Bursa Andrzej Wiersze

Andrzej Bursa – Wiersze Niepotrzebne


Kopniaki


Przyszedł rzeczowo żeby coś osiągnąć

ale już w pierwszych drzwiach kopniak

uśmiechnął się

kopniak wydał mu się dosyć dowcipny

spróbował znowu

kopniak

postanowił iść piętro wyżej

spadł znów na parter strącony kopniakiem

przywarował grzecznie w korytarzu

kopniak

kopniak w bramie

na ulicy znowu kopniak

więc zapragnął przynajmniej poetycznej śmierci

rzucił się pod samochód

i oberwał tęgiego kopniaka od szofera.


Miłość


Tylko rób tak żeby nie było dziecka

tylko rób tak żeby nie było dziecka

To nieistnijące niemowlę

jest oczkiem w głowie naszej miłości

kupujemy mu wyprawki w aptekach

i w sklepikach z tytoniem

tudzież pocztówki z perspektywą na góry i jeziora

w ogóle dbamy o niego bardziej niż jakby istniało

ale mimo to

...aaa

płacze nam ciągle i histeryzuje

wtedy trzeba mu opowiedzieć historyjkę

o precyzyjnych szczypcach

których dotknięcie nic nie boli

i nie zostawia śladu

wtedy się uspokaja

nie na długo

niestety.


Modlitwa dziękczynna z wymówką


Nie uczyniłeś mnie ślepym

Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie garbatym

Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie dziecięciem alkoholika

Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie wodogłowcem

Dzięki Ci za to Panie

Nie uczyniłeś mnie jąkałą kuternogą karłem epileptykiem

hermafrodytą koniem mchem ani niczym z fauny i flory

Dzięki Ci za to Panie

Ale dlaczego uczyniłeś mnie polakiem?


Nasze ognisko


Roznieciliśmy nasze ognisko

By odgrodzić swoje wieczory

Od ludzi wszystkich jak od chorób

Niech się kołysze i błyska

Niech złote śpiewają iskry

W naszym ognisku...

Siedzimy wieczorami

Coś niedobrze się dzieje

Płomień gaśnie ciemnieje

Kopeć oczernił pokój

Pyta żona: Co ci kochany?

- A daj mi spokój...

Ja wiem czemu smutno mój drogi

My lubimy bardzo czworonogi

Zwierzę najlepszy przyjaciel

Już na ulicy jestem jednym skokiem

Przemierzam całe miasto szerokie

Wracam

Z ogromnym kotem pod pachą

Siedzimy wieczorami

Coś niedobrze się dzieje

Kot straszy bursztynowym okiem

Płomień gaśnie ciemnieje

Przeglądamy... malarstwo włoskie...

Rany Boskie... jak nudno...

No - mówię - rady nie ma...

Widać się do siebie nie nadajemy

Koniec z naszym ogniskiem

Ale sprośmy jeszcze na ostatek

Wszystkich naszych starych kamratów

Ze szkolnej ławy

Z popijawy...

Zrobimy zabawę...

Przyszli goście

Każdy opowiada

Barwna talia się rozkłada

Z prostych opowieści

Chwalimy życie z całej mocy

Śpiewamy pieśni do północy

Pierwsza Goście już za progiem

No i cóż moja droga

I nam trzeba zabierać walizki

Ale popatrz... popatrz

Jak się kołysze i błyska

Wielkim ogniem... słoneczną iskrą

Nasze ognisko...

I nasz kot jest bardzo piękny z tym bursztynowym okiem


Nauka chodzenia


Tyle miałem trudności

z przezwyciężeniem prawa ciążenia

myślałem że jak wreszcie stanę na nogach

uchylą przede mną czoła

a oni w mordę

nie wiem co jest

usiłuję po bohatersku zachować pionową postawę

i nic nie rozumiem

"głupiś" mówią mi życzliwi (najgorszy gatunek łajdaków)

"w życiu trzeba się czołgać czołgać"

więc kładę się na płask

z tyłkiem anielsko-głupio wypiętym w górę

i próbuję

od sandałka do kamaszka

od buciczka do trzewiczka

uczę się chodzić po świecie


Pantofelek


Dzieci są milsze od dorosłych

zwierzęta są milsze od dzieci

mówisz że rozumując w ten sposób

muszę dojść do twierdzenia

że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek

no to co

milszy mi jest pantofelek

od ciebie ty skurwysynie.


Pedagogika


Z dziećmi trzeba surowo

zamiast płaszcza łach

ubierz łach

zapnij łach

szanuj łach

ten łach to moja praca

moje wyprute żyły

ten łach

moje stracone złudzenia

moje niedoszłe posłannictwo

moje złamane życie

moja martwa perspektywa

wszystko ten łach

ubierz łach

zapnij łach

szanuj łach


Poeta


Poeta cierpi za miliony

od 10 do 13.20

o 11.10 uwiera go pęcherz

wychodzi

rozpina rozporek

zapina rozporek

Wraca chrząka

i apiat

cierpi za miliony


Skarżypyta


...em

...em

...em

łbym

łbym

łbym

ten tego

ten tego

ten tego

- Panie kierowniku jak kolega ściągnał spodnie

w latrynie to zauważyłem że on ma tyłek odlany

ze spiżu


Sobota


Boże jaki miły wieczór

tyle wódki tyle piwa

a potem plątanina

w kulisach tego raju

między pluszową kotarą

a kuchnią za kratą

czułem jak wyzwalam się

od zbędnego nadmiaru energii

w którą wyposażyła mnie młodość

możliwe

że mógłbym użyć jej inaczej

np. napisać 4 reportaże

o perspektywacz rozwoju małych miasteczek

ale

mam w dupie małe miasteczka

mam w dupie małe miasteczka

mam w dupie małe miasteczka


Sylogizm prostacki


Za darmo nie dostaniesz nic ładnego

zachód słońca jest za darmo

a więc nie jest piękny

ale żeby rzygać w klozecie lokalu prima sorta

trzeba zapłacić za wódkę

ergo

klozet w tancbudzie jest piękny

a zachód słońca nie

a ja wam powiem że bujda

widziałem zachód słońca

i wychodek w nocnym lokalu

nie znajduję specjalnej różnicy.


Trudno o przyjaciół


Jeżeli w rozmowie z niedużym gościem

będę używał w stosunku do ludzi niskiego wzrostu

określeń:

kurdupel

korek

jamnik

to już mam w moim rozmówcy wroga

ale gdy powiem przy blondynie herkulesie

podobają mi się wysocy chłopcy blond

to wspaniały gatunek facetów

to na pewno nie zyskam przyjaciela.


Z zabaw i gier dziecięcych


Gdy ci się wszystko znudzi

spraw sobie aniołka i staruszka

gra się tak:

podstawiasz staruszkowi nogę że wyrżnie mordą o bruk

aniołek spuszcza główkę

dasz staruszkowi 5 groszy

aniołek podnosi główkę

stłuczesz staruszkowi kamieniem okulary

aniołek spuszcza główkę

ustąpisz staruszkowi miejsca w tramwaju

aniołek podnosi główkę

wylejesz staruszkowi na głowę nocnik

aniołek spuszcza główkę

powiesz staruszkowi "szczęść Boże"

aniołek podnosi główkę

i tak dalej

potem idź spać

przyśni ci się aniołek albo diabełek

jak aniołek wygrałeś

jak diabełek przegrałeś

jak ci się nic nie przyśni

r e m i s


INNE UTWORY


Bajka


Podpadł kiedyś cesarzowi, gdy ten miał zły humor. Cesarz kazał go ściąć. Ale nie miał czasu.

Powiedział tylko:

- Niech się pan zgłasza co godzina w mojej kancelarii i przypomina, że w najbliższym czasie mam panu uciąć głowę.

Więc się zgłaszał. Najpierw to przeżywał. Rozmyślał nad znikomością bytu i skrępowaniem jednostki, zależnością od dzikich kaprysów

tępego kacyka. Ale potem się wdrożył. Urzędnicy mieli z nim krzyż pański. Roboty huk, interesanci słabną w kolejce, a tu ten stale:

- Dzień dobry. Cesarz kazał przypomnieć, że w najbliższym czasie ma mi uciąć głowę. Do widzenia.

I tak co godzina.

Punktualnie dwie przed dwunastą wypadał z kawiarni "Ministerialnej" (w innych nie bywał), aby pośpiesznie wygłosic swoja formułkę.

Co sobota o jedenastej w nocy, lekko chwiejąc się na nogach po butelce wychylonej w barze "Raj Ambasadora" (w innych nie bywał),

zjawiał się w kancelarii i oświadczał bełkotliwie: - Cesarz kazał przypomnieć... żeby... tego... tam..., że w najbliższym czasie ma mi

głowę uciąć. O czwartej nad ranem zeskakiwał z pryczy, rozstawinej w przedpokoju kancelarii (gdzie indziej nie sypiał), i zaspanym

głosem budził drzemiącego sekretarza dyżurnego: - Cesarz kazał mnie - itd. Po dwudziestu latach natknął się kiedyś w kancelarii na

sędziwego już cesarza.

- A czego ten chce? - spytal cesarz.

- A on się tu zgłasza, że wasza Cesarska Mość ma mu głowę uciąć - rzekł sekretarz.

- No to mu utnijcie - żachną się cesarz.

No to mu ucięli.

Koniec bajki.


Koń


Czy widzieliście, szanowni państwo, konia tkwiącego bez ruchu na klepisku otoczonym pustymi stajniami i budynkami gospodarskimi?

Koń taki wkopany w ziemię, nie posiada żadnej wartości pociągowej, nie służy do niczego. Wystawiony na deszcz, mróz i skwar,

ćwiczony batem, dręczony przez muchy i bąki -cierpi. To jego funkcja.

Skóra konia pełna oparzelin i zacieków jest istotną mapą bólu, pełną geograficznych paradoksów i niespodzianek. Ot, np.

przeraźliwa na pozór, ogromna oparzelina jest tylko zdrętwiałym płatem skóry bez czucia, a niewidoczna na pierwszy rzut oka drobna

rana w okolicach pachwiny kryje przebogate pokłady bólu.

Ponieważ, jak już powiedzieliśmy, nogi konia wkopane są w ziemię, nie jest on w stanie ruszyć z miejsca, a cały wysiłek jaki robi

w tym celu pod ciosami bata, pomnaża tylko jego udrękę. Koń jest więc akumulatorem cierpienia. Samoczynnie przez własny wysiłek

naładowuje się bólem. Rezerwy posiada tak wielkie, że można by nimi obdzielić wiele rodzin.

Ale pokażcie mi dziś, szanowni państwo, takich, którzy szukają cierpienia.

Mimo to jednak koń jest niezbędny i trudno byłoby sobie wyobrazić normalny bieg rzeczywistości bez niego.


Szachy


Mój kumpel, tępy i złośliwy jak sto mułów, przynosi stalową szachownicę i pyta - Grasz? - Cha, cha, znam ten kawał. Wiem, że w miarę

gry moje figury rozpalają się do białości. Już przy trzecim ruchu będąsyczeć przy doktknięciu i zwęglać naskórek. Ale gram, oczywiście,

że gram.

Szach, garde, szach. Tracę dwa konie i wieżę, a palce dymią mi jak fabryka. Próbuję przesunąć piona paznokciem, ale

napotkawszy ironiczne spojrzenie partnera zaniechuję tego. Partner jest zresztą wspaniałomyślny.- Stracisz królówkę - ostrzega -

cofnij ten ruch. - W ten sposób pomnaża się moja tortura.

Gdy bije mi drugą wieżę, mam ochotę się poddać, zaprzestać tej idiotycznej udręki. Ale przecież on się odsłonił. Więc krzywiąc

sięz bólu, znów robię jakiś ruch fatalny. - Hi hi - rechocze mój tępy kumpel- tak jak w życiu. - Na lepszy dowcip go nie stać, to już

końcówka. Ostatnim oparzeniem przesuwam króla na miejsce mata nieodwołalnego.

Kumpel rechocze i zgarnia szachy.

Wtedy ja wołam: - Teraz rewanż.


Ze sposobów znęcania się nad gośćmi niskiego wzrostu


Podczas zabawy wywołaj go do drugiego pokoju i poczęstuj papierosem. Gdy kurdupel szarmancko poda ci zapaloną zapałkę,

odbierz mują, chwyć go za kołnież, unieś do góry i potrzymaj nad ogniem. Z początku będzie protestował. Daj mu wtedy prztyczka w

nos i zwróć mu uwagę, że jeżeli będzie zachowywał się zbyt głośno, może tu przybiec jego dziewczyna, tańcząca właśnie z którymś z

twoich kolegów. Po chwili kurdupel umilknie i przestanie wierzgać, tylko oczy staną się wilgotne i będą świecić w ciemnym pokoju.

Wtedy go postaw na ziemi. Gdy kurdupel będzie się starał wyśliznąć cichaczem z pokoju, uderz go na odlew w twarz. Przystanie i

zamruga, wtedy wal.

Kurdupel będzie ci usłużnie podsuwał to prawy, to lewy policzek, błagając cię półgłosem i spojrzeniem, by uderzenia nie były

zbyt hałaśliwe, aby nie usłyszała ich przypadkiem jego dziewczyna. To jest najzabawniejszy moment, zwłaszcza, że mały będzie

jednocześnie drobił poparzonymi stopami. Teraz już możesz go puścić. Zobaczysz, jak pomknie w lansadach do swojej dziewczyny.

Możesz mu wtedy posłać ironiczne spojrzenie, ale raczej nierób tego. Zbyt tani efekt.

Podobnie jak z kurduplami można postępować z garbusami. Tylko wtedy trzeba działać ostrożnie. Taki w krytycznej chwili

potrafi zabić.


INNE WIERSZE


* * *

Doktor C bogacz i cudotwórca

a wszystko o własnych siłach

(trudne dzieciństwo o własnych siłach

gimnazjum o własnych siłach

medycyna o własnych siłach

willa wygodniejsza niż niebo

i dwa samochody piękniejsze niż

gwiazdy

też o własnych siłach)

kolekcjonuje kadłubków

takich frajerów bez rąk i nóg

ma ich 22

czyli dwie jedenastki

i powiada

hopla chłopcy dziś uczymy się grać w piłkę

nożną

- nie mamy nóg – chrypią ci abnegaci

- e bzdura – marszczy się doktor

ja szedłem przez życie o własnych siłach

o własnych siłach cuda zdziałać można

i mruga na pielęgniarza wysłużonego ex-sierżanta

pół roku trwały treningi w sanatorium za kolczastym

drutem

ja nie wiem czy wyrosły im nogi

nie wiem jak to się stało

ale widziałem ich wiosenny mecz

grali chłopczykowie w football że ha.


* * *

Inaczej wyobrażałem sobie śmierć

wierzyłem naiwnie

że szczytowy orgazm przerażenia

wytrąci mnie wreszcie ze strefy bólu

Tymczasem wszystko czuję

widzę wszystko

pozostając na prawach trupa

bez możliwości jęku

drgnięcia

poruszenia się

uczestniczę całym zapasem strachu i cierpienia

w ogranym kawałku dra Tulpa

Student nieśmiały i gorliwy

wierci mi w mózgu jakimś dziwnym instrumentem

Patrząc na brzydką twarz chłopca

ubogi i niemodny strój puszek na wardze

myślę

możliwe że on jeszcze jest niewinny

i złośliwa satysfakcja przynosi mi pewną ulgę

(o ile można doznawać ulgi w

trakcie wiercenia w mózgu)

Znam wszystkie narowy profesora

starego i łysego jak koń

znam posępne dowcipy studentów

zdołałem zapamiętać absurdalne frazesy medycyny

których pokryciem jest rzekomo

moje udręczone ciało

skazane na odkrywanie

coraz okrutniej zdumiewających

bukietów tortur.


***

Jaki miły i mądry facet

naprawdę mądry

nie z tych przemądrzałych

obieżyświat

co to z niejednego pieca chleb jadł

wyrozumiały i uprzejmy

cała anatomia jego twarzy

zdradzała lekki wysiłek

ust:

by mądrzej i grzeczniej do mnie mówić

oczu:

by uważniej i uprzejmniej mnie słuchać

Taaak...

naprawdę nie mogłem nie napluć mu w mordę


* * *

Prowadziły nas lata tamtego niedziele

I poprzez niebo wiozły jak biały szybowiec,

Kędy obłaskawione sarny i daniele

Cętkowane blaskami w cienistej zagrodzie.

Dzień był posągiem słońca... a z każdym dotknięciem

Wiatru, włosów na twarzy, gałęzi czy dłoni

Stukało serce mocno jak wesoły dzięcioł

W rezerwacie, gdzie chodzić nie wolno pod bronią.

A gdy dzień słabnąć zaczął i majaczyć łuną,

Miasto na nas jak czołgiem wjechało wieżami,

Hałas ulic zatopił błękitne poszumy

I wzrok odwracaliśmy żegnając się w bramie.


* * *

... ty znasz moje chwyty, ja znam twoje,

marnujemy czas.

Roger Vailland

Przecież znasz wszystkie moje chwyty

życie moje

wiesz kiedy będę drapał krzyczał i rzucał się

znasz upór moich zmagań

i drętwe pozbawione smaku i czucia wyczerpanie

wtedy zatruwasz mój sen majakami

aby uniemożliwić mi jakikolwiek azyl

znam twoje słodycze

które przyjmuję ze skwapliwą wdzięcznością

i po których szarpią mnie torsje

przywykłem do twoich okrucieństwa

nauczyłem się śmiać z własnego trupa

(znasz dobrze ten mój ostatni chwyt)

znudziliśmy się sobie życie moje

mój wrogu

Cóż kiedy wkręciłeś iskry bólu w moje szczęki

aby utrudnić mi ziewanie


AKTOR PROWINCJONALNY


Zziębnięty Szekspir chlipie zupę

By ulgę przynieść głodnym trzewiom

Mądrością jest w jadle się skupić

By nie przyglądać się pogrzebom

Teatr i cmentarz gra bez przerwy

Według obwieszczeń rady miejskiej

O dobrze jest o nikłe resztki

Na dnie talerza łyżkę szczerbić

Więc Szekspir z namaszczeniem pokarm

Przyjmuje ile tylko zmieści

Maskę o ścianę szynku oparł

Która runęła jednocześnie


CAGLIOSTRO


Cagliostro - bękart dziwki z Neapolu

Dziś z markizami w durnia gra przy winie

Szczęście się toczy jak dukat po stole

Peruki chylą się przed łotrem z gminu.

Kiedy niejeden drżał o swoją głowę

I przed Bastylią podwojono warty

On w szklanej kuli pokazał królowej

Zmyślną machinę do ścinania karków.

Zbladła królowa bo pod gilotyną

W szkle rozpoznała rysy swojej twarzy

A mistrz nazajutrz nad dachami płynął

Pośród zachwytów szewców i mularzy.

Więc kiedy ścinać zaczęto naprawdę

I gniew kołysał jak chorągwią ludem

Wołano: Mistrzu dziś - w kościele dawnym

Mszę odpraw czarną papiestwu na zgubę !

Ale Cagliostro swój worek kramarski

Ściskając mocno ścigany księżycem

Przynaglał sługę by konie gnał wartko

Poprzez błotnistą flandryjską granicę.


CASANOVA


Giuseppe Casanova

któremu tak zazdrościsz

nie był wcale bardzo bogaty

ani bardzo silny

a jego epoka

znała wielu mężczyzn równie pięknych

jak on

lub piękniejszych od niego

ale był grzeczny

tkliwy

rycerski

i zawsze zdobywał

chociaż czasem mógłby bez tego

dopiąć celu

więc o ile chcesz

tak jak on

zdobywaj serca kobiet

i nie zrażaj się trudnościami

Zacznij od własnej żony


CHORY SYNEK


Wróbelkom nie sypniesz bułeczki

Wiewiórka nie przyjdzie do rączki

Mój synek jest chory... Łóżeczko

Zdyszana oblepia gorączka

Ach dałbym ci księżyców tysiąc

I pałac miodowy za górą

Osiołka i parę tygrysiąt

Jak gdybyś już bajki rozumiał

Lecz ty nie rozumiesz biedactwo

I w główce maleńkiej coś marzysz

I żona pobiegła do miasta

Ażeby sprowadzić lekarza

Ucichły na schodach jej kroki

Gdy z synkiem zostaliśmy sami

Jak wielki nietoperz – niepokój

Szybował powoli nad nami


DEPESZA


Do redakcji przyszła depesza

Następującej treści:

"Mordujemy wszystkich poetów

Od dnia pierwszego września"

Depeszowiec zbladł jak biuletyn

Czy można zamieścić

Czy można zamieścić

Tę opóźnioną depeszę

O tak niejasnej treści

Więc dzwoni do naczelnego

Ale w słuchawce zahuczał jakiś demon

Jest zdezorientowany

Nic nie wie z tego

Więc szuka w encyklopediach

Pod "antypoetyzacja" i w biuletynach

I tomach Lenina

Lecz i u Lenina nic nie ma

I tylko noc ołowiana ściana

I w KW nikt nie siedzi o tej porze

I z tą depeszą

I z tymi poetami

O rozpaczy najczarniejsza redaktora


DNO PIEKŁA


Na dnie piekła

ludzie gotują kiszą kapustę

i płodzą dzieci

mówią: piekielnie się zmęczyłem

lub: piekielny dzień miałem wczoraj

Mówią: muszę się wyrwać z tego piekła

i obmyślają ucieczkę na inny odcinek

po nowe nieznane przykrości

ostatecznie nikt im nie każe robić tego wszystkiego

a są zbyt doświadczeni

by wierzyć w możliwość przekroczenia kręgu

mogliby jak ci starcy

hodowani dość często w mieszkaniach

(przeciętnie na dwie klatki schodowe jeden starzec)

karmieni grysikiem

i podmywani gdy zajdzie potrzeba

trwać nieruchomo w proroczym geście

z dłońmi uniesionymi ku górze

ale po co

dokładne wydeptywanie dna piekła

uparte dążenie

z pełną świadomością jego bezcelowości

ach ileż to daje satysfakcji.


DOBRY CZŁOWIEK


Człowiek bardziej hołduje dobru niż złu

Ale warunki nie sprzyjają mu. Bertold Brecht

Nad rzeką z wędką

Usiadł dobry człowiek

O błękitnym oku starej owcy

Spławik drga ciszej niż serce

W nieustannym przemijaniu

Mulistej oleistej fali

Błogosławiona fala która nie wraca

On jest dobry cichy człowiek

Gdy miał 17 lat

Obszyty w cesarskie suknie

Zabił w Alpach strzałem w brzuch

Młodego Włocha

Promiennego jak Dawid

Błogosławiona fala która nie wraca

Gdy miał 22

Uderzył nożem mężczyznę

Wytoczył z niego litr krwi

Wtoczył w siebie 100 litrów wódki

Poszło o długonogą dziewczynę

Która potem została jego żoną

Błogosławiona fala która nie wraca

Gdy miał 30

Spłoszona nędzą i przekleństwami

Uciekła od niego żona

Z czarnowłosym motocyklistą

Mistrzem ściany śmierci

Kilkanaście metrów nad ziemią

Wirował na pionowej ścianie

Z tej właśnie wysokości

Runęła Maria

Błogosławiona po sto razy błogosławiona

Fala która nie wraca

Po sąsiadach Żydach

Przetworzonych potem na surowiec

Został mu kosz starej bielizny

Po synach: brak wieści

Po żonie: złoty miękki pęk włosów

On jest dobry człowiek

W drelichowej błękitnej bluzie

Pokurczony jak krab

Nieżądny już niczego

Patrzy w spławik

Na oleistej fali

Na powolnej fali przemijania

On jest dobry człowiek

O taaak...


DOBRY PSYCHIATRA


(wiatroaeroterapia)

Najpierw było tak jak przypuszczałem

bicie

lodowaty prysznic

cuchnące towarzystwo

natchnionych rękodzielników z prowincji

aż przyszedł dobry psychiatra

nie zadawał nam głupich pytań

nie znęcał się

na długich długich sznurach

pozwolił nam do woli fruwać nad ogrodem

długość sznurów przekraczała wysokość

najzawrotniejszych pułapów naszych wizji

o dobrze nam było

doktor jeszcze zachęcał

wyżej wyżej dzieci

o dobrze nam było

ta metoda nazywa się

wiatroaeroterapia

wia-tro-aero-te-ra-pia

wia-tra-pia

ae-ra-pia

pia! pia! pia!


DYSKURS Z POETĄ


Jak oddać zapach w poezji...

na pewno nie przez proste nazwanie

ale cały wiersz musi pachnieć

i rym

i rytm

muszą mieć temperatury miodowej polany

a każdy przeskok rytmiczny

coś z powiewu róży

przerzuconej nad ogrodem

rozmawialiśmy w jak najlepszej symbiozie

aż do chwili gdy powiedziałem

wynieś proszę to wiadro

bo potwornie tu śmierdzi szczyną”

możliwe że to było nietaktowne

ale już nie mogłem wytrzymać.


DZIEWICTWO


Minąłem salę błękitną gdzie pili wino

i szmaragdową gdzie poker szedł

minąłem salę żółtą gdzie palili opium

i herbaciarnię gdzie żuli peyotl

wstąpiłem też do kabiny purpurowej

zaciemnionej jak trumna

o przeznaczeniu odrażającym i rozkosznym

dopiero po północy

uznawszy że jestem wystarczająco nasycony kolorami

odważyłem się wyjść na ulicę

Cóż kiedy i tak

lilijna biel mojej duszyczki

zwróciła uwagę policjanta.


FIŃSKI NÓŻ


Miałem błyszczący fiński nóż

Z napisem „Made in Finland”

Gdy zmierzch podmiejskich sięgał wzgórz

We flechtach krew tętniła

Bawoła mogłem zabić nim

Ciąć na ogniska trzaski

A gdy się wlókł już gęsty dym

Rzeźbić psi łeb na lasce

Aż raz gdy noc zapadła już

Szmer obcy w krwi zatętnił

Więc chciałem sięgnąć po swój nóż

Gdy stanął przy mnie księżyc

Piętnastoletnich głupich ust

Uściski wśród bzów mokrych

I zgasł jak świeczka fiński nóż

W szufladzie rdzą się okrył

Miałem błyszczący fiński nóż

Bawoła bym nim zabił

Gdy zmierzch podmiejskich sięga wzgórz

Dobywam go z szuflady

W kącikach flechtów wieczór już

Lśni jak porzeczka krwawa

Ukradkiem z rdzy wycieram nóż

I między bajki wkładam


FUNKCJA POEZJI


Poezja nie może być oderwana od życia

Poezja ma służyć życiu

Gospodyni domowa powinna:

wytrzeć kurze

wynieść śmieci

wymieść spod łóżka

wytrzepać dywan

nakarmić dziecko

pójść po zakupy

podlać kwiatki

napalić w piecu

przyrządzić obiad

wymyć rondle

wypłukać szklanki

wyprać pieluchy

zaszyć spodnie

przyszyć guzik

zacerować skarpetki

zapisać wydatki

i jeszcze

zrobić

tysiące innych rzeczy o których nie mamy pojęcia

a potem lektura wielkich romantyków

i lu-lu...


GENERAŁ


Generał zza barykady czarnych telefonów

Świat przewracał pchnięciami flankowych uderzeń,

A podczas nocy bardziej od zmierzchów czerwonych

Spał pod wełnianym pledem w ołowianej wieży.

Gdy w miejscu plam błękitnych i kółeczek czarnych

Na mapie dłużej palec zatrzymał generał,

To nad wodopojami wiadomymi sarnom

Gajowi i rybacy musieli umierać.

I skrzypiały na drogach wozy i rzemienie,

Pył usta zaciśnięte i rany oblepiał,

Pod obcasem czerwono bulgotała ziemia,

Niebo karmione ogniem złym patrzyło ślepiem.

Generał na koniku, generał na tanku

Wciąż nowe siły puszczał z żelaznego pudła,

Aż raz gdy sztab w dąbrowie stanął o poranku,

Wyszedł cichcem z namiotu i stanął u źródła.

Krynica odbijała oczu jego kolor,

Dzień młody do rąk przyszedł jak zwierzę,

Generał długo, długo stał z dłonią przy czole,

Aż ramiona rozpostarł i krzyknął: - Żołnierze.

Koniec wojny już bliski, zbierzcie wszystkie siły.

Widziałem dziś pod lasem jutrzenkę różową.

Dla nas wszystkich jej blask... Z tarczami wrócimy

Za rok, za kwartał, miesiąc... hej, podnieście głowy.

I z radosnym okrzykiem przebiegł przez obozy,

Aż zdyszany ochrypł od próżnego trudu.

Oni głów nie podnieśli, bo urwane głowy

Nie chciały już do martwych przyrosnąć kadłubów.


HAMLET


Gdy kur blaszany pieje rano

I warta nocna zmienia konie

Hamlet przygląda się kolanom

Nóg swoich gładko utoczonych

Zrzuciwszy płaszcz z lubością stwierdza

Ud twardość i wypukłość piersi

W cuchnącej świeżym trupem twierdzy

Hamlet kryguje się do śmierci

Sztylet uderza w zamku cicho

Sto uszu każdy kąt ma pusty

Więc Hamlet nie chcąc budzić licha

Bezgłośnie śmieje się przed lustrem.


JA CHCIAŁBYM BYĆ POETĄ


Ja chciałbym być poetą

Bo dobrze jest poecie

Bo u poety nowy sweter

Zamszowe buty piesek seter

I dobrze żyć na świecie

Ja chciałbym być poetą

Bo byczo u poety

Bo u poety cztery żony

A z każdą dawno rozwiedziony

A ja lubię kobiety

Ja chciałbym być poetą

Może mnie przecież przyjmą

Bo dla poety zakopane

Nie trzeba wcześnie wstawać rano

A wstawać rano zimno

Bo fajno jest poecie

Nie musi w biurze ślipić

I fuk mu cała dyscyplina

Tylko gitara i dziewczyna

I złote gwiazdy liczyć

I mylić się i liczyć

I liczyć wciąż od nowa

Na ziemi w drzewie i błękicie

Trudnego szukać słowa

I gniewać się i martwić

Bo ciągle jeszcze nie to

I ciągle baczyć ciągle patrzeć

Ja nie chcę być poetą


JACK LONDON


W czujnym uśpieniu koczowiska

Jack London majaczeniem myśli

Której na razie nie uściśla

Zadaje kłamstwo nienawiści

Oto jest step zeschnięty na wiór

Ogniska dogasanie płowe

I galopuje nocy bawół

Przez kryształową gwiazd niemowę

Lecz ziemia nie śpi a głód nagli

Dobry jest nocą łów i połów

London z kamiennych czyta tablic

Prawa nadane dla żywiołów

Ziemia powietrze ogień woda

A noc jak karty je wymienia

Lecz kiedy w krew się zmienia woda

W kamienną glebę głód się zmienia

London to poznał London przeżył

W tym jego mądrość jest i młodość

Że poznał gorycz lecz uwierzył

W przewagę myśli nad przyrodą

Ogień o ziemię z wodą walczą

Lecz od fal wyższe i płomieni

Kobiety czczone bałwochwalczo

Mężczyzn przymierze i milczenie

London to poznał więc zapalić

Spokojnie może i pociągnąć

Koniaku z flaszki gdy w oddali

Zaśpiewa czarny rytm pociągu

Już może iść i śmiało stopę

Stawiać bo ułaskawił ziemię

Czerwoną słońca antylopę

Złych kwiatów mrozu roziskrzenie


JESIEŃ


Przez złoty park mój pies kosmaty goni

Wiewiórka w liściach rudy orzech chowa

Opowiadaj mi moja mała żono

O srebrnych trąbkach wołających w dąbrowach

Październik z trudem wiąże koniec z końcem

Purpurowa kurteczka nie ukryje biedy

Usiadł sobie w gospodzie pod Nowym Sączem

Żółte piwo pije na kredyt

A gdy ostatnią przepije kapotę

Wymknie się wiatrem i złoty liść przez okno rzuci

Ach opowiadaj mi o tym

Jak oszwabiony szynkarz się zasmucił

Jedzie zima w kożuchu na wozie

Nasze palta ostrą igłą podszywa

Będziemy patrzeć wieczorami w ogień

Jak nastroszył czerwoną grzywę


JĘZYKI OBCE


Czy twój ojciec pali fajkę?

Tak mój ojciec pali fajkę

Yes, my father smokes the pipe

powtórz to zdanie

otworzy ci ono

oknonaświat

Gdy będziesz siedział na Broadwayu

w barze piękniejszym niż oczy szatana

spytają cię niezawodnie

czy twój ojciec pali fajkę

wtedy odpowiesz z uśmiechem

Yes, my father smokes the pipe

Widzisz

jak to będzie cudownie.


KARNAWAŁ


Karnawał

Tak do umierania

Podobny

Jak odbicie do postaci

Odbicie w sali zwierciadlanej

Gdzie się realność kształtu traci

W dewocjonaliach z celofanu

Wirując pióropuszem pysznym

jak posuwiście

jak wspaniale

Karnawał jedzie karawanem

Stuk stuk ga lop

Pustą ulicą

Stangret zasypia pod warkoczem

Przepraszam czy to tu kostnica

W chichocie głowa drga na tacy

Czemu tak późno proszę proszę

Jarzy się kadłub restauracji

Lampiony barwnym lśnią obrotem

Ach... teraz prawie jest wesoło

Śmiech śmiech wibruje w szkła rozpryskach

Do dna napełnia ktoś kieliszki

Obchodząc stolik dookoła


KASJER


Co on myśli ten facet

ten blady krętek

segregujący pieniądze

pomiędzy jednym a drugim kęsem bułki z kiełbasą

która jest wyrzeczeniem

na niekorzyść krawata

poprawiając krawat

kiedysiejsze wyrzeczenie bułki

krawat wyrzeczenie krzesło

palto niedzielne popołudnie

też wyrzeczenie

co on myśli

zwilżając palce jak higienistka

by sprawniej układać

stosy najwyższego piękna

najwyższego bo będącego tylko wyobraźnią

co on myśli

ten brzydal

urodzony dzięki wyrzeczeniu

i przez wyrzeczenie

rozmnażający się

segregując sztampowe staloryty

piękniejsze od Giocondy

co on myśli

jaka religia powstrzymuje go przed szaleństwem


KAT


Podobno kat

wcale nie ma fraka

ani maski

(może w Paryżu u nas nie)

Tylko ubrany jest

zwyczajnie

zwyczajnie” to ja wiem jak

szaryalbogranatowywpaski

żałosne petroniuszostwo

małomiejskiego gulona

skarżą się na kryzys teatru

a nawet tego nie umieją wyreżyserować ze

smakiem

jak mnie będą wieszać

kat ma być we fraku.


KATOWNIE


Co dzień odwiedzam katownie

katownie wykrzywione grymasem secesji

katownie urządzone ze złym smakiem

katownie domy szpitale

mieszkania przyjaciół

monumentalne budy hyclów w śródmieściu

i ubogie ogródki pokątnego cierpienia

siadam na sprzętach

przygotowanych zawczasu by mnie torturować

pozwalam zgniatać się ścianom

wstrząsać szokami

znam katownie projektowane jako przedsionki raju

jako ciche przystanie

ba nawet

świątynie uciech


KONIE


W Jordanowie na rynku podhalańskie konie

Suche jak pieprz turecki smagłe jak Cyganie

Pod zwichrzonym kosmykiem góralskie ikony

Z ócz błyskają brunatnych i drży wieś parskaniem...

Plastrem miodu na grzbietach gzi się słońce strome

Ogon sypki wodospad... splata grzywa wartka

Promień słomy z promieniem... bo lgną łby łakome

Ku półkoszkom gdzie w dole śpiewne siano chwarsta

Połyskują kantary beskidzkim zodiakiem

Wiatr górski uskakuje przed kopytem rączym

Śmigniesz batem ... Powiozą cały wóz z pijakiem

W trzy skoki od Makowa do Nowego Sącza


KOPNIAKI


Przyszedł rzeczowo żeby coś osiągnąć

ale już w pierwszych drzwiach kopniak

uśmiechnął się

kopniak wydał mu się dosyć dowcipny

spróbował znowu

kopniak

postanowił iść piętro wyżej

spadł znów na parter strącony kopniakiem

przywarował grzecznie w korytarzu

kopniak

kopniak w bramie

na ulicy znowu kopniak

więc zapragnął przynajmniej poetycznej śmierci

rzucił się pod samochód

i oberwał tęgiego kopniaka od szofera


LIKWIDACJA ZAKŁADU DLA UMYSŁOWO CHORYCH

W KOBIERZYNIE PRZEZ NIEMCÓW


Nie znosi obłęd faraonów

Szaleństw ubogich pustelników

Kogucie pianie śpiew czajnika

Wizje Chrystusów i Szymonów

Miażdży brunatna gąsienica

Pustka matowych labiryntów

substancja szara nieświadoma

to są proroctwa mrocznych szynków

naftową lampą oświetlonych

Gdy rwie się jedność ich znikoma

pękają... w niewiadome nikłe

spływa w czerwony śluz zastygłe

W rogatym hełmie archaicznym

W mosiężny profil faszyzm dzwoni

Nad Kobierzynem do Skawiny

Wieczór zapala się od salwy

Stosem najpiękniej urojonym


LIST DO ŻONY I SYNKA NA WAKACJACH


Jak dwa złote pieniążki

ukryci w lesie

Każdy dzień was jak drzewo mi przesłania

Dziś mogę po dwunastej w nocy

tłuc się wróciwszy do mieszkania

Nie muszę uspokajać naszego psa

gdy zaskomli słysząc moje kroki w korytarzu

Pies jest z wami pośrodku beskidzkiej polany

z księżycem nasuniętym na kosmate ucho

Stoi na straży

Właściwie jest mi wygodnie

w południu nad wieżami chmury

(w nocy) redakcja szumi

Właściwie cały świat jest jak redakcja

Wyleźć ze skóry

a musi codziennie wyjść numer

Ale o tym nie chciałem wam pisać

u mnie w porządku wczoraj jadłem lody

byłem na ładnym filmie a u was co słychać

cieszę się że macie pogodę

Kończę gwiazdy całym wyległy miotem

po fasadach i ulicach chodzą cienie

Nie patrzę w gwiazdy

Nie chcę by minęły się nasze spojrzenia

choć uczyłaś mnie gdzie jest wielka niedźwiedzica


LUIZA

KRAJOBRAZ I


Luizo... Ja wiedziałem tu uderzy piorun

Nad drzew błogosławieństwem zwisa jasny miecz

Pagórki zapylone motylem wieczoru

Wąwozy ścieżki szosy przeszedłem wzdłuż i wszerz

Szedłem tędy śpiewając niosąc biały narcyz

Słuchałem bzdur wierutnych kipiącego serca

I wracały na tarczy (krwawej słońca tarczy)

Poległe tu marzenia moje i bluźnierstwa

Tutaj Eros prowadzi srebrnopióry rower

A Herkules z rodziną je jajka na twardo

Diana wiedzie wilczura... mych ulic bogowie

Tu bogowie bogowie hulają co się zowie

Krzywoprzysięstwa dyszą popędliwe wargi

Lecz gdy widnokrąg oko rozszerzy czerwone

Miasto jak pięść pancerna nieomylnie grozi

I niesyty radości ten jarmark ubogich

Stąd ten piorun ukryty i ten miecz wzniesiony


KRAJOBRAZ II


Drzewa żywą krwią wzbierają i bolą

Zielona kukułka w wiklinie

Gryziony pęd zapiecze w ustach gorzką solą

Gdy gardło wieczoru milknie

Sztylety zabijają rzekę po kryjomu

Tętno wody stygnące i sztyletów poślizg

Na lasu zwęglonych ramionach

Gaśnie pejzaż naszej miłości

Luizo mnie tu wszystko do łez do krwi znane

Każdy znak na metalu i niebie rozumiem

Popatrz to nasz sekretny alfabet składany

W pejzażu zagrożonym mieczem i piorunem


PIOSENKA JAZZOWA


Dlaczego mnie zabrano z mojej Afryki

Pytam: Dlaczego mnie zabrano z mojej Afryki?

Gdzie zwierzęta me rzeźbione w korze

Amulety i kościane noże...

Po co było tak długo pracować mi

Na plantacji bawełny w którą słowa się mota

Gdy prawdziwa jest tylko stara piosenka krwi

Którą wyśpiewać umie tylko saksofon

Co ja tu robię

Przecież od lat

Miałem statkiem pirackim odpłynąć

Na księżycu i gwiazdach oznaczaliśmy czas

Z brodatym kapitanem w Szczecinie

Lecz tchórz... uląkłem się spienionej bryzy

Wyszło na jaw że kapitan to szuler i złodziej

Teraz szukam w uściskach Luizy

Snów zgubionych jak ślady na wodzie


PĘTLA ARCHITEKTURY


Dzieckiem w kolebce kto łeb urwał hydrze,

Ten młody zdusi centaury.

Mickiewicz

Za dużo pustych spojrzeń wdeptałem tu w ciszę

Wierzchołków starych strychów legend cudzych okien

Więc dziś łagodne miasto odwet bierze mści się

Rażąc mnie znad kopuły ognistym obłokiem

To biegną na mnie wieże z betonu i spiżu

Beczący łeb bezkrwawo mur ucina krzywy

W wesołych łódkach dłoni ukryj mnie Luizo

Przed straszną konsekwencją martwej perspektywy

Lecz urok nie odwróci od skazańca pętli

Zabitego spojrzenia długo krąży astral

Bo kto dzieckiem w kolebce przed chimerą klęknął

Ten młody zginąć musi pod toporem miasta


KSIĄŻĘ


Chłopięcy książę mocą przeczucia Luizy

W gorączce się przemyka poprzez chłodne sale

Ściskając krótki mieczyk do cieni się zbliża

Płosząc je spod stóp kolumn wyrżniętych w krysztale

Waleczność księcia duchy zwycięża rogate

Lecz najmężniejsze serce pojąć nie jest w stanie

Dzwonów ciszy w pomrukach elektrycznych świateł

Wież i baszt fatalizmu w bałamuctwie planet

Książę... Królestwo twoje obraca się w popiół

Istotne jest to czego nie osiągniesz nigdy

Osamotnienie spojrzeń bezcelowość kroków

Krew wina puls kryształu konstrukcja obłoków

Rozgrzeszy bieg planety i krater wystygły


ZODIAK


Kłamią fałszywe lustra wszystkich barw wieczorów

Ze strategii zodiaku niechybnie wynika

Że w Ryby się przesila Koziorożca pora

Śmieszna rzewność Barana w tępą jurność Byka

Szarlataństwo zodiaku ścisły tworzy wykres

Nagiej cierpkości wiosen i herbów jesieni

Źródło cichych tajemnic klarowne i czyste

Ciemne wino czerwonej młodości zapieni

Wtedy gwiazdę Luizy zatapiają chmury

Jej postać osieraca z marzeń widnokręgi

Tylko nad głową rosną w absurdu potęgę

Zodiakalnych przeznaczeń złowrogie figury


OGRÓD LUIZY


W czerwcu najpiękniej ogród zakwita Luizy

Którego nieistnienie zabija jak topór

Zawieszony na tęczy pod gwarancją wizji

Rozżarza się w olśnieniu purpurowych kopuł

W czerwcu najpiękniej ogród zakwita Luizy

Luiza której lekkość gracja i swoboda

Metal z różą a krzemień z obłokiem kojarzy

Biega bezbronna w ciemnych lewadach ogrodu

Serca wyryte w korze mając na swej straży

Luiza której lekkość gracja i swoboda

Kawalkada dąbrowy czujność sarnich blasków

Gamę śmiechu Luizy powtarza gdy ona

Rozrzucająca włosów rozgwiazdę na piasku

Poddaje nagie gardło śmiechem zwyciężona

Kawalkada dąbrowy czujność sarnich blasków

Łaskę Luizy może zdobyć tylko męstwo

Pewność rzutu i nerwów szaleńcze napięcie

Zwycięzco umazany gęstą krwią zwierzęcą

Przynieś jej lwią paszczękę i serce łabędzie

Łaskę Luizy zdobyć może tylko męstwo

Prostotę tajemnicy ogrodu Luizy

Labiryntów i altan puszcz i klombów kwietnych

Ptaszarni i rykowisk gonów gazel chyżych

Pojąć potrafi tylko prawy i szlachetny

Prostotę tajemnicy ogrodu Luizy

Którego nieistnienie zabija jak topór

Realnością śmiertelnych poczekalni ziemi

Przeklęty rojeniami dzieci i idiotów

Wydrwiony mgieł nonsensem ginie w neurastenii

Którego nieistnienie zabija jak topór


ZBRODNIA LUIZY


Wśród mahoniowych biurek lśniących płyt kredensów

Stąpają nosorożce i mamuty czarne

W salonie odczynionym przez wieczór z nonsensu

Douglas chrapie w fotelu z poderżniętym gardłem

To Luiza sprawczynią tej zbrodni i bredni

Ona szyny i mury zawiązuje w pętlę

I cios miecza się spełni i piorun się spełni

Ale piersi Luizy pozostaną piękne

Luiza wymuskana oddechem zachodów

Wypasiona na stęchłej padlinie neurozy

Nieprawdziwa jak mleczne brody starych bogów

Nad pejzażami staje i rozpina grozę

Rozżarzona krwi igła sycząca na nerwach

Tworzy brednie Luizy z kolorów powietrza

Luiza to jest dramat co się nie rozegra

I w tym jego fatalność że Douglas jest wieprzem


MALARSTWO OBŁĄKANEGO


Rozmawiają ze mną uprzejmie

Aha teraz ze mną rozmawiają uprzejmie

A przedtem każdy dzień tłukł we mnie mechanicznym

świdrem

Moje ciało krew komórki

Rozwijające się młode chcące rosnąć

Zamykane w naczyniu osobliwego nabożeństwa

O osobliwym zaiste kształcie

Podobno ludzi można produkować syntetycznie

Nie wiem

Ja jestem zrobiony z krwi skóry i włosów

A byłem manekinem guzikiem automatu numerem w

kartotece

Aha teraz ze mną rozmawiają uprzejmie

Pewno za chwilę będą mnie bić

Ja widziałem jak bije się ludzi

Chłodną żmiją dreszcz biegnie po plecach

Krew jak farba rękawy brudzi

Ja widziałem nieraz takie hece

Dziś cichutko od ich zmysłów

Wytresowanych beznadziejnie

Uwolniłem się lekki i czysty

Więc rozmawiają ze mną uprzejmie

Wizja pierwsza

Wchodzę bramą bez muru

Bramą co nie zamyka tylko otwiera

Rozgwieżdżone błękitne chóry

Rozmarzający ocean

Pasterz gra na błękitnej kobzie

Brodaty faun na purpurowej trąbie

W mlecznej miazdze gwiazd białe koźlę

Nasłuchuje jak pasterz gra na trąbie

La la la błękitne instrumenty

Partytury z nieba usnute

Cały glob przeczarowują w błękit

Moje białe idiotyczne nuty

W drzewostanie mlecznym ciału dobrze

Pasterz śpiewa na błękitnej kobzie

Wizja druga

Patrzcie jacy oni dostojni

(tytuł grafiki Goyi)

Mój szef miał oczy kota

Kiciuś mruczek idiota

Gdyby babcia miała wąsy babcia ma wąsy

Na policzkach purpurowe pąsy

Dziewiczej cioci dąsy

Oni mieli wszyscy sierść kły i pazury

Ja tylko zęby paznokcie i skórę

I dlatego zawsze byli górą

I dlatego to była tortura


B a d a n i e


Prowadzili mnie przez korytarz

Morderczo higieniczny

Przez korytarz polarnie biały

Gumę metal i kauczuk przykładali do ciała

Prąd elektryczny metal mogą zabić nagle

Drżałem przed aparatem kontaktem i kablem

Wizja trzecia

Odarła mnie żywcem ze skóry

Lodowata logika maszyny

Nie mogłem znieść metalowej temperatury

Olbrzym zjadł mnie w purpurowej kaszy

W żywej kaszy z przerażenia zębów tkanki

Schrupały nas na miazgę mądre przedmioty

I krew pulsowała przez żółte firanki

A ściana miała żywe zielone oczy

Moje nerwy rozpięte na dachu w antenę

Moje czterotaktowe serce zamieniono w turbinę

Aż turbiny wdeptały w parującą ziemię

Żywe nogi w pończochach mechanicznej dziewczyny


DIALOG


M a l a r z:

Teraz chyba tylko zostać szewcem

Nie znam nawet farby niebieskiej

Na spotkanie z Nową Epoką

Wyjdzie dziecko pod rękę z idiotą

P o e t a:

Już za długo o wieki za długo

Żywe palce wkręcano w śruby

Oczy usta krew żyły ręce

Były młotem klamrą i przęsłem

Korowody heroicznych wyrzynań

Tysiącletnie symfonie rozpaczy

Wariat to ten co nie wytrzymał

M a l a r z:

Wariat to ten który zobaczył

P o e t a:

Nam nie wolno zwariować

Zresztą kto z nas zupełnie normalny

W chustach z wrzasków wariackich na głowach

Głośmy hasła politycznie lapidarne

M a l a r z:

Bram na których tłuczone szkło nie sterczy

Orkiestr gwiezdnych ziemsko wziętych w błękit

P o e t a:

Rękom tylko instrumenty i braterstwo

Ustom miłość i instrumenty

M a l a r z:

Nieśmy celną myśl uściśloną

I wariacki sztandar wyobraźni

P o e t a:

Zapalajmy gwiazdy czerwone

ZAPALAJMY CZERWONE GWIAZDY


MIASTECZKO


Kuternoga z wiatrakiem w rogu w karty trzaska

Na policzkach kelnerki czerwonawe plamy

Dostaniesz tylko piwo i suche kiełbaski

W gospodzie lśniącej żółtym lakierem na ścianach

Socjalizm napracował się w kamieniołomie

I do budki odjechał na małej drezynce

W uliczkach suche grzywy przesypują konie

I chłopi końskie zdrowie przepijają w szynku

Ej miasteczko chędogie butne rzeczywiste

Z którego wszystkie drogi prowadzą do Rzymu

Po tabakę zapałki i wodę ognistą

Wiodą w dżdżyste wieczory grząskie koleiny

Tam gdzie brunatna broda grzyba na pułapie

Szczekające kominy blaski w szklankach błędne

I ludzie co godziny mielą jak wiatraki

Kiedy im przytupuje tłusty król żołędny.


MOBILE


Koń utworzony z mrzonek nieba

Podrywa galopadę tętnic

Urokliwością ruchów giętkich

Tratuje łąki i zasiewy.

Zasadą konia jest powietrzność

Stąd nieuchwytność owej szkody

Pod kłębowiskiem dymów mlecznych

Mrą ptaki owoce i trzody

Gdy koń ruchomość swą i lekkość

Przenosi w wietrze przez ogrody.

Ogrodnik jak pień nieruchomy

Zaklina cicho w takie noce:

O Panie odpędź znak widomy

Chroń moje trzody i owoce.


MÓJ DZIEŃ


Od rana biegnę do sądu

najpierw oferuję swoje usługi

brzuchaczom i ich kosztownym samkom

obciągam garniturek czaruję i wygłupiam się

czy państwo potrzebują może krzywoprzysięzcy?

potem właścicieli nieruchomości

wynaturzona fauna średniego stanu

tych trącam lekko poufale jak kelner

i w ucho

potrzebujesz pan może krzywoprzysięzcy?

fukają na mnie ze zgrozą

wyłazi cała oczywistość ich bydlęctwa

wreszcie chamy

cepigi grule opyrchały

przyjechali tu półżywi w tłoku

przycupnięci z razowcem

procesować się o morgi

łapię ich za poły i trąbię w ucho

he ojciec nie potrzebujecie krzywoprzysięzcy?

gdy i ci zawodzą

wlokę się na dyżurkę

i gram do wieczora w guziki

ze znajomym policjantem

jutro będzie lepiej

mówię sobie

ba

jutro słońce błyśnie


MROŹNY WIECZÓR


ŻONA:

nie idź nigdzie lepiej w domu siedź

Coraz niżej w termometrze rtęć

Lód chodniki poskuwał bose

Noc taka czarna jak smutek

JA:

Kupię tylko w budce papierosy

Zaraz do ciebie powrócę

ŻONA:

Miły miasto w biały grób się kładzie

Starą fajkę znalazłam w szufladzie

Albo lepiej zrobię ci herbaty

JA:

Miła miła nie mam tytoniu

Przetrząsnąłem wszystkie schowki w domu

Bez tytoniu tylko siąść i płakać

ŻONA:

Miły miły lepiej w domu siedzieć

Mróz czatuje jak biały niedźwiedź

Lodowaty polarny i dziki

Noc taka czarna jak smutek

JA:

Mam na niego broń nie lada jaką

Mam wełniane ciepłe nauszniki

Które dla mnie zrobiłaś na drutach


NADZIEJA


Jeżeli nam się uda to cośmy zamierzyli

i wszystkie słońca które wyhodowaliśmy w doniczkach

naszych kameralnych rozmów

i zaściankowych umysłów

rozświetlą szeroki widnokrąg

i nie będziemy musieli mówić że jesteśmy geniuszami

bo inni powiedzą to za nas

i aureole

tęczowe aureole

... ech szkoda gadać

Panowie jeżeli to się uda

To zalejemy się jak jasna cholera


NASZE OGNISKO


Roznieciliśmy nasze ognisko

By odgrodzić swoje wieczory

Od ludzi wszystkich jak od chorób

Niech się kołysze i błyska

Niech złote śpiewają iskry

W naszym ognisku...

Siedzimy wieczorami

Coś niedobrze się dzieje

Płomień gaśnie ciemnieje

Kopeć oczernił pokój

Pyta żona: Co ci kochany?

- A daj mi spokój...

Ja wiem czemu smutno mój drogi

My lubimy bardzo czworonogi

Zwierzę najlepszy przyjaciel

Już na ulicy jestem jednym skokiem

Przemierzam całe miasto szerokie

Wracam

Z ogromnym kotem pod pachą

Siedzimy wieczorami

Coś niedobrze się dzieje

Kot straszy bursztynowym okiem

Płomień gaśnie ciemnieje

Przeglądamy... malarstwo włoskie...

Rany Boskie... jak nudno...

No – mówię – rady nie ma...

Widać się do siebie nie nadajemy

Koniec z naszym ogniskiem

Ale sprośmy jeszcze na ostatek

Wszystkich naszych starych kamratów

Ze szkolnej ławy

Z popijawy...

Zrobimy zabawę...

Przyszli goście

Każdy opowiada

Barwna talia się rozkłada

Z prostych opowieści

Chwalimy życie z całej mocy

Śpiewamy pieśni do północy

Pierwsza Goście już za progiem

No i cóż moja droga

I nam trzeba zbierać walizki...

Ale popatrz... popatrz

Jak się kołysze i błyska

Wielkim ogniem... słoneczną iskrą

Nasze ognisko...

I nasz kot bardzo piękny z tym bursztynowym okiem


NIC


On jest nic

on się nie liczy

jego nie ma

może tylko

marynarka

zbyt luźne spodnie

potworne czarne półbuty

mogą wzbudzić odrazę lub politowanie

ale twarz nieważna

ręce nieważne

nieważne oczy i usta

godzinami wyczekuje przed bramą

w nadziei

że znajdziesz się po jej drugiej stronie

ale przecież on jest Nic

więc to wszystko jedno

po której stronie

niczego nie będzie

czytając gazetę

kurczy jak ślimak swoją znikomość

lub nadyma jak paw swoją nicość

mimo że gazety dotyczą rzeczy istniejących

a jego nie ma

mówi

lecz nikt go nie słyszy

dźwięk jego głosu

jest nieważny dla ucha ludzkiego

bo on jest nic

a raczej jego nic nie ma

mimo że jada obiady

mimo spodni i półbutów

mimo że czasami

ma nawet dobry humor


NOC DŁUGICH NOŻY


Znajomy sierżant rację miał

4 wagony długich noży

wtoczono dzisiaj na bocznicę

5 ciężarówek przez całą noc

z towarowego dworca na miasto

O świcie kredą ktoś poznaczył

wszystkie kościoły i bóżnice

W żydowskim barze pod papugą

blondyni w kręgle grają cały dzień

Przy takim skwarze grać w kręgle cały dzień

nie zdejmując przy tym marynarek

Jakiś zblazowany jegomość oferował mi lipny długi nóż

w nocy ujdzie całkiem dobrze za prawdziwy

ale wymówiłem się niezręcznie

za wielki ze mnie tchórz i nerwowiec

Spojrzał na mnie gorzej niż jakby splunął

Trąb jerychońskich więcej w mieście niż klaksonów

Samochody ma tylko kilkuset burżujów

a na każdym poddaszu trąby archanielskie

4 na głowę

W ogóle Bóg objawia się masowo

lecz

nie uzurpuje sobie żadnego wpływu na bieg wypadków

jest na to za rozsądny

Malinowski nie chce o niczym słyszeć

robi doświadczenia termojądrowe

w swoim pokoiku

nie większym od królikarni

na skutek czego u Kowalskich

zapaliły się makaty

jeleń pędził przez krzak ognisty

on był piękniejszy od wszystkich wizji Salwadora Dali

(to także blagier)

Ten fascynujący jeleń

Ten feeryczny jeleń

I ten góral w kapeluszu z gwiazdy

Cyganowi wszystko jedno

bo Cygan nie ma nic

oprócz żony dzieci i warsztatu

i wszystkich rzeczy które jego są

zupełnie jak każdy inny człowiek

Usiadł Cygan na placu

Noże ostrzyć

Noże ostrzyć

woła

Wyskoczyli dwaj kręglarze z baru

jakie noże coooo...

na kogo noże... heee...

skurczył się Cygan

zeznikomiał

jak nów

w srebrną grudkę

coraz mniejszą

coraz mniejszą

przeszukali cały plac

nie znaleźli srebrnej grudki

Do kawiarni ogródka

gdzie zbiera się kwiat

czarno-karatowego rycerstwa

wszedł nóż

długi na 1 m 85 cm

ale nikt na niego nie zwrócił uwagi

Kelner podszedł do niego zupełnie jak do człowieka

- proszę kawę – wybąknął nóż

- małą

na biszkopcik już mu nie starczyło

wynudził się przez cały wieczór

przy wszystkich stolikach

mówili o cenach długich noży

A jeżeli jeszcze dodać że referent P.

(zatrudniony przy segregacji długich noży)

wielodzietny i od dawna zamieniony w karalucha (patrz

Kafka)

kupił samochód ogromne czarne słońce

i odczłowieczał (ręczę że odwalił sobie sztosa

z tą Jasną z tą piękną Jasną po dansingu)

że owoce macic perłowych

znajdują przytulisko (mówię oględnie)

w macicach bogatych kobiet

że najbardziej zaskoczyła niezwykłość chwili

poetów

tych gówniarzy

gryzmolących „odważny bełkot”

tych pętaków

którzy nie dorośli do szaleństwa

O ile to wszystko weźmiemy pod uwagę

To

n i e w ą t p l i w i e

sierżant miał rację

Ach dajcie mi lepsze mieszkanie

a powieszę w nim portret prezydenta

Dajcie mi działkę za miastem

a będę spiskował w imię króla

Przy rozdzielniku mieszkań siedzą demokraci

(oni mówią „demukraci” to potworne)

a w urzędzie zieleni

wydziedziczeni monarchiści

chabety starego typu jednak nie bez wpływów

(dłubią w zębach ohyda)

więc jednym mówię tak drugim tak

kiedy tam chodzę w moim ubranku z drewna

To nie jest autoironia

Ja naprawdę potrzebuję

mieszkania i ogródka

4 wagony długich noży

2 tony zakopanego żydowskiego złota

Za wielki ze mnie tchórz i nerwowiec

nie dla mnie żydowskie złoto

To nic że ten młody facet w trenczu jest diabłem

a ten stary z fujarką świętym

To nie ma znaczenia wobec nocy długich noży

To w ogóle nie ma znaczenia

ani tej nocy

ani następnych

Chyba w logice:

Wszyscy kelnerzy są diabłami

więc pewien kelner jest diabłem

A : B

ma się

jak wół do karety

ma się

jak piernik do wiatraka

Lubię patrzeć jak kogoś biją

chociaż sam nie rwę się do bitki

gdy huknęli dzisiaj jednego

z ust i z nosa

czerwoną fontanną

sikło

myślałem że ku chwale

Pobiegłem przez miasto w wieńcu

wołałem ku chwale

ku chwale

ale przyjechał służbowy wóz

i skończyło się wszystko

Bruk upał krew jak gąbka wchłonął

o cymbale liryki

kiedy wygrasz chwilę

tego cymbała z rozbitym nosem

Krzywonos czy Krzywonóg

mniejsza o złodziejskie pseudo

gdy był małym chłopcem

wdrapał się na figurę Boga Ojca

by mu wyjąć złote jabłko z dłoni

Ale jabłko okazało się z gipsu

Krzywonos przestał wierzyć w cuda

Lecz jakby żydowskie pierścionki

okazały się gipsowe

Czy odwróciłoby to noc długich noży?

Zresztą noże nie mają być użyte wcale przeciw Żydom

nie wolno tak mówić ani pisać

Noże w ogóle nie będą użyte

wagony stoją na bocznicy

ciężarówki wożą tylko sprzęt

urzędnikowi po prostu się poszczęściło

po życiu pełnym wyrzeczeń

A oni lubią grę w kręgle

naprawdę lubią grę w kręgle

Cisza

Ciiiszaaa...


O TYM JAK PANOWIE POLSKĘ PRZEPILI


Panowie Polskę przepili

taka ich wola pańska

zaczęli od Gdańska

Elbląg, Malbork,

Kisielice, Starogard,

Chełmżę, Toruń, Kwidzyn

zakąsili rydzem

Warszawę, Rembertów

Sochaczew, Otwock

Bielsk, Opinogórę

przepili pod ogórek

Częstochowę, Zawiercie

Koluszki, Zwardoń

zakąsili musztardą

Lwów, Przemyśl, Jarosław

Stary Sącz, Grzybów

zakąsili rybą

Kraków, Brzesko

Wieliczkę, Słomniki

zakąsili śledzikiem

Dzikie Pola, Ukraińców i Białorusinów

przepili zakąsiwszy słoniną

ziemie odzyskane

pod parówki z chrzanem

A gdy przepili Tuchów i Liwocz

zostało im tylko małe piwo


OBRONA ŻEBRACTWA


Uważa pan że żebrakom nie należy dawać jałmużny...

że większość z nich mogłaby pracować

pracować... dobre mi sobie

czyli gdyby ten owrzodziały z głową Tołstoja machał

łopatą przy jakimś wykopie

a ten starzec ze sztuczną raną warował przy magazynie

łopat...

a ta czarownica (czy był pan kiedyś dzieckiem) plewiła

buraki...

byłbyś pan usatysfakcjonowany

ależ oni pracują drogi panie jak jeszcze...

za jakikolwiek datek o każdej porze dostarczają nam

emocji czystej i nie sfałszowanej...

oni nie jedzą drewnianego chleba...

nie markują (słowo godne waszej kultury) śmierci jak

w waszych teatrach...

ale grają całym ciałem wystawionym na mróz skwar

i ulewę każdym gestem głosem i wszą na

kołnierzu

aby osiągnąć zamierzony efekt muszą surowo

przestrzegać trybu życia nakazanego regułą

spać na ławkach w parkach i na dworcach nie dojadać

i upijać się...

a pomimo że śmierć i chleb jest u nich prawdziwy...

sztuka ta nie jest ani trochę naturalistyczna...

osiągają pełnię realistycznego uogólnienia o czym nawet

marzyć nie mogą wasze wypchane akademickie

trupy...

oni są na wskroś nowocześni...

mimo że tradycja ich jest stara jak nędza...

artyści awangardy winni uczyć się od nic i co

mądrzejsi robią to...

W pociągu Kraków – Przemyśl stanął nagle w drzwiach

przedziału ślepiec z laską

czy pan wie że każde z tych drętwiejących na ławce ciał

dążących do wygodniejszego usadowienia się

zostało nagle postawione przed problemem...

którego najsłabszego echa trudno się doszukać w waszej

sztuce...

to wy nie pracujecie...

co pan dziś zrobił panie literacie...

jaki jest twój „zawód” konferansjerku...

za co ci tyle płacą dziwko z ekranu...

za co chleje twój reżyser................?

(najbardziej bawią mnie ci którzy zarzucają żebrakom że

czasem piją wódkę)

jak wy w ogóle wyglądacie?

karzeł wzrost około 1 m 30 cm

numer obuwia około 45

gra na harmonii

rękami konarami (3 buraczkowe krzywule przy każdej

dłoni)

pieśń kościelną

Łączy Grand Guignol

z misterium religijnym

i robi to ze smakiem

a ten rzucany drgawkami

(u was balet polega ciągle

na erotycznym rajcowaniu

ojców rodzin)

zubożały inteligent (ach co za charakteryzacja)

mówi że wyszedł niewinny z więzienia

przeżywa głęboki konflikt

trudno mu jest prosić

zaobserwuj gest jakim chowa 10 złotych

staruszek z pieskiem na dywaniku

żeby miękko było biedactwu

obłąkana w męskim kapeluszu

ojciec niepocieszony po stracie

trzech synów bohaterów

oni grają przez całe życie jedną rolę

ale robią to doskonale

Nie pomyślcie że fraternizuję się z lumpami

żebracy są przeważnie ograniczeni i cuchną

czuję do nich taki sam wstręt

jak do was panowie... artyści

tyle że bardziej gustuję

w ich sztuce

niż w waszej.


OKNA


Okna wsi i miasteczek świecą

Po obydwu stronach pociągu

Koła spieszą. Okna przelatują

I nie zdążę do nich zaglądnąć

A tam może słowa najszczersze

A tam może najskrytsze marzenia

Któreż światło złotym pierścieniem

Noc zaślubia wiejską z polskim wierszem?

Leśne wzgórza kosmate jak dziki

Szumią, chrzęszczą zieloną szczeciną

Las samotnym patrzy płomykiem

I tam okno... i tam się świeci...

Okna. Nocy złote pytajniki

Podobniejsze do siebie niż gwiazdy

Okna - sceny losów rozmaitych

Nową sztukę gra w was wieczór każdy

Dużo, dużo spraw serdecznych, szkoda

Że nie mogę w wszystkie okna zaglądnąć

Ale wiem - gdy po ciemku zabłądzę

Wszystkie okna oświetlą mi drogę.


OPOWIADANIE OPRAWCY


Najzabawniejsi są ci którzy się dziwią

Przeżyli swoje latka w zbrodni

Mieli czas coś niecoś zrozumieć

aż tu nagle zdumienie

jak to: mnie mają obdzierać ze skóry

to przecież niemożliwe że za chwilę wyłupią

mi oczy

przepraszam to ja mam być spalony żywcem

zatyka ich

bełkocą z wywalonymi oczami

nagle przypominają sobie

imiona bogów

nieprawdziwych królów

frazesy z nie czytanych książek

wykrzykują do późnej nocy

tłukąc w ściany rozbieralni przed katownią


OSTATNI PROMYK NADZIEI


Przepiłem jedyne 10 oboli

został mi tylko ostatni promyk nadziei

rzuciłem go na bufet

szynkarz nie spodziewał się takiej gratki

znał się na tym więc poznał w lot

że to nie jest byle jaka sztuka

to nie jest troska wyrobnika

ani kalkulacja kupca

ani niepokój spadkobiercy

ale nadzieja bezwzględna i okrutna

luksusowa

wielokaratowa

arystokratyczna

nadzieja zniszczenia świata

i kreacja idiotycznych ogrodów

o jak pięknie w palcach tego głupca

lśni mój ostatni promyk nadziei.


OŚWIĘCIM – WYCIECZKA


Wśród wygiętych żeber Oświęcimia

W których pluskał jak krew wieczór

Pętaliśmy się – dziennikarze

Do czarnych otworów krematorium

Do wnętrz baraków

Zaglądaliśmy jak do Groty Łokietka

KOLEGO DLACZEGO NIE MA NA ŚCIANACH

NAPISÓW

Słusznie... napisy

Żywa kronika

Matko!

Albo: Polsko!

Albo: Walczymy dalej...

Nie ma... Zamalowali

Skrzypiąc wiosennym obuwiem

Szeleszcząc płaszczami

Szliśmy po ziemi

Na której kiedyś każdy krok parzył

Patrzyliśmy przez oczko obiektywu

Świętokradczo obiektywni

Zastygaliśmy w pozach

I nie rozumieliśmy nic

Ludzie odlegli o miliard epok świetlnych

O dziesięć lat świetlnych socjalizmu

Od prochu ojców naszych rówieśników


PASTERZ


Gdy brzęczenie zachodu przetopi się w dzwon

Pasterz z głową barana zstępuje w doliny

Posłuchaj jego fletu bo zwierzęcy ton

Potrafi łbem wieczoru kołysać jak wino

W szpalerach drzewostanu rozklaskany cień

Ostrokrzewu znikomość przenika i nuci

Klaskanie zagłusz fletem nim nastanie dzień

Chroń w skórzanym bukłaku wodę od zatrucia

Zasuszone na piersiach jadowite ziele

Barani łeb odurzy rozjątrzeniem warg

Klaszcze wśród ostrokrzewu i nuci wisielec

I powróz zaciśnięty zamienia się w żart


PIOSENKA CHOREGO NA RAKA

PODLEWAJĄCEGO PELARGONIE


Rak jest chorobą nieuleczalną

Śmierć jest zjawiskiem nieodwracalnym

W śmiesznym ubranku w piżamie pasiastej

Podlewam pelargonie

Pelargonie jak krew czerwone

Pelargonie białe jak mleko

W błękitnym brzęku lata o zmierzchu

Na szpitalnym balkonie

Ptaki wróżą rosę doktorze

Rosa białą furię upałów

Ja podlewam nasze pelargonie

Mądry biały doktorze

Rak jest chorobą nieuleczalną

Życie jest treścią niezwyciężoną

Trzeba uważać w dni upalne

Żeby nie zwiędły pelargonie


POCHWAŁA WŁADZ MIEJSKICH


Nie przemawiam z pozycji człowieka przerażonego

lamenty na temat owej hiper-hochenergii

zdolnej rzekomo

zamienić nas w srebrny deszcz

napawają mnie niesmakiem

jak prowincjonalne anegdoty

pretorianie

również mnie nie wzruszają

za wiele widziałem kłódek z pancerzy

tylko egzekutorzy od gazu

elektryczności

i

psich medali

ci nędzarze

nękający nas nieuchronnie

i regularnie

nie zrażając się naszą arogancją

tylko oni

wzbudzają respekt.


POŻEGNANIE Z PSEM


Na szept mój wielki łeb się poruszył.

No, cóż mój drogi – bieda.

Przykro mi bardzo, ale brak funduszów.

Trzeba cię sprzedać.

Już nie będę pod przewodem twoich czujnych uszu

Brnął w puszcz matecznikach, wykrotach.

Nie będzie już puszczy,

Będzie park Jordana – pełen błota.

Ach, jakie ty miałeś skoki i szusy,

Jak szczałeś z łapy triumfalnym zadarciem,

Wiatr płoszyłeś ogona białym pióropuszem.

Ale trudno, nie ma żarcia.

Ty dużo potrzebujesz, wiadomo.

U mnie zawsze tragedia z groszem,

Zresztą straszny kłopot był w domu:

Już pożarłeś czterech listonoszy.

No chodź tu, chodź, jaki pobłysk wilczy

Czołga się ukradkiem w twoich ślepiach.

Gdyby moi przyjaciele umieli tak inteligentnie milczeć,

To by było mi o wiele lepiej.

Idź już leżeć. Nie warto płakać.

W życiu gorsze udręki będą jeszcze.

Ja kochałem nie odkryte nasze szlaki

I mierzwioną sierść pachnącą deszczem.


RAKARZ


'A w twarzach psów jasności nie było'

Rilke

Buldogi wyżły foksteriery

Wiszące na drucie za nogi

Ach to ma swoją wymowę

Nie płaczcie nad brzuchami psimi

Otwartymi najczerwieniej

Ale nie płaczcie też nad hyclem

Nad hyclem pracowitym

Rakarz pracować musi ciężko

Lecz każdy niesie krzyżyk swój

A więc nie płaczcie nad nimi nie

Podobno smaczne jest psie mięso


RANKIEM W PARKU


Rankiem odprawiając w parku rekolekcje z drzewami

spotykam samotnika z walizeczką na ustronnej ławce

zaglądam do walizeczki

brr

w walizeczce poćwiartowane

niemowlę

dyskretnie skręcam w boczną aleję

idzie jakiś

tobół tobół dźwiga

pac... z toboła wypada ucięta noga kobieca

tego już za wiele

uciekam w najodleglejszy zakątek

gdzie park łączy się z wygasłym szutrowiskiem

tu mogę spotkać tylko znajomego niedojdę-buchaltera

amatora zielnika

ale cóż to koło niego kroczy?

koń?

pies?

coś mniejszego od konia

a wznioślejszego od doga

ach... to Chimera

on tu pasie w samotności swoją Chimerę

biedny staruszek.


ROZMOWA Z RZEŹBIARZEM

Antoniemu Kostrzewie


Tu nad Sołą gdzie rok w rok porasta łagodna trawka

Wonne posłanko dla sentymentalnych

Gdzie przezorni wynoszą powoli druty i gruz z obozu

Do łatania obór i kurników

Postawię pomnik

4 kilometry kamiennych płyt

Aby kroki wywoływały echem

Głód i śmierć i strach

Które po bokach wykuję reliefem

1 kilometr – tysiąc kroków

4 kilometry 4 tysiące

Będą szły delegacje będzie szedł pochód

Pod sierpniowym uprzykrzonym słońcem

Przez listopadową zawieję

Będą nieśli zdrowe brzuchy zdrowe karki

I zaciąży im blaszany wieniec

I jak jarzma zaczną dusić watowane marynarki

A każdy krok śmierć

Krok: ból

Krok: strach

Odpowie echem

Z poskręcanych kamiennych rąk nóg i warg

Które po bokach wykuję reliefem

Nie... ja nie choruję na monumentalizm

Dla mizernych mumii faraonów

Budowano piramidy pychy

Chciałbym tylko by dzwoniło stale

W architekturze pustej tętno ciszy

Spójrz jak potocznie hałasuje miasto

Im trzeba przypominać trzeba krzyczeć

A przy końcu najmocniejszy akcent

Zapalę jak błyskawicę


RÓWIEŚNIKOM KAMELEONOM


Brzdąkający ostrożnym cynizmem

Uchodzący za dobrą monetę

Czekający na mannę z nieba

Gdzież mam myśleć o miłości ojczyzny

My nawet jednej kobiety

Nie umiemy kochać jak trzeba

Zaprawieni w kłamstwie doskonale

Niewiniątka udające zuchów

Z kieszonkowym przekonań bagażem

My już twarzy nie mamy wcale

My mamy papierowe maski zamiast twarzy

Chodzimy zrównoważeni i mali

Nie gardzący dobrym obiadem

A gdy późny zmierzch skrzepnie w ołów

Przechadzamy się pod latarniami

I ograne płyty z końcem świata

Nakręcamy gestem apostołów


RZEŹNIA


Dwaj rzeźnicy grają w karty

O koronę króla

O mieczyk waleta

O uciechę z damą

W kojcach rząd baranów swojskich

Śpiewa w płaszczach apostolskich

Kto wygra koronę

Kto miecz brylantowy

A kto białogłowę

Komu skarb

Komu zawieja

Komu miecz

A komu róża

Diamentowy kwiat nadziei

Rozjaśnia ściany szlachtuza.


SCENA BALKONOWA


Kleryk Józef ma wesołe oczy ciemne

Siostra Klara ma dziewiętnastą wiosnę

Na dziedzińcu seminarium w dzień wiosenny

Kleryk Józef zobaczył ją z okna

A dzień dobry... dzień dobry siostro Klaro

Ach przelękłam się księże Józefie...

Kwiecień mamy upalny nie do wiary

Ano cóż grzeje słoneczko pięknie

Rzeka targa złotą rdzą szuwaru

Wierzgający obłok przy niej czeka

Śnieżny jaśmin mroczne ścieżki zasłał Klaro...

Wąski liść wikliny srebrem drga Józefie...

Kleryk Józef ma bary syna ludu

Siostra Klara uśmiechem go obdarza

Ale stanął pośrodku podwórza

Anioł z mieczem płonącym na straży


SIODŁO


W pokoiku hrabiego na piętrze

Brud pająki fałszywe kossaki

xięgi anno 1600... "Tęcze"

I ułańskie siodło na krzyżaku

Hrabia ledwo skończył pięćdziesiątkę

Lecz niechętnie go opuszcza... Liczy

Senne muchy... wydeptuje kąty

A wieczorem idzie na audycję

Kiedy radio ostatnim bum-bumem

Zgaśnie wraca do swego pokoju

Zasnutego prochowym całunem

Pierś wypręża groźne stroi miny

Lśnią latarnie swym światłem graniastym

W wietrze huśta się ulica chłodna

Mruczy hrabia marszczy brwi krzaczaste

I wskakuje na samotne siodło

Ostro spina zmyślonego konia

podniesiony audycją na duchu

Przymknął oczy... Miasta tlą spalone

Krwi kałuże... Dymią zwały trupów

Moskwa. Jeden czarny kikut sterczy

Kijów w ogniu... Nawet małych smyków

Przy matczynych nie oszczędzać piersiach

Bo wyrosną też na bolszewików

Do korzenia zniszczyć to plugastwo

Ani jeden niech się nie uchowa

Strzelać rąbać zawalić żelastwem

Kawalerio... hulaj atomowa

I on sam też jak w dwudziestym roku

Też porucznik... Pędzi rąbie strzela

Aż się z szafy wzbił kurzu obłoczek

Bo zawadził starą karabelą

Ściana gdzie się wielki cień położył

Patrzy niemo jaka krzepa w Lachu

Pędzi hrabia pędzi nad podłogą

mysz mieszczańska umiera ze strachu


SOBIE SAMEMU UMARŁEMU


Kiedy umarłem już na amen

Cicho do żony rzekłem:

Bardzo przepraszam Cię kochana

Lecz wyjdę na chwileczkę

Gdy na Krupniczą mój upiór wchodził

Szepnąłem do koleżanki:

Wiesz ja nie żyję... nie przeszkadzajcie sobie

Ale nie mogłem ukryć żem jest martwy

Koledzy mnie obsiedli gwarnie

Z papierosami żywi spoceni

Pytali: Co z tobą umarłeś?

To nic Andrzejku tylko się nie łam...

Ulicami co świat mi zamknęły na rygle

Na dworzec i przez kolejowe tory

Chodziłem cichy i wystygły

Gdzie kiedyś żywym chodziłem upiorem

Szlakiem w nudzie straconym najgorzej

Dni młodości stęsknionej i pustej

Uderzonej w żywe serce nożem

Uderzonej kastetem w usta


SZCZURY


Chcieliśmy mieć najpiękniejsze zwierzęta,

Drapieżniki prężne i złote,

Pokochaliśmy skok, galop i tętent,

Fosforyczny blask kociego oka.

Nasza stałość, której nie zmieni

Nawet układ gwiazd, jakim obrazem

Ma się sycić... chyba walką jeleni,

Podpatrywać tygrysi szmer wśród głazów.

Mówiąc tak, szliśmy ulicą pustą

Zmordowani ustami, dłońmi

Gdy księżyca okrągłe lustro

Zakrył obłok burzy niespokojny.

Noc dusiła mściwym, późnym majem,

Aż na chodnik z betonowej rury

Histerycznym cichym wyrajem

Wyskoczyły rozpasane szczury.

Szybko, zwinnie, lubieżnie... cicho sza,

Szczurze pląsy, śmietników girlandy,

Szczur się płoni, szczur na flecie gra,

Szczur różami obsypuje szczurzą bandę.

Łożem, salą betonowe rury,

Tańce, harce, zaloty bezszelestne.

Otoczyły ruchliwe wieńce szczurów

Patetycznych kochanków współczesnych.


ŚWIĘTY JÓZEF


Ze wszystkich świętych katolickich

najbardziej lubię świętego Józefa

bo to nie był żaden masochista

ani inny zboczeniec

tylko fachowiec

zawsze z tą siekierą

bez siekiery chyba się czuł

jakby miał ramię kalekie

i chociaż ciężko mu było

wychowywał Dzieciaka

o którym wiedział

że nie był jego synem

tylko Boga

albo kogo innego

a jak uciekali przed policją

nocą

w sztafażu nieludzkiej architektury Ramzesów

(stąd chyba policjantów nazywają faraonami)

niósł Dziecko

i najcięższy koszyk.


TĘSKNOTA MICHAŁA LERMONTOWA


Na dróg rozstajach śpiewa czart na rogu

A rankiem w dziką przemienia się gruszę.

Pod skrzydłem świtu nie na pierwszej drodze

Lermontow koniom patrzy w smagłe uszy.

A kiedy szynel opajęczył pył,

Wiorsty zagubią się w kół rozhoworze

I pot obkleja błyskiem końskie sierści –

Powtórzy słowa nie swojego wiersza.

Ja was lubił,

Lubow jeszczo, byt możet...

Tęsknota w oczy uderza jak pył,

Nad głową krąży jak nad stepem orzeł,

Dniem biały promień, nocą gwiazda spada

I wilk znajduje gniazdo w gorzkich trawach.

Ja was lubił,

Lubow jeszczo, byt możet...

Gardą pałasza waląc w obce drzwi

Chłop przed mundurem znów gębę otworzył,

Ubogie ściany struchleją przed świecą.

Kożuch się wilkiem najeży na piecu.

Ja was lubił,

Lubow jeszczo, byt możet...

Jutro znów w skwar albo w zawieję śnieżną,

Aż serce zmorzy późnych ognisk dym,

Koniom jak mędrcom gwiazdy łby obwieszczą

I traw milczenie szepnie nakaz świerszczom.

Ja was lubił, lubow jeszczo, byt możet...

Noc nie przespana zagmatwa się w cieniach,

Na dróg rozstajach pułki i wąwozy,

Czart rankiem w dziką gruszę się przemienia.


TRUDNO O PRZYJACIÓŁ


Jeżeli w rozmowie z niedużym gościem

będę używał w stosunku do ludzi niskiego wzrostu

określeń:

kurdupel

korek

jamnik

to już mam w moim rozmówcy wroga

ale gdy powiem przy blondynie herkulesie

podobają mi się wysocy chłopcy blond

to wspaniały gatunek facetów

to na pewno nie zyskam przyjaciela


TRZYNASTOLETNIA


Z cyklu: Miasteczko takie dobrze znam

Podwórko jak skóra ośla

Na bębnie napięte suche

W oknach nieświeża pościel

Kiśnie w majowym zaduchu

Trzynastoletnia głosikiem

Rączką grubości patyczka

Kołysze wprawiona nawykiem

Półrocznego braciszka

Dziecko pod słońcem zatrutym

W męce wymyślnej się targa

Przewija mokre pieluchy

Chuda bezpierśna i smagła

Piętnastoletni ciekawie

Z okna spojrzenie śle do niej

To zbliża się piekło krwawe

Porodów i poronień


UŚMIECH PODGARDLA


Oto jest śpiew przerżniętej szyi

Fistuła cicha lecz najszczersza

Gdy noc z puszystą czarną piersią

Rozmiękła od czerwcowych pijaństw

Kawały luster w szkła rozbija

To szyja szyja poderżnięta

W blaszanej rynnie piszczy w kranie

Do prycz przybici kołdrami

Musimy poddać głowy żaglom

I powiekami przyciśnięci

Śmiejemy się krwawym podgardlem


UWAGA DRAMAT!


Mały szary człowiek

taki szary jak poniedziałek po niedzieli

szary jak szara mysz na szarym polu

dowolnie sortowany

magazynowany i sprzedawany

hurtownie

oraz krążący w obiegu detalicznie

jako jeden z detali

detal właściwie zbędny

o wiele bardziej zbędny od cyfry pod która jest zapisany

zapłonął wielką miłością


W TRAMWAJU


wsiedli nieprawidłowo

niosąc boleść po tatusiu

konduktor ani nie pisnął

zablokowali pół wozu

nikt ani nie mrugnął

boleść po tatusiu

wielka rzecz

po tatusiu boleść

a jeszcze napominali ludzi

nasza boleść jest świeża

zabrudzi pan trencz

biały trenczyk

szkoda

żeby się miał pobrudzić

o naszą boleść po tatusiu


WALUCIARZE


Kawalerowie podziemni

Rycerze czarnych machlojek

Roją się na hiszpańskim kremie

Pod brzękliwym kawiarni czołem

Kuci na 14 karatów

Wszystkie bramy mają otwarte

Przy stolikach szklanych ze światem

Grają cicho w znaczone karty

Łamią kości za gardło łapią

Szeleszczący miękcy i biali

Tulą uszy w drzwi grzecznie drapią

Pazurkami z żółtych metali

Tchórzliwsi od myszy i łasic

Uchylają zawczasu karków

Wypatrują zaprzeszłych czasów

Na współczesnych płaskich zegarkach


WARSZAWA – FANTOM


Kiedy wysiadłem z pociągu w mieście Warszawie

rozszyfrowałem tę całą mistyfikację

że to wcale nie jest miasto Warszawa

(jak i pociąg nie był pociągiem)

tylko ogromny fantom

jakaś monumentalna kant-maszyna

kiepski i kosztowny kawał

wymierzony we mnie

na każdym kroku odkrywam

iluzoryczność

raz po raz dostrzegam

jak dykta prześwieca przez farbę imitującą tynk

Mądry facet z którym rozmawiam w jego gabinecie

istnieje tylko od połowy

po prostu kadłubek wkręcony w krzesło

on się „unosi”

ale „wstać” nie może

liczyli że nie zauważę braku nóg pod krzesłem

profile z tektury

proletariat z worków wypchanych trocinami

błysk kamery filmowej zamiast dziewczyny

wszystko ograne chwyty

uśmiać się z tego

a przecież

wieczorem z okna

przeraża błyskająca

Warszawa-Fantom


WERNYHORA


Czekałem kilka lat

aż wreszcie przyszedł Wernyhora

zanudzał mnie przez całą noc

wypalił mi wszystkie papierosy

nic nie rozumiałem unieruchomiony na krześle

bolała mnie prawa noga krzesła

nie czułem swojej ręki

ścierpła mi lewa noga krzesła

policzyłem wszystkie jego guziki

i wszystkie paski jego swetra

nad ranem poszedł

teraz znów czekam


WIARA


Wierzę że Bóg podobny jest do gołębicy

że człowiek może zmienić się

w dowolną część maszyny

co nie oznacza

że nie ma mu wyrosnąć lwia grzywa

albo skrzydła anielskie

(w anioły też wierzę)

Wierzę w insygnia wszystkich mocarstw

Wierzę we wszystkie ideały

i w szaleństwo ich głosicieli

Nie wykluczam:

samorództwa

dzieworództwa

zapłodnienia przez styk damskiego zadka z fotelem

na którym od dawna nikt nie siedział

Wierzę że facet któremu się nic nie udaje

może zostać nagle synem szczęścia

Że największym poetą naszego kraju

nie jest ten siwy pan z dochodami

ani ten młody dobijający się do dochodów

ale stary tragarz który nie napisał nic

oprócz kilku podań

Wierzę w praducha

i pramaterię

i wszystkie pre-pradokumenty

i we wszystkie pro anty korr i kontra

Nie wierzę tylko w niemożliwe

Wszystko jest możliwe na tym świecie

składającym się

hiii... hiii

z wirujących punkcików

których jeszcze

hiii... hiii

nikt nie widział


WINO


Biały sad tęsknot

Oczarowanie

Ulic i ogrodów

Młodość zbudzona

Biała sól rozpaczy

Ucięte głowy

Rajskich ptaków marzeń

Młodość zdradzona

Sad kwitnący i soli gorycz

Rajskich ptaków złudne kolory

Wino czerwone


Z ZABAW I GIER DZIECIĘCYCH


Gdy ci się wszystko znudzi

spraw sobie aniołka i staruszka

gra się tak:

podstawisz staruszkowi nogę że wyrżnie mordą o bruk

aniołek spuszcza główkę

dasz staruszkowi 5 groszy

aniołek podnosi główkę

stłuczesz staruszkowi kamieniem okulary

aniołek spuszcza główkę

ustąpisz staruszkowi miejsca w tramwaju

aniołek podnosi główkę

wylejesz staruszkowi na głowę nocnik

aniołek spuszcza główkę

powiesz staruszkowi „szczęść Boże”

aniołek podnosi główkę

i tak dalej

potem idź spać

przyśni ci się aniołek albo diabełek

jak aniołek wygrałeś

jak diabełek przegrałeś

jak ci się nic nie przyśni

r e m i s


ZBRODNIA W POMORSKIM MIASTECZKU


Morski wiatr

Trąbki mosiężne

Miasteczkiem jak Krzyżak zabity

Aaaa... stało się nieszczęście

Zastrzelił żonę oficer

Mewy wrzeszczą: zdrada, zdrada

Ludzie bredzą: zbrodnia, zbrodnia

Chyba go opętał dur

Wartownik piosenkę nuci

Wieczór na nogach kogucich

Podchodzi pod pruski mur


ZGAŚNIJ KSIĘŻYCU


Z misiem w rączkach zasnęło dziecko

Miasto milczy jak tajemnica

Przyczajony za oknem zdradziecko

Zgaśnij zgaśnij księżycu!

Księżyc srebrne buduje mosty

Księżyc płacze zielonymi łzami

Księżyc jest tylko dla dorosłych

Zasłoń okno zasłoń okno mamo.

Z wież wysoki przez liście szpalerów

Na dorosłych zstępuje księżyc

Synek ma trzy lata dopiero

Jemu jeszcze nie wolno tęsknić.

Jeszcze będą burzliwe noce

Srebrne miasta dużo goryczy

Wstań mamusiu zasłoń okno kocem

Zgaśnij zgaśnij księżycu!


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Bursa Andrzej
Piskulak Andrzej Wiersze Z gwiazdozbioru oczu
Bursa Andrzej Smok
Bursa Andrzej Smok
Bursa Andrzej
Waligórski Andrzej Wiersze
Bursa Andrzej
Bursa Andrzej Smok
Andrzej Bursa Wiersze
Andrzej Bursa Wiersze (m76)

więcej podobnych podstron