Dla Michaela Montforta
– To bez sensu – powiedział. – Mam już dość malowania. Chodźmy stąd. Mam dość smrodu farb, już mi obrzydło bycie wielkim. Mam dość czekania na śmierć. Chodźmy stąd.
– Dokądkolwiek. Jeść, pić, widzieć.
– Jorg, co ja zrobię, gdy umrzesz?
– Będziesz jadła, spała, pieprzyła się, sikała, srała, ubierała się, włóczyła i narzekała.
– Potrzebuję poczucia bezpieczeństwa.
– Wszyscy go potrzebujemy.
– Chodzi mi o to, że nie jesteśmy małżeństwem. Nie będę nawet mogła odebrać pieniędzy z twojej polisy.
– Nie szkodzi, o to się nie martw. Poza tym ty przecież nie wierzysz w małżeństwo, Arlene.
Arlene siedziała w różowym fotelu, czytając popołudniową gazetę.
– Twierdzisz, że pięć tysięcy kobiet chce się z tobą przespać. Gdzie w tym jest miejsce dla mnie?
– Pięć tysięcy i jedna.
– Myślisz, że nie potrafię zdobyć innego mężczyzny?
– Nie, dla ciebie to żaden problem. Możesz zdobyć innego mężczyznę w ciągu trzech minut.
– Myślisz, że potrzebuję wielkiego malarza?
– Nie, nie potrzebujesz. Wystarczyłby dobry hydraulik.
– Oczywiście. Włóż płaszcz. Chodźmy stąd.
Zeszli schodami z poddasza. Wszędzie dokoła były tanie, pełne karaluchów pokoje, ale żaden z lokatorów nie sprawiał wrażenia przymierającego głodem: zawsze wydawało się, że gotują coś w dużych rondlach i siedzą, paląc papierosy, czyszcząc paznokcie, popijając piwo z puszek lub dzieląc się zawartością wysokiej niebieskiej butelki białego wina, wrzeszcząc na siebie lub śmiejąc się albo pierdząc, czkając, drapiąc się lub śpiąc przed telewizorem. Niewielu ludzi na świecie ma bardzo dużo forsy, ale oni im mniej jej mieli, tym lepiej wydawali się żyć. Sen, czysta pościel, jedzenie, picie i maść na hemoroidy były ich jedynymi potrzebami. Zawsze też zostawiali lekko uchylone drzwi.
– Głupcy – rzekł Jorg, gdy schodzili po schodach. – Przegadują całe swoje życie i zaśmiecają sobą moje.
– Och, Jorg – westchnęła Arlene. – Ty po prostu nie lubisz ludzi, prawda?
Jorg spojrzał na nią, unosząc brew; nie odpowiedział. Arlene reagowała na jego uczucia wobec mas w niezmienny sposób – jak gdyby niekochanie ludzi ujawniało niewybaczalną skazę na duszy. Świetnie jednak nadawała się do łóżka i – z reguły – była przyjemnym kompanem.
Dotarli do bulwaru i szli przed siebie – Jorg z rudosiwą brodą, połamanymi żółtymi zębami i cuchnącym oddechem, purpurowymi uszami, przerażonymi oczyma, w śmierdzącym, porwanym płaszczu i z laską z kości słoniowej. Najlepiej się czuł wtedy, gdy czuł się najgorzej.
– Cholera – zauważył. – Wszystko jest odrażające, dopóki nie skona.
Arlene kręciła tyłkiem, nie kryjąc się z tym, Jorg uderzał w chodnik laską i nawet słońce spojrzało w dół i cmoknęło z uznaniem. W końcu dotarli do starego obskurnego budynku, w którym mieszkał Serge. Jorg i Serge malowali od wielu lat, ale dopiero ostatnio ich prace zaczęły się sprzedawać za coś więcej niż marne grosze. Razem głodowali, a teraz z osobna stawali się sławni. Jorg i Arlene weszli do hotelu i zaczęli wchodzić po schodach. W korytarzach unosił się zapach jodyny i smażonego kurczaka. W jednym pokoju ktoś dawał się rżnąć i nie robił z tego żadnej tajemnicy. Wspięli się na poddasze i Arlene zapukała do drzwi. Otworzyły się i stanął w nich Serge.
– Tu jestem! – powiedział, po czym się zarumienił. – Och, przepraszam… wejdźcie.
– Co się z tobą, u licha, dzieje? – zapytał Jorg.
– Siadajcie. Myślałem, że to Lila…
– Bawisz się w chowanego z Lilą?
– To bez znaczenia.
– Serge, musisz pozbyć się tej dziewczyny, ona cię niszczy.
– Temperuje mi ołówki.
– Serge, ona jest dla ciebie za młoda.
– Ma 30 lat.
– A ty 60. To 30 lat różnicy.
– Trzydzieści lat to za dużo?
– Oczywiście.
– Co powiesz na dwadzieścia? – zapytał Serge, spoglądając na Arlene.
– To różnica możliwa do przyjęcia. Trzydzieści lat to nieprzyzwoite.
– Czemu nie weźmiecie sobie kobiet w waszym wieku? – zapytała Arlene.
Obaj spojrzeli na nią.
– Ona lubi stroić sobie żarciki – wyjaśnił Jorg.
– Tak – przyznał Serge. – Zabawna z niej kobieta. Chodźcie, pokażę wam, co robię…
Weszli za nim do sypialni. Serge zdjął buty i położył się na łóżku.
– Widzicie? Podoba się wam? Pełna wygoda. – Serge miał pędzle na długich rączkach i malował na płótnie przymocowanym do sufitu. – Chodzi o moje plecy. Normalnie nie mogę malować dłużej niż przez dziesięć minut bez przerwy. W ten sposób maluję godzinami.
– Kto ci miesza kolory?
– Lila. Mówię jej: „Wsadź go do błękitu. A teraz odrobina zieleni”. Jest całkiem niezła. W końcu mógłbym nawet pozwolić jej machać pędzlem, a sam będę się wylegiwał i czytał gazety.
I wtedy usłyszeli, jak Lila wchodzi po schodach. Otworzyła drzwi, przeszła przez pokój od ulicy i weszła do sypialni.
– Hej, widzę, że stary jebaka maluje – powiedziała.
– Owszem – odparł Jorg. – Twierdzi, że uszkodziłaś mu kręgosłup.
– Nic takiego nie mówiłem.
– Chodźmy coś zjeść – zaproponowała Arlene.
Serge jęknął i wstał z łóżka.
– Bóg mi świadkiem – powiedziała Lila – że przez większość dnia wyleguje się jak chora żaba.
– Muszę się napić – stwierdził Serge. – Wtedy od razu wrócę do formy.
Zeszli razem na dół i ruszyli chodnikiem w stronę The Sheep’s Tick. Podbiegło do nich dwóch dwudziestoparoletnich mężczyzn w golfach.
– Hej, Jorg Swenson i Serge Maro! To wy jesteście tymi malarzami!
– Zejdźcie z drogi, do diabła! – warknął Serge.
Jorg machnął swą laską i trafił niższego z młodych mężczyzn prosto w kolano.
– Cholera, złamałeś mi nogę! – zawołał młodzieniec.
– Mam nadzieję – odparł Jorg. – Może to cię, cholera, nauczy dobrych manier!
Poszli dalej w kierunku restauracji. Gdy wkroczyli do środka, po biesiadnikach przeszedł głośny szmer. Starszy kelner natychmiast podszedł do nich w wielkim pośpiechu, kłaniając się, wymachując kartą dań i wypowiadając przymilne słówka po włosku, francusku i rosyjsku.
– Spójrz na te długie czarne włosy w jego nosie – powiedział Serge. – Obrzydliwość.
– Racja – odparł Jorg, a potem krzyknął do kelnera: – SCHOWAJ NOS!
– Pięć butelek waszego najlepszego wina! – wrzasnął Serge, gdy zasiedli przy najlepszym stoliku.
Starszy kelner zniknął.
– Prawdziwe z was dupki – stwierdziła Lila.
Jorg przesunął dłonią po jej udzie.
– Dwóm żyjącym wiekopomnym artystom wolno trochę podokazywać.
– Zabierz łapę z mojej cipki, Jorg.
– To nie twoje cipka. To cipka Serge’a.
– Zabierz łapę z cipki Serge’a, bo będę krzyczeć.
– Mam słabą wolę.
Krzyknęła przeraźliwie. Jorg zabrał rękę. Starszy kelner szedł ku nim z wózkiem i kubełkiem ze schłodzonym winem. Dotoczył go do stolika, ukłonił się i wyciągnął korek z butelki. Napełnił kieliszek Jorga. Jorg wypił do dna.
– Gówniane, ale może być. Otwórz butelki!
– Wszystkie?
– Wszystkie, dupku, i to migiem!
– Niezdara – zauważył Serge. – Spójrz tylko na niego. Zjemy jakiś obiad?
– Obiad? – zdziwiła się Arlene. – Przecież wy nic, tylko pijecie. Chyba jeszcze nie widziałam, by któryś z was zjadł coś więcej niż jajko na miękko.
– Zejdź mi z oczu, tchórzu – polecił kelnerowi Serge.
Starszy kelner ulotnił się.
– Nie powinniście rozmawiać w ten sposób z ludźmi – zauważyła Lila.
– My już odcierpieliśmy swoje – odparł Serge.
– Nie macie prawa – powiedziała Arlene.
– Chyba nie, ale to jest interesujące – przyznał Jorg.
– Ludzie nie muszą wysłuchiwać takich obelg – oświadczyła Lila.
– Ludzie godzą się na to, na co się godzą – odparł Jorg. – A godzą się na o wiele gorsze rzeczy.
– Chodzi im tylko o wasze obrazy – stwierdziła Arlene.
– To my jesteśmy naszymi obrazami – odparował Serge.
– Kobiety są głupie – rzekł Jorg.
– Uważaj – poradził mu Serge. – Są również zdolne do straszliwych aktów zemsty…
Siedzieli przez parę godzin, popijając wino.
– Mężczyźni są gorsi od szarańczy – stwierdził w końcu Jorg.
– Wy naprawdę jesteście dupkami – powiedziała Lila.
– Bez dwóch zdań – poparła ją Arlene.
– Zamieńmy się dzisiaj – zaproponował Jorg. – Ja zerżnę twoją cipkę, a ty moją.
– No nie – zaprotestowała Arlene. – Dość tego.
– Właśnie – dodała Lila.
– Mam ochotę sobie teraz pomalować – stwierdził Jorg. – Picie mi się znudziło.
– Ja też mam ochotę na malowanie – rzekł Serge.
– Wynośmy się stąd – zaproponował Jorg.
– Nie zapłaciliście jeszcze rachunku – przypomniała
Lila.
– Rachunku? – zawołał Serge. – Chyba nie myślisz, że mamy zamiar płacić za tego bełta?
– Chodźmy – powiedział Jorg.
Gdy podnieśli się z krzeseł, starszy kelner podszedł z rachunkiem.
– Ten bełt cuchnie! – wrzasnął Serge, podskakując. – W życiu bym nie zażądał od nikogo pieniędzy za takie świństwo! Chcę, żebyś wiedział, że dowód jest w moim moczu!
Serge chwycił opróżnioną w połowie butelkę, rozdarł kelnerowi koszulę i wylał mu wino na pierś. Jorg trzymał swoją laskę z kości słoniowej niczym miecz. Kelner wyglądał na zmieszanego. Był pięknym młodzieńcem. Miał długie paznokcie i drogie mieszkanie. Studiował chemię i kiedyś zdobył drugą nagrodę w konkursie operowym. Jorg machnął laską i zdzielił go mocno tuż poniżej lewego ucha. Kelner zbladł jak ściana i zachwiał się. Jorg uderzył go jeszcze trzy razy w to samo miejsce i kelner osunął się na podłogę.
Wyszli razem – Serge, Jorg, Lila i Arlene. Wszyscy byli pijani, mieli jednak w sobie pewną klasę, coś wyjątkowego. Wyszli na zewnątrz i ruszyli ulicą.
Dwoje młodych ludzi siedzących przy stoliku w pobliżu wyjścia obserwowało całe zajście. Młody mężczyzna sprawiał wrażenie inteligentnego, jedynie dość duży pieprzyk przy czubku nosa psuł trochę efekt. Jego dziewczyna była gruba, ale wyglądała sympatycznie w ciemnoniebieskiej sukni. Kiedyś chciała zostać zakonnicą.
– Czyż oni nie byli wspaniali? – zapytał.
– To dupki – odparła dziewczyna.
Młody mężczyzna machnięciem ręki poprosił o trzecią butelkę wina. Zanosiło się na jeszcze jeden ciężki wieczór.
Henry przyrządził sobie drinka i spoglądał przez okno na gorącą i pustą ulicę Hollywood. Chryste Panie, przebył długą drogę i wciąż był w tarapatach. Dalej była śmierć, śmierć zawsze czyhała w pobliżu. Popełnił głupi błąd i kupił undergroundową gazetę; a oni wciąż bałwochwalczo czcili Lenny’ego Bruce’a1. Było tam zdjęcie komika – martwego, tuż po zażyciu fatalnej dawki. Fakt, Lenny bywał niekiedy zabawny: „Nie mogę dojść!” – ten numer to arcydzieło, ale w rzeczywistości Lenny nie był aż tak dobry. Prześladowany, owszem, bez dwóch zdań, fizycznie i psychicznie. No cóż, wszyscy kończyliśmy w grobie, to był po prostu pewnik. Nic nowego. Problemem było gotowanie się na śmierć. Zadzwonił telefon. Telefonowała jego przyjaciółka.
– Posłuchaj, sukinsynu, mam już dosyć twojego picia… Miałam tego pod dostatkiem przy moim ojcu…
– Do diabła, aż tak źle nie jest.
– Jest i nie zamierzam znowu przez to przechodzić.
– Moim zdaniem przesadzasz.
– Nie, już to przerabiałam, zapewniam cię. Widziałam cię na przyjęciu, jak posyłałeś po następne butelki whiskey, wtedy właśnie odeszłam. Już to przerabiałam i więcej nie zamierzam…
Rozłączyła się. Henry podszedł do barku i nalał sobie szkockiej z wodą. Wszedł ze szklanką do sypialni, zdjął koszulę, spodnie, buty i skarpety. Położył się do łóżka z drinkiem. Był kwadrans przed południem. Bez ambicji, bez talentu, bez szansy. Przed braniem prochów powstrzymywało go czyste szczęście, a szczęście nigdy nie trwało w nieskończoność. No cóż, szkoda, że tak z nią wyszło, ale Lu potrzebowała zwycięzcy. Opróżnił szklankę i wyciągnął się na łóżku. Wziął do ręki Opór, bunt i śmierć Camusa… przeczytał parę stron. Camus pisał o udręce i panicznym strachu oraz o żałosnej kondycji ludzkiej człowieka, ale czynił to w tak gładki i kwiecisty sposób… w swoim języku… że miało się uczucie, iż aktualna sytuacja nie wpływała ani na niego, ani na jego twórczość. Innymi słowy, on sam mógł być w znakomitej sytuacji. Camus pisał jak człowiek, który właśnie zjadł obfity obiad, złożony ze steku, frytek i sałatki, i doprawił go butelką dobrego francuskiego wina. Ludzkość mogła cierpieć, ale nie on. Może i był mądrym człowiekiem, lecz Henry wolał kogoś, kto krzyczy, kiedy się sparzy. Upuścił książkę na podłogę i spróbował zasnąć. Spanie zawsze przychodziło mu z trudem. Był zadowolony, jeżeli zdołał przespać trzy godziny w ciągu doby. No cóż, pomyślał, ściany nadal stoją, wystarczyło dać człowiekowi cztery ściany, a miał jeszcze szansę. Na ulicy nic nie można byłoby zrobić.
Rozległ się dzwonek u drzwi i ktoś zawołał:
– Hanki Hej, Hank!
Co, u diabła? – pomyślał. Co znowu?
– Taak? – zapytał, leżąc.
– Hej! Co robisz?
– Chwileczkę…
Wstał, podniósł koszulę i spodnie i wszedł do frontowego pokoju.
– Co robisz?
– Ubieram się…
– Ubierasz się?
– Taak.
Było dziesięć po dwunastej. Otworzył drzwi. Za progiem stał profesor z Pasadeny, który uczył literatury angielskiej. Przyprowadził ze sobą jakąś cizię. Profesor przedstawił ją Henry’emu. Była redaktorką w jednym z dużych wydawnictw nowojorskich.
– Och, słodkie stworzenie – rzekł Henry, podszedł i ścisnął ją za prawe udo. – Kocham cię.
– Szybki jesteś – zauważyła.
– No cóż, wiesz przecież, że pisarze zawsze musieli lizać dupy wydawcom.
– Myślałam, że jest na odwrót.
– Nie jest. To pisarz przymiera głodem.
– Chce przejrzeć twoją nową powieść – wyjaśnił profesor.
– Mam tylko egzemplarz w twardej okładce. Nie mogę jej go dać.
– Daj jej. Mogliby kupić prawa – rzekł profesor.
Mówili o jego powieści Koszmar. Henry sądził, że cizia chciała po prostu darmowy egzemplarz.
– Jechaliśmy do Del Mar, ale Pat chciała zobaczyć cię na własne oczy.
– Jakie to miłe.
– Hank czytał swoje wiersze moim studentom. Daliśmy mu 50 $. Był przerażony i płakał. Musiałem wypychać go na środek.
– Byłem oburzony. Zaledwie 50$. Auden dostawał 2000$. Nie sądzę, by był aż o tyle lepszy ode mnie. Prawdę mówiąc…
– Tak, wiemy, co myślisz.
Henry pozbierał z podłogi stare kupony z wyścigów leżące wokół redaktorki.
– Ludzie są mi winni 1100$. Nie mogę ich wydębić. Świerszczyki stały się nie do zniesienia. Poznałem dziewczynę z głównego biura. Niejaką Clarę. „Cześć, Claro, zjadłaś już smaczne śniadanko?” – pytam ją przez telefon. „O tak, Hank, a ty?” „Oczywiście – odpowiadam. – Dwa jaja na twardo”. „Wiem, w jakiej sprawie dzwonisz”. „Oczywiście – potwierdzam. – W tej samej”. „No cóż, mamy go tutaj, nasz przekaz numer 084765 na 85$”. „Jest jeszcze jeden, Claro, wasz przekaz numer 073895 za pięć opowiadań, 570$”. „Och tak, no cóż, postaram się, żeby pan Masters je podpisał”. „Dziękuję, Claro” – mówię. „Och, nie ma za co – odpowiada – wasze pieniądze się wam przecież należą”. Ja na to: „Bez dwóch zdań”, a wtedy ona pyta: „A jeżeli nie dostaniesz swoich pieniędzy, zadzwonisz znowu, prawda? Ha ha ha”. „Owszem, Claro – odpowiadam – znowu zadzwonię”.
Profesor i redaktorka roześmieli się.
– Nie daję rady, psiakrew. Ktoś chce się czegoś napić?
Nie odpowiedzieli, więc Henry nalał sobie jednego.
– Próbowałem nawet dać sobie radę, obstawiając konie. Dobrze zacząłem, ale potem miałem obsuwę. Musiałem przestać. Mogę sobie pozwolić tylko na wygrywanie.
Profesor zaczął objaśniać swój system dobierania blackjacka w Vegas. Henry podszedł do redaktorki.
– Chodźmy do łóżka – zaproponował.
– Zabawny z ciebie facet – odparła.
– Owszem, jak Lenny Bruce. Prawie. On nie żyje, a ja umieram.
– Mimo to jesteś zabawny.
– Owszem, jestem bohaterem. Mitem. Nie uległem zepsuciu, jestem tym, który się nie sprzedał. Na Wschodzie moje listy idą na aukcjach za 250$. A mnie nie stać na śpiwór.
– Wy, pisarze, zawsze podnosicie fałszywy alarm.
– Może w końcu naprawdę się pali. Nie samym duchem żyje człowiek. Czynszu ideałami nie zapłacisz. Sama spróbuj.
– Może jednak powinnam pójść z tobą do łóżka.
– Daj spokój, Pat – rzekł profesor, podnosząc się z fotela – musimy zdążyć do Del Mar.
Podeszli do drzwi.
– Przyjemnie było cię zobaczyć.
– Pewnie – odparł Henry.
– Dasz sobie radę.
– Na pewno. Do widzenia.
Wrócił do sypialni, zdjął ubranie i położył się z powrotem do łóżka. Może zdoła zasnąć. Sen przypominał trochę śmierć. Potem spał. Był na torze. Mężczyzna w okienku dawał mu pieniądze, a on wkładał je do swego portfela. Było tego sporo.
– Powinien pan sprawić sobie nowy portfel – powiedział mężczyzna. – Ten jest rozerwany.
– Nie – odparł. – Nie chcę, żeby ludzie wiedzieli, że jestem bogaty.
Rozległ się dzwonek u drzwi.
– Hej, Hank! Hank!
– Dobrze już, dobrze… poczekaj chwilę…
Włożył z powrotem ubranie i otworzył drzwi. Stał w nich Harry Stobbs. Stobbs był kolejnym pisarzem. Henry znał zbyt wielu pisarzy.
Stobbs wszedł do środka.
– Masz jakieś pieniądze? – zapytał go Henry.
– Gdzie tam.
– W porządku, kupię piwo. Myślałem, że jesteś bogaty.
– Nie, mieszkałem z tą dziewczyną w Malibu. Ubrała mnie porządnie, nakarmiła. Potem dała mi kopa. Teraz mieszkam pod prysznicem.
– Pod prysznicem?
– Tak, jest całkiem fajnie. Rozsuwane drzwi z prawdziwego szkła.
– Dobra, chodźmy. Masz samochód?
– Nie.
– Pojedziemy moim.
Wsiedli do jego comety rocznik 62 i pojechali w kierunku Hollywood i Normandy Street.
– Sprzedałem artykuł „Time’owi”. Człowieku, myślałem, że mam kupę szmalu. Dzisiaj dostałem od nich czek. Jeszcze go nie spieniężyłem. Zgadnij, na ile opiewa?
– 800$?
– Nie, 165$.
– Co takiego? „Time”? 165 dolarów?
– Zgadza się.
Zaparkowali i weszli po piwo do małego sklepu z alkoholem.
– Moja kobieta rzuciła mnie – wyznał Henry. – Twierdzi, że za dużo piję. To bezczelne kłamstwo. – Sięgnął do chłodziarki po dwa kartony. – Ograniczam picie. Zeszłej nocy byłem na beznadziejnym przyjęciu. Sami głodujący pisarze i profesorowie, którzy lada dzień wylecą z pracy. Ględzenie o niczym. Bardzo nużące.
– Pisarze to kurwy – stwierdził Stobbs. – Pisarze to kurwy wszechświata.
– Kurwy wszechświata radzą sobie znacznie lepiej, przyjacielu.
Podeszli do lady.
– „Na skrzydłach pieśni” – powiedział właściciel sklepu.
– „Na skrzydłach pieśni” – odparł Henry.
Właściciel czytał rok temu artykuł w „Los Angeles
Times” o poezji Henry’ego i stale o tym pamiętał. To była ich zwykła procedura. Początkowo Henry nie cierpiał tego, ale teraz uważał za zabawne. Na skrzydłach pieśni, na Boga!
Wsiedli do samochodu i pojechali z powrotem. Listonosz już był. Coś leżało w skrzynce.
– Może to czek – stwierdził Henry.
Zabrał list do mieszkania, otworzył dwa piwa i kopertę.
Przeczytał:
Drogi Panie Chinaski!
Właśnie skończyłam czytać Pana powieść Koszmar i tomik Pana wierszy Zdjęcia z piekła i uważam, że jest Pan wielkim pisarzem. Jestem mężatką, mam 52 lata i dorosłe dzieci. Bardzo bym chciała, żeby Pan odpowiedział na mój list.
Z poważaniem
Doris Anderson
List przyszedł z jakiegoś miasteczka w stanie Maine.
– Nie wiedziałem, że w Maine jeszcze mieszkają ludzie – zauważył.
– Chyba nie.
– A jednak. Ta mieszka.
Henry wrzucił list do worka na śmieci. Piwo było dobre. Pielęgniarki wracały z pracy do mieszkań w wieżowcu po drugiej stronie ulicy. Mieszkało ich tam sporo. Większość nosiła przejrzyste uniformy, a popołudniowe słońce robiło resztę. Stał ze Stobbsem, przyglądając się, jak wysiadają ze swoich samochodów i przechodzą przez oszklone wejście, by zniknąć pod prysznicami, przed telewizorami i za zamkniętymi drzwiami.
– Spójrz na tą – rzekł Stobbs.
– Aha.
– Jest jeszcze jedna.
– O, kurczę!
Zachowujemy się jak piętnastolatki, pomyślał Henry. Nie zasługujemy na to, by żyć. Założę się, że Camus nigdy nie zerkał ukradkiem przez okno.
– Jak zamierzasz dać sobie radę, Stobbs?
– No cóż, dopóki mam ten prysznic, jestem gość.
– Może znajdziesz sobie jakąś pracę?
– Pracę? Czyś ty oszalał?
– Chyba masz rację.
– Popatrz na tą! Spójrz na jej tyłek!
– No, rzeczywiście.
Usiedli i pracowicie sączyli piwo.
– Mason wyjechał do Meksyku – wyznał Henry Stobbsowi, wspominając o młodym, niepublikowanym poecie. – Poluje z kuszy na zwierzęta, łowi ryby. Ma żonę i młodą służącą. Szuka wydawców dla czterech książek. Napisał nawet western. Problem w tym, że gdy jesteś za granicą, zainkasowanie forsy jest prawie niemożliwe. Jedynym sposobem na to jest grożenie im śmiercią. Jestem dobry w takich listach. Jeżeli jednak jesteś tysiąc mil od nich, wiedzą, że ochłoniesz, zanim dotrzesz do ich drzwi. Ale podoba mi się polowanie na mięso. To znacznie ciekawsze od chodzenia do spożywczego. Udajesz, że te zwierzęta to redaktorzy i wydawcy. Wspaniałe uczucie.
Stobbs został do 5 po południu. Narzekali na pisanie, na to, jak cuchną ci na szczycie. Faceci tacy jak Mailer, jak Capote. Potem Stobbs wyszedł i Henry zdjął koszulę, spodnie, buty i skarpetki i wlazł z powrotem do łóżka. Zadzwonił telefon. Aparat leżał na podłodze koło łóżka. Sięgnął ręką i podniósł słuchawkę. Dzwoniła Lu.
– Co porabiasz? Piszesz?
– Ja rzadko piszę.
– Pijesz?
– Kończę z tym.
– Myślę, że potrzebna ci pielęgniarka.
– Pojedźmy wieczorem na tor.
– Zgoda. Kiedy przyjedziesz?
– O pół do siódmej. OK?
– Pora jest OK.
– Więc do zobaczenia.
Wyciągnął się na łóżku. No cóż, dobrze było z powrotem zejść się z Lu. Była dla niego dobra. Miała rację, pił za dużo. Gdyby Lu piła tak jak on, nie chciałby jej. Bądź sprawiedliwy, człowieku, bądź sprawiedliwy. Zobacz, co się stało z Hemingwayem wiecznie przesiadującym z kieliszkiem w ręku. Spójrz na Faulknera, spójrz na nich wszystkich. No cóż, psiakość.
Telefon znowu zadzwonił. Podniósł słuchawkę.
– Chinaski?
– Tak?
Dzwoniła Janessa Teel, poetka. Miała ładne ciało, ale jeszcze nigdy nie był z nią w łóżku.
– Chciałabym, żebyś jutro wieczorem przyszedł na kolację.
– Spotykam się z Lu – odparł. Boże, jestem lojalny, pomyślał. Boże, jaki ze mnie sympatyczny facet. Boże.
– Przyprowadź ją.
– Sądzisz, że to byłoby rozsądne?
– Mnie to nie będzie przeszkadzać.
– Posłuchaj, pozwól, że jutro do ciebie zadzwonię. Dam ci znać.
Odłożył słuchawkę i znowu się wyciągnął na łóżku. Przez 30 lat, pomyślał, chciałem być pisarzem, teraz nim jestem i co z tego wynika?
Znowu rozległ się dzwonek telefonu. Dzwonił Doug Eshlesham, poeta.
– Hank, skarbie…
– Tak, Doug?
– Jestem spłukany, skarbie, i potrzebuję pięć dolców. Pożycz mi piątkę.
– Doug, konie mnie zrujnowały. Jestem bez grosza.
– Och – jęknął Doug.
– Przykro mi, skarbie.
– No cóż, nie ma sprawy.
Doug rozłączył się. Doug był mu już winien 15$. Ale on miał piątkę. Powinien był dać ją Dougowi. Tamten przypuszczalnie jadł karmę dla psów. Nie jestem zbyt sympatycznym facetem, pomyślał. Boże, więc jednak nie jestem zbyt sympatycznym facetem.
Wyciągnął się na łóżku, pijany, w niesławie.
Bycie żigolo to bardzo dziwne doświadczenie, zwłaszcza gdy jesteś żigolakiem amatorem. Dom miał dwie kondygnacje. Comstock mieszkał z Lynne na górnym piętrze, a ja z Doreen na dolnym. Dom stał w pięknym otoczeniu u stóp Hollywood Hills. Obie panie zajmowały wysokie i dobrze płatne stanowiska. Dom był zaopatrzony w dobre wino, dobre jedzenie i psa z wytartym tyłkiem. Była także duża czarnoskóra służąca Retha, która spędzała większość czasu w kuchni, otwierając i zamykając drzwi lodówki.
Każdego miesiąca w wyznaczonym czasie przychodziły wszystkie odpowiednie czasopisma, ale Comstock i ja nie czytaliśmy ich. Wylegiwaliśmy się tylko, lecząc kaca i czekając na wieczór, gdy panie znowu podejmą nas wystawną kolacją na koszt firmy.
Comstock powiedział, że Lynne jest bardzo popularną producentką w dużej wytwórni filmów. Comstock nosił beret, jedwabny szalik, naszyjnik z turkusów, brodę i miał miękki jak jedwab chód. Ja byłem pisarzem, który utknął na swej drugiej powieści. Wynajmowałem mieszkanie w zrujnowanym budynku we wschodnim Hollywood, ale rzadko w nim bywałem.
Moim środkiem lokomocji była cometa z 62 roku. Stary wóz bardzo raził pewną młodą damę z domu po drugiej stronie ulicy. Musiałem parkować przed jej domem, gdyż było to jedno z niewielu płaskich miejsc w okolicy, a mój samochód nie zapalał na pochyłości. Z trudem zapalał na płaskim; siedziałem za kierownicą, naciskając na pedał gazu, i kręciłem rozrusznikiem, a spod samochodu buchały kłęby dymu. Hałas był nieznośny i nieustający. Paniusia zaczynała wrzeszczeć, jakby dostawała obłędu.
Były to jedne z niewielu chwil, gdy wstydziłem się swego ubóstwa. Siedziałem za kierownicą, pompując pedałem i modląc się, by uruchomić cometę, i usiłowałem ignorować wściekłe okrzyki dobiegające z jej kosztownego domu. Pompowałem i pompowałem, samochód zapalał, przejeżdżał metr i znowu stawał.
– Zabieraj tego cuchnącego grata sprzed mojego domu, bo wezwę policję! – Potem następowały przeciągłe szaleńcze wrzaski. W końcu wychodziła w kimonie – młoda blondynka, śliczna, lecz najwyraźniej zupełnie szalona. Krzycząc przeraźliwie, podbiegała do drzwi samochodu i wtedy wypadała jej jedna pierś. Wciskała ją z powrotem, a wówczas wypadała druga. Potem z rozchylonego kimona wysuwała się jej noga.
– Bardzo panią proszę – mówiłem jej. – Właśnie usiłuję to zrobić.
W końcu zmuszałem samochód do jazdy, a ona stała na środku ulicy, z biustem na wierzchu, wrzeszcząc:
– Nie parkuj tu swojego auta nigdy, nigdy, nigdy więcej! Właśnie w takich chwilach myślałem o poszukaniu sobie jakiejś pracy.
Byłem jednak potrzebny mojej pani, Doreen. Miała kłopoty z pakowaczem w supermarkecie. Odprowadzałem ją tam, byłem przy niej i dawałem jej poczucie bezpieczeństwa. Nie potrafiła stawić mu czoła sama i zawsze kończyło się na tym, że rzucała mu w twarz kiścią winogron lub donosiła na niego do kierownika bądź pisała sześciostronicowy list do właściciela sklepu. Zdołałem uporać się dla niej z pakowaczem. Polubiłem go nawet – szczególnie za umiejętność otwierania wielkich papierowych toreb jednym zgrabnym ruchem ręki.
Moje pierwsze prywatne spotkanie z Comstockiem było interesujące. Przedtem gwarzyliśmy tylko wieczorami przy alkoholu w towarzystwie naszych pań. Pewnego rana spacerowałem w gatkach na parterze. Doreen pojechała do pracy. Miałem zamiar się ubrać i pojechać do mojego mieszkania, żeby sprawdzić pocztę. Retha, służąca, przyzwyczaiła się do mojego widoku w gatkach.
– Człowieku – mówiła – masz takie białe nogi. Są jak kurze udka. Czy ty nigdy nie wychodzisz na słońce?
W domu była jedna kuchnia; mieściła się na dole. Comstock pewnie zgłodniał. Weszliśmy do niej w tym samym momencie. On miał na sobie biały podkoszulek poplamiony z przodu winem. Nastawiłem wodę na kawę, a Retha zaproponowała, że usmaży nam jajka na boczku. Comstock usiadł.
– No cóż, jak długo jeszcze twoim zdaniem możemy je naciągać?
– Długo. Potrzebuję wypoczynku.
– Chyba też spróbuję wypocząć.
– Prawdziwe z was sukinsyny – zauważyła Retha.
– Nie przypal jajek – powiedział Comstock.
Retha podała nam sok pomarańczowy, grzanki i jajka na boczku. Usiadła i jadła razem z nami, czytając egzemplarz „Playgirl”.
– Właśnie uwolniłem się od naprawdę fatalnej żony – wyznał Comstock. – Potrzebuję bardzo długiego wypoczynku.
– Tu jest dżem truskawkowy do grzanek – oznajmiła Retha. – Skosztujcie.
– Opowiedz mi o swoim małżeństwie – powiedziałem do Rethy.
– No cóż, trafił mi się ten nikczemny nędzny leniwy bilardzista…
Retha opowiedziała nam o nim wszystko, dokończyła śniadanie, poszła na górę i zaczęła odkurzać. Wtedy Comstock opowiedział mi o swoim małżeństwie.
– Przed ślubem było fajnie. Pokazała mi wszystkie swoje atuty, ale miała jeszcze połowę talii, której nie pozwoliła mi obejrzeć. Może nawet więcej niż połowę. – Comstock wypił łyk kawy. – Trzy dni po uroczystości ślubnej wróciłem do domu. Okazało się, że kupiła kilka minispódniczek, najkrótszych mini, jakie w życiu widziałeś. Gdy wszedłem, siedziała i skracała je. „Co robisz?” – zapytałem, a ona na to: „Te pieprzone spódnice są za długie. Chcę je nosić bez majtek i chcę widzieć, jak faceci wywalają gały na widok mojej cipy, gdy zsuwam się ze stołka w barze i w podobnych sytuacjach”.
– Zagrała tę kartę tak znienacka?
– No cóż, było parę znaków ostrzegawczych. Kilka dni przed ślubem zabrałem ją na spotkanie z moimi rodzicami. Miała na sobie skromną sukienkę i moi rodzice powiedzieli, że im się podoba. „Podoba się wam moja sukienka co?” – zapytała, zadarła ją do góry i pokazała im majtki.
– Pewnie uważałeś, że to było urocze.
– W pewnym sensie tak. W każdym razie zaczęła chodzić bez majtek w minispódniczkach. Były takie krótkie, że gdy się schylała, można było zobaczyć jej dziurę w tyłku.
– Chłopakom się to podobało?
– Pewnie tak. Gdy wchodziliśmy do lokalu, patrzyli najpierw na nią, a potem na mnie. Siedzieli i zastanawiali się, jak facet może się na to godzić.
– Cóż, wszyscy mamy swoje zwyczaje. Jakie to ma znaczenie? Cipa i dziura w tyłku są tylko tym, czym są. Nie można z nich zrobić nic więcej.
– Możesz tak uważać, póki tobie samemu się to nie przydarzy. Wychodziliśmy z baru na ulicę, a ona pytała: „Hej, widziałeś tego łysego gościa w kącie? Gdy wstawałam, na widok mojej cipy dosłownie wytrzeszczył gały. Założę się, że pójdzie do domu i zwali konia”.
– Dolać ci kawy?
– Dolej. I dodaj trochę szkockiej. Możesz mi mówić Roger.
– Jasne, Roger.
– Gdy jednego wieczoru wróciłem z pracy, już jej nie było. Stłukła wszystkie okna i lustra w mieszkaniu. Na ścianach wypisała teksty w rodzaju: Roger nie jest zasrańcem! Roger liże dupy! Roger pije szczyny! I zniknęła.
Zostawiła list. Ma zamiar pojechać autobusem do swojej matki w Teksasie. Martwi się. Jej matka była dziesięć razy w domu wariatów. Potrzebuje jej. To właśnie było w liście.
– Następną kawę?
– Tylko szkocką. Pojechałem na dworzec i widzę, że siedzi tam w mini, ostentacyjnie pokazując cipę, w otoczeniu 18 facetów ze stojącymi fiutami. Siadam obok, a ona w płacz i mówi: „Jeden czarnuch twierdzi, że mogę zarobić 1000$ tygodniowo, jeżeli będę robiła, co mi każe. Roger, ja nie jestem dziwką!”
Retha zeszła z powrotem po schodach i wyjęła z lodówki tort czekoladowy oraz lody. Weszła do sypialni, włączyła telewizor, położyła się na łóżku i zaczęła jeść. Była bardzo tłustą, ale miłą kobietą.
– Powiedziałem jej w każdym razie, że ją kocham, i udało się nam dostać zwrot pieniędzy za bilet. Zabrałem ją do domu. Następnego wieczoru przychodzi do nas mój przyjaciel, a ona podkrada się od tyłu i wali go w głowę drewnianą łyżką do sałatek. Bez żadnego ostrzeżenia. Po prostu podkrada się i daje mu w łeb. Po jego wyjściu mówi mi, że dojdzie do siebie, jeżeli pozwolę jej chodzić na zajęcia z ceramiki w każdą środę wieczorem. W porządku, mówię. Nic jednak nie skutkuje. Zaczyna rzucać się na mnie z nożami. Wszędzie są ślady krwi. Mojej krwi. Na ścianach i na dywanach. Ma niespożyte siły. Interesuje się baletem, jogą, ziołami, witaminami, je nasiona, orzechy, całe to gówno, w torebce nosi Biblię z połową stron podkreślonych czerwonym atramentem. Skraca wszystkie swoje spódniczki o następny centymetr. Jednej nocy budzę się w samą porę, gdy ona, wrzeszcząc, frunie przez oparcie łóżka z nożem rzeźniczym w ręce. Przewracam się w bok i nóż wbija się w materac na dwanaście czy piętnaście centymetrów. Podrywam się i rzucam nią o ścianę. Osuwa się i krzyczy: „Ty tchórzu! Ty zafajdany tchórzu, uderzyłeś kobietę! Tchórz, tchórz, tchórz!”
– No cóż, chyba nie powinieneś jej bić – zauważyłem.
– W każdym razie wyprowadziłem się i wszcząłem postępowanie rozwodowe, ale na tym się nie skończyło. Ona ciągle za mną łaziła. Kiedyś stałem w kolejce w supermarkecie. Weszła do środka i krzyknęła do mnie: „Ty parszywy pedale. Cwelu jeden!” Innym razem przydybała mnie w pralni. Wyciągałem właśnie moje rzeczy z automatu i wkładałem je do suszarki. Ona tylko stała tam i patrzyła na mnie w milczeniu. Zostawiłem pranie, wsiadłem do samochodu i odjechałem. Gdy wróciłem, nie było jej. Zajrzałem do suszarki – była pusta. Zabrała moje koszule, gacie, spodnie, ręczniki, pościel – wszystko. Zacząłem otrzymywać listy o jej snach, napisane czerwonym atramentem. Ona cały czas marzyła. Wycinała zdjęcia z czasopism i pisała po nich. Nie potrafiłem odszyfrować jej pisma. Siedziałem wieczorem w moim mieszkaniu, a ona podchodziła, rzucała żwirem w okno i wrzeszczała: „Roger Comstock to ciota”. Było ją słychać cztery przecznice dalej.
– To wszystko wydaje się bardzo ekscytujące.
– Potem poznałem Lynne i przeprowadziłem się tutaj. Zrobiłem to wczesnym ranem. Ona nie wie, gdzie jestem. Rzuciłem pracę. I mieszkam tutaj. Chyba wezmę psa Lynne na spacer. To jej się podoba. Gdy wraca z pracy, mówię jej: „Hej, Lynne, wyprowadziłem twojego psa na spacer”. Wtedy się uśmiecha. Podoba jej się to.
– OK – odpowiadam.
– Hej, Boner! – wrzasnął Roger. – Chodź, Boner! – Głupie stworzenie podbiegło, śliniąc się, na miękkich nogach. Wyszli razem.
Utrzymałem się tam jeszcze tylko przez trzy miesiące. Doreen poznała faceta, który znał trzy języki i był egiptologiem. Wróciłem do swego zrujnowanego zaułka we wschodnim Hollywood.
Pewnego dnia, prawie rok później, wychodziłem z gabinetu mojego dentysty w Glendale i zobaczyłem Doreen. Wsiadała do samochodu. Podszedłem do niej. Poszliśmy na kawę.
– Jak tam powieść? – zapytała.
– Wciąż w martwym punkcie – odparłem. – Nie sądzę, bym kiedyś skończył to draństwo.
– Jesteś teraz sam?
– Nie.
– Ja też nie.
– To świetnie.
– Nie jest świetnie, ale jest całkiem w porządku.
– Czy Roger nadal mieszka z Lynne?
– Zamierzała go wyrzucić – odparła Doreen. – Wtedy upił się i spadł z balkonu. Sparaliżowało go od pasa w dół. Zainkasował 50 000 $ od firmy ubezpieczeniowej. Potem mu się poprawiło. Odstawił kule i chodzi o lasce. Znowu może wyprowadzać Bonera na spacer. Ostatnio zrobił parę wspaniałych zdjęć Olvera Street. Słuchaj, muszę lecieć.
W przyszłym tygodniu jadę do Londynu. Wakacje robocze. Na koszt firmy! Do widzenia.
– Do widzenia.
Doreen poderwała się z krzesła, uśmiechnęła, wyszła z kawiarni, skręciła na zachód i zniknęła mi z oczu. Podniosłem filiżankę z kawą, wypiłem łyk i odstawiłem ją z powrotem. Rachunek leżał na stoliku. Dolar i 85 centów.
Miałem 2 dolary, które akurat starczyłyby na pokrycie rachunku i napiwek. To, jak – u diabła – zamierzałem zapłacić mojemu dentyście, było odrębną sprawą.
Poszedłem się z nim zobaczyć. Był wielkim poetą. Był najlepszym poetą narracyjnym od czasów Jeffersa, nie miał jeszcze siedemdziesiątki i cieszył się sławą na całym świecie. Dwiema jego najlepiej znanymi książkami były chyba Mój żal jest prawdziwszy niż twój, ha! oraz Umarli żują gumę w przygnębiającej ciszy. Nauczał w wielu uniwersytetach, zdobył wszystkie możliwe nagrody, z Nagrodą Nobla włącznie. Bernard Stachman.
Wszedłem po schodach budynku YMCA. Pan Stachman mieszkał w pokoju 223. Zapukałem.
– WEJŚĆ, DO DIABŁA! – wrzasnął ktoś za drzwiami. Otworzyłem je i wszedłem do środka. Bernard Stachman był w łóżku. W powietrzu unosiła się woń wymiocin, wina, moczu, gówna i gnijącego jedzenia. Zacząłem się krztusić. Pobiegłem do łazienki i zwymiotowałem.
– Panie Stachman, może otworzy pan okno – zaproponowałem po wyjściu z łazienki.
– Dobry pomysł. I nie wyjeżdżaj mi tu, kurwa, z żadnym „panie Stachman”. Jestem Barney.
Był inwalidą; z wielkim trudem zdołał zwlec się z łóżka i wdrapać na stojący obok fotel.
– A teraz bierzmy się do porządnej rozmowy – powiedział. – Czekałem na to.
Przy jego łokciu, na stole, stał pięciolitrowy dzbanek jakiegoś czerwonego sikacza, wypełniony popiołem z papierosów i martwymi ćmami. Odwróciłem wzrok, a gdy ponownie spojrzałem, Stachman trzymał dzbanek przy ustach, ale większość płynu wylewała mu się z ust na koszulę i spodnie. Odstawił wino.
– Tego właśnie było mi trzeba.
– Powinieneś użyć szklanki – zauważyłem. – Tak jest łatwiej.
– Tak, chyba masz rację. – Rozejrzał się dokoła. W pokoju stało parę brudnych szklanek i byłem ciekaw, którą wybierze. Wybrał najbliższą. Dno szklanki było pokryte stwardniałą żółtą substancją. Przypominało to resztki kurczaka z makaronem. Stachman nalał do niej wina, po czym uniósł ją i opróżnił.
– Owszem, tak jest o wiele lepiej. Widzę, że przyniosłeś aparat. Pewnie przyszedłeś mnie sfotografować?
– Tak – odparłem. Podszedłem do okna, otworzyłem je i odetchnąłem świeżym powietrzem. Od wielu dni padał deszcz i powietrze było rześkie i czyste.
– Posłuchaj – powiedział. – Od paru godzin mam zamiar się odlać. Przynieś mi jakąś pustą butelkę. – Było tam sporo pustych butelek. Przyniosłem mu jedną. Nie miał suwaka w rozporku, tylko guziki, i był tak spasiony, że zapinał się jedynie na dolny. Sięgnął ręką, wyciągnął penisa i oparł główkę na brzegu butelki. W chwili gdy zaczął sikać, członek mu zesztywniał i zadrżał, opryskując go całego moczem – koszulę, spodnie i twarz; ostatnia struga, rzecz niewiarygodna, trafiła do jego lewego ucha.
– To potworne być kaleką – stwierdził.
– Jak to się stało?
– Jak co się stało?
– Że jesteś kaleką.
– Moja żona. Najechała na mnie swoim nowym samochodem.
– Jak? Dlaczego?
– Powiedziała, że nie może mnie już dłużej znieść.
Milczałem. Zrobiłem parę zdjęć.
– Mam fotografie mojej żony. Chcesz obejrzeć?
– W porządku.
– Album leży na lodówce.
Podszedłem do lodówki, wziąłem go i usiadłem. W albumie były jedynie zdjęcia butów na wysokich obcasach i samych kobiecych kostek, nóg w nylonowych pończochach i rozmaitych nóg w rajstopach. Na niektórych stronach były naklejone reklamy z targu mięsnego: kurczak pieczony, 89 centów za funta. Zamknąłem album.
– Gdy się rozwiedliśmy – wyjaśnił – dała mi to. – Bernard sięgnął ręką pod poduszkę i wyciągnął pantofle na szpilkach. Dał je później do brązowania. Postawił buty na stoliku nocnym i nalał sobie następną porcję. – Śpię z tymi butami – dodał – kocham się z nimi, a potem je myję.
Zrobiłem parę następnych zdjęć.
– Chcesz mieć zdjęcie? To będzie dobre.
Stachman odpiął jedyny zapięty guzik w swoich spodniach. Nie miał na sobie bielizny. Chwycił obcas buta i wetknął go sobie w tyłek.
– Proszę, sfotografuj to.
Zrobiłem zdjęcie.
Wstawanie sprawiało mu trudność, ale zdołał to zrobić, przytrzymując się nocnego stolika.
– Wciąż piszesz, Bamey?
– Psiakrew, piszę przez cały czas.
– Czy twoi wielbiciele nie przeszkadzają ci w pracy?
– Czasami kobiety znajdują mnie tu, psiakrew, ale nie zostają długo.
– Czy twoje książki dobrze się sprzedają?
– Dostaję tantiemy.
– Jaką masz radę dla młodych pisarzy?
– Pijcie, dupczcie i palcie masę papierosów.
– Jaką masz radę dla starszych pisarzy?
– Jeśli jeszcze żyjecie, to niepotrzebne wam żadne rady.
– Co jest impulsem, który sprawia, że tworzysz wiersz?
– A co sprawia, że srasz?
– Co myślisz o Reaganie i bezrobociu?
– Nie myślę o Reaganie ani o bezrobociu. To wszystko mnie nudzi. Podobnie jak loty kosmiczne i Super Bowl2.
– Co w takim razie cię niepokoi?
– Współczesne kobiety.
– Współczesne kobiety?
– Nie wiedzą, jak się ubrać. Chodzą w okropnych butach.
– A co sądzisz o Ruchu Wyzwolenia Kobiet?
– Ilekroć pragną pracować w myjniach samochodowych, orać, ścigać dwóch facetów, którzy właśnie obrabowali sklep z alkoholem, albo czyścić kanały, ilekroć są gotowe dać sobie odstrzelić cycki w wojsku, jestem gotów zostać w domu, zmywać gary i do znudzenia zbierać nitki z dywanu.
– Czy jednak nie ma w ich żądaniach pewnej logiki?
– Oczywiście.
Stachman nalał sobie następną porcję wina. Nawet gdy pił ze szklanki, część trunku skapywała mu po podbródku na koszulę. Śmierdział jak człowiek, który nie kąpał się od miesięcy.
– Moja żona – rzekł. – Nadal jestem w niej zakochany. Podaj mi ten telefon, dobrze? – Podałem mu aparat. Wykręcił jakiś numer i powiedział: – Claire? Halo, Claire? – Odłożył słuchawkę.
– Co się stało? – zapytałem.
– To co zwykle. Rozłączyła się. Posłuchaj, wynośmy się stąd, chodźmy do jakiegoś baru. Sterczałem w tym przeklętym pokoju zbyt długo. Muszę się stąd wyrwać.
– Ale na dworze pada deszcz. Pada od tygodnia. Ulice są zalane.
– Wszystko mi jedno. Chcę się stąd wynieść. Ona prawdopodobnie rżnie się teraz z jakimś facetem. Prawdopodobnie ma na nogach swoje szpilki. Nigdy nie pozwalałem jej ich zdejmować.
Pomogłem Bernardowi Stachmanowi włożyć stary brązowy płaszcz. Brakowało w nim wszystkich guzików. Był sztywny od brudu. Nie przypominał płaszcza z L.A., był ciężki i niekształtny, pewnie pochodził z Chicago lub Denver z lat trzydziestych.
Potem wzięliśmy jego kule i z wielkim trudem zeszliśmy po schodach YMCA. Bernard miał w jednej z kieszeni ćwiartkę muszkatelu. Dotarliśmy do wyjścia i Bernard zapewnił mnie, że zdoła przejść przez chodnik do samochodu. Zaparkowałem w pewnej odległości od krawężnika.
Gdy obiegałem samochód, żeby wsiąść z drugiej strony, usłyszałem krzyk, a potem plusk. Padało, i to mocno. Pobiegłem z powrotem i zobaczyłem, że Bernard zdążył upaść i zaklinować się w rynsztoku między autem a krawężnikiem. Siedział wyprostowany, woda opływała go, spadała nań, przepływała mu przez spodnie, pluskała o jego boki, a kule unosiły się leniwie na jego kolanach.
– Nic się nie stało – rzekł. – Zostaw mnie i jedź.
– Psiakrew, Barney.
– Mówię poważnie. Jedź. Zostaw mnie. Moja żona mnie nie kocha.
– Ona nie jest twoją żoną, Barney. Jesteście rozwiedzeni.
– Powiedz to komu innemu.
– Daj spokój, Barney. Pomogę ci wstać.
– Nie, nie. Nic się nie stało. Zapewniam cię. Po prostu jedź. Upij się beze mnie.
Podniosłem go, otworzyłem drzwi i wciągnąłem go na przednie siedzenie. Był mokry jak kura. Po podłodze płynęły strugi wody. Barney zdjął nakrętkę butelki z muszkatelem, pociągnął łyk i podał mi ją. Łyknąłem sobie. Potem uruchomiłem samochód i jechałem, wypatrując w deszczu baru, do którego moglibyśmy wejść i nie zwymiotować na widok śmierdzącego pisuaru.
Zapadła noc. Środowy program telewizyjny nie był zbyt ciekawy. Theodore miał 56 lat. Jego żona Margaret – 50. Byli małżeństwem od 20 lat i nie mieli dzieci. Ted zgasił światło. Leżeli w ciemności.
– Nie pocałujesz mnie na dobranoc? – zapytała Margy. Ted westchnął i odwrócił się do niej. Dał jej lekkiego całusa.
– Nazywasz to pocałunkiem?
Nie odpowiedział.
– Ta kobieta w tym programie wyglądała identycznie jak Lilly, prawda?
– Nie wiem.
– Wiesz, wiesz.
– Słuchaj, nie zaczynaj niczego, a do niczego nie dojdzie.
– Ty po prostu nie chcesz o niczym rozmawiać. Chcesz tylko zamknąć się w swojej skorupie. Bądź ze mną szczery. Ta kobieta w telewizji wyglądała jak Lilly, prawda?
– W porządku. Dostrzegłem pewne podobieństwo.
– Czy to dlatego pomyślałeś o Lilly?
– Chryste…
– Nie wykręcaj się! Czy to dlatego pomyślałeś o niej?
– Przez chwilę tak…
– Czy dzięki temu poczułeś się lepiej?
– Nie, posłuchaj, Marge, to się wydarzyło pięć lat temu!
– Czy czas zmienia to, co się wydarza?
– Powiedziałem ci, że jest mi przykro.
– Przykro! Czy ty wiesz, co mi zrobiłeś? Przypuśćmy, że zrobiłam to z jakimś mężczyzną. Jak byś się wtedy czuł?
– Nie mam pojęcia. Zrób to, a wtedy się dowiem.
– Och, teraz jesteś zuchwały! To jakiś żart!
– Marge, dyskutowaliśmy o tym przez czterysta lub pięćset nocy.
– Czy kochając się z Lilly, całowałeś ją tak jak mnie dzisiaj?
– Nie, chyba nie…
– Więc jak? Jak?
– Boże, przestań!
– Jak?!
– No cóż, inaczej.
– Na czym polegała różnica?
– No cóż, to była nowość. Podnieciłem się…
Marge usiadła w łóżku i krzyknęła przeraźliwie. Gdy umilkła, zapytała:
– A gdy całujesz mnie, to nie jest podniecające, prawda?
– Przywykliśmy do siebie.
– Ale tym właśnie jest miłość: wspólnym życiem i dojrzewaniem.
– Dobra.
– Dobra? Co to znaczy „dobra”?
– To znaczy, że masz rację.
– Nie mówisz tego szczerze. Po prostu nie chcesz rozmawiać. Żyłeś ze mną przez te wszystkie lata. Czy w ogóle wiesz dlaczego?
– Nie jestem pewien. Ludzie po prostu przystosowują się do sytuacji, jak do pracy. Po prostu się przystosowują. To się zdarza.
– Chcesz powiedzieć, że bycie ze mną jest jak praca? Czy teraz czujesz się jak w pracy?
– W pracy podbija się kartę zegarową.
– Znowu zaczynasz! To poważna rozmowa!
– W porządku.
– W porządku? Ty obrzydliwy dupku! Za chwilę zaśniesz!
– A co mam zrobić? To się stało wiele lat temu!
– Dobrze, powiem ci, co masz zrobić! Chcę, żebyś mnie pocałował tak, jak całowałeś Lilly! Chcę, żebyś mnie zerżnął tak, jak rżnąłeś Lilly!
– Nie mogę tego zrobić…
– Dlaczego? Dlatego że nie podniecam cię tak, jak podniecała cię Lilly? Bo nie jestem nowa?
– Ledwie ją pamiętam.
– Na pewno pamiętasz ją wystarczająco dobrze. W porządku, nie musisz mnie zerżnąć! Po prostu pocałuj mnie tak, jak całowałeś Lilly!
– O mój Boże, Margy, błagam cię, miej litość!
– Chcę wiedzieć, czemu żyliśmy razem przez wszystkie te lata! Czy zmarnowałam swoje życie?
– Wszyscy to robią, prawie wszyscy.
– Marnują swoje życie?
– Myślę, że tak.
– Gdybyś ty tylko się domyślał, jak bardzo cię nienawidzę!
– Chcesz rozwodu?
– Czy chcę rozwodu? O Boże, jaki ty jesteś spokojny! Rujnujesz mi całe przeklęte życie, a potem pytasz, czy chcę rozwodu! Mam 50 lat! Oddałam ci swoje życie! Dokąd mam pójść?
– Możesz iść do diabła! Mam dosyć słuchania twojego głosu. Mam dosyć twojego zrzędzenia.
– A gdybym zrobiła to z jakimś mężczyzną?
– Szkoda, że nie zrobiłaś. Zróbże to!
Theodore zamknął oczy. Margaret szlochała. Za oknem szczekał pies. Ktoś próbował uruchomić samochód; nie chciał zapalić. Było osiemnaście stopni ciepła. Znajdowali się w małej mieścinie w Illinois. Prezydentem Stanów Zjednoczonych był James Carter.
Theodore zaczął chrapać. Margaret podeszła do komódki i wyjęła z dolnej szuflady rewolwer. Był naładowany. Położyła się z powrotem do łóżka i potrząsnęła mężem.
– Ted, kochanie, ty chrapiesz…
Znowu nim potrząsnęła.
– O co chodzi…? – zapytał Ted.
Odbezpieczyła rewolwer, przyłożyła mu do klatki piersiowej i pociągnęła za spust. Łóżko zatrzęsło się i Margaret odsunęła broń. Z ust Theodore’a wydobył się odgłos bardzo podobny do pierdnięcia. Nie sprawiał wrażenia, że cierpi. Księżyc świecił przez okno. Margaret spojrzała na męża; dziura była mała, a krwi niewiele. Przystawiła lufę z drugiej strony klatki piersiowej Theodore’a i znowu pociągnęła za spust. Tym razem Ted nie wydał żadnego odgłosu. Nadal jednak oddychał. Obserwowała go. Z rany lała się krew. Miała okropny zapach.
Teraz gdy umierał, Margaret kochała go niemal. Ale Lilly, kiedy pomyślała o Lilly… o ustach Teda na jej ustach i o całej reszcie, wtedy zapragnęła znowu do niego strzelić… Ted zawsze dobrze wyglądał w golfach i ładnie mu było w zielonym, a gdy pierdział w łóżku, zawsze najpierw się odwracał – nigdy nie pierdział w jej stronę. Rzadko opuszczał pracę. Jutro opuści…
Margaret szlochała przez chwilę, a potem położyła się spać.
Gdy Theodore się przebudził, czuł, jakby w jego klatkę piersiową wetknięto z każdej strony długie, ostre trzciny. Nie czuł bólu. Położył ręce na piersi, a następnie uniósł je w blasku księżyca. Były pokryte krwią. To go speszyło. Spojrzał na Margaret. Spała, a w dłoni miała rewolwer; nauczył ją go używać do samoobrony.
Theodore podniósł się i krew zaczęła szybciej uchodzić z dwóch dziur w jego klatce piersiowej. Margaret strzeliła do niego, gdy spał. Za to, że zerżnął Lilly. A przecież z Lilly nawet nie zdołał osiągnąć orgazmu.
Jestem bliski śmierci, ale jeżeli uda mi się odejść od niej, mógłbym mieć jeszcze szansę, pomyślał.
Theodore delikatnie sięgnął ręką i rozwarł palce Margaret ściskające broń. Nadal była odbezpieczona.
Nie chcę cię zabić, pomyślał, po prostu chcę odejść. Sądzę, że chciałem to zrobić od co najmniej 15 lat.
Zdołał wstać z łóżka. Chwycił rewolwer i wycelował w udo prawej nogi Margaret. Strzelił.
Margy krzyknęła przeraźliwie i Theodore zakrył jej usta ręką. Odczekał parę minut, a potem odsunął rękę.
– Co ty wyprawiasz? – zapytała.
Skierował rewolwer na udo lewej nogi Margaret. Strzelił. Stłumił jej kolejny krzyk, ponownie zakrywając jej usta dłonią. Trzymał ją tak przez parę minut.
– Pocałowałeś Lilly – powiedziała Margaret, gdy odsunął dłoń.
W rewolwerze zostały dwie kule. Ted wyprostował się i spojrzał na dziury w swojej klatce piersiowej. Rana z prawej strony przestała krwawić. Z dziury po lewej stronie w regularnych odstępach czasu tryskała cieniutka strużka czerwieni.
– Zabiję cię! – ostrzegła go Margy.
– Naprawdę tego pragniesz, co?
– Tak, pragnę! I zrobię to!
Ted poczuł mdłości i zawroty głowy. Gdzie się podziewali gliniarze? Ktoś przecież musiał słyszeć strzały! Gdzie oni byli? Czy to możliwe, że nikt nie słyszał strzelaniny?
Zobaczył okno. Strzelił w nie. Słabł coraz bardziej. Opadł na kolana i przeszedł na klęczkach ku drugiemu oknu. Znowu strzelił. Kula zrobiła okrągłą dziurę w szybie, ale jej nie stłukła. Przeszedł przed nim jakiś czarny cień. Potem zniknął.
Muszę pozbyć się stąd tego rewolweru! – pomyślał Theodore.
Zebrał resztki sił i rzucił nim w okienną szybę. Szkło pękło, ale rewolwer nie wypadł na zewnątrz…
Gdy Theodore odzyskał przytomność, jego żona stała nad nim. Rzecz nie do wiary, ale stała na nogach, w które strzelał. Ponownie ładowała rewolwer.
– Mam zamiar cię zabić – powiedziała.
– Margy, na litość boską, posłuchaj! Kocham cię!
– Czołgaj się, kłamliwy psie!
– Margy, proszę…
Theodore zaczął się czołgać w stronę drugiej sypialni.
Margaret poszła za nim.
– Więc całowanie Lilly cię podniecało?
– Wcale nie! Nie lubiłem tego! Nie znosiłem wprost!
– Zdmuchnę ci z ust te przeklęte całujące wargi!
– Margy, na Boga!
Przyłożyła mu lufę do ust.
– Oto mój pocałunek dla ciebie.
Strzeliła. Kula wyrwała mu część dolnej wargi i część kości szczęki. Theodore nie stracił przytomności. Na podłodze dostrzegł jeden ze swoich butów. Znowu wytężył siły i rzucił butem w drugie okno. Szyba pękła i but wypadł na zewnątrz.
Margaret wzięła rewolwer i wycelowała go w swoją pierś. Pociągnęła za spust…
Gdy policja sforsowała drzwi, Margaret stała z rewolwerem w ręce.
– W porządku, niech pani rzuci broń! – zawołał jeden z policjantów.
Theodore wciąż usiłował wyczołgać się z pokoju. Margaret wycelowała weń, strzeliła i chybiła celu. Potem osunęła się na podłogę w swej purpurowej koszuli nocnej.
– Co się, u diabła, stało? – zapytał policjant, pochylając się nad Theodore’em.
Theodore odwrócił głowę. Jego usta były jedną krwawą plamą. Odpowiedział rzężeniem.
– Nie znoszę tych rodzinnych kłótni – zauważył drugi policjant. – Są naprawdę paskudne…
– Owszem – przyznał pierwszy.
– Dziś rano miałem awanturę z żoną. Nigdy nic nie wiadomo.
Rozległo się rzężenie Theodore’a…
Lilly była w domu i oglądała w telewizji stary film z Marlonem Brando. Była sama. Zawsze kochała się w Marlonie.
Pierdnęła delikatnie. Uniosła szlafrok i zaczęła się onanizować.
Monk wszedł do środka. Wnętrze wydawało się bardzo zakurzone i mroczniejsze niż w lokalach, które zwykle odwiedzał. Podszedł na drugi koniec baru i usiadł obok dużej blondynki palącej cienkie cygaro i popijającej piwo. Pierdnęła, gdy siadał.
– Dobry wieczór – powiedział. – Mam na imię Monk.
– A imię me Maude – wyjawiła swoje, co od razu wskazało na jej wiek.
Gdy Monk usiadł, zza baru podniósł się siedzący na wysokim stołku kościotrup i podszedł do niego. Monk zamówił szkocką z lodem; kościotrup wyciągnął ręce i zaczął przyrządzać drinka. Rozlał pokaźną ilość szkockiej na kontuar, uporał się jednak z zadaniem, pozbierał pieniądze, włożył je do kasy i przyniósł prawidłowo wyliczoną resztę.
– O co chodzi? – zapytał kobietę Monk. – Nie stać ich tutaj na zatrudnienie członka związku?
– Niech mnie – odparła. – To sztuczka Billy’ego. Nie widzisz tych drutów? Porusza nim za pomocą drutów. Myśli, że to bardzo zabawne.
– Dziwne miejsce – zauważył Monk. – Cuchnie tu śmiercią.
– Śmierć nie cuchnie – odpowiedziała kobieta. – Cuchną jedynie żywi, umierający, rozkładający się. Śmierć nie cuchnie.
Pająk opadł pomiędzy nich i na niewidocznej nici powoli okręcił się w powietrzu. W przyćmionym świetle miał złoty kolor. Potem szybko wspiął się po swojej nici i zniknął.
– To pierwszy pająk, jakiego widziałem w barze – stwierdził Monk.
– Żywi się ćmami barowymi.
– Chryste, w tym lokalu aż się roi od kiepskich żartów.
Kobieta znowu pierdnęła.
– To całus dla ciebie – wyjaśniła.
– Dziękuję.
Jakiś pijak na drugim końcu baru wrzucił trochę monet do szafy grającej. Kościotrup wyszedł zza kontuaru, podszedł do kobiety i ukłonił się. Kobieta wstała i zatańczyła z nim. Kręcili się po sali. Tańcząca kobieta, kościotrup, pijak i Monk byli jedynymi ludźmi w barze. Wieczór ciągnął się niemrawo. Monk zapalił pall maila i dalej popijał. Melodia się skończyła, kościotrup wrócił za kontuar, a kobieta usiadła z powrotem obok Mońka.
– Pamiętam czasy – powiedziała – gdy przychodziły tu wszystkie sławy. Bing Crosby, Amos i Andy, Three Stooges. Ten lokal naprawdę kipiał życiem.
– Wolę go takim jak teraz – odparł Monk.
Szafa znowu zaczęła grać.
– Chcesz zatańczyć? – zapytała kobieta.
– Czemu nie?
Wstali i zaczęli pląsać. Kobieta miała na sobie niebieskofioletową sukienkę i pachniała bzami. Była jednak dość gruba, jej skóra miała pomarańczową barwę, a sztuczne zęby wydawały się bezgłośnie przeżuwać padlinę.
– Ten bar przypomina mi Herberta Hoovera – powiedział Monk.
– Hoover był wielkim człowiekiem – odparła.
– Bzdura! Gdyby nie pojawił się Franky D., wszyscy byśmy skonali z głodu.
– Franky D. wciągnął nas w wojnę.
– No cóż, musiał nas ochronić przed hordami faszystów.
– Tylko mi nie mów o hordach faszystów – powiedziała. – Mój brat zginął, walcząc przeciwko Franco w Hiszpanii.
– W Brygadzie Abrahama Lincolna?
– W Brygadzie Abrahama Lincolna.
Tańczyli bardzo blisko siebie i kobieta nagle wetknęła Monkowi język do ust. Wypchnął go swoim językiem. Miała smak starych znaczków pocztowych i zdechłej myszy. Piosenka dobiegła końca. Podeszli do baru i usiedli.
Kościotrup podszedł do nich. W jednej ręce miał wódkę z sokiem cytrynowym. Stanął przed Monkiem, chlusnął mu w twarz i odszedł.
– Co mu dolega? – zapytał Monk.
– Jest bardzo zazdrosny – wyjaśniła kobieta. – Widział, jak cię pocałowałam.
– Nazywasz to pocałunkiem?
– Całowałam paru najwspanialszych mężczyzn w dziejach.
– Wyobrażam sobie. Takich jak Napoleon, Henryk VIII i Cezar.
Kobieta pierdnęła.
– To całus dla ciebie.
– Dziękuję.
– Chyba się starzeję. Wiesz, mówimy o uprzedzeniach, ale nigdy nie wspominamy o uprzedzeniach, które wszyscy mają do starych ludzi.
– Owszem – przyznał Monk.
– Ale ja tak naprawdę nie jestem stara.
– Nie.
– Nadal miesiączkuję.
Monk machnięciem ręki poprosił kościotrupa o dwa następne drinki. Kobieta przeszła na szkocką z lodem. Oboje pili to samo. Kościotrup odszedł od kontuaru i usiadł.
– Powinieneś wiedzieć – powiedziała kobieta – że byłam świadkiem, jak Babę dwukrotnie nie trafił, pokazał na ogrodzenie i po następnym rzucie posłał źa nie piłkę.
– Sądziłem, że to mit – odparł Monk.
– Gówno, nie mit. Byłam tam. Widziałam, jak to się stało.
– Wiesz, to cudowne. Bo przecież to właśnie wyjątkowi ludzie wprawiają świat w ruch. Oni w pewnym sensie czynią dla nas cuda, podczas gdy my siedzimy na dupach.
– Racja – potwierdziła kobieta.
Siedzieli i popijali swoją szkocką. Za oknem słychać było samochody przejeżdżające Hollywood Boulevard. Ów odgłos był uporczywy – jak pływ, jak fale, jak ocean niemal, i był oceanem: pływały tam rekiny, barakudy, meduzy, ośmiornice, podnawki, wieloryby, mięczaki, gąbki, księżycówki i im podobne. Wnętrze przypominało raczej osobny zbiornik na ryby.
– Byłam świadkiem – dodała – jak Dempsey omal nie zabił Willarda. Jack właśnie przegrał sporą sumę i był rozjuszony niczym wygłodniały tygrys. Nie widziałeś nic podobnego ani przedtem, ani potem.
– Powiadasz, że nadal miesiączkujesz?
– Zgadza się.
– Podobno Dempsey miał cement lub zaprawę tynkową w rękawicach, podobno namoczył je w wodzie i pozwolił, by stwardniały, i dlatego właśnie tak sponiewierał Willarda zauważył Monk.
– To łgarstwo – odparła kobieta. – Byłam tam. Widziałam te rękawice.
– Myślę, że jesteś stuknięta.
– Joannę d’Arc też uważano za stukniętą.
– Pewnie widziałaś, jak płonie.
– Byłam tam. Widziałam to na własne oczy.
– Bzdura.
– Spaliła się. Widziałam, jak płonie. To było takie potworne i takie piękne.
– Co w tym było pięknego?
– To, jak się paliła. Zaczęło się od jej stóp. Wyglądała niczym w gnieździe czerwonych węży, pełzły po jej nogach. Potem przypominało to płonącą kurtynę. Ona zwróciła twarz ku górze i można było wyczuć swąd palącego się ciała. Żyła jeszcze, ale nie krzyczała.
– Bzdura – wtrącił Monk. – Każdy by krzyczał.
– Nie, nie każdy. Ludzie są różni.
– Ciało to ciało i ból to ból.
– Nie doceniasz ludzkiego ducha.
– Owszem.
Kobieta otworzyła torebkę i powiedziała:
– Proszę, chcę ci coś pokazać. – Wyjęła pudełko zapałek, zapaliła jedną i wyciągnęła lewą rękę. Trzymała zapałkę pod dłonią i pozwoliła jej się wypalić. Czuć było słodki zapach przypalonego ciała.
– Zupełnie nieźle – stwierdził Monk – ale to jeszcze nie całe ciało.
– To bez znaczenia. Zasada jest identyczna.
– Nie, to nie to samo.
– Bzdura – oświadczyła kobieta. Wstała i przyłożyła zapaloną zapałkę do rąbka swojej niebieskofioletowej sukienki. Materiał był cienki jak gaza i płomienie natychmiast zaczęły lizać jej nogi, a potem pełznąć ku talii.
– Jezu Chryste. Co ty, u diabła, wyprawiasz?!
– Udowadniam tę zasadę.
Płomienie wznosiły się coraz wyżej. Monk zeskoczył ze stołka i powalił kobietę na ziemię. Toczył ją po podłodze i uderzał rękami po jej sukience. Po chwili pożar został ugaszony. Kobieta wróciła na swój stołek. Monk usiadł obok, roztrzęsiony. Do kontuaru podszedł barman. Miał na sobie czystą białą koszulę, czarną kamizelkę, muszkę i prążkowane niebiesko-białe spodnie.
– Przykro mi, Maude – rzekł do kobiety – ale musisz wyjść. Dość już dzisiaj wypiłaś.
– OK, Billy – odparła, dopiła drinka, wstała i wyszła. Wcześniej pożegnała się z pijakiem na drugim końcu baru.
– Mój Boże – mruknął Monk. – Wypiła o wiele za dużo.
– Znowu odegrała rolę Joanny d’Arc? – zapytał barman.
– Psiakrew, widział pan to, prawda?
– Nie, rozmawiałem w tym czasie z Louiem – odparł barman, wskazując na pijaka po drugiej stronie baru.
– Myślałem, że był pan na górze i ciągnął za druty.
– Jakie druty?
– Druty na kościotrupie.
– Jakim kościotrupie?
– Daj pan spokój, nie wciskaj mi kitu.
– O czym pan mówi?
– Był tutaj kościotrup serwujący drinki. Nawet tańczył z Maude.
– Panie, siedziałem tu przez cały wieczór.
– Nie wciskaj mi pan kitu!
– Nie wciskam panu żadnego kitu – odparł barman i zwrócił się do pijaka na drugim końcu baru: – Hej, Louie, widziałeś tu jakiegoś kościotrupa?
– Kościotrupa? – zdziwił się Louie. – O czym ty mówisz?
– Powiedz temu człowiekowi, że przez cały wieczór byłem tutaj, za barem.
– Panie, Billy był tutaj przez cały wieczór. I żaden z nas nie widział kościotrupa.
– Poproszę o jeszcze jedną szkocką z lodem – rzekł Monk. – Potem muszę się stąd wynieść.
Barman przyniósł mu szkocką z lodem. Monk wypił i wyniósł się z baru.
Pewnego późnego wieczoru jechałem Bulwarem Zachodzącego Słońca, zatrzymałem się na światłach i na przystanku autobusowym zobaczyłem tę farbowaną rudą o brutalnej, zniszczonej, przypudrowanej i umalowanej twarzy, która mówiła: „Oto co robi z nami życie”. Mogłem ją sobie wyobrazić pijaną, wrzeszczącą na jakiegoś mężczyznę na drugim końcu pokoju, i cieszyłem się, że nie jestem tym mężczyzną. Spostrzegła, że się jej przyglądam, i pomachała mi ręką.
– Hej, może się przejedziemy?
– OK – odparłem, a ona przebiegła przez dwa pasy jezdni, żeby wsiąść do samochodu. Pojechaliśmy dalej i pokazała mi kawałek swojej nogi. Nieźle. Prowadziłem samochód, nie odzywając się do niej.
– Chcę się dostać na Alvarado Street – powiedziała.
Domyśliłem się tego. Tam właśnie się kręcą. Od Ósmej i Alvarado w górę, w barach po drugiej stronie parku i na rogach ulic, aż do miejsca, gdzie zaczynało się wzgórze. Przesiadywałem w tych barach przez dobre parę lat i wiedziałem, co się tam dzieje. Większość dziewczyn chciała jedynie się napić i znaleźć miejsce na nocleg. W tych ciemnych barach nie wyglądały najgorzej. Dojechaliśmy do Alvarado.
– Możesz mi dać 50 centów? – zapytała.
Sięgnąłem do kieszeni i wyjąłem dwie ćwierćdolarówki.
– Należy mi się za to jakaś macanka – zauważyłem.
Roześmiała się.
– Nie krępuj się.
Podciągnąłem jej sukienkę i delikatnie uszczypnąłem ją w miejscu, gdzie kończyła się pończocha. Omal nie powiedziałem: „Cholera, kupmy ćwiartkę i jedźmy do mnie”. Widziałem już, jak dźgam to chude ciało, słyszałem niemal skrzypienie sprężyn w łóżku. Wyobraziłem sobie też, jak siedzi później w fotelu, przeklinając, rozmawiając i śmiejąc się. Spasowałem. Wysiadła przy Alvarado i przyglądałem się, jak przechodzi przez ulicę, próbując kręcić tyłkiem, tak jakby miała czym. Pojechałem dalej. Byłem winien państwu 606$ podatku dochodowego. Musiałem od czasu do czasu odpuścić sobie kawał dupy.
Zaparkowałem przed Chińczykiem, wszedłem do środka i kupiłem miskę rosołu z won ton. Facet siedzący na prawo ode mnie nie miał lewego ucha. W jego głowie była po prostu dziura, brudna dziura z masą włosów dokoła. Zupełnie bez małżowiny. Zajrzałem do dziury i wróciłem do jedzenia. Rosół stracił smak. Później wszedł jeszcze jeden gość i siadł po mojej lewej stronie. Był włóczęgą. Zamówił kawę. Popatrzył na mnie i rzekł:
– Cześć, Ochlaptusie.
– Cześć – odparłem.
– Wszyscy nazywają mnie „Ochlaptusem”, więc pomyślałem, że nazwę tak ciebie.
– Nie ma sprawy. Kiedyś nim byłem.
Wymieszał swoją kawę.
– Proszę. Te pęcherzyki powietrza na powierzchni kawy. Matka mówiła, że oznaczają, że trafi mi się w życiu forsa. Nie sprawdziło się.
Matka? Ten człowiek miał kiedyś matkę?
Opróżniłem miskę i zostawiłem ich – faceta bez ucha i włóczęgę gapiącego się na pęcherzyki w kawie.
Zanosi się na diabelną noc, pomyślałem. Chyba już niewiele może się wydarzyć. Byłem w Wędzie.
Postanowiłem przejść na drugą stronę Alameda Street, żeby kupić parę znaczków pocztowych. Ruch był spory i kazano kierować nim jakiemuś młodemu policjantowi. Coś się działo. Młodzieniec przede mną bez przerwy wrzeszczał do policjanta:
– Prędzej, pozwól nam przejść, do cholery! Dosyć już tu sterczymy! – Policjant machnięciami ręki dalej przepuszczał samochody. – Prędzej, coś ci, u diabła, dolega?
Ten dzieciak musi być stuknięty, pomyślałem. Był przystojny, młody, wyrośnięty, około metra dziewięćdziesiąt, i ważył ze sto kilo. W białej koszulce. Trochę za duży nos. Pewnie wypił parę piw, ale nie był pijany. Potem policjant zagwizdał i ruchem ręki dał znak tłumowi, żeby przechodził. Chłopak wkroczył na jezdnię.
– W porządku, chodźcie, teraz jest bezpiecznie, można bezpiecznie przechodzić!
Tak ci się tylko wydaje, chłopcze, pomyślałem. Chłopak wymachiwał rękami.
– Prędzej!
Szedłem tuż za nim. Widziałem twarz policjanta. Zrobił się biały jak ściana. Widziałem, jak jego oczy zwężają się w szparki. Był niskim, przysadzistym, młodym gliną. Ruszył w stronę chłopaka. O Jezu, zaczyna się. Chłopak spostrzegł, że policjant idzie do niego.
– Nie DOTYKAJ mnie! Nie waż się mnie TKNĄĆ!
Policjant chwycił go za prawą rękę, powiedział coś do niego i próbował skierować chłopaka z powrotem na chodnik. Chłopak wyrwał mu się i odszedł. Policjant pobiegł za nim i wykręcił mu rękę. Chłopak wyszarpnął się i zaczęli się popychać, krążąc po jezdni. Słychać było ich stąpanie. Ludzie przyglądali się im z pewnej odległości. Stałem z przodu. Kilka razy musiałem się cofnąć. Ja też, cholera, nie miałem oleju w głowie. Po chwili znaleźli się na chodniku. Policjantowi spadła czapka. Wtedy właśnie stałem się trochę nerwowy. Gliniarz bez czapki nie za bardzo przypominał gliniarza, ale wciąż miał pałkę i broń. Chłopak znowu się wyrwał i zaczął uciekać. Policjant skoczył na niego od tyłu, chwycił go za szyję i próbował pociągnąć za sobą, ale chłopak nie dał się ruszyć z miejsca. Potem się uwolnił. W końcu gliniarz przyparł go do żelaznej poręczy przed parkingiem stacji benzynowej. Biały chłopak i czarnoskóry gliniarz. Spojrzałem na drugą stronę ulicy i zobaczyłem pięciu młodych Murzynów, którzy obserwowali zajście, szczerząc zęby w uśmiechu. Stali rzędem pod murem. Policjant znowu miał czapkę na głowie i prowadził chłopaka ulicą do budki telefonicznej.
Wszedłem na pocztę i kupiłem znaczki z automatu. To był pokręcony wieczór. Oczekiwałem nieomal, że z podajnika wypadnie wąż. Dostałem jednak po prostu znaczki. Uniosłem wzrok i ujrzałem mojego kumpla Benny’ego.
– Widziałeś, co się stało, Benny?
– Owszem. Gdy przywiozą go na komisariat, włożą skórzane rękawiczki i spuszczą mu manto.
– Tak myślisz?
– No pewnie. Miejska policja jest taka sama jak okręgowa. Spuszczają im manto. Właśnie wyszedłem z nowego więzienia okręgowego. Pozwolili nowym gliniarzom potrenować na tamtejszych więźniach, żeby nabrali doświadczenia. Słychać było, jak tamci, katowani, przeraźliwie krzyczą. Gliniarze chełpią się tym. Gdy siedziałem, jeden przeszedł obok i powiedział: „Właśnie dałem wycisk jakiemuś moczymordzie!”
– Słyszałem o tym.
– Pozwalają ci na jeden telefon, a ten facet rozmawiał zbyt długo. Mówili mu, żeby się wyłączył. Tamten powtarzał raz po raz: „Chwileczkę, chwileczkę!”, i w końcu jeden gliniarz się wkurzył i przerwał połączenie. Facet krzyknął: „Mam swoje prawa, nie możecie tego robić!”
– Co się potem stało?
– Ze czterech gliniarzy chwyciło gościa. Zabrali go tak szybko, że zawisł w powietrzu. Zanieśli go do sąsiedniego pokoju. Było słychać, jak wrzeszczy, dali mu niezły wycisk. Powinieneś wiedzieć, że kazali nam tam zginać się wpół, zaglądali nam do tyłków, szukali prochów w butach. Gdy wyprowadzili tego chłopaka, był nagi, pochylony i drżał, cały się trząsł. Na jego ciele widać było czerwone pręgi, po prostu zostawili go tam, drżącego pod ścianą. Dostał naprawdę za swoje.
– Owszem – odparłem. – Pewnej nocy przejeżdżałem obok noclegowni. Dwaj gliniarze w radiowozie zgarniali jakiegoś pijaka. Policjant usiadł z nim na tylnym siedzeniu i usłyszałem, jak pijak mówi: „Ty parszywy pierdolony glino!” Widziałem, jak policjant wziął pałkę i wcisnął jej koniec w brzuch temu gościowi. To był piekielnie silny cios aż zrobiło mi się trochę niedobrze. Mógł spowodować pęknięcie żołądka lub krwotok wewnętrzny.
– Tak, to parszywy świat.
– Masz rację, Benny. Do zobaczenia. Uważaj na siebie.
– Jasne. Ty też.
Znalazłem samochód i pojechałem dalej Bulwarem Zachodzącego Słońca. Gdy dotarłem do Alvarado, skręciłem na południe i dojechałem prawie do Ósmej Ulicy. Zaparkowałem, wysiadłem, znalazłem sklep z alkoholem i kupiłem ćwiartkę whiskey. Potem wszedłem do najbliższego baru. Była tam: mój rudzielec o brutalnej twarzy. Podszedłem do niej i zastukałem w butelkę.
– Chodźmy.
Dopiła drinka i wyszła za mną.
– Przyjemny wieczór – zauważyła.
– Owszem – odparłem.
Gdy dotarliśmy do mojego mieszkania, ona poszła do łazienki, a ja wypłukałem dwie szklanki. Nie ma wyjścia, pomyślałem, nie ma wyjścia z żadnej sytuacji.
Weszła do kuchni i przywarła do mnie. Była świeżo umalowana. Pocałowała mnie, obracając językiem w moich ustach. Uniosłem jej sukienkę i chwyciłem w garść majtki. Staliśmy w elektrycznym świetle, spleceni ze sobą. No cóż, państwo będzie musiało poczekać na swój podatek dochodowy trochę dłużej. Gubernator Deukmejian chyba to zrozumie. Rozłączyliśmy się, przyrządziłem dwa drinki i weszliśmy do drugiego pokoju.
Erie Knowles obudził się w pokoju hotelowym i rozejrzał dokoła. Na drugiej połowie ogromnego łóżka leżeli, wtuleni w siebie, Louie i Gloria. Erie znalazł butelkę ciepłego piwa, otworzył ją, zabrał do łazienki i wypił pod prysznicem. Zbierało mu się na wymioty. O metodzie ciepłego piwa dowiedział się od fachowców. Nie poskutkowała. Wyszedł spod prysznica i zwymiotował do muszli klozetowej. Następnie wlazł z powrotem pod prysznic. Na tym polegał problem bycia pisarzem, na tym polegał największy problem – czas wolny, nadmiar wolnego czasu. Trzeba było czekać na wenę, i w trakcie tego czekania człowiek wariował, a gdy człowiek wariował, pił, a im więcej pił, tym bardziej wariował. W życiu pisarza i w życiu pijaka nie było nic chwalebnego. Erie wytarł się ręcznikiem, włożył gatki i wszedł do sypialni. Louie i Gloria właśnie się budzili.
– O, cholera – mruknął Louie. – Mój Boże.
Louie także był pisarzem. Nie opłacał czynszu z pisania, tak jak Erie, czynsz płaciła za niego Gloria. Trzy czwarte pisarzy, których Erie znał w Los Angeles i Hollywood, było na utrzymaniu kobiet; lepiej sobie radzili ze swoimi kobietami niż z pisaniem. Zaprzedali się im duchem i ciałem.
Usłyszał, jak Louie wymiotuje w łazience, i to znowu przyprawiło go o mdłości. Znalazł pustą papierową torebkę i rzygał za każdym razem, gdy wymiotował Louie. Osiągnęli pełną harmonię.
Gloria była dość miła. Właśnie się zaczepiła jako docent w college’u w północnej Kalifornii. Przeciągnęła się na łóżku i powiedziała:
– Jesteście wyjątkowi. Prawdziwe rzygające bliźniaki.
Louie wyszedł z łazienki.
– Hej, czy ty aby nie nabijasz się ze mnie?
– Ależ skąd, przyjacielu. Po prostu miałam ciężką noc.
– Wszyscy mieliśmy ciężką noc.
– Chyba znowu spróbuję piwnego lekarstwa – stwierdził Erie. Odkręcił kapsel butelki i znowu się napił.
– Sposób, w jaki ją ujarzmiłeś, był naprawdę wyjątkowy – rzekł Louie.
– Co masz na myśli?
– To, że gdy zaatakowała cię na blacie stolika do kawy, zrobiłeś wszystko w zwolnionym tempie. Nie byłeś w ogóle podniecony. Po prostu chwyciłeś ją za jedną rękę, potem za drugą i przewróciłeś na plecy. Potem wlazłeś na nią i zapytałeś: „Co się z tobą dzieje, u diabła?”
– To piwo działa – zauważył Erie. – Powinieneś spróbować.
Louie odkręcił kapsel i usiadł na skraju łóżka. Był wydawcą niewielkiego, odbijanego na powielaczu czasopisma „Riot of the Rats”. Jako pisemko nie było ani lepsze, ani gorsze od całej reszty. Wszystkie stały się śmiertelnie nudne; ich twórcom brakowało pomysłów i pieniędzy. Louie pracował teraz nad 15. bądź 16. numerem.
– To był jej dom – zauważył, myśląc o poprzedniej nocy. – Powiedziała, że to jej dom, i kazała nam się wynosić.
– Te różnice w poglądach i ideałach. One zawsze są źródłem kłopotów i zawsze istnieją. Poza tym to rzeczywiście był jej dom – odparł Erie.
– Chyba napiję się piwa – powiedziała Gloria. Wstała, wciągnęła sukienkę i znalazła ciepłe piwo. Urodziwa pani docent, pomyślał Erie.
Siedzieli, próbując wlać w siebie alkohol.
– Ktoś chce obejrzeć telewizję? – zapytał Louie.
– Ani się waż – ostrzegła Gloria.
Nagle nastąpił potężny wybuch. Zadrżały ściany.
– Chryste Panie! – zawołał Erie.
– Co to było? – zapytała Gloria.
Louie podszedł do drzwi i je otworzył» Znajdowali się na pierwszym piętrze. Dom zbudowano wokół basenu i drzwi wychodziły na balkon. Louie spojrzał w dół.
– Nie uwierzycie, ale w basenie pływa ćwierćtonowy facet. Eksplozja, którą słyszeliście, nastąpiła, gdy wskoczył do wody. Nigdy nie widziałem takiego wielkiego faceta. To olbrzym. I przyprowadził ze sobą kogoś ważącego z półtorej setki. Wygląda mi na jego syna. Teraz ten ma zamiar skoczyć. Uwaga!
Nastąpił jeszcze jeden wybuch. Znowu zadrżały ściany. Z basenu wzbiły się fontanny wody.
– Teraz płyną obok siebie. Ale widok!
Erie i Gloria podeszli do drzwi i wyjrzeli na zewnątrz.
– To niebezpieczna sytuacja – stwierdził Erie.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że patrząc na te tłuste cielska, mam ochotę krzyknąć coś do nich. Wiem, że to dziecinada, ale na takim kacu wszystko się może zdarzyć.
– Tak, już widzę, jak biegną tu i walą w drzwi – powiedział Louie. – Jak sobie poradzimy z czterystoma kilogramami żywej wagi?
– Nie mamy szans, nawet w dobrej formie.
– W złej formie nie mamy żadnych.
– Zgadza się.
– HEJ, TŁUŚCIOCHU! – wrzasnął Louie.
– O nie – jęknął Erie. – Błagam, nie. Jest mi niedobrze…
Obaj grubi mężczyźni spojrzeli na nich z basenu. Obaj mieli na sobie jasnoniebieskie kąpielówki.
– Hej, tłuściochu! – darł się dalej Louie. – Założę się, że gdybyś pierdnął, wymiótłbyś wodorosty stąd aż na Bermudy!
– Louie, tutaj nie ma wodorostów – zauważył Erie.
– Tutaj nie ma wodorostów, tłuściochu! – ryknął Louie. – Pewnie wessało ci je do dupy!
– O Boże – mruknął Erie. – Zostałem pisarzem, bo jestem tchórzem, a teraz grozi mi nagła i gwałtowna śmierć.
Większy grubas wygramolił się z basenu, a mniejszy wylazł za nim. Słyszeli, jak obaj wchodzą po schodach, plop, plop, plop. Drżały ściany.
Louie zamknął drzwi i założył łańcuch.
– Co to ma wspólnego z porządną i nieprzemijającą literaturą? – zapytał Erie.
– Wydaje mi się, że nic – odparł Louie.
– Ty i ten twój pierdolony powielacz – warknął Erie.
– Boję się – wyznała Gloria.
– Wszyscy się boimy.
I wtedy grubasy znalazły się pod drzwiami. BACH, BACH, BACH, BACH!
– Tak? O co chodzi? – zapytał Louie.
– Otwierać, do kurwy nędzy!
– Tu nikogo nie ma – odparł Erie.
– Dam wam nauczkę, sukinsyny!
– Och, błagam, niech mi pan da nauczkę! – zawołał
Erie.
– Czemu to powiedziałeś? – zapytała Gloria.
– Cholera – odparł Erie. – Po prostu staram się mu przytakiwać.
– Otwierać, bo inaczej rozwalę drzwi!
– Może byśmy tak ci w tym przeszkodzili? – odparł Louie. – Sprawdźmy, do czego jesteś zdolny.
Usłyszeli odgłos napierającego na drzwi bielska. Widzieli, jak drzwi uginają się i ustępują.
– Ty i ten twój pierdolony powielacz – mruknął Erie.
– To był dobry powielacz.
– Pomóż mi przytrzymać te drzwi.
Stali, przytrzymując drzwi trzeszczące pod potężnym ciężarem; ustępowały powoli. I wtedy usłyszeli jeszcze jeden głos:
– Hej, co się tam, u diabła, dzieje?
– Mam zamiar dać tym gnojkom nauczkę, oto co się dzieje!
– Wyważ tylko te drzwi, a wezwę policję!
– Co takiego?
Poczuli jeszcze jedno gwałtowne pchnięcie, po czym zrobiło się cicho. Słychać było jedynie głosy.
– Jestem na zwolnieniu warunkowym po wyroku za napad z pobiciem. Chyba powinienem im darować.
– Tak, odpuść sobie, przecież nie chcesz nikogo uszkodzić.
– Ale oni zepsuli mi pływanie.
– Są rzeczy ważniejsze od pływania, stary.
– Owszem, na przykład jedzenie – wtrącił Louie przez drzwi.
BACH! BACH! BACH! BACH!
– Czego chcesz? – zapytał Erie.
– Słuchajcie! Jeżeli piśniecie jeszcze jedno słowo, choćby jedno, wejdę do środka!
Erie i Louie nie odezwali się. Słyszeli, jak dwa grubasy schodzą po schodach.
– Chyba mogliśmy ich załatwić – stwierdził po chwili Erie. – Grubi faceci są nieruchawi. To łatwy cel.
– Tak – przyznał Louie. – Myślę, że mogliśmy ich załatwić. Oczywiście, gdyby nam naprawdę zależało.
– Nie mamy już piwa – oznajmiła Gloria. – Chętnie bym się napiła zimnego piwa. Mam stargane nerwy.
– OK, Louie – powiedział Erie. – Ty idziesz po piwo, a ja za nie zapłacę.
– Nie – odparł Louie. – To ty je kupisz. Ja zapłacę.
– Ja zapłacę – rzekł Erie. – I wyślemy Glorię.
– Dobra – zgodził się Louie.
Erie dał Glorii pieniądze i namiary na sklep, otworzyli drzwi i wypuścili ją na zewnątrz. Basen był pusty. Był przyjemny kalifornijski ranek – pełen smogu, zapachu stęchlizny i zobojętnienia.
– Ty i ten twój pierdolony powielacz.
– To dobre pismo – odparł Louie. – Nie gorsze od innych.
– Pewnie masz rację.
Potem stali i siedzieli, siedzieli i stali, czekając, aż Gloria wróci z zimnym piwem.
Było poniedziałkowe popołudnie. W The Hungry Diamond były tylko dwie osoby – Mel i barman. Popołudnie w Los Angeles, zwłaszcza poniedziałkowe, to stan niebytu – w Los Angeles nawet piątkowy wieczór jest niebytem. Barman, który miał na imię Carl, popijał trzymany pod kontuarem alkohol, stojąc w pobliżu Mela, leniwie zgarbionego nad zwietrzałym zielonym piwem.
– Muszę ci coś powiedzieć – rzekł Mel.
– Wal śmiało – odparł barman.
– No cóż, parę dni temu zadzwonił do mnie wieczorem facet, z którym pracowałem w Akron. Z powodu picia stracił pracę, ożenił się z pielęgniarką i teraz ta pielęgniarka go utrzymuje. Nie darzę ich zbytnią sympatią… ale wiesz, jacy są ludzie, potrafią przyssać się do ciebie jak pijawki.
– Zgadza się – potwierdził barman.
– W każdym razie dzwonią do mnie… słuchaj, daj mi następne piwo, to smakuje jak szczyny.
– W porządku, tylko pij trochę szybciej. Po godzinie zaczyna tracić moc.
– Dobra… Mówią mi, że rozwiązali problem braku mięsa – myślę sobie: jakiego braku mięsa? – i żebym wpadł. Nie mam nic do roboty, więc przychodzę. Rams rozgrywają akurat mecz, ten gość, Al, włącza telewizor i oglądamy. Erica, tak ona ma na imię, jest w kuchni i miesza sałatkę. Przyniosłem parę kartonów piwa. Witam się, Al otwiera kilka butelek, jest u nich przytulnie, piecyk włączony. No cóż, jest przyjemnie. Wygląda na to, że nie kłócili się od paru dni i sytuacja jest spokojna. Al mówi coś o Reaganie i o bezrobociu, ale nie potrafię rozmawiać na ten temat, to wszystko mnie nudzi. Bo widzisz, guzik mnie obchodzi, czy kraj jest w ruinie, czy nie, o ile ja sam sobie jakoś radzę.
– Racja – odparł barman, popijając spod baru.
– W porządku. Ona wychodzi z kuchni, siada, pije swoje piwo. Erica. Pielęgniarka. Mówi, że wszyscy lekarze traktują swoich pacjentów jak bydło. Mówi, że wszyscy cholerni lekarze tłuką szmal. Uważają, że ich własne gówno nie śmierdzi. Ona woli już mieć swojego Ala niż jakiegokolwiek żyjącego doktora. To dopiero idiotyzm, co?
– Nigdy nie poznałem Ala – stwierdził barman.
– No więc gramy w karty, Rams przegrywają i po paru rozdaniach Al mówi do mnie: „Powinieneś wiedzieć, że trafiła mi się dziwna żona. Lubi, jak ktoś ogląda, gdy to robimy”. „Zgadza się, to naprawdę mnie rajcuje” – mówi ona, a Al dodaje: „Bardzo trudno jednak znaleźć kogoś takiego. Mogłoby się wydawać, że to żaden problem, ale to diabelnie trudna sprawa”. Nic nie mówię. Proszę o dwie karty i podbijam stawkę o pięć centów. Erica kładzie swoje karty, Al swoje i oboje wstają. Ona zaczyna się cofać, a on idzie za nią na drugi koniec pokoju. „Ty kurwo – mówi – ty przeklęta kurwo!” Facet nazywa swoją żonę kurwą. „Ty kurwo!” – krzyczy. Zapędza ją w kąt pokoju, uderza w twarz i zrywa z niej bluzkę. „Ty kurwo!” – krzyczy znowu, policzkuje ją i powala na podłogę. Erica ma rozdartą spódnicę, wierzga nogami i krzyczy przeraźliwie.
On podnosi ją z podłogi i całuje, a potem rzuca na kanapę. Kładzie się na niej, całując ją i rozrywając jej ubranie. Później zdejmuje jej majtki i bierze się do roboty. W tym czasie Erica zerka spod spodu, żeby sprawdzić, czy się przyglądam. Widzi, że ich obserwuję, i zaczyna się wić jak oszalała żmija. Idą naprawdę na całość, do końca. Erica wstaje i idzie do łazienki, a Al do kuchni po następne piwa. „Dzięki – mówi, wracając – bardzo nam pomogłeś”.
– Co się stało potem? – zapytał barman.
– No cóż, Rams w końcu zdobyli punkty i w telewizji było sporo hałasu. Widzę, że ona wychodzi z łazienki i idzie do kuchni. Al znowu zaczyna gadkę o Reaganie. Mówi, że to początek schyłku i upadku Zachodu, tak jak twierdził Spengler. Wszyscy są tacy chciwi i dekadenccy, rozkład zaczął się na dobre. Al przez pewien czas trzyma się tego tematu.
Potem Erica woła nas do kącika śniadaniowego, w którym czeka już zastawiony stół. Siadamy. Pieczeń ładnie pachnie. Leżą na niej plasterki ananasa. Przypomina udo. Widzę coś, co wygląda niemal jak kolano. „Al – mówię – ta pieczeń przypomina ludzką nogę od kolana w górę”, a on na to: „Jest dokładnie tym, czym jest”.
– Tak powiedział? – zapytał barman, popijając spod kontuaru.
– Owszem – odparł Mel – a gdy człowiek słyszy coś takiego, to nie bardzo wie, co myśleć. Co ty byś pomyślał?
– Pomyślałbym, że facet żartuje.
– Właśnie. Więc powiedziałem: „Świetnie, ukrój mi porządny plaster”. Al zrobił to. Do tego doszły tłuczone ziemniaki z sosem, kukurydza, grzanki i sałatka. W sałatce były nadziewane oliwki. Al zaproponował: „Spróbuj dodać do mięsa trochę tej pikantnej musztardy, dobrze razem smakują”. Więc nałożyłem sobie trochę. Mięso było całkiem niezłe.
„Posłuchaj, Al – powiedziałem – to jest naprawdę niezłe. Co to takiego?” „To, co ci mówiłem, Mel – odpowiada – ludzka noga, udo. Czternastolatek, autostopowicz, którego wypatrzyliśmy na Hollywood Boulevard. Zabraliśmy go do domu i nakarmiliśmy. Przez trzy czy cztery dni przyglądał się, jak to robimy z Ericą, a potem się nam znudziło, więc zarżnęliśmy go, wypatroszyliśmy, wyrzuciliśmy wnętrzności na śmietnik i wpakowaliśmy go do zamrażarki. Smakuje o wiele lepiej niż kurczak, choć właściwie wolę stek z polędwicy.
– Tak powiedział? – zapytał barman, sięgając pod kontuar po kolejnego drinka.
– Tak powiedział – odparł Mel. – Podaj mi jeszcze jedno piwo.
Barman podał Melowi następną butelkę.
– No cóż, nadal myślałem, że żartuje, więc mówię: „No dobra, pokaż mi zamrażarkę”. A on na to: „Nie ma sprawy – jest tutaj”. Ściąga pokrywę, a w środku leży tors, półtorej nogi, dwie ręce i głowa. Porąbane w ten sposób. Wygląda to bardzo higienicznie, ale mimo wszystko niezbyt mi się podoba. Głowa jest zwrócona ku nam, oczy są otwarte i niebieskie, a język sterczy z ust – przymarznięty do górnej wargi.
„Jezu Chryste, Al – mówię do niego – jesteś zabójcą… to niewiarygodne, to odrażające!”
„Dorośnij, stary, oni zabijają ludzi milionami na wojnach i jeszcze dają za to medale – odpowiada. – Połowa ludzi na tym świecie umrze z głodu, podczas gdy my będziemy siedzieć i oglądać to w telewizji”.
Mówię ci, Carl, ściany kuchni zaczęły wirować, wciąż miałem przed oczami tę głowę, te ręce, tę pociętą nogę… W zamordowanym stworzeniu jest taki spokój, człowiek nie wiedzieć czemu uważa, że ofiara powinna krzyczeć.
W każdym razie podszedłem do kuchennego zlewu i zacząłem wymiotować. Wymiotowałem długo. Potem powiedziałem Alowi, że muszę stamtąd wyjść. Ty nie chciałbyś stamtąd wyjść, Carl?
– W te pędy – odparł Carl. – Natychmiast.
– No cóż, Al stanął przed drzwiami i powiedział: „Słuchaj… to nie było morderstwo. Nic nie jest morderstwem. Musisz tylko odrzucić balast idei, którymi nas obciążono, i jesteś wolnym człowiekiem – wolnym, rozumiesz?”
„Odsuń się od tych drzwi, Al… wychodzę stąd!”
Chwyta mnie za koszulę i zaczyna ją rozrywać. Walę go w twarz, ale on nie przestaje. Uderzam go raz za razem, mam jednak wrażenie, że AJ nic nie czuje. Rams nadal są w telewizji. Cofam się od drzwi i wtedy podbiega jego żona, łapie mnie i zaczyna całować. Nie wiem, co robić. Erica jest potężnie zbudowaną kobietą. Zna wszystkie pielęgniarskie sztuczki. Próbuję ją odepchnąć, ale nie daję rady. Jej usta przywarły do moich, jest równie szalona jak on. Zaczyna mi stawać, nic na to nie poradzę. Jej twarz nie jest zbyt piękna, ale te nogi i ten wielki tyłek, i ta niesamowicie obcisła sukienka. Jej usta mają smak gotowanej cebuli, język jest tłusty i obśliniony, ale przebrała się w tę nową – zieloną – sukienkę i gdy ją podciągam w górę, dostrzegam jej halkę w kolorze krwi i to mnie naprawdę podnieca. Rozglądam się i widzę, że Al ma fiuta na wierzchu i nas obserwuje.
Rzuciłem ją na kanapę i po chwili zabraliśmy się do tego. Al stał nad nami i ciężko dyszał. Zrobiliśmy to razem, prawdziwe trio. Potem wstałem i zacząłem poprawiać na sobie ubranie. Poszedłem do łazienki, chlusnąłem sobie wodą w twarz i uczesałem włosy. Gdy wyszedłem, oboje siedzieli na kanapie i oglądali mecz futbolowy. Al otworzył mi piwo. Usiadłem, wypiłem je i zapaliłem papierosa. Potem nie wydarzyło się już nic więcej.
Wstałem i powiedziałem, że idę. Oboje pożegnali się ze mną, a Al poprosił, żebym do nich dzwonił, kiedy tylko zechcę. Potem wyszedłem z mieszkania na ulicę, a po chwili odjeżdżałem swoim samochodem. I to wszystko.
– Nie pojechałeś na policję? – zapytał barman.
– No wiesz, Carl, to niełatwe… oni jakby przyjęli mnie do rodziny. Niczego nie próbowali przede mną ukrywać.
– Wygląda mi na to, że jesteś współwinny morderstwa.
– Doszedłem jednak do wniosku, że ci ludzie naprawdę nie sprawiali wrażenia złych. Widziałem ludzi, do których czułem o wiele większą niechęć i którzy nigdy nikogo nie zabili. Sam nie wiem, w tym naprawdę można się pogubić. Myślę nawet o tym chłopaku w zamrażarce jak o jakimś wielkim mrożonym króliku…
Barman wyciągnął spod kontuaru lugera i wycelował go w Mela.
– Dobra – rzekł. – Nie ruszaj się stąd, gdy będę wzywał policję.
– Carl, posłuchaj… nie tobie osądzać tę sprawę.
– Jestem obywatelem, do diabła! Nie możecie sobie jeździć i pakować ludzi do zamrażarek. Ja mogę być następny!
– Posłuchaj, Carl, spójrz na mnie! Chcę ci coś powiedzieć.
– Dobra, wal śmiało.
– To były zwykłe brednie. Jeden wielki żart. Nabrałem cię. A teraz odłóż swoją spluwę i nalej nam obu szkockiej z wodą.
– To wcale nie były brednie.
– Właśnie ci wyjaśniłem, że były.
– To nie była zmyślona historia – zbyt wiele było w niej szczegółów. Nikt nie opowiada takich historii. To nie był żart. Nikt nie żartuje sobie w ten sposób.
– Mówię ci, Carl, że to brednie.
– Nie ma mowy, bym ci uwierzył.
Carl sięgnął ręką w lewo, żeby przysunąć do siebie telefon. Aparat stał na kontuarze. Gdy Carl wyciągnął rękę, Mel chwycił butelkę piwa i walnął nią Carla w twarz. Carl upuścił broń i chwycił się za twarz. Mel przeskoczył przez bar, uderzył go znowu – tym razem za uchem – i Carl osunął się na podłogę. Mel uniósł lugera, starannie wycelował, raz pociągnął za spust, po czym włożył go do brązowej papierowej torebki, z powrotem przeskoczył przez bar i wyszedł na bulwar. Parkometr przed jego samochodem wskazywał przekroczenie limitu czasu, ale mandatu nie było. Wsiadł i odjechał.
Moja przyjaciółka dała mi do zrozumienia, że mam się wyprowadzić z jej domu, bardzo dużego domu, przyjemnego i wygodnego, z podwórzem na tyłach sięgającym następnej przecznicy, cieknącymi rurami, żabami, świerszczami i kotami. W każdym razie wyniosłem się, tak jak człowiek wynosi się w takich sytuacjach – z honorem, odwagą i nadzieją. W jednym z undergroundowych pisemek zamieściłem ogłoszenie:
Pisarz: potrzebuje lokum, w którym odgłos maszyny do pisania jest bardziej pożądany niż śmiech z taśmy w serialu Kocham Lucy. Do 100 $ miesięcznie. Wymagana gwarancja prywatności.
Miałem miesiąc na przeprowadzkę, w czasie gdy moja przyjaciółka była w Kolorado na dorocznym spotkaniu rodzinnym. Leżałem na łóżku i czekałem, aż zadzwoni telefon. W końcu zadzwonił. Telefonował człowiek, który chciał, żebym opiekował się trójką jego dzieci, ilekroć on lub jego żona ulegali „impulsowi tworzenia”. Darmowy pokój i wyżywienie, no i mógłbym pisać, gdy tylko nie będą pod wpływem tego impulsu. Powiedziałem, że pomyślę o tym. Telefon zadzwonił dwie godziny później.
– No więc? – zapytał.
– Nie – odparłem.
– No cóż, a zna pan jakąś ciężarną kobietę w tarapatach?
Powiedziałem, że spróbuję mu ją znaleźć, i odłożyłem słuchawkę. Następnego dnia telefon znowu zadzwonił.
– Przeczytałam twoje ogłoszenie. Uczę jogi.
– O?
– Tak, uczę ćwiczeń i medytacji.
– O?
– Jesteś pisarzem?
– Tak.
– A o czym piszesz?
– Och, Boże, nie wiem. Nie brzmi to najlepiej: chyba o… życiu.
– Brzmi nieźle. Czy jest w tym miejsce na seks?
– A czyż nie ma go w życiu?
– Czasami. Czasami nie.
– Rozumiem.
– Jak się nazywasz?
– Henry Chinaski.
– Czy opublikowałeś już coś?
– Owszem.
– No cóż, mam dużą sypialnię, którą możesz wynająć za 100$. Z osobnym wejściem.
– Brzmi nieźle.
– Czytałeś Pirandella?
– Czytałem.
– A Swinburne’a?
– Każdy go czytał.
– A Hermanna Hessego?
– Tak, ale nie jestem homoseksualistą.
– Nienawidzisz homoseksualistów?
– Nie, ale nie darzę ich miłością.
– A czarni?
– A czarni?
– Co o nich myślisz?
– Są w porządku.
– Masz jakieś uprzedzenia?
– Wszyscy je mają.
– Jaki twoim zdaniem jest Bóg?
– Ma białe włosy, włóknistą brodę i nie ma ptaszka.
– Co myślisz o miłości?
– Nie myślę o niej.
– Cwana z ciebie bestia. Podam ci mój adres. Odwiedź mnie.
Zanotowałem adres i przeleżałem parę następnych dni, oglądając seriale rano i szpiegowskie thrillery wieczorem, a także walki bokserskie. Telefon znowu zadzwonił. Telefonowała ta kobieta.
– Nie przyszedłeś.
– Byłem bardzo zajęty.
– Jesteś zakochany?
– Tak, piszę nową powieść.
– Sporo w niej seksu?
– Czasami.
– Jesteś dobrym kochankiem?
– Większości mężczyzn tak się wydaje. Prawdopodobnie jestem dobrym, ale nie wspaniałym.
– A cipkę liżesz?
– Liżę.
– To dobrze.
– Twój pokój ciągle jest do wzięcia?
– Tak, duża sypialnia. Naprawdę robisz minetę?
– No jasne. Ale teraz wszyscy ją robią. Jest 82 rok, a ja mam 62 lata. Możesz wziąć sobie faceta młodszego o 30 lat i on może zrobić to samo. Przypuszczalnie lepiej ode mnie.
– Zdziwiłbyś się.
Podszedłem do lodówki, wyjąłem piwo i wziąłem papierosa. Gdy podniosłem słuchawkę, ona wciąż była na linii.
– Jak się nazywasz? – zapytałem. Podała mi jakieś fantazyjne imię, które natychmiast zapomniałem.
– Czytam twoją książkę – powiedziała. – Piszesz w naprawdę przekonujący sposób. Jesteś bardzo zepsuty, ale potrafisz oddziaływać na ludzkie uczucia.
– Masz rację. Nie jestem wielki, ale jestem inny.
– A jak robisz minetę?
– Zaraz, zaraz…
– Nie, powiedz mi.
– No cóż, to prawdziwa sztuka.
– Owszem. Jak zaczynasz?
– Pociągnięciem pędzla, lekko.
– No jasne. A potem, gdy już zaczniesz?
– Tak, no cóż, są pewne techniki…
– Jakie techniki?
– Pierwsze dotknięcie zwykle stępia w tym miejscu wrażliwość, tak że nie można powrócić tam z tym samym skutkiem.
– Co, u diabła, chcesz przez to powiedzieć?
– Dobrze wiesz, co.
– Rozpalasz mnie do białości.
– To choroba.
– To seks. Rozpalasz mnie do białości.
– Nie wiem, co jeszcze dodać.
– Co mężczyzna robi potem?
– Penetruje dalej, kierując się własną przyjemnością. Za każdym razem jest inaczej.
– Co przez to rozumiesz?
– To, że czasami jest to trochę wulgarne, a czasem czułe, zależnie od tego, na co się ma ochotę.
– Mów dalej.
– No cóż, wszystko kończy się na łechtaczce.
– Wypowiedz to słowo jeszcze raz.
– Słucham?
– Łechtaczka.
– Łechtaczka, łechtaczka, łechtaczka…
– Ssiesz ją? Kąsasz?
– Oczywiście.
– Rozpalasz mnie do białości.
– Przepraszam.
– Możesz mieć dużą sypialnię. Lubisz zacisze?
– Tak jak ci mówiłem.
– Opowiedz mi o mojej łechtaczce.
– Każda łechtaczka jest inna.
– Teraz nie jest tu zacisznie. Budują mur oporowy. Ale za parę dni skończą. Spodoba ci się tu.
Znowu zapisałem jej adres, odłożyłem słuchawkę i poszedłem do łóżka. Zadzwonił telefon. Podszedłem, podniosłem aparat i zabrałem go ze sobą do łóżka.
– Co to znaczy, że każda łechtaczka jest inna?
– To znaczy, że ma inną wielkość i inaczej reaguje na bodźce.
– Czy trafiłeś kiedyś na taką, której nie mogłeś pobudzić?
– Jeszcze nie.
– Słuchaj, może po prostu odwiedzisz mnie teraz?
– Mam stary samochód. Nie da rady wjechać kanionem do góry.
– Pojedź autostradą i zaparkuj przy zjeździe do Hidden Hills. Tam się spotkamy.
– Dobra.
Odłożyłem słuchawkę, ubrałem się i wsiadłem do samochodu. Dojechałem autostradą do zjazdu na Hidden Hills, znalazłem parking i czekałem. Dwadzieścia minut później podjechała do mnie gruba kobieta w zielonej sukience. Siedziała w białym cadillacu z 1982 roku. Na wszystkich przednich zębach miała metalowe koronki.
– To ty? – zapytała.
– To ja.
– Jezu Chryste. Nie wyglądasz zbyt atrakcyjnie.
– Ty też nie.
– W porządku. Chodź.
Przesiadłem się do jej samochodu. Jej sukienka była bardzo krótka. Na grubym udzie od mojej strony znajdował się niewielki tatuaż, który przypominał małego posłańca stojącego na grzbiecie psa.
– Nie zapłacę ci ani centa – ostrzegła.
– Nie ma sprawy.
– Nie wyglądasz na pisarza.
– I jestem za to wdzięczny losowi.
– Prawdę mówiąc, nie wyglądasz na faceta, który wszystko potrafi zrobić…
– Wielu rzeczy nie potrafię.
– Za to na pewno gadasz świństwa przez telefon. Onanizowałam się przy tym. Ty też się onanizowałeś?
– Nie.
Jechaliśmy potem w milczeniu. Zostały mi dwa papierosy i obydwa wypaliłem. Później włączyłem radio i słuchałem muzyki. Do jej domu prowadził długi zakręcający podjazd; drzwi garażu otworzyły się automatycznie. Odpięła pas i nagle zarzuciła mi ręce na szyję. Jej usta wyglądały niczym otwarty kałamarz z czerwonym tuszem. Wysunęła język. Przewróciliśmy się na oparcie fotela, złapani w potrzask. Po chwili było po wszystkim. Wysiedliśmy z samochodu.
– Chodź – powiedziała. Poszedłem za nią ścieżką obsadzoną różanymi krzewami. – Nie mam zamiaru ci płacić – zastrzegła. – Nie dostaniesz ani centa.
– Nie ma sprawy – odparłem.
– Wyjęła klucz z torebki, otworzyła drzwi i wszedłem za nią do środka.
Tony odwiózł razem z Meg swoją żonę na lotnisko. Gdy Doiły znalazła się w powietrzu, zatrzymali się w lotniskowym barze na drinka. Meg piła whiskey z wodą sodową. Tony – szkocką z wodą.
– Twoja żona ci ufa – zauważyła Meg.
– Owszem – odparł Tony.
– Ciekawe, czy ja mogę ci ufać.
– Nie lubisz się rżnąć?
– Nie o to chodzi.
– A o co?
– O to, że Doiły i ja przyjaźnimy się.
– My też możemy się przyjaźnić.
– Nie w ten sposób.
– Bądź nowoczesna. To epoka nowoczesności. Ludzie urządzają orgietki. Nie mają zahamowań. Pieprzą się, z kim popadnie. Rżną suki, dzieci, kurczaki, ryby…
– Ja lubię wybierać. Muszę czuć sympatię.
– To takie cholernie staroświeckie. Odczuwanie sympatii jest już w to wliczone. Poza tym jeżeli dostatecznie długo poddajesz się tej sympatii, zaraz myślisz, że to miłość.
– Dobra, co złego jest w miłości, Tony?
– Miłość to forma uprzedzenia. Kochasz to, czego potrzebujesz, kochasz to, co poprawia ci samopoczucie, kochasz to, co jest wygodne. Jak możesz twierdzić, że kochasz jednego człowieka, skoro na świecie jest dziesięć tysięcy ludzi, których kochałabyś bardziej, gdybyś ich kiedyś poznała? Ale nigdy ich nie poznasz.
– Dobrze, więc radzimy sobie najlepiej, jak potrafimy.
– Zgoda. Mimo to musimy zdawać sobie sprawę, że miłość jest tylko efektem przypadkowego spotkania. Większość ludzi wyolbrzymia jej znaczenie. Z tego powodu porządnego rżnięcia nie należy zupełnie lekceważyć.
– Ale ono też jest wynikiem przypadkowego spotkania.
– Masz rację, psiakrew. Wypij. Zamówimy jeszcze po jednym.
– Dobrze gadasz, Tony, ale to się nie uda.
– No cóż – odparł Tony, przywołując barmana skinieniem głowy – tym też nie będę się zamartwiał…
Był sobotni wieczór. Wrócili do mieszkania Tony’ego i włączyli telewizor. Niewiele było do oglądania. Pili tuborga i rozmawiali przy dźwiękach odbiornika.
– Słyszałaś kiedyś o koniach zbyt inteligentnych, by obstawiać ludzi?
– Nie.
– No cóż, w każdym razie jest takie powiedzenie. Nie uwierzysz, ale parę dni temu miałem sen. Byłem w stajni i podszedł do mnie koń, żeby mi zaaplikować trening. Śniła mi się też małpa, która obejmowała mnie rękami i nogami za szyję i zalatywała tanim winem. Była 6 rano i od gór San Gabriel wiał silny wiatr. W dodatku było mglisto. Przegonili mnie na odległość sześciuset metrów, które pokonałem bez trudu w ciągu 52 sekund. Później przez 30 minut zmuszali mnie do szybkiego marszu i zaprowadzili z powrotem do stajni. Do środka wszedł koń i dał mi dwa jajka na twardo, grejpfruta, grzankę i mleko. Potem uczestniczyłem w wyścigu. Trybuny były zapełnione końmi. Wyglądało na to, że jest niedziela. Biegłem w piątej gonitwie. Przybiegłem pierwszy i zapłaciłem 32,40$. Nie byle jaki sen, prawda?
– Owszem – odparła Meg. Skrzyżowała nogi. Miała na sobie minispódniczkę, ale nie miała rajstop. Buty zakrywały jej łydki. Uda były nagie i krągłe. – Nie byle jaki. – Meg miała 30 lat. Błysk szminki na jej ustach był ledwie widoczny. Brunetka, bardzo śniada, długie włosy. Żadnego pudru, żadnych perfum. Nienotowana. Urodzona w północnej części Maine. Pięćdziesiąt cztery kilo.
Tony wstał i wyciągnął dwie następne butelki piwa. Gdy wrócił z kuchni, Meg powiedziała:
– To dziwny sen, ale dziwnych snów nie brakuje. Śnią się wtedy, gdy w życiu zdarzają się dziwne rzeczy, sprawiają, że człowiek się zastanawia…
– Na przykład?
– Na przykład mój brat Damion. Nie odrywał nosa od książek… mistycyzm, joga, wszystkie te bzdury. W swoim pokoju najbardziej lubił stać na głowie ubrany w dżokejki. Udało mu się nawet odbyć parę podróży na Wschód… do Indii i jeszcze gdzieś. Wracał wychudzony i na wpół obłąkany, ważąc 34 kilo. Ale nie zrezygnował z tego. Spotyka się z tym Ram Da Beetle’em, czy jak mu tam. Ram Da Beetle ma wielki namiot w pobliżu San Diego i liczy tym frajerom 175$ za pięciodniowe seminarium. Namiot jest rozbity na urwisku nad samym morzem. Właścicielką terenu jest ta starucha, z którą Beetle sypia, to ona pozwala mu z niego korzystać. Damion twierdzi, że Ram Da Beetle objawił mu ostatnią rzecz, jakiej potrzebował. To było wstrząsające. Mieszkam sobie w małym mieszkaniu w Detroit, a on się pojawia i odprawia te swoje wstrząsające czary…
Tony powiódł wzrokiem po nogach Meg i zapytał:
– Czary Damiona? Jakie czary?
– No wiesz, on po prostu pojawia się… – Meg podniosła swoją butelkę tuborga.
– Przyszedł do ciebie z wizytą?
– Można by tak powiedzieć. Pozwól, że wyrażę się jasno: Damion potrafi się dematerializować.
– Naprawdę? I co się wtedy dzieje?
– Pojawia się gdzie indziej.
– Tak po prostu?
– Tak po prostu.
– W odległych miejscach?
– Przybył aż z Indii do mojego mieszkania w Detroit.
– Jak długo to trwa?
– Nie wiem. Może dziesięć sekund.
– Dziesięć sekund… hmmm.
Siedzieli, patrząc na siebie. Meg na kanapie, a Tony naprzeciw niej.
– Słuchaj, Meg, jestem na ciebie naprawdę napalony. Moja żona nigdy by się nie dowiedziała.
– Nie, Tony.
– Gdzie jest teraz twój brat?
– Zajął moje mieszkanie w Detroit. Pracuje w fabryce obuwia.
– Czemu nie może dostać się do skarbca jakiegoś banku, zabrać forsy i wynieść się stamtąd? Mógłby przecież wykorzystać swoje zdolności. Po co harować w fabryce?
– Twierdzi, że takich zdolności nie można wykorzystywać do niecnych celów.
– Rozumiem. Słuchaj, Meg, zapomnijmy o twoim bracie.
Tony podszedł do kanapy i usiadł obok Meg.
– Wiesz, Meg, rzeczywiste zło i to, co złem nazywają nasi nauczyciele, mogą być dwiema zupełnie różnymi rzeczami. Społeczeństwo uczy nas, że pewne rzeczy są złem, żebyśmy nadal niewolniczo przestrzegali jego norm.
– Takie jak rabowanie banków?
– Takie jak pieprzenie się bez tych wszystkich konwencjonalnych podchodów.
Tony chwycił Meg i ją pocałował. Nie opierała się. Pocałował ją jeszcze raz. Wsunęła mu język do ust.
– Nadal wydaje mi się, że nie powinniśmy tego robić, Tony.
– Całujesz tak, jakbyś tego chciała.
– Nie miałam mężczyzny od wielu miesięcy. Trudno jest się oprzeć, ale Doiły i ja jesteśmy przyjaciółkami. Nie chcę jej tego robić.
– Nie będziesz tego robić jej, będziesz to robić mnie.
– Wiesz, o co mi chodzi.
Tony znowu ją pocałował, tym razem był to długi, pełny pocałunek. Przywarli do siebie.
– Chodźmy do sypialni, Meg.
Poszła za nim. Tony zaczął się rozbierać, rzucając swoje rzeczy na krzesło. Meg weszła do łazienki, która znajdowała się tuż obok. Nie zamykając drzwi, usiadła na muszli i wysikała się.
– Nie chcę zajść w ciążę, a nie biorę pigułek.
– Nie martw się.
– Czemu mam się nie martwić?
– Dałem sobie przeciąć nasieniowody.
– Wszyscy tak mówicie.
– To prawda, są przecięte.
Meg wstała i spuściła wodę.
– A jak kiedyś zechcesz mieć dzieci?
– Nie chcę mieć dzieci.
– Myślę, że to okropne dać sobie przeciąć nasieniowody.
– Och, na litość boską, Meg, przestań moralizować i chodź do łóżka.
Meg weszła naga do sypialni.
– Rzecz w tym, że uważam to za zbrodnię przeciwko naturze.
– A aborcja? Czy ona także jest zbrodnią przeciwko naturze?
– Oczywiście. To morderstwo.
– A kondom? A masturbacja?
– Och, Tony, to nie to samo.
– Właź do łóżka, zanim skonamy ze starości.
Meg weszła do łóżka i Tony porwał ją w ramiona.
– Ach, ależ jesteś miła w dotyku. Jak guma napełniona powietrzem…
– Skąd ty go wziąłeś, Tony? Doiły nigdy mi o nim nie mówiła… jest olbrzymi!
– Czemu miałaby ci mówić?
– Masz rację. Włóż mi go, do licha!
– Poczekaj, poczekaj!
– Prędzej, chcę tego!
– A Doiły? Myślisz, że wypada to zrobić?
– Ona zamartwia się swoją umierającą matką! Nie może go użyć! Ja mogę!
– No dobra!
Tony dosiadł Meg i go włożył.
– Właśnie tak, Tony! A teraz ruszaj się, ruszaj!
Usłuchał jej. Ruszał się powoli i miarowo niczym ramię pompy olejowej. Chlup, chlup, chlup, chlup.
– O ty sukinsynu! O mój Boże, ty sukinsynu!
– No dobra, Meg! Wyłaź z tego łóżka! Popełniasz zbrodnię przeciwko przyzwoitości i nadużywasz zaufania!
Tony poczuł na ramieniu czyjąś rękę, a potem, że jest odciągany. Przewrócił się na plecy i uniósł wzrok. Zobaczył stojącego nad sobą mężczyznę w zielonej koszulce i niebieskich dżinsach.
– Słuchaj no ty – powiedział. – Co ty, u diabła, robisz w moim domu?
– To Damion! – zawołała Meg.
– Ubierz się, siostrzyczko! Twe ciało wciąż promieniuje wstydem!
– Posłuchaj no, matkojebco – powiedział Tony z miejsca, w którym leżał.
Meg ubierała się w łazience.
– Przepraszam, Damion, przepraszam!
– Widzę, że przybyłem z Detroit w samą porę – stwierdził Damion. – Jeszcze parę minut, a byłbym się spóźnił.
– Jeszcze dziesięć sekund – wtrącił Tony.
– Ty też mógłbyś się ubrać, człowieku – rzekł Damion, spoglądając na Tony’ego.
– Tak się składa, skurwielu, że tu mieszkam – odparł Tony. – Nie wiem, kto cię tu wpuścił, ale uważam, że jeżeli zechcę tu leżeć z jajami na wierzchu, to mam do tego prawo.
– Pośpiesz się, Meg – ponaglił Damion. – Zabiorę cię z tego siedliska grzechu.
– Posłuchaj, skurwielu – rzekł Tony, wstając i wciągając dżokejki – twoja siostra chciała tego i ja tego chciałem, a to oznacza dwa głosy przeciwko jednemu.
– Głupek – odparł Damion.
– Żaden głupek – zaprzeczył Tony. – Miała już dojść i ja miałem już dojść, a ty wpadłeś tutaj i przeszkodziłeś w realizacji przyzwoitej, demokratycznej decyzji, przerywając porządne, tradycyjne jebanie!
– Spakuj swoje rzeczy, Meg. Zabieram cię natychmiast do domu.
– Tak, Damionie!
– Mam szczerą ochotę ci dowalić, świętoszku!
– Pohamuj się, proszę. Czuję odrazę do przemocy!
Tony zamachnął się. Damion zniknął.
– Tutaj, Tony. – Damion stał przy drzwiach do łazienki. Tony rzucił się na niego. Damion znowu zniknął.
– Tutaj, Tony. – Stał, w butach, na łóżku.
Tony popędził przez pokój, skoczył, natrafił na próżnię, przeleciał nad łóżkiem i spadł na podłogę. Wstał i rozejrzał się.
– Damion! Gdzie jesteś, ty tandetny, hochsztaplerski supermanie z fabryki butów? Och, Damion! Tutaj, Damion! Chodź do mnie!
Nagle poczuł uderzenie w kark. Ujrzał czerwony błysk i usłyszał słaby odgłos grającej trąbki, po czym padł twarzą na dywan.
Przytomność odzyskał po pewnym czasie na dźwięk telefonu. Zdołał dotrzeć do nocnego stolika, na którym leżał aparat, podniósł słuchawkę i osunął się na łóżko.
– Tony?
– Tak?
– Czy to Tony?
– Tak.
– Mówi Doiły.
– Hej, Doiły, jak się masz?
– Nie żartuj sobie. Matka umarła.
– Matka?
– Tak, moja matka. Tej nocy.
– Przykro mi.
– Zostanę na pogrzeb. Wrócę do domu po ceremonii. Tony odłożył słuchawkę. Zobaczył poranną gazetę na podłodze. Podniósł ją i wyciągnął się na łóżku. Wojna na Falklandach toczyła się nadal. Obie strony oskarżały się o naruszenie tego i owego. Wciąż trwała wymiana ognia. Czy ten przeklęty konflikt nigdy się nie skończy?
Tony wstał i wszedł do kuchni. W lodówce znalazł trochę salami i wątrobiankę. Zrobił sobie kanapkę z dodatkiem pikantnej musztardy, pikli, cebuli i pomidora. Znalazł jedną butelkę tuborga. Wypił piwo i zjadł kanapkę z salami i wątrobianką przy stole we wnęce kuchennej. Potem zapalił papierosa i siedział tam, myśląc: no cóż, może stara zostawiła trochę forsy, byłoby miło, byłoby cholernie miło. Człowiek zasługiwał na odrobinę szczęścia po tak burzliwej nocy jak ta.
Matka Eddiego miała końskie zęby. Ja też, i pamiętam, że gdy kiedyś w drodze do sklepu wchodziliśmy razem na wzgórze, powiedziała:
– Henry, oboje powinniśmy nosić aparaty ortodontyczne. Wyglądamy okropnie!
Szedłem z nią dumnie pod górę. Miała na sobie obcisłą sukienkę z żółtego perkalu w kwiatki, buty na wysokich obcasach i kręciła biodrami, a jej obcasy stukały o beton. Idę z matką Eddiego, a ona idzie ze mną i razem wchodzimy pod górę, myślałem. To wszystko – wszedłem do sklepu kupić bochenek chleba dla rodziców, a ona zrobiła swoje zakupy. To wszystko.
Lubiłem chodzić do Eddiego. Jego matka zawsze siedziała w fotelu ze szklanką w dłoni, bardzo wysoko krzyżowała nogi i widać było, gdzie kończą się pończochy i zaczyna ciało. Lubiłem matkę Eddiego, była prawdziwą damą. Gdy wchodziłem, mówiła: – Cześć, Henry! – uśmiechała się i nie obciągała spódniczki. Ojciec Eddiego też się witał. Był dużym mężczyzną i także siedział ze szklanką w ręce. W 1933 roku nie było łatwo o pracę, a poza tym ojciec Eddiego nie mógł pracować. Był lotnikiem w czasie pierwszej wojny światowej i został zestrzelony. W rękach miał druty zamiast kości, tak więc siedział w domu i popijał z matką Eddiego. W pokoju, gdzie pili, było ciemno, a jego żona często się śmiała.
Robiliśmy z Eddiem modele samolotów – tanie, z balsy. Nie latały, po prostu przesuwaliśmy je rękami w powietrzu. Eddie miał spada, a ja fokkera. Kiedyś oglądaliśmy Hell’s Angels z Jean Harlow. Nie zauważyłem, by Jean Harlow była choć trochę bardziej seksowna od matki Eddiego. Oczywiście nie rozmawiałem o niej z Eddiem. Potem zauważyłem, że zaczął do nich przychodzić Eugene. Eugene był kolejnym gościem ze spadem, ale mogłem z nim rozmawiać o matce Eddiego. Gdy mieliśmy okazję. Stoczyliśmy parę powietrznych bitew – dwa spady przeciwko fokkerowi. Starałem się jak mogłem, ale przeważnie zostawałem zestrzelony. Ilekroć byłem w naprawdę poważnych tarapatach, robiłem „immelmana”. Czytywaliśmy stare czasopisma o lataniu, najlepsze było „Flying Aces”. Napisałem nawet parę listów do jego wydawcy, na które odpowiedział. Napisał, że „immelman” jest prawie niemożliwy do wykonania. Po prostu zbyt duże jest parcie na skrzydła. Czasem jednak musiałem stosować „immelmana”, szczególnie gdy gość siedział mi na ogonie. Zazwyczaj obrywało mi wtedy skrzydła i musiałem skakać ze spadochronem.
Gdy mieliśmy okazję znaleźć się z dala od Eddiego, rozmawialiśmy o jego matce.
– Chryste, jakie ona ma nogi.
– I w dodatku nie stara się ich ukrywać.
– Uważaj, nadchodzi Eddie.
Eddie nie miał pojęcia, że rozmawiamy w ten sposób o jego rodzicielce. Byłem tym trochę zawstydzony, ale nic nie mogłem na to poradzić. Z pewnością nie chciałem, żeby myślał w ten sposób o mojej matce. Oczywiście moja matka tak nie wyglądała. Nie wyglądała tak żadna inna matka. Być może miały z tym coś wspólnego te końskie zęby. Chodzi mi o to, że człowiek patrzył i widział te końskie, trochę pożółkłe zęby, a potem spuszczał wzrok i natrafiał na wysoko skrzyżowane nogi, z kołyszącą się stopą. Owszem, ja też miałem końskie zęby.
No więc chodziliśmy tam z Eugene’em i toczyliśmy bitwy powietrzne, ja wykonywałem swojego „immelmana” i urywało mi skrzydła. Mieliśmy jednak jeszcze jedną zabawę i Eddie również brał w niej udział. Uprawialiśmy akrobatykę i wyścigi lotnicze. Próbowaliśmy ryzykownych numerów, ale zawsze jakoś udawało nam się wrócić. Często lądowaliśmy na podwórkach przed naszymi domami. Każdy z nas miał dom, każdy też był żonaty i nasze żony czekały na nas. Opisywaliśmy ich stroje. Ubrane były dość skąpo. Żona Eugene’a najskąpiej. Prawdę powiedziawszy, nosiła suknię z wielką dziurą wyciętą na samym przodzie. W tym stroju witała go w drzwiach. Moja żona nie była aż tak śmiała, ale także nosiła skąpe stroje. Wszyscy kochaliśmy się na okrągło. Przez cały czas kochaliśmy się z naszymi żonami. One po prostu nigdy nie miały dosyć. W czasie gdy my uprawialiśmy akrobacje, ścigaliśmy się i narażaliśmy życie, one siedziały w domach i nie mogły się nas doczekać. I po prostu kochały nas, nie kochały nikogo innego. Czasami próbowaliśmy o nich zapomnieć i wrócić do walk powietrznych. Było tak, jak powiedział Eddie: gdy rozmawialiśmy o kobietach, leżeliśmy na trawie i nie robiliśmy nic poza tym. Co najwyżej Eddie wołał: – Hej, mam go! I wtedy ja przewracałem się na bok i pokazywałem mu swojego, a potem Eugene pokazywał swojego. W ten właśnie sposób mijała nam większość popołudni. W tym czasie rodzice Eddiego popijali w domu i od czasu do czasu słyszeliśmy śmiech jego matki.
Pewnego dnia przyszliśmy tam z Eugene’em i zawołaliśmy Eddiego. Nie wyszedł.
– Hej, Eddie, na litość boską, wyłaź!
Ale Eddie nie wyszedł.
– Coś tu nie gra – stwierdził Eugene. – Wiem, że coś tu nie gra.
– Może ktoś został zamordowany?
– Lepiej zajrzyjmy tam.
– Myślisz, że powinniśmy?
– Tak będzie lepiej.
Siatkowe drzwi ustąpiły pod szarpnięciem i weszliśmy do domu. W środku było równie ciemno jak zwykle. Po chwili usłyszeliśmy jedno słowo:
– Cholera!
Matka Eddiego leżała na łóżku w sypialni. Była pijana. Nogi miała uniesione i sukienka opadła jej na brzuch. Eugene chwycił mnie za rękę.
– Chryste, spójrz tylko!
Widok był niezły, mój Boże, naprawdę niezły, ale byłem za bardzo wystraszony, żeby go docenić. A gdyby ktoś wszedł i znalazł nas tam, jak się gapimy? Sukienka jej opadła, ona była pijana, uda odkryte, prawie było widać majtki.
– Daj spokój, Eugene, wynośmy się stąd!
– Nie, popatrzmy. Chcę na nią popatrzeć. Zobacz, jaki zrobiła pokaz!
Przypomniało mi to czasy, gdy podróżowałem autostopem i zabrała mnie jedna babka. Spódnicę miała zadartą aż do talii, no, prawie do talii. Odwracałem wzrok, patrzyłem pod nogi i byłem ciężko wystraszony. A ona po prostu rozmawiała ze mną. Patrzyłem wtedy przez przednią szybę i odpowiadałem na jej pytania: „Dokąd jedziesz?”, „Ładny mamy dzień, prawda?” Miałem jednak pietra. Nie wiedziałem, co robić, ale obawiałem się, że jeżeli coś zrobię, będą kłopoty, że ona zacznie wrzeszczeć lub wezwie policję. Tak więc co jakiś czas zerkałem ukradkiem, a potem odwracałem wzrok. W końcu mnie wysadziła.
Matki Eddiego także się bałem.
– Słuchaj, Eugene, ja wychodzę.
– Ona jest zalana, nawet nie wie, że tu jesteśmy.
– Odszedł, sukinsyn – powiedziała. – Odszedł i zabrał chłopaka, moje dziecko…
– Ona mówi – zauważyłem.
– Jest pijana jak bela – odparł Eugene. – Zupełnie nie wie, co się dzieje. – Przysunął się do łóżka. – Popatrz na to.
Chwycił jej sukienkę i zadarł ją jeszcze wyżej, tak że było widać majtki. Miały różowy kolor.
– Eugene, ja wychodzę!
– Tchórz!
Eugene po prostu stał tam, gapiąc się na jej uda i majtki. Stał tak przez dłuższy czas, po czym wyjął swojego kutasa. Usłyszałem jęk matki Eddiego. Przesunęła się nieco na łóżku. Eugene przysunął się bliżej. Potem dotknął jej uda końcem fiuta. Znowu jęknęła. I wtedy Eugene wypuścił strugę. Wystrzelił spermą na jej udo: wydawało się, że jest jej cała masa. Było widać, jak ścieka po jej nodze. I wówczas matka Eddiego powiedziała: – Cholera! – i nagle się podniosła. Eugene przebiegł obok mnie, a ja odwróciłem się i też wybiegłem z sypialni. Eugene wpadł na lodówkę w kuchni, odbił się od niej i wyskoczył przez siatkowe drzwi. Wyskoczyłem za nim i pobiegliśmy ulicą. Biegliśmy aż do mojego domu, po podjeździe, wpadliśmy do garażu i zasunęliśmy drzwi.
– Myślisz, że nas widziała? – zapytałem.
– Nie wiem. Spuściłem się na jej różowe majtki.
– Jesteś szalony. Po co to zrobiłeś?
– Napaliłem się. Nie mogłem nic na to poradzić. Nie potrafiłem się powstrzymać.
– Pójdziemy do pierdla.
– Ty nic nie zrobiłeś. To ja zalałem jej całą nogę.
– Przyglądałem się temu.
– Słuchaj, chyba pójdę do domu – rzekł Eugene.
– Dobra, idź.
Obserwowałem, jak idzie podjazdem, a potem przechodzi przez ulicę do swojego domu. Wylazłem z garażu. Do domu dostałem się przez tylną werandę, poszedłem do mojej sypialni, usiadłem tam i czekałem. Nikogo nie było w domu. Wszedłem do łazienki, zamknąłem drzwi na klucz i pomyślałem o matce Eddiego leżącej na łóżku. Tyle że wyobrażałem sobie, że zdjąłem jej różowe majtki i wsadziłem go jej. I spodobało się jej to…
Przez resztę popołudnia i całą kolację czekałem, aż coś się stanie, ale nic się nie wydarzyło. Po kolacji poszedłem do mojej sypialni, usiadłem i czekałem. Potem nadeszła pora snu, więc położyłem się do łóżka i czekałem dalej. Słyszałem, jak mój ojciec chrapie w drugim pokoju, i nadal czekałem. Potem zasnąłem.
Nazajutrz była sobota. Ujrzałem Eugene’a na trawniku przed domem, z pistoletem zabawką. Rosły tam dwie duże palmy i Eugene usiłował zabić część wróbli, które na nich mieszkały. Załatwił już dwa. Mieli trzy koty i za każdym razem, gdy wróbel spadał na trawę, trzepocząc skrzydłami, jeden z kotów rzucał się i go porywał.
– Nic się nie stało – powiedziałem.
– Skoro nie stało się do tej pory, to już się nie stanie – odparł. – Powinienem ją zerżnąć. Teraz żałuję, że tego nie zrobiłem.
Trafił kolejnego wróbla. Ten spadł i bardzo tłusty szary kot o zielonożółtych oczach podniósł go i zniknął ze zdobyczą za żywopłotem. Wróciłem przez ulicę do mojego domu. Mój stary czekał na werandzie. Wyglądał na rozzłoszczonego.
– Słuchaj, masz się zabrać do strzyżenia trawnika! Natychmiast!
Poszedłem do garażu i wyciągnąłem kosiarkę. Najpierw przystrzygłem podjazd, a później wjechałem na trawnik przed domem. Kosiarka była stara i ciężko chodziła; była to trudna praca. Mój stary stał na ganku z gniewną miną, przyglądając się, jak przepycham kosiarkę po splątanej trawie.
Poeta Victor Valoff nie był najlepszym poetą. Cieszył się lokalną sławą, był łubiany przez kobiety i utrzymywany przez żonę. Stale czytał swoje wiersze w miejscowych księgarniach i często można go było usłyszeć w publicznej rozgłośni radiowej. Czytał donośnym i teatralnym głosem, w ogóle go nie modelując. Victor zawsze znajdował się w punkcie kulminacyjnym i chyba właśnie to pociągało w nim kobiety. Niektóre z fraz jego wierszy, rozpatrywane oddzielnie, wydawały się mieć w sobie siłę, ale gdy rozważano je jako całość, wiadomo było, że Victor nie mówi nic konkretnego, a jedynie mówi to głośno.
Jednakże Vicki, podobnie jak większość kobiet, z łatwością poddająca się czarowi głupców, koniecznie chciała usłyszeć, jak Valoff czyta. Był gorący piątkowy wieczór w księgarni feministyczno-lesbijsko-radykalnej. Wstęp wolny. Valoff czytał za darmo. Po czytaniu miano pokazać jego prace malarskie. Jego prace malarskie były bardzo nowoczesne. Jedno bądź dwa pociągnięcia pędzlem, zwykle na czerwono, oraz krótki epigram w kontrastującym kolorze. Wypisane były na nich mądrości w rodzaju:
Przyjdź do mnie, zielone niebo,
Wylewam łzy szare, szare, szare, popielate…
Valoff był człowiekiem inteligentnym. Wiedział, że popiel jest synonimem szarości.
W księgarni wisiały zdjęcia Tima Leary’ego3. Oraz napisy: OSKARŻYĆ REAGANA. Nie miałem nic przeciwko tym napisom. Valoff wstał i podszedł do podium z opróżnioną do połowy butelką piwa w ręce.
– Spójrz – powiedziała Vicki – spójrz na tę twarz! Ileż on musiał wycierpieć!
– Tak, a teraz moja kolej – odparłem.
Valoff rzeczywiście miał dość interesującą twarz – w porównaniu z większością poetów. Ale w porównaniu z większością poetów prawie wszyscy mają interesujące twarze. Victor Valoff zaczął tak:
Na wschód od Suezu mego serca
rozlega się brzęczenie brzęczenie brzęczenie
wciąż ponure, ponure wciąż
i nagle lato przychodzi do domu
bez namysłu, niczym
quarterback wkradający się na jardową linię mego serca!
Gdy Victor wykrzyczał ostatni wers, ktoś siedzący niedaleko mnie powiedział: – Piękne! – Była to miejscowa poetka feministka, której znudzili się już czarni i teraz pieprzyła się w swej sypialni z dobermanem. Miała rude włosy ściągnięte przepaską, tępe spojrzenie i czytając swe utwory, grała na mandolinie. Większość jej wierszy dotyczyła odcisku stopy martwego dziecka na piasku. Wyszła za lekarza, który nigdy jej nie towarzyszył (przynajmniej miał dość rozsądku, by nie uczestniczyć w wieczorach poetyckich). Dość, że wypłacał swej żonie sporą pensję, wspierając jej twórczość poetycką i fundując żarcie dla dobermana.
Valoff czytał dalej:
Taczki i kaczki oraz dzień pochodny
fermentują w mojej czaszce
w najbardziej bezlitosny sposób,
w najbardziej bezlitosny sposób.
Kołysząc się kroczę przez światło i mrok…
– Tu muszę się z nim zgodzić – powiedziałem do Vicki.
– Proszę cię, bądź cicho – odparła.
Z tysiącem pistoletów
tysiącem nadziei
wstępuję na werandę mego umysłu
by zabić tysiąc papieży!
Odnalazłem moją ćwiartkę, otworzyłem butelkę i pociągnąłem z niej spory łyk.
– Słuchaj – powiedziała Vicki – stale upijasz się na tych wieczorach poetyckich. Nie potrafisz się opanować?
– Upijam się na moich własnych wieczorach – odparłem. – Swoich utworów także nie mogę znieść.
– Posklejane miłosierdzie – czytał dalej Valoff – tym właśnie jesteśmy, posklejanym miłosierdziem, posklejanym posklejanym posklejanym miłosierdziem…
– Zaraz powie coś o kruku – uprzedziłem.
– Posklejanym miłosierdziem – ciągnął Valoff – a kruk na zawsze…
Roześmiałem się. Valoff rozpoznał mój śmiech. Spojrzał na mnie i rzekł:
– Panie i panowie, dzisiaj na widowni gościmy poetę Henry’ego Chinaskiego.
Rozległy się ciche syki. Znali mnie.
„Męska szowinistyczna Świnia!”, „Moczymorda!”, „Skurwiel!” Wypiłem jeszcze jedną porcję.
– Kontynuuj, Victorze – powiedziałem.
Kontynuował:
…usytuowana pod garbem męstwa
namiastka nadciągającego błahego prostokąta
nie jest niczym więcej jak genem w Genui
poczwórnym Quetzalcoatlem
a Chinka wylewa słodko-gorzkie barbarzyńskie łzy
w swoją mufkę!
– To piękne – stwierdziła Vicki – ale o czym on mówi?
– O robieniu minety.
– Tak myślałam. To piękny mężczyzna.
– Mam nadzieję, że minetę robi lepiej, niż pisze.
żal, Chyste, mój żal,
ten czczy żal,
amerykańska flaga żalu,
wodospady żalu,
przypływy i odpływy żalu
żalu którego nigdzie
się nie ceni
– Ten czczy żal – stwierdziłem – to mi się podoba.
– Przestał mówić o robieniu minety?
– Owszem, teraz mówi, że nie czuje się dobrze.
…trzynastka Murzyna, kuzyn kuzyna,
wpuścił streptomycynę
i, łaskawie, pożarł mą
chorągiew.
Śnię karnawałową plazmę
na oszalałej skórze…
– A o czym mówi teraz? – dopytywała się Vicki.
– Mówi, że znowu przygotowuje się do robienia minety.
– Znowu?
Victor przeczytał parę następnych wierszy, a ja wypiłem parę następnych łyków. Potem ogłosił dziesięciominutową przerwę; publiczność zgromadziła się wokół podium. Vicki również tam podeszła. W księgarni było gorąco. Wyszedłem na ulicę, żeby ochłonąć. W połowie drogi do następnej przecznicy znajdował się bar. Kupiłem piwo. W barze nie było zbyt tłoczno. W telewizji pokazywali mecz koszykówki. Zacząłem oglądać. Oczywiście nie obchodziło mnie, kto wygrywa. Pomyślałem tylko: mój Boże, oni biegają jak kot z pęcherzem. Założę się, że ich slipy są przesiąknięte potem, założę się, że ich tyłki śmierdzą czymś okropnym. Wypiłem następne piwo, a potem wkroczyłem z powrotem do jaskini poezji. Valoff wrócił już do lektury. Słyszałem go już na ulicy:
Udław się, Kolumbio, a wy, martwe rumaki mej duszy
powitajcie mnie u bram
powitajcie mnie w uśpieniu, Historycy
patrzcie, jak ta najdrażliwsza Przeszłość
przeskakiwała
sny gejsz, uśmiercona przez
natręctwo!
Odnalazłem swoje miejsce obok Vicki.
– A co teraz mówi? – zapytała.
– Tak naprawdę to niewiele. W zasadzie mówi tylko, że nocą nie może zasnąć. Powinien znaleźć jakąś pracę.
– Twierdzi, że powinien znaleźć jakąś pracę?
– Nie, to ja tak twierdzę.
…leming i spadająca gwiazda są
braćmi, walka o jezioro to eldorado
mego serca. Chodź i weź moją głowę, chodź
i weź moje oczy, palnij mnie polną ostróżką…
– A teraz co mówi?
– Mówi, że potrzebuje, by jakaś grubaska dała mu wycisk.
– Nie żartuj. Naprawdę tak mówi?
– Obaj tak mówimy.
…mógłbym zjeść pustkę,
mógłbym miotać w mrok pociskami miłości
mógłbym błagać Indie o twą zanikającą
mierzwę…
No cóż, Victor czytał i nie mógł skończyć. Jeden zdrowy na umyśle człowiek wstał i wyszedł. Reszta została.
…mówię: wleczcie martwych bogów po
paluszniku krwawym!
mówię, że na palmie można zbić kokosy
mówię: spójrzcie, spójrzcie, spójrzcie
wokół nas:
do nas należy cała miłość
do nas należy całe życie
słońce jest naszym psem na smycz
nic nie zdoła nas pokonać!
pierdolić łososia!
musimy tylko sięgnąć,
musimy tylko wydostać się z
oczywistych grobów,
ziemi, brudu,
kraciastej nadziei majaczących szufli i powrócić
do przytomności. Nie mamy nic do zabrania
i nic do ofiarowania
musimy jedynie zacząć, zacząć, zacząć…!
– Bardzo wam dziękuję za obecność tutaj – rzekł Victor Valoff.
Oklaski były bardzo głośne. Oni zawsze bili brawo. Victor był fantastyczny w aureoli swej chwały. Uniósł butelkę z piwem. Zdołał się nawet zarumienić. Potem wyszczerzył zęby w szerokim, bardzo ludzkim uśmiechu. Panie to uwielbiały. Pociągnąłem ostatni łyk ze swojej butelki.
Victora otoczono ze wszystkich stron. Rozdawał autografy i odpowiadał na pytania. Zaraz miał się rozpocząć pokaz jego malarstwa. Zdołałem wyciągnąć stamtąd Vicki i szliśmy ulicą do samochodu.
– Czyta z takim przekonaniem – stwierdziła.
– Owszem, ma dobry głos.
– Co myślisz o jego utworach?
– Myślę, że są szczere.
– A ja myślę, że jesteś zazdrosny.
– Wstąpmy tu na drinka – zaproponowałem. – Pokazują mecz koszykówki.
– Dobrze.
Mieliśmy sporo szczęścia. Mecz jeszcze trwał. Usiedliśmy.
– O, rany – jęknęła Vicki – zobacz, jakie ci faceci mają długie nogi!
– No, teraz mówisz z sensem – odparłem. – Czego się napijesz?
– Szkockiej z wodą sodową.
Zamówiłem dwie szkockie z wodą i oglądaliśmy mecz. Ci faceci biegali jak kot z pęcherzem. Cudowny widok. Sprawiali wrażenie bardzo czymś podnieconych. W lokalu prawie w ogóle nie było tłoku. Chyba zaczęła się najlepsza część wieczoru.
Owinąłem swojego zakrwawionego kutasa ręcznikiem i zadzwoniłem do gabinetu doktora. Musiałem położyć słuchawkę i wybierać numer jedną ręką, drugą przytrzymując ręcznik. W chwili gdy to robiłem, na ręczniku zaczęła wykwitać czerwona plama. Odebrała recepcjonistka.
– Och, pan Chinaski, o co chodzi tym razem? Czy znowu wetknął pan za głęboko wkładki do uszu?
– Nie, to trochę poważniejsza sprawa. Muszę się umówić na pilną wizytę.
– Może jutro po południu, o czwartej?
– Panno Simms, to nagły wypadek.
– Jakiego rodzaju?
– Błagam, muszę natychmiast zobaczyć się z doktorem.
– W porządku. Niech pan przyjdzie, a my spróbujemy jakoś pana zmieścić.
– Dziękuję, panno Simms.
Zrobiłem prowizoryczny bandaż, drąc czystą koszulę i owijając ją wokół mojego członka. Na szczęście miałem trochę taśmy klejącej, ale była stara i pożółkła i nie trzymała zbyt dobrze. Spodnie włożyłem z wielkim trudem. Wyglądałem tak, jakbym miał potężną erekcję. Rozporek zdołałem zasunąć tylko częściowo. Dowlokłem się do samochodu, wsiadłem i pojechałem do gabinetu doktora. Wysiadając na parkingu, wprawiłem w szok dwie staruszki wychodzące z gabinetu okulistycznego, który mieścił się na parterze. Do windy udało mi się wejść bez towarzystwa i pojechałem na drugie piętro. Widząc, że ktoś nadchodzi korytarzem, odwróciłem się plecami i udałem, że piję z wodotrysku. Następnie przeszedłem korytarzem do gabinetu doktora. Poczekalnia była pełna ludzi niemających prawdziwych problemów – z rzeżączką, opryszczką, syfilisem, rakiem i temu podobnymi chorobami. Podszedłem do recepcjonistki.
– Ach, pan Chinaski…
– Panno Simms, proszę, żadnych żartów! Daję pani słowo, że to nagły wypadek. Szybciej!
– Może pan wejść, gdy tylko doktor skończy badać pacjenta.
Stanąłem przy ściance, która odgradzała recepcjonistkę od reszty z nas, i czekałem. Gdy tylko zza drzwi wyłonił się pacjent, wbiegłem do gabinetu.
– O co chodzi, panie Chinaski?
– Nagły wypadek, doktorze.
Zdjąłem buty, skarpety, spodnie i gatki i gwałtownie położyłem się na stole zabiegowym.
– Co pan tutaj ma? To ci dopiero bandaż!
Nie odpowiedziałem. Miałem zamknięte oczy i czułem, jak doktor ściąga opatrunek.
– Wie pan – odezwałem się po chwili – kiedyś znałem pewną dziewczynę z małego miasta. Była jeszcze smarkulą.
Onanizowała się butelką po coca-coli. Wetknęła ją sobie tam i nie mogła wyciągnąć. Musiała iść do lekarza. Pan wie, jakie są małe miasta. Wieść się rozeszła. Całe jej życie legło w gruzach. Unikano jej. Traktowano jak trędowatą. Najpiękniejszą dziewczynę w mieście. W końcu poślubiła jakiegoś sparaliżowanego karła na wózku inwalidzkim.
– To stara historia – odparł mój doktor, odrywając koniec bandaża. – Jak to się stało?
– No cóż, na imię jej Bernadette, 22 lata, mężatka. Ma długie jasne włosy, które stale opadają jej na twarz i trzeba je odgarniać…
– Dwadzieścia dwa?
– Tak, była w niebieskich dżinsach…
– Został pan dość poważnie skaleczony.
– Zapukała do moich drzwi. Zapytała, czy może wejść. „Oczywiście” – odparłem. Powiedziała tylko: „Mam tego dosyć”, pobiegła do łazienki, przymknęła drzwi, ściągnęła dżinsy i majtki, siadła na muszli i zaczęła sikać. OOCH! CHRYSTE!
– Tylko spokojnie. Dezynfekuję ranę.
– Wie pan, doktorze, mądrość przychodzi w fatalnym momencie – gdy młodość już przeminęła, burza ucichła, a dziewczyny pojechały do domu.
– Całkowita racja.
– AU! O JEZU!
– Bardzo pana proszę. Trzeba to odpowiednio wyczyścić.
– Wyszła z łazienki i powiedziała, że ostatniej nocy na przyjęciu u niej w domu nie rozwiązałem problemu jej nieszczęśliwego romansu. I że zamiast to zrobić, upiłem wszystkich i upadłem na krzak róży. Że rozdarłem sobie spodnie, upadłem na plecy i wyrżnąłem głową o duży kamień. Jakiś gość imieniem Willy zaniósł mnie do domu i że opadły mi najpierw spodnie, a potem gatki, ale problemu romansu nie rozwiązałem. Powiedziała, że romans i tak się skończył i że przynajmniej powiedziałem parę mocnych słów.
– Gdzie pan poznał tę dziewczynę?
– Czytałem moje wiersze w Venice. Potem spotkałem ją w barze obok.
– Może mi pan wyrecytować jakiś wiersz?
– Nie, doktorze. W każdym razie powiedziała: „Mam tego dosyć, człowieku!” Usiadła na kanapie. Ja usiadłem w fotelu naprzeciwko. Piła piwo i opowiedziała mi o swoim problemie: „Kocham go, ale w ogóle nie potrafię nawiązać kontaktu, on nie chce rozmawiać. Mówię mu: «Porozmawiaj ze mną!» Ale on nie chce. Mówi: «To nie twoja wina, chodzi o coś innego». I na tym koniec”.
– A teraz pozszywam pana. To nie będzie przyjemne.
– Dobrze, doktorze. W każdym razie zaczęła opowiadać o swoim życiu. Powiedziała, że za mąż wychodziła trzy razy. Odparłem, że nie wygląda na aż tak wysłużoną. A ona na to: „Nie wyglądam? No cóż, dwa razy byłam w domu wariatów”. „Ty też?” – zdziwiłem się, a ona zapytała: „To ty także byłeś w wariatkowie?” „Nie, tylko parę kobiet, które znałem” – odparłem.
– A teraz – wtrącił lekarz – odrobina nici. Tylko tyle. Nić. Trochę wyszywania.
– Cholera, czy nie ma innego sposobu?
– Nie, jest pan zbyt poważnie pokaleczony.
– Powiedziała, że wyszła za mąż w wieku 15 lat. Za to, że chodziła z tym facetem, nazywano ją dziwką. Jej rodzice też ją tak nazywali, więc wyszła za niego, żeby im zrobić na złość. Jej matka była pijaczką lądującą od czasu do czasu w domu wariatów. Ojciec stale ją bił. O JEZU! PROSZĘ, NIECH PAN TO ROBI POWOLI.
– Chinaski, pan ma więcej kłopotów z kobietami niż którykolwiek ze znanych mi mężczyzn.
– Potem poznała tę lesbę. Lesba zabrała ją do baru dla homoseksualistów. Bernadettę zostawiła lesbę i wyszła z pedałem. Zamieszkali razem. Kłócili się o kosmetyki do makijażu. OCH! CHRYSTE! LITOŚCI! Kradła mu szminkę, a potem on kradł jej. Potem za niego wyszła…
– Trzeba będzie założyć mnóstwo szwów. Jak to się stało?
– Właśnie panu wyjaśniam, doktorze. Mieli dziecko. Potem rozwiedli się, on wyjechał i zostawił ją z dzieckiem. Ona dostała pracę, zatrudniła opiekunkę, ale w pracy płacili jej mało i po opłaceniu opiekunki zostawało niewiele. Musiała wychodzić wieczorami i puszczać się za pieniądze. Dziesięć dolców za numer. To trwało przez pewien czas, ale prowadziło donikąd. I wtedy pewnego dnia w pracy – pracowała dla Avonu – zaczęła wrzeszczeć i wydawało się, że nie może przestać. Zabrali ją do domu wariatów. POWOLI! BŁAGAM!
– Jak miała na imię?
– Bernadettę. Kiedy wypuścili ją z domu wariatów, przyjechała do Los Angeles, poznała Karla i wyszła za niego. Wyznała mi, jak bardzo podoba jej się moja poezja i z jakim podziwem patrzyła, jak po wieczorach autorskich jeżdżę samochodem po chodnikach z prędkością 100 kilometrów na godzinę. Potem powiedziała, że jest głodna, i zaproponowała, że kupi mi hamburgera z frytkami, więc pojechaliśmy do McDonalda. DOKTORZE, BŁAGAM! NIECH PAN SZYJE WOLNIEJ ALBO WEŹMIE OSTRZEJSZĄ IGŁĘ!
– Już prawie skończyłem.
– No więc usiedliśmy przy stoliku z hamburgerami, frytkami i kawą i Bernadettę opowiedziała mi o swojej matce. Martwiła się o nią. Martwiła się również o swoje dwie siostry. Jedna była bardzo nieszczęśliwa, a druga po prostu tępa i zadowolona. Poza tym był jeszcze jej chłopak i Bernadettę martwiła się związkiem Karla z tym chłopakiem…
Doktor ziewnął i założył jeszcze jeden szew.
– Powiedziałem jej, że bierze na siebie zbyt duży ciężar, żeby pozwoliła niektórym z nich płynąć przez życie o własnych siłach. I wtedy zauważyłem, że drży. Przeprosiłem za moje słowa. Wziąłem jej rękę i zacząłem ją rozcierać. Potem roztarłem drugą i wsunąłem obie pod rękawy mojego płaszcza. „Przepraszam – powiedziałem. – Ty chyba po prostu nie jesteś obojętna. Nie ma w tym nic złego”.
– Ale jak to się stało?
– No cóż, gdy prowadziłem Bernadettę po schodach, obejmowałem ją w talii. Wciąż wyglądała jak licealistka – długie jedwabiste jasne włosy, bardzo zmysłowe i seksowne wargi. Jedynym sposobem, by dostrzec całe to piekło, było spojrzeć jej w oczy. Były w stanie nieustającego szoku.
– Proszę przejść do samego zdarzenia – poprosił lekarz. – Już prawie skończyłem.
– No cóż, gdy dotarliśmy do mojego domu, na chodniku stał jakiś głupek z psem. Kazałem jej podjechać trochę dalej. Zaparkowała równolegle do samochodu stojącego przy krawężniku. Odchyliłem jej głowę i pocałowałem ją. Uraczyłem ją długim pocałunkiem, odsunąłem się, a potem pocałowałem ją po raz drugi. Nazwała mnie sukinsynem. Powiedziałem, żeby dała staruszkowi jeszcze jedną szansę, i pocałowałem ją znowu, przeciągle. „Człowieku, to nie jest pocałunek – powiedziała. – To seks, gwałt niemal!”
– Co się stało potem?
– Wysiadłem, a ona powiedziała, że zadzwoni do mnie za tydzień. Wszedłem do mojego mieszkania i wtedy to się stało.
– Jak?
– Mogę być z panem szczery, doktorze?
– Oczywiście.
– No cóż, patrząc na jej ciało i twarz, na włosy, oczy… słuchając, jak mówi, potem te pocałunki, napaliłem się.
– No i?
– No i mam w domu wazon. Pasuje na mnie jak ulał. Włożyłem go do wazonu i zacząłem rozmyślać o Bernadettę. Wszystko szło jak trzeba, gdy to cholerstwo pękło. Wcześniej używałem go kilka razy, ale tym razem chyba byłem strasznie podniecony. To taka seksowna kobieta…
– Niech pan nigdy, ale to nigdy nie wsadza go do niczego, co jest zrobione ze szkła.
– Nic mi nie będzie, doktorze?
– Nie, znowu będzie pan mógł go używać. Miał pan sporo szczęścia.
Ubrałem się i wyszedłem z gabinetu. W gatkach nadal czułem świeżą ranę. Jadąc Vermont Avenue, zatrzymałem się przed sklepem spożywczym. Nie miałem w domu nic do jedzenia. Do wózka, który pchałem przed sobą, włożyłem hamburgera, chleb i jajka.
Muszę kiedyś opowiedzieć Bernadette o tym, jak o włos uniknąłem nieszczęścia. Dowie się, jeżeli przeczyta to opowiadanie. Według moich ostatnich informacji pojechała z Karlem na Florydę. Zaszła w ciążę. Karl chciał, żeby pozbyła się ciąży. Nie zrobiła tego. Rozstali się. Bernadette nadal jest na Florydzie. Mieszka z kumplem Karla, Willym. Willy robi pornosy. Napisała do mnie przed paroma tygodniami. Jeszcze jej nie odpisałem.
Żona Kevina wręczyła mu słuchawkę telefonu. Był sobotni ranek. Leżeli jeszcze w łóżku.
– To Bonnie – powiedziała.
– Halo, Bonnie?
– Nie śpisz?
– Nie, nie.
– Posłuchaj, Kevin, Jeanjean powiedziała mi.
– Co ci powiedziała?
– Że zaciągnąłeś ją i Cathy do garderoby, zdjąłeś im majtki i wąchałeś im muszelki.
– Bonnie! Chwileczkę!
– Ja ci dam chwileczkę! Tom jest naprawdę wściekły, grozi, że cię zabije. A ja myślę, że to okropne, wprost niewiarygodne! Moja matka uważa, że powinnam zadzwonić do mojego prawnika.
Bonnie rozłączyła się. Kevin odłożył słuchawkę.
– O co chodzi? – zapytała jego żona.
– O nic, Gwen.
– Chcesz już śniadanie?
– Nie sądzę, bym mógł cokolwiek przełknąć.
– Kevin, co się stało?
– Bonnie twierdzi, że zaciągnąłem Jeanjean i Cathy do garderoby, zdjąłem im majtki i obwąchiwałem im muszelki.
– Och, daj spokój!
– Tak powiedziała.
– A zrobiłeś to?
– Boże, Gwen, przecież piłem. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętam z tego przyjęcia, jest to, że stałem na trawniku przed domem i patrzyłem na księżyc. Był ogromny, nigdy nie widziałem większego.
– I nie pamiętasz nic poza tym?
– Nie.
– Zawsze gdy pijesz, urywa ci się film. Dobrze o tym wiesz.
– Nie sądzę, żebym zrobił coś takiego. Nie molestuję dzieci.
– Ośmio- i dziesięcioletnie dziewczynki są bardzo ładne.
Gwen weszła do łazienki. Gdy wyszła, powiedziała:
– Modlę się do Boga, żeby to była prawda. Byłabym szczęśliwa, gdyby to rzeczywiście się stało!
– Co takiego? Co ty, u diabła, wygadujesz?!
– Mówię poważnie. Może to byłoby dla ciebie jakimś hamulcem. Może dzięki temu dobrze byś się zastanowił, zanim znowu sięgnąłbyś po alkohol. Może nawet zupełnie skończyłbyś z piciem. Ilekroć idziesz na przyjęcie, musisz wypić więcej niż inni, musisz się zalać w trupa. I wtedy zawsze robisz coś głupiego i odrażającego, choć dawniej zwykle robiłeś to z dojrzałymi kobietami.
– Gwen, cała ta sprawa to jakiś ponury żart.
– To nie żart. Poczekaj, aż będziesz musiał spojrzeć w oczy Cathy i Jeanjean oraz Tomowi i Bonnie!
– Gwen, przecież ja kocham te dwie małe.
– Co takiego?
– O, cholera, nieważne.
Gwen poszła do kuchni, a Kevin do łazienki. Chlusnął sobie w twarz zimną wodą i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Jak wygląda człowiek molestujący dzieci? Odpowiedź: jak wszyscy inni, dopóki mu nie powiedziano, że nim jest.
Usiadł, żeby się wysrać. Sranie wydawało się takie bezpieczne, takie rozgrzewające. To nie mogło się zdarzyć. Był w swojej łazience. Tu wisiał jego ręcznik, tu leżała jego myjka, tu był papier toaletowy, tu stała wanna, a pod stopami – miękki i ciepły – leżał czerwony, czysty i wygodny dywanik. Kevin skończył, podtarł się, spuścił wodę i umył ręce jak cywilizowany człowiek. Wszedł do kuchni. Gwen smażyła bekon. Nalała mu kawy do filiżanki.
– Dzięki.
– Jajecznica?
– Jajecznica.
– Jesteśmy dziesięć lat po ślubie, a ty zawsze odpowiadasz: „jajecznica”.
– Jeszcze bardziej zdumiewające jest to, że zawsze pytasz.
– Kevin, jeżeli to się rozejdzie, wylecisz z pracy. Bank nie potrzebuje dyrektora oddziału, który molestuje dzieci.
– Chyba nie.
– Musimy się spotkać z rodzinami, które są w to zaangażowane. Musimy siąść i wspólnie to omówić.
– Mam wrażenie, że słucham kwestii z Ojca chrzestnego.
– Kevin, jesteś w poważnych tarapatach. W żaden sposób nie da się ich uniknąć. Jesteś w tarapatach. Włóż swoją grzankę do opiekacza. Wepchnij ją powoli, bo inaczej zaraz wyskoczy, chyba sprężyna jest uszkodzona.
Kevin wsadził grzankę. Gwen wyłożyła mu jajecznicę na talerz.
– Jeanjean ma w sobie coś z kokietki. Wykapana matka. Cud, że to nie wydarzyło się wcześniej. Nie żebym twierdziła, że cokolwiek cię usprawiedliwia.
Usiadła. Grzanka wysunęła się z opiekacza i Kevin podał ją Gwen.
– To bardzo dziwne uczucie, gdy czegoś nie pamiętasz. To tak samo, jakby to się nigdy nie zdarzyło.
– Niektórzy mordercy także zapominają o tym, co zrobili.
– Chyba nie porównujesz tego do morderstwa?
– To może poważnie wpłynąć na przyszłość obu dziewczynek.
– Wiele rzeczy może na nią wpłynąć.
– Należałoby przypuszczać, że twoje zachowanie było destrukcyjne.
– Może było konstruktywne? Może podobało im się to?
– Od czasu gdy wąchałeś moją muszelkę, minęło cholernie dużo czasu.
– Zgadza się, przygotuj się na to.
– Jestem przygotowana. Żyjemy w miejscowości, która ma 20 000 mieszkańców, i coś takiego wyjdzie w końcu na jaw.
– Jak mają zamiar tego dowieść? Mogą się oprzeć jedynie na tym, co mówią dwie dziewczynki.
– Dolać ci kawy?
– Tak.
– Miałam kupić sos tabasco. Wiem, że lubisz polewać nim jajecznicę.
– Zawsze zapominasz.
– Wiem. Słuchaj, dokończ śniadanie. Jedz tak długo, jak chcesz. Wybacz, ale mam coś do załatwienia.
– W porządku.
Kevin nie był pewien, czy kocha Gwen, ale żyło mu się z nią wygodnie. Dbała o wszystkie drobiazgi, a właśnie drobiazgi doprowadzają mężczyznę do szału. Nałożył na grzankę grubą warstwę masła. Masło było jednym z ostatnich luksusów mężczyzny. Samochody staną się pewnego dnia zbyt kosztowne i wszyscy będą po prostu przesiadywać w domach, zajadając masło i czekając. Szaleńcy boży, którzy wieszczyli koniec świata, z każdym dniem wyglądali lepiej. Kevin dojadł grzankę z masłem, a Gwen wróciła do kuchni.
– W porządku, już ustalone. Dzwoniłam do wszystkich.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– O pierwszej u Toma odbędzie się spotkanie.
– U Toma?
– Tak. Tom, Bonnie, rodzice Bonnie oraz brat i siostra Toma… oni wszyscy tam będą.
– Dzieci też?
– Nie.
– A prawnik Bonnie?
– Jesteś wystraszony?
– A ty byś nie była?
– Nie wiem. Nigdy nie wąchałam muszelki małej dziewczynce.
– Czemu nie, u diabła?
– Ponieważ nie jest to ani przyzwoite, ani cywilizowane.
– A dokąd doprowadziła nas nasza przyzwoita cywilizacja?
– Pewnie do mężczyzn takich jak ty, którzy zaciągają małe dziewczynki do garderoby.
– Mam wrażenie, że cię to bawi.
– Nie wiem, czy one kiedykolwiek ci wybaczą.
– Chcesz, żebym je prosił o wybaczenie? Muszę to zrobić? Czegoś, czego nawet nie pamiętam?
– Czemu nie?
– Pozwólmy im o tym zapomnieć. Po co rozgrzebywać tę sprawę?
Gdy Kevin i Gwen zajechali przed dom Toma, ten wstał i powiedział:
– Są. Musimy wszyscy zachować spokój. Istnieje przyzwoity, uczciwy sposób załatwienia tej sprawy. Wszyscy jesteśmy dojrzałymi ludźmi. Możemy wszystko załatwić we własnym gronie. Nie ma potrzeby wzywać policji. Zeszłej nocy chciałem Kevina zabić. Teraz chcę tylko mu pomóc.
Sześcioro krewnych Jeanjean i Cathy siedziało i czekało. Rozległ się dzwonek. Tom otworzył drzwi.
– Cześć.
– Cześć – odparła Gwen. Kevin nie odezwał się.
– Siadajcie.
Podeszli do kanapy i usiedli.
– Napijecie się czegoś?
– Nie – odparła Gwen.
– Szkockiej z wodą sodową – poprosił Kevin.
Tom przyrządził drinka i podał Kevinowi szklankę. Kevin wypił duszkiem i sięgnął do kieszeni po papierosy.
– Kevin, doszliśmy do wniosku, że powinieneś pójść do psychologa – rzekł Tom.
– Nie do psychiatry?
– Nie, do psychologa.
– Dobrze.
– Uważamy też, że powinieneś opłacić wszelką terapię, jakiej Jeanjean i Cathy mogłyby potrzebować.
– Dobrze.
– Dla twojego dobra i dla dobra dzieci mamy zamiar zachować to w tajemnicy.
– Dzięki.
– Kevin, chcielibyśmy się dowiedzieć tylko jednej rzeczy. Jesteśmy twoimi przyjaciółmi. Przyjaźnimy się od wielu lat. Interesuje nas tylko jedna rzecz. Dlaczego tyle pijesz?
– Nie wiem, psiakrew. Pewnie najczęściej dlatego, że się nudzę.
Joe Mayer był pisarzem, wolnym strzelcem. Tego dnia miał kaca. Telefon obudził go o 9 rano. Wstał i podniósł słuchawkę.
– Halo?
– Cześć, Joe. Jak leci?
– Och, fantastycznie.
– Fantastycznie, co?
– Tak?
– Ja i Vicki właśnie wprowadziliśmy się do naszego nowego domu. Jeszcze nie mamy telefonu, ale mogę ci podać adres. Masz pod ręką pióro?
– Chwileczkę.
Joe zapisał adres.
– Nie podobało mi się twoje ostatnie opowiadanie, które widziałem w „Hot Angel”.
– Nie ma sprawy – odparł Joe.
– Nie chciałem przez to powiedzieć, że mi się nie podobało, chciałem powiedzieć, że nie podoba mi się w porównaniu z większością twoich utworów. Aha, nie wiesz, gdzie jest Buddy Edwards? Szuka go Griff Martin, który dawniej redagował „Hot Tales”. Pomyślałem sobie, że może wiesz.
– Nie wiem, gdzie on się podziewa.
– Myślę, że mógłby być w Meksyku.
– Niewykluczone.
– No cóż, słuchaj, spodziewamy się ciebie niebawem.
– Jasne.
Joe odłożył słuchawkę. Włożył dwa jaja do rondla z wodą, nastawił wodę na kawę i łyknął alka seltzer. Potem położył się z powrotem do łóżka.
Znowu zadzwonił telefon. Joe wstał i podniósł słuchawkę.
– Joe?
– Tak?
– Mówi Eddie Green.
– Poznaję.
– Chcemy, żebyś czytał swoje utwory na imprezie na rzecz…
– Czego?
– Na rzecz IRA.
– Słuchaj, Eddie, nie interesuje mnie polityka ani religia, ani nic takiego. Naprawdę nie wiem, co się tam dzieje. Nie mam telewizora, nie czytam gazet… żadnych. Nie wiem, kto ma rację ani kto się myli, o ile jest coś takiego jak racja.
– Anglia się myli, stary.
– Nie mogę czytać swoich utworów na rzecz IRA, Eddie.
– Dobrze więc…
Ugotowały się jajka. Usiadł, obrał je, nastawił parę grzanek w opiekaczu i wymieszał kawę z gorącą wodą. Zjadł jajka z grzankami i wypił dwie kawy. Następnie położył się z powrotem do łóżka.
Właśnie zasypiał, gdy znowu zadzwonił telefon. Wstał i odebrał.
– Pan Mayer?
– Tak?
– Nazywam się Mike Haven, jestem znajomym Stuarta Irvinga. Drukowaliśmy razem w „Stone Mule”, w czasie gdy wydawano go w Salt Lake City.
– Tak?
– Przyjechałem na tydzień z Montany. Mieszkam w tutejszym Sheratonie. Chciałbym cię odwiedzić i porozmawiać.
– Trafiłeś na kiepski dzień, Mike.
– No cóż, może mógłbym przyjść pod koniec tygodnia?
– Tak, może zadzwonisz do mnie później?
– Wiesz, Joe, piszę tak samo jak ty, poezję i prozę. Chcę przynieść niektóre z moich utworów i przeczytać ci je. Będziesz zaskoczony. Moje utwory są naprawdę mocne.
– Tak?
– Przekonasz się.
Potem przyszedł listonosz. Z jednym listem. Joe otworzył kopertę.
Drogi Panie Mayer!
Dostałam Pana adres od Sylvii, do której pisywał pan w Paryżu przed wielu laty. Sylvia wciąż mieszka w San Francisco i wciąż pisze swoje dzikie, prorocze, anielskie i szalone wiersze. Mieszkam obecnie w Los Angeles i z wielką chęcią odwiedziłabym Pana! Proszę mnie poinformować, jaki termin byłby dla Pana odpowiedni.
Pozdrowienia
Diane
Joe zrzucił szlafrok i ubrał się. Telefon znowu zadzwonił. Joe podszedł do aparatu, popatrzył nań i nie podniósł słuchawki. Wyszedł z mieszkania, wsiadł do samochodu i ruszył w kierunku Santa Anita. Jechał powoli. Włączył radio i natrafił na muzykę symfoniczną. Smog nie był zbyt gęsty. Przejechał Bulwarem Zachodzącego Słońca, wybrał ulubiony skrót, przejechał wzgórzem w stronę Chinatown, powoli i bez pośpiechu minął kolejowe stacje rozrządowe, spoglądając na stare brązowe wagony towarowe. Gdyby choć trochę potrafił malować, chciałby przedstawić ten widok. Może tak czy owak go namaluje. Pojechał na tor Broadwayem i nad Huntington Drive. Kupił kanapkę z mielonką wołową i kawę, rozłożył kupon i usiadł. Trafił Rosalenę w pierwszej gonitwie przy wypłacie 10,80$, Ksantypę w drugiej przy 9,20$ i obstawił je w podwójnych zakładach4 za 48,40$. Wygrał, stawiając 2$ na Rosalenę i 5$ na Ksantypę, był więc 73,20$ do przodu. Przegrał na Cukiereczku, a Kotwica, Centra i Brannan przyszły na drugich pozycjach; obstawił je wszystkie z dołu5 i miał w kieszeni 48,20$, gdy postawił 20$ na wygraną Kwiatu Południa, co doprowadziło go z powrotem do sumy 73,20$.
Na torze było nieźle. Spotkał tylko trzech znajomych ludzi. Robotników fabrycznych. Czarnych. Z dawnych czasów.
Problem stanowiła ósma gonitwa. Kuguar, który niósł wagę 58, rywalizował ze Śpiochem, niosącym 56. Joe nie brał pod uwagę pozostałych koni startujących w gonitwie. Nie mógł się zdecydować. Za Kuguara płacono 3 do 5, a za Śpiocha 7 do 2. Mając w rezerwie 73,20$, Joe uznał, że stać go na luksus obstawienia pewniaka. Postawił 30$ na zwycięstwo Kuguara. Kuguar wystartował niemrawo, zachowując się tak, jakby biegł rowem. Gdy znajdował się w połowie pierwszego wirażu, pierwszy koń wyprzedzał go o siedemnaście długości. Joe zrozumiał, że przegrał. Na finiszu jego faworyt był o pięć długości z tyłu i było po zawodach.
W dziewiątej gonitwie postawił 10$ na Barbizona Jr. i Rozbitka, przegrał i wycofał się z 23,20$. Łatwiej było zrywać pomidory. Wsiadł do swego starego samochodu i powoli ruszył z powrotem…
W chwili gdy wszedł do wanny, rozległ się dzwonek u drzwi. Joe wytarł się ręcznikiem i wskoczył w koszulę i spodnie. Przyszedł Max Billinghouse. Max miał niewiele ponad dwadzieścia lat, był bezzębny i rudowłosy. Pracował jako dozorca i zawsze nosił niebieskie dżinsy i brudną białą koszulkę. Usiadł w fotelu i założył nogę na nogę.
– No, Mayer, co się dzieje?
– O co ci chodzi?
– O to, czy żyjesz ze swojego pisania.
– W tej chwili tak.
– Wydarzyło się coś nowego?
– Odkąd byłeś tutaj w zeszłym tygodniu, nie.
– Jak wypadł twój wieczór poetycki?
– Było całkiem nieźle.
– Publiczność, która przychodzi na wieczory poetyckie, to pozerzy.
– Przeważnie tak jest.
– Masz jakieś słodycze? – zapytał Max.
– Słodycze?
– Tak, lubię je. Jestem łasy na słodycze.
– Nie mam żadnych słodyczy.
Max wstał i wszedł do kuchni. Wyszedł z niej z pomidorem i dwiema kromkami chleba. Usiadł.
– Chryste, ty nie masz tutaj nic do jedzenia.
– Będę musiał wybrać się do sklepu.
– Wiesz – powiedział Max – gdybym to ja miał czytać na oczach widzów, naprawdę bym im naubliżał. Zraniłbym ich uczucia.
– Mógłbyś.
– Ale nie mogę pisać. Chyba zacznę nosić przy sobie dyktafon. Czasami gdy pracuję, mówię do siebie. Potem mogę spisać to, co mówię, i będę miał gotowe opowiadanie.
Max miał wenę na półtorej godziny. Na tyle starczało mu sił. Nigdy nie słuchał, a jedynie mówił. Po półtorej godzinie wstał.
– No cóż, muszę już iść.
– Dobra, Max.
Max wyszedł. Zawsze mówił o tych samych rzeczach. O tym, jak znieważył jakichś ludzi w autobusie. O tym, jak kiedyś poznał Charlesa Mansona. O tym, że mężczyźnie lepiej się wiedzie z dziwką niż z porządną kobietą. Seks rozgrywał się w głowie. Max nie potrzebował nowych ubrań, nowego samochodu. Był samotnikiem. Nie potrzebował ludzi.
Joe wszedł do kuchni, znalazł tuńczyka w puszce i zrobił trzy kanapki. Wyciągnął pół litra szkockiej, którą zachował na czarną godzinę, i wymieszał sporą porcję z wodą. Przełączył radio na stację z muzyką klasyczną. Walc Nad pięknym modrym Dunajem. Wyłączył odbiornik. Zjadł kanapki. Rozległ się dzwonek przy drzwiach. Joe podszedł do drzwi i otworzył je. W progu stał Hymie. Hymie miał ciepłą posadkę w zarządzie miasta gdzieś w pobliżu Los Angeles. Był poetą.
– Słuchaj, jeśli chodzi o tę książkę, na którą miałem pomysł, Antologię poetów Los Angeles, to zapomnijmy o tym – powiedział.
– W porządku.
Hymie usiadł.
– Musimy jej dać nowy tytuł. Chyba już znalazłem. Litości dla podżegaczy wojennych. Pomyśl o tym.
– W sumie mi się podoba – odparł Joe.
– Możemy napisać: „Ta książka poświęcona jest Franco, Lee Harveyowi Oswaldowi i Adolfowi Hitlerowi”. Jestem Żydem, więc to wymaga odwagi. Co o tym sądzisz?
– Brzmi nieźle.
Hymie wstał i odegrał rolę typowego żydowskiego grubasa starej daty, bardzo żydowskiego grubasa. Prychnął i usiadł. Był bardzo zabawny. Był najzabawniejszym człowiekiem, jakiego znał Joe. Sił starczyło mu na godzinę. Po godzinie wstał i wyszedł. Zawsze mówił o tych samych rzeczach. O tym, że większość poetów to nieudacznicy. o tym, że to tragiczne, tak tragiczne, że aż śmiechu warte. Ale cóż było robić?
Joe wypił jeszcze jedną mocną szkocką z wodą i podszedł do maszyny do pisania. Gdy wystukał dwie linijki, zadzwonił telefon. Telefonował Dunning ze szpitala. Dunning lubił pić dużo piwa. Odsłużył 20 lat w wojsku. Jego ojciec był wydawcą bardzo znanego, małego czasopisma. Zmarł w czerwcu. Żona Dunninga była ambitna. Usilnie namawiała go, by został lekarzem. Udało mu się zostać kręgarzem. Pracował jako pielęgniarz, próbując zaoszczędzić na aparat rentgenowski za osiem lub dziesięć tysięcy dolarów.
– Może bym wpadł i wypił z tobą parę piw? – zapytał.
– Czy możemy to odłożyć na później? – zapytał Joe.
– Co się dzieje? Piszesz?
– Właśnie zacząłem.
– Nie ma sprawy. Przyjdę w innym terminie.
– Dzięki.
Joe znowu zasiadł do pisania. Nieźle mu szło. Dotarł do połowy strony, gdy usłyszał kroki, a potem pukanie. Otworzył drzwi.
W progu stali dwaj młodzieńcy. Jeden z czarną brodą, drugi gładko ogolony.
– Widziałem cię na twoim ostatnim wieczorze poetyckim – powiedział brodaty.
– Wejdźcie.
Weszli do środka. Mieli ze sobą sześć – zielonych – butelek importowanego piwa.
– Przyniosę otwieracz – zaproponował Joe.
Siedzieli, sącząc piwo.
– To był interesujący wieczór – stwierdził chłopak z brodą.
– Kto wywarł na ciebie największy wpływ? – zapytał ogolony.
– Jeffers6. Jego poematy narracyjne. Tamar, Gniady ogier. I inne.
– Jest jakiś nowy utwór, który cię zainteresował?
– Nie.
– Mówią, że wychodzisz z podziemia, że jesteś częścią establishmentu. Co o tym sądzisz?
– Nic.
Padło jeszcze parę pytań tego samego rodzaju. Chłopakom starczyło sił na po jednym piwie na głowę. Joe zatroszczył się o pozostałe cztery. Wyszli po trzech kwadransach, ale ten bez brody powiedział w progu:
– Jeszcze wrócimy.
Joe zasiadł z powrotem do maszyny, z nową porcją alkoholu. Nie mógł pisać. Wstał i podszedł do telefonu. Wybrał numer i czekał. Była w domu. Podniosła słuchawkę.
– Słuchaj – powiedział – pozwól mi się stąd wyrwać. Pozwól mi przyjść i odpocząć.
– Mam rozumieć, że chcesz zostać na noc?
– Tak.
– Znowu?
– Tak, znowu.
– Dobrze.
Joe minął narożnik werandy i ruszył drogą dojazdową. Lu mieszkała trzy lub cztery zaułki dalej. Zapukał do drzwi. Wpuściła go do środka. Światła były pogaszone. Miała na sobie tylko majtki i zaprowadziła go prosto do łóżka.
– Boże – jęknął.
– O co chodzi?
– No cóż, to wszystko jest w pewnym sensie lub prawie niewytłumaczalne.
– Więc po prostu rozbierz się i chodź do łóżka.
Joe zdjął ubranie i wgramolił się pod pościel. Początkowo nie wiedział, czy coś z tego wyjdzie. Tyle nocy z rzędu. Lecz tam czekało jej ciało, jej młode ciało. A wargi były rozchylone i prawdziwe. Joe zatopił się w nich. Przebywanie w ciemności sprawiało mu przyjemność. Porządnie wymęczył Lu i nawet zawędrował tam znowu i wylizał cipę. Po czym, gdy już jej dosiadł, po czterech lub pięciu pchnięciach dotarł do niego jakiś głos…
– Mayer… Szukam Joe Mayera…
Usłyszał głos gospodarza domu. Gospodarz był pijany.
– No cóż, skoro go nie ma w mieszkaniu od frontu, niech pan sprawdzi w tym tutaj. Jest albo w jednym, albo w drugim.
Joe wykonał cztery lub pięć kolejnych pchnięć, zanim rozległo się pukanie. Wyśliznął się i nagi podszedł do drzwi. Otworzył okno z boku.
– Tak?
– Hej, Joe! Cześć, co porabiasz?
– Nic.
– No to może strzelimy sobie po piwku?
– Nie – odparł Joe, zatrzasnął okno i wrócił do łóżka.
– Kto to był? – zapytała Lu.
– Nie wiem. Nie rozpoznałem twarzy.
– Pocałuj mnie, Joe. Nie leż bezczynnie.
Pocałował ją w chwili, gdy blask południowokalifornijskiego księżyca przeniknął przez południowokalifornijskie zasłony. Nazywał się Joe Mayer. Był wolnym strzelcem. Powiodło mu się.
Harry stał na podjeździe do budynku i czekał, aż winda zjedzie na dół. W chwili gdy otworzyły się drzwi, usłyszał za sobą kobiecy głos:
– Proszę chwilę zaczekać! – Kobieta weszła do windy i drzwi się zamknęły. Miała na sobie żółtą sukienkę, jej włosy były upięte na czubku głowy, a idiotyczne kolczyki z perłami kołysały się na długich srebrnych łańcuszkach. Miała duży tyłek i była mocno zbudowana. Wydawało się, że jej piersi i reszta ciała usiłują wystrzelić z tej żółtej sukienki. Jej oczy miały bladozielony kolor i przeszywały go na wylot. Trzymała torbę pełną zakupów spożywczych, z wydrukowanym napisem „Vons”. Usta miała umazane błyszczącą jaskrawoczerwoną szminką. Grubo umalowane wargi były nieprzyzwoite, brzydkie nieomal, jak obelga. Harry wyciągnął rękę i wcisnął wyłącznik awaryjny.
Poskutkowało – winda zatrzymała się. Harry przysunął się do kobiety. Uniósł ręką jej spódnicę i wlepił wzrok w nogi. Nogi miała niesamowite, bez grama tłuszczu.
Sprawiała wrażenie oszołomionej, zmartwiałej. Chwycił ją, gdy upuściła torbę z zakupami. Na podłogę windy wysypały się puszki z warzywami, awokado, papier toaletowy, paczkowane mięso i trzy batony. Po chwili przywarł ustami do jej warg. Rozchyliła je. Sięgnął ręką w dół i zadarł spódnicę. Nie odrywając ust od twarzy kobiety, ściągnął jej majtki. Potem się wyprostował i wziął ją, uderzając mocno o ścianę windy. Gdy skończył, zasunął zamek w rozporku, wcisnął guzik drugiego piętra i czekał, odwrócony do niej plecami. Gdy otworzyły się drzwi, wyszedł z kabiny. Drzwi zamknęły się za nim i winda odjechała.
Harry podszedł do drzwi swojego mieszkania, wsunął klucz i otworzył zamek. Jego żona Rochelle gotowała w kuchni obiad.
– Jak ci poszło? – zapytała.
– Jak zwykle syfiasto.
– Obiad będzie za dziesięć minut.
Harry wszedł do łazienki, zdjął ubranie i wziął prysznic. Praca dawała mu się we znaki. Sześć lat harówy, a nie miał w banku ani centa. Właśnie tak załatwiali człowieka – dawali akurat tyle, by wyżyć, nigdy jednak wystarczająco dużo, by można się było w końcu wyrwać.
Dobrze się namydlił, obmył i stał, pozwalając, by bardzo gorąca woda spływała mu po karku. Odbierała całe zmęczenie. Wytarł się ręcznikiem i włożył szlafrok, wszedł do kuchni i usiadł przy stole. Rochelle podawała obiad. Klopsiki w sosie własnym. Robiła bardzo dobre klopsiki.
– Mam nadzieję, że masz dla mnie dobrą wiadomość.
– Dobrą wiadomość?
– Wiesz, o co mi chodzi.
– O okres?
– Tak.
– Jeszcze nie mam.
– Chryste.
– Kawa nie jest jeszcze gotowa.
– Zawsze o niej zapominasz.
– Wiem. Nie mam pojęcia, z jakiego powodu.
Rochelle usiadła i zaczęli jeść, nie czekając na kawę.
Klopsiki były wyśmienite.
– Możemy załatwić skrobankę.
– W porządku – odparł. – Jeżeli do tego dojdzie, zrobimy to.
Nazajutrz wieczorem wsiadł do windy i jechał sam. Wjechał na drugie piętro i wysiadł. Potem odwrócił się, wszedł z powrotem do windy i znowu przycisnął guzik. Zjechał na dół, wysiadł, podszedł do swojego samochodu, usiadł w nim i czekał. Ujrzał, jak idzie podjazdem – tym razem bez zakupów. Otworzył drzwi samochodu.
Tym razem miała na sobie czerwoną sukienkę, krótszą, bardziej obcisłą niż tamta. Jej długie włosy były rozpuszczone. Sięgały jej niemal do tyłka. Nosiła te same idiotyczne kolczyki, a wargi miała pokryte szminką grubiej niż przedtem. Gdy wsiadła do windy, wszedł za nią. Ruszyli do góry i Harry znowu nacisnął wyłącznik awaryjny. Po chwili był przy niej, a jego wargi przywierały do tych czerwonych nieprzyzwoitych ust. I znowu nie miała na sobie rajstop, a tylko czerwone podkolanówki. Harry ściągnął z niej majtki i wsadził go jej. Obijali się o wszystkie cztery ściany. Tym razem trwało to dłużej. Potem Harry zapiął rozporek, odwrócił się do niej plecami i przycisnął guzik z numerem „2”.
Gdy otworzył drzwi mieszkania, Rochelle śpiewała. Miała okropny głos, więc Harry pośpiesznie udał się pod prysznic. Wyszedł w szlafroku i usiadł przy stole.
– Chryste, dzisiaj zwolnili czterech ludzi, wylali nawet Jima Bronsona – powiedział.
– Jaka szkoda – odparła Rochelle.
Podała steki z frytkami, sałatę i gorący chleb czosnkowy. Nieźle.
– Wiesz, jak długo Jim pracował?
– Nie.
– Pięć lat.
Rochelle nie odezwała się.
– Pięć lat – powtórzył Harry. – Ich to po prostu nie obchodzi, te sukinsyny nie mają litości.
– Tym razem nie zapomniałam o kawie, Harry. – Pochyliła się i pocałowała go, napełniając mu filiżankę. – Widzisz, robię postępy.
– Owszem.
Usiadła i dodała:
– Dzisiaj zaczął mi się okres.
– Co? Naprawdę?
– Tak, Harry.
– To świetnie…
– Nie chcę mieć dziecka, dopóki ty się nie zdecydujesz, Harry.
– Rochelle, powinniśmy to uczcić! Butelką dobrego wina! Po obiedzie pójdę do sklepu.
– Już kupiłam, Harry.
Harry wstał i obszedł stół. Stanął tuż za plecami Rochelle, odchylił jej głowę do tyłu, trzymając ręką za podbródek, i pocałował.
– Kocham cię, kotku.
Zjedli obiad. Był smaczny. Wypili też butelkę dobrego wina…
Harry wysiadał z samochodu, gdy kobieta podchodziła pod dom. Poczekała na niego i razem wsiedli do windy. Miała na sobie niebiesko-białą sukienkę w kwiaty, białe buty i białe skarpetki do kostek. Jej włosy znowu były upięte. Paliła papierosa marki Benson and Hedges.
Harry przycisnął wyłącznik awaryjny.
– Niech pan chwilę zaczeka!
Wtedy po raz drugi usłyszał jej głos – trochę ochrypły, ale wcale niebrzydki.
– Dobrze, o co chodzi?
– Chodźmy do mojego mieszkania.
– W porządku.
Kobieta przycisnęła guzik z numerem „4”, wjechali na górę, drzwi windy otworzyły się i przeszli korytarzem do mieszkania 404. Otworzyła drzwi.
– Ładne mieszkanie – stwierdził Harry.
– Lubię je. Mogę ci przyrządzić coś do picia?
– Jasne.
Weszła do kuchni i powiedziała:
– Jestem Nana.
– Harry.
– Wiem, ale jak masz na imię?7
– Jesteś zabawna.
Nana weszła do pokoju z dwoma drinkami. Usiedli na kanapie i wypili.
– Pracuję w domu dyskontowym Zody – powiedziała. – Jestem kasjerką.
– To fajnie.
– Co w tym, u diabła, fajnego?
– Chodzi mi o to, że to fajnie, że jesteśmy tu razem.
– Naprawdę?
– Oczywiście.
– Chodźmy do sypialni.
Harry poszedł za nią. Nana dopiła swojego drinka i postawiła pustą szklankę na toaletce. Weszła do dużej garderoby. Śpiewając, zaczęła się rozbierać. Śpiewała lepiej niż Rochelle. Harry usiadł na brzegu łóżka i dopił swojego drinka. Nana wyszła z garderoby i wyciągnęła się na łóżku. Była naga. Włosy na jej cipie miały dużo ciemniejszy kolor niż włosy na głowie.
– No więc? – zapytała.
– Och – ocknął się Harry. Zdjął buty, ściągnął skarpetki, zdjął koszulę, spodnie, podkoszulek i gatki, po czym ułożył się obok niej. Nana odwróciła twarz i Harry pocałował ją. – Słuchaj, czy te wszystkie światła muszą się palić? – zapytał.
– Oczywiście, że nie. – Nana wstała i zgasiła górne światło i lampę przy łóżku. Harry poczuł na swoich ustach jej wargi i ruchliwy język. Ułożył się na niej. Nana miała bardzo miękkie ciało, przypominała łóżko wodne. Całował i lizał jej piersi, całował usta i szyję. Robił to przez pewien czas.
– Co się dzieje? – zapytała.
– Nie wiem – odparł.
– Nie staje ci, prawda?
– Nie.
Harry wstał z łóżka i zaczął się ubierać po ciemku. Nana włączyła lampę przy łóżku.
– Kim ty jesteś? Windowym odchyleńcem?
– Nie, nie…
– Potrafisz to robić tylko w windach, czy tak?
– Nie, nie, ty byłaś pierwsza, naprawdę. Nie wiem, co mnie napadło.
– Ale teraz jestem tutaj.
– Wiem o tym – odparł, wciągając spodnie. Potem usiadł i zaczął wkładać skarpetki i buty.
– Słuchaj no, sukinsynu…
– Tak?
– Gdy będziesz gotowy i mnie zapragniesz, przyjdź do mojego mieszkania, rozumiesz?
– Tak, rozumiem.
– Jeżeli znowu zgwałcisz mnie w windzie, to przyrzekam, że wezwę policję.
– Dobra, dobra.
Harry wyszedł z sypialni, przeszedł przez salon i znalazł się za drzwiami. Podszedł do windy i przycisnął guzik. Drzwi otworzyły się i wszedł do środka. Winda zaczęła zjeżdżać. Obok stała drobna Azjatka. Czarne włosy. Czarna spódnica, biała bluzka, pończochy, maleńkie stopy, buty na wysokich obcasach. Miała ciemną cerę, usta ledwie muśnięte szminką. To maleńkie ciało miało zdumiewający, seksowny tyłek. Jej oczy były piwne i bardzo głęboko osadzone; sprawiały wrażenie znużonych. Harry wyciągnął rękę i przycisnął wyłącznik awaryjny. Gdy ruszył ku kobiecie, krzyknęła. Uderzył ją mocno w twarz, wyjął chusteczkę i wepchnął jej do ust. Oplótł ją w talii ramieniem i gdy rozorywała mu twarz paznokciami wolnej ręki, sięgnął w dół i zadarł jej spódnicę. To, co zobaczył, spodobało mu się.
Margie zwykle zaczynała grać nokturny Chopina, gdy zachodziło słońce. Mieszkała w dużym domu oddalonym od ulicy. O zmierzchu była już odurzona brandy lub szkocką. W wieku czterdziestu trzech lat wciąż miała szczupłą figurę i delikatną twarz. Jej mąż zmarł młodo przed pięcioma laty i Margie wiodła teraz bardzo samotne życie. Nieboszczyk był lekarzem i miał szczęśliwą rękę do inwestycji giełdowych. Pieniądze zainwestował tak, by zapewnić jej stały dochód w wysokości 2000$ miesięcznie. Pokaźna część tych 2000$ szła na brandy lub szkocką.
Od śmierci męża Margie miała dwóch kochanków, lecz obydwa romansy były przypadkowe i krótkotrwałe. Odnosiła wrażenie, że mężczyznom brakowało czaru; w większości byli kiepskimi kochankami, seksualnie i duchowo. Swoje zainteresowania wydawali się skupiać na nowych samochodach, sporcie i telewizji. Harry, jej świętej pamięci mąż, przynajmniej zabierał ją od czasu do czasu na koncert symfoniczny. Bóg jeden wie, że Mehta to bardzo kiepski dyrygent, ale i tak był o wiele ciekawszy niż oglądanie Laverne i Shirley8. Z czasem Margie po prostu pogodziła się z brakiem samca. Prowadziła spokojne życie w towarzystwie fortepianu oraz brandy i szkockiej. A gdy zachodziło słońce, fortepian był jej bardzo potrzebny, podobnie jak Chopin, szkocka i/lub brandy. Gdy nadchodził wieczór, Margie zaczynała palić papierosa za papierosem.
Miała jedną rozrywkę. Do domu obok wprowadziła się nowa para. Tylko że trudno było uznać tych dwoje ludzi za parę. On był 20 lat starszy od niej, brodaty, potężny i gwałtowny, i wyglądał trochę na szaleńca. Był brzydkim mężczyzną, który wiecznie sprawiał wrażenie albo pijanego, albo skacowanego. Kobieta, z którą mieszkał, również była dziwna – posępna i obojętna. Niemalże w stanie letargu. Wydawało się, że tych dwoje to pokrewne dusze, a tymczasem było tak, jakby los złączył ze sobą dwoje wrogów. Kłócili się bez przerwy. Zwykle Margie słyszała najpierw głos kobiety, po czym nagle dolatywał do jej uszu podniesiony głos męski; mężczyzna zawsze wykrzykiwał jakieś plugastwa. Czasem po okrzykach rozlegał się odgłos tłukącego się szkła. Częściej jednak można było zobaczyć, jak mężczyzna odjeżdża swoim starym samochodem, i w sąsiedztwie na dwa lub trzy dni zapanowywał spokój, aż do jego powrotu. Dwa razy zabierała go policja, ale zawsze wracał.
Pewnego dnia Margie ujrzała w gazecie jego zdjęcie – mężczyzna był poetą i nazywał się Marx Renoffski. Słyszała o jego twórczości. Nazajutrz poszła do księgami i kupiła wszystkie jego książki. Tamtego popołudnia połączyła jego poezję z brandy i gdy wieczorem zapadł zmrok, zapomniała odegrać swoje Chopinowskie nokturny. Z niektórych jego wierszy miłosnych wywnioskowała, że Renoffski żyje z rzeźbiarką Karen Reeves. Z jakiegoś powodu Margie poczuła się mniej samotna niż dawniej.
Dom należał do Karen i odbywało się w nim wiele przyjęć. I zawsze w ich trakcie, gdy muzyka i śmiech rozbrzmiewały najgłośniej, Margie widziała, jak duża brodata postać Marxa Renoffskiego wyłania się z drzwi na tyłach domu. Siedział potem w blasku księżyca na podwórku – sam, z butelką piwa w ręku. Wtedy właśnie Margie przypominała sobie jego wiersze miłosne i pragnęła go poznać.
W piątkowy wieczór, kilka tygodni po tym, jak kupiła jego książki, usłyszała ich głośną sprzeczkę. Marx był pijany i głos Karen robił się coraz bardziej piskliwy.
– Słuchaj – krzyczał Marx – będę pił, ilekroć zechcę się napić, do cholery!
– Jesteś największą potwornością, jaka przydarzyła mi się w życiu! – odpowiedziała Karen.
Margie usłyszała odgłosy bójki. Pogasiła światła i przywarła twarzą do okna.
– Niech cię diabli wezmą! – wrzasnął Marx. – Bez przerwy mnie atakujesz! Dostaniesz teraz za swoje!
Margie ujrzała, jak Marx wychodzi na frontową werandę, dźwigając maszynę do pisania. Nie była to przenośna maszyna, lecz model standardowy i Marx zataczał się na schodach; kilka razy omal nie upadł pod jej ciężarem.
– Pozbędę się twojej głowy! – krzyknęła przeraźliwie Karen. – Wyrzucę ją.
– Nie krępuj się, wyrzuć – odparł Marx.
Margie widziała, jak ładuje maszynę do swojego samochodu, a potem ujrzała, jak duży, ciężki przedmiot, najwyraźniej głowa, wylatuje z werandy i ląduje na jej podwórku. Odbił się od ziemi i zatrzymał tuż pod dużym różanym krzewem. Marx odjechał. W domu Karen Reeves pogasły wszystkie światła i zapadła cisza.
Gdy Margie zbudziła się następnego rana, była 8.45. Umyła się i uczesała, nastawiła dwa jajka w rondlu z wodą i wypiła kawę doprawioną kieliszkiem brandy. Podeszła do frontowego okna. Duży gliniany przedmiot nadal leżał pod krzewem. Wróciła do kuchni, wyjęła ugotowane jajka, ostudziła pod zimną wodą i obrała. Usiadła, by je zjeść, i otworzyła najnowszy tomik wierszy Marxa Renoffskiego, Raz, dwa, trzy, kochaj mnie i ty. Otworzyła go mniej więcej w połowie:
och, mam w sobie eskadr
bólu
bataliony, armie
bólu
kontynenty bólu
ha, ha, ha,
oraz
mam ciebie.
Margie zjadła jajka, wlała dwa kieliszki brandy do swojej drugiej kawy, wypiła, włożyła zielone prążkowane spodnie, żółty sweter i wyglądając nieco podobnie, jak Katharine Hepburn wyglądała w wieku 43 lat, nasunęła na nogi czerwone sandały i wyszła przed dom. Samochodu Marxa nie było na ulicy, a w domu Karen najwyraźniej panował spokój. Margie podeszła do krzewu róży. Wyrzeźbiona głowa leżała pod nim twarzą w dół. Margie czuła, jak bije jej serce. Uniosła stopę, obróciła głowę i z ziemi spojrzała na nią twarz rzeźby. To z pewnością był Marx Renoffski. Margie podniosła go i przycisnąwszy ostrożnie do jasnożółtego swetra, zaniosła do domu. Postawiła go na fortepianie, po czym nalała sobie brandy, usiadła i pijąc, spoglądała na swą zdobycz. Marx był chropowaty i brzydki, ale bardzo prawdziwy. Karen Reeves była dobrą rzeźbiarką. Margie poczuła dla niej wdzięczność. Studiowała dalej głowę Marxa i widziała w niej wszystko: uprzejmość, nienawiść, strach, szaleństwo, miłość, poczucie humoru, głównie jednak miłość i poczucie humoru. Gdy w południe na antenie stacji KSUK rozpoczął się program z muzyką klasyczną, Margie nastawiła głośno radio i z prawdziwą przyjemnością zaczęła pić.
O 4 po południu, wciąż popijając brandy, zaczęła do niego mówić:
– Rozumiem cię, Marx. Mogłabym ci dać prawdziwe szczęście.
Marx nie odpowiedział, stał tylko na fortepianie.
– Czytałam twoje książki. Jesteś wrażliwy i utalentowany, i taki zabawny. Rozumiem cię, kochanie, nie jestem taka jak ta… ta druga kobieta.
Marx tylko uśmiechał się szeroko, spoglądając na nią małymi zmrużonymi oczyma.
– Mogłabym ci zagrać Chopina… nokturny, etiudy.
Margie zasiadła przy fortepianie i zaczęła grać. On był tuż obok. To oczywiste, że Marx nigdy nie oglądał w telewizji futbolu. Prawdopodobnie oglądał sztuki Szekspira, Ibsena i Czechowa. I podobnie jak w swoich wierszach; był wspaniałym kochankiem. Nalała sobie następną porcję brandy i grała dalej. Marx Renoffski słuchał w milczeniu.
Kiedy zakończyła swój koncert, spojrzała na niego. Podobało mu się. Była tego pewna. Wstała. Pochyliła się i pocałowała go lekko. Cofnęła się. Marx szczerzył zęby, szczerzył zęby w swoim zachwycającym uśmiechu. Znowu przytknęła wargi do jego ust i złożyła na nich przeciągły, namiętny pocałunek.
Nazajutrz rano Marx nadal stał na fortepianie. Marx Renoffski, poeta, nowoczesny poeta, żywy, niebezpieczny, uroczy i wrażliwy. Margie wyjrzała przez frontowe okno. Samochodu Marxa jeszcze nie było. Nocował poza domem. Trzymał się z daleka od tej… suki.
Margie odwróciła się i powiedziała do niego:
– Marx, potrzebujesz dobrej kobiety.
Poszła do kuchni, włożyła dwa jajka do rondla z wodą i wlała sobie do kawy kieliszek szkockiej. Nuciła pod nosem. Ten dzień był identyczny jak poprzedni. Tyle że lepszy. Takie miała wrażenie. Przeczytała parę następnych utworów Marxa. Napisała nawet własny wiersz:
ów cudowny przypadek
zbliżył nas
do siebie
i choć ty jesteś z gliny
a ja z krwi i kości
zetknęliśmy się
jakoś się zetknęliśmy
O czwartej po południu rozległ się dzwonek. Margie podeszła do drzwi i otworzyła je. W progu stał Marx Renoffski. Był pijany.
– Skarbie – powiedział – wiemy, że masz moją głowę. Co zamierzasz z nią zrobić?
Margie nie potrafiła wykrztusić słowa. Marx wcisnął się do środka i zapytał:
– No dobra, gdzie jest ta przeklęta rzeźba? Karen chce ją mieć z powrotem.
Głowa stała w pokoju muzycznym. Marx przechadzał się po domu.
– Ładną masz chatę. Mieszkasz tu sama, prawda?
– Tak.
– O co chodzi, boisz się mężczyzn?
– Nie.
– Słuchaj, kiedy Karen znowu mnie wyrzuci, chyba przyjdę do ciebie, dobra?
Margie nie odpowiedziała.
– Nie odpowiedziałaś. Znaczy, że się zgadzasz. No cóż, świetnie. Mimo to muszę dostać tę głowę. Słyszę, jak grywasz Chopina, gdy słońce zachodzi. Masz klasę. Lubię babki z klasą. Założę się, że pijesz brandy, co?
– Owszem.
– To mi nalej. Trzy kieliszki na pół szklanki wody.
Margie weszła do kuchni. Gdy wyszła z gotowym drinkiem, Marx był w pokoju muzycznym. Znalazł głowę.
Wspierał się na niej, trzymając łokieć na czubku glinianej czaszki. Margie podała mu szklankę.
– Dzięki. Tak, masz klasę. Malujesz może, piszesz, komponujesz? Robisz coś poza grą na fortepianie?
– Nie.
– Ejże – powiedział, unosząc szklankę, po czym wypił połowę jej zawartości. – Założę się, że robisz.
– Robię co?
– Pieprzysz się. Idę o zakład, że jesteś świetna w łóżku.
– Nie wiem.
– Grunt, że ja wiem. I nie powinnaś marnować tego talentu. Nie chcę patrzeć, jak go marnujesz.
Marx Renoffski opróżnił szklankę i postawił ją na fortepianie obok głowy. Podszedł do Margie i chwycił ją w ramiona. Cuchnął wymiocinami, tanim winem i bekonem. Ostre jak szpilki włosy jego brody kłuły Margie w twarz, gdy ją całował. Potem odsunął głowę i spojrzał na nią małymi oczkami.
– Chyba nie chcesz tracić życia, dziecino! – Margie poczuła, jak jego członek podnosi się i napiera na nią. – Robię też minetę. Zacząłem dopiero po pięćdziesiątce. Karen mnie nauczyła. Teraz jestem w tym najlepszy na świecie.
– Nie lubię być ponaglana – odparła słabym głosem.
– To świetnie! To właśnie lubię: charakter! Chaplin zakochał się w Goddard, gdy zobaczył, jak wgryza się zębami w jabłko! Założę się, że ty wgryzasz się w jabłko jak ta lala! Założę się, że potrafisz robić ustami inne rzeczy, tak, tak!
Znowu ją pocałował. Gdy oderwał usta, zapytał:
– Gdzie jest sypialnia?
– Dlaczego pytasz?
– Dlaczego pytam? Dlatego że tam właśnie będziemy to robić!
– Robić co?
– Pieprzyć się, oczywiście!
– Wynoś się z mojego domu!
– Chyba nie mówisz tego poważnie?
– Mówię.
– Chcesz powiedzieć, że nie masz ochoty się rżnąć?
– Właśnie.
– Słuchaj, jest dziesięć tysięcy kobiet, które chcą pójść ze mną do łóżka!
– Nie jestem jedną z nich.
– Dobra. Zrób mi jeszcze jednego drinka i sobie pójdę.
– Zgoda. – Margie poszła do kuchni, wlała trzy kieliszki brandy do szklanki wypełnionej do połowy wodą, wróciła i podała ją Marxowi.
– Słuchaj, czy ty w ogóle wiesz, kim ja jestem?
– Wiem.
– Nazywam się Marx Renoffski, jestem poetą.
– Powiedziałam ci, że wiem, kim jesteś.
– Rozumiem – mruknął Marx i opróżnił szklankę. – No cóż, muszę już iść. Karen mi nie ufa.
– Powiedz jej, że uważam ją za świetną rzeźbiarkę.
– O tak, oczywiście…
Marx wziął głowę z fortepianu i ruszył przez pokój do wyjścia. Margie poszła za nim. Zatrzymał się przy drzwiach.
– Słuchaj, czy ty nigdy nie bywasz napalona?
– Jasne, że bywam.
– I co wtedy robisz?
– Onanizuję się.
Marx wyprostował się.
– Szanowna pani, to zbrodnia przeciwko naturze i, co ważniejsze, przeciwko mnie – stwierdził i zamknął za sobą drzwi.
Margie obserwowała, jak ostrożnie idzie po chodniku, dźwigając głowę. Po chwili skręcił i ruszył ścieżką prowadzącą do domu Karen Reeves.
Margie weszła do pokoju muzycznego. Zasiadła do fortepianu. Słońce chyliło się ku zachodowi. Postępowała ściśle według harmonogramu. Zaczęła grać Chopina. Robiła to lepiej niż kiedykolwiek.
Barney obudził się o 6 rano i zaczął ją szturchać swoim kutasem w tyłek. Shirley udawała, że śpi. Barney szturchał coraz mocniej. Wstała z łóżka, poszła do łazienki i się wysikała. Gdy wyszła, Barney posuwał powietrze pod prześcieradłem, z którego ściągnął kołdrę.
– Popatrz, dziecinko! – zawołał. – Mount Everest!
– Mam przygotować śniadanie?
– Śniadanie, psiakrew. Chodź tu!
Shirley wróciła do łóżka. Barney chwycił ją za głowę i pocałował. Miał okropny oddech i jeszcze gorszą brodę. Wziął jej rękę i położył ją sobie na członku.
– Pomyśl o tych wszystkich kobietach, które chciałyby go mieć!
– Barney, nie jestem w nastroju.
– Co to znaczy: nie jestem w nastroju?
– To znaczy, że po prostu nie czuję się sexy.
– Zaraz się poczujesz, kotku, zapewniam cię!
Latem sypiali bez pidżam i Barney od razu ułożył się na niej.
– Rozłóż nogi, do cholery! Chora jesteś?
– Barney, błagam…
– Błagasz? O co? Chcę podupczyć i będę dupczył! Napierał kutasem, dopóki w nią nie wszedł.
– Rozerwę cię, ty przeklęta dziwko!
Barney kopulował jak automat. Shirley nic do niego nie czuła. Zastanawiała się, jak można było poślubić takiego mężczyznę. Jak można było żyć z takim mężczyzną przez trzy lata? Gdy spotkali się po raz pierwszy, nie wyglądał na takiego… takiego prymitywa.
– Podoba ci się ten indyczy karczek, mała?
Przygniatał ją całym ciężarem swego cielska. Pocił się.
W żaden sposób nie próbował jej ulżyć.
– Dochodzę, dziecino, DOCHODZĘ!
Barney przewrócił się na plecy i wytarł się w prześcieradło.
Shirley wstała, poszła do łazienki i wzięła prysznic. Potem poszła do kuchni, żeby przygotować śniadanie. Nastawiła wodę na ziemniaki, podsmażyła bekon i zaparzyła kawę. Wbiła jajka do miski i wymieszała je. Miała na sobie kapcie i szlafrok. Na szlafroku był napis „JEJ”. Barney wyszedł z łazienki. Na twarzy miał krem do golenia.
– Hej, dziecinko, gdzie są te zielone gatki w czerwone prążki?
Shirley nie odpowiedziała.
– Słuchaj, pytałem, gdzie są te gatki!
– Nie wiem.
– Nie wiesz? To ja zapierdalam po osiem do dwunastu godzin dziennie, a ty nie wiesz, gdzie są moje gatki?
– Nie wiem.
– Kawa kipi! Patrz!
Shirley zgasiła płomień.
– Albo w ogóle nie robisz kawy, albo zapominasz jej nasypać, albo całą wygotowujesz! Zapominasz kupić bekon albo palisz, cholera, grzanki, albo gubisz moje gatki, albo robisz coś wpierdalającego. Zawsze wykręcasz jakiś kretyński numer.
– Barney, źle się czuję…
– I do tego wiecznie źle się czujesz! Kiedy, u diabła, zaczniesz się wreszcie czuć dobrze? Ja zapierdalam w robocie, a ty wylegujesz się przez cały dzień, czytając magazyny i użalając się nad swoją miękką dupą. Myślisz, że tam jest łatwo? Zdajesz sobie sprawę, że jest dziesięcioprocentowe bezrobocie? Zdajesz sobie sprawę, że codziennie, dzień po dniu, w czasie gdy ty siedzisz w fotelu, użalając się nad sobą, ja muszę walczyć o moją pracę? Gdy ty popijasz winko, palisz papierosy i rozmawiasz ze swoimi znajomymi? Z przyjaciółkami, przyjaciółmi, kimkolwiek są ci twoi cholerni znajomi. Myślisz, że jest mi tam łatwo?
– Wiem, że nie.
– I nawet nie chcesz mi już dawać dupy.
Shirley wylała wymieszane jajka na patelnię.
– Może skończysz się golić? Zaraz będzie śniadanie.
– Chciałbym wiedzieć, skąd się bierze twoja niechęć do dawania mi dupy? Oprawiłaś ją w złoto?
Shirley wymieszała jajka widelcem i uniosła łopatkę.
– Stąd, że nie mogę cię już dłużej znieść, Barney. Nienawidzę cię.
– Nienawidzisz mnie? Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że nie mogę znieść tego, jak chodzisz. Nie mogę znieść włosów, które sterczą ci z nosa. Nie podoba mi się twój głos, twoje oczy. Nie lubię tego, jak myślisz i jak rozmawiasz. Nie lubię cię.
– A ty? Co ty masz do zaoferowania? Spójrz tylko na siebie! Mogłabyś dostać pracę w trzeciorzędnym burdelu!
– Już mam.
Wtedy Barney uderzył ją otwartą dłonią w policzek. Shirley upuściła łopatkę, straciła równowagę, uderzyła w boczną ścianę zlewozmywaka i chwyciła się jej. Podniosła łopatkę, umyła ją w zlewie, podeszła z powrotem do kuchenki i przewróciła jajka na drugą stronę.
– Nie mam ochoty na żadne śniadanie – oświadczył Barney.
Shirley wyłączyła wszystkie palniki, wróciła do sypialni i położyła się do łóżka. Słyszała, jak Barney szykuje się w łazience. Nienawidziła nawet sposobu, w jaki rozpryskiwał wodę w umywalce podczas golenia. A gdy usłyszała dźwięk elektrycznej szczoteczki do zębów, myśl o włosiu czyszczącym jego zęby i dziąsła przyprawiła ją o mdłości. Po chwili rozległ się syk lakieru w sprayu. Zapadła cisza, po czym w muszli spłynęła woda.
Barney wyszedł z łazienki. Shirley słyszała, jak podczas wkładania spodni brzęczą mu klucze i drobne. Potem poczuła, że łóżko ugina się, gdy Barney usiadł na brzegu i zaczął wkładać skarpetki i buty. Gdy wstał, materac podniósł się. Shirley leżała na brzuchu, twarzą w dół i z zamkniętymi oczyma. Wyczuła jednak, że Barney patrzy na nią.
– Słuchaj – rzekł. – Chcę ci tylko powiedzieć jedno: jeżeli tu chodzi o innego mężczyznę, zabiję cię. Zrozumiałaś?
Shirley nie odpowiedziała. Po chwili poczuła na szyi jego palce. Raz po raz wciskał jej głowę w poduszkę i wrzeszczał:
– Odpowiedz mi! Zrozumiałaś? Zrozumiałaś? Czy zrozumiałaś?
– Tak – odparła. – Zrozumiałam.
Puścił ją. Wszedł do frontowego pokoju. Shirley usłyszała, jak zamykają się za nim drzwi, a potem jak schodzi po schodach. Samochód stał na podjeździe i Shirley usłyszała odgłos uruchomionego silnika. Po chwili odjechał. Zapadła cisza.
Problem z przyjazdem o 11 rano i wieczorem poetyckim o 20 polega na tym, że czasami człowieka prowadzą na scenę tylko po to, by się na niego pogapić, wyśmiewać się z niego i go upokorzyć. Tego właśnie chcą – nie oświecenia, lecz rozrywki.
Profesor Kragmatz spotkał się ze mną na lotnisku, ja natomiast w samochodzie spotkałem jego dwa psy, a w domu Howarda – Pulholtza (który od lat czytał moje utwory) oraz dwóch młodych studentów. Jeden był specem od karate, a drugi miał złamaną nogę. (Howard to profesor, który wystosował do mnie zaproszenie).
Siedziałem z ponurą świętoszkowatą miną, popijając piwo. Po chwili wszyscy oprócz Howarda musieli iść na zajęcia. Trzasnęły drzwi, psy zaszczekały i wyszły, chmury pociemniały, a Howard, jego żona i młody student rozsiedli się w salonie. Jacqueline, żona Howiego, grała w szachy ze studentem.
– Mam świeży zapas – oznajmił Howard i pokazał garść tabletek w otwartej dłoni.
– Nie, dziękuję. Żołądek mi nawala – odparłem. – Ostatnio jestem w kiepskiej formie.
Na miejsce dotarłem o 8 wieczorem.
– On jest pijany, on jest pijany – słyszałem głosy na widowni. Miałem ze sobą wódkę z sokiem pomarańczowym. Żeby wzbudzić w nich odrazę, już na wstępie pociągnąłem z butelki. Czytałem przez godzinę.
Oklaski były dość gromkie. Jakiś młody chłopak podszedł do mnie, drżąc z emocji.
– Panie Chinaski, muszę panu to powiedzieć: jest pan wspaniałym człowiekiem!
Uścisnąłem mu dłoń i odparłem:
– W porządku, chłopcze, po prosta dalej kupuj moje książki.
Parę osób miało ze sobą niektóre z moich książek i zrobiłem w nich rysunki. Wieczór dobiegł końca. Dałem dupy za pieniądze.
Przyjęcie po wieczorze poetyckim było takie jak zawsze – profesorowie i studenci, uprzejmi i bez polotu. Profesor Kragmatz dopadł mnie w kąciku jadalnym i zaczął wypytywać w momencie, gdy obok przemykały moje fanki. Nie, mówiłem mu, nie, no cóż, owszem, część twórczości T.S. Eliota rzeczywiście jest dobra. Byliśmy dla niego zbyt surowi. Pound, tak, no cóż, odkryliśmy, że Pound jest niezupełnie taki, jak myśleliśmy. Nie, nie, przykro mi, ale żadni znakomici współcześni poeci amerykańscy nie przychodzą mi do głowy. Poezja konkretna? No cóż; owszem, poezja konkretna była taka sama jak wszystko, co konkretne. Co, Celine? Stary zrzęda z pomarszczonymi jądrami. Tylko jedna dobra książka, pierwsza. Słucham? Tak, oczywiście, to wystarczy. Mam na myśli fakt, że ty nie napisałeś nawet jednej, prawda? Czemu się czepiam Creeleya? Już przestałem. Creeley stworzył całą masę dzieł, czyli więcej niż większość jego krytyków. Owszem, piję, jak wszyscy. Jak, u diabła, chcesz sobie poradzić bez picia? Kobiety? Tak, kobiety, tak, oczywiście. Nie można pisać o hydrantach i pustych kałamarzach. Owszem, wiem o czerwonej taczce moknącej na deszczu. Posłuchaj, Kragmatz, zostaw trochę dla innych. Będzie lepiej, jak się tu pokręcę…
Zostałem na noc. Spałem na dole piętrowego łóżka, pod specem od karate. Obudziłem go koło 6 rano, drapiąc się po hemoroidach. W powietrzu rozszedł się smród i suka, która spała ze mną całą noc, zaczęła węszyć. Odwróciłem się na plecy i znowu zasnąłem.
Gdy się obudziłem, w domu był tylko Howie. Wstałem, wykąpałem się, ubrałem i wyszedłem z łazienki, żeby się z nim zobaczyć. Zbierało mu się na wymioty.
– Mój Boże, ależ ty jesteś wytrzymały – powiedział. – Masz organizm dwudziestolatka.
– Żadnych prochów, bardzo niewiele wódy zeszłej nocy… jedynie piwo i trawka. Miałem szczęście – wyjaśniłem.
Zaproponowałem jajka na miękko. Howard nastawił wodę. Zaczęło robić się ciemno. Miałem wrażenie, że jest środek nocy. Zadzwoniła Jacqueline i powiedziała, że od północy nadciąga tornado. Zaczął padać grad. Zjedliśmy jajka.
Potem przybył ze swoją przyjaciółką i Kragmatzem poeta zaproszony na następny wieczór. Howard wybiegł na podwórze i zwymiotował jajkami. Nowy poeta, Blanding Edwards, zaczął mówić. Miał dobre intencje. Mówił o Ginsbergu, Corso, Kerouacu. Potem on i jego dziewczyna Betty (która także pisała wiersze) zaczęli paplać po francusku.
Zrobiło się ciemniej, błysnęło, wzmógł się grad i zerwał wiatr. Wiało okropnie. Na stole pojawiło się piwo. Kragmatz przypomniał Edwardsowi, żeby uważał, tego wieczoru miał przecież czytać swoje wiersze. Howard wsiadł na rower i popedałował w szalejącej zawierusze na uniwersytet, żeby uczyć angielskiego studentów pierwszego roku. Przyszła Jacqueline.
– Gdzie jest Howie? – zapytała.
– Wyprawił się swoim bicyklem na tornado – odparłem.
– Nic mu nie dolega?
– Gdy wychodził, wyglądał jak siedemnastolatek. Zażył parę tabletek aspiryny.
Resztę popołudnia wypełniło czekanie i próby uniknięcia rozmowy o literaturze. Zawieźli mnie na lotnisko. Miałem swój czek na 500$ i teczkę z wierszami. Kazałem im zostać w samochodzie i powiedziałem, że pewnego dnia wyślę im wszystkim widokówkę.
Wszedłem do poczekalni i usłyszałem, jak jeden gość mówi do drugiego:
– Spójrz na tego faceta!
Wszyscy tubylcy mieli identyczne fryzury, identyczne klamry na butach na grubych obcasach, lekkie płaszcze, jednorzędowe garnitury z mosiężnymi guzikami, koszule w prążki i krawaty w pełnej gamie kolorów, od złocistych po zielone. Nawet ich twarze były podobne: podobne były ich nosy, uszy, usta i miny. Płytkie jeziora pokryte cienkim lodem. Nasz samolot był opóźniony. Stanąłem za automatem do kawy, wypiłem dwie czarne i zjadłem parę krakersów. Potem wyszedłem na zewnątrz i stałem na deszczu.
Odlecieliśmy po półtorej godzinie. Samolot kołysał się i trząsł. Nie mieli „New Yorkera”. Poprosiłem stewardesę o drinka. Powiedziała, że zabrakło lodu. Pilot poinformował nas, że przylot do Chicago będzie opóźniony. Nie mogli uzyskać pozwolenia na lądowanie. Był człowiekiem prawdomównym. Dotarliśmy do Chicago, pod nami było lotnisko, a my lataliśmy w kółko.
– No cóż, chyba nie pozostaje mi nic innego – stwierdziłem i zamówiłem trzeciego drinka. Inni poszli w moje ślady – zwłaszcza po tym, jak obydwa silniki zakrztusiły się jednocześnie. Po chwili zaczęły znowu pracować i ktoś się roześmiał. Piliśmy na całego. Gdy już byliśmy zalani w trupa, oznajmiono, że podchodzimy do lądowania.
Znowu lotnisko O’Hare. Cienki lód pękł. Ludzie przepychali się, zadając oczywiste pytania i uzyskując oczywiste odpowiedzi. Spostrzegłem, że mój następny samolot nie ma określonego czasu odlotu. Było wpół do dziewiątej wieczorem. Zadzwoniłem do Ann. Powiedziała, że będzie dzwonić w sprawie godziny przylotu na lotnisko międzynarodowe w Los Angeles. Zapytała, jak się udał wieczór poetycki. Odparłem, że było mi bardzo trudno okpić uniwersytecką publiczność. Okpiłem tylko połowę.
– Świetnie – powiedziała.
– Nigdy nie ufaj mężczyźnie, który nosi kombinezon skoczka spadochronowego – poradziłem jej.
Przez kwadrans stałem i gapiłem się na nogi jakiejś Japonki. Potem znalazłem bar. Był tam czarnoskóry mężczyzna ubrany w uniform z czerwonej skóry z futrzanym kołnierzem. Naśmiewano się z niego, jakby był robakiem pełzającym po barze. Robiono to bardzo umiejętnie. Wymagało to wielowiekowej wprawy. Murzyn próbował zachować spokój, ale cały aż zesztywniał.
Gdy poszedłem jeszcze raz sprawdzić godzinę odlotu na tablicy informacyjnej, jedna trzecia pasażerów na lotnisku była wstawiona. Fryzury mieli w nieładzie. Jeden mężczyzna szedł tyłem, urżnięty, próbując upaść na potylicę i rozłupać sobie czaszkę. Wszyscy paliliśmy papierosy i czekaliśmy, obserwując go z nadzieją, że w końcu wyrżnie łepetyną w posadzkę. Zastanawiałem się, kto z nas zdobędzie jego portfel. Przyglądałem się, jak facet pada, i wtedy horda gapiów rzuciła się, by go oskubać. Leżał za daleko, bym miał z niego jakiś pożytek. Wróciłem do baru. Czarnoskóry mężczyzna zniknął. Dwaj goście po mojej lewej ręce sprzeczali się o coś. Jeden z nich zwrócił się do mnie z pytaniem:
– Co pan sądzi o wojnie?
– Nie widzę w niej nic złego – odparłem.
– Naprawdę? Niemożliwe!
– Możliwe. Gdy wsiadasz do taksówki, wszczynasz wojnę. Gdy kupujesz bochenek Chleba, wszczynasz wojnę. Gdy kupujesz sobie dziwkę, wszczynasz wojnę. A ja od czasu do czasu potrzebuję chleba, taksówek i dziwek.
– Hej, panowie – powiedział mężczyzna. – Jest tutaj gość, któremu podoba się wojna!
Z końca baru przyszedł jeszcze jeden facet. Ubrany był tak jak pozostali.
– Wojna ci się podoba?
– Nie widzę w niej nic złego. To naturalne przedłużenie naszego społeczeństwa.
– Ile lat byłeś na wojnie?
– Zero.
– Skąd jesteś?
– Z Los Angeles.
– No cóż, ja straciłem na minie mojego najlepszego kumpla. ŁUP! I już go nie było.
– Ale gdyby Bóg był łaskawy, mogłoby trafić na ciebie.
– Nie żartuj sobie.
– Wypiłem trochę. Masz ogień?
Z wyraźną odrazą przysunął zapalniczkę do mojego papierosa, po czym wrócił na drugi koniec baru.
Odlecieliśmy o 11.15 z czterogodzinnym opóźnieniem. Kupczenie poezją dobiegało końca. W piątek wyprawię się do Santa Anita i wygram stówę, wrócę do mojej powieści. W niedzielę nowojorscy filharmonicy grają Ivesa. Jeszcze nie wszystko stracone. Zamówiłem następnego drinka.
Zgasły światła. Nikt nie mógł zmrużyć oka, ale wszyscy udawali, że śpią. Nie przejmowałem się tym. Miałem miejsce przy oknie i gapiłem się na skrzydło oraz światła w dole. Wszystko było tam ułożone w ładnych, równych rzędach. Mrowiska.
Spłynęliśmy na lotnisko w Los Angeles. Ann, kocham cię. Mam nadzieję, że mój samochód zapali. Mam nadzieję, że zlew nie jest zatkany. Cieszę się, że nie zerżnąłem żadnej swojej fanki. Cieszę się, że nie jestem zbyt dobry w chodzeniu do łóżka z nieznajomymi kobietami. Cieszę się, że jestem idiotą. Cieszę się, że jestem naiwny jak cielę. Cieszę się, że nie zostałem zamordowany. Kiedy spoglądam na swoje dłonie i one nadal tkwią na przegubach, myślę sobie, że jestem szczęściarzem.
Wysiadłem z samolotu, ciągnąc za sobą ojcowski płaszcz i zbiór moich wierszy. Ann podeszła do mnie. Ujrzałem jej twarz i pomyślałem: cholera, kocham ją. Co mam robić? Najlepsze, co mogłem uczynić, to zgrywać obojętnego, a potem pójść z nią na parking. Nigdy nie wolno dać im poznać, że nie są ci obojętne, bo wtedy cię wykończą. Pochyliłem się i musnąłem ją wargami w policzek.
– Cholernie miło, że przyjechałaś.
– Nie ma o czym mówić – odparła.
Wyjechaliśmy z lotniska. Odstawiłem swój haniebny spektakl. Kupczenie poezją. Nigdy się nie narzucałem. Chcieli swojego kurwiszona i go mieli.
– Bardzo stęskniłem się za twoją dupą, skarbie – powiedziałem.
– Jestem głodna – odparła Ann.
Pojechaliśmy do Meksykanina przy Alvarado i Sunset. Zjedliśmy burritos9 z zielonych chili. Skończyło się. Nadal miałem kobietę – kobietę, którą kochałem. Takich czarów nie należy traktować obojętnie. Gdy jechaliśmy do domu, przypatrywałem się jej włosom i twarzy. Spoglądałem na nią ukradkiem, gdy czułem, że nie patrzy na mnie.
– Jak się udał wieczór poetycki? – zapytała.
– Bardzo dobrze – odparłem.
Jechaliśmy na północ Alvarado Street. Potem skręciliśmy w Glendale Boulevard. Wszystko szło dobrze. Nie mogłem tylko znieść świadomości, że pewnego dnia wszystko – miłości, wiersze, gladiole – sczeźnie. W końcu zostaniemy wypchani gównem jak tani taco10.
Ann skręciła na podjazd. Wysiedliśmy z samochodu, weszliśmy po schodach i otworzyliśmy drzwi; pies obskoczył nas radośnie. Księżyc wzniósł się na niebo, w domu pachniało płótnem opatrunkowym i różami, pies wciąż na mnie skakał. Wytargałem go za uszy, uderzyłem pięścią w brzuch, oczy zrobiły mu się okrągłe i wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Louie siedział skacowany w Red Peacock. Gdy barman przyniósł mu drinka, powiedział:
– W tym mieście widziałem jeszcze tylko jedną osobę tak zwariowaną jak ty.
– Naprawdę? – odparł Louie. – To fajnie. Cholernie fajnie.
– I ona właśnie tu jest – ciągnął barman.
– Naprawdę?
– To ta w niebieskiej sukience, z cudownym ciałem. Ale nikt nie chce się do niej zbliżać, bo to wariatka.
– Naprawdę?
Louie wziął swoją szklankę, podszedł do dziewczyny i usiadł na sąsiednim stołku.
– Cześć.
– Cześć – odpowiedziała. Potem siedzieli obok siebie, przez dłuższy czas nie zamieniając słowa.
Myra (tak miała na imię) sięgnęła nagle ręką za kontuar i wydobyła spod niego pełną flaszkę do mieszania alkoholi. Uniosła ją nad głowę i udała, że chce cisnąć nią w lustro za barem. Louie chwycił ją za rękę i zawołał:
– Nie, nie, nie, nie, moja droga!
Po tym incydencie barman zaproponował, by Myra opuściła bar, i Louie wyszedł razem z nią.
Kupili trzy ćwiartki taniej whiskey i wsiedli do autobusu, który dojeżdżał pod dom Louiego, budynek z tanimi mieszkaniami do wynajęcia. Myra zdjęła but (na wysokim obcasie) i próbowała zamordować kierowcę. Louie powstrzymał ją jedną ręką, a w drugiej ściskał kurczowo butelki. Wysiedli z autobusu i ruszyli w stronę budynku, w którym mieszkał.
Wsiedli do windy. Myra zaczęła naciskać na guziki. Winda pojechała do góry, zjechała na dół, wjechała do góry i zatrzymała się. Myra pytała raz po raz: – Gdzie mieszkasz? – a Louie raz po raz odpowiadał: – Na czwartym piętrze, mieszkanie numer cztery.
Myra wytrwale przyciskała guziki i winda jeździła w górę i w dół.
– Słuchaj – powiedziała w końcu. – Sterczymy w tym pudle całe wieki. Przykro mi, ale muszę się wysikać.
– Dobra – odparł Louie – zawrzyjmy umowę. Ty pozwolisz mi naciskać guziki, a ja pozwolę ci się wysikać.
– Zgoda – powiedziała, zsunęła majtki, kucnęła i wywiązała się z umowy. Patrząc, jak mocz cieknie strużką po podłodze, Louie przycisnął guzik „4”. Dojechali na miejsce. Do tego czasu Myra wyprostowała się, podciągnęła majtki i była gotowa do wyjścia.
Weszli do mieszkania Louiego i przystąpili do otwierania butelek. Myra była w tym bezkonkurencyjna. Siedzieli twarzami do siebie w odległości trzech, trzech i pół metra. Louie usiadł w fotelu przy oknie, a Myra na kanapie. Ona miała ćwiartkę i on miał ćwiartkę. Zaczęli. Minęło 15 lub 20 minut i wtedy Myra dostrzegła na podłodze koło kanapy kilka pustych butelek. Zaczęła je podnosić, mrużyć oczy i rzucać nimi, celując w głowę Louiego. Żadną nie trafiła. Niektóre wyleciały przez otwarte okno, część uderzyła w ścianę i potłukła się, inne odbiły się od muru, jakimś cudem się nie tłukąc. Te Myra odnalazła i znowu posłała w jego kierunku. Wkrótce zabrakło jej amunicji.
Louie wstał z fotela i wyszedł przez okno na dach. Chodził po nim, zbierając butelki. Gdy miał już całe naręcze, wszedł z powrotem przez okno i przyniósł je Myrze, postawił u jej stóp. Potem usiadł, podniósł swoją ćwiartkę i dalej pił. Butelki znowu zaczęły lecieć w jego kierunku. Pociągnął jeszcze jeden łyk, potem następny, a później już nic nie pamiętał…
Rano Myra obudziła się pierwsza, wygramoliła się z łóżka, nastawiła wodę i przyniosła Louiemu kawę po królewsku.
– Zbieraj się – powiedziała. – Chcę, żebyś poznał mojego przyjaciela Alberta. Albert to bardzo niezwykły człowiek.
Louie wypił swoją kawę, a potem kochali się. Było dobrze. Louie miał potężnego guza nad lewym okiem. Wyszedł z łóżka i ubrał się.
– Dobra – powiedział. – Chodźmy.
Zjechali windą na dół, przeszli do Alvarado Street i złapali autobus kursujący na północ. Jechali spokojnie przez pięć minut, po czym Myra pociągnęła ręką za linkę dzwonka. Wysiedli, przeszli pół przecznicy i weszli do starego brązowego budynku. Pokonali jedną kondygnację, skręcili w korytarz i Myra zatrzymała się przed mieszkaniem 203. Zapukała. Usłyszeli kroki i otworzyły się drzwi.
– Cześć, Albercie.
– Cześć, Myra.
– Albercie, chcę, żebyś poznał Louiego. Louie, to jest Albert.
Uścisnęli sobie ręce.
Albert miał cztery dłonie. Miał również cztery ramiona. Dwie górne ręce były w rękawach, a dwie dolne zwisały z otworów wyciętych w koszuli.
– Wejdźcie – rzekł Albert. W jednej dłoni trzymał drinka – szkocką z wodą, a w drugiej papierosa. W trzeciej – gazetę. Czwarta dłoń, ta, którą przywitał się z Louiem, nie była niczym zajęta. Myra poszła do kuchni, wzięła szklanki i nalała Louiemu porcję z trzymanej w torebce butelki. Potem usiadła i zaczęła pić z gwinta.
– O czym myślisz? – zapytała.
– Czasami trafiasz na dno panicznego strachu, poddajesz się, a jednak nie umierasz – stwierdził Louie.
– Albert zgwałcił grubaskę – wyjaśniła Myra. – Szkoda, że nie widziałeś, jak ją obejmował tymi wszystkimi rękami. To dopiero był widok, Albercie.
Albert jęknął. Sprawiał wrażenie przygnębionego.
– Albert wyleciał z cyrku za picie, wyleciał z tego przeklętego cyrku za gwałt i picie. Teraz jest na zasiłku.
– Nigdy jakoś nie zdołałem się dopasować do społeczeństwa. Nie przepadam za ludzkością. Nie pragnę się dostosować, brak mi poczucia lojalności, nie mam prawdziwego celu.
Albert podszedł do telefonu. W jednej dłoni trzymał słuchawkę, w drugiej „Daily Racing Form”, w trzeciej papierosa, a w czwartej szklankę.
– Jack? Tak. Mówi Albert. Słuchaj, chcę postawić dwójkę na wygraną Żylaka w pierwszej gonitwie. Obstawiam też Gromowładnego, po dwa górą11, dołem i na miejsce w pierwszej trójce w czwartej. Temida, piątka górą w siódmej. I Kokaina, piątka górą i piątka dołem w dziewiątej.
Albert odłożył słuchawkę.
– Moje ciało nęka mnie z jednej strony, a duch z drugiej.
– Jak ci idzie na torze, Albercie? – zapytała Myra.
– Jestem 40 dolców do przodu. Wynalazłem nowy system. Wykombinowałem go jednej nocy, gdy nie mogłem zasnąć. Cały pomysł otworzył się przede mną jak książka. Sęk w tym, że jeżeli zacznę częściej trafiać, przestaną przyjmować moje zakłady. Oczywiście zawsze mógłbym pojechać na tor i tam obstawiać, ale…
– Ale co, Albercie?
– Och, na miłość boską…
– Co masz na myśli, Albercie?
– TO, ŻE LUDZIE SIĘ GAPIĄ! NA MIŁOŚĆ BOSKĄ, CZY TY TEGO NIE ROZUMIESZ?!
– Przepraszam, Albercie.
– Nie przepraszaj. Nie potrzebuję twojej litości!
– Dobrze. Żadnej litości.
– Powinienem złoić ci skórę za twoją głupotę.
– Założę się, że potrafiłbyś to zrobić. Z tymi rękami…
– Nie prowokuj mnie.
Dopił swojego drinka, podszedł do barku i przyrządził sobie następnego. Potem usiadł. Louie nie odzywał się dotąd. Czuł jednak, że należałoby coś powiedzieć.
– Powinieneś zająć się boksem, Albercie.
– Nie żartuj sobie, dupku.
Myra nalała Louiemu następną porcję. Przez pewien czas siedzieli w milczeniu. Potem Albert uniósł wzrok, popatrzył na Myrę.
– Bzykasz tego gościa?
– Nie bzykam, Albercie. Kocham cię, przecież wiesz o tym.
– Niczego nie wiem.
– Przecież wiesz, że cię kocham. – Myra podeszła do Alberta i usiadła mu na kolanach. – Nie lituję się nad tobą, Albercie, ja cię kocham.
Pocałowała go.
– Ja też cię kocham, kotku – odparł Albert.
– Bardziej niż jakąkolwiek inną kobietę?
– Bardziej niż wszystkie inne kobiety!
Znowu się pocałowali. Był to strasznie długi pocałunek. To znaczy był strasznie długi dla Louiego, który siedział obok ze swoją szklanką. Uniósł rękę i dotknął potężnego guza nad lewym okiem. Potem dostał lekkiego skrętu kiszek, poszedł do łazienki i srał długo i powoli.
Gdy wyszedł, Myra i Albert stali na środku pokoju i całowali się. Louie usiadł, odnalazł butelkę Myry i obserwował. W czasie gdy dwa górne ramiona Alberta trzymały Myrę w uścisku, dolne ręce zadarły jej sukienkę aż do talii i gmerały w majtkach. Gdy majtki opadły w dół, Louie pociągnął jeszcze raz z butelki, postawił ją na podłodze, wstał i wyszedł z mieszkania.
Znalazłszy się z powrotem w Red Peacock, podszedł do swojego ulubionego stołka i usiadł. Barman zbliżył się do niego i zapytał:
– No i jak ci poszło, Louie?
– Nie rozumiem.
– Z tą kobietą.
– Z kobietą?
– Wyszliście razem, stary. Zaliczyłeś ją?
– Nie, niezupełnie.
– Co się stało?
– Co się stało?
– Tak, co się stało?
– Podaj mi whiskey sour12, Billy.
Billy podszedł do kontuaru, przyrządził koktajl i przyniósł go Louiemu. Żaden z nich się nie odezwał. Billy przeszedł na drugi koniec baru i stanął tam. Louie uniósł szklankę i opróżnił ją do połowy. To był dobry trunek. Zapalił papierosa i trzymał go w jednej dłoni. W drugiej trzymał szklankę. Z ulicy przez drzwi wpadało słońce. Na zewnątrz nie było smogu. Zanosiło się na ładny dzień. Ładniejszy niż wczoraj.
Henry wziął poduszkę, zrolował ją, podłożył pod plecy i czekał. Louise weszła do sypialni z grzanką, marmoladą i kawą. Grzanka była posmarowana masłem.
– Na pewno nie chcesz dwóch jajek na miękko? – zapytała.
– Nie, w porządku, to mi wystarczy.
– Powinieneś zjeść dwa jajka.
– Więc dobrze.
Louise wyszła z sypialni. Henry wstał już wcześniej, żeby pójść do łazienki, i wtedy zauważył, że jego rzeczy zostały powieszone. Coś, czego Lita nigdy by nie zrobiła. Poza tym Louise była świetna w łóżku. Bezdzietna. Podobało mu się, że robiła wszystko tak delikatnie, troskliwie. Lita zawsze była w natarciu – cała rozdrażniona. Gdy Louise wróciła z jajkami, zapytał:
– O co poszło?
– O co poszło z czym?
– Obrałaś je nawet ze skorupek. Chodzi mi o to, dlaczego twój mąż rozwiódł się z tobą?
– Och, zaczekaj, kawa się gotuje! – zawołała i wybiegła z pokoju.
Mógł z nią słuchać muzyki klasycznej. Grała na fortepianie. Miała książki: Dziki Bóg Alvareza, Życie Picassa, E.B. White, e.e. cummings, T.S. Eliot, Pound, Ibsen i tak dalej. Miała nawet dziewięć jego książek. Chyba właśnie to było najlepsze.
Louise wróciła, weszła do łóżka i położyła sobie talerz na kolanach.
– A co się popsuło w twoim małżeństwie?
– W którym? Było ich pięć!
– W ostatnim. Z Litą.
– Och. No cóż, jeżeli Lita nie była w mchu, uważała, że nic się nie dzieje. Lubiła taniec i przyjęcia, całe jej życie obracało się wokół tańca i przyjęć. Lubiła, jak to nazywała, „odloty”. To oznaczało mężczyzn. Twierdziła, że podcinam jej skrzydła. Mówiła, że jestem zazdrosny.
– Podcinałeś jej skrzydła?
– Pewnie tak, ale starałem się tego nie robić. Na ostatnim przyjęciu wyszedłem z piwem na podwórze na tyłach domu i pozwoliłem jej flirtować. Dom był pełen mężczyzn, słyszałem, jak Lita wykrzykuje piskliwie: Jahuuu! Ja huu! Ja huu! Przypuszczam, że po prostu była urodzoną dziewczyną z prowincji.
– Ty też mogłeś tańczyć.
– Pewnie tak. Czasami tańczyłem. Ale oni nastawiają aparaturę tak głośno, że nie można myśleć. Wymknąłem się na podwórko. Wróciłem do domu po piwo i zobaczyłem, że jakiś facet całuje ją pod schodami. Wyszedłem znowu i wróciłem dopiero, gdy skończyli. Było ciemno, ale wydawało mi się, że to mój znajomy, i później zapytałem go, co robił pod schodami.
– Kochała cię?
– Mówiła, że kocha.
– Wiesz, całowanie i tańczenie to jeszcze nie zbrodnia.
– Chyba nie. Ale musiałabyś ją zobaczyć. Tańczyła w taki sposób, jakby składała siebie w ofierze. Gwałcicielowi. Było to bardzo efektowne. Mężczyźni uwielbiali takie sceny. Lita miała 33 lata i dwójkę dzieci.
– Nie zdawała sobie sprawy, że jesteś z natury samotnikiem. Mężczyźni mają odmienne usposobienie.
– Ona nigdy nie brała pod uwagę mojego usposobienia. Jak mówię, jeżeli nie była w ruchu ani nie wpadała w euforię, uważała, że nic się nie dzieje. W przeciwnym wypadku nudziła się. „Och, to mnie nudzi i tamto mnie nudzi. Jedzenie z tobą śniadania mnie nudzi. Przyglądanie się, jak piszesz, mnie nudzi. Potrzebuję wyzwań”.
– To chyba nie jest takie złe podejście.
– Pewnie nie. Ale wiesz, nudzą się jedynie ludzie nudni. Muszą się stale podkręcać, żeby czuć, że żyją.
– Podobnie jak z twoim piciem, na przykład?
– Owszem. Ja także nie potrafię stawić czoła życiu na trzeźwo.
– Czy na tym polegał cały problem?
– Nie, Lita była nimfomanką, lecz nie wiedziała o tym. Twierdziła, że ją zaspokajam seksualnie, ale wątpię, czy zaspokajałem jej nimfomanię duchową. Była drugą nimfomanką, z jaką żyłem. Poza tym miała wspaniałe cechy, ale jej nimfomania była żenująca. Zarówno dla mnie, jak i dla moich przyjaciół. Brali mnie na stronę i pytali: „Co się z nią dzieje?” A ja odpowiadałem: „Nic, to po prostu dziewczyna z prowincji”.
– Była nią?
– Tak. Ale cała reszta wyglądała żenująco.
– Jeszcze jedną grzankę?
– Nie, ta wystarczy.
– Co było żenujące?
– Jej zachowanie. Jeżeli w pokoju znajdował się inny mężczyzna, Lita siadała jak najbliżej niego. On schylał się, żeby zgasić papierosa w popielniczce, ona schylała się również. Potem on odwracał głowę, by na coś spojrzeć, a ona robiła to samo.
– Zbieg okoliczności?
– Tak myślałem. Ale to się zdarzało zbyt często. Mężczyzna wstawał, by przejść na drugi koniec pokoju, a ona podnosiła się i szła razem z nim. Gdy potem wracał, szła obok niego. Takich incydentów było wiele i, jak mówię, były żenujące zarówno dla mnie, jak i dla moich przyjaciół. Jestem jednak pewien, że Lita nie wiedziała, co robi, to wszystko wypływało z podświadomości.
– Gdy byłam dzieckiem, w sąsiedztwie mieszkała kobieta z piętnastoletnią córką. Jej córka była nieposkromiona. Matka wysyłała ją po bochenek chleba, a ona wracała po ośmiu godzinach – z chlebem, tyle że w międzyczasie pieprzyła się z sześcioma mężczyznami.
– Matka powinna była chyba sama piec chleb.
– Tak przypuszczam. Dziewczyna nie potrafiła się powstrzymać. Ilekroć zobaczyła jakiegoś faceta, zaczynała się cała trząść. W końcu matka kazała ją śledzić.
– Można to robić?
– Tak, ale trzeba przejść przez mnóstwo procedur prawnych. Nic innego nie można było z nią zrobić. Inaczej przez całe życie byłaby w ciąży… Czy masz coś przeciwko tańczeniu? – pytała dalej Louise.
– Większość ludzi tańczy dla przyjemności lub z życzliwości. Ona przekraczała granice dobrego smaku. Jednym z jej ulubionych tańców był Przysiad Białego Psa. Facet oplatał jej udo obiema nogami i dymał ją niczym napalony pies. Lubiła też Taniec Pijaków. Ona i jej partner lądowali na podłodze, tarzając się w uścisku.
– Powiedziała, że jesteś zazdrosny o jej taniec?
– Tego właśnie słowa używała najczęściej: zazdrosny.
– Tańczyłam w szkole średniej.
– Naprawdę? Słuchaj, wielkie dzięki za śniadanie.
– Nie ma sprawy. W gimnazjum miałam partnera. Byliśmy najlepszymi tancerzami w szkole. On miał trzy jądra. Myślałam, że to oznaka męskości.
– Trzy jądra?
– Owszem, trzy. W każdym razie naprawdę potrafiliśmy tańczyć. Dawałam sygnał, dotykając jego nadgarstka, i wtedy oboje wyskakiwaliśmy w górę, obracaliśmy się w powietrzu, bardzo wysoko, i spadaliśmy na nogi. Pewnego razu tańczyliśmy, dotknęłam jego nadgarstka i wykonałam swój skok z obrotem. Nie spadłam jednak na nogi. Wylądowałam na tyłku. On zakrył usta ręką, wytrzeszczył na mnie oczy, powiedział: „Jezus Maria!”, i odszedł. Nawet mnie nie podniósł. Był homoseksualistą. Nie zatańczyliśmy już nigdy więcej.
– Masz coś przeciwko homoseksualistom z trzema jajami?
– Nie, ale to był nasz ostatni taniec.
– Lita miała prawdziwą obsesję na punkcie tańca. Chodziła do podejrzanych barów i prosiła mężczyzn, by z nią tańczyli. Robili to, rzecz jasna. Myśleli, że jest łatwa. Nie wiem, czy taka była. Pewnie czasami tak. Kłopot z facetami, którzy tańczą lub przesiadują w barach, polega na tym, że zdolnością postrzegania dorównują tasiemcowi.
– Jak to stwierdziłeś?
– Są niewolnikami rytuału.
– Jakiego rytuału?
– Rytuału źle ukierunkowanej energii.
Henry wstał i zaczął się ubierać.
– Muszę się zbierać, skarbie.
– Co się stało?
– Muszę po prostu trochę popracować. Podobno jestem pisarzem.
– Dziś wieczorem w telewizji pokazują sztukę Ibsena. o wpół do dziewiątej. Przyjdziesz?
– Pewnie. Zostawiłem pół litra szkockiej. Nie wypij wszystkiego.
Henry ubrał się, zszedł po schodach, wsiadł do samochodu i pojechał do swojego mieszkania i swojej maszyny do pisania. Pierwsze piętro, na tyłach domu. Każdego dnia, gdy pisał, kobieta na parterze stukała miotłą w sufit. Pisał z wielkim trudem. Zawsze tak było: Przysiad Białego Psa.
Louise zadzwoniła o 5.30 po południu. Raczyła się szkocką. Była pijana. Mówiła niewyraźnie i przeskakiwała z tematu na temat. Miłośniczka Thomasa Chattertona i D.H. Lawrence’a. Czytelniczka dziewięciu jego książek.
– Henry?
– Tak?
– Och, wydarzyło się coś zdumiewającego!
– Tak?
– Odwiedził mnie ten czarnoskóry chłopak. Jest piękny! Jest piękniejszy od ciebie…
– Oczywiście.
– …piękniejszy niż ty i ja.
– Rozumiem.
– Tak bardzo mnie podniecił! Za chwilę oszaleję!
– Rozumiem.
– Nie masz nic przeciwko temu?
– Nie.
– Wiesz, jak spędziliśmy popołudnie?
– Nie.
– Czytając twoje wiersze!
– Doprawdy?
– I wiesz, co on powiedział?
– Nie.
– Powiedział, że twoje wiersze są świetne!
– To dobrze.
– Słuchaj, on mnie tak bardzo podniecił. Nie wiem, jak się z tym uporać. Przyjdziesz? Teraz? Chcę cię zaraz zobaczyć…
– Louise, ja pracuję.
– Słuchaj, nie masz chyba nic przeciwko czarnym? – Nie.
– Znam tego chłopaka od dziesięciu lat. Pracował dla mnie, gdy byłam bogata.
– To znaczy gdy jeszcze byłaś ze swoim bogatym mężem.
– Zobaczymy się później? O wpół do dziewiątej jest Ibsen.
– Dam ci znać.
– Czemu ten drań do mnie przyszedł? Niczego mi nie brakowało i wtedy się zjawił. Chryste, jestem taka podniecona. Muszę się z tobą zobaczyć. Za chwilę zwariuję. On był taki piękny.
– Pracuję, Louise. Muszę zarobić na czynsz. Spróbuj to zrozumieć.
Louise odłożyła słuchawkę. Zadzwoniła znowu o 8.20 w sprawie sztuki. Henry wyjaśnił, że wciąż pracuje. Pracował. Potem zaczął pić i po prostu siedział w fotelu, zwyczajnie siedział w fotelu. O 9.50 rozległo się pukanie do drzwi. Przyszedł Booboo Meltzer, czołowy gwiazdor rocka z 1970 roku, obecnie bezrobotny, utrzymujący się z tantiem.
– Cześć, chłopcze – powitał go Henry.
Meltzer wszedł do środka, usiadł i rzekł:
– Człowieku, jesteś pięknym starym kocurem. Nie potrafię o tobie zapomnieć.
– Daj spokój, chłopcze, kocury wyszły z mody. Teraz modne są psy13.
– Mam przeczucie, że potrzebna ci pomoc, stary.
– Jak zawsze, chłopcze.
Henry wszedł do kuchni, znalazł dwa piwa, otworzył je i wrócił do salonu.
– Brakuje mi dupy, chłopcze, co dla mnie jest jak brak miłości. Nie potrafię tego oddzielić. Nie jestem aż tak sprytny.
– Żaden z nas nie jest sprytny, staruszku. Wszyscy potrzebujemy pomocy.
– Owszem.
Meltzer miał przy sobie celuloidową rurkę. Ostrożnie odmierzył na stoliku do kawy dwie białe działki.
– To kokaina, staruszku, kokaina…
– Aha.
Meltzer sięgnął do kieszeni, wyciągnął banknot pięćdziesięciodolarowy, zwinął go ciasno, a potem wsadził go sobie do dziurki w nosie. Przyciskając palec do drugiego nozdrza, pochylił się nad jedną z działek i wciągnął narkotyk. Następnie wsadził banknot do drugiej dziurki i wciągnął następną działkę.
– Śnieg – stwierdził Meltzer.
– W sam raz na Boże Narodzenie – odparł Henry.
Meltzer odmierzył dwie następne działki i podał mu banknot.
– Poczekaj, użyję mojej forsy – rzekł Henry, znalazł banknot jednodolarowy i wciągnął narkotyk. Po jednej działce na każde nozdrze.
– Co myślisz o Przysiadzie Białego Psa? – zapytał.
– To jest „Przysiad Białego Psa” – odparł Meltzer, odmierzając dwie następne działki.
– Boże – stwierdził Henry – chyba już nigdy nie będę się nudził. Nie nudzisz się ze mną, prawda?
– To wykluczone – rzekł Meltzer, z całej siły wciągając narkotyk przez pięćdziesięciodolarowy banknot. – Staruszku, to po prostu wykluczone…
Telefon zadzwonił o 3 nad ranem. Francine wstała, podniosła słuchawkę i przyniosła aparat Tony’emu do łóżka. Telefon należał do niej. Tony chwycił słuchawkę. Była to rozmowa międzymiastowa z San Francisco; dzwoniła Joanna.
– Słuchaj, mówiłem ci, żebyś tu do mnie nie dzwoniła – rzekł Tony. Joanna była pijana.
– Zamknij się i sam posłuchaj. Jesteś mi coś winien.
Tony odetchnął powoli.
– Dobra, mów.
– Jak się miewa Francine?
– To miło, że pytasz. Miewa się świetnie. Oboje miewamy się świetnie. Właśnie spaliśmy.
– No cóż, wyobraź sobie, że zgłodniałam i wybrałam się na pizzę, poszłam do pizzerii.
– Naprawdę?
– Masz coś przeciwko pizzy?
– Pizza to świństwo.
– Och, ty nie wiesz, co jest dobre. W każdym razie usiadłam w tej pizzerii i zamówiłam specjalną pizzę. „Dajcie mi najlepszą” – powiedziałam. Usiadłam, kelner przyniósł pizzę i powiedział, że płacę 18$. Odparłam, że nie mogę tyle zapłacić. Roześmiał się tylko i odszedł, a ja zaczęłam jeść.
– Jak się miewają twoje siostry?
– Już z nimi nie mieszkam. Obydwie uciekły ode mnie. Z powodu tych rozmów międzymiastowych z tobą. Czasem rachunki telefoniczne przekraczały 200$.
– Kazałem ci przestać dzwonić.
– Przymknij się. To mój sposób na łatwe upokarzanie samej siebie. Jesteś mi coś winien.
– W porządku, mów.
– No cóż, zabrałam się do jedzenia pizzy i zastanawiałam się, jak za nią zapłacę. Potem zaschło mi w gardle. Musiałam się napić piwa, więc wzięłam pizzę, podeszłam do baru i zamówiłam piwo. Wypiłam je i zjadłam kawałek pizzy i wtedy zauważyłam stojącego obok wysokiego Teksańczyka. Musiał mieć grubo ponad dwa metry wzrostu. Postawił mi piwo. Puszczał muzykę z szafy grającej. Muzykę country. To był lokal country-and-western. Ty nie lubisz muzyki country, prawda?
– To pizzy nie lubię.
– W każdym razie dałam wysokiemu Teksańczykowi kawałek mojej pizzy, a on postawił mi jeszcze jedno piwo. Popijaliśmy, dopóki nie skończyła się pizza. Zapłacił za nią i poszliśmy do następnego baru. Znowu country-and-western. Tańczyliśmy. Był dobrym tancerzem. Piliśmy i łaziliśmy po barach country-and-western. Każdy bar, do którego wchodziliśmy, był barem country-and-western. Piliśmy piwo i tańczyliśmy. Był wspaniałym tancerzem.
– No i?
– W końcu znowu zgłodnieliśmy i pojechaliśmy do zajezdnego baru na hamburgera. Jedliśmy swoje hamburgery, gdy nagle on nachylił się i mnie pocałował. To był namiętny pocałunek. Rany!
– Czyżby?
– Powiedziałam mu: „Psiakrew, pojedźmy do jakiegoś motelu”, ale on nalegał, żeby pojechać do niego.
– Była tam jego żona?
– Nie, jego żona siedziała w więzieniu. Zastrzeliła jedną z ich córek, siedemnastoletnią.
– Rozumiem.
– No cóż, została mu jeszcze jedna córka. Miała 16 lat. Przedstawił mnie jej, a potem poszliśmy do jego sypialni.
– Muszę wysłuchiwać szczegółów?
– Pozwól mi mówić! To ja płacę za tę rozmowę. Zapłaciłam za wszystkie te rozmowy. Jesteś mi coś winien, więc słuchaj!
– Mów dalej.
– No cóż, weszliśmy do sypialni i rozebraliśmy się. Miał naprawdę duży interes, ale jaja były obrzękłe.
– Gdy jaja są obrzękłe, zaczynają się kłopoty.
– W każdym razie weszliśmy do łóżka i zaczęliśmy baraszkować. Był jednak pewien problem…
– Za dużo alkoholu?
– Tak. Głównie jednak chodziło o to, że on podniecał się dopiero wtedy, gdy jego córka wchodziła do pokoju lub robiła hałas – na przykład kaszląc lub spuszczając wodę w toalecie. Pobudzał go każdy jej widok lub oznaka jej obecności, wtedy naprawdę się napalał.
– Rozumiem.
– Naprawdę?
– Tak.
– W każdym razie rano powiedział mi, że jeżeli zechcę, to mam dom na całe życie. Plus 300$ pensji tygodniowo. Ma bardzo przyjemne mieszkanie: dwie i pół sypialni, trzy lub cztery telewizory, szafka pełna książek: Pearl S. Buck, Agatha Christie, Szekspir, Proust, Hemingway, klasycy Harvardu, setki książek kucharskich oraz Biblia. Ma dwa psy, kota, trzy samochody…
– Naprawdę?
– To wszystko, co chciałam ci powiedzieć. Żegnam.
Joanna rozłączyła się. Tony odłożył słuchawkę na widełki i postawił telefon na podłodze. Przeciągnął się. Miał nadzieję, że Francine śpi. Mylił się.
– Czego chciała?
– Opowiedziała mi historyjkę o facecie, który bzykał swoje córki.
– Po co? Czemu miałaby ci to mówić?
– Pewnie myślała, że mnie to zaciekawi, z uwagi na fakt, że ona też się z nim bzykała.
– Ciekawi cię to?
– Bynajmniej.
Francine obróciła się ku niemu i Tony objął ją ramieniem. Poranni pijacy międzymiastowi w całej Ameryce gapili się w ściany, dawszy w końcu za wygraną. Nie trzeba było być pijakiem, żeby poczuć ból, by zostać unicestwionym przez kobietę, ale można było poczuć ból i stać się pijakiem. Przez pewien czas, szczególnie za młodu, mogłeś myśleć, że szczęście ci sprzyja, i czasami rzeczywiście sprzyjało. W momencie gdy wydawało ci się, że wszystko idzie dobrze, działały jednak wszelkiego rodzaju średnie i prawa, o których nie miałeś pojęcia. Pewnej nocy, pewnej czwartkowej nocy gorącego lata, to ty stawałeś się pijakiem, to ty byłeś sam w tanim wynajętym pokoju i choć wiele razy bywałeś tam już przedtem, nic to nie pomagało, pogarszało wręcz sytuację, ponieważ zacząłeś już sądzić, że nigdy więcej nie będziesz musiał stawić jej czoła. Mogłeś jedynie zapalić jeszcze jednego papierosa, przyrządzić jeszcze jednego drinka, sprawdzić, czy w łuszczących się ścianach nie ma ust i oczu. To, co mężczyźni i kobiety robili sobie, przechodziło wszelkie pojęcie.
Tony przyciągnął Francine do siebie, w milczeniu przylgnął do jej ciała i słuchał, jak oddycha. To okropne, że trzeba po raz kolejny rozmawiać poważnie o takim syfie.
Los Angeles to bardzo dziwne miejsce. Nasłuchiwał. Ptaki już się przebudziły i ćwierkały, było jednak ciemno, choć oko wykol. Niebawem ludzie ruszą ku autostradom. Będzie słychać dolatujący z nich warkot oraz odgłos samochodów uruchamianych na ulicach. Tymczasem poranni pijacy wszystkich krajów będą leżeli w swoich łóżkach, na próżno usiłując zasnąć i zasługując na ten odpoczynek, gdyby tylko zdołali go zaznać.
Będąc przez całe życie pisarzem undergroundu, poznałem paru dziwnych wydawców, ale najdziwniejszymi z nich byli H.R. Mulloch i jego żona Honeysuckle. Mulloch, były więzień i były złodziej diamentów, wydawał magazyn „Demise”. Zacząłem wysyłać mu wiersze i wywiązała się między nami korespondencja. Twierdził, że moja poezja zniszczyła w nim zainteresowanie twórczością wszystkich pozostałych poetów. Odpisałem, że zniszczyła to zainteresowanie również we mnie. H.R. zaczął wspominać o możliwościach wydania tomiku moich wierszy i napisałem: w porządku, świetnie, wydawaj. Wyjaśnił, że nie może płacić tantiem, są biedni jak myszy kościelne. Napisałem: w porządku, świetnie, zapomnij o tantiemach, jestem biedny jak ubogi krewny myszy kościelnej. Odpisał: zaraz, zaraz, większość pisarzy, no cóż, których spotykam, okazuje się kompletnymi dupkami i okropnymi ludźmi. Potwierdziłem: masz rację, jestem kompletnym dupkiem i okropnym człowiekiem. Dobra, odpowiedział, przyjeżdżam z Honeysuckle do Los Angeles, żeby cię sprawdzić.
Półtora tygodnia później zadzwonił telefon. Byli w mieście, właśnie przylecieli z Nowego Orleanu i zatrzymali się w hotelu przy Trzeciej Ulicy, pełnym prostytutek, ochlapusów, kieszonkowców, włamywaczy, pomywaczy, dusicieli, ulicznych bandytów i gwałcicieli. Multach uwielbiał pospólstwo, myślę też, że nawet uwielbiał ubóstwo. Z listów wywnioskowałem, że H.R. wierzy, że z nędzy rodzi się czystość. Oczywiście do tej właśnie wiary zawsze chcieli nas przekonać bogacze, ale to już inna historia.
Wsiadłem z Marie do samochodu i pojechaliśmy do śródmieścia, wstępując najpierw po trzy kartony piwa i ćwiartkę taniej whiskey. Przed hotelem stał drobny siwowłosy mężczyzna mający około półtora metra wzrostu. Ubrany był w niebieski roboczy drelich, ale na szyi miał białą bandanę. Na głowie nosił bardzo wysokie białe sombrero. Podeszliśmy do niego. Pykał z cygara i uśmiechał się.
– Jesteś Chinaski?
– Owszem – odparłem. – A to Marie, moja kobieta.
– Żaden mężczyzna nie może nazywać kobiety swoją. Nigdy nie są naszą własnością, pożyczamy je tylko na krótki czas.
– Tak – przyznałem – chyba tak jest najlepiej.
Weszliśmy za H.R. po schodach na pomalowany na niebiesko i czerwono korytarz, w którym unosiła się woń morderstwa.
– Jedyny hotel w mieście, w którym zechcieli przyjąć psy, papugę i nas dwoje.
– Wygląda na przyjemne miejsce – zauważyłem.
Otworzył drzwi swojego pokoju i weszliśmy do środka. Były tam dwa biegające dokoła psy, a na środku pokoju stała Honeysuckle z papugą na ramieniu.
– Thomas Wolfe – zaskrzeczała papuga – to największy żyjący pisarz na świecie.
– Wolfe nie żyje – zauważyłem. – Wasza papuga się myli.
– To stara papuga – odparł H.R. – Mamy ją od dawna.
– Jak długo jesteś z Honeysuckle?
– Trzydzieści lat.
– Po prostu pożyczyłeś ją sobie na chwilę?
– Na to wygląda.
Psy biegały dokoła, a Honeysuckle stała pośrodku pokoju z papugą na ramieniu. Miała ciemne włosy, wyglądała na Włoszkę lub Greczynkę, była bardzo chuda, z workami pod oczyma; sprawiała wrażenie osoby tragicznej, życzliwej i niebezpiecznej, głównie jednak tragicznej. Postawiłem whiskey i piwo na stole i wszyscy ruszyli w jego stronę. H.R. zaczął zrywać kapsle z piw, a ja zacząłem zdzierać z whiskey banderolę. Na stole pojawiły się zakurzone szklanki wraz z kilkoma popielniczkami. Przez ścianę z lewej strony nagle zagrzmiał jakiś męski głos:
– Masz robić, co ci każę, pieprzona dziwko!
Usiedliśmy i rozlaliśmy whiskey. H.R. podał mi cygaro.
Odarłem je z folii, odgryzłem koniec i zapaliłem.
– Co myślisz o współczesnej literaturze? – zapytał H.R.
– Mało mnie ona obchodzi.
H.R. zmrużył oczy i uśmiechnął się do mnie szeroko.
– Ha! Tak też myślałem!
– Słuchaj, może zdejmiesz to sombrero, żebym zobaczył, z kim mam przyjemność. Mógłbyś być koniokradem.
– Nie – odparł, ściągając sombrero teatralnym gestem – ale byłem jednym z najlepszych złodziei diamentów w stanie Ohio.
– Naprawdę?
– Naprawdę.
Dziewczyny piły ochoczo.
– Kocham moje czworonogi – stwierdziła Honeysuckle. – A ty kochasz psy? – zapytała mnie.
– Nie wiem.
– On kocha samego siebie – powiedziała Marie.
– Marie ma bardzo przenikliwy umysł – zauważyłem.
– Podoba mi się sposób, w jaki piszesz – stwierdził H.R. – Potrafisz sporo powiedzieć bez fantazjowania.
– Niewykluczone, że talent to umiejętność wyrażenia głębokiej myśli w prosty sposób.
– Czyje to? – zapytał H.R.
Powtórzyłem moje słowa i dolałem wszystkim whiskey.
– Muszę to zapisać – powiedział H.R. Wyciągnął pióro z kieszeni i zapisał moje stwierdzenie na brzegu jednej z brązowych papierowych toreb leżących na stole.
Papuga zeskoczyła z Honeysuckle, przeszła po stole i wspięła się na moje lewe ramię.
– Jakie to miłe – powiedziała Honeysuckle.
– James Thurber14 – zaskrzeczał ptak – jest największym żyjącym pisarzem na świecie.
– Głupi sukinsyn – powiedziałem do ptaka. Nagle poczułem ostry ból w lewym uchu. Papuga omal mi go nie urwała. Wszyscy jesteśmy takimi wrażliwymi stworzeniami. H.R. zerwał następne kapsle. Piliśmy dalej.
Popołudnie zmieniło się w wieczór, a wieczór w noc. Obudziłem się w ciemności. Spałem na dywanie, na środku pokoju. H.R. i Honeysuckle spali w łóżku, a Marie na kanapie. Wszyscy troje chrapali, szczególnie Marie. Podniosłem się z podłogi i usiadłem przy stole. Zostało jeszcze trochę whiskey. Wlałem ją do szklanki i popiłem ciepłym piwem. Siedziałem i dalej wlewałem w siebie ciepłe piwo. Papuga siedziała na oparciu krzesła naprzeciw mnie. Nagle zeszła na stół, przespacerowała się między popielniczkami i pustymi butelkami i wspięła na moje ramię.
– Nie mów tego – powiedziałem – to mnie bardzo denerwuje.
– Pieprzona dziwka – zaskrzeczała papuga.
Podniosłem ptaka za stopę i umieściłem z powrotem na krześle. Potem położyłem się na dywanie i zasnąłem.
Rano H.R. Mulloch oznajmił:
– Postanowiłem wydrukować tomik twoich wierszy. Możemy wracać do domu i brać się do roboty.
– Chcesz przez to powiedzieć, że uświadomiłeś sobie, że nie jestem okropnym typem?
– Nie – odparł. – Wcale sobie tego nie uświadomiłem, ale postanowiłem zignorować głos rozsądku i wydrukować je tak czy owak.
– Naprawdę byłeś najlepszym złodziejem diamentów w stanie Ohio?
– Owszem.
– Wiem, że odsiadywałeś wyrok. Jak cię złapali?
– To była tak idiotyczna wpadka, że nie chcę o tym mówić.
Zszedłem na dół, kupiłem parę następnych kartonów, wróciłem i razem z Marie pomogliśmy się im spakować. H.R. i Honeysuckle mieli specjalne skrzynki do noszenia psów i papugi. Znieśliśmy wszystko po schodach do mojego samochodu, a potem usiedliśmy i dopiliśmy piwo. Wszyscy byliśmy profesjonalistami: nikt nie okazał się na tyle głupi, by proponować śniadanie.
– Teraz ty nas odwiedź – powiedział H.R. – Będziemy razem składać tomik. Jesteś sukinsynem, ale można z tobą porozmawiać. Inni poeci zawsze stroszą piórka i zgrywają głupich dupków.
– Jesteś w porządku – stwierdziła Honeysuckle. – Psy cię lubią.
– Papuga też – dodał H.R.
Dziewczyny zostały w samochodzie, a ja wróciłem z H.R. do hotelu oddać klucz do pokoju. Drzwi otworzyła staruszka w zielonym kimonie, z włosami ufarbowanymi na jaskraworudy kolor.
– To jest Mama Stafford – wyjaśnił mi H.R. – Mamo Stafford, to największy poeta na świecie.
– Naprawdę?
– Największy żyjący poeta na świecie – uściśliłem.
– Może wejdziecie na jednego? Wyglądacie tak, jakbyście musieli się napić.
Weszliśmy do środka i każdy z nas wlał w siebie kieliszek ciepłego białego wina. Pożegnaliśmy się i wróciliśmy do samochodu…
Na dworcu kolejowym H.R. kupił bilety i nadał papugę oraz psy na bagaż. Potem wrócił i usiadł razem z nami.
– Nie znoszę latania samolotami – powiedział. – Latanie mnie przeraża.
Poszedłem kupić małe piwo i podawaliśmy je sobie, czekając. Potem zaczęli załadowywać pociąg. Staliśmy na peronie. Nagle Honeysuckle skoczyła na mnie i dała mi długiego całusa. Kończąc, błyskawicznie wsunęła mi język do ust. W czasie gdy Marie całowała H.R., stałem i paliłem cygaro. Następnie H.R. i Honeysuckle wsiedli do pociągu.
– To sympatyczny człowiek – stwierdziła Marie.
– Chyba zawróciłaś mu w głowie, cukiereczku.
– Jesteś zazdrosny?
– Zawsze jestem zazdrosny.
– Spójrz, siedzą przy oknie, uśmiechają się do nas.
– To żenujące. Niechże ten cholerny pociąg wreszcie ruszy.
W końcu pociąg rzeczywiście ruszył. Pomachaliśmy im oczywiście, a oni pomachali w odpowiedzi. H.R. uśmiechał się radośnie i z zadowoleniem. Wydawało się, że Honeysuckle płacze. Wyglądała dość tragicznie. Po chwili straciliśmy ich z oczu.
Wizyta skończona. Mieli opublikować moje wiersze. Wiersze wybrane. Odwróciliśmy się i poszliśmy z powrotem przez dworzec.
Gdy zadzwoniłem do drzwi, był przy swoim szóstym lub siódmym piwie. Poszedłem do lodówki i wyjąłem jedno dla siebie. Po chwili wyszedłem z kuchni i usiadłem. Wyglądał naprawdę mamie.
– Co się stało, Max?
– Właśnie straciłem jedną. Odeszła przed paroma godzinami.
– Nie wiem, co powiedzieć, Max.
Uniósł wzrok znad swego piwa.
– Słuchaj, pewnie w to nie uwierzysz, ale od czterech lat nie miałem żadnej dupy.
Cmoktałem swoje piwo.
– Wierzę ci, Max. W rzeczywistości w naszym społeczeństwie jest wielu ludzi, którzy od kołyski aż po grób obchodzą się bez dupy. Siedzą w maleńkich pokojach i robią z cynfolii przedmioty, które wieszają w oknie, i obserwują błyskające na nich słońce, przyglądają się, jak wirują na wietrze…
– No cóż, właśnie jedną straciłem. A była pod ręką…
– Opowiedz mi o tym.
– No cóż, zadzwonił dzwonek u drzwi i stanęła w nich młoda dziewczyna. Blondynka, w białej sukience i niebieskich butach. „Max Miklovik?” – zapytała. Odparłem, że tak, a ona na to, że czytała moje wypociny i czyją wpuszczę. Powiedziałem, że wpuszczę. Naprawdę. Pozwoliłem jej wejść. Usiadła w fotelu w kącie. Wszedłem do kuchni i przyrządziłem dwie whiskey z wodą, wróciłem do pokoju, dałem jej jedną, a potem usiadłem na kanapie.
– Ładna?
– Bardzo, i do tego z dobrym ciałem, sukienka nie skrywała niczego. Potem zapytała, czy czytałem Jerzego Kosińskiego. „Czytałem Malowanego ptaka – odparłem. – Okropnie napisane”. „To bardzo dobry pisarz” – zaprotestowała.
Max siedział, myśląc pewnie o Kosińskim.
– Co się stało potem? – zapytałem.
– Jakiś pająk plótł sobie nad nią pajęczynę. Na jego widok wydała z siebie cichy okrzyk i zawołała: „Ten pająk na mnie nasrał!”
– A nasrał?
– Wyjaśniłem jej, że pająki nie srają. „Owszem, srają” – odparła, a ja zauważyłem: „W takim razie Jerzy Kosiński to pająk”. „Mam na imię Lyn” – wyznała. „Cześć, Lyn” – odpowiedziałem.
– Niezła rozmowa.
– Niezła. Potem usłyszałem: „Chcę ci coś powiedzieć”. „Mów” – odparłem, a ona na to: „Gdy miałam 13 lat, uczył mnie grać na fortepianie prawdziwy hrabia. Widziałam jego dokumenty, był prawdziwym hrabią. Hrabia Rudolph Stauffer”. „Dopij” – poradziłem jej.
– Mogę wypić jeszcze jedno piwo, Max?
– Jasne, mnie też przynieś.
Gdy wróciłem z piwem, Max ciągnął dalej:
– Wypiła swoją whiskey i podszedłem, by przyrządzić jej następną porcję. Gdy sięgałem po szklankę, nachyliłem się, żeby ją pocałować. Odsunęła głowę. „Cholera, czy pocałunek to coś złego? – zapytałem. – Pająki też całują”. „Nie całują” – odparła. Nie pozostało nic innego, jak pójść do kuchni i przyrządzić dwa następne, trochę mocniejsze drinki. Podałem jej szklankę i znowu usiadłem na kanapie.
– Chyba oboje powinniście na niej siedzieć – zauważyłem.
– Ale nie siedzieliśmy. A ona gadała dalej: „Hrabia miał wysokie czoło, piwne oczy, długie szczupłe palce i zawsze pachniał spermą”.
– O!
– Powiedziała: „Miał 65 lat, ale był seksowny. Moją matkę też uczył gry na fortepianie. Moja matka miała 35 lat, a ja 13 i hrabia uczył nas obie”.
– Co miałeś na to odpowiedzieć? – zapytałem.
– Nie wiem. Więc powiedziałem, że Kosiński w ogóle nie potrafi pisać. A ona na to: „Kochał się z moją matką”. „Kto? Kosiński?” – zapytałem. „Nie. Hrabia”. „Czy hrabia cię rżnął?” – zapytałem. „Nie, nigdy. Ale dotykał mnie w różnych miejscach, bardzo mnie tym podniecał. I wspaniale grał na fortepianie”.
– Jak na to wszystko zareagowałeś?
– No cóż, opowiedziałem jej o tym, jak podczas drugiej wojny światowej pracowałem dla Czerwonego Krzyża. Jeździliśmy i zbieraliśmy butelki z krwią. Była tam pielęgniarka, czarnowłosa, bardzo gruba. Po lunchu kładła się na trawniku z rozchylonymi ku mnie nogami. I bez przerwy się na mnie gapiła. Po zebraniu krwi zanosiłem butelki do magazynu. Było w nim zimno. Butelki trzymano w białych woreczkach i czasami, gdy oddawałem je dziewczynie kierującej magazynem, butelka wymykała się z worka i rozbijała o podłogę. ŁUP! Wszędzie krew i szkło. Ale ta dziewczyna zawsze mówiła: „Nic się nie stało, nie przejmuj się tym”. Uważałem, że jest bardzo dobra, i zacząłem ją całować, gdy dostarczałem krew. Całowanie jej wewnątrz tej chłodni było bardzo przyjemne, ale z tą czarnowłosą, która kładła się po lunchu na trawie i rozchylała dla mnie nogi, nigdy do niczego nie doszło.
– Powiedziałeś jej to?
– Powiedziałem.
– I co ona na to?
– Zawołała: „Pająk schodzi na dół! Schodzi na mnie!” „O mój Boże” – powiedziałem, złapałem za „Racing Form”, otworzyłem ją i schwytałem pająka między trzecią gonitwą na trzy czwarte mili dla trzyletnich koni, które nigdy dotąd nie wygrały, a czwartą, którą był claimer15 na siedemnaście szesnastych mili dla czterolatków i starszych koni z sumą nagród pięć tysięcy dolarów. Cisnąłem gazetę na podłogę i udało mi się dać Lyn szybkiego całusa. Nie zareagowała.
– A co powiedziała o pocałunku?
– Powiedziała, że jej ojciec jest geniuszem komputerowym i rzadko bywał w domu, ale jakoś dowiedział się o jej matce i hrabi. Pewnego dnia zdybał ją po szkole, chwycił za głowę i tłukł o ścianę, pytając, dlaczego kryła swoją matkę. Gdy dowiedział się prawdy, bardzo się wkurzył. W końcu przestał walić jej głową o ścianę, wszedł do domu i walił o ścianę głową jej matki. Lyn powiedziała, że to było okropne i że już nigdy nie zobaczyli hrabiego.
– I jak to skomentowałeś?
– Powiedziałem jej, że kiedyś spotkałem w barze kobietę i zabrałem ją do domu. Gdy zdjęła majtki, było w nich tyle krwi i gówna, że nie mogłem tego zrobić. Śmierdziała jak kloaka. Natarła mi plecy oliwką i dałem jej pięć dolarów, pół butelki zwietrzałego porto, adres mojego najlepszego przyjaciela i wyprawiłem ją w drogę.
– To naprawdę się wydarzyło?
– Owszem. Potem Lyn zapytała, czy lubię T.S. Eliota. Odparłem, że nie. Wtedy powiedziała: „Podoba mi się to, co piszesz, Max, jest tak okropne i chore, że aż mnie fascynuje. Byłam w tobie zakochana. Pisałam do ciebie list za listem, ale nigdy nie odpisałeś”. „Przykro mi, kotku” – odparłem. „Zwariowałam. Pojechałam do Meksyku. Popadłam w bigoterię. Nosiłam czarny szal i śpiewałam na ulicach o 3 nad ranem. Nikt mi się nie naprzykrzał. W walizce miałam wszystkie twoje książki, piłam tequilę i zapalałam świece. Potem spotkałam matadora i on sprawił, że zapomniałam o tobie. To trwało kilka tygodni”.
– Ci faceci mają masę dup.
– Wiem – odparł Max. – W każdym razie powiedziała, że w końcu znużyli się sobą. „Pozwól mi być twoim matadorem” – zaproponowałem, a ona na to: „Jesteś jak wszyscy inni mężczyźni. Chcesz jedynie podupczyć”. „I mieć obciągniętego druta” – uściśliłem, podszedłem do niej i dodałem: „Pocałuj mnie”. „Max, ty chcesz się tylko zabawić. O mnie nie dbasz” – powiedziała. „Dbam o siebie” – odparłem. „Gdybyś nie był tak wspaniałym pisarzem, żadna kobieta nie odezwałaby się nawet do ciebie”. „Chodźmy się pieprzyć” – zaproponowałem. „Chcę, żebyś się ze mną ożenił” – powiedziała. „Nie chcę się z tobą żenić” – oświadczyłem. Wtedy wzięła torebkę i wyszła.
– To koniec tej historii? – zapytałem.
– To wszystko – odparł Max. – Cztery lata bez dupy i teraz tracę tę. Duma, głupota, licho wie co jeszcze.
– Jesteś dobrym pisarzem, Max, ale nie jesteś kobieciarzem.
– Uważasz, że porządny kobieciarz potrafiłby to rozegrać?
– Oczywiście. Bo widzisz, na każdy jej numer trzeba mieć prawidłową odpowiedź. Każda prawidłowa odpowiedź prowadzi rozmowę w nowym kierunku, aż w końcu kobieta zostaje przyparta przez kobieciarza do muru, a ściślej mówiąc, położona na łopatki.
– Jak mogę się tego nauczyć?
– To nie jest wyuczona wiedza. To instynkt. Musisz wyczuć, co kobieta naprawdę mówi, gdy mówi coś innego. Tego nie można nauczyć.
– Co naprawdę mówiła?
– Pragnęła cię, ale ty nie wiedziałeś, jak do niej dotrzeć. Nie potrafiłeś zbudować mostu. Zawaliłeś sprawę, Max.
– Ale ona przeczytała wszystkie moje książki. Myślała, że coś wiem.
– Teraz to ona coś wie.
– Co?
– Że jesteś głupim dupkiem, Max.
– A jestem?
– Wszyscy pisarze nimi są. Dlatego właśnie wszystko opisują.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że opisują wszystko, ponieważ niczego nie rozumieją.
– Opisuję wiele rzeczy – stwierdził ze smutkiem Max.
– Pamiętam, że gdy byłem mały, przeczytałem książkę Hemingwaya. Facet raz za razem szedł do łóżka z kobietą i nie mógł tego zrobić, mimo że ją kochał, a ona kochała jego. Mój Boże, myślałem, cóż za wspaniała książka! Minęły całe stulecia i nikt dotąd nie ukazał tego od tej strony. Sądziłem, że facet był po prostu zbyt dupowaty, żeby to zrobić. Później przeczytałem w tej książce, że na wojnie odstrzelono mu genitalia. Ale zawód.
– Myślisz, że ta dziewczyna wróci? – zapytał Max. – Żebyś ty widział to ciało, tę twarz, te oczy.
– Ona nie wróci – odparłem, wstając.
– Ale co ja teraz zrobię?
– Po prostu pisz dalej swoje żałosne wiersze, opowiadania i powieści…
Zostawiłem go i zszedłem po schodach. Nic więcej nie mogłem mu powiedzieć. Była za kwadrans ósma. Nie jadłem jeszcze obiadu. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do McDonalda, myśląc, że chyba zamówię smażone krewetki.
Pogrzeb mojego ojca nie wzbudził we mnie żadnych emocji. Siedziałem naprzeciwko zakładu pogrzebowego w Alhambrze i piłem kawę. Dojazd na tor po zakończeniu ceremonii nie zająłby dużo czasu. Do baru wszedł mężczyzna w okrągłych okularach z grubymi soczewkami, o okropnie łuszczącej się twarzy.
– Henry – rzekł do mnie, po czym siadł i zamówił kawę.
– Cześć, Bert.
– Twój ojciec i ja bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Sporo rozmawialiśmy o tobie.
– Nie lubiłem mojego starego – odparłem.
– Twój ojciec cię kochał, Henry. Miał nadzieję, że ożenisz się z Ritą. – Rita była córką Berta. – Chodzi teraz z przemiłym facetem, ale on jej nie rajcuje. Mam wrażenie, że ona pragnie tylko pozerów. Nie rozumiem tego. Musi go jednak trochę lubić – dodał, ożywiając się – bo chowa swoje dziecko w garderobie, gdy on przychodzi.
– No, Bert, chodźmy.
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy i weszliśmy do zakładu pogrzebowego. Ktoś właśnie opowiadał, jakim to dobrym człowiekiem był mój ojciec. Miałem ochotę przedstawić go z innej strony. Potem ktoś zaczął śpiewać. Wstaliśmy i przeszliśmy gęsiego obok trumny. Ja byłem ostatni. Może splunę na niego, pomyślałem.
Moja matka już nie żyła. Pochowałem ją rok wcześniej, a potem pojechałem na tor wyścigowy i przespałem się z kobietą. Kolejka przesuwała się. I wtedy jakaś kobieta krzyknęła przeraźliwie:
– Nie, nie, nie! On nie mógł umrzeć! – Włożyła ręce do trumny, uniosła głowę ojca i pocałowała go. Nikt jej nie powstrzymał. Przywarła ustami do jego ust. Chwyciłem ojca za kark, kobietę za kołnierz i oderwałem ją od nieboszczyka. Ojciec opadł z powrotem do trumny, a kobietę, roztrzęsioną, wyprowadzono z zakładu.
– To była przyjaciółka twojego ojca – powiedział Bert.
– Niezła laska – zauważyłem.
Gdy po nabożeństwie schodziłem po schodach, kobieta czekała. Podbiegła do mnie.
– Jesteś bardzo do niego podobny! Jesteś nim!
– Nie – odparłem. – On nie żyje, a ja jestem młodszy i sympatyczniejszy.
Objęła mnie i pocałowała. Wepchnąłem jej język między wargi, a potem cofnąłem się.
– No, no – powiedziałem głośno – opanuj się.
Pocałowała mnie znowu i tym razem wepchnąłem język jeszcze głębiej. Mój członek zaczynał twardnieć. Paru mężczyzn i jakaś kobieta podeszli, by ją zabrać.
– Nie – powiedziała. – Chcę jechać z nim. Muszę porozmawiać z jego synem.
– Ależ Mario, proszę, chodź z nami!
– Nie, nie, muszę porozmawiać z jego synem!
– Ma pan coś przeciwko? – zapytał jeden z mężczyzn.
– Wszystko w porządku – odparłem.
Maria wsiadła do mojego samochodu i pojechaliśmy do domu mojego ojca. Otworzyłem drzwi i weszliśmy do środka.
– Rozejrzyj się – powiedziałem. – Możesz wziąć z jego rzeczy, co tylko chcesz. Mam zamiar się wykąpać. Pogrzeby powodują, że się pocę.
Gdy wyszedłem z łazienki, Maria siedziała na brzegu łóżka.
– Och, nosisz jego szlafrok!
– Teraz należy do mnie.
– On po prostu uwielbiał ten szlafrok. Dałam mu go na gwiazdkę. Był z niego taki dumny. Powiedział, że będzie chodził w nim dokoła domu, żeby zobaczyli go wszyscy sąsiedzi.
– I chodził?
– Nie.
– To ładny szlafrok. Teraz należy do mnie.
Wziąłem paczkę papierosów z nocnego stolika.
– O, to jego papierosy!
– Chcesz jednego?
– Nie.
Zapaliłem.
– Jak długo go znałaś?
– Prawie rok.
– I nie odkryłaś tego?
– Czego?
– Że był ignorantem. Okrutnym. Patriotycznym. Pazernym na pieniądze. Kłamcą. Tchórzem. Oszustem.
– Nie.
– Jestem zaskoczony. Wyglądasz na inteligentną kobietę.
– Kochałam twojego ojca, Henry.
– Ile masz lat?
– Czterdzieści trzy.
– Dobrze się trzymasz. Masz piękne nogi.
– Dziękuję.
– Seksowne.
Wszedłem do kuchni, wyjąłem z kredensu butelkę wina, wyciągnąłem korek, znalazłem dwa kieliszki i wróciłem do salonu. Nalałem jej wina i podałem kieliszek.
– Twój ojciec często mówił o tobie.
– Tak?
– Twierdził, że brak ci ambicji.
– Miał rację.
– Naprawdę?
– Moją jedyną ambicją jest nie być niczym. Mam wrażenie, że to najrozsądniejsze.
– Dziwny jesteś.
– Nie, to mój ojciec był dziwny. Pozwól, że ci doleję. To dobre wino.
– Mówił, że jesteś pijakiem.
– A widzisz, coś jednak osiągnąłem.
– Jesteś tak bardzo do niego podobny.
– To tylko powierzchowne podobieństwo. On lubił jajka na miękko, ja lubię na twardo. On lubił towarzystwo, ja samotność. On lubił sypiać w nocy, ja w dzień. On lubił psy, ja ciągnąłem je za uszy i wtykałem im zapałki do tyłka. On lubił swoją pracę, ja lubię podupczyć.
Wyciągnąłem ręce i chwyciłem Marię. Rozchyliłem ustami jej wargi, zacząłem wysysać powietrze z jej płuc. Splunąłem jej do gardła i przejechałem palcem po szparze między pośladkami. Rozłączyliśmy się.
– On całował mnie delikatnie – powiedziała Maria. – Kochał mnie.
– Kurwa mać! Moja matka była w grobie zaledwie od miesiąca, a on już lizał twoje sutki i używał twojego papieru toaletowego.
– Kochał mnie.
– Bzdura. Strach przed samotnością zaprowadził go do twojej pochwy.
– Twierdził, że jesteś zgorzkniałym młodym człowiekiem.
– A jakże. Zobacz, co miałem dla ojca.
Podciągnąłem jej sukienkę i zacząłem całować po nogach. Rozpocząłem od kolan. Dotarłem do wewnętrznej części uda i Maria rozchyliła przede mną nogi. Ugryzłem ją mocno. Podskoczyła i puściła wiatry.
– Och, przepraszam.
– Nie szkodzi – odparłem.
Nalałem jej następną porcję, zapaliłem jeden z papierosów mojego nieżyjącego ojca i poszedłem do kuchni po drugą butelkę wina. Piliśmy przez kolejną godzinę lub dwie. Popołudnie właśnie przechodziło w wieczór, ale ja już miałem dosyć. Śmierć była taka nieciekawa. To właśnie było w niej najgorsze. Była nieciekawa. Z chwilą gdy nastąpiła, nie mogłeś już nic zrobić. Nie mogłeś zagrać z nią w tenisa ani zmienić jej w pudełko cukierków. Sterczała tam niczym nudny kompan. Śmierć była głupia. Wlazłem do łóżka. Usłyszałem, jak Maria zdejmuje buty, ubranie, i po chwili poczułem ją obok. Jej głowa spoczęła na mojej piersi i czułem, jak moje palce masują ją za uszami. I wtedy zaczął mi stawać. Uniosłem głowę Marii i przytknąłem usta do jej ust. Zrobiłem to delikatnie. Potem chwyciłem jej rękę i położyłem ją na moim kutasie.
Wypiłem za dużo wina. Dosiadłem jej. Pchałem i pchałem. Stale byłem blisko, ale nie mogłem dojść. Dawałem jej długi, męczący i niekończący się wycisk. Łóżko drżało i podskakiwało, trzęsło się i jęczało. Maria też jęczała. Całowałem ją raz po raz. Z trudem łapała oddech.
– Mój Boże – powiedziała – ty mnie NAPRAWDĘ RŻNIESZ!
Chciałem jedynie skończyć, ale wino zakłóciło funkcjonowanie mojej maszynerii. W końcu przewróciłem się na plecy.
– Boże – jęknęła. – O Boże.
Zaczęliśmy się całować i wszystko zaczęło się od nowa. Dosiadłem jej jeszcze raz. Tym razem poczułem, że orgazm powoli nadchodzi.
– Och, Chryste Panie! – zawołałem. W końcu udało mi się, wstałem i poszedłem do łazienki. Wyszedłem, paląc papierosa, i wróciłem do łóżka. Maria już zasypiała.
– Mój Boże – powiedziała. – Ty naprawdę mnie ZERŻNĄŁEŚ!
Zasnęliśmy.
Rano wstałem, zwymiotowałem, wyczyściłem zęby, wypłukałem gardło i wypiłem butelkę piwa. Maria obudziła się, spojrzała na mnie i zapytała:
– Czy my się pieprzyliśmy?
– Żartujesz sobie?
– Nie, chcę wiedzieć. Tak czy nie?
– Nie – odparłem. – Do niczego nie doszło.
Maria weszła do łazienki i wzięła prysznic. Śpiewała. Potem wytarła się ręcznikiem i wyszła. Popatrzyła na mnie.
– Czuję się jak kobieta, którą ktoś zerżnął.
– Do niczego nie doszło, Mario.
Ubraliśmy się i zabrałem ją na kawę do baru za rogiem. Zamówiła kiełbasę i jajecznicę, grzankę z pszennego chleba i kawę. Ja wypiłem szklankę soku pomidorowego i zjadłem bułkę razową.
– Nie mogę się z tym oswoić. Jesteś bardzo do niego podobny.
– Nie dzisiaj, Mario, proszę.
Przyglądając się, jak Maria wkłada do ust jajecznicę, kiełbasę i grzankę (posmarowaną dżemem malinowym), zdałem sobie sprawę, że przegapiliśmy pogrzeb. Zapomnieliśmy pojechać na cmentarz, żeby obejrzeć, jak starego spuszczają do grobu. A tak chciałem to zobaczyć. Była to jedyna przyjemna strona całej uroczystości. Nie przyłączyliśmy się do konduktu żałobnego, pojechaliśmy za to do domu mojego ojca, paliliśmy jego papierosy i piliśmy jego wino.
Maria włożyła do ust wyjątkowo dużą porcję jasnożółtej jajecznicy i powiedziała:
– Musiałeś mnie zerżnąć. Czuję, jak twoja sperma spływa mi po nodze.
– Och, to tylko pot. Dziś jest bardzo gorąco.
Ujrzałem, jak sięga pod stół i pod sukienkę. Jej palec pojawił się z powrotem. Powąchała go.
– To nie pot, to sperma.
Maria skończyła jeść i wyszliśmy z baru. Podała mi swój adres. Zawiozłem ją tam i zaparkowałem przy krawężniku.
– Chcesz wejść?
– Nie w tej chwili. Muszę się wszystkim zająć. Mienie spadkowe.
Maria nachyliła się i pocałowała mnie. Jej oczy były duże, zgaszone i przemęczone.
– Wiem, że jesteś znacznie młodszy, ale mogłabym cię pokochać – powiedziała. – Jestem tego pewna.
Gdy dotarła do drzwi, odwróciła się. Pomachaliśmy sobie rękami. Pojechałem do najbliższego sklepu z alkoholem, kupiłem ćwiartkę i aktualny program gonitw. Cieszyłem się na szczęśliwy dzień na torze. Po dniu wolnym zawsze lepiej mi się wiodło.
Moja matka zmarła rok wcześniej. Tydzień po śmierci ojca stałem sam w jego domu. Dom znajdował się w Arcadii, a od pewnego czasu najbliższy z nim kontakt miałem wtedy, gdy przejeżdżałem obok autostradą w drodze do Santa Anita.
Sąsiedzi ojca nie znali mnie. Pogrzeb miałem już za sobą. Podszedłem do zlewu, nalałem wody do szklanki, wypiłem i wyszedłem na zewnątrz. Nie wiedząc, co jeszcze zrobić, podniosłem wąż, odkręciłem wodę i zacząłem podlewać krzewy. Gdy tak stałem na trawniku przed domem, w oknach sąsiadów rozsuwały się firanki. Potem zaczęli wychodzić ze swoich domów. Najpierw podeszła do mnie jakaś kobieta z naprzeciwka.
– To ty jesteś Henry? – zapytała.
Odparłem, że tak.
– Znaliśmy twojego ojca od wielu lat.
Następnie podszedł do nas jej mąż.
– Znaliśmy również twoją matkę – powiedział.
Schyliłem się i zamknąłem dopływ wody.
– Może wejdziecie? – zapytałem.
Przedstawili się jako Tom i Nellie Millerowie. Weszliśmy do domu.
– Jesteś bardzo podobny do swego ojca.
– Tak mówią.
Usiedliśmy i patrzyliśmy na siebie.
– Och, on miał tyle obrazów – powiedziała kobieta. – Musiał je bardzo lubić.
– Owszem, lubił je, nieprawdaż?
– Strasznie mi się podoba ten obraz z wiatrakiem o zachodzie słońca.
– Może go pani sobie wziąć.
– Och, naprawdę?
Rozległ się dzwonek u drzwi. Przyszli Gibsonowie.
Powiedzieli, że oni również od lat byli sąsiadami mojego ojca.
– Jesteś bardzo podobny do swego ojca – stwierdziła pani Gibson.
– Henry dał nam obraz z wiatrakiem.
– To miło z jego strony. Strasznie mi się podoba ten obraz z niebieskim koniem.
– Może go pani sobie wziąć, pani Gibson.
– Och, chyba nie mówisz tego poważnie?
– Owszem, mówię.
Dzwonek znowu zadzwonił i do środka weszła następna para. Zostawiłem drzwi otwarte na oścież. Niebawem przez próg wetknął głowę jakiś mężczyzna.
– Nazywam się Doug Hudson. Moja żona jest u fryzjera.
– Proszę wejść, panie Hudson.
Przybywali coraz to nowi, najczęściej parami. Zaczęli krążyć po domu.
– Masz zamiar sprzedać ten dom?
– Sądzę, że sprzedam.
– To urocza okolica.
– Zauważyłem.
– Och, uwielbiam wprost tę ramę, ale mi się nie podoba ten obraz.
– Proszę ją sobie wziąć.
– A co mam zrobić z obrazem?
– Proszę wyrzucić na śmietnik. – Rozejrzałem się. – Jeżeli ktoś zobaczy obraz, który mu się podoba, niech sobie weźmie.
Wzięli. Wkrótce ściany były puste.
– Potrzebujesz tych krzeseł?
– Bynajmniej.
Z ulicy wchodzili przechodnie, nawet nie zawracając sobie głowy przedstawianiem się.
– A sofa? – zapytał ktoś bardzo głośno. – Jest ci potrzebna?
– Nie jest – odparłem.
Zabrali sofę, a potem stół z kącika jadalnego i krzesła.
– Masz tu chyba gdzieś opiekacz do grzanek, co, Henry?
Zabrali opiekacz.
– Te półmiski nie są ci potrzebne, prawda?
– Nie.
– A srebro stołowe?
– Nie.
– A co zrobisz z dzbankiem na kawę i mikserem?
– Weźcie je sobie.
Jedna z kobiet otworzyła szafkę na werandzie na tyłach domu.
– A te wszystkie przetwory owocowe? Nigdy nie zdołasz ich zjeść.
– W porządku, niech każdy weźmie sobie trochę. Ale starajcie się je równo podzielić.
– Och, ja chcę truskawki!
– Och, ja chcę figi!
– Och, ja chcę marmoladę!
Ludzie wychodzili i wracali, sprowadzając coraz to nowe osoby.
– Hej, tu w szafce jest ćwiartka whiskey! Pijesz, Henry?
– Whiskey zostawcie.
W domu robiło się tłoczno. Spuszczono wodę w toalecie. Ktoś strącił szklankę z umywalki i ją stłukł.
– Ten odkurzacz lepiej zachowaj, Henry. Możesz go używać w swoim mieszkaniu.
– W porządku. Zatrzymam go.
– W garażu miał narzędzia ogrodnicze. Co z nimi?
– Nie, wolę je zatrzymać.
– Dam ci za nie 15$.
– Dobra.
Dał mi 15$, a ja dałem mu klucz do garażu.
Wkrótce słychać było, jak toczy kosiarkę do trawy do swojego domu po drugiej stronie ulicy.
– Nie powinieneś mu oddawać całego sprzętu za 15$, Henry. Jest wart znacznie więcej.
Nie odpowiedziałem.
– A samochód? Ma cztery lata.
– Samochód chyba zatrzymam.
– Dam ci za niego 50$.
– Samochód chyba zatrzymam.
Ktoś zwinął dywan we frontowym pokoju. I wtedy ludzie zaczęli tracić zainteresowanie. Niebawem zostały tylko trzy lub cztery osoby, potem wszyscy sobie poszli. Zostawili mi wąż ogrodowy, łóżko, lodówkę i kuchenkę oraz rolkę papieru toaletowego.
Wyszedłem na zewnątrz i zamknąłem drzwi garażu na klucz. Obok przejeżdżali na wrotkach dwaj mali chłopcy. Zatrzymali się, gdy zamykałem garaż.
– Widzisz tego faceta?
– Tak.
– Jego ojciec umarł.
Pojechali dalej. Podniosłem wąż, odkręciłem kurek i zacząłem podlewać róże.
Zadzwonił telefon. Dzwonił Paul, pisarz. Był przygnębiony. Znajdował się w Northridge.
– Harry?
– Tak?
– Nancy i ja rozeszliśmy się.
– Naprawdę?
– Słuchaj, chcę do niej wrócić. Możesz mi pomóc? Chyba że sam chcesz do niej wrócić?
Harry uśmiechnął się do słuchawki.
– Nie mam takiego zamiaru, Paul.
– Nie wiem, co się stało. Zaczęła od pieniędzy. Zaczęła pieklić się o pieniądze. Wymachiwała mi przed oczyma rachunkami za telefon. Słuchaj, trochę chałturzę. Mam swój numer. Razem z Barneyem obaj jesteśmy przebrani za pingwiny… on mówi jedną linijkę wiersza, ja mówię drugą… cztery mikrofony… za nami gra zespół jazzowy…
– Paul, rachunki telefoniczne mogą doprowadzić do szału – wtrącił Harry. – Powinieneś trzymać się z dala od telefonu, gdy jesteś naprany. Znasz zbyt wiele osób w Maine, Bostonie i New Hampshire. Nancy to przypadek nerwicy lękowej. Nie potrafi uruchomić samochodu, nie dostając ataku. Przypina się pasami, zaczyna się trząść i naciskać na klakson. Kompletnie ześwirowana. I to się rozciąga na inne sfery. Ona nie potrafi wejść do drugstore’u, nie obrażając się na pomocnika sklepowego, który właśnie wcina batonik czekoladowy.
– Twierdzi, że utrzymywała cię przez trzy miesiące.
– Utrzymywała mojego kutasa. Najczęściej przy użyciu kart kredytowych.
– Naprawdę jesteś taki dobry, jak mówią?
Harry roześmiał się.
– Daję im duszę. Tego nie można zmierzyć w centymetrach.
– Chcę do niej wrócić. Powiedz mi, co mam robić?
– Rób minetę jak mężczyzna albo znajdź jakąś pracę.
– Ty przecież nie pracujesz.
– Nie oceniaj siebie moją miarą. To błąd popełniany przez większość ludzi.
– Ale skąd ja wezmę forsę? Chałturzę, gdzie się da. Co mam zrobić?
– Sraj po gaciach.
– Czy ty w ogóle nie znasz litości?
– Jedyni ludzie, którzy znają litość, to ci, którzy jej potrzebują.
– Pewnego dnia ty też będziesz jej potrzebował.
– Potrzebuję jej teraz, tyle że w innej postaci niż ty.
– Potrzebna mi forsa, Harry. Jak mam ją zdobyć?
– Wykręć jakiś niesamowity numer. Efekt gwarantowany. Jeżeli ci się uda, jesteś zabezpieczony. Jeżeli spudłujesz, trafisz do mamra – żadnych rachunków za światło, za telefon, za gaz, żadnych zrzędzących bab. Możesz się wyuczyć fachu i zarabiasz cztery centy na godzinę.
– Ty naprawdę potrafisz zdołować człowieka.
– Dobra, przestań trząść dupą, to ci coś powiem.
– Przestałem.
– Przypuszczalnie Nancy rzuciła cię dla innego faceta. Czarnego, białego, czerwonoskórego lub żółtka. Zapamiętaj tę regułę, a będziesz kryty: kobieta rzadko odsuwa się od jednej ofiary, nie mając pod ręką następnej.
– Człowieku, ja potrzebuję pomocy, a nie teorii.
– Jeżeli nie zrozumiesz teorii, stale będziesz potrzebował pomocy…
Harry podniósł telefon i wybrał numer Nancy.
– Halo? – odpowiedziała.
– Mówi Harry.
– Och.
– Dochodzą mnie słuchy, że zostałaś usidlona w Meksyku. Czy odmówiłaś mu czegoś?
– Och, to…
– Hiszpański ekstoreador, prawda?
– O przepięknych oczach. Innych niż twoje. Twoich oczu nikt nie może zobaczyć.
– Nie chcę, by ktokolwiek oglądał moje oczy.
– Czemu?
– Gdyby zrozumieli, co myślę, nie mógłbym ich nabierać.
– Więc zadzwoniłeś, żeby mi powiedzieć, że biegasz z klapkami na oczach?
– Przecież wiesz o tym. Dzwonię po to, żeby ci powiedzieć, że Paul chce wrócić. Czy to ci pomoże w jakiś sposób?
– Nie.
– Tak też myślałem.
– Naprawdę zadzwonił do ciebie?
– Tak.
– Och, mam teraz nowego mężczyznę. Jest fantastyczny!
– Powiedziałem Paulowi, że prawdopodobnie zainteresowałaś się kimś innym.
– Skąd wiedziałeś?
– Wiedziałem.
– Harry?
– Tak, laleczko?
– Odpierdol się…
Nancy odłożyła słuchawkę.
No proszę, pomyślał, to ja staram się być rozjemcą, a oni oboje się wkurzają. Wszedł do łazienki i spojrzał na swoje odbicie w lustrze. Mój Boże, miał taką życzliwą twarz. Czy oni tego nie widzieli? Zrozumienie. Szlachetność. Spostrzegł wągra koło nosa. Nacisnął. Wyszedł, czarny i śliczny, ciągnąc za sobą żółty ogon ropy. Przełom, pomyślał, polega na rozumieniu kobiet i miłości. Rozwałkował wągra i ropę między palcami. A może przełom polegał na umiejętności zabijania z zimną krwią? Zastanawiając się nad tym, usiadł na sedesie, żeby się wysrać.
Nie wiem, ile lat temu to się wydarzyło, 15 czy 20. Siedziałem w moim mieszkaniu. Był gorący letni wieczór i czułem się otępiały.
Wyszedłem na ulicę. Dla większości rodzin minęła już pora kolacji i siedziały teraz przed telewizorami. Dotarłem do bulwaru. Po drugiej stronie jezdni mieścił się bar, staroświecki budynek z drewna, pomalowany na zielono i biało. Wszedłem do środka.
Po całym niemal życiu spędzonym w barach zupełnie straciłem do nich sympatię. Gdy potrzebowałem się czegoś napić, zwykle kupowałem to w sklepie z alkoholem, zabierałem do domu i piłem do lustra.
Znalazłem stołek z dala od tłumu. Nie byłem skrępowany, po prostu czułem się nie na miejscu. Gdybym jednak chciał się rozerwać, mógłbym to zrobić tylko tu. W naszym społeczeństwie ciekawe miejsca, do których można by pójść, są w większości albo nielegalne, albo bardzo kosztowne.
Zamówiłem butelkę piwa i zapaliłem papierosa. Jeszcze jeden bar w sąsiedztwie. Wszyscy się tu znali. Opowiadali sprośne dowcipy i oglądali telewizję. Dostrzegłem tylko jedną kobietę – starą, w czarnej sukni i rudej peruce. Miała na sobie z tuzin naszyjników i raz po raz zapalała papierosa. Zacząłem żałować, że nie jestem w moim mieszkaniu, i postanowiłem pójść tam zaraz po wypiciu piwa.
Do baru wszedł jakiś mężczyzna i zajął sąsiedni stołek. Nie uniosłem wzroku, nie byłem ciekaw, ale z głosu wywnioskowałem, że jest mniej więcej w moim wieku. W barze już go znali. Barman zwrócił się do niego po imieniu i powitało go paru stałych gości. Siedział obok mnie ze swoim piwem przez trzy lub cztery minuty, po czym rzekł:
– Cześć, jak się masz?
– W porządku.
– Jesteś nowy w tej okolicy?
– Nie.
– Nie widziałem cię tu przedtem.
Nie odpowiedziałem.
– Jesteś z Los Angeles? – zapytał.
– Głównie.
– Sądzisz, że Dodgersom uda się w tym roku?
– Nie.
– Komu kibicujesz?
– Nikomu. Nie lubię baseballu.
– A co lubisz?
– Boks. Walki byków.
– Walka byków jest okrutna.
– Owszem, wszystko jest okrutne, gdy się przegrywa.
– Ale byk nie ma żadnych szans.
– Nikt z nas ich nie ma.
– Jesteś cholernie negatywnie nastawiony do życia. Wierzysz w Boga?
– W innego niż twój.
– Jakiego?
– Nie jestem pewien.
– Ja chodzę do kościoła, odkąd tylko pamiętam.
Nie odpowiedziałem.
– Mogę ci postawić piwo?
– Jasne.
Na kontuarze pojawiły się butelki.
– Czytałeś dzisiaj gazety? – zapytał.
– Owszem.
– A czytałeś o tych 50 dziewczynkach, które spłonęły w bostońskim sierocińcu?
– Tak.
– Czy to nie potworne?
– Przypuszczam, że tak.
– Przypuszczasz?
– Zgadza się.
– Nie jesteś tego pewien?
– Gdybym był na miejscu, pewnie przez resztę życia miałbym koszmarne sny. Ale gdy człowiek tylko czyta o tym w gazetach, odbiera to inaczej.
– Nie żal ci tych 50 dziewczynek, które spaliły się na śmierć? Zwisały z okien, krzycząc przeraźliwie.
– Przypuszczam, że to było okropne. Ale widzisz, to był tylko nagłówek w gazecie, gazetowy artykuł. Naprawdę niewiele o tym myślałem. Przewróciłem stronę.
– Chcesz powiedzieć, że nic nie czułeś?
– Właściwie nie.
Przez chwilę siedział i pił swoje piwo. Potem ryknął:
– Hej, jest tu facet, który twierdzi, że nic, kurwa, nie czuł, gdy czytał o tych 50 dziewczynkach z sierocińca spalonych na popiół w Bostonie!
Wszyscy spojrzeli na mnie. Ja spojrzałem na mojego papierosa. Na minutę zapadła cisza, po czym kobieta w rudej peruce powiedziała:
– Gdybym była mężczyzną, przegnałabym go kopniakami po ulicy.
– W Boga też nie wierzy! – zawołał facet obok mnie. – Nie znosi baseballu. Uwielbia walki byków i lubi oglądać małe sieroty spalone na popiół!
Zamówiłem u barmana jeszcze jedno piwo, dla siebie. Z odrazą pchnął ku mnie butelkę. Dwaj młodzi ludzie grali w bilard. Młodszy, wielki chłopak w białej koszulce, odłożył kij i podszedł do mnie. Stał za mną, wciągając powietrze do płuc, starając się powiększyć swą klatkę piersiową.
– To przyjemny bar. Nie tolerujemy tutaj dupków. Dajemy im porządny wycisk, spuszczamy im takie manto, że aż im…
Czułem, że stoi za mną. Podniosłem butelkę i wlałem piwo do szklanki, wypiłem, zapaliłem papierosa. Moja ręka nie zadrżała ani przez chwilę. Stał tam przez pewien czas, po czym w końcu wrócił do stołu. Mężczyzna, który siedział obok mnie, wstał i odsunął się. Usłyszałem, jak mówi:
– Ten skurwiel ma negatywny stosunek do życia. Nienawidzi ludzi.
– Gdybym była mężczyzną – powiedziała kobieta w peruce – zmusiłabym go, by błagał o litość. Nie trawię takich sukinsynów.
– W ten sposób mówią ludzie tacy jak Hitler – zauważył ktoś.
– Nienawistne świry.
Wypiłem to piwo i zamówiłem następne. Dwaj młodzi ludzie grali dalej w bilard. Część gości wyszła i uwagi na mój temat zaczęły cichnąć, jeśli nie liczyć obelg kobiety w rudej peruce. Robiła się coraz bardziej pijana.
– Kutas, kutas… prawdziwy z ciebie kutas! Cuchniesz jak kloaka! Założę się, że swojego kraju też nienawidzisz, co? Swojego kraju, swojej matki i wszystkich innych. Znam was! Kutasy, marne, tchórzliwe kutasy!
W końcu, o 1.30 w nocy, wyszła. Wyszedł też jeden z grających w bilard. Chłopak w białej koszulce usiadł na końcu baru i rozmawiał z facetem, który postawił mi piwo. Za pięć druga powoli wstałem i wyszedłem z baru.
Nikt za mną nie szedł. Ruszyłem bulwarem i trafiłem na moją ulicę. Światła w domach i mieszkaniach były pogaszone. Trafiłem na moje podwórko. Otworzyłem drzwi mieszkania i wszedłem do środka. W lodówce było jedno piwo. Otworzyłem je i wypiłem.
Potem rozebrałem się, poszedłem do łazienki, wyszczałem się, wyczyściłem zęby, zgasiłem światło, położyłem się do łóżka i zasnąłem.
Zamierzaliśmy przeprowadzić wywiad ze znaną poetką Jane Altrice. Wydawca „America in Poetry” miał mi zapłacić 175$ za obszerny artykuł na jej temat. Tony towarzyszył mi ze swoim aparatem. Miał dostać 50$ za zdjęcia. Pożyczyłem magnetofon. Dom poetki znajdował się daleko na wzgórzach. Zatrzymałem samochód, pociągnąłem łyk wódki i podałem butelkę Tony’emu.
– Ona pije? – zapytał.
– Prawdopodobnie nie – odparłem.
Uruchomiłem samochód i pojechaliśmy dalej. Skręciliśmy w prawo w wąską, nieutwardzoną drogę. Janice stała przed domem, czekając na nas. Ubrana była w spodnie i białą bluzkę z wysokim koronkowym kołnierzem. Wysiedliśmy z auta i ruszyliśmy w stronę trawiastej skarpy, na której stała. Przedstawiliśmy się i uruchomiłem zasilany bateriami magnetofon.
– Tony zrobi pani parę zdjęć – poinformowałem. – Proszę się zachowywać naturalnie.
– Oczywiście – odparła.
Wchodziliśmy po skarpie. Janice wskazała na dom.
– Kupiliśmy go, gdy ceny były bardzo niskie. Teraz nie byłoby nas na niego stać. – Następnie wskazała na mniejszy dom na zboczu wzgórza. – To moja pracownia, sami ją zbudowaliśmy. Ma nawet łazienkę. Chodźcie tam.
Ruszyliśmy za nią. Znowu pokazała ręką.
– Te klomby zasadziliśmy sami. Naprawdę znamy się na kwiatach.
– Piękne – stwierdził Tony.
Janice otworzyła drzwi domku i weszliśmy do środka. Pracownia – z pięknymi indiańskimi pledami i wyrobami artystycznymi na ścianach – była duża i chłodna. Znajdował się w niej kominek, biblioteczka, duże biurko z elektryczną maszyną do pisania, słownikiem w pełnej wersji, papierem maszynowym, notatkami. Poetka była bardzo niska, miała krótko obcięte włosy i gęste brwi. Często się uśmiechała. W kąciku jednego oka miała głęboką szramę, która wyglądała tak, jakby wyrżnięto ją scyzorykiem.
– Sprawdźmy – powiedziałem. – Ma pani metr pięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu i waży pani…
– Pięćdziesiąt dwa kilo.
– Wiek?
Janice roześmiała się, gdy Tony zrobił jej zdjęcie.
– Kobieta ma prawo nie odpowiadać na to pytanie. – Znowu się roześmiała. – Niech pan po prostu napisze, że jestem wiecznie młoda.
Była bardzo urodziwą kobietą. Wyobraziłem ją sobie na mównicy w jakimś college’u, czytającą swoje wiersze, odpowiadającą na pytania, przygotowującą nowe pokolenie poetów, kierującą ich ku życiu. Prawdopodobnie miała również zgrabne nogi. Próbowałem wyobrazić ją sobie w łóżku, ale nie zdołałem.
– O czym pan myśli? – zapytała.
– Ma pani intuicję?
– Oczywiście. Nastawię kawę. Obaj musicie się czegoś napić.
– Słusznie.
Janice przygotowała kawę i wyszliśmy na zewnątrz bocznymi drzwiami. Znajdował się tam miniaturowy plac zabaw, huśtawki i trapezy, sterty piasku, tego rodzaju rzeczy. Chłopiec w wieku około dziesięciu lat zbiegł po skarpie.
– To Jason, mój najmłodszy, moje dziecko – powiedziała Janice od drzwi.
Jason był rozczochranym jasnowłosym bogiem w krótkich spodenkach i luźnej purpurowej bluzce. Miał złoto-niebieskie buty. Sprawiał wrażenie zdrowego i pełnego życia.
– Mamo, mamo! Pohuśtaj mnie! Pohuśtaj, pohuśtaj! Jason podbiegł do huśtawki, usiadł i czekał.
– Nie teraz, Jasonie, jesteśmy zajęci.
– Huśtaj, huśtaj, mamo!
– Nie teraz, Jasonie…
– MAMA MAMA MAMA MAMA MAMA MAMA MAMA! – wrzasnął.
Janice podeszła i zaczęła huśtać syna. Kołysał się tam i z powrotem, w górę i w dół. Czekaliśmy. Po dość długim czasie skończyli i Jason zsunął się z huśtawki. Z jednego nozdrza zwisał mu gęsty zielony smark. Podszedł do mnie.
– Lubię trzepać konia – powiedział i odbiegł.
– Nie zakazujemy mu – wyjaśniła Janice. Z rozmarzeniem spoglądała na wzgórza. – Kiedyś jeździliśmy tu konno. Walczyliśmy z inwestorami budowlanymi. Teraz świat zewnętrzny podkrada się coraz bliżej i bliżej. Wciąż jednak jest to urocze miejsce. Moją książkę Wzlatujący ptak, magiczny chór napisałam po tym, jak spadłam z konia i złamałam nogę.
– Tak, pamiętam – odparł Tony.
– Tę sekwoję zasadziłam 25 lat temu – oznajmiła. – Wówczas byliśmy tutaj jedyną rodziną, ale wszystko się zmienia, prawda? Szczególnie poezja. Dużo jest rzeczy nowych i ekscytujących. A z drugiej strony pojawia się tyle okropnych śmieci.
Weszliśmy z powrotem do domu i Janice podała kawę. Usiedliśmy i piliśmy. Zapytałem ją o jej ulubionych poetów. Janice szybko wymieniła paru młodszych: Sandrę Merrill, Cynthię Westfall, Roberta Lowella, Siostrę Sarah Norbert i Adriana Poora.
– Pierwszy swój wiersz, wiersz z okazji Dnia Matki, napisałam w szkole podstawowej. Nauczycielce spodobał się tak bardzo, że poprosiła, bym go przeczytała przed klasą.
– Pani pierwszy poranek poetycki, co?
Janice roześmiała się.
– Tak, można by tak powiedzieć. Bardzo tęsknię za obojgiem moich rodziców. Nie żyją od ponad 20 lat.
– To niezwykłe.
– W miłości nie ma nic niezwykłego.
Urodziła się w Huntington Beach i całe życie mieszkała na Zachodnim Wybrzeżu. Jej ojciec był policjantem. Janice zaczęła pisać sonety w szkole średniej, gdzie miała szczęście trafić do klasy, którą uczyła Inez Claire Dickey.
– To ona zaznajomiła mnie z regułami formy poetyckiej.
Dolała nam kawy.
– Zawsze poważnie myślałam o tym, by zostać poetką. Studiowałam pod okiem Ivora Summersa w Stanfordzie. Moje pierwsze utwory zostały opublikowane w Antologii poetów Zachodu zredagowanej przez Summersa.
Summers wywarł na nią – początkowo – głęboki wpływ. Poeci Summersa tworzyli silną grupę: Ashberry Charleton, Webdon Wilbur i Mary Cather Henderson.
Później jednak Janice zerwała z nimi i dołączyła do poetów „długiego wersu”.
Była na wydziale prawa, ale studiowała również poezję. Po ukończeniu studiów została sekretarzem prawnym. Na początku lat czterdziestych, „tych ponurych i tragicznych lat wojny”, poślubiła swoją gimnazjalną sympatię. Jej mąż był strażakiem.
– Stałam się poetką-gospodynią domową.
– Jest tu łazienka? – zapytałem.
– Drzwi na lewo od pana.
Wszedłem do łazienki, a w tym czasie Tony krążył wokół Janice, robiąc zdjęcia. Wysikałem się i łyknąłem porządny haust wódki. Zapiąłem rozporek, wyszedłem z łazienki i znowu usiadłem.
W końcu lat czterdziestych wiersze Janice Altrice zaczęły się pojawiać w wielu czasopismach. Jej pierwsza książka, Rozkazuję, by wszystko było zielone, została opublikowana przez Alana Swillouta. Następną była Nie umieraj, ptaszku, także wydana przez Swillouta.
– Wróciłam na studia – powiedziała. – Na UCLA.
Uzyskałam magisterium z dziennikarstwa i filologii angielskiej. W następnym roku zrobiłam doktorat z anglistyki. Od początku lat sześćdziesiątych uczyłam angielskiego i prowadziłam warsztaty literackie na tamtejszym Uniwersytecie Stanowym.
Ściany domu Janice zdobiło wiele nagród: srebrny medal od Los Angeles Aphids Club za wiersz Tintella, świadectwo zdobycia pierwszego miejsca w konkursie Lodestone Mountain Poetry Group za wiersz Mądry dobosz. Było też mnóstwo innych nagród i wyróżnień. Janice podeszła do swego biurka i wyjęła parę utworów, nad którymi teraz pracowała. Przeczytała nam kilka długich wierszy. Dowodziły one imponującego postępu. Zapytałem, co sądzi o współczesnej scenie poetyckiej.
– Tylu jest ludzi, którzy uchodzą za poetów – odparła. – Ale oni nie mają żadnego wykształcenia, żadnego wyczucia swojego rzemiosła. Barbarzyńcy zawładnęli pałacem. Nie ma fachowości, staranności, a jedynie żądanie akceptacji. i mam wrażenie, że wszyscy ci nowi poeci tworzą towarzystwo wzajemnej adoracji. To mnie niepokoi. Rozmawiałam o tym z wieloma z moich przyjaciół poetów. Dzisiaj młody poeta sądzi chyba, że potrzebna mu jest jedynie maszyna do pisania i parę kartek papieru. Nie są przygotowani, w ogóle nie mają przygotowania.
– Chyba nie – przyznałem. – Tony, masz już wystarczająco dużo zdjęć?
– Owszem – odparł Tony.
– Następną rzeczą, która mnie denerwuje – ciągnęła Janice – jest to, że poeci wschodniego establishmentu otrzymują zbyt wiele nagród i stanowisk uniwersyteckich. Poeci z Zachodu są pomijani.
– Czy to możliwe, że poeci ze Wschodu są lepsi? – zapytałem.
– Z pewnością jestem innego zdania.
– No cóż, chyba już czas, byśmy sobie poszli. Ostatnie pytanie. Jak pani przystępuje do pisania wiersza?
Zawahała się. Jej długie palce delikatnie gładziły grubą tkaninę pokrywającą fotel. Zachodzące słońce wpadało po skosie przez okno i rzucało cienie w pokoju. Mówiła powoli, jakby przez sen.
– Zaczynam czuć wiersz na długo przedtem. Zbliża się do mnie niczym kot, po dywanie. Miękko, lecz nie z lekceważeniem. Trwa to siedem lub osiem dni. Staję się rozkosznie poruszona, podniecona, to takie niezwykłe uczucie. Wiem, że tam jest, i wtedy przychodzi w pośpiechu i jest to proste, takie proste. Wspaniałość tworzenia wiersza, to tak majestatyczne, tak wzniosłe!
Wyłączyłem magnetofon.
– Dziękuję, Janice, wyślę pani kopię wywiadu, gdy już zostanie opublikowany.
– Mam nadzieję, że dobrze to wypadło.
– Jestem pewien, że całkiem dobrze.
Janice odprowadziła nas do drzwi. Zeszliśmy z Tonym po skarpie do samochodu. Odwróciłem się raz. Stała tam. Pomachałem ręką. Janice uśmiechnęła się i pomachała w odpowiedzi. Wsiedliśmy do samochodu. Gdy minęliśmy zakręt, zatrzymałem samochód i odkręciłem butelkę z wódką.
– Zostaw mi trochę – rzekł Tony.
Wypiłem jeden łyk i tyle samo mu zostawiłem.
Tony wyrzucił pustą butelkę przez okno. Oddaliliśmy się, szybko zjeżdżając ze wzgórz. No cóż, to znacznie lepsze od pracy w myjni samochodowej. Musiałem jedynie spisać rozmowę z taśmy i wybrać dwa-trzy zdjęcia. Zjechaliśmy ze wzgórz w samą porę, by trafić na godzinę szczytu. Przechlapane. Można to było zaplanować o wiele lepiej.
Leslie szedł pod palmami. Przestąpił psie gówno. Była 10.15 wieczorem. Wschodnie Hollywood. Tego dnia rynek poszedł o 22 punkty w górę, a fachowcy nie potrafili wyjaśnić dlaczego. Eksperci znacznie lepiej wyjaśniali sytuację, gdy rynek spadał. Fatum sprawiało im radość. We wschodnim Hollywood było zimno. Leslie zapiął górny guzik płaszcza i zadrżał. Zgarbił ramiona w obronie przed chłodem.
Zbliżał się do niego niski mężczyzna w szarym filcowym kapeluszu. Twarz miał jak arbuz – bez wyrazu. Leslie wyciągnął papierosa i zastąpił mu drogę. Mężczyzna miał około 45 lat, metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, może 60 kilo wagi.
– Ma pan zapałki? – zapytał Leslie.
– Owszem… – Mężczyzna sięgnął do kieszeni i w tym momencie Leslie kopnął go kolanem w krocze. Mężczyzna zacharczał i pochylił się do przodu. Leslie zdzielił go ręką w głowę za uchem. Gdy mężczyzna upadł, Leslie uklęknął, przewrócił go na plecy, wyciągnął nóż i poderżnął mu gardło w zimnym wschodniohollywoodzkim blasku księżyca.
To wszystko było bardzo dziwne. Niczym na wpół zapamiętany sen. Leslie nie miał pewności, czy to wszystko rzeczywiście się wydarza. Z początku krew jakby się wahała, widział jedynie głęboką ranę, trysnęła dopiero potem. Odsunął się z odrazą. Podniósł się i odszedł. Następnie wrócił, sięgnął ręką do kieszeni mężczyzny, znalazł kartonik z zapałkami, wstał, zapalił papierosa i ruszył ulicą do swojego mieszkania. Leslie nigdy nie miał wystarczająco dużo zapałek, wydawało się, że człowiekowi zawsze ich brakuje. Zapałek i długopisów…
Zasiadł ze szklanką szkockiej z wodą. W radiu puszczali Copelanda. No cóż, Copeland nie był rewelacyjny, ale i tak lepszy od Sinatry. Bierzesz, co dają, i próbujesz się tym zadowolić – to właśnie powiedział mu ojciec. Pieprzyć starego. Pieprzyć wszystkie świry Jezusowe16. Pieprzyć Billy’ego Grahama, chuj mu w starą dupę.
Rozległo się pukanie do drzwi. Przyszedł Sonny, młody blondynek, który mieszkał po przeciwnej stronie zaułka. Sonny był na wpół mężczyzną i na wpół kutasem i nie mógł się w tym połapać. Większość facetów z dużymi kutasami miała kłopoty, gdy kończyło się pieprzenie. Sonny był jednak od nich sympatyczniejszy, łagodny, delikatny, miał też trochę oleju w głowie.
Czasami był bardzo zabawny.
– Słuchaj, Leslie, chcę z tobą porozmawiać przez parę minut.
– Dobra. Ale jestem skonany, cholera. Cały dzień spędziłem na torze.
– Marnie, co?
– Gdy wróciłem na parking, stwierdziłem, że jakiś sukinsyn, wyjeżdżając, urwał mi zderzak. To takie wkurwiające.
– A jak ci się powiodło w zakładach?
– Wygrałem 280$. Ale jestem wykończony.
– Dobra. Nie zostanę długo.
– W porządku. O co chodzi? O twoją starą? Czemu nie przetrzepiesz jej skóry? Oboje poczulibyście się lepiej.
– Nie, moja stara jest w porządku. To po prostu… cholera, sam nie wiem. Wszystko. Mam wrażenie, że do niczego nie mogę dojść. Że nie potrafię zaskoczyć. Wszystko jest zamknięte. Wszystkie karty są już rozdane.
– To normalne, kurwa. Życie to jednostronna gra. Ale ty masz dopiero 27 lat, może coś ci się jakoś uda.
– A co ty robiłeś w moim wieku?
– Byłem w gorszej sytuacji niż ty… Nocą, w ciemności, pijany kładłem się na ulicy, licząc na to, że ktoś mnie przejedzie. Zabrakło szczęścia.
– Nie potrafiłeś wymyślić innego sposobu?
– To jedna z najtrudniejszych rzeczy – wykombinować, jakie powinno być twoje pierwsze posunięcie.
– Tak. Wszystko wydaje się takie bezużyteczne.
– Zamordowaliśmy Syna Bożego. Myślisz, że ten Drań nam wybaczy? Może jestem wariat, ale wiem, że nie!
– Przesiadujesz tu w podartym szlafroku i przez połowę dnia jesteś naprany, ale jesteś zdrowszy na umyśle niż wszyscy, których znam.
– Hej, to mi się podoba. Dużo znasz ludzi?
Sonny wzruszył jedynie ramionami.
– Muszę się dowiedzieć, czy jest jakieś wyjście. Czy w ogóle jest jakieś wyjście.
– Chłopcze, wyjścia nie ma. Psycholodzy radzą, byśmy zajęli się szachami, zbieraniem znaczków lub bilardem. Czymkolwiek, byle nie myśleniem o poważniejszych sprawach.
– Szachy są nudne.
– Wszystko jest nudne. Nie ma ucieczki. Wiesz, co niektórzy włóczędzy z dawnych lat tatuowali sobie na rękach? URODZONY, BY UMRZEĆ. Choć brzmi rzewnie, to podstawowa mądrość.
– A co twoim zdaniem tatuują sobie teraz?
– Nie wiem. Pewnie hasła w rodzaju: JEZUS ZABAWIA.
– Nie możemy uciec przed Bogiem, prawda?
– Może to On nie może uciec przed nami.
– No cóż, słuchaj, z tobą zawsze warto pogadać. Po rozmowie z tobą zawsze czuję się lepiej.
– Zawsze do usług, chłopcze.
Sonny wstał, otworzył drzwi, zamknął je za sobą i zniknął. Leslie nalał sobie następną porcję szkockiej. No cóż, Los Angeles Rams wybrali w drafcie graczy do linii obrony. Dobre posunięcie. W życiu wszystko zmierzało w kierunku OBRONY. Żelazna kurtyna, żelazny umysł, żelazne życie. Nareszcie jakiś naprawdę twardy trener po pierwszej przerwie w grze kazałby kopać z powietrza, ilekroć jego drużyna zdobyłaby piłkę, i nigdy nie przegrałby meczu.
Leslie dopił szkocką, ściągnął spodnie i podrapał się po dupie, wbijając palce do środka. Ludzie, którzy leczyli swoje hemoroidy, byli głupcami. Gdy w pobliżu nie było nikogo, drapanie się rekompensowało osamotnienie. Nalał sobie następną porcję. Zadzwonił telefon.
– Halo?
Dzwoniła Francine. Francine lubiła robić na nim wrażenie. Lubiła myśleć, że robi na nim wrażenie. Była jednak potworną nudziarą. Leslie często myślał o tym, jaki jest uprzejmy, pozwalając jej zanudzać go w taki sposób. Normalny człowiek spuściłby słuchawkę na jej gadanie jak gilotynę. Kto napisał ten świetny esej o gilotynie? Camus? Tak, Camus. On też był nudziarzem. Ale esej o gilotynie i Obcy były czymś wyjątkowym.
– Zjadłam dzisiaj lunch w hotelu Beverly Hills – oznajmiła. – Miałam cały stolik dla siebie. Zamówiłam sałatkę i coś do picia. Był tam Dustin Hoffman, a także parę innych gwiazd filmu. Rozmawiałam z ludźmi siedzącymi w pobliżu. Uśmiechali się i potakiwali, całe stoliki uśmiechów i potakiwań, małe żółte twarze jak żonkile. Mówiłam przez cały czas, a oni przez cały czas się uśmiechali. Myśleli, że mają do czynienia z jakąś wariatką, a uśmiechanie się jest sposobem na to, żeby mnie spławić. Robili się coraz bardziej nerwowi. Rozumiesz?
– Oczywiście.
– Pomyślałam sobie, że pewnie chciałbyś o tym usłyszeć.
– Tak…
– Jesteś sam? Potrzebujesz towarzystwa?
– Francine, jestem dzisiaj naprawdę skonany.
Po pewnym czasie Francine skończyła rozmowę. Leslie zdjął ubranie, znowu podrapał się po tyłku i wszedł do łazienki. Przeciągnął nić dentystyczną między nielicznymi zębami, które mu jeszcze zostały. Ohydne było to czekanie. Powinien wybić sobie resztę młotkiem. Te wszystkie bójki w zaułkach, w których brał udział, i nikt jak dotąd nie dobrał mu się do przednich zębów. Cóż, w końcu wszystko i tak przeminie. Skończy się. Leslie nałożył odrobinę pasty na elektryczną szczoteczkę do zębów i starał się zyskać trochę na czasie.
Potem posiedział jeszcze trochę w łóżku z ostatnią porcją szkockiej i papierosem. One przynajmniej dawały jakieś zajęcie, gdy człowiek czekał, by zobaczyć, jak wszystko się skończy. Spojrzał na kartonik z zapałkami w swojej dłoni i nagle uświadomił sobie, że to ten, który zabrał mężczyźnie o twarzy jak arbuz. Wzdrygnął się na tę myśl. Czy to naprawdę się stało? Gapił się na pudełko, zaintrygowany. Spojrzał na okładkę:
1000 NALEPEK
Z TWOIM NAZWISKIEM I ADRESEM
TYLKO ZA 1$
No, pomyślał, to mi wygląda na całkiem niezły interes.
Obróciłem się w łóżku i podniosłem słuchawkę telefonu. Dzwoniła Lucy Sanders. Znałem ją od dwóch czy trzech lat, a seksualnie od trzech miesięcy. Właśnie się rozstaliśmy. Opowiadała, że rzuciła mnie, ponieważ jestem pijakiem, ale prawdę powiedziawszy, to ja ją opuściłem dla mojej poprzedniej przyjaciółki.
Nie przyjęła tego dobrze. Doszedłem do wniosku, że powinienem przyjść i wyjaśnić jej, dlaczego musiałem ją opuścić. W książce nazywają to „łagodnym rozstaniem”. Chciałem być miłym facetem. Gdy dotarłem na miejsce, do mieszkania wpuściła mnie jej przyjaciółka.
– Czego, u diabła, chcesz?
– Chcę łagodnie rozstać się z Lucy.
– Jest w sypialni.
Wszedłem do środka. Lucy leżała na łóżku, pijana, w samych majtkach. Półlitrową butelkę szkockiej opróżniła prawie całkowicie. Na podłodze leżał garnek, do którego wymiotowała.
– Lucy – powiedziałem.
Odwróciła głowę.
– To ty, wróciłeś! Wiedziałam, że nie zostaniesz z tą suką.
– Chwileczkę, dziecinko. Przyszedłem wytłumaczyć, dlaczego cię opuściłem. Jestem miłym gościem, pomyślałem, że to wyjaśnię.
– Jesteś sukinsynem. Jesteś okropnym człowiekiem!
Usiadłem na brzegu łóżka, zdjąłem butelkę z wezgłowia i pociągnąłem z niej spory łyk.
– Dzięki. Przecież wiedziałaś, że kocham Lilly. Wiedziałaś o tym, gdy mieszkałem z tobą. Ona i ja rozumiemy się.
– Ale twierdziłeś, że ona cię zabija!
– Zwykły teatr. Ludzie rozchodzą się i schodzą przez cały czas. To normalne.
– Przygarnęłam cię. Ocaliłam.
– Wiem. Ocaliłaś mnie dla Lilly.
– Ty sukinsynu, nie potrafisz docenić porządnej kobiety!
Lucy pochyliła się nad brzegiem łóżka i zwymiotowała. Opróżniłem butelkę do końca.
– Nie powinnaś pić tego świństwa. To trucizna.
Lucy podniosła się.
– Zostań ze mną, Larry, nie wracaj do niej. Zostań ze mną.
– Nie mogę tego zrobić, skarbie.
– Spójrz na moje nogi! Mam ładne nogi! Spójrz na moje piersi! Mam ładne piersi!
Wrzuciłem butelkę do kosza na śmieci.
– Przykro mi, skarbie. Muszę już iść.
Lucy skoczyła na mnie z łóżka z zaciśniętymi pięściami. Oberwałem w usta, w nos. Pozwoliłem jej bić zawzięcie przez parę sekund, a potem złapałem ją za przeguby rąk i rzuciłem z powrotem na łóżko. Odwróciłem się i wyszedłem z sypialni. Jej przyjaciółka była w pokoju od frontu.
– Staraj się być miłym człowiekiem, a będziesz miał blizny na nosie – powiedziałem.
– To niemożliwe, żebyś kiedykolwiek stał się miłym człowiekiem – odparła.
Trzasnąłem drzwiami, wsiadłem do samochodu i odjechałem.
W słuchawce usłyszałem głos Lucy.
– Larry?
– Owszem. O co chodzi?
– Słuchaj… chcę poznać twojego przyjaciela Dona.
– Po co?
– Mówiłeś, że to twój jedyny przyjaciel. Chciałabym poznać twojego jedynego przyjaciela.
– No cóż, niech będzie.
– Dzięki.
– Jadę do niego po odwiedzinach u mojej córki w środę. Będę tam koło 5. Może przyjdziesz o 5.30, a ja cię przedstawię?
Podałem jej namiary. Don Dorn był malarzem. Był o dwadzieścia lat młodszy ode mnie i mieszkał w małym domu na plaży. Odwróciłem się i znowu zasnąłem. Zawsze sypiałem do południa. Na tym polegała tajemnica mojej udanej egzystencji.
Zanim przyjechała Lucy, wypiliśmy z Donem dwa lub trzy piwa. Sprawiała wrażenie podekscytowanej. Przyniosła butelkę wina. Dokonałem prezentacji, a Don odkorkował wino. Lucy usiadła między nami i sączyła je z kieliszka. Don i ja pozostaliśmy przy piwie.
– Och, on jest po prostu wspaniały! – powiedziała, patrząc na Dona.
Don nie odezwał się. Lucy szarpnęła go za koszulę.
– Jesteś po prostu wspaniały! – Opróżniła kieliszek i nalała sobie następną porcję. – Czy właśnie wyszedłeś spod prysznica?
– Jakąś godzinę temu.
– Och, masz loczki! Jesteś wspaniały!
– Jak ci idzie malowanie, Don? – zapytałem.
– Sam nie wiem. Mój styl zaczyna mnie nużyć. Chyba muszę wkroczyć na inny obszar.
– Och, czy to twoje obrazy? – zapytała Lucy.
– Owszem.
– Są cudowne! Sprzedajesz je?
– Czasami.
– Strasznie mi się podobają twoje rybki! Skąd wziąłeś te wszystkie akwaria?
– Kupiłem.
– Spójrzcie na tę pomarańczową! Strasznie mi się podoba!
– Owszem. Ładna.
– Czy one się zjadają?
– Czasami.
– Jesteś wspaniały!
Lucy pila kieliszek za kieliszkiem.
– Za szybko pijesz – ostrzegłem.
– I kto to mówi?
– Wciąż jesteś z Lilly? – zapytał Don.
– Bez reszty.
Lucy opróżniła kieliszek. Butelka była już pusta.
– Przepraszam – powiedziała i pobiegła do łazienki. Po chwili usłyszeliśmy, jak wymiotuje.
– Jak się spisują konie? – zapytał Don.
– Obecnie zupełnie dobrze. A ty jak żyjesz? Zaliczyłeś ostatnio jakieś niezłe dupy?
– Ostatnio marnie mi się wiodło.
– Nie trać wiary. Karta może się odwrócić.
– Bardzo na to liczę.
– Lilly jest coraz lepsza. Nie rozumiem, jak ona to robi.
Lucy wyszła z łazienki.
– Mój Boże, jest mi niedobrze, mam zawroty głowy! – Rzuciła się na łóżko Dona i wyciągnęła na nim. – Kręci mi się w głowie.
– Zamknij oczy – poradziłem.
Lucy leżała na łóżku, patrząc na mnie i jęcząc. Wypiliśmy z Donem następne piwa, po czym powiedziałem mu, że muszę iść.
– Bądź zdrów – dodałem.
– Szczęść Boże – odparł.
Zostawiłem go w drzwiach, dość pijanego, i odjechałem.
Obróciłem się w łóżku i podniosłem słuchawkę telefonu.
– Halo?
Dzwoniła Lucy.
– Przepraszam za wczorajszy wieczór. Zbyt szybko wypiłam to wino. Ale posprzątałam w łazience jak grzeczna dziewczynka. Don to miły gość. Naprawdę mi się podoba. Mogłabym kupić jeden z jego obrazów.
– To dobrze. Potrzebuje forsy.
– Nie jesteś na mnie wściekły, prawda?
– Za co?
Roześmiała się.
– No, za wymiotowanie i to wszystko.
– W Ameryce każdy od czasu do czasu wymiotuje.
– Nie jestem pijaczką.
– Wiem.
– Gdybyś uznał, że chcesz się ze mną zobaczyć, wiedz, że będę w domu przez cały weekend.
– Nie chcę.
– Nie jesteś wściekły, Larry?
– Nie.
– W takim razie w porządku. Cześć.
– Cześć.
Odłożyłem słuchawkę na widełki i zamknąłem oczy. Gdybym dalej wygrywał na torze, kupiłbym nowy samochód. Miałem zamiar przeprowadzić się do Beverly Hills. Telefon znowu zadzwonił.
– Halo?
Telefonował Don.
– Dobrze się czujesz? – zapytał.
– Dobrze. A ty?
– Świetnie.
– Mam zamiar się przeprowadzić do Beverly Hills.
– Brzmi wspaniale.
– Chcę mieszkać bliżej mojej córki.
– Jak się miewa twoja córka?
– Jest piękna. Ma wszystko co trzeba, w środku i na zewnątrz.
– Masz jakieś wieści od Lucy?
– Właśnie dzwoniła.
– Obciągnęła mi druta.
– Jak było?
– Nie mogłem dojść.
– Przykro mi.
– To nie twoja wina.
– Mam nadzieję.
– No cóż, więc czujesz się dobrze, Larry?
– Chyba tak.
– Dobra, bądź w kontakcie.
– Jasne. Do widzenia, Don.
Odłożyłem słuchawkę na widełki i zamknąłem oczy. Była dopiero za kwadrans jedenasta, a ja zawsze sypiałem do południa. Życie jest tak dobre, jak dobrym pozwalasz mu być.
Hotel Angel’s View. Marty zapłacił recepcjoniście, wziął klucz i wchodził po schodach. Wieczór był niezbyt przyjemny. Pokój 222. Co to oznaczało? Wszedł do środka i włączył światło. Tuzin karaluchów wpełzł pod tapetę i przeżuwał i ruszał się na przemian. W pokoju był telefon, na monety. Marty włożył dziesięciocentówkę i wybrał numer. Odebrała.
– Toni? – zapytał.
– Przy telefonie… – odparła.
– Toni, ja oszaleję.
– Powiedziałam ci, że przyjadę się z tobą zobaczyć. Gdzie jesteś?
– W Angel’s View, róg Szóstej i Coronado, pokój 222.
– Zobaczymy się za parę godzin.
– Nie możesz przyjść teraz?
– Słuchaj, muszę zawieźć dzieci do Carla, potem chcę się zatrzymać u Jeffa i Helen, nie widziałam ich od lat…
– Toni, na litość boską, ja cię kocham, chcę cię zobaczyć natychmiast!
– Może gdybyś pozbył się swojej żony…
– Takie rzeczy wymagają czasu.
– Do zobaczenia za parę godzin, Marty.
– Słuchaj, Toni…
Odłożyła słuchawkę. Marty podszedł do łóżka i usiadł na brzegu. To będzie jego ostatni romans. Zbyt dużo go to kosztowało. Kobiety były silniejsze od mężczyzn. Znały wszystkie chwyty. On nie znał żadnych.
Rozległo się pukanie do drzwi. Marty podszedł i otworzył je. Na korytarzu stała trzydziestoparoletnia blondynka w podartym niebieskim kitlu. Jej tusz do powiek był intensywnie purpurowy, a szminka nałożona grubą warstwą. Marty wyczuł lekką woń dżinu.
– Słuchaj, nie masz chyba nic przeciwko temu, bym oglądała telewizję, co?
– W porządku, nie krępuj się.
– Poprzedni gość z twojego pokoju był jakimś świrem. Włączyłam telewizor, a on zaczął walić w ścianę.
– Nie ma sprawy. Możesz oglądać.
Marty zamknął drzwi. Wygrzebał z paczki przedostatniego papierosa i zapalił. Tę Toni miał już we krwi, musiał ją stamtąd wyrzucić. Rozległo się kolejne pukanie do drzwi. Znowu przyszła ta blondynka. Jej tusz do powiek był purpurowy, a oczy niemal w identycznym kolorze; oczywiście było to niemożliwe, ale Marty miał wrażenie, że nałożyła jeszcze jedną warstwę szminki.
– Tak? – zapytał.
– Słuchaj, czy wiesz, co robi samica modliszka, gdy robią to z samcem?
– Robią co?
– Pieprzą się.
– Co robi?
– Zjada mu głowę. Gdy to robią, zjada mu głowę. No cóż, chyba są gorsze rodzaje umierania, nie sądzisz?
– Owszem – przyznał Marty. – Na przykład na raka.
Blondynka weszła do pokoju i zamknęła za sobą drzwi.
Usiadła na jedynym krześle. Marty usiadł na łóżku.
– Czy gdy powiedziałam „pieprzą”, podnieciłeś się?
– Tak, trochę.
Blondynka wstała, podeszła do łóżka, przysunęła głowę bardzo blisko Marty’ego, spojrzała mu w oczy, zbliżyła usta do jego ust i powiedziała:
– Pieprzą się, pieprzą, pieprzą, pieprzą! – Przysunęła się trochę bliżej i powiedziała jeszcze raz: – PIEPRZĄ! – Następnie usiadła z powrotem na krześle.
– Jak masz na imię? – zapytał Marty.
– Lilly. Lilly LaVell. Byłam striptizerką w Burbank.
– Marty Evans. Miło cię poznać, Lilly.
– Pieprzenie – powiedziała bardzo powoli, rozchylając wargi i pokazując język.
– Możesz włączać telewizor o dowolnej porze – oznajmił Marty.
– Słyszałeś o pająku czarnej wdowie?
– Nie wiem.
– No to ci powiem. Po tym, jak to zrobią – po pieprzeniu się – ona pożera go żywcem.
– Rozumiem.
– Są jednak gorsze sposoby umierania, nie sądzisz?
– Pewnie, na przykład na trąd.
Blondynka wstała i zaczęła chodzić tam i z powrotem, tam i z powrotem.
– Przed paroma dniami upiłam się i jechałam w nocy autostradą. Słuchałam koncertu na waltornię Mozarta, ten koncert przenikał mnie na wskroś. Pruję 140 na godzinę, jadę zasłuchana w tym koncercie, potrafisz w to uwierzyć?
– Oczywiście.
Lilly przestała spacerować i spojrzała na Marty’ego.
– Wierzysz, że mogę wziąć go do ust i robić ci rzeczy, których nigdy nie robiono żadnemu mężczyźnie?
– No cóż, nie wiem, w co mam wierzyć.
– No więc mogę, mogę…
– Jesteś miłą dziewczyną, Lilly, ale za jakąś godzinę mam się tu spotkać z moją przyjaciółką.
– Więc przygotuję cię na to spotkanie.
Lilly podeszła do niego, rozpięła Marty’emu rozporek i wyciągnęła mu członka z gatek.
– Och, jaki śliczny!
Zwilżyła środkowy palec prawej ręki i zaczęła pocierać nim główkę i miejsce tuż poniżej główki.
– Ale jest taki purpurowy!
– Identyczny jak twój tusz do powiek…
– Och, robi się taki DUŻY!
Marty roześmiał się. Jakiś karaluch wypełzł spod tapety, by zobaczyć, co się dzieje. Potem wyszedł jeszcze jeden. Poruszały swoimi czułkami. Nagle usta Lilly znalazły się na członku Martwego. Chwyciła go tuż poniżej główki i ssała. Jej język był prawie tak szorstki jak papier ścierny; wydawał się znać wszystkie właściwe miejsca. Marty spojrzał na głowę Lilly i bardzo się podniecił. Zaczął pieścić jej włosy, a z jego ust wydobyły się jęki. I wtedy Lilly, nagle i mocno, wgryzła się w jego fiuta. Przegryzła go niemal na pół, po czym, wciąż zaciskając zęby, poderwała głowę do góry. Odpadł kawałek główki. Marty krzyknął przeraźliwie i zaczął się tarzać po łóżku. Blondynka wstała i splunęła. Na dywan bryzgnęły kawałki ciała i krople krwi. Potem podeszła do drzwi, otworzyła je i zamknęła za sobą.
Marty zdjął poszewkę z poduszki i przytknął ją do swojego penisa. Bał się spojrzeć. Czuł, jak serce bije mu w całym ciele, a szczególnie tam. Krew zaczęła przeciekać przez poszewkę. Po chwili zadzwonił telefon. Marty zdołał wstać, podszedł do aparatu i podniósł słuchawkę.
– Tak?
– Marty?
– Tak.
– Mówi Toni.
– Tak, Toni…
– Twój głos brzmi dziwnie…
– Tak, Toni…
– Nic więcej nie potrafisz powiedzieć? Jestem u Jeffa i Helen. Zobaczymy się za jakąś godzinę.
– Jasne.
– Słuchaj, co się z tobą dzieje? Myślałam, że mnie kochasz?
– Sam już nie wiem, Toni…
– Więc dobrze – odparła gniewnie i rozłączyła się.
Marty zdołał znaleźć dziesięciocentówkę i włożył ją do aparatu.
– Centrala, potrzebuję pomocy prywatnego pogotowia. Ściągnijcie kogokolwiek, byle szybko. Chyba umieram…
– Skontaktował się pan ze swoim lekarzem?
– Centrala, proszę przysłać do mnie pogotowie!
W pokoju obok blondynka zasiadła przed telewizorem. Wyciągnęła rękę i włączyła odbiornik. Zdążyła akurat na rozpoczęcie programu Dicka Carvetta.
Frank włączył się do ruchu na autostradzie.
Pracował jako spedytor dla American Clock Company. Od sześciu lat. Nigdy dotąd nie pracował bez przerwy tak długo i był tym już naprawdę wykończony. W wieku 42 lat, ze średnim wykształceniem i przy dziesięcioprocentowym bezrobociu nie miał jednak wielkiego wyboru. Była to jego 15. lub 16. posada i wszystkie były okropne..
Frank był zmęczony. Chciał dojechać do domu i napić się piwa. Wjechał swoim volkswagenem na lewy pas. Gdy się na nim znalazł, nie był już taki pewny, czy śpieszno mu do domu. Czekała na niego Frań. To już cztery lata.
Wiedział, co nastąpi. Frań nie mogła się doczekać pierwszego słownego strzału. Frank zawsze się z tym liczył. Chryste, Frań nie mogła się wprost doczekać, kiedy mu wreszcie przyłoży. A potem bach, bach, bach…
Frank wiedział, że jest przegrany. Frań nie musiała mu o tym przypominać, podkreślać tego. Myślałby kto, że dwoje żyjących razem ludzi będzie sobie pomagać. Ale nie, popadli w nawyk krytycyzmu. On krytykował ją, ona jego. Oboje byli przegrani. Teraz pozostało im tylko się przekonać, kto potrafi patrzeć na to wszystko bardziej zgryźliwie.
I jeszcze ten sukinsyn, Meyers. Na dziesięć minut przed fajrantem wszedł do działu wysyłkowego i stanął przed nim.
– Frank?
– Słucham?
– Czy umieszczasz nalepki z napisem „OSTROŻNIE – SZKŁO!” na wszystkich przesyłkach?
– Tak.
– Pakujesz starannie?
– Tak.
– Otrzymujemy od naszych klientów coraz więcej reklamacji w sprawie rozbitego towaru.
– Przypuszczalnie te wypadki zdarzają się podczas przewozu.
– Jesteś pewien, że pakujesz przesyłki prawidłowo?
– Tak.
– Może powinniśmy wypróbować inne linie przewozowe?
– One wszystkie są takie same.
– No cóż, chcę zobaczyć poprawę. Ma być mniej stłuczek.
– Dobrze, proszę pana.
Kiedyś Meyers kontrolował American Clock Company, lecz picie i nieudane małżeństwo doprowadziły go do ruiny. Musiał sprzedać większość swoich udziałów i teraz był jedynie zastępcą kierownika. Przestał pić i w efekcie był stale rozdrażniony. Ciągle próbował sprowokować Franka i go zdenerwować. Wtedy miałby pretekst do zwolnienia go z pracy.
Nie było nic gorszego niż nawrócony pijak i narodzony na nowo chrześcijanin, a Meyers był jednym i drugim…
Frank zbliżył się do starego grata jadącego lewym pasem. Był to wielki, żrący paliwo sedan, wyrzucający z rury wydechowej brudny ogon dymu. Jego błotniki były poobijane i drgały podczas jazdy. Lakier niemal zniknął z karoserii, była prawie bezbarwna, szara jak smog.
To wszystko nie przeszkadzało Frankowi. Przeszkadzał mu fakt, że ten samochód jechał za wolno, z identyczną prędkością co auto na sąsiednim pasie. Spojrzał na licznik. Wszyscy jechali 85 kilometrów na godzinę. Dlaczego?
Być może nie miało to znaczenia. W domu czekała Frań. Frań była na jednym końcu, a Meyers na drugim. Jedyne chwile, gdy był sam, jedyne chwile, gdy nikt się na niego nie darł, zdarzały się wtedy, gdy jeździł z pracy i do pracy. Lub gdy spał.
Mimo to nie lubił być blokowany na autostradzie. To było bez sensu. Spojrzał na dwóch ludzi na przednich fotelach sedana. Rozmawiali i śmiali się. Dwa młode chłystki w wieku 23, może 24 lat. Frank cieszył się, że nie musi słuchać ich rozmowy. Te dupki zaczynały działać mu na nerwy.
I wtedy dostrzegł swoją szansę. Samochód z prawej strony starego sedana zaczął jechać odrobinę szybciej, wyprzedzał go. Frank skręcił i znalazł się za tym drugim samochodem.
Poczuł smak wolności, możliwości wyrwania się stamtąd. Byłoby to małe zwycięstwo po okropnym dniu przed nadchodzącym okropnym wieczorem. Da sobie radę.
W chwili gdy gotował się do wyprzedzenia sedana, chłystek za kierownicą nacisnął na gaz, dogonił go, zablokował mu drogę i znowu jechał obok drugiego samochodu.
Frank zjechał z powrotem za samochód chłystków. Nadal rozmawiali i śmiali się. Spostrzegł naklejkę na ich zderzaku. JEZUS KOCHA CIĘ.
Potem zauważył kalkomanię na tylnej szybie. THE WHO.
No cóż, mieli swojego Jezusa i mieli swoich The Who. Czemu, u diabła, nie mogli go przepuścić?
Frank zbliżył się do nich, jechał im na zderzaku. Dalej rozmawiali i śmiali się. Jechali z dokładnie taką samą prędkością jak samochód na prawo od nich. 80 kilometrów na godzinę.
Zerknął w lusterko wsteczne. Jak okiem sięgnąć, ciągnął się za nim nieprzerwany strumień pojazdów.
Frank skierował swojego volkswagena z lewego pasa na sąsiedni, a potem zjechał na skrajny prawy pas. Pojazdy poruszały się na nim szybciej. Przemknął obok jednego samochodu, błyskawicznie skręcając w lewo, a potem popędził wolnym pasem. W tym samym momencie spostrzegł, że stary sedan przyśpieszył. Chłystki zrównały się z nim. Frank spojrzał na prędkościomierz. 100 na godzinę. Przyśpieszył do 105. Tamci nadal jechali obok. Docisnął do 115. Chłystki wytrzymywały tempo.
Teraz im się śpieszy. Dlaczego?
Frank przycisnął gaz do deski. Volkswagen wyciągał jedynie 120. Mógł kompletnie przegrzać silnik lub wybić wał. Tamci dotrzymywali mu kroku, mimo że oni również zarzynali swój wóz.
Przyjrzał im się. Dwaj młodzi blondyni z kozimi bródkami. Patrzyli na niego. Nieciekawe twarze niczym indycze kupry z małymi otworami na usta.
Chłystek siedzący obok kierowcy wykonał wulgarny gest palcem. Frank najpierw wskazał na niego, a potem na kierowcę. Następnie pokazał na zjazd z autostrady. Obaj skinęli głowami.
Frank poprowadził ich do zjazdu. Zatrzymał się na światłach. Oni czekali z tyłu. Skręcił w prawo i jechał przed nimi, dopóki nie zobaczył supermarketu. Wjechał na parking. Zauważył rampę załadowczą. Było ciemno. Sklep był zamknięty, rampa pusta, a stalowe drzwi zasunięte. Nie zostało nic prócz wolnej przestrzeni i sterty pustych drewnianych skrzyń. Frank podjechał do rampy. Wysiadł z samochodu, zamknął go na klucz i wszedł po pochylni na rampę. Tamci ustawili swą limuzynę obok wozu Franka i wysiedli.
Szli ku niemu po pochylni. Żaden z nich nie ważył więcej niż 60 kilo. Razem przewyższali go wagą tylko o 15 kilogramów.
I wtedy facet, który pokazał mu palec, warknął:
– Dobra, stary gnoju! – Rzucił się na Franka, wydając z siebie cienki pisk, z rękami trzymanymi płasko w geście karateki. Okręcił się wokół osi, próbował kopnięcia tyłem, nie trafił, po czym odzyskał równowagę i grzbietem dłoni uderzył Franka w ucho. Uderzenie zabolało nie bardziej niż klaps. Frank włożył w swój cios całe 105 kilo swej wagi i chłopak osunął się na bruk, trzymając się za brzuch.
Drugi chłystek wyciągnął nóż sprężynowy i otworzył go błyskawicznym ruchem.
– Odetnę ci jaja! – zawołał do Franka.
Frank czekał. Gdy ten ruszył ku niemu, nerwowo przekładając nóż z ręki do ręki, cofnął się ku skrzyniom.
Chłystek posuwał się naprzód, sycząc. Frank czekał, oparty plecami o skrzynie. Gdy tamten natarł, sięgnął rękoma do góry, chwycił skrzynię i rzucił nią w niego. Skrzynia uderzyła go w twarz i wtedy Frank ruszył do przodu i chwycił go za rękę uzbrojoną w nóż. Nóż upadł na ziemię, a Frank wykręcił łobuzowi ramię na plecach. Dociskał je w górę tak wysoko, jak tylko mógł.
– Błagam, nie złam mi ręki! – zaskowyczał chłopak.
Frank puścił go i jednocześnie mocno kopnął w tyłek.
Chłopak upadł, chwytając się za pośladek. Frank podniósł nóż, schował ostrze, wsadził go do kieszeni i powoli mszył z powrotem do samochodu. Gdy wsiadł i uruchomił silnik, widział, jak tamci dwaj stoją blisko siebie przy starym sedanie i przyglądają mu się. Nie rozmawiali już i się nie śmiali.
Nagle dodał gazu i ruszył na nich. Rozpierzchli się, a on w ostatniej chwili gwałtownie skręcił w prawo. Zwolnił i wyjechał z parkingu.
Zauważył, że drżą mu ręce. To był piekielny dzień. Jechał bulwarem. Silnik volkswagena pracował nierówno, krztusząc się, jak gdyby chciał zaprotestować przeciwko znęcaniu się nad nim na autostradzie.
Po chwili Frank zobaczył bar Lucky Knight. Przed budynkiem był parking. Zatrzymał się, wysiadł z samochodu i wszedł do środka.
Usiadł i zamówił budwaisera.
– Gdzie macie telefon?
Barman pokazał mu drogę. Aparat znajdował się w głębi, koło sracza. Frank włożył monetę i wybrał numer.
– Słuchaj, Frań, spóźnię się trochę. Zostałem napadnięty. Do zobaczenia.
– Napadnięty? Czy to znaczy, że cię okradziono?
– Nie, wdałem się w bójkę.
– Bójkę? Nie opowiadaj bajek! Nie potrafiłbyś trzepnąć nawet muchy!
– Frań, mogłabyś zmienić płytę?
– No cóż, to prawda! Nie potrafiłbyś trzepnąć nawet muchy!
Frank odwiesił słuchawkę i wrócił do stołka przy barze. Podniósł butelkę i wypił łyk.
– Podoba mi się mężczyzna, który pije z gwinta!
Ktoś siedział obok niego. Kobieta. Około 38 lat, brud za paznokciami, farbowane blond włosy, upięte luźno na czubku głowy. Z jej uszu zwisały dwa srebrne pierścienie, a usta były ciężkie od szminki. Powoli oblizała wargi, po czym wetknęła do nich papierosa i zapaliła.
– Jestem Diana.
– Frank. Co pijesz?
– On wie… – Skinęła głową w stronę barmana, a ten uniósł butelkę jej ulubionej whiskey i ruszył ku nim. Frank wyciągnął dziesiątkę i położył ją na kontuarze.
– Masz fascynującą twarz – powiedziała Diana. – Czym się zajmujesz?
– Niczym.
– Mężczyzna, jakich lubię.
Uniosła szklankę i pijąc, przycisnęła nogę do jego nogi. Frank wysunął palec i paznokciem powoli zdarł ze swojej butelki mokrą etykietę. Diana dopiła swą whiskey. Frank dał znak barmanowi.
– Dwa następne.
– Dobrze, czego się pan napije?
– Wezmę taką jak ona.
– Weźmie pan taką jak ona? – zapytał barman. – No, no!
Roześmiali się wszyscy. Frank zapalił papierosa, a barman zdjął butelkę z półki. Niespodziewanie zanosiło się na całkiem przyjemny wieczór.
W tym czasie miałem chyba 28 lat. Nie pracowałem, ale miałem trochę pieniędzy, gdyż – wreszcie – poszczęściło mi się na torze. Było koło 9 wieczór. Od paru godzin popijałem w moim wynajętym mieszkaniu. Nudziłem się i wyszedłem się przejść. Doszedłem do baru naprzeciwko innego baru, który zwykle odwiedzałem, i z jakiegoś powodu wszedłem do środka. Było tam znacznie czyściej i bardziej luksusowo niż w moim barze i pomyślałem, że może uda mi się trafić na dupę z klasą.
Usiadłem w pobliżu wejścia, zajmując stołek oddalony o parę miejsc od tej dziewczyny. Była sama. Na drugim końcu baru zauważyłem cztery lub pięć osób – mężczyzn i kobiet. Barman stał tam, rozmawiając z nimi i śmiejąc się. Siedziałem tak chyba przez trzy lub cztery minuty, a barman po prostu dalej rozmawiał i śmiał się. Nie znosiłem tych kutasów zza baru, pili wszystko, na co mieli ochotę, dostawali napiwki, rwali dupy, wzbudzali podziw, mieli wszystko, na co tylko przychodziła im ochota.
Wyciągnąłem papierosy. Wystukałem jednego z paczki. Nie miałem zapałek. Na barze też nie było. Spojrzałem na tę kobietę.
– Przepraszam, ma pani ogień?
Zirytowana zaczęła grzebać w torebce. Wyciągnęła kartonik zapałek, po czym, nie patrząc na mnie, cisnęła je na kontuar.
– Niech je pan zatrzyma – powiedziała.
Miała długie włosy i niezłe ciało. Była w sztucznym futrze i małym futrzanym kapeluszu. Przyglądałem się, jak odchyla do tyłu głowę, zaciągnąwszy się papierosem. Wypuściła dym z taką miną, jakby pozjadała wszystkie rozumy. Takie chciałoby się wybatożyć.
Barman wciąż mnie ignorował.
Wziąłem popielniczkę, uniosłem ją mniej więcej pół metra nad kontuar i upuściłem. To go ruszyło. Podszedł, zachowując się jak na scenie. Był dryblasem, może z metr dziewięćdziesiąt, 120 kilo. Trochę tłuszczu na brzuchu, ale szerokie bary, duża głowa, duże dłonie. Był przystojny w nieciekawy sposób, z kosmykiem kręconych włosów zwisającym nad jednym okiem.
– Podwójną szkocką z lodem – powiedziałem.
– Dobrze, że nie stłukłeś tej popielniczki.
– Dobrze, że usłyszałeś, jak spada.
Deski podłogi skrzypiały i jęczały, gdy szedł z powrotem, by przyrządzić drinka.
– Mam nadzieję, że mi nie naleje irlandzkiej – powiedziałem do dziewczyny w sztucznych norkach.
– Jimmy to miły gość – odparła. – Nie robi takich rzeczy.
– Nigdy jeszcze nie spotkałem miłego gościa imieniem Jimmy – rzekłem.
Jimmy wrócił z moją whiskey. Sięgnąłem do portfela i rzuciłem na bar banknot pięćdziesięciodolarowy. Jimmy wziął go, podniósł do światła i rzekł:
– Cholera.
– O co chodzi, chłopcze? – zapytałem. – Nigdy nie widziałeś 50$?
Jimmy odszedł. Wypiłem łyk whiskey. Była rzeczywiście podwójna.
– Facet zachowuje się tak, jakby jeszcze nigdy nie widział 50$ – powiedziałem do dziewczyny w futrzanym kapeluszu. – Nie noszę innych banknotów.
– Sranie po ścianie – powiedziała.
– To niemożliwe – odparłem. – Wysrałem się 20 minut temu.
– Wielka mi sprawa…
– Mogę kupić wszystko, co masz.
– To nie jest na sprzedaż – wyjaśniła.
– O co chodzi? Masz na niej zamek? Jeśli tak, to nie obawiaj się, nikt cię nie poprosi o klucz.
Wypiłem jeszcze jeden łyk i zapytałem:
– Chcesz się napić?
– Piję tylko z ludźmi, których lubię.
– Teraz to ty serwujesz sranie po ścianie – zauważyłem.
Gdzie jest barman z resztą mojej forsy? – pomyślałem.
Nie śpieszy się zbytnio…
Już miałem znowu spuścić popielniczkę, gdy wrócił, rozszczepiając deski podłogi.
Położył resztę na kontuarze. Gdy zaczął odchodzić, spojrzałem na pieniądze.
– HEJ! – zawołałem.
Wrócił i zapytał:
– O co chodzi?
– To reszta z dziesięciu. Dałem ci 50$.
– Dałeś mi dziesięć…
Odwróciłem się do dziewczyny.
– Słuchaj, widziałaś to, prawda? Dałem mu 50$!
– Dałeś Jimmy’emu dziesięć – odparła.
– Co to ma, kurwa, znaczyć? – zapytałem.
Jimmy zaczął odchodzić.
– Nie ujdzie ci to płazem! – wrzasnąłem.
Nie zatrzymał się. Wrócił do grupy na końcu baru i wszyscy zaczęli rozmawiać i śmiać się.
Siedziałem tam, rozmyślając o tym, co się stało. Dziewczyna obok mnie wypuściła nosem pióropusz dymu, odchyliła do tyłu głowę.
Myślałem o rozbiciu lustra za barem. Kiedyś zrobiłem to w innym lokalu. Zawahałem się jednak.
Czyżbym miał przegrać?
Ten sukinsyn olał mnie zupełnie na oczach wszystkich.
Jego opanowanie niepokoiło mnie bardziej niż jego postura. Miał w zanadrzu coś jeszcze. Rewolwer pod kontuarem? Wyraźnie chciał, żebym mu się podłożył. Miałby świadków…
Nie wiedziałem, co robić. W pobliżu wyjścia była kabina telefoniczna. Wstałem, podszedłem do telefonu, wrzuciłem monetę i na chybił trafił wybrałem numer. Udawałem, że dzwonię do moich kumpli, że zaraz przyjadą i zdemolują bar. Słuchałem sygnału na drugim końcu linii. Umilkł. Odebrała jakaś kobieta:
– Halo.
– To ja – odparłem.
– To ty, Sam?
– Tak, tak, posłuchaj…
– Sam, dzisiaj wydarzyło się coś strasznego! Wooly wpadł pod samochód!
– Wooly?
– Nasz pies! Wooly nie żyje!
– Posłuchaj! Jestem w Red Eye! Wiesz, gdzie to jest? Dobrze! Chcę, żebyś tu sprowadził Mańkuta, Larry’ego, Tony’ego i Dużego Angelo, i to szybko! Zrozumiałeś? Wooly’ego też przyprowadź!
Odłożyłem słuchawkę i usiadłem w kabinie. Myślałem o wezwaniu policji. Wiedziałem, co się wtedy stanie. Poparliby barmana. A ja bym wylądował w izbie wytrzeźwień.
Wyszedłem z kabiny i wróciłem na swój stołek. Dopiłem piwo. Potem podniosłem popielniczkę i spuściłem ją na kontuar, z hukiem. Barman spojrzał na mnie. Wstałem, uniosłem rękę i wycelowałem w niego palcem. Potem odwróciłem się i wyszedłem. Ścigał mnie jego śmiech i śmiech jego paczki.
Zatrzymałem się przy sklepie z alkoholem, kupiłem dwie butelki wina i poszedłem do hotelu Helen, mieszczącego się naprzeciwko baru, w którym byłem przed chwilą. Miałem tam przyjaciółkę, alkoholiczkę jak ja. Była o dziesięć lat starsza ode mnie i pracowała tam jako pokojówka. Pokonałem dwie kondygnacje schodów i zapukałem do drzwi, mając nadzieję, że będzie sama.
– Kotku – zawołałem – jestem w tarapatach. Zostałem wyrolowany…
Drzwi otworzyły się. Betty była sama i jeszcze bardziej pijana ode mnie.
Wszedłem do środka i zamknąłem za sobą drzwi.
– Gdzie masz szkło?
Pokazała mi, zdarłem osłonę korka, otworzyłem butelkę i napełniłem dwa kieliszki. Betty usiadła na brzegu łóżka, a ja w fotelu. Podałem jej kieliszek. Zapaliła papierosa.
– Nie znoszę tego miejsca, Benny. Czemu już nie mieszkamy razem?
– Zaczęłaś się włóczyć po knajpach, skarbie, doprowadzałaś mnie do obłędu.
– No cóż, wiesz, jaka jestem.
– Wiem…
Betty wzięła papierosa i w roztargnieniu przytknęła go do pościeli. Zobaczyłem, jak zaczyna się unosić dym. Podszedłem i podniosłem jej rękę. Na toaletce leżał talerz. Były na nim zaschnięte resztki jedzenia, przypominały tamale. Przyniosłem go i położyłem na łóżku obok Betty.
– Masz tu popielniczkę…
– Wiesz, że za tobą tęsknię.
Opróżniłem kieliszek, nalałem jeszcze jedną porcję.
– Słuchaj, w barze naprzeciwko wydano mi za mało reszty z 50$.
– Skąd wytrzasnąłeś 50$?
– Nieważne, dostałem. I ten sukinsyn wydał mi za mało.
– Czemu mu nie przywaliłeś? Przestraszyłeś się? To Jimmy. Kobiety go uwielbiają! Każdej nocy po zamknięciu baru wychodzi z tyłu na parking i śpiewa. One stoją wokół i słuchają, a potem jedna z nich zabiera się z nim do domu.
– To kawał gnoja…
– Grał w futbol w Notre Damę.
– Co to za brednie? Lecisz na tego gościa?
– Nie znoszę go.
– To dobrze. Bo mam zamiar przetrzepać mu skórę.
– Myślę, że się boisz…
– Widziałaś, bym kiedykolwiek unikał walki?
– Widziałam, jak parę przegrałeś.
Pominąłem tę uwagę milczeniem. Piliśmy dalej i rozmowa zeszła na inne tematy. Pamiętam z niej niewiele. Gdy Betty nie włóczyła się po barach, była bardzo poczciwą duszą. Miała swój rozum, ale była skołowana. Stuprocentowa alkoholiczka. Ja potrafiłem przestać na dzień lub dwa. Ona nigdy. To smutne. Rozmawialiśmy. Rozumieliśmy się wzajemnie, co ułatwiało przebywanie w swoim towarzystwie. Musiała być 2 nad ranem. Betty powiedziała:
– Chodź tutaj, przyjrzyj się…
Podeszliśmy do okna. Na parkingu stał Jimmy barman. I rzeczywiście, śpiewał. Przyglądały mu się trzy dziewczyny. Było przy tym mnóstwo śmiechu.
Głównie z moich 50$, pomyślałem.
Potem jedna z dziewczyn wsiadła z nim do samochodu. Dwie pozostałe odeszły. Samochód stał przez chwilę nieruchomo. Zapaliły się reflektory, zaskoczył silnik i Jimmy odjechał.
Ale picer, pomyślałem. Ja nigdy nie włączam świateł przed uruchomieniem silnika.
Spojrzałem na Betty.
– Ten sukinsyn naprawdę myśli, że jest ósmym cudem świata. Mam zamiar przetrzepać mu skórę.
– Nie starczy ci odwagi – odparła.
– Słuchaj, nadal trzymasz pod łóżkiem ten kij baseballowy? – zapytałem.
– Owszem, ale nie mogę się z nim rozstać…
– Pewnie, że możesz – powiedziałem, wręczając jej dychę.
– Dobra. – Wysunęła go spod łóżka. – Mam nadzieję, że uderzysz jak trzeba…
Następnej nocy o 2 czekałem na parkingu, pod ścianą baru, skulony za paroma wielkimi kubłami na śmieci. Miałem kij Betty, stary, ale dobrej marki.
Nie musiałem długo czekać. Barman wyszedł ze swoimi dziewczynami.
– Zaśpiewaj dla nas, Jimmy!
– Zaśpiewaj nam jedną ze swoich piosenek!
– No… dobrze – odparł.
Zdjął krawat, wsadził go do kieszeni, rozpiął koszulę na szyi i uniósł głowę do księżyca.
Jestem mężczyzną, na którego czekasz..
Jestem mężczyzną, którego przepisał ci lekarz…
Jestem mężczyzną, który cię zerżnie jak drwal…
Jestem mężczyzną, za którym pójdziesz w siną dal… …siną dal…
…siną dal…
Dziewczyny klaskały, śmiały się i tłoczyły wokół niego.
– Och, Jimmy!
– Och, JIMMY!
Jimmy cofnął się i przyjrzał każdej z nich. Czekały. W końcu rzekł:
– Dobra, dzisiaj wybieram… Caroline…
Słysząc to, pozostałe dwie zmarkotniały, pochyliły głowy i razem powoli opuściły parking. Gdy dotarły do bulwaru, odwróciły się, żeby uśmiechnąć się i pomachać do Jimmy’ego i Caroline.
Caroline stała tam, trochę pijana, chwiejąc się na wysokich obcasach. Miała ładne ciało, długie włosy. Odniosłem wrażenie, że skądś ją znam.
– Jesteś prawdziwym mężczyzną, Jimmy – wyznała. – Kocham cię.
– Gówno prawda, suko, chcesz tylko obciągnąć mi druta.
– Tak, tego również chcę! – powiedziała ze śmiechem.
– Obciągniesz go, i to zaraz – rzekł Jimmy. Nagle stał się nieprzyjemny.
– Nie, zaczekaj… nie tak szybko.
– Powiedz, że mnie kochasz, a potem mi obciągnij.
– Nie, zaczekaj.
Jimmy miał mocno w czubie. Musiał mieć, żeby zachowywać się w ten sposób. Na parkingu nie było zbyt dużo światła, ale nie było też ciemno. Niektórzy faceci byli jednak potworami. Lubili to robić w miejscach publicznych.
– Obciągniesz mi, suko, natychmiast…
Jimmy rozpiął rozporek, chwycił Caroline za długie włosy i siłą pochylił jej głowę. Myślałem już, że dziewczyna ma zamiar to zrobić. Wydawała się ustępować.
I wtedy Jimmy wrzasnął. Przeraźliwie.
Ugryzła go. Podciągnął ją za włosy i uderzył zaciśniętą pięścią w twarz. Potem kopnął ją kolanem między nogi i dziewczyna upadła bezwładnie.
Jest nieprzytomna, pomyślałem. Może zaciągnę ją za te kubły i zerżnę, gdy on odjedzie.
Bałem się go jak diabli. Postanowiłem nie wychodzić zza pojemników. Ściskałem w rękach kij i czekałem, aż Jimmy odjedzie.
Przyglądałem się, jak zapina rozporek i ostrożnie podchodzi do samochodu. Otworzył drzwi, wsiadł do środka i siedział tam przez pewien czas. Potem rozbłysły światła i zaskoczył silnik. Jimmy siedział za kierownicą, zwiększając jego obroty. Potem zobaczyłem, że wysiada. Silnik nadal pracował. Reflektory były zapalone.
Obszedł samochód i stanął przed nim.
– Hej! – powiedział głośno. – Co jest? Widzę… cię…
Ruszył w moją stronę.
– …widzę… cię… kto, do kurwy nędzy… chowa się za tymi kubłami? Widzę… cię… wyłaź stamtąd!
Podszedł do mnie. Księżyc za jego plecami upodobnił go do jakiegoś nędznego stwora z niskobudżetowego horroru.
– Ty pieprzona gnido! – wrzasnął. – Rozdepczę cię na miazgę!
Rzucił się na mnie. Utknąłem za pojemnikami. Podniosłem kij i zdzieliłem nim barmana prosto w czubek głowy.
Nie upadł. Stał tylko, wytrzeszczając na mnie oczy. Uderzyłem go jeszcze raz. Przypominało to starą burleskę. On dalej stał z okropnie wykrzywioną twarzą.
Wymknąłem się zza kubłów na śmieci i zacząłem odchodzić. Jimmy szedł za mną.
Odwróciłem się.
– Daj mi spokój – powiedziałem. – Zapomnijmy o tym.
– Zabiję cię, łobuzie! – warknął.
Dwie wielkie ręce wyciągnęły się do mojego gardła. Zrobiłem unik i uderzyłem go kijem w rzepkę. Rozległ się trzask niczym wystrzał i Jimmy upadł.
– Zapomnijmy o tym – powtórzyłem. – Zostawmy to tak, jak jest.
Wspierał się na rękach i kolanach, pełzł za mną.
– Zabiję cię, łobuzie!
Zdzieliłem go kijem w kark najmocniej, jak potrafiłem. Padł jak długi obok swojej nieprzytomnej przyjaciółki. Spojrzałem na dziewczynę, Caroline. Była tą dziewczyną w sztucznym futrze. Stwierdziłem, że jednak nie mam na to ochoty.
Podbiegłem do samochodu barmana, wyłączyłem reflektory, zgasiłem silnik, wyciągnąłem kluczyki i rzuciłem je na dach budynku. Potem wróciłem biegiem do ciał i wyjąłem portfel Jimmy’ego.
Wybiegłem z parkingu i przeszedłem kawałek na południe.
– Cholera! – mruknąłem. Zawróciłem i pobiegłem z powrotem do kubłów na śmieci. Zostawiłem tam moją whiskey. Ćwiartkę w papierowej torebce. Zabrałem ją.
Poszedłem znowu na południe, do skrzyżowania, przeszedłem na drugą stronę ulicy, znalazłem skrzynkę na listy i rozejrzałem się dokoła. Ani żywej duszy. Wyjąłem z portfela banknoty i wrzuciłem go do skrzynki.
Następnie ruszyłem na północ i szedłem, dopóki nie dotarłem do hotelu Helen. Wspiąłem się po schodach i zapukałem do drzwi.
– BETTY, TO JA, BENNY! OTWÓRZ, NA LITOŚĆ BOSKĄ!
Drzwi otworzyły się po chwili.
– Cholera… co się stało? – zapytała.
– Mam trochę whiskey.
Wszedłem do środka i założyłem łańcuch na drzwi. Betty miała zapalone światła. Obszedłem pokój, gasząc je. Po chwili było już ciemno.
– O co chodzi? – zapytała. – Odbiło ci?
Znalazłem szklanki i drżącą ręką nalałem dwie porcje.
Zaprowadziłem ją do okna. Policyjne samochody były już na miejscu, migotały światła.
– Co się, u diabła, stało? – zapytała.
– Jakiś facet przetrzepał Jimmy’emu skórę – odparłem. Słychać było nadjeżdżającą karetkę. Po chwili znalazła się na parkingu. Najpierw wnieśli dziewczynę. Potem Jimmy’ego.
– Kto załatwił dziewczynę?
– Jimmy…
– A kto Jimmy’ego?
– Jakie to, u licha, ma znaczenie?
Postawiłem szklankę na parapecie okna i sięgnąłem do kieszeni. Przeliczyłem banknoty. 480$.
– Proszę, skarbie…
Wręczyłem jej 50$.
– Chryste, dzięki, Benny!
– Drobiazg…
– Na tych koniach rzeczywiście można zarobić!
– Więcej niż kiedykolwiek, kotku…
– Zdrowie! – powiedziała, unosząc szklankę.
– Zdrowie! – odparłem, podnosząc moją.
Stuknęliśmy się szklankami i wypiliśmy do dna; w tym czasie karetka wyjechała tyłem z parkingu i skręciła na południe, z wyjącą syreną.
Po prostu jeszcze nie nadeszła nasza kolej.
Był ciepły wieczór na wyścigach quarterów17. Ted przyjechał na tor z 200$, a teraz, przystępując do trzeciej gonitwy, miał ich już 530. Znał się na koniach. Może i nie był zbyt dobry w czymkolwiek innym, ale na koniach się znał. Stojąc, obserwował tablicę wyników i patrzył na ludzi.
Nie umieli ocenić wartości konia. Mimo to przynosili na tor swoje pieniądze i marzenia. Żeby ich zwabić, niemal w każdej gonitwie przyjmowano dwudolarowe zakłady dwójkowe18. Oraz seksty19. Ted nigdy nie brał się ani za seksty, ani za dwójki, ani za duble. Obstawiał tylko wygraną najlepszego konia, który nie musiał być faworytem.
Marie tak bardzo zrzędziła z powodu jego wizyt na torze, że jeździł tu tylko dwa lub trzy razy w tygodniu.
Sprzedał swoją firmę i wcześnie wycofał się z branży budowlanej. Naprawdę nie miał wiele więcej do roboty.
Koń numer cztery nieźle się prezentował jak na typowanego sześć do jednego, ale do startu zostało jeszcze 18 minut. Ted poczuł szarpnięcie za rękaw płaszcza.
– Pan wybaczy, ale nie zdążyłam na dwie pierwsze gonitwy. Widziałam, jak pan odbiera pieniądze. Wygląda pan na faceta, który zna się na rzeczy. Który się panu podoba w następnej gonitwie?
Miała rudoblond włosy, około 24 lat, szczupłe biodra i zaskakująco duże piersi; długie nogi, śliczny zadarty nos, delikatne usta; była w bladoniebieskiej sukience, nosiła buty na wysokich obcasach. Uniosła na niego swoje niebieskie oczy.
– No cóż – Ted uśmiechnął się do niej – zwykle wybieram.
– Przywykłam stawiać na konie czystej krwi – wyznała blondynka. – Te wyścigi quarterow są takie szybkie!
– Owszem. Większość kończy się w niecałe 18 sekund. Człowiek szybko się dowiaduje, czy miał nosa, czy nie.
– Gdyby moja matka wiedziała, że tu jestem i tracę pieniądze, złoiłaby mi skórę.
– Sam chętnie bym ją złoił – odparł Ted.
– Nie jest pan jednym z tych, co to robią, prawda?
– Tylko żartowałem. No, chodźmy do baru. Może uda się nam wybrać dla pani zwycięzcę.
– Dobrze, panie…?
– Mów mi po prostu Ted. Jak ci na imię?
– Victoria.
Weszli do baru.
– Czego się napijesz? – zapytał.
– Tego co ty.
Ted zamówił dwie whiskey. Stojąc, opróżnił szklankę jednym haustem, a Victoria popijała ze swojej i patrzyła prosto przed siebie. Przyjrzał się jej tyłkowi: idealny. Była lepsza niż jakaś pieprzona gwiazdka filmowa i nie wyglądała na zepsutą.
– No – rzekł, wskazując na swój program – w następnej gonitwie najlepiej się prezentuje koń numer cztery i płacą za jego wygraną sześć do jednego…
Victoria wydała z siebie bardzo seksowne: – Ooo…? – i pochyliła się, by spojrzeć w program, dotykając przy tym Teda ręką. Potem poczuł, jak jej noga przywiera do jego nogi.
– Ludzie po prostu nie wiedzą, jak ocenić wartość konia – wyjaśnił. – Pokaż mi człowieka, który potrafi to robić, a pokażę ci człowieka, który potrafi wygrać tyle forsy, ile jest w stanie unieść.
Uśmiechnęła się do niego.
– Szkoda, że nie mam tylu atutów co ty.
– Masz ich mnóstwo, kotku. Chcesz jeszcze jednego drinka?
– Och nie, dziękuję…
– No cóż, słuchaj, chyba powinniśmy obstawić.
– W porządku, postawię 2$ na wygraną. Który to, koń numer cztery?
– Tak, kotku, to czwórka…
Obstawił i wyszli obejrzeć gonitwę. Numer cztery nie rozpoczął najlepiej, został popchnięty z obu stron, wyrównał bieg, biegł piąty w stawce dziewięciu koni, potem jednak zaczął przyśpieszać i doszedł do mety łeb w łeb z faworytem typowanym dwa do jednego. Decydowała fotokomórka.
Cholera, pomyślał Ted, muszę mieć tę wygraną. Proszę, pozwól mi wygrać!
– Och, jestem taka podekscytowana! – zawołała Victoria.
Na tablicy rozbłysnął numer. Czwórka.
Victoria krzyczała i podskakiwała radośnie:
– Wygraliśmy, wygraliśmy, WYGRALIŚMY!
Rzuciła się na Teda i poczuł na policzku całusa.
– Spokojnie, kotku, wygrał najlepszy koń, to wszystko.
Czekali na oficjalne wyniki; po chwili na tablicy wyświetlono wysokość najniższej wypłaty. 14,60$.
– Ile postawiłeś? – zapytała Victoria.
– Czterdzieści na wygraną.
– Ile dostaniesz?
– 292$. Odbierzmy pieniądze.
Ruszyli w stronę okienek. I wtedy Ted poczuł w dłoni rękę Victorii. Zatrzymała go.
– Nachyl się – powiedziała. – Chcę ci coś szepnąć do ucha.
Ted pochylił się, poczuł przy uchu jej chłodne różowe wargi.
– Jesteś… czarodziejem… Mam ochotę… się z tobą pieprzyć…
Ted stał, uśmiechając się do niej blado.
– Mój Boże – mruknął.
– O co chodzi? Boisz się?
– Nie, nie, to nie to…
– Więc w czym problem?
– Chodzi o Marie… moją żonę… jestem żonaty… a ona wylicza mi czas co do minuty. Wie, kiedy kończą się gonitwy i kiedy powinienem być w domu.
Victoria roześmiała się.
– Wyjdziemy teraz! Pojedziemy do motelu.
– No cóż, oczywiście – odparł Ted…
Spieniężyli swoje kupony i wyszli na parking.
– Weźmiemy mój wóz. Gdy skończymy, odwiozę cię z powrotem – zaproponowała Victoria.
Znaleźli jej samochód, niebieskiego fiata z 1982 roku, pasował kolorem do jej sukienki. Na tablicy rejestracyjnej było napisane: VICKY. Gdy Victoria wkładała kluczyk do zamka, zawahała się.
– Ty naprawdę nie jesteś jednym z tych typów, prawda?
– Jakich typów?
– Sadystą, jednym z nich. Moja matka miała kiedyś straszne przeżycie…
– Uspokój się. Jestem nieszkodliwy.
Znaleźli motel mniej więcej dwa i pół kilometra od toru. Błękitny Księżyc. Tyle że pomalowany na zielono. Victoria zaparkowała. Wysiedli z samochodu, weszli do środka, zameldowali się i dostali pokój 302. Po drodze wstąpili po butelkę szkockiej.
Ted zerwał celofan ze szklanek, zapalił papierosa i nalał dwie porcje, w czasie gdy Victoria się rozbierała. Majtki i biustonosz były różowe, a jej ciało różowobiałe i piękne. Zdumiewające, że od czasu do czasu Bóg stwarzał tak wyglądającą kobietę, podczas gdy wszystkie pozostałe, większość pozostałych, nie miały nic lub prawie nic do pokazania. Było to irytujące. Victoria była pięknym, irytującym snem.
Była naga. Podeszła i usiadła na brzegu łóżka, obok Teda. Założyła nogę na nogę. Piersi miała bardzo jędrne i sprawiała już wrażenie podnieconej. Ted naprawdę nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. I wtedy zachichotała.
– O co chodzi? – zapytał.
– Czy myślisz teraz o swojej żonie?
– Nie, myślałem o czymś innym.
– No cóż, powinieneś myśleć o swojej żonie…
– Do diabła – powiedział Ted – przecież to ty zaproponowałaś pieprzenie się!
– Mógłbyś nie używać tego słowa.
– Wycofujesz się?
– Nie. Słuchaj, masz papierosa?
– Oczywiście…
Ted wyciągnął papierosa, podał jej i zapalił, gdy wetknęła go do ust.
– Masz najpiękniejsze ciało, jakie dotąd widziałem – wyznał.
– W to nie wątpię – odparła z uśmiechem.
– Hej, wycofujesz się?
– Oczywiście, że nie. Rozbierz się.
Ted zaczął ściągać ubranie, czując się gruby, stary i brzydki. Czuł się jednak również szczęściarzem – był to pod wieloma względami jego najlepszy dzień na torze. Powiesił swoje rzeczy na krześle i usiadł obok Victorii.
Nalał sobie i jej po nowej porcji whiskey.
– Wiesz, ty masz klasę, ale ja także ją mam. Każde z nas wykazuje się nią na swój sposób. Ja zaszedłem wysoko w branży budowlanej i nadal robię szmal na koniach. Nie wszyscy mają takie wyczucie.
Victoria wypiła połowę swojej whiskey i uśmiechnęła się do Teda.
– Och, jesteś moim dużym grubym Buddą!
Ted opróżnił swoją szklankę.
– Słuchaj, jeżeli nie chcesz, nie zrobimy tego. Nie ma o czym mówić.
– Pokaż mi, co Budda ma…
Victoria sięgnęła w dół i wsunęła mu rękę między nogi. Znalazła go, trzymała go w dłoni.
– Oho… coś czuję… – powiedziała.
– Pewnie… No to co?
Po chwili Victoria nagle schyliła głowę. Najpierw go pocałowała. Potem poczuł jej otwarte usta i język.
– Ty pizdo! – powiedział.
Victoria uniosła głowę i spojrzała na niego.
– Proszę, nie lubię brzydkich słów.
– Dobrze, Vicky, dobrze. Żadnych brzydkich słów.
– Właź pod pościel, Buddo!
Ted spełnił rozkaz i poczuł obok ciało Victorii. Jej skóra była chłodna, a wargi rozchylone. Ted pocałował ją i wepchnął jej język do ust. Podobało mu się to – świeże, świeże jak wiosna, młode, nowe, dobre. Jaka cholerna rozkosz. Zerżnie ją na pół! Pieścił ją tam, rozbudzała się bardzo powoli. Potem poczuł, jak się otwiera, i wepchnął jej palec. Miał ją, sukę. Wyciągnął palec i pocierał łechtaczkę. Chcesz gry wstępnej, będziesz ją miała, pomyślał.
Poczuł, że Victoria wgryza się zębami w jego dolną wargę, ból był straszliwy. Cofnął głowę, czuł smak krwi i ranę na wardze. Uniósł się i mocno spoliczkował Victorię, po czym uderzył ją na odlew w drugi policzek. Odnalazł jej łono, wsunął go i pchnął jak taranem, jednocześnie przywierając wargami do jej ust. Pracował z dziką zawziętością, od czasu do czasu odsuwając głowę i patrząc na Victorię. Próbował zyskać na czasie, nie śpieszyć się, i wtedy dostrzegł tę chmurę rudawych włosów rozłożonych wachlarzem na poduszce w blasku księżyca.
Pocił się i jęczał niczym licealista. To było to. Nirwana. Miejsce przeznaczenia. Victoria milczała. Jęki Teda osłabły i po chwili opadł na plecy.
Spoglądał w mrok.
Zapomniałem possać jej cycki, pomyślał.
Wtedy usłyszał głos Victorii.
– Wiesz co?
– Co?
– Przypominasz mi jednego z tych quarterow.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– To, że w ciągu 18 sekund jest już po wszystkim.
– Pognamy jeszcze, kotku…
Victoria poszła do łazienki. Ted – stary profesjonalista – wytarł się w prześcieradło. Victoria to, poniekąd, niezłe ziółko. Ale poradziłby sobie z nią. On miał coś do zaoferowania. Ilu mężczyzn w jego wieku posiadało własny dom i 150 kawałków na koncie? Miał klasę i ona doskonale o tym wiedziała.
Victoria wyszła z łazienki, wyglądając nadal na spokojną, nietkniętą, dziewiczą niemal. Ted włączył lampę przy łóżku. Podniósł się i nalał dwie następne porcje whiskey. Victoria usiadła na brzegu łóżka ze swoją szklanką, a on wygramolił się z pościeli i usiadł obok.
– Mogę ci pomóc, Victorio – powiedział.
– Przypuszczam, że masz swoje sposoby, Buddo.
– I będę lepszym kochankiem.
– Oczywiście.
– Szkoda, że nie znałaś mnie, gdy byłem młody. Byłem twardy, ale dobry. Miałem talent. I nadal go mam.
Uśmiechnęła się do niego.
– Daj spokój, Buddo, aż tak źle nie jest. Masz przecież żonę, masz mnóstwo wartościowych rzeczy.
– Z wyjątkiem jednej – odparł, opróżniając szklankę i patrząc na Victorię. – Z wyjątkiem tej jednej, której naprawdę potrzebuję…
– Twoja warga! Ty krwawisz!
Ted spojrzał na swoją szklankę. W środku były krople krwi. Czuł też krew na podbródku. Otarł go grzbietem dłoni.
– Wezmę prysznic i zrobię z tym porządek, kotku. Za chwilę wrócę.
Wszedł do łazienki, odsunął drzwi kabiny prysznica i puścił wodę, sprawdzając ręką temperaturę. Wydawała się w sam raz i wszedł do środka; woda odbijała się od jego ciała. Widział krew w wodzie spływającej do otworu ściekowego. Niezła z niej tygrysica. Potrzebowała jedynie mocnej ręki.
Marie była w porządku, była poczciwa, a właściwie trochę nudna. Straciła młodzieńczą intensywność uczuć. To nie była jej wina. Może mógłby znaleźć sposób na to, by zostać z Marie i mieć Victorię na boku? Dzięki Victorii przeżywał drugą młodość. Musiał, kurwa, odmłodnieć. I potrzebował więcej takiego dobrego rżnięcia. Oczywiście wszystkie kobiety były szalone, żądały więcej, niż mogły dostać. Nie zdawały sobie sprawy, że dla mężczyzny robienie tego nie jest wspaniałym przeżyciem, lecz tylko koniecznością. Usłyszał wołanie Victorii:
– Pośpiesz się, Buddo! Nie zostawiaj mnie tutaj samej!
– To nie potrwa długo, skarbie! – krzyknął spod prysznica.
Namydlił się obficie i spłukał z siebie wszystko.
Potem wyszedł, wytarł się ręcznikiem, otworzył drzwi łazienki i wszedł do sypialni. Pokój był pusty. Victoria zniknęła.
Niezwykła była odległość dzieląca zwykłe przedmioty i zdarzenia. Naraz Ted zobaczył ściany, dywan, łóżko, dwa fotele, stolik do kawy, toaletkę i popielniczkę z ich papierosami. Odległość pomiędzy tymi rzeczami była ogromna. Teraz od wtedy dzieliły lata świetlne.
Odruchowo podbiegł do garderoby i otworzył drzwi. Zostały tylko wieszaki.
Wtedy uświadomił sobie, że zniknęły jego rzeczy. Jego bielizna, koszula, spodnie, kluczyki do samochodu i portfel, gotówka, buty, skarpety – wszystko.
Wiedziony kolejnym odruchem zajrzał pod łóżko. Pusto.
Po chwili zauważył opróżnioną w połowie butelkę whiskey stojącą na toaletce. Podszedł, podniósł ją i nalał sobie. Gdy to robił, ujrzał dwa słowa nabazgrane różową szminką na lustrze toaletki: „ŻEGNAJ, BUDDO!”
Wypił, odstawił szklankę i zobaczył w nim siebie bardzo grubego, bardzo starego. Nie miał pojęcia, co robić.
Zabrał whiskey do łóżka i ciężko opadł na brzeg materaca w miejscu, gdzie siedzieli razem z Victorią. Uniósł butelkę i pociągnął z niej; jasne neonowe światła z bulwaru wpadały przez zakurzone story.
Siedział, patrząc przez okno, i przyglądał się przejeżdżającym samochodom.
1 Właśc. Alfred Schneider (1926-1966), skandalizujący komik amerykański wyszydzający kulturę amerykańskiej klasy średniej (wszystkie przypisy tłumacza).
2 Finałowy mecz rozgrywek ligi futbolu amerykańskiego.
3 Były wykładowca psychologii na Uniwersytecie Harvarda, guru religii psychodelicznej.
4 Zakłady, zwane również dublami, w których typuje się zwycięzców dwóch wybranych danego dnia gonitw.
5 Zakład, w którym typuje się zwycięzcę lub konia, który zdobędzie drugie miejsce w danej gonitwie.
6 John Robinson Jeffers (1887-1962), poeta amerykański.
7 W języku angielskim harry jest również nieposiadającym określonego znaczenia przedrostkiem.
8 Bohaterki amerykańskiego serialu komediowego.
9 (meks.) Placki kukurydziane nadziewane suszoną wołowiną machaca.
10 (meks.) Placek z mąki kukurydzianej (tortilla) nadziewany kawałkami kury, ryby, szynki lub krewetkami i doprawiany ostrym sosem.
11 Zakład, w którym typuje się zwycięzcę gonitwy.
12 Koktajl z whiskey wymieszanej z lekko osłodzonym sokiem z cytryny, kruszonym lodem, wisienką i plasterkiem pomarańczy.
13 Słowo cat (kot) w hipisowskim świecie narkomanów oznaczało każdego męskiego członka wspólnoty, natomiast dogs (psy) to slangowe określenie policjantów.
14 Amerykański humorysta żyjący w latach 1894-1961, publikujący swoje eseje, opowiadania i szkice w „New Yorkerze”.
15 (ang.) W Stanach Zjednoczonych gonitwa niższej kategorii.
16 (ang.) Jesus freaks – członkowie młodzieżowych wspólnot chrześcijańskich wywodzący się z kręgów kontrkultury lat sześćdziesiątych, zwłaszcza ekshipisi i narkomani.
17 Konie specjalnej rasy, startujące na krótkich dystansach, na przykład na ćwierć mili.
18 Zakłady, w których typuje się zwycięzcę i zdobywcę drugiego miejsca, zwane także dwójkami.
19 Zakłady polegające na typowaniu zwycięzców sześciu wybranych gonitw, odpowiednik polskich kwint.