Mordercy do wynajęcia
Data publikacji: 01.08.2004, 16:00 Ostatnia aktualizacja: 09.08.2011, 13:32
Nie wiedzą, co to sumienie, współczucie czy normy moralne. W polskich więzieniach siedzi 150 płatnych zabójców.
Sławomir Połeć ma twarz chłopca i pedantycznie wypielęgnowane dłonie. Małe oczy są zimne i błądzące. Mówi wolno, beznamiętnie, jakby relacjonował wydarzenia z nudnego dnia. Mimo to budzi dziwny niepokój. A może to nie on, tylko to miejsce, w którym rozmawiamy? Sala widzeń tarnowskiego zakładu karnego na oddziale dla niebezpiecznych przestępców jest tak mała, że mieszczą się w niej tylko cztery krzesła przytwierdzone do podłogi i gruba szyba, która oddziela mnie od tych skutych kajdanami rąk.
Sławomir Połeć zabił cztery osoby, sześć cudem uszło z życiem. Miał zlecenia na kilkanaście następnych. Od kwietnia tego roku odsiaduje dożywocie. - Co pan czuł, kiedy strzelał do ludzi?
- Nic. Zupełnie nic. Mnie po prostu łatwo przychodzi zabijanie - mówi z kamienną twarzą.
Z gruntu zły czy szalony? A może opętany? Sam o sobie mówi: - We mnie jest szatan.
Uczeni stworzyli wiele teorii tłumaczących, dlaczego ktoś staje się zabójcą. Jedni twierdzą, że to wpływ wychowania, traumatycznego dzieciństwa, negatywnego wpływu otoczenia. Inni - że skłonność do zła tkwi w genach i człowiek mordercą po prostu się rodzi. Ale jedni i drudzy płatnych zabójców uważają za psychopatów. Pozbawieni są inteligencji emocjonalnej, za to mają wysoko rozwiniętą inteligencję organizacyjną, poczucie wyjątkowości.
- We mnie jest dwóch ludzi: dobry i zły - ciągnie głucho swą opowieść Połeć. - Kiedy do głosu dochodzi zły, w głowie mam autostradę myśli. Działam automatycznie: wyciągam broń, odbezpieczam, strzelam.
Sądowi psycholodzy sporządzili mu taką charakterystykę: "Pozbawiony norm moralnych, popędliwy. Inteligentny. Podejmuje działania o wielkim ryzyku. Pozbawiony więzi emocjonalnych. Dąży do dominacji".
Pierwszą ofiarą Połcia był młody narkoman z częstochowskiego dworca. Nawet go nie znał. Jeszcze żywemu wepchnął palce głęboko w oczodoły, potem dobił siekierą. Krwią ofiary wymalował pasy na swojej twarzy, zwłoki wysadził w powietrze. Potem zabijał dalej - dla przyjemności i na zlecenia. Miał poczucie misji.
Jego ulubiony film to "Leon Zawodowiec", utożsamia się z bohaterem: robił, co trzeba, czyszcząc świat z chwastów - z durni, drani i cwaniaków. I jak Leon niczego nie żałuje. Życie pomieszało mu się z fikcją.
Nie tylko jemu. Postać płatnego mordercy od lat rozpala ludzką wyobraźnię. Killerzy są bohaterami kasowych filmów, np. "Ghost Dog. Droga samuraja", i powieści sensacyjnych, jak "Dzień szakala" Fredericka Forshyta czy "Jedenaste przykazanie" Jeffreya Archera. Profesjonalni, zimni, ale niezwykle skuteczni. Prawdziwe maszyny do zabijania, ale z misją. Samotnie zmagający się z brudami tego świata. Równie groźni, co pociągający. Ten wymyślony obraz zabójcy na zlecenie niewiele ma wspólnego z rzeczywistością, która ocieka krwią.
Jeśli spojrzeć w statystyki policyjne, okazuje się, że "egzekutorzy", "cyngle" czy "doktorzy" - jak w przestępczym slangu nazywa się specjalistów od mokrej roboty - nie narzekają na brak zajęcia. Od 1998 roku, kiedy wprowadzono kategorię "na zlecenie" jako motyw zbrodni, ich liczba rośnie - od 13 w 1999 do 52 w 2002 roku. Obecnie w polskich więzieniach siedzi 150 oskarżonych o zabójstwo za pieniądze. Ale te dane nie uwzględniają morderstw, których motyw nie jest znany, i przypadków zaginięć, gdzie nie odnaleziono ani człowieka, ani jego ciała. Roger Lane, amerykański socjolog, twierdzi, że mordy na zlecenie stanowią nawet jedną czwartą wszystkich zabójstw. Jeśli przyjąć jego założenie, z rąk killerów ginie rocznie w Polsce ponad 300 osób.
To tylko szacunki, gdyż oprócz Zbigniewa Lasocika, autora książki "Zabójca zawodowy i na zlecenie", nikt w Polsce nie zajmuje się tym zagadnieniem. Brak badań czy choćby prób analizy problemu. Płatni mordercy pojawili się w Polsce dopiero po 1989 roku. Odpowiedzieli na zapotrzebowanie rynku.
- Otwarcie granic. Słabość i niestabilność prawa. Bezrobocie - Marek Biernacki, były minister spraw wewnętrznych i administracji, wymienia przyczyny powstawania grup przestępczych. Mafiosi zaczęli walczyć ze sobą - o wpływy i pieniądze z handlu: alkoholem, kradzionymi samochodami, narkotykami. Żeby wyeliminować konkurentów, wynajmowali zawodowych morderców.
Jest regułą, że pojawianie się przestępczości zorganizowanej rodzi popyt na usługi killerów. Tak samo było we Włoszech, w Rosji czy Stanach Zjednoczonych. Kiedy ulice Nowego Jorku zaczerwieniły się od krwi konkurujących gangów, powstał tam w 1934 roku elitarny klub zrzeszający płatnych morderców - Murder Inc. Działał jak dobrze zorganizowana instytucja. Mordercy mieli stałe kontrakty i stałe wynagrodzenia, osiągające poziom wynagrodzeń dyrektorów największych przedsiębiorstw. Mieli swoich lekarzy, wypłacano im emerytury, a w razie wypadków - odszkodowania.
Prominentnym członkiem Murder Inc. był syn imigrantów z Polski Earl Hymie Weiss albo Weiss Mendy, zwany Dusicielem. On i jego koledzy z "klubu" wykonali około tysiąca wyroków (więcej niż ludzie Ala Capone). W Polsce wczesnych lat 90. pierwszymi płatnymi mordercami byli fachowcy zza wschodniej granicy. - Mówiło się na nich "Afgańcy". Brali większość zleceń - opowiada Biernacki. Mieli za sobą wojnę w Afganistanie, często służbę w oddziałach komandosów. Gardzili śmiercią - przeciwników i swoją.
Siergiej Sienkiv, zwany Sanitariuszem, był komandosem specnazu i walczył w Afganistanie. Średniego wzrostu, niepozorny. Zawsze w eleganckich garniturach i butach włoskiej produkcji, uśmiechnięty. Budził sympatię i zaufanie. W rzeczywistości bezwzględny i okrutny. Samotnik - nie ufał nikomu, nikogo nie zapraszał do mieszkania, nawet z kobietami spotykał się "na mieście".
Z Ukrainy do Polski przyjechał w 1990 roku w poszukiwaniu pracy. Przez cztery lata jeździł z miasta do miasta i wynajmował się jako ochroniarz. Wreszcie osiadł w Gdańsku. Trafił pod skrzydła Nikodema Skotarczaka, "Nikosia", ojca chrzestnego polskiej mafii samochodowej, i zaczął realizować się zawodowo. Ściągał długi, egzekwował haracze. Był skuteczny. Niepokornym kazał opierać wyprostowaną nogę o krzesło, a potem łamał ją w kolanie jednym uderzeniem dłoni. Na jego widok dłużnicy sinieli z przerażenia.
Sam siebie określał mianem najemnika - nie było ważne, dla kogo pracuje. Ważne było - za ile. Nie zawahał się, gdy zaproponowano mu zabicie swojego szefa, "Nikosia".
A wszystko odbyło się jak w gangsterskim filmie. 24 kwietnia 1998 roku. Południe w gdańskim klubie Las Vegas. Skotarczak z małżonką i jego kolega z żoną kończą właśnie nocną imprezę. Alkohol, śmiechy. Nagle milkną - w drzwiach pojawiają się dwie męskie postacie w kominiarkach. Jeden z mężczyzn - Sienkiv - pewnym krokiem podchodzi prosto do Skotarczaka, który zamiera z przerażenia. Już wie. Siergiej celuje prosto w głowę. Strzela dwa razy. "Nikoś" osuwa się na podłogę, nie żyje. Ale morderca dla pewności strzela jeszcze raz - w brzuch. Przez nikogo nie zatrzymywany wychodzi z klubu.
Zanim w 1998 roku Siergiej Sienkiv wpadł w ręce policji, zdążył "wyeliminować" jeszcze kilka osób. W 2003 roku za zabicie dwóch gangsterów z Pomorza, znanych pod pseudonimami Szwarceneger i Tato, oraz właściciela warsztatu samochodowego Piotra S. został skazany na dożywocie. Zabójstwa "Nikosia" nie udało mu się udowodnić. Wyroku wysłuchał z kamienną twarzą.
Zdaniem psychologów i psychiatrów Sienkiv - jak wszyscy płatni mordercy - jest psychopatą. Inteligentny, świetnie zorganizowany, pragmatyczny. Perfekcjonista.
- Zabójstwo jest dla niego środkiem prowadzącym do celu, czyli do pieniędzy - mówi Teresa Gens, psycholog.
Siergiej odwołał się od wyroku. Siedzi w pojedynczej, monitorowanej przez 24 godziny na dobę celi w Zakładzie Karnym w Sztumie. Te środki bezpieczeństwa mają zapobiec jego ucieczce i osłonić go przed ewentualnym zamachem. Bo killerzy, jako niewygodni świadkowie, często są eliminowani przez swoich zleceniodawców. Taki los spotkał Pawła Janczaka, ps. Pasza, rodaka i kolegę po fachu Sienkiva. Zastrzelili go ludzie z łódzkiej ośmiornicy, dla których pracował.
W połowie lat 90. rosyjskojęzyczni mordercy na zlecenie zaczęli tracić monopol na zabijanie. Zdaniem profesora Brunona Hołysta, kryminologa, przewróciło im się w głowach i za swoje usługi zaczęli żądać zbyt dużych pieniędzy. - Podnieśli cenę z pięciuset do dwóch tysięcy dolarów - mówi Hołyst. Wprawdzie popyt na usługi fachowców od brudnej roboty był coraz większy, ale zwiększyła się też podaż.
Podziemie przestępcze stawało się coraz liczniejsze i lepiej zorganizowane. W grupach następował ścisły podział zadań i obowiązków. - Wyodrębniła się kasta tak zwanych egzekutorów - mówi Biernacki. - Działają do dziś i spełniają podwójną rolę: pilnują dyscypliny wewnątrz grupy i zabijają wrogów bądź dłużników.
W 300-osobowym gangu "Krakowiaka", czyli Janusza Treli, cieszącego się ogromną charyzmą (niczym Don Corleone z "Ojca chrzestnego" kazał swoim ludziom całować się w rękę), egzekutorzy mieli opracowany regulamin kar, jakie stosowali. Za błahe przewinienie groziło pobicie kijami bejsbolowymi. Za poważniejsze łamano ręce i nogi lub ciągnięto na linie za pędzącym samochodem. Najpoważniejsze karano strzałem w głowę.
Egzekutorom przewodził Zdzisław Łabudek, zwany Strasznym Zdzichem. Niepozorny, chudy człowieczek. Na pierwszy rzut oka nikt by go nawet nie posądził o zabicie muchy. - Tylko oczy ma zimne - mówi Marek Pasionek z Prokuratury Apelacyjnej w Katowicach, który zajmuje się sprawą gangu.
"Zdzichu" jest z zawodu kierowcą mechanikiem. Żonaty, ojciec czworga dzieci. Pracował jako ochroniarz w kasynie hotelu Warszawa w Katowicach, potem przyjął posadę u "Krakowiaka". Ta praca bardziej mu przypadła do gustu niż pilnowanie podpitych gości hotelowych. Sadysta i okrutnik, dawał swoim ludziom lekcje poglądowe, jak bić, żeby jednym uderzeniem połamać kości; jak strzelać, żeby kula rozkwasiła mózg; jak spalić zwłoki, żeby nie zostawić śladów.
- Łabudek był wymarzonym pracownikiem: silny, trenował karate, do tego bystry, dyspozycyjny, bez nałogów - opowiada prokurator Pasionek.
Słynął w przestępczym podziemiu z celnego oka i stalowych nerwów. Rozgłos przyniosło mu zabicie rezydenta białoruskiej mafii na Polskę Wiktora Fiszmana. Rzecz rozegrała się w Szczecinie 22 stycznia 1997 roku na ulicy pełnej ludzi.
"Zdzichu" przyczaił się na swoją ofiarę niczym kot na mysz. Zobaczył Fiszmana i zaszedł go od tyłu. Do pleców, w okolice lewej łopatki, przystawił karabin. Padł strzał. Pocisk minął serce o cztery milimetry. Przerażony Fiszman rzucił się do ucieczki. "Straszny Zdzicho" nie ruszył się z miejsca. Przesuwał tylko lufę w ślad za ofiarą i strzelał. Wpakował w Fiszmana jeszcze pięć kul. Kiedy upewnił się, że nie żyje, spokojnie złożył karabinek, schował do turystycznej torby i wolnym krokiem skierował się w stronę sąsiedniej uliczki, gdzie czekał na niego samochód.
Ten sam spokój i opanowanie wykazał podczas wielkiej obławy, kiedy wpadł w ręce policji. Jako jedyny z 30 zatrzymanych nie szarpał się i nie krzyczał. Został oskarżony o zabicie czterech osób - Fiszmana, inkasenta firmy handlowej i dwóch właścicieli kantorów. W sądzie nie wykazuje żadnych emocji. Jakby proces nie jego dotyczył.
Biegły psychiatra sądowy, Amerykanin Robert Simon, twierdzi, że u takich morderców jak Łabudek, "na zimno" popełniających swoje zbrodnie, występuje niższy niż u innych ludzi poziom adrenaliny. Ich mózgi wykazują też niską czynność bioelektryczną. Powoduje to - mówiąc wprost - obniżony poziom strachu i potrzebę silniejszych doznań. Nic ich nie bawi, nic nie wzrusza. Nuda skłania do agresywnych zachowań. Zabójstwo - nieakceptowane i zagrożone wysoką karą - traktują jak podniecającą rozrywkę. Ryszarda Boguckiego też bawiły zbrodnie.
A poza tym pozwalały błyszczeć w przestępczym światku. Stał się prawdziwym gwiazdorem wśród zabójców na zlecenie. Z dobrej rodziny, wysoki, przystojny, kobieciarz. Od dziecka chciał osiągnąć sukces. Uważał, że wszystko mu się należy.
Zaczynał w legalnym biznesie: bieliźniarstwo, potem handel luksusowymi samochodami. Umiał się sprzedać: udzielał wywiadów, w czasie wyborów Miss Polonia siedział w pierwszym rzędzie, tuż obok ludzi z tzw. elit. Ale szastał pieniędzmi na prawo i lewo, więc nie starczało już na spłacanie aut niemieckiemu dostawcy. Oskarżono go o defraudację 71 mld starych złotych. Z aresztu wyszedł za poręczeniem majątkowym i zaczął się ukrywać. Nie zamierzał jednak rezygnować z luksusu. Zaczął więc kraść, porywać ludzi i wymuszać haracze. To, w przeciwieństwie do legalnego biznesu, szło mu świetnie.
- Showman i lekkoduch - opisują go policjanci. Potrafił lekką ręką zapłacić w knajpie dwa tysiące złotych za cygaro. Mieszkał w luksusowych hotelach, jeździł wypasionymi furami. Miał ego rozdęte do niemożliwości.
- I chciał zostać szefem mafii pruszkowskiej - opowiada policjant, który brał udział w śledztwie. Wymyślił sobie, że pozbędzie się jej szefów: Andrzeja Kolikowskiego, ps. Pershing, i Mirosława Danielaka, ps. Malizna. To był szatański plan.
Najpierw Bogucki wkradł się w łaski "Malizny". Wiedział, że interesy i pozycja Kolikowskiego są mu solą w oku. Zaproponował, że razem z Ryszardem Niemczykiem zabiją dla niego konkurenta. I precyzyjnie przygotowali akcję.
5 grudnia 1999 roku na parking pod hotel Kasprowy w Zakopanem wjechało audi 80 i z piskiem opon zatrzymało się przed mercedesem, w którym siedział "Pershing". Wyskoczyło dwóch mężczyzn. "Pershing" wysiadł z wozu. Bogucki strzelił. W tym samym czasie Niemczyk z broni maszynowej puścił serię w niebo - hałas miał odstraszyć ewentualnych świadków. W drugim ręku trzymał reklamówkę - na łuski, żeby nie zostawić śladów.
Zabójcy porzucili kradzione auto pod Centralnym Ośrodkiem Sportu i poszli do wynajętej kwatery. Pierwsze, co zrobili, to spalili buty, w których byli podczas zabójstwa.
Bogucki nie został szefem "Pruszkowa". Policja deptała mu po piętach i musiał uciekać za granicę - do Meksyku. Ale i tak stał się bohaterem masowej wyobraźni. Gazety rozpisywały się na jego temat, na tysiące sposobów relacjonując jego życie, przestępczą karierę i egzekucję wykonaną na "Pershingu". Trzy lata później, kiedy deportowano go do Polski, fotografia jego opalonej, uśmiechniętej cynicznie twarzy ukazała się na czołówkach wszystkich gazet.
Z takim samym uśmiechem przyjął wyrok - 25 lat więzienia. Nigdy nie przyznał się do winy. Jeszcze w dniu ogłoszenia wyroku przekonywał, że jest kozłem ofiarnym, nieszczęsną ofiarą sądowej pomyłki. Zresztą wśród płatnych morderców to standard - iść w zaparte. Kolegom z mafii nie spodobałoby się, gdyby zaczął mówić.
Sławomir Połeć nie ma powodu, aby bać się zemsty mafii. Wśród zabójców na zlecenie jest jednym z nielicznych wolnych strzelców. Sam dla siebie był szefem. I z upodobaniem opowiada o swojej "karierze".
Zawsze działał sam. Jak przystało na zawodowca nie pił, nie palił, nie zażywał narkotyków. Przebiegły: trzy lata uciekał przed policją, wymykał się z zasadzek. Zmieniał wygląd: kolor włosów, raz nosił okulary lecznicze, innym razem zapuszczał brodę. Zabijanie sprawiało mu przyjemność. Jak nie miał kontraktu, szukał ofiar na własną rękę. - Nie miałem żadnych problemów z zabijaniem - mówi.
Bronisława Pełkę z Mysłowic (nazwisko zmienione) zabił na zlecenie jego żony. Strzelił mu pięć razy w tył głowy i skasował 5 tysięcy złotych. Po tysiąc za każdy strzał. - Ten facet to był kawał drania. Znęcał się nad żoną, w zimie kazał jej stać na balkonie - Połeć jest dumny ze swojego czynu.
Kolejne zlecenie dostał od gliwickiego gangstera Grzegorza Podańskiego. Miał podłożyć bombę pod dom, w którym mieszkał Arkadiusz Kimczyk, warszawski tancerz. - Nie eksplodowała, bo miałem go tylko nastraszyć. Ale to nieciekawy facet i chętnie bym go zabił - wyznaje Połeć. Z każdego gestu, miny i słowa przebija poczucie wyższości. W jego przekonaniu płatni mordercy stanowią elitę, sam szczyt przestępczego świata.
Egocentryk. Nie ma w nim miejsca na ludzkie współczucie i litość, jest psychiczna pustka. - Niczego nie żałuję. Gdyby mnie nie złapali, zabijałbym dalej - mówi Połeć.
Bo zabijanie to jego pasja. Przeczytał dziesiątki książek o tym, jak konstruować bomby i posługiwać się bronią. Jego bliscy mówią, że żył wśród książek. Był samoukiem.
Ale wśród freelancerów działają też specjaliści - rekrutują się z osób wyszkolonych kiedyś przez brygady antyterrorystyczne, specjalne jednostki wojskowe czy wywiady.
- Po odejściu ze służby ci ludzie czują się niedocenieni - uważa poseł Jerzy Dziewulski. - Mają umiejętności, wiedzę i kontakty, a nie mogą się nimi wykazać. Są jak psy trzymane na łańcuchu. W dodatku nie mają pieniędzy. A przez lata służby napatrzyli się na luksusy, w jakie opływają bossowie świata przestępczego. Są więc do wzięcia.
Tacy fachowcy z kilkuset metrów trafią z karabinka snajperskiego w oko swojej ofiary albo bez pozostawiania śladów wkradną się do domu, złamią jej kark lub podadzą truciznę i bezszelestnie znikną.
- Mordują tak, aby wyglądało to na śmierć z przyczyn naturalnych - opowiada jeden z oficerów policji, zajmujący się przestępczością zorganizowaną. Zna przypadki, kiedy sprawcy najpierw upijali swoje ofiary, a potem topili, by zasugerować nieszczęśliwy wypadek. Albo pijanych pakowali do zamrażarek, a potem podrzucali na dwór - że niby biedak zamarzł na mrozie.
"Niezdolni do odczuwania wyrzutów sumienia i niepotrafiący się uczyć na własnych błędach, okazują pogardę dla praw innych, postrzegając świat jako gigantyczny automat, z którego biorą to, na co mają ochotę, bez wrzucania żadnych monet" - napisała o płatnych mordercach w swojej książce "Biologia przemocy" Debra Niehoff, amerykańska neurobiolog. A młodzi chcą brać - dużo i szybko. Nielicznych stać na bycie freelancerem, znacznie pewniej czują się w grupie. "Młode wilki", "cyngle" - mówią o nich gliniarze. Zaczynają od kradzieży samochodów i rozbojów. Ale za wszelką cenę chcą się wykazać. Marzą o awansie, więc podejmują się każdej roboty. Także mokrej - bo w skrzywionym systemie przestępczych wartości zabicie człowieka nobilituje. - Jest wskazówką dla innych: na mnie można liczyć, nie pękam - mówi dr Przemysław Konieczniak z Katedry Prawa Karnego UW.
Robert Rudzki z Pabianic (nazwisko zmienione) był świetnie zapowiadającym się sportowcem: mistrzem świata juniorów w strzelaniu precyzyjnym. Na początku lat 90., jako dwudziestoparolatek, związał się z ludźmi ze świata przestępczego. Kradł samochody. Łódzka mafia postanowiła wykorzystać jego zapał i umiejętności. Dostał rozkaz - zabić "Rybę".
Tomasza Rybickiego dopadł przed siłownią, gdy tamten zmęczony podnoszeniem sztangi wsiadł już do samochodu. Wiedział, że go tu zastanie - od kilku dni śledził go, poznawał jego nawyki i stałe trasy.
W samo południe pewnego sierpniowego dnia 1999 roku Rudzki - spokojny i zimny jak głaz - stanął vis-a`-vis samochodu i zaczął strzelać. Jak na strzelnicy - głowa, lewa strona piersi. "Ryba" stał się wspomnieniem.
- Za tę akcję zainkasował 40 tys. złotych - opowiada prokurator Stefan Zakrzewski z wydziału do walki z przestępczością zorganizowaną Prokuratury Apelacyjnej w Łodzi.
Robota Rudzkiego tak się spodobała bossom, że zaraz dostał od nich następne zlecenie. Miał sprzątnąć innego gangstera, Włodzimierza G., ale coś nie wyszło. Ile osób tak naprawdę zabił lub próbował zabić - nie wiadomo. On sam nie przyznaje się do winy.
Kiedy wpadł razem z całą łódzką ośmiornicą, wszyscy byli w szoku - tak świetnie się maskował. Sąsiedzi uważali go za wcielenie cnót. Nie dość, że sportowiec, to jeszcze dobry ojciec. Zrównoważony, właściciel sklepu jubilerskiego. Ludzie w Pabianicach do dziś nie wierzą, aby mógł być mordercą.
Taka umiejętność mimikry przydaje się w tym fachu. Słynny amerykański zabójca na zlecenie, Richard Kukliński, zwany także Icemanem (jedną z ofiar trzymał w lodówce dwa lata), przez ćwierć wieku swojej morderczej kariery nie wzbudził cienia podejrzeń, a wyprawił na tamten świat 100 osób. "The Iceman" jest w USA gwiazdą mediów, sam zresztą wydał - nie trzeba dodawać, że świetnie się sprzedającą - książkę.
Zabójca budzi na ogół sprzeczne uczucia.
Z jednej strony strach, z drugiej fascynację. Jednak zabójca na zlecenie wśród innych morderców ma w społeczeństwie szczególny status. Budzi także szacunek. Elia A. Rubinstein, amerykański ekspert w dziedzinie przemocy w mediach, tłumaczy to tym, że podziwiamy człowieka, który dokonał czegoś niezwykłego, nawet wtedy, kiedy ocena moralna tego czynu jest negatywna. Pod warunkiem, że zrobił to w dobrym stylu.
Ale prócz prawdziwych mistrzów w swoim fachu zabijania na zlecenie podejmują się również amatorzy. Czasem zwyczajne lumpy. Morderstwem chcą dorobić do zasiłku dla bezrobotnych. I stateczni obywatele, którzy nigdy nie mieli konfliktów z prawem, coraz częściej szukają pomocy u takich killerów - by rozwiązać życiowe problemy prosto, skutecznie i na zawsze.
W tym miesiącu przed Sądem Okręgowym w Suwałkach zakończył się proces Dariusza Tkaczyka, byłego sekretarza gminy Wydminy. Aż trzy razy zlecał zabicie wójta. Chciał się zemścić, bo ten wylał go z posady dyrektora szkoły i mimo decyzji sądu pracy nie chciał przywrócić na stanowisko. Na szczęście killer był partaczem i chybił ze śrutówki.
Łagodny wyrok pięciu lat dla zleceniodawcy przeszedł w kraju bez echa. A jeszcze sześć lat temu informacja o tym, że za zamachem bombowym na komendanta policji w Janowicach Wielkich stoi nie mafia, ale jego żona i jej kochanek, była szokiem.
Po zabójców-amatorów z dolnej półki sięga ostatnio też świat przestępczy. Do zlikwidowania hurtownika z Tomaszowa Mazowieckiego, który przeszkadzał łódzkiej ośmiornicy w prowadzeniu interesów, wynajęto 33-letniego Norberta Guzowskiego - bezrobotnego, drobnego pijaczka. - Taka łajza, żaden bandyta, a nawet nie złodziej. Najwyżej ukradł z półki tanie wino albo paczkę papierosów - relacjonuje policjant z Łodzi. - Ale za 15 tysięcy złotych zrobiłby wszystko.
Gangsterzy pokazali mu dom i miejsce pracy ofiary, opowiedzieli o jej zwyczajach. Świeżo mianowany killer zaczaił się na biznesmena w krzakach pod jego blokiem z przygotowaną do strzału bronią. Jednak gdy z klatki schodowej jego "obiekt" wyszedł w towarzystwie drugiego mężczyzny, nie zdecydował się strzelić. Z kontraktu wywiązał się dopiero kilka dni później. Na pytanie przesłuchujących go policjantów, dlaczego nie wykorzystał pierwszej sposobności, odpowiedział: - Mogłem oczywiście zabić obu, ale kto by mi zapłacił za tego drugiego?