Rafael Alberti
Powrót miłości na balkonie
Nadszedł czas taki, że lata minione,
Godziny, minuty, sekundy przeżyte
Przybierają twój profil i nami się sycą;
Wtedy staje się rzeczą pilną i potrzebą,
By nie ujrzeć, jak razem ze śmiercią odchodzą,
Utrwalić w nich nasze szczęśliwe, bez skazy,
Jedne po drugich, obrazy.
Gdzie jesteś dzisiaj, gdzie mam cię oglądać,
Na jakiej skale, nad morzem jakim, w jakim lesie,
Czy w cieniu na letniej polanie,
Czy w północnej alkowie ogrzanej?
Minął rozkoszny spoczynek w lazurach,
Które nam rozświetliła we śnie wielka wyspa.
Jeszcze, półsenna Wenus, ty się chylisz
Ku zacisznym schronieniom statków morskich
I całą sobą śpiewasz jak zatoka
W żaglach zakochana i w masztach okrętów.
Powiewają włosy twoje na balkonie,
By się wplątać między wątłe sieci oka,
By zatknąć chorągiewki na najwyższych drzewcach,
Zagrać koncert miłości na nadmorskich wiatrach.
Później, gdy o zachodzie powracają ciche,
Ubielone solą i skrzydłami mewy,
Ucho ci do serca przykładam nagiego,
Morze w nim słysząc oddycham twym morzem
I odpływam ku otwartej nocy.
Tego ranka, kochanie, mamy dwadzieścia lat.
Lekko idą, powolne, splatając się,
nasze bose cienie drogą wśród ogrodów,
które błękitom morskim przeciwstawiają swe zielenie.
Ty ciągle jesteś jak objawienie,
nadchodzące w ciemny wieczór światło,
kiedy chłopak klucząc za miastem odwleka
rozmyślnie, zamyślony, swój powrót do domu.
Ty ciągle jesteś ta, która przy mnie
idzie szukając sekretnej pochyłości na wydmach,
ukrytego zbocza piasku, tajemnego
trzcinowego gąszczu, który stawia
zasłony przed oczami żeglarskimi wiatru.
Tam jesteś, tam jestem naprzeciwko ciebie, sprawdzając
wysoką temperaturę fal szczęśliwych,
serce morza, które wzeszło w oślepieniu,
umierające w okruchach słodkiej soli i pianach.
Wszystko na nas patrzy później radosne na brzegach.
Zamki w ruiny rozpadłe swe blanki dźwigają,
wodorosty w darze dają nam wieńce, a żagle,
nabrawszy lotności, chcą śpiewać ponad wieżami.
Tego ranka, kochanie, mamy dwadzieścia lat.
Kiedy się pojawiłaś,
cierpiałem we wnętrzu najgłębszej jaskini,
jaskini bez wyjścia, bez powietrza.
I tak konając miotałem się w ciemnościach,
słuchałem rzężenia, które trzepotało
jak bicie skrzydeł ukrytego ptaka.
Rozsypałaś nade mną swoje włosy
i wzniosłem się ku słońcu, ujrzałem, że były zorzą,
co nad morzem otwartym na wiosnę się ściele.
To było tak, jakbym przybył do najpiękniejszej
przystani południa. Tonęły w tobie
krajobrazy, te najbardziej lśniące:
przejrzyste, ostre góry w różowych
koronach ze śniegu i źródła
w kędzierzawych cieniach lasów ukryte.
Nauczyłem się odpoczywać na grzbietach gór
i w dół spływać rzekami i zboczami,
i długimi gałęziami drzew się oplatać,
i sen przemieniać w przenajsłodszą śmierć.
Otwarłaś mi drzwi lasu i moje lata młode,
świeżo wydobyte na światło, leżały
pod pieszczotą twojego gęstego cienia,
poddając pod wiatr wolny serce
i jego rytm równając z bujnym rytmem twojego.
Już mogłem spać spokojnie i wstawać mogłem wiedząc,
że już nie miotam się cierpiąc w tej ciemnej jaskini,
w jaskini bez wyjścia, bez powietrza.
Bo ty się nareszcie pojawiłaś.