Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 01 Kraina cienia

JENNY CARROLL / MEG CABOT

KRAINA CIENIA
































Pamięci A Victora Cabota

oraz jego brata Jacka „France`a” Cabota

1

Powiedziano mi, że tam będą palmy. Nie wierzyłam, ale tak mi powiedziano. Że zobaczę je z sa­molotu.

Och, wiem, w południowej Kalifornii rosną palmy, nie je­stem skończoną idiotką. Oglądam telewizję. Ale przeprowadza­łam się do północnej Kalifornii. A tam nie spodziewałam się palm. Zwłaszcza że mama kazała mi zabrać swetry.

- Przydadzą ci się - powiedziała. - Kurtki też. Tam bywa na­prawdę zimno. Nie aż tak jak w Nowym Jorku, ale dość zimno.

Dlatego w samolocie miałam na sobie czarną skórzaną kurt­kę motocyklową. Mogłam ją, oczywiście, zapakować razem z in­nymi rzeczami, ale w niej było mi jakoś raźniej.

No więc leciałam samolotem w czarnej skórzanej kurtce, obserwując przez okno palmy, podczas gdy samolot zniżał się do lądowania. Myślałam sobie: cudownie, czarna skóra i palmy. Pasuję do tego miejsca jak... Podejrzewałam to od początku... ...że nie pasuję.

Mama nie przepada specjalnie za tą kurtką, ale słowo daję, nie włożyłam jej dlatego, żeby jej zrobić na złość. Nie mam do niej żalu o to, że wyszła za mąż za faceta, który mieszka na drugim końcu Ameryki, zmuszając mnie, bym zostawiła szkołę w po­łowie drugiej klasy i porzuciła najlepszą - właściwie jedyną - przyjaciółkę, jaką' miałam od czasów przedszkola, i miasto, w którym spędziłam szesnaście lat życia.

Och, nie, nie mam o to do niej najmniejszej pretensji.

Naprawdę lubię Andy'ego, mojego ojczyma. Jest dobry dla mamy. Jest z nim szczęśliwa. A dla mnie jest bardzo miły.

Denerwuje mnie tylko ta przeprowadzka do Kalifornii.

Aha, wspomniałam o dzieciach Andy'ego?

Cała trójka stawiła się na lotnisku, żeby mnie powitać. Ra­zem z moją mamą i Andym. Trzech chłopaków. Śpiący, Przy­ćmiony i Profesor, jak ich nazwałam. Moi nowi bracia.

- Suze! - Nawet gdybym nie usłyszała, jak mama wykrzy­kuje moje imię i tak nie mogłabym ich nie zauważyć. Andy ka­zał młodszym chłopcom trzymać w górze wielki transparent z napisem: Witaj w domu, Susannah! Każdy pasażer wysiadają­cy z mojego samolotu, przechodząc obok tej gromadki, wołał do swoich towarzyszy podróży: „Popatrz, jakie to miłe!”

i uśmiechał się do mnie w sposób, który przyprawiał mnie o ból żołądka.

O, tak, czuję się jak w domu. Jak cholera.

- No, dobrze - zwróciłam się do komitetu powitalnego. - Możecie zwinąć transparent.

Mama zaczęła mnie jednak obściskiwać, z przejęciem nie zwracając uwagi na to, co mówię. „Och, Suzie!”, powtarzała w kółko. Nienawidzę, kiedy ktoś poza mamą nazywa mnie Su­zie, więc rzuciłam chłopcom przez ramię ostrzegawcze spoj­rzenie, żeby sobie za dużo nie wyobrażali. Stali jak barany, szcze­rząc zęby pod głupawym transparentem: Przyćmiony, ponieważ jest za tępy, żeby przestać, Profesor, ponieważ... cóż, chyba dla­tego, że po prostu ucieszył się na mój widok. Jest trochę dziwny... Najstarszy, Śpiący, stał jak kołek i sprawiał wrażenie... nie­wyspanego.

- Jak tam podróż, dzieciaku? - Andy zdjął mi torbę z ramie­nia i zarzucił na swoje. Zaskoczył go jej ciężar. - Hej, co ty tam masz? Wiesz, że nie wolno wywozić z Nowego Jorku hydran­tów przeciwpożarowych?

Uśmiechnęłam się. Andy jest troszeczkę zwariowany, ale w miły sposób. Nie ma pojęcia, co wolno, a czego nie wolno w stanie Nowy Jork, bo był tam najwyżej z pięć razy. Nawia­sem mówiąc, dokładnie tyle wystarczyło, żeby przekonać moją mamę, że powinna za niego wyjść.

- To nie jest hydrant przeciwpożarowy. To parkometr. Mam jeszcze cztery torby.

- Cztery? - Andy udawał zaszokowanego. - Co ty sobie właś­ciwie wyobrażasz, że się tu wprowadzasz, czy co?

Wspominałam już, że Andy uważa się za aktora komediowe­go? Nie jest nim. Pracuje jako stolarz.

- Suze - odezwał się Profesor z entuzjazmem - Suze, czy za­uważyłaś, że przy lądowaniu ogon samolotu lekko podskoczył do góry? To z powodu prądu wstępującego. Pojawia się, kiedy masa poruszająca się z dużą prędkością napotyka na swojej dro­dze wiatr o tej samej albo większej prędkości, wiejący w prze­ciwnym kierunku.

Profesor, najmłodszy syn Andy'ego, ma dwanaście lat, ale spra­wia wrażenie czterdziestolatka. Prawie całe wesele spędził, opo­wiadając mi o chorobach bydła oraz o tym, że Strefa 51 to zwykłe wciskanie ciemnoty przez rząd amerykański, który nie chce, że­byśmy zdawali sobie sprawę, że Nie Jesteśmy Sami w Kosmosie.

- Och, Suzie - paplała mama - tak się cieszę, że tu jesteś. Pokochasz ten dom. Z początku nie czułam się w nim jak u sie­bie, ale teraz, kiedy... przyjechałaś... Och, poczekaj, aż zoba­czysz swój pokój. Andy tak ślicznie go urządził...

Andy i mama spędzili przed ślubem mnóstwo czasu na szu­kaniu domu na tyle dużego, żeby każde z dzieci miało własny pokój. W końcu kupili wielki dom na wzgórzach Carmelu. Było ich na niego stać, ponieważ kupili go w stanie na pół zrujnowa­nym, a firma budowlana, dla której Andy wykonuje mnóstwo zleceń, doprowadziła go do stanu używalności na korzystnych warunkach finansowych. Mama przysięga, że mój pokój jest najładniejszy w całym domu.

- Co za widok! - powtarza do znudzenia. - Z okna twojego pokoju widać ocean! Och, Suze, będziesz zachwycona.

Byłam tego pewna. Prawie tak samo, jak tego, że wolę kiełki alfalfi niż bajgle oraz surfing niż jazdę metrem. W końcu i Przyćmiony otworzył buzię i mruknął:

- Podoba ci się transparent?

Nie mogę uwierzyć, że jest w moim wieku. Należy do szkolnej drużyny zapaśniczej, więc czego się po nim spodziewać? Jedyne, o czym myśli - wiem, bo siedziałam obok niego na przyjęciu we­selnym, to znaczy między nim a Profesorem, więc można sobie wyobrazić, jak wspaniale nam się konwersowało - to chwyty za gardło oraz koktajle proteinowe na przyrost masy mięśniowej.

- Tak, jest wspaniały - odparłam, wyrywając go z jego mięsi­stych łap i trzymając napisem w dół. - Możemy już iść? Chcę zabrać swoje torby, zanim ktoś inny to zrobi.

- Och, dobrze. - Mama uścisnęła mnie po raz ostami. - Och, tak się cieszę, że nareszcie jesteś! Ślicznie wyglądasz... - A po­tem, choć widać było, że robi to trochę wbrew własnej woli, dodała cicho, tak, żeby nikt inny nie usłyszał:

- Wydawało mi się, że już rozmawiałyśmy o tej kurtce, Suze. Sądziłam też, że wyrzucisz te dżinsy.

Miałam na sobie stare dżinsy, te z dziurami na kolanach. Świet­nie pasowały do czarnej jedwabnej koszulki oraz butów za kost­kę, zapinanych na suwak. Dżinsy i buty, w zestawieniu z czarną skórzaną kurtką oraz marynarską torbą na ramię nadawały mi wygląd nastoletniej uciekinierki z domu. Zupełnie jak z filmu.

Ale, ostatecznie, jeśli leci się osiem godzin przez cały kraj, to chyba ma się prawo do odrobiny wygody.

Wyraziłam tę opinię głośno, a mama tylko podniosła oczy do nieba i na tym się skończyło. To jest fajne w mojej mamie. Nie truje jak inne matki. Śpiący, Przyćmiony i Profesor nie mają pojęcia, jak im się udało.

- W porządku - westchnęła. - Chodźmy po twoje torby. - I trochę podnosząc głos, dodała: - Jake, chodź. Idziemy po ba­gaż Suze.

Musiała zwrócić się do niego po imieniu, bo wyglądał, jakby spał na stojąco. Zapytałam kiedyś mamę, czy Jake, który w tym roku kończy szkołę średnią, nie cierpi czasem na narkolepsję albo uzależnienie od narkotyków, a mama na to:

- Nie, dlaczego pytasz?

Jakby facet nie zachowywał się jak warzywo, mrugając z rzad­ka i milcząc jak zaklęty.

Zaraz, to niezupełnie tak. Kiedyś zwrócił się bezpośrednio do mnie, mówiąc: „Hej, należysz do jakiegoś gangu?” Zapytał o to na weselu, kiedy złapał mnie na zewnątrz, w kurtce narzu­conej na sukienkę druhny, ćmiącą papierosa.

Dajcie żyć, dobrze? To był mój pierwszy i ostatni papieros w życiu. Byłam w stresie. Martwiłam się, że mama wychodzi za mąż i przeprowadza się do Kalifornii, gdzie na pewno o mnie zapomni. Kiedy mama postanowiła poślubić Andy'ego, oboje uznali, że jej, z jednym dzieckiem i zawodem dziennikarki te­lewizyjnej będzie się łatwiej przeprowadzić niż jemu - ojcu troj­ga dzieci i posiadaczowi własnej firmy. Przysięgam, że od tam­tego czasu nie wzięłam papierosa do ust.

Nie wyobrażajcie sobie nie wiadomo czego na temat Jake'a. Ma prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, bujną blond czuprynę i błyszczące niebieskie oczy, zupełnie jak ojciec, i jest - jakby to ujęła moja najlepsza przyjaciółka, Gina - dziko przystojny. Nie jest jednak najpiękniejszym kwiatkiem na klombie, jeśli rozu­miecie, o co mi chodzi.

Profesor nadal nawijał na temat wiatru. „Wyjaśniał, z jaką prędkością trzeba się poruszać, żeby pokonać przyciąganie ziemskie. To się nazywa prędkość ucieczki. Uznałam, że Profesor może się okazać pożytecznym stworzeniem, jeśli chodzi o odrabianie lekcji, chociaż jestem o trzy klasy wyżej od niego.

Profesor wykładał, a ja rozglądałam się dookoła. To była moja pierwsza w życiu podróż do Kalifornii i pozwolę sobie stwierdzić, że choć nie opuściliśmy jeszcze lotniska - było to lotnisko San Jose - nie ulega najmniejszej wątpliwości, że nie jesteśmy w No­wym Jorku. Po pierwsze, wszędzie jest bardzo czysto. Żadnych śmieci czy graffiti. Halę lotniska pomalowano na pastelowe kolory, a wiadomo, jak brud wyłazi przy jasnych barwach. Jak sądzicie, dlaczego nowojorczycy ubierają się na czarno? Nie dlatego, że chcą być eleganccy. O nie. Nie chcą biegać do pralni z naręczem ubrań za każdym razem, kiedy je zdejmą.

Ten problem w słonecznej Kalifornii zdawał się nie istnieć. Z tego, co zauważyłam, pastele są na topie. Choćby ta kobieta, która nas minęła - miała na sobie różowe legginsy i białą, nie­zwykle kusą sportową bluzeczkę. I to wszystko. Jeśli taki strój w Kalifornii uchodzi za wzór przyzwoitości, to powinnam się przygotować na poważny szok kulturowy.

A wiecie, co mnie jeszcze zaskoczyło? Nikt się z nikim nie kłócił. Przy kasach stały małe kolejki, ale nikt nie podnosił gło­su, rozmawiając z kasjerką. Klienci w Nowym Jorku kłócą się z każdym, kto stoi za kontuarem, nieważne, czy to jest lotnisko, dom towarowy Bloomingdales, czy stoisko z hot dogami. Wszę­dzie.

A tutaj wszyscy nad sobą panują.

Chyba wiem dlaczego. Po prostu w otoczeniu nie ma nicze­go przygnębiającego. Na zewnątrz w pełnym słońcu kołyszą się palmy, na parkingu skrzeczą mewy - nie gołębie, ale duże białe i szare mewy. A przy odbiorze bagażu nikt nie pofatygował się, żeby sprawdzić, czy naklejki na nim zgadzają się z numerami na moim bilecie. Usłyszałam tylko:

- Do widzenia! Miłego dnia!

Niewiarygodne.

Gina, moja najlepsza przyjaciółka na Brooklynie, no dobrze, moja jedyna przyjaciółka, powiedziała mi przed wyjazdem, że posiadanie trzech braci przyrodnich ma swoje dobre strony. Chyba wiedziała, co mówi, bo ma czterech braci - nie przyrod­nich, ale rodzonych. W każdym razie nie wierzyłam jej, tak samo jak nie wierzyłam w te palmy. Kiedy jednak Śpiący złapał dwie moje torby, a Przyćmiony następne dwie, w związku z czym nie miałam już nic do niesienia, jako że Andy wziął już przedtem moją torbę na ramię, zrozumiałam, co mogła mieć na myśli: bracia bywają użyteczni. Są w stanie nosić naprawdę ciężkie rze­czy i nie robi to na nich specjalnego wrażenia.

Sama pakowałam te torby, więc wiem, co jest w środku. Spo­ro ważą. Ale Śpiący i Przyćmiony mruknęli tylko: „Nie ma spra­wy. Chodźmy”.

Ruszyliśmy na parking. Kiedy automatyczne drzwi się rozsu­nęły, wszyscy, łącznie z moją mamą - sięgnęli do kieszeni i wyjęli okulary przeciwsłoneczne. Najwyraźniej wiedzą o czymś, o czym ja nie wiem. A kiedy wyszłam na zewnątrz, uświadomiłam sobie, o co chodzi.

Kalifornia jest bardzo słoneczną krainą.

Nie tylko słoneczną, ale świetlistą - tak świetlistą i kolorową, że aż kłuje w oczy. Też miałam gdzieś okulary, ale ponieważ kie­dy wylatywałam z Nowego Jorku, było jakieś osiem stopni i pa­dał deszcz ze śniegiem, nie pomyślałam, żeby umieścić je na wierzchu. Kiedy mama po raz pierwszy powiedziała mi, że się przeprowadzimy, zapewniła mnie, że zakocham się w północ­nej Kalifornii.

- To tam właśnie zrobiono wszystkie te filmy z Goldie Hawn i chevroletami! - oznajmiła.

Lubię Goldie Hawn i lubię chevrolety, ale nie wiedziałam, że kręcili razem filmy.

- Tam toczy się akcja opowiadań Steinbecka, które czytałaś w szkole - dodała. - No wiesz, na przykład Czerwonego kucyka.

Cóż, nie zrobiło to na mnie szczególnego wrażenia. Wszyst­ko, co pamiętałam z Czerwnego kucyka to to, że nie było w nim żadnych dziewcząt, ale za to pełno wzgórz. Stojąc na parkingu i patrząc zmrużonymi oczami na wzgórza otaczające Między­narodowy Port Lotniczy San Jose, stwierdziłam, że jest ich mnó­stwo i że porasta je wysuszona brązowa trawa.

No i drzewa. Drzewa, jakich w życiu nie widziałam. Miały spłaszczone wierzchołki, jakby spadła na nie z góry potężna pięść. Dowiedziałam się później, że to cyprysy.

A wokół parkingu, na obszarze z całą pewnością nawadnia­nym, rosły rozłożyste krzewy z ogromnymi czerwonymi kwia­tami. Większość przycupnęła u stóp nieprawdopodobnie wyso­kich i zaskakująco grubych palm. Później odkryłam, że te kwiaty to hibiskusy. A niezwykłe owady, unoszące się nad nimi i wyda­jące wibrujący dźwięk, to wcale nie owady, tylko kolibry.

- Są wszędzie - powiedziała mama, kiedy zwróciłam na to uwagę. - Mamy dla nich w domu karmniki. Możesz powiesić jeden za oknem, jeśli masz ochotę.

Kolibry przylatujące do okna pokoju? Jedyne ptaki na Brook­lynie, które odwiedzały mój parapet, to gołębie. Nie przypomi­nam sobie, żeby mama zachęcała mnie do ich dokarmiania.

Radosne uniesienie z powodu kolibrów przeszło jak ręką od­jął, kiedy Przyćmiony oznajmił znienacka:

- Ja prowadzę. - I skierował się do siedzenia dla kierowcy w dużym wozie, do którego właśnie podeszliśmy.

- Ja prowadzę - oświadczył Andy zdecydowanym tonem.

- Ojej, tato - jęknął Przyćmiony - jak ja w ogóle zdam ten egzamin, skoro nigdy nie dajesz mi poćwiczyć?

- Możesz ćwiczyć w ramblerze - odparł Andy. Otworzył tył land - rovera i zaczął ładować moje torbiszcza. - To dotyczy tak­że ciebie, Suze.

To mnie zaskoczyło.

- Co mnie też dotyczy?

- Możesz jeździć ramblerem. - Pogroził mi żartobliwie pal­cem. - Ale tylko wtedy, gdy obok siedzi ktoś z ważnym prawem jazdy.

Zamrugałam zdumiona.

- Nie umiem prowadzić. Przyćmiony zarechotał jak koń.

- Nie umiesz prowadzić? - Dźgnął łokciem Śpiącego, który Stał, opierając się o bok wozu, z twarzą zwróconą ku słońcu. - Hej, Jake, ona nie potrafi prowadzić!

- Nic w tym niezwykłego, Brad - wtrącił się Profesor - że ro­dowity nowojorczyk nie ma prawa jazdy. Nie słyszałeś, że Nowy Jork szczyci się najbardziej rozbudowaną siecią transportu maso­wego w Ameryce Północnej, obsługującą trzynaście przecinek dwa miliona ludzi na obszarze sześciu i pół tysiąca kilometrów kwadratowych, od Nowego Jorku, przez Long Island aż do Con­necticut? I że rocznie jeden przecinek siedem miliarda pasażerów korzysta z usług metra, sieci autobusowej oraz kolei?

Wszyscy spojrzeli na Profesora, a moja mama wyznała:

- Nigdy nie miałam samochodu w mieście. Andy zamknął tylne drzwi wozu i powiedział:

- Nie martw się, Suze. Zaraz cię zapiszemy na kurs prawa jazdy. Nauczysz się wszystkiego i nie będziesz gorsza od Brada.

Rzuciłam okiem na Przyćmionego. Choćbym żyła milion lat, nie przyszłoby mi do głowy, że ktoś mógłby zasugerować, że muszę coś zrobić, aby w jakiejś dziedzinie dorównać Bradowi.

Zrozumiałam jednak, że czeka mnie wiele niespodzianek. Pal­my to tylko początek W drodze do domu, który znajduje się o do­brą godzinę jazdy od lotniska - i to dość męczącą godzinę, wziąw­szy pod uwagę, że siedziałam zaklinowana między Śpiącym a Przyćmionym, mając za plecami Profesora, usadowionego na moim bagażu i wygłaszającego peany na temat zalet nowojorskie­go transportu - uświadomiłam sobie, że teraz wszystko będzie inaczej. Zupełnie, zupełnie inaczej niż się spodziewałam, a także inaczej niż do tego przywykłam.

Nie tylko dlatego, że zamieszkam na drugim końcu kontynen­tu. Nie dlatego, że wszędzie, gdzie spojrzę, widzę rzeczy, których nie spotyka się w Nowym Jorku: przydrożne budki z karczocha­mi albo granatami po dolarze za tuzin, niekończące się winnice, gaje drzewek cytrynowych i avocado; soczyście zielone rośliny, których nie potrafiłam nawet nazwać. A ponad tym wszystkim kopuła nieba tak błękitnego i ogromnego, że balon, który wypa­trzyłam w górze, wydawał się nieprawdopodobnie mały. Jak gu­zik na dnie basenu o olimpijskich rozmiarach.

No i ocean, który pojawił się tak nagle, że początkowo uzna­łam, że to jeszcze jedno pole. Po chwili jednak stwierdziłam, że to pole lśni, odbijając słońce i wysyłając w moją stronę świetli­ste SOS. Przy tak jasnym świetle ciężko było obyć się bez oku­larów przeciwsłonecznych. Ale oto, przed moimi oczami roz­ciągał się Ocean Spokojny... ogromny, rozległy jak niebo, żywy, pulsujący, napierający na przecinkowate pasmo białej plaży.

Dla mnie, mieszkanki Nowego Jorku, widok oceanu - zwłasz­cza takiego z plażą - był czymś niezwykłym. Nie mogłam po­wstrzymać westchnienia zachwytu. A kiedy westchnęłam, wszy­scy umilkli. Z wyjątkiem Śpiącego, który akurat, oczywiście, spał.

- Co takiego? - zapytała zaniepokojona mama. - Co się stało?

- Nic - mruknęłam zmieszana. Moi współpasażerowie przy­wykli najwyraźniej do widoku oceanu. Mogli pomyśleć, że jestem wariatką, skoro podniecam się czymś tak zwyczajnym. - Ocean.

- Tak - powiedziała mama - czyż nie jest piękny? Przyćmiony na to:

- Fajne fale. Może wpadnę na plażę przed wieczorem.

- Nie - wtrącił się jego ojciec. - Dopóki nie skończysz pracy semestralnej.

- Ojej, tato!

To skłoniło mamę do długiego i szczegółowego opisu szkoły, do której miano mnie posłać, tej samej, do której chodzili Śpią­cy, Przyćmiony i Profesor. Szkoła, nazwana imieniem pewnego Hiszpana, Junipero Serry, który zjawił się tutaj w XVIII wieku i zmusił miejscowych Indian do porzucenia własnej religii i przejścia na chrześcijaństwo, mieściła się w ogromnym budyn­ku misji z palonej cegły, odwiedzanym przez prawie dwadzie­ścia tysięcy turystów rocznie.

Tak naprawdę wcale jej nie słuchałam. Moje zainteresowanie szkołą zwykle równało się zeru. Jedynym powodem, dla które­go nie mogłam sprowadzić się tutaj przed świętami, był brak miejsca w Szkole Misyjnej. Sytuacja zmieniła się dopiero w dru­gim semestrze. Nie miałam nic przeciwko temu - przez parę miesięcy mieszkałam z babcią, co nie było takie złe. Babcia jest nie tylko świetną adwokatką do spraw kryminalnych, ale rów­nież powalającą na kolana kucharką.

Ocean, który właśnie zniknął za wzgórzami, nadal przyciągał moją uwagę, 'wytężyłam wzrok, mając nadzieję, że znowu się pokaże, kiedy wreszcie dotarły do mnie słowa mamy.

- Zaraz. Kiedy tę szkołę zbudowano? - zapytałam.

- W XVIII wieku - wyjaśnił Profesor. - System misyjny, wprowadzony przez franciszkanów pod patronatem Kościoła katolickiego oraz władz hiszpańskich, miał służyć nie tylko na­wracaniu Indian na chrześcijaństwo, ale również uczeniu ich rozmaitych, przydatnych w społeczeństwie hiszpańskim rze­miosł. Pierwotnie zadaniem misji było...

- W XVIII wieku? - powtórzyłam, pochylając się do przodu. Siedziałam między Śpiącym - jego głowa spoczywała na moim ramieniu, dzięki czemu mogłam stwierdzić, że używa szamponu Finesse - i Przyćmionym. Otóż Gina nie wspomniała ani słowem o tym, ile miejsca zajmują chłopcy, a zajmują, jeśli obaj mają jakieś metr osiemdziesiąt i ważą mniej więcej po osiem­dziesiąt kilo, bardzo dużo. - WXVIII wieku?

Matka usłyszała chyba panikę w moim głosie, bo odwróciła się do mnie i powiedziała łagodnie:

- Suze, rozmawiałyśmy już o tym. Mówiłam ci, że do Ro­berta Louisa Stevensona jest lista oczekujących, a ty powiedzia­łaś, że nie chcesz do żeńskiej szkoły, więc Najświętszego Serca nie wchodzi w rachubę, a Andy słyszał przerażające historie o narkotykach i gangach w szkołach publicznych...

- XVIII wiek? - czułam, że serce wali mi jak po biegu. - To jakieś trzysta lat!

- Nie rozumiem - mruknął Andy.

Przejeżdżaliśmy właśnie przez nadmorskie miasteczko Carmel, z malowniczymi domkami, niektóre były nawet kryte strzechą, ślicznymi restauracyjkami i galeriami sztuki. Andy musiał jechać bardzo ostrożnie. Mnóstwo samochodów miało tablice z innego stanu i ruch był duży, natomiast brakowało świateł. Nie wiedzieć czemu miejscowi uważają ten szczegół za powód do dumy.

- Co jest takiego złego w XVIII wieku?

- Suze nigdy nie przepadała za starymi budynkami - wyja­śniła mama „głosem od złych nowin”. Nazywam go tak, bo uży­wa go w telewizji, kiedy mówi o katastrofach samolotowych i zabójstwach.

- Och - westchnął Andy. - To dom chyba też jej się nie spodoba.

Chwyciłam podgłówek jego fotela.

- Dlaczego? - zapytałam zduszonym głosem. - Dlaczego dom mi się nie spodoba?

Zrozumiałam dlaczego, kiedy tylko przyjechaliśmy na miej­sce. Dom był wielki i przepiękny, z wieżyczkami w wiktoriań­skim stylu i tarasem na dachu. Niczego nie brakowało. Mama kazała go pomalować na niebiesko, biało i kremowo, otaczały go wysokie sosny i krzewy obsypane kwiatami. Trzypiętrowy, zbudowany wyłącznie z drewna, a nie z koszmarnej mieszani­ny szkła i stali albo terakoty, jak domy wokół, był zdecydowanie najładniejszym, najgustowniejszym domem w okolicy.

A ja nie miałam ochoty w ogóle do niego wchodzić.

Zgadzając się na przeprowadzkę do Kalifornii, wiedziałam, że czeka mnie dużo zmian. Karczochy przy drodze, gaje cy­trusowe, ocean... to naprawdę nic takiego. W gruncie rze­czy największa zmiana polegała na tym, że miałam się dzielić mamą z innymi ludźmi. Przez dziesięć lat, odkąd umarł tata, byłyśmy tylko we dwie. I muszę przyznać, że mi to odpowia­dało. Gdyby nie to, że mama przy Andym jest w tak widoczny sposób szczęśliwa, uparłabym się i sprzeciwiła całej tej prze­prowadzce.

Wystarczyło jednak choćby raz na nich popatrzeć, żeby stwier­dzić, że świata poza sobą nie widzą. Jaką byłabym córką, gdy­bym stanęła w takiej sytuacji okoniem? Zaakceptowałam więc Andy'ego, zaakceptowałam jego trzech synów i pogodziłam się z tym, że mam wyjechać i zostawić wszystko, co znam i ko­cham - najlepszą przyjaciółkę, babcię, bajgle, Soho - aby dać mamie szczęście, na jakie zasługuje.

Nie zastanawiałam się jednak nad faktem, że po raz pierwszy w życiu zamieszkam w... domu.

I to w nie byle jakim, ale, jak z dumą oznajmił Andy, wycią­gając mój bagaż z samochodu i rzucając go w ramiona swoich synów, w dziewiętnastowiecznym zajeździe przerobionym na dom mieszkalny. Zbudowany w 1849 roku, nie cieszył się, jak się wydaje, najlepszą sławą w okolicy. W salonie na dole często dochodziło do strzelaniny - przy kartach i z powodu kobiet. W ścianach nadal widniały dziury po kulach. Andy otoczył jed­ną taką dziurę specjalną ramką. Trochę ponure, jak sam przy­znał, ale jakże interesujące. Gotów był się założyć, że mieszka­my w jedynym domu na wzgórzach Carmel, który ma w ścianie dziurę po dziewiętnastowiecznej kuli.

„ Ehm”, mruknęłam. Wcale w to nie wątpię.

Kiedy wchodziliśmy po schodach na ganek, mama wciąż zer­kała w moją stronę. Wiedziałam, że boi się mojej reakcji. Rze­czywiście trochę mnie rozzłościła, nie uprzedzając o niczym. Domyślam się, dlaczego postąpiła w ten sposób. Gdyby mi po­wiedziała, że kupili dom, który ma ponad sto lat, nie przenio­słabym się do niego. Zostałabym z babcią.

Mama ma rację: nie lubię starych budynków.

Muszę jednak przyznać, że, jak na tak stary dom, ta budowla jest naprawdę szczególna. Z ganku widać cały Carmel, osadę, dolinę, plażę, morze. Widok zapiera dech w piersi, to za niego ludzie byli gotowi - i robili to, sądząc po wymyślnych domach wokół - płacić miliony. Tego nie powinnam mieć nikomu za złe.

Kiedy jednak mama powiedziała: „Chodź, Suze, obejrzyj swój pokój”, zadrżałam.

Dom w środku był równie piękny jak na zewnątrz. Połysku­jące drewno klonowe, wesołe błękity i żółcie. Rozpoznałam róż­ne rzeczy mamy i poczułam się lepiej: pojemnik na ciasto, któ­ry kupiłyśmy kiedyś podczas weekendowego wypadu do Vermont, moje zdjęcia z dzieciństwa na ścianie w salonie obok fotografii Śpiącego, Przyćmionego i Profesora. Na regałach były książki mamy, jej rośliny, które przetransportowała za niepraw­dopodobne pieniądze, ponieważ nie mogła znieść rozłąki z ni­mi. Stały wszędzie na drewnianych stojakach, zwisały nad wi­trażowymi oknami, tkwiły na słupkach na szczycie poręczy schodów.

Ale napotkałam także przedmioty, których nie pamiętałam z domu: biały komputer na biurku, przy którym mama zwykła siadywać, by wypisać czeki i sprawdzić rachunki, szerokoekranowy telewizor umieszczony ni w pięć, ni w dziewięć w ko­minku, do którego w dodatku podłączono joysticki od jakiejś gry wideo; deski surfingowe oparte o ścianę przy drzwiach do garażu. A także potężne zaślinione psisko, które podejrzewało chyba, że chowam w kieszeniach jakieś smakołyki, bo usiłowa­ło wpakować mi do nich swój wielki wilgotny nos.

To wszystko wydawało się należeć do świata mężczyzn. Do tych rzeczy przyzwyczaję się dopiero po pewnym czasie. W życiu; które stworzyłyśmy sobie z mamą, takie przedmioty nie istniały.

Mój pokój znajdował się na górze, nad daszkiem ganku. Mama prawie przez całą drogę z lotniska mówiła z widocznym zdenerwowaniem o ławie, którą Andy umieścił w oknie wykuszowym. Z okien rozciągał się ten sam widok co z ganku, obej­mujący panoramę całego półwyspu. To rzeczywiście miło z ich strony, że dali mi taki ładny pokój, pokój z najładniejszym wi­dokiem w całym domu.

A potem zobaczyłam, ile zadali sobie trudu, żebym czuła się jak u siebie. Może nie ja... tylko jakaś niezwykle kobieca abs­trakcyjna istota. Oszklone toaletki czy staromodne aparaty tele­foniczne nigdy nie były w moim guście. Andy okleił ściany kre­mową tapetą w niebieskie niezapominajki - ponad białą, Wymyślnie wzorzystą boazerią. Tą samą tapetą oklejono ściany mojej własnej łazienki. Kupiono dla mnie nowe łóżko - z ko­lumienkami i koronkowym baldachimem, takie, jakie mama zawsze chciała mi kupić i widocznie teraz nie zdołała oprzeć się pokusie. Kiedy zobaczyłam to wszystko, poczułam wyrzuty su­mienia z powodu tego, jak zachowywałam się w samochodzie. Naprawdę. Przechadzając się po pokoju, uznałam, że nie jest tak źle. Na razie w porządku. Może wszystko będzie dobrze, może w tym domu nigdy nie było nieszczęśliwych ludzi, może ci, których tu zastrzelono, zasługiwali na swój los...

Pocieszałam się, dopóki nie odwróciłam się do okna i nie stwierdziłam, że ktoś już zajął ławę, którą Andy umieścił z taką troską o moją wygodę.

Ktoś, kto nie miał rodzinnych powiązań ze mną czy też Śpią­cym, Przyćmionym lub Profesorem.

Spojrzałam na Andy'ego, żeby sprawdzić, czy zauważył in­truza. Nie zauważył, mimo że obcy siedział na wprost niego.

Mama także go nie widziała. Zobaczyła tylko wyraz mojej twarzy. Chyba nie był najprzyjemniejszy, bo mina jej zrzedła i ze smutnym westchnieniem wyszeptała:

- Och, Suze, tylko nie to.

2

Chyba powinnam coś wyjaśnić. Nie jestem raczej przecięt­ną szesnastoletnią dziewczyną. Och, na oko wydaję się zupełnie zwyczajna. Nie biorę nar­kotyków, nie piję, nie palę - no, tylko ten jeden raz, kiedy przy­łapał mnie Śpiący Poza uszami niczego sobie nie przekłułam, a i to tylko po jednej dziurce w każdym uchu. Nie mam tatu­aży. Nigdy nie farbowałam włosów. Jeśli nie liczyć butów i skó­rzanej kurtki, nie ubieram się na czarno. Nawet nie maluję paznokci na ciemne kolory. Jednym słowem, jestem zupełnie zwy­czajną, przeciętną, nastoletnią Amerykanką.

Pomijając fakt, że rozmawiam z umarłymi.

Może nie powinnam ujmować tego w ten sposób. Może po­winnam powiedzieć, że to umarli rozmawiają ze mną. Nie za­chęcam ich do rozmowy. W gruncie rzeczy staram się tego uni­kać, jak tylko się da.

Ale czasami się nie da.

Duchy na to nie pozwalają.

Nie wydaje mi się, żebym była stuknięta. W każdym razie, nie bardziej niż inne szesnastolatki. Pewnie niektórzy uważają, że jestem szalona. Tego zdania była niewątpliwie większość dzie­ciaków z poprzedniej szkoły. Nieraz napuszczano na mnie szkolnych pedagogów. Czasami nawet myślę, że byłoby pro­ściej, gdyby mnie zamknęli.

Ale nawet na dziewiątym piętrze Bellevue, gdzie zamyka się nowojorskich szaleńców, nie zdołałabym uciec przed duchami. Znalazłyby mnie.

Zawsze im się udaje.

Pamiętam pierwszego. Jest to wspomnienie równie wyraźne jak inne z tego okresu, a więc niezbyt wyraźne, ponieważ mia­łam wtedy dwa lata. Pamiętam na przykład, że kiedyś odebra­łam kotu mysz i tuliłam ją w ramionach, dopóki przerażona mama mi jej nie wyrwała.

Cóż, miałam tylko dwa lata? Nie wiedziałam, że należy bać się myszy. Czy też duchów. Dlatego też czternaście lat od tam­tego wydarzenia duchy mnie nie przerażają. Czasami mnie tyl­ko zaskakują. Albo denerwują. Ale przerażać?

Nigdy.

Duch, podobnie jak mysz, był mały, szary i bezradny. Do dziś nie wiem, kto to był. Przemówiłam do niego w dziecinnym ję­zyku, którego nie rozumiał. Duchy nie rozumieją dwuletnich dzieci lepiej niż żywi. Patrzył na mnie ze smutkiem ze szczytu schodów. Było mi go żal, tak samo jak myszy i chciałam mu pomóc. Tylko że nie wiedziałam jak. Zachowałam się więc tak, jak każde dwuletnie dziecko w podobnej sytuacji. Pobiegłam do mamy.

Wtedy otrzymałam pierwszą lekcję na temat duchów: tylko ja je widzę.

Cóż, rzecz jasna inni ludzie widzą je także. Skąd brałyby się opowieści o nawiedzonych domach i tym podobne. Jest jednak pewna drobna różnica. Większość osób, które mają takie do­świadczenia, widzi jednego ducha. Ja widzę wszystkie.

Widzę każdego zmarłego, który z jakiegoś powodu włóczy się po ziemi, zamiast udać się tam, dokąd po śmierci udać się powi­nien.

Zapewniam was, to tłum duchów.

Tego samego dnia, kiedy zobaczyłam pierwszego ducha, od­kryłam też, że większość ludzi, nawet moja własna mama, wca­le ich nie widzi. Żaden z ludzi, których znam. Nikt się, w każ­dym razie, do tego nie przyznał.

A to wiąże się z drugą rzeczą, której nauczyłam się na temat duchów czternaście lat temu: nie należy się przyznawać, że wi­działo się ducha. Nigdy.

Nie chcę powiedzieć, że tamtego popołudnia mama domy­śliła się, że widzę ducha i paplam o nim po dziecinnemu. Wąt­pię, żeby to do niej dotarło. Sądziła pewnie, że próbuję powie­dzieć jej coś o myszy, którą mi wcześniej odebrała.

Pełna dobrej woli, spojrzała jednak na schody, skinęła głową i powiedziała: „Posłuchaj, Suze, co byś zjadła na lunch? Grillowany ser? A może tuńczyka?”

Nie spodziewałam się takiej reakcji, jak w wypadku myszy. Mama, która opiekowała się wtedy noworodkiem sąsiadki, na widok myszy głośno wrzasnęła, a na moje dumne słowa: „Popatrz, mamusiu, teraz ja też mam dzidziusia”, krzyknęła jeszcze głośniej. Zdaję sobie sprawę, że nie mogła zrozumieć, o co mi chodzi, ponieważ nie dotarło do niej, co chciałam powiedzieć.

Spodziewałam się jednak, że zareaguje jakoś na widok istoty unoszącej się nad schodami. Codziennie udzielano mi tysiąca wyjaśnień na każdy możliwy temat, od gaśnic przeciwpożaro­wych po gniazdka elektryczne. Dlaczego nie usłyszałam słowa na temat tego czegoś na schodach?

Trochę później, gryząc kawałek grillowanego sera, uświado­miłam sobie, że mama nie wyjaśniła mi niczego, ponieważ nie było nic do wyjaśnienia. Ona po prostu niczego nie widziała.

W wieku dwóch lat nie wydało mi się to dziwne. Ot, jeszcze jedna rzecz, która różni dzieci od dorosłych. Dzieci muszą zja­dać wszystkie warzywa z talerza. Dorośli nie muszą. Dzieci mogą jeździć na karuzeli w parku. Dorośli nie. Dzieci widzą szare istoty. Dorośli nie.

Ale chociaż miałam tylko dwa lata, zrozumiałam od razu, że o szarej istocie ze szczytu schodów nie należało rozmawiać. Z nikim. Nigdy.

I nigdy tego nie robiłam. Nie opowiedziałam nikomu o mo­im pierwszym duchu ani o setkach innych, które spotkałam w ciągu następnych kilku lat. O czym zresztą miałabym opo­wiadać? Widziałam je. Przemawiały do mnie. Na ogół nie rozu­miałam, co mówiły i czego chciały. W końcu odchodziły. Ko­niec historii.

Tak by się to pewnie ciągnęło w nieskończoność, gdyby nagle nie umarł mój tata.

Jednego dnia gotował i żartował w kuchni, a następnego już go nie było.

Tydzień po jego śmierci spędziłam, siedząc na schodkach przed domem, i czekając, aż tata wróci, chociaż zapewniano mnie, że to nigdy nie nastąpi.

Nie wierzyłam w te zapewnienia. Dlaczego miałabym wierzyć? Mój tata miałby nie wrócić? Odbiło im? Pewnie, mógł umrzeć, tyle zrozumiałam. Ale z pewnością wróci. Kto będzie mi poma­gał w matematyce? Kto będzie budził się ze mną wcześnie rano w sobotę, piekł belgijskie wafelki i oglądał filmy rysunkowe? Kto nauczy mnie, zgodnie z obietnicą, prowadzić samochód, kiedy skończę szesnaście lat? Mój tata mógł umrzeć, ale byłam absolut­nie pewna, że go jeszcze zobaczę. Codziennie widywałam tłumy zmarłych. Dlaczego nie miałabym zobaczyć własnego taty?

Tata umarł, bez cienia wątpliwości. Umarł na rozległy zawał serca. Mama poddała ciało kremacji, a prochy umieściła w za­bytkowym niemieckim kuflu do piwa. Wiecie, takim z pokryw­ką. Tata lubił piwo. Ustawiła kufel wysoko na półce, tak, żeby kot go nie strącił i czasami, kiedy sądziła, że nie ma mnie w po­bliżu, przemawiała do niego.

Bardzo mnie to smuciło, ale nie mogę mieć do niej pretensji. Gdybym była mamą, chyba też gadałabym z tym kuflem.

Okazało się jednak, że to ja miałam rację. Tata umarł, ow­szem, ale doczekałam się jego powrotu.

W gruncie rzeczy teraz widuję go chyba częściej niż za życia. Kiedy żył, musiał chodzić do pracy. Teraz nie ma za dużo do roboty, więc spędzamy razem sporo czasu. Może nawet za dużo. Jego ulubiona zabawa polega na materializowaniu się w mo­mencie, kiedy najmniej się tego spodziewam. Trochę działa mi to na nerwy.

Tata udzielił mi pewnych wyjaśnień, więc, w pewnym sen­sie, dobrze się stało, że umarł, bo inaczej nigdy niczego bym się nie dowiedziała.

Kiedyś usłyszałam coś na temat duchów od wróżki, która wróżyła z kart do tarota. To było podczas szkolnego festynu. Poszłam do niej tylko dlatego, że Gina nie chciała iść sama. Uważałam, że to strata czasu, ale w końcu nie takie rzeczy robi się dla najlepszych przyjaciół. Ta kobieta, madame Zara, me­dium obejrzała karty Giny i powiedziała jej dokładnie to, co tamta chciała usłyszeć: odniesiesz sukces, będziesz neurochi­rurgiem, wyjdziesz za mąż w wieku lat trzydziestu, urodzisz tro­je dzieci, tralala. Kiedy skończyła, podniosłam się, żeby wyjść, ale Gina uparła się, żeby madame Zara powróżyła i mnie.

Możecie się domyślić, co się stało. Madame Zara zajrzała w karty, zmieszała się i potasowała je ponownie. Potem spojrza­ła na mnie.

- Rozmawiasz z umarłymi - oznajmiła.

- O, mój Boże! O, mój Boże! Naprawdę? - zawołała pod­niecona Gina. - Suze, słyszałaś? Potrafisz rozmawiać z umarły­mi! Też jesteś medium!

- Nie medium - uściśliła madame Zara. - Mediatorką.

- Czym? Co to jest? - zdumiała się Gina.

Aleja wiedziałam. Nikt mi nigdy nie mówił, jak to się nazy­wa, ale wiedziałam, o co chodzi. Tata nie wyjaśnił mi tego w ten sposób, ale i tak zrozumiałam: jestem kimś w rodzaju łącznika dla każdego, kto kopnął w kalendarz, zostawiając po sobie... cóż, bałagan. Jeśli potrafię, doprowadzam wszystko do porządku.

Tylko tak jestem w stanie to wytłumaczyć. Nie wiem, dlacze­go spotkało to akurat mnie, pod każdym innym względem je­stem najnormalniejsza w świecie. Mam tylko tę nieszczęsną umiejętność komunikowania się ze zmarłymi.

Nie ze wszystkimi. Tylko z tymi, którzy są nieszczęśliwi.

Widzicie więc, że w ciągu ostatnich szesnastu lat moje życie było pasmem przyjemności.

Wyobraźcie sobie, jak to jest, kiedy nawiedzają was duchy - do­słownie nawiedzają - w każdej minucie, każdego dnia. Niezbyt to przyjemne. Idziecie do sklepu po wodę - uaaa, nieżywy facet na rogu. Ktoś go zastrzelił. Jeśli doprowadzicie do tego, że gliny przymkną mordercę, ofiara będzie mogła spoczywać w pokoju.

A chcieliście tylko kupić wodę.

Albo idziecie do biblioteki po jakąś książkę i zaczepia was duch bibliotekarki, domagając się, żebyście przekazali siostrze­nicy, że jest na nią wściekła za to, co zrobiła z kotami po jej śmierci.

A to są tylko tacy, którzy wiedzą, czemu wciąż plączą się po ziemi. Połowa nie ma pojęcia, dlaczego nie trafiła dotąd w za­światy.

Jest to denerwujące, bo to ja mam im pomóc się tam dostać.

Jestem mediatorką.

Nikomu nie życzę występowania w takiej roli.

W tym fachu nie dostaje się wynagrodzenia. Nie przypomi­nam sobie, żeby mi zaproponowano pensję, czy coś w tym ro­dzaju. Od czasu do czasu ogarnia mnie tylko fala ciepłych uczuć, bo wiem, że zrobiłam coś dobrego. Na przykład, zapewniłam jakąś dziewczynkę, która nie zdążyła pożegnać się z dziadkiem, zanim umarł, że dziadek naprawdę ją kocha i wybacza jej, że zniszczyła jego ulubioną fajkę. Takie rzeczy naprawdę sprawiają przyjemność.

Ale na ogół dostaję jedynie gęsiej skórki. To nie tylko uciążli­we, bo ciągle trzeba się handryczyć z istotami niewidzialnymi dla innych, ale bardzo nieprzyjemne, ponieważ wiele duchów zachowuje się po prostu niegrzecznie. Nie przesadzam. Są jak wrzód na tyłku. To na ogół tacy, którzy chcą się włóczyć po tym świecie, zamiast przenieść się do innego. Prawdopodobnie zda­ją sobie sprawę, że w związku z ich niecnymi postępkami, nie czeka ich serdeczne przyjęcie gdzie indziej. Dokuczają więc lu­dziom, zatrzaskując drzwi, zrzucając przedmioty, strasząc zim­nem, jęcząc. Wiecie, o czym mówię. Złośliwe duchy.

Czasami stają się niebezpieczne. Próbują zrobić ludziom krzywdę. To mnie zwykle wyprowadza z równowagi. Czuję wtedy konieczność dołożenia takiemu duszkowi w tyłek.

To właśnie miała na myśli mama, mówiąc: „Och, Suze. Tylko nie to”. Kiedy jakiś duch dostaje ode mnie po tyłku, robi się... bałagan.

Nie miałam najmniejszego zamiaru bałaganić w moim no­wym pokoju. Dlatego odwróciłam się tyłem do ducha siedzą­cego na ławie pod oknem i powiedziałam:

- Nic się nie stało, mamo. Wszystko w porządku. Pokój jest świetny. Bardzo jestem wam wdzięczna.

Widziałam, że mi nie wierzy. Moją mamę trudno nabrać. Po­dejrzewa, że coś jest ze mną nie tak, ale nie może dojść, co to takiego. To pewnie dobrze, gdyż taka wiedza wstrząsnęłaby jej światem. Jest przecież reporterką telewizyjną. Wierzy tylko w to, co widzi. A duchów nie można zobaczyć.

Nie potrafię wyrazić, jak bardzo chciałabym być taka jak ona.

- To dobrze - powiedziała. - Cieszę się, że ci się podoba. Tro­chę się martwiłam. Wiem, że nie przepadasz za... hm, starymi domami.

Stare domy to dla mnie najgorsza rzecz, bo im starszy dom, tym większa szansa, że ktoś w nim umarł i tkwi w nim nadal, oczekując zadośćuczynienia za krzywdy albo pragnąc przekazać komuś ostatnie przesłanie. Kiedy szukałyśmy z mamą mieszka­nia, zdarzało nam się wchodzić do jakieś fantastycznego budyn­ku, a ja oświadczałam: „O, nie. Nie ma mowy”. To naprawdę zdumiewające, że mama nie odesłała mnie po prostu do inter­natu.

- Poważnie, mamo. Pokój jest wspaniały. Strasznie mi się po­doba.

Andy zaczął natychmiast biegać po pokoju, pokazując mi Światła zapalające się i gasnące na klaśnięcie (o, rany) oraz roz­maite inne gadżety, które zainstalował. Kroczyłam za nim, wy­rażając zachwyt, starannie unikając spojrzenia w stronę, gdzie Siedział duch. Troska Andy'ego naprawdę mnie wzruszyła.

Postanowiłam, że ze względu na niego będę szczęśliwa. W każ­dym razie na tyle, na ile to możliwe w wypadku kogoś takiego jak ja.

Kiedy Andy pokazał mi już wszystko, co było do pokazania, wyszedł na dwór, żeby zająć się barbecue, ponieważ w związku z moim przyjazdem mieliśmy zjeść superdanie z cielęciny i owoców morza. Śpiący i Przyćmiony zerwali się, żeby „poska­kać na fali” przed obiadem, a Profesor, mamrocząc pod nosem o jakimś tajemniczym eksperymencie, nad którym pracuje, wyniósł się do innej części domu, zostawiając mnie sam na sam z mamą... No, powiedzmy.

- Jesteś pewna, że wszystko w porządku, Suze? - dopytywa­ła się mama. - Wiem, że to ogromna zmiana. Wiem, że dużo od ciebie wymagam...

Zdjęłam kurtkę. Nie pamiętam, czy już o tym wspominałam, ale jak na styczeń było bardzo ciepło. Ponad dwadzieścia stopni. W samochodzie prawie się ugotowałam.

- W porządku, mamo - zapewniłam. - Naprawdę.

- Musiałaś zostawić babcię, Ginę, Nowy Jork. To samolub­ne z mojej strony, wiem. Wiem, że nie było ci... łatwo. Zwłasz­cza odkąd umarł tata.

Mama sądzi, że nie jestem zupełnie taka jak inne nastolatki. Nie jestem też taka, jaka ona była w moim wieku. A była cheerliderką, królową balu absolwentów, miała ogromne powodze­nie. Za źródło wszelkich moich niepowodzeń mama uznała śmierć taty. Począwszy od tego, że nie mam przyjaciół, z wyjąt­kiem Giny, a skończywszy na dziwacznym zachowaniu w róż­nych sytuacjach.

Zgadzam się, że pewne rzeczy, które zdarzyło mi się robić, muszą się wydawać dość niezwykłe komuś, kto nie ma pojęcia, dlaczego i dla kogo coś robię. Kilka razy złapano mnie tam, gdzie być mnie nie powinno. Parokrotnie przywoziła mnie do domu Policja. Stawiano mi zarzuty naruszania prywatnego terytorium, posądzono o wandalizm albo włamania.

Nigdy nie trafiłam przed oblicze sądu, ale spędziłam wiele godzin w gabinecie psychoterapeuty mojej mamy, który zapewniał mnie, że skłonność do mówienia do siebie jest absolutnie normalna, za to prowadzenie rozmów z ludźmi, których nie ma, raczej nie.

Stąd moja niechęć do wszystkich budynków, których nie Wzniesiono w ciągu ostatnich pięciu lat.

Dlatego tyle czasu spędzam na cmentarzach, w kościołach, Świątyniach, meczetach, mieszkaniach lub domach innych lu­dzi oraz w szkole po lekcjach.

Przypuszczam, że synowie Andy'ego słyszeli coś na ten te­mat i stąd te wzmianki o gangu. Ale, jak już wspomniałam, za moje poczynania nigdy nie trafiłam do więzienia.

A dwutygodniowe zawieszenie w prawach ucznia w ósmej klasie nie zostało nawet odnotowane w moich papierach.

Więc może to nie jest takie niezwykłe ze strony mamy, że siedzi na moim łóżku, mówiąc o „zaczynaniu wszystkiego od nowa”. Niesamowite, że robi to, podczas gdy w odległości paru metrów od nas siedzi duch i nam się przygląda. Ale mniejsza o to. Wydaje się, iż koniecznie musiała mnie zapewnić, że na Wybrzeżu Zachodnim wszystko ułoży się doskonale.

Ze swojej strony zamierzałam bardzo się postarać. Postano­wiłam, że nie zrobię niczego, co naraziłoby mnie na aresztowa­nie, więc była to „nowa karta” w moim życiu.

- Cóż - odezwała się mama, którą opuściła wena po wygło­szeniu mowy na temat: nie znajdziesz przyjaciół, jeśli nie wyj­dziesz im naprzeciw. - Jeśli nie potrzebujesz pomocy przy roz­pakowywaniu, to chyba pójdę zobaczyć, jak Andy radzi sobie Z obiadem.

Andy nie tylko potrafi zbudować absolutnie wszystko, ale jest w dodatku, w przeciwieństwie do mamy, znakomitym kucharzem.

- Dobrze, mamo, idź. Trochę się tu porozglądam i za chwi­leczkę zejdę na dół.

Mama skinęła głową, ale kiedy już była przy drzwiach, od­wróciła się jeszcze z oczami pełnymi łez i powiedziała:

- Chcę tylko, żebyś była szczęśliwa, Suzie. Zawsze tylko tego pragnęłam. Myślisz, że będziesz tutaj szczęśliwa?

Objęłam ją mocno. W butach na obcasach jestem tak wysoka jak ona.

- Oczywiście, mamo. - Pewnie, że będę. Już czuję się jak w domu.

- Naprawdę? - Mama pociągnęła nosem. - Przysięgasz?

- Tak jest.

Wcale nie kłamałam. W pokoju na Brooklynie duchy też były przez cały czas.

Wyszła, a ja delikatnie zamknęłam za nią drzwi. Odczekałam, aż ucichnie stukot jej pantofli na schodach, a potem odwróci­łam się i zapytałam istotę pod oknem:

- No, dobrze, kim ty, do diabła, jesteś?

3

Nie można powiedzieć, żeby ducha mężczyzny siedzącego w wykuszu zaskoczył sposób, w jaki się do niego zwró­ciłam. Obejrzał się tylko przez ramię, żeby sprawdzić, czy rze­czywiście odezwałam się do niego.

Za jego plecami było jednak tylko okno z niesamowitym wi­dokiem na zatokę Carmel. Odwrócił się więc do mnie i zauwa­żył widocznie, że uważnie mu się przyglądam, bo szepnął Nombre de Dios w taki sposób, że Gina, z jej słabością do Latynosów, zemdlałaby natychmiast.

- Nie ma sensu odwoływać się do najwyższych mocy - oznajmiłam, odsuwając obite na różowo krzesło od toaletki i sia­dając na nim okrakiem. - Jakbyś się dotąd nie zorientował, On nie poświęca ci zbyt wiele uwagi. Inaczej nie pozwoliłby ci gnić tutaj od... - Przyjrzałam się jego strojowi, który przypominał te z filmu Dziki Zachód. - Ile to było, sto pięćdziesiąt lat? Czy naprawdę szlag trafił cię aż tak dawno temu?

Spojrzał na mnie oczami czarnymi i lśniącymi jak atrament.

- Co to jest... szlag? - zapytał głosem, który sprawiał wraże­nie zardzewiałego od długiego nieużywania.

Podniosłam oczy do nieba.

- Kopnąłeś w kalendarz - wytłumaczyłam. - Wykorkowałeś. Odwaliłeś kitę. Przekręciłeś się.

Na widok jego zmieszanej miny, wskazującej na to, że nadal nie rozumie, o czym mówię, powiedziałam z irytacją:

- Umarłeś.

- Och - mruknął. - Umarłem. - Zamiast jednak odpowie­dzieć na moje pytanie, pokręcił głową. - Nie rozumiem - po­wiedział zdumiony. - Nie pojmuję, jak to możliwe, że mnie widzisz. Przez te wszystkie lata nikt nigdy...

- Cóż, posłuchaj, czasy się zmieniają - przerwałam mu. Rozu­miecie, słucham tego na okrągło. - No, to jaki robal cię zżera?

Zamrugał wielkimi ciemnymi oczami, rzęsy miał dłuższe niż moje. Nieczęsto zdarza mi się spotkać ducha, który okazuje się takim przystojniakiem, ale ten chłopak... rany, musiał robić nie­samowite wrażenie za życia, bo mimo że siedział tu martwy, ja próbowałam zapuścić wzrok pod jego rozchełstaną białą koszu­lę ukazującą kawałek torsu, a nawet brzucha. Czy duchy mają muskuły? Nigdy przedtem nie miałam okazji ani też ochoty Zbadać tej kwestii.

Nie zamierzałam jednak z tego powodu się rozpraszać. Je­stem przecież profesjonalistką.

- Robal? - powtórzył. Głos miał czysty, a jego angielski był pozbawiony wyraźnego akcentu. Uważam, że mówię w podob­ny sposób, pomijając brooklińskie naleciałości, polegające na rozmywaniu się t. Zdecydowanie miał w sobie coś z Hiszpana, na co wskazywało westchnienie Nombre de Dios i karnacja, ale był w takim samym stopniu Amerykaninem, jak ja. Albo w ta­kim stopniu, jaki możliwy jest dla kogoś, kto urodził się, zanim Kalifornia stała się stanem.

- Taak. - Odchrząknęłam. Odwrócił się lekko, kładąc obutą w wysoki but stopę na bladoniebieskich poduszkach pokrywają­cych ławę, a ja przekonałam się bez cienia wątpliwości, że, ow­szem, duchy mogą mieć muskuły. Mięśnie jego brzucha rysowały się bardzo wyraźnie, a pokrywało je jedwabiste czarne owłosienie.

Przełknęłam ślinę. Głośno.

- Robal - powtórzyłam. - Problem. Dlaczego ciągle jeszcze tu jesteś? - Spojrzał na mnie z zainteresowaniem, choć nadal bez zrozumienia. Wyjaśniłam zatem: - Dlaczego nie przesze­dłeś na drugą stronę?

Pokręcił głową. Czy wspomniałam, że ma krótkie ciemne i sprawiające wrażenie bardzo, bardzo gęstych włosy?

- Nie wiem, co masz na myśli.

Było mi coraz bardziej gorąco, ale wcześniej zdjęłam kurtkę i nie mogłam już bardziej się rozebrać. Zwłaszcza że duch uważ­nie mi się przyglądał. Zaczynałam być trochę zła.

- Co masz na myśli, mówiąc, że nie wiesz, co mam na my­śli? - warknęłam, odgarniając z oczu kosmyk włosów. - Nie ży­jesz. Nie powinieneś być tutaj. Powinieneś przebywać gdzie indziej, tam, gdzie trafiają ludzie po śmierci. Cieszyć się życiem wiecznym w niebie albo smażyć się w piekle, albo reinkarnować się, albo przejść do innego stanu świadomości, albo... co­kolwiek. Nie powinieneś tak po prostu... cóż, po prostu włó­czyć się po ziemi.

Popatrzył na mnie z uwagą, opierając łokieć na kolanie.

- A jeśli ja po prostu lubię włóczyć się po ziemi? - zapytał. Nie jestem pewna, ale odniosłam wrażenie, że się ze mnie nabija. A tego nie lubię. Naprawdę. Na Brooklynie bez przerwy zabawiano się moim kosztem. No, dopóki nie przekonałam się, jak skutecznie moja pięść, wchodząc w bliski kontakt z czyimś nosem, może zamknąć temu komuś buzię.

Nie byłam gotowa przyłożyć temu chłopakowi. Jeszcze nie. Właśnie przebyłam tysiące kilometrów, żeby zamieszkać z ban­dą głupich chłopaczydeł, nadal wisiało nade mną rozpakowy­wanie klamotów już zdążyłam prawie doprowadzić mamę do płaczu; a do tego w sypialni znalazłam ducha. Czy można mieć do mnie pretensję, że jestem trochę za ostra?

- Posłuchaj - powiedziałam, podnosząc się energicznie i przerzucając nogę nad oparciem krzesła - możesz się włóczyć, ile ci się żywnie podoba, amigo, ale nie możesz robić tego tutaj.

- Jesse - powiedział, nie ruszając się z miejsca.

- Co?

- Nazwałaś mnie amigo. Pomyślałem, że może zaintereso­wałoby cię, że mam imię. Nazywam się Jesse.

Skinęłam głową.

- W porządku. Nie ma sprawy. A zatem, Jesse, nie możesz tu zostać.

- A ty? - uśmiechnął się Jesse. Miał miłą twarz. Dobrą. Twarz, dzięki której w starej szkole zostałby królem balu maturalnego jak dwa razy dwa cztery. Taką twarz Gina wycięłaby z magazynu ilustrowanego i powiesiła u siebie w sypialni. Był piękny. Ale wydawał się też niebezpieczny. Bardzo niebezpieczny.

- A ja co? - zdawałam sobie sprawę, że jestem niegrzeczna. Miałam to gdzieś.

- Jak ci na imię? Spojrzałam na niego wściekła.

- Posłuchaj, powiedz mi, czego chcesz i spadaj. Jest mi gorą­co i chcę się przebrać. Nie mam czasu na...

Przerwał mi łagodnie, jakby w ogóle mnie nie słuchał.

- Ta kobieta, twoja matka, nazwała cię Suzie. - Jego czarne oczy iskrzyły się wesoło. - To zdrobnienie od Susan?

- Susannah - poprawiłam go odruchowo. - Jak w Och, Susannah, nie płacz, bo już dość.

Uśmiechnął się.

- Znam tę piosenkę.

- Taak. Była pewnie w górnej czterdziestce przebojów roku, w którym się urodziłeś, co?

Nadal się uśmiechał.

- A więc teraz to jest twój pokój, Susannah?

- Owszem. Tak, teraz to jest mój pokój. W związku z tym będziesz musiał się wyprowadzić.

- Ja będę musiał się wyprowadzić? - Uniósł czarną brew. - Przez półtora stulecia to był mój dom. Dlaczego miałbym go opuścić?

- Dlatego. - Teraz już wściekłam się na dobre. Głównie z po­wodu gorąca. Chciałam otworzyć okno, ale okna znajdowały się za jego plecami, a ja nie miałam ochoty podchodzić do niego zbyt blisko. - To jest mój pokój. Nie zamierzam go dzielić z ja­kimś martwym kowbojem.

To go ubodło. Z trzaskiem postawił nogę na podłodze i ze­rwał się z ławy. Natychmiast pożałowałam moich słów. Był wysoki, znacznie wyższy ode mnie, a w butach na obcasach mam prawie metr siedemdziesiąt.

- Nie jestem kowbojem - poinformował mnie gniewnie. Mruknął też coś po hiszpańsku, ale ponieważ zawsze uczyłam się francuskiego, nie miałam pojęcia, o czym mówi. Jednocześ­nie antyczne lustro, zawieszone nad moją nową toaletką, zaczę­ło się niebezpiecznie kołysać. I nie był to skutek kalifornijskiego trzęsienia ziemi, ale odbicie gwałtownych uczuć ducha sto­jącego tuż przede mną, którego moce psychiczne miały właści­wość przekształcania się w energię kinetyczną.

Tak to już jest z duchami: są niezwykle drażliwe! Wystarczy byle głupstewko, żeby je wyprowadzić z równowagi.

- Hola! - zawołałam, podnosząc obie ręce do góry. - Spo­kojnie. Spokojnie, chłopie.

- Moja rodzina - wściekał się Jesse, machając mi palcem przed nosem - harowała jak niewolnicy, żeby coś w tym kraju osiągnąć, ale nigdy, przenigdy, jako yaquero...

Wtedy właśnie popełniłam poważny błąd. Wyciągnęłam rękę i złapałam go za palec, którym celował w moją twarz, po czym przyciągnęłam go tak blisko, żeby usłyszał mój syk:

- Uspokój się z tym lustrem. I nie wymachuj mi palcem przed nosem. Spróbuj jeszcze raz, to ci go złamię.

Odsunęłam jego rękę, stwierdzając z satysfakcją, że lustro znieruchomiało. A potem zobaczyłam jego twarz.

Duchy nie mają krwi. No, bo skąd? Przecież nie są żywe. Przysięgam jednak, że twarz Jessego stała się tak blada, jakby odpłynęły z niej ostatnie krople krwi.

Ponieważ duchy nie są żywe i nie mają krwi, nie są również istotami materialnymi, więc jak mogłam złapać go za palec? To absurd. Moja ręka powinna przejść przez niego jak przez po­wietrze. Zgadza się?

Otóż, nie. Tak jest z większością ludzi. Ale nie z takimi, jak ja. Nie z mediatorami. Widzimy duchy, możemy z nimi roz­mawiać i, jeśli to konieczne, możemy im dokopać w tyłek.

Nie jest to coś, czym bym się miała ochotę chwalić. Unikam dotykania ich. Prawdę mówiąc, unikam dotykania kogokolwiek. Jeśli zawodzą wszelkie próby mediacji i wobec odpornego ducha muszę zastosować perswazję fizyczną, wolę, żeby nie wiedział przed czasem, że jestem do tego zdolna. Względem przedstawicieli innego świata godne polecenia są ataki niespodziewane, gdyż z reguły nie można liczyć z ich strony na uczciwą grę.

Jesse wpatrywał się w swój palec, jakbym wypaliła w nim dziurę. Prawdopodobnie po raz pierwszy od stu pięćdziesięciu lat ktoś go dotknął. Coś takiego może przyprawić człowieka o zawrót głowy. Zwłaszcza martwego.

Wykorzystałam jego oszołomienie i powiedziałam tonem nieznoszącym sprzeciwu:

- Jesse, to jest mój pokój, jasne? Nie możesz tutaj zostać. Albo powiesz mi, co mam zrobić, żebyś przeszedł na drugą stro­nę, albo musisz poszukać sobie innego domu, gdzie będziesz straszył. Przykro mi, ale tak to właśnie wygląda.

Jesse podniósł wzrok znad swojego palca. Na jego twarzy na­dal malowało się niedowierzanie.

- Kim jesteś? - zapytał cicho. - Co z ciebie za... dziewczyna?

Zanim wymówił słowo „dziewczyna”, zawahał się przez dłuż­szą chwilę. Widocznie nie był pewien, czy jest ono odpowied­nie w moim wypadku. To mi do reszty popsuło humor. Może i nie cieszyłam się w szkole największym powodzeniem, ale nikt nigdy nie podawał w wątpliwość mojej kobiecości. Kierowcy ciężarówek trąbią na mnie od czasu do czasu na przejściach i to nie dlatego, że staję im na drodze. Robotnicy budowlani wy­krzykują różne sprośności pod moim adresem, zwłaszcza kiedy mam na sobie skórzaną miniówkę. Co prawda przed chwilą za­groziłam, że złamię mu palec, ale, na rany Boga, to wcale nie znaczy, że nie jestem dziewczyną!

- Powiem ci, jakiego typu dziewczyną nie jestem - wycedzi­łam. - Nie jestem dziewczyną, która miałaby ochotę dzielić po­kój z przedstawicielem płci przeciwnej. Zrozumiano? Więc albo sam się wyniesiesz, albo cię do tego zmuszę. To zależy tylko od ciebie. Dam ci trochę czasu do namysłu. Ale kiedy tu wrócę, Jesse, życzę sobie, żeby cię tu nie było.

Odwróciłam się i wyszłam.

Musiałam. W kłótniach z duchami zwykle jestem górą, ale teraz czułam, że przegrywam i to na całej linii. Nie powinnam traktować go tak grubiańsko. Nie wiem, co mnie napadło. Na­prawdę nie wiem. Tylko...

Chyba po prostu nie spodziewałam się zastać we własnej sy­pialni ducha tak przystojnego chłopaka. To wszystko.

Boże, myślałam, pędząc jak burza przez hol, co zrobię, jeśli on nie odejdzie? Nie będę mogła się rozebrać we własnym pokoju!

Głos w mojej głowie radził dać mu trochę czasu. Bardzo uważałam, żeby nie wspomnieć o tym głosie psychoterapeucie mamy.

Daj mu trochę czasu. Zgodzi się na wszystko. Zawsze tak jest.

Cóż, w większości wypadków, w każdym razie.

4

Obiad u Ackermanów przypomina obiad w każdej dużej ro­dzinie: wszyscy mówią jednocześnie, z wyjątkiem, oczy­wiście, Śpiącego, który odzywa się wyłącznie, gdy ktoś go o coś zapyta, i nikomu nie chce się sprzątać ze stołu. Zanotowałam w pamięci, żeby zadzwonić do Giny i powiedzieć jej, że się my­liła. Posiadanie braci nie przynosi żadnych bezpośrednich ko­rzyści: przeżuwają z otwartymi ustami i wyżerają wszystkie chrupiące bułeczki, zanim zdążę sięgnąć po chociaż jedną.

Uznałam, że po obiedzie rozsądniej będzie omijać mój pokój i dać Jessemu więcej czasu na podjęcie decyzji, czy opuści go ze Wszystkimi zębami, czy tylko z częścią. Nie jestem zwolennicz­ką przemocy, ale w moim zawodzie to, niestety, nieuniknione.

Czasami udaje się wymusić na kimś chwilę uwagi wyłącznie za pomocą pięści. Wiem, że nie jest to sposób zalecany przez pod­ręczniki psychologii, które można znaleźć na półkach terapeu­tów.

Z drugiej strony, nigdy nie twierdziłam, że jestem terapeutką.

Mój plan miał tę wadę, że była sobota wieczór. W stresie prze­prowadzki zapomniałam, co to za dzień. W Nowym Jorku w so­botę wieczorem pewnie wyszłabym z Giną na miasto, pojechała metrem do Village i obejrzała jakiś film albo po prostu plątała­bym się koło pizzerii U Joego, przyglądając się ludziom. Cóż, jestem dziewczyną z wielkiego miasta, ale to nie znaczy, że wio­dłam tam wspaniałe, niesamowite życie. Nigdy nie umówił się ze mną żaden chłopak, jeśli nie liczyć tego razu w piątej klasie, kiedy Daniel Bogue poprosił, abym z nim zatańczyła na łyżwach jedyny taniec dla par na lodowisku w Rockefeller Center.

Skompromitowałam się wtedy, padając jak kłoda na lód.

Mama jednak nie mogła się doczekać, kiedy zaistnieję na to­warzyskiej scenie Carmelu. Gdy tylko zmywarka została zała­dowana, zapytała:

- Brad, co robisz dzisiaj wieczorem? Są jakieś imprezy, czy coś? Może zabrałbyś Suze i przedstawił ją paru osobom?

Przyćmiony, który przygotowywał sobie koktajl proteinowy - najwyraźniej dwa tuziny krewetek oraz potężny stek, które skonsumował na obiad, nie wystarczyły, żeby zaspokoić jego apetyt - odparł:

- Taak, może mógłbym, jeśli Jake dzisiaj nie pracuje. Śpiący, który ocknął się na dźwięk swojego imienia, łypnął na zegarek.

- A niech to - mruknął, złapał dżinsową kurtkę i wybiegł z domu.

Profesor spojrzał na zegar i mlasnął językiem.

- Znowu się spóźni. W końcu go wywalą.

Śpiący pracuje? To coś nowego, więc zapytałam:

- Gdzie pracuje?

- W Peninsula Pizza. - Profesor dokonywał właśnie jakiegoś dziwacznego eksperymentu z udziałem psa. Wielkie psisko, skrzy­żowanie bernardyna z niedźwiedziem, siedziało cierpliwie na podłodze, podczas gdy Profesor przymocowywał elektrody do wygo­lonych placków na jego boku. Najdziwniejsze w tym wszystkim było to, że nikt się tym nie przejmował, a już najmniej pies.

- Sp... to znaczy Jake pracuje w pizzerii? Andy, który szorował brytfannę, wyjaśnił:

- Pracuje jako roznosiciel. Przynosi do domu kupę forsy z napiwków.

- Oszczędza - poinformował mnie Przyćmiony z wąsami białymi od koktajlu. - Na camaro.

- Hm - mruknęłam.

- Chcecie, żebym was gdzieś podrzucił? - zapytał Andy wiel­kodusznie. - Zrobię to z chęcią. Co ty na to, Brad? Chcesz po­kazać Suze, co zwykle robicie w centrum handlowym?

- N - nie. - Przyćmiony wytarł usta rękawem bluzy. - Nikt jeszcze nie wrócił z Tahoe. Może w następny weekend.

Prawie usiadłam z poczucia ulgi. Słowa „centrum handlowe” zawsze napełniały mnie grozą, która nie miała nic wspólnego z umarłymi. W Nowym Jorku nie ma takich miejsc, ale Gina uwielbiała jeździć pociągiem do New Jersey. Zwykle po godzi­nie zaczynałam cierpieć na przeciążenie zmysłów i musiałam schronić się w jakimś barku, popijając herbatkę ziołową, dopó­ki mi nie przeszło.

Poza tym nie zachwycała mnie specjalnie perspektywa „pod­rzucenia w jakieś miejsce”. Mój Boże, co to za miasto? Rozu­miem, że, wziąwszy pod uwagę doświadczenia San Andreas, metro może nie wydawać się świetnym rozwiązaniem, ale dla­czego nie pomyślano o przyzwoitej sieci autobusowej?

- Już wiem - powiedział Przyćmiony, odstawiając z trzas­kiem szklankę na blat. - Pokażę ci parę gier z Coolboardera.

Zamrugałam zdziwiona.

- Słucham?

- Pogramy w Coolboardera. - Ponieważ wyraz mojej twa­rzy nie uległ zmianie, dodał: - Nie słyszałaś o Coolboarderze? Chodźmy.

Zaprowadził mnie do szerokoekranowego telewizora w pra­cowni. Coolboarder okazał się grą wideo. Był to wyścig na de­skach po rozmaitych górskich zboczach. Prędkość i manewry kontrolowało się za pomocą joysticka.

Pobiłam Przyćmionego osiem razy, zanim w końcu zapropo­nował:

- Może obejrzymy jakiś film?

Wyczuwając, że popełniłam błąd - pewnie powinnam była pozwolić biedakowi wygrać chociaż raz - próbowałam się zre­habilitować i zaproponowałam, że dostarczę prażoną kukury­dzę z kuchni.

Dopiero wtedy ogarnęła mnie fala zmęczenia. Między No­wym Jorkiem a Kalifornią są trzy godziny różnicy, więc mimo że była dziewiąta wieczorem, czułam się, jakby była północ. Andy z mamą wycofali się do wielkiej sypialni, zostawiając sze­roko otwarte drzwi, pewnie dlatego, żebyśmy sobie nie wyobra­żali, że robią tam nie wiadomo co. Andy zabrał się do czytania powieści szpiegowskiej, a mama oglądała film w telewizji.

Sądzę, że zachowywali się tak wyłącznie ze względu na naszą obecność. Założę się, że w inne soboty zamykają drzwi albo przynajmniej wychodzą gdzieś z przyjaciółmi Andy'ego czy nowymi kolegami mamy ze stacji telewizyjnej Monterey. Sta­rali się najwyraźniej ustalić jakąś rutynę postępowania w domu, tak, żebyśmy my, dzieci, mieli poczucie bezpieczeństwa. Sta­nowczo należałoby im przyznać punkty za dobre sprawowanie.

Czekając, aż kukurydza zacznie podskakiwać, zastanawiałam się, co o tym wszystkim sądzi mój tata. Powtórne małżeństwo mamy nie nastrajało go entuzjastycznie, mimo że, jak już wspo­mniałam, Andy to wspaniały facet. Moja przeprowadzka na Wybrzeże Zachodnie podobała mu się jeszcze mniej.

- W jaki sposób - zapytał - mam cię odwiedzać, skoro bę­dziesz mieszkała tak daleko od Nowego Jorku?

- Problem polega na tym, tato, że nie powinieneś w ogóle mnie odwiedzać. Jesteś przecież martwy, zapomniałeś? Powinie­neś robić to, co inni zmarli, zamiast szpiegować mnie i mamę.

- Nie szpieguję was - oświadczył urażony. - Po prostu sprawdzam, co słychać. Żeby się upewnić, że jesteście szczęśli­we, i tak dalej.

- No cóż, jestem szczęśliwa - zapewniłam. - Bardzo szczę­śliwa. Mama też.

Kłamałam. Nie na temat mamy, oczywiście. Zmiana domu przyprawiała mnie o rozstrój nerwowy. Nawet teraz nie byłam pewna, czy wszystko będzie dobrze. Ta sprawa z Jessem... gdzie właściwie podziewa się tata? Dlaczego nie zjawił się na górze, żeby wykopać tego chłopaka? Jesse jest przecież facetem i siedzi w moim pokoju. Tata powinien jakoś zareagować...

Ale tak to już jest z duchami. Nigdy nie ma ich w pobliżu, kiedy są naprawdę potrzebne.

Chyba musiałam na chwilę odjechać, ponieważ nagle usłysza­łam brzęczenie mikrofalówki. Przesypywałam popcorn na drew­nianą misę, kiedy do kuchni weszła mama, zapalając górne światło.

- Cześć, skarbie - rzuciła i spojrzała na mnie uważnie. - Do­brze się czujesz?

- Oczywiście, mamo - zapewniłam. Wpakowałam trochę ku­kurydzy do ust. - Przyć... to jest Brad i ja chcemy obejrzeć film.

- Na pewno? - Mama nie przestawała mi się przyglądać. - Jesteś pewna, że nic ci nie jest?

- Tak, czuję się dobrze. Jestem tylko trochę zmęczona i tyle. To ją wyraźnie uspokoiło.

- Ach, tak. Spodziewałam się, że odczujesz różnicę czasu. Ale... wydawałaś się taka przygnębiona, kiedy weszłaś do swo­jego pokoju. Wiem, że z tym łóżkiem z baldachimem trochę przesadziłam, ale nie mogłam się oprzeć pokusie.

Przeżułam kukurydzę.

- Łóżko jest w porządku, mamo. Pokój też.

- Tak się cieszę. - Mama odgarnęła mi włosy z czoła. - Tak się cieszę, że ci się podoba, Suze.

Mama czuła taką ulgę, że było mi jej żal. Dobra z niej kobieta i nie zasługuje na to, żeby mieć córkę mediatorkę. Wiem, że ni­gdy nie dorastałam do jej oczekiwań. Kiedy skończyłam czterna­ście lat, założyła mi osobną linię telefoniczną, sądząc, że będzie do mnie dzwonić tylu chłopaków, że jej przyjaciele nie zdołają się w żaden sposób z nią skontaktować. Możecie sobie wyobrazić jej rozczarowanie, kiedy nikt, poza Giną, nie korzystał z mojej pry­watnej linii, a Gina dzwoniła na ogół po to, żeby mi opowiedzieć o swoich randkach. Jak już wcześniej wspomniałam, chłopcy z poprzedniej szkoły nie palili się, żeby się ze mną umawiać.

Biedna mama. Zawsze chciała mieć miłą, zwyczajną, nasto­letnią córkę. Zamiast tego ma mnie.

- Skarbie. Nie chcesz się przebrać? Masz na sobie ubranie, w którym przyleciałaś.

Powiedziała to w momencie, kiedy do kuchni wszedł Profe­sor, żeby wziąć klej do swoich elektrod. Nie zamierzałam, rzecz jasna, powiedzieć czegoś w rodzaju: „Och, prawdę mówiąc, mamo, chciałabym się przebrać, ale nie zachwyca mnie myśl, że mam to zrobić w obecności martwego kowboja, który mieszka w moim pokoju”.

Wzruszyłam tylko ramionami i z wystudiowaną obojętnością zapewniłam:

- Taak, oczywiście, zaraz się przebiorę.

- Czy na pewno nie pomóc ci się rozpakować? Czuję się okropnie. Powinnam była...

- Nie, nie potrzebuję pomocy. Rozpakuję się sama. - Popa­trzyłam na Profesora, który grzebał w szufladzie. - Lepiej już pójdę - powiedziałam. - Nie chcę przegapić początku filmu.

Oczywiście przegapiłam początek, środek i koniec filmu, bo zasnęłam na kanapie. Trochę po jedenastej obudził mnie Andy, szarpiąc moje ramię.

- Wstawaj, dzieciaku. Widzę, że cię ścięło. Nie martw się, Brad nikomu nie powie.

Wstałam półprzytomna i dowlokłam się do pokoju. Pode­szłam wprost do okna, otwierając je na oścież. Ku mojej radości Jesse zniknął. Tak, ma się tę siłę przekonywania.

Złapałam torbę i poszłam do łazienki, gdzie wzięłam prysz­nic . A ponieważ nie byłam całkiem pewna, czy Jesse wziął sobie moje słowa do serca i spłynął z prądem, przebrałam się w piża­mę. Po wyjściu z łazienki byłam trochę przytomniejsza. Rozej­rzałam się, rozkoszując chłodnym powiewem od okna, wciąga­jąc zapach jodu unoszący się w powietrzu. W przeciwieństwie do Brooklynu, gdzie wciąż wyły syreny i hałasowały samocho­dy, tutaj panowała cisza, przerywana od czasu do czasu pohuki­waniem sowy.

Ku mojemu zaskoczeniu stwierdziłam, że jestem sama. Na­prawdę sama. W strefie bezduchowej. To jest to, czego zawsze pragnęłam.

Wskoczyłam do łóżka i klaśnięciem wyłączyłam światło. Za­kopałam się z rozkoszą w świeżej pachnącej pościeli.

Tuż przed zaśnięciem miałam wrażenie, że słyszę coś jeszcze oprócz sowy. Jakby ktoś śpiewał. Och, Susannah, nie płacz, bo już dość. Jadę sobie z bandżo na kolanie, twój z południa gość.

Ale to, z pewnością, tylko moja wyobraźnia.

5

Dwunastoklasowa Szkoła Misyjna imienia Juniper o Serry stała się koedukacyjna w latach osiemdziesiątych. Ostat­nio, jak się z ulgą dowiedziałam, przestano wymagać od uczniów noszenia mundurków. Mundurki, które przedtem obowiązywały, były niebiesko - białe, a te kolory nie należą do moich ulubionych. Na szczęście wzbudzały taką niechęć, po­dobnie jak wyłącznie męski skład klas, że w końcu z nich zre­zygnowano; chociaż nadal nie wolno nosić dżinsów, uczniowie mogą ubierać się mniej więcej tak, jak im się podoba. Ja zamie­rzałam chodzić w ubraniach, które kupowałam w rozmaitych miejscach w New Jersey z Giną w charakterze konsultantki, więc taka sytuacja bardzo mi odpowiadała.

Katolickość szkoły stanowiła jednak pewien problem. Może nie tyle problem, co niedogodność. Wiecie, mamie nie zależało na tym, żeby wychować mnie w jakiejś konkretnej religii. Oj­ciec był niepraktykującym żydem, mama chrześcijanką. Religia nigdy nie odgrywała znaczącej roli w życiu rodziców i nic dziw­nego, że dla mnie stanowiła dziedzinę raczej obcą i mętną. My­ślicie pewnie, że powinnam lepiej od innych orientować się w tych sprawach, ale tak naprawdę nie mam zielonego pojęcia, co się dzieje z duchami, które odsyłam tam, gdzie powinny zna­leźć się po śmierci. Wiem tylko, że kiedy to robię, nie wracają. Nigdy. Koniec, kropka.

Kiedy więc w poniedziałek po moim przybyciu do słonecz­nej Kalifornii zjawiłyśmy się z mamą w sekretariacie Szkoły Misyjnej, doznałam lekkiego wstrząsu na widok prawie dwu­metrowego krucyfiksu wiszącego za biurkiem sekretarki.

Nie powinnam się jednak dziwić. W sobotę rano mama, poma­gając mi się rozpakować, wskazała szkołę z okna mojego pokoju.

- Widzisz tę wielką czerwoną kopułę? - zapytała. - To Mi­sja Pod kopułą jest kaplica.

W pobliżu plątał się akurat profesor - zauważyłam, że to jed­no z jego ulubionych zajęć - i zaraz zabrał się do kolejnego wy­kładu, tym razem na temat franciszkanów, zakonu opartego na regule świętego Franciszka, przyjętej w 1209 roku. Ojciec Junipero Serra, franciszkanin, to według Profesora postać zdecydo­wanie niedoceniana. Przez niektórych hierarchów Kościoła ka­tolickiego uważany był za bohatera, w pewnym momencie chciano go nawet beatyfikować, ale, jak wyjaśnił Profesor, In­dianie amerykańscy uznali to posunięcie za „aprobatę metod kolonizacji stosowanych przez Hiszpanów. Jakkolwiek Junipero Serra opowiadał się za przyznaniem nawróconym Indianom praw w kwestiach ekonomicznych, odmawiał im prawa do sa­mostanowienia. Był też zagorzałym zwolennikiem kar cieles­nych i apelował do władz hiszpańskich o prawo stosowania chłosty wobec Indian”.

Kiedy Profesor skończył wykład, spojrzałam na niego i powiedziałam:

- Pamięć fotograficzna? Zmieszał się.

- No - mruknął. - Dobrze jest znać historię miejsca, w któ­rym się mieszka.

Zapamiętałam to sobie na wszelki wypadek. Profesor może okazać się nieoceniony, jeśli Jesse zjawi się ponownie.

Teraz, stojąc w chłodnym biurze starego budynku, który Junipero Serra kazał wznieść, by nauczać miejscowych Indian, zastana­wiałam się, ile duchów tutaj spotkam. Ten cały Serra z zacięciem do kar fizycznych z pewnością narobił sobie wrogów wśród In­dian. Ani przez chwilę nie wątpiłam, że spotkam ich wszystkich.

A jednak, kiedy wkroczyłyśmy przez łukowato sklepioną bra­mę na podwórze Misji, mojej uwagi nie zwróciła ani jedna osoba, która wyglądałaby na nienależącą do tego świata. Paru turystów pstrykało zdjęcia imponującej fontanny, ogrodnik uwijał się żwawo przy pniu palmy, pasażem między dwoma budynkami szedł ksiądz pochłonięty rozmyślaniem. To było piękne, ciche miejsce, chociaż tak stary budynek musiał być świadkiem śmier­ci wielu ludzi.

Nic z tego nie rozumiałam. Gdzie podziały się duchy?

Może bały się przebywać w tym miejscu? Sama czułam się niepewnie, patrząc na krucyfiks. Nie mam nic przeciwko sztu­ce sakralnej, ale czy trzeba tak wiernie przedstawiać ukrzyżo­wanie, ze wszystkimi detalami?

Widocznie nie byłam odosobniona w swoich odczuciach, bo chłopak, który rozwalił się na kanapie stojącej naprzeciwko tej, na której polecono nam z mamą zaczekać, podążył za moim spojrzeniem i stwierdził:

- Ma podobno płakać krwawymi łzami, jeśli zdarzy się, że jakaś dziewczyna ukończy tę szkołę jako dziewica.

Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Mama spojrzała na mnie gniewnie. Sekretarka, pulchna kobieta w średnim wie­ku o wyglądzie bigotki, przewróciła tylko oczami i powiedziała zmęczonym głosem:

- Och, Adamie...

Adam, przystojny chłopak w moim wieku, skierował ku mnie śmiertelnie poważną twarz.

- To prawda - oznajmił surowo. - To się zdarzyło w zeszłym roku. Moja siostra. - Zniżył głos do konspiracyjnego szeptu: - Adoptowana.

Roześmiałam się ponownie, a mama zmarszczyła brwi. Po­przedniego dnia spędziła mnóstwo czasu, wyjaśniając mi, jak trudno było zapisać mnie do tej szkoły, zwłaszcza że nie istnieje żaden dowód na to, iż zostałam ochrzczona. Przyjęto mnie w końcu ze względu na Andy'ego, którego trzej synowie tutaj się uczą. Przypuszczam, że ważną rolę w tej sprawie odegrał spory datek na szkołę, ale mama w życiu by się do tego nie przy­znała. Powiedziała tylko, że powinnam się odpowiednio zacho­wywać, zamiast, na przykład, wyrzucać różne przedmioty przez okno, choć przypomniałam jej, że akurat do tego incydentu nie doszło z mojej winy. Walczyłam z wyjątkowo gwałtownym, młodym duchem, który nie chciał przestać straszyć w szatni dziewcząt w mojej dawnej szkole. Wyrzucenie go przez okno wreszcie do niego przemówiło i sprowadziło na właściwą drogę na wieki wieków.

Mamie powiedziałam, że ćwiczyłam uderzenia tenisa i rakie­ta wyślizgnęła mi się z ręki. Nie była to zbyt wiarygodna histo­ryjka, zwłaszcza że rakiety nigdy nie znaleziono.

Akurat w chwili, gdy wróciłam myślami do tego wyjątkowo bolesnego wspomnienia, otworzyły się ciężkie drewniane drzwi i ukazał się w nich ksiądz.

- Pani Ackerman - powiedział - jak miło znowu panią zo­baczyć. A to musi być Susannah Simon. Zapraszam do środ­ka. - Odsunął się, żeby nas przepuścić, a potem zwrócił się jesz­cze do chłopca na kanapie:

- Och, nie, panie McTavish, tylko nie pierwszego dnia no­wego semestru.

Adam wzruszył ramionami.

- A co ja mogę zrobić? Paniusia mnie nie znosi.

- Uprzejmie proszę, aby nie wyrażał się pan o siostrze Erne­stynie w ten sposób, panie McTavish. Spotkamy się za chwilę, kiedy skończę rozmawiać z paniami.

Weszłyśmy i dyrektor, ojciec Dominik, gawędził z nami przez jakiś czas, wypytując mnie o wrażenia na temat Kalifornii. Po­wiedziałam, że podoba mi się tutaj, zwłaszcza zachwyca mnie ocean. Przed wizytą w szkole, kiedy już się rozpakowałam, sporo czasu spędziliśmy na plaży. Znalazłam okulary przeciwsłoneczne i chociaż na pływanie było za zimno, cudownie się bawiłam, leżąc na kocu i przyglądając się falom. Były wysokie, wyższe niż na Słonecznym patrolu, a Profesor opowiadał przez pół popołu­dnia, dlaczego tak jest. Niczego nie zapamiętałam. Tak bardzo odurzyło mnie słońce, że nie słuchałam, co mówi. Odkryłam, że uwielbiam plażę, jej zapach, wodorosty na brzegu, chłodny piach między palcami, smak soli na skórze po powrocie do domu. Carmel nie jest może idealnym miejscem dla miłośni­ków bajgli, ale na Manhattanie z pewnością nie ma plaży.

Ojciec Dominik wyraził szczerą nadzieję, że będę szczęśliwa w Szkole Misyjnej, a następnie zapewnił, że chociaż nie jestem katoliczką, będę mile widziana na mszy. W niektóre dni studenci katolicy są oczywiście, zobowiązani do uczestnictwa w nabo­żeństwie. Mogą przyłączyć się do nich albo zostać sama w pu­stej klasie, wybór należy do mnie.

Rozbawiło mnie to trochę, ale zdołałam się powstrzymać i nie parsknąć śmiechem. Ojca Dominika, mężczyznę w mocno pode­szłym wieku, można nazwać dziarskim. Z białym kołnierzykiem i w czarnej sutannie jest nawet przystojny. Oczywiście jak na swoje sześćdziesiąt lat. Ma siwe włosy, bardzo niebieskie oczy i starannie utrzymane paznokcie. Nie znam wielu księży, ale uznałam, że ten jest w porządku. Zwłaszcza że nie rzucił się na chłopaka przed se­kretariatem, który nazwał zakonnicę „paniusią”.

Ojciec Dominik opisał rozmaite wykroczenia, za które mogę być usunięta ze szkoły: wagary, narkotyki na terenie szkoły i tak dalej. Na koniec zapytał, czy mam jakieś pytania. Nie miałam. Zwrócił się do mamy, czy ma jakieś pytania. Nie miała. Ojciec Dominik wstał więc i powiedział:

- Świetnie. Pożegnam zatem panią, pani Ackerman, i odpro­wadzę Susannah na pierwszą lekcję. Dobrze, Susannah?

Pomyślałam, że to dziwne, że dyrektor, który pewnie ma dużo do roboty, poświęca czas, aby mnie odprowadzić, ale nie odezwałam się. Wzięłam tylko płaszcz - czarny wełniany trencz fir­my Esprit, tres chic (mama nie pozwoliłaby mi włożyć skórzanej kurtki pierwszego dnia w szkole) - czekając, aż mama i ksiądz się pożegnają. Mama pocałowała mnie na do widzenia i przy­pomniała, żebym o trzeciej znalazła Śpiącego, ponieważ jego za­daniem jest odwiezienie mnie do domu. Oczywiście nie na­zwała go „Śpiący”. Godny pożałowania brak publicznego transportu oznaczał, niestety, że chcąc się dostać albo wrócić ze szkoły, będę zdana na łaskę braciszków.

Mama odeszła, a ojciec Dominik ruszył ze mną przez podwó­rze, poleciwszy przedtem Adamowi, żeby na niego zaczekał.

- Nie ma sprawy - rzucił Adam, patrząc na mnie lubieżnie zza pleców księdza. Nieczęsto chłopcy w moim wieku patrzą na mnie w ten sposób. Miałam nadzieję, że będzie w tej samej klasie co ja. Marzenia mamy dotyczące mojego życia towarzy­skiego mogłyby nareszcie stać się rzeczywistością.

W trakcie spaceru ojciec Dominik opowiadał mi o budyn­ku - albo raczej budynkach, gdyż było ich kilka. Szereg domów o grubych murach z palonej cegły łączyły nisko zadaszone pa­saże. Pośrodku znajdował się piękny dziedziniec z palmami, czynną fontanną i posągiem z brązu przedstawiającym ojca Serrę z grupką typowych indiańskich squaw z niemowlętami na plecach, klęczących u jego stóp. Naprzeciwko znajdowały się kamienne ławki, na których można było samotnie kontemplo­wać urodę dziedzińca. Drzwi do klas i szafki wbudowano wprost w ściany. Jedna z tych szafek, jak wyjaśnił ojciec Domi­nik, ma należeć do mnie. Oto szyfr. Czy chcę zostawić płaszcz?

Kiedy obudziłam się w niedzielę rano, zaskoczył mnie fakt, że trzęsę się z zimna. Musiałam wygramolić się z pościeli i zamknąć okna. Ku mojemu ogromnemu zdumieniu dolinę spowiła gęsta mgła, zasłaniając widok zatoki. Uznałam, że to skutek jakiegoś gwałtownego tropikalnego sztormu, ale Profesor wyjaśnił mi cierpliwie, że poranna mgła to zjawisko typowe na północnym zachodzie i że Pacifico, po hiszpańsku „Spokojny”, został tak na­zwany z powodu względnie rzadko występujących burz. Mgła, jak zapewnił, znika do południa, a później robi się gorąco.

Miał rację. Kiedy wróciłam z plaży do domu, mój pokój za­mienił się w piekarnik i znowu otworzyłam okna na całą szero­kość. Rano jednak zastałam je zamknięte. Pomyślałam, że to bardzo miło ze strony mamy, że tak się o mnie troszczy.

Mam nadzieję, że to była moja mama. Jak się tak zastano­wić... ale nie, nie widziałam Jessego od dnia, w którym się wprowadziłam. To z całą pewnością moja mama zamknęła okna.

W każdym razie, kiedy wyszłam na dwór, żeby wsiąść do sa­mochodu mamy, stwierdziłam, że jest lodowato i dlatego wło­żyłam wełniany płaszcz.

Ojciec Dominik poinformował mnie, że przydzielono mi szafkę numer 273. Pozwolił, żebym sama ją znalazła. Przecha­dzał się w tym czasie za moimi plecami, wpatrując się w belki zadaszenia, w których, jak z zadowoleniem stwierdził, co roku wiły gniazda jaskółcze rodziny. Wydaje się, że bardzo lubi ptaki, właściwie wszystkie zwierzęta, ponieważ interesował się, jak sobie radzę z Maksem, psem Ackermanów, jak również otwar­cie obruszył się na Andy'ego, który uparcie twierdzi, że trzeba wymienić drewno w dachu ze względu na szkody, jakie wyrzą­dzają jaskółki i ich odchody.

268, 269, 270. Wędrowałam wzdłuż rzędu szafek, sprawdzając numery na beżowych drzwiczkach. W przeciwieństwie do szkol­nych szafek na Brooklynie, te nie były zabazgrane graffiti, wgnie­cione ani pozalepiane plakatami heavymetalowych zespołów. Przy­puszczam, że uczniowie na Wybrzeżu Zachodnim przywiązują większą wagę do tego, jak wygląda ich szkoła, niż my, Jankesi.

271, 272. Zatrzymałam się nagle.

Obok szafki 273 stał duch.

Nie był to Jesse, lecz dziewczyna, ubrana podobnie jak ja, tylko że z długimi jasnymi włosami, a nie brązowymi, jak moje. Miała wyjątkowo nieprzyjemny wyraz twarzy.

- Na co się gapisz? - zwróciła się do mnie. Po chwili, spo­glądając na kogoś za moimi plecami, zapytała: - A więc kogoś takiego wpuszczono na moje miejsce? Wiedziałam.

Dobra, przyznaję, trochę mnie ruszyło. Odwróciłam się na pięcie, stając twarzą w twarz z ojcem Dominikiem, który pa­trzył na mnie ciekawie.

- Tak myślałem - mruknął na widok mojej miny.

6

Przeniosłam wzrok z ojca Dominika na ducha dziewczyny i znowu spojrzałam na księdza.

- Ksiądz ją widzi? - zdołałam wreszcie wykrztusić. Skinął głową.

- Tak. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem od twojej mamy o tobie i twoich... problemach w starej szkole, zacząłem podej­rzewać, że możesz być jedną z nas, Susannah. Nie byłem jed­nak pewny, więc milczałem. Chociaż imię Szymon, z czego zapewne zdajesz sobie sprawę, pochodzi od hebrajskiego słowa oznaczającego „uważny słuchacz”, a jako mediator...

Prawie go nie słuchałam. Nie mogłam przejść do porządku dziennego nad faktem, że w końcu, po tylu latach, spotkałam innego mediatora.

- A więc dlatego nie ma tutaj duchów Indian! - niemal wrzasnęłam. - Ksiądz się nimi zajął. Rany, zastanawiałam się, co się z nimi stało. Spodziewałam się spotkać setki...

Ojciec Dominik skłonił skromnie głowę.

- Cóż, ściśle mówiąc, nie były to setki - powiedział - jednak na początku mojej bytności tutaj, dość dużo. Ale to nic takiego, doprawdy. Spełniałem tylko swój obowiązek, robiąc użytek z niebiańskiego daru, otrzymanego od Boga.

Skrzywiłam się.

- Czy to właśnie On jest za to odpowiedzialny?

- Ależ oczywiście, że nasz dar pochodzi od Boga. - Ojciec Dominik spojrzał na mnie z góry z tym szczególnym rodzajem politowania, jakie wierzący okazują zwykle nieszczęsnym żałos­nym stworzeniom, które mają wątpliwości. - A skąd, twoim zdaniem, mógłby się wziąć?

- Nie wiem. Zawsze miałam ochotę porozmawiać na ten te­mat z kimś dorosłym. Ponieważ, gdybym mogła wybierać, wo­lałabym raczej nie cieszyć się błogosławieństwem tego rodzaju.

Ojciec Dominik wydawał się zdziwiony.

- Ale dlaczego nie, Susannah?

- Ponieważ przez ten dar mam tylko kłopoty. Czy zdaje so­bie ksiądz sprawę, ile czasu spędziłam w gabinetach psychia­trycznych? Moja mama uważa, że jestem kompletnie stuknię­ta.

- Tak. - Ojciec Dominik pokiwał w zamyśleniu głową. - Tak, rozumiem, że dla laika taki cudowny dar może wydawać się... hm, niezwykły.

- Niezwykły? Ksiądz żartuje!

- Przyznaję, że na terenie Misji jestem bezpieczny - stwier­dził ojciec Dominik. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, że dla was, eee... że się tak wyrażę, w okopach, to musi być szalenie trudne, tak bez duchowego wsparcia...

- Dla nas? - Uniosłam brwi. - Chce ksiądz powiedzieć, że jest nas więcej niż ksiądz i ja?

- Cóż, tak przypuszczam... z pewnością musi nas być wię­cej. Nie możemy być jedyni... Nie, nie, z pewnością są jeszcze inni.

- Przepraszam - odezwał się duch niecierpliwie - ale czy ktoś zechciałby mi powiedzieć, co się tutaj dzieje? Co to za suka? Czy to ona ma zająć moje miejsce?

- Hej! Licz się ze słowami. - Posłałam jej mordercze spoj­rzenie. - Ten człowiek jest księdzem, jak może zauważyłaś.

Zachichotała złośliwie.

- Ojejej. Wiem, że to ksiądz. Cały tydzień próbuje się mnie pozbyć.

Zerknęłam zaskoczona na ojca Dominika.

- No, cóż, Heather jest trochę uparta... - bąknął zmieszany.

- Jeśli myślisz - wysyczała Heather - że będę po prostu stała z boku i pozwolę oddać tej suce moją szafkę...

- Nazwij mnie suką jeszcze raz, panienko, a postaram się, żebyś resztę wieczności spędziła wewnątrz tej szafki.

Heather spojrzała na mnie bez cienia strachu.

- Suka - wysyczała, przeciągając to słowo, tak jakby zawiera­ło kilka sylab.

Uderzyłam tak szybko, że nie zdążyła zauważyć podniesionej pięści. Grzmotnęłam ją na tyle mocno, że wpadła na szafki, zo­stawiając w nich wgniecenie w kształcie ciała. Wylądowała cięż­ko na kamiennej podłodze, ale w mgnieniu oka zerwała się na równe nogi. Spodziewałam się, że mi odda, ale Heather pogna­ła korytarzem, głośno szlochając.

- Phi - mruknęłam właściwie do siebie. - Tchórz. Wiedziałam doskonale, że wróci. Odstraszyłam ją tylko na chwilę. Miałam jednak nadzieję, że do naszego następnego spo­tkania jej zachowanie trochę się poprawi.

Kiedy zniknęła, chuchnęłam lekko na knykcie. Duchy mają zadziwiająco twarde szczęki.

- Więc o czym to ksiądz mówił?

Ojciec Dominik, nie odrywając wzroku od miejsca, w któ­rym przedtem stała Heather, zauważył bardzo oschłym jak na księdza głosem:

- Na Wschodzie nauczają obecnie interesujących technik mediacji.

- Ejże! - zawołałam. - Wyzywanie mnie nikomu nie ujdzie na sucho. Nie obchodzi mnie, co wycierpiała za życia.

- Sądzę - powiedział z namysłem ojciec Dominik - że mu­simy pewne rzeczy przedyskutować.

Nagle otworzyły się boczne drzwi, zza których wyjrzał po­tężny brodaty mężczyzna. Ksiądz położył palec na ustach.

- Wszystko w porządku, Dom? - Musiał widocznie usłyszeć uderzenie astralnego ciała Heather o szafki. A swoją drogą za­bawne, ile ważą duchy.

- W porządku, Carl - odparł ojciec Dominik. - W jak naj­lepszym. I spójrz, kogo ci przyprowadziłem. - Ojciec Dominik położył mi rękę na ramieniu. - To twoja nowa uczennica, Susannah Simon. Susannah, to twój wychowawca, Carl Walden.

Wyciągnęłam rękę, którą przed chwilą znokautowałam Hea­ther.

- Bardzo mi miło, panie Walden.

- Mnie również, panno Simon. Mnie również. - Moja dłoń zniknęła w jego ogromnej dłoni. Nie wyglądał na typowego nauczyciela. Raczej na drwala. Musiał rozpłaszczyć się na ścia­nie, żebym zdołała wślizgnąć się obok niego do klasy. - Cieszę się, że do nas dołączyłaś - dodał grzmiącym głosem. - Dzięki, Dom, że ją przyprowadziłeś.

- Nie ma za co - powiedział ojciec Dominik. - Mieliśmy niewielki problem z szafką Pewnie słyszałeś. Nie chciałem ci przeszkadzać. Poproszę woźnego, aby się tym zajął. Susannah, chciałbym, żebyś zjawiła się w moim gabinecie o trzeciej, żeby, hm, wypełnić resztę papierów. Uśmiechnęłam się słodko.

- Och, nie mogę, ojcze. O trzeciej jadę z bratem do domu. Ojciec Dominik nachmurzył się.

- Wobec tego zwolnię cię na chwilę z lekcji. Koło drugiej.

- Dobrze. - Pomachałam mu ręką. - Na razie.

Podejrzewam, że na Wybrzeżu Zachodnim nie mówi się dy­rektorowi „na razie” ani też nie macha ręką na pożegnanie, po­nieważ, kiedy odwróciłam się do klasy, stwierdziłam, że moi nowi koledzy wpatrują się we mnie z otwartymi ze zdumienia ustami.

Może chodzi o moje ubranie? Ze zdenerwowania ubrałam się na czarno, czego zwykle nie robię. Zawsze to powtarzam: jak nie wiesz, w co się ubrać, włóż coś czarnego. Czarny jest zawsze odpowiedni.

A może nie? Rozejrzałam się po klasie i zobaczyłam, że nikt nie ma na sobie nic czarnego. Biel, trochę brązu, mnóstwo kha­ki, ale czarny nie.

Pan Walden nie zauważył chyba mojego zmieszania. Przed­stawił mnie i poprosił, aby powiedziała coś o sobie. Powiedzia­łam, a oni nadal gapili się na mnie z nieodgadnionymi minami. Poczułam pot na karku. Czasami mam wrażenie, że wolę towa­rzystwo umarłych od towarzystwa rówieśników. Szesnastolatki bywają naprawdę przerażające.

Pan Walden okazał się na szczęście poczciwym facetem. Sta­łam pod tablicą najwyżej przez minutę, pod obstrzałem tych wszystkich spojrzeń. Potem polecił mi zająć miejsce.

To się wydaje takie banalne, prawda? Idź i zajmij jakieś miej­sce. Ale, widzicie, były tylko dwa miejsca. Jedno obok napraw­dę ładnej opalonej dziewczyny o gęstych kręconych włosach koloru miodu. Drugie daleko w tyle, za dziewczyną o włosach tak białych i skórze tak różowej, że musiała być albinoską.

Nie, nie zgrywam się. Albinoską.

Na moją decyzję wpłynęły dwie rzeczy. Po pierwsze, kiedy zobaczyłam to miejsce z tyłu, zauważyłam także, że okna tuż za nim wychodzą na parking przed szkołą.

No, w porządku, to może niezbyt wspaniały widok. Ale za parkingiem rozciągało się morze.

Nie żartuję. Ta szkoła ma lepszy widok na ocean niż ten, któ­ry mogę podziwiać z okien mojego pokoju, ponieważ znajduje się dużo bliżej plaży. Z okien klasy widać fale. Chciałam więc siedzieć jak najbliżej okna.

Drugi powód był prosty: nie chciałam usiąść obok opalonej dziewczyny, żeby dziewczyna albinoską nie pomyślała, że znie­chęcił mnie jej dziwny wygląd. Głupie, prawda? Jakby ją to w ogóle obchodziło. Nie wahałam się ani chwili. Zobaczyłam morze, zobaczyłam albinoskę i natychmiast to kupiłam.

Jak tylko zajęłam miejsce, jakaś dziewczyna siedząca bliżej tablicy zaśmiała się złośliwie, mrucząc pod nosem, ale tak, żeby wszyscy słyszeli:

- Siadaj sobie koło odmieńca, czemu nie.

Spojrzałam w jej stronę. Na jej perfekcyjne loki i perfekcyjny makijaż. Powiedziałam, bynajmniej nie szeptem:

- Przepraszam cię, czy cierpisz na zespół Tourette'a?

Pan Walden odwrócił się, chcąc napisać coś na tablicy, ale po­wstrzymał go ton mojego głosu. Wszyscy odwrócili się, żeby na mnie spojrzeć, łącznie z opaloną dziewczyną, koło której nie usiadłam. Ta złośliwa zamrugała, zaskoczona.

- Co?

- Zespół Tourette'a - potwierdziłam. - To takie zaburzenie nerwowe, które powoduje, że ludzie mówią rzeczy, których nie chcą tak naprawdę powiedzieć. Cierpisz na to?

Jej policzki zaczęły powoli przybierać szkarłatną barwę.

- Och, a więc byłaś niegrzeczna świadomie.

- Nie nazwałam odmieńcem ciebie - wyjaśniła dziewczyna pośpiesznie.

- Wiem - powiedziałam - i dlatego po szkole złamię ci tylko jeden palec, a nie wszystkie.

Odwróciła się natychmiast w stronę tablicy. Usiadłam wygod­nie na krześle. Nie wiem, o czym tak szeptano, ale zauważyłam, że świetnie widoczna pod białymi włosami skóra na głowie albinoski staje się purpurowa. Pan Walden usiłował przywołać wszystkich do porządku. W końcu trzasnął pięścią w biurko i oświadczył, że skoro mamy tyle do powiedzenia, to możemy to wyrazić w wypracowaniu na tysiąc słów na temat bitwy pod Bladensburgiem w czasie wojny 1812 roku, z podwójnymi odstępa­mi między wierszami. Do złożenia na jego biurku następnego dnia rano.

Och, świetnie. Dobrze, że nie przyszłam do szkoły, żeby zna­leźć przyjaciół.

7

A jednak znalazłam. Choć wcale się o to nie starałam. Nie zależało mi. Mam dość przyjaciół na Brooklynie. Mam Ginę, najlepszą przyjaciółkę, jaką można sobie wyobrazić. Nie potrzebuję więcej znajomych.

Nie sądzę też, żeby ktoś mnie tutaj polubił po tym, jak z mo­jego powodu kazano im napisać wypracowanie na tysiąc słów. A zwłaszcza po tym, co zaszło, kiedy szliśmy do innej sali na ko­lejną lekcję. W Szkole Misyjnej nie ma dzwonków, zmieniamy klasy o ustalonych porach, w trakcie pięciominutowych przerw. Jak tylko pan Walden wyszedł, albinoska odwróciła się na krze­śle z wściekłym błyskiem we fioletowych oczach za przyciem­nionymi szkłami okularów.

- Spodziewasz się, że będę ci wdzięczna za to, co powiedzia­łaś Debbie? - syknęła.

- Nie musisz - powiedziałam, podnosząc się. Również wstała.

- Ale dlatego to zrobiłaś, zgadza się? Broniłaś albinoski? Uli­towałaś się nade mną?

- Zrobiłam to - włożyłam pod ramię zwinięty płaszcz - po­nieważ Debbie jest trollem.

Zauważyłam, że kąciki jej ust lekko zadrżały. Debbie zgarnę­ła książki i rzuciła się do drzwi w chwili, gdy tylko pan Walden pozwolił nam wyjść. Dziewczęta szeptały coś między sobą, rzu­cając mi jadowite spojrzenia, wzruszając ramionami, na których udrapowały swetry od Ralpha Laurena.

Widziałam, że dziewczynę albinoskę rozbawiło moje porów­nanie, ale nie pozwoliła sobie na śmiech.

- Wiesz, sama potrafię walczyć o swoje - oświadczyła ostro. - Nie potrzebuję twojej pomocy, Nowy Jorku.

Wzruszyłam ramionami.

- W porządku, Carmel.

Uśmiechnęła się wbrew sobie. Błysnął aparat dentystyczny, iskrzący się równie mocno, jak morze za oknem.

- Cee Cee.

- Co za Cee Cee?

- Tak się nazywam. - Wyciągnęła do mnie mlecznobiałą dłoń o paznokciach pomalowanych jaskrawym pomarańczowym lakierem. - Witaj w Szkole Misyjnej.

Pan Walden zwolnił nas o dziewiątej. Do dziewiątej zero dwie Cee Cee przedstawiła mnie jakimś dwudziestu osobom. Większość z nich dreptała za nami, kiedy przemieszczałyśmy się do następnej klasy, wypytując ciekawie, jak to jest mieszkać w No­wym Jorku.

- Czy tam rzeczywiście jest - zapytała dziewczyna z końską szczęką - tak... tak... - rozpaczliwie szukała odpowiedniego słowa - tak... metropolitalnie, jak mówią?

Nie muszę dodawać, że te dziewczyny nie należały do najład­niejszych w klasie. Od razu zwróciłam też uwagę, że nie odzywały się do ładnej opalonej dziewczyny oraz tej, której obiecałam zła­mać po szkole palec. Te dziewczyny stanowiły pstrokatą zbierani­nę, niektóre z trądzikiem, niektóre z nadwagą albo zdecydowanie zbyt kościste. Nie miały na sobie eleganckich swetrów i spódnic khaki. Z przerażeniem zobaczyłam, że jedna nosi sandały. Białe. Do beżowych rajstop. W styczniu!

Nie zapowiadało się najciekawiej.

Cee Cee wydawała się przewodzić temu stadku. Była redak­torką szkolnej gazetki „Wiadomości Misyjne”, którą określała jako „raczej przegląd literacki niż zwykła gazeta”. Gdy twierdzi­ła, że nie potrzebuje nikogo, kto by walczył w jej sprawie, mó­wiła całkiem poważnie. Dysponowała zapasem słownej amuni­cji oraz śmiertelnie poważnie podchodziła do wszystkiego, co robi. Pierwszą rzeczą, o jaką mnie zapytała, kiedy przestała się na mnie wściekać, było, czy nie miałabym ochoty napisać cze­goś dla jej gazety.

- Nic wymyślnego. Może na przykład krótki artykuł, w któ­rym porównałabyś kulturę młodzieżową na Wybrzeżu Wschod­nim i Zachodnim. Na pewno dostrzegasz mnóstwo różnic mię­dzy nami a swoimi przyjaciółmi z Nowego Jorku. Co ty na to? To by zainteresowało czytelników, zwłaszcza dziewczyny takie jak Kelly i Debbie. Może napomknęłabyś coś o tym, że na Wy­brzeżu Wschodnim opaleniznę uważa się za dowód złego gu­stu?

Roześmiała się, bez złośliwości, ale też i nie całkiem niewin­nie. Ale taka właśnie, jak wkrótce odkryłam, jest Cee Cee - cała w uśmiechach, jeszcze bardziej promiennych z powodu tego nieszczęsnego aparatu, tryskająca humorem. Słynie nie tylko z ciętego dowcipu, ale także końskiego śmiechu, którym parska w sposób niekontrolowany, nie mogąc powstrzymać przepeł­niającej jej radości. Uciszają ją nieustannie napuszone siostry nowicjuszki, które dyżurują na korytarzu, starając się, abyśmy nie przeszkadzali turystom pstrykającym zdjęcia Junipero Serry i łaszących się do niego Indianek z brązu.

Szkoła Misyjna jest małą szkołą. Do drugich klas chodzi zale­dwie siedemdziesięciu uczniów. Cieszę się, że mamy z Przyćmio­nym rozbieżne plany zajęć, więc spotykamy się tylko na lunchu. Lunch, nawiasem mówiąc, jada się na wielkim trawiastym placu obok parkingu, skąd widać morze. Na tych samych ławkach, co uczniowie drugich klas, rozwalają się seniorzy, najstarsze roczni­ki, a nad głowami tych, którzy okazali się na tyle nierozsądni, żeby rzucić frytkę, krążą mewy. Wiem, bo sama tego doświadczy­łam. Siostra Ernestyna - ta, którą Adam, uczęszczający ze mną na zajęcia z socjologii, nazwał „paniusią” - podeszła do mnie i po­wiedziała, żebym więcej tego nie robiła. Jakbym miała na to ocho­tę po tym, jak pięćdziesiątka ogromnych skrzeczących mew zapikowała w moją stronę, otaczając mnie niczym gołębie na placu Waszyngtona, gdy rzuciło im się kawałek precla.

W każdym razie Śpiący i Profesor jadali lunch o tej samej porze co ja. To był jedyny moment, kiedy spotykałam Ackermanów w szkole. Obserwowanie ich w naturalnym środowi­sku to interesujące zajęcie. Z zadowoleniem stwierdziłam, że nie pomyliłam się w ocenie ich charakterów. Profesor trzyma się z grupą dzieciaków o wyglądzie maniaków komputerowych, z których większość nosi okulary i trzyma laptopy na kolanach. Przyćmiony przebywa z osiłkami, wokół których krążą gromadką - jak mewy nade mną - ładne opalone dziewczyny z naszej klasy, łącznie z tą, obok której nie zdecydowałam się usiąść. Dziś ich rozmowy toczyły się wokół prezentów gwiazdkowych, jako że tego dnia widzieli się po raz pierwszy po feriach zimowych, oraz tego, kto złamał najwięcej kończyn na nartach w Tahoe.

Najciekawiej jednak obserwowało się Śpiącego. Nie dlatego, że się obudził. O, nie. Siedział na ławce z zamkniętymi oczami i twarzą zwróconą do słońca. Ponieważ mam to na co dzień w domu, nie to mnie zainteresowało. Zainteresowało mnie, co dzieje się obok niego. A siedział tam niewiarygodnie przystoj­ny chłopak, który nie robił nic, poza tym że patrzył przed sie­bie z wyrazem przeraźliwego smutku na twarzy. Od czasu do czasu jakaś dziewczyna, przechodząc obok - dziewczyny za­wsze krążą w pobliżu przystojnych chłopaków - mówiła mu „cześć”, a on odrywał wzrok od morza i odpowiadał „cześć”, żeby zaraz powtórnie skierować spojrzenie na hipnotyzujące fale.

Przyszło mi do głowy, że Śpiący i jego kolega mogą być ćpunami. To by wiele wyjaśniało.

Kiedy jednak zapytałam Cee Cee, kim jest ten chłopak, a także czy nie ma on przypadkiem problemu z narkotykami, odparła:

- Och, nie. To Bryce Martinson. Nie, nie jest pod wpływem narkotyków. Jest tylko smutny, wiesz, bo jego dziewczyna umar­ła podczas ferii.

- Naprawdę? - Przeżuwałam właśnie specjał ze szkolnego bufetu. Wyżywienie w Szkole Misyjnej pozostawiało wiele do życzenia. Teraz zrozumiałam, dlaczego tyle osób przynosi je­dzenie z domu. Daniem dnia były dzisiaj hot dogi. Nie żartuję. Hot dogi. - Jak umarła?

- Strzeliła sobie w głowę - poinformował mnie Adam, chło­pak poznany przed gabinetem dyrektora, który właśnie się do nas przysiadł. Zajadał cheetosy z ogromnej torby wyciągniętej ze skórzanego plecaka. Plecaka od Louisa Vuittona, należy do­dać. - Odstrzeliła sobie tył czaszki.

- Boże, Adamie, jak możesz być tak cyniczny? - zgorszyła się jedna z nieefektownych dziewcząt.

Adam wzruszył ramionami.

- Nigdy jej nie lubiłem. Nie mogę powiedzieć, że lubię ją teraz. W gruncie rzeczy, kiedy nie żyje, nie znoszę jej jeszcze bardziej. Słyszałem, że będziemy musieli przejść dla niej w śro­dę stacje krzyżowe.

- Zgadza się - potwierdziła z niechęcią Cee Cee. - Musimy się modlić za jej nieśmiertelną duszę, ponieważ popełniła sa­mobójstwo i jej przeznaczeniem jest smażyć się w piekle przez całą wieczność.

- Naprawdę? Myślałem, że samobójcy idą do czyśćca - mruknął Adam w zamyśleniu.

- Nie, głupolu. A dlaczego, twoim zdaniem, wielebny Constantine nie chce wydać Kelly pozwolenia na odprawienie na­bożeństwa żałobnego? Samobójstwo to grzech śmiertelny. Wie­lebny Constantine nie dopuści, aby czczono pamięć samobójcy w jego kościele. Nie pozwoli nawet rodzicom, aby ją pochowali w poświęconej ziemi. - Cee Cee wzniosła do nieba fiołkowe oczy. - Nigdy nie lubiłam Heather, ale wielebnego Constantine'a i jego głupich zasad nienawidzę jeszcze bardziej. Chodzi mi po głowie artykuł na ten temat, a nazwałabym go „Ojciec, Syn i święty Hipokryta”.

Dziewczęta zachichotały nerwowo. Poczekałam, aż im przej­dzie i zapytałam:

- Dlaczego to zrobiła? Adam był wyraźnie znudzony.

- Z powodu Bryce'a, oczywiście. Zerwał z nią.

Ładna czarnoskóra dziewczyna o imieniu Bernadette, zdecy­dowanie górująca nad nami wzrostem, pochyliła się i szepnęła:

_ Słyszałam, że zrobił to w centrum handlowym. Możecie w to uwierzyć?

Inna dziewczyna dodała:

- Tak, w samą Wigilię. Robili razem zakupy przed świętami, a ona wskazała palcem na brylantowy pierścionek na wystawie u Bergdorfa i oznajmiła, że chce go mieć. Myślę, że to go wy­prowadziło z równowagi. Wiecie, to był pierścionek zaręczyno­wy. Zerwał z nią od razu.

- A ona wróciła do domu i się zastrzeliła? - Historyjka wydała mi się naciągana. Kiedy wcześniej zapytałam Cee Cee, gdzie bę­dziemy jedli lunch, gdyby Boże broń, padało, wyjaśniła, że wszy­scy zostają wtedy w klasach. Siostry roznoszą różne gry, na przy­kład scrabble. Zastanawiałam się, czy ta historia, podobnie jak ta o lunchu w deszczowy dzień, nie jest czczym wymysłem. Cee Cee to dziewczyna, która jest w stanie, nie ze złośliwości, tylko dla za­bawy, naopowiadać nowej koleżance niestworzonych rzeczy.

- Nie wtedy - odpowiedziała Cee Cee. - Przez jakiś czas próbowała się z nim pogodzić. Dzwoniła do niego co dziesięć minut, aż w końcu jego matka powiedziała jej, żeby przestała. Potem zaczęła przysyłać mu listy, grożąc samobójstwem, jeśli do niej nie wróci. Nie odpowiadał, więc wzięła czterdziestkę - czwórkę tatusia, pojechała do domu Bryce'a i zadzwoniła do drzwi.

W tym momencie opowiadanie przejął Adam, wiedziałam więc, że nastąpi jakiś makabryczny opis.

- Taak - zaczął, podnosząc się, żeby odegrać scenkę, posłu­gując się cheetosem w charakterze rewolweru. - U Martinsonów było właśnie przyjęcie noworoczne, więc zastała ich w do­mu. Otwierają drzwi, a na progu stoi dziewczyna z bronią przyłożoną do głowy. Powiedziała, że jak Bryce nie przyjdzie, to pociągnie za spust. Nie mogli jednak zawołać Bryce'a, bo wy­słali go na Antiguę...

- .. .w nadziei, że słońce i woda ukoją jego stargane nerwy - wtrąciła Cee Cee - ponieważ, rozumiecie, teraz powinien ra­czej myśleć o nauce. Niepotrzebne mu dodatkowe stresy w po­staci szalonej wielbicielki.

Adam łypnął na nią gniewnie i podjął na nowo opowieść, przykładając cheetosa do głowy.

- Taak, owszem, to był poważny błąd ze strony Martinsonów. Jak tylko usłyszała, że Bryce'a nie ma w kraju, pociągnęła za cyngiel, odstrzeliwując sobie tył czaszki, aż kawałki jej mó­zgu oblepiły świąteczne lampki wiszące przed domem.

Wszyscy, poza mną, jęknęli z wrażenia. Ja pomyślałam o czymś innym.

- Puste krzesło w waszej pracowni, to obok, jak jej tam... Kelly. Tam siedziała zmarła dziewczyna, prawda?

Bernadettę skinęła głową.

- Taak. Dlatego wydało nam się takie dziwne, że przeszłaś obok niego. To było tak, jakbyś wiedziała, że siedziała tam Heather. Pomyśleliśmy, że może jesteś medium albo...

Nie zadałam sobie trudu, żeby wyjaśnić, że fakt ten nie miał nic wspólnego z moimi nadzwyczajnymi mocami umysłowy­mi. W ogóle nic nie powiedziałam. Pomyślałam: Rany, mamo, ładnie z twojej strony, że mi powiedziałaś, dlaczego tak nagle przyjęto mnie do tej szkoły, choć przedtem nie było wolnych miejsc.

Popatrzyłam uważnie na Bryce'a. Po wakacjach na Antigui był bardzo opalony. Siedział na długim stole, z nogami na ła­wie, łokciami opartymi na kolanach, ze wzrokiem wbitym w Pa­cyfik. Delikatny wiaterek mierzwił jego piaskowoblond włosy.

On nie ma pojęcia, pomyślałam. Nie ma zielonego pojęcia. Wydaje mu się, że jego życie to koszmar, a najgorsze jeszcze przed nim.

Wszystko przed nim.

8

Nie musiał długo czekać. Zabrała się do dzieła zaraz po lun­chu. Oczywiście Bryce nie zdawał sobie z tego sprawy. Zauważyłam ją w tłumie natychmiast, gdy wszyscy ruszyli do szafek. Duchy roztaczają wokół siebie swego rodzaju poświatę, która odróżnia ich od żywych. Dzięki Bogu, bo inaczej w wielu wypadkach nie umiałabym ich rozpoznać.

W każdym razie była tam, posyłając mu pełne jadu spojrze­nia, jak jeden z jasnowłosych bohaterów Wioski przeklętych. Lu­dzie, nieświadomi jej obecności, przechodzili wprost przez nią. Czułam coś w rodzaju zazdrości. Chciałabym, żeby duchy były dla mnie niewidzialne. Wiem, że wówczas nie cieszyłabym się obecnością ojca przez ostatnich parę lat, ale rany, teraz nie stała­bym jak głupia, czekając, aż Heather zrobi coś okropnego.

Nie wiedziałam, rzecz jasna, co takiego ma w planie. Duchy bywają brutalne. Ta sztuczka z lustrem, którą zrobił Jesse, to naprawdę nic takiego. Rzucano we mnie różnymi przedmiota­mi z taką siłą, że gdybym się nie uchyliła, sama w tej chwili na­leżałabym do świata duchów. Miałam mnóstwo wstrząsów mózgu i złamanych kości. Mama uważa, że mam pecha i ciągle zdarzają mi się wypadki. Tak, mamusiu, zgadza się. Złamałam nadgarstek, spadając ze schodów. Aha, a spadłam dlatego, że popchnął mnie duch trzystuletniego konkwistadora.

Kiedy tylko zobaczyłam Heather, wiedziałam, że coś szykuje. Nie opierałam tego założenia na naszej uprzedniej konwersacji. Podążyłam za jej wzrokiem i stwierdziłam, że to nie w Bryce'a się wpatruje. Jej uwagę przyciąga belka w zadaszeniu w tej czę­ści pasażu, w której akurat znajdował się Bryce. Zauważyłam, że drewno zaczyna drżeć. Nie cały dach. Och, nie. Tylko jedna ciężka belka. Dokładnie nad głową Bryce'a.

Błyskawicznie rzuciłam się całym ciężarem na Bryce'a. Ru­nęliśmy na ziemię i poturlaliśmy się kawałek. Nagle rozległ się potężny huk. Zasłoniłam rękami głowę, więc nie widziałam, jak gruby kawał drewna rozbija się na ziemi. Ale usłyszałam. A także poczułam. Obsypały mnie drzazgi, wbijając się boleś­nie w moje ciało. Dobrze, że miałam wełniane spodnie.

Bryce leżał pode mną nieruchomo. Pomyślałam, że może do­stał kawałkiem drewna. Kiedy jednak uniosłam twarz, stwierdzi­łam, że nic mu się nie stało. Patrzył tylko przerażonym wzrokiem na leżącą niedaleko nas potężną belkę. Wszędzie walały się odłam­ki drewna. Bryce zapewne uświadomił sobie właśnie, że gdyby ten element architektoniczny zetknął się z jego czaszką, to na ka­miennej podłodze walałyby się także szczątki Bryce'a.

- Przepraszam. Przepraszam... - dobiegł mnie zdenerwowa­ny głos ojca Dominika. Przepychał się przez tłum zdumionych gapiów. Na widok belki na ziemi zastygł bez ruchu, ale widok mnie i Bryce'a zmobilizował go do działania.

- Dobry Boże! - krzyknął, biegnąc w naszą stronę. - Nic wam, dzieci, nie jest? Susannah, czy jesteś ranna? Bryce?

Usiadłam powoli. Często zdarza mi się sprawdzać, czy mam wszystkie kości całe i lata praktyki nauczyły mnie, że im wol­niej się podnosisz, tym większe masz szanse wykryć złamanie i tym mniejsze, że pogorszysz sprawę.

Dziś jednak wyglądało na to, że wszystko mam na swoim miejscu. Podniosłam się na nogi.

- Boże święty - powiedział ojciec Dominik - jesteś pewna, że nic ci się nie stało?

- Nic mi nie jest - zapewniałam, otrzepując ubranie. Wszę­dzie miałam drzazgi. A to był mój najlepszy żakiet, od Donny Karan. Rozejrzałam się, szukając Heather. Gdybym ją wtedy dopadła, zabiłabym, jak słowo daję... No, ale ona już jest mar­twa. I w dodatku zniknęła.

- Boże - jęknął Bryce, podchodząc do mnie. Nie wydawał się ranny, tylko trochę zaszokowany. Ciężko byłoby zrobić krzywdę takiemu wielkiemu chłopakowi. Miał dobrze ponad metr osiemdziesiąt i szerokie bary. Prawdziwy niedźwiedź.

Mówił do mnie. Do mnie!

- Boże, z tobą wszystko w porządku? - zapytał. - Dzięki. Boże. Chyba uratowałaś mi życie.

- To nic takiego, naprawdę - rzuciłam. Nie mogłam się po­wstrzymać i wyciągnęłam z jego swetra drzazgę. Kaszmir. Tak podejrzewałam.

- Co tu się dzieje? - Drogę przez tłum torował sobie wysoki mężczyzna w grubej sutannie i czerwonej czapeczce. Spojrzał na belkę na podłodze, potem na dziurę w dachu i zwrócił się do ojca Dominika:

- Widzisz? Widzisz, Dominiku? Tak się kończy twoja po­błażliwość wobec ptaków. Zakładają gniazda, gdzie im się po­doba! Pan Ackerman ostrzegał nas, że to się może tak skończyć. I popatrz, miał rację! Ktoś mógł zginąć!

A więc to jest wielebny Constantine.

- Tak mi przykro, monsignor - odparł ojciec Dominik. - Nie mam pojęcia, jak mogło do tego dojść. Dzięki Bogu, nikomu nic się nie stało. - Popatrzył na mnie i na Bryce'a. - Dobrze się czujecie? Wydaje mi się, że panna Simon jest trochę blada. Za­biorę ją do pielęgniarki, jeśli nie masz, Susannah, nic przeciwko temu. Resztę dzieci proszę o powrót do klas. Nikomu nic się nie stało. To był wypadek. Rozejdźcie się.

Zdumiewające, ale wszyscy posłuchali. Ojciec Dominik miał w sobie coś, co sprawiało, że nie można go było nie posłuchać. Dzięki Bogu, wykorzystywał to w służbie dobra, a nie zła!

Chciałabym móc powiedzieć to samo o wielebnym. Sterczał w opustoszałym nagle korytarzu ze wzrokiem wbitym w belkę. Widać było, że nie jest w najmniejszym stopniu spróchniała.

- Te ptasie gniazda zostaną usunięte, Dominiku - odezwał się cierpko wielebny. - Wszystkie. Nie możemy pozwolić sobie na takie ryzyko. A gdyby w tym miejscu stał jakiś turysta? Albo, Boże broń, arcybiskup. Przyjeżdża w przyszłym tygodniu, jak ci wiadomo. Co by było, gdyby w tym miejscu stał arcybiskup Rivera i ta belka właśnie by spadła? Co wtedy, Dominiku?

Siostry, które słysząc zamieszanie, wyszły na korytarz, patrzyły na biednego ojca Dominika z takim wyrzutem, że z trudem trzymałam buzię na kłódkę. W pewnym momencie otworzy­łam nawet usta, ale ojciec Dominik mocniej ścisnął mnie za ramię i ruszył w kierunku drzwi.

- Oczywiście! - zawołał. - Masz całkowitą rację. Zaraz spro­wadzę woźnych, monsignor. Nie możemy dopuścić, żeby arcy­biskup został ranny. Absolutnie nie.

- Boże, co za kretyn! - wykrzyknęłam, kiedy tylko znaleźli­śmy się w gabinecie dyrektora. - Czy on naprawdę myśli, że parę ptaków mogło zrobić coś takiego?

Ojciec Dominik przeszedł przez pokój wprost do małej ga­blotki, w której znajdowały się trofea i plakietki - nagrody za wyniki w nauczaniu, jak się później dowiedziałam. Zanim wła­dze diecezji przydzieliły mu stanowisko administracyjne, ojciec Dominik był powszechnie lubianym nauczycielem biologii. Sięgnął za jedną z nagród i wyciągnął paczkę papierosów.

- Nie jestem pewien, Susannah, czy to nie świętokradztwo - powiedział, patrząc na czerwono - białą paczuszkę - żeby nazy­wać dostojnika Kościoła katolickiego kretynem.

- No, to dobrze, że nie jestem katoliczką. Może ksiądz zapa­lić jednego, jeśli ma ksiądz ochotę - skinęłam głową w stronę papierosów. - Nikomu nie powiem.

Rzucił tęskne spojrzenie na paczkę, potem westchnął głębo­ko i odłożył ją na miejsce.

- Nie. Dziękuję, ale lepiej nie.

Oho. Może to i dobrze, że nigdy nie ciągnęło mnie do fajek. Uznałam, że lepiej będzie zmienić temat, więc zaczęłam oglą­dać trofea.

- 1964 - zauważyłam. - Uczył ksiądz kawał czasu.

- Owszem. - Ojciec Dominik zasiadł za biurkiem. - Co tam się, Susannah, na miłość boską, zdarzyło?

- Och - wzruszyłam ramionami - to tylko Heather. Zdaje się, że wiemy już, dlaczego się tu kręci. Chce zabić Bryce'a Martinsona.

Ojciec Dominik pokręcił głową.

- To okropne. Straszne. Nigdy nie spotkałem się z taką... taką siłą niszczycielską u ducha. Nigdy, odkąd jestem mediatorem.

- Naprawdę? - Wyjrzałam przez okno. Okna gabinetu dy­rektora nie wychodziły na morze, lecz na wzgórza, gdzie stoi mój dom. - Ojej! - zawołałam. - Widać stąd miejsce, gdzie mieszkam!

- Zawsze była taką miłą dziewczyną. Nigdy nie mieliśmy żadnych kłopotów wychowawczych z Heather Chambers przez wszystkie te lata, które spędziła w Szkole Misyjnej. Co mogło wywołać u niej tyle nienawiści do młodego człowieka, którego ponoć kochała?

Zerknęłam na niego przez ramię.

- Ksiądz żartuje?

- Cóż, tak, wiem, że zerwali ze sobą, ale tak skrajne emo­cje... ta chęć mordu... To dziwne...

Cmoknęłam zniecierpliwiona.

- Przepraszam, wiem, że ksiądz składał śluby czystości i tak dalej, ale czy naprawdę nigdy nie był ksiądz zakochany? Nie wie ksiądz, jak to jest? Ten chłopak ją spławił. Jeśli to nie jest powód, żeby chcieć kogoś zabić, to nie wiem, jaki może być inny.

Przyglądał mi się zamyślony.

- Mówisz na podstawie własnego doświadczenia?

- Kto, ja? Niezupełnie. To jest, zakochiwałam się w różnych takich, ale nie mogę powiedzieć, żeby któryś odwzajemnił to piękne uczucie. - Ku mojemu żalowi. - Jednak potrafię sobie wyobrazić, jak się czuła Heather, kiedy Bryce z nią zerwał.

- Pragnęła śmierci - stwierdził ojciec Dominik.

- Rzeczywiście. Ale okazało się, że to nie wystarczy. Nie spo­cznie, dopóki go stąd nie zabierze.

- To przerażające. Naprawdę przerażające. Rozmawiałem z nią, gardło sobie zdarłem, a ona nie chciała słuchać. A teraz zda­rza się coś takiego. Będę musiał doradzić temu młodemu czło­wiekowi, żeby pozostał w domu, dopóki tego nie rozwiążemy.

Roześmiałam się.

- W jaki sposób zamierza ksiądz to zrobić? Powie mu ksiądz, że jego martwa dziewczyna chce go zabić? O, tak, to się spodo­ba wielebnemu.

- Ależ nie. - Ojciec Dominik otworzył szufladę i zaczął w niej czegoś szukać. - Wystarczy odrobina pomysłowości i pan Martinson nie będzie mógł przychodzić do szkoły nawet tydzień.

- O, Boże! - poczułam, jak blednę. - Chce go ksiądz otruć? Czy nie ma jakiejś reguły, która tego zakazuje?

- Otruć? Nie, nie, Susannah. Pomyślałem o wszach. Pielę­gniarka przeprowadza przegląd raz w semestrze. Dopilnuję, żeby pan Martinson okazał się ciężkim przypadkiem...

- To obrzydliwe! - wrzasnęłam. - Nie może ksiądz zarazić wszami tego chłopca!

Ojciec Dominik podniósł głowę znad szuflady.

- Dlaczego nie? To się nam ogromnie przyda. Trzeba mu za­pewnić bezpieczeństwo do czasu, aż sprowadzimy pannę Chambers na drogę rozsądku...

- Nie może go ksiądz zarazić wszami - powtórzyłam ostrzej, niż należało. Nie wiem, dlaczego tak bardzo mi się to nie spodo­bało, poza tym że... cóż, ma takie ładne włosy. Przyjrzałam im się z bliska, kiedy leżeliśmy rozciągnięci na ziemi. Miękkie loki, w których z przyjemnością zanurzyłabym palce. Na myśl o tym, że mogłoby się w nich roić od pasożytów, robiło mi się niedo­brze. Jak to było w tym wierszyku dla dzieci?

Spojrzałeś mi w oczy

By mnie zauroczyć.

Pogłaskałam twoje włosy

I coś mnie ugryzło.

- Ojej - mruknęłam, siadając na biurku. - Proszę schować te wszy, dobrze? I pozwolić mnie załatwić sprawę z Heather. Mówił ksiądz, że jak długo z nią rozmawiał? Tydzień?

- Od Nowego Roku. Tak, wtedy pojawiła się po raz pierw­szy. Teraz wiem, że czekała na Bryce'a.

- Zgadza się. Dobrze, proszę mi pozwolić tym się zająć. Może musi po prostu pogadać z inną dziewczyną.

- Nie wiem - powiedział ojciec Dominik, patrząc na mnie z powątpiewaniem. - Odnoszę wrażenie, że masz pewne skłon­ności do... cóż, rozwiązań siłowych. Mediator, Susannah, nie powinien uciekać się do przemocy. Mamy pomagać znękanym duchom, a nie męczyć je.

- Słucham? Był ksiądz przypadkiem przed chwilą na koryta­rzu? Sądzi ksiądz, że powinnam po prostu stać tam i przekonać tę belkę, żeby nie rozbiła Bryce'owi głowy?

- Oczywiście, że nie. Chciałem tylko powiedzieć, że gdybyś spróbowała okazać trochę współczucia...

- Mam w sobie mnóstwo współczucia, ojcze. Moje serce krwawi z powodu tej dziewczyny, naprawdę. Ale to jest moja szkoła. Rozumie ksiądz? Moja. Nie jej. Już nie. Podjęła decyzję, od której nie ma odwrotu. I nie pozwolę jej pociągnąć za sobą Bryce'a ani kogokolwiek innego.

- Cóż... - ojciec Dominik nie krył sceptycyzmu. - Cóż, je­śli jesteś pewna...

- Jestem. - Zeskoczyłam z biurka. - Proszę zdać się na mnie, dobrze?

- Dobrze - odparł ojciec Dominik. Powiedział to jednak bez przekonania. Poprosiłam go o przepustkę, żeby siostry się nie czepiały, kiedy będę wracała do klasy. Właśnie jedna z nich - nowicjuszka o surowej twarzy - studiowała ją z najwyższą uwa­gą, kiedy otworzyły się drzwi z tabliczką PIELĘGNIARKA i na ko­rytarz wyszedł Bryce także z przepustką.

- Hej - zawołałam. - Co się stało? Czy ona... znaczy... Czy stało ci się coś? Jesteś ranny?

- Nie - uśmiechnął się trochę nieśmiało. - Cóż, jeśli nie li­czyć tej paskudnej drzazgi, która dostała mi się pod paznokieć. Usiłowałem strzepnąć te wszystkie kawałeczki drewna z ubra­nia i wtedy tam wlazła i...

Wyciągnął prawą rękę. Miał zabandażowany kciuk.

- Au! - Skrzywiłam się.

- Tak. - Zrobił ponurą minę. - Użyła maści rtęciowo - chromowej, której nienawidzę.

- Rany, ale miałeś paskudny dzień.

- Nie aż tak. - Opuścił rękę. - W każdym razie gdyby nie ty, byłby gorszy. Gdyby cię tam nie było, już bym nie żył.

Zauważył, że przed chwilą wyszłam z gabinetu dyrektora i za­pytał:

- Masz jakieś kłopoty?

- Nie, skąd. Ojciec Dominik chciał, żebym wypełniła jakieś formularze. Jestem nowa, wiesz.

- Jako nowa uczennica - odezwała się surowym głosem nowicjuszka - powinnaś przyjąć do wiadomości, że nie pozwala się na zbijanie bąków na korytarzu. Oboje powinniście udać się do swoich klas.

Przeprosiłam i odebrałam przepustkę. Bryce zaoferował szar­mancko, że pokaże mi salę, w której mam kolejną lekcję i sio­stra zostawiła nas, usatysfakcjonowana. Jak tylko oddaliła się wystarczająco, by nas nie słyszeć, Bryce powiedział:

- Masz na imię Suze, tak? Jake opowiadał mi o tobie. Jesteś jego nową przyrodnią siostrą z Nowego Jorku?

- Zgadza się - powiedziałam. - A ty jesteś Bryce Martinson.

- Och, Jake o mnie wspomniał?

Niemal roześmiałam się na myśl, że Śpiący mógłby się roz­gadać na jakikolwiek temat.

- Nie, nie Jake.

Powiedział „och” takim smutnym tonem, że prawie zrobiło mi się go żal.

- Ludzie pewnie o mnie mówią, co?

- Trochę. - Poszłam za ciosem. - Przykro mi z powodu tego, co stało się z twoją dziewczyną.

- Mnie też, możesz mi wierzyć. - Jeśli nie był zadowolony, że poruszyłam ten temat, nie okazał tego. - Nie chciałem na­wet tu wrócić po... no, wiesz. Usiłowałem przenieść się do RLS, ale tam jest pełno. Nawet w państwowej szkole mnie nie chcie­li. Ciężko jest zmienić szkołę, kiedy został tylko jeden semestr nauki. Nie musiałbym w ogóle wracać, gdyby nie to, że... wiesz. W college'ach zwykłe życzą sobie świadectwa ukończenia szkoły średniej.

Roześmiałam się.

- Słyszałam o tym.

- Wszystko jedno. - Bryce zauważył, że niosę płaszcz. Targa­łam go ze sobą cały dzień, ponieważ nie mogłam używać szafki. Drzwi wgniotły się tak, że nie dało się ich otworzyć, kiedy cis­nęłam w nie ciałem Heather. - Chcesz, żebym to wziął?

Tak mnie zaszokowała jego uprzejmość, że odparłam bez na­mysłu:

- Pewnie. - I podałam mu płaszcz. Wsunął go pod ramię.

- Więc pewnie wszyscy obwiniają mnie o to, co się stało z Heather - powiedział.

- Nie wydaje mi się. Jeśli już, to obwiniają Heather o to, co się stało z Heather.

- Taak - mruknął Bryce. - Ale to ja ją do tego doprowadzi­łem, rozumiesz? Na tym to polega. Gdybym z nią nie zerwał...

- Masz dość wysokie mniemanie o sobie, co?

- Słucham? - Był wyraźnie zdumiony.

- Przyjmujesz, że zabiła się z twojego powodu, a mnie nie wy­daje mi się, żeby tak właśnie było. Popełniła samobójstwo, po­nieważ była chora. Nie miałeś z tym nic wspólnego. To zerwanie mogło pełnić rolę katalizatora, doprowadzić ją do załamania ner­wowego, które i tak mogłoby nastąpić z jakiejś innej przyczyny. Rozwód rodziców, nieprzyjęcie do drużyny cheerliderek, śmierć kota. Cokolwiek. Więc nie rób sobie takich wyrzutów. - Dotarli­śmy do drzwi klasy. Następną lekcją była geometria z siostrą Mary Catherine. Odwróciłam się do niego i wzięłam płaszcz. - Cóż, tu wysiadam. Dzięki za podwiezienie.

Przytrzymał rękaw płaszcza.

- Poczekaj. - Nie widziałam jego oczu - szeroki okap chro­nił przez słońcem i powodował, że w pasażach panował pół­mrok. Pamiętałam jednak, że są niebieskie. W naprawdę ład­nym odcieniu błękitu. - Posłuchaj. Pozwól gdzieś się zaprosić dzisiaj wieczorem. Chcę ci podziękować za uratowanie życia i za wszystko.

- Dziękuję - powiedziałam, ciągnąc płaszcz. - Ale mam już plany na dzisiaj. - Nie dodałam, że moje plany wiążą się jak najściślej z jego osobą.

- No, to jutro wieczorem. - Ciągle nie puszczał płaszcza.

- Posłuchaj, w ciągu tygodnia nie wolno mi nigdzie wycho­dzić - oznajmiłam.

Nie była to prawda. Mimo że kilkakrotnie odwiozła mnie do domu policja, mama ufała mi całkowicie. Gdybym umówiła się z jakimś chłopcem, na pewno nie miałaby nic przeciwko temu. Sęk w tym, że jak dotąd nie zaprosił mnie dokądkolwiek żaden chłopak. Ani w dzień powszedni, ani w żaden inny.

Nie dzieje się tak dlatego, że jestem brzydka. Nie przypomi­nam co prawda Cindy Crawford, ale nie jestem taka znowu najgorsza. Chodzi o to, że w szkole zawsze uważano mnie za dziwadło. Tak się zwykle sądzi o dziewczynach, które gadają same ze sobą i mają czasem do czynienia z policją.

Nie zrozumcie mnie źle. Od czasu do czasu w szkole poja­wiał się jakiś nowy chłopak i bywało, że okazywał mi zaintere­sowanie, dopóki ktoś nie naopowiadał mu o mnie dziwnych historii. Wtedy omijał mnie jak zadżumioną.

Chłopcy z Wybrzeża Wschodniego. Co oni wiedzą?

Teraz jednak miałam szansę zacząć nowy rozdział życia, z no­wą nieświadomą mojej przeszłości populacją chłopców. Cóż, jeśli nie liczyć Śpiącego i Przyćmionego, a wątpię, żeby któryś z nich puścił parę z ust, jako że żaden nie należy do... powiedz­my, ludzi rozmownych.

W każdym razie, żaden z nich z pewnością nie naopowiadał niczego Bryce'owi, gdyż jego następne słowa brzmiały:

- Zatem w weekend. Co robisz w sobotę?

Nie byłam przekonana, czy to rzeczywiście dobry pomysł, żeby wiązać się z chłopakiem, którego chce zabić jego zmarła dziewczyna. A jeśli na to wpadnie i spróbuje się na mnie mścić? Ojciec Dominik z pewnością by tego nie pochwalił.

A z drugiej strony, jak często takiej dziewczynie jak ja zdarza się umawiać z tak przystojnym chłopakiem jak Bryce Martinson?

- W porządku. Sobota będzie dobra. Podjedziesz po mnie o siódmej?

Uśmiechnął się szeroko, pokazując śliczne zęby - białe i równe.

- O siódmej - powtórzył, puszczając wreszcie płaszcz. - Do zobaczenia o siódmej, jeśli nie wcześniej.

- Do zobaczenia. - Stałam z ręką na klamce. - Och, Bryce, jeszcze jedno.

Szedł korytarzem w stronę swojej klasy.

- Tak?

- Uważaj na siebie.

Wydaje mi się, że puścił do mnie oko, ale trudno mieć pew­ność w tym półmroku.

9

Kiedy po lekcjach wdrapałam się do ramblera, Profesor wrzasnął, podskakując z podniecenia:

- Wszyscy o tobie mówią! Wszyscy widzieli! Uratowałaś temu chłopakowi życie! Uratowałaś życie Bryce'owi Martinsonowi!

- Nie uratowałam mu życia - stwierdziłam, spokojnie prze­kręcając tylne lusterko, żeby sprawdzić, jak wyglądają moje wło­sy. Doskonale. Słone powietrze zdecydowanie im służy.

- Właśnie, że tak. Widziałem tę belkę. Jeśliby wylądowała na jego głowie, zabiłaby go! Uratowałaś mu życie, Suze. Naprawdę.

- No, dobra - mruknęłam i rozsmarowałam odrobinę błyszczku na wargach. - Może i tak.

- Boże, byłaś tylko jeden dzień w szkole, a już jesteś najpo­pularniejszą dziewczyną!

Profesor był niesłychanie podniecony. Zastanawiam się, czy to nie skutek zażywania jakichś medykamentów. Lubię go. W gruncie rzeczy lubię go najbardziej spośród synów Andy'ego.

To właśnie on złożył mi wizytę poprzedniego wieczoru, kiedy zastanawiałam się, w co się ubrać pierwszego dnia do szkoły, i zapytał - twarz miał przy tym bardzo bladą - czy nie chciała­bym zamienić się z nim sypialniami.

Spojrzałam na niego, jakby spadł z księżyca. Profesor ma miły pokój, ale dlaczego mam zrezygnować z własnej łazienki i wi­doku na morze? Ani mi się śni. Nawet jeśli dzięki temu miała­bym się pozbyć nieproszonego współlokatora, Jessego, który nie pojawił się, odkąd wysłałam go do wszystkich diabłów.

- Skąd ci przyszło do głowy, że chciałabym się zamienić? - zapytałam.

Wzruszył ramionami.

- Nic, tylko... ten pokój jest taki trochę niesamowity, nie wydaje ci się?

Wytrzeszczyłam na niego oczy. Nocna lampka rzucała wesołą różową poświatę, z odtwarzacza CD leciały piosenki Janet Jack­son tak głośno, że mama już dwa razy krzyczała, żebym przyci­szyła „Niesamowity” to ostatnie określenie jakie mogłoby pa­sować do mojej sypialni.

- Niesamowity? - powtórzyłam, ogarniając spojrzeniem całe wnętrze. Jessego ani widu, ani słychu. Żadnych duchów. Znaj­dowaliśmy się zdecydowanie w świecie żywych. - Co jest w nim niesamowitego?

Profesor wydął wargi.

- Nie mów tacie, ale badałem historię tego domu i dosze­dłem do wniosku, że tu straszy.

Zamrugałam nerwowo. Mała piegowata buzia była bardzo poważna.

- Chociaż współczesna nauka odrzuciła większość rzeko­mych świadectw dotyczących zjawisk paranormalnych w na­szym kraju - ciągnął Profesor - istnieje jednak mnóstwo do­wodów na to, że owe niewyjaśnione zjawiska rzeczywiście mają miejsce. Badania, jakie prowadziłem w tym domu, nie wykaza­ły, jak dotąd, obecności istot niematerialnych, na co mogłoby wskazywać tak zwane „zimne miejsce”. Zaobserwowałem jed­nak w tym pokoju zdecydowane fluktuacje temperatury, co skła­nia mnie do przypuszczenia, iż niegdyś doszło tu do bardzo emocjonującego wydarzenia, może nawet do morderstwa, i że jakaś pozostałość ofiary - możemy ją nazwać roboczo „du­chem” - nadal tu przebywa, być może w próżnej nadziei uzy­skania zadośćuczynienia za przedwczesną śmierć.

Oparłam się o kolumienkę przy łóżku, bojąc się, że upadnę z wrażenia.

- Oho - wydusiłam, z trudem powstrzymując drżenie gło­su. - Wiesz, jak stworzyć przyjemną atmosferę.

Profesor wyraźnie się zmieszał.

- Przepraszam - mruknął, a koniuszki jego odstających uszu mocno poczerwieniały. - Nie powinienem był tego mówić. Wspomniałem o tym Jake'owi i Bradowi, ale oni sądzą, że mi odbiło. Pewnie tak jest. - Przełknął ślinę jak bohater, który musi zrobić, co do niego należy. - Uznałem jednak, że moim obo­wiązkiem jako mężczyzny jest zaproponowanie ci tej zamiany. Widzisz, ja się nie boję.

Uśmiechnęłam się. Szok minął i ogarnęła mnie fala czułości. Byłam wzruszona. Ta oferta wymagała nie lada odwagi z jego strony. Naprawdę wierzył, że w moim pokoju straszy, a jednak gotów jest poświęcić się dla mojego dobra, powodowany staro­modną galanterią wobec kobiety. Nie można go nie lubić. Wiem, co mówię.

- W porządku, Profesorku - powiedziałam, zapominając w porywie uczuć, że ten pseudonim wymyśliłam wyłącznie na własny użytek. - Sądzę, że potrafię sobie poradzić z każdym zja­wiskiem paranormalnym, jakie może mieć tu miejsce.

Nie wydawało się, żeby obraził się za przezwisko.

- Cóż, jeśli naprawdę nie masz nic przeciwko temu... - powiedział z widoczną ulgą.

- Nie, wszystko jest jak trzeba. Ale pozwól, że cię o coś za­pytam. - Ściszyłam głos, na wypadek, gdyby Jesse czaił się w po­bliżu. - Czy w trakcie swoich badań nie natrafiłeś przypadkiem na imię tego nieszczęśnika, którego dusza nawiedza rzekomo mój pokój?

Profesor pokręcił głową.

- Otóż jestem pewien, że potrafiłbym znaleźć dla ciebie tę informację, jeśli ci naprawdę zależy. Mogę sprawdzić w biblio­tece. Przechowują wszystkie gazety, jakie wyszły w tym rejonie, odkąd uruchomiono pierwszą drukarnię, na krótko przed zbu­dowaniem tego domu. Są na mikrofilmach, ale jeśli poświęcę trochę czasu...

Wydawało mi się trochę porąbane, żeby dzieciak spędzał wol­ny czas w jakimś ciemnym magazynie bibliotecznym, przegląda­jąc mikrofilmy, podczas gdy o przecznicę czy dwie dalej rozciąga się przepiękna plaża. Ale cóż, każdy robi to, co lubi, no nie?

- Świetnie - powiedziałam więc.

Zrozumiałam teraz, że pewne zauroczenie Profesora moją osobą może w każdej chwili przybrać niepokojące rozmiary. Najpierw, z własnej i nieprzymuszonej woli zgodziłam się po­zostać w pokoju rzekomo nawiedzanym przez ducha, następ­nie uratowałam życie Bryce'owi Martinsonowi. Co dalej? Mam przebiec kilometr w trzy minuty?

- Posłuchaj - odezwałam się, podczas gdy Śpiący walczył z zapłonem, który zwykł zapalać się dopiero za którymś razem - zrobiłam po prostu to, co każdy by zrobił, gdyby stał dostatecz­nie blisko.

- Brad stał dostatecznie blisko - stwierdził Profesor - i nic nie zrobił.

Na to Przyćmiony:

- Jezu Chryste, nie widziałem tej cholernej belki, jasne? Gdybym widział, też bym go odepchnął.

- Taak, ale nie widziałeś. Pewnie byłeś zbyt zajęty gapieniem się na Kelly Prescott.

To kosztowało Profesora potężnego kuksańca w ramię.

- Zamknij się, Dawidzie - burknął Przyćmiony. - Nic ci do tego.

- Wszyscy się zamknijcie - odezwał się Śpiący, zdumiewają­co zrzędliwie, jak na niego. - Nigdy nie uruchomię tego prze­klętego samochodu, jeśli będziecie mi ciągle przeszkadzali. Brad, odczep się od Dawida, Dawidzie, przestań mi ryczeć nad uchem, a ty, Suze, jeśli nie zabierzesz swojej wielkiej głowy sprzed lu­sterka, nie będę wiedział, jak jechać. Do diabła, nie mogę się doczekać, kiedy będę miał to camaro!

Telefon zadzwonił po obiedzie. Mama musiała krzyczeć z do­łu, bo akurat miałam słuchawki na uszach. Mimo że był to do­piero pierwszy dzień nowego semestru, miałam mnóstwo pra­cy domowej, zwłaszcza z geometrii. W starej szkole doszliśmy do siódmego działu. Druga klasa w Szkole Misyjnej była już w dwunastym. Wiedziałam, że marnie skończę, jeśli nie zdo­łam nadrobić zaległości.

Kiedy zeszłam na dół, żeby odebrać telefon, mama była na mnie tak wściekła, że musiała krzyczeć - oszczędza struny gło­sowe ze względu na pracę - że nie powiedziała mi, kto dzwoni. Podniosłam słuchawkę.

- Słucham?

Po chwili ciszy usłyszałam głos ojca Dominika.

- Halo? Susannah? Czy to ty? Przepraszam, że cię niepokoję w domu, ale myślałem nad tym intensywnie i uważam, tak, uważam, że powinniśmy niezwłocznie coś z tym zrobić. Nie mogę przestać myśleć o tym, co by się stało z nieszczęsnym Bryce'em, gdyby nie ty.

Obejrzałam się przez ramię. Przyćmiony grał w Coolboarderów - z tatą, jedyną osobą w domu, która dawała mu wygrać - mama pracowała przy komputerze, Śpiący wyszedł, zastępując jakiegoś roznosiciela pizzy, który akurat zachorował, Profesor natomiast siedział przy stole w jadalni, opracowując jakiś pro­jekt naukowy.

- Eee... - bąknęłam - nie mogę teraz swobodnie rozmawiać.

- Zdaję sobie z tego sprawę - powiedział ojciec Dominik. - I nie martw się, poprosiłem jedną z nowicjuszek, żeby zaczęła tę rozmowę zamiast mnie. Twoja mama myśli pewnie, że to jakaś twoja nowa przyjaciółka ze szkoły. Ale chodzi o to, Susannah, że musimy coś zrobić i, jak sądzę, najlepiej dziś wieczorem...

- Proszę posłuchać, nie ma powodu do niepokoju. Wszystko jest pod kontrolą.

- Naprawdę? - zdziwił się ojciec Dominik. - Naprawdę? A to jakim sposobem? Jakim cudem wszystko jest pod kontrolą?

- Nieważne. Ale robiłam to już wcześniej. Wszystko będzie dobrze. Obiecuję.

- Tak, dobrze, to ślicznie, że przyrzekasz, że będzie w porząd­ku, ale widziałem cię już w akcji, Susannah, i muszę przyznać, że twoje metody nie wywarły na mnie pozytywnego wrażenia. Za miesiąc spodziewamy się wizyty arcybiskupa i nie możemy...

Odezwał się sygnał, że ktoś czeka na rozmowę.

- Och, proszę chwilkę poczekać. Mam drugą rozmowę. - Wcisnęłam klawisz, mówiąc:

- Mieszkanie państwa Ackerman - Simon.

- Suze? - odezwał się głos, którego nie rozpoznałam.

- Tak...

- Cześć, tu Bryce. Co słychać?

Spojrzałam na mamę. Marszczyła czoło, pogrążona w pracy.

- Hm... Nic takiego. Czy możesz chwilę poczekać, Bryce? Mam kogoś na drugiej linii.

- Jasne.

Przełączyłam się znowu do ojca Dominika.

- Eee... cześć - rzuciłam, uważając, żeby nie zwrócić się do niego w sposób oficjalny. - Muszę kończyć. Mama ma ważny telefon na drugiej linii. Od senatora. Od senatora stanowego. - Prawdopodobnie czeka mnie za to piekło, jeśli rzeczywiście ono istnieje, ale nie mogłam wyjawić ojcu Dominikowi prawdy: że zamierzam chodzić z byłym chłopakiem ducha.

- Ach, oczywiście - powiedział ojciec Dominik. - Ja... cóż, jeśli masz już jakiś plan...

- Mam. Proszę się nie martwić. Nic nie zakłóci wizyty arcy­biskupa. Przyrzekam. Do widzenia. - Rozłączyłam się i wróci­łam do Bryce'a. - Cześć. Przepraszam. Co słychać?

- Och, nic takiego. Właśnie o tobie myślałem. Na co byś mia­ła ochotę w sobotę? Chciałabyś pójść gdzieś na kolację albo do kina, a może jedno i drugie?

Znów odezwał się sygnał drugiej linii.

- Bryce, przepraszam cię bardzo, tutaj jest prawdziwe zoo, czy możesz chwilkę poczekać? Dzięki. Halo?

- Och, cześć, czy to Suze? - zapytał nieznany dziewczęcy głos.

- Tak, słucham.

- Cześć Suzie, mówi Kelly. Kelly Prescott. Z twojej klasy. Po­słuchaj, chciałam ci tylko powiedzieć, że to, co zrobiłaś dzisiaj dla Bryce'a, było wspaniałe. Nigdy w życiu nie widziałam, żeby ktoś zachował się tak odważnie. Powinni to podać w wiadomościach. W każdym razie, w sobotę urządzam małe spotkanie, nic specjal­nego, takie tam party na basenie. Moi starzy wyjeżdżają, a basen jest, oczywiście, podgrzewany, więc pomyślałam, że jakbyś miała ochotę, mogłabyś wpaść.

Stałam ze słuchawką w ręku, jakby we mnie uderzył piorun. Kelly Prescott, najbogatsza, najpiękniejsza dziewczyna w dru­giej klasie, zaprasza mnie na party tego samego wieczoru, kiedy umówiłam się na randkę z najseksowniejszym chłopakiem w całej szkole. Który akurat czeka na drugiej linii.

_ Taak, pewnie, Kelly. Z największą przyjemnością. Czy Brad wie, gdzie to jest?

- Brad? - zdziwiła się Kelly. - Och, Brad. Zgadza się, to twój przyrodni brat, prawda? Och, tak, zabierz go ze sobą Poza tym...

- Chętnie bym pogadała, Kelly, ale mam kogoś na drugiej linii. Czy możemy o tym porozmawiać jutro w szkole?

- Ależ naturalnie. Cześć.

Przełączyłam się znowu do Bryce'a i poprosiłam, żeby pocze­kał jeszcze chwilę. Zakrywszy dłonią słuchawkę, wrzasnęłam:

- Brad, party na basenie u Kelly Prescott w tę sobotę. Idziesz albo chrzań się.

Przyćmiony wypuścił joystick z ręki.

- Niemożliwe! - ryknął radośnie. - Cholera, niemożliwe!

- Ejże! - Andy trzepnął go po głowie. - Uważaj, jak się wy­rażasz!

Wróciłam do Bryce'a.

- Kolacja to świetny pomysł. Wszystko, poza zdrową żyw­nością.

Bryce na to:

- Fantastycznie! Też nienawidzę zdrowej żywności. Nie ma nic lepszego niż kawałek mięsa z frytkami i sosem...

- Eee, tak, Bryce. Posłuchaj, znowu ktoś się usiłuje dodzwo­nić. Naprawdę mi przykro, ale powinnam odebrać, dobrze? Porozmawiamy jutro w szkole.

- Och, jasne. - W głosie Bryce'a brzmiało zdumienie. Przy­puszczalnie jestem pierwszą dziewczyną, która rozmawia z kimś jeszcze, kiedy on dzwoni. - Cześć, Suze. I, hm, dzięki raz jeszcze.

- Nie ma sprawy. Zawsze do usług. - Znowu przełączyłam. - Halo?

- Suze! Mówi Cee Cee!

W tle usłyszałam ryk Adama:

- I ja też!

- Słuchaj, dziewczyno - odezwała się Cee Cee - idziemy do Clutcha. Zabierzesz się z nami? Adam właśnie zrobił prawo jazdy.

- Jestem legalny! - wrzasnął Adam do słuchawki.

- Do Clutcha?

- Taak, do Coffee Clutch, w centrum. Pijesz kawę, no nie? Jesteś przecież z Nowego Jorku, co?

Musiałam się chwilę zastanowić.

- Um, tak, tylko że... muszę coś zrobić.

- Och, daj spokój. Co musisz zrobić? Wyprać pelerynę? Wiem, że jesteś bohaterką i pewnie nie masz czasu dla nas, ma­luczkich, ale...

- Nie skończyłam wypracowania na tysiąc słów na temat bi­twy pod Bladensburgiem dla pana Waldena. I muszę się ostro wziąć do geometrii, jeśli mam nadążyć za wami, geniuszami.

- Psiakość - mruknęła Cee Cee. - W porządku. Ale musisz obiecać, że jutro usiądziesz koło nas podczas lunchu. Chcemy usłyszeć, jak to było, kiedy przycisnęłaś swoje ciało do ciała Bryce'a. Jak się czułaś i w ogóle.

- Ja nie chcę - odezwał się pełen zgrozy głos Adama.

- Dobra - rzuciła Cee Cee. - No, więc to ja chcę wiedzieć wszystko na ten temat.

Zapewniłam, że nie pominę żadnego szczegółu i rozłączyłam się. Przyjrzałam się telefonowi. Ku mojemu zachwytowi nie zadzwonił ponownie. Aż trudno w to uwierzyć. W życiu nie byłam tak rozchwytywana. Czułam się dziwnie.

Okłamałam ich, oczywiście, w kwestii pracy domowej. Wy­pracowanie napisałam i przerobiłam dwa rozdziały z geometrii. Tyle mniej więcej byłam w stanie zdziałać w jeden wieczór. Prawda była taka, że miałam do załatwienia pewną sprawę poza domem i musiałam się trochę przygotować.

Mediator nie potrzebuje właściwie narzędzi. Żadnych krzy­ży czy święconej wody, które ponoć przydają się do walki z wampirami. Zresztą nigdy dotąd nie spotkałam wampira, cho­ciaż spędzam sporo czasu na cmentarzach. Co do duchów jed­nak, trzeba zdać się na łut szczęścia.

Czasami, żeby wykonać robotę jak należy, trzeba się gdzieś włamać. A tego nie zrobi się bez narzędzi. Bardzo polecam przedmioty, które można znaleźć na miejscu. Człowiek nie cho­dzi wtedy obładowany. Zabieram jednak ze sobą pas z narzę­dziami - latarką, śrubokrętami, obcęgami itd. - który zakładam na czarne legginsy. Zapinałam go właśnie koło północy, zado­wolona, że wszyscy w domu śpią - łącznie ze Śpiącym, który do tej pory zdążył wrócić z pizzerii - i akurat narzuciłam kurt­kę, kiedy złożył mi wizytę stary znajomy.

- Ojej - zawołałam, kiedy dostrzegłam jego odbicie w lustrze, przed którym poprawiałam moją kreację. Słowo daję, widuję du­chy od lat, ale nadal dostaję dreszczy, kiedy któryś się przy mnie materializuje. Odwróciłam się gwałtownie, zła nie dlatego, że się pojawił, ale że udało mu się mnie zaskoczyć. - Dlaczego ciągle tu jesteś? Wydawało mi się, że miałeś się wynieść.

Jesse przybrał swobodną pozę, opierając się o jedną z kolumie­nek przy łóżku. Jego ciemne oczy powędrowały od czubka mojej zakapturzonej głowy do czubków czarnych wysokich butów.

- Trochę późno na wyjście z domu, nie sądzisz, Susannah? - zapytał obojętnie, jakbyśmy dyskutowali właśnie na temat dru­giej ustawy o zbiegłych niewolnikach, którą, o ile się nie mylę, wydano mniej więcej w czasie, kiedy umarł.

- Uhm - burknęłam, ściągając kaptur. - Słuchaj, bez obrazy, Jesse, ale to mój pokój. Może byś zechciał go opuścić? I nie mieszaj się w moje sprawy, dobrze?

Jesse ani drgnął.

- Twojej mamie nie spodoba się, że tak późno wychodzisz.

- Moja mama. - Rzuciłam mu wściekłe spojrzenie, zadzie­rając głowę. Był naprawdę niepokojąco wysoki jak na kogoś, kto nie żyje. - Co ty możesz wiedzieć o mojej mamie?

- Bardzo lubię twoją mamę - odparł Jesse spokojnie. - To dobra kobieta. To prawdziwe szczęście mieć tak kochającą mat­kę. Myślę, że bardzo by ją zmartwiło, że wkraczasz na tak nie­bezpieczną drogę.

Niebezpieczna droga. Zgadza się!

- Taak, cóż, coś ci powiem, Jesse. Od dłuższego czasu wy­mykam się nocami z domu, a mama nigdy nie robiła z tego po­wodu afery. Wie doskonale, że potrafię o siebie zadbać.

No dobrze, to kłamstwo, ale skąd on może wiedzieć?

- Doprawdy? - Jesse uniósł powątpiewająco czarną brew. Zwróciłam uwagę, że przez środek owej brwi biegnie blizna, jakby ktoś ciął Jessego nożem po twarzy. Byłam w stanie to zro­zumieć. Zwłaszcza kiedy parsknął śmiechem, mówiąc: - Nie sądzę, querida. Nie w tym wypadku.

Podniosłam do góry obie ręce.

- W porządku. Po pierwsze, nie mów do mnie po hiszpań­sku. Po drugie, nie masz pojęcia, dokąd idę, więc bądź łaskaw się odczepić.

- Ależ wiem, dokąd się wybierasz, Susannah. Idziesz do szkoły, żeby porozmawiać z tą dziewczyną, która próbuje zabić chłopca, tego chłopca, który chyba ci się... podoba. Zapewniam cię, querida, że sama nie dasz sobie z nią rady. Powinnaś zabrać ze sobą księdza.

Wytrzeszczyłam oczy. Miałam wrażenie, że wychodzą mi z or­bit, ale to mi się naprawdę nie mieściło w głowie.

- Co? - wyjąkałam. - Skąd wiesz to wszystko? Czy ty... mnie szpiegujesz?

Po wyrazie mojej twarzy zorientował się, że powiedział za dużo, bo wyprostował się i oświadczył stanowczo:

- Nie wiem, co masz na myśli. Wiem tylko, że narażasz się na niebezpieczeństwo.

- Śledziłeś mnie - stwierdziłam, celując w niego oskarżycielsko palcem. - Zgadza się? Boże, Jesse, mam już starszego brata, wielkie dzięki. Nie musisz za mną łazić...

- O, tak - powiedział Jesse z sarkazmem - ten brat niezmiernie się o ciebie troszczy. Prawie tak samo jak o to, żeby się wyspać.

- Ejże! - zawołałam, poczuwając się do obrony Śpiącego. - On pracuje po nocach, jasne? Oszczędza na camaro!

Jesse wykonał coś, co, jak podejrzewam, w 1850 roku ucho­dziło za wulgarny gest.

- Nigdzie nie pójdziesz.

- Tak? - Odwróciłam się i ruszyłam do drzwi. - Spróbuj mnie zatrzymać, truposzu.

Znał się na swojej robocie. Kiedy położyłam rękę na klamce, zasuwka wskoczyła na miejsce. Przedtem nawet nie zauważy­łam, że na drzwiach jest zasuwka. Musi być bardzo stara. Jednej części brakowało, a klucz z pewnością zginął dawno temu.

Stałam przez pół minuty, wpatrując się w zadziwieniu we własną dłoń, naciskającą bezskutecznie klamkę. W końcu wciąg­nęłam głęboko powietrze, tak jak radził psychoterapeuta mamy. Nie sugerował, żebym stosowała tę technikę, mając do czynie­nia z uciążliwym duchem. Radził robić to wtedy, kiedy będę w stresie.

Pomogło. Bardzo.

- No, dobrze - westchnęłam, odwracając się. - Jesse. To nie w porządku.

Jesse wydawał się zmieszany. Widziałam wyraźnie, że nie jest z siebie zadowolony. Ktoś, kto zabił go w poprzednim życiu, z pewnością nie uczynił tego w odwecie za jakiś okrutny uczy­nek. Jesse nie lubił ranić ludzi. Był dobrym człowiekiem. W każ­dym razie próbował.

- Nie mogę. Susannah, nie chodź tam. Ta kobieta... ta dziewczyna, Heather, nie jest taka, jak duchy, które spotykałaś do tej pory. Jest przepełniona nienawiścią. Zabije cię.

Uśmiechnęłam się do niego zachęcająco.

- No więc muszę się jej pozbyć, prawda? Daj spokój. Otwórz drzwi.

Zawahał się. Przez sekundę myślałam, że to zrobi. W końcu jednak nie zdecydował się. Stał tylko z zakłopotanym, ale... zde­cydowanym wyrazem twarzy.

- Jak sobie chcesz. - Okrążyłam go i skierowałam się wprost do okna. Postawiłam nogę na lawie, którą zrobił Andy i bez wysiłku uniosłam siatkę w środkowym oknie. Przełożyłam nogę przez parapet, kiedy poczułam, że chwyta mnie za nadgarstek.

Odwróciłam głowę. Nie widziałam jego twarzy, ponieważ w pokoju paliła się tylko mała lampka, ale słyszałam wyraźnie błagalną nutkę w jego głosie.

- Susannah.

I tyle. Tylko moje imię.

Nie odezwałam się. Nie mogłam. Właściwie mogłam, bo nie zaschło mi w gardle... Po prostu... nie wiem.

Zamiast tego zerknęłam na jego dłoń, dużą i śniadą, nawet na tle mojej czarnej kurtki. Miał mocny chwyt, jak na nieżywego faceta. Nawet jak na żywego. Podążył za moim wzrokiem i zo­baczył swoją dłoń ściskającą mój nadgarstek.

Puścił mnie, jakby moja skóra pokryła się nagle bąblami. Wygramoliłam się przez okno. Kiedy udało mi się bez szwanku przejść po dachu nad gankiem, a następnie zeskoczyć na zie­mię, spojrzałam w okno mojego pokoju.

Jessie, oczywiście, zniknął.

10

Była chłodna jasna noc. Pełnia księżyca. Stojąc przed do­mem, widziałam, jak wisi nad morzem niczym żarówka. Nie taka stuwatowa jak słońce, ale może dwudziestka piątka, jakich używa się do lamp biurowych z obracanym kloszem. Pa­cyfik, który z tej odległości wydawał się gładki niczym szkło, był doskonale czarny, jeśli nie liczyć białego jak papier cienkie­go pasma księżycowego światła.

W tym świetle widziałam wyraźnie czerwoną kopułę kościoła Misji. To jednak nie oznacza wcale, że Misja jest blisko. Czekały mnie dobre dwa kilometry drogi. W kieszeni miałam kluczyki od ramblera, które zwinęłam pół godziny wcześniej. Metal nagrzał się od mojego ciała. Rambler, turkusowy w świetle dnia, te­raz, w cieniu podjazdu, sprawiał wrażenie szarego.

Dobra, wiem, że nie mam prawa jazdy, ale jeśli Przyćmiony daje sobie radę...

No, niech będzie. Stchórzyłam. Czy nie lepiej się stało, że po­stanowiłam zrezygnować zjazdy? W końcu nie za bardzo wiem, co i jak. Nie, no umiem prowadzić, tylko nie miałam okazji po­jeździć, ponieważ całe życie spędziłam w światowej stolicy trans­portu publicznego.

Och, nieważne. Odwróciłam się i ruszyłam w stronę garażu. W domu jest trzech chłopaków, zgadza się? Musi więc być przy­najmniej jeden rower.

Znalazłam. Chłopięcy rower z tą cholerną poprzeczką i z obrzy­dliwie twardym wąskim siodełkiem. Wydawał się jednak w po­rządku. Nie miał, w każdym razie, płaskich opon.

Ale jak ja będę wyglądała? Ubrana na czarno dziewczyna, mknąca o północy na rowerze ulicami miasta.

Nie sądziłam, że znajdę jakąś odblaskową taśmę, ale uzna­łam, że kask rowerowy zupełnie wystarczy. W garażu wisiał je­den na kołku. Zsunęłam kaptur bluzy i zapięłam kask. O, tak. Elegancja i dbałość o bezpieczeństwo - to cała ja.

Ruszyłam w dół. Żwirową alejką nie jedzie się specjalnie wygodnie, zwłaszcza na dół. A, jak się okazało, droga przez cały czas prowadziła w dół, jako że dom, z którego tak świetnie wi­dać zatokę, stoi uczepiony zbocza czegoś, co jest w gruncie rze­czy górą. Zjeżdżanie w dół jest zdecydowanie łatwiejsze niż jaz­da pod górę. Nie liczyłam na to, że pokonam tę drogę na rowerze w drugą stronę. Czeka mnie pchanie roweru pod górę. Jazda w dół nieźle dała mi się we znaki. Górka była tak stroma, droga tak kręta, a nocne powietrze tak zimne, że jechałam z duszą na ramieniu, a po policzkach spływały mi łzy, wywołane wiatrem. No i te wyboje...

Boże! Jak to przeklęte siodełko wbijało mi się w siedzenie, kiedy podskakiwałam na nierównej drodze!

Ale wzgórze nie było jeszcze najgorsze. Na dole znalazłam się na skrzyżowaniu. To przeraziło mnie dziesięć razy bardziej niż jazda w dół, ponieważ, chociaż było dobrze po północy, na­dal panował duży ruch. Zatrąbił na mnie jakiś samochód. Nie moja wina. Zjeżdżając, nabrałam takiego rozpędu, że gdybym usiłowała zahamować, to przeleciałabym przez kierownicę. Je­chałam więc dalej, o włos uniknąwszy zderzenia z pikapem, a potem, nie wiem jak, znalazłam się na parkingu koło szkoły.

Misja w nocy wygląda zupełnie inaczej niż w dzień. Na par­kingu nie ma ani jednego wozu i panuje taka cisza, że słychać, jak na plaży w Carmelu fale uderzają o brzeg.

Ponadto, pewnie ze względu na turystów, zainstalowano re­flektory, które oświetlały kopułę i cały front kościoła z ogrom­ną, łukowato sklepioną bramą. Z tyłu, gdzie się zatrzymałam, panował mrok. Co mi akurat niezwykle odpowiadało. Ukryłam rower za pojemnikiem na śmieci, powiesiłam kask na kie­rownicy i podeszłam do okna. Misja powstała w czasach dino­zaurów, kiedy nie znano klimatyzacji czy centralnego ogrzewa­nia, więc żeby utrzymać chłód latem i ciepło zimą, stawiano domy o naprawdę grubych murach. A to oznacza, że okna są osadzone dość głęboko w ścianie z palonej cegły i mają szero­kie parapety. Wdrapałam się na jeden z takich parapetów i ro­zejrzałam dokoła, żeby sprawdzić, czy nikt mnie nie śledzi. Nie było nikogo, jeśli nie liczyć kilku borsuków grzebiących w po­jemniku na śmieci w poszukiwaniu resztek lunchu. Osłoniłam twarz dłońmi, żeby nie przeszkadzało mi światło księżyca i zaj­rzałam do środka.

Klasa pana Waldena. Noc była na tyle jasna, że widziałam za­pisaną jego ręką tablicę i plakat przedstawiający Boba Dylana, jego ulubionego poetę.

Wybicie jednego kwadracika szyby w staromodnej żelaznej ramce, wsunięcie ręki do środka i otwarcie okna zajęło mi chwi­lę. Jeśli chodzi o włamywanie się przez okno, to najtrudniejszą rzeczą nie jest wybijanie szyby ani nawet wkładanie ręki do wewnątrz. Najbardziej trzeba uważać, wyciągając ją, bo wtedy można się najdotkliwiej pokaleczyć. Mimo że wkładałam spe­cjalne rękawice do walki z duchami, czarne, grube, wzmocnio­ne gumą na kostkach, zdarzało mi się zaczepiać rękawem i wyj­mować podrapaną rękę.

Tym razem nie przytrafiło mi się nic takiego. Okno otwierało się do środka, więc mieściłam się w nim z łatwością. Zdarzało mi się włamać do pomieszczeń wyposażonych w system alarmowy, co kończyło się niezbyt przyjemną przejażdżką na tylnym sie­dzeniu wozu należącego do nowojorskiej policji, jednak Misja nie wprowadziła jeszcze tak wyrafinowanych zabezpieczeń. Ogra­niczano się do zamykania drzwi i okien, z nadzieją że może nic złego się nie stanie.

To także bardzo mu odpowiadało.

Kiedy stanęłam na podłodze klasy, zamknęłam okno. Po co alarmować stróża? Szybko przeszłam między ławkami, ponie­waż drogę oświetlał mi księżyc. A kiedy udało mi się otworzyć drzwi i wyjść pod daszek od strony dziedzińca, stwierdziłam, że latarka w ogóle nie będzie mi potrzebna. Podwórze było za­lane światłem. Przypuszczam, że Misję udostępnia się turystom do późnych godzin wieczornych, bo wszędzie na dachu poroz­stawiano wielkie, świecące na żółto reflektory, skierowane na różne interesujące miejsca: najwyższą palmę, tę z największym krzewem hibiskusa u stóp, fontannę, która nadal tryskała wodą. Oświetlony był też oczywiście posąg ojca Serry, przy czym je­den reflektor wydobywał z mroku jego brązową głowę, inny zaś głowy klęczących u jego stóp Indianek.

Dobrze się składa, że ojciec Serra jest od dawna w parku sztywnych. Mam wrażenie, że posąg nie przypadłby mu raczej do gustu.

Na dziedzińcu nie było żywego ducha. Nikogusieńko. Poza cichym pluskaniem wody i graniem świerszczy, nie rozlegał się żaden dźwięk. Panował nieziemski spokój. Byłam zaskoczona, ponieważ żadna z moich szkół nigdy nie robiła na mnie takiego wrażenia. A ta owszem, dopóki za moimi plecami nie odezwał się ktoś szorstkim głosem:

- A co ty tutaj robisz?

Odwróciłam się na pięcie i stanęłam z nią twarzą w twarz. Opierała się o swoją szafkę - przepraszam, moją szafkę - patrząc na mnie gniewnie, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Mia­ła na sobie bardzo ładne ciemnografitowe spodnie i szary kasz­mirowy sweterek. Na szyi zawiesiła naszyjnik z pereł - jedna perła na każde święta Bożego Narodzenia i urodziny - otrzy­many zapewne od kochających dziadków. Włożyła również czar­ne błyszczące mokasyny. Włosy, lśniące w świetle reflektorów, wydawały się gładkie i szczerozłote. Była naprawdę piękną dziewczyną. Tym bardziej szkoda, że strzeliła sobie w głowę.

- Heather - powiedziałam, ściągając kaptur. - Cześć. Prze­praszam, że przeszkadzam... - zawsze lepiej zacząć od uprzej­mości - ale sądzę, że powinnyśmy porozmawiać.

Heather ani drgnęła. Zmrużyła tylko oczy. Bardzo jasne, chy­ba szare. Długie rzęsy pociągnęła tuszem, a na powiekach miała kreski zrobione grafitową kredką.

- Porozmawiać? - powtórzyła Heather. - Och, pewnie. Jakbym miała ochotę z tobą rozmawiać. Wiem o tobie wszystko, Suzie.

Skrzywiłam się.

- Mam na imię Suze - sprostowałam.

- Wszystko jedno. Wiem, po co tu przyszłaś.

- To dobrze - stwierdziłam. - W takim razie nie muszę ni­czego wyjaśniać. Usiądziemy gdzieś, żeby pogadać?

- Pogadać? Dlaczego miałabym z tobą gadać? Co ty myślisz, że na głupią trafiłaś? Boże, wydaje ci się, że jesteś sprytna. My­ślisz, że możesz się tak po prostu wepchać, co?

- Słucham?

- Na moje miejsce. - Wyprostowała się i ruszyła w stronę fontanny. - Ty - rzuciła mi spojrzenie przez ramię - nowa dziewczyna. Nowa dziewczyna, która sądzi, że może się tak po prostu wślizgnąć na miejsce, które ja zostawiłam. Dostałaś moją szafkę. Prawie ci się udało ukraść moją najlepszą przyjaciółkę. Wiem, że Kelly dzwoniła do ciebie i zaprosiła cię na swoją głu­pią imprezę. A teraz ci się wydaje, że możesz ukraść mojego chłopaka.

Oparłam ręce na biodrach.

- To nie jest twój chłopak, Heather, zapomniałaś? Zerwał z tobą. Dlatego umarłaś. Przestrzeliłaś sobie głowę w obecności jego matki.

Heather otworzyła szeroko oczy.

- Zamknij się - warknęła.

- Strzeliłaś sobie w głowę w obecności jego matki, bo byłaś zbyt głupia, żeby zdawać sobie sprawę, że żaden chłopak, nawet Bryce Martinson, nie jest wart takiej ceny. - Przeszłam obok niej na jedną ze żwirowanych ścieżek między klombami ogro­du. Nie chciałam przyznać, nawet sama przed sobą, że stanie pod dachem, po tym, co się przydarzyło Bryce'owi, napawa mnie niepokojem. - Boże, musiałaś być wściekła, kiedy zrozu­miałaś, co zrobiłaś. Zabiłaś się. I to z powodu takiej bzdury. Z powodu chłopaka.

- Zamknij się! - Tym razem wrzasnęła. Zacisnęła dłonie w pięści, zamknęła oczy i lekko się zgarbiła. Dzwoniło mi w uszach. Nikt jednak nie nadbiegł od strony probostwa, gdzie paliły się światła. Gołębice, gruchające na dachu, umilkły, gdy pojawiła się Heather, a świerszcze przerwały nocną serenadę.

Ludzie na ogół nie słyszą duchów, zwierzęta, nawet owady są nadzwyczaj wyczulone na zjawiska paranormalne. Maks, pies Ackermanów, z powodu Jessego nie zbliża się do mojego pokoju.

- Nie drzyj się, to bez sensu - powiedziałam. - Nikt poza mną cię nie usłyszy.

- Będę krzyczała, ile mi się podoba! - wrzasnęła.

Ziewając, podeszłam do ławki pod posągiem ojca Serry i usia­dłam. U podstawy posągu zauważyłam tabliczkę. Dzięki świa­tłu księżyca i reflektorom odczytałam ją bez trudu.

Czcigodny ojciec Junipero Serra - głosił napis - 1713 - 1784. Jego prawość i skromność były lekcją dla Wszystkich, którzy go znali i korzystali z jego nauk.

- Słuchasz mnie? - krzyknęła Heather. Spojrzałam na nią uważnie.

Przestała krzyczeć, podeszła bliżej, a jej twarz zamieniła się w maskę nienawiści.

- Posłuchaj mnie, suko - wysyczała, zatrzymując się o kilka centymetrów ode mnie —chcę, żebyś stąd zniknęła, rozumiesz? Chcę, żebyś odeszła z tej szkoły. To jest moja szafka. Kelly Prescott jest moją najlepszą przyjaciółką. A Bryce Martinson jest moim chłopakiem! Wynoś się stąd, wracaj, skąd przyszłaś. Za­nim się pojawiłaś, wszystko było w porządku.

Musiałam jej przerwać.

- Wybacz, Heather, ale to nieprawda, że wszystko było w po­rządku. Wiesz, skąd wiem? Bo nie żyjesz. Rozumiesz? Nie ży­jesz. Zmarli nie mają szafek ani najlepszych przyjaciółek, ani chłopaków. A wiesz, dlaczego? Ponieważ nie żyją.

Heather wyglądała tak, jakby zaraz znowu miała zacząć wrzeszczeć, ale zdusiłam jej krzyk w zarodku, mówiąc spokoj­nie i łagodnie:

- Wiem, że popełniłaś błąd. Straszliwy, przerażający błąd...

- To nie ja popełniłam błąd - powiedziała Heather cicho. - Bryce popełnił błąd. To Bryce ze mną zerwał.

- Taak, zgadza się, nie ten błąd miałam na myśli. Mówiłam o twoim samobójstwie z powodu głupiego chłopaka, który z to­bą...

- Jeśli uważasz, że jest głupi - przerwała mi, chichocząc zło­śliwie - to dlaczego umówiłaś się z nim na sobotę? Słyszałam, jak cię zapraszał. Szczur. Prawdopodobnie zdradzał mnie każ­dego dnia, kiedy ze sobą chodziliśmy.

- No, cudownie. Jeszcze jeden powód, żeby się przez niego zabić.

Na jej rzęsach zabłysły łzy, lśniące jak kryształki, które kupu­je się w sklepie i przyczepia do paznokci.

- Kochałam go - szepnęła. - Skoro nie mogłam go mieć, nie miałam po co żyć.

- A teraz, kiedy nie żyjesz - powiedziałam zmęczonym to­nem - uznałaś, że powinien do ciebie dołączyć, zgadza się?

- Nie podoba mi się tutaj - ciągnęła cicho. - Nikt mnie nie widzi. Tylko ty i ojciec Dominik. Jestem taka samotna...

- Tak. To zrozumiałe. Ale nawet jeśli zdołasz go zabić, praw­dopodobnie nie będzie ci za to specjalnie wdzięczny.

- Sprawię, że mnie polubi - w głosie Heather zabrzmiała pewność. - W końcu będziemy tylko we dwoje, on i ja. Będzie musiał mnie polubić.

Pokręciłam głową.

- Nie, Heather, to nie działa w ten sposób. Popatrzyła na mnie w napięciu.

- Co masz na myśli?

- Jeśli zabijesz Bryce'a, nie ma gwarancji, że on trafi tutaj, do ciebie. Nie wiem na pewno, co się dzieje z ludźmi po śmierci, ale wydaje mi się, że w każdym przypadku jest inaczej. Jeśli go zabijesz, pójdzie tam, gdzie mu przeznaczone. Niebo, piekło, kolejne wcielenie, nie jestem pewna. Wiem jednak, że nie znaj­dzie się tutaj, z tobą. To nie wygląda w ten sposób.

- Ale... - zdenerwowała się Heather - to niesprawiedliwe!

- Mnóstwo jest niesprawiedliwych rzeczy, Heather. Na przy­kład to, że musisz cierpieć przez całą wieczność z powodu błę­du, który popełniłaś pod wpływem impulsu. Gdybyś wiedziała, co się dzieje po śmierci, z pewnością byś tego nie zrobiła. Ale to nie musi być tak.

Spojrzała na mnie. Łzy zastygły na jej rzęsach, jak okruszki lodu.

- Nie musi?

- Nie, nie musi.

- Chcesz powiedzieć... chcesz powiedzieć, że mogę wrócić? Skinęłam głową.

- Możesz. Możesz zacząć wszystko od początku. Pociągnęła nosem.

- W jaki sposób?

- Musisz się tylko zdecydować.

Jej piękną buzię wykrzywił na chwilę grymas zawodu.

- Ale ja już dawno uznałam, że tego właśnie chcę. Jedyne, czego chcę, odkąd... odkąd to się wydarzyło... to odzyskać swo­je życie.

Pokręciłam głową.

- Nie, Heather, źle mnie zrozumiałaś. Nigdy nie wrócisz do swojego poprzedniego życia. Ale możesz zacząć nowe. Będzie lepsze niż to tutaj, niż wieczna samotność, wściekanie się na ludzi, ranienie ich...

- Powiedziałaś, że mogę odzyskać swoje życie! - wrzasnęła. W jednej chwili zrozumiałam, że ją straciłam.

- Nie chodzi mi o twoje poprzednie życie. Miałam na myśli życie w ogóle...

Było jednak za późno. Ogarnęło ją szaleństwo.

Stało się dla mnie jasne, dlaczego rodzice Bryce'a wysłali go na Antiguę. Żałowałam, że mnie tam nie ma. Chciałam być gdzie indziej, byle nie stać na drodze tej dziewczyny, kiedy jest wściekła.

- Powiedziałaś - krzyczała Heather - powiedziałaś, że mogę odzyskać swoje życie! Okłamałaś mnie!

- Heather, nie okłamałam cię. Chciałam tylko powiedzieć, że twoje życie minęło, sama je ucięłaś. Wiem, że to straszne, powinnaś była pomyśleć o tym, zanim...

Przerwała mi nieludzkim wyciem.

- Nie pozwolę ci, nie pozwolę ci przejąć mojego życia!

- Heather, już ci mówiłam, że nie próbuję zrobić niczego takiego. Mam swoje własne życie. Niepotrzebne mi twoje...

Teraz, kiedy ptaki i świerszcze umilkły, na dziedzińcu słychać było tylko plusk wody w fontannie. Ten dźwięk nagle wydał mi się dziwny. Pojawiło się jakieś bulgotanie. Zerknęłam w tamtą stronę. Z powierzchni wody unosiła się para. To by mnie tak bardzo nie zdziwiło, ostatecznie jest zimno, a temperatura wody może być wyższa od temperatury powietrza, gdyby nie wielki bąbel, który nagle prysnął na wzburzonej tafli.

Wtedy zrozumiałam. Woda się gotowała. Wściekłość Heather spowodowała, że woda osiągnęła temperaturę wrzenia.

- Heather - zawołałam z ławki - Heather, posłuchaj, musisz się uspokoić. Nie możemy rozmawiać, kiedy jesteś...

- Powiedziałaś... - zauważyłam z przerażeniem, że oczy uciekły jej w głąb czaszki. - Ze... mogę... zacząć... od nowa!

Należało coś zrobić. Ławka pode mną nie musiała trząść się tak gwałtownie, żebym zrozumiała, że powinnam się podnieść.

Wstałam, i to szybko. Na tyle szybko, że nie oberwałam ław­ką. Na tyle szybko, żeby dopaść Heather, zanim się zorientowa­ła, i dołożyć jej pięścią w podbródek.

Tyle że, ku mojemu zaskoczeniu, to nie zrobiło na niej naj­mniejszego wrażenia. Za bardzo zapamiętała się w złości. Zde­cydowanie za bardzo. Cios nie odniósł skutku, poza tym że za­bolały mnie kostki. No i że wprawiło ją to w jeszcze większą wściekłość.

- Teraz - odezwała się Heather głębokim głosem, który w ża­den sposób nie przypominał szczebiotania cheerliderki - tego pożałujesz.

Woda w fontannie zaczęła wrzeć i przelewać przez brzegi ba­senu. Strugi wody wystrzeliły na pięć metrów w górę, opadając kaskadą w bulgoczącą parującą czeluść. Ptaki siedzące na gałę­ziach zerwały się do lotu, na chwilę zasłaniając księżyc.

Miałam dziwne wrażenie, że Heather nie żartuje. Co więcej, miałam wrażenie, że jest w stanie spełnić groźbę, nie ruszając małym palcem.

Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy głowa Junipero Serry odpadła nagle od odlanego w brązie ciała. Urwała się z ta­ką łatwością, jakby twardy metal zamienił się w watę cukrową.

Nie towarzyszył temu żaden hałas. Głowa zawisła na chwilę w powietrzu. Dziwaczny kąt, pod jakim wisiała, zmienił wyraz ciepłego współczucia na twarzy ojca Serry w szatański grymas. Stałam jak zahipnotyzowana, patrząc na światło odbijające się od metalowej kuli, gdy nagle stwierdziłam, że zaczyna spadać...

Mknęła w moją stronę tak szybko, że stanowiła jedynie smu­gę na nocnym niebie, niczym kometa albo...

Nie miałam okazji zastanowić się nad dalszymi porównania­mi, ponieważ w następnej sekundzie coś ciężkiego grzmotnęło mnie w żołądek i rzuciło na ziemię. Rozłożyłam się jak długa, patrząc w rozgwieżdżone niebo. Było takie piękne. Noc taka czarna, a gwiazdy zimne, odległe i migotliwe jak...

- Wstawaj! - Rozległ się szorstki męski głos tuż przy moim uchu. - Myślałem, że lepiej sobie z tym radzisz!

Coś wybuchło o centymetr od mojego policzka. Odwróci­łam głowę i zobaczyłam obsceniczny uśmiech Junipero Serry.

Jesse jednym szarpnięciem postawił mnie na nogi, a następ­nie pociągnął w stronę pasażu przed budynkiem.

11

Wróciliśmy do klasy pana Waldena. Nie wiem, w jaki spo­sób, ale nam się to udało. Głowa posągu przez cały czas gnała za nami, prując powietrze ze złowieszczym świstem, jak­by ojciec Serra coś wykrzykiwał. W końcu z impetem kuli ar­matniej wyrżnęła w ciężkie drewniane drzwi w momencie, w którym zatrzasnęliśmy je za sobą.

- Jesus Cristo - wysapał Jesse, kiedy staliśmy, dysząc z wysiłku, oparci plecami o drzwi, jakbyśmy własnym ciężarem byli w stanie powstrzymać Heather, która mogła przejść przez ścianę, jeśli tyl­ko miałaby na to ochotę. - „Potrafię sama sobie radzić”, powie­działaś. „Muszę się tylko jej pozbyć”, powiedziałaś. Świetnie!

Starałam się oddychać równo i myśleć o tym, co robić dalej. Nigdy nie widziałam czegoś podobnego. Nigdy.

- Zamknij się - burknęłam.

- Truposz. - Jesse odwrócił głowę w moją stronę. Jego pierś wznosiła się i opadała rytmicznie. - Czy zdajesz sobie sprawę, że tak właśnie mnie nazwałaś? To zabolało, querida. Naprawdę.

- Mówiłam ci... - Coś ciężkiego waliło w drzwi. Czułam, jak uderza w mój kręgosłup. Nie trzeba być geniuszem, żeby się domyślić, że to głowa fundatora pewnej szkoły misyjnej. - .. .żebyś mnie nie nazywał w ten sposób.

- Dobrze, byłbym wdzięczny, gdybyś nie wyrażała się po­gardliwie na temat mojej...

- Posłuchaj, te drzwi nie będą się trzymały wiecznie.

- Nie - zgodził się Jesse. Akurat wtedy metalowa głowa prze­biła się częściowo przez drzwi w miejscu, które udało jej się nadwyrężyć. - Czy mogę coś zasugerować?

Patrzyłam, przerażona, na głowę, która tkwiła w drzwiach, gapiąc się na mnie zimnymi brązowymi oczami. To wariactwo, ale mogłabym przysiąc, że się do mnie uśmiechała.

- Pewnie - wysapałam.

- Biegnij.

Bez namysłu posłuchałam jego rady. Podbiegłam do parapetu i, nie zwracając uwagi na ostre kawałki szkła, wskoczyłam na niego. Otwarcie okna zajęło mi tylko parę sekund, ale Jesse, któ­ry nadał zmagał się z czymś, co przypominało wyjący huragan, i tak zdążył powiedzieć:

- Hm, czy mogłabyś się pośpieszyć?

Zeskoczyłam na parking. Zabawne, że gdy stało się na ze­wnątrz grubych murów Misji, nie sposób było się zorientować, że wewnątrz szaleją siły nadprzyrodzone. Na parkingu nadal było pusto. Panowała cisza, jeśli nie liczyć dobiegającego z od­dali łagodnego szumu oceanu.

- Jesse! - syknęłam w stronę okna. - Chodź! - Nie wiedzia­łam, czy Heather nie będzie miała ochoty wyładować wściekło­ści na kimś niewinnym, zamiast na mnie, ani też, czy Jesse tak­że ma w zanadrzu jakieś sztuczki, w rodzaju tej z głową posągu. Wiedziałam tylko, że im prędzej oboje znajdziemy się poza za­sięgiem jej złości, tym lepiej.

Pozwolę sobie w tym miejscu zaznaczyć, że nie jestem tchó­rzem. Ale nie jestem także kretynką. Uważam, że kiedy mamy do czynienia z siłą, której nie jesteśmy wstanie stawić czoła, nie pozostaje nic innego jak ucieczka.

Nie należy jednak zostawiać nikogo w potrzebie.

- Jesse! - wrzasnęłam przez okno.

- Wydawało mi się, że mówiłem - odezwał się mocno po­irytowany głos za moimi plecami - żebyś uciekała.

Sapnęłam z wrażenia i zakręciłam się na pięcie. Jesse stał na asfaltowym parkingu, plecami do księżyca, z twarzą w cieniu.

- O, mój Boże. - Serce biło mi tak mocno, że o mało nie eks­plodowało. Nigdy w życiu tak się nie przestraszyłam. Nigdy.

Może dlatego zrobiłam to, co zrobiłam, a mianowicie chwy­ciłam Jessego za koszulę.

- O, mój Boże - wysapałam znowu. - Jesse, nic ci nie jest?

- Oczywiście, że nic. - Wydawał się zdziwiony tym pyta­niem. To chyba rzeczywiście było głupie z mojej strony. W jaki sposób Heather może zaszkodzić Jessemu? Przecież go nie za­bije. - A czy tobie nic się nie stało?

- Mnie? Wszystko w porządku. - Spojrzałam w stronę ciem­nych okien klasy pana Waldena. - Czy myślisz, że ona... skoń­czyła?

- Na razie - odparł Jesse.

- Skąd wiesz? - Stwierdziłam niezwykle zdumiona, że cała , się trzęsę. - Skąd wiesz, że zaraz nie przelezie przez ścianę i nie zacznie wyrywać drzew, żeby w nas nimi rzucać?

Jesse pokręcił głową. Zauważyłam, że się uśmiecha. Jak na kogoś, kto zmarł, zanim wynaleziono ortodoncję, miał bardzo ładne zęby. Prawie tak ładne jak Bryce.

- Nie zrobi tego.

- Skąd możesz wiedzieć?

- Bo tak. Ona jeszcze nie wie, że jest w stanie to zrobić. To wszystko jest dla niej nowe, Susannah. Nie wie, na co ją stać.

Jeśli to miało mnie pocieszyć, to odniosło przeciwny skutek. Jesse przyznał właśnie, że Heather jest w stanie wyrywać drze­wa i rzucać nimi w ludzi, a nie robi tego jedynie z powodu bra­ku doświadczenia. To wystarczyło, żebym przestała drżeć i puściła jego koszulę. Wiem, że Heather mogłaby mnie ścigać, gdyby chciała. Mogłaby, tak samo jak Jesse, który poszedł za mną do szkoły. Chodzi jednak o to, że Jesse zdaje sobie sprawę ze ' swoich umiejętności. Jest duchem o wiele dłużej niż Heather, która dopiero dowiaduje się, na co ją stać.

To było najbardziej przerażające. Jest duchem tak krótko... i już ma taką moc.

Zaczęłam chodzić po parkingu tam i z powrotem.

- Musimy coś zrobić - powiedziałam. - Musimy ostrzec ojca Dominika. I Bryce'a. Mój Boże, musimy ostrzec Bryce'a, żeby nie przychodził jutro do szkoły. Ona go zabije. Zabije go w chwili, gdy postawi stopę na progu szkoły...

- Susannah... - zaczął Jesse.

- Chyba powinniśmy do niego zadzwonić. Jest pierwsza w nocy, ale możemy do niego zadzwonić i powiedzieć mu... nie wiem, co mamy mu powiedzieć. Możemy powiedzieć, że ktoś groził mu śmiercią, czy coś. Może to go przekona. Albo moglibyśmy sami zagrozić mu śmiercią. Tak zróbmy! Zadzwońmy do niego, ja udam kogoś innego i powiem: „Nie przychodź jutro do szkoły, bo zginiesz”. Może się przestraszy. Może...

- Susannah - powtórzył Jesse.

- Albo możemy poprosić ojca Dominika, żeby to zrobił! Oj­ciec Dominik może zadzwonić do Bryce'a i powiedzieć mu, żeby nie przychodził do szkoły, że coś się stało...

- Susannah. - Jesse zagrodził mi drogę w chwili, gdy odwró­ciłam się, żeby przejść ten sam odcinek dwóch metrów, który przemierzałam w obie strony od paru minut. Zatrzymałam się nagle, zaskoczona jego bliskością, uderzając nosem w miejsce, gdzie rozchylał się kołnierz jego koszuli. Jesse chwycił mnie za ręce, pomagając utrzymać równowagę.

To mi się nie spodobało. Pamiętam, że chwilę przedtem to ja go złapałam. No, właściwie nie jego, tylko jego koszulę. Ale i w zwykłych okolicznościach nie lubię, kiedy ktoś mnie doty­ka, a zwłaszcza duchy. A już szczególnie takie, które mają dłonie równie duże i silne jak Jesse.

- Susannah - powtórzył znowu, zanim zdążyłam mu powie­dzieć, żeby zabrał ode mnie swoje wielkie żylaste łapy. - Wszyst­ko w porządku. To nie twoja wina. Nie mogłaś nic zrobić.

- Nic nie mogłam zrobić? Żartujesz? Powinnam była dać jej takiego kopa, żeby znowu znalazła się w grobie!

- Nie - Jesse pokręcił głową. - Zabiłaby cię.

- Gówno! Mogłam ją pokonać. Gdyby nie zrobiła tej sztuczki z głową...

- Susannah...

- Mówię poważnie, Jesse. Poradziłabym sobie, gdyby nie wpadła w taką furię. Założę się, że jeśli poczekamy, aż ochłonie i wrócimy tam, to zdołam ją przekonać...

- Nie. - Puścił moje ręce, ale tylko po to, żeby objąć mnie ramieniem i poprowadzić w stronę pojemnika na śmieci za któ­rym zostawiłam rower. - Chodźmy. Wracajmy do domu.

- Ale co...

Ścisnął mnie jeszcze mocniej.

- Nie.

- Jesse, nic nie rozumiesz. To moja praca. Muszę...

- To także zadanie ojca Dominika, prawda? Pozwól mu się tym zająć. Nie ma powodu, żeby cała odpowiedzialność spo­czywała na tobie.

- Owszem, jest. To ja nawaliłam.

- To ty przyłożyłaś jej pistolet do głowy i pociągnęłaś za cyn­giel?

- Oczywiście, że nie. Ale to przeze mnie wpadła w taką złość. Nie mogę prosić ojca Dorna, żeby po mnie sprzątał. To byłoby zdecydowanie nie w porządku.

- Zdecydowanie nie w porządku jest to, że ktoś może ocze­kiwać, iż młoda dziewczyna, taka jak ty, stanie do walki z demo­nem z piekła rodem - Jesse z trudem zachowywał spokój.

- Ona nie jest demonem z piekła. Jest tylko wściekła. Jest wściekła, bo chłopak, któremu ufała, okazał się...

- Susannah. - Jesse zatrzymał się nagle. Jeśli nie poleciałam na buzię i nie rozpłaszczyłam na asfalcie, to tylko dlatego, że nadal obejmował mnie ramieniem.

Przez chwilę, tylko przez chwilę, naprawdę myślałam... cóż, myślałam, że mnie pocałuje. Nikt mnie nigdy dotąd nie poca­łował, ale, jak się wydaje, wszystkie warunki zostały spełnione. No, wiecie, księżyc, mocno bijące serca, emocje związane z ucieczką przed wściekłym duchem...

Oczywiście nie bardzo wiedziałam, co sądzić o tym, że mój pierwszy pocałunek miał być pocałunkiem kogoś należącego do świata umarłych, ale cóż, żebracy nie mogą grymasić, a ponadto, zapewniam was, że Jesse jest o niebo przystojniejszy od wszyst­kich żywych chłopaków, jakich ostatnio poznałam. Nigdy nie widziałam takiego przystojnego ducha. W momencie śmierci nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia lat. Byłam ciekawa, z jakiej przyczyny umarł. Duchy zmarłych ludzi zazwyczaj wyglądają tak, jak wyglądali ci ludzie tuż przed śmiercią. Na przykład mój tata teraz, kiedy mnie nawiedza, nie wygląda inaczej niż na dzień przedtem, jak poszedł pobiegać po parku dziesięć łat temu.

Przypuszczam, że Jesse został zamordowany, ponieważ, jak na mój gust, wygląda cholernie zdrowo. Niewykluczone, że tra­fiła go jedna z tych kul, po których zostały dziury w domu na dole. Ładnie ze strony Andy'ego, że oprawił je w ramki na pa­miątkę dla potomności.

A teraz ten niesamowicie przystojny duch sprawia wrażenie, jakby zamierzał mnie pocałować. Cóż, kimże ja jestem, żeby mu w tym przeszkodzić?

No, więc, rozumiecie, odchyliłam lekko głowę do tyłu, pa­trząc na niego spod rzęs i rozchylając usta. Wtedy zauważyłam, że jego uwaga nie skupia się na moich wargach, tylko dużo ni­żej. I to nie na moim biuście, co też nie byłoby złe.

- Ty krwawisz - stwierdził.

Czar prysnął. Oczy o mało nie wyskoczyły mi z orbit.

- Wcale nie - odparłam odruchowo, ponieważ nie czułam żad­nego bólu. Jednak gdy spojrzałam w dół, zobaczyłam, że u moich stóp wykwitają na chodniku drobne plamki. Po ciemku trudno było określić ich kolor. W świetle księżyca wydawały się czarne. Z przerażeniem zauważyłam podobne plamy na koszuli Jessego.

Z całą pewnością to moja krew. Przyjrzałam się sobie uważ­nie i stwierdziłam, że udało mi się przeciąć drobną, ale jednak ważną żyłkę na nadgarstku. Kiedy rozmawiałam z Heather, ściągnęłam rękawice i schowałam je do kieszeni, a później, pod­czas pośpiesznej ucieczki, zapomniałam włożyć je z powrotem. Skaleczyłam się pewnie, wskakując na usłany szkłem parapet. Co tylko potwierdza moją teorię, że właśnie przy wychodzeniu przydarzają się najgorsze rzeczy.

- Och - mruknęłam, obserwując strumyczek krwi. Nic in­nego nie przychodziło mi do głowy, jak tylko: - Ale paskudnie. Przepraszam za koszulę.

- To nic. - Jesse sięgnął do kieszeni czarnych obcisłych spodni i wyciągnął coś białego i miękkiego. Owinął tym mój nadgarstek kilka razy. Robił to w milczeniu, bardzo skupiony. Pierwszy raz zdarzyło mi się, żeby duch udzielał mi pierwszej pomocy. To nie aż tak interesujące jak pocałunek, ale też niezłe przeżycie.

- Dobrze - powiedział wreszcie. - Boli?

- Nie - odparłam zgodnie z prawdą. Wiedziałam z doświad­czenia, że boleć zacznie po paru godzinach. Odchrząknęłam. - Dziękuję.

- Drobiazg.

- Ależ nie. - Nagle, to idiotyczne, zebrało mi się na płacz. Naprawdę. A ja nigdy nie płaczę. - Mówię poważnie. Dzięku­ję. Dzięki, że przyszedłeś, żeby mi pomóc. Nie powinieneś był tego robić. To znaczy, cieszę się, że tak się stało. I... cóż, dzięku­ję. To wszystko.

Zmieszał się. Chyba zachowałam się dość naturalnie, rozkle­jając się w takiej sytuacji. To było silniejsze ode mnie. Nie mog­łam w to uwierzyć. Żaden duch nie był dla mnie taki miły. Och, tata próbował. Ale tata nie jest osobą, na której specjalnie moż­na polegać. Nigdy, tak naprawdę, nie mogłam na niego liczyć, zwłaszcza w potrzebie.

Co innego Jesse. Tyle dla mnie zrobił, choć go o nic nie pro­siłam. W gruncie rzeczy, byłam dla niego dość nieprzyjemna.

- Nie ma za co - powiedział w końcu. A potem dodał: - Chodźmy do domu.

12

To „chodźmy do domu” zabrzmiało tak ciepło. Tylko że dom, w którym mieszkamy, nie wydawał mi się jesz­cze domem. Przebywałam w nim przecież zaledwie od paru dni.

No i, naturalnie, Jesse nie mieszka tam na takiej zasadzie jak ja.

A jednak, duch, nie duch, uratował mi życie. Nie da się za­przeczyć. Pewnie zrobił to, żeby mnie udobruchać i żebym go nie wykopała na ulicę.

Bez względu jednak na motywy, zachował się wspaniale. Nikt, jak dotąd, nie pomagał mi z własnej i nieprzymuszonej woli, głównie dlatego, że nikt nie zdawał sobie sprawy, że potrzebuję pomocy. Nawet Gina, przy której madame Zara odkryła, że je­stem mediatorką, nie wiedziała, dlaczego przychodzę do szkoły z podkrążonymi oczami ani gdzie znikałam, kiedy zrywałam się z lekcji, co zdarzało się nagminnie. A ja nie byłam w stanie jej tego wytłumaczyć. Nie chodzi o to, że Gina uznałaby mnie za wariatkę, ale na pewno komuś by o tym powiedziała. Czegoś takiego nie sposób utrzymać w tajemnicy, chyba że przytrafia się nam samym. Poza tym bałam się, że dojdzie to w końcu do mojej mamy.

A mama wpadłaby w obłęd. Tak zachowują się matki, a moja nie stanowi wyjątku. Już zdążyła posłać mnie na terapię, podczas której musiałam wymyślać skomplikowane kłamstwa, w nadziei że to wyjaśni moje aspołeczne nastawienie. Nie zamknięto mnie w domu bez klamek, ale trafiłabym tam z całą pewnością, gdyby mama odkryła prawdę.

Więc, owszem, cieszę się z obecności Jessego, chociaż czuję się trochę niepewnie. Po klapie mojej misji w szkole odprowa­dził mnie do domu, a więc postąpił jak prawdziwy dżentelmen. Pchał nawet mój rower. Przypuszczam, że gdybyś ktoś wyjrzał przez okno któregoś z mijanych przez nas domów, stwierdził­by, że ma omamy. Zobaczyłby idącą zmęczonym krokiem dziewczynę, a obok niej sunący lekko rower.

Dobrze się składa, że ludzie na Wybrzeżu Zachodnim cho­dzą wcześnie spać.

Przez całą drogę do domu myślałam obsesyjnie o tym, w któ­rym momencie popełniłam błąd, jeśli chodzi o Heather. Nie zastanawiałam się nad tym głośno, bo nie chciałam zachowy­wać się jak zacięta płyta czy mechaniczne pianino, czy co tam mieli w czasach Jessego. Jednak o niczym innym nie mogłam myśleć. W całej mojej paroletniej karierze mediatorskiej nie spo­tkałam tak gwałtownego, zachowującego się tak irracjonalnie ducha. Po prostu nie miałam pojęcia, co robić. A wiedziałam, że muszę szybko coś wymyślić; od momentu, kiedy zaczną się lek­cje, a Bryce znajdzie się w śmiertelnym niebezpieczeństwie, dzieliło mnie zaledwie kilka godzin.

Nie wiem, czy Jesse odgadł, dlaczego milczę, czy może także myślał o Heather. W każdym razie odezwał się nagle, przery­wając ciszę:

- „Niebo nie zna wściekłości, jak miłość zamieniona w nie­nawiść, ani piekło takiej furii, jak zraniona kobieta”.

Spojrzałam na niego zdziwiona.

- Mówisz na podstawie własnego doświadczenia?

W świetle księżyca zobaczyłam, że uśmiecha się lekko.

- Cytuję Wiliama Congreve'a.

- Och. - Zastanawiałam się przez chwilę. - Ale, wiesz, cza­sami zraniona kobieta ma powody, żeby się wściekać.

- Mówisz na podstawie własnego doświadczenia? - zainte­resował się.

- Niespecjalnie.

Chłopak musi okazać ci zainteresowanie, zanim cię zrani. Nie powiedziałam jednak tego głośno. Nie dbam o to, co Jesse o mnie myśli. Dlaczego miałoby mnie obchodzić, co myśli o mnie martwy kowboj?

Ale nie zamierzałam uświadamiać mu, że nigdy nie miałam chłopaka. Nie mówi się takich rzeczy przystojnym chłopakom, nawet jeśli są martwi.

- Nie wiemy przecież, tak naprawdę, co zaszło między Hea­ther a Bryce'em. Może ma powody, żeby czuć do niego żal?

- Do niego, pewnie tak - powiedział Jesse z niechęcią. - Ale nie do ciebie. Nie miała prawa cię atakować.

W jego głosie zawrzał taki gniew, że uznałam, iż może lepiej zmienić temat. Pewnie powinnam wściec się na Heather za to, że dybie na moje życie, ale z drugiej strony, często mam do czy­nienia z ludźmi niemyślącymi racjonalnie. Dobrze, może nie do tego stopnia, co Heather, ale wiecie, co mam na myśli. Poza tym nauczyłam się jednego: nie należy niczego brać do siebie. Owszem, próbuje mnie zabić, ale kto wie, może inaczej nie potrafi? Skąd możemy wiedzieć, jakich miała rodziców? Może mordowali każdego, kto działał im na nerwy...

Jakkolwiek, w związku z tym naszyjnikiem z pereł dodawa­nych z różnych okazji, miałam co do tego wątpliwości.

Myśl o morderstwie kazała mi się również zastanowić, co tak bardzo poruszyło Jessego. Przyszło mi do głowy, że przecież on sam prawdopodobnie zginął gwałtowną śmiercią. Może też sam się zabił? Nie wydaje mi się jednak, żeby był typem samobójcy. Może umarł na jakąś wyniszczającą chorobę...

To chyba nie było specjalnie taktowne z mojej strony, ale cóż, nikt nigdy nie chwalił mnie za szczególny takt. Poszłam za cio­sem i po prostu zapytałam go o to, kiedy szliśmy żwirową alej­ką pod górę.

- Hej, a jak ty właściwie umarłeś?

Jesse nie odpowiedział od razu. Prawdopodobnie się obraził. Zauważyłam, że duchy nie lubią tego tematu. Czasami nawet nie pamiętają, jak doszło do ich śmierci. Ofiary wypadków sa­mochodowych na ogół nie mają o niczym pojęcia. Wiele razy widziałam, jak szukały swoich współpasażerów. Wyjaśniam im wtedy wszystko, a potem staram się dojść, gdzie są ci ludzie których oni usiłują znaleźć. To jest naprawdę okropne. Muszę trafić do odpowiedniego urzędu, gdzie przechowuje się proto­koły z wypadków i, udając, że dostałam takie zadanie w szkole zanotować nazwiska ofiar i dowiedzieć się o ich dalsze losy.

Mówię wam, czasami mam tego wszystkiego dość.

Tak czy inaczej, Jesse milczał przez jakiś czas i sądziłam, że już nic nie powie. Patrzył przed siebie, na dom, w którym umarł i który miał nawiedzać, dopóki... cóż, dopóki nie upora się ze sprawą, która trzyma go na tym świecie.

Księżyc nadal jaśniał na niebie, teraz już dość wysoko i wi­działam twarz Jessego wyraźnie jak w dzień. Nie wyglądał ja­koś inaczej niż zwykle. Jego wąskie usta wykrzywiał lekki gry­mas, a okolone gęstymi rzęsami oczy pod lśniącymi czarnymi brwiami ujawniały tyle, co lustro. Mogłabym się w nich przej­rzeć, ale nie byłam w stanie domyślić się ich wyrazu.

- Hm - mruknęłam. - Wiesz co? Nieważne. Jeśli nie masz ochoty o tym mówić, to nie musisz...

- Nie, wszystko w porządku.

- Byłam tylko ciekawa, to wszystko. Ale jeśli to zbyt osobiste...

- To nie jest zbyt osobiste. - Doszliśmy do domu. Oparł ro­wer o ścianę garażu. - Wiesz, ten dom nie zawsze był domem rodzinnym - odezwał się, stojąc w cieniu.

A ja na to:

- Ojej, naprawdę? - Udałam, że słyszę o tym po raz pierwszy.

- Tak. Kiedyś był tu hotel. No, może bardziej zajazd niż hotel.

- A ty zatrzymałeś się tam, jako gość? - zapytałam wesoło.

- Tak. - Wyszedł spod daszka nad garażem, ale nie patrzył w moją stronę. Zerkał na morze.

- I... - usiłowałam go skłonić do dalszych wynurzeń. - Coś się stało, kiedy tam byłeś?

- Tak. - Teraz spojrzał na mnie. Patrzył bardzo długo, a po­tem powiedział: - To długa historia, a ty na pewno jesteś nieźle zmęczona. Połóż się i odpocznij. Rano zdecydujemy, co zrobić z Heather.

To nie w porządku.

- Zaraz, zaraz, nigdzie nie pójdę, dopóki nie skończysz tej historii.

Pokręcił głową.

- Nie. Jest już późno. Opowiem ci innym razem.

- Ojej! - Zachowywałam się jak małe dziecko, które mama wysłała wcześnie do łóżka, ale miałam to gdzieś. - Nie możesz tak po prostu zacząć jakiejś historii i jej nie dokończyć. Mu­sisz...

Jesse otwarcie sobie ze mnie żartował.

- Idź się położyć, Susannah. - Podszedł do mnie i popchnął delikatnie w stronę schodów. - Dość przerażających przeżyć jak na jedną noc.

- Ale ty...

- Kiedy indziej - powtórzył. Stałam na najniższym stopniu ganku, patrząc na jego roześmianą twarz.

- Przyrzekasz?

Jego zęby błysnęły bielą w świetle księżyca.

- Przyrzekam. Dobranoc, querida.

- Mówiłam ci - burknęłam, wchodząc po schodach - żebyś mnie tak nie nazywał.

Była prawie trzecia nad ranem i stać mnie było jedynie na symboliczne oburzenie. Nadal funkcjonowałam według czasu nowojorskiego, to jest z trzygodzinnym wyprzedzeniem. Cięż­ko wstać rano do szkoły, nawet jeśli spało się pełne osiem go­dzin. Jak to będzie po czterech godzinach?

Wślizgnęłam się do domu najciszej, jak się dało. Na szczęście wszyscy, z wyjątkiem psa, spali jak zabici. Maks, rozwalony na kanapie, popatrzył na mnie i pomachał przyjaźnie ogonem. Czujne zwierzątko. Do tego moja mama nie życzy sobie, żeby sypiał na bielutkiej kanapie. Nie miałam jednak zamiaru zrobić sobie z Maksa wroga, spędzając go. Jeśli przymrużenie oka na fakt, że wyleguje się na kanapie, mogło powstrzymać go od po­stawienia wszystkich na nogi, to warto było zapłacić tę cenę.

Powlokłam się na górę, zastanawiając się, co zrobić z Heather. Wiedziałam, że muszę wstać wcześnie rano, zadzwonić do szko­ły i uprzedzić ojca Dominika, żeby znalazł Bryce'a, jak tylko ten przekroczy bramę szkoły, i odesłał go pod byle pretekstem do domu. Nawet jeśli tam pretekstem miałyby być wszy. Trzeba za wszelką cenę przeszkodzić Heather w osiągnięciu celu.

Jednak perspektywa wstania tak wcześnie rano nawet po to, żeby uratować życie chłopakowi, z którym umówiłam się na sobotę, nie wydawała mi się zbyt pociągająca. Teraz, kiedy spadł poziom adrenaliny, uświadomiłam sobie, że jestem potwornie zmęczona. Ledwie trzymając się na nogach, poszłam do łazien­ki i przebrałam w piżamę. Byłam pewna, że Jesse mnie nie szpieguje, ale nie powiedział mi, w jaki sposób umarł, więc nie chciałam ryzykować. Mogli go powiesić za podglądanie, co chy­ba zdarzało się od czasu do czasu sto pięćdziesiąt lat temu. Do­piero zmieniając opatrunek na skaleczonym nadgarstku, przyj­rzałam się szmatce, której użył Jesse.

To była chusteczka. W tamtych czasach wszyscy takie nosili, bo nie było chusteczek higienicznych. Ceniono je sobie, wy­szywano na nich inicjały, tak, żeby nie zgubiły się w praniu.

Chusteczka Jessego nie miała jego inicjałów, co stwierdziłam, kiedy wypłukałam ją starannie i wyżęłam nad umywalką. Był to duży kwadratowy kawałek białego płótna, no, teraz właściwie różowego, obszyty delikatną koronką. Trochę za bardzo kobieca jak dla mężczyzny. Zaczęłabym się być może zastanawiać nad orientacją seksualną Jessego, gdybym nie zauważyła inicjałów w rogu. Duże ozdobne litery MDS wyszyto drobniutkim ście­giem, białą nitką na białym tle. MDS. Ani śladu J..

Dziwne. Bardzo dziwne.

Powiesiłam chusteczkę, żeby wyschła. Nie musiałam się mar­twić, że ktoś ją zobaczy. Po pierwsze, poza mną nikt nie korzystał z tej łazienki, nikt inny nie mógłby jej też zobaczyć, tak samo jak Jessego. Jutro będzie tam, gdzie ją zostawiłam. Może zażądam od Jessego, zanim mu ją oddam, aby mi wyjaśnił, co oznacza MDS.

W momencie, gdy zasypiałam, uświadomiłam sobie, że MDS musi oznaczać dziewczynę. Stąd ta koronka. I ozdobny krój li­ter. Czyżby Jesse nie zginął w wyniku strzelaniny, jak sądziłam, tylko podczas kłótni kochanków?

Nie wiem, dlaczego to przypuszczenie tak bardzo wytrąciło mnie z równowagi, ale tak właśnie było. Nie mogłam zasnąć przez całe trzy minuty. Potem przewróciłam się na bok, zatęsk­niłam przez chwilę za starym łóżkiem i zapadłam w sen.

13

Zasnęłam z niezłomnym zamiarem, żeby obudzić się wcześ­nie, zadzwonić do ojca Dominika i ostrzec go przed Heather. Zamiary są jednak tyle warte, co ludzie, którzy je mają. Ja chyba nie jestem wiele warta, bo obudziłam się dopiero wtedy, gdy mama zaczęła mną energicznie potrząsać. Dochodziła siód­ma trzydzieści i samochód odjeżdżał beze mnie.

Tak się, w każdym razie, chłopcom wydawało. Śpiący jednak stwierdził, że zgubił kluczyki od ramblera, zdołałam więc zwlec się z łóżka i jakoś ubrać. Nie mam pojęcia, co na siebie włoży­łam. Zeszłam po schodach chwiejnym krokiem, czując się tak, jakby ktoś grzmotnął mnie kilka razy w głowę workiem peł­nym kamieni. Akurat wtedy Profesor opowiadał wszystkim, że siostra Ernestyna zagroziła mu powtarzaniem klasy, jeśli jeszcze raz spóźni się na apel przed lekcjami.

Wówczas dopiero przypomniałam sobie, że klucze do ramblera nadal spoczywają w kieszeni mojej skórzanej kurtki, bo tam zostawiłam je poprzedniego wieczoru.

Cofnęłam się chyłkiem po schodach i udałam, że znalazłam kluczyki na półpiętrze. Nastąpił wybuch radości, ale Śpiący marudził, że zostawił je na haczyku w kuchni i nie mógł zrozu­mieć, jakim cudem trafiły na schody. Przyćmiony stwierdził: „To pewnie ten duch Dawida” i uśmiechnął się drwiąco do Pro­fesora, który się zmieszał.

A potem wszyscy władowaliśmy się do samochodu i ruszyliśmy.

Spóźniliśmy się, oczywiście. Apel w Szkole Misyjnej imienia Junipero Serry zaczyna się punktualnie o ósmej. Dotarliśmy na miejsce jakieś dwie minuty po. Podczas apelu każą nam stać na dziedzińcu, chłopcy osobno, dziewczęta osobno, jakbyśmy byli kwakrami. Sprawdzają obecność, czytają ogłoszenia i tak dalej. Trwa to jakieś piętnaście minut.

Zamierzałam pobiec wprost do gabinetu ojca Dominika, ale siostra Ernestyna zauważyła, jak się przekradamy i śledziła nas złym wzrokiem, dopóki nie stanęliśmy w odpowiednich rzę­dach. Nie obchodziło mnie specjalnie, co siostra Ernestyna no­tuje na mój temat w swoim małym czarnym notesiku, ale zo­rientowałam się, że bardzo trudno będzie przedostać się do gabinetu dyrektora, ze względu na żółtą taśmę rozpiętą między kolumienkami wokół dziedzińca, no i, naturalnie, gliniarzy.

Jak się łatwo domyślić, księża i zakonnice wstali rano na poran­ną mszę i ujrzeli posąg założyciela szkoły bez głowy, fontannę, w której prawie nie było wody oraz przewróconą i połamaną ław­kę, jak również rozwalone drzwi do klasy pana Waldena.

Nic więc dziwnego, że wpadli w panikę i wezwali gliny. Lu­dzie w mundurach kręcili się po całej szkole, zdejmując odciski palców i mierząc różne rzeczy, na przykład odległość, jaką po­konała, lecąc w powietrzu, głowa Junipero Serry, oraz prędkość, jaką musiała osiągnąć, żeby wybić tyle dziur w grubych na sie­dem centymetrów drzwiach. Jakiś gość w granatowej wiatrów­ce, z literami CBTSPD - policja miasta Carmel? - na plecach, konferował z ojcem Dominikiem, który wyglądał na wykoń­czonego. Nie mogłam podchwycić jego spojrzenia i uznałam, że będę musiała poczekać do końca apelu, żeby wymknąć się do jego gabinetu i za wszystko przeprosić.

Na apelu siostra Ernestyna, zastępczyni dyrektora, oznajmiła nam, że to akt wandalizmu. Wandale włamali się przez klasę pana Waldena i dokonali spustoszeń w szkole. Całe szczęście, powiedziała, że taca i masywny złoty kielich na mszalne wino i hostie nie zostały ukradzione, ale nadal znajdują się w szafeczce za ołtarzem. Wandale brutalnie pozbawili głowy pomnik za­łożyciela szkoły, ale nie ruszyli rzeczy naprawdę wartościowych. Wezwano nas, żebyśmy natychmiast wystąpili do przodu, jeśli wiemy cokolwiek na temat tego straszliwego wypadku. Oraz że jeśli czulibyśmy się niepewnie, występując jawnie, to możemy to zrobić anonimowo. Wielebny Constantine będzie spowiadał przez całe przedpołudnie.

Mój Boże! To nie moja wina, że Heather odbiło. W każdym razie, nie do końca. Jeśli ktoś powinien się spowiadać, to właś­nie ona.

Stanęłam w szeregu za Cee Cee, która nie była w stanie ukryć zachwytu nad tym, co się stało. Niemal dało się przeczytać na­główek, który właśnie rodził się w jej głowie: „Ojciec Serra tra­ci głowę dla wandali”. Wyciągałam szyję, zerkając w stronę starszych klas, żeby sprawdzić, czy jest tam Bryce. Nie zauwa­żyłam go. Może ojciec Dominik dotarł już do niego i odesłał do domu. Widocznie zorientował się, że bałagan na dziedzińcu to wynik działalności istot nie z tego świata i postąpił, jak nakazu­je przezorność. Miałam tylko nadzieję, ze względu na Bryce'a, że ojciec Dominik nie zaaplikował mu wszy.

Dobrze, przyznaję, że ze względu na siebie. Bardzo pragnę­łam tej randki w sobotę i nie chciałam, żeby została odwołana z powodu wszy. Czy to zbrodnia? Żadna dziewczyna nie może poświęcać całego czasu na walkę z zaburzeniami parapsychicz­nymi. Potrzebuje także odrobiny romantyzmu.

Kiedy tylko apel się skończył, a ja próbowałam zerwać się z godziny wychowawczej i prysnąć do gabinetu ojca Domini­ka, zatrzymała mnie siostra Ernestyna.

- Przepraszam, panno Simon - powiedziała, gdy właśnie usi­łowałam zanurkować pod żółtą taśmą. - Być może w Nowym Jorku nie zwraca się uwagi na ostrzeżenia policji, ale tutaj, w Ka­lifornii, uważamy takie zachowanie za wysoce niewskazane.

Wyprostowałam się. Niemal mi się udało. Pomyślałam sobie różne nieprzyjemne rzeczy o siostrze Ernestynie, ale zdobyłam się, z trudem, na w miarę uprzejme:

- Och, siostro, tak mi przykro. Widzi siostra, ja muszę do­stać się do gabinetu ojca Dominika.

- Ojciec Dominik - odparła siostra Ernestyna lodowato - jest dzisiaj ogromnie zajęty. Rozmawia właśnie z policją na te­mat nieszczęsnych wypadków dzisiejszej nocy. Będzie miał czas dla interesantów najwcześniej po lunchu.

Wiem, że to raczej niewłaściwe wyobrażać sobie, jak się po­wala zakonnicę ciosem karate, ale nic nie mogłam na to pora­dzić. Doprowadzała mnie do szału.

- Proszę posłuchać, siostro, ojciec Dominik prosił, abym zgło­siła się do niego dziś rano. Przyniosłam pewne, hm, dokumenty ze starej szkoły, które dyrektor chciał zobaczyć. Musiałam spro­wadzić je FedEksem z Nowego Jorku, właśnie dotarły, więc...

Myślałam, że z tymi dokumentami i FedEksem to dobre za­granie i dowód przytomności umysłu, ale siostra Ernestyna wyciągnęła rękę, mówiąc:

- Daj mi je, a z największą chęcią zaniosę je ojcu Dominikowi. Cholera!

- Eee - mruknęłam, przechodząc na pozycje obronne - nie­ważne. No, to chyba... chyba pójdę do niego po lunchu.

Siostra Ernestyna posłała mi spojrzenie mówiące: „Aha, właś­nie, tak myślałam”, a następnie skierowała uwagę na jakieś nie­winne dziecię, które popełniło błąd, pojawiając się w szkole w levisach, co stanowiło jaskrawe pogwałcenie obowiązujących w szkole reguł dotyczących stroju.

- To są moje jedyne czyste spodnie! - zawyło dziecię, ale to nie wzruszyło siostry Ernestyny. Stała jak skała, nadal blokując przej­ście do gabinetu dyrektora i notując coś w czarnym notesiku.

Nie miałam wyboru, musiałam iść na lekcję. Poza tym, co takiego mogłabym powiedzieć ojcu Dominikowi, czego sam nie wie? Z całą pewnością zdaje sobie sprawę, że to Heather zde­wastowała pół szkoły, ja natomiast rozbiłam okno w klasie pana Waldena. Prawdopodobnie nie był zachwycony rezultatami moich starań, więc po co mu się narzucać? Powinnam raczej schodzić mu z drogi.

Pozostawało jednak pytanie... co z Heather?

Sądzę, że nadal dochodziła do siebie po wybuchu wściekłości poprzedniej nocy. W drodze na lekcję nie zauważyłam nigdzie śladu jej obecności i to mnie ucieszyło. Ojciec Dom i ja zyska­liśmy trochę czasu, żeby wymyślić jakiś plan działania, zanim uderzy ponownie.

Na lekcji usiłowałam przekonać samą siebie, że wszystko bę­dzie dobrze. Nie mogłam jednak pozbyć się wyrzutów sumienia w stosunku do pana Waldena. Zniszczenie drzwi do klasy zniósł dość dobrze. Nie wydawało się również, żeby martwił się jakoś strasznie z powodu wybitego okna. Cała szkoła, naturalnie, hu­czała od plotek na ten temat. Byli tacy, którzy twierdzili, że po­zbawienie Junipero Serry głowy to zwykły kawał najstarszego rocznika. Kiedyś, jak opowiedziała mi Cee Cee, najstarsi ucznio­wie obwiązali dzwony poduszkami, więc kiedy zaczęto w nie bić, rozległy się jedynie stłumione pacnięcia. Teraz, zdaje się, podejrzewano, że to coś podobnego.

Gdyby znali prawdę. Krzesło Heather obok Kelly Prescott nadal pozostawało znacząco puste, a jej szafka ciągle nie dawała się otworzyć w związku z wypaczeniem drzwiczek, do którego doszło, kiedy ją na nie pchnęłam.

Ironia losu sprawiła, że kiedy przypomniałam sobie to wydarze­nie, Kelly Prescott podniosła rękę i zapytała pana Waldena, czyjego zdaniem to sprawiedliwe, że w związku z decyzją wielebnego Constantine'a msza żałobna w intencji Heather się nie odbędzie.

Pan Walden oparł się na krześle i położył obie nogi na biurku.

- Nie patrz na mnie - powiedział. - Ja tutaj tylko pracuję.

- No, tak - mruknęła Kelly. - Czy nie uważacie, że to nie­sprawiedliwe? - zwróciła się do całej klasy. Jej obramowane tu­szem oczy wyrażały prośbę. - Heather Chambers chodziła tu­taj przez dziesięć lat. To niewybaczalne, że jej pamięć nie zostanie uczczona w jej szkole. A, prawdę mówiąc, uważam, że to, co stało się wczoraj, to był znak.

Pan Walden wydawał się ogromnie rozbawiony.

- Znak, Kelly?

- Tak jest. Wierzę, że wypadki ostatniej nocy oraz to, co spo­tkało Bryce'a - łączy się ze sobą. Nie sądzę, że posąg ojca Serry został zbezczeszczony przez wandali, ale przez anioły. Anioły, które mają za złe to, iż wielebny Constantine nie pozwala ro­dzicom Heather na urządzenie jej tutaj pogrzebu.

W klasie rozległ się szmer. Patrzono z niepokojem na krzesło Heather. Normalnie niechętnie wypowiadam się w szkole publicz­nie, ale tego nie mogłam puścić mimo uszu. Odezwałam się więc:

- Chcesz zatem powiedzieć, Kelly, że twoim zdaniem, to anioł wybił to okno za moimi plecami?

Kelly musiała odwrócić się na krześle, żeby na mnie spojrzeć.

- Cóż - powiedziała. - To mogło...

- Dobrze. Myślisz, że to anioły wyważyły drzwi do klasy, od­cięły głowę posągu i nabałaganiły na dziedzińcu?

Kelly wysunęła wyzywająco brodę.

- Tak. Zgadza się. Anioły, które rozgniewały się na wieleb­nego Constantine'a za to, że nie pozwolił nam wyprawić mszy żałobnej za duszę Heather.

Pokręciłam głową.

- Bzdura - oznajmiłam. Kelly uniosła brwi.

- Przepraszam?

- Powiedziałam, że to bzdura, Kelly. Sądzę, że twoja teoria jest bzdurna.

Twarz Kelly przybrała interesujący odcień czerwieni. Podej­rzewam, że zaczęła żałować, że zadała to pytanie.

- Nie wiesz, czy to nie były anioły, Suze - odezwała się szorstko.

- Otóż przypadkiem wiem. Ponieważ, o ile mi wiadomo, anioły nie krwawią, a tutaj wszędzie na wykładzinie znaleziono krew wandala, który zranił się podczas włamania. Dlatego poli­cja wycięła kawałki chodników i zabrała je do laboratorium.

Nie tylko Kelly sapnęła ze zdumienia. Wszystkich to zasko­czyło. Zapewne nie należało wspominać o krwi, zwłaszcza że była moja, ale mój Boże, nie mogłam pozwolić, żeby bajdurzyła o tych aniołach. Anioły, cholera jasna. Co jej się roi? Myśli, że to Autostrada do nieba ?

- W porządku - powiedział pan Walden. - Tym miłym ak­centem zakończymy tę dyskusję. Pora na lekcję. Susannah, czy możesz zostać chwilę?

Cee Cee odwróciła się do mnie, unosząc do góry białe brwi.

- No, to masz przechlapane, bidulo - syknęła.

Nie wie nawet, do jakiego stopnia ma rację. Wystarczyło spoj­rzeć na bandaż na moim nadgarstku, aby się domyślić, że o po­chodzeniu tej krwi mam wiadomości z „pierwszej ręki”.

Z drugiej strony, nie było powodu, żeby mnie podejrzewać, prawda?

Z duszą na ramieniu podeszłam do biurka pana Waldena. On zamierza cię wydać, myślałam rozpaczliwie. Ale się wkopałaś, Simon.

Ale pan Walden pragnął jedynie pochwalić mnie za przypisy w wypracowaniu o bitwie pod Bladensburgiem, które rzuciły mu się w oczy, gdy oddawałam pracę.

- Eee. To naprawdę nic takiego, proszę pana.

- Tak, ale przypisy... - westchnął. - Nie widziałem właści­wie opracowanych przypisów od czasów, gdy uczyłem w colle­ge'u. Wykonałaś dobrą robotę.

Wymamrotałam skromne „dziękuję”. Nie chciałam wdawać się w wyjaśnienia, że moja rozległa wiedza na temat bitwy pod Bladensburgiem wzięła się stąd, że kiedyś pomogłam wetera­nowi tej bitwy naprowadzić jego następców na zakopaną w zie­mi torbę z pieniędzmi, którą zgubił w ogniu walki. Przedziw­ne, jakie rzeczy nie dają ludziom spokojnie żyć... czy też raczej zaznać spokoju po śmierci.

Już miałam powiedzieć panu Waldenowi, że w normalnej sytu­acji wolałabym posiedzieć z nim i porozmawiać na temat słynnych amerykańskich bitew, ale teraz muszę koniecznie pójść sprawdzić, czy siostra Ernestyna nadal pilnuje przejścia do gabinetu ojca Do­minika, kiedy słowa pana Waldena sprawiły, że znieruchomiałam:

- Dziwnie się złożyło, że Kelly akurat teraz wspomniała Heather Chambers, Susannah.

Spojrzałam na niego z niepokojem.

- Ach tak? Dlaczego?

- Cóż, nie wiem, czy to do ciebie dotarło, ale Heather była wiceprzewodniczącą przedostatnich klas. Teraz, kiedy odeszła, zbieraliśmy głosy na nowego wice. Myśl sobie, co chcesz, ale nominowano ciebie. Dostałaś dwanaście głosów.

Oczy zaokrągliły mi się jak spodki. Zapomniałam komplet­nie o tym, że chciałam się zobaczyć z ojcem Dominikiem.

- Dwanaście głosów?

- Tak, wiem, to niezwykłe, prawda? To mi się nie mieściło w głowie.

- Byłam przecież w szkole tylko jeden dzień!

- Owszem, ale wywarłaś duże wrażenie. Osobiście nie są­dzę, żebyś narobiła sobie wczoraj wrogów, grożąc, że połamiesz palce Debbie Mancuso. Nie należy do najbardziej lubianych dziewcząt w klasie.

Otworzyłam oczy jeszcze szerzej. A więc pan Walden usły­szał jednak moją cichą groźbę. Ten fakt w połączeniu z tym, iż nie ukarał mnie za to kozą, wzbudził we mnie szacunek, jakiego dotąd nie czułam w stosunku do żadnego nauczyciela.

- Och, to, że odepchnęłaś Bryce'a Martinsona w momencie, gdy kawał drewna spadał mu na głowę, też ci raczej nie zaszko­dziło - dodał.

- O rany - jęknęłam. Chyba nie muszę wyjaśniać, że w sta­rej szkole nie zdarzyło mi się wygrać żadnego konkursu na po­pularność. Nie starałam się nigdy o miejsce w drużynie cheerliderek czy zwycięstwo w wyborach królowej balu. Pomijając fakt, że w dawnej szkole zajęcie cheerliderki uważano za idio­tyczną stratę czasu, a na Brooklynie określenie „królowa” nie­koniecznie jest komplementem. Zresztą i tak nigdy bym się nie dostała do drużyny. Nigdzie też, absolutnie nigdzie, nie nomi­nowano mnie dotąd do czegokolwiek.

Za bardzo mi to pochlebiło, żeby pójść za pierwszym odru­chem i bąknąć: „Dziękuję, bardzo dziękuję” i uciec.

- A co - zapytałam zamiast tego - robi wiceprzewodniczą­cy?

Pan Walden wzruszył ramionami.

- Głównie pomaga przewodniczącemu ustalić, na co wydać budżet klasowy. Nie jest tego dużo, trochę ponad trzy tysiące dolarów. Kelly i Heather miały zamiar zorganizować wieczór taneczny w Carmel Inn, ale...

- Trzy tysiące dolarów? - Szczęka prawdopodobnie opadła mi do kolan, ale nie przejęłam się tym.

- Tak, wiem, że to niedużo...

- I możemy je wydać, jak nam się podoba? - Kręciło mi się w głowie. - Jak byśmy chcieli,” na przykład, urządzić jakieś im­prezy połączone z gotowaniem na plaży, to nie byłoby proble­mu?

Pan Walden spojrzał na mnie z zainteresowaniem.

- Oczywiście. Chociaż reszta klasy musi wyrazić zgodę. Mam wrażenie, że administracja może zaproponować zużycie pieniędzy na naprawę posągu ojca Serry, ale...

Cokolwiek pan Walden chciał powiedzieć, nie dane mu było skończyć. Do klasy wpadła Cee Cee. Za przyciemnionymi szkłami okularów widać było jej szeroko otwarte z przerażenia oczy.

- Chodź szybko! - wrzasnęła. - Był wypadek! Ojciec Do­minik i Bryce Martinson...

Odwróciłam się natychmiast.

- Co? - zapytałam ostrzej, niż zamierzałam. - Co z nimi?

- Chyba nie żyją!

14

Biegłam tak szybko, że później siostra Mary Claire, trenerka lekkoatletyki, pytała mnie, czy nie chciałabym starać się o przyjęcie do drużyny.

Cee Cee pomyliła się jednak co do trzech rzeczy. Ojciec Do­minik nie zginął. Bryce również nie.

No i w całym wydarzeniu nie było cienia przypadku.

Z tego, co dotarło do wiadomości publicznej, rzecz miała się następująco: Bryce z jakiegoś powodu, nikt nie wiedział z ja­kiego, wszedł do gabinetu dyrektora. Może po przepustkę w związku z tym, że się spóźnił, ponieważ nie było go na apelu. Bryce stał przed biurkiem sekretarki pod ogromnym krucyfik­sem, o którym Adam mówił, że spłynie krwawymi łzami, jeśli jakaś dziewica ukończy Szkołę Misyjną (sekretarki akurat nie było na miejscu; podawała kawę policjantom, którzy nadal krę­cili się po dziedzińcu), kiedy ogromny krzyż zsunął się nagle ze ściany. Ojciec Dominik otworzył właśnie drzwi i zobaczył zsu­wający się krzyż, który z pewnością rozbiłby Bryce'owi czasz­kę, gdyby ojciec Dominik nie zdążył go odsunąć. Skończyło się na złamaniu kości obojczyka.

Na nieszczęście ojciec Dominik przyjął na siebie ciężar spa­dającego krzyża, który przycisnął go do podłogi, łamiąc mu większość żeber oraz nogę.

Pan Walden z gromadką sióstr próbował zagnać nas do klas z dziedzińca, gdzie staliśmy tłumnie, czekając, aż ojciec Domi­nik i Bryce wyłonią się z gabinetu dyrektora. Kilka osób ode­szło, kiedy siostra Ernestyna zagroziła wszystkim zostaniem po lekcjach, ale nie ja. Musiałam się upewnić, czy nic im się nie stało. Siostra Ernestyna rzuciła coś na ten temat, że panna Si­mon nie zdaje sobie sprawy, jak nieprzyjemne bywa zostanie po lekcjach w Szkole Misyjnej. Zapewniłam siostrę Ernestynę, że jeśli ma na myśli karę fizyczną, to wezwę mamę, dziennikarkę lokalnej telewizji, która zjawi się w szkole z kamerami szybciej, niż trwa zmówienie jednego Zdrowaś Mario.

To jej zamknęło buzię.

Wkrótce potem zauważyłam Profesora, który przecisnął się do mnie.

- Co ty tu robisz? - zapytałam, spoglądając na niego z góry. Małe dzieci zwykle przebywają w innej części budynku.

- Chcę zobaczyć, czy nic mu nie jest. - Na bladej twarzy Pro­fesora piegi rysowały się niezwykle wyraźnie.

- Wpakujesz się w kłopoty - ostrzegłam go. - Siostra Erne­styna z zapałem spisuje nazwiska.

- Nie obchodzi mnie to - powiedział Profesor. - Muszę zo­baczyć.

Wzruszyłam ramionami. Śmieszny dzieciak ten Profesor. W niczym nie przypomina swoich starszych braci, a nie chodzi wcale o rude włosy. Przypomniałam sobie kpiącą uwagę Przy­ćmionego o kluczykach samochodowych i „duchu Dawida” i zastanowiłam się na ile, jeśli w ogóle, Profesor orientuje się, co kryje się za ostatnimi wydarzeniami w szkole.

Trwało to, jak się wydawało, wieki, ale w końcu wyniesiono ich z gabinetu. Pierwszy ukazał się Bryce, jęczący na noszach jak, z przykrością stwierdzam, małe dziecko. Wiele razy miałam połamane i przemieszczone kości i wierzcie mi, to boli, ale nie aż tak, żeby leżeć i biadolić. Zwykle w takich wypadkach nawet nie zauważam, że coś mi się stało. Jak na przykład poprzedniej nocy. Kiedy naprawdę boli, jestem w stanie tylko się śmiać, po­nieważ ból jest taki silny, że to aż śmieszne.

Dobra, przyznaję, że Bryce stracił w moich oczach, kiedy zo­baczyłam, że zachowuje się jak mazgaj...

A zwłaszcza kiedy ujrzałam ojca Doma, którego sanitariusze wynieśli w drugiej kolejności. Był nieprzytomny, potargany, nad jego prawym okiem widniała poszarpana, częściowo przykryta gazą, rana. Nie jadłam śniadania i teraz widok biednego ojca Dominika z zamkniętymi oczami, bez okularów, sprawił, że tro­chę zakręciło mi się w głowie.

Musiałam faktycznie się zachwiać i pewnie przewróciłabym się, gdyby Profesor nie złapał mnie za rękę, mówiąc poufnym tonem:

- Wiem. Widok krwi też na mnie źle działa.

Ale to nie od widoku krwi ojca Dominika, sączącej się przez bandaże, zrobiło mi się słabo. Uświadomiłam sobie, że zawio­dłam. Zawiodłam na całej linii. Ślepy przypadek sprawił, że Heather nie zdołała ich zabić. Żyli dzięki szybkiemu refleksowi ojca Dorna. Nie dzięki mnie. Ja nie miałam z tym nic wspólnego.

Gdybym poradziła sobie lepiej poprzedniej nocy, w ogóle by do tego nie doszło. W żaden sposób.

Poczułam wściekłość. Zimną wściekłość.

Zrozumiałam nagle, co należy zrobić.

- Czy w szkole jest komputer? - zwróciłam się do Profeso­ra. - Z dostępem do Internetu?

- Pewnie - odparł zaskoczony Profesor. - W bibliotece. Dla­czego?

Puściłam jego rękę.

- Nieważne. Wracaj na lekcję.

- Suze...

- Każdy, kto w ciągu minuty nie wróci do klasy - oświad­czyła siostra Ernestyna stanowczo - zostanie zawieszony, aż do odwołania!

Profesor pociągnął mnie za rękaw.

- Co się dzieje? - nie ustępował. - Do czego potrzebny ci komputer?

- Nic - powiedziałam. Za bramą z kutego żelaza, wiodącą na parking, sanitariusze właśnie zatrzasnęli drzwi karetki. W chwilę później odjechali z wyciem syren, w blasku migających świa­teł. - Tylko... to jest coś, czego byś nie zrozumiał, Dawidzie. To nic naukowego.

Profesor wyglądał na mocno urażonego.

- Rozumiem mnóstwo rzeczy, które nie należą do świata na­uki. Na przykład muzykę. Sam nauczyłem się grać Szopena na keyboardzie. To nie jest nic naukowego. Przyjemność obcowa­nia z muzyką czy sztuką w ogóle to kwestia emocji. Rozumiem muzykę i sztukę. Więc nie krępuj się, Suze - ciągnął - możesz mi powiedzieć. Czy to ma coś wspólnego z... tym, o czym mó­wiliśmy wczoraj wieczorem?

Odwróciłam się, patrząc na niego ze zdumieniem.

- To logiczna konkluzja. - Wzruszył ramionami. - Dokona­łem pobieżnych oględzin posągu. Pobieżnych, gdyż nie zdoła­łem podejść dostatecznie blisko ze względu na taśmę i zespół prowadzący śledztwo. Nie doszukałem się śladów piły czy in­nych wskazówek, w jaki sposób odcięto głowę. Brązu nie da się ciąć równie czysto bez użycia ciężkich maszyn, ale takie urzą­dzenia nigdy by się nie zmieściły...

- Panie Ackerman! - Ton siostry Ernestyny nie był bynaj­mniej żartobliwy. - Czy chce pan, abym pana zapisała?

- Nie - bąknął poirytowany Dawid.

- Nie, co?

- Nie, siostro. - Spojrzał na mnie przepraszająco. - Chyba muszę już iść. Ale porozmawiamy o tym wieczorem w domu, dobrze? Znalazłem coś o... wiesz, o tym, o co prosiłaś. Pamię­tasz? - Popatrzył na mnie znacząco. - O domu.

- Och. Świetnie.

- Panie Ackerman?

Dawid odwrócił się do zakonnicy.

- Proszę chwilę poczekać, dobrze, siostro? Właśnie próbuję z kimś porozmawiać.

Cała krew odpłynęła z twarzy tej niemłodej już kobiety. To było niesamowite.

Zareagowała tak dziecinnie, jakby to ona miała dwanaście lat, a nie mój brat.

- Chodź ze mną, miody człowieku - syknęła, chwytając Da­wida za ucho. - Widzę, że siostra przyrodnia nakarmiła cię jaki­miś wielkomiejskimi pomysłami dotyczącymi tego, jak mały chłopiec ma się zwracać do starszych...

Dawid jęknął niczym zranione zwierzę, ale poszedł z zakonnicą zgarbiony z bólu. Przysięgam, że nic bym nie zrobiła, gdybym nagle nie zauważyła Heather stojącej w bramie i śmiejącej się do rozpuku.

- O, Boże - zawołała, rżąc ze śmiechu. - Gdybyś widziała swoją minę, jak się dowiedziałaś, że Bryce nie żyje! Przysięgam! To najśmieszniejsza rzecz, jaką widziałam! - Odrzuciła do tyłu długie włosy. - Wiesz co? Dzisiaj załatwię jeszcze paru ludzi w podobny sposób. Może zacznę od tego małego, tam...

Zrobiłam krok w jej stronę.

- Tylko dotknij mojego brata, a odeślę cię prosto do grobu, z którego się wyczołgałaś.

Heather parsknęła śmiechem, za to siostra Ernestyna, która, jak sobie właśnie uświadomiłam, wzięła moje słowa do siebie, puściła Dawida tak gwałtownie, jakby dzieciak nagle stanął ' w płomieniach.

- Coś ty powiedziała?

Zakonnica spurpurowiała na twarzy. Za jej plecami Heather chichotała radośnie.

- No, teraz będziesz miała za swoje. Przez tydzień zostajesz po lekcjach!

W tym momencie duch zniknął, a ja musiałam radzić sobie z bałaganem, jaki zostawił.

Ku mojemu zdumieniu siostra Ernestyna była w stanie jedy­nie patrzeć na mnie szeroko otwartymi oczami. Dawid rozcie­rał ucho, wyraźnie oszołomiony.

- Wrócimy do naszych klas - wykrztusiłam. - Niepokoili­śmy się tylko o ojca Dominika i chcieliśmy go pożegnać. Dzię­kujemy, siostro.

Siostra Ernestyna nadal gapiła się na mnie. Nie wypowiedziała ani słowa. Była kobietą pokaźnych rozmiarów, nie taką wysoką, jak ja na obcasach - dziś miałam na sobie czarne botki - ale dużo tęższą, z wyjątkowo pokaźnym biustem, na którym wisiał srebr­ny krzyż. Patrząc na mnie, odruchowo dotykała go palcami. Później Adam, który obserwował całą tę scenę, twierdził, że sio­stra Ernestyna trzymała krzyż, jakby miał ją przede mną obro­nić. To nieprawda. Dotykała krzyża, jakby nie była pewna, czy nadal tam jest. A był. Zdecydowanie był.

To chyba wtedy Profesor przestał być dla mnie Profesorem, a stał się Dawidem.

- Nie martw się - powiedziałam, kiedy każde z nas miało pójść w swoją stronę. Wydawał się taki przygnębiony i milutki z tymi rudymi włosami, piegowatą buzią i odstającymi uszami. Zmierzwiłam mu lekko czuprynę. - Wszystko będzie dobrze.

Dawid podniósł głowę.

- Skąd wiesz? - zapytał. Cofnęłam rękę.

Ponieważ prawda była taka, że oczywiście, nie wiedziałam, czy wszystko będzie dobrze. Nie miałam o tym zielonego pojęcia.

15

Tuż po lunchu złapałam Adama. Prawie całą lekcję spędzi­łam w bibliotece, gapiąc się w ekran komputera. Nic nie jadłam, ale prawdę mówiąc, w ogóle nie byłam głodna.

- Cześć - powiedziałam, siadając obok niego i zakładając nogę na nogę, tak że czarna spódnica podjechała odrobinę do góry. - Przyjechałeś dziś do szkoły samochodem?

Adam uderzył się w pierś. Zakrztusił się fritosem w momen­cie, kiedy się dosiadłam. Kiedy wreszcie udało mu się przełknąć, oznajmił dumnie:

- Pewnie, że tak. Odkąd zrobiłem prawo jazdy, jeżdżę jak sta­ry. Szkoda, że nie pojechałaś z nami wczoraj wieczorem, Suze. Było super. Wpadliśmy najpierw do Coffee Clutch, a potem prze­jechaliśmy się Seventeen Mile Drive. Przeżyłaś coś podobnego?

Rany, przy wczorajszym księżycu ocean był taki piękny...

- Czy zechciałbyś zabrać mnie gdzieś po szkole?

Adam zerwał się z miejsca, płosząc dwie tłuste mewy, siedzą­ce niedaleko ławki, którą dzielił z Cee Cee.

- Żartujesz? Powiedz tylko dokąd, Suze, a zabiorę cię tam. Vegas? Chcesz jechać do Vegas? Nie ma sprawy. No, wiesz, ja mam szesnaście lat, ty masz szesnaście lat. Możemy się tam pobrać bez problemu. Rodzice pozwolą nam mieszkać razem u nas w domu, spokojna głowa. Nie masz nic przeciwko temu, żeby dzielić ze mną pokój, prawda? Przysięgam, że będę po sobie sprzątał...

- Adamie - wtrąciła się Cee Cee - nie świruj. Wątpię, żeby chciała za ciebie wyjść.

- Nie sądzę, aby to był dobry pomysł poślubić kogoś, zanim rozwód z moim pierwszym mężem nie zostanie sfinalizowa­ny - stwierdziłam z powagą. - Chciałabym pojechać do szpita­la i zobaczyć się z Bryce'em.

Adam przygarbił się.

- Och - powiedział niewątpliwie bardzo rozczarowany. - Tyl­ko tyle?

Zrozumiałam, że powiedziałam coś niewłaściwego. Nie mog­łam tego odkręcić. Cee Cee pomogła mi, na szczęście, mówiąc z namysłem:

- Wiecie, historia o tym, jak Bryce i ojciec Dominik dzielnie zmagają się ze słabością, dochodząc do zdrowia, nie byłaby złym materiałem na artykuł. Czy nie masz nic przeciwko temu, że­bym się z wami zabrała?

- Ani trochę. - Kłamałam, oczywiście. Przy Cee Cee może być mi trudno zrobić to, co zamierzam, nie wdając się w zbęd­ne wyjaśnienia...

A mam wybór? Żadnego.

Kiedy już zapewniłam sobie transport, zaczęłam się rozglą­dać za Przyćmionym. Znalazłam go opartego o ogrodzenie, po­grążonego w drzemce. Szturchnęłam go stopą. Kiedy łypnął na mnie zza okularów przeciwsłonecznych, powiedziałam, żeby nie czekał po szkole, bo wracam z kimś innym. Burknął coś i znów zasnął.

Potem odnalazłam automat telefoniczny. Dziwne, kiedy się nie zna numeru telefonu własnej mamy. Nadal pamiętam nasz numer brookliński, ale nie mam pojęcia, jaki jest nasz miejsco­wy telefon. Dobrze, że zapisałam go w notesie. Otworzyłam na S - jak Simon - i był tam. Wybrałam go. Wiedziałam, że nikogo nie ma w domu, ale chciałam się zabezpieczyć na wszystkich frontach. Powiedziałam automatycznej sekretarce, że mogę wrócić później, ponieważ po szkole wybieram się gdzieś z no­wymi przyjaciółmi. Wiedziałam, że mama będzie zachwycona, kiedy to usłyszy. Na Brooklynie martwiła się, że jestem aspo­łeczna. Powtarzała do znudzenia: „Suzie, jesteś taką ładną dziewczyną. Nie mogę zrozumieć, dlaczego żaden chłopak ni­gdy do ciebie nie dzwoni. Może gdybyś nie robiła wrażenia ta­kiej... twardej. Co ty na to, żeby odstawić na trochę skórzaną kurtkę?”

Prawdopodobnie umarłaby z radości, gdyby znalazła się na parkingu przed szkołą po lekcjach i usłyszała Adama, kiedy pod­chodziłam do samochodu.

- Och, Cee Cee, oto i ona. - Adam otworzył przede mną drzwi samochodu, który okazał się przypadkiem nowym volkswagenem bugsem. Przypuszczam, że rodzice Adama nie narze­kają specjalnie na brak pieniędzy.

- Chodź, Suze, usiądź z przodu, przy mnie. Zerknęłam przez okulary przeciwsłoneczne. Poranna mgła zniknęła jak zwykle bez śladu i teraz, o trzeciej po południu, słońce stało wysoko na doskonale czystym błękitnym niebie.

- Eee, nie, Cee Cee była pierwsza. Usiądę z tyłu. Nie ma problemu.

- W żadnym wypadku. - Adam stał obok samochodu, wciąż trzymając drzwi. - Jesteś nową dziewczyną. Nowa dziewczyna siada z przodu.

- Taak - odezwała się Cee Cee z czeluści tylnego siedzenia - dopóki mu nie oświadczysz, że nie pójdziesz z nim do łóżka. Wtedy ciebie także releguje na tyły.

Adam odezwał się głosem z Czarodzieja z krainy Oz:

- Nie zwracaj uwagi na człowieka za kotarą. Wślizgnęłam się więc na przednie siedzenie, a Adam delikat­nie zamknął drzwi.

- Mówisz poważnie? - zapytałam Cee Cee, odwracając się, podczas gdy Adam okrążał samochód, żeby usiąść za kierownicą.

Cee Cee wytrzeszczyła oczy.

- Czy naprawdę myślisz, że ktoś mógłby pójść z nim do łóżka? Przełknęłam to.

- Rozumiem - powiedziałam. - A zatem, nie.

- Zgadza się - powiedziała Cee Cee w momencie, gdy Adam siadał za kierownicą.

- A więc - odezwał się, poruszając palcami w powietrzu przed włączeniem zapłonu. - Myślę, że cała ta sprawa z posągiem, ojcem Dominikiem i Bryce'em zestresowała nas wszystkich. U moich rodziców jest sauna, idealne miejsce na odreagowanie po takich przeżyciach jak dzisiejsze, więc proponuję, żebyśmy najpierw udali się do mnie i trochę się odmoczyli...

- Coś ci powiem - przerwałam mu. - Dajmy sobie na razie spokój z sauną i jedźmy prosto do szpitala. Może później bę­dzie trochę czasu...

- Tak. - Adam był wniebowzięty. - Bóg istnieje. Cee Cee na to, z tylnego siedzenia:

- Powiedziała „może”, baranie. Boże, spróbuj się opanować. Adam spojrzał na mnie przelotnie, wyjeżdżając z parkingu.

- Czy jestem zbyt nachalny?

- Hm - mruknęłam. - Może...

- Chodzi o to, że już strasznie dużo czasu minęło, odkąd po­kazała się tutaj jakaś choćby trochę interesująca dziewczyna. - Adam, jak zauważyłam z ulgą, był bardzo ostrożnym kierowcą. W przeciwieństwie do Śpiącego, który, jak się wydaje, uważał, że znaki „stop” oznaczają w istocie „zwolnij”. - Wiesz, przez szesnaście lat otaczały mnie Kelly Prescotty i Debbie Mancusosy. To taka ulga, że dla odmiany pojawiła się Susannah Simon. Wbiłaś Kelly w podłogę dzisiaj rano uwagą: „Hm, czy anioły zostawiają krwawe plamy? Nie sądzę”.

Adam ciągnął w tym duchu przez resztę drogi do szpitala. Nie byłam pewna, jak Cee Cee to zniesie. O ile się nie mylę, ona czuje do niego to samo, co on najwyraźniej czuje do mnie. Nie sądzę jednak, żeby jego zauroczenie moją osobą było poważne. W przeciwnym razie nie żartowałby sobie w ten sposób. Uczu­cia Cee Cee wydawały mi się za to głębsze. Och, mogła się z nim drażnić, a nawet obrażać, ale parę razy spojrzałam w tylne lu­sterko i złapałam ją na tym, jak wpatruje się w tył jego głowy wzrokiem, który można by określić jedynie jako cielęcy.

Ale tylko wtedy, kiedy miała pewność, że on tego nie widzi. Kiedy Adam zatrzymał się przed szpitalem, pomyślałam, że przez pomyłkę zaparkował przed jakimś klubem albo prywatną rezydencją. W porządku, naprawdę wielką prywatną rezyden­cją ale cóż, trzeba obejrzeć niektóre takie miejsca w dolinie.

Po chwili spostrzegłam dyskretną tabliczkę z napisem SZPITAL. Wysiedliśmy z samochodu i ruszyliśmy przez nienagannie utrzy­many ogród z klombami pełnymi barwnych kwiatów. Dokoła uwijały się kolibry, zauważyłam też więcej tych palm, o których myślałam, że nie występują tak daleko na północ od równika.

W informacji zapytałam o pokój Bryce'a Martinsona. Nie by­łam pewna, czy go rzeczywiście przyjęto, ale wiedziałam z doświad­czenia, niestety z pierwszej ręki, że każda ofiara wypadku z uraza­mi głowy zostaje w szpitalu na obserwację, przynajmniej na jedną noc. I miałam rację. Bryce i ojciec Dominik znajdowali się w szpi­talu, umieszczeni w dwóch pokojach naprzeciwko siebie.

Nie byliśmy jedynymi odwiedzającymi. W pokoju Bryce'a panował tłok. Wydaje się, że nie było żadnych ograniczeń co do liczby gości, bo w pokoju Bryce'a na oko znajdowała się więk­szość najstarszego rocznika Szkoły Misyjnej. Na środku sło­necznego wesołego pokoju, w którym na każdej płaskiej po­wierzchni stały wazony z kwiatami, leżał Bryce z zagipsowanym ramieniem i prawą ręką na wyciągu. Wyglądał dużo lepiej niż rano, prawdopodobnie dlatego, że naszpikowano go środkami znieczulającymi. Kiedy ujrzał mnie w progu, jego twarz rozja­śnił niezbyt inteligentny uśmiech.

- Suze! - zawołał.

Wymówił to „su - u - z”, tak, jakby moje imię składało się z wię­cej niż jednej sylaby.

- Cześć, Bryce - bąknąłem, nagle onieśmielona. Wszyscy w pokoju odwrócili się, żeby zobaczyć, do kogo Bryce mówi. Przeważały dziewczyny. Zrobiły to, co robi większość dziew­cząt - zlustrowały mnie od stóp do głów, a dziś rano nie wzię­łam prysznica, ponieważ bardzo się śpieszyłam, więc moje wło­sy nie wyglądały szczególnie świeżo.

Potem uśmiechnęły się złośliwie.

Bryce oczywiście nie zwrócił na to uwagi. Ale tak było.

Mimo że nie obchodziło mnie, co banda dziewczyn, których nie znam i których prawdopodobnie nie będę miała okazji wię­cej spotkać, myśli na mój temat, zaczerwieniłam się.

- Hej, wszyscy - Bryce był trochę oszołomiony lekarstwa­mi. - To jest Suze. Suze, to są wszyscy.

- Cześć, wszyscy.

- Och, to ty jesteś tą dziewczyną, która uratowała mu wczo­raj życie, siostrą przyrodnią Jake'a - odezwała się dziewczyna w białej, idealnie wyprasowanej luźnej sukience, siedząca w no­gach łóżka Bryce'a.

- Owszem, to ja.

W obecności tych wszystkich ludzi nie było sposobu, żebym zapytała Bryce'a o to, o co miałam go zapytać. Cee Cee zabrała Adama do pokoju ojca Dominika, żebym mogła spędzić trochę czasu sam na sam z Bryce'em, ale zdaje się, na próżno. Nie mia­łam szansy na rozmowę z nim chociaż przez minutę. Chyba że...

Cóż, chyba że o to poproszę.

- Słuchajcie - powiedziałam. - Muszę porozmawiać z Bryce'em w cztery oczy. Czy macie coś przeciwko temu?

Dziewczyna na łóżku nie kryła zdumienia.

- Więc rozmawiaj. Nikt ci nie przeszkadza. Spojrzałam jej prosto w oczy i powtórzyłam swoim najbar­dziej stanowczym mediatorskim głosem:

- W cztery oczy.

Ktoś gwizdnął przeciągle, ale nikt się nie poruszył. W każ­dym razie, dopóki nie wtrącił się Bryce:

- Hej, ludzie. Słyszeliście, co powiedziała. Wyjdźcie. Bogu niech będą dzięki za morfinę!

Seniorzy z ociąganiem opuścili pokój, rzucając mi złe spoj­rzenia. Bryce uniósł rękę podłączoną do kroplówki i zawołał:

- Hej, Suze. Chodź i popatrz na to.

Podeszłam do łóżka. Teraz, kiedy zostaliśmy sami, stwierdzi­łam, że pokój Bryce'a jest naprawdę duży. Do tego bardzo we­soły, pomalowany na żółto, z oknem wychodzącym na ogród.

- Widzisz, co ja mam? - Bryce pokazał mi urządzenie wiel­kości dłoni z guzikiem na górze. - Moja własna pompka środ­ków przeciwbólowych. Jak tylko poczuję ból, naciskam guzik i uwalnia się kodeina. Prosto do krwi. Fajne, co?

Facet wyraźnie odjechał. To się rzucało w oczy. Uświadomi­łam sobie nagle, że moje zadanie nie będzie takie trudne, jak myślałam.

- To wspaniale, Bryce. Naprawdę zmartwiłam się, kiedy do­wiedziałam się o tym wypadku.

- Taak. - Zachichotał głupkowato. - Szkoda, że cię tam nie było. Miałabyś okazję, żeby mnie uratować, tak jak wczoraj.

- Tak. - Chrząknęłam zmieszana. - Ostatnio jakoś los cię prześladuje.

- Taak. - Powieki mu opadły i przez jedną okropną chwilę bałam się, że zaśnie. Otworzył jednak oczy i spojrzał na mnie smętnie. - Suze, nie sądzę, żebym stąd wyszedł.

Wytrzeszczyłam oczy. Boże, co za dzieciak!

- Oczywiście, że wyjdziesz. Masz tylko zmiażdżony oboj­czyk, i tyle. Dojdziesz do siebie w mgnieniu oka.

Znowu zachichotał.

- Nie, nie. Chodziło mi o to, że nie wyjdę stąd na czas, żeby spotkać się z tobą w sobotę wieczór.

- Och, nie, oczywiście, że nie. Nie sądzę, żeby to było moż­liwe. Posłuchaj, Bryce, chcę cię o coś prosić. Pomyślisz, że to dziwne... - W gruncie rzeczy, w stanie takiego zamroczenia, chyba nic nie powinno go zdziwić. - Czy masz jakąś rzecz, któ­rą dostałeś od Heather?

Popatrzył na mnie półprzytomnie.

- Dostałem? Masz na myśli jakiś prezent?

- Tak.

- Cóż, owszem. Dała mi kaszmirową kamizelkę na święta. Pokręciłam głową. Kaszmirowa kamizelka nie przyda się do moich celów.

- Aha. Coś jeszcze? Może... swoje zdjęcie?

- Och, pewnie, pewnie. Dała mi swoje szkolne zdjęcie.

- Naprawdę? - Starałam się ukryć podniecenie. - Nie masz go przypadkiem ze sobą? Może w portfelu? - Szanse były ni­kłe, wiedziałam o tym, ale większość ludzi porządkuje takie rze­czy raz w roku, nie częściej...

Skrzywił się. Sądzę, że myślenie sprawiało mu ból, bo wi­działam, jak parę razy nacisnął pompkę. Po chwili jednak się odprężył.

- Pewnie - powiedział. - Nadal mam jej zdjęcie. Mój port­fel jest w tamtej szufladzie.

Otworzyłam szufladę w stoliku obok łóżka. Cienki, czarny skórzany portfel istotnie znajdował się w środku. Podniosłam go i otworzyłam. Fotografię Heather znalazłam wciśniętą po­między złotą kartę American Express i bilet na wyciąg narciar­ski. Wyglądała zachwycająco, z długimi jasnymi włosami prze­rzuconymi przez ramię. Patrzyła kokieteryjnie w obiektyw. Na szkolnych zdjęciach zawsze wyglądam tak, jakby ktoś przed chwilą wrzasnął: „Pożar!” Nie mieściło mi się w głowie, żeby chłopak, który chodził z taką dziewczyną, mógł umówić się z dziewczyną taką jak ja.

- Czy mogę pożyczyć to zdjęcie? Jest mi do czegoś potrzeb­ne. Wkrótce ci oddam.

- Pewnie, pewnie - powiedział, machnąwszy ręką.

- Dzięki. - Wsunęłam zdjęcie do plecaka akurat w chwili, gdy do pokoju wkroczyła wysoka kobieta po czterdziestce, ob­wieszona złotą biżuterią, z pudełkiem ciastek w ręku.

- Bryce, kochanie, gdzie się podziali twoi przyjaciele? Po­szłam specjalnie do cukierni po jakieś łakocie dla nich.

- Zaraz wrócą, mamo - odparł Bryce sennym głosem. - To jest Suze. Uratowała mi wczoraj życie.

Pani Martinson wyciągnęła gładką opaloną rękę.

- Milo mi cię poznać, Susan - powiedziała, leciuteńko ściska­jąc czubki moich palców. - Nie do wiary, co się przydarzyło bied­nemu Bryce'owi. Jego ojciec jest wściekły. Jakby nie wystarczyła historia z tą okropną dziewczyną. No, wiesz... A teraz to. Słowo daję, tak, jakby na szkole ciążyło przekleństwo, czy co.

- Tak. Miło mi panią poznać. Pójdę już.

Nikt nie miał nic przeciwko mojemu odejściu. Ani pani Mar­tinson, ponieważ nie obchodziło jej to w najmniejszym stop­niu, ani Bryce, bo właśnie zasnął.

Adam i Cee Cee stali na korytarzu po drugiej stronie. Kiedy do nich podeszłam, Cee Cee położyła palec na ustach.

- Posłuchaj - szepnęła. Zaczęłam nasłuchiwać.

- To po prostu nie mogło zdarzyć się w gorszym momen­cie - mówił znajomy męski głos. - Wizyta arcybiskupa jest za niecałe dwa tygodnie...

- Tak mi przykro, Constantine. - Głos ojca Dominika brzmiał słabo. - Wiem, w jakim napięciu żyjecie...

- I w dodatku Bryce Martinson! Wiesz, kim jest jego ojciec? To jeden z najlepszych prawników w Salinas!

- Ojciec Dominik dostaje burę - szepnął Adam. - Biedny staruszek.

- Chciałabym, żeby kazał Constantine'owi wskoczyć do je­ziora. - Fiołkowe oczy Cee Cee rozbłysły. - Wysuszona stara...

- Spróbujmy mu pomóc - szepnęłam. - Może uda się wam odwrócić uwagę wielebnego, a ja się dowiem, czy ojcu Domi­nikowi czegoś nie potrzeba. Wiecie, tak raz - dwa, zanim stąd pójdziemy.

Cee Cee wzruszyła ramionami.

- W porządku.

- Zgoda - dodał Adam. Wobec tego zawołałam głośno:

- Ojciec Dominik? - I wpadłam do pokoju.

Pokój nie był ani taki duży, ani wesoły, jak pokój Bryce'a. Ścia­ny pomalowano na beżowo, nie na żółto i stał w nim tylko je­den wazon z kwiatami. Okno wychodziło na parking. Nikt też nie podłączył ojca Dominika do urządzenia pompującego środ­ki znieczulające. Nie wiem, jaki rodzaj ubezpieczenia mają księ­ża, ale warunki mógłby mieć zdecydowanie lepsze.

Stwierdzenie, że ojciec Dominik wydawał się zaskoczony moim widokiem, byłoby eufemizmem. Opadła mu szczęka. Nie był w stanie wydusić słowa. Na szczęście za mną wpadła Cee Cee, wołając:

- O, monsignor! Wspaniale. Wszędzie wielebnego szukali­śmy. Chcielibyśmy, o ile to możliwe, przeprowadzić wywiad na temat wpływu wczorajszego aktu wandalizmu na zbliżającą się wizytę arcybiskupa. Niezbyt dobrze się złożyło, prawda? Jakiś komentarz? Może zechciałby wielebny wyjść na korytarz, gdzie ja i mój współpracownik...

Lekko poirytowany, wielebny Constantine ruszył za Cee Cee, mrucząc:

- Słuchaj no, młoda damo...

Podskoczyłam do ojca Dominika. Trudno powiedzieć, żebym była uszczęśliwiona tym spotkaniem. Byłam pewna, że ksiądz raczej nie jest ze mnie zadowolony. To we mnie Heather rzuciła głową ojca Serry i podejrzewałam, że ojciec Dominik zdaje so­bie z tego sprawę i to nie usposabia go życzliwie w stosunku do mnie.

Myliłam się jednak. Dobrze mi idzie odgadywanie myśli zmarłych, ale z żywymi radzę sobie znacznie gorzej.

- Susannah - odezwał się ojciec Dominik łagodnie. - Co ty tutaj robisz? Wszystko w porządku? Bardzo się o ciebie mar­twiłem...

Chyba mogłam się tego spodziewać. Ojciec Dominik nie miał do mnie najmniejszych pretensji. Martwił się o mnie, i tyle. Ale to o niego należało się martwić. Pomijając paskudną ranę nad okiem, był także straszliwie blady, a nawet szary. Tylko oczy, nie­bieskie jak niebo na zewnątrz, wyglądały jak zawsze, błyszcząc mądrością i humorem.

- O mnie? - zrobiłam wielkie oczy. - Dlaczego ksiądz się o mnie martwił? To nie ja dostałam krucyfiksem dziś rano.

Ojciec Dominik uśmiechnął się smutno.

- Nie, ale sądzę, że masz mi coś do powiedzenia. Dlaczego nie dałaś mi znać, Susannah? Dlaczego nie uprzedziłaś, co za­mierzasz? Gdybym wiedział, że zamierzasz pojawić się w szko­le sama, w środku nocy, nigdy bym na to nie pozwolił.

- Właśnie dlatego księdzu nie powiedziałam. Ojcze, przykro mi z powodu posągu i drzwi do klasy pana Waldena, i w ogóle. Musiałam jednak spróbować z nią porozmawiać sam na sam, rozumie ksiądz? Jak kobieta z kobietą. Nie wiedziałam, że tak jej odbije.

- A czego się spodziewałaś? Susannah, widziałaś, co wczoraj próbowała zrobić temu młodemu człowiekowi...

- Tak, ale to było dla mnie jakoś tam zrozumiałe. Ona go kochała, jest na niego naprawdę wściekła. Nie sądziłam, że mnie zaatakuje. Nie miałam przecież z tym nic wspólnego. Chcia­łam jej tylko uprzytomnić, jaki ma wybór...

- To właśnie starałem się zrobić, odkąd pojawiła się w szko­le.

- Zgadza się. Ale Heather nie odpowiada żadna z opcji, któ­re jej przedstawiliśmy. Mówię księdzu, ta dziewczyna zwario­wała. Teraz się uspokoiła, bo myśli, że zabiła Bryce'a. Gdzieś się przyczaiła, ale już wkrótce znowu się pojawi i Bóg jeden wie, co zrobi teraz, kiedy jest świadoma, do czego jest zdolna.

Ojciec Dominik spojrzał na mnie ciekawie, zapomniawszy najwyraźniej o troskach związanych ze zbliżającą się wizytą ar­cybiskupa.

- Co masz na myśli, mówiąc: „teraz, kiedy jest świadoma, do czego jest zdolna”?

- Cóż, poprzedniej nocy odbyła się jedynie próba generalna. Możemy się po niej spodziewać bardziej efektownych wystę­pów, ponieważ teraz już wie, co potrafi.

Ojciec Dominik pokręcił głową, zaniepokojony.

- Widziałaś ją dzisiaj? Skąd to wszystko wiesz?

Nie mogłam powiedzieć ojcu Dominikowi o Jessie. Po pierwsze, to nie jego sprawa. Bałam się także, że informacja o chłopaku mieszkającym w moim pokoju mogłaby go zaszo­kować. Ojciec Dominik jest przecież księdzem i w ogóle.

- Proszę posłuchać - powiedziałam. - Dużo myślałam na ten temat i nie widzę innego wyjścia. Próbował ksiądz przemówić jej do rozumu, ja też. I proszę spojrzeć, do czego nas to dopro­wadziło. Ksiądz trafił do szpitala, a ja muszę się ciągle oglądać przez ramię, gdziekolwiek jestem. Uważam, że nadszedł czas, żeby tę sprawę rozstrzygnąć raz na zawsze. Ojciec Dominik zamrugał nerwowo.

- Co masz na myśli, Susannah? O czym ty mówisz? Wciągnęłam głęboko powietrze.

- Mówię o tym, co robimy my, mediatorzy, kiedy zawodzą wszelkie inne środki.

Nadal wyglądał na zaniepokojonego.

- Wszelkie inne środki? Obawiam się, że nie rozumiem, o co ci chodzi.

- Mówię o egzorcyzmach.

16

- Nie ma mowy - powiedział ojciec Dominik. - Proszę posłuchać. Nie widzę innego wyjścia. Ona nie odejdzie z własnej woli, oboje o tym wiemy. A jest zbyt niebez­pieczna, żeby jej pozwolić włóczyć się po świecie bez końca. Sądzę, że musimy dać jej kopa.

Ojciec Dominik odwrócił wzrok, wpatrując się ponuro w ja­kiś punkt na suficie.

- Nie po to istniejemy, ludzie tacy jak ty i ja, Susannah — ode­zwał się tak smutnym głosem, jakiego jeszcze u niego nie sły­szałam. - Jesteśmy strażnikami strzegącymi bram życia po śmierci. Pomagamy zbłąkanym duszom odnaleźć miejsce osta­tecznego przeznaczenia. Wszystkie dusze, którym pomagałem, przekroczyły tę bramę z własnej woli...

Taak. Przypuszczam, że to przyjemne patrzeć na świat oczy­ma ojca Dominika. Pewnie wydaje się uroczym miejscem. Dużo lepszym od tego, na którym spędziłam ostatnich szesnaście lat.

- Aleja nie widzę innego wyjścia.

- Egzorcyzmy - mruknął ojciec Dominik. Wymówił to sło­wo z taką odrazą, jak „odchody” czy coś równie obrzydliwego.

- Chwileczkę - powiedziałam, żałując, że w ogóle podjęłam ten temat. - Proszę mi wierzyć, to nie jest metoda, którą bym polecała. Nie wydaje mi się jednak, żebyśmy w tym wypadku mieli wybór. Heather zagraża nie tylko Bryce'owi. - Nie chcia­łam mu mówić, że groziła także Dawidowi. Oczami wyobraźni widziałam, jak zrywa się z łóżka, wrzeszcząc, żeby dać mu kule. Ponieważ jednak wygadałam się co do swoich planów, musia­łam jakoś uzasadnić użycie tak ekstremalnego środka. - Stano­wi zagrożenie dla całej szkoły - stwierdziłam. - Trzeba ją po­wstrzymać.

Skinął głową.

- Tak. Tak, oczywiście, masz rację. Susannah, musisz mi jed­nak przyrzec, że nie będziesz tego robiła, dopóki stąd nie wyjdę. Rozmawiałem z lekarką, mówiła, że może mnie wypuści już w piątek. To da nam mnóstwo czasu, żeby zastanowić się nad sto­sowną metodologią... - Zerknął na stolik przy łóżku. - Podaj mi tę Biblię, Susannah, dobrze? Jeśli zastosujemy się dokładnie...

Wręczyłam mu książkę.

- Jestem pewna - oznajmiłam - że znam to na wyrywki. Wbił we mnie błękitne oczy. Szkoda, że jest taki stary i do tego ksiądz. Ciekawe, ile serc złamał, zanim odkrył swoje po­wołanie.

- Jak to możliwe - odezwał się - żebyś znała coś tak skomplikowanego, jak egzorcyzmy Kościoła rzymskokatolickiego, na wyrywki?

Poruszyłam się niespokojnie.

- No, właściwie nie miałam zamiaru zastosować wersji Ko­ścioła rzymskokatolickiego.

- Jest jakaś inna?

- Och, pewnie. Większość religii je stosuje. Osobiście wolę Mecumbę. Jest bardzo praktyczna. Żadnych długich inkantacji, czy czegoś takiego.

- Mecumba? - powtórzył zbolałym głosem.

- Tak. Brazylijskie wudu. Ściągnęłam to z Internetu. Trzeba tylko mieć trochę krwi z kurczaka i...

- Mario, Matko Boża - westchnął ojciec Dominik. - Nie ma mowy. Heather Chambers została ochrzczona jako rzymska katoliczka i, bez względu na przyczynę śmierci, zasługuje na rzymskokatolickie egzorcyzmy, jeśli nie pogrzeb. Jej szanse na dostanie się do nieba są nikłe, przyznaję, ale pragnę dopilno­wać, aby stworzono jej możliwość przywitania świętego Piotra u wrót nieba.

- Ojcze Dominiku, nie sądzę, żeby miało jakiekolwiek zna­czenie, jakich egzorcyzmów użyjemy. Chodzi o to, że jeśli nie­bo istnieje, Heather Chambers nie dostanie się tam w żaden sposób.

Ojciec Dominik cmoknął z dezaprobatą.

- Susannah, jak możesz mówić coś podobnego? W każdym człowieku tkwi dobro. Z pewnością nawet ty zdajesz sobie z te­go sprawę.

- Nawet ja? Co ksiądz ma na myśli, mówiąc: „nawet ty”?

- To, że nawet Susannah Simon, która potrafi być bardzo twarda dla innych, musi wiedzieć, że nawet w najokrutniejszym z ludzi może rosnąć kwiat dobra. Może zaledwie kiełeczek, któ­remu potrzeba słońca i wody, ale kwiat tak czy inaczej.

Ciekawe, jakie środki przeciwbólowe zastosowano w wypad­ku ojca Dominika.

- W porządku, ojcze. Wiem tylko, że tam, dokąd uda się Hea­ther, to nie będzie niebo. O ile niebo istnieje.

Uśmiechnął się melancholijnie.

- Chciałbym - odparł - żebyś miała choć w połowie tyle wiary w dobrego Boga, Susannah, ile masz odwagi. Posłuchaj mnie przez chwilę. Nie wolno ci, nie wolno pod żadnym pozo­rem, próbować powstrzymać Heather na własną rękę. Nie ma cienia wątpliwości, że wczorajszej nocy omal cię nie zabiła. Nie wierzyłem własnym oczom, kiedy zobaczyłem rozmiar szkód, jakich dokonała. Masz szczęście, że uszłaś z życiem. Z tego co zaszło dziś rano wynika jasno, że robi się coraz silniejsza. Było­by głupotą, niewybaczalną głupotą, gdybyś znowu próbowała zrobić coś na własną rękę.

Wiedziałam, że ma rację. Co więcej, jeśli rzeczywiście wpro­wadziłabym mój plan z egzorcyzmami w życie, nie mogłabym skorzystać z pomocy Jessego, ponieważ egzorcyzmy odesłałyby go do Stwórcy w towarzystwie Heather.

- Ponadto - ciągnął ojciec Dominik - nie ma powodu do po­śpiechu, nieprawdaż? Teraz, kiedy udało jej się wyprawić Bryce'a do szpitala, nic złego nie zrobi. Przynajmniej do czasu, gdy on wróci do szkoły. Bryce wydaje się jedyną osobą, wobec któ­rej żywi mordercze zamiary...

Nic nie powiedziałam. Biedny ksiądz wyglądał tak żałośnie na szpitalnym łóżku. Nie chciałam przysparzać mu więcej powo­dów do zmartwień. Prawda jest jednak taka, że nie mogę czekać, aż ojciec Dominik wyjdzie ze szpitala. Heather nie żartuje. Z każ­dym dniem nabiera siły i staje się coraz bardziej złośliwa i prze­pełniona nienawiścią. Muszę się jej pozbyć i to jak najszybciej.

Zrobiłam w związku z tym coś, co z pewnością jest grzechem śmiertelnym. Okłamałam księdza.

Dobrze, że nie jestem katoliczką.

- Proszę się nie martwić, ojcze Dominiku. Poczekam, aż oj­ciec poczuje się lepiej.

Ojciec Dominik nie jest jednak głupi.

- Daj słowo, Susannah - zażądał. Ja na to:

- Daję słowo.

Skrzyżowałam, naturalnie, palce za plecami. Miałam nadzie­ję, że jeśli Bóg istnieje, to w ten sposób wymażę kłamstwo wo­bec jednego z jego najbardziej oddanych mu sług.

- Niech się zastanowię - mruczał ojciec Dominik. - Będzie­my, oczywiście, potrzebowali święconej wody. To nie problem. No, i krucyfiksu.

Kiedy tak układał listę rzeczy niezbędnych do egzorcyzmów, do pokoju wpadli Adam i Cee Cee.

- Cześć, ojcze Dominiku - rzucił Adam. - Kurczę, ale ksiądz okropnie wygląda.

Cee Cee dźgnęła go łokciem.

- Adam - syknęła.

Zwracając się do księdza, powiedziała wesoło:

- Proszę go nie słuchać, ojcze Dominiku. Moim zdaniem wygląda ksiądz świetnie. No, w każdym razie, jak na kogoś, kto ma tuzin połamanych kości.

- Dzieci. - Ojciec Dominik wydawał się naprawdę uszczęś­liwiony ich widokiem. - Co za radość! Ale dlaczego marnujecie takie piękne popołudnie, odwiedzając starego człowieka w szpi­talu? Powinniście siedzieć na plaży i korzystać z pogody.

- Przygotowujemy artykuł do „Wiadomości Misyjnych” na temat wypadku - oznajmiła Cee Cee. - Właśnie skończyliśmy wywiad z wielebnym. Naprawdę źle się składa, z tą wizytą ar­cybiskupa i posągiem ojca Serry bez głowy.

- Taak - przytaknął Adam. - Cholerna wpadka.

- Cóż - powiedział ojciec Dominik. - To nieważne. Na ar­cybiskupie największe wrażenie powinna zrobić wasza troskli­wość i dobroć, dzieci.

- Amen - podsumował Adam uroczyście.

Zanim któreś z nas zdążyło zgromić go za sarkazm, do poko­ju weszła pielęgniarka i poprosiła, żebyśmy wyszły razem z Cee Cee, bo musi umyć ojca Dominika.

- Umyć - narzekał Adam, kiedy szliśmy do samochodu. - Ojca Dominika będą pucować gąbką, podczas gdy ja, który na­prawdę doceniłbym coś takiego, co dostaję?

- Szansę, aby służyć za szofera dwóm najpiękniejszym dziewczynom w Carmelu - podsunęła Cee Cee życzliwie.

- Taak - odparł Adam. - Zgadza się. - Zerknął na mnie. - To nie to, że nie jesteś najpiękniejszą dziewczyną w Carmelu, Suze... ja tylko... No, wiesz...

- Wiem - przyznałam z uśmiechem.

- No, wiesz, mycie. A widziałaś tę pielęgniarkę? - Adam od­chylił przedni fotel, żeby Cee Cee mogła się wsunąć do tyłu. - Coś musi być z tymi księżmi. Może powinienem się zaciągnąć?

- Nie zaciągasz się, tylko odkrywasz powołanie - spróbowa­ła Cee Cee. - Wierz mi, Adamie, nie spodobałoby ci się. Księ­żom nie pozwalają grać w Nintendo.

Adam przełknął i to.

- Może mógłbym założyć nowy zakon - powiedział z namy­słem. - Jak franciszkanie, tylko my bylibyśmy Zakonem Joy­sticka. Naszym mottem byłoby: „Dużo punktów dla jednego, pizza dla wszystkich”.

Cee Cee na to:

- Uważaj na tę mewę.

Jechaliśmy nadbrzeżnym bulwarem. Zaraz za niskim kamien­nym murem po prawej stronie rozciągał się Pacyfik, rozświe­tlony jak klejnot przez ogromną żółtą kulę słońca, wiszącą tuż nad horyzontem. Chyba patrzyłam w tamtą stronę trochę tęsk­nie - ten widok ciągle mi nie spowszedniał - bo Adam mruk­nął: „O, do diabła” i zajął miejsce na parkingu, które akurat zwolniło bmw. Spojrzałam na niego pytająco.

- Co? Nie masz czasu posiedzieć i obejrzeć zachodu słoń­ca? - odpowiedział.

W mgnieniu oka wyskoczyłam z samochodu.

Jak mogłam, zastanawiałam się później, mieć jakieś obiekcje przed przeprowadzeniem się tutaj? Siedząc na kocu, który Adam wydobył z bagażnika, i przyglądając się biegaczom i amatorom sportów wodnych, psom polującym na frisbee i turystom z apa­ratami fotograficznymi, poczułam się lepiej niż kiedykolwiek. Może dlatego, że byłam potwornie niewyspana? Może zapach wody morskiej tłumił moje zmysły. Ale po raz pierwszy od nie wiem, jak dawna, czułam, jak ogarnia mnie spokój.

Zdumiewające, jeśli wziąć pod uwagę, że za parę godzin mia­łam stoczyć walkę z siłami zła.

Do tego czasu jednak postanowiłam zajmować się tylko przy­jemnymi rzeczami. Skierowałam twarz ku zachodzącemu słońcu, grzejąc policzki w jego promieniach, słuchałam szumu fal, skrzeku mew i paplania Cee Cee i Adama.

- No, więc mówię do niej: „Claire, masz prawie czterdziechę. Jeśli ty i Paul chcecie mieć drugie dziecko, to się lepiej po­śpieszcie. Czas ucieka”. - Adam sączył latte, którą kupił w ka­wiarence niedaleko parkingu. - A ona na to: „Ale twój ojciec i ja nie chcemy, żebyś się czuł zagrożony z powodu dziecka”, a ja na to: „Claire, nie boję się niemowlaków. Wiesz, czego się boję? Napakowanych sterydami mięśniaków, takich jak Brad Ackerman. Oni stanowią dla mnie zagrożenie”.

Cee Cee rzuciła Adamowi ostrzegawcze spojrzenie, a potem zerknęła w moją stronę.

- Jak ci się układa z braćmi, Suze? Otworzyłam oczy.

- Chyba dobrze. Czy Przyć... to jest, Brad, rzeczywiście bie­rze sterydy?

- Nie powinienem był o tym mówić. Przepraszam. Jestem pewien, że nie. Ale ci wszyscy zapaśnicy mnie przerażają. I są tacy homofobiczni... cóż, aż trudno nie zastanawiać się nad ich orientacją seksualną. Oni uważają, że ja jestem gejem, ale nie złapałabyś mnie na tym, jak w obcisłych gatkach sięgam dru­giemu chłopakowi między uda.

Poczułam, że powinnam przeprosić za brata i uczyniłam to, dodając:

- Nie jestem taka pewna, że jest gejem. Bardzo się podniecił, kiedy Kelly Prescott zadzwoniła wieczorem, zapraszając nas na imprezę na basenie w najbliższą sobotę.

Adam gwizdnął, a Cee Cee zapytała:

- Czy jesteś pewna, że ten koc jest dla ciebie odpowiedni? Może wolałabyś plażowy koc z kaszmiru. Kelly i jej przyjaciele tylko na takich siadają.

Zamrugałam, zdając sobie sprawę, że popełniłam faux pas.

- Och, przepraszam. To Kelly was nie zaprosiła? Myślałam, że zaprasza całą klasę.

- Oczywiście, że nie. - Cee Cee parsknęła pogardliwie. - Tylko osoby z dobrego towarzystwa, do którego my z Adamem nie należymy.

- Ależ ty jesteś wydawczynią szkolnej gazety - przypomniałam.

- Zgadza się - dodał Adam. - Przetłumacz to na kretyński, a zrozumiesz, dlaczego nigdy nie zostaliśmy zaproszeni na żad­ne party na basenie wydawane przez księżniczkę Kelly.

- Och - mruknęłam. Przez chwilę siedziałam cicho, słucha­jąc szumu fal, a potem oznajmiłam:

- Cóż, i tak nie miałam zamiaru tam iść.

- Nie? - Cee Cee wytrzeszczyła na mnie oczy.

- Nie. Po pierwsze, miałam randkę z Bryce'em, która nie wy­paliła. A teraz... cóż, jeśli wy dwoje nie idziecie, to z kim będę tam gadała?

Cee Cee odchyliła się do tyłu.

- Suze, zastanawiałaś się kiedyś nad tym, żeby kandydować na stanowisko wiceprzewodniczącego klasy?

Roześmiałam się.

- Och, jasne. Jestem przecież nowa, nie pamiętasz?

- Owszem - zgodził się Adam. - Ale coś w tobie jest. Kiedy wczoraj dałaś po uszach Debbie Mancuso, zauważyłem u cie­bie prawdziwy talent przywódcy. Chłopcy podziwiają dziew­czyny, które robią wrażenie, jakby w każdej chwili były gotowe przyłożyć drugiej dziewczynie piąchą w zęby. To silniejsze od nas. - Wzruszył ramionami. - Może to geny.

- Dobra. Wezmę to pod uwagę. Doszły mnie plotki, że Kelly zamierza wydać cały budżet klasowy na jakieś tańce...

- Tak jest - potwierdziła Cee Cee. - Robi to co roku. Głupie wiosenne tańce. To takie nudne. To znaczy, jeśli nie masz chło­paka, to po co? Tam można tylko tańczyć.

- Zaraz - wtrącił się Adam. - Pamiętasz, jak przynieśliśmy balony z wodą?

- Tak, owszem, wtedy było fajnie.

- Tak sobie myślę - usłyszałam własne słowa - że coś takie­go byłoby lepsze. No, wiecie. Piknik na plaży z grillem. Może nawet kilka pikników.

- Hej! - wykrzyknął Adam. - Taak! I ognisko! Piroman, któ­ry we mnie tkwi, zawsze chciał rozpalić ognisko na plaży.

Cee Cee na to:

- Zdecydowanie. To jest zdecydowanie to, co powinniśmy zrobić. Suze, musisz startować w wyborach!

Święty Boże, cóż uczyniłam? Nie chcę zostać wiceprzewod­niczącą klasy! Nie chcę się w to mieszać! Nie jestem przejęta „duchem” szkoły, nie mam zdania na temat tego, co się tam dzie­je! Co ja zrobiłam? Odbiło mi, czy co?

- Och, popatrzcie - odezwał się Adam, wskazując nagle na słońce. - Zachodzi.

Wielka pomarańczowa kula zaczęła zanurzać się w morzu, zsuwając się powoli pod linię horyzontu. Woda nie pryskała ani nie parowała gwałtownie, ale dałabym się posiekać, że słysza­łam, jak słońce plasnęło o powierzchnię wody.

- „Słońce zachodzi” - zaśpiewała cicho Cee Cee.

- „ Da da da da da” - zamruczał Adam.

- „Słońce zachodzi” - zawtórowałam.

Dobrze, przyznaję, to było dziecinne, tak siedzieć i śpiewać, obserwując zachodzące słońce. Ale także strasznie przyjemne. W Nowym Jorku siadywaliśmy w parku i obserwowaliśmy, jak tajniacy przymykają dealerów narkotykowych. Ale tamto nie było ani w przybliżeniu takie przyjemne, jak siedzenie na plaży o zachodzie słońca i śpiewanie.

Działo się coś dziwnego. Nie byłam pewna co.

- „I powiadam” - śpiewaliśmy we trójkę - „że to dobrze”!

Dziwne, ale w tej chwili byłam głęboko przekonana, że tak będzie. To znaczy, dobrze.

Wtedy też zdałam sobie sprawę, co się dzieje.

Odnalazłam się. Ja, Susannah Simon, mediatorka, znalazłam swoje miejsce po raz pierwszy w życiu.

I byłam z tego powodu szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa. Wierzyłam, że wszystko będzie dobrze.

Rany, skąd mogłam wiedzieć?

17

Budzik zadzwonił o północy. Nie wcisnęłam przycisku wy­łączającego sygnał na parę minut, tylko wyłączyłam budzik, klasnęłam w dłonie, żeby zapalić nocną lampkę, przewróciłam się na plecy i zapatrzyłam w baldachim nad łóżkiem.

To dzisiaj. D - day. Dzień ostatecznych rozstrzygnięć, a może tylko dzień duchów.

Po kolacji byłam tak zmęczona, że musiałam się zdrzemnąć. Powiedziałam mamie, że idę na górę, żeby odrobić lekcje, atak naprawdę ucięłam sobie drzemkę. W starym domu na Brookly­nie to nie byłby problem. Mama zostawiłaby mnie w spokoju, tak jak prosiłam. U Ackermanów jednak stwierdzenie: „Chcę pobyć sama” nie miało, jak się wydaje, żadnego znaczenia. I wca­le nie dlatego, że po domu włóczą się jakieś duchy. Nie, to żywi, dla odmiany, nie dawali mi spokoju.

Pierwszy był Przyćmiony. Kiedy zasiadłam do przepysznej kolacji, przygotowanej przez ojczyma, zaczęło się coś w rodza­ju przesłuchania, ponieważ nie wróciłam do domu przed szó­stą. Nie zabrakło zwyczajowego „Gdzie byłaś?” ze strony mamy (chociaż nie omieszkałam zostawić jej stosownego wyjaśnienia na automatycznej sekretarce). Andy dodał swoje: „Dobrze się bawiłaś?” A potem było: „Z kim się spotkałaś?”, i to ze strony Profesora. A kiedy powiedziałam: „Z Adamem McTavishem i Cee Cee Webb”, Przyćmiony parsknął pogardliwie i, przeżu­wając klopsika, stwierdził:

- Chryste. Klasowe dziwadła. Andy na to:

- Uważaj, co mówisz.

- O rany, tato - jęknął Przyćmiony. - Jedno to zwariowana albinoska, a drugie pedał.

Tym sposobem zarobił od ojca porządne trzepnięcie po gło­wie plus zakaz wychodzenia przez tydzień. A to oznacza, na co później, kiedy sprzątaliśmy ze stołu, zwróciłam Przyćmionemu uwagę, że nie będzie mógł uczestniczyć w basenowym party Kelly Prescott, na które ja, Królowa Dziwadeł, zdobyłam dla niego zaproszenie.

- Szkoda. - Poklepałam Przyćmionego po policzku. Odtrącił moją rękę.

- Taak? - syknął. - Cóż, przynajmniej nikt nie będzie mnie jutro nazywał pedalską babą.

- Och, mój drogi - westchnęłam. Wyciągnęłam rękę i uszczyp­nęłam go w ten sam policzek. - Nie musisz się przejmować, że ludzie tak o tobie mówią. Mówią o tobie dużo gorsze rzeczy.

Ponownie odepchnął moją rękę. Z wściekłości, jak się wyda­je, przez chwilę nie był w stanie wymówić słowa.

- Obiecaj, że się nie zmienisz - poprosiłam. - Jesteś taki cu­downy.

Przyćmiony nazwał mnie w sposób wyjątkowo paskudny w mo­mencie, gdy jego ojciec wkroczył do kuchni z resztkami sałatki.

Andy dodał mu jeszcze tydzień siedzenia w domu i odesłał do jego pokoju. Dając upust niezadowoleniu z takiego obrotu spraw, Przyćmiony nastawił Beastie Boys tak głośno, że nie mogłam zasnąć... przynajmniej do czasu, gdy Andy zabrał mu głośniki. Zrobiło się bardzo cicho i już miałam zapaść w sen, gdy ktoś zapukał do drzwi. To był Profesor.

- Eee - mruknął, spoglądając z przestrachem w głąb pokoju za moimi plecami. Pokoju nawiedzonego przez duchy. - Czy to dobry moment, żeby, eee, porozmawiać o tym, co znalazłem? To znaczy, na temat domu? I ludzi, którzy tu umarli?

- Ludzi? Masz na myśli wielu ludzi?

- Och, pewnie - odparł Profesor. - Udało mi się znaleźć za­skakująco dużo dokumentów dotyczących przestępstw popeł­nionych w tym domu, z których większość to morderstwa. Po­nieważ był to zajazd, przewijało się tutaj mnóstwo ludzi, którzy wracali do domu, zbiwszy majątek podczas gorączki złota na północy stanu. Wielu zabito we śnie, a ich złoto zrabowano. Niektórzy mogli zginąć z rąk właścicieli zajazdu, ale bardziej prawdopodobne, że z rąk innych gości...

Bałam się usłyszeć, że Jesse zginął w taki właśnie sposób. Wcale nie miałam ochoty poznawać szczegółów jego śmierci, zwłaszcza że mógł być gdzieś w pobliżu.

- Posłuchaj, Profesorze, to znaczy, Dave. Wydaje mi się, że jeszcze nie przyzwyczaiłam się do zmiany czasu, więc chciała­bym się trochę zdrzemnąć. Czy możemy o tym porozmawiać jutro w szkole? Może zjemy razem lunch?

Oczy Profesora zaokrągliły się.

- Mówisz poważnie? Chcesz zjeść ze mną lunch? Spojrzałam na niego zdumiona.

- No, tak. Dlaczego? Czy jest jakiś przepis, który mówi, że starsi uczniowie nie mogą jadać lunchu w towarzystwie młod­szych?

- Nie - odparł Profesor. - Tylko że... nigdy tego nie robią.

- A ja zrobię. W porządku? Ty kupisz picie, ja kupię deser.

- Wspaniale! - wykrzyknął Profesor i wyszedł z taką miną, jakbym następnego dnia zobowiązała się koronować go na kró­la Anglii.

Już miałam zapaść w drzemkę, kiedy ponownie rozległo się pukanie do drzwi. Tym razem na progu stał Śpiący, który w tym momencie wyglądał na przytomniejszego niż ja.

- Posłuchaj - zaczął. - Nie obchodzi mnie, czy bierzesz sa­mochód w nocy, odwieś tylko kluczyki na miejsce, dobra?

Wybałuszyłam oczy.

- Nie brałam w nocy samochodu, Śpią... to jest, Jake.

- Wszystko jedno. Po prostu odłóż kluczyki na miejsce. I nie byłoby źle, gdybyś od czasu do czasu kupiła benzynę.

- Nie brałam w nocy twojego samochodu, Jake - powtórzy­łam wolno, tak, żeby do niego dotarło.

- Co robisz ze swoim czasem to twój biznes - odparł Śpią­cy. - To znaczy, nie uważam, żeby gangi były fajne, czy coś. Ale to twoje życie. Po prostu odłóż kluczyki tak, żebym je znalazł.

Nie było sensu z nim dyskutować, więc powiedziałam: „W porządku” i zamknęłam drzwi.

Udało mi się wreszcie przespać parę godzin, czego tak bardzo potrzebowałam. Po przebudzeniu nie czułam się specjalnie od­świeżona - mogłabym spać jeszcze przez rok - ale, w każdym razie, dużo lepiej.

Na tyle dobrze, żeby kopnąć ducha w tyłek.

Wszystkie potrzebne rzeczy zgromadziłam wcześniej. Do ple­caka włożyłam świece, pędzle, metalowe pojemniki z krwią kurczaka, którą kupiłam w mięsnym w Safeway, dokąd po dro­dze do domu zabrał mnie Adam, oraz innymi akcesoriami nie­zbędnymi do brazylijskich egzorcyzmów. Byłam przygotowa­na. Wystarczy się przebrać i mogę ruszać.

Tylko że, naturalnie, Jesse musiał się pojawić akurat w chwi­li, gdy skakałam z dachu ganku.

- Dobra - powiedziałam, prostując się. Wylądowałam na miękkim gruncie, ale i tak zabolały mnie stopy. - Postawmy sprawę jasno. Dzisiaj nie pokażesz się w szkole, rozumiesz? Je­śli się tam zjawisz, możesz tego bardzo, ale to bardzo żałować.

Jesse opierał się o wielką sosnę na podwórzu. Stał niedbale, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, patrząc na mnie, jakbym była jakąś ciekawostką przyrodniczą.

- Wiem, co mówię - ciągnęłam. - To będzie niedobra noc dla duchów. Naprawdę niedobra. Więc na twoim miejscu nie pokazywałabym się tam.

A Jesse tylko się uśmiechał. Noc nie była taka jasna jak po­przednio, ale księżyc świecił na tyle jasno, że mogłam stwier­dzić, iż kąciki jego ust unoszą się do góry.

- Susannah - odezwał się. - Coś ty wymyśliła?

- Nic. - Podeszłam do garażu i wzięłam rower. - Mam pew­ne sprawy do załatwienia.

Jesse zbliżył się do mnie wolnym krokiem, kiedy wkładałam kask.

- Z Heather? - zapytał obojętnym tonem.

- Zgadza się. Z Heather. Wiem, że ostatnio sytuacja wymk­nęła się spod kontroli, ale tym razem będzie inaczej.

- A dokładnie, jak?

Przerzuciłam nogę ponad tą idiotyczną rurą, którą mają mę­skie rowery. Stałam u szczytu dróżki, z rękami na kierownicy.

- Dobrze. Będę z tobą szczera. Chcę odprawić egzorcyzmy. Jego prawa ręka opadła na kierownicę między moimi dłońmi.

- Co takiego? - zapytał głosem, w którym nie było ani śladu dobrego humoru.

Przełknęłam ślinę. Nie czułam się tak pewnie, jakby wskazy­wało na to moje zachowanie. Tak naprawdę, to trzęsłam się ze strachu w ciuchach a la Batman. Ale co miałam robić? Muszę powstrzymać Heather, zanim zrani kogoś innego, i bardzo po­trzebuję wsparcia.

- Nie możesz mi pomóc - powiedziałam drewnianym gło­sem. - Nie możesz tam pójść, Jesse, bo sam możesz zostać wyegzorcyzmowany.

- Jesteś — stwierdził Jesse tonem równie beznamiętnym jak mój - chora umysłowo.

- Prawdopodobnie - przyznałam żałośnie.

- Ona cię zabije. Nie rozumiesz? Właśnie do tego dąży.

- Nie. - Pokręciłam głową. - Ona nie chce mnie zabić. Naj­pierw chce pozabijać tych wszystkich, na których mi zależy. A na końcu mnie. - Pociągnęłam nosem. Zaczęło mi, nie wiadomo dlaczego, z niego kapać. Pewnie z powodu zimna. Nie rozu­miem, jak te palmy to znoszą. Na zewnątrz musi być jakieś osiem stopni. - Ale ja jej na to nie pozwolę, rozumiesz? - cią­gnęłam. - Powstrzymam ją. A teraz puść rower.

Jesse pokręcił głową.

- Nie, nie. Nawet ty nie mogłabyś zrobić czegoś tak głupiego.

- Nawet ja? - Poczułam się urażona. - Dziękuję. Nie zwrócił na to uwagi.

- Czy ksiądz o tym wie, Susannah? Powiedziałaś księdzu?

- Hm, pewnie. Wie o tym. Mamy się tam, eee, spotkać.

- Spotkasz się tam z księdzem?

- Owszem - zaśmiałam się niepewnie. - Nie sądzisz chyba, że próbowałabym zrobić coś takiego samodzielnie, co? To jest, o rany, nie jestem aż taka głupia, bez względu na to, co ty tam sobie myślisz.

Jego chwyt na kierownicy nieco zelżał.

- Cóż, jeśli ksiądz tam będzie...

- Oczywiście. Oczywiście, że będzie.

Ponownie zacisnął dłoń na kierownicy. Palcem drugiej po­groził mi przed nosem.

- Kłamiesz, co? Księdza tam w ogóle nie będzie. Zraniła go, prawda? Dzisiaj rano? Tak myślałem. Zabiła go?

Pokręciłam głową. Nagle straciłam ochotę do rozmowy. Czu­łam w gardle gulę.

- Dlatego tak się złościsz - mruknął Jesse w zamyśleniu. - Powinienem był się domyślić. Idziesz tam, żeby jej odpłacić za to, co zrobiła księdzu.

- A jeśli tak, to co? - wybuchnęłam. - Zasłużyła na to! Teraz złapał za kierownicę obydwiema rękami. A zapewniam was, że jak na umarlaka, był całkiem silny. Nie mogłam ruszyć tego głupiego roweru.

- Susannah, to nie tak. Nie dlatego otrzymałaś ten niezwy­kły dar, nie po to, żeby...

- Dar! - omal się nie roześmiałam. Musiałam zacisnąć zęby. - Tak, zgadza się, Jesse. Otrzymałam cenny dar. I wiesz co? Jest mi od tego niedobrze. Poważnie. Myślałam, że jak tutaj przyja­dę, to zacznę nowe życie. Myślałam, że będzie inaczej. I wiesz co? Jest inaczej. Gorzej.

- Susannah...

- Co ja mam zrobić, Jesse? Kochać Heather za to, co zrobiła? Pocieszyć jej zranioną duszę? Wybacz, ale to niemożliwe. Może ojciec Dom byłby do tego zdolny, ale nie ja. On wypadł z kon­kurencji, więc załatwię to po swojemu. Pozbędę się jej, a jeśli wiesz, co dla ciebie dobre, będziesz się trzymał z daleka!

Kopnęłam wściekle nóżkę roweru, szarpnąwszy jednocześnie za kierownicę. Zaskoczony Jesse mimowolnie ją puścił. W se­kundę później już mnie nie było. Spod tylnego koła pryskał żwir, spowijając Jessego obłokiem kurzu. Słyszałam, jak wykrzykuje coś po hiszpańsku. Przypuszczam, że przekleństwa. Słowo querida nie dotarło do moich uszu.

Jadąc w dół, niewiele widziałam. Wiał zimny wiatr i po po­liczkach ciekły mu strumienie łez. Dzięki Bogu, prawie nie było ruchu, więc kiedy przemknęłam przez skrzyżowanie to, że nie widzę, nie miało znaczenia. Samochody i tak zatrzymywały się, żeby mnie przepuścić.

Wiedziałam, że tym razem będzie trudniej włamać się do szkoły. Na pewno wzmocnili system zabezpieczeń po wydarze­niach ubiegłej nocy. Wzmocnili? Przede wszystkim powinni jakiś wprowadzić.

I zrobili to. Na parkingu, ze zgaszonymi światłami, stał wóz policyjny. Po prostu sobie stał, a światło księżyca odbijało się od zamkniętych okien. Kierowca - jakiś nieszczęśnik, który dostał tak nudne zadanie - słuchał zapewne muzyki, chociaż stojąc na zewnątrz przy wejściu na parking, nie słyszałam żad­nego dźwięku.

Muszę więc znaleźć inną drogę. Drobiazg. Schowałam rower w krzakach, a potem wybrałam się na spacer wokół szkoły.

Niewiele jest budynków, do których nie mogłaby się dostać szczupła szesnastoletnia dziewczyna. Chodzi mi o to, że jeste­śmy bardzo elastyczne. Mamy chyba więcej stawów niż inni ludzie. Nie opowiem wam, jak udało mi się włamać, bo nie chcę, żeby władze szkolne na to wpadły - nigdy nie wiadomo, może kiedyś znowu będę musiała to zrobić - zaznaczę tylko, że jeśli ktoś zakłada bramę, to powinien zwrócić uwagę, żeby się­gała do samej ziemi. Szczelina między cementowym chodni­kiem a samą bramą to dokładnie tyle, ile taka dziewczyna jak ja potrzebuje, żeby się wślizgnąć do środka.

Na dziedzińcu bardzo się zmieniło od poprzedniej nocy. W powietrzu wisiała jeszcze większa groza. Wyłączono reflek­tory. Wydaje mi się, że z punktu widzenia bezpieczeństwa nie było to dobre posunięcie, ale nie można, oczywiście, wyklu­czyć, że to Heather zniszczyła żarówki. Teren szkoły pogrążony był w mroku. Fontanna nie działała. Nie słyszałam niczego poza cykadami w krzewach hibiskusa.

Ani śladu Heather. Ani śladu kogokolwiek. To mi odpowiadało.

Podkradłam się tak cicho, jak się dało, do szafki, którą dzieli­łam z Heather. Uklękłam na zimnych kamieniach posadzki i otworzyłam plecak.

Najpierw zapaliłam świece. Dzięki temu coś widziałam. Przy­tykając zapalniczkę - nie prawdziwą zapalniczkę, tylko takie urządzenie z długą rączką do zapalania ognia - do spodu świe­cy, roztopiłam stearynę, która kapała na ziemię. Umieściłam świecę w miękkiej kałuży, dzięki czemu się nie przewracała. Tak samo postąpiłam z pozostałymi świecami, tworząc krąg. Następ­nie otworzyłam pojemnik z krwią kurczaka.

Nie opiszę wzoru, jaki musiałam namalować w kręgu świec, żeby egzorcyzmy podziałały. Nie powinno się próbować egzorcyzmów w domu, na własną rękę, bez względu na to, w jakim stopniu jesteśmy nawiedzani przez duchy. Mogą je odprawiać jedynie profesjonaliści, tacy jak ja. Nikt nie chciałby przecież skrzywdzić jakichś niewinnych duchów, które kręcą się akurat w pobliżu. Na przykład przypadkowe wyegzorcyzmowanie babci nie przysporzyłoby nam popularności.

A Mecumba, brazylijskie wudu, też nie należy do zjawisk, z którymi można żartować, więc nie przytoczę inkantacji, jaką odmówiłam. Była zresztą po portugalsku. Powiem tylko, że za­nurzyłam pędzel w krwi kurczaka i namalowałam odpowied­nie figury, wypowiadając odpowiednie słowa. Dopiero kiedy sięgnęłam do plecaka i wyjęłam fotografię Heather, zwróciłam uwagę, że cykady umilkły.

- Co takiego - odezwała się zirytowana zza mojego prawego ramienia - ty tu wyprawiasz?

Nie odpowiedziałam. Położyłam fotografię w centrum nama­lowanej figury. W płomieniach świec widać ją było wyraźnie. Heather podeszła bliżej.

- Hej! - zawołała. - To moje zdjęcie. Skąd je masz?

Nie powiedziałam niczego poza portugalskimi słowami na­leżącymi do rytuału. To zdenerwowało Heather. No, ale Heather denerwowało właściwie wszystko.

- Co ty robisz? - zapytała znowu. - Po jakiemu mówisz? I po co ta czerwona farba? - Kiedy nie uzyskała odpowiedzi, stała się agresywna. - Hej, suko! - wrzasnęła, kładąc rękę na moim ra­mieniu i niezbyt delikatnie szarpiąc. - Słyszysz mnie?! Przerwałam inkantację.

- Czy możesz coś dla mnie zrobić, Heather? Stań obok swo­jego zdjęcia.

Heather potrąciła głową. Jej długie jasne włosy zalśniły w bla­sku świec.

- Co z tobą? Jesteś na haju, czy co? Nigdzie nie stanę. Czy to... czy to jest krew?

Wzruszyłam ramionami. Jej dłoń nadal spoczywała na moim ramieniu.

- Tak. Ale nie martw się. To tylko krew kurczaka.

- Krew kurczaka? - Heather się skrzywiła. - Obrzydliwe. Żartujesz sobie ze mnie? Na co ci to?

- Żeby ci pomóc. Żeby pomóc ci wrócić.

Heather zacisnęła zęby. Drzwiczki szafek przede mną zaczęły trzaskać. Nie za bardzo. Akurat tyle, abym się zorientowała, że Heather nie jest zadowolona.

- Sądziłam - syknęła - że wyjaśniłam ci dość dobitnie, że ni­gdzie nie pójdę.

- Mówiłaś, że chcesz wrócić.

- Owszem - odparła Heather. Tarcze z numerami przy sejfowych zamkach szafek zaczęły obracać się z hałasem. - Do po­przedniego życia.

- Dobrze. Znalazłam sposób, żebyś mogła to zrobić. Drzwiczki się coraz bardziej trzęsły.

- Bzdura - mruknęła Heather.

- Wcale nie. Musisz stanąć między świecami, obok zdjęcia. Nie trzeba było jej dłużej zachęcać. W mgnieniu oka znalazła się tam, gdzie sobie życzyłam.

- Jesteś pewna, że to podziała? - zapytała podniecona.

- Dobrze by było. W przeciwnym razie wydałam kieszon­kowe na świece i krew zupełnie bez potrzeby.

- I wszystko będzie tak jak przedtem? To znaczy, zanim umarłam?

- Pewnie. - Czy powinnam czuć się winna, okłamując ją? Nie czułam się. Czułam tylko ulgę. To było zbyt łatwe. - Teraz zamknij się na chwilę, kiedy będę mówiła te słowa.

Posłuchała. Powiedziałam, co miałam do powiedzenia. I jeszcze raz. I jeszcze.

Już zaczęłam się martwić, że nic się nie dzieje, kiedy płomyki świec zadrżały. A nie zerwał się najmniejszy podmuch wiatru.

- Nic się nie dzieje - poskarżyła się Heather, ale uciszyłam ją. Płomyki znowu zadrżały. A potem nad głową Heather, tam, gdzie normalnie znajdował się dach, pojawił się otwór wypeł­niony wirującym czerwonym gazem. Patrzyłam zdumiona.

- Eee, Heather, może lepiej, żebyś zamknęła oczy. Posłuchała całkiem chętnie.

- Dlaczego? Coś się zaczęło dziać?

- Och, tak. To działa, wszystko w porządku.

Heather powiedziała coś, co brzmiało jak „fajnie”, ale nie by­łam pewna. Nie słyszałam jej zbyt dobrze, ponieważ przypomi­nający dym wirujący czerwony gaz zaczął spływać spiralą w dół, czemu towarzyszyło ciche buczenie, jakby odgłos odległej bu­rzy. Zaraz potem długie mackowate pasma gazu zaczęły owijać się wokół Heather, delikatnie jak mgła. Mając zamknięte oczy, nie zdawała sobie z tego sprawy.

- Słyszę coś - szepnęła. - Czy to to?

Dziura w dachu nad jej głową poszerzyła się. Widziałam w górze lśnienie błyskawicy. Nie wydawało się, że jest to naj­przyjemniejsze miejsce, do którego można by się udać. Nie chcę powiedzieć, że otworzyłam bramy piekieł - taką przynajmniej miałam nadzieję - ale był to zdecydowanie inny wymiar i, szcze­rze mówiąc, nie wyglądało to zachęcająco, zwłaszcza jeśli mia­łoby się spędzić w takim miejscu całą wieczność.

- Jeszcze minutka - powiedziałam, podczas gdy coraz wię­cej wężowych czerwonych macek oplątywało szczupłe ciało Heather - i będziesz tam.

Heather potrząsnęła długimi włosami.

- Och, Boże, nie mogę się doczekać. Pierwsze, co zrobię, to pójdę do szpitala i przeproszę Bryce'a. Nie sądzisz, że to dobry pomysł, Suzie?

- Pewnie. - Odgłos burzy narastał, błyskawice pojawiały się raz po raz. - To świetny pomysł.

- Mam nadzieję, że mama nie pozbyła się moich ubrań - ciągnęła Heather - tylko dlatego, że umarłam. Nie sądzisz, że mama nie pozbyła się moich ubrań, co, Suzie? - Otworzyła oczy. - Co?

- Nie otwieraj oczu! - krzyknęłam.

Ale było za późno. Zobaczyła! Ujrzała czerwone pasma dymu wokół siebie i podniosła wrzask.

Nie ze strachu, bynajmniej. O, nie. Heather się nie przestra­szyła. Była wściekła. Naprawdę wściekła.

- Ty suko! - ryknęła. - Nie odsyłasz mnie z powrotem! Wca­le mnie nie odsyłasz z powrotem! Odsyłasz mnie zupełnie gdzie indziej!

A potem, kiedy burza zahuczała najgłośniej, Heather wyszła z kręgu.

Tak po prostu. Zwyczajnie wyszła. Jakby nigdy nic. Jakby to była gra w klasy. Czerwone pasma gazu owinięte wokół jej ciała opadły. Zniknęły jak sen. A otwór na górze się zamknął.

W porządku. Przyznaję, wściekłam się. Rany, tyle pracy wło­żyłam w to wszystko.

- O, nie, nie wyjdziesz - warknęłam. Podbiegłam do Heather i złapałam ją za szyję. - Właź z powrotem - syknęłam przez za­ciśnięte zęby. - Wracaj natychmiast.

Heather zaśmiała się tylko. Ściskałam dziewczynę za gardło, a ona tylko się śmiała.

Za jej plecami jednak drzwiczki szafek zabrzęczały ponow­nie. Głośniej niż przedtem.

- Jesteś - krzyczała - trupem! Jesteś trupem, Simon. I wiesz co? Dopilnuję, żeby reszta poszła za tobą. Reszta twoich głu­pich przyjaciół. Ten twój przyrodni braciszek też.

Mocniej zacisnęłam palce na jej gardle.

- Nie sądzę. Myślę, że wrócisz tam, gdzie byłaś, jak grzecz­ny mały duszek.

Zaśmiała się znowu.

- Zmuś mnie. - Jej oczy lśniły niesamowicie. Cóż. Skoro tak...

Uderzyłam ją z całej siły prawą pięścią. Potem, zanim zdążyła dojść do siebie, dołożyłam lewą. Jeśli czuła uderzenia, nie dała tego po sobie poznać. Nie, nieprawda. Wiem, że czuła, bo drzwiczki szafek zaczęły się nagle otwierać i zamykać. Trzaskać. Mocno. Tak mocno, że trząsł się cały dach.

Wiem, co mówię. Cały dach nad dziedzińcem kołysał się, jak­by w dole szumiały fale oceanu. Grube drewniane kolumny, podtrzymujące łukowate sklepienie od jakichś trzystu lat, po­ruszały się w ziemi. Wytrzymały trzysta lat trzęsień ziemi, po­żarów, powodzi, a nie mogły oprzeć się duchowi cheerliderki.

Mówię wam, pertraktowanie z duchami to nic przyjemnego.

A potem jej palce ścisnęły moje gardło. Nie wiem, jak to się stało. Chyba straciłam na chwilę czujność, zaskoczona tym, co działo się wokół. Niedobrze. Złapałam ją za ramiona i próbo­wałam pchać w stronę kręgu świec. Mruczałam jednocześnie portugalską inkantację, wpatrując się w rozkołysane belki da­chu w górze i mając nadzieję, że znowu pojawi się przejście do krainy cienia.

- Zamknij się - warknęła Heather. - Zamknij gębę! Nie ode­ślesz mnie. Tutaj jest moje miejsce!

Mamrocząc słowa formuły, pchałam ją z całej siły.

- Wyobrażasz sobie, że kim ty jesteś? - Twarz Heather po­czerwieniała. Kątem oka zobaczyłam, jak z kamiennej balustra­dy unosi się w powietrze żardyniera z geranium. - Jesteś nikim. Jesteś w tej szkole dopiero dwa dni. Dwa dni! Myślisz, że mo­żesz tak po prostu sobie przyjść i wszystko zmienić? Myślisz, że możesz tak po prostu zająć moje miejsce? Kim ty niby jesteś?

Trzymając ją za ramiona, kopnęłam jej nogi tak, że straciła równowagę i obie rąbnęłyśmy na twardą kamienną podłogę. Żardyniera poleciała za nami, nie dlatego, że ją strąciłyśmy, tyl­ko dlatego, że Heather posłała ją za mną. Uchyliłam się w ostat­niej chwili i ciężka gliniana donica rozbiła się z łoskotem o drzwi szafki, pryskając dookoła geranium, ziemią i odłamka­mi ceramiki. Chwyciłam garście jasnych lśniących włosów Heather. To nie było sportowe zagranie, tak samo jak sztuczka z geranium.

Wrzeszczała, kopiąc i wijąc się jak węgorz, podczas gdy pół ciągnęłam ją, pół pchałam w stronę kręgu świec. Zaczęła uno­sić w powietrze inne przedmioty. Zamki szyfrowe wyskoczyły z drzwiczek i sunęły ku mnie jak flotylla maleńkich latających spodków. Potem zerwało się tornado, wyrzucając na zewnątrz zawartość szafek. Książki i zeszyty z drucianymi grzbietami ru­szyły na mnie ze wszystkich stron. Schyliłam głowę, ale nie zwolniłam chwytu, nawet kiedy czyjaś trygonometria wyrżnęła mnie w ramię. Powtarzałam słowa, które, jak wiedziałam, otwo­rzą ponownie przejście.

- Dlaczego to robisz? - wrzasnęła Heather. - Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?

- Bo nie. - Byłam poobijana, ledwie dyszałam, spływałam potem i niczego bardziej nie pragnęłam, jak puścić ją, odwrócić się na pięcie i wrócić do domu, wślizgnąć się do łóżka i spać przez milion lat.

Ale nie mogłam.

Zamiast tego kopnęłam ją w pierś, posyłając na środek kręgu. W momencie, gdy chwiejąc się na nogach, stanęła przy fotogra­fii, którą dała Bryce'owi, otwór nad jej głową ukazał się ponow­nie. Tym razem czerwony dym otoczył ją tak ściśle, jak gruby wełniany koc. Nie mogła się wyrwać. Nie miała szans.

Zniknęła w czerwonej mgle. Ale wciąż ją słyszałam. Jej wrza­ski obudziłyby zmarłych - tyle że ona była jedyną zmarłą w oko­licy. Nad jej głową rozległ się piorun. W czarnej dziurze w da­chu dostrzegłam błyszczące gwiazdy.

- Dlaczego? - krzyczała Heather. - Dlaczego mi to robisz?!

- Ponieważ jestem mediatorką!

A potem czerwony dym otaczający Heather uniósł się do góry, znikając w wirującym otworze wraz z Heather, a masyw­ne kolumny podtrzymujące dach nad moją głową złamały się nagle wpół, jakby miały dwa centymetry, a nie prawie metr grubości.

A potem zwalił się na mnie dach.

18

Nie mam pojęcia, jak długo leżałam pod deskami i ciężki­mi glinianymi płytkami. Przypuszczam, że musiałam stracić przytomność, przynajmniej na kilka minut.

Pamiętam tylko, że coś ostrego uderzyło mnie w głowę, a po­tem otworzyłam oczy, ale wokół panowały kompletne ciemno­ści. Czułam, że się duszę.

Ulubioną sztuczką pewnego rodzaju złośliwych duchów jest siadanie na piersi ofiary, kiedy ta przytomnieje, także nieszczęś­nik ma wrażenie, że coś go przygniata, ale nie wie co. Nie wiedziałam, co przygniata mnie i przez krótką chwilę myślałam, że mi się nie udało i że Heather nadal przebywa na tym świecie, siedzi mi na piersi i znęca się nade mną, mszcząc za to, co pró­bowałam zrobić.

Potem pomyślałam: Może ja nie żyję?

Może tak wygląda śmierć? Przynajmniej na początku. Tak pewnie odebrała to Heather, kiedy obudziła się w trumnie. Musiała czuć się tak samo jak ja: schwytana w pułapkę, przyduszona, śmiertelnie przerażona. Boże, nic dziwnego, że przez cały czas była w tak złym humorze. Nic dziwnego, że tak bardzo chciała wrócić do świata, który znała przed śmiercią. To było okropne. Gorsze niż okropne. To było piekło.

Potem poruszyłam ręką - jedyną częścią ciała, którą mogłam poruszać - i namacałam coś szorstkiego i chłodnego leżącego na mnie. Wtedy zrozumiałam, co się stało. Załamał się dach. Heather użyła resztki swojej mocy, żeby mnie zranić za to, że ją wyekspediowałam do innego świata. Wykonała świetną robotę, bo oto leżałam, nie mogąc się ruszyć, uwięziona pod nie wiado­mo iloma kilogramami drewna i hiszpańskiej ceramiki.

Dzięki, Heather. Wielkie dzięki.

Powinnam być przerażona. Nie mogę się ruszyć, przy­gwożdżona gruzem, w atramentowych ciemnościach. Zanim jednak zdążyłam wpaść w panikę, usłyszałam, jak ktoś woła mnie po imieniu. Najpierw przeszło mi przez głowę, że zwa­riowałam. Nikt przecież nie wie, że wybrałam się do szkoły. Z wyjątkiem Jessego, a jego uprzedziłam, co się stanie, jeśli się tam pokaże. Nie jest głupi. Wie, że dokonuję egzorcyzmów. Czyżby postanowił przyjść mimo wszystko? Czy już jest tu bez­piecznie? Tego nie wiedziałam. Jeśli stanąłby w tym samym krę­gu świec i krwi kurczaka, czy wessałoby go do tej samej krainy cienia, co Heather?

Dopiero teraz wpadłam w panikę.

- Jesse! - wrzasnęłam, tłukąc ręką w drewno nad głową i ściągając sobie na twarz deszcz kurzu i drzazg. - Nie rób tego! - krzyczałam rozpaczliwie. Kurz dostał mi się do gardła, ale nie zważałam na to. - Wracaj! Tu nie jest bezpiecznie!

Z mojej piersi podniesiono wielki ciężar i nagle zaczęłam widzieć. Nade mną rozpościerało się nocne niebo, aksamitnie granatowe i usiane złotym pyłem gwiazd. A na tle gwiazd ujrza­łam czyjąś zatroskaną twarz.

- Tutaj jest! - zawołał Profesor drżącym, piskliwym gło­sem. - Jake, znalazłem ją!

Obok pierwszej pojawiła się druga twarz, otoczona grzywą trochę przydługich blond włosów.

- Jezu Chryste! - zawołał przeciągle Śpiący, spojrzawszy na mnie. - Nic ci się nie stało, Suze?

Zaprzeczyłam ruchem głowy.

- Pomóżcie mi wstać - wycharczałam.

We dwóch zdołali ściągnąć ze mnie większość desek. Następ­nie Śpiący polecił, żebym objęła go rękami za szyję, co zrobi­łam, a Dawid złapał mnie w pasie. Podczas gdy obaj mnie ciąg­nęli, a ja odpychałam się nogami, gruz opadł i zdołałam wreszcie wstać.

Przez chwilę siedzieliśmy na ciemnym dziedzińcu, opierając się o podium, na którym stal bezgłowy posąg Junipero Serry. Dyszeliśmy i gapiliśmy się na ruiny, które kiedyś były naszą szko­łą. Cóż, to odrobinę dramatyczne. Większość budynku stała na­dal. Nawet większość dachu pozostała nietknięta. Runął tylko fragment nad szafką Heather, przed klasą pana Waldena. Bezład­ny stos drewna ukrył skutecznie ślady mojej nocnej działalności, ze świecami włącznie. Po Heather nie zostało ani śladu. Noc była cicha, nie licząc naszych oddechów. Oraz świerszczy.

Dzięki temu uświadomiłam sobie, że Heather odeszła. Zno­wu słychać było świerszcze.

- Jezu - powtórzył Śpiący, nadal sapiąc ciężko - jesteś pew­na, Suze, że nic ci się nie stało?

Odwróciłam się, żeby na niego spojrzeć. Miał na sobie tylko dżinsy i wojskową kurtkę, narzuconą pośpiesznie na nagi tors. Tors miał prawie taki sam jak Jesse.

Jak to jest, że omal nie zginęłam pod kupą gruzu, a parę mi­nut później byłam w stanie zwrócić uwagę na coś takiego, jak mięśnie brzucha mojego przyrodniego brata?

- Tak - powiedziałam, odsuwając kosmyk włosów z oczu. - W porządku. Trochę potłuczona, owszem. Ale nie mam nic zła­manego.

- Powinna iść do szpitala, żeby to sprawdzili. - Głos Dawida nadal drżał mocno. - Nie sądzisz, że powinna iść do szpitala, żeby ją zbadali, Jake?

- Nie - zaprotestowałem. - Żadnego szpitala.

- Możesz mieć wstrząs mózgu - powiedział Dawid. - Albo uszkodzenie czaszki. Możesz wpaść w śpiączkę w nocy i nigdy się nie obudzić. Powinnaś przynajmniej zrobić rentgen. Albo może USG...

- Nie. - Wytarłam ręce o legginsy i wstałam. Czułam się nie­pewnie, ale byłam cała. - Chodźmy. Zabierajmy się stąd, zanim ktoś przyjdzie. Musieli to słyszeć. - Skinęłam w stronę części budynku, w której mieszkali księża i zakonnice. W niektórych oknach zapaliło się światło. - Nie chcę, żebyście mieli kłopoty.

- Taak - mruknął Śpiący, podnosząc się. - Mogłaś o tym po­myśleć, zanim prysnęłaś, co?

Wyszliśmy tą samą drogą, którą weszliśmy. Podobnie jak ja, Dawid przecisnął się pod bramą, a potem otworzył ją od środka dla Śpiącego. Wymknęliśmy się tak cicho, jak się dało i pobieg­liśmy do ramblera, którego Śpiący zaparkował w głębokim cie­niu, by policjanci z wozu nie mogli go dostrzec. Czarno - biały samochód stał tam, gdzie przedtem, z kierowcą nieświadomym tego, co się działo zaledwie parę metrów dalej. Bałam się jednak ryzykować, próbując przemknąć się koło niego, żeby zabrać ro­wer. Zostawiliśmy go, mając nadzieję, że nikt go nie zauważy.

Przez całą drogę do domu mój nowy starszy brat Jake udzie­lał mi pouczeń. Sądził, jak się wydaje, że w szkole, w środku nocy, uczestniczyłam w jakimś tajnym zebraniu gangu. Nie żar­tuję. Był tym wszystkim szczerze oburzony. Dopytywał się, co to byli, moim zdaniem, za kumple, którzy zostawili mnie pod stosem dachówek na pewną śmierć. Sugerował, że jeśli doku­cza mi nuda albo szukam mocnych wrażeń, to powinnam zająć się surfingiem, ponieważ, cytuję: „Jeśli masz mieć rozwaloną głowę, to równie dobrze możesz się o to postarać, płynąc na fali”.

Przyjęłam jego pouczenia tak wdzięcznie, jak umiałam. Nie mogłam przecież uświadomić go co do prawdziwych powodów, dla których znalazłam się w szkole o tak dziwnej porze. Prze­rwałam Jake'owi tylko raz w trakcie jego antygangowego prze­mówienia, a to po to, żeby dowiedzieć się, jak wpadli z Dawi­dem na to, żeby mnie szukać.

- Nie wiem - powiedział Jake, podjeżdżając pod dom. - Wiem tyle, że kiedy spałem jak anioł, nagle zjawił się Dawid i zaczął marudzić, że musimy jechać po ciebie do szkoły A tak, swoją drogą, to skąd wiedziałeś, Dave, że ona jest w szkole?

Twarz Dawida pobladła dziwnie, czego nie wyjaśniało nawet padające na nią światło księżyca.

- Nie wiem. Miałem przeczucie.

Odwróciłam się, patrząc na niego uważnie. Nie spojrzał mi w oczy.

Ten dzieciak wie, pomyślałam.

Ale byłam zbyt zmęczona, żeby o tym mówić. Zakradliśmy się do domu, szczęśliwi, że jedynym mieszkańcem, którego obudziliśmy, jest Maks. Machał ogonem i usiłował nas polizać, kiedy rozchodziliśmy się do swoich pokoi. Zanim zamknęłam drzwi mojego pokoju, rzuciłam Dawidowi jeszcze jedno spoj­rzenie, żeby sprawdzić, czy chce albo musi, coś mi powiedzieć. Ale on tylko wszedł do swojego pokoju i zamknął drzwi. Prze­straszony mały chłopiec. Zrobiło mi się ciepło na sercu.

Ale tylko przez ułamek sekundy. Byłam zbyt zmęczona, żeby myśleć o czymkolwiek poza łóżkiem. Nawet o Jessie. Rano, powiedziałam sobie, ściągając zakurzone łachy. Porozmawiam z nim rano.

Nie zrobiłam tego. Kiedy się obudziłam, za oknem było dziw­nie jasno. Podniosłam głowę i spojrzałam na zegar. Była druga po południu. Poranna mgła rozwiała się i słońce paliło tak, jak­by to był lipiec, a nie styczeń.

- Cześć, śpiochu.

Zerknęłam w stronę drzwi. Stał tam Andy, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, opierając się o framugę. Uśmiechał się, co pewnie oznaczało, że nie wpakowałam się w tarapaty. Co zatem robiłam w łóżku o drugiej po południu w zwykły dzień?

- Lepiej się czujesz? - zapytał troskliwie Andy. Odsunęłam odrobinę kołdrę. Czyżbym miała być chora?

Cóż, nietrudno byłoby udawać. Czułam się tak, jakby ktoś spu­ścił mi na głowę tonę cegieł.

Co, w pewien sposób, faktycznie miało miejsce.

- Eee - mruknęłam. - Niekoniecznie.

- Przyniosę ci aspirynę. Myślę, że to skutki zmiany czasu. Kiedy nie mogliśmy cię dziś rano dobudzić, postanowiliśmy pozwolić ci spać. Mama prosiła, żebym cię przeprosił, ale mu­siała iść do pracy. Zostawiła mnie na stanowisku. Mam nadzie­ję, że nie masz nic przeciwko temu.

Próbowałam usiąść. Było mi naprawdę trudno. Czułam ból w każdym mięśniu. Odsunęłam włosy z oczu i zamrugałam nieprzytomnie.

- Nie musiałeś zostawać w domu z mojego powodu. Andy wzruszył ramionami.

- To nic takiego. Nie miałem okazji z tobą porozmawiać, od­kąd przyjechałaś, więc pomyślałem, że teraz to nadrobimy. Zjesz lunch?

Kiedy tylko wypowiedział te słowa, zaburczało mi w brzu­chu.

Usłyszał to i uśmiechnął się.

- Nie ma sprawy. Ubierz się i zejdź na dół. Zjemy lunch na tarasie. Jest naprawdę piękny dzień.

Z trudem zwlokłam się z łóżka. Miałam na sobie piżamę. Nie chciało mi się ubierać, więc tylko włożyłam skarpetki i szlafrok, umyłam zęby i postałam chwilę przy oknie, wyglądając na ze­wnątrz i usiłując doprowadzić włosy do porządku. Czerwona kopuła kościoła Misji lśniła w słońcu. W oddali falował ocean. Trudno było uwierzyć, że zeszłej nocy była to scena straszliwe­go zniszczenia.

Wkrótce potem niezwykle apetyczny zapach dolatujący z kuchni skłonił mnie do zejścia na dół. Andy robił kanapkę z soloną wołowiną, serem szwajcarskim i kiszoną kapustą. Machnięciem ręki wyprawił mnie jednak z kuchni na obszerny taras za domem. Był cały w słońcu. Wyciągnęłam się na mięk­kim szezlongu i udawałam przez chwilę, że jestem gwiazdą fil­mową. Potem zjawił się Andy z kanapkami i dzbanem lemo­niady i przeniosłam się do stołu pod zielonym parasolem, gdzie natychmiast zabrałam się do dzieła. Jak na kogoś, kto nie po­chodzi z Nowego Jorku, Andy przyrządza niezłe kanapki.

Andy przykładał się nie tylko do robienia kanapek. Wypytał mnie drobiazgowo o różne rzeczy, ani słowem nie wspomina­jąc o wydarzeniach poprzedniej nocy. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że Śpiący i Profesor nie puścili pary z ust. Andy nie miał zielonego pojęcia, co zaszło. Interesowało go jedynie, czy podoba mi się w nowej szkole, czy czuję się szczęśliwa, trala­la...

Pomijając jeden drobiazg. W pewnym momencie oznajmił: - A więc, zdaje się, przespałaś swoje pierwsze trzęsienie ziemi.

Omal nie zakrztusiłam się jedzeniem.

- Co?

- Swoje pierwsze trzęsienie ziemi. Nastąpiło w nocy, koło drugiej. Nieduże, najwyżej czwartego stopnia, ale obudziło mnie. Nie ma większych szkód, poza szkołą, gdzie zawalił się dach nad dziedzińcem. Ale tego można się było spodziewać. Od lat ostrzegałem ich, że drewno długo nie wytrzyma. Jest prawie tak stare jak sama Misja. Trudno się spodziewać, żeby przetrwało wieki.

Starannie przeżułam jedzenie. No, no. Heather naprawdę odeszła z hukiem, skoro mieszkańcy doliny, a nawet ci na wzgó­rzach, to odczuli.

To jednak nie wyjaśniało, skąd Dawid wiedział, gdzie mnie szukać.

Poszłam na górę, usiadłam na ławie przy oknie i zaczęłam bezmyślnie przerzucać magazyn mody, zastanawiając się, gdzie się podział Jesse i jak długo mam czekać na jego pojawienie się. Byłam ciekawa, czy wygłosi kolejny wykład i czy są szanse, żeby znowu nazwał mnie querida. Jednak wrócili ze szkoły chłopcy. Przyćmiony przeszedł obok mojego pokoju - nadal winił mnie o to, że został uziemiony w domu na popołudnia - ale za to Śpiący wsadził głowę przez drzwi, spojrzał na mnie, stwierdził, że wszystko w porządku i cofnął się, marszcząc czoło. Tylko Dawid zapukał, a kiedy zawołałam, żeby wszedł, wsunął się nie­śmiało do środka.

- Hm - mruknął. - Przyniosłem ci twoją pracę domową. Pan Walden przekazał ją dla ciebie. Powiedział, że ma nadzieję, że czujesz się lepiej.

- Och. Dziękuję, Dawidzie. Połóż to na łóżku.

Dawid położył zeszyt tam, gdzie prosiłam, ale nie wyszedł. Stał, wpatrując się w kolumienkę podtrzymującą baldachim. Domyśliłam się, że chce porozmawiać, więc postanowiłam nie odzywać się pierwsza.

- Cee Cee cię pozdrawia. I ten chłopak. Adam McTavish. Czekałam. I nie rozczarowałam się.

- Wiesz, wszyscy o tym mówią - odezwał się znowu.

- O czym?

- No, wiesz, o trzęsieniu ziemi. Ze na Misji ciąży jakieś prze­kleństwo, bo epicentrum znajdowało się... tuż obok klasy pana Waldena.

Mruknęłam: „uhm” i przewróciłam kartkę magazynu.

- A więc - ciągnął Dawid - nie zamierzasz mi powiedzieć, tak? Nie patrzyłam na niego.

- Powiedzieć o czym?

- Co się dzieje. Dlaczego znalazłaś się w szkole w środku nocy. Jak doszło do zawalenia się dachu. Nic z tych rzeczy.

- Lepiej, żebyś nie wiedział - stwierdziłam, przewracając stronice. - Wierz mi.

- Ale to nie ma nic wspólnego z... z tym, o czym mówił Jake? Z gangiem? Prawda?

- Nie.

Podniosłam wzrok. Wpadające do pokoju promienie słońca malowały różowe ślady na jego skórze. Ten chłopiec, rudowło­sy chłopiec z odstającymi uszami, uratował mi życie. Byłam mu winna jakieś wyjaśnienie.

- Wiesz, widziałem go - oznajmił Dawid.

- Widziałeś kogo?

- Jego. Ducha.

Patrzył na mnie w napięciu, z bladą twarzą. Wyglądał stanow­czo zbyt poważnie jak na dwunastolatka.

- Jakiego ducha? - zapytałam.

- Tego, który tu mieszka. W tym pokoju. - Rozejrzał się, jak­by spodziewał się zobaczyć Jessego czającego się w kącie moje­go jasnego słonecznego pokoju. - Przyszedł do mnie zeszłej nocy - powiedział. - Przysięgam. Obudził mnie. Mówił o to­bie. Stąd wiedziałem. Stąd wiedziałem, że masz kłopoty.

Patrzyłam na niego z rozdziawioną buzią. Jesse? Jesse mu powiedział? Jesse go obudził?

- Nie chciał mnie zostawić w spokoju - ciągnął Dawid drżą­cym głosem. - Nie przestawał mnie... dotykać. Mojego ramie­nia. Był zimny i lśnił. Był zimnym, połyskującym zjawiskiem, a w mojej głowie odzywał się głos, który kazał mi iść do szkoły i pomóc ci. Ja nie kłamię, Suze. Przysięgam, tak było naprawdę.

- Wiem, Dawidzie. - Zamknęłam magazyn. - Wierzę ci. Otworzył buzię, żeby raz jeszcze przysiąc, że nie zmyśla, ale kiedy zapewniłam, że mu wierzę, zamknął ją gwałtownie. Otworzył ją znowu, mówiąc ze zdumieniem:

- Naprawdę?

- Tak - odparłam. - Nie miałam okazji powiedzieć ci tego zeszłej nocy, więc robię to teraz. Dziękuję ci, Dawidzie. Ty i Jake uratowaliście mi życie.

Trząsł się cały. Musiał usiąść na moim łóżku, bo inaczej by się przewrócił.

- Więc... Więc to prawda. To naprawdę był... duch?

- Naprawdę. Przełknął głośno.

- A dlaczego byłaś w szkole?

- To długa historia. Ale daję ci słowo, że to nie ma nic wspól­nego z żadnymi gangami.

- Czy ma to coś wspólnego z... duchami?

- Nie z tym, który złożył ci wizytę. Ale, owszem, to miało związek z pewnym duchem.

Usta Dawida poruszyły się, ale nie sądzę, aby był tego świa­dom. Wydobyło się z nich pełne zdumienia:

- To jest jeszcze jakiś inny duch?

- Och, jest ich dużo więcej niż ten jeden. Wytrzeszczył oczy.

- A ty... ty je widzisz?

- Dawidzie, to nie są sprawy, o których jest mi łatwo rozma­wiać...

- Czy widziałaś tego z zeszłej nocy? Tego, który mnie obu­dził?

- Tak, Dawidzie, widziałam.

- Wiesz, kim jest? To znaczy, jak umarł? Pokręciłam głową.

- Nie. Pamiętasz? Miałeś tego dla mnie poszukać. Dawid poweselał.

- Och, tak! Zapomniałem. Zajrzałem wczoraj do paru ksią­żek. Poczekaj chwilę. Nigdzie nie odchodź.

Wybiegł z pokoju. Zostałam tam, gdzie byłam, dokładnie tak, jak polecił. Byłam ciekawa, czy Jesse jest gdzieś w pobliżu i słu­cha naszej rozmowy. Uznałam, że miałby za swoje, gdyby tak było.

Dawid wrócił, zanim się obejrzałam, dźwigając stos zakurzo­nych wielkich ksiąg. Sprawiały wrażenie bardzo starych, a kie­dy usiadł obok mnie i zaczął je z zapałem kartkować, przekona­łam się, że faktycznie są tak stare, jak wyglądają. Żadnej nie wydano po 1910 roku. Najstarsza pochodziła z 1849 roku.

- Popatrz - powiedział Dawid, przeglądając wielkie, opraw­ne w skórę tomiszcze, zatytułowane Moje Monterey.

Wyszło ono spod pióra pewnego pułkownika, Harolda Clemmingsa. Pułkownik pisał dość suchym stylem, ale w książce znajdowały się obrazki, co pomagało w lekturze, mimo że były czarno - białe.

- Spójrz - powtórzył Dawid, otwierając księgę na reproduk­cji fotografii naszego domu. Wyglądał inaczej - nie miał ganku ani garażu. Drzewa wokół były znacznie mniejsze. - Spójrz, wi­dzisz, to jest dom w czasach, gdy mieścił się w nim hotel. Albo zajazd, jak wtedy mówiono. Tutaj piszą, że cieszył się złą sławą. Zamordowano w nim wielu ludzi. Pułkownik Clemmings opi­suje szczegółowo wszystkie przypadki. Czy przypuszczasz, że duch, który wczoraj do mnie przyszedł, jest jednym z nich? To znaczy, jednym z ludzi, którzy tutaj umarli?

- Cóż, najprawdopodobniej tak.

Dawid zaczął czytać na głos - szybko i z przejęciem, nie po­tykając się na długich staromodnych wyrazach - historie ludzi zmarłych w domu, który pułkownik Clemmings nazywał Do­mem na Wzgórzach.

Żaden z nich jednak nie nosił imienia Jesse. Żaden z nich nawet w przybliżeniu go nie przypominał. Skończywszy czy­tać, Dawid spojrzał na mnie wyczekująco.

- Może to duch tego chińskiego posługacza - powiedział. - Tego, którego zastrzelono, ponieważ nie dość starannie wyprał koszule tamtego dandysa.

Pokręciłam głową.

- Nie. Nasz duch nie jest Chińczykiem.

- Och. - Dawid ponownie zajrzał do książki. - A ten? Ten, który zginął z rąk własnych niewolników?

- Nie sądzę. Miał niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu.

- No, a ten? Duńczyk, którego przyłapano na oszustwach karcianych i zastrzelono na miejscu?

- Nie jest Duńczykiem - odparłam z westchnieniem. Dawid wydął wargi.

- No, to kim on jest? Ten duch?

- Nie wiem. Jest chyba z pochodzenia Hiszpanem. I... - Nie chciałam się w to zagłębiać w pokoju, w którym Jesse mógłby nas podsłuchać. No, wiecie, chodzi mi o te jego oczy, długie, brązowe palce, itd.

Nie chciałam, żeby nabrał przekonania, że mi się podoba.

Potem przypomniałam sobie chusteczkę. Wyleciała mi z pa­mięci, kiedy sprałam z niej krew i powiesiłam. Wyszyto na niej inicjały MDS. Powiedziałam o tym Dawidowi.

- Czy te litery coś ci mówią?

Zamyślił się. Zamknął książkę pułkownika Clemmingsa i sięgnął po inną - jeszcze starszą i bardziej zakurzoną. Dawid otworzył ją i zobaczyłam tytuł: Życie w północnej Kalifornii, 1800 - 1850

Dawid przejrzał indeks na końcu i powiedział:

- Aha.

- Aha co? - zapytałam.

- Aha, tak myślałem - oznajmił. Otworzył książkę na jednej z ostatnich stron. - Proszę - powiedział. - Wiedziałem. To jest jej podobizna. - Podał mi książkę ze stroną nakrytą cieniutką warstwą ligniny.

- Co to? - zapytałam. - W książce jest chusteczka higienicz­na.

- To nie chusteczka. To bibułka. Używano jej dla ochrony ilustracji w książkach. Podnieś ją.

Podniosłam. Pod spodem na lśniącym papierze widniała czarna - biała reprodukcja obrazu. Był to portret kobiety. Pod portre­tem widniał napis: Maria de Silva Diego, 1830 - 1916.

Szczęka mi opadła. MDS! Maria de Silva!

Wyglądała na kogoś, kto mógłby nosić taką chusteczkę w rę­kawie. Miała na sobie białą koronkową suknię - w każdym ra­zie na czarno - białym zdjęciu wydawała się biała. Lśniące czarne włosy piętrzyły się w lokach po obu stronach jej głowy, z dłu­giej szyi zwieszał się okazały klejnot na złotym łańcuchu. Pięk­na kobieta o dumnym wyglądzie patrzyła z ram portretu z wyrazem twarzy, którego nie dało się określić inaczej jak... wyzy­wający.

Spojrzałam na Dawida.

- Kim ona była? - zapytałam.

- Och, to jedna z najpopularniejszych kobiet w Kalifornii mniej więcej w tym okresie, kiedy zbudowano ten dom. - Da­wid odebrał mi książkę i zaczął przerzucać strony. - Do jej ojca, Ricardo de Silvy, należała wówczas większość Salinas. Była jego jedyną córką i przeznaczył dla jej piękny posag. Jednak nie dla­tego dobijano się o jej rękę. W każdym razie, nie tylko dlatego. W tamtych czasach dziewczęta, które wyglądały tak jak ona, uważano za piękne.

- Jest bardzo piękna.

Dawid spojrzał na mnie z lekkim uśmieszkiem.

- Taak - powiedział. - Owszem.

- Ależ naprawdę.

Dawid zauważył, że mówię poważnie i wzruszył ramionami.

- No, wszystko jedno. Jej tata chciał, żeby poślubiła zamoż­nego ranczera - dalekiego kuzyna, który był w niej nieprzytom­nie zakochany - ale jej podobał się inny mężczyzna, mężczy­zna o nazwisku Diego. - Zerknął do książki. - Felix Diego. To był podejrzany typ. Zajmował się handlem niewolnikami. W ten sposób przynajmniej zarabiał na życie, zanim przybył do Kalifornii, żeby zbić majątek, poszukując złota. Tata Marii nie akceptował niewolnictwa tak samo, jak nie uznawał po­szukiwaczy złota za godnych ręki jego córki. Tak więc Maria pokłóciła się z ojcem, który w końcu zagroził jej wydziedzi­czeniem, jeśli nie wyjdzie za mąż za kuzyna. To natychmiast uspokoiło Marię, ponieważ należała do dziewcząt, które lubią pieniądze. Miała jakieś sześćdziesiąt sukien w czasach, gdy większość kobiet posiadała dwie, jedną do pracy i jedną do kościoła...

- No, więc co się stało? - przerwałam mu. Nie obchodziło mnie, ile miała sukien. Chciałam się dowiedzieć, jaki był w tym udział Jessego.

Dawid szukał czegoś w książce.

- Cóż, to ciekawe, ale Maria w końcu postawiła na swoim. - Jak?

- Kuzyn nie stawił się na ślub.

- Nie stawił się na ślub? Co to znaczy, nie stawił się?

- Po prostu. Nie pojawił się. Nikt nie wie, co się z nim stało. Opuścił rancho na parę dni przed ślubem, no, wiesz, żeby zdą­żyć na czas, ale potem wszelki słuch o nim zaginął. Na zawsze. Koniec pieśni.

- A... - Znałam odpowiedź, ale i tak musiałam zapytać: - A co się stało z Marią?

- Wyszła za mąż za poszukującego złota handlarza niewolni­ków. To znaczy, po stosownej zwłoce. Wtedy panowały surowe zasady dotyczące tych rzeczy. Jej tata tak się rozczarował nieod­powiedzialnością kuzyna, że w końcu oświadczył Marii, że może robić, co jej się podoba i iść do diabła. Tak też zrobiła. Ale nie poszła do diabła. Miała z handlarzem niewolników jedena­ścioro dzieci i przejęła wraz z mężem majątek ojca po jego śmierci i zajmowali się jego utrzymaniem...

Podniosłam rękę.

- Poczekaj. Jak się nazywał ten kuzyn? Dawid zajrzał do książki.

- Hektor.

- Hektor?

- Tak. - Dawid znowu spojrzał na stronę w książce. - Hek­tor de Silva Ale matka nazywała go Jesse.

Kiedy podniósł wzrok, coś musiało go zastanowić w wyrazie mojej twarzy, bo odezwał się cicho:

- To nasz duch?

- Tak - odparłam równie cicho. - To jest nasz duch.

19

Chwilę później zadzwonił telefon. Przyćmiony wrzasnął z dołu, że to do mnie. Podniosłam słuchawkę i usłysza­łam piskliwy głos Cee Cee.

- Pani wiceprzewodnicząca - powiedziała. - Czy pani wice­przewodnicząca chciałaby coś powiedzieć prasie?

Ja na to:

- Nie. Dlaczego nazywasz mnie wiceprzewodniczącą?

- Ponieważ wygrałaś wybory. - W tle usłyszałam, jak Adam krzyczy:

- Moje gratulacje!

- Jakie wybory? - zapytałam oszołomiona.

- Na wiceprzewodniczącego! - W głosie Cee Cee brzmiała irytacja. - Rany!

- Jak mogłam je wygrać? - powiedziałam. - Przecież mnie tam nie było.

- Nic nie szkodzi. I tak zdobyłaś dwie trzecie głosów dru­giego rocznika.

- Dwie trzecie? - Przyznaję, byłam w szoku. - Ależ, Cee Cee, dlaczego ludzie na mnie głosowali? Nawet mnie nie znają. Jestem nowa.

Cee Cee na to:

- Cóż ci mogę powiedzieć? Emanujesz pewnością siebie uro­dzonej przywódczyni.

- Ale...

- I pewnie nie jest bez znaczenia, że pochodzisz z Nowego Jorku, ludzie tutaj są zafascynowani wszystkim, co pochodzi z Nowego Jorku.

- Ale...

- A poza tym, mówisz naprawdę szybko.

- Tak?

- Owszem. A to sprawia, że wydajesz się inteligentna. To znaczy, uważam, że jesteś inteligentna, ale także robisz takie wra­żenie, bo szybko mówisz. I ubierasz się na czarno, a czarny jest, no, wiesz, kultowy.

- Ale...

- Och, no i to, że uratowałaś Bryce'a przed tą spadającą bel­ką Ludziom to się podoba.

Dwie trzecie rocznika drugich klas głosowałoby zapewne na zajączka wielkanocnego, gdyby ktoś go skłonił do ubiegania się o to stanowisko. Nie powiedziałam jednak niczego w tym sty­lu. Zamiast tego stwierdziłam:

- Cóż. A to dobre.

- Dobre? - powtórzyła zdumiona Cee Cee. - Dobre? To wszystko, co masz do powiedzenia, „dobre”? Czy zdajesz sobie sprawę z tego, jak świetnie będziemy się bawili teraz, kiedy uda­ło nam się dobrać do tej całej kasy? Jakie fantastyczne rzeczy będziemy w stanie robić?

- No, to... świetnie.

- Świetnie? Suze, to niesamowite! Będziemy mieli niesamo­wity, niesamowity semestr! Taka jestem z ciebie dumna! I po­myśleć, że to przewidziałam!

Rozłączyłam się, mając poczucie, że zdarzyło się coś niezwy­kłego. Nie co dzień zdarza się, żeby wybrano kogoś na wice­przewodniczącego klasy w sytuacji, gdy ta osoba chodzi do tej klasy krócej niż tydzień.

Nie zdołałam dobrze odłożyć słuchawki, gdy telefon znowu zadzwonił. Tym razem odezwał się dziewczęcy głos, którego nie rozpoznałam, a który prosił o rozmowę z Suze Simon.

- To ja - powiedziałam i Kelly Prescott wrzasnęła mi do ucha:

- O mój Boże! Słyszałaś? Nie jesteś podniecona? Ale będzie­my mieli zajebisty rok.

„Zajebisty”. W porządku.

- Z przyjemnością podejmę współpracę z tobą - powiedzia­łam spokojnie.

- Posłuchaj - odezwała się Kelly, przechodząc nagle na ton ne­gocjacji biznesowych. - Musimy się spotkać i wybrać muzykę.

- Muzykę do czego?

- Na tańce, oczywiście. - Dobiegł mnie szelest kartek jej ter­minarza. - Załatwiłam didżeja. Przysłał mi listę i mamy wybrać piosenki. Jak, na przykład, jutro wieczorem? A poza tym, co się z tobą dzieje? Nie było cię dzisiaj w szkole. Nie zarażasz chyba, co?

- Eee, nie. Posłuchaj, Kelly, co do tych tańców... Nie wiem. Pomyślałam, że byłoby zabawniej wydać pieniądze na coś ta­kiego, jak. .. no, na przykład, piknik na plaży.

Powtórzyła beznamiętnym tonem:

- Piknik na plaży.

- Taak. Do tego siatkówka, ognisko i takie rzeczy. - Owinę­łam sobie sznur telefoniczny wokół palca. - Po tym, jak uczci­my pamięć Heather, oczywiście.

- Co takiego?

- Uroczystość żałobna. Widzisz, domyślam się, że wynajęłaś już salę w Carmel Inn na tańce, prawda? Ale zamiast tańców, moglibyśmy wyprawić Heather uroczystość żałobną. Wiesz, są­dzę, że to by jej odpowiadało.

Ton głosu Kelly nie wyrażał żadnych uczuć.

- Nawet jej nie znałaś.

- Cóż, to prawda. Ale wydaje mi się, że wiem, jakiego typu osobą była. I sądzę, że uroczystość żałobna w Carmel Inn to jest dokładnie to, czego by sobie życzyła.

Kelly milczała przez minutę. Cóż, owszem, przyszło mi do głowy, że może nie podobają jej się moje sugestie. Jestem w koń­cu wiceprzewodniczącą. A nie sądzę, żeby dało jej się zdjąć mnie ze stanowiska, chyba że wyrzucono by mnie ze szkoły.

- Kelly? - Ponieważ nie odpowiedziała, ciągnęłam: - Słuchaj, Kelly, nie przejmuj się tym teraz. Porozmawiamy. Aha, a co do tego party w sobotę. Mam nadzieję, że nie będziesz miała nic przeciwko temu, że zaprosiłam Cee Cee i Adama. Wiesz, to dziwne, ale oni twierdzą, że nie zostali zaproszeni. Ale w tak małej klasie jak nasza, to naprawdę nie w porządku nie zapro­sić wszystkich, rozumiesz, o co mi chodzi? Ludzie, których się nie zaprasza, mogą pomyśleć, że się ich nie lubi. Jestem pewna, że w wypadku Cee Cee i Adama po prostu zapomniałaś, praw­da?

- Czy ty jesteś chora na głowę? Nie zniżyłam się do odpowiedzi.

- Do zobaczenia jutro - rzuciłam jedynie.

Parę minut później telefon zadzwonił jeszcze raz. Odebra­łam, gdyż jak się wydawało, jestem rozchwytywana. Nie pomy­liłam się. Dzwonił ojciec Dominik.

- Susannah - odezwał się swoim przyjemnie głębokim gło­sem - mam nadzieję, że nie masz mi za złe, że cię niepokoję w do­mu. Dzwonię, żeby ci pogratulować wygranej w wyborach...

- Proszę się nie martwić, ojcze Dominiku. Nikt nie słucha na drugiej linii. To tylko ja.

- Co ty sobie wyobrażasz? - powiedział zupełnie innym to­nem. - Przyrzekłaś mi! Przyrzekłaś, że nie pójdziesz do szkoły sama!

- Przepraszam, ale groziła, że skrzywdzi Dawida, więc...

- Nie obchodzi mnie to, choćby groziła twojej matce, mło­da damo. Następnym razem masz na mnie czekać. Rozumiesz? Nigdy więcej nie wolno ci próbować czegoś tak ryzykownego jak egzorcyzmy bez żadnej pomocy!

- Cóż, dobrze. Miałam jednak nadzieję, że nie będzie na­stępnego razu.

- Nie będzie następnego razu? Jesteś niemądra! Jesteśmy mediatorami, pamiętaj o tym. Dopóki istnieją duchy, będzie dla nas następny raz, młoda damo, i radzę o tym nie zapominać.

Jakbym naprawdę mogła zapomnieć. Wystarczyło rozejrzeć się po pokoju w dowolnej porze dnia i oto pojawiała się moja chusteczka z zawiązanym rogiem, czyli zamordowany kowboj.

Nie widziałam jednak potrzeby informowania o tym ojca Dominika. Powiedziałam tylko:

- Przykro mi z powodu dachu. Biedne ptaki.

- Pal sześć moje ptaki. Nic ci się nie stało i tylko to się liczy. Kiedy wyjdę ze szpitala, usiądziemy sobie razem, Susannah, i odbędziemy długą pogawędkę na temat właściwych technik mediacji. Nie podoba mi się ten twój obyczaj wkraczania na scenę i nokautowania nieszczęsnych dusz, kiedy się tego naj­mniej spodziewają.

Roześmiałam się.

- Dobrze. Przypuszczam, że dokuczają księdzu żebra? Odpowiedział łagodniejszym tonem:

- Owszem, trochę. Skąd wiesz?

- Bo jest ksiądz taki miły.

- Przepraszam. - Po głosie poznałam, że mówił poważnie. - Ja... tak, rzeczywiście odczuwam bóle w żebrach. Och, Susan­nah. Słyszałaś nowiny?

- Które? To, że wybrano mnie na wiceprzewodniczącą klasy, czy to, że rozwaliłam szkołę wczoraj w nocy?

- Nic z tego. U Louisa Stevensona zwolniło się jedno miej­sce dla Bryce'a. Przeniesie się tam, jak tylko będzie w stanie cho­dzić.

- Ale... - To żałosne, wiem, ale poczułam się skonsterno­wana. - Ale Heather odeszła. Nie musi się przenosić.

- Heather mogła odejść - powiedział łagodnym tonem oj­ciec Dominik - ale jej pamięć trwa wśród tych, których... dotknęła jej śmierć. Nie możesz chyba mieć do chłopaka pretensji o to, że chce zacząć od nowa w innej szkole, gdzie nikt nie bę­dzie szeptał za jego plecami?

Ja na to, bez specjalnego entuzjazmu, myśląc o miękkich ja­snych włosach Bryce'a:

- Pewnie nie.

- Podobno do poniedziałku dojdę do siebie na tyle, że będę mógł wrócić do pracy. Czy możemy się spotkać w moim gabi­necie?

- Pewnie tak - odparłam z równym zapałem co poprzednio. Ojciec Dominik zdawał się tego nie zauważać.

- Do zobaczenia zatem - powiedział. Zanim odłożyłam słu­chawkę, usłyszałam jeszcze, jak mówi: - Och, Susannah. Po­staraj się w międzyczasie nie rozwalić tego, co zostało ze szkoły.

- Ha, ha - mruknęłam i rozłączyłam się.

Siedząc na ławie przy oknie, oparłam podbródek na kolanach i zapatrzyłam się na krzywiznę zatoki po drugiej stronie doli­ny. Słońce zachodziło powoli. Mój pokój opromieniło złoto - czerwone światło, a niebo wokół słońca wydawało się pasiaste. Kolorowe chmury - niebieskie, fioletowe, czerwone i pomarań­czowe - wyglądały jak wstążki, które widziałam kiedyś powie­wające na majowym palu podczas renesansowego jarmarku. Przez otwarte okno wpadał zapach morza. Nadmorska bryza niosła wysoko na wzgórza, tam, gdzie siedziałam, słony aro­mat.

Zastanawiałam się, czy Jesse też tak siedział w oknie, wdy­chając zapach oceanu, zanim umarł. Zanim, czego byłam pewna, kochanek Marii de Silvy, Felix Diego, zakradł się do pokoju i zabił go.

Jakby czytając w moich myślach, Jesse zmaterializował się o kilka kroków ode mnie.

- Rany! - zawołałam, przyciskając rękę do serca, które biło tak mocno, że bałam się, że eksploduje. - Czy ty musisz to robić?

Opierał się nonszalancko o słupek przy moim łóżku.

- Przykro mi - powiedział. Ale widać było, że to nieprawda.

- Słuchaj, jeśli mamy, w pewnym sensie, mieszkać razem, musimy wypracować pewne zasady. A zgodnie z zasadą numer jeden nie możesz mnie w ten sposób zaskakiwać.

- A jak mam dawać znać o swojej obecności? - zapytał Jesse ze śmiejącymi się oczami.

- Nie wiem. Czy mógłbyś, na przykład, brzęczeć łańcucha­mi?

Pokręcił głową.

- Nie sądzę. Jaka byłaby zasada numer dwa?

- Zasada numer dwa... - Głos mi zamarł, kiedy tak na niego patrzyłam. To nie w porządku. Naprawdę nie. Zmarli faceci nie powinni być tacy przystojniak Jesse, którego twarz opromie­niało w tej chwili zachodzące słońce, uwydatniając jej regular­ne rysy...

Uniósł brew, tę z blizną.

- Coś nie tak, querida ? - zapytał.

Popatrzyłam na niego uważnie. Było jasne, że nie zdaje sobie sprawy, że wszystko wiem. Chciałam go o to zapytać, ale właś­ciwie nie chciałam się niczego dowiadywać. Coś trzymało Jessego na tym świecie, nie dając mu przejść do tego, do któ­rego należał, a to coś, jak przeczuwałam, wiązało się bezpośred­nio ze sposobem, w jaki umarł. Ponieważ jednak wyraźnie nie zależało mu na tym, żeby o tym dyskutować, uznałam, iż to nie mój interes.

Coś takiego zdarzyło mi się po raz pierwszy. Zazwyczaj nie mogłam opędzić się od duchów, które domagały się mojej po­mocy. Ale nie Jesse.

Przynajmniej na razie.

- Pozwól, że cię o coś zapytam - odezwał się Jesse tak nie­spodziewanie, że przez chwilę myślałam, że czyta w moich my­ślach.

- O co? - zapytałam ostrożnie, odrzucając magazyn i wstając.

- Zeszłej nocy, kiedy ostrzegłaś mnie przed pójściem do szkoły, ponieważ zamierzałaś odprawić egzorcyzmy...

Otworzyłam szeroko oczy.

- Tak?

- Dlaczego mnie ostrzegłaś? Roześmiałam się z ulgą. Tylko o to mu chodzi?

- Ostrzegłam cię, bo gdybyś się tam zjawił, wessałoby cię do innego świata jak Heather.

- Ale czy to nie byłby doskonały sposób, żeby się mnie po­zbyć? Miałabyś pokój dla siebie, dokładnie tak, jak sobie życzysz.

Popatrzyłam na niego przerażona.

- Ale to byłoby... to byłoby nieuczciwe! Uśmiechnął się.

- Rozumiem. Wbrew zasadom?

- Owszem - odparłam. - Pewnie, że tak.

- A więc ostrzegłaś mnie... - zrobił krok w moją stronę - ...ponieważ odrobinę mnie polubiłaś?

Poczułam ze zgrozą, że się czerwienię.

- Nie. Nic podobnego. Próbuję po prostu postępować zgod­nie z zasadami. Które ty złamałeś, nawiasem mówiąc, budząc Dawida.

Jesse podszedł o krok bliżej.

- Musiałem. Powiedziałaś, że nie mogę sam przyjść do szko­ły. Jaki miałem wybór? Gdybym nie wysłał ci brata na pomoc - stwierdził - byłabyś w tej chwili odrobinę nieżywa.

Zdawałam sobie, niestety, sprawę, że ma rację. Nie miałam jednak zamiaru przyznawać mu tego.

- A skąd. Panowałam nad wszystkim. Ja...

- Nad niczym nie panowałaś - zaśmiał się Jesse. - Wpako­wałaś się tam bez żadnego planu, bez jakiegokolwiek...

- Miałam plan. - Zrobiłam jeden zamaszysty krok w jego stronę i nagle stanęliśmy praktycznie nos w nos. - Kim ty je­steś, żeby twierdzić, że nie miałam planu? Robię to od lat, rozu­miesz? Od lat. I nigdy nie potrzebowałam pomocy. Od nikogo. A na pewno nie od kogoś takiego jak ty.

Przestał się nagle uśmiechać. Na jego twarzy malowała się wściekłość.

- Takiego jak ja? Jak ty mnie nazwałaś? Od kowboja?

- Nie. Od kogoś, kto jest martwy. Jesse drgnął, jakbym go uderzyła.

- Ustalmy, że zgodnie z zasadą numer dwa ty się nie wtrą­casz w moje sprawy, a ja w twoje - powiedziałam.

- Świetnie - odparł Jesse krótko.

- Świetnie - powtórzyłam. - I dziękuję. Nadal był wściekły. Zapytał nadąsanym głosem:

- Za co?

- Za uratowanie mi życia.

Gniew natychmiast zniknął z jego twarzy. Przestał marszczyć brwi.

A potem wyciągnął ręce i położył je na moich ramionach.

Gdyby wbił we mnie widelec, chyba nie byłabym taka zdu­miona. Przyzwyczaiłam się do radzenia sobie z duchami za po­mocą pięści, ale nie przyzwyczaiłam się do tego, że patrzą na mnie tak, jakby... jakby...

Cóż, jakby chciały mnie pocałować.

Zanim jednak zdążyłam zastanowić się, co dalej - zamknąć oczy i poddać się jego woli czy też powołać na zasadę numer trzy: żadnego dotykania - z dołu rozległ się głos mojej mamy.

- Susannah? - zawołała. - Suzie! Jestem w domu. Spojrzałam na Jessego. Zdjął ręce z moich ramion. Chwilę później mama otworzyła drzwi, a Jesse zniknął.

- Suzie - powiedziała. Podeszła bliżej i objęła mnie. - Jak się masz? Mam nadzieję, że nie jesteś zła, że pozwoliliśmy ci spać. Wydawałaś się taka zmęczona.

- Nie. - Nadal czułam się lekko oszołomiona tym, co zaszło między mną a Jessem. - Nie jestem zła.

- Przypuszczam, że to wszystko w końcu cię zmogło. Spo­dziewałam się, że to nastąpi. Czy dobrze ci tu było z Andym? Mówił, że zrobił ci lunch.

- Zrobił świetny lunch - stwierdziłam automatycznie.

- Słyszałam też, że Dawid przyniósł ci pracę domową. - Pu­ściła mnie i podeszła do okna. - Myśleliśmy, żeby zrobić spa­ghetti na obiad. Co ty na to?

- Brzmi dobrze. - Zauważyłam, że mama wygląda przez okno. A potem stwierdziłam, że nie pamiętam, kiedy moja mama wyglądała tak... cóż, pogodnie.

Może to dlatego, że odkąd przeprowadziłyśmy się na zachód, przestała pić kawę.

Bardziej prawdopodobne jednak, że to miłość.

- Na co patrzysz, mamo? - zapytałam.

- Och, na nic takiego, kochanie - powiedziała z lekkim uśmiechem. - Na zachód słońca. Jest taki piękny. - Odwróciła się, żeby objąć mnie ramieniem i stałyśmy tak razem, patrząc, jak słońce zanurza się w Pacyfiku w płomieniach czerwieni, fio­letów i złota. - W Nowym Jorku z pewnością nie mogłabyś oglądać takiego zachodu słońca - westchnęła. - Prawda?

- Nie. Z pewnością nie.

- A więc - powiedziała mama, obejmując mnie mocniej. - Co o tym myślisz? Sądzisz, że powinnyśmy trochę tu zostać?

Żartowała, oczywiście. Ale nie do końca.

- Pewnie - stwierdziłam. - Zostańmy.

Uśmiechnęła się do mnie, a potem znowu popatrzyła na słoń­ce. Jaskrawa pomarańczowa kula znikała za horyzontem.

- „Oto zachodzi słońce” - zanuciła mama.

- „I tak jest dobrze” - dokończyłam.


Podziękowania dla AScarlett za skan

Susannah ma na nazwisko Simon, co jest odpowiednikiem polskiego imienia Szymon (przyp. red.).


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carroll Jenny Cabot Meg Pośredniczka 01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka 01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka 01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka 01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka 01 Kraina cienia
Cabot Meg Pośredniczka 01 Kraina cienia
Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Carroll Jenny Cabot Meg Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Carroll Jenny Cabot Meg Pośredniczka 04 Najczarniejsza godzina
Carroll Jenny Cabot Meg Pośredniczka 02 Dziewiąty klucz
Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 03 Kraksa w górach
Pośredniczka 01 Kraina cienia Meg Cabot
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli widziałeś zadzwoń 01 Kiedy piorun uderza
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 05 Szukając siebie
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 03 Bezpieczne miejsce
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 02 Kryptonim Kasandra
Carroll Jenny (Cabot Meg) 1 800 Jeśli Widziałeś Zadzwoń 04 Znak węża
Carroll Jenny (Cabot Meg) Pośredniczka 06 Czwarty Wymiar

więcej podobnych podstron