czechowicz poezja

DALEKO

 

wiatraki kołyszą horyzont

chaty pachną stepem

chatom źle

stoją na palcach o zachodzie ślepe

wspinają się jak konie

za chwilę się pogryzą

 

nie step ucichło morze

rozlewa się wieczór bez szumu

świecące szyby otoczyły kolejowy dworzec

zachód mozolnie żuje gumę

ostajcie zdrowo matuś

z wojska napiszę list

nad parowozem dym białe kwiaty

gwizd

 

w niedzielę pociąg odjechał

w inną niedzielę przyjdzie

pracują czerwone obłoki pchają się ku słońcu

na stacji dzień jak codzień tydzień jak tydzień

a szyny

szyny się nigdzie nie kończą

 JESIEŃ

 

uliczka za uliczką rzucona sierpem stromo

okuty słońca mosiądzem szedł tędy młody żołnierz

złocisty talerz fryzjera kłaniał się jemu domom

a ten sam wiatr oblizywał wisły masywne połcie

 

za domami podzwania tramwaj jak w bramę wchodzi w powietrze

żołnierz także się wdziera w powietrze młodo idąc

jesień biegnie na przełaj na bliskim jest kilometrze

kasztan przy rogatce już rdzawo policzki wydął

 

no więc będzie szaro jak film się poprzemyka

już wypukłe zdarzenia cwałują ławą dokąd

takiej geografii nie ma na życiu nie ma równika

jak pilotowi trzeba powierzyć się młodym krokom

 

MIŁOŚĆ

 

przedświt się czule czołgał

przez mroczne puszcze i chaszcze

noc przed nim płynęła wołgą

górą krążyła jak jastrząb

 

u dróg ciemnych z niebem twarzą w twarz

chaty tłoczyły się w ciżbie

miłość bez gwiazd

miłość tlała po izbach

 

usta spadają na usta młotem

mocno ciemność sprzęga

pierwsze uściski młode

nieskończoną są wstęgą

ciało się ciałem nakrywa

pachnącym świeżą śliwą

ramiona w gorącej przestrzeni

zamykają się ciemnym pierścieniem

tapczan twardy zgrzany jak rola

orzą chyże lemiesze kolan

aż zamiast pszenic wschodzących i żyt

zaszemrze srebrem świt

zastuka do okna biało

 

podnieść oczy spojrzeć z uśmiechem

to kwitnącej czereśni gałąź

zgięła się pod strzechę

 

ŚWIAT

 

głębokie kliny ulic noc dzień światła pokotem

lamp kule smugi w okien kwadratach

chodzą kołem zaklętym witryn sklepowych roty

świetlisty ich dwurząd ciasną ulicę oplata

 

za szybą krągłe pudełeczka z blachy

trumny rybek stłoczonych w śmierci oliwie strachu

za drugą kanciaste rozpycha się żelastwo

śruby haki pilniki tryskające jak wachlarz płasko

 

za tamtą marzenie uwięzło barw i lekkości narkotyk

krążą srebrne dziewczęta w seledynach i tiulu złotym

nadpływa witryna inna koloru morza i zorzy

tu kupiec ognie klejnotów na taflach kryształu rozłożył

pasma okien jak pasy transmisyj

snują się jeszcze jeszcze jeszcze

pędzą lecą od wisły do Wisły

wiją się jak żyły sypią deszczem

 

rzeczywistość spada płatkami liśćmi

w mieście wichru i pędu nawała

tęczowy zapałał

wyścig

 

więc także

 

jezdnie rzeki asfaltu z szumem dążą do krańców

wyłamują się z placów odchodzą zawile kręto

zwieszając głowy pielgrzymie stąpa i latarń łańcuch

i szyny idą drżące kół tramwajowych tętentem

 

nie stoją domów cementowe sześciany

klatki schodowe izby nie trwają nieruchome

w mrozu szkle w lazurze jesieni lub wiośnianym

wędrują mozolnie powolnie domy

 

podłogi gnębi ciężar czworonożnych kroków

tu ławy a tu stoły pełzną kołyski skrzynie

na sprzętów powierzchniach toczy się gwiazdami pył

w powietrzu ciemno czy widno drobinki płyną szeroko

czas płynie

jest

nie ma

będzie

był

DNO

 

żelazny świat tej łodzi

dotknięty kometą granatu

tonął odchodził

pionowo w słoje wody burej

chmurą

na dno na dół

 

wewnątrz biega na przestrzał

krótkich spięć pożar

drży rży moc w grubych nitach

jęczą miażdżone morzem

blachy pancerne trzeszczą

akumulatory zalane po wręby

we mgle ryżej kwasów manometru nie odczytać

i tak wiadomo wciąż głębiej

 

ciemniejsze czerwieńsze lampy

chrypi cierpki oddech

motor szalał na 400 amper

przeciążony zamilkł

już się poddał

sami

 

u kabli rur marynarze zawiśli bez ruchu

cisza cwałuje straszliwy przybysz

w zaduchu

zalewają skroń ogniste grzywy

bratersko piersią przy piersi

w sieci zerwanych drutów czy w promieniach

oficerowie pieśń zaczynają pierwsi

i łódź się w pieśń zamienia

i orłami czerwonymi w oczach atmosfera

ach tak jest umierać

ciężka ekstaza cichnie w iskier trzasku

widać chaos kształtów na dnie rozpostartych

atlantyda jest niżej

czarno-czerwona jak karty

a jak port pełna blasków

 

10 tysięcy lat chłonęła oceanu wino

koncentryczne budowle szumiały w słonej wodzie

teraz powieka zapada ostatni raz

drgnął drut czas

na nowo od końca w maszynę się nawinął

będzie nowych cyfr czekiem

 

na głębokości stu metrów konając młodzi

zrównaliśmy przeszłe i przyszłe wieki

 ŚWIATŁO PO POŁUDNIU

 

stań w zatoce posłuchaj woda śpiewa

pierś marynarza wypukła jest jak i morze samo

ponad masztów pionami za chmur szarą bramą

słońce złotym sztandarem powiewa

 

no a barki zrozumiawszy ten sygnał

kołyszą chudymi rej ramionami

i ja wiem otulił się snów maligną

dnia lazurowy kamień

tragarz pasiasty jak bąk fajkę pali

stóp ciemnych mu dotyka zwinięte skrzydło fali

cień leje się na bulwar fioletem i ciszą

tylko dźwigi parowe jak suchotnik dyszą

tylko gwiżdże ten malarz na boku fregaty

zawieszony malując liter smutne kwiaty

tylko ty mocną rękę zwijając jak linę

przeciągasz się dziwaczną rzucasz w lazur linię

strzeż się

drogi strzeliste i ostre jak promień

echem dzwonią z dalekości

żagli trójkąty strome

ciche są jak pościg

 

strzeż się

słuchaj zatoki

popołudnie w światłach nie śpi

w lenistwie tak słonecznym idą czyjeś kroki

strzeż się

tajemnicze a rześkie

 

ZAUŁEK

 

kamienny kawałek świata

zaułek w kwiatach jak dziewczę

nikt na pewno nie zechce

tutaj stukiem samochodu kołatać

tak

to tylko gdzie indziej wybucha zwycięski jazgot

a to ciężkie platformy brzęczą w łańcuchy jadąc

a to znowu fartuchy zarzuciwszy na siłowe

rozpychają się autobusy słonie brunatne i płowe

albo tramwaje suną

między wartami latarń

wełni się czarne tłumu runo

wrzawa we mgłach i dymie wzlata

 

tu cicho trawa wśród kamieni

zieleni się niebu jaskółkom

ludzie są dziećmi dużemi

a samolotem ty pszczółko

 

mieszkam tu w izbie małej jak pudełko

w którą słońce wlewa złociste kubełko

ogródek się waha czy wyjść na ulicę

czy się winogradem wspiąć na okiennicę

wiatr tę pustkę kocha często tu przysiada

coś do szczelin szeptać do okien zagadać

zaśpiewać

chwiejącym się tyczynom słonecznika

pająkom na furcie dębowej

 

noc dzień przenika

ranki wieczory

na domach wtedy światła z boku

prócz księżycowych i słonecznych gloryj

spokój

 


SPIS WIERSZY


ŚMIERĆ

 

napisano stacja towarowa

napisano magazyn

dźwig i winda zwieszają ciężkie głowy

cokolwiek się zdarzy

 

wagon czerwone więzienie krów

zatkał okienka pysikami cieląt

ryk żalem kipi ryk i znów

maszyny ciszę mielą

worki na rampie pachną paszą

wieś jest na chwilę jakże nęci

ale nie ma wilgotnego szmeru traw u pędn

białe lampy noc słodką gaszą

o koła których 8

dobrze wy wiecie gdzie rzeźnia

im hamulcom przyczepom osiom

droga też nie bezbrzeżna

dlaczego deski przepojone smarem

przestały być kwitnącymi sosnami

dlatego i ceglany dom

stacja towarowa z żelaznym dźwigarem

nie zmiłuje się nad nocą i krowami

 

krowy na zabicie są

 

DZIEŃ

 

klatki dygocą w studniach cegieł

lampa milczący wulkanów szyldwach

wirem falami śruby pobiegły

na piętra w lodem zionący wind wark

 

turkot i brzęk blach dołem i górą

chwieje się hala czerwony sztandar

tryska w powietrze czarny pot stu rąk

dym z papierosów ergo i wanda

 

w białym oparze tłok tryby pchał tak

że kurz opadał dusił darł nozdrza

piec rozpalony szumiał jak bałtyk

tlenowych gwizdków wysoki głos drżał

kamień żelazo łuny grzmoty

koła bijące sercem o tor

ramiona śmigła lewary młoty

gorący motor

 

gdy chaos huków przybierał pęczniał

o niewiast piersiach marzyła pierś

to drżał w niej ciężar stalowa tęcza

idąca śmierć

WIECZOREM

 

mała moja maleńka

chwieją się żółte mlecze

w dolinę napływa gór cień

cichy odwieczerz

brodzi w zmierzchowym nurcie

już późno

 

mały mój ukochany

trudno z miłości się podnieść

a jeszcze ciężej od złych nowin

gdy patrzysz na mnie ciemnym nowiem

smutniej mi chłodniej

boję się

rozstać się musimy

ty z innym do ślubu jedziesz

na srebrne noce złote dnie

moja droga gdzie indziej wiedzie

we mgle

tam gdzie najsamotniejsi

 

słyszę turkot karocy

niebo nazbyt się chmurzy

daj rękę ukochany raz jeszcze

o ciemne godziny pieszczot

co było nie może trwać dłużej

czas mi już czas

całuj ostatni raz

żegnaj

 

dobrzy ludzie

błogosławcie zdarzenia które przeszły

błogosławcie i te co przyjdą

 

MÓZG LAT 12

 

chmury wyżej niżej to nuty

brodzą w błękicie luzem

brodzą i moje buty

w letniego wiatru strudze

 

kapliczki ze świętym Janem

w wianeczku zawiędłych bylin

dosięgną! niewypowiedziany

obłok motyli

 

dalej drogą na łąkę

wędruj pagórem gliny

torze kolejki

papierowy powój popraerastał szyny

 

do łąki ścieżyna pałąkiem

na dół z nasypu

depcąc trawę u rzeki

nagi chłopak zakipiał

gdzie się choiny kończą

zasłaniające miasto

wyrzuca sto wiotkich rączek

mózg lat dwunastu

 

między kroplami chabru

na rybiej łusce fali

trzepoce się chyży kaprys

torsu gibkiego spirala

 

krzyk o południe o potok

krzyku pełne usta i garście

w ekstazie słońca jak motor

pali się mózg lat dwanaście

 

patrzę dzień idzie za południe już niesymetryczny

wkrótce wieczór nasypie się jak góra

wiatr trawy ruszył a nie drgnąłby komin fabryczny

ze złotej rzeka będzie bura

 

chłopcze chłopiec jutro pojutrze

radość naga a to nie życia zaczyn

zamknie się na zawsze jak kluczem

w 1936 chłopcze na rzekę spod hełmu popatrzysz

 JA KARABIN

 

zapomniałem piękny sierpniu od wczoraj

jak drzwi kina otworzyła się ta pora

 

mur spękany nad tapczanem rozkwitł srebrnie

znowu głowa będzie gwiazdą niepotrzebnie

 

artylerio z betonowych łożysk ryknij

dosyć zmierzchów fałszowanych i jutrzni

 

cedzi słowa bardzo mądre dzień zwykły

w muszlę uszu których ja znów jestem uczniem

 

słodko wiersze w cieczy cisz tych się ważą

jak trzmiel czarny w tunelowym garażu

 

tylko taki czas odmienny chciałbym poznać

w którym ludu karabinem będę z wiosną

 ---

Nuta czlowiecza



JESIENIĄ

w oknie chmur plamy deszczowa sieć

ogród to rdzawość czerwień i śniedź

w kroplach co ciężkie na brzoskwiń listkach

niebo kuliste błyska i pryska

 

słucham szelestów jesienny gość

mało wód szmeru szumu nie dość

czujnie czatuję rankiem przy oknie

gdy kwiat opada w kałużę ogniem

 

może usłyszę któregoś dnia

nutę człowieczą z samego dna

nutę co dzwoni mocno i ostro

a niebo całe dźwiga jak sosrąb

 ŻAL

 

głowę która siwieje a świeci jak świecznik

kiedy srebrne pasemka wiatrów przefruwają

niosę po dnach uliczek

jaskółki nadrzeczne

świergocą to mało idźże

 

tak chodzić tak oglądać sceny sny festyny

roztrzaskane szybki synagog

płomień połykający grube statków liny

płomień miłości

nagość

tak wysłuchiwać ryku głodnych ludów

a to jest inny głos niż ludzi głodnych płacz

zniża się wieczór świata tego

nozdrza wietrzą czerwony udój

z potopu gorącego

zapytamy się wzajem ktoś zacz

 

rozmnożony cudownie na wszystkich nas

będę strzelał do siebie i marł wielokrotnie

ja gdym z pługiem do bruzdy przywarł

ja przy foliałach jurysta

zakrztuszony wołaniem gaz

ja śpiąca pośród jaskrów

i dziecko w żywej pochodni

i bombą trafiony w stallach

i powieszony podpalacz

ja czarny krzyżyk na listach

 

o żniwa żniwa huku i blasków

czy zdąży kręta rzeka z braterskiej krwi odrdzawieć

nim się kolumny stolic znów podźwigną nade mną

naleci wtedy jaskółek zamieć

świśnie u głowy skrzydło poprzez ptasią ciemność

idźże idź dalej

 

MOJE ZADUSZKI

 

wyprowadzam królów szeregi

mają szaty zorzanozłote

ja nad falą ładogi oniegi

złote szaty fałduję młotem

 

przeznaczenie to moje umarli

wam krokami pożarów grać

cienie wzywać na grobów darni

słów muzyką ku wam je gnać

a w tym kraju inaczej świta

łuski wodne u kryp się łamią

gwiazdę bladą przez kraty widać

głosy fabryk ranią i kłamią

o piwiarnio w której się budzę

obnażone konary lip

ci pijani ubodzy ludzie

dorożkarska szkapa u szyb

 

wolno kładę na kartach rękę

trudno śpiewać śpiewaniem pisać

zziębli z torów zbierają węgiel

węgiel brudzi listopad liszaj

 

lepię tęcze na rudej darni

królów gonię na złoty bieg

to co stworzę wesprzyjcie zmarli

może przetrwa i nas i brzeg

 

kamien



PĘDEM

Światło fosforyzujących drzew przepala kościane wieże

drgnęło i potoczył się po płytach samochodów potok

ulicę Złotą ośnieżył

kłębem bębniącym benzynowego dymu zabłękitnił na złoto

 

W rozwiewaniu się welonów i grzyw

widać jasno że maszyna pieści

krajobrazy się rwą

lecieliśmy przez czarne mokre miasto

naraz błysło przedmieście

wachlarze kratkowanych niw

 

Chrzęści żywioł pszeniczny

każdy kłos inny

jednak na wszystkich polach starej ziemi

tysiącami się znajdą jednakowe

co rok takie same ma Reims i Przemyśl

a wszystkie złotopłowe

 

Jeden taki zasuszony w kajecie

przy innym kosą przecięty skonał zając

trzeci w brudnych rączkach trzymając

opowiadały mi dzieci

że za plecami skrzydła mają

(opalone ciałka dziewcząt pachniały nad rzeką jak prerie)

teraz mknę bez skrzydeł na białym citroenie

wiatr klaszcze nad mym pędem jak w cyrku galerie

pszenicę pochyla nad ziemię

 

Jeden kłos dwa trzy kłosy

nieskończoności płowe włosy

giną rząd za rzędem

za moim i nieskończoności pędem

 KONIEC REWOLUCJI

 

Marszczyła się ceglasta woda

przygnębiały ją domy ceglaste

żeglowała czarna łódź niepogoda

nad miastem

 

Dudnił deszcz o deseczki i deszczułki

na dziedzińcach tartaków zaśmieconych wilgotna trocin;)

na niebie było ciemno chmurno jak w zaułku

za niebem było sino

Mokro biły pomokłe sztandary

dymy zataczały się na bruku

spitym mglistorudawym pożarem

giędził z parkanów gruby druk

 

Z dalekiej drogi mlask błota

salwy drą zmierzch koło koszar

a przedmieściem

przesuwało siy już w piosence gawrosza

w nieustannych mitraliez terkotach

 

FRONT

 

Ludzie w białych domach mówią to pole chwały

w niedziele chodzą do kościoła i na białe procesje

ulicami czystymi w słońcu przebiega pies biały

w białym kwitnącym parku Zakochana czyta poezje

 

Ale tutaj nie ma wcale białości

w szarej ziemi rowy pełne brudnych żołnierzy

dym siny i różowy przechodzi do nas przez rzekę

nie białe żółte są kości

armatniego ataku ognisty prąd

na niebie nieustannie leży

to front

to zstąpienie do piekieł

Odcinek 212 i wzgórze 105

we dnie szturmy i strzały

a w nocy przez dym przedzierają się reflektory

po drutach kolczastych biegają błyski żywe jak rtęć

wszystko ma wtedy inne kolory

 

Gdy cicho zbłąkana kula wśliźnie się w białe czoło

znienacka zrobi się biało (nawet na froncie)

biała niedziela biały park piesek biały

zatańczą wkoło

 

Pole chwały

 

KNAJPA

 

Tłumnie mijały się auta

cętkowane kręgami lamp

wracano z rautu

 

Nagie ramiona w bransoletach pochylały się nad brukiem

równolegle poziomo i w ukos

z gestów dam

wynikało że chcą spędzić wieczór w gabinetach

pić wesoło i długo

 

Błysła zabawa

 

Nie było gwiazd

nie wiadomo było czy noc już schodzi

w czterech jedwabnych ścianach nie ma ulic miast

nikt nie przechodził

Głosy w pijaństwie gasły głaskały się coraz dalej

smukły pan całował ażurowe pantofelki

jedna para tańczyła

spadała komenda pij nalej

z ust panienki w sukience lila

gulgotały nad kieliszkami butelki

 

Nagle zaczęły się przesuwać kąty gabinetu

żeby nie upaść musieli usiąść

czarne nocne okno błądziło ze ściany na ścianę

kwadraty posadzki goniły za daleką metą

wydęte banie portier wirowały nad stołów oceanem

 

Usiedli usnęli

gabinet jak wagon pomknął ku świtowi

głowy pijane odrzucili w tył

żyły im nabrzmiewały krwią i alkoholem

a z niemocy tych głów z gorączki żył

realizuje się fantom-Golem

 

Byłby może zmiażdżył tę gromadę

ale oto

w liryce dalekiego tanga

zaczął warczeć codzienny motor

zmieniło się niebo blade

w jaskrawy prześwietlisty hangar

 

ŚMIERĆ

Za ścianą płaczą dzieci

Ona do mnie mówi

Oddycham lodowym kwieciem

nieznanych równin

 

A tam kołysanki

a tu chust poszum

nie ma nic gorętszego cichszego od jej głosu

Na próżno żyję myślę chodzę tylko przed Progiem

a gdy płynę przez miasto wieś

szumię lasami kawiarnią bezdrożem teatrem

to ona zawsze jest gdzieś

za ciszą nocną wiatrem

 

Zgłuszyć nie mogę

Nieruchome nad ulicą zachody

miedziane jak grosz

gwarzące syrenami samochody

mury fabryk w nieustannym tętnie

mądry pociągu bieg

krzyczą o życiu namiętnie

nie wierzą że jest brzeg

 

Ja chcę nie wierzyć i nie chce wierzyć mały poszarpany kruk

którego psy rozdarły

śmierć chodzi ona do mnie mówi szeptem gorącym

zdaje się że z obrazu złotego dna wychodzi Bóg

schyla się nade mną umarłym i krukiem zdychającym

 

Na rzęsach wstydliwa łza

widzę w niej świat gliniany jak skarbonka

nachodzi na mnie lodowa łąka

to już nie ja

 

I ciebie kruku nie ma

(może nikogo nie ma za złotym tłem)

zawiły schemat

 NA WSI

 

Siano pachnie snem

siano pachniało w dawnych snach

popołudnia wiejskie grzeją żytem

słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach

życie - pola - złotolite

 

Wieczorem przez niebo pomost

wieczór i nieszpór

mleczne krowy wracają do domostw

przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu

 

Nocami spod ramion krzyżów na rozdrogach

sypie się gwiazd błękitne próchno

chmurki siedzą przed progiem w murawie

to kule białego puchu

dmuchawiec

 

Księżyc idzie srebrne chusty prać

świerszczyki świergocą w stogach

czegóż się bać

Przecież siano pachnie snem

a ukryta w nim melodia kantyczki

tuli do mnie dziecięce policzki

chroni przed złem

 

AMPUŁKI

 

Nad pogrzebem balkony chorągwie i trumna

w chmurze samolot

w porównaniu z człowiekiem który to zrozumiał

lokomotywa ekspresu - nie kolos

we wsiach młocarnie nie dziwią krów

piosnka kabaretu od płotu do płotu

jedyna rzeczywistość udręczeń ma coś ze snów

każdy nie wierzyć jest gotów

 

Reklama ryczy za reklamą

sygnał świeci do sygnału

z ostrych gwizdawek i kłębów pary wzlotu

znać tempo życia wciąż to samo

mimo szybkości obrotów

kilkadziesiąt milionów łańcuchów

ciągnie świat pomału

wiadomo że nie ma prawieczystej jedni no i duchów

w niezliczone dla oka strony

rozpełza się życia proces

wszędzie miliony biliony tryliony

straszliwe noce

 

Nory wilgną od płaczu nędzy

w kawiarniach małej mieścinie na froncie

tryska uśmiechami literatura

w pałacu zielony stolik stosy pieniędzy

 

Gdybym to mógł zamącić

już bym był górą

Patrzcie

za zamkniętymi drzwiami

może naprawdę kolorowe drogi się palą

dlaczegóżby wszystko co jest

nie mogło się zmienić wraz z nami

w świętość zapach ampułki Graala

 
















Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Józef Czechowicz Poezja
Poezja J.Czechowicza, 33)POEZJA JÓZEFA CZECHOWICZA
POEZJA JOZEFA CZECHOWICZA doc
Poezja Józefa Czechowicza
zasady pracy z poezją
historie zakulisowe czechow a SZRBVB7VK2GKFG6EAUWXJUAZBOLYY34CXWENVTY
Pochowajcie mnie w kwiatach, Poezja, poezja mojego męża - warta czytania
12. Poezja E. Zegadłowicza, Lit. XX wieku
Pewność, Ewa Lipska - poezja
Poezja współczesna, Filozofia&Varia
soc.sciaga-joasia-czechowska, socjologia dziennikarstwo(1)
Jim Morrison - Jamajka, Poezja
Poezja futurystów
Poezja polsko łacińskaja
Poezja i logika
Poezja polska00 1830
średniowieczna poezja świecka
Gmatrix poezja sercem pisana Tomik Wierszy
Poezja Wiersz Formy mieszane id Nieznany

więcej podobnych podstron