Sowiecka dialektyka znosi logikę
Nasz Dziennik, 2011-01-20
Z
Jarosławem Kaczyńskim, prezesem Prawa i Sprawiedliwości, byłym
premierem, rozmawiają Paulina Jarosińska, Maciej Walaszczyk i Piotr
Falkowski
Jaka
była Pańska pierwsza reakcja na informacje przedstawione podczas
konferencji Tatiany Anodinej?
-
Niczym nie byłem zaskoczony. Można było się spodziewać, że oni
zrobią to, co zrobili. Z drugiej strony widać wyraźną intencję,
która ma pokazać, gdzie jest miejsce Polski i Tuska. Raport MAK
jest dobrym podsumowaniem polityki, którą wobec Rosji prowadzi od
pewnego czasu ten rząd i prezydent. Despekt, z którym mamy do
czynienia, wynika ze sposobu przedstawienia raportu, pośpiechu,
wyboru momentu, gdy premier był akurat na urlopie i nieprzekazania
go wcześniej stronie polskiej, by mogła się z nim zapoznać. Tutaj
nie ma żadnego przypadku - Rosjanie w dyplomacji są zawsze
profesjonalni i nie robią niczego niezamierzonego.
Co
ma oznaczać ta demonstracja ze strony Rosjan? Jak Pan to
odczytuje?
-
Nigdy nie miałem złudzeń, że Polska winna wykazać bardzo dużą
cierpliwość, jeśli chodzi o chęć nawiązania lepszych stosunków
z Rosją. To kwestia na co najmniej jedno pokolenie. Rosjanie długo
jeszcze nie uznają realnie statusu Polski jako jednego z dużych
europejskich państw. I na tym przeświadczeniu opierała się nasza
polityka wobec Rosji - powtórzę, w tym pokoleniu nie ma możliwości,
by elity rosyjskie uznały Polskę za podmiot w relacjach
międzynarodowych, z którym się poważnie rozmawia.
Donald
Tusk, mimo oficjalnej niezgody rządu na ten raport, deklaruje
jednocześnie kontynuację pojednawczej linii wobec Rosji. Jako
państwo ponosimy więc wysokie koszty tej ugody. Obawia się Pan
takiej polityki?
-
Trudno mówić dziś o niezgodzie. Reakcją po otrzymaniu pierwszej
części raportu była oczywiście niezgoda (jest całkowicie nie do
przyjęcia). Dziś mowa już tylko o konieczności uzupełnienia. A
więc to, co napisano, te bezczelne brednie są w porządku. Trzeba
tylko coś dodać. Obrażono tragicznie zmarłych: Prezydenta RP,
dowódcę lotnictwa, pilotów. I to jest w porządku? Takiej polityki
rzeczywiście się obawiam.
Czego
dokładnie?
-
Przyjęcia w istocie rosyjskiego dyktatu. Obawiam się tradycyjnej
rosyjskiej polityki, która ma charakter imperialny, a polegającej
na tym, by partnerów słabszych, a jednocześnie geograficznie
bliskich sobie, podporządkować na pozycji gorszej, w relacjach
klientelistycznych czy wasalnych. To tylko kwestia stopniowania, ale
na tym ten proces polega. To, w czym bierze udział Donald Tusk, ma
już ten wymiar... Dzień, w którym pani Anodina przedstawiła ten
raport, abstrahując już od tego, że dotyczy największej tragedii,
jaka dotknęła Polskę od 60 lat, jest jedynie kolejnym etapem tego
procesu. Przypomnijmy, że ta katastrofa wydarzyła się w czasie
pokoju, gdy takie sytuacje nie mają miejsca. To zły moment w
dziejach Polski jeszcze z innego powodu. To wydarzenie nie tylko nie
stało się przyczyną do daleko idącej weryfikacji relacji z Rosją
ani jej stosunku do Polski. Przecież katastrofa miała miejsce na
jej terytorium i w najbardziej optymistycznym wariancie wielka część
winy leży po stronie rosyjskiej. Tymczasem stało się coś
niebywałego - po wydarzeniu obciążającym Rosję stosunki między
obydwoma państwami się nie pogorszyły, ale polepszyły. A przecież
wszystko, co działo się na miejscu tragedii po katastrofie, co
działo się ze zwłokami czy wrakiem samolotu, a później w
śledztwie, choćby z opóźnianiem dostarczania materiałów do
Polski, to wielki akt lekceważenia. To despekt pokazywany w sposób
bardzo demonstracyjny. Zresztą w mniejszej, a przede wszystkim nie
tragicznej skali nastąpiło to już przed wizytą Putina na
Westerplatte. Było szereg obraźliwych gestów i Tusk to
przyjął.
Rząd
pozwolił na to całkowicie świadomie czy popełnił błąd? To
nieumiejętność Donalda Tuska czy celowa ugoda zawierana bez
względu na koszty?
-
To pytanie o jakieś uzależnienie od Rosjan, którego nie znam, lub
kompletny brak umiejętności wycofania się z popełnionego błędu
w chwili słabości, która ujawniła się na lotnisku w Smoleńsku.
Może jakieś inne przyczyny są źródłem tej niebywałej polityki.
Trudno ocenić. Ale jak wskazałem, jest ona konsekwentna. Muszą to
więc być przyczyny głębokie i trwałe. Doraźne błędy mogą
mieć tutaj znaczenie tylko dodatkowe.
Co
ma Pan na myśli, mówiąc o uzależnieniu?
-
To, co działo się przez ostatnich 20 lat w Polsce, która w sposób
radykalny nie odcięła się od swojej przeszłości. A to oznacza,
że nie odcięła się od więzów z Rosją. Ale niczego konkretnego
nie wiem. Widzę tylko politykę, która nie mieści się w
jakiejkolwiek polskiej racjonalności, nawet tej czerpiącej źródła
z tradycji lojalizmu i ugody.
Podczas
konferencji MAK w Moskwie padło pytanie: w którym momencie można
było ten samolot uratować? A odnosząc to do polityki, w którym
momencie można było - w Pana ocenie - uniknąć tego despektu wobec
Polski? W którym momencie na drodze procedur prawnych dałoby się
postawić sprawę tak, by interes Polski został obroniony? Jak się
okazało, błąd popełnia premier Tusk, gdy po telefonie Rosjan do
płk. Edmunda Klicha, komunikującym mu, że śledczy będą działali
na podstawie konwencji chicagowskiej, przyjmuje to do wiadomości i
nie stawia żadnego oporu.
-
Należy odróżnić dwie płaszczyzny: prawną i polityczną. Na
płaszczyźnie prawnej, jak pisze dziś prasa, popełniono już nie
błąd, a arcybłąd, czyli przyjęto nie konwencję chicagowską, a
jedynie załącznik 13. Dziś Rosjanie korzystają z tego i twierdzą,
że sprawa jest całkowicie zamknięta. Można było jednak w oparciu
właśnie o ten załącznik zwrócić się do Rosji o przejęcie
dochodzenia. Prawo i Sprawiedliwość zaproponowało uchwałę w
Sejmie w tej sprawie. Została ona odrzucona, a Donald Tusk
twierdził, że nie może wykazywać braku zaufania do Rosji. Na
jakiej podstawie - nie wiadomo, gdyż pomijając już całą historię
Rosji i ZSRS, ostatnie 20 lat historii tego kraju daje wszelkie
podstawy, by działać na zasadzie najdalej ograniczonego zaufania.
To był moment rozstrzygający. Tusk pokazał tutaj skrajną słabość,
po prostu strach. Teoretycznie może była też możliwość
politycznego resetu, tzn. poinformowania Rosji, że po głębszej
analizie doszliśmy do wniosku, iż lepiej będzie oprzeć się na
porozumieniu z 1993 roku. Pewne możliwości dawała też umowa o
remoncie samolotu, ale podjęcie takich działań wymagałoby
zupełnie innej postawy. Zdecydowanej odwagi.
A
teraz, po raporcie MAK? W grudniu jego wstępną wersję premier
otwarcie skrytykował.
-
Gdyby jeszcze tego samego dnia złożył jakieś mocne oświadczenie,
skontrowałby niekorzystne dla Polski komentarze i informacje, jakie
obiegły światowe media. Wiadomość o naciskach Prezydenta, o
pijanym generale lotnictwa obok oświadczenia polskiego premiera,
który się z tym nie zgadza, stawiałaby wszystko w innym świetle.
Tutaj jest jakiś mechanizm, który wywołuje w Tusku barierę lękową
wobec Rosji. Nie wiem, na czym on polega. W każdym razie tak się
boi, że przestaje dbać o swój wizerunek.
A
może po prostu odwołuje się głównie do tych wyborców, dla
których te problemy są zupełnie obojętne.
-
Z całą pewnością taka grupa w Polsce istnieje, ale badania
wskazują, że jest w mniejszości. A ta sprawa jest ważna i
wewnątrz Polski Tusk sobie z pewnością nie pomaga. O elektorat
obojętny czy wystraszony będzie musiał konkurować z SLD i PSL i
mniejszymi ugrupowaniami, a te razem zyskują wedle ostatnich badań
przeszło 60 procent tego, co ma Platforma. Czyli zostaje dla PO 20
procent albo i mniej. Do 42 procent bardziej zdecydowanych,
zainteresowanych i śmielszych PiS nie ma właściwie konkurencji. To
oczywiście wielkie uproszczenie, ale źródło działań Tuska leży
z pewnością w innej sferze niż oczekiwania wyborcze.
Najbardziej
znamienna była reakcja na raport MAK prasy niemieckiej.
-
Choćby dziennika "Bild". Dlatego mamy dziś do czynienia z
człowiekiem, którego rola premiera całkowicie przerosła. To jest
tak, jakby komuś nieobdarzonemu odpowiednimi warunkami fizycznymi
kazać skakać wzwyż na olimpiadzie. I tutaj nie chodzi o bicie
rekordów, ale jakiś przyzwoity, nieośmieszający rezultat. Donald
Tusk w takiej sytuacji jest psychicznie niezdolny do niczego innego
niż maszerowanie tą drogą, którą wybrał już na samym
początku.
Pan
z pewnością nigdy nie twierdził, że Donald Tusk jest dobrym
kandydatem na premiera...
-
...rzeczywiście nigdy tego nie powiedziałem...
Więc
nie mógł Pan liczyć też na to, że 10 kwietnia czy zaraz potem,
gdy decydowały się najważniejsze sprawy związane z wyjaśnianiem
katastrofy smoleńskiej, zda ten egzamin. W związku z tym nie
podjęliście wtedy decyzji, by w Smoleńsku patrzeć Rosjanom i
przedstawicielom polskiego państwa na ręce? Jako osoba poszkodowana
miał Pan pewne możliwości. Z drugiej strony jest Pan prezesem
dużej partii opozycyjnej, byłym premierem, czołowym politykiem.
-
Proszę wybaczyć, ale to jest zdumiewające pytanie. Co mogliśmy
zrobić w Smoleńsku? Co mogłem zrobić ja, nie ma co ukrywać,
będący w potężnym szoku i to takim, który przyszedł po
niezmiernie ciężkich tygodniach walki o życie Mamy, walki jeszcze
wtedy wcale niewygranej? Pojechałem, by odnaleźć Leszka, Marylkę
i gdyby się dało Przyjaciół. I zorganizować zabranie Ich ciał
do Polski. Okazało się, że na lotnisku było tylko ciało Leszka,
a spośród przyjaciół - Krzysztofa Putry (poza tym jeszcze
Prezydenta Ryszarda Kaczorowskiego). Zabrać Leszka, mimo początkowej
zgody, nam nie pozwolili, a o Krzysztofie nawet nie było co mówić.
Nie był moją rodziną, więc o nic mnie nie pytano. Zabrano Go do
Moskwy. Jeśli chodzi o niezgodę, to dokładnie było tak, że
minister do spraw sytuacji nadzwyczajnych się zgodził, a decyzję
tę zmienił Putin, powołując się na rosyjskie przepisy, które
mają nakazywać właściwy tryb pożegnania zmarłej na terytorium
Rosji głowy państwa. Czy takie przepisy rzeczywiście są - nie
wiem do dziś. Skąd mogłem wiedzieć to wtedy? A nawet gdyby ich
nie było, to co? Państwo naprawdę wierzą, że w Rosji, gdy chodzi
o decyzję najwyższych władz, obowiązują jakieś przepisy? O
sekcji nie było mowy (sprawdziłem to u kolegów, z którymi byłem
w Smoleńsku, nikt o sekcji nic nie mówił). Szerszej sytuacji
prawnej nie znałem, nie jestem specjalistą od prawa lotniczego. O
porozumieniu z 1993 r. czy umowie o remont samolotu nie miałem
pojęcia. Udało mi się wywalczyć, by Leszka nie wzięli do Moskwy,
choć bardzo chcieli i naciskali na to. Ale zdecydowanie się nie
zgodziłem. Przez cały czas była tylko mowa o badaniach DNA, a nie
o sekcji. Rzecz jasna, nie miałem najmniejszych uprawnień, by
reprezentować państwo, to było uprawnienie i zadanie Tuska. Potem,
w Sejmie i poza nim podjęliśmy potrzebne działania i gdyby nie
one, sprawa zupełnie by znikła. Można spekulować, co by się
stało, gdybym to ja był premierem i zginął prezydent, który
byłby zupełnie kimś innym niż Leszek. Otóż, z całą pewnością,
poleciałbym do Smoleńska szybciej i z odpowiednim przygotowaniem
prawnym i o zgodzie na rosyjski dyktat nie byłoby mowy. No, ale to
są tylko spekulacje.
Zamierzał
Pan tego dnia spotkać się z Putinem i Tuskiem?
-
Nie, nie chciałem ich widzieć. Wcześniej zresztą przekazano mi
ofertę spotkania z nimi w namiocie, w którym przebywali. Miałem
tam pójść, by przyjąć od nich kondolencje. Później musieliśmy
jeszcze długo odczekać na pozwolenie opuszczenia Rosji, bo jest to
kraj, w którym nie tylko trzeba mieć pozwolenie wjazdu, ale też
wyjazdu. Znów zostaliśmy więc przetrzymani, pewnie w odwecie za
moją odmowę spotkania z Putinem.
Dlaczego
nie chciał Pan spotkać się z premierami?
-
Nie chciałem stwarzać wrażenia, że w kwestii tej tragedii
traktuję ich jako niewinnych. Nie chciałem odbierać kondolencji od
ludzi, którzy w takim czy innym sensie są za to, co się stało,
odpowiedzialni.
Jak
rozkładał Pan między nich odpowiedzialność?
-
Winą obciążającą Tuska jest generalnie ten tragiczny finał
wojny z Prezydentem, a więc rozdzielenie wizyt w Katyniu na dwie.
Finałem rozdzielenia była katastrofa i śmierć Prezydenta wraz z
towarzyszącymi mu osobami. Tak widziałem to wtedy i tak widzę to
do dziś. Choć jest dzisiaj więcej informacji dotyczących tej
winy, które muszę jednak jeszcze zweryfikować.
A
co do Putina?
-
Wiemy coraz więcej, ale w nawet najbardziej optymistycznym wariancie
przygotowanie lotniska było fatalne. To samo dotyczy wieży. No i
uprawiana od początku propaganda. Te rzekome 4 podejścia do
lądowania. To pokazywało, jaka będzie gra. Nie było najmniejszych
podstaw do przyjmowania kondolencji od Putina. To byłaby z mojej
strony deklaracja wiary w jego niewinność. A on rządzi Rosją i
dlatego on, w najszerszym tego słowa znaczeniu, odpowiada za
bezpieczeństwo przylatujących na jego terytorium głów
państwa.
Powiedział
Pan, że katastrofa to pewien finał. Ale życie toczyło się dalej,
również to polityczne. Jak się okazało, to nie był koniec, bo w
tym czasie i do dziś rozgrywa się bardzo poważna polityczna gra.
-
Proszę Państwa, ja jestem człowiekiem jak inni. Poniosłem
najcięższą stratę, jaką mogłem ponieść, i- jak już mówiłem
- ciągle trwała walka o życie mojej Mamy. Zresztą po katastrofie
ciągle rozpowszechniano wiadomości o Jej śmierci. Arcybiskup
Kowalczyk składał mi nawet kondolencje na Okęciu. Naprawdę, gry
nie były mi w głowie.
Chodzi
nam raczej o to, na kogo Pan scedował zajmowanie się tymi sprawami,
których ze zrozumiałych względów nie miał Pan prawa i obowiązku
w tym czasie pilnować.
-
W Smoleńsku kontaktami ze stroną rosyjską, ze względu na
doświadczenie dyplomatyczne, zajmował się Paweł Kowal. Partią
już od marca kierował Adam Lipiński, gdyż ja musiałem być
ciągle w szpitalu, nierzadko przez 24 godziny. Wychodziłem tylko po
to, by się pomodlić w warszawskich kościołach. W zorganizowaniu
pogrzebu pomogli mi koledzy, przyjaciele. Spotkałem się z wielką
wielostronną pomocą. Ja myślałem o pochówku, jak pożegnam się
z Bratem, co Mu dam na ostatnią drogę, co Mu powiem. Było
strasznie trudno, a na dodatek po sekcji i zabiegach w zakładzie
pogrzebowym był całkowicie zmieniony. To były naprawdę straszne
dni, choć dziś wiem, że też wielkie. Wtedy naprawdę o tym nie
myślałem.
Nie
chciał Pan, by badania sekcyjne zostały przeprowadzone również w
kraju? Nikt Panu tego nie doradził?
-
Nie, nikt mi tak nie doradził i nawet o tym nie myślałem. Sprawę
sekcji, protokołu i zdjęć, które widziałem dopiero niedawno,
zostawmy na inną okazję. Dziś to będzie wykorzystane przez tych,
którzy chcą odwrócić uwagę od raportu MAK.
W
którym momencie dogoniła Pana polityka?
-
Na pewno wraz z rozpoczęciem kampanii prezydenckiej. Początkowo nie
brałem pod uwagę możliwości kandydowania, nawet nad tym się nie
zastanawiałem i nie kalkulowałem, kto powinien wystartować. Potem
pojawiły się badania, z których wynikało, że to ja właśnie mam
największą szansę na zwycięstwo. Drugi był Zbigniew Ziobro, a
trzecia Zyta Gilowska. Nie miały one jednak nic wspólnego z
wieściami, które krążyły po Polsce, że wygrywam wybory w I
turze.
Ale
udało się w szybkim czasie zebrać dwa miliony podpisów.
-
To był świetny wynik, ale to było później. W każdym razie
nadeszła decyzja o kandydowaniu. A w tym samym czasie miałem w
szpitalu bardzo chorą Mamę, przed którą miałem codziennie
udawać, że Leszek żyje.
Kiedy
się dowiedziała o jego śmierci?
-
Dwa miesiące potem. W tym czasie wymyślałem najróżniejsze
historie, że Leszek wyjechał do Stanów Zjednoczonych z ważną
wizytą. Nawet wymyśliłem, by kolega przygotował mi, po
odpowiedniej obróbce komputerowej, gazety z artykułami na temat
wizyt Brata.
Na
chwilę obecną, jaką wersję katastrofy uważa Pan za najbardziej
prawdopodobną? Raport MAK jest bulwersujący - sugeruje, że piloci
pod presją będącego pod wpływem alkoholu gen. Andrzeja Błasika
oraz prezydenta RP lądują przy złych warunkach pogodowych za
wszelką cenę w Smoleńsku. Doprowadzają do katastrofy i śmierci
wszystkich osób. Nie są winni ani kontrolerzy, ani maszyna, nie ma
żadnej innej przyczyny.
-
Raport jest prymitywną, prostacką realizacją zamówienia
propagandowego. Sposób jego przedstawienia, szczególnie odtworzenie
krzyków z ostatnich sekund lotu, był okrutną złośliwością.
Słowem ZSRS i jego służby w całej krasie. Ale przede wszystkim
totalne kłamstwo. Nie ma najmniejszego dowodu na jakiekolwiek
naciski. Zastosowaną metodą psychologiczną można z łatwością
udowodnić każdą tezę, w tym i krążące w różnych środowiskach
teorie spiskowe, łącznie z tymi, które obciążają najwyższych
przedstawicieli Polski i Rosji, a czasem tylko Rosji, czasem tylko
Polski, i to w sensie art. 148 kk (zabójstwo). Sądzę, że dla
najętych psychologów, a także politologów i historyków, byłoby
to nawet dużo łatwiejsze niż w przypadku rzekomych nacisków w
samolocie. Można powiedzieć, że sowiecka dialektyka znosząca
logikę i zdrowy rozsądek trwa. Tylko formy są troszkę inne,
unowocześnione. Gdyby przyjąć tezę raportu, to mój Brat musiałby
wywrzeć wpływ nie tylko na załogę, ale także na rosyjskiego
generała i innych urzędników z Moskwy i Tweru, którzy kazali
sprowadzać samolot, i na załogę wieży, która wprowadziła
polskich pilotów w błąd. Prawda jest taka - nie było żadnego
nacisku. Załoga dostała wiadomość o złych warunkach, ale
następnie dostała też jednoznaczne sygnały, że może podjąć
procedurę schodzenia na tzw. wysokość decyzyjną, a jeśli
weźmiemy pod uwagę także takie stwierdzenia jak "pas wolny",
to również lądowania. Taki sygnał przyszedł też od załogi
polskiego jaka. Polscy piloci powiedzieli: "możecie spróbować".
Generalnie jest to rutynowa procedura. Gdyby wieża działała
zgodnie z regułami powszechnie przyjętymi, to po pierwsze,
zamknęłaby lotnisko, skoro nie było minimum, a skoro już nie
zamknęła, to powinna albo w odpowiednim momencie dać rozkaz
"horyzont", albo też nakazać skorygowanie lotu, tak by
samolot znalazł się na ścieżce, a nie dezinformować, że na niej
jest. Dziś wiemy, że piloci na 100 metrach, po zorientowaniu się,
że nic nie widać, podjęli decyzję odejścia. Co spowodowało, że
samolot nie odszedł, pozostaje tajemnicą. W każdym razie teza
rosyjska, że nie był uszkodzony, staje się bardzo trudna do
obrony. Gdyby jednak samolot został wprowadzony na ścieżkę, to po
prostu by wylądował. Albo ewentualnie jak ił - odszedł znad
samego pasa. Wina bezpośrednia w tej sprawie jest po stronie Rosjan.
Są oczywiście także winy Polaków, ale pośrednie. Na czele tych
win jest rozdzielenie wizyt. Podsumuję, dokument ma charakter
prowokacyjny.
Chodzi
o wybijającą się w nim na pierwszy plan tezę o presji wywieranej
na pilotów?
-
Tak, oczywiście. Jak już mówiłem, nie ma żadnych dowodów
potwierdzających tę tezę, wręcz przeciwnie, są wszelkie dowody
wskazujące na to, że wszystko odbywało się w zgodzie z normalnymi
procedurami, a o wypadku zdecydowało sprowadzenie samolotu przez
Rosjan, podawanie błędnych danych i być może uszkodzenie
samolotu. Polscy piloci bez żadnych nacisków mieli pełną podstawę
do zejścia na wysokość decyzyjną. Przy sprawnym samolocie i
normalnie funkcjonującej wieży nie łączy się to z żadnym
ryzykiem.
A
wizyta dyrektora protokołu dyplomatycznego MSZ Mariusza Kazany w
kokpicie?
-
Prawdą jest, że skoro nie było przygotowanego lotniska zapasowego,
to wówczas cała odpowiedzialność za jego brak spada na MSZ.
Wizyty szefa protokołu dyplomatycznego podczas lotu w kabinie
pilotów są czymś zupełnie normalnym. Są pytania o godzinę
lądowania, czy nie będzie spóźnienia, o to, co się dzieje, czy
mogą być kłopoty z lądowaniem. To najzwyklejsza w świecie
praktyka, z której dziś robi się skandal.
Pan
również uważa, że przyczyną bezpośrednią katastrofy nie było
uderzenie skrzydłem w brzozę? MAK wycofał się z tej hipotezy,
podtrzymywanej przez wiele miesięcy.
-
Mówiłem to już wcześniej, za co oskarżano mnie o lansowanie
szaleńczych teorii. A cytowałem tylko opinie ekspertów ds.
wypadków lotniczych, którzy już wiele miesięcy temu tłumaczyli
mi, że by skrzydło takiego samolotu odpadło, musiałoby się
zderzyć ze stuletnim dębem. Historia o brzozie, która złamała
skrzydło, to jak tłumaczenie, że kosa złamała się przy ścięciu
kłosa zboża. Nie wiem, czy mieli rację, ale tak mówili, a ja
uznałem to za prawdopodobne, że skrzydła samolotu, który z
pasażerami i ładunkiem waży ok. 100 ton, muszą być konstrukcją
bardzo mocną.
Sejm
powinien wypowiedzieć się w sprawie tego raportu?
-
Powinniśmy dziś zawiesić wszystkie nasze spory i wspólnie przeciw
niemu wystąpić w Sejmie. To dokument kłamliwy, a oświadczenie
Donalda Tuska, że jest jedynie "niepełny", jest
skandaliczne. Należy pewnie jego postawę kojarzyć z pogróżkami
ministra Siergieja Ławrowa, który kwestionowanie raportu uznał za
bluźnierstwo. Tymczasem w raporcie nie ma nic, co w jakikolwiek
sposób opisywałoby winę Rosjan. Nie można uznać za wiarygodne
badań, w których polska strona właściwie nie uczestniczyła i
których nie kontrolowała. Poza tym dochodzi wątpliwy status MAK.
Według standardów europejskich w żadnym razie nie może być
traktowany jak obiektywny organ badający katastrofy lotnicze. Rzadko
tego określenia używam, ale jako obywatel państwa członkowskiego
Unii Europejskiej mam pełne prawo ten raport wyśmiać i nie wierzyć
w jakiekolwiek jego ustalenia.
A
jakie kroki podejmie Prawo i Sprawiedliwość? Jest wniosek o
odwołanie ministra obrony narodowej Bogdana Klicha. Będą
kolejne?
-
Najpierw spróbujemy odwołać szefa MON, bo jego odpowiedzialność
jest ewidentna. Choć powtarzam, to jest wielka wina, ale pośrednia.
Okaże się, czy PSL i SLD będą głosować przeciw tej dymisji,
jednocześnie się kompromitując, czy też nie.
Będzie
też wniosek o wotum nieufności dla rządu?
-
Taki wniosek jest dziś bardzo uzasadniony. Jednak poza tym, że musi
mieć szanse na sukces w realiach sejmowych, to przynajmniej powinien
być tak skonstruowany, że ci, którzy przeciw niemu zagłosują, w
sposób czytelny dla wyborców wezmą odpowiedzialność za
zmarnowaną szansę zmiany rządu i premiera. Dlatego na razie
takiego wniosku składać nie będziemy, co nie oznacza, że nie jest
on możliwy za jakiś czas.
A
jeśli chodzi o samo wyjaśnianie katastrofy?
-
Planujemy kolejną wizytę w Stanach Zjednoczonych, szukamy
możliwości prawnych na forum Unii Europejskiej. Nie jest to
sytuacja prosta, ale chcę zapewnić, że sprawa ta będzie
żyła.
Premier
mówi o arbitrażu ATS.
-
Donald Tusk w perspektywie przegrania wyborów jest w stanie zrobić
różne rzeczy. Rosjanie twierdzą, a przynajmniej tak pisze część
polskiej prasy, że opierali się tylko na załączniku 13 konwencji
chicagowskiej, czyli że podstawą jego stosowania była umowa rządu
polskiego i rosyjskiego. Jeśli tak było, to nie ma drogi
odwoławczej, chyba że Tusk ma dowody, że przyjęto całą
konwencję, a tu z kolei jest zasadniczy problem, gdyż dotyczy ona
wyłącznie lotnictwa cywilnego. A lot był państwowy, co przyznają
dziś także Rosjanie, stosując przy tym jakąś zawiłą i
kompletnie pozbawioną podstaw prawnych konstrukcję. Trzeba
powiedzieć, choć to smutne, że Tusk i jego koledzy ustanowili w
tej sprawie naprawdę historyczne rekordy niekompetencji i braku
odwagi i zdecydowania.
Nie
czuje się Pan wobec tego bezsilny?
-
W polityce działam już od 22 lat, licząc okres legalny, a od 34,
jeżeli dodać także czas działalności nielegalnej. Dlatego dobrze
wiem, że trzy lata to niedużo, choć rzeczywiście w ciągu tych
trzech lat Tusk narozrabiał potężnie. Nie mam jednak poczucia
bezradności. Polska jest krajem, w którym w bardzo krótkim czasie
może się wiele zdarzyć. Z drugiej strony wiem, że wiele zależy
od naszej aktywności i mobilizacji naszych członków. Wiem też, że
w ostatnich wyborach Platforma dostała 30 procent, choć w sondażach
miała 50 procent.
A
jak odpowie Pan na zarzut, że PiS dziś zajmuje się tylko
katastrofą smoleńską i cała jego działalność skupia się na
tej sprawie?
-
Mimo całego tragicznego kontekstu, który jest oczywisty, oprócz
sprawy smoleńskiej zajmujemy się całym spektrum spraw, którymi
zajmowaliśmy się zawsze. Organizujemy przecież konferencje
tematyczne, zajmujemy stanowiska w różnych sprawach. W czasach
Porozumienia Centrum przy każdej okazji mówiono, że domagamy się
tylko dekomunizacji. Nawet kiedy organizowaliśmy konferencję o
bezrobociu, w mediach przekazywano komunikat: "PC za
dekomunizacją". Tylko dlatego, że podczas niej któryś z
dziennikarzy zapytał mnie, czy jesteśmy za dekomunizacją. Z tym
samym mamy do czynienia również teraz. Wyraża to potworny strach
polskiego establishmentu przed Prawem i Sprawiedliwością.
No
właśnie, 10 września ub.r. w przemówieniu podczas zgromadzenia
obywatelskiego w sprawie katastrofy smoleńskiej mówił Pan o
konieczności zniknięcia ze sceny politycznej prezydenta, premiera,
ministrów obecnego rządu. Czy poza tą odpowiedzialnością moralną
ma Pan również na myśli odpowiedzialność konstytucyjną?
-
Uznałem wtedy, że ktoś to musi powiedzieć. Moje wystąpienie
zostało oparte na memoriale, który w sposób bardzo dobitny
wykazywał związek między wojną z prezydentem a katastrofą
smoleńską. Nie mówiłem jednak ani o odpowiedzialności karnej,
ani konstytucyjnej. Tylko o tym, że w normalnym, demokratycznym
państwie tacy ludzie powinni zniknąć ze sceny politycznej. Dla
wielu z nich powrót do życia, jakie prowadzą zwykli obywatele,
byłby sam w sobie bardzo bolesną karą.
W
jaki sposób poniosą konsekwencje, o których Pan mówi?
-
Rzeczywistość trzeba widzieć w sposób dynamiczny. Są znakomici
skądinąd intelektualiści, którzy uważają, że jeśli katastrofa
nie była w stanie zmienić polskiego społeczeństwa, to nic nie
będzie w stanie go zmienić. Pamiętam, jak po pierwszej pielgrzymce
do Polski Sługi Bożego Jana Pawła II w poważnych naukowych
gronach oceniano, że na wizycie skorzystał głównie Edward Gierek.
Nie zgodziłem się z nimi, uważałem, że wręcz przeciwnie. I
rzeczywiście. Nie minęło kilka miesięcy i mieliśmy sierpień
1980 roku. Społeczeństwo często gwałtownie się zmienia. Ja
należę do optymistów i uważam, że taki dzień
nadejdzie.
Dziękujemy
za rozmowę.