Dziesięć milimetrów różnicy ciśnienia to sto metrów różnicy wysokości
Nasz Dziennik, 2011-02-26
Z
kpt. pil. Michałem Wilandem (7 tys. godzin nalotu, w tym 4,5 tys. na
Tu-134), pilotem sportowym i akrobatycznym w kadrze narodowej,
zdobywcą m.in. międzynarodowego odznaczenia cywilnego za szczególne
osiągnięcia w sporcie szybowcowym - Złotej Odznaki Szybowcowej
(FAI) z diamentem, rozmawia Marta Ziarnik
Jak
- mając za sobą doświadczenie awaryjnego lądowania - ocenia Pan
pracę kontrolerów na Siewiernym 10 kwietnia ub.r., sprowadzających
polski Tu-154M?
-
Porównanie pracy kontrolerów pracujących na lotnisku Siewiernyj z
pracą kontrolera na którymkolwiek lotnisku komunikacyjnym w Polsce
i na świecie można by określić jako przeciwieństwo nocy i dnia.
Oczywiście na niekorzyść rosyjskich kontrolerów. Oni należą do
grona kontrolerów wywodzących się z wojska, które po
transformacji nie miało co zrobić z częścią niższej kadry,
jeszcze zdolnej do służby. Takie osoby wsadzano więc m.in. do
zarządu lotnictwa cywilnego bądź właśnie na stanowiska
kontrolerów lotnisk. Ludzie ci nie byli specjalnie szkoleni na
stanowiska kontrolerów lotów, jak to np. jest u nas. W większości
były to osoby przypadkowe, niemające dużego doświadczenia w tej
materii. Tymczasem każdy samolot inaczej się prowadzi na ścieżkę
i trzeba wiedzieć, jak daną maszynę sprowadzać. Tu potrzebna jest
wiedza. Bo co innego mały samolot jednosilnikowy, a co innego
ciężka, czterosilnikowa maszyna. I każdy kontroler powinien
wiedzieć, że inaczej prowadzi się Tu-154, a inaczej Iła-76.
Podsumowując: rosyjscy kontrolerzy absolutnie nie zdali egzaminu i
to była wielka pomyłka, że to właśnie takie osoby znalazły się
na wieży podczas sprowadzania samolotu z tak ważnymi pasażerami na
pokładzie. Sami też zdawali sobie z tego sprawę, bo jeden z nich
zaraz po zderzeniu tupolewa z ziemią wybiegł z wieży, z
przerażeniem wykrzykując: "Co ja narobiłem!?". A słyszał
to jeden z pilotów Jaka-40, który wylądował w Smoleńsku przed
tupolewem.
Czy
ten brak doświadczenia mógł mieć związek z faktem, że podczas
sprowadzania polskiego samolotu wieża kontaktowała się z operatem
"Logika"?
-
Szczerze powiem, że nie wiem, co to właściwie była ta "Logika".
Ale jedno jest pewne. Człowiek, który jest na wieży, jest
odpowiedzialny za to, co robi, i nie powinien się z nikim w tym
czasie konsultować. Z żadną "Logiką" ani z żadną inną
dyrekcją. To on powinien najlepiej wiedzieć, co robić w danym
momencie. Taka osoba ma przecież licencję kontrolera i najlepiej
wie, jaka sytuacja panuje na lotnisku.
MAK
jednak w swoim raporcie dowodzi, że kontrolerzy działali
profesjonalnie. Nawet w sytuacji zawieszenia na dłuższy czas
korespondencji z maszyną 2 kilometry przed progiem pasa.
-
Każdy pilot zbliżający się do lotniska, na którym ma lądować,
powinien otrzymać od kontrolera szczegółowe dane, w tym m.in.
informację o pasie lądowania - np. 26 (259 stopni). Jeśli
lądowanie odbywało się zimą, to kontroler musiał poinformować
załogę, jakie w danych warunkach jest chociażby hamowanie - bardzo
dobre, dobre, dostateczne lub złe - i na której części pasa jest
jakie. Pas w takim przypadku dzielił się na trzy strefy. Kolejną
grupą danych, jakie musi podać kontroler, jest wiadomość o
pogodzie, czyli: wielkość zachmurzenia (np. 3/8), podstawa chmur
(np. 200 m), widzialność (np. 600 m lub 4 km). Trzecia informacja
powinna dotyczyć systemu podejścia do lądowania, np. ILS (system
lądowania według przyrządów) - jeśli jest taki na pokładzie
samolotu (obecnie system ten znajduje się niemal w każdym
samolocie); PAR - radar precyzyjny, według którego poprzez podawane
polecenia kontroler wprowadza samolot na kierunek lądowania i na
ścieżkę schodzenia do momentu zgłoszenia widoczności pasa lub
świateł podejścia, bądź też do wysokości decyzji, która
zależy od indywidualnych uprawnień pilota wpisanych w jego
dokumentach. Po czwarte wreszcie, kontroler musi poinformować pilota
o NDB, czyli bliższej i dalszej radiolatarni. Są to radiolatarnie
kierunkowe, usytuowane na kierunku podejścia do lądowania. W
praktyce pokazują pilotowi, czy jest dokładnie na kierunku pasa
lądowania czy z boku tej linii. Bliższa znajduje się około 1000 m
od progu pasa, dalsza zaś około 5 kilometrów.
Jest
Pan doświadczonym pilotem, na tupolewach latał Pan przez wiele lat.
Jak Pan ocenia te maszyny?
-
Na Tu-134 latałem przez ponad dziewięć lat i oceniam ten samolot
jako bardzo bezpieczny i konstrukcyjnie mocny. Jego wadą jest,
niestety, brak wyposażenia w najnowocześniejsze urządzenia i to,
że zdarzają się usterki. Tupolewy mają jednak wszystkie
podstawowe urządzenia, które pozwalają wykonywać loty w różnych
warunkach pogodowych, również w tych bardzo trudnych.
Zdarzył
się jednak Panu niebezpieczny incydent podczas jednego z lotów tą
maszyną...
-
To prawda, miałem kiedyś taki przypadek. W jednym z wielu lotów z
Warszawy do Paryża - które odbywałem, pracując jeszcze w PLL LOT
- podczas oczekiwania na lądowanie w rejonie paryskiego lotniska im.
Charles'a de Gaulle'a w mojej maszynie wystąpiła usterka systemu
nawigacyjnego. Wskazania kursu były niezgodne z rzeczywistymi. To
znaczy, że nie byliśmy w stanie dokładnie określić kierunku
lotu. I gdy zgłosiliśmy ten fakt, kontrola lotniska w Paryżu
podała, że może nas sprowadzać do lądowania przy pomocy radaru
precyzyjnego. Podała nam jednocześnie, że warunki meteo są na
granicy minimum, co oznacza, że podstawa chmur wynosi 60 m,
widzialność zaś około 600 metrów.
Jak
dokładnie wyglądała procedura sprowadzania przez wieżę?
-
Cały czas otrzymywaliśmy z wieży polecenia typu: Teraz w lewo...,
dosyć w lewo..., tak trzymać... Teraz w prawo..., dosyć..., tak
trzymać... Schodzić do wysokości tej i tej..., utrzymywać
wysokość..., teraz schodzić do tylu i tylu metrów... itp. Takim
też sposobem kontroler lotów na radarze precyzyjnym sprowadził
nasz samolot do lądowania, a światła podejścia zobaczyliśmy
dopiero na wysokości około 50-60 metrów. I tak to wyglądało. W
tym czasie wykonywałem wszystkie polecenia z wieży - to jest
polecenia kontrolera lotu prowadzącego podejście do lądowania. Po
pomyślnym lądowaniu były podziękowania z obu stron za dobrze
wykonane zadanie i za dobrą współpracę. Po dwóch dniach usterka
została usunięta - wymieniono wadliwe urządzenie - i wróciliśmy
do Warszawy. Pamiętam, że dziękowała nam za tę pracę sama
dyrekcja PLL LOT, która wysłała podziękowania również do
Paryża.
Był Pan w trakcie tego lotu pierwszym pilotem?
- Nie. Byłem wówczas drugim pilotem. Ale z racji tego, że w czasie dłuższych lotów zawsze wymienialiśmy się na takiej zasadzie, że jeden pilot leciał w jedną stronę, a drugi pilotował podczas drogi powrotnej, to ja leciałem wtedy do Paryża, a pierwszy pilot miał wracać do Warszawy. I tak się stało, że to akurat mnie przydarzyła się ta awaria.
Ilu pasażerów było na pokładzie?
- Lecieliśmy Tu-134, który mógł zabrać na pokład około 76 pasażerów. Po tylu latach nie pamiętam jednak, czy wszystkie miejsca były wtedy zapełnione. Ale na pewno 70 osób wtedy leciało.
Jakim sprzętem dysponowało lotnisko, schodził Pan na autopilocie?
- Jak zapewne pani wie, lotnisko Charles'a de Gaulle'a w Paryżu jest jednym z największych i najnowocześniej wyposażonych lotnisk europejskich. Posiada system podejścia i lądowania automatycznego. Można na nim więc lądować na autopilocie, to znaczy, że samolot wykona przyziemienie automatycznie. Pilot wyłącza autopilota i wykonuje dobieg i kołowanie do portu. Wówczas jednak, a były to lata 70., choć lotnisko w Paryżu miało radar ILS kategorii już chyba nawet 3. (który pozwala na przyziemienie), nasz samolot nie miał jeszcze takiego systemu, który pozwalałby na lądowanie na autopilocie. Ten system dawał możliwość jedynie naprowadzenia na samą ścieżkę, kierunek i oś pasa, a później trzeba go było wyłączyć. W tamtych latach nie było jeszcze u nas modne tzw. ślepe lądowanie, czyli lądowanie na autopilocie. Wykonywało się jedynie pilotowanie ręczne.
Strona rosyjska utrzymuje, że podchodząc do lądowania na autopilocie, polscy piloci działali nieprofesjonalnie.
- Na autopilocie podchodzi się do lądowania właśnie wtedy, gdy są gorsze warunki pogodowe, ponieważ autopilot dokładniej poprowadzi i szybciej zareaguje na najmniejsze nawet odchylenie od zadanych i wpisanych tam parametrów. Dobre oprzyrządowanie lotniska pozwala na automatyczne podejście z lądowaniem włącznie, a pilot po przyziemieniu wyłącza automat i wykonuje hamowanie i kołowanie na stanowisko (do "rękawa"). Rosyjscy kontrolerzy, którzy posiadali radar precyzyjny - a taki mieli, ponieważ mówili "na ścieżce schodzenia, na kursie", co znaczy, że widzieli samolot na ekranie monitora, jego pozycję oraz wysokość - w moim przekonaniu nie wypełnili obowiązku pomocy załodze polskiego rządowego samolotu, zwłaszcza w takich warunkach, jakie panowały tego dnia w Smoleńsku. Tym samym przyczynili się do katastrofy lotniczej, o ile jej nawet sami nie spowodowali! Powinnością kontrolera było prowadzić bez przerwy kontakt z załogą. To znaczy, że cały czas mieli obowiązek podawać załodze informacje o pozycji w stosunku do ścieżki schodzenia i o pozycji do osi pasa. Tymczasem tego nie zrobili. Na wysokości decyzji, którą znali, powinna paść komenda "na wtaroj krug" ("na drugi krąg"). To zawsze i wszędzie jest jednoznaczne i obowiązujące. Dlaczego tego nie zrobili?!
Rosjanie uważają, że kontrolerzy Wiktor Ryżenko i Paweł Plusnin nie mogli zabronić załodze polskiego rządowego samolotu lądować, nawet w tak trudnych warunkach.
- Według mojej oceny, MAK jest instytucją ludzi wzajemnie powiązanych w różnych układach, wzajemnie się wspierających i broniących. Między innymi też dlatego nie mam do niego najmniejszego zaufania. Szczególnie zaś po ostatniej farsie na naprędce zwołanej telekonferencji z udziałem niepoważnych panów "doradców". Powiedziałem tak dlatego, że na rzeczowe pytania "eksperci" nie chcieli lub nie umieli udzielić konkretnych odpowiedzi. Pytania były im zadawane po kilka razy i na żadne z nich, jakkolwiek by go nie postawiono, nie umieli nic odpowiedzieć. Twierdzili także, że kontrolerzy nie mogli zabronić załodze Tu-154M lądowania. Tymczasem to nieprawda, bo mogli i robi się tak w wielu przypadkach. Wystarczy wówczas powiedzieć: "nie wyrażam zgody na lądowanie" z podaniem powodu takiej decyzji. Pada ona np., gdy jest zajęty pas lądowania, gdy jest on zaśnieżony bądź oblodzony i nie ma możliwości zahamowania na nim, lub gdy brak jest widzialności, np. podczas mgły. Wówczas podaje się taką widzialność w metrach.
Czy
w trakcie czytania stenogramu z CVR zauważył Pan jakieś
nieprawidłowe działania polskiej załogi?
-
Czytając stenogram rozmów pilotów z wieżą kontroli lotów,
niewiele można wywnioskować poza tym, że jest on niepełny. Tam,
gdzie są ważne dla nas momenty, stenogram nie jest przetłumaczony
i w miejscach tych zapisano, że jest nieczytelny.
Jakich informacji w nim brakuje?
- Na pewno wiadomości o tym, jakie ciśnienie podano do ustawienia wysokościomierza. Wieża podaje obowiązkowo wysokość przejściową - to jest wysokość, na jakiej przestawia się wysokościomierz z 760 mmHg lub 1013 mb, na ciśnienie QFE - ciśnienie na poziomie lotniska, lub QNH - ciśnienie zredukowane do poziomu morza. To jest bowiem sprawa zasadnicza, czy trzeba uwzględniać wysokość położenia lotniska nad poziomem morza, czy też nie. Bez znajomości tego trudno jest mi sobie wyobrazić podejście do lądowania bez widoczności ziemi, na lotnisku położonym na pewnej wysokości nad poziomem morza (1 mmHg ciśnienia = ok. 10 m wysokości, a 10 mmHg ciśnienia = 100 m!). Załoga powinna się domagać tych i innych wiadomości, i na pewno to uczyniła, jednak w stenogramie tego nie ma. I znów pojawia się pytanie, dlaczego?
Jak ocenia Pan dotychczasowe śledztwo w sprawie katastrofy smoleńskiej?
- Na temat prowadzonego śledztwa w stu procentach zgadzam się z informacjami przekazywanymi w "Naszym Dzienniku". Podzielam w tej materii także pogląd posła Antoniego Macierewicza. Na temat tej tragicznej katastrofy zadawałem już wiele pytań, na które nie otrzymałem odpowiedzi. A pytania pojawiają się po takich informacjach, jak np. ta, że wrak samolotu nie może na razie być nam zwrócony, bo trzeba jeszcze odszukać mniej więcej jedną trzecią kadłuba. Kolejne ciągle nurtujące mnie pytanie brzmi: Dlaczego w ostatniej fazie samolot nie leciał, tylko nurkował? Dlaczego, gdy kapitan Arkadiusz Protasiuk zapowiedział "odchodzimy", nie odeszli? Czy nie dał rady odejść? Czy samolot Ił-76 rzeczywiście chciał lądować i schodził poniżej bezpiecznej wysokości tuż nad ziemię, prawie zaczepiając skrzydłem o ziemię? Znał przecież warunki pogodowe. Poza tymi ogólnymi pytaniami mam jeszcze wiele innych bardziej fachowych.
Na przykład?
- To są pytania o to, co już pani wspominałem przy okazji poprzedniego pytania o braki w stenogramie. Czyli pytanie o ciśnienie, jakie rosyjscy kontrolerzy podali załodze Tu-154M. Ze stenogramu wiemy jedynie, że wieża podała naszym pilotom ciśnienie 745. Ale pytam, czego to było ciśnienie? To, co podali kontrolerzy, to nie jest informacja dla pilota, gdyż jest niepełna! Na pewno chodziło o ciśnienie powietrza i na pewno chodziło o 745 mmHg. Tylko czy to było ciśnienie na poziomie lotniska (QFE), które jest mierzone w milimetrach słupa rtęci (mmHg), czy może raczej ciśnienie na lotnisku zredukowane do poziomu morza (QNH), które jest już podawane w milibarach (mb)? Czyli QNH nie uwzględnia wysokości terenu [patrz rysunek].
Na czym dokładnie polega różnica między tymi oboma wskaźnikami?
- Różnica jest taka, że na każdy milimetr słupa rtęci spada wysokość o 10 metrów. Czyli jeśli wzniosę się na wysokość 10 m, to słupek rtęci obniży mi się o 1 milimetr. Wystarczy, że kontrolerzy podali naszej załodze 10 mm różnicy ciśnienia, to piloci mieli 100 metrów różnicy wysokości. I tyle im zabrakło... Jeżeli więc załoga leciała według wysokości QFE, a podano im QNH, to musiało dojść do tragedii, bo w rzeczywistości znajdowali się o wiele niżej, niż sądzili. To by wyjaśniało, dlaczego 1 km przed lotniskiem uderzyli w drzewo, choć z podanych przez wieżę informacji wynikało, że są dopiero na wysokości 100 m, czyli na wysokości decyzji. Dlatego też na to pytanie chciałbym poznać odpowiedź. Jeden z dziennikarzy "Naszego Dziennika" dwukrotnie o to pytał podczas ubiegłotygodniowej konferencji rosyjskich "ekspertów", ale nie uzyskał odpowiedzi. A to jest niezwykle ważne w tym przypadku.
Sądzi Pan, że biorąc pod uwagę ogrom i znaczenie polityczne tej tragedii, byłoby zasadne powołanie międzynarodowej komisji do zbadania katastrofy?
- Przyczyn tej tragicznej katastrofy nie będzie można podać tak długo, jak długo nie będzie dowodów w postaci m.in. oryginalnych zapisów rozmów, samego wraku samolotu, dziennika pokładowego i nie zostaną przeprowadzone uczciwe badania, a może i sekcje niektórych ofiar.
Co, Pana zdaniem, mogło doprowadzić do katastrofy?
- Tego nie wiem. Bo nie wiem, dlaczego kiedy kpt. Protasiuk podał komendę "odchodzimy", samolot nie odszedł. I aby to zbadać, trzeba mieć wrak samolotu, który jest nadal w Rosji. Jeślibyśmy od razu dostali wrak Tu-154M, moglibyśmy stwierdzić, czy m.in. ster wysokości był sprawny. Można to też odczytać z czarnych skrzynek, ale i te przecież nadal są w rękach Rosjan. Bez tego nie możemy powiedzieć, co się tam tak naprawdę stało, bo nie wiemy m.in., czy i o ile stopni wychylił się ster wtedy, kiedy kapitan pociągnął za stery, żeby "przełamać" autopilota i odejść do góry. Bez wraku i czarnych skrzynek nasi prokuratorzy tak naprawdę nie mogą nic konkretnego ustalić. Skandalem jest więc brak w tej sprawie reakcji rządu, który pozwala, aby te dowody były przed nami ukrywane, a nawet niszczone.
Rosyjscy śledczy twierdzą, że mjr Protasiuk wcale nie ciągnął wolantu, był jakoby zdezorientowany przestrzennie, bo nie miał śladów krwi na rękach w związku z użyciem siły.
- W "Naszym Dzienniku" ukazał się też kiedyś bardzo ciekawy wywiad - chyba nawet pani go przeprowadzała - z Wasilijem Wasilenką, pt. "Obrażenia zależą od rodzaju broni", w którym została opisana nowoczesna broń termobaryczna, zwana też wolumetryczną. Jest to bardzo ciekawy wywiad, z którym warto się zapoznać. Pokazuje bowiem, że - tak jak jest w tytule - obrażenia ciał są różne i zależą od rodzaju użytej broni. Tymczasem jak wiemy, wspomniana broń jest bardzo specyficzna i pozostawia niezauważalne ślady. I co, jeśli ona została w tym przypadku użyta tuż nad ziemią? Wówczas piloci nie mieli szans wykonać żadnych działań. Zastanawia mnie też bardzo to, co robił wówczas Ił-76 (i to jest kolejne z tych moich pytań technicznych, o których pani wcześniej wspominała). Kiedy dziennikarze "Naszego Dziennika" zaczęli zgłębiać tę sprawę, pojawiły się informacje, że rzekomo przywiózł on (Ił-76) samochody dla polskiej delegacji, którymi miała przejechać z lotniska do Katynia. Przecież to bzdura kompletna! Jak bowiem samolot miał przywieźć samochody dla polskiego prezydenta i pozostałej delegacji pół godziny przed ich przylotem?! Później twierdzono, że miał on przywieźć do Smoleńska obsługę lotniska. Pytam się więc, do czego obsługi ona niby była? Do pakowania ofiar do trumien?
Rola tego samolotu jest do dzisiaj niewyjaśniona. Polscy śledczy nie mieli możliwości przesłuchania jego dowódcy mjr. Olega Frołowa.
- Dokładnie. Ten samolot jest rosyjskim samolotem szpiegowskim, który ma zamontowanych kilka radarów, dzięki którym może śledzić od kilkunastu do kilkudziesięciu samolotów jednocześnie. Samej załogi ma przynajmniej 16 osób. I ten Ił-76 leciał przed naszym Tu-154M już od Białorusi, o czym możemy się dowiedzieć, studiując dokładnie stenogram z CVR. W stenogramie rozmów z naszego samolotu jest również krótki zapis z iła, który rozmawia z kontrolą białoruską, która następnie przekazuje go kontrolerom smoleńskim.
A co z rolą tzw. liderów? Rosjanie utrzymują, że do katastrofy nie doszłoby, gdyby załoga zabrała na pokład rosyjskiego nawigatora.
- Ale o czym my mówimy?! Powiem pani, na czym polegała praca lidera, żeby wreszcie zaprzeczyć tym wysuwanym przez Rosjan bzdurom. Wiele lat temu, kiedy leciałem samolotem Tu-134 do Charkowa - odprowadzałem wówczas maszynę do Rosji do remontu - musieliśmy najpierw wylądować w Kijowie, gdzie wsiadł do nas ten tzw. lider, który miał w specjalnej teczce całą dokumentację tego lotniska, na które zmierzaliśmy. Lider był nam wówczas potrzebny, bo lecieliśmy na lotnisko wojskowe, które było tajne i którego nie można było znać ani częstotliwości łączności z lotniskiem, ani też z rejonem Charkowa, ani też częstotliwości latarni, ani ich odległości, ani kursu pasa itp. Wszystkie informacje potrzebne pilotowi, by doleciał i wylądował na takim lotnisku, były ściśle tajne i znał je tylko lider, który był naszym nawigatorem. Tylko on mógł się łączyć z wieżą i tylko on znał wszystkie potrzebne parametry. My, piloci, jedynie musieliśmy prowadzić maszynę według jego wskazówek. Tylko do tego potrzebny był lider. I kiedy już w latach 90. rozpadł się Związek Sowiecki i zostały odtajnione informacje o lotniskach wojskowych, lider do niczego nie był już potrzebny. Twierdzenie więc, że jego brak na pokładzie Tu-154M 101 doprowadził do tragedii, jest zwykłą głupotą.
Minister Radosław Sikorski powtórzył niedawno swoją tezę wypowiedzianą zresztą tuż po katastrofie, że winę za nią ponoszą polscy piloci, bo "nie powinni lądować we mgle".
- Pana Sikorskiego wreszcie trzeba przywołać do porządku za wypowiadanie takich bzdur i powiedzieć, że jeśli nie dysponuje choć podstawową wiedzą na jakiś temat, to nie powinien zabierać głosu. Załoga rządowego tupolewa nie lądowała, a jedynie wykonywała manewr podejścia. Na wysokości 100 m kapitan wypowiedział przecież komendę "odchodzimy". Po takiej komendzie nie ma zastanawiania się, co dalej, tylko od razu wykonuje się odejście. To jest nieprawdopodobne, że minister i wiele jeszcze innych osób z rządu za wszelką cenę stara się zrobić idiotę z człowieka, który wiele tysięcy godzin wylatał na samolotach. Nie dajmy się zwariować.
Rosjanie zarzucili pilotom słaby poziom wyszkolenia.
- Gdyby polscy piloci byli źle szkoleni oraz nie mieli talentu i smykałki do latania, to by nie zestrzelili tylu niemieckich samolotów chociażby nad Londynem. Tak samo, gdyby nie latali pięknie i bezpiecznie, nie mieliby też jednego, drugiego i trzeciego mistrza świata szybowcowego. Nie mieliby mistrza świata w lotnictwie nawigacyjnym, sportowym i nie zdobyliby tylu pucharów i najwyższych odznaczeń. Już nie mówię, ile rekordów świata ustanawiali nasi szybownicy. Polscy piloci wielokrotnie byli stawiani za wzór innym.
Jak ocenia Pan raport MAK?
- Powiem tylko tyle, że zarówno ten, jak i inne raporty MAK cechuje tendencyjność. Zawsze bowiem scenariusz Komitetu jest taki sam, czyli za wszelką cenę usiłuje się udowodnić winę pilotów. Tak jest najwygodniej, bo nieżyjący nie może się już obronić. Dzięki takiemu podejściu do katastrofy można ją szybko zamknąć i zatuszować jej prawdziwe przyczyny. Jeśli nie dostaniemy czarnych skrzynek i wraku, nie będziemy w stanie podważyć tego kłamliwego raportu.
Często można usłyszeć zarzut, że w takich warunkach, jakie 10 kwietnia panowały w Smoleńsku, załoga w ogóle nie powinna była zajmować wysokości decyzji.
- Zarzut ten jest niczym nieuzasadniony, ponieważ zawsze można liczyć na to, że pogoda się zmieni, chociaż nie wiadomo, kiedy. Pogoda jest zmienna i zawsze taka była.
W trakcie moskiewskiej konferencji rosyjscy "eksperci" uznali, że katastrofa nie była winą kontrolerów, bo na wieży mogły być szympansy, a i tak nie skończyłoby się to tragedią.
- W ten sposób Rosjanie utwierdzili nas jedynie w przekonaniu, że są niepoważni i że w ten sposób podchodzą do tej tragedii. W związku z powyższym chyba nie pozostaje nam nic innego, jak tylko zacząć ich traktować w ten sam sposób.
Rosyjska prokuratura twierdzi, że kontrolerzy kontaktowali się z Moskwą, czyli z operatem dowództwa sił powietrznych Federacji Rosyjskiej, ponieważ chcieli zasięgnąć rady. Czy to racjonalne tłumaczenie?
- Jeśli kontroler nie wiedział, co robić, to co on w takim razie robił na wieży?! To jest kpina.
Skalę zniszczeń samolotu Rosjanie tłumaczą półbeczką po utracie panelu skrzydła.
- Nie jest możliwe wykonanie przez Tu-154M tzw. półbeczki. Jest to wykluczone po kolizji z drzewem. Jako pilot-akrobata mogę to stwierdzić z całą pewnością.
Czy gdy chwilę po komendzie "odchodzimy" pilot zobaczy światła pasa, może przerwać manewr odchodzenia i lądować?
- Raz podjętą decyzję należy wykonać, a dopiero po jej wykonaniu można podjąć następną. Dziękuję za rozmowę.