. W sali mieści się tylko może trzysta albo czterysta osób. Przy tym sprzedają tam niedobre piwo wyrabiane przez białych, którzy nie umieją robić piwa po naszemu. A policja pilnuje nas jak dzieci. Czego się mogą spodziewać?
Te gorzkie słowa zupełnie nie wzruszają Dżabawu, ponieważ nie są tym, co ona naprawdę czuje, lecz tym, co słyszała w różnych przemówieniach. Poza tym Dżabawu nie posiada się ze zdziwienia, że ona często pije tę truciznę i żyje. Opiera głowę na dłoniach i kołysze się delikatnie naprzód i w tył, pojękując. Potem kołysanie przyprawia go o mdłości, siedzi więc nieruchomo. Znowu czas mija i na dworze zaczyna zapadać mrok.
- Pospacerujmy trochę - powiada Betty. - Będzie nas mniej mdliło.
Dżabawu zwleka się z łóżka i niepewnym krokiem przechodzi do pierwszego pokoju, a ona za nim. Usłyszawszy ich, pani Kambusi wystawia głowę przez drzwi i pyta słodkim, uprzejmym, pogardliwym głosem:
- No cóż, mój piękny przyjacielu, jakże ci się spodobał skokian?
Dżabawu spuszcza oczy i odpowiada:
- Moja matko, nigdy już więcej nie wezmę do ust tego okropnego trunku.
Ona patrzy na niego, jakby chciała powiedzieć: Zobaczymy! - a potem pyta:
- Chcesz jeść?
Dżabawu otrząsa się i poprzez wzbierającą w nim falę nudności odpowiada:
- Moja matko, nigdy już więcej nie będę jadł!
Lecz dziewczyna mówi:
- Nic nie wiesz. Owszem, zjemy. To pomoże na mdłości.
Pani Kambusi kiwa potakująco głową i chowa się z powrotem za swoje drzwi; para zaś wychodzi na spacer, wlokąc się jak chore kury pomiędzy budami z blachy i workowego płótna, a potem przez przestrzeń zarosłą zgniecioną, brudną trawą.
- To niedobry trunek - mówi dziewczyna obojętnie. - Ale jeżeli się go nie pije codziennie, nic złego człowiekowi nie robi. Mieszkam tu już cztery lata i piję może dwa albo trzy razy na miesiąc. Lubię trunek białego człowieka, ale prawo zabrania go kupować, bo mówią, że może to nas nauczyć złych obyczajów, więc musimy płacić dużo pieniędzy kolorowym, którzy go dla nas kupują.
Czują w tej chwili, że nogi odmawiają im posłuszeństwa; stają więc, podczas gdy twarze im smaga wieczorny wiatr wiejący z daleka, spoza buszu i wzgórz widniejących w odległości wielu mil, a spiętrzonych ciemną masą na tle niedawno rozbłysłych gwiazd. Wiatr jest orzeźwiający, nudności przechodzą, toteż młodzi wracają krokiem powolnym, ale już pewniejszym. W drzwiach jednego z murowańców leży bez ruchu jakiś mężczyzna, lecz tym razem Dżabawu nie potrzebuje już pytać, co mu się stało. Zatrzymuje się jednak pod wpływem impulsu, który nakazuje mu pomóc temu człowiekowi, widać bowiem krew na jego ubraniu. Dziewczyna rzuca w jego stronę przelotne, zaniepokojone spojrzenie i mówi:
- Zwariowałeś? Zostaw go.
I odciąga Dżabawu, który idzie za nią, oglądając się na poranionego i powiada:
- To prawda, że w tym mieście wszyscy jesteśmy sobie obcy!
Jego głos jest cichy i stroskany i Betty rzuca szybko - czuje bowiem, że Dżabawu się wstydzi:
- A czy to moja wina? Jeżeli ludzie zobaczą nas koło tego człowieka, pomyślą, że to my zrobiliśmy mu coś złego.
Potem zaś, widząc, że Dżabawu wciąż jeszcze jest ponury i nieszczęśliwy, dodaje głosem zmienionym, pełnym smutku:
- Ach, matko moja! Czasami sama siebie pytam, co ja tutaj robię i jak to mi życie zbiega wśród głupców i skellumów. Wychowywałam się na misji u katolickich sióstr, a teraz co się ze mną stało?
Rzuca okiem na Dżabawu, ciekawa wrażenia, jakie na nim sprawia jej smutek, on jednak nie jest zgoła wzruszony. Jego uśmiech przyprawia ją o wybuch gniewu:
- Tak, to dlatego, że mężczyźni są takimi kłamczuchami i oszukańcami - wszyscy, co do jednego. Pięć razy mężczyzna obiecywał mi, że się ze mną ożeni, żebym mogła mieszkać jak się należy w jednym z tych domków, które się wynajmuje małżeństwom. I pięć razy odchodził, chociaż przedtem kupowałam mu ubranie i jedzenie i wydawałam na niego mnóstwo pieniędzy.
Dżabawu spokojnie idzie naprzód, zmarszczywszy brew, a ona ciągnie dalej ze złością:
- Tak, i ty także, ty, chłopaku z kraalu, ożenisz ty się ze mną? Spałeś ze mną nie raz, ale sześć, siedem razy, i to w jedną noc, a nie wydałeś ani grosza, chociaż widzę, że masz szylinga w kieszeni, bo zajrzałam, kiedyś spał, a ja ci dałam jeść i pić i pomogłam ci.
Zbliża się do niego z oczyma zwężonymi i czarnymi od nienawiści i teraz usta Dżabawu rozdziawiają się ze zdumienia, gdyż otworzyła torebkę i wyjęła nóż, którym porusza chytrze, tak że widać na nim blady odblask nieba. „Ho! - myśli Dżabawu. - Otóż leżałem całą noc obok kobiety, która przeszukuje mi kieszenie i nosi w torebce nóż”. Milczy jednak, podczas gdy ona przysuwa się tak blisko, że ramionami dotyka jego piersi i Dżabawu czuje, jak ostrze opiera mu się o żołądek.
- Ożenisz się ze mną albo cię zabiję - mówi Betty, a pod Dżabawu uginają się nogi. Potem wraca mu odwaga wraz z pogardą dla dziewczyny; chwyta ją za przegub ręki i wykręca go tak, że nóż upada na ziemię.
- Jesteś zła dziewczyna - mówi. - Nie żenię się ze złą dziewczyną z nożem i paskudnym językiem.
Teraz Betty zaczyna płakać, klękając równocześnie i nerwowo grzebiąc w kurzu w poszukiwaniu noża. Wstaje, ostrożnie wkłada nóż z powrotem do torebki i mówi:
- To jest niedobre miasto i życie tu jest niedobre i trudne.
Dżabawu nie mięknie, gdyż i w nim odzywa się głos mówiący to samo, a on nie chce temu wierzyć, ponieważ głód tego, co w mieście jest dobre, żyje w nim wciąż równie silny.
Po raz drugi zasiada przy stole pani Kambusi i je. Są ziemniaki smażone z tłuszczem i solą, potem gotowana kukurydza z solą i oliwą, potem znowu te ciasteczka z różowym lukrem, które tak mu smakują, a na koniec owa gorąca, słodka herbata. Po jedzeniu powiada:
- To prawda, co mówiłaś - mdłości przeszły.
- I teraz gotów jesteś znowu pić skokian? - pyta uprzejmie pani Kambusi. Dżabawu szybko obrzuca ją wzrokiem, gdyż gatunek jej uprzejmości uległ zmianie. Wydaje mu się, że jej oczy są bardzo straszne, bo ich chłodne, gorzkie spojrzenie mówi teraz: „Cóż, przyjacielu, możesz się zabijać skokianem, możesz tracić swoje siły na tę dziewczynę, aż ci z nich nic nie zostanie, wcale mnie to nie obchodzi. Możesz nawet nauczyć się rozumu i stać się jednym z ludzi światła - i to mnie nie obchodzi. Po prostu wszystko mi jedno. Za dużo widziałam”. Pani Kambusi opiera swoje ogromne ciało o tył krzesła, miesza herbatę piękną, błyszczącą łyżeczką i uśmiecha się swoimi chłodnymi, bystrymi oczami, aż wreszcie Dżabawu wstaje i mówi:
- Chodźmy już.
Betty wstaje także, płaci osiem szylingów jak poprzedniego wieczoru, po czym, powiedziawszy dobranoc, wychodzą.
- Nie tylko zapłaciłam mnóstwo pieniędzy za twoje jedzenie - mówi Betty z goryczą - ale śpisz w moim pokoju, a twoja miła pani Kambusi, którą nazywasz swoją matką, liczy za niego piękne komorne, możesz mi wierzyć.
- A cóż ty robisz w swoim pokoju? - pyta ze śmiechem Dżabawu, na co Betty uderza go. On chwyta ją za przeguby, ale tylko jedną ręką, drugą zaś kładzie na jej piersiach, lecz ona mówi:
- Nie lubię cię.
Wówczas puszcza ją, śmieje się i powiada:
- Widzę to.
Wchodzi do jej pokoju i kładzie się na jej łóżku, jakby to było jego dobre prawo, a ona idzie za nim potulnie i kładzie się obok. Dżabawu rozmyśla, a poza tym jest do cna zmęczony i obolały, ona jednak chce się kochać i zaczyna prowokować go ręką. Dżabawu odpycha ją, mówiąc:
- Chcę tylko spać.
Na to ona zrywa się gniewnie od jego boku i powiada:
- Mężczyzna jesteś? Nie, jesteś tylko chłopak z kraalu.
Tego on ścierpieć nie może, wstaje więc, rzuca ją na wznak i kocha ją póty, aż dziewczyna nieruchomieje i milknie. Wtedy mówi z chełpliwą wzgardą:
- A teraz bądź cicho.
Lecz mimo dumy z takiej znajomości natury kobiecej, jest to zły czas dla Dżabawu i sen nie chce nadejść. Toczy się w nim walka. Myśli o radach, jakich mu udzieliła pani Kambusi, a potem, kiedy usłuchanie ich wydaje mu się trudne, mówi sobie, że ona jest tylko skellum i „królową skokianu”. Myśli o panu i pani Samu i o ich przyjacielu, o tym, jak go polubili i uważali go za mądrego, i właśnie w chwili kiedy decyduje się iść do nich, jęczy na myśl, jak ciężkie jest ich życie. Myśli o tej dziewczynie, jaka to zła dziewczyna, pozbawiona wszelkiej skromności, a nawet urody prócz tej, jaką jej daje elegancki strój; później jednak wzbiera w nim duma i rodzi się pieśń: „Jestem Dżabawu, mam siłę byka, potrafię uciszyć hałaśliwą kobietę moją siłą; potrafię...”.
A potem przypomina sobie, że ma tylko jednego szylinga i że musi zarobić ich więcej. Bowiem Dżabawu wciąż jeszcze sądzi, że zarobi pieniądze uczciwą robotą, nie myśli o złodziejstwie. Chociaż więc zaledwie pół godziny temu kazał dziewczynie spać, teraz potrząsa nią, ona zaś budzi się niechętnie, marszcząc skórę koło oczu przed blaskiem nieosłoniętej żółtej żarówki zwisającej z pułapu.
- Chcę się dowiedzieć, jaka praca jest najlepiej opłacana w tym mieście - pyta Dżabawu.
Ona zrazu przybiera ogłupiały wyraz twarzy; potem, kiedy pojmuje, o co chodzi, wybucha szyderczym śmiechem i mówi:
- Jeszcze nie wiesz, jaka robota najlepiej się opłaca?
Zamyka oczy i odwraca się od niego. Dżabawu znowu nią potrząsa, co tym razem wprawia ją w złość:
- Ach, uspokój się, chłopaku z kraalu, rano ci pokażę.
- Za jaką robotę ma się najwięcej pieniędzy? - nalega Dżabawu. Teraz Betty odwraca się znowu ku niemu, opiera na łokciu i przygląda mu się. Jej twarz ma wyraz gorzki. Nie jest to ta rzetelna gorycz, jaką widać na twarzy pani Kambusi, lecz raczej litość kobiety nad samą sobą. Po chwili mówi:
- No cóż, ty wielki głuptasie, możesz pracować w domach białych ludzi i jeżeli będziesz się dobrze sprawował i pracował przez wiele lat, możesz zarobić dwa albo trzy funty na miesiąc.
Betty śmieje się z małości tej sumy. Dżabawu jednak sądzi, że jest to bardzo dużo. Przypomina sobie, że posiłek, który jadł u pani Kambusi, kosztował cztery szylingi, myśli jednak: „Ona jest mimo wszystko skellum i prawdopodobnie oszukuje mnie”. Jego zmieszanie jest naprawdę wywołane niemożliwością uwierzenia, że jemu, Dżabawu, nie wystarczy sięgnąć tylko ręką, aby już mieć wszystko, czego pragnie. Tak długo i z taką pasją marzył o tym mieście, a istotą marzenia jest, że musi przyjść w przebraniu, świetliście uśmiechnięte, ukryta musi być jego ciemna strona, na której napisano: „Tyle musisz zapłacić...”.
- A w fabrykach? - pyta Dżabawu.
- Może funt miesięcznie i jedzenie.
- W takim razie jutro pójdę do domów białych ludzi; trzy funty to lepiej niż jeden.
- Głupi, musisz pracować całe miesiące albo i lata, żeby zarabiać trzy funty.
Ale Dżabawu, powziąwszy postanowienie, natychmiast zasypia i teraz ona z kolei leży bezsennie, rozmyślając, jaka to głupota z jej strony zadawać się z mężczyzną z kraalu zupełnie nieznającym miasta. Potem ogarnia ją smutek, dobrze znany smutek, gdyż pociąg do mężczyzn obojętnych leży w jej naturze i bynajmniej nie pierwszy to raz Betty spędza noc bezsennie u boku śpiącego mężczyzny, myśląc o tym, że on ją opuści. Wreszcie ogarnia ją strach, ponieważ niedługo będzie musiała powiedzieć szajce o Dżabawu, a jest tam ów mężczyzna, który każe nazywać się Jerrym, dość sprytny, aby się domyślić, że jej stosunek do Dżabawu to znacznie więcej niż zainteresowanie zawodowe.
Na koniec, nie widząc wyjścia ze swoich kłopotów, pogrąża się w owo rozgoryczenie, nie jej własne, lecz wyuczone z tego, co mówią inni: powtarza sobie, że biali ludzie są źli i zmuszają czarnych, żeby żyli jak świnie; że to nie z własnej winy jest nieuczciwą dziewczyną - i wiele podobnych rzeczy, aż umysł jej przestaje się tym interesować i Betty wreszcie usypia. Budzi się rano i widzi, że Dżabawu czesze się, bardzo przystojny w swojej żółtej koszuli. Myśli złośliwie: „Policja będzie szukać tej koszuli i on wpadnie w tarapaty”. Okazuje się jednak, że chęć zaszkodzenia mu nie jest tak silna, jak się jej zdawało, gdyż wyciąga spod łóżka walizkę, wyjmuje różową koszulę, rzuca w niego i mówi:
- Włóż to, bo inaczej cię złapią.
Dżabawu dziękuje, ale tak, jakby uważał, że taka troskliwość mu się należy, po czym powiada:
- Teraz pokażesz mi, gdzie znaleźć dobrą pracę.
- Nie pójdę z tobą. Muszę dziś zarobić trochę pieniędzy na siebie. Tyle na ciebie wydałam, że nic mi nie zostało.
- Nie prosiłem cię, żebyś na mnie wydawała pieniądze - mówi Dżabawu z okrucieństwem, a dziewczyna znów błyskawicznie dobywa noża i zamierza się na niego. On jednak mówi:
- Przestań być głupią babą. Nie boję się twojego noża.
Wtedy ona zaczyna płakać. I teraz męskość Dżabawu, tak nasycona dumą, że zdaje mu się, iż nie istnieje taka rzecz, której nie byłby w stanie dokonać, każe mu pocieszać dziewczynę. Otacza ją więc ramieniem i mówi: „Nie płacz” i - „Jesteś miła dziewczyna, chociaż niemądra” - i jeszcze - „Kocham cię”. Ona zaś powiada z płaczem:
- Znam mężczyzn, nigdy do mnie nie wrócisz. Dżabawu uśmiecha się i odpowiada:
- Może wrócę, może nie.
To rzekłszy, wstaje i wychodzi; i ostatnie, co Betty u niego widzi tego ranka, to białe zęby błyskające w wesołym uśmiechu. Przez chwilę płacze, potem wpada w złość, a wreszcie udaje się na poszukiwanie Jerry'ego i szajki, myśląc przez cały czas o owym bezczelnym uśmiechu i o tym, co ma im powiedzieć, żeby przyjęli Dżabawu do swego grona.
Dżabawu wychodzi z okolicy nazywanej Polską i Johannesburgiem, przechodzi przez Osiedle Krajowców i dalej ruchliwą ulicą udaje się do miasta białego człowieka, do dzielnicy pięknych domów. Tam spaceruje powolutku, rozglądając się za domem, który by mu się najbardziej podobał. Powodzenie bowiem, jakie miał od czasu przybycia do miasta, tak mu przewróciło w głowie, że wyobraża sobie, iż pierwszy dom, do którego wejdzie, otworzy przed nim podwoje, zapraszając: „A, oto Dżabawu, czekałem na ciebie!”. Zdecydowawszy się, wchodzi przez furtkę i staje, rozglądając się dookoła, gdy wtem stara biała kobieta, ścinająca kwiaty lśniącymi nożycami, odzywa się ostro:
- Czego tu chcecie?
- Chcę dostać pracę - mówi Dżabawu. Kobieta na to:
- Idźcie od tyłu. Co za bezczelność!
On jednak dalej stoi przed nią zuchwale, aż kobieta krzyczy:
- Słyszeliście?! Idźcie od tyłu; od kiedy to przychodzi się od frontu pytać o pracę?
Więc Dżabawu wychodzi z ogródka, przeklinając ją w duchu i słyszy, jak gderze i mruczy pod nosem coś o rozbestwionej czarnej hołocie. Udaje się do drzwi kuchennych, gdzie służący mówi mu, że nie ma tu dla niego pracy.
Dżabawu jest rozgniewany. Wychodzi na uliczkę biegnącą wzdłuż podwórek, a jednocześnie jego gniew układa słowa nienawiści: „Biała suka, wstrętna baba, biali ludzie to same świnie”. Następnie podchodzi od tyłu do innego domu. Jest tam duży ogród pełen warzyw; na zielonym trawniku siedzi tłusty, zadowolony kot, a pod drzewem w koszyku leży niemowlę. Nikogo innego nie widać. Dżabawu czeka, łazi tu i tam, zagląda ostrożnie przez okno; dziecko gaworzy w koszyku, machając nóżkami i rączkami i nagle Dżabawu spostrzega, że na werandzie stoi rząd butów czekających na oczyszczenie. Nie może się powstrzymać od popatrzenia na te buty. Na oko przymierza je do swoich stóp. Rozgląda się na wszystkie strony - wciąż nie widać nikogo. Chwyta największą parę i wychodzi na uliczkę. Nie może uwierzyć, że to tak łatwo poszło, ciarki go przechodzą ze strachu, że usłyszy gniewne głosy lub goniące go kroki. Lecz nic się nie dzieje, siada więc i wkłada buty. Ponieważ nigdy nie miał na nogach butów, nie wie, czy dlatego mu w nich źle, że są za małe, czy też, że jego stopy nie są do nich przyzwyczajone. Próbuje chodzić, nogi robią drobne, bolesne kroczki, ale jest bardzo dumny. Teraz jest już aż do stóp ubrany jak biały człowiek.
Podchodzi do kuchennych drzwi jeszcze jednego domu i tym razem jakaś kobieta pyta go, co potrafi robić. Dżabawu odpowiada:
- Wszystko.
- Czy jesteście kucharzem, czy służącym?
Teraz Dżabawu milczy. Kobieta pyta:
- Ile zarabialiście dotychczas?
A kiedy on milczy dalej, żąda obejrzenia jego situpy. Ledwo na nią spojrzała, mówi gniewnie:
- Dlaczegoście mi nakłamali? Jesteście prosto ze wsi.
Dżabawu wychodzi więc na uliczkę zły i dotknięty, lecz rozmyśla nad otrzymaną nauczką i kiedy podchodzi do następnego domu i jakaś kobieta pyta go, co umie, robi pokorną minę i przymilnym głosem odpowiada, że nigdy jeszcze nie pracował w białym gospodarstwie, ale że szybko się nauczy. Myśli: „Tak wspaniale wyglądam w moim ubraniu, tej kobiecie spodoba się na pewno taki szykowny mężczyzna”. Ona jednak mówi, że nie potrzebuje służącego bez doświadczenia. Odchodząc, Dżabawu tym razem czuje w sercu mróz, jest nieszczęśliwy i ma wrażenie, że nikomu na całym świecie nie jest potrzebny. Gwiżdże zawadiacko, idąc, stuka swoimi pięknymi nowymi butami i mówi sobie, że na pewno wkrótce znajdzie dobrą posadę przynoszącą dużo pieniędzy. Lecz zaraz w następnym domu gospodyni oznajmia, że może go wziąć do grubszej roboty za dwanaście szylingów miesięcznie. Dżabawu jednak nie godzi się na dwanaście szylingów. Wtedy ona oddaje mu jego situpę i mówi, nawet dość miło, że nie mając doświadczenia, nie dostanie nigdzie więcej, po czym wchodzi z powrotem do domu. To samo odbywa się jeszcze kilka razy, aż wreszcie po południu Dżabawu podchodzi do mężczyzny, który rąbie drzewo w jakimś ogródku; słyszał go mówiącego jego własnym językiem, więc prosi o radę. Mężczyzna ten odnosi się do niego przyjaźnie; tłumaczy mu, że nie zarobi więcej niż dwanaście lub trzynaście szylingów miesięcznie, póki nie nauczy się roboty, potem zaś, po wielu miesiącach, będzie zarabiał funta. Będzie dostawał codziennie płatki kukurydziane na zupę, a raz lub dwa razy na tydzień mięso, i będzie sypiał razem z resztą służby w pokoiku od tyłu, maleńkim jak pudełko. Wszystko to Dżabawu wie, gdyż słyszał to nieraz od ludzi przechodzących przez wioskę, lecz nie poznał tego sam. Myślał zawsze: „Ze mną będzie inaczej”.
Dziękuje przyjaznemu mężczyźnie i wędruje dalej uliczkami biegnącymi wzdłuż podwórek, uważając, żeby się nie zatrzymywać i nie wałęsać, gdyż mógłby go wtedy zauważyć jaki policjant. Zastanawia się: „Cóż to takiego doświadczenie? Ja, Dżabawu, jestem najsilniejszym młodzieńcem w mojej wiosce. Potrafię skopać pole dwa razy prędzej niż ktokolwiek inny; potrafię tańczyć bez zmęczenia dłużej od innych; wszystkie dziewczęta lubią mnie najwięcej i uśmiechają się do mnie, kiedy je mijam; przybyłem do tego miasta dwa dni temu, a już mam ubranie i mogę traktować jedną ze sprytnych miejskich kobiet jak sługę, a ona mnie kocha. Jestem Dżabawu! Jestem Dżabawu przybyły do miasta białego człowieka”. Tańczy sobie trochę, szurając nogami wśród liści zalegających uliczkę, lecz przestaje, widząc, że warstewka kurzu zaćmiewa połysk jego nowych butów. Niedługo słońce zajdzie, a on nie jadł nic od wczorajszego wieczoru i zaczyna się zastanawiać, czy nie wrócić do Betty. Myśli jednak: „Są inne dziewczęta”. Wędruje więc powoli przez uliczki gospodarcze, zaglądając ponad żywopłotami do ogródków, a gdzie tylko jakaś niania rozwiesza bieliznę albo bawi się z dziećmi, przygląda się jej uważnie. Mówi sobie, że potrzeba mu akurat takiej samej dziewczyny jak Betty, lecz kiedy widzi jedną o takim samym, otwarcie wyzywającym spojrzeniu, po chwilowym wahaniu przechodzi dalej, aż na koniec dostrzega dziewczynę stojącą przy białym niemowlęciu w wózeczku na kółkach i zatrzymuje się. Dziewczyna ma miłą, okrągłą buzię i oczy, które uważają, żeby nie powiedzieć za wiele. Ubrana jest w białą sukienkę i ma ciemnoczerwoną chustkę zawiązaną na głowie. Dżabawu przypatruje jej się przez pewien czas, po czym mówi po angielsku:
- Dzień dobry.
Ona nie odpowiada od razu, naprzód patrzy na niego.
- Czy mogłabyś mi pomóc? - odzywa się znowu Dżabawu, a wtedy dziewczyna pyta:
- Co ci mam objaśnić?
Z dźwięku jej głosu wnioskuje, że może pochodzić z jego okręgu, toteż przemawia do niej w swoim języku, a ona z uśmiechem odpowiada. Przybliżają się do siebie i rozmawiają przez żywopłot. Dowiaduje się, że jej wioska leży nie dalej niż o godzinę drogi pieszej od jego wioski, a ponieważ stare tradycje gościnności są w nich obojgu silniejsze od strachu, ona zaprasza go do swojego pokoju. Dżabawu wchodzi. Tam rozmawiają, podczas gdy dziecko śpi w wózku, a Dżabawu zapomina, jak nauczył się zwracać do Betty, i traktuje dziewczynę z takim samym uszanowaniem, jakie okazywałby dziewczęciu w swojej wsi.
Ona oznajmia mu, że może tu dziś zanocować, powiedziawszy mu wprzódy, iż jest związana z pewnym mężczyzną w Johannesburgu, którego poślubi. Mówi to, aby Dżabawu nie zrozumiał jej zamiarów fałszywie. Opuszcza go na pewien czas, kiedy musi pomóc swojej pani położyć dziecko do łóżeczka. Dżabawu uważa, żeby się nie pokazywać, i siedzi w kącie, gdyż Alicja powiedziała, że jego pobyt tutaj jest przekroczeniem prawa i gdyby zjawiła się policja, musi starać się uciec, bo jej pani jest dobra i nie zasługuje na kłopoty z policją.
Dżabawu siedzi spokojnie i przygląda się izdebce, która jest tej samej wielkości co pokój Betty i ma takie same ściany i podłogę z cegły, i blaszany dach; spostrzega, że sypiają tu trzy osoby, gdyż ich pościel leży, zwinięta, każda w innym kącie, i mówi sobie, że nie zostanie służącym. Wkrótce wraca Alicja z jedzeniem. Ugotowała papkę z płatków kukurydzianych, nie tak dobrze, jak zrobiłaby to jego matka, na to bowiem potrzeba czasu, a tu trzeba gotować na kuchni białej pani. Lecz papki jest dużo, a do tego marmolada, którą dostała od pani. Jedząc, rozmawiają o swoich wioskach i o tutejszym życiu. Alicja opowiada mu, że zarabia funta na miesiąc, a pani daje jej suknie i dużo płatków kukurydzianych. Mówi o tej kobiecie z wielką serdecznością i przez pewien czas Dżabawu odczuwa pokusę, żeby zmienić postanowienie i znaleźć sobie podobną panią. Ale funt miesięcznie - nie, to nie dla Dżabawu, który gardzi Alicją za to, że wystarcza jej takie byle co. Mimo to patrzy na nią życzliwie i uważa, że jest bardzo ładna. Do progu przylepiła stearyną świecę dającą miłe światło, w którym połyskują jej policzki, oczy i zęby. Ma też łagodny, skromny głos, który sprawia mu przyjemność po tak odmiennym głosie Betty. Dżabawu nabiera dla niej ogromnej sympatii i czuje, jak ona nawzajem nabiera sympatii do niego. Niebawem zapada milczenie i Dżabawu próbuje się do niej zbliżyć, lecz z szacunkiem, nie tak, jak zabrałby się do Betty. Dziewczyna pozwala mu i siedzi objęta jego ramieniem, opowiadając mu o owym mężczyźnie, który obiecał jej małżeństwo, a potem pojechał do Johannesburga zarobić pieniądze na lobola. Z początku pisał i przysyłał pieniądze, lecz od roku milczy. Ma teraz inną kobietę, opowiadali jej o tym tacy, co podróżowali. Wierzy jednakże, że on powróci, bo to był dobry człowiek.
- Więc Johannesburg nie jest taki całkiem zły? - pyta Dżabawu, myśląc o wielu różnych rzeczach, które słyszał.
- Widocznie wielu się podoba, bo jadą raz, a potem znowu i znowu - odpowiada dziewczyna, lecz niechętnie, bo nie jest to myśl jej miła. Dżabawu pociesza ją; ona popłakuje troszeczkę, a potem on bierze ją, ale delikatnie. Później pyta, co by się stało, gdyby było dziecko. Dziewczyna mówi, że w mieście jest dużo dzieci, które nie znają swoich ojców, a potem opowiada rzeczy, od których kręci mu się w głowie ze zdziwienia i zachwytu. Więc to dlatego białe kobiety mają po jednym, dwojgu, trojgu dzieci albo też nie mają ich wcale? Alicja opowiada mu o środkach, których może używać kobieta, i o tych dla mężczyzn; mówi, że wielu prostszych ludzi nie wie o nich lub obawia się ich jako czarów, lecz mądrzy ludzie bronią się przed dziećmi, dla których nie ma ojców lub ognisk domowych. Następnie wzdycha i mówi, jak bardzo tęskni za dziećmi i mężem, lecz Dżabawu przerywa jej pytaniem, w jaki sposób mógłby dostać te rzeczy, o których mu opowiadała. Dziewczyna wyjaśnia, że najlepiej poprosić jaką życzliwą białą osobę, żeby je kupiła, o ile się taką osobę zna; można je też nabyć od kolorowych, handlują oni bowiem nie tylko trunkami; albo też, jeśli kto nie obawia się narazić na przykrą odprawę, może spróbować sam poprosić o nie w sklepie białego człowieka - niektórzy kupcy sprzedają czarnym. Ale te rzeczy są kosztowne i wymagają uważnego stosowania i... dziewczyna gada dalej, a Dżabawu otrzymuje nową naukę o życiu w wielkim mieście i jest jej wdzięczny. Jest również wdzięczny i rozczulony dlatego, że oto jest dziewczyna, która nawet w mieście zachowuje delikatność i świadomość tego, co jest dobre, a co złe. Rankiem dziękuje jej po wielekroć i żegna się z nią i z dwoma pozostałymi mężczyznami, którzy późną nocą wrócili z jakichś odwiedzin na nocleg w izdebce, a podczas gdy ona przez grzeczność również mu dziękuje, jej oczy mówią mu, że gdyby chciał, mógłby zająć miejsce owego mężczyzny z Johannesburga. Lecz Dżabawu nauczył się już bać miejskich kobiet, z których każda marzy tylko o mężu, dodaje zatem, że życzy jej rychłego powrotu narzeczonego, aby mogła być szczęśliwa. Odchodzi od niej i nim doszedł do końca uliczki, już przemyśliwa, co dalej robić, gdy tymczasem ona spogląda za nim i potem przez wiele dni ze smutkiem go wspomina. Jest wczesna godzina, słońce dopiero co wzeszło i na ulicach mało jest ludzi. Dżabawu długo obchodzi wkoło domy i ogrody, poznając rozplanowanie miasta, lecz o pracę nie prosi. Kiedy dostatecznie poznał miasto, aby trafiać w nim, gdzie trzeba, nie pytając o drogę na każdym rogu, udaje się do tej jego części, gdzie są sklepy, i ogląda je. Nigdy nie wyobrażał sobie takiego bogactwa i rozmaitości. Połowy tego, co widzi, nie rozumie i zastanawia się, jak tych przedmiotów się używa, lecz mimo całego podziwu nigdy nie staje przed żadną wystawą; chociaż jego nogi wolałyby się zatrzymać, każe im nieść się coraz dalej, byle nie zauważyła go policja. Wreszcie, kiedy już obejrzał wystawy z żywnością, odzieżą i wielu innymi nieznanymi artykułami, idzie tam, gdzie znajdują się indyjskie sklepy, w których robią zakupy krajowcy, i tam miesza się z tłumem, słucha muzyki z gramofonów i natęża uszy, aby uczyć się z rozmów ludzkich; tak mija z wolna popołudnie na słuchaniu i nauce. Kiedy robi mu się głodno, rozgląda się bacznie póty, aż spostrzega wózek z owocami; mija go szybko i bierze pół tuzina bananów ze zręcznością, która widocznie wrodzona jest jego palcom, bo aż sam się dziwi, jakie są przebiegłe. Schodzi w boczną ulicę, zajadając banany zupełnie otwarcie, tak jakby za nie zapłacił, i rozmyśla, co dalej robić. Wrócić do Betty? Ta myśl mu się nie podoba. Iść do pana Mizi, jak radziła pani Kambusi? Wzdryga się przed tym. „Później, później - myśli - kiedy zakosztuję wszystkich ciekawych rzeczy w mieście”. A tymczasem posiada nadal jednego szylinga, nic więcej.
Zaczyna więc marzyć. Dziwne, że kiedy był w wiosce i snuł podobne marzenia, były one znacznie mniej wygórowane i ambitne niż obecnie; a przecież nawet w ówczesnym stanie wsiowej ciemnoty wstydził się tamtych marnych i dziecinnych marzeń, gdy tymczasem teraz, chociaż wie doskonale, że jego myśli są niedorzeczne, barwne obrazy przesuwające się przez jego umysł urzekają go tak mocno, że idzie jak obłąkaniec z ustami otwartymi i szklistymi oczyma. Widzi siebie na jednej z wielkich ulic, przy których stoją duże domy. Jakiś biały człowiek zatrzymuje go i mówi: „Podobasz mi się, chcę ci pomóc. Chodź do mojego domu. Mam piękny pokój, którego nie używam. Możesz w nim mieszkać i możesz jeść przy moim stole i pić herbatę, kiedy tylko zechcesz. Dam ci pieniędzy, jeśli ci będą potrzebne. Mam dużo książek; możesz przeczytać je wszystkie i stać się wykształconym człowiekiem. Robię tak, ponieważ nie zgadzam się z różnicami, które stworzono ze względu na odmienny kolor skóry, i pragnę dopomóc twojemu ludowi. Kiedy poznasz wszystko, co jest w książkach, będziesz człowiekiem światła zupełnie takim samym jak pan Mizi, którego ogromnie szanuję. Wtedy dam ci tyle pieniędzy, ile
trzeba na kupno dużego domu, i będziesz mógł w nim mieszkać i być przywódcą ludu afrykańskiego jak pan Samu i pan Mizi...”.
Marzenie to jest tak upojne i silne, że Dżabawu wreszcie zatrzymuje się pod drzewem, wpatrzony w pustkę, całkiem urzeczony. Wówczas widzi, jak jakiś policjant przejeżdża powoli na rowerze i przypatruje mu się; nie godzi się to zupełnie z marzeniem, więc Dżabawu każe swoim nogom ruszać dalej. Smutne i czarowne barwy marzenia otaczają go nadal ze wszystkich stron i Dżabawu myśli: „Biali ludzie są tacy bogaci i potężni, nie zauważyliby nawet ubytku, dając mi pieniądze na pokój i książki do czytania”. Wtedy odzywa się w nim głos: „Ale przecież jest wielu innych oprócz mnie” - i z powodu tego głosu Dżabawu otrząsa się, zły. Nie może znieść myśli o innych, tak silny jest jego własny głód. Potem myśli: „Może, jeśli udam się do szkoły w Osiedlu i powiem im, jak sam jeden nauczyłem się czytać i pisać, przyjmą mnie...”. Ale Dżabawu jest za stary na szkołę i sam wie o tym. Powoli, powoli opuszcza go niemądre upojenie marzeniem; idzie teraz rozsądnie drogą do Osiedla. Nie ma najmniejszego pojęcia, co zrobi, kiedy się tam znajdzie, ale myśli sobie, że stanie się coś, co mu pomoże.
Jest wczesny wieczór, około godziny piątej, a do tego sobota. Panuje atmosfera odświętności i swobody, gdyż wczoraj była wypłata i ludzie szukają, gdzie by najlepiej wydać pieniądze. Kiedy Dżabawu dociera do targu, zatrzymuje się tam dłużej, ogarnia go bowiem pokusa, żeby wydać swego szylinga na jakieś porządne jedzenie. Ale szyling stał się dla niego teraz ważny niby jakiś magiczny przedmiot. Wydaje mu się, że jest już w mieście bardzo długo, chociaż minęły zaledwie cztery dni. Przez cały ten czas nie wyjmował swego szylinga z kieszeni. Ma uczucie, że jeśli się go pozbędzie, utraci zarazem swoje szczęście. Jest też i inna myśl: zaoszczędzenie tego szylinga zajęło matce tyle czasu! Dżabawu dziwi się, że w kraalu szyling to taki wielki pieniądz, podczas gdy tutaj mógłby go wydać na kilka kaczanów gotowanej kukurydzy i mały placuszek. Złości się na siebie za to uczucie litości dla matki i mamroce: „Ty wielki głupcze Dżabawu”, lecz szyling zostaje mu w kieszeni, a on wędruje dalej, rozmyślając, jak by tu znaleźć coś do jedzenia bez proszenia Betty. Wreszcie dochodzi do Hali Rozrywkowej, przy której kręci się pełno ludzi.
Jest za wcześnie na sobotnie tańce, wobec czego Dżabawu leniwym krokiem przedostaje się przez tłum, aby zobaczyć, co tam się w środku dzieje. Niebawem koło bocznych drzwi spostrzega pana Samu z kilkoma innymi i zbliża się z uczuciem: „Ach, oto ktoś, kto mi pomoże”. Pan Samu rozmawia ze znajomym w sposób, który Dżabawu poznaje: jak gdyby ten znajomy nie był jedną osobą, lecz wieloma; oczy pana Samu przesuwają się z jednej twarzy na drugą, a potem dalej, ciągle w ruchu, jak gdyby właśnie oczami trzymał ludzi, zgarniał ich, skupiał w jedno. Wreszcie oczy jego spoczywają na Dżabawu, ten zaś uśmiecha się i występuje naprzód, lecz pan Samu, ciągle mówiąc, już patrzy na kogoś innego. Dżabawu czuje, jakby coś zimnego uderzyło go w żołądek. Myśli, i to po raz pierwszy: „Pan Samu się gniewa, ponieważ uciekłem tamtego ranka” - i natychmiast zawadiackim krokiem odchodzi, mówiąc sobie: „Ech, nie zależy mi na panu Samu, to tylko wielki pyskacz; ci ludzie światła to po prostu głupcy, którzy mówią rządowi: «Prosimy was, prosimy»!”. Nie uszedł jednak nawet stu jardów, kiedy nogi zwalniają kroku. Zatrzymuje się, a wówczas nogi jakby same go zawracają, tak że musi iść znowu do hali. Teraz ludzie tłoczą się do wielkich drzwi wejściowych, pan Samu wszedł do wnętrza i Dżabawu wchodzi za tłumem. Nim dostał się do środka, sala jest pełna, staje Więc w tyle pod ścianą.
Na trybunie znajduje się pan Samu, ten drugi, co był z nim razem w buszu, oraz trzeci mężczyzna, który prawie natychmiast zostaje przedstawiony jako pan Mizi. Oczy Dżabawu, olśnione zbiegowiskiem tylu ludzi naraz, nie dostrzegają twarzy pana Mizi; pojmuje on jednak, że oto mężczyzna bardzo silny i mądry. Prostuje się i wspina na palce, aby pan Samu mógł go zobaczyć, ale oczy pana Samu przesuwają się znów po nim, nie widząc, i Dżabawu myśli: „Kimże wreszcie jest pan Samu? Niczym w porównaniu z panem Mizi...”. A potem przygląda się, jak ci ludzie są ubrani, i widzi, że ich ubrania są ciemne, a niekiedy stare, czasem nawet połatane. Nie ma w tej hali nikogo, kto by nosił tak barwne i eleganckie ubranie jak on, Dżabawu, wobec czego małe, nieszczęśliwe dziecko w Dżabawu przycicha i może on już teraz spokojnie stać i słuchać.
Pan Mizi przemawia. Jego głos jest donośny i ludzie w ławkach siedzą nieruchomo, pochyleni naprzód, a ich twarze są pełne tęsknoty, jak gdyby słuchali pięknej opowieści. A przecież to, co mówi pan Mizi, nie jest wcale piękne. Dżabawu nie może nic zrozumieć i pyta swojego sąsiada, co to za zebranie. Tamten odpowiada, że mężczyźni na trybunie są przywódcami Ligi Walki o Postęp Afrykańskiego Ludu, że omawiają teraz prawa, które traktują Afrykańczyków inaczej niż białych ludzi. Są bardzo mądrzy, powiada, i potrafią zrozumieć prawa tak, jak są napisane, do czego potrzeba wielu lat. Później zebrani mają się dowiedzieć o sposobie zarządzania ziemią w rezerwatach i o tym, jak to rząd chce zmniejszyć ilość bydła posiadanego przez Afrykańczyków, oraz o prawach dotyczących przepustek i jeszcze o wielu innych rzeczach. Pokazuje Dżabawu kartkę papieru z cyframi 1, 2, 3, 4, 5 i 6, a obok tych cyfr napisane są takie słowa, jak „Zmniejszenie pogłowia bydła”. Dżabawu dowiaduje się, że ta kartka to „Porządek dzienny”.
Najpierw długi czas przemawia pan Mizi, potem pan Samu, potem znowu pan Mizi. Ludzie na sali czasami zdają się pomrukiwać gniewnie, czasami wzdychają i wołają: „Hańba!”, a uczucia te, które są jakby uczuciami jednej osoby, stają się także uczuciami Dżabawu; i on także klaszcze i wzdycha, i woła: „Hańba! Hańba!”. A przecież ledwo rozumie, o czym mowa. Po długim czasie pan Mizi wstaje, aby mówić na temat, który nazywa się „Minimum zarobku”, i teraz Dżabawu rozumie wszystko co do słowa. Pan Mizi mówi, że niedawno temu jeden z posłów do parlamentu białego człowieka domagał się prawa, które by ustanowiło jeden funt miesięcznie jako minimalną płacę dla afrykańskich robotników, ale pozostali posłowie powiedzieli: „Nie, to byłoby za dużo”. Teraz więc pan Mizi chce, aby wszyscy podpisali petycję do posłów, żeby cofnęli tę okrutną decyzję. A gdy to mówi, wszyscy mężczyźni i wszystkie kobiety na sali krzyczą na cały głos: „Tak, tak”, i klaszczą tak długo, aż Dżabawu mdleją ręce. Patrzy teraz na tych wielkich i mądrych ludzi na trybunie i każdym nerwem swojego ciała pragnie być taki jak oni. Widzi siebie stojącego na podwyższeniu, podczas gdy setki ludzi wzdychają, klaszczą i wołają: „Tak, tak!”.
I nagle sam nie wie, jak to się dzieje, że podnosi rękę i woła:
- Proszę, ja chcę mówić.
Wszyscy na sali zwracają się ku niemu i patrzą; są zdziwieni. Salę zalega zupełna cisza. Wtedy pan Samu szybko wstaje i popatrzywszy długą chwilę na Dżabawu, mówi:
- Proszę, oto jeden mój młody przyjaciel, niech mówi.
Uśmiecha się i kiwa głową w stronę Dżabawu, którego rozsadza niezmierna duma, jak gdyby wielki jastrząb unosił go na swoich skrzydłach ku niebu. Stojąc, przybiera nieco chełpliwą postawę. Następnie opowiada, jak przybył ze swojego kraulu zaledwie cztery dni temu, jak przechytrzył agentów, którzy próbowali go oszukać, jak nie miał nic do jedzenia i zemdlał z głodu, i był obmacywany przez białego doktora niczym wół; jak szukał pracy... Słowa napływają mu na język, jakby ktoś bardzo mądry stał za jego plecami i podszeptywał mu je do ucha. Pewnych rzeczy owa mądra osoba nie wymienia, na przykład jak to skradł ubranie, buty i żywność i jak zadał się z Betty i spędził noc w shebeenie. Opowiada jednakże, jak w owym ogrodzie białej kobiety szorstko kazano mu iść do tylnych drzwi, „które są w sam raz dla czarnej hołoty” - o tym Dżabawu opowiada z wielką goryczą - i jak proponowano mu dwanaście szylingów miesięcznie i wikt. A gdy Dżabawu mówi, ludzie na sali mruczą półgłosem: „Tak, tak”.
Dżabawu jest wciąż jeszcze pełen słów, kiedy wstaje pan Samu i przerywa mu, mówiąc:
- Wdzięczni jesteśmy naszemu młodemu przyjacielowi za to, co nam powiedział. Jego przeżycia są typowe dla młodych ludzi przybywających do miasta. Wszyscy wiemy z własnego doświadczenia, że to, co mówił, jest prawdą, ale nie szkodzi usłyszeć to raz jeszcze.
Po czym spokojnie wprowadza nowy temat, a mianowicie, jakie to straszne, że Afrykańczycy muszą nosić przy sobie tyle przepustek. I zebranie ciągnie się dalej. Dżabawu jest wzburzony, uważa bowiem, iż to nie w porządku, że zebrani przechodzą po prostu do czegoś innego po okropnych rzeczach, jakie im opowiedział. Spostrzegł również, że część ludzi, zwracając się z powrotem ku trybunie, zamieniła między sobą uśmieszki, które ubodły jego dumę. Rzuca okiem na swojego sąsiada, ten jednak milczy. Wreszcie, ponieważ Dżabawu w dalszym ciągu na niego patrzy i uśmiecha się, jak gdyby potrzebował słów, człowiek ów mówi dobrotliwie:
- Masz wielką gębę, przyjacielu.
Na to ogarnia Dżabawu taka wściekłość, że ręka sama mu się wznosi i o mało co nie uderza sąsiada, który szybko chwyta Dżabawu za przegub i mówi cicho:
- Spokojnie. Narobisz sobie tylko kłopotu. Tutaj nikt się nie bije.
Dżabawu mamroce w męce:
- Nazywam się Dżabawu, nie Wielka Gęba - tamten zaś odpowiada:
- Nie mówiłem o twoim nazwisku, nie znam go. Ale tutaj się nie bijemy, bo ludzie światła i bez tego mają dosyć kłopotów.
Dżabawu przedziera się z trudem ku drzwiom, gdyż zdaje mu się, że ma uszy pełne szyderczego śmiechu i słyszy w kółko „Wielka Gęba, Wielka Gęba”. W drzwiach jednak stoją stłoczeni ludzie i nie może się wydostać, chociaż próbuje tak uparcie, aż im przeszkadza. Żądają więc, aby się uspokoił. Kiedy stoi tam gniewny i nieszczęśliwy, jakiś człowiek mówi mu:
- Przyjacielu, to, coś powiedział, przemówiło mi do serca. To wielka prawda.
I Dżabawu zapomina o swoim rozgoryczeniu, i natychmiast staje się spokojny i pełen dumy; nie może bowiem wiedzieć, że ów człowiek przemówił do niego tylko po to, aby dobrze przyjrzeć się jego twarzy, i że przychodzi on na wszystkie podobne zebrania, udając, że jest taki jak inni, ażeby potem wrócić do rządowego biura, które pragnie się dowiedzieć, kto spośród Afrykańczyków jest mąciwodą i buntownikiem. Nim nadchodzi koniec zebrania, Dżabawu powiedział już temu przyjacielskiemu człowiekowi, jak się nazywa on i jego wioska oraz jak bardzo podziwia ludzi światła; informacje te są bardzo mile widziane.
Kiedy pan Samu oznajmia, że zebranie zamknięte, Dżabawu wymyka się tak prędko, jak tylko może, i udaje się pod drugie drzwi, przez które będą wychodzić mówcy. Widząc go, pan Samu uśmiecha się, kiwa mu głową i ściska jego rękę, po czym przedstawia go panu Mizi. Żaden nie winszuje mu przemówienia, lecz raczej patrzą na niego jak starszyzna wioski, kiedy myśli: „Ten dzieciak może wyrosnąć na pożytecznego i mądrego człowieka, jeżeli rodzice będą trzymać go krótko”. Pan Samu mówi:
- No, no, młody przyjacielu, nie miałeś szczęścia po przybyciu do miasta, ale mylisz się, jeżeli sądzisz, że twój wypadek jest wyjątkowy.
Po czym, widząc zawód na twarzy Dżabawu, dodaje dobrotliwie:
- Ale czemuś uciekł wtedy tak wcześnie i dlaczego nie poszedłeś do pana Mizi, który chętnie pomaga tym, co potrzebują pomocy?
Dżabawu zwiesza głowę i mówi, że uciekł tak wcześnie, ponieważ pragnął prędko dojść do miasta i nie chciał na próżno budzić ich ze snu, oraz że nie potrafił znaleźć domu pana Mizi.
- Więc chodź z nami teraz, a znajdziesz go - mówi pan Mizi.
Pan Mizi jest rosłym mężczyzną, mocnym i barczystym. Jeżeli Dżabawu jest jak młody buhaj, niezdarny w swej sile, to pan Mizi jest jak stary buhaj, przywykły do swojej potęgi. Jego twarz nie jest twarzą, którą młodemu łatwo byłoby pokochać, gdyż nie ma w niej śmiechu ani łatwego ciepła. Jest surowy i zamyślony, a jego oczy widzą wszystko. Lecz chociaż Dżabawu nie kocha pana Mizi, podziwia go i z każdą chwilą czuje się coraz bardziej jak mały chłopiec, a w miarę jak rośnie w nim to uczucie zależności, którego nienawidzi i które go gniewa, nie wie już sam, czy uciec, czy zostać na miejscu. Zostaje wszakże i razem z całą grupką idzie do domu pana Mizi:
Jest to dom podobny do domu Greka. Dżabawu wie teraz, że w porównaniu z domami białych ludzi to jest nic, ale frontowy pokój wydaje mu się bardzo wspaniały. Jest tam duże lustro na ścianie, wielki stół pokryty miękką, zieloną materią, z której zwisają gęste, jedwabiste frędzle, a dokoła stołu mnóstwo krzeseł. Dżabawu na znak uszanowania siada na podłodze, lecz pani Mizi, która wita gości, mówi uprzejmie:
- Przyjacielu, usiądź tutaj - i podsuwa mu krzesło.
Pani Mizi jest maleńką kobietką o wesołej twarzy i oczach, które łyskają na wszystkie strony, szukając, z czego by się tu pośmiać. Wygląda, że w pani Mizi jest tyle śmiechu, iż w panu Mizi nie ma już na niego miejsca, a pan Mizi znów tak dużo myśli, że zabrał pani Mizi wszelkie myślenie. Kiedy się widzi panią Mizi samą, trudno uwierzyć, że ma wielkiego, surowego, mądrego męża; patrząc zaś na pana Mizi, nie pomyślałoby się, że jego żona jest małą śmieszką. Razem jednak pasują do siebie, jak gdyby byli jedną osobą.
Dżabawu jest tak przejęty pobytem w tym domu, że wywraca krzesło. Czuje, że chciałby umrzeć ze wstydu, ale pani Mizi śmieje się z niego tak serdecznie, że i on także zaczyna się śmiać, przestaje zaś dopiero wtedy, gdy widzi, że to przyjacielskie kółko zebrało się nie tylko z przyjaźni, lecz także na poważną rozmowę.
Wokoło stołu zasiedli pan Samu, pani Samu i ów brat oraz pan Mizi, pani Mizi i młody chłopiec, syn państwa Mizi. Pani Mizi stawia na stół herbatę w ładnych, białych filiżankach, a także dużo owych ciasteczek z różowym lukrem. Chłopiec szybko wypija jedną filiżankę herbaty, po czym oznajmia, że chce się uczyć, i wychodzi z ciastkiem w ręce do sąsiedniego pokoju, podczas gdy pani Mizi wznosi oczy ku górze i narzeka, że syn zauczy się na śmierć. Jednakże pan Mizi mówi jej, żeby nie była niemądra, wobec czego ona uśmiecha się i zasiada do słuchania.
Pan Mizi i pan Samu mówią. Wydaje się, że rozmawiają ze sobą, lecz niekiedy rzucają okiem na Dżabawu; nie mówią bowiem tego, co im pierwsze przychodzi do głowy, tylko dobierają słów, żeby nauczyć Dżabawu tego, co powinien wiedzieć.
Dżabawu nie od razu to pojmuje, a kiedy wreszcie pojmuje, przytępia mu słuch owa dobrze znana burza urazy. Jeden głos mówi: „Ja, Dżabawu, traktowany jak małe dziecko!”. Drugi zaś: „To dobrzy ludzie, słuchaj!”. Słowa docierają więc jedynie w urywkach do jego umysłu i wytwarzają tam osobliwe i wypaczone wyobrażenia, które zdziwiłyby tych mądrych i wykształconych ludzi, gdyby je mogli poznać. Lecz jest, być może, słabością takich ludzi, którzy całe życie uczą się, rozmyślają i mówią rzeczy takie, jak „bieg historii” lub „rozwój społeczeństwa”, że zapominają o dzieciństwie własnych umysłów, kiedy podobne wyrażenia brzmiały obco, a nawet strasznie.
Oto więc Dżabawu siedzi przy stole, zajadając ciastka, którymi pani Mizi usilnie go częstuje, a jego twarz jest z początku ponura i niechętna, potem rozjaśniona i napięta, oczy zaś czasami opuszczone, aby ukryć, co myśli, w następnej chwili podnoszą się z błyskiem, który mówi: „Tak, tak, to prawda!”.
Pan Mizi mówi, jak to ciężko jest Afrykańczykowi na początku, kiedy przybywa do miasta i nie wie nic prócz tego, że musi wyzbyć się wszystkiego, czego nauczył się w pozostawionym za sobą kraalu. Powiada, że trzeba takiemu młodemu człowiekowi wybaczyć, jeżeli w oszołomieniu da się wciągnąć w niewłaściwe towarzystwo.
W tym miejscu Dżabawu instynktownie podnosi ręce, żeby skrzyżować je na swojej jasnej nowej koszuli, a pani Mizi uśmiecha się do niego i nalewa mu jeszcze jedną filiżankę.
Potem mówi pan Samu, że taki młody człowiek może wybrać pomiędzy krótkim życiem pełnym pieniędzy i zabaw, póki nie położy mu kresu więzienie lub choroba, a pracą dla dobra swego ludu i... ale w tym miejscu pani Mizi wybucha głośnym śmiechem i wtrąca:
- Tak, tak, ale i to też może być krótkie życie, i tak samo w końcu więzienie.
Pan Mizi uśmiecha się cierpliwie i wyjaśnia, że jego żona lubi pożartować, ale jest różnica między więzieniem za głupstwa, takie jak kradzież, a więzieniem za dobrą sprawę. Następnie ciągnie dalej, iż inteligentny młody człowiek szybko zrozumie, że towarzystwo matsotsich prowadzi tylko do nieprzyjemności, i poświęci się nauce. Co więcej, pojmie prędko, że głupio jest pracować jako kucharz, służący czy goniec, gdyż tacy ludzie pracują zawsze tylko we dwóch albo we trzech, i pójdzie do fabryki albo nawet do kopalń, bo... Ale teraz przez jakieś dziesięć minut Dżabawu nie rozumie ani słowa, ponieważ pan Mizi używa takich wyrażeń, jak rozwój przemysłu, klasa robotnicza i misja dziejowa. Kiedy słowa pana Mizi stają się znowu łatwe do pojęcia, mowa jest o tym, że Dżabawu musi zostać takim robotnikiem, żeby wszyscy mieli do niego zaufanie, wieczorami zaś będzie się uczył na własną rękę albo z innymi, gdyż człowiek, który pragnie przewodzić drugim, musi nie tylko być od nich lepszy, ale i więcej umieć... Tu pani Mizi chichoce i powiada, że panu Mizi przewróciło się w głowie i że jest przywódcą tylko dlatego, że potrafi gadać głośniej od wszystkich innych. Na co pan Mizi uśmiecha się z lubością i mówi, że kobieta powinna szanować męża.
Dżabawu przerywa ten flirt między panem a panią Mizi nagłym pytaniem:
- Powiedzcie mi, proszę, ile pieniędzy zarobię w fabryce?
W jego głosie brzmi głód, tak iż pan Mizi marszczy nieco czoło, a pani Mizi krzywi się lekko i potrząsa głową.
- Niedużo - mówi pan Mizi. - Może funta na miesiąc. Ale...
W tym miejscu pani Mizi znów wybucha niepohamowanym śmiechem i powiada:
- Kiedy byłam dziewczynką i uczyłam się w katolickiej szkole, nie słyszałam nic, tylko: Bóg, i że muszę być cnotliwa, i że grzech jest zły, i jak to źle chcieć być szczęśliwą w tym życiu, i że muszę myśleć tylko o niebie. Potem poznałam pana Mizi i on mi powiedział, że Boga nie ma, a ja pomyślałam sobie: „Ach, teraz będę miała wspaniałego, przystojnego mężczyznę za męża i nie będzie chodzenia do kościoła, tylko dużo śmiechu, tańców i zabawy”. Cóż, kiedy się przekonałam, że chociaż nawet nie ma Boga, to i tak mam być cnotliwa i nie myśleć o tańcach ani o zabawie, tylko o czasach, kiedy będzie niebo na ziemi. Czasami myślę sobie, że ci mądrzy mężczyźni są nic nie lepsi od klechów.
Mówiąc to, tak bardzo trzęsie się ze śmiechu, że zakrywa usta dłonią i sponad dłoni robi do męża wielkie oczy, on zaś wzdycha i mówi cierpliwie:
- Jest trochę prawdy w tym, co mówisz. Był kiedyś w rozwoju społeczeństwa okres, kiedy religia była postępowa i skupiała w sobie wszystko, co było w ludzkości dobre, ale teraz to dobro i nadzieja należą do ruchów ludowych na całym świecie.
Słowa te nic dla Dżabawu nie znaczą, toteż patrzy na panią Mizi, szukając u niej pomocy jak małe dziecko u matki. I prawda, że ona wie więcej o tym, co przechodzi mu przez myśl, niż którykolwiek z tych mądrych mężczyzn albo nawet pani Samu, w której nie pozostało nic z dziecka.
Pani Mizi widzi oczy Dżabawu żądające od niej miłości i obrony przed szorstkością mężczyzn. Kiwa mu więc głową i uśmiecha się, jakby chciała rzec: Tak, ja się śmieję, ale powinieneś ich słuchać, mają bowiem rację w tym, co mówią. A Dżabawu spuszcza głowę i myśli: „Przez całe życie będę musiał pracować za funta miesięcznie, a wieczorami uczyć się i nie mieć ładnych ubrań ani tańców...”, i czuje, jak szaleje w nim dawny głód, wołając: „Uciekaj, uciekaj prędko, nim będzie za późno”.
Lecz ludzie światła widzą tak jasno, jaka powinna być właściwa droga Dżabawu, że wydaje się im, iż nic już więcej mówić nie trzeba, i dalej omawiają sposób, w jaki powinien urządzić sobie życie działacz, zupełnie tak, jakby Dżabawu już był działaczem. Mówią, że taki człowiek musi postępować tak, aby nikt nie mógł powiedzieć: to niedobry człowiek. Musi być trzeźwy i posłuszny prawu, musi uważać, aby nigdy nie wykroczyć przeciwko żadnemu, nawet najbłahszemu przepisowi o przepustkach; nie zapominać mieć światło przy rowerze i nie wychodzić po godzinie policyjnej, gdyż i bez tego - tu uśmiechają się, jakby to był świetny kawał - policja pilnie ich ma na oku. Jeżeli powierzy mu się pieniądze, musi być gotów wyliczyć się z nich co do grosza.
- Jak gdyby to były pieniądze z nieba - wtrąca, chichocąc, pani Mizi - z których Pan Bóg zażąda od niego rachunku.
I musi mieć tylko jedną żonę i być jej wierny - ale tu pani Mizi powiada żartobliwie, że i tak pan Mizi miałby tylko jedną kobietę, więc nie ma co zwalać tego na złe czasy.
Na to wszyscy śmieją się długo i serdecznie, nawet pan Mizi; spostrzegają jednak, że Dżabawu nie śmieje się wcale, lecz siedzi milczący z twarzą zmarszczoną od trudnych myśli. Wtedy pan Samu opowiada następującą historię celem należytego pouczenia Dżabawu, w którym tak głośno sprzeczają się i argumentują głosy, że ledwo przez nie słyszy głos pana Samu.
- Pan Mizi - mówi pan Samu - jest przykładem dla wszystkich, którzy pragną prowadzić lud afrykański ku lepszemu życiu. Był kiedyś gońcem w urzędzie komisarza do spraw krajowców, a potem nawet tłumaczem, tak że szanowano go i miał dobrą pensję. Ponieważ jednak jako pracownikowi rządowego biura nie było mu wolno przemawiać na zebraniach ani nawet być członkiem Ligi, więc przez wiele lat odkładał pieniądze, aż miał ich dosyć na kupno małego sklepiku w Osiedlu. Wtedy rzucił posadę i stał się niezależny. Teraz jednak musi ciężko pracować na utrzymanie, ponieważ byłoby źle dla Ligi, gdyby jednego z przywódców oskarżono o pobieranie wygórowanych cen lub oszukiwanie. A to oznacza, że pozostałe sklepy zawsze zarabiają więcej niż sklep państwa Mizi, więc...
O bardzo już późnej godzinie zapraszają Dżabawu, aby tu przenocował, a rano znajdzie mu się pracę w jakiejś fabryce. Dżabawu dziękuje panu Mizi, a potem panu Samu, lecz głosem cichym i stroskanym. Prowadzą go do kuchni, gdzie syn domu siedzi jeszcze nad książkami. W kuchni stoi łóżko dla tego syna, a dla Dżabawu rozkładają siennik na podłodze. Pani Mizi mówi synowi:
- Dosyć już tej nauki, kładź się do łóżka.
On zaś wstaje niechętnie od książek i wychodzi z kuchni, aby umyć się przed spaniem. Dżabawu, skrępowany, stoi koło siennika i przygląda się, jak pani Mizi poprawia pościel syna, żeby mu było wygodniej. Ma wielką chęć powiedzieć jej wszystko: jak pragnie poświęcić wszystkie swoje siły, ażeby stać się człowiekiem światła, a jednocześnie boi się tego. Nie mówi jednak, ponieważ się wstydzi. Wreszcie pani Mizi prostuje się i patrzy na niego z dobrocią; podchodzi bliżej i kładzie dłoń na jego ramieniu, mówiąc:
- Słuchaj, synu, zdradzę ci maleńką tajemnicę. Pan Mizi i pan Samu nie są tacy straszni, jak się to z ich słów wydaje.
To mówiąc, chichoce, a równocześnie co chwila kieruje na niego zafrasowane spojrzenia i raz i drugi popycha jego ramię, jakby chciała powiedzieć: Pośmiej się troszkę, a wszystko się wyda łatwiejsze! Ale Dżabawu nie może się śmiać. Zamiast tego jego ręka wędruje do kieszeni, wyjmuje z niej szylinga i nim zdążył zastanowić się, co robi, już wepchnął go jej do ręki.
- A cóż to takiego? - pyta zdziwiona.
- To szyling. Na tę robotę.
Pragnie teraz nade wszystko, aby przyjęła szylinga i zrozumiała, o co mu chodzi. I naraz - ona pojmuje. Stoi i patrzy najpierw na szylinga leżącego na dłoni, potem na Dżabawu, a potem kiwa głową i uśmiecha się.
- To dobrze, mój synu - mówi miękko. - To bardzo dobrze. Dam go panu Mizi i powiem mu, że oddałeś ostatniego szylinga na robotę, którą on prowadzi.
I raz jeszcze kładzie obie ręce na jego ramionach i ściska je serdecznie, po czym życzy mu dobrej nocy i wychodzi.
Prawie natychmiast potem powraca syn i zamknąwszy drzwi, żeby matka nie widziała i nie gniewała się na niego, zabiera się z powrotem do książek. Dżabawu leży na swoim sienniku; serce ma gorące i wezbrane miłością dla pani Mizi i jej dobroci, a także dobrymi zamiarami na przyszłość. Potem jednak, leżąc tak w cieple i bezczynności spostrzega, że oczy syna domu są zapuchnięte i zaczerwienione od nauki; widzi, jaki ten syn jest poważny i surowy, zupełnie jak ojciec, a przecież ma tyleż lat, co Dżabawu. Wtedy ogarnia Dżabawu chłód strachu i mimo całego pragnienia, żeby żyć, jak przystało dobremu człowiekowi, nie może się powstrzymać od myśli: „Czy ja też muszę być taki, pracować cały dzień, a potem w nocy także, i to wszystko dla drugich?”. W udręce, jaką mu sprawia ta myśl, zasypia i śni, a choć nie zdaje sobie sprawy o czym, przecież szamoce się i krzyczy tak głośno, że pani Mizi, która podkradła się cichutko pod drzwi, żeby sprawdzić, czy syn był rozsądny i położył się do łóżka, słyszy go i cmoka ze współczuciem. „Biedny chłopak - myśli - biedny chłopak...”. Wraca do łóżka i modli się jak zwykle przed zaśnięciem, ale skrycie, gdyż pan Mizi gniewałby się, gdyby wiedział. Modli się, jak nauczono ją w katolickiej szkole misyjnej, za Dżabawu, który potrzebuje pomocy w walce z pokusami matsotsich i shebeenów, i za syna, którego się trochę boi, ponieważ jest stale taki poważny i zawsze wiedział dokładnie, czym zamierza zostać.
Modli się tak długo, siedząc w łóżku, że pan Mizi budzi się i mówi:
- Ej, żono, a cóż ty robisz?
Ona zaś odpowiada potulnie:
- Ależ nic.
Na co on szorstko:
- Śpijże już. To lepsze dla naszej pracy niż pacierze.
Ona zaś:
- Przecież czasy są tak złe dla naszego ludu, że modlitwa, jeżeli nie pomoże, to przynajmniej nie zaszkodzi...
On:
- Dziecko jesteś, śpij.
Ona kładzie się wtedy i małżonkowie zasypiają, ogromnie zadowoleni z siebie nawzajem i z Dżabawu. Pan Mizi już obmyśla, jak to najpierw wypróbuje lojalność Dżabawu, potem wyszkoli go, a potem nauczy go przemawiać na zebraniach, a potem...
Dżabawu budzi się z przykrego snu w chwili, kiedy zimny, szary brzask zagląda przez niewielkie okienko kuchni. Syn Mizich leży w poprzek łóżka i śpi, wciąż kompletnie ubrany; zanadto był zmęczony, aby się rozebrać.
Dżabawu wstaje, zwinny jak ryś, podchodzi do stołu, na którym leżą porozrzucane książki, i ogląda je. Słowa w nich są takie długie i trudne, że nie wie, co znaczą. Stoi więc milczący, sztywny, w małej, zimnej kuchence; ręce ma zaciśnięte; oczy biegają tu i tam, naprzód ku uczonemu i poważnemu młodzieńcowi wyczerpanemu nauką, a potem ku oknu, przez które wchodzi poranne światło. Stoi tak Dżabawu bardzo długo, cierpiąc od gwałtowności własnych uczuć. Ale nie wie, co począć. Daje najpierw krok w stronę okna, potem kieruje się ku siennikowi, jak gdyby chciał się położyć, a przez cały czas głód huczy i płonie w nim jak ogień. Słyszy głosy mówiące: „Dżabawu, Dżabawu”, ale nie wie, czy wysławiają one bogatego człowieka w eleganckim ubraniu, czy też człowieka światła o wielkim zasobie wiedzy i silnym, przekonywającym głosie.
A potem burza cichnie w nim i pozostaje pusty - wszystkie uczucia znikły. Na palcach podchodzi do okna, odmyka je, przesadza parapet i już jest na dworze. Pod oknem rośnie krzaczek i Dżabawu przycupuje za nim, rozglądając się dokoła. Domy i drzewa zdają się wyrastać z cieni nocy w światło poranka, niebo bowiem jest czyste i szare, zabarwione długimi, różowymi pasmami, podczas gdy nad niezbyt jeszcze widocznymi ulicami blado migocą latarnie. A po tych wąskich ulicach porusza się armia ludzi idących do pracy, chociaż Dżabawu wyobrażał sobie, że wszędzie będzie jeszcze pusto. Gdyby wiedział, nie zaryzykowałby nigdy ucieczki; teraz musi jednak jakoś przedostać się spod krzaku na ulicę niedostrzeżony. Siedzi oto w kucki, drżąc z zimna, patrzy na przechodzących ludzi i słucha tupotu ich nóg, aż wreszcie wydaje mu się, że jeden z nich mu się przygląda. Jest to młody człowiek, smukły, o wąskiej, bystrej twarzy i oczach, które patrzą wszędzie. To jeden z matsotsich, świadczy o tym jego strój. Spodnie są wąskie u dołu, ramiona kanciaste, na szyi jaskrawoczerwony szalik. Sponad tego szalika zdaje się zerkać na krzak, gdzie ukryty jest Dżabawu. A przecież to niemożliwe, bo Dżabawu nigdy do tej pory nie widział go na oczy. Prostuje się więc, udając, że oddawał mocz w krzaki, i spokojnie wychodzi na drogę. Młody człowiek natychmiast zbliża się i idzie u jego boku. Dżabawu boi się, nie wiedząc czemu, i nic nie mówi, a oczy trzyma utkwione przed siebie.
- No i jakże się miewa mądry pan Mizi? - pyta na koniec nieznajomy młodzieniec, a Dżabawu mówi:
- Nie wiem, kto ty jesteś.
Na to młody człowiek śmieje się i odpowiada:
- Nazywam się Jerry, więc teraz już mnie znasz.
Dżabawu przyśpiesza kroku, a nogi Jerry'ego też poruszają się prędzej.
- A co powie mądry pan Mizi, kiedy się dowie, żeś wyskoczył od niego przez okno? - pyta Jerry swoim lekkim, nieprzyjemnym tonem i zaczyna cicho gwizdać, uśmiechnięty, jak gdyby uważał swój gwizd za bardzo ładny.
- Wcale nie wyskoczyłem - mówi Dżabawu, a głos drży mu ze strachu.
- No, no. Wczoraj wieczór przecież widziałem, jak wchodziłeś do tego domu z panem Mizi i panem Samu, a dziś rano wyskakujesz przez okno. Jakże to tak? - pyta Jerry tym samym lekkim tonem, a Dżabawu staje na środku drogi i pyta z kolei:
- Dlaczego mnie śledzisz?
- Śledzę cię dla Betty - odpowiada Jerry wesoło i gwiżdże dalej. Dżabawu rusza powoli naprzód, żałując z całego serca, że nie jest z powrotem w kuchni na sienniku pani Mizi. Pojmuje, że to, co się dzieje, jest dla niego bardzo niedobre, ale jeszcze nie wie, czemu. Myśli więc: „Dlaczego ja się boję? Cóż ten Jerry może mi zrobić? Nie wolno mi zachowywać się jak małe dziecko”. I mówi:
- Nie znam cię, nie chcę widzieć Betty, więc teraz odejdź ode mnie.
- Betty cię zabije - mówi Jerry, nadając swoim słowom brzmienie nieprzyjemne i groźne. - Kazała ci powiedzieć, że przyjdzie ze swoim nożem i zabije cię.
Na to Dżabawu nagle wybucha śmiechem i mówi szczerze:
- Nie boję się noża Betty. Za dużo o nim gada.
Przez chwilę Jerry milczy; patrzy na Dżabawu w nowy sposób. Potem on także wybucha śmiechem i mówi:
- Racja, przyjacielu. Ona jest niemądra.
- Bardzo niemądra - zgadza się z całego serca Dżabawu i obaj śmieją się i przysuwają w marszu bliżej do siebie.
- Co teraz ze sobą zrobisz? - pyta cicho Jerry, a Dżabawu odpowiada:
- Nie wiem.
Zatrzymuje się znowu i myśli: „Jeżeli prędko zawrócę, będę mógł wejść z powrotem przez okno, zanim ktokolwiek się zbudzi, i nikt nie będzie wiedział, że wychodziłem”.
Jerry jednak zna widocznie jego myśli, mówi bowiem:
- To dobry kawał, że wyskakujesz z domu pana Mizi przez okno jak złodziej - na co Dżabawu mówi szybko:
- Nie jestem złodziejem.
Jerry śmieje się i powiada:
- Jesteś wielkim złodziejem, Betty mi opowiadała. Ona mówi, że jesteś bardzo sprytny. Kradniesz prędko, tak że nikt nie widzi. - Śmieje się jeszcze trochę i dodaje: - A co powie pan Mizi, kiedy mu opowiem, jak ty kradniesz?
Dżabawu pyta niemądrze:
- A ty mu opowiesz?
Jerry śmieje się znowu, lecz nie odpowiada i Dżabawu idzie dalej w milczeniu. Mija pewien czas, nim prawda dociera do jego mózgu, a i wtedy ciężko mu w nią uwierzyć. Wówczas Jerry pyta, wciąż jeszcze lekko i wesoło:
- A co mówił pan Mizi, kiedy mu opowiedziałeś, że byłeś w shebeenie, i o Betty?
- Nic mu nie opowiadałem - mówi Dżabawu ponuro, po czym na koniec pojmuje, dlaczego Jerry to wszystko robi, i mówi skwapliwie: - Nie mówiłem mu nic, zupełnie nic, naprawdę.
Jerry idzie tylko dalej, uśmiechając się nieprzyjemnie. Wtedy Dżabawu mówi:
- A ty dlaczego boisz się pana Mizi?
Lecz nie może dokończyć, bo Jerry odwrócił się raptownie i wlepia w niego nienawistne oczy.
- Kto ci powiedział, że się boję? Nie boję się tego... skelluma.
I obrzuca pana Mizi wyzwiskami, których Dżabawu nigdy w życiu nie słyszał.
- W takim razie nie rozumiem cię - powiada Dżabawu w prostocie ducha, a Jerry mówi:
- To prawda, że nic nie rozumiesz. Pan Mizi to niebezpieczny człowiek. Wobec tego, że policja nie lubi go za jego robotę, on prędziutko donosi policji, jeżeli wie o jakiejś kradzieży albo bójce. Sprawia dużo kłopotu. W zeszłym miesiącu urządził w hali zebranie, na którym mówił o przestępczości. Powiedział, że obowiązkiem każdego Afrykańczyka jest zapobiegać piciu skokianu, bójkom i kradzieży i pomagać policji w zamykaniu shebeenów i oczyszczaniu Polski-Johannesburga.
Jerry mówi to z wielką pogardą, Dżabawu zaś nagle myśli: „Pan Mizi sam nie lubi się bawić, więc przeszkadza innym w zabawie”. Na pół wstydzi się jednak tej myśli; najpierw mówi do siebie: „Tak, dobrze by było oczyścić Polskę-Johannesburg - a potem, zgłodniały: - Ale ja bardzo lubię tańczyć...”.
- Więc dlatego nie lubimy pana Mizi - ciągnie spokojnie Jerry.
Dżabawu ma ochotę powiedzieć, że on pana Mizi bardzo lubi, ale jakoś nie może. Coś go wstrzymuje. Słucha, podczas gdy Jerry gada i gada o panu Mizi, obrzucając go tymi nowymi dla Dżabawu wyzwiskami, i sam nie znajduje nic do powiedzenia. Potem Jerry zmienia głos i pyta groźnie:
- Coś ty ukradł panu Mizi?
- Ja - panu Mizi? - mówi Dżabawu zdumiony. - Ale dlaczego miałbym stamtąd coś kraść?
Jerry łapie go za ramię, zatrzymuje i mówi:
- To bogacz, ma sklep, ma ładny dom. A ty mi mówisz, żeś nic nie ukradł? W takim razie jesteś głupiec i nie wierzę ci.
Dżabawu jest tak zaskoczony, że stoi bezradnie, podczas gdy czuje, jak zwinne palce Jerry'ego lekko jak wiatr przemykają po jego kieszeniach. Potem Jerry odsuwa się nieco, szczerze zdumiony, i nie mogąc uwierzyć świadectwu własnych palców, jeszcze raz przeszukuje po kolei wszystkie kieszenie. Nie ma tam bowiem nic prócz grzebienia, organków i kawałka mydła.
- Gdzieżeś to schował? - pyta Jerry, a Dżabawu wytrzeszcza na niego oczy. Wtedy bowiem zaczyna się owa niemożność zrozumienia się nawzajem, która pewnego dnia, i to niedługo, wpędzi ich w poważne tarapaty. Jerry nie może po prostu uwierzyć, że Dżabawu przepuścił okazję do kradzieży, gdy tymczasem Dżabawu tak samo nie mógłby okraść państwa Mizi czy państwa Samu jak własnych rodziców lub brata. Wreszcie Jerry postanawia udać, że wierzy, i mówi:
- No, słyszałem, że są bogaci. Trzymają w domu wszystkie pieniądze Ligi.
Dżabawu milczy. Jerry pyta dalej:
- A nie widziałeś czasem, gdzie one są schowane?
Dżabawu robi niechętny ruch ramionami i rozgląda się za możliwościami ucieczki. Doszli do skrzyżowania dróg i Dżabawu zatrzymuje się. Jest tak prostoduszny, że zamierza skręcić w prawo, na drogę prowadzącą do miasta, w tej myśli, aby wrócić do Alicji i poprosić ją o pomoc. Lecz jedno spojrzenie na twarz Jerry'ego przekonuje go, że to niemożliwe, więc idzie z nim razem drugą drogą, wiodącą do Polski-Johannesburga.
- Chodźmy odwiedzić Betty - mówi Jerry. - Głupia dziewczyna, ale poza tym do rzeczy.
Spogląda na Dżabawu, żeby go rozśmieszyć, i Dżabawu śmieje się właśnie tak, jak on sobie życzy; po chwili obaj młodzieńcy mówią o Betty, że jest taka i owaka, jej ciało jest takie to, piersi takie to, i ktokolwiek spojrzałby na nich, idących tak we dwójkę, roześmianych, sądziłby, że to dobrzy przyjaciele, radzi, że są razem.
Zresztą, to prawda, że jakaś cząstka Dżabawu jest podniecona na myśl, iż wkrótce znajdzie się w shebeenach i razem z Betty, chociaż Dżabawu pociesza się - a nawet wierzy - że niedługo ucieknie Jerry'emu i wróci do państwa Mizi.
Spodziewa się, że pójdą do pokoju Betty w domu pani Kambusi, ale mijają ów dom i schodzą po pochyłości ku małej rzeczułce, potem po drugiej stronie idą pod górę do miejsca, gdzie stoi stara rudera wyglądająca na niezamieszkaną. Dookoła niej ze wszystkich stron rosną drzewa i krzaki, przez które przemykają się szybko i zachodzą z tyłu budynku, a potem dostają się do wnętrza przez okno, które wygląda na zamknięte, lecz otwiera się pod naciskiem noża Jerry'ego, wsuniętego pod zatyczkę. Wewnątrz Dżabawu widzi nie tylko Berty, ale pół tuzina innych: młodzieńców i jedną dziewczynę. Podczas gdy stoi zalękniony, ciekaw, co się stanie, i patrzy z ukosa na Betty, Jerry oznajmia wesoło:
- Oto znajomy, o którym wam Betty opowiadała.
I mruga, ale tak, że Dżabawu tego nie widzi. Witają go, a on siada koło nich. Jest to pusty pokój, który kiedyś był składem, teraz jednak stoi w nim kilka skrzynek służących za krzesła oraz duża skrzynia pośrodku, na której są świece przylepione stearyną, talie kart i butelki z różnymi trunkami. Nikt nie pije, lecz częstują Dżabawu jedzeniem, więc je. Betty jest cicha i uprzejma, ale spojrzawszy jej w oczy, Dżabawu wie, że podoba jej się jak dawniej. Peszy go to i w ogóle jest mu nieswojo i straszno, ponieważ nie wie, czego ci tutaj od niego chcą. Jednakże, w miarę jak czas upływa, strach go opuszcza. Towarzystwo wydaje mu się skore do śmiechu i wcale nieusposobione do gwałtu. Nóż Betty nie opuszcza jej torebki i dzieje się tylko tyle, że ona przychodzi usiąść obok niego i mówi, przewracając oczami:
- Cieszysz się, że mnie znowu widzisz?
A Dżabawu przytakuje, bo naprawdę się cieszy.
Później idą do Osiedla i oglądają film, a Dżabawu po początkowym przerażeniu wpada w stan takiego rozgorączkowania, że nie zauważa, jak tamci spoglądają na siebie i wymieniają uśmieszki. Jest to bowiem film o kowbojach i Indianach, dużo strzelaniny, krzyku i uganiania się na koniach, i Dżabawu wyobraża sobie siebie strzelającego, wrzeszczącego i brykającego na koniu tak, jak to widzi na ekranie. Ma ochotę zapytać, jak się robi takie filmy, ale nie chce zdradzić swojej ignorancji tamtym, którzy przyjmują to wszystko jako samo przez się zrozumiałe. Potem jest południe, więc ukradkiem, pojedynczo i dwójkami wracają do owego opuszczonego składu i grają w karty. Do tego czasu Dżabawu zapomniał już o tej cząstce swojej istoty, która pragnie upodobnić się do pana Mizi i być synem pani Mizi. Wydaje mu się naturalne, że gra w karty i od czasu do czasu kładzie rękę na piersiach Betty, i pije. Piją teraz murzyńskie piwo zrobione jak należy, co oznacza, że jest nielegalne, ponieważ żadnemu Afrykańczykowi w Osiedlu nie wolno wyrabiać go na sprzedaż. Kiedy nadchodzi wieczór, Dżabawu jest pijany, lecz nie nieprzyjemnie; jego skrupuły dotyczące pobytu tutaj wydają mu się nieważne, a nawet dziecinne, i szepce do Betty, że chce pójść z nią do jej pokoju. Betty spogląda na Jerry'ego i przez chwilę wściekłość ogarnia Dżabawu, gdyż myśli, że może i Jerry sypia z Betty, kiedy chce, a przecież dziś rano wiedział o tym, bo Jerry mu powiedział, i wówczas było mu to obojętne, on i Jerry obrzucali ją wyzwiskami i nazywali kurwą. Teraz wszystko jest inaczej i Dżabawu niechętnie tamto wspomina. Lecz Betty mówi potulnie, że owszem, może przyjść. Wychodzą więc razem, lecz nie wcześniej, nim Jerry kazał mu spotkać się z nim następnego ranka, aby mogli razem pójść do roboty. Na słowo „robota” wszyscy się śmieją, i Dżabawu także. Potem idzie z Betty do jej pokoju, przy czym uważa, żeby prześliznąć się przez duży pokój pełen tańczących w takiej chwili, kiedy nie ma tam pani Kambusi, gdyż wstydzi się z nią spotkać. Betty dogadza mu we wszystkim i przyjmuje go do swego łóżka tak, jakby od chwili jego odejścia o niczym innym nie myślała, co jest niemal prawdą, ale niezupełnie; Jerry zmusił ją, i to w sposób bardzo nieprzyjemny, aby pomyślała też o swojej nielojalności i o lekkomyślności, jaką popełniła, zadając się z Dżabawu. Z początku, kiedy mu o tym powiedziała, rozgniewał się daleko bardziej, niż się spodziewała, chociaż wiedziała, że na pewno się rozgniewa. Zbił ją, odgrażał jej się i wypytywał ją tak długo i brutalnie, że straciła głowę, która i tak nigdy zbyt mocno nie siedzi na jej karku, i nagadała mu różnych kłamstw tak sprzecznych ze sobą, że Jerry do tej pory nie wie, co jest prawdą.
Najpierw powiedziała, że nie wiedziała, iż Dżabawu zna pana Mizi, potem - że sądziła, iż będzie pożytecznie mieć w szajce kogoś, kto zawsze będzie mógł im powiedzieć, jakie pan Mizi ma plany, lecz na to Jerry uderzył ją i zaczęła płakać. Wtedy straciła głowę i powiedziała, że ma zamiar wyjść za Dżabawu i założyć z nim własną szajkę, ale nie upłynęło dużo czasu, a mocno pożałowała swoich słów. Jerry bowiem wydobył nóż, który - inaczej niż jej własny - przeznaczony był do użytku, a nie na pokaz, i po chwili dziewczyna wiła się w niewymownym przerażeniu. W tym stanie Jerry zostawił ją z jasnymi i dobitnymi rozkazami, które nawet w jej niemądrej łepetynie nie mogły budzić żadnych wątpliwości.
Ale Dżabawu tego wieczoru myśli tylko, że jest zazdrosny o Jerry'ego i nie ścierpi, aby inny mężczyzna sypiał z Betty. Tak długo o tym gada, aż dziewczyna mówi mu gniewnie, że niczego się jeszcze nie nauczył, bo chyba widzi po wyglądzie Jerry'ego, że on w ogóle nie interesuje się kobietami. Ta miastowa subtelność jest dla Dżabawu czymś tak obcym, że mija dobra chwila, nim pojmuje, o co chodzi, a kiedy wreszcie pojmuje, nabiera wielkiej pogardy dla Jerry'ego i z tej pogardy rodzi się postanowienie, że głupotą jest bać się go i że spokojnie pójdzie do państwa Mizi.
Rankiem Betty budzi go wcześnie i każe mu iść spotkać się z Jerrym w takim a takim miejscu; Dżabawu zaś powiada, że nie chce tam iść, tylko wróci do ludzi światła. Na to Betty zrywa się i pochyla ku niemu z przestraszonymi oczyma, mówiąc:
- Czyś ty nie zrozumiał, że Jerry cię zabije?
- Zanim zdąży mnie zabić, będę już w domu pana Mizi - odpowiada Dżabawu, lecz Betty mówi:
- Nie bądź dzieckiem. Jerry do tego nie dopuści.
Dżabawu zaś powiada:
- Nie rozumiem tej nienawiści do pana Mizi. Przecież on także nie lubi policji.
A ona:
- Może to dlatego, że kiedyś Jerry sam skradł panu Samu pieniądze należące do Ligi i...
Ale na to Dżabawu wybucha śmiechem, uściskiem zmusza ją do uległości i szepce jej, że pójdzie do państwa Mizi, zmieni tryb życia i stanie się uczciwy, a potem się z nią ożeni. Wcale nie ma zamiaru tego robić, lecz Betty go kocha i miotana pomiędzy strachem przed Jerrym a miłością do Dżabawu może jedynie płakać, leżąc z ukrytą twarzą na łóżku. Dżabawu pochyla się nad nią i mówi, że tęskni tylko do tego wieczoru, kiedy znów będzie mógł się z nią zobaczyć - słowa posłyszane z ust kowboja na filmie, który wszyscy razem oglądali - potem całuje ją długo i mocno, ściśle na wzór pocałunku, jaki widział pomiędzy owym kowbojem a jego śliczną dziewczyną, a wreszcie wychodzi z myślą, że uda się prędko do domu pana Mizi. Prawie natychmiast jednak dostrzega Jerry'ego czekającego nań za węgłem jednej z wysokich murowanych bud.
Dżabawu wita Jerry'ego, jak gdyby wcale się nie dziwił, widząc go tutaj, czym bynajmniej Jerry'ego nie wprowadza w błąd, i obaj młodzi ludzie kierują się ku targowi, który, choć to jeszcze tak wczesna godzina, jest już czynny, ponieważ sprzedawcy spędzają noc na miejscu. Kupują kilka kaczanów zimnej gotowanej kukurydzy i jedzą je, idąc drogą ku miastu. Idą w towarzystwie wielu innych, z których część jedzie na rowerach. Jest teraz około siódmej rano. Służący, kucharze i nianie poszli do pracy już dobrą godzinę temu; ci teraz są to robotnicy fabryczni. Dżabawu widzi, jakie mają nędzne łachy, jacy są biedni i o ile mniej sprytni niż Jerry, i mimo woli czuje się zadowolony, że nie jest jednym z nich. Żywi taką urazę do pana Mizi za to, że chciał go posłać do fabryki, iż zaczyna się znowu naśmiewać z ludzi światła, a Jerry śmieje się i przyklaskuje, i od czasu do czasu dorzuca coś niecoś, aby dodać bodźca Dżabawu.
W ten sposób rozpoczyna się najdziwniejszy, najbardziej przerażający, a zarazem podniecający dzień, jaki kiedykolwiek przeżył Dżabawu. Wszystko, co się dzieje, gorszy go, przyprawia o drżenie, a jednak - jakże może nie podziwiać Jerry'ego, który jest taki opanowany, taki bystry, taki nieustraszony? Czuje się przy nim jak dziecko, i to jeszcze zanim w ogóle rozpoczęli „robotę”.
Jerry prowadzi go bowiem najpierw do pokoiku za sklepem jakiegoś indyjskiego kupca. Jest to sklep dla Afrykańczyków, mogą więc wejść tam swobodnie wśród wielu innych, którzy wchodzą, wychodzą i wałęsają się po chodniku. Przez chwilę stoją w sklepie, przysłuchując się gramofonowi, który wygrywa jazzową muzykę, aż wreszcie Hindus spogląda na nich w pewien sposób i obaj młodzi ludzie wślizgują się niepostrzeżenie do jakiegoś bocznego pomieszczenia, a stamtąd do pokoiku od tyłu. Pełno tu rozmaitości: odzieży używanej i nowej, zegarków na rękę i zegarów ściennych, obuwia - końca temu nie ma. Jerry każe Dżabawu rozebrać się. Robią to obaj i wkładają zwyczajne ubrania, żeby wyglądać tak jak wszyscy: krótkie spodenki koloru khaki (para, którą wkłada Dżabawu, ma z tyłu łatę) i dosyć brudne białe koszule. Krawatów nie wkładają, a na nogi tylko płócienne sandały. Stopy Dżabawu z wielkim zadowoleniem pozbywają się grubych skórzanych butów, jednakże boleje on nad rozstaniem się z nimi choćby na krótki czas.
Wreszcie Jerry bierze duży kosz, w którym jest trochę świeżych warzyw, po czym opuszczają pokoik, lecz tym razem przez drzwi wiodące prosto na ulicę. Dżabawu pyta, kim jest ów Hindus, ale Jerry odpowiada krótko, że jest to Hindus, który pomaga im w pracy, co Dżabawu niczego nie wyjaśnia. Przechodzą przez dzielnicę sklepów murzyńskich i indyjskich i Dżabawu patrzy ze zdziwieniem na Jerry'ego, który wydaje się teraz zupełnie inny: wygląda jak dosyć głupawy wiejski chłopak o świeżej, szczerej twarzy. Tylko jego oczy są ciągle takie same: bystre, przebiegłe, wąskie. Przybywają na ulicę, przy której stoją domy białych ludzi, podchodzą do jakichś kuchennych drzwi i wołają głośno, że mają warzywa na sprzedaż. Jakiś głos krzyczy na nich, żeby sobie poszli. Jerry rozgląda się szybko: na werandzie od tyłu jest stół nakryty ładną serwetą, którą on ściąga i zwija tak prędko, że Dżabawu nie może prawie dojrzeć ruchu jego palców, po czym serweta znika pod warzywami. Odchodzą powoli, całkiem jak uczciwi sprzedawcy warzyw. W następnym domu biała kobieta kupuje główkę kapusty, a podczas kiedy udaje się w głąb domu po pieniądze, Jerry bierze przez otwarte okno budzik i popielniczkę; i one również zostają schowane pod warzywami. W następnym domu nie można nic ukraść, gdyż kobieta zajęta robotą na drutach siedzi na swojej werandzie w miejscu, skąd wszystko widać; jednakże w następnym z kolei przybywa jeszcze jedna serweta.
Potem następuje moment, w którym Dżabawu czuje się okropnie, chociaż dla Jerry'ego jest to tylko powód do wielkiego śmiechu: pewien policjant zapytuje ich, co mają w koszu. Jerry opowiada mu długą, smutną i bardzo mętną historię o tym, że są po raz pierwszy w mieście i nie mogą znaleźć drogi, więc policjant zachowuje się bardzo miło i wspomaga ich dobrą radą.
Kiedy Jerry naśmiał się już dosyć z policjanta, mówi:
- A teraz zrobimy coś trudnego; wszystko, cośmy robili do tej pory, to była dziecinna robótka.
Dżabawu mówi, że nie chce wplątać się w żadną awanturę, lecz Jerry zapowiada, że zabije Dżabawu, jeżeli nie będzie robił, co mu się każe. Słowa te budzą w Dżabawu niepokój, nie wie bowiem nigdy, gdy Jerry śmieje się i mówi w ten sposób, czy on robi to na serio, czy nie. To myśli sobie: „Jerry żartuje”, to znów drży ze strachu. Są jednak chwile, kiedy żartują razem, kiedy czuje, że Jerry go lubi - w ogóle mniej wie, co ma myśleć o Jerrym niż o kimkolwiek innym. Można powiedzieć: Betty jest taka czy inna, pan Mizi znów taki, lecz w Jerrym jest coś trudnego, mrocznego, i to nawet w chwilach, kiedy Dżabawu mimo woli go lubi.
Wchodzą do sklepu dla białych. Jest to mały sklepik, bardzo zatłoczony. Za ladą obsługuje kupujących biały człowiek i jest ciągle bardzo zajęty. Kilka kobiet czeka na swoją kolej. Jedna z nich ma dziecko w wózeczku i położyła torebkę w nogach wózeczka. Jerry rzuca okiem na torebkę, a potem na Dżabawu, który doskonale rozumie, o co chodzi. Mróz przeszywa mu serce, ale oczy Jerry'ego są tak straszne, że wie, iż musi wziąć torebkę.
Kobieta rozmawia ze znajomą i porusza wózkiem trochę naprzód, trochę w tył, podczas gdy dziecko śpi. Dżabawu czuje mokre zimno zbiegające po plecach; kolana się pod nim uginają. Czeka jednak, aż biały człowiek odwraca się, aby zdjąć coś z półki, a kobieta śmieje się ze znajomą, szybko chwyta torebkę i wychodzi z nią na ulicę. Tam odbiera mu ją Jerry i wsuwa pod jarzyny.
- Nie uciekaj - mówi Jerry spokojnie. Jego oczy biegają na wszystkie strony, chociaż twarz jest nieruchoma. Skręcają prędko za róg i wchodzą do innego sklepu. Tu nic nie kradną, tylko kupują za sześć pensów soli. Potem Jerry mówi do Dżabawu, i to z niekłamanym podziwem:
- Doskonały jesteś do tej roboty. Betty mówiła prawdę. Nie widziałem dotąd nikogo, kto by był taki zręczny tak prędko po zaczęciu.
I Dżabawu mimo woli czuje się dumny, bo Jerry nie jest człowiekiem skorym do pochwał.
Opuszczają tę dzielnicę miasta i kradną jeszcze trochę w innej, zabierając drugi budzik, kilka łyżek i widelców, a potem - ale to przypadkiem - jeszcze jedną torebkę pozostawioną na stole kuchennym.
Potem wracają do indyjskiego sklepu. Tam Jerry targuje się z Hindusem, który daje im dwa funty za wszystkie zebrane przedmioty, do tego zaś dochodzi pięć funtów z obu torebek. Jerry daje Dżabawu trzecią część pieniędzy, lecz Dżabawu wpada raptem w taki gniew, że Jerry udaje śmiech i mówi, iż żartował tylko, po czym wręcza Dżabawu należną mu połowę. A potem Jerry powiada:
- Teraz jest druga po południu. W ciągu tych paru godzin zarobiliśmy każdy po trzy funty. Hindus ryzykuje, sprzedając rzeczy, które pochodzą z kradzieży i mogą być rozpoznane. My jesteśmy bezpieczni. A teraz - cóż myślisz o tej robocie?
Po chwili milczenia, która jest widocznie odrobinę za długa, gdyż Jerry rzuca mu szybkie, podejrzliwe spojrzenie, Dżabawu odpowiada:
- Myślę, że jest znakomita. - Następnie dodaje nieśmiało: - Ale moja przepustka na poszukiwanie pracy wystarczy tylko na czternaście dni, a z tych parę już przeszło.
- Pokażę ci, co zrobić - mówi Jerry beztrosko. - To całkiem łatwe. Życie tutaj jest łatwe dla takich, co mają głowę na karku. Poza tym trzeba wiedzieć, kiedy wydawać pieniądze. A poza tym są jeszcze i inne rzeczy. Dobrze jest mieć kobietę, która zaprzyjaźni się z jakimś policjantem. U nas są dwie takie kobiety. Każda ma policjanta. Gdyby był kłopot, ci dwaj policjanci pomogliby nam. Kobiety są bardzo ważne w naszej robocie.
Dżabawu zastanawia się nad tym, po czym mówi szybko:
- A czy Betty jest jedną z tych kobiet?
Jerry, który oczekiwał tego, powiada spokojnie:
- Owszem, Betty jest doskonała dla policji. - Po czym ciągnie: - Nie bądźże głupcem. U nas nie ma zazdrości. Ja na to nie pozwalam. Nie trzymałbym w szajce kobiet, bo do roboty są głupie, tylko że przydają się ze względu na policję. I zapowiadam ci od razu: nie chcę mieć żadnych awantur o tego policjanta. Jeżeli Betty ci powie: Dziś wieczór przychodzi mój policjant - ty nic. Inaczej...
I Jerry wysuwa trochę z kieszeni rękojeść noża, tak żeby Dżabawu zobaczył. Uśmiecha się jednak nadal i pozostaje przyjacielski, jakby to wszystko było tylko żartem. Dżabawu kroczy dalej w milczeniu. Po raz pierwszy pojmuje jasno, że jest teraz jednym z szajki, że Jerry jest jego szefem, a Betty jego kobietą. A ten stan rzeczy będzie trwał - jak długo? Czy nie ma sposobu ucieczki? Pyta nieśmiało:
- Od jak dawna jest ta szajka?
Jerry nie odpowiada od razu; jeszcze nie ufa Dżabawu. Jednakże od tego ranka zmienił o nim zdanie. Zrazu zamierzał bowiem zmusić Dżabawu do kradzieży, postarać się, aby wpadł w tarapaty z policją tak, żeby nikt inny nie był w to wplątany, i w ten sposób pozbyć się niebezpieczeństwa z jego strony. Lecz zwinność i spryt Dżabawu do „roboty” zrobiły na nim takie wrażenie, że teraz chce go zatrzymać. Myśli sobie: „Po jeszcze jednym tygodniu naszego przyjemnego życia, kiedy ukradnie kilka razy i może weźmie udział w paru bójkach, będzie się tak bał, że za nic nie pójdzie do pana Mizi. Stanie się jednym z nas i wszyscy będziemy całkiem bezpieczni”. Mówi więc:
- Ja jestem szefem tej szajki od dwóch lat. Jest nas w niej siedmioro: dwie kobiety, pięciu mężczyzn. Kradną mężczyźni, tak jak my dziś rano. Kobiety przyjaźnią się z policją i obłaskawiają każdego, kto mógłby być niebezpieczny. Wyszukują też chłopców, którzy przybywają z kraalów do miasta, i okradają ich. Nie dajemy kobietom chodzić kraść na ulicach i po sklepach, bo są do niczego. Nie mówimy też kobietom o interesach szajki, bo gadają i robią głupstwa.
Tu następuje pauza i Dżabawu wie, że Jerry myśli, iż on właśnie jest takim głupstwem, które zrobiła Betty. Pochlebia mu jednak, że Jerry mówi mu rzeczy, których nie opowiada się kobietom. Pyta:
- Chciałbym też wiedzieć i o innych sprawach: przypuśćmy, że łapią jednego z nas, co wtedy?
- W ciągu dwóch lat, odkąd ja kieruję szajką - odpowiada Jerry - nie wpadł ani jeden, jesteśmy bardzo ostrożni. Ale jeżeli wpadasz, wtedy nie wolno ci mówić o innych, bo inaczej stanie się coś, co ci nie będzie miłe.
Znowu wysuwa trochę rękojeść noża i znów uśmiecha się, jakby to wszystko był żart. Kiedy Dżabawu zadaje jeszcze jakieś pytanie, mówi mu:
- Na dzisiaj dosyć. W swoim czasie dowiesz się o sprawach szajki.
I Dżabawu, rozmyślając o tym, co usłyszał, pojmuje, że w istocie wie bardzo mało i że Jerry mu nie ufa. Wtedy powraca jego tęsknota do pana Mizi i Dżabawu przeklina siebie gorzko za to, że uciekł. Przez całą drogę myśli ze smutkiem o panu Mizi i nie bardzo zauważa, dokąd idą.
Skręcili ku szeregowi domów zamieszkanych przez kolorowych. Dom, do którego wchodzą, jest pełen ludzi; wszędzie kręcą się dzieci. Przechodzą na tył domu i wchodzą do małej, brudnej izdebki, ciemnej i cuchnącej. Na łóżku w kącie leży jakiś kolorowy i Dżabawu, zanim jeszcze wszedł na dobre, słyszy jego chrapliwy oddech. Kolorowy wstaje i w półmroku izby Dżabawu widzi przygarbionego, chudego mężczyznę, chorobliwie żółtego pod naturalną barwą skóry, o oczach patrzących koso spoza białawej ropy poprzyklejanej do rzęs, o ustach otwartych do ciężkiego wdechu i wydechu. Skoro tylko kolorowy dostrzega Jerry'ego, klepie go po ramieniu, a Jerry klepie jego, lecz widać za mocno jak na jego chorobę, gdyż gospodarz zatacza się do tyłu, kaszląc i krztusząc się, i kurczowo przyciskając rękę do zbolałej piersi. Jednakże skoro tylko odzyskuje oddech, wybucha śmiechem. A Dżabawu dziwuje się temu strasznemu śmiechowi, który tak często słyszy się u tych ludzi; cóż jest bowiem śmiesznego w tym, co się teraz dzieje? Przecież to brzydko i okropnie, że ten człowiek jest taki chory, izba brudna i śmierdząca, a brudne, obszarpane dzieci biegają i wrzeszczą po korytarzach za drzwiami? Dżabawu jest ogłuszony okropnością tego miejsca, lecz Jerry śmieje się dalej i przemawia do kolorowego ordynarnymi a wesołymi wyzwiskami, tamten zaś wymyśla Jerry'emu i śmieje się także. Potem spoglądają na Dżabawu i Jerry mówi:
- Oto masz jeszcze jednego kuchcika.
Na te słowa obaj zanoszą się od śmiechu, aż chory zaczyna znowu kaszleć i na koniec, wyczerpany, z zamkniętymi oczyma i ciężko falującą piersią opiera się o ścianę. Wreszcie wykrztusza, uśmiechając się boleśnie:
- Ile? - po czym Jerry zaczyna się targować, jak to już raz Dżabawu słyszał u Hindusa.
Kolorowy poprzez kaszel i rzężenie upiera się, iż za to, że niby zatrudni Dżabawu, chce dwa funty, i to co miesiąc; ale Jerry powiada: dziesięć szylingów, i na koniec zgadzają się na funta, co - jak widzi Dżabawu - rozumiało się od samego początku; po co więc te długie minuty targów wśród brzydkiego; bolesnego kaszlu i zapachu choroby? Kolorowy daje Dżabawu kartkę, na której pisze, że chce zatrudnić go jako kucharza, i wpisuje swoje nazwisko do jego situpy. Potem przygląda mu się z bliska i pokazując połamane, brudne zęby, wykrztusza ze świstem:
- Więc będzie z ciebie dobry kucharz, hi, hi, hi...
A potem obaj młodzi wychodzą, zamykając za sobą drzwi, idą ciemnym korytarzem wśród dzieciarni i wreszcie na dwór, na świeże i śliczne słońce, które mocą swoją sprawia, że ten brzydki, rozwalony dom wśród krzewów hibiskusa i czerwonego jaśminu wydaje się zupełnie miły.
- Ten człowiek niedługo umrze - mówi Dżabawu cichym, zgnębionym głosem, lecz wszystko, co słyszy od Jerry'ego, to:
- No, pociągnie jeszcze co najmniej przez ten miesiąc, a są i inni, którzy za funta wyświadczą ci tę przysługę.
Serce Dżabawu jest tak ciężkie od lęku przed chorobą i brzydotą, że myśli on: „Pójdę sobie natychmiast, nie mogę pozostać z tymi ludźmi”. Kiedy Jerry mówi mu, że musi iść do Urzędu Przepustek zarejestrować swoje zatrudnienie, myśli: „Teraz więc skorzystam z okazji, żeby uciec do pana Mizi”. Lecz Jerry nie zamierza bynajmniej pozostawić mu takiej okazji. Idzie z nim razem do Urzędu Przepustek, kupując po drodze butelkę whisky białego człowieka od innego kolorowego, który trudni się tym nielegalnym procederem; a podczas gdy Dżabawu stoi w kolejce przed Urzędem Przepustek, Jerry czeka pogodnie z butelką schowaną pod marynarkę, a nawet gawędzi z policjantem.
Kiedy na koniec Dżabawu oddaje swoją situpę do zbadania i sprawa jest już załatwiona, wraca do Jerry'ego, myśląc: „Ho, ależ ten Jerry odważny. Nie boi się niczego, nawet rozmowy z policjantem, kiedy ma pod marynarką butelkę whisky”.
Wracają razem do Osiedla Krajowców i Jerry mówi ze śmiechem:
- No, teraz masz już posadę i jesteś bardzo porządnym chłopcem.
Dżabawu śmieje się także, tak głośno, jak tylko potrafi. Wtedy Jerry powiada:
- Tak więc twój ważny przyjaciel pan Mizi może być z ciebie zadowolony. Jesteś robotnikiem i zasługujesz na wielki szacunek.
Śmieją się znowu obaj, lecz Jerry obrzuca Dżabawu przelotnym spojrzeniem swoich zimnych, wąskich oczu, gdyż przede wszystkim nie jest głupcem, śmiech Dżabawu brzmi zaś trochę tak, jak gdyby chciało mu się płakać. Rozmyśla, jak by tu najlepiej poradzić sobie z Dżabawu, gdy nagle dopomaga mu przypadek, natykają się bowiem na panią Samu, która w białym kitlu i białym czepku udaje się do szpitala, gdzie ma właśnie dyżur. Pani Samu patrzy najpierw na Dżabawu, jakby go wcale nie znała; potem rzuca mu chłodny uśmieszek, będący wszystkim, na co jej dobroć serca potrafi się zdobyć, i pochodzący raczej z dobroci serca pani Mizi, która mówiła: „Biedny chłopak, nie trzeba go winić, tylko litować się nad nim”, i inne podobne rzeczy. Pani Samu ma znacznie mniej serca niż pani Mizi, ale za to znacznie więcej rozumu, a trudno wiedzieć, co bardziej się przydaje. W tym wypadku jednak myśli: „Są chyba ważniejsze zmartwienia niż taki mały skellum, taki matsotsi?”. I idzie dalej do swojego szpitala, myśląc o pewnej kobiecie, która urodziła dziecko z zapaleniem oczek.
Lecz oczy Dżabawu napełniają się łzami i chłopak pragnie ze wszystkich sił pobiec za nią i błagać ją o opiekę. Jakże jednak kobieta może obronić go przed Jerrym?
Jerry zaczyna mówić o pani Samu, i to bardzo sprytnie. Śmieje się i powiada: Cóż za obłudnicy! Gadają o cnocie i przestępstwie, a przecież pani Samu jest drugą żoną pana Samu, a pan Samu obchodził się z pierwszą żoną tak źle, że umarła z tego, a obecna pani Samu jest po prostu suką zawsze na jedno gotową; przecież nawet samego Jerry'ego zaczepiała na jakiejś zabawie; wystarczyło ją przewrócić, a już by ją miał... Potem Jerry przechodzi na pana Mizi i mówi, jaki on głupi, że ufa pani Mizi, której oczy zapraszają wszystkich naokoło, i nie ma takiego w Osiedlu, kto by nie wiedział, że sypia z bratem pani Samu. Wszyscy ci ludzie światła są jednakowi, ich kobiety źle się prowadzą, a oni nie są nic lepsi od stada pawianów... I Jerry mówi w ten sposób dalej, wyśmiewając się z nich, aż Dżabawu, pomny zimnego uśmiechu pani Samu, przytakuje na poły, a potem żartuje ordynarnie z kitla pani Samu, który bardzo ciasno opina jej pośladki, i nagle obaj młodzi ludzie ryczą ze śmiechu i mówią o kobietach, że są takie to i takie. W tym nastroju wracają do tamtych, którzy teraz nie siedzą już w pustym składzie, gdyż niedobrze jest przebywać za często w tym samym miejscu, lecz w jednym z shebeenów, znacznie gorszym niż lokal pani Kambusi. Spędzają tam cały wieczór i Dżabawu znów pije skokian, ale oględnie, gdyż boi się, że się będzie źle czuł nazajutrz. Pijąc, zauważa, że Jerry też pije zaledwie po małym łyczku, lecz udaje, że się upił, i przygląda się, jak pije Dżabawu. Jerry cieszy się, że Dżabawu jest rozsądny, lecz zarazem nie całkiem mu się to podoba, potrzebne mu jest bowiem przekonanie, że tylko on jeden jest mocniejszy od innych. I po raz pierwszy przychodzi mu do głowy, że może Dżabawu jest trochę za silny, za sprytny i może kiedyś zagrozić jemu samemu. Wszystkie te myśli kryje jednak w głębi swych wąskich, zimnych oczu i tylko obserwuje, a późną nocą rozmawia z Dżabawu jak z równym, mówiąc, że muszą teraz dopilnować, aby ci głupcy dostali się do łóżek bez szwanku. Dżabawu zabiera Betty i dwóch młodych ludzi do pokoju Betty, gdzie walą się na podłogę jak kłody i, chrapiąc, odsypiają skokian, Jerry zaś prowadzi drugą dziewczynę i pozostałych mężczyzn w znajome miejsce, do słomianego szałasu na skraju veldu.
Rano Jerry i Dżabawu budzą się zupełnie przytomni i pozostawiając resztę, aby snem leczyła się z mdłości, idą razem do miasta i tam kradną bardzo dobrze i sprytnie jeszcze jeden budzik, dwie pary butów i poduszeczkę spod główki jakiegoś niemowlęcia, jak również - co najważniejsze - kilka błyskotek, o których Jerry powiada, że to złoto. Kiedy Hindus bierze te rzeczy, daje za nie dużo pieniędzy. W powrotnej drodze do Osiedla Jerry mówi:
- A drugiego dnia każdy z nas zarabia po pięć funtów...
I patrzy uporczywie na Dżabawu, aby ten nie miał wątpliwości co do znaczenia jego słów. A Dżabawu dziś nie gnębi się już tak panem Mizi, ponieważ podziwia siebie za to, że nie pił skokianu i że pracował z Jerrym tak mądrze, iż nie ma pomiędzy nimi różnicy.
Tego wieczoru wszyscy udają się do opuszczonego składu, gdzie piją whisky, która jest lepsza od skokianu, ponieważ nie wywołuje mdłości. Grają w karty i jedzą dobre rzeczy; a przez cały czas Jerry obserwuje Dżabawu, snując przy tym sprzeczne myśli. Widzi, że Dżabawu robi z Betty, co mu się podoba, chociaż nigdy dotąd Betty nie była tak pokorna i usłużna względem mężczyzny. Widzi, jak Dżabawu uważa z piciem, a nigdy nie widział chłopca prosto z kraalu, który by tak szybko nauczył się w tym względzie rozumu. Widzi, jak tamci już po dwóch dniach zwracają się do Dżabawu prawie z takim samym respektem jak do niego. I to wszystko wcale mu się nie podoba. Nie pokazuje jednak po sobie nic z tego, co myśli, toteż Dżabawu coraz bardziej czuje, że Jerry jest jego przyjacielem. I następnego dnia wychodzą znowu na ulice białych i kradną, a później piją whisky i grają w karty. Następnego dnia także. I w ten sposób mija tydzień. Przez cały czas Jerry jest miły w rozmowie, uprzejmy, uśmiechnięty; jego zimne, baczne oczy kryją się za zasłoną rozwagi i chytrości, Dżabawu zaś mówi swobodnie, co czuje. Opowiedział o swojej miłości do pani Mizi, o podziwie dla pana Mizi. Mówił ze swobodną ufnością małego dziecka, a Jerry słuchał, prowokując go cichym, chytrym słówkiem lub uśmiechem, aż pod koniec tygodnia ustala się pomiędzy nimi dziwny zaiste sposób rozmowy. Jerry powie na przykład:
- A co do Mizich...
A Dżabawu:
- Ach, oni są mądrzy, są odważni.
Jerry zaś miękkim, uprzejmym głosem:
- Myślisz, że tak jest naprawdę?
Na to Dżabawu:
- Ach, przyjacielu, to są ludzie, którzy myślą tylko o innych.
A Jerry zapyta:
- Tak sądzisz? - ale tym swoim miękkim, głuchym, uprzejmym tonem. Potem pogada trochę, jakby nie przywiązywał do tego żadnej wagi, o państwu Mizi lub o państwu Samu, jak to oni kiedyś zrobili to czy tamto i jacy są chytrzy, a potem stwierdzi nagle i gwałtownie:
- Ach, co za skellum! - albo: - Otóż to suka.
A Dżabawu zaśmieje się i przytaknie. Jest tak, jak gdyby było dwóch Dżabawu, a jeden z nich powoływany był do życia przez przemyślny język Jerry'ego. Sam Dżabawu jednak nie bardzo sobie z tego zdaje sprawę. Może się wydawać dziwne, że człowiek spędza czas na kradzieży, piciu i miłości z miejską kobietą, a mimo to uważa się za kogoś zupełnie innego, za kogoś, kto zostanie człowiekiem światła; tak się jednak rzeczy mają z Dżabawu. Tak mu się wszystko pomieszało, tak mocno jest związany z cyklem kradzieży, dobrego jedzenia i picia, potem znów kradzieży, a potem - nocą - Betty, że jest jak młody, silny, na pół ujarzmiony wołek, prowadzony do pracy za sznur zawiązany o rogi, którego człowiek prawie nie daje mu odczuć Są jednak chwile, kiedy czuje sznur.
Nadchodzi dzień, w którym Jerry pyta mimochodem, jak gdyby mu to wcale nie przeszkadzało:
- Więc opuścisz nas i przyłączysz się do ludzi światła?
Dżabawu odpowiada z dziecinną prostotą:
- Tak, to chcę zrobić.
A Jerry po raz pierwszy pozwala sobie roześmiać się na to. Wtedy lęk przeszywa Dżabawu jak nóż, tak iż myśli: „Głupiec jestem, że mówię w ten sposób do Jerry'ego”. Lecz Jerry w następnej chwili znowu dowcipkuje i mówi: „To skellumy!” - jak gdyby bawiła go głupota ludzi światła, a Dżabawu śmieje się z nim razem. Jerry jest bowiem przede wszystkim przebiegły w stosowaniu śmiechu z Dżabawu. Łagodnie, żarcikami prowokuje Dżabawu, aż raptem w jednej chwili poważnieje i mówi:
- A więc opuścisz nas, kiedy będziesz nas miał dosyć, i pójdziesz do pana Mizi?
Jego powaga sprawia, że język staje Dżabawu kołkiem w ustach, tak iż nic nie może powiedzieć. Jest podobny do wołu, którego łagodnie podprowadzono na skraj pola, teraz zaś czuje ucisk u nasady rogów i myśli: „Przecież chyba ten człowiek nie zamierza wystrychnąć mnie na dudka?”. A ponieważ nie chce zrozumieć, więc stoi bez ruchu, ze wszystkimi czterema nogami wpartymi mocno w ziemię, i mruga głupkowatymi oczami, podczas gdy człowiek obserwuje go, myśląc: „Za chwilę będzie walka, kiedy ten głupi wół zaryczy i skoczy w powietrze, nie wiedząc, że wszystko to daremne, ponieważ jestem o tyle sprytniejszy od niego”.
Jednakże Jerry nie myśli o Dżabawu całkiem tak, jak ów człowiek o wołu. Chociaż bowiem jest on pod każdym względem bardziej przebiegły i doświadczony od Dżabawu, to przecież jest w Dżabawu coś, z czym nie umie sobie dać rady. Są chwile, kiedy zastanawia się: „A może byłoby lepiej, żebym pozwolił temu głupcowi pójść do pana Mizi; czemu nie? Zagrożę mu, że go zabiję, jeżeli powie słówko o nas i naszej robocie...”. A przecież to niemożliwe właśnie z powodu tego drugiego Dżabawu, którego powołuje się do życia dowcipami. Skoro raz znajdzie się u Mizich, czy nie zatęskni Dżabawu do bogactwa i podniecenia związanego z kradzieżą, shebeenami i kobietami? I czy w chwilach tęsknoty nie odczuje potrzeby nawymyślania matsotsim, a może nawet doniesienia policji? Oczywiście, że odczuje. A czegóż to on nie będzie mógł powiedzieć policji? Nazwiska całej szajki, jej pomocników - kolorowych, jej pomocnika - Hindusa... Jerry żałuje gorzko, że nie wpakował noża w Dżabawu dawno temu, skoro tylko posłyszał o nim od Betty. Teraz już nie może, gdyż Betty kocha Dżabawu, a zatem jest niebezpieczna. Ach, jakże Jerry żałuje, iż kiedykolwiek dopuścił kobiety do roboty, jakże pragnąłby zabić ich oboje... Nie zabija jednak nigdy, jeżeli to nie jest konieczne, a już na pewno nie popełnia dwóch zabójstw naraz. Lecz jego nienawiść do Dżabawu, a w szczególności do Betty, rośnie i pogłębia się, aż trudno mu już zamykać ją w sobie i wydawać się uśmiechniętym, opanowanym i przyjaznym. Czyni to jednak i delikatnie prowadzi Dżabawu po ścieżce niebezpiecznego śmiechu. Ich dowcipy są przerażające, a kiedy Dżabawu jest nimi przerażony, musi sobie tłumaczyć: „No, to przecież tylko żarty”. Mówią bowiem o rzeczach, które jeszcze parę tygodni temu przyprawiałyby go o drżenie. Najpierw uczy się wyśmiewać z bogactwa pana Mizi i z tego, jak ów sprytny skellum chowa w domu pieniądze i w ten sposób oszukuje tych wszystkich, którzy mu ufają. Dżabawu nie wierzy temu, ale się śmieje, a nawet posuwa żarty dalej, mówiąc: „Jacyż oni głupi” lub: „Bardziej zyskownie jest kierować taką Ligą Walki o Postęp Ludu Afrykańskiego niż prowadzić shebeen”. Kiedy zaś Jerry opowiada, jak to pani Mizi sypia ze wszystkimi po kolei lub że pani Samu tylko dlatego należy do ruchu, że może przy tym poznawać młodych ludzi, Dżabawu mówi, że pani Samu przypomina mu ogłoszenie w gazetach białego człowieka: „Napij się tego, a będziesz w nocy dobrze spać”. A przecież cały ten czas Dżabawu nie wierzy w nic z tych rzeczy, szczerze podziwia ludzi światła i pragnie tylko być z nimi.
Później Jerry ściąga cugle i powiada:
- Pewnego dnia ludzie światła zostaną zabici dlatego, że są takimi skellumami - po czym puszcza dowcip o takim zabijaniu.
Mija kilka dni, nim Dżabawu staje się gotów do śmiechu, lecz na koniec wydaje mu się to czymś nieważnym, po prostu żartem, więc się śmieje. A później Jerry mówi o Betty i opowiada, jak kiedyś zabił jakąś kobietę, która zrobiła się niebezpieczna, po czym śmieje się i mówi, że kobieta głupia jest nic nie lepsza od niebezpiecznej i że byłby to niezły pomysł: zabić Betty. Dużo dni mija, nim Dżabawu się śmieje, a to dlatego, że na myśl o Betty nieżywej serce mu skacze z radości. Betty stała się bowiem ciężarem dla jego nocy, tak że wzdryga się przed nimi. Całą noc potrafi go budzić, mówiąc: „Ożeń się teraz ze mną i ucieknijmy do innego miasta”, albo: „Zabijmy Jerry'ego, a wtedy możesz zostać szefem szajki”, albo: „Kochasz mnie? Kochasz mnie? Kochasz mnie?” - a Dżabawu myśli o kobietach dawnego pokroju, które nie mówią dniem i nocą o kochaniu, kobietach pełnych godności. Wreszcie śmieje się jednak. Obaj młodzi ludzie śmieją się razem, czasami zataczając się ze śmiechu z jednej strony na drugą, kiedy mówią o Betty i o kobietach, że są takie lub owakie; aż na koniec wszystko się zmienia i Dżabawu z łatwością wybucha śmiechem, gdy Jerry mówi o zabiciu Betty lub któregokolwiek innego członka bandy. O pozostałych wyrażają się z pogardą, że są głupi i niesprytni do roboty, dwóch zaś tylko ma olej w głowie: Jerry i Dżabawu.
Jednakże pod pokrywką przyjaźni obaj są bardzo wystraszeni i obaj wiedzą, że coś musi się wkrótce stać; obserwują jeden drugiego z ukosa i nienawidzą się nawzajem, a Dżabawu przez cały czas myśli, jak by tu uciec do pana Mizi, podczas gdy Jerry'emu śni się po nocach policja i więzienie, a nieraz zabójstwo, przeważnie Dżabawu, ale także i Betty, gdyż jego niechęć do Betty staje się chorobliwa. Czasem, widząc, jak Betty ociera się ciałem o Dżabawu lub całuje go jak na filmie, i to w obecności innych, i nigdy nie spuszcza z niego oczu, ręka Jerry'ego wędruje ukradkiem do noża i dotyka go, aż świerzbiąc z ochoty do zabójstwa.
W samej szajce panuje zamieszanie, gdyż jest tak, jak gdyby miała dwóch szefów. Betty stale trzyma z Dżabawu, a jej uległość wobec niego wpływa na pozostałych. Poza tym Jerry zawdzięczał swoje stanowisko temu, że jest zawsze przytomny, nigdy pijany, silniejszy od całej reszty. Teraz jednak nie jest silniejszy od Dżabawu. Wygląda, jak gdyby jakiś szybko działający ferment rozsadzał szajkę, a Jerry nazywa ów ferment panem Mizi.
Nadchodzi dzień, kiedy postanawia w ten czy inny sposób pozbyć się Dżabawu na dobre, mimo iż jest taki sprytny do kradzieży.
Naprzód zaczyna mu opowiadać o kopalniach w Johannesburgu: jakie tam dobre życie i ile pieniędzy mogą tam zdobyć tacy jak oni. Lecz Dżabawu słucha obojętnie, mówiąc: „Tak?” lub: „Doprawdy?”. Czemuż bowiem miałby człowiek udawać się w niebezpieczną i trudną podróż na Południe, do bogactw Złotego Miasta, skoro i tu, na miejscu, życie jest bogate? Jerry porzuca więc ten plan i próbuje innego. Jest to plan niebezpieczny, wie o tym. Pragnie dokonać ostatniej próby osłabienia Dżabawu skokianem. Przez sześć nocy prowadzi swoich ludzi po shebeenach, chociaż zazwyczaj odciąga ich od picia tego paskudztwa, ponieważ zaćmiewa ono ich wolę i myśl. Pierwszego wieczoru wszystko odbywa się tak jak zwykle, reszta pije, ale Jerry i Dżabawu nie. Następnego wieczoru to samo. Trzeciego Jerry wyzywa Dżabawu do pijackiego pojedynku, Dżabawu zaś najpierw odmawia, potem przystaje. Popadł bowiem ostatnio w stan ducha, którego wcale nie rozumie - jest tak, jakby przestawało go obchodzić, co się stanie. Więc Dżabawu i Jerry piją i Jerry jest tym, który wykończa się pierwszy. Kiedy budzi się czwartego popołudnia, widzi swoją szajkę grającą w karty, podczas gdy Dżabawu siedzi oparty o ścianę, wpatrzony w pustkę, już otrzeźwiały. W tej chwili Jerry'ego ogarnia taka nienawiść do Dżabawu, jakiej nigdy przedtem nie czuł. Przez Dżabawu spił się jak bela, tak że leżał godzinami słaby i nieprzytomny, podczas gdy jego szajka gra sobie w karty i prawdopodobnie wyśmiewa się z niego. Wygląda, jakby Dżabawu był teraz szefem, a nie on. Co do Dżabawu, to czuje się już do tego stopnia nieszczęśliwy, że dzieje się z nim coś bardzo dziwnego. Jest tak, jak gdyby on, ten prawdziwy Dżabawu, oddalał się powolutku od złodzieja i skelluma, który pije i kradnie, i przyglądał mu się ze spokojnym zaciekawieniem, nie przejmując się tym, co widzi. Sądzi, że nie ma już dla niego żadnej nadziei. Nigdy już nie będzie mógł wrócić do pana Mizi; nigdy nie stanie się człowiekiem światła. Przyszłości nie ma. Wpatruje się więc w siebie i czeka, a tymczasem spowija go ciemna, szara chmura nieszczęścia.
Jerry podchodzi i tając swoje myśli, przysiada się do niego i winszuje mu, że ma mocniejszą głowę. Schlebia mu, a potem używa sobie na pozostałych członkach szajki, którzy nie słyszą jego kpinek. Dżabawu przytakuje bez zainteresowania. Wtedy Jerry zaczyna wymyślać na Betty, a potem w ogóle na kobiety, ^ponieważ to właśnie w tych chwilach, kiedy obaj nienawidzą kobiet, zbliżają się najbardziej do zażyłej przyjaźni. Dżabawu włącza się do gry zrazu obojętnie, potem z coraz większą ochotą. I niebawem śmieją się razem, a Jerry winszuje sobie chytrości. Betty się to nie podoba; zbliża się do nich, lecz obaj odpychają ją na bok, wraca więc do tamtych, rozgoryczona, obrzucając ich wyzwiskami. A Jerry mówi, że Betty to niebezpieczna kobieta, potem zaś opowiada, jak kiedyś zabił jedną dziewczynę z szajki za to, że zakochała się w policjancie, którego miała zjednać i obłaskawić. Opowiada o tym Dżabawu, po części aby go przestraszyć, po części zaś, aby przekonać się, jak zareaguje tym razem na myśl o zabiciu Betty. A w głowie Dżabawu znów błyska myśl, jak by to było przyjemnie, gdyby nie było Betty zanudzającej go wiecznie swoimi żądaniami i żalami; odpycha jednak tę myśl. Kiedy Jerry widzi jego zmarszczone brwi, szybko przeskakuje z tego żartu na drugi, o tym, jak by to było śmiesznie okraść pana Mizi. Dżabawu siedzi w milczeniu i po raz pierwszy zaczyna rozumieć, jak to jest ze śmiechem i żartami: że ludzie śmieją się najwięcej z tego, czego się boją i że żart bywa czasem podobniejszy do planu czegoś, co pewnego dnia stanie się rzeczywistością. Myśli sobie: „Może przez cały ten czas Jerry naprawdę planował zabójstwo, a nawet ograbienie pana Mizi?”. I myśl o własnej głupocie jest tak straszna, że wraca poczucie nieszczęścia, które opuściło go w chwili owego koleżeńskiego zbliżenia z Jerrym, i Dżabawu opiera się milcząco o ścianę, i nic go już nie obchodzi. Wypada to dla Jerry'ego korzystniej, niż przypuszczał, gdy bowiem proponuje wyprawę do shebeenów, Dżabawu podnosi się od razu. Owego czwartego wieczoru Dżabawu pije skokian ochotnie i z przyjemnością, pierwszy raz, odkąd przybył do Osiedla i pił go u pani Kambusi. Jerry nie pije, tylko obserwuje i odczuwa niezmierną ulgę. Teraz - myśli - Dżabawu przyzwyczai się do skokianu jak tamci i to go uczyni słabym jak tamci, i Jerry będzie rządził nim jak tamtymi.
Piątego dnia Dżabawu śpi do późna; budzi się, kiedy już się ściemnia, i widzi, że reszta już mówi o pójściu do shebeenu. W nim jednak wzbierają na tę myśl mdłości, mówi więc, że nie pójdzie do shebeenu, lecz zostanie, a tamci niech idą. To powiedziawszy, odwraca się twarzą do ściany i chociaż Jerry żartuje z nim i pochlebia mu, i znów żartuje, nie rusza się. Jerry nie może powiedzieć tamtym, że wyciąga ich do shebeenu tylko przez wzgląd na Dżabawu, musi więc iść razem z nimi, klnąc i żałując gorzko, gdyż Dżabawu zostaje w opuszczonym składzie. Przychodzi więc dzień szósty z kolei i do tego czasu szajka jest opita skokianem, chora i otumaniona, a Jerry ledwo może sobie z nią poradzić. Dżabawu zaś jest znudzony i spokojny i siedzi na swoim miejscu pod ścianą, przyglądając się swoim myślom, które muszą być bardzo smutne i czarne, bo twarz ma od nich aż stężałą. Jerry myśli: „W takim właśnie był nastroju, kiedy zgodził się pić przedwczoraj wieczór”. Wabi więc Dżabawu do ponownego picia i Dżabawu idzie. Jest to szósta noc. Dżabawu upija się wraz z innymi jak tamtym razem, podczas gdy Jerry pozostaje trzeźwy. A siódmego dnia Jerry myśli: „Ten dzień będzie ostatni. Jeżeli Dżabawu nie pójdzie dzisiaj chętnie do shebeenu, rzucę ten plan i popróbuję innego”.
Owego siódmego dnia Jerry jest w prawdziwej desperacji, choć nie widać tego po jego twarzy. Siedzi oto pod ścianą, ręce rozdają i zgarniają karty, a oczy śledzą te karty, jak gdyby nic innego go nie interesowało. Jednakże od czasu do czasu rzuca szybkie spojrzenia na Dżabawu, który siedzi nieruchomo naprzeciwko niego. Tamci są wciąż nieprzytomni; leżą na podłodze, jęcząc i narzekając stłamszonymi głosami.
Betty leży tuż obok Jerry'ego bezładną, obrzydliwą kupą, a Jerry patrzy na nią i nienawidzi jej. Nienawiść wypełnia go po brzegi. Myśli, że jeszcze dwa miesiące temu kierował najbardziej zyskowną szajką w Osiedlu, nie było żadnego niebezpieczeństwa, policja była dostatecznie opanowana, zdawało się, że nie ma powodu, dla którego taki stan rzeczy nie miałby trwać długo. A tu raptem Betty zakochuje się w tym Dżabawu i teraz wszystko się kończy, szajka jest niespokojna, Dżabawu marzy o panu Mizi i nic nie jest jasne ani pewne.
To wina Betty - nienawidzi jej. To wina Dżabawu - ach, jakże nienawidzi Dżabawu! To wina pana Mizi - gdyby mógł, zabiłby pana Mizi, gdyż zaiste nienawidzi pana Mizi więcej niż kogokolwiek innego. Lecz zabicie pana Mizi byłoby głupstwem - zresztą, jeżeli o to chodzi, zabicie kogokolwiek jest głupstwem, kiedy nie jest konieczne. Nie wolno mu zabijać bez potrzeby. Lecz głowa jego jest pełna myśli o zabójstwie; wciąż kieruje oczy na Betty przewalającą się obok niego po pijanemu i pragnąłby móc ją zabić za rozpętanie całego tego kłopotu, a ilekroć karty robią: pstryk! pstryk! pstryk! - każdy ich ostry, a cichy dźwięk wydaje mu się odgłosem noża.
Potem nagle Jerry bierze się ostro w ryzy i mówi sobie: „Oszalałem. Cóż to znaczy? Nigdy w życiu nie robiłem nic bez zastanowienia i bez powodu, a teraz siedzę tu bez planu i czekam, żeby coś się stało. Ten człowiek, Dżabawu, przywiódł mnie chyba do wariacji!”.
Spogląda na Dżabawu i zapytuje miłym głosem:
- Pójdziesz dziś pobawić się do shebeenu, co?
Ale Dżabawu mówi:
- Nie, nie pójdę. Już cztery razy piłem skokian i teraz mówię prawdę. Nigdy już więcej nie będę go pił.
Jerry wzrusza ramionami i spuszcza oczy. „Więc to tak! - myśli. - No, to się nie udało. A jednak przedtem udawało się. Wobec tego jednak, że się nie powiodło, muszę teraz pomyśleć i postanowić, co zrobię. Musi być jakiś sposób, zawsze jest sposób. Ale jaki? - Potem myśli: - No, a dlaczego ja tu siedzę? Był kiedyś akurat taki sam wypadek, że zrobiło się za trudno, ale to było w innym mieście, więc wyjechałem z tego miasta i przyjechałem tutaj. To łatwe. Mogę pojechać na Południe do innego miasta. Wszędzie są głupcy i zawsze pracują na takich jak ja. - Lecz po chwili, właśnie kiedy ów plan zaczyna mu się na dobre podobać, czuje ukłucie niemądrej próżności. - Więc mam opuścić to miasto, gdzie mam kontakty, znam dobrze policjantów i mam do pomocy organizację, tylko przez tego głupca Dżabawu? O, nie!”.
Siedzi więc i rozdaje karty, podczas gdy owe myśli chodzą mu po głowie, a choć na jego twarzy nie widać nic, kipią w nim gniew i strach, i mściwa próżność. „Coś się stanie - myśli sobie. - Coś... Trzeba zaczekać”.
Czeka. Niebawem zapada mrok. Przez brudne szyby wdziera się czerwony blask zachodzącego słońca, malując na podłodze ciemnoczerwone plamy i kałuże. Jerry przygląda się temu. „Krew” - myśli. I ogarnia go przemożna żądza. Bez zastanowienia wysuwa troszkę nóż i z lubością dotyka jego trzonka. Spostrzega, że Dżabawu na niego patrzy i nagle ciałem Dżabawu wstrząsa dreszcz. Jerry'ego ogarnia bezmierne zadowolenie. Ach, jakże raduje go ten dreszcz. Podciąga nóż trochę wyżej i mówi:
- Nie nauczyłeś się jeszcze bać tego jak należy.
Dżabawu patrzy na nóż, potem na Jerry'ego, potem spuszcza oczy.
- Boję się - mówi Dżabawu po prostu, a Jerry pozwala nożowi opaść z powrotem do kieszeni. Nagle przelatuje mu przez głowę myśl: „To nic innego, tylko wariactwo”. Lecz zaraz potem myśl znika.
Teraz nogi samego Jerry'ego leżą w kałuży czerwonawego światła padającego z okna, toteż podciąga je szybko, wstaje, wyjmuje świece ze schowanka pod powałą, zapala je i przylepia do skrzyń ich własną stearyną. Czerwonawe światło znikło. Pokój oświetlony jest teraz ciepłym, żółtym blaskiem świec, w którym widać skrzynie, stosy butelek po kątach, skulone postacie pijanych i płachty pajęczyn między belkami. Jest to dobrze znany obraz koleżeństwa przy pijatyce i hazardzie i gwałtowna żądza zabójstwa przygasa w Jerrym. Znowu myśli: „Muszę ułożyć jakiś plan, a nie czekać, aż coś się stanie”. A potem ciała poruszają się jedno po drugim, pijani jęczą i podnoszą się do pozycji siedzącej, trzymając się za głowy. Zaczynają śmiać się niemrawo. Kiedy Betty zwleka się z podłogi, spostrzega, że jest w pewnym oddaleniu od Dżabawu, więc podpełza do niego i pada mu w poprzek kolan, on jednak spokojnie ją odpycha. Widok ten z jakiegoś powodu napełnia Jerry'ego złością. Tłumi ją jednak i myśli: „Muszę przywieść tych otumanionych durniów do przytomności i poczekać, aż otrząsną się po skokianie, a potem obmyślę plan”.
Napełnia dużą puszkę świeżą herbatą z imbryka gotującego się na ogniu, który sam przedtem rozpalił na ziemi, i daje każdemu po kubku, nie wyłączając Dżabawu, który odstawia go po prostu, nie skosztowawszy nawet. Irytuje to Jerry'ego, nie mówi jednak nic. Pozostali piją i pomaga im to na mdłości. Siadają prościej, trzymając się ciągle za głowy.
- Ja chcę iść do shebeenu - powiada Betty, kołysząc się z jednego boku na drugi. - Chcę do shebeenu.
A tamci, bezmyślnie podejmując jej słowa, powtarzają:
- Tak, tak, do shebeenu.
Jerry błyskawicznie obraca się ku nim z wściekłością w oczach. W następnej jednak chwili opanowuje złość. Chęć opuszcza ich równie prędko, jak przyszła. Zapominają o shebeenie i popijają herbatę. Jerry zaparza nową, jeszcze mocniejszą, i ponownie napełnia im kubki. Piją. Dżabawu przygląda się tej scenie, jak gdyby rozgrywała się gdzieś daleko. Zauważa spokojnym głosem:
- Herbata nie jest dosyć mocna, żeby uśmierzyć gniew skokianu. Przekonałem się. Ile razy piłem, było mi tak, jakby moje ciało miało ochotę rozlecieć się na kawałki. A oni przecież pili codziennie od tygodnia.
Jerry stoi tuż obok Dżabawu i twarz mu drga. Opanowała go na nowo owa gwałtowna żądza zabójstwa; jednakże powściąga ją raz jeszcze. Myśli: „Lepiej teraz, zaraz opuścić tych głupców... - Lecz ta rozsądna myśl tonie w powodzi wzbierającej próżności. Myśli: - „Ja potrafię ich zmusić, żeby robili, co zechcę. Zawsze robią tak, jak im każę”.
Mówi spokojnie:
- Lepiej niech każdy weźmie sobie kawałek chleba i zje. - A po cichu do Dżabawu: - Milcz. Jeżeli jeszcze raz coś powiesz, zabiję cię.
Dżabawu robi ów obojętny ruch ramionami i przygląda się dalej. W jego ciemnych oczach jest jakiś brak wyrazu, który przeraża Jerry'ego.
Betty chwiejnie staje na nogach i uginając się w kolanach, podchodzi do ściany, gdzie wisi na gwoździu lustro. Lecz zanim tam dociera, mówi znowu:
- Chcę do shebeenu.
Tamci znowu powtarzają jej słowa i wstają, stawiając mocno stopy, żeby nie upaść. Jerry krzyczy:
- Milczeć! Nie pójdziecie dzisiaj do shebeenu.
Betty śmieje się piskliwym, słabym śmiechem i mówi:
- Tak, do shebeenu. Tak, tak, bardzo tego chcę, pójść do shebeenu...
Skoro słowa raz zaczęły płynąć, wygląda na to, że będą płynąć dalej, toteż Jerry bierze ją za ramiona i potrząsa.
- Stul pysk! - mówi. - Słyszałaś, co powiedziałem?
A Betty zaśmiewa się i chwieje się, i obejmuje go wpół, mówiąc:
- Miły Jerry, ładny Jerry, och, proszę cię, Jerry...
Mówi głosem dziecka, które próbuje postawić na swoim. Jerry, który zesztywniał pod jej dotknięciem, z oczyma utkwionymi w jeden punkt i czarnymi od gniewu potrząsa nią raz jeszcze i odrzuca daleko od siebie. Ona cofa się, zataczając aż do przeciwległej ściany, na którą pada, śmiejąc się i śmiejąc, aż wreszcie prostuje się znowu i znów niepewnym krokiem rusza naprzód ku Jerry'emu. Tamci widzą, co ona robi, i wydaje im się to bardzo zabawne, idą więc z nią razem, tak iż w jednej chwili otaczają Jerry'ego, zakładają mu ręce na szyję i klepią go po ramionach, mówiąc wysokimi, dziecinnymi głosami:
- Miły Jerry, tak, ładny, proszę, mądry Jerry.
Śmieją się przy tym, jakby śmiech był w nich czymś w rodzaju źródła, które bulgoce i podchodzi coraz to wyżej i wyżej, aż siłą dobywa się na usta. A Jerry wybucha:
- Cicho! Precz! Zabiję was wszystkich!...
Milkną na chwilę, zaskoczeni jego głosem, który jest wysoki, urywany, szalony. Twarz Jerry'ego drga nerwowo, a jego wargi dygocą. Członkowie szajki otaczają go kołem, patrzą na niego, potem na siebie, mrugając oczami, aby rozpędzić zaciemniający je opar skokianu, potem zaś wszyscy cofają się i siadają prócz Betty, która stoi tuż przed nim. Usta jej są rozciągnięte tak, że nie wiadomo, czy wyjdzie z nich śmiech, czy też odgłos płaczu, lecz i tym razem wychodzi śmiech. Wydając wysoki, gdaczący dźwięk całkiem jak kura, dziewczyna chwiejnie pochyla się naprzód, po raz trzeci opasuje ramionami Jerry'ego i przywiera ciałem do jego ciała. Jerry stoi zupełnie nieruchomo. Tamci przyglądają się i widzą tylko, że Betty przyciska go z całej siły ciałem i ramionami, śmiejąc się i śmiejąc. Wtem przestaje się śmiać, ręce zwalniają uścisk, opadają i kołyszą się u jej boków. Jerry trzyma ją ręką przez plecy. Tamci wybuchają głośnym śmiechem, bo wydaje im się to ogromnie śmieszne. Betty urządza widać jakiś zabawny kawał, więc muszą się śmiać.
Lecz Jerry w paroksyzmie gniewu i nienawiści, jakiego nigdy dotąd nie zaznał, wbił w Betty nóż, a ruch ten sprawił mu taką radość, że podobnej nie odczuł nigdy w całym swoim życiu. Stoi więc, tak trzymając Betty i przez chwilę zupełnie nie myśli. Potem jednak szaleństwo gniewu i radości znika i przychodzi myśl: „Jestem doprawdy szalony. Zabić, i to za nic, i to w gniewie...”. Stoi, trzymając ją, próbując szybko obmyślić jakiś plan, gdy wtem widzi, jak tuż obok niego na podłodze Dżabawu podnosi oczy, mrugając nimi w powolnym zdziwieniu, i w jednej chwili plan przychodzi mu do głowy. Pozwala swojemu ciału zachwiać się nieco, jak gdyby trudno mu było sprostać ciężarowi Betty, po czym razem z nią upada bokiem na Dżabawu, tam kłębi się przez chwilę i jednym szarpnięciem stacza się na bok.
Dżabawu czuje, że z Betty cieknie coś ciepłego i mokrego, i myśli: „Zabił ją, a teraz powie, że to ja ją zabiłem”. Wstaje powoli, a Jerry woła:
- Dżabawu zabił ją, patrzcie, zabił Betty, bo był zazdrosny.
Dżabawu milczy. Myśl, którą ma w głowie, przeraża go. Jest to bowiem niezmierna ulga, że Betty nie żyje. Nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo sprzykrzyła mu się ta kobieta, jakim mu była ciężarem, wiedząc, że on nigdy nie zdoła się od niej odczepić. A teraz oto leży przed nim nieżywa.
- Nie zabiłem jej - mówi. - Nie zabiłem.
Tamci stoją i gapią się jak cielęta. Jerry krzyczy:
- Ten skellum, on zabił Betty.
- Ależ nie zabiłem - mówi Dżabawu.
Oczy tamtych biegną najpierw do Jerry'ego i wierzą mu, potem zaś do Dżabawu i wierzą z kolei jemu.
Jerry milknie. Pojmuje, że są zbyt otumanieni, aby jakakolwiek myśl mogła pozostać im w głowach dłużej niż przez chwilę.
Siada na jednej ze skrzyń i spogląda na Betty, myśląc tymczasem szybko i intensywnie.
Dżabawu po długim, długim milczeniu, w czasie którego patrzy na Betty, siada na innej skrzyni. Rośnie w nim tak potężne uczucie rozpaczy, że ledwo może poruszyć kończynami. Myśli: „Teraz już nie zostało nic. Jerry powie, że ja ją zabiłem; nie ma nikogo, kto by mi uwierzył. A ja - oto znów ta straszna myśl - ja byłem zadowolony, że on ją zabił. Zadowolony. I teraz jestem zadowolony”. Tu jego umysł pogrąża się w ciemność, w przekonanie, że to jest sprawiedliwe, to jest kara. Siedzi więc, bierny, ręce zwisają mu bezwładnie, a oczy tracą wszelki wyraz.
Tamci powoli siadają na ziemi, skupieni razem, aby im było raźniej wobec tego zabójstwa, którego nie rozumieją. Wszystko, co wiedzą, to że Betty nie żyje; wybałuszone, puste oczy utkwili w Jerrym; czekają, aby coś zrobił.
A Jerry, uporządkowawszy w głowie przeróżne plany, pozwala swojemu stężałemu ciału odprężyć się i usiłuje nadać oczom wyraz spokoju i pewności siebie. Przede wszystkim musi pozbyć się trupa. Potem będzie «as pomyśleć, co dalej.
Zwraca się do Dżabawu i mówi lekkim, przyjacielskim tonem:
- Pomóż mi wynieść tę głupią dziewczynę na dwór, na trawę.
Dżabawu nie rusza się. Jerry powtarza swoje, ale Dżabawu wciąż pozostaje bez ruchu. Jerry podnosi się, staje przed nim i rozkazuje mu. Dżabawu pomału podnosi oczy, a potem potrząsa głową.
Teraz Jerry podchodzi całkiem blisko do Dżabawu, zwrócony plecami do pozostałych; w ręku trzyma nóż i leciutko opiera jego ostrze o Dżabawu.
- Czy myślisz, że się boję zabić i ciebie także? - pyta tak cicho, że tylko Dżabawu go słyszy. Tamci nie mogą dojrzeć noża, widzą tylko, że Jerry i Dżabawu obmyślają, jak pozbyć się Betty. Zaczynają po trochu popłakiwać, pociągając nosami.
Dżabawu powtórnie potrząsa głową. Potem patrzy w dół, czując na sobie ucisk noża. Ostrze jest tuż przy jego ciele, czuje lekkie, zimne ukłucie. I do głowy przychodzi mu gniewna myśl: „On przecina moją elegancką marynarkę”. Oczy mu się zwężają i mówi z wściekłością:
- Krajesz mi marynarkę.
„Zwariował” - myśli Jerry, lecz jest to moment słabości, który zna i rozumie. Wytężając więc całą swoją wolę, zwęża oczy, wlepia je w puste źrenice Dżabawu i mówi:
- Chodź teraz i rób, co ci każę.
A Dżabawu powoli wstaje i na znak dany przez Jerry'ego podnosi Betty za nogi. Jerry bierze za ramiona i niosą ją razem do drzwi, po czym Jerry krzyczy głośno, tak aby słowa brzmiały dość silnie, żeby przebić się przez mgłę pijaństwa:
- Pogaście świece.
Nikt się nie rusza. Wtedy Jerry krzyczy raz jeszcze i młody człowiek, który w nocy sypia z Jerrym, wstaje i z wolna gasi palcami świece. Izbę zalega zupełna ciemność, słychać cichy skowyt przerażenia, ale Jerry mówi:
- Nie wolno zapalać świec. Inaczej złapie was policja. Ja wrócę.
Skowyt ustaje. Słychać ciężkie, wystraszone oddechy, ale nikt się nie porusza. Teraz wychodzą z czarnej izby w czarną noc. Jerry składa ciało na ziemi i zamyka na klucz drzwi, a potem idzie do okna i zamocowuje je kamieniami. Wraca i podnosi trupa za ramiona. Trup jest bardzo ciężki i leci im przez kurczowo chwytające ręce. Jerry nie mówi słowa i Dżabawu również milczy. Niosą ją daleko przez trawy i krzaki, nigdy po ścieżkach, aż wreszcie rzucają ją do głębokiego rowu tuż za jednym z shebeenów. Nikt jej nie znajdzie przed rankiem, a wtedy podejrzenie padnie na tych, którzy pili w shebeenie, nie na Jerry'ego ani na Dżabawu. Potem biegną prędko z powrotem do opuszczonego składu, a wchodząc tam, słyszą, jak tamci lamentują i skomlą ze strachu przed ciemnością i z otumanienia. Jedna z szyb jest zbita, bo ktoś chciał się wydostać, lecz rama zaklinowana kamieniami nie puściła. Ludzie stłoczeni są razem pod ścianą, zupełnie wyzuci z odwagi. Jerry zapala świece i mówi:
- Cicho!
Powtarza ten okrzyk jeszcze raz i tamci cichną.
- Siadać! - krzyczy. I siadają. On również siada pod ścianą, bierze karty i udaje, że się nimi bawi.
Dżabawu spogląda na swoją marynarkę. Jest przesiąknięta krwią. W dodatku, naciągając materiał na piersi, widzi małe rozcięcie tam, gdzie oparł się koniec noża. Pyta sam siebie, czemu jest taki głupi, że martwi się o marynarkę. Co znaczy marynarka? Lecz w tej samej chwili Jerry skinieniem głowy pokazuje mu hak w ścianie, na którym wisi kilka marynarek i kurtek, i Dżabawu idzie do haka, zdejmuje z niego piękną niebieską kurtkę, po czym znowu spogląda na Jerry'ego. Patrzą sobie teraz w oczy uporczywie poprzez dzielącą ich przestrzeń. Dżabawu spuszcza wzrok. Jerry powiada:
- Zdejm koszulę i podkoszulek.
Dżabawu zdejmuje. Jerry mówi:
- Nałóż podkoszulek i koszulę, które znajdziesz między innymi rzeczami w tamtej skrzyni.
Dżabawu, jak gdyby był bez woli, zbliża się do skrzyni, znajduje podkoszulek i koszulę na swoją miarę, nakłada je, a na wierzch kładzie niebieską kurtkę. Teraz Jerry szybkim ruchem wstaje, zrzuca własną zakrwawioną kurtkę i koszulę, starannie wyciera o nie nóż, a potem oddaje zawiniątko Dżabawu.
- Zabierz moje rzeczy razem ze swoimi i zakop je w ziemi - mówi. Znów dwie pary oczu spotykają się i znów Dżabawu spuszcza swoje. Zabiera wszystkie pokrwawione rzeczy i wychodzi. W ciemnościach wyszukuje miejsce, gdzie rosną gęste krzaki, i tam kopie za pomocą ostro zakończonego patyka. Zakopuje ubranie, po czym wraca do składu. Wchodząc, jest pewny, że Jerry gadał do tamtych, gadał, gadał, wyjaśniając, jak to on, Dżabawu, zabił Betty. A z prze straszonych spojrzeń, jakie na niego kierują, widzi, że uwierzyli temu.
Jest jednakże tak, jak gdyby zakopując powalaną i pociętą odzież, zakopał zarazem swoją słabość wobec Jerry'ego.
- Nie zabiłem Betty - mówi spokojnie i z tymi słowami podchodzi do ściany i siada, gotów na wszystko, cokolwiek może się stać. Jest mu bowiem wszystko jedno, do cna wszystko jedno. A Jerry, widząc to głębokie znużenie, pojmuje je zupełnie fałszywie. Myśli: „Teraz mogę z nim zrobić, co mi się podoba. Może to i dobrze, że zabiłem tę głupią babę. Bo nareszcie Dżabawu będzie robił, co mu każę”.
Ignoruje więc Dżabawu, którego uważa za niegroźnego, idzie do tamtych i usiłuje ich uspokoić. Oni płaczą i krzyczą, a niekiedy wołają o skokian jako o lek na strachy tej okropnej nocy. Lecz Jerry przemawia do nich stanowczo, zaparza nową, mocną herbatę, daje każdemu po kawałku chleba i zmusza ich do jedzenia, a na koniec każe im spać. Oni jednak nie mogą. Zbijają się w gromadkę i rozmawiają o policji i o tym, że wszyscy zostaną obwinieni o morderstwo, aż wreszcie Jerry zmusza ich do wypicia herbaty, do której dosypał nasennego proszku, kupionego od pewnego Hindusa. Wkrótce wszyscy leżą znów na podłodze, lecz tym razem pogrążeni w śnie, który ich uzdrowi i odpędzi mdłości wywołane długotrwałym piciem skokianu.
Przez długie godziny nocy leżą, pojękując czasami, czasami krzycząc i mamrocąc niewyraźne, wystraszone słowa. A Jerry siedzi i bawi się kartami, i obserwuje Dżabawu, który nie rusza się wcale.
Jerry jest teraz pełen pewności siebie. Układa plany, bada je, zmienia; przez całą noc jego umysł pracuje, a wszystek strach i słabość znikły. Przychodzi do stanowczego wniosku, że zabicie Betty było jedyną mądrą rzeczą, jaką kiedykolwiek zrobił bez zaplanowania.
Noc wlecze się wśród prztykania kartami i jęków śpiących ludzi. Przez brudne okno sączy się światło najpierw szare, potem, gdy wschodzi słońce, różowe i złote, wreszcie mocne, żółte i ciepłe. Skoro dzień nastaje już na dobre, Jerry budzi śpiących kopniakami, ale tak, że kiedy się zerwą, nie będą wiedzieli, że ich kopnięto.
Usiadłszy, widzą, że Jerry bawi się kartami, a Dżabawu siedzi bezwładnie oparty o ścianę, z oczyma utkwionymi przed siebie. Każdą głowę nachodzi teraz szalone, niejasne wspomnienie mordu i bójki; patrzą po sobie i przekonują się, że wspomnienie owo widoczne jest na wszystkich twarzach. Potem spoglądają ku Jerry'emu, szukając wyjaśnienia. Ale Jerry patrzy na Dżabawu. Przypominają sobie wówczas, że to Dżabawu zabił Betty; twarze ich robią się szarawe, a oddechy dobywają się z trudnością. Nie są już jednak otumanieni skokianem, tylko słabi, zmęczeni i wystraszeni. Jerry nie obawia się wcale, że może nie dać sobie z nimi rady. Kiedy już rozbudzili się na dobre i po twarzach ich widać, że odzyskali świadomość, zaczyna mówić. Spokojnie i od niechcenia wyjaśnia, co stało się ubiegłej nocy, twierdząc, że Dżabawu zabił Betty. Dżabawu zaś nie mówi nic zgoła.
Milczenie Dżabawu wytrąca Jerry'ego z równowagi, ponieważ się go nie spodziewał. Jest jednak tak pewny siebie, że nie przywiązuje do tego wagi. Wyjaśnia, że stosownie do praw obowiązujących w szajce, jeśliby padło na nich podejrzenie, Dżabawu musi oddać się w ręce policji, nie mówiąc nic o reszcie. Ale jeśli niebezpieczeństwo minie, muszą wszyscy trzymać język za zębami i zachowywać się dalej tak, jakby nic się nie stało. Jerry przemawia tonem tak lekkim, że tamci nabierają ducha i jeden wymyka się, aby kupić trochę chleba i mleka do herbaty, po czym wszyscy razem jedzą i piją, śmiejąc się nawet, kiedy Jerry dowcipkuje. Śmiech nie pochodzi ze zbyt głęboka, ale pomaga im. A Dżabawu przez cały ten czas siedzi oparty o ścianę, na uboczu, nie mówiąc ani słowa.
Jerry obmyślił już sobie wszystko. Plany jego są bardzo proste. Jeżeli policja tego dnia da czymkolwiek poznać, że jest na tropie zabójcy Betty, wymknie się szybko, uda się do znajomych, którzy mu pomogą, i pojedzie na Południe z papierami opiewającymi na inne nazwisko, zostawiając wszystkie kłopoty za sobą. Po całym tygodniu pijaństwa zostało mu jednak bardzo mało pieniędzy. Może wszystkiego pięć szylingów. Znajomi dodadzą mu zapewne coś niecoś, ale Jerry myśli z niechęcią o dalekiej drodze do Johannesburga z tak niewielką sumą. Chce mieć więcej.
Jeżeli policja nie będzie wiedziała, kogo winić, Jerry zostanie tutaj, w składzie, z Dżabawu i tamtymi aż do wieczora. A wtedy - lecz dalej plan staje się tak śmiały, że Jerry śmieje się w duchu, trawiony chętką opowiedzenia tamtym, bo to taki znakomity kawał. Jerry zamyśla nie co innego, tylko udać się do domu pana Mizi, zabrać znajdujące się tam pieniądze i z nimi uciec na Południe. Jest przekonany, że w domu są pieniądze, i to dużo. Kiedy pięć lat temu w innym mieście obrabował pana Samu, zgarnął dziewiętnaście funtów. Pan Samu miał te pieniądze w dużej puszce po tytoniu schowanej pod strzechą chaty. Jerry sądzi, że wystarczy mu tylko pójść do domu pana Mizi, a znajdzie dość pieniędzy na luksusową i bezpieczną jazdę do Johannesburga oraz obfity fundusz na łapówki. Weźmie też z sobą Dżabawu. Dżabawu jest teraz niegroźny, ponury i zbyt wystraszony, aby naskarżyć na niego panu Mizi. Musi też wiedzieć, gdzie znajdują się pieniądze.
Wszystko to jest bardzo proste. Skoro tylko Dżabawu odda pieniądze Jerry'emu, Jerry każe mu wracać do tamtych i czekać na jego powrót. Będą czekać. Minie kilka dni, nim zrozumieją, że ich oszukał, a do tego czasu on będzie już w Johannesburgu.
Około południa Jerry wydobywa ostatnią butelkę whisky i daje każdemu po troszeczku. Dżabawu odmawia nieznacznym potrząśnięciem głowy. Jerry nie zwraca na niego uwagi. Tym lepiej.
Pilnuje jednak, aby cała gromadka zasiadła do kart, popijała po trochu whisky i miała co jeść. Pragnie, aby go lubili i ufali mu, zanim wyłoży swój plan, który mógłby ich przerazić wobec stanu rozhartowania, w jakim się znajdują w następstwie pijatyki i morderstwa.
W połowie popołudnia wymyka się ponownie i kręci się pomiędzy ludźmi na targu, gdzie słyszy wiele rozmów o zabójstwie. Policja przesłuchiwała sporo ludzi, lecz nie aresztowano nikogo. Będzie to wypadek jak wiele innych - jeszcze ktoś z matsotsich zabity w burdzie; nikt się tym za bardzo nie przejmuje. Gazety wydrukują wzmiankę; może jakiś duchowny wygłosi kazanie. Pan Mizi powie, być może, jeszcze jedną mowę o zepsuciu ludu afrykańskiego na skutek nędzy. Na tę ostatnią myśl Jerry śmieje się w duchu i wraca do tamtych w doskonałym zaiste humorze.
Zapewnia ich, że wszystko będzie w porządku, po czym mówi o panu Mizi, po części w związku ze swoim planem, po części zaś dlatego, że sprawia mu to przyjemność. Naśladuje znakomicie pana Mizi wygłaszającego przemówienie o zepsuciu obyczajów i rozbestwieniu. Dżabawu przez ten czas nie rusza się wcale; nie podnosi nawet oczu. Wówczas Jerry puszcza mnóstwo dowcipów o pani Mizi i pani Samu, jakie to one są niemoralne, i wszyscy zaśmiewają się oprócz Dżabawu.
Wszyscy też, nie wyłączając Jerry'ego, fałszywie pojmują milczenie Dżabawu. Sądzą, że się boi, że przede wszystkim boi się ich, ponieważ wiedzą, że zabił Betty; teraz bowiem już wszyscy w to wierzą; wierzą nawet, że sami to widzieli.
Nie rozumieją, że to, co dzieje się z Dżabawu, korzeniami swymi tkwi w bardzo dawnych czasach. Jego umysł pogrąża się w mroku rozpaczy, w biernym poddaniu się temu, co los mu przeznaczył, i zwraca się ku śmierci. To poczucie przeznaczenia, losu, jest bardzo mocno zakorzenione w życiu plemienia, gdzie o winie i odpowiedzialności za zło rozstrzygają stare, magiczne sposoby. Gdyby ci młodzi ludzie nie przebywali tak długo w mieście białego człowieka, rozumieliby może to, co teraz widzą u Dżabawu. Nawet Jerry nie rozumie, chociaż są chwile, w których to długie milczenie go drażni. Chciałby widzieć w Dżabawu trochę więcej strachu i respektu.
Pod koniec popołudnia Jerry bierze swoje ostatnie pięć szylingów, daje je dziewczynie, która pracowała razem z Betty i jest bardziej od reszty wytrącona z równowagi, i mówi jej, że ze względu na jej spryt ona została przez niego wybrana do ponownego pójścia na targ po zakup jedzenia. Sprawia jej to zadowolenie; po pół godzinie wraca z chlebem i zimną gotowaną kukurydzą i opowiada, że ludzie już przestali gadać o morderstwie. Jerry namawia wszystkich do jedzenia. Zależy mu bardzo, aby byli syci i zadowoleni, a kiedy osiągnął to, zaczyna mówić o swoim planie.
- A teraz muszę wam powiedzieć dobry kawał - mówi, śmiejąc się zawczasu. - Dziś w nocy okradniemy dom pana Mizi, on jest bardzo bogaty. A kraść ze mną pójdzie Dżabawu.
Przez sekundę widać u szajki niepewność. Potem patrzą jeden na drugiego, widzą ciężki wzrok Dżabawu boleśnie podnoszący się na nich, aż wreszcie zaczynają tarzać się po ziemi ze śmiechu i tarzają się tak przez długi czas. Ale Jerry spogląda na Dżabawu. Postanawia dokuczyć mu trochę.
- Ty, Murzynisko z kraalu - mówi. - Masz pietra.
Dżabawu wzdycha, ale się nie rusza i Jerry'ego ogarnia paniczny strach. Dlaczego Dżabawu nie krzyczy, nie protestuje, nie okazuje lęku?
Postanawia wstrzymać się z popisem siły aż do nadejścia krytycznej chwili. Kiedy tamci przestają się śmiać i spoglądają nań, czekając na następny dobry kawał, Jerry robi grymas w stronę Dżabawu, mrugając do nich porozumiewawczo, oni zaś szczerzą zęby w uśmiechu i wymieniają między sobą spojrzenia. Jerry zapala świece i każe wszystkim skupić się na małej, oświetlonej przestrzeni dokoła jednej ze skrzyń i tam razem grają w karty z wielkim hałasem i śmiechem, podczas gdy Dżabawu pozostaje w cieniu poza ich kręgiem. Jerry umiejętnie rozbawia ich kartami tak, że uwaga ich nie jest zwrócona na Dżabawu. Przez cały zaś czas obmyśla wszystkie szczegóły planu, a jego umysł nastawiony jest z całą mocą na ów jeden cel.
O północy podnosi się i mrugnąwszy do pozostałych, zbliża się do Dżabawu. Od wysiłku woli oblewa się potem.
- Już czas - mówi lekko i wlepia oczy w Dżabawu. Dżabawu nie podnosi wzroku ani nie wykonuje żadnego ruchu. Jerry błyskawicznie przyklęka i zupełnie tak jak poprzedniej nocy, zwrócony plecami do reszty, lekko przyciska czubek noża do piersi Dżabawu. Wpatruje się w Dżabawu bardzo, bardzo uporczywie i szepce:
- Przecinam marynarkę.
Zwęża oczy, napierając nimi coraz silniej na Dżabawu, i powtarza:
- Przecinam marynarkę, zaraz nóż wbije się w ciebie. Dżabawu podnosi oczy.
- Wstawaj - mówi Jerry.
I Dżabawu wstaje jak otumaniony narkotykiem. Jerry odczuwa lekki zawrót głowy pod wpływem ulgi, jaką sprawiło mu zwycięstwo, lecz oparłszy się ręką o ścianę, odwraca się i mówi do tamtych:
- A teraz słuchajcie, co wam powiem. My dwaj idziemy do domu pana Mizi. Zdmuchnijcie świece i czekajcie po ciemku - nie, jedną świecę możecie zatrzymać, ale postawcie ją na podłodze, żeby z dworu nie było widać ani śladu światła. Wiem, że w domu pana Mizi schowana jest duża suma pieniędzy. Pieniądze te przyniesiemy ze sobą. Jeżeli będzie awantura, pójdę prędko do jednego z naszych przyjaciół i tam pozostanę może jeden dzień, może dwa. Dżabawu wróci tutaj. Jeżeli nie będzie mnie tu do jutra rana, możecie stąd wyjść po jednemu, nie razem. Nie pracujcie razem przez kilka dni, trzymajcie się jak najdalej od shebeenów, i zakazuję wam skosztować skokianu, aż powiem. Zawiadomię was, kiedy będziemy mogli znów bezpiecznie się spotkać. Wszystko to jednak mówię na wypadek, gdyby była awantura, a to wcale nie jest konieczne. Dżabawu i ja wrócimy za trzy kwadranse z pieniędzmi. Wtedy rozdzielimy je między nas wszystkich. Będzie to oznaczało, że przez tydzień nie ma potrzeby pracować, a do tego czasu policja zapomni o morderstwie.
Po raz pierwszy Dżabawu zabiera głos:
- Pan Mizi nie jest bogaty i nie ma w domu pieniędzy.
Jerry marszczy brwi, a potem szybko pociąga Dżabawu za sobą w ciemność nocy. W izbie za nimi gasną kolejno świece. Wszędzie jest ciemno, drzewa chwieją się na porywistym, chłodnym wietrze, po niebie przesuwają się gęste zwały chmur, a spomiędzy nich widać blade, zamokłe gwiazdy. Noc jest dobra na złodziejską wyprawę.
Jerry myśli: „Dlaczego on to powiedział? Dziwne”. Ale dziwne było to, że przez wszystkie te tygodnie Jerry myślał, że Dżabawu kłamie o tych pieniądzach, a Dżabawu nie pojął, że Jerry właściwie wierzy, że pieniądze są.
- Chodź - mówi Jerry spokojnie. - Niedługo będzie po wszystkim. A teraz, po drodze, myśl o tym, co widziałeś w domu Mizich i gdzie będą schowane pieniądze.
W głowie Dżabawu błyska nagle jeden obraz, potem drugi. Widzi, jak tamtego wieczoru pan Mizi poszedł w kąt pokoju, uniósł kawałek deski z podłogi i pochylił się nad odsłoniętą w ten sposób ciemną skrytką, ażeby wydostać jakieś książki. To jest miejsce, gdzie przechowuje książki, które policja mogłaby mu zabrać. Jednakże zaraz po tym obrazie zjawia się inny, którego wcale nie oglądał, lecz który stwarza jego mózg. Widzi pana Mizi wyciągającego ze skrytki ogromną puszkę pełną zwitków papierowych pieniędzy. Tak, Jerry jest bardzo mądry, gdyż dawny głód w Dżabawu podnosi głowę i prawie dochodzi do głosu. Potem obrazy znikają z jego umysłu, a wraz z nimi znika głód. Ciężkim krokiem idzie naprzód u boku Jerry'ego, myśląc tylko: „Idziemy do pana Mizi. Kiedy się tam dostaniemy, jakoś muszę się z nim rozmówić. On mi pomoże”. Jerry mówi na głos:
- Nie tup tak głośno, ty głupcze.
Dżabawu nie ścisza kroków. Jerry rozgląda się naokoło w ciemnościach, myśląc nerwowo: „Przecież chyba Dżabawu nie zwariował? A może zażył jakiś narkotyk, o którym nie wiem? Bo zachowuje się bardzo dziwnie. - Następnie jednak pociesza się: - Patrzcie, jak to zabicie Betty obróciło się na dobre, chociaż nie było zamierzone. Patrzcie, jaka to dobra noc do kradzieży, chociaż jej nie wybierałem. Moje szczęście jest bardzo mocne. Wszystko będzie w porządku...”. Nie mówi więc Dżabawu powtórnie, aby szedł po cichu, gdyż wiatr szasta gałęźmi tam i z powrotem i wokół ich stóp wznosi tumany kurzu i liści. Jest bardzo ciemno. Światła w domach są pogaszone, teraz bowiem idą przez porządną dzielnicę miasta, gdzie ludzie wstają wcześnie do pracy i wobec tego muszą wcześnie kłaść się spać. Nagle Dżabawu potyka się o kamień i robi dużo hałasu, a wtedy Jerry błyskawicznie wyciąga nóż i trąca Dżabawu łokciem, aż tamten odwraca się i spogląda ku niemu.
- Wbiję to w ciebie, jeżeli krzykniesz albo zaczniesz uciekać - powiada cicho, ale Dżabawu nie mówi nic. Myśli, że Jerry jest naprawdę bardzo dziwny. „Dlaczego idzie po pieniądze do pana Mizi? Dlaczego zabiera jego, Dżabawu? Może zabójstwo Betty padło mu na mózg i Jerry zwariował? - Po chwili jednak myśli: - A jednak to nie jest takie dziwne. Żartował, że zabije Betty, a potem ją zabił; żartował, że okradnie się pana Mizi, a teraz i to także robimy...”. Więc Dżabawu stąpa ciężko dalej wśród szumu wiatru i ciemności pełnej kurzu i wirujących liści; głowę ma pustą i nic nie czuje. Jest tylko ogromnie ociężały, znużony brakiem snu i przetańczonymi nocami, i skokianem, a nade wszystko wymęczony rozpaczą, która cały czas mówi mu: „Nic ci nie pozostaje; umrzesz, Dżabawu. Umrzesz”. - Kształtują się słowa pieśni, smutnej, powolnej pieśni, jakby dla kogoś, kto nie żyje. „Ech, spójrzcież na Dżabawu; oto idzie ów wielki złodziej. Nóż przemówił i powiada tak: «Patrzcie na tego mordercę Dżabawu, tego, który zakrada się po ciemku, żeby obrabować przyjaciela. Patrzcie na Dżabawu, którego ręce są czerwone od krwi. Ech, Dżabawu, ale teraz przychodzimy po ciebie. Idziemy, Dżabawu, nie ma przed nami ucieczki»...”.
Pod latarniami ulicznymi - ale w bardzo dużych odstępach, gdyż w Osiedlu Krajowców latarń jest mało - widnieją niewielkie plamy żółtego blasku. Dżabawu brnie na oślep prosto w taką świetlną plamę.
- Uważaj, głupi - mówi Jerry gwałtownym, przestraszonym głosem. Siłą odciąga Dżabawu w bok, po czym zatrzymuje się. Myśli sobie: „Może ten człowiek zwariował? Jakże inaczej mógłby zachowywać się w ten sposób? Jak ja mogę zabierać takiego zwariowanego głupca na taką niebezpieczną robotę? Może lepiej nie iść do tego domu... - Potem jednak patrzy na Dżabawu, stojącego przed nim spokojnie i cierpliwie, i myśli: - Nie, on po prostu tak się mnie boi”.
Rusza więc dalej, trzymając Dżabawu mocno za przegub ręki.
Raptem Dżabawu wybucha głośnym śmiechem i mówi:
- Widzę dom Mizich; i okno jest oświetlone.
- Cicho bądź - powiada Jerry, a Dżabawu ciągnie dalej:
- Ludzie światła uczą się nocami. Są rzeczy, o których ty nic nie wiesz.
Jerry z całej siły uderza go dłonią po ustach, a Dżabawu chwyta tę dłoń zębami. Jerry nagłym ruchem wyrywa rękę i stoi przez chwilę, drżąc z chęci, aby rozkosznie wsunąć Dżabawu nóż między żebra. Trzyma się jednak ostro i opanowuje się. Stoi spokojnie, potrząsając ugryzioną ręką, i przygląda się światłu w domu Mizich. Teraz już widzi te pieniądze i żądza posiadania ich rośnie w nim gwałtownie. Nie może się zatrzymać, zawrócić, zmieniać planu. Tak łatwo jest po prostu iść naprzód; w pięć minut pieniądze będą jego, potem wymknie się Dżabawu i po dalszych piętnastu minutach znajdzie się w domu owego znajomego, który przechowa go bezpiecznie do rana. Wszystko to takie łatwe, takie łatwe. A zawrócić trudno i - przede wszystkim - wstyd. Zacina więc mocno zęby i obiecuje sobie w duchu: „Poczekaj, moje ty piękne Murzynisko z kraalu. Za chwilę będę miał pieniądze, a ciebie może złapią. A jeżeli nawet nie, to co zrobisz beze mnie? Wrócisz do szajki, która beze mnie jest jak stado kurczaków, i w przeciągu tygodnia będziecie mieli awanturę z policją”. Myśl ta sprawia mu wielką przyjemność, tak wielką, że omal nie wybucha śmiechem i w dobrym już humorze bierze Dżabawu za przegub ręki i ciągnie go za sobą.
Maszerują, aż wreszcie są już o dziesięć kroków od domu, tuż poza miejscem, na które pada przyćmione światło, ukazując chropowatą, nierówną ziemię i gęsty, czarny krzew pod oknem. Wilgotna i wietrzna ciemność huczy im w uszach. Widzą, jak syn pana Mizi leży w ubraniu rozciągnięty na łóżku. Usnął z książką w ręce.
Jerry namyśla się pośpiesznie, po czym mówi:
- Wdrapiesz się szybko przez okno. Nie próbuj mnie przechytrzyć. Umiem rzucać nożem równie dobrze jak używać go z bliska, więc...
Lekko przekręca nóż tak, że dotyka nim marynarki Dżabawu, i z jakimż radosnym uniesieniem czuje, że Dżabawu się odsuwa! Dziwne to jest, że Dżabawu nie boi się o siebie, lecz nawet w tej chwili boli go myśl o przeciętej i zniszczonej kurtce. Odsunął się instynktownie, niemal z irytacją, jak gdyby naprzykrzała mu się mucha. Odsunął się jednak i słyszy głos Jerry'ego, mocny teraz i pewny:
- Będziesz się trzymał z daleka od drzwi do drugiego pokoju. Staniesz pod ścianą; oparty o nią plecami, sięgniesz ręką w bok i wyłączysz światło. Nie myśl tylko, że potrafisz być sprytny, bo będę trzymał na tobie promień latarki, więc...
I zapala maleńką latarkę elektryczną, którą ma w ręce i która teraz wysyła przed siebie jeden jedyny silny promień światła, wąski jak ołówek. Gasi ją i mocno zaciska zęby, dławiąc przekleństwo, gdyż krew płynąca z miejsca, gdzie Dżabawu go ugryzł, sprawia, że latarka ślizga mu się w dłoni.
- Potem ja wejdę do pokoju i prędko zwiążę tego głuptasa na łóżku, a wtedy pokażesz mi, gdzie są pieniądze.
Dżabawu milczy, potem mówi:
- Ale te pieniądze... Mówiłem ci, że nie ma żadnych pieniędzy. Po coś ty naprawdę przyszedł do tego domu?
Jerry ściska go za ramię i mówi:
- Czas przestać żartować.
- Czasami mówiłem, że są pieniądze - powiada Dżabawu - ale to było wtedy, kiedyśmy rozmawiali na żarty. Przecież chyba rozumiałeś...
Przerywa, przypominając sobie, jakie to były te żarty. Potem myśli: „Wszystko jedno, bo kiedy będę w domu, zawołam Mizich”.
- A jakże by mogło nie być pieniędzy? - mówi Jerry. - Gdzie on trzyma pieniądze na Ligę? Nie widziałeś skrytki, gdzie tacy ludzie trzymają zakazane rzeczy? Kiedy brałem pieniądze od pana Samu, były właśnie w takiej skrytce...
Ale Dżabawu szarpnięciem uwolnił rękę i nie ściszając kroków, idzie przez oświetloną przestrzeń ku oknu. Jerry syczy za nim:
- Ciszej, ciszej, ty głupcze.
Dżabawu opiera swoje potężne ramię o okno i popycha je tak, iż z hukiem podnosi się do góry, po czym wskakuje do pokoju. Z tyłu za nim Jerry miota się i klnie z wściekłości. Przez sekundę waha się, czy nie uciekać. Potem wydaje mu się, że widzi wielką puszkę pełną pieniędzy, więc rzuca się przez oświetloną przestrzeń i w ślad za Dżabawu wskakuje przez okno.
Obaj młodzi ludzie weszli przez okno jasno oświetlone i narobili dużo hałasu. Chłopiec na łóżku porusza się, lecz już Jerry pochylił się nad nim, zakrył mu oczy szmatą i wepchnął mu w usta chustkę z mokrym ciastem, jednocześnie klękając na jego nogach. Wiąże go grubym sznurem i w jednej chwili chłopiec nie może już ani się ruszyć, ani nic widzieć, ani krzyknąć. Kiedy jednak Dżabawu widzi syna pana Mizi skrępowanego na łóżku, coś w nim budzi się i przemawia, ciężkie brzemię fatalistycznej obojętności unosi się i Dżabawu krzyczy na cały głos:
- Panie Mizi! Pani Mizi!
Jest to głos przerażonego dziecka, gdyż cały jego strach przed Jerrym powrócił. Jerry odwraca się błyskawicznie, klnąc, i podnosi rękę trzymającą nóż. Dżabawu rzuca się naprzód i chwyta go za przegub. Stoją obaj w świetle lampy, chwiejąc się w tył i w przód; ręce mocują się o nóż, kiedy nagle w sąsiednim pokoju daje się słyszeć szmer. Jerry odskakuje w bok tak szybko, że Dżabawu się zatacza, po czym daje susa ku oknu i umyka. Kiedy drzwi się otwierają, Dżabawu przesuwa się tyłem w kierunku drzwi, w ręce trzymając nóż.
To wchodzą państwo Mizi; kiedy go spostrzegają, pan Mizi rzuca się naprzód i z całej siły przyciska mu jego ręce do ciała, a Dżabawu mówi:
- Nie, nie, jestem waszym przyjacielem.
Pan Mizi rzuca przez ramię do pani Mizi:
- Zostaw chłopca. Daj mi jaką szmatę, żeby związać tego tutaj.
Pani Mizi jęczy bowiem, przerażona, nad synem, który leży bezsilny i na pół uduszony pod szmatą. Dżabawu stoi biernie w uścisku rąk pana Mizi i mówi:
- Nie jestem złodziejem; wołałem was, ale niech pan mi wierzy, panie Mizi, że chciałem was ostrzec.
Pan Mizi jest zanadto rozgniewany, aby słuchać. Z całej siły ściska przeguby rąk Dżabawu i przygląda się, jak pani Mizi uwalnia z więzów syna.
Następnie pani Mizi zwraca się do Dżabawu i na pół płacząc, powiada:
- Pomogliśmy ci, gościłeś w naszym domu, a teraz nas okradasz.
- Nie, nie, pani Mizi, to nie jest tak, opowiem pani.
- Opowiesz policji - mówi pan Mizi szorstko. A Dżabawu, patrząc na zaciętą, gniewną twarz pana Mizi czuje, że został zdradzony. Gdzieś w głębi niego owa studnia rozpaczy z wolna zaczyna napełniać się na nowo.
Chłopiec siedzi teraz na łóżku i trzymając się za szczękę, którą wielka bryła ciasta wyważyła ze stawu, powiada:
- Dlaczego to zrobiłeś? Czyśmy cię skrzywdzili?
- To nie ja, to ten drugi.
Ale synowi państwa Mizi obwiązano oczy, zanim zdążył je otworzyć, nie widział więc nic.
Wtedy pan Mizi spogląda na nóż leżący na podłodze i mówi:
- Jesteś nie tylko złodziejem, ale i mordercą.
Na podłodze jest krew.
- Nie - mówi Dżabawu - krew musi być z ręki Jerry'ego, ugryzłem go.
Jego głos już jest ponury.
- Masz nas za głupców - mówi pani Mizi z pogardą. - Dwa razy uciekłeś. Raz od państwa Samu, kiedy pomogli ci w buszu. Potem od nas, kiedy myśmy ci pomogli. Przez ostatnie tygodnie byłeś cały czas u matsotsich, a teraz przychodzisz tu z nożem i spodziewasz się, że nic nie powiemy, kiedy wiążesz nam syna i napełniasz jego usta nieupieczonym chlebem?
Dżabawu wiotczeje zupełnie w uścisku rąk pana Mizi. Mówi po prostu:
- Nie wierzycie mi.
Rozpacz przepływa przez jego żyły niby czarna trucizna. Po raz drugi owa rozpacz zaskakuje stojących koło niego ludzi. Pan Mizi zwalnia uścisk, a pani Mizi, płacząc gorzko, powiada:
- I nóż, Dżabawu, nóż!
Pan Mizi podnosi nóż, widzi, że nie ma na nim krwi, spogląda na krew na podłodze i mówi:
- Jedno jest prawdą. Ta krew nie pochodzi z rany zadanej nożem.
Lecz oczy Dżabawu utkwione są w podłodze, a wyraz twarzy ma chmurny i obojętny.
Potem przybywają policjanci, wielu naraz: jedni wchodzą przez okno, drudzy frontowymi drzwiami. Policjanci nakładają Dżabawu kajdanki i spisują zeznanie pana Mizi. Pani Mizi ciągle jeszcze płacze i trzepoce się nad synem.
Dżabawu tylko raz zabiera głos, aby powiedzieć:
- Nie jestem złodziejem. Przyszedłem tu powiedzieć wam to. Chcę żyć uczciwie.
Na to policjanci wybuchają śmiechem i mówią, że Dżabawu po przebyciu zaledwie paru tygodni w Osiedlu jest już znany jako jeden z najsprytniejszych złodziei i członek najgorszej szajki. Teraz z jego powodu wszyscy pozostali zostaną wyłapani i osadzeni w więzieniu.
Dżabawu wysłuchuje tego obojętnie. Patrzy na panią Mizi rozgoryczonym wzrokiem dziecka, które zdradziła matka. Potem takim samym wzrokiem spogląda na pana Mizi. Oni zaś patrzą na niego zdezorientowani. Ale pan Mizi myśli: „Przez całe życie staram się żyć tak, żeby schodzić z oczu policji, a teraz przez tego głuptasa będę musiał tracić czas po sądach i przylgnie do mnie marka, że byłem wmieszany w awanturę”.
Policja prowadzi Dżabawu do karetki i odwozi go do więzienia, gdzie spędza tę noc pogrążony w ciężkim, czarnym, pozbawionym marzeń śnie człowieka, który wyzbył się wszelkiej nadziei. Państwo Mizi zdradzili go. Nic mu już nie zostało.
Rankiem spodziewa się, że go zabiorą do sądu, lecz zamiast tego zostaje przeniesiony do innej celi w więzieniu. Myśli, że jego sprawa musi być zaiste bardzo poważna, gdyż cela jest tylko dla niego jednego: mała izdebka o murach z cegły i kamiennej posadzce, wysoko w górze zakratowane okno.
Mija dzień, potem drugi. Strażnicy przemawiają do niego, a on nie odpowiada. Potem przychodzi policjant wypytywać go, ale Dżabawu nie mówi słowa. Policjant zrazu jest cierpliwy, potem niecierpliwi się, a w końcu grozi. Powiada, że policja wie wszystko i że Dżabawu nic milczeniem nie zyska. Ale Dżabawu milczy, ponieważ jest mu wszystko jedno. Pragnie tylko, aby policjant sobie poszedł, co też nareszcie czyni.
Przynoszą mu jedzenie i wodę, on jednak nie je i nie pije, chyba że mu każą, a wtedy robi to automatycznie, lecz często zapamiętuje się i siedzi nieruchomo z kawałkiem chleba lub kubkiem w ręce. Poza tym śpi i śpi, jak gdyby jego dusza ogłuszała się narkotykiem po to, by mógł łatwo prześliznąć się w śmierć. Dżabawu nie myśli o śmierci, lecz towarzyszy mu ona tam, w celi, jak wielki, czarny cień.
Tak mija tydzień, chociaż Dżabawu nie zdaje sobie z tego sprawy.
Ósmego dnia otwierają się drzwi i wchodzi biały duchowny. Dżabawu śpi, lecz strażnik kopie go tak długo, aż się wreszcie budzi, później potrząsa nim, tak że Dżabawu wstaje, a potem na rozkaz duchownego siada. Nie patrzy na duchownego.
Człowiek ów to niejaki pan Tennent, duchowny kościoła anglikańskiego raz na tydzień odwiedzający więźniów. Jest to mężczyzna wysoki i szczupły, siwy, przygarbiony. Rusza się powoli, mówi powoli i sprawia wrażenie, że nie dowierza nawet słowom, które sam dobiera.
Jest to człowiek głęboko wątpiący, jakich bywa tylu wśród jego współwyznawców. Może gdyby należał do innego kościoła, tego, który Afrykańczycy nazywają rzymskim, wchodziłby do tej celi inaczej. Grzech - to, dusza - tamto; miałby określone rzeczy do mówienia i jego słowa dźwięczałyby wiarą, która nie zmienia się w miarę zmian, jakim ulega życie.
Lecz kościół, do którego należy pan Tennent, pozostawia mu w jego wierzeniach dużą swobodę. Poza tym pan Tennent już od wielu lat pracuje wśród uboższych Afrykańczyków w tym mieście, toteż patrzy na Dżabawu trochę tak, jak patrzy nań pan Mizi. Jest więc przede wszystkim proces ekonomiczny, a w nim - porwany jak liść przez podmuch wiatru - Dżabawu. Sądzi, że nazywanie takiego dziecka jak Dżabawu grzesznikiem dowodziłoby braku miłości bliźniego. Z drugiej strony ktoś, kto wierzy w Boga, jeżeli już nie w diabła, musi obarczyć winą coś lub kogoś, ale co i kto to ma być? Tego nie wie. Jego pogląd na Dżabawu odziera go ze zdolności pocieszania - nawet samego siebie.
Człowiek ten, odwiedzający więzienie co tydzień, nienawidzi tej pracy z głębi serca, ponieważ sam sobie nie ufa. Wchodzi do celi Dżabawu, karcąc się za brak współczucia, a zaledwie rzucił okiem w stronę Dżabawu, twardnieje. Widział nieraz, jak tacy więźniowie płaczą jak dzieci i wołają swoje matki - zjawisko budzące w nim głęboką odrazę, ponieważ jest Anglikiem i gardzi podobnymi wylewami uczuć. Widywał ich też upartymi, obojętnymi i rozgoryczonymi. To złe, ale już lepsze od płaczu. Wreszcie, i to bardzo często, widywał takich jak teraz Dżabawu: milczących, nieruchomych, z niewidzącymi oczyma. Stan taki jest mu wstrętniejszy od wszystkich innych, jako obcy jego własnej naturze. Widywał więźniów skazanych na śmierć takimi, jakim dzisiaj jest Dżabawu; są umarli na długo przed tym, nim pętla zaciśnie im się na szyi. Ale Dżabawu nie zostanie powieszony, jego przewinienie jest stosunkowo lekkie, taka rozpacz jest więc całkiem nierozumna i pan Tennent wie z doświadczenia, że brak mu środków, aby sobie z nią dać rady.
Siada na niewygodnym krześle przyniesionym mu przez strażnika i zastanawia się, dlaczego tak mu ciężko mówić o Bogu. Dżabawu nie jest chrześcijaninem, wynika to z jego papierów, ale czyż to powinno przeszkadzać człowiekowi bożemu mówić o Bogu? Po długim milczeniu powiada wreszcie:
- Widzę, że jesteś bardzo nieszczęśliwy. Chciałbym ci dopomóc.
Słowa te brzmią płasko, blado i nieprzekonywająco i Dżabawu pozostaje nieruchomy.
- Jesteś w bardzo ciężkim położeniu. Ale gdybyś o nim pomówił, mogłoby ci to przynieść ulgę.
Dżabawu nie wydaje głosu i jego oczy nawet nie drgną.
Po raz setny pan Tennent myśli, że byłoby lepiej, gdyby zrezygnował z tej pracy i ustąpił ją jednemu z kolegów, którzy nie myślą więcej o lepszych mieszkaniach i wyższych zarobkach niż o Bogu. Ciągnie jednak dalej swoim łagodnym, cierpliwym głosem:
- Może sprawa przedstawia się lepiej, niż sądzisz. Wydajesz się zbyt nieszczęśliwy jak na kłopot, w jaki popadłeś. Będą cię oskarżać tylko o lekkie przewinienia. Włamanie i brak należytego zatrudnienia, a to nic bardzo poważnego.
Dżabawu pozostaje bez ruchu.
- Sprawa przeciąga się tak długo, ponieważ wmieszanych jest w nią wielu ludzi. Twój wspólnik, mężczyzna, którego nazywają Jerry, został wskazany przez szajkę jako ten, który cię namówił do okradzenia domu państwa Mizi.
Na dźwięk nazwiska Mizi Dżabawu porusza się lekko, po czym nieruchomieje na nowo.
- Jerry będzie oskarżony o zorganizowanie rabunku, o posiadanie noża i o przebywanie w mieście bez należytego zatrudnienia. Policja podejrzewa, że był zamieszany w wiele innych sprawek, ale niczego nie można mu udowodnić. Dostanie dosyć surowy wyrok - to znaczy dostanie, jeżeli go złapią. Przypuszczają, że znajduje się w drodze do Johannesburga. Kiedy go złapią, osadzą go w więzieniu. Złapali również pewnego kolorowego, który dawał Afrykańczykom, między innymi tobie, fałszywe zatrudnienie, Ale człowiek ten leży w szpitalu, ciężko chory, i prawdopodobnie nie będzie żył. Co do pozostałych członków szajki, policja oskarży ich o brak należytego zatrudnienia, ale na tym koniec. Cała sprawa była otoczona taką chmurą kłamstw i wzajemnych, sprzecznych oskarżeń, że policja miała z nią duże trudności. Musisz jednak pamiętać, że to twoje pierwsze wykroczenie i że jesteś bardzo młody, nie pójdzie ci więc tak źle.
Dżabawu milczy. Wtedy pan Tennent myśli: „Dlaczego ja pocieszam tego chłopca tak, jak gdyby był niewinny? Policja mówi mi, że chociaż nie można tego dowieść, wiadomo jej, iż był wmieszany w najrozmaitsze niegodziwości”. Zmienia więc ton i mówi surowo:
- Nie twierdzę, że na wyrok twój nie będzie miał wpływu fakt, iż znany byłeś jako członek szajki. Będziesz musiał odpokutować za naruszenie prawa. Przypuszcza się, że możesz dostać rok więzienia...
Przerywa, gdyż widzi, że gdyby powiedział: dziesięć lat, dla Dżabawu byłoby to wszystko jedno. Przez dobrą chwilę rozmyśla w milczeniu, musi bowiem powziąć niełatwą decyzję. Tego ranka przyszedł do niego do domu pan Mizi i spytał, czy zamierza odwiedzić więzienie. Kiedy odpowiedział twierdząco, pan Mizi poprosił go o zabranie listu do Dżabawu. Otóż przekazywanie listów więźniom jest zabronione. Pan Tennent nigdy jeszcze nie wykroczył przeciwko prawu. A poza tym nie lubi pana Mizi, ponieważ nie lubi wszelkiej polityki i polityków. Uważa, że pan Mizi jest po prostu wyszczekanym, demagogicznym frazesowiczem uganiającym się za władzą i własną chwałą. Nie może jednak całkowicie potępiać pana Mizi, który żąda dla swojego ludu tylko tego, co on, pan Tennent, szczerze uznaje za sprawiedliwe. Z początku odmówił wzięcia listu, potem jednak powiedział sztywno, że owszem, spróbuje... List znajduje się teraz w jego kieszeni.
Na koniec wyciąga list z kieszeni i mówi:
- Mam dla ciebie list.
Dżabawu wciąż trwa w bezruchu.^
- Masz przyjaciół, którzy czekają, aby ci pomóc - mówi głośno, starając się, aby jego słowa przebiły się przez apatię Dżabawu.
Dżabawu podnosi oczy. Po długiej chwili pyta:
- Jakich przyjaciół?
Pan Tennent jest wstrząśnięty dźwiękiem jego głosu po takim długim milczeniu.
- List jest od pana Mizi - odpowiada sztywno.
Dżabawu gwałtownie chwyta list, zrywa się na nogi i staje w świetle padającym z wysoko umieszczonego okienka. Rozdziera kopertę, która spada na ziemię. Pan Tennent podnosi ją i mówi:
- Właściwie nie wolno mi dawać ci listów.
Zdaje sobie przy tym sprawę, że jego głos brzmi gniewnie, a to jest niesprawiedliwe, gdyż sam ponosi odpowiedzialność za to, że się zgodził. Nie lubi niesprawiedliwości, więc opanowuje głos i mówi:
- Przeczytaj prędko, a potem oddaj mi go. Takie było życzenie pana Mizi.
Dżabawu wpatruje się w list. Zaczyna się on: „Mój synu...”. I na to łzy zaczynają ściekać mu po policzkach. Pan Tennent jest zażenowany, zły i myśli: „Teraz, przypuszczam, będziemy mieli jeden z tych nieprzyjemnych wybuchów”. Następnie jednak ponownie strofuje sam siebie za brak chrześcijańskiej miłości bliźniego i odwraca się plecami tak, aby nie mogły go razić łzy Dżabawu, Trzeba też pilnować drzwi na wypadek, gdyby strażnik przyszedł za wcześnie.
Dżabawu czyta:
„Chcę ci powiedzieć, że wierzę, iż powiedziałeś prawdę, kiedy twierdziłeś, że przyszedłeś do mego domu wbrew woli i że chciałeś nas ostrzec. Nie rozumiem jednak, czego potem od nas oczekiwałeś. Przyszli bowiem do mnie pewni członkowie szajki i opowiedzieli mi, żeś im mówił, iż spodziewasz się, że znajdę ci pracę i zaopiekuję się tobą. Przyszli do mnie, sądząc, że potem będę ich bronił przed policją. Tego jednak nie zrobię. Nie mam czasu dla przestępców. Jeżeli ja nie rozumiem tej sprawy, nie rozumie jej i nikt inny. Przez cały tydzień policja przesłuchiwała tych ludzi i ich wspólników, lecz bardzo niewiele da się udowodnić poza tym, że mózgiem szajki był ów Jerry i że stosował on wobec ciebie jakiś nacisk. Wygląda, że członkowie szajki go się boją, jak również ciebie, zdaje mi się bowiem, że gdybyś chciał, mógłbyś opowiedzieć policji różne rzeczy. A teraz musisz spróbować zrozumieć, co ci powiem. Piszę tylko dlatego, że pani Mizi mnie uprosiła, żebym napisał. Powiadam ci uczciwie, że nie mam dla ciebie współczucia...”.
W tym miejscu Dżabawu wypuszcza papier z rąk i chłód zaczyna podpełzać mu do serca. Ale pan Tennent, stojący przy drzwiach w napięciu i zdenerwowaniu, mówi:
- Prędko, Dżabawu. Czytaj prędko.
Więc Dżabawu czyta dalej i chłód powoli ustępuje, pozostawiając za sobą uczucie, którego Dżabawu nie rozumie. Nie jest to jednak uczucie przykre.
„Pani Mizi mówi mi, że myślę zbyt wiele głową, a zbyt mało sercem. Mówi, że jesteś jeszcze dzieckiem. Może i tak jest, ale nie postępujesz jak dziecko; będę więc przemawiał do ciebie jak do mężczyzny i oczekuję po tobie, że zachowasz się jak mężczyzna. Pani Mizi życzy sobie, abym stanął przed sądem i powiedział, że cię znamy, że zostałeś sprowadzony na złą drogę przez niedobrych towarzyszy, ale w głębi serca jesteś dobry. Pani Mizi łatwo używa takich słów, jak zło i dobro; może to wynika stąd, że wychowała się w misji, lecz co do mnie, to nie mam do nich zaufania i pozostawię je wielebnemu panu Tennentowi, który, mam nadzieję, zaniesie ci ten list.
Wiem tylko tyle, że jesteś bardzo inteligentny i zdolny i że gdybyś chciał, mógłbyś zrobić dobry użytek ze swoich zdolności. Wiem także, że do tej pory postępowałeś tak, jakby ci się od świata należało za darmo wesołe życie. Żyjemy jednakże w bardzo trudnych czasach, w których jest bardzo wiele cierpienia, i nie widzę powodu, dla którego tobie miałoby się dziać inaczej niż wszystkim. Otóż będę musiał stanąć przed sądem jako świadek, ponieważ włamanie było do mojego domu. Nie powiem jednak, że cię znałem dawniej inaczej niż przelotnie, tak jak znam setki ludzi - co zresztą jest prawdą, Dżabawu...”.
Po raz drugi papier wypada z rąk i wzbiera w Dżabawu poczucie urazy. Cięższa bowiem niż wszystko inne jest dla niego nauka, że jest jednym spośród wielu, nie zaś kimś szczególnym i odrębnym.
Słyszy przynaglający głos pana Tennenta:
- Dalej, Dżabawu. Rozmyślać możesz później.
Czyta więc dalej:
„Nasi przeciwnicy korzystają z każdej okazji, żeby oczerniać nas i nasz ruch, i byliby zachwyceni, gdybym podał się za przyjaciela człowieka, o którym wszyscy wiedzą, że jest przestępcą, chociaż nie mogą tego udowodnić. Dotychczas z największym trudem zachowałem sobie u policji bardzo dobrą opinię jako zwyczajny obywatel. Wiedzą, że nie kradnę, nie kłamię i nie oszukuję. Jestem tym, co oni nazywają porządnym człowiekiem. Nie zamierzam dla ciebie zmieniać tego stanu rzeczy. Poza tym jako przywódca naszego ludu mam opinię złą, więc gdybym przemówił za tobą, byłoby to dla policji dwuznaczne. Już i tak zadawali mi pytania, które świadczą jasno o tym, iż oni sądzą, że jesteś jednym z naszych i że z nami pracowałeś, czemu ja bezwzględnie zaprzeczyłem. Zresztą to prawda, że nie pracowałeś.
A teraz, mój synu, pomyślisz sobie, podobnie jak moja żona, że jestem człowiekiem nielitościwym; musisz jednak pamiętać, że przemawiam w imieniu setek ludzi, którzy mi ufają, i nie mogę szkodzić im dla jednego bardzo niemądrego chłopaka. Kiedy będziesz w sądzie, będę mówił surowym tonem i nie będę na ciebie patrzał. Zostawię też panią Mizi w domu z obawy przed dobrocią jej serca. Posiedzisz w więzieniu może rok; skrócą ci wyrok, jeżeli będziesz się dobrze sprawował. Będzie to dla ciebie ciężki okres. Znajdziesz się z innymi przestępcami, którzy mogą cię namawiać do powrotu do złego życia, będziesz pracował bardzo ciężko i będziesz źle żywiony. Jeżeli jednak będziesz miał możliwości nauki, skorzystaj z nich. Nie zwracaj na siebie niczym uwagi. Nie rozmawiaj o mnie. Kiedy wyjdziesz z więzienia, odwiedź mnie, ale potajemnie, a pomogę ci, nie z powodu tego, czym jesteś, lecz dlatego, że twój szacunek dla mnie był szacunkiem dla sprawy, którą reprezentuję, a która jest większa niż ty i niż ja. Podczas pobytu w więzieniu myśl o setkach i tysiącach naszych rodaków przebywających w więzieniach Afryki dobrowolnie, za wolność i sprawiedliwość. Dzięki temu nie będziesz samotny, wierzę bowiem, że w jakiś trudny i okrężny sposób jesteś jednym z nich.
Pozdrawiam cię w imieniu własnym, pani Mizi i naszego syna oraz pana Samu i pani Samu, i innych, którzy czekają, żeby ci zaufać. Lecz tym razem, Dżabawu, ty musisz nam zaufać. My pozdrawiamy ciebie...”.
Dżabawu upuszcza papier i stoi ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Tym słowem, które znaczy dla niego najwięcej spośród wszystkich licznych słów skreślonych pośpiesznie na tym papierze, jest słowo My. „My - powtarza Dżabawu. - My, Nam”. Spokój falą wlewa się w niego.
Bowiem w plemieniu i w kraalu życie jego ojców zbudowane było na słowie my. Nie było ono jednak nigdy dla niego. A pomiędzy owym czasem a chwilą obecną był ciężki i brzydki okres, kiedy istniało tylko słowo: Ja, Ja, Ja - okrutne i ostre jak nóż. Teraz ofiarowano mu znowu słowo m y, godzące się na wszystko, co jest w nim dobrego i złego, żądające wszystkiego, co ma do dania. „My - myśli Dżabawu - My...”. I po raz pierwszy głód, który w nim szalał jak zwierz przez całe życie, wzbiera, niezawiedziony, i wpływa łagodnie w słowo M y.
Za drzwiami dudnią po kamieniach kroki. Pan Tennent mówi:
- Daj mi ten list.
Dżabawu daje i list znika szybko w kieszeni pana Tennenta.
- Zwrócę go panu Mizi i powiem mu, żeś go przeczytał.
- Niech pan mu powie, że przeczytałem go z całym zrozumieniem, na jakie mogłem się zdobyć, i że mu dziękuję i zrobię, co mi każe, i że może mi zaufać. Niech pan mu powie, że już nie jestem dzieckiem, tylko mężczyzną, że jego sąd jest sprawiedliwy i że słuszne jest, że mam być ukarany.
Pan Tennent spogląda na Dżabawu zdziwiony i myśli z goryczą, że on, człowiek boży, jest do niczego, że nieumiarkowany i bezbożny agitator może mówić o sprawiedliwości, o dobru i o złu i dotrzeć do Dżabawu wtedy, kiedy on, pan Tennent, boi się posługiwać tymi pojęciami. Powiada jednak ze skrupulatną życzliwością:
- Będę odwiedzał cię w więzieniu, Dżabawu. Ale nie mów strażnikowi ani policji, że ci przyniosłem ten list.
Dżabawu dziękuje mu i mówi:
- Pan jest dobry.
Pan Tennent uśmiecha się swoim oschłym, wątpiącym uśmieszkiem i wychodzi, a strażnik przekręca klucz w zamku.
Dżabawu siada na ziemi i wyciąga przed siebie nogi. Nie widzi już szarych murów celi, nie myśli nawet o sądzie ani o więzieniu, które go potem czeka,
„My - powtarza sobie w kółko. - My”. - I jest tak, jak gdyby w swoich pustych rękach czuł ciepłe ręce braci.
Spis rzeczy
Lobola
Ta trzecia
Eldorado
Mrowisko
Głód