Tomasz Różycki
Literaturexpress
Tydyn,
tydyn, w kieszeni mam kartkę z numerem,
zadzwonię
zaraz z dworca. Ponadto zabrałem
książkę,
której nie czytam, z trującym rozdziałem
o
grzybach, dwie kasety, ponieważ zbawienie
przychodzi
przez muzykę. Dopóki baterie
się
nie skończą, przeżyję. Śniło mi się wczoraj,
że
wszedłem do pokoju, a on jak po torach
ruszył najpierw
powoli, a potem oderwał
się
zupełnie od świata. I nie mogłem wysiąść.
Nie
będziemy tu tańczyć, zostaniemy tyle
tylko,
ile potrzeba. Będziemy muzyką
słodzić,
muzyką solić. Dopóki się mylę
wliczeniu
stacji, jestem. Kiedyś to lubiłem,
siedzieć
tak i nie wierzyć podanym wynikom.
kwiecień 2001
Trzecia elegia na odejście zimy
Godzinę
przed odjazdem. Światło już powstało
z
ciągłego ruchu powiek, z kosmicznych popiołów
zapadłych
tutaj w nocy, zebranych ze stołu
do
puszki po herbacie, z tarcia, które ciało
wytwarza
regularnie dotykając pustki.
Jest
światło i zlizuje, co zostało z nocy:
grube, tłuste fluidy
na dachach przy dworcu
i
martwych samochodach, żeby móc odróżnić
fizykę
od tęsknoty, beton od pamięci.
Teraz
mam dużo czasu, ponieważ czekałem
zbyt długo na ten moment,
już zapakowana
ciężka
jak śmierć walizka, wywołane zdjęcia
na których
najwyraźniej patrzę w twoją stronę,
to
znaczy w stronę światła. Obmyśliłem wszystko,
do ostatniej
sekundy. Nawet to nazwisko,
pod
którym tutaj mieszkam, jest tak ułożone,
że
tylko ty zrozumiesz. Mam jeszcze godzinę
i
piszę list do ciebie, z pomocą tej kartki
ustalając
pozycję wobec pewnej gwiazdy,
na
której zamieszkałaś, i która za chwilę
wpadnie
tutaj przez okno. Atrament kupiłem
w sklepie zaraz przy
moście, pistolet na targu,
pieniądze
są w kieszeni. Jedzenie tu marne,
ale
czas, nawet we śnie, ma czas żeby minąć.
marzec 2002
Abecadło
Lato się kończy deszczem w tej taniej dzielnicy,
gdzie dwie chude dziewczyny obchodzą granice
jak lotny patrol; Mimi i ta druga, ruda,
przez którą już dwunastu uwierzyło w cuda
kiedy zdjęła sukienkę nad rzeką, w niedzielę,
i teraz się modlą do niej w świetlistym kościele,
aż pocą się obrazy. Pokój jest nieduży,
ze śladami świetności i tłustego kurzu
na lustrze, które krzywi okopcone ściany,
lekkie plecione krzesło, lampę, żółte plamy
na stole i podłodze. Uczę się języka,
niech mi pozwoli nazwać to, co się wymyka
przez uchylone okno, w noc. Nadał imiona
takim dniom przecież po to, żeby mnie pokonać.
Anima (1999)
Okno
Śnieg z deszczem, późno, marcowe migdały
światła i śmierci. Dzisiaj zamieszkałem
w oddechu rzeki, jakbym został bogiem
tych domków z ości, świętych ryb i kobiet
o sinych wargach. Wieczorem zacząłem
to drugie życie. Stąd widać wyraźniej
okno i kuchnię, gdzie siedzisz za stołem
i czytasz. Późno, lampa właśnie gaśnie.
Anima (1999)
Wiersz śpiącego
Więc śpiącego kto w podróż wysłał, kto
bilet kupił i pozwolił oglądać migające krainy,
domki z pierza, kurze miasteczka?
W dwudziestym dziewiątym odwiedziłem
miejsca święte, w nowych fasadach i stiukach,
dotykałem schodów i przybytków.
Kto więc kazał śpiącemu wierzyć, że w brzuchu
tego miasta coś jest ukryte, kto mu kazał
do piwnic zaglądać, kto go po schodach
w dół prowadził i pokazywał alkohole,
barwne i melodyjne, i przybrane kobiety
- i pod spodem całą tę maszynerię, naoliwioną
i rozgrzaną? Kto go tam zostawił, w brzuchu,
kto mu we śnie naopowiadał? Ach, tusz do rzęs,
mezcal, zmienna konfekcja.
Anima (1999)
Miljon
Tymczasem to działo się w tylu kobietach,
że nie musiałem już pisać, życie samo brało
ciało i krew, rosło. W tylu kobietach rozgrywała się
ta historia z pewnym udziałem boskim
i niemniej pewnym diabelskim w szczegółach,
przy zgaszonym świetle. Mogłem pozwolić sobie
na milczenie, na nieobecność, a to toczyło się
dalej, zaczęły się pierwsze sylaby, zdania,
uwagi i podejrzenia, zaczęło spełniać się to
w tylu kobietach, że mogłem milczeć nadal.
Tak jest, miałem dużo dzieci i to było takie boskie.
Mogłem pozwolić sobie na nieobecność, wyjechałem.
Teraz one wszystkie mówią (ten szczegół),
w łóżkach, w pościeli, w czarnym środku nocy.
Anima (1999)
List oceaniczny
Już nigdy tu nie wrócę. Wrzucam na pamiątkę
do zatoki butelkę po wytrawnym porto
kupioną za ostatnie znalezione drobne,
może ona po latach zatka gdzieś aortę
świata, jeżeli wierzyć, że ma on podobny
do naszego krwioobieg wód, wódek i płynów,
i jeżeli uwierzyć, że gdzieś w końcu płyną
wszystkie nasze spojrzenia, że gdzieś tam się kończą
tory, kable, poręcze, że na końcu wreszcie
jest ta cholerna szafa, gdzie znajdą się wszelkie
zgubione rękawiczki. Kiedy tam dopłynie,
ja będę już zajmował rozkładane miejsce
w międzygwiezdnej salonce, i choć nie zatrzyma
się przez nią świat, przynajmniej zakłuje go serce.
Chata umaita (2001)
Zimna Zośka
Trzech zimnych ogrodników tuż pod papierówką,
w migotliwym ogródku, na chwilę przed deszczem
i nadmuchane chmury zaczynają trzeszczeć.
To maj jest, bardzo świeży, i chłód sprzyja sutkom
tej, która stoi w kuchni i jeszcze nic nie wie
o tym, co dawno mówią parszywe gazety
i zdjęcia w tych gazetach, o czym radio skrzeczy
już od samego rana. Żółty dym po drzewie
pełznie bardzo powoli – ogień jest w piwnicach,
na schodach i w kieszeniach, żarzy się podłoga
na podłodze łóżko pod plecami kogoś,
kto przyjdzie i jej dotknie ogniem jeszcze dzisiaj.
A ona o tym nie wie. Jest maj, dziecko dmucha
przez słomkę bańki z mydlin (a w każdej jest dusza)
Chata umaita (2001)
Ranne Pastylki
Poniedziałek przychodzi po nocy, w której
siwieją jeszcze bardziej podstarzali kochankowie.
Rano pękają witryny i pokazują swe eleganckie
wnętrzności, trzysta rodzajów papierosów.
Poniedziałek przychodzi w nocy pełnej
starych sztuczek pod kołdrą i w szafach,
tabletek oraz zaklęć na trzy cuda świata.
A świat tymczasem się upewnia – bardzo wyraźne
gołębie spacerują po pochyłym dachu i słychać
jak na dole sąsiad rozmawia z sąsiadką,
najwyraźniej o nowych darach na ten poniedziałek,
który przychodzi jak złodziej, a oni leżą,
noc mają jeszcze na koniuszki palców, którymi
ruszają i żółte trąbki grają im na okiennicach.
Chata umaita (2001)
Koniec pewnej epoki
Trąby z lewej, trąby z prawej, dookoła dzwony.
Państwo podziemne już przerasta na katolicką
stronę i trawa bierze poniemieckie bunkry
od strony działek. Gówniane podwórka
zamienione w raj. Bo się okazało, że wciąż żyją
komary i legendarne kobiety właśnie zdjęły skórę
i poddają się im ulice, kawiarnia po kawiarni
i po kolei, kieliszki, filiżanki, łyżki i inne narządy
które jego były. W sklepach mielą kawę i czuć już
na całym mieście. Niech nam uchyli rąbek spódnicy
świat i niech ukaże, co tam przyszykował: ogródki
jordanowskie i wojskowe orkiestry, błyszczące pipy
i na Odrze statki, a w domu gorączka i trąby z prawej
trąby z lewej, bębny przez całą noc.
Chata umaita (2001)
Pierwszy hipotyk
Jeżeli to jest kara, wiem, kiedy to się stało.
Rankiem, ponieważ ranki są złowrogie. Rano,
ponieważ ranem dzieje się najwięcej pomiędzy
Panem Bogiem a podłogą.
Jeżeli to jest kara, to wiem, skąd przychodzi.
Chciałem powiedzieć coś, otworzyłem usta
i wtedy mała część tej pustki, której pełna była
rankiem ulica i sąsiednie domy, weszła we mnie.
Jeżeli to jest kara, ja od tamtej pory próbuję
ją wypełnić, małą pustą bańkę. I wrzucam
w siebie napotkane sprawy, ludzi, samochody,
domy i całe miasta, biorę to do siebie.
Jeżeli jest to darem, ja chciałbym go zwrócić.
Wypluć już tę pastylkę, w której mieszka nicość,
ale jej nie ma wśród słów, które codziennie,
i stąd te krzyki nocne, i stąd te polucje.
Jeżeli to jest dar, ja chciałem go wyjąć,
na razie jednak tchawica i płuca, żołądek
i wątroba, powłoki oraz serce, serce, serce.
Świat i Antyświat (2003)
Żarłacze i mątwy
A to są nasze ulice, tutaj się kochaliśmy, to
jest nasz akademik, nasza stancja, pokój, to tutaj
są strychy, na których czyniliśmy miłość.
A tam jest nasz park, ponieważ nie było
dla nas miejsca, więc nasza była ziemia, trawa
i przedmieścia, to jest to drzewo, ono na pewno
ma ślad. A tu leżeliśmy i tutaj rósł dziki szczaw,
który jadłem jak zwierze, i tutaj jest kawiarnia,
w której piliśmy kawę, tanią, marną kawę, a tu piliśmy
wódkę, marną, dobrą wódkę. Legendarne miasto.
Jest most, przez który szedłem później, most lekki jak włos,
wiał wiatr i był listopad i czarna rzeka i niebo było jak węgiel,
miasto było czarne, zupełnie nie jak teraz, wszystko
było czarne i trzeba było otworzyć skórę, żeby ujrzeć kolor.
Kolonie (2006)
Mrówki i rekiny
dla A. B.
Mrówka pożera larwę, według praw natury
a dziecko zjada mrówkę - trochę szczypie w język,
ciekawość zawsze szczypie. Dziecko połknie rekin
na rajskiej plaży Goa, lecz widzi to z góry
Bóg i złapie rekina, tak jak łapie szczura,
tygrysicę i słonia. Boga zaś poeta
pożre w swoim pokoju, on będzie niestety
żywić się wszystkim. Potwór, podobny do knura,
pęcznieje i wydala. Żywi się papierem,
lecz wpuśćcie go do domu, a znajdzie w pościeli
ukryte slady po snach, po miłości - skradnie
to, co macie świętego,przeżuje, obrośnie
od tego białym mięsem i trującym włosiem,
wystarczy tylko dotknąć, otrzeć się przypadkiem.
Kolonie (2006)
Kobiety i złoto
Jest nas tu pięciu, ona tylko jedna. Kiedy
przyjechaliśmy wczoraj kąpać się nad morze,
pierwszy raz zobaczyłem, jakie ciało może
mieć anioł. Jest nas pięciu i wszystkie zabiegi
są zabiegami o nią, tylko o jej względy
toczy się gra co wieczór. Nie umiem tak dobrze
pływac, jak A. i inni, i na pewno gorzej
tańczę niż S. albo M. - ona to uwielbia.
Nie mam takiego auta, jak P. - ona lubi
sportowe samochody. Nie mogę jej kupić
perfum w takiej galerii, nie mogę zaprosić
do klubu, tak jak oni. Jestem z najdzikszego,
najbiedniejszego kraju, ale mimo tego
to do mojego łóżka przyjdzie dzisiaj w nocy.
Kolonie (2006)
Przeciwne wiatry
Kiedy zacząłem pisać, nie wiedziałem jeszcze,
że każde moje słowo będzie zabierało
po kawałku ze świata, w zamian zostawiając
jedynie miejsca puste. Że powoli wiersze
zastąpią mi ojczyznę, matkę, ojca, pierwszą
miłość i drugą młodość, a co zapisałem,
ubędzie z tego świata, zamieni swe stałe
istnienie na byt lotny, stanie się powietrzem,
wiatrem, dreszczem i ogniem, i to, co poruszę
w wierszu, znieruchomieje w życiu, i pokruszy
się na tak drobne cząstki, że się stanie prawie
antymaterią, pyłem całkiem niewidzialnym,
wirującym w powietrzu, tak długo, aż wpadnie
w końcu tobie do oka, a ono załzawi.
Kolonie (2006)
Ostrygi i daktyle
Powiedz mi, jak byś chciała? Mamy tu owoce,
ser, wino, nasiona, mamy trochę przypraw
i kobiecą ulicę oraz męski lipiec,
i Kraków, trochę światła, za sobą epokę
genialną i straszliwą, przed sobą widoki
na jeszcze genialniejszą i jeszcze straszliwszą.
I mamy do wyboru trzy rodzaje życia:
możemy być bogaci i szczęśliwi, potem
szczęśliwi ale biedni, lub tylko szczęśliwi
i pal diabli finanse. Pytam o to w chwili,
kiedy się rozpadają korporacje, walą
wystawy i imperia, legendy futbolu
zaczynają faulować. Nadeszła już pora,
żeby to wszystko rzucić i trochę oszaleć.
Kolonie (2006)
Kawa i tytoń
Kiedy zacząłem pisać, nie wiedziałem jeszcze,
co ze mnie zrobią wiersze, że się przez nie stanę
jakimś dziwnym upiorem, wiecznie niewyspanym,
o przezroczystej skórze, chodzącym po mieście
jakby lekko naćpany, kładącym najwcześniej
się razem z wściekłym brzaskiem, i jeszcze nad ranem
łażącym po znajomych, zupełnie spłukany,
jak jakaś menda, insekt, przywołany we śnie
kawałkiem gołej skóry, czy może westchnieniem.
I nawet nie wiedzialem, w co mnie wreszcie zmienią
te durne wiersze, skarbie, i że to ty właśnie
przywołasz mnie do życia i że dzięki tobie
tylko będę widzialny, z tobą się położę
i odczekam tę chwilę, dopóki nie zaśniesz.