Cinda Williams Chima Siedem Królestw 03 Tron Szarych Wilków

CINDA WILLIAMS CHIMA

TRON SZARYCH WILKÓW

SIEDEM KRÓLESTW - KSIĘGA TRZECIA

 

PRZEŁOŻYŁA DOROTA DZIEWOŃSKA

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Przy granicy

Raisa ana’Marianna jak co dzień skuliła się w ciemnym kącie Purpurowej Czapli i skubała placek z mięsem. Nauczyła się już spędzać całe wieczory, siedząc nad skromnym posiłkiem i kuflem cydru.

Takie przesiadywanie w gospodzie było ryzykowne. Asasyni lorda Bayara na pewno jej szukali. Nie udało im się zabić jej w Oden’s Ford, bo pomógł jej Micah Bayar. Ale szpiedzy Wielkiego Maga mogli czaić się wszędzie, nawet tutaj, w przygranicznym Fetters Ford.

Zwłaszcza tutaj. Bayar na pewno chciałby złapać Raisę, zanim przekroczy ona granicę Fells. To by mu bardzo ułatwiło sprawę - bez trudu mógłby ukryć morderstwo przed jej matką królową i przed klanem z Gór Duchów, z którego wywodzi się jej ojciec.

Mimo wszystko nie mogła cały czas ukrywać się w pokoju. Musiała ujawnić się przed tymi, którym chciała dać się znaleźć. Pragnęła w jakiś sposób dostać się do domu, ułożyć stosunki z królową Marianną i stawić czoło tym, którzy chcieli odebrać jej tron Szarych Wilków.

Nazwisko Rebeki Morley przestało być bezpieczne. Znało je zbyt wielu wrogów. Teraz nazywa się Brianna Wędrowniczka - nawiązała w ten sposób do swego klanowego pochodzenia. Udawała, że wraca ze swojej pierwszej wyprawy handlowej na Południe i zatrzymały ją tu przygraniczne niepokoje.

Po miesiącu takiego trwania w zawieszeniu znała wszystkich bywalców Czapli - byli to głównie flisacy, kowale, weterynarze i stajenni obsługujący podróżnych. Niewielu natomiast bywało tu miejscowych. Wyraźnie widać było wpływ toczącej się wokół wojny.

Raisa rozejrzała się po sali i wyłowiła wzrokiem obcych przybyszów. Dwie tamrońskie damy już drugi wieczór z rzędu zajmowały stolik w rogu. Jedna była młoda i ładna, a druga przysadzista, w średnim wieku - obie za dobrze ubrane jak na taką gospodę. Widocznie jakaś szlachcianka ze swoją opiekunką ucieka na Południe.

Przy stoliku obok drzwi grali w karty trzej chudzi mężczyźni w cywilnych ardeńskich ubraniach. Zaczynali w czterech, lecz jeden przed chwilą wyszedł. Kiedy Raisa kilka razy spojrzała w ich stronę, poczuła na sobie wzrok któregoś z nich. Przeszył ją dreszcz. Złodzieje czy asasyni? A może tylko młodzieńcy okazujący zainteresowanie samotną dziewczyną?

Nic już nie było oczywiste.

Pozostali goście to w większości żołnierze. W Fetters Ford było ich mnóstwo. Niektórzy nosili herb Czerwonego Jastrzębia, inni Czaplę Tamronu, a jeszcze inni nie mieli żadnych symboli - byli albo najemnikami, albo dezerterami z armii króla Markusa.

Każdy z nich mógł polować na Raisę. Już miesiąc minął, odkąd uciekła Gerardowi Montaigne’owi, ambitnemu młodemu księciu Ardenu. Gerard miał nadzieję zdobyć władzę w co najmniej trzech z Siedmiu Królestw: pozbawiając tronu własnego brata Geoffa, obecnie władającego Ardenem, najeżdżając Tamron - swego dotychczasowego sprzymierzeńca, oraz poślubiając Raisę ana’Marianna, następczynię tronu Szarych Wilków z Fells.

W każdej chwili spodziewano się wieści, że stolica Tamronu została zdobyta przez Gerarda. Książę Ardenu oblegał ją od wielu tygodni.

Gdy Raisa przybyła do Fetters Ford, miała zamiar poprosić kogoś z władz tamrońskich o wysłanie posłańca do koszar przy Ścianie Zachodniej w Fells. Tamtejsi strażnicy mogliby przekazać wiadomość od niej jej ojcu Averillowi lordowi Demonai albo kapitanowi Gwardii Królewskiej Edonowi Byrne’owi - prawdopodobnie jedynym osobom w Fells, którym mogła ufać.

Jednak po przyjeździe do tego nadgranicznego miasteczka nie zastała żadnych przedstawicieli władz. Dom garnizonowy był pusty, żołnierzy ani śladu. Część z nich pewnie udała się na Południe na pomoc oblężonej stolicy. Większość zaś prawdopodobnie wtopiła się w tłum mieszkańców i wyczekiwała wyniku tej wojny.

Nie opuszczała jej nadzieja, że jej przyjaciel kapral Amon Byrne i jego drużyna Szarych Wilków ruszą jej śladem na północ i znajdą ją w Fetters Ford. Później mogliby podróżować wspólnie, tak jak jesienią, gdy wędrowali do akademii w Oden’s Ford.

Jako przyszły kapitan jej gwardii Amon był magicznie związany z Raisą, powinien więc w pewien sposób wyczuwać, gdzie ona jest. Tygodnie jednak mijały, a Amon się nie zjawiał. Gdyby jej szukał, już by tu dotarł.

Myślała też o tym, żeby przyłączyć się do jakiegoś kupca klanowego wracającego na Północ. Była mieszanej krwi. Ze śniadą cerą i gęstymi, czarnymi włosami mogła uchodzić za członkinię klanu. Ta nadzieja jednak również zgasła, gdy tygodnie mijały, a żadni kupcy się nie zjawiali. Przez wojenną zawieruchę w Tamronie podróżni omijali bagniste Trzęsawiska oraz groźnych Wodnych Wędrowców i wybierali łatwiejszą drogę przez Przełęcz Sosen Marisy i Delphi.

Na jej stolik padł czyjś cień. To Simon, syn właściciela gospody. Wahał się i zbierał na odwagę, by spytać, czy może zabrać jej talerz. Na ogół po takim godzinnym wahaniu następowały trzy słowa rozmowy.

Raisa domyślała się, że Simon jest w jej wieku, a może nieco starszy, choć ona czuła się dużo starzej, niż wskazywałaby na to metryka. Miała niecałe siedemnaście lat, ale była cyniczna i obojętna, miała zranione serce.

Lepiej się ze mną nie zadawaj, pomyślała ponuro. Radzę ci trzymać się ode mnie z daleka.

Wciąż myślała o Hanie Alisterze. Budziła się, czując smak jego pocałunków na ustach i żar jego dotyku na skórze. W ciągu dnia zaś wydawało jej się niewiarygodne, że ten ich krótki romans kiedykolwiek się zdarzył. I że on w ogóle jeszcze o niej myśli.

Ostatnim razem, gdy Raisa spotkała się z Hanem, Amon Byrne przegnał go mieczem. Później ona, uprowadzona przez Micaha Bayara, opuściła akademię bez słowa pożegnania. Han chyba nie ma miłych wspomnień o dziewczynie, którą znał jako Rebekę. Tak czy inaczej wydawało się mało prawdopodobne, że jeszcze go zobaczy.

Nadchodziła pora zamknięcia gospody. Kolejny dzień minął jej na niczym, podczas gdy sytuacja w domu zmieniała się bez jej udziału. Może już ją wydziedziczono. Może Micah uciekł Gerardowi Montaigne’owi i właśnie teraz realizuje swój plan poślubienia jej siostry Mellony.

Ktoś chrząknął nad jej głową. Raisa podniosła wzrok i zobaczyła Simona.

- Lady Brianno - powiedział po raz drugi.

Kości, pomyślała. Muszę szybciej reagować na imię Brianna.

- Te damy tam zapraszają was do swojego stołu - mówił Simon. - Twierdzą, że nie przystoi damie jeść samotnie. Mówiłem im, żeście już jedli, pani, ale… - Wzruszył ramionami, niezdarnie opuszczając ręce wzdłuż ciała.

Raisa spojrzała na dwie tamrońskie kobiety. Pochyliły się naprzód i obserwowały ją z zaciekawieniem. Kobiety w Tamronie miały reputację rozpieszczanych szklarniowych kwiatów. Ich pozycja w społeczeństwie była dość silna, choć pod względem fizycznym traktowano je jak delikatne istoty, które jeżdżą konno bokiem i osłaniają się parasolkami przed południowym słońcem.

Mimo wszystko propozycja była kusząca. Miło będzie porozmawiać z kimś innym niż Simon - z kimś, kto będzie podtrzymywał połowę konwersacji. Przy okazji może dowie się czegoś o aktualnej sytuacji w Tamron Court.

Ale nie. Czym innym było oszukać Simona opowieścią o działalności kupieckiej. Simon chciał być oszukiwany. Czym innym natomiast byłoby usiąść w towarzystwie szlachetnie urodzonych dam, które przywykły do wyciągania z rozmówców sekretów.

Raisa uśmiechnęła się do nich i pokręciła głową, wskazując na resztki swojego posiłku.

- Powiedz im, że dziękuję, ale zaraz wracam do pokoju - oświadczyła.

- Mówiłem im, że tak powiecie - odparł Simon. - Kazały wam przekazać, że mają dla was propozycję… zadanie. Szukają eskorty przez granicę.

- Dla mnie? - mruknęła Raisa. Nie była typem wojowniczki, była raczej drobna i niska.

Wpatrywała się w kobiety, przygryzając dolną wargę i myśląc. Podróż w grupie może być bezpieczniejsza, ale one nie zapewnią jej ochrony. Choć w sferze kontaktów towarzyskich zapewne świetnie sobie radzą, to w walce nie będzie z nich pożytku. Będą dla niej tylko ciężarem.

Z drugiej strony, nikt nie będzie podejrzewał, że mogłaby podróżować z dwiema tamrońskimi damami.

- Porozmawiam z nimi - stwierdziła. Simon zaczął się odwracać, lecz znieruchomiał, gdy Raisa położyła mu dłoń na ramieniu. - Simonie, czy wiesz, kim są ci mężczyźni? - zapytała, wskazując dyskretnym ruchem głowy graczy w karty.

Simon zaprzeczył. Był przyzwyczajony do takich pytań z jej strony i zrozumiał, o co jej chodzi.

- Są tu pierwszy raz, ale tu nie nocują - powiedział, zabierając jej talerz. - Mówią po ardeńsku, ale płacą monetami z Fells. - Pytali o was i o te tamrońskie damy - dodał i zaraz dorzucił: - Nic im nie powiedziałem.

Simon podniósł głowę, gdy drzwi karczmy otwarły się i zamknęły. Do wnętrza wpadł podmuch wilgotnego, chłodnego nocnego powietrza, odgłos deszczu i pół tuzina nowych gości - samych obcych. Byli odziani w zwyczajne filcowe peleryny, lecz ich sposób bycia wskazywał na związek z wojskiem. Raisa cofnęła się w cień, serce podskoczyło jej w piersi. Wytężyła słuch, by wyłowić cokolwiek z ich rozmowy i rozpoznać, jakim językiem się porozumiewają.

Jak długo jeszcze? pomyślała. Jak długo będzie czekać na eskortę, która może nigdy nie nadejść? Jeżeli Gerard zdobył Tamron, to ile czasu trzeba, by całkowicie zamknął granice i uwięził ją tutaj? Może bezpieczniej będzie uciec teraz, niż czekać na wsparcie.

Wzdłuż granic kręci się jednak mnóstwo renegatów, złodziei i dezerterów, a to oznacza ryzyko, że zostanie obrabowana, zhańbiona, a nawet pozbawiona życia.

Zostać czy ruszać? To pytanie kołatało w jej głowie tak samo głośno jak deszcz bijący o dach tawerny.

Pod wpływem nagłego impulsu wstała i skierowała się w stronę stolika tamrońskich dam.

- Jestem Brianna Wędrowniczka - powiedziała szorstkim, rzeczowym tonem. - Podobno szukacie eskorty na podróż przez granicę.

Przysadzista kobieta skinęła głową.

- To lady Esmerell - przedstawiła swoją młodszą towarzyszkę. - A ja jestem Tatina, jej guwernantka. Nasz dom najechała armia ardeńska.

- Czemu wybrałyście mnie? - zapytała Raisa.

- Kupcy znani są z tego, że umieją się posługiwać bronią, nawet kobiety… - Delikatnie się wzdrygnęła. - Na drodze jest wielu mężczyzn, którzy chętnie wykorzystaliby słabość dwóch niewinnych niewiast.

No nie wiem, pomyślała Raisa. Tatina wygląda na taką, co to nie da sobie w kaszę dmuchać.

- Chcecie iść przez Trzęsawiska czy przez Fells?

- Którędy nas poprowadzicie - odrzekła Esmerell, z trudem opanowując drżenie warg. - Chcemy tylko się stąd wydostać i schronić w świątyni Fellsmarchu do czasu, gdy Ardeńczycy opuszczą nasze ziemie.

Nie zwlekaj za długo, pomyślała Raisa.

Esmerell pogrzebała w spódnicach, wyciągnęła pękatą sakiewkę i rzuciła ją na stół.

- Zapłacimy - oświadczyła. - Mamy pieniądze.

- Schowajcie to, nim ktoś zobaczy - syknęła Raisa. Sakiewka zniknęła.

Raisa przyglądała się im z namysłem. Nie może czekać wiecznie, aż ktoś po nią przybędzie. Może nadszedł czas, by zaryzykować.

- Proszę. - Tatina położyła dłoń na ręce Raisy. - Usiądźcie. Może jak się bliżej poznamy…

- Nie. - Raisa pokręciła głową. Nie chciała, by ją zapamiętano w towarzystwie tych dam na wypadek, gdyby ktoś jej szukał. - Musimy się wcześnie położyć, jeżeli jutro mamy wyruszyć skoro świt.

- To znaczy, że się zgadzacie? - Esmerell z zadowoleniem klasnęła w dłonie.

- Ććśś… - Raisa rozejrzała się, lecz chyba nikt nie zwracał na nie uwagi. - Bądźcie przy stajniach o świcie, spakowane, gotowe do całodziennej podróży.

Zostawiła damy i wróciła do swojego stolika z nadzieją, że podjęła słuszną decyzję. Z nadzieją, że dzięki temu dotrze do domu wcześniej. W głowie kłębiło jej się od planów. Poprosi Simona o spakowanie chleba, sera i mięsa na drogę. Jak już będą w Trzęsawiskach, może skontaktuje się z Wodnymi Wędrowcami, a oni…

- Chyba przyda się wam, panienko, coś na poprawę humoru - odezwał się męski głos po ardeńsku. Potężny nieznajomy stanął na wprost Raisy. Był to jeden z tych, którzy przed chwilą weszli; jego twarz pozostawała w cieniu kaptura. Nie zdjął nawet peleryny, choć skapywały z niej krople tworzące na podłodze kałuże. - Hej, chłopcze! - zawołał do Simona. - Przynieś panience jeszcze raz to, co pije, i dla mnie kufel piwa. I ruszaj się żywo! Bo zaraz zamkną.

Raisa poczuła, jak wzbiera w niej gniew. Jednym z niebezpieczeństw samotnego spożywania posiłków w tawernie było to, że każdy wchodzący mężczyzna widział w niej łatwą zdobycz. Cóż, zaraz wyprowadzi go z błędu.

- Może odnieśliście, panie, mylne wrażenie, że szukam towarzystwa - odparła lodowatym tonem. - Wolę pozostać sama. Będę wdzięczna za pozostawienie mnie w spokoju.

- Nie bądź taka - nalegał nieznajomy na tyle głośno, że słyszano go w całej sali. - Takie dziewczątko nie powinno siedzieć samo.

Nachylił się do niej i zmienił głos na niski i łagodny, choć nadal mówił po ardeńsku tak, jakby to był jego język ojczysty.

- Czy na pewno nie poświęcisz chwili żołnierzowi, który od dawna jest w drodze?

Odchylił kaptur i Raisa zobaczyła zmęczone szare oczy Edona Byrne’a, kapitana Gwardii Królewskiej Fells. Uderzająco podobne do oczu jego syna Amona.

Z trudem udało jej się nie otworzyć ust ze zdumienia. W głowie zaczęły rodzić się pytania, które cisnęły się na usta. Jak ją tu znalazł? Co tu robi? Kto wiedział, że on tak dobrze mówi po ardeńsku? Czy jest z nim Amon?

- Cóż… W takim razie… - Odchrząknęła, by powiedzieć coś więcej, lecz w tym momencie zjawił się Simon i z taką siłą postawił kufel przed Byrne’em, że aż piwo się rozlało. Byrne poczekał, aż chłopak odejdzie, nim wrócił do rozmowy.

- W Fetters Ford nie jest już bezpiecznie - wyszeptał, wciąż po ardeńsku. - Przybyliśmy po was, pani. - Rozglądał się po sali za jej plecami. Czuć było od niego woń potu i wyprawionej skóry, jego twarz pokrywał wielodniowy zarost. Choć zgarbił się, siadając na krześle, Raisa zauważyła, że odsunął do tyłu pelerynę, by odsłonić rękojeść miecza.

- Porozmawiajmy - powiedziała Raisa, czując, jak w sercu rozkwita jej nadzieja. - Spotkajmy się przy stajniach za gospodą za dziesięć minut.

Wstała gwałtownie.

- Jeśli wy nie wyjdziecie, ja to zrobię! Idźcie zaczepiać kogoś innego. - Odwróciła się w stronę schodów. Podróżne z Ardenu poruszyły się z ożywieniem, widocznie myśląc, że Raisa powinna była dosiąść się do nich.

- Panienko! Zostawiłaś swój cydr! - krzyknął za nią Byrne, wywołując wśród gości gwizdy i chichoty.

Raisa minęła schody i przeszła przez kuchnię, gdzie Simon wyrabiał ciasto na chleb, które przez noc miało wyrosnąć.

- Pani? - Podniósł na nią pytający wzrok.

- Muszę się przewietrzyć - odparła. Karczmarz spoglądał za nią, gdy wychodziła tylnymi drzwiami na deszcz. Zadrżała z zimna i szczelniej owinęła się peleryną Fiony Bayar, skradzioną wraz z koniem - była to jedna z niewielu rzeczy córki Wielkiego Maga, które pasowały na Raisę.

W stajni było ciepło i sucho, pachniało sianem i końmi. Duch wystawił łeb ze swojego boksu, rżąc i obsypując ją owsem. Pogłaskała go po nosie. Dwa boksy dalej rozpoznała Haracza, dużego gniadego wałacha Byrne’a, mieszańca górskich kuców.

Skrzypnęły drzwi stajni i stanął w nich Byrne w otoczeniu grupki niebieskich. Co prawda trudno byłoby ich tak nazwać, bowiem zamiast niebieskich gwardyjskich mundurów mieli na sobie ciepłe ubrania w odcieniach brązu i zieleni.

Raisa obrzuciła ich wzrokiem, lecz ku swemu rozczarowaniu nie dostrzegła wśród nich Amona ani nikogo ze Zgrai Szarych Wilków. Ci żołnierze byli wyraźnie bardziej zaprawieni w bojach niż kadeci Amona, na ich jeszcze młodych twarzach widać było ślady słońca i wiatru.

Byrne dokładnie zamknął drzwi stajni i postawił jednego ze swoich ludzi na warcie. Pozostali natychmiast ząjęli się wyprowadzaniem i siodłaniem koni.

- Chcecie jechać dzisiaj? - zapytała Raisa, wskazując głową na krzątających się żołnierzy.

- Im szybciej, tym lepiej - odpowiedział Byrne. Obserwował ją uważnie z góry, przygryzając dolną wargę, jakby szukał śladów ran. - Co za ulga odnaleźć was żywą.

Przecież wyczułby, gdyby ją zabito. Poczułby, że zadano cios tak dla niego ważnej dynastii Szarych Wilków.

- Co się dzieje? Skąd wiedzieliście, że tu jestem? Gdzie jest Amon? Dlaczego w Fetters Ford nie jest bezpiecznie?

Byrne zrobił krok w tył, jakby się cofał pod naporem tych pytań. Ruchem głowy wskazał siodlarnię.

- Chodźmy tam.

Raisie przypomniały się damy z Ardenu.

- Aha, jeszcze jedno. Te dwie kobiety, z którymi rozmawiałam… Zgodziłam się jutro wyruszyć z nimi w drogę. Możecie posłać kogoś, żeby im powiedział, że zmieniłam plany? - Wiedziała, że to tchórzostwo, ale nie umiałaby stawić czoła rozczarowaniu lady Esmerell.

- Corliss! - Byrne przywołał jednego z mężczyzn i wysłał go z powrotem do gospody, aby przekazał Esmerell i Tatinie złe wieści.

Otworzywszy zagrodę, Raisa poprowadziła Ducha do siodlarni, przywiązała go i z haka na ścianie zdjęła siodło oraz uzdę.

Byrne wszedł za nią i zamknął drzwi. Przez chwilę jej się przyglądał.

- Czy to nie ten nizinny ogier, na którym ostatnio jeździła Fiona Bayar?

Raisa przytaknęła. Fiona zmieniała konie tak często jak jej brat dziewczyny.

- Pożyczyłam go. - Raisa przysunęła stołek i weszła na niego, żeby zarzucić rumakowi koc na grzbiet.

- Chętnie o tym posłucham - stwierdził Byrne.

- To wy mieliście mi opowiedzieć, skąd się tu wzięliście, kapitanie Byrne.

- Tak, Wasza Wysokość. - Byrne pochylił głowę. - Wasz ojciec przejął wiadomość o tym, że lord Bayar wie, gdzie jesteście, i że posłał za wami, pani, asasynów.

- Aha… - Raisa podniosła głowę. - Wiem o tym. Wysłał czterech do Oden’s Ford.

Byrne uniósł brew w taki sposób, w jaki robił to Amon, i serce Raisy zadrżało.

- I? - spytał oschle.

- Ja zabiłam jednego, a Micah Bayar trzech pozostałych - oznajmiła Raisa.

- Micah? - zdumiał się Byrne. - A czemu on…?

- Najwyraźniej woli mnie poślubić, niż zabić - stwierdziła Raisa. - Porwał mnie ze szkoły i wlókł do domu na ślub, kiedy zaatakowało nas wojsko Gerarda Montaigne’a idące do Tamronu. To było zaraz za Oden’s Ford. Jeśli Micah przeżył, to chyba założył, że raczej wrócę do szkoły, niż ruszę dalej do Fells, więc jest mało prawdopodobne, że lord Bayar wie, gdzie teraz jestem.

- To była całkiem niedawna wiadomość - zauważył Byrne, marszcząc czoło. - Chyba nie dotyczyła tej wcześniejszej próby.

To naprawdę trudna sytuacja, pomyślała Raisa z drżeniem, kiedy próbuje cię zabić tak wielu ludzi, że aż trudno się w tym połapać.

Byrne podniósł siodło Ducha i umieścił je pa koniu.

- Jeżeli chcecie, pani, przynieść swoje rzeczy, to ja dokończę siodłania.

Raisa znała na tyle dobrze uniki Byrne’ów, by poznać, że jest oszukiwana.

- Kapral Byrne nauczył mnie, że trzeba się samodzielnie zajmować swoim koniem - powiedziała i pochyliła się, by zapiąć popręg. - Kto jeszcze wie, że ruszyliście po mnie?

Byrne zastanowił się.

- Wasz ojciec - odparł po chwili. - I Amon. - Przygryzł wargę, jakby pożałował tego ostatniego słowa.

Raisa wspięła się na palce, żeby móc patrzeć ponad grzbietem Ducha.

- Czy Amon się z wami kontaktował? Czy to od niego dowiedzieliście się, że tu jestem?

Byrne chrząknął.

- Kiedy znikliście, pani, z Oden’s Ford, kapral Byrne uznał, że prawdopodobnie jedziecie do domu, z własnej woli albo nie. Doszedł do wniosku, że mogliście wybrać drogę na zachód, bo tędy szliście w ubiegłym roku. Wysłał ptaka z propozycją, żebym spróbował was tu znaleźć, aby ominąć możliwą pułapkę przy Bramie Zachodniej.

Raisa widziała, że to wyuczona na pamięć opowieść.

- Naprawdę? Skąd wiedział, że przeżyłam? Zostawiliśmy po sobie nie lada bałagan w Oden’s Ford. - Zapinała koniowi uzdę, podczas gdy ten próbował ją wypluć.

- On… no… miał przeczucie - odparł Byrne.

Raisa parsknęła. Nie umiał kłamać, tak samo jak Amon.

- Skoro myślał, że tu jestem, to czemu nie przybył sam? - Pociągnęła za popręg, niepewna, czy jest dostatecznie mocno naciągnięty.

- Myślał, że ja dotrę tu szybciej - oświadczył Byrne, przestępując z nogi na nogę.

- Czemu? Gdzie on teraz jest?

Byrne odwrócił wzrok.

- Nie wiem, gdzie jest w tej chwili - powiedział.

- A gdzie był, kiedy wysyłał wiadomość? - nalegała. - W Oden’s Ford nie mieliśmy żadnych ptaków, które mogłyby zanieść wiadomość do Fellsmarchu.

- Był w Tamron Court, Wasza Wysokość - ustąpił wreszcie, niczym ostryga, która w końcu odsłania skrywane wewnątrz mięso.

- Tamron Court! - Raisa wyprostowała się i obróciła. - A co on tam robił?

- Szukał was - oznajmił Byrne. - Doszły go słuchy, że wplątaliście się w utarczkę między armią Montaigne’a a oddziałem z Tamronu. Myślał, że mogliście się, pani, schronić w stolicy. Dlatego udał się tam wraz ze swoją drużyną.

Raisa wpatrywała się w Byrne’a przerażona. Czuła ucisk w żołądku.

- On tam nadal przebywa, tak? - szepnęła. - A miasto jest oblężone przez Gerarda Montaigne’a.

- Dlatego musimy działać szybko, póki książę Ardenu myśli, że jesteście w Tamron Court - stwierdził Byrne.

- Co? A czemu miałby tak myśleć?

- To długa historia. - Kapitan pocierał podbródek, jakby rozważał, czy powinien się wymigać od odpowiedzi. - Montaigne zagroził, że zrówna miasto z ziemią, jeśli się nie poddadzą. Wszyscy się zastanawiają, czy naprawdę byłby w stanie to zrobić, ale król Markus wydaje się przekonany, że tak, więc rozpuścił wieści, że jesteście, pani, w mieście, licząc na to, że w takiej sytuacji książę Ardenu nie zniszczy stolicy. Teraz Montaigne żąda, by król Markus was wydał, bo inaczej wytnie wszystkich w pień. Markus wysłał więc wiadomość do królowej Marianny z prośbą o wojsko, które miałoby was uratować.

- Nie obawia się, że ja się gdzieś zjawię, i wtedy on okaże się kłamcą? - zapytała Raisa.

- Kapral Byrne powiedział mu, że ponieśliście śmierć w walce z siłami Montaigne’a - odrzekł Byrne z grymasem niezadowolenia. - To właśnie kapral Byrne zaproponował ten spisek Markusowi, gdy Montaigne obległ miasto.

- Ale po co?

- Kapral Byrne domyślał się, że nie przekroczyliście granicy. Chciał, żeby ci, którzy was ścigają, wierzyli, że jesteście w Tamron Court, a nie tutaj, na terenach nadgranicznych. Dlatego on i jego drużyna postarali się o to, żeby było widać ich obecność, żeby szpiedzy na usługach Montaigne’a i lorda Bayara widzieli, że członkowie Gwardii Królewskiej wciąż tam są, i zakładali, że to się wiąże z waszą obecnością.

- Nie - szeptała Raisa, chodząc tam i z powrotem. - No nie. Kiedy Montaigne odkryje, że został oszukany, będzie wściekły. Nie wiadomo, co zrobi. - Zatrzymała się i podniosła wzrok na Byrne’a. - A co z królową? Wyśle wojska na pomoc?

- Biorąc pod uwagę obecną sytuację w królestwie, nie możemy wysłać armii do Tamronu - odparł Byrne oschle. - To by było bardzo ryzykowne. W każdej chwili może wybuchnąć wojna, zależnie od tego, jak się potoczą sprawy sukcesji.

- Ale… jeśli moja matka uwierzy, że jestem uwięziona w Tamron Court - szepnęła Raisa - to czy nie wyśle wojska mimo wszystko? - Prawdę mówiąc, sama nie była pewna odpowiedzi na to pytanie.

- Żeby się tak nie stało, powiedziałem jej, że was tam nie ma - rzekł Byrne, bacznie ją obserwując swymi szarymi oczyma.

- Ale… ale… ale… to znaczy, że Amon… i wszyscy z Wilczej Zgrai… oni… tam zginą! - krzyknęła Raisa. - W straszliwy sposób.

- To możliwe - stwierdził Byrne cicho.

- Możliwe? Możliwe? - Stała na wprost niego z zaciśniętymi pięściami. - Amon jest waszym synem! Jak mogliście to zrobić? Jak mogliście?

- Amon podjął tę decyzję dla dobra dynastii, zgodnie ze swoim obowiązkiem - zauważył Byrne. - Nie moją rzeczą jest go krytykować.

Raisa wspięła się na palce i nachyliła w stronę Byrne’a. Wściekłość sprawiała, że huczało jej w uszach, a język jej zesztywniał.

- Czy on chociaż miał wybór? - zapytała. - Powiedział mi, coście mu zrobili… O tym magicznym połączeniu, któreście mu narzucili.

Byrne zmarszczył brwi i kciukiem potarł kącik oka.

- Naprawdę? On tak powiedział?

Raisa nie przestawała.

- Czy on w ogóle ma jeszcze wolną wolę, czy jest zmuszony do poświęcania się dla dobra dynastii?

- Hmmm - odparł Byrne, wciąż przerażająco spokojny. - No cóż, chyba ma własną wolę, skoro opowiedział wam, pani, o więzi między królowymi a kapitanami.

- A Szare Wilki? - nalegała Raisa. - Czy oni mieli wybór? - Pomyślała o swoich przyjaciołach: Hallie, której dwuletnia córeczka czeka na mamę w Fellsmarchu; Talii, która pozostawiła w Oden’s Ford ukochaną Pearlie; i o biednym Micku, który oferował Raisie swoją sakwę klanowej roboty na pocieszenie po utracie Amona Byrne a.

Tamron Court jest rekompensatą za to, że nie udało się mnie schwytać, pomyślała. Owszem, arogancją jest myśleć, że atak na Tamron ma coś wspólnego z jej osobą. Gerard Montaigne pragnął tamrońskich bogactw, większej armii i tronu. Ona była tylko wisienką na torcie - okazją, by za jednym zamachem zgarnąć też Fells.

- Musimy do nich dotrzeć - oświadczyła. - Na pewno jest jakiś sposób, żeby ich stamtąd wyciągnąć. Może ujawnię się i odciągnę Montaigne’a albo zaproponuję negocjacje? A może da się prześlizgnąć między ich liniami i…

Sama nie wierzyła, że któraś z tych możliwości ma szanse powodzenia. Byrne też to wiedział, bo tylko patrzył na nią beznamiętnie, czekając, aż skończy.

- Nawet nie wiemy, czy nadal jest w mieście, ani czy jeszcze żyje, Wasza Wysokość - zauważył cicho.

- Żyje - powiedziała Raisa. - Więź działa w obie strony. Wiedziałabym, gdyby nie żył.

- Miasto mogło już zostać zdobyte - ciągnął Byrne. - Jak on by się czuł, gdybyście teraz, pani, weszli do stolicy i zostali schwytani przez Montaigne’a? Cały jego wysiłek poszedłby na marne!

Raisa z wściekłością kopnęła w drzwi stajni tak mocno, że sypnęły się drzazgi, a Duch potrząsnął łbem i szarpnął uprzężą. Księżniczka poczuła łzy, spływające jej po policzkach. Obróciła się z powrotem do Byrne’a.

- Amon Byrne jest lepszy niż wy, lepszy niż ja. Jest zbyt cenny, żeby go porzucać. Dobrze o tym wiecie - powiedziała drżącym głosem. - Jest… Zawsze był moim najlepszym przyjacielem.

- A więc mu zaufajcie - rzekł kapitan. - Jeśli ktokolwiek może wydostać się z miasta, to jest to właśnie on.

Raisa starła dłońmi łzy z policzków.

- Kapitanie Byrne, jeżeli coś stanie się Amonowi, nigdy wam tego nie wybaczę.

Byrne chwycił ją za ramiona i ścisnął mocno. Światło lamp złociło jego twarz.

- Jedyne, co możecie teraz dla niego zrobić, to ujść z życiem - powiedział chrapliwym, obcym głosem. - Nie pozwólcie im wygrać, Wasza Wysokość.

Raisa ruszyła z powrotem przez podwórze stajenne w stronę gospody. Dręczył ją niepokój o Amona i Szare Wilki. Usilnie próbowała wymyślić jakiś plan ratunkowy.

Karczma była już zamknięta, więc można było liczyć na to, że nikogo w niej nie będzie. Spakuje swoje rzeczy i mogą ruszać.

Wtem zobaczyła Esmerell i Tatinę, które przytrzymując fałdy spódnic, by nie ubrudzić ich w błocie, biegły w deszczu w jej stronę.

No nie, pomyślała. Jeszcze tego mi brakowało.

Nagle tylnymi drzwiami z gospody wybiegło dwóch karciarzy, na których Raisa już wcześniej zwróciła uwagę, i rzucili się w pogoń za kobietami.

Raisa szybko przeanalizowała to, co widziała, i wyciągnęła wnioski. Mężczyźni byli zapewne złodziejami i prawdopodobnie widzieli pękatą sakiewkę, z którą damy tak beztrosko się obnosiły.

- Uważajcie! Za wami! - krzyknęła księżniczka i wydobywszy swój sztylet, rzuciła się biegiem przed siebie.

Kobiety nie oglądały się do tyłu, ale przyspieszyły. Raisa nie podejrzewałaby ich o taką szybkość. Karciarze, biegnąc, coś pokrzykiwali. Coś, czego Raisa nie mogła zrozumieć. Usłyszała, jak otwierają się drzwi stajni, potem krzyki i tupot nóg za sobą.

- Skryjcie się za mną! - krzyknęła do kobiet, gdy już się do niej zbliżyły. Wtedy jednak coś w nią uderzyło i przewróciło ją na bok. Podniosła się akurat w porę, by zobaczyć, jak karciarze rzucają się na tamrońskie damy.

Edon Byrne chwycił ją za ramiona i mocno przytrzymał.

Potrzebowała chwili, by zaczerpnąć tchu i przemówić.

- Co robicie? - burknęła wreszcie, wyrywając się. Była przemoczona, ubłocona, cała drżała i szczękała zębami.

Gwardziści powoli wyplątywali się i wstawali. Kobiety leżały płasko na plecach, bez ruchu, w ich wytworne suknie wsiąkała krew z deszczem.

Pokonane przez graczy w karty.

- Dobra robota - powiedział Edon Byrne szorstko, kiwając głową w ich stronę. - Ale następnym razem nie pozwólcie im podejść tak blisko do księżniczki.

Karciarze wyciągnęli ostrza z ciał i wytarli w składające się z wielu warstw suknie kobiet. Jeden z nich ukląkł i przeszukał kobiety. Znalazł trzy noże i mały portret w ramce. Obejrzał obraz i w milczeniu podał go Raisie.

Jej portret, wykonany na święto imienia.

Byrne odsunął coś nogą od ciał, pochylił się i podniósł to dwoma palcami.

To był sztylet, finezyjny, damski i śmiertelnie ostry.

ROZDZIAŁ DRUGI
Grzebanie w starych kościach

Ruch na drodze do Fetters Ford był większy, niż Han Alister się spodziewał. Wymęczeni i wychudzeni uciekinierzy posuwali się na północ, podczas gdy armia Gerarda Montaigne’a niszczyła ziemie na Południu. Niektórzy wyglądali na obłąkanych, zdumionych tymi okropnościami. Wciąż odziani byli w zniszczone bogate szaty świadczące o ich błękitnej krwi.

Han miał wrażenie, że cały Tamron jest w drodze - mieszkańcy wsi szukają schronienia w miastach, a mieszczanie uciekają na wieś. Jakie jest prawdopodobieństwo, że w tym chaosie uda mu się odnaleźć jedną dziewczynę, podróżującą samotnie albo z dwoma czarownikami?

Droga biegła wzdłuż rzeki Tamron na północ od Oden’s Ford. Na wschód leżał Arden, a dalej gęsty liściasty Las Tamroński. Na zachód rozciągały się żyzne pola Tamronu, na których obecnie szalała wojna. Ze zwęglonych budynków gospodarczych i domostw unosiły się smugi dymu.

Wojacy najwyraźniej lubili wszystko palić.

Może i Tamron był niegdyś spichlerzem Siedmiu Królestw, lecz obecnie trudno było tu zdobyć żywność, nawet dysponując pokaźnym portfelem. Wzdłuż drogi ulokowały się małe wioski oddalone od siebie o jeden dzień jazdy konnej, niczym węzły na postrzępionym sznurku. Każdej z nich strzegły miejscowe oddziały samoobrony uzbrojone w widły, pałki i długie łuki, gotowe odpierać ataki wygłodniałych hord żołnierzy i ludności cywilnej.

Na szczęście Han był przyzwyczajony do głodu.

W każdej wiosce była co najmniej jedna gospoda i w każdej Han zadawał te same pytania:

- Czy widzieliście tu dziewczynę mieszanej krwi z zielonymi oczami i ciemnymi włosami? Jest niska, mniej więcej takiego wzrostu. - Tu przykładał dłoń poniżej swoich barków. - Nazywa się Rebeka Morley i może podróżować w towarzystwie dwojga miotaczy uroków, brata i siostry. Zapamiętalibyście ich… Wysocy, siostra ma bardzo jasne włosy i niebieskie oczy, a brat ciemne oczy i włosy.

Niektórzy pytani robili sobie z tego żarty.

- A co się stało, panienka ci uciekła?

Większość jednak zdawała się brać pod uwagę wyraz twarzy Hana, a może amulet zwisający z jego szyi lub żałosny wygląd człowieka doświadczonego tragicznymi wydarzeniami.

Dziewczęta zaginione w wojennej zawierusze to nie temat do żartów.

Martwe ciała były wszędzie. Zwisały z drzew niczym makabryczne owoce kiwające się na lekkim wietrze. Pola bitwy pokryte były ciałami poległych żołnierzy, którymi zajęły się już padlinożerne ptaki. Chmury much wzbijały się z trucheł zwierząt przy drodze, a ludzkie zwłoki zanieczyszczały trakty wodne.

Przez większość dni Han czuł wokół smród rozkładu i zgnilizny. To mu przypominało podróż przez Arden w towarzystwie Tancerza w drodze do Oden’s Ford. Czy to naprawdę było zaledwie rok temu?

Ta trucizna rozprzestrzeniła się już na tereny Tamronu i groziła zarażeniem Fells.

Trzymaj się od tego z daleka, powiedział Han sam do siebie. I bez tego czeka cię wiele bitew.

Jeden z karczmarzy pamiętał osobę pasującą do opisu Hana, podróżującą samotnie na siwym nizinnym ogierze dużo dla niej za dużym. To jednak niewiele Hanowi mówiło.

Miał nadzieję, że grupa Raisy przejechała bez przeszkód, że doniesienia o jej zetknięciu się z armią Gerarda są nieprawdziwe.

Możliwe było, że odbiła w bok i schroniła się w stolicy Tamronu, teraz oblężonej przez wojska Gerarda Montaigne’a. Han zastanawiał się, czy nie jechać na zachód, w kierunku stolicy, lecz nie był w stanie się dowiedzieć, czy ona tam jest, czy nie. A gdyby nawet była, nic nie mógłby zrobić.

Zaczerpnął powietrza i wypuścił je, zmuszając się do rozluźnienia karku oraz ramion i do rozprostowania pleców.

Zresztą i tak kapral Byrne z Szarymi Wilkami ruszył w tamtą stronę. Han miał własny szlak do przebycia.

Gdyby nie niepokój o Rebekę, nie śpieszyłby się do Fells. Bo czemuż miałby pędzić na służbę do górskich klanów, które go oszukiwały i zdradziły? Czemu miałby się śpieszyć do konfrontacji z Radą Czarowników? Czy naprawdę chce być obrońcą Marianny - królowej odpowiedzialnej za tyle jego osobistych strat? Królowej, która prawdopodobnie wciąż oferuje nagrodę za jego głowę?

Nawet jeżeli dotrze do Fells, nie może ufać, że klany będą go osłaniać. Wojownicy Demonai nienawidzą go, bo jest obdarzony mocą. Odrzucili go, pragnąc kupić trochę czasu.

Gdyby nie Rebeka, uciekłby w inną stronę. Trzymając się z dala od gór, mógłby przez wiele miesięcy, a nawet lat unikać tych, którym przysiągł służyć. Na pewno udałoby się znaleźć jakąś nizinną kryjówkę i zniknąć.

Jakby to było możliwe! Prychnął. Owszem, podobało mu się w Oden’s Ford, ale nie lubił nizin. Choć był dzieckiem miasta, to wychowywał się w górach i płaskie przestrzenie dookoła wprawiały go w zakłopotanie. Tęsknił do tego, by znowu otulić się górami.

I tak nigdy nie udawało mu się długo pozostawać w cieniu. Wcześniej czy później miałby swój gang - ludzi, których trzeba utrzymać i za których jest się odpowiedzialnym. Którzy będą płacić za jego błędy.

Dlatego nie brał poważnie pod uwagę zerwania umowy z klanami. W każdym razie nie poprzez ucieczkę. Nie wystarczało być po stronie zwycięzców. On, Han Alister, miał zamiar wyjść z tego obronną ręką.

Han i klany mieli wspólnego wroga. Lord Gavan Bayar, Wielki Mag Fells, doprowadził do śmierci matki i siostry Hana. Torturował i zabił jego przyjaciół, próbując znaleźć Hana i odzyskać amulet odebrany przez niego Bayarom. Ten czaromiot w kształcie węża należał niegdyś do jego przodka Algera Waterlowa, niesławnego Króla Demona. Teraz przylegał do skóry na piersi Hana.

Później Rebeka Morley zniknęła z Oden’s Ford, a wraz z nią syn lorda Bayara Micah. Jeżeli Han nie trafi na ślad Rebeki, to wyśledzi Micaha i wyciśnie z niego prawdę. Jeśli Rebeka jeszcze żyje, to czas nagli, a jeśli nie żyje, to on już dopilnuje, żeby Bayarowie za to zapłacili.

W Oden’s Ford był zbyt pewny siebie. Teraz jego własne słowa brzmią jak naiwne przechwałki.

Wy, Bayarowie, musicie się nauczyć, że nie można mieć wszystkiego. I ja was tego nauczę.

Jeszcze bliższy prawdy był w rozmowie z Rebeką, kiedy widział ją ostatni raz:

Zawsze, kiedy próbuję odłożyć coś na przyszłość, tracę to.

Teraz wracał do domu tak jak członek gangu Łachmaniarzy wchodzący do Południomostu, gdzie dookoła zewsząd czyhają nań wrogowie. Tyle że tym razem jeśli poleje się krew, to po drugiej stronie.

To znaczyło, że potrzebuje lepszej broni. Będzie musiał zaryzykować powrót do Edijonu i pogodzić się ze swoim dawnym nauczycielem Krukiem.

Kruk także go okłamał - traktował jak bezmyślne narzędzie, które bezwzględnie wykorzystał do próby zabicia ich wspólnych wrogów Bayarów. A jednak Kruk nauczył Hana podczas tajemnych nocnych spotkań więcej, niż przekazali mu wszyscy wykładowcy z Oden’s Ford razem wzięci.

Han chciałby przed przekroczeniem granicy Fells uzyskać pomoc Kruka. Musi wejść do Edijonu z bezpiecznego miejsca, bo opuszczone przez niego ciało będzie w tym czasie całkowicie bezbronne. Znalazł wyłom w małym kanionie, gdzie niewielki strumyk wpadał do rzeki, w odległości mniej więcej jednego dnia jazdy na południe od Fetters Ford.

Rozłożył koce przy ścianie wąwozu ponad strumieniem. Wygrzebał niekształtną szczelinę w skalistym podłożu i rozpalił na jej dnie ognisko, które nie dymiło, więc nie powinno było być widoczne, chyba że bezpośrednio z góry.

Zjadł kolację jak zawsze - chleb, ser, wędzoną rybę i suszone owoce - i popił herbatą zrobioną z wody ze strumienia. Następnie, pochyliwszy się nad ogniskiem, żeby lepiej widzieć, przejrzał swoją księgę zaklęć.

Kruk potrafił tworzyć iluzje, lecz wydawało się, że nie jest w stanie samodzielnie czarować. Brakowało mu żaru, tej wytwarzanej przez czarowników energii, która wspierana przez amulety wpływa na rzeczywistość. Jeżeli więc w Edijonie jedynym narzędziem, jakim można komuś zaszkodzić, jest magia, to Han powinien wrócić bezpiecznie. Jeżeli tak jest.

Wciąż nosił talizman z jarzębiny, otrzymany od Tancerza - ten, który podczas ostatniej wizyty w Edijonie uchronił go przed opętaniem przez Kruka. Musiał wierzyć, że tym razem znowu go ochroni. Było to oczywiście ryzykowne, lecz on potrzebował sprzymierzeńca, a Kruk tak samo nienawidził Bayarów i był chyba jedyną osobą, która mogła i prawdopodobnie chciała nauczyć Hana tego, co mu potrzebne do zwycięstwa.

Zaczerpnął tchu i skupił się na pomieszczeniu w wieży Mystwerku, gdzie spotykali się podczas jego pobytu w Oden’s Ford. Domyślał się, że miejsce nie ma znaczenia, to było tak samo dobre jak każde inne. Zobaczył zniszczone deski podłogi, olbrzymie dzwony wiszące nad głową, blask księżyca na ścianie. Zacisnął palce na amulecie i wypowiedział zaklęcie.

Kiedy otworzył oczy, stał w dzwonnicy wieży Mystwerku, odziany w idealnie skrojone, wytworne szaty błękitnokrwistych. Szybko obrzucił wzrokiem otoczenie, nie spuszczając dłoni z amuletu. Był sam.

Wciągnął ciepłe, wilgotne powietrze - zapach Południa. Na zewnątrz po bruku przetoczył się wóz. Czy Han zobaczyłby go, gdyby podbiegł do okna? Czy gdyby teraz wyszedł na zewnątrz i ruszył do Hampton Hall, spotkałby się z Tancerzem? Nie potrafił sobie tego wszystkiego poukładać.

Czekał. Minęła minuta. Kolejna. Może się mylił i Kruk się nie zjawi. Poczuł rozczarowanie. Cierpliwości, Alister, pomyślał. Minął już miesiąc i najprawdopodobniej Kruk nie spodziewa się ciebie znów zobaczyć.

Wreszcie powietrze przed nim zamigotało, zalśniło i zaczęło gęstnieć.

To był Kruk, lecz jakże inny od tego, którego Han pamiętał. Jego obraz był wątły, niematerialny, ubranie zwisało na nim niczym skrzydła anioła. Były instruktor Hana stał w pewnym oddaleniu, w rozkroku, z rękami uniesionymi jakby do obrony. Jego włosy, wcześniej kruczoczarne, teraz były jasne, niemal przezroczyste, choć oczy pozostały tak samo niebieskie jak przedtem.

- Witaj, Kruku - przywitał go Han.

Kruk przechylił głowę, obserwując Hana, jakby ten mógł w każdej chwili go zaatakować.

- Co tu robisz? - zapytał. - Nie przypuszczałem, że jeszcze cię zobaczę.

- Możliwe, że to ostatni raz - odparł Han takim tonem, jakby mu wcale na tym nie zależało. - Ale pomyślałem, że dam ci szansę wyjaśnienia tego, co się stało.

- Po co miałbym ci cokolwiek wyjaśniać? - zapytał Kruk i zmrużył oczy. - Nasze spotkania przyniosły znacznie więcej korzyści tobie niż mnie. Stworzyłem ci szansę pozbycia się dwojga Bayarów, a ty ją zaprzepaściłeś.

- Dobra. Rozumiem, że to strata czasu. No to żegnaj - powiedział Han. Złapał swój amulet i otworzył usta, jakby chciał wypowiedzieć zaklęcie zamykające.

- Poczekaj! - Kruk podniósł ręce i zaraz opuścił je wzdłuż ciała. Tym razem darował sobie świecidełka i fantazyjne łaszki. - Proszę, zostań.

Han stał z dłonią na amulecie. Czekał.

- Czy chciałeś, żebym wyjaśnił ci coś konkretnego? - zapytał Kruk z westchnieniem. - W kwestii skuteczności?

- Chcę wiedzieć, kim jesteś, dlaczego nie chcesz, żebym to wiedział, dlaczego chowasz taką urazę do Bayarów i dlaczego chciałeś współpracować ze mną - odpowiedział Han. - Tyle na początek.

Kruk pocierał czoło kciukiem i palcem wskazującym. Wyglądał na pokonanego.

- Nie wystarczy, jeśli obiecam, że już nie będę cię traktował jak głupca?

- Nie. - Han potrząsnął głową.

- Nawet gdy powiem ci prawdę, i tak mi nie uwierzysz - oznajmił Kruk. - Zawsze tak jest. Ludzie zupełnie bez potrzeby ograniczają samych siebie i próbują ograniczać innych.

- Wciąż nie wiem tego, czego chcę się dowiedzieć - zauważył Han. - Nie należę do najcierpliwszych osób.

- Ja też nie - stwierdził Kruk. - Ale musiałem się wykazać niewiarygodną cierpliwością dłużej, niż możesz to sobie wyobrazić. Kim jestem? Kiedyś byłem wrogiem Bayarów. Ich największym rywalem.

W tym momencie było wiadomo, że ujawni tę historię jedynie w strzępkach i zagadkach.

- A teraz nie jesteś? - zapytał Han.

Kruk uśmiechnął się blado.

- Chyba można by powiedzieć, że jestem cieniem. Duchem dawnego siebie. Pozostałością po tym, kim niegdyś byłem, powstałą z pamięci i emocji. Bayarowie nie uważają mnie już za zagrożenie. A jednak - przyłożył palec do skroni - mam coś, czego bardzo pragną.

- Wiedzę - domyślił się Han. - Wiesz coś, czego chcą się dowiedzieć.

- Wiem coś, czego chcą się dowiedzieć, i mam zamiar to wykorzystać, by ich zniszczyć - oświadczył Kruk rzeczowo. - To sens mojego istnienia.

Han przestał rozumieć.

- Co masz na myśli, mówiąc, że jesteś duchem dawnego siebie?

Obraz Kruka zadrgał, zamigotał, rozpłynął się i ponownie się ukształtował.

- To wszystko, co po mnie pozostało - powiedział. - Jestem iluzją. Istnieję w twojej głowie, Alister. I w Edijonie, miejscu spotkań czarowników. Nie w świecie, który uważasz za rzeczywisty.

- Chcesz powiedzieć, że… nie żyjesz? - Han wpatrywał się w Kruka zdumiony. - To niedorzeczne. - W każdym razie to się nie zgadzało z tym, czego uczono go w świątyni. Ale w końcu nigdy nie uważał się za teologa.

Kruk wzruszył ramionami.

- A czym jest śmierć? Utratą ciała? Utratą ożywczej iskry? Jeżeli tak, to jestem martwy. A może życie to trwanie pamięci i emocji, woli i pragnień? - ciągnął Kruk, jakby prowadził rozmowę z samym sobą. - Jeżeli tak, to jestem bardzo żywy.

- Ale nie masz ciała - podsumował Han.

- No właśnie. - Kruk się uśmiechnął. - Nie mam ciała ani nic poza tym, co potrafię stworzyć w Edijonie. A do zemsty na Bayarach potrzebne jest ciało. Konkretnie, ciało czarownika, bo to by mi pozwoliło wykorzystać tę wielką wiedzę na temat magii, którą posiadam.

- I tu było miejsce dla mnie - zauważył Han. - Mogłem dostarczać ci żaru, którego potrzebowałeś.

- Tu było miejsce dla ciebie. - Kruk uważnie przyjrzał się Hanowi. - Wydawałeś się idealnie nadawać. Masz wielką moc… zaskakująco wielką. Nie umiałeś prawie nic albo bardzo mało, przez co byłeś podatny na mój wpływ i chętny do spędzania ze mną czasu. Nienawidziłeś Bayarów i sądząc po twojej nędznej przeszłości, byłeś bezwzględny i pozbawiony zasad. Wszystko pasowało.

- Pasowało? - oburzył się Han. Nie spodziewał się aż takiej szczerości.

Kruk skinął głową.

- Na początku dość łatwo było mi nad tobą panować, zwłaszcza gdy aktywnie używałeś amuletu. Nawet czasami ci pomagałem, gdy wydawało się, że grozi ci przedwczesna śmierć.

- Chodzi ci o ten kolczasty żywopłot, kiedy nas ścigali przez granicę w drodze do Delphi? - zauważył Han. - I kiedy uciekaliśmy księciu Gerardowi w Ardenscourt? - Han pokonał kilku żołnierzy Montaigne’a, choć miał wrażenie, że sam niewiele zrobił.

- Tak. Ale w końcu, gdy już zyskałeś większą wiedzę, stworzyłeś bariery, które trzymały mnie z dala. Bardzo frustrujące. Próbowałem się przez nie przedostać.

- I wtedy przybyłem do Edijonu - powiedział Han.

- Ku mojej radości, tak. - Kruk spojrzał na niego z ukosa. - W Edijonie wciąż byłeś podatny na wszelkie iluzje, które tworzyłem. Nadal mogłem wchodzić do twojego umysłu. Mogliśmy prowadzić rozmowy i mogłem cię uczyć. To stwarzało wiele możliwości.

- Ale… - Han zmarszczył czoło - nadal się zdarzało, nawet po tym, jak zaczęliśmy się spotykać, że wchodziłeś we mnie w realnym życiu, prawda? - Znalazł się na górnym piętrze Biblioteki Bayarów pośród starych, zakurzonych ksiąg. Wydobył z kieszeni mapę Szarej Pani i spis zaklęć, a także notatki, które trzymał teraz w jukach. - Miałem wielkie dziury w pamięci w te dni, kiedy się spotykaliśmy.

- Pod koniec naszych sesji, gdy już byłeś prawie całkiem wyzuty z mocy, bariery opadały. Mogłem wtedy cię opętać i wraz z tobą opuścić krainę marzeń - wyznał Kruk bez cienia skruchy w głosie.

- To dlatego zmuszałeś mnie do tak ciężkiej pracy? - zapytał Han. - Żebym wyczerpał swoją moc i żebyś mógł przejąć kontrolę?

- To również, ale też mieliśmy wiele do zrobienia - oświadczył Kruk. - Niestety, w stanie wyczerpania nie nadawałeś się do magicznych zadań, więc nie mogłem wtedy ścigać Bayarów. Ale to mi dało możliwość przejścia na tamtą stronę.

Han poczuł gęsią skórkę na myśl o Kruku obecnym w jego ciele.

- Ale większość czasu spędzałeś w starej części biblioteki?

Kruk wyglądał na zaskoczonego.

- Pamiętasz to?

- Kilka razy zostawiłeś mnie w złym miejscu - odparł Han. - W magazynie.

- Miałem niewiele czasu do całkowitego wyczerpania twojego amuletu. Kilka razy zabrakło nam mocy, zanim zdążyłem cię odstawić.

- A ja myślałem, że tracę zmysły - rzekł Han. - Czego szukałeś?

- Chciałem tylko być lepszy od ciebie - powiedział Kruk, przygryzając wargę i odwracając wzrok. - Jesteś wymagającym studentem, Alister. Ciągle zadajesz pytania i domagasz się odpowiedzi.

- Nie wierzę ci - stwierdził Han. - Myślę, że miałeś własny plan. Może szukałeś sposobu, żeby opętać mnie na stałe?

Oczy Kruka zalśniły, co znaczyło, że Han trafił w sedno.

- Tak by było najlepiej. Ale zdaje się, że to niemożliwe. - Kruk zamknął oczy, jakby jeszcze raz to przeżywał. - Wyobrażasz sobie, Alister? Możesz sobie wyobrazić, jak to jest dla takiego cienia jak ja znowu poczuć świat wszystkimi zmysłami: wzrokiem i dotykiem, zapachem, smakiem i słuchem?

- Ja bym nie poszedł do biblioteki - odparł Han.

Kruk się roześmiał.

- Lubię cię, Alister. Wszystko byłoby łatwiejsze, gdybyś był mniej sympatyczny. I głupi. Na pewno byłbyś bardziej uległy.

- Uległość do niczego nie prowadzi - stwierdził Han, czując się jak wiejski chłopiec na targu. Kruk zrzucił na niego tak dużo, że trudno było spod tej sterty spraw dostrzec jakieś światło. W jego głowie kołatały się same pytania.

- A więc ja byłem z tobą niezwykle szczery - rzekł Kruk, przerywając zadumę Hana. - A teraz ty mi powiedz, po co wróciłeś. Czy mam rozumieć, że nadal czegoś ode mnie chcesz?

- Jestem w drodze do Fells, gdzie czeka mnie walka z Bayarami, a może całą Radą Czarowników - oświadczył Han.

- Sam jeden? To ambitny zamiar, nawet jak na ciebie - zauważył Kruk oschle. - Co dokładnie chcesz osiągnąć? Poza utratą życia.

- Bayarowie mają zamiar osadzić Micaha Bayara na tronie Szarych Wilków. Chcę temu zapobiec.

- Aha. Bayarowie są uparci - mruknął Kruk. - Szkoda, że młody Bayar nie zginął w Edijonie - urwał i spojrzał na Hana zmrużonymi oczyma, by sprawdzić, czy wyczuł aluzję. - A co ty masz do Bayarów. Co oni ci zrobili?

- Rok temu zamordowali mi mamę i siostrę - odparł Han. - Teraz nie mam już nikogo. A ostatnio… poznałem jedną dziewczynę, Rebekę. To była moja… hm… nauczycielka. Zniknęła i to przez Bayarów. Myślę, że zrobili to, żeby się na mnie odegrać.

Kruk spojrzał mu prosto w oczy.

- Ty żałosny durniu - powiedział i pokręcił głową. - Kochasz ją, prawda?

A niech to! Ta moja twarz, z której w Edijonie wszystko da się wyczytać, pomyślał Han.

Kruk się roześmiał.

- Dam ci krótką radę: nie wdawaj się w wojnę o dziewczynę. Nie warto. Miłość robi z mądrych mężczyzn głupców.

- Nie przyszedłem do ciebie po radę, tylko po pomoc. Wszystko jest przeciwko mnie. Nawet jeśli mi pomożesz.

- Wracasz do mnie po pomoc po tym, co stało się ostatnim razem? - Kruk uniósł brwi. - Miałem cię za sprytniejszego.

- Wszystko jest ryzykowne - odrzekł Han. - Istnieje ryzyko, że znowu mnie zdradzisz, ale teraz już jestem na to przygotowany, więc nie tak łatwo będzie ci wyrządzić mi krzywdę. Ze strony zaś Bayarów zagrożenie jest realne i bliskie.

Kruk stał w lekkim rozkroku, z przechyloną na bok głową, i patrzył na Hana tak, jakby widział go pierwszy raz.

- No no, Alister, co za wielkie słowa. Ta młoda niewiasta, ta twoja nauczycielka, naprawdę nauczyła cię ogłady.

Rebeka. Han poczuł ucisk w żołądku. Być może przez te lekcje zginęła.

- W głębi duszy się nie zmieniłem - odpowiedział. - Zamierzam zdobyć to, czego chcę, i nikt mi w tym nie przeszkodzi. Ty też. Albo robimy to po mojemu, albo wypadasz z gry. Decyduj.

- W porządku. Zrobimy to po twojemu - zgodził się Kruk. - Ale i tak udzielę ci rady, a ty zdecydujesz, czy ją wykorzystasz.

- Dobrze - powiedział Han, czując, jak znów ogarniają go wątpliwości. - Ale najpierw muszę wiedzieć, co wydarzyło się między tobą a Bayarami i kiedy to było. Gdzie się od tamtej pory podziewasz? I dlaczego wybrałeś mnie?

- Czy to w ogóle ma znaczenie? - odrzekł Kruk, odwracając się, aby Han nie widział jego twarzy. - Łączy nas zbieżność interesów, nic więcej, jak w małżeństwie z rozsądku. Czy to nie wystarczy?

- Przekonałem się już, że to, o czym nie chcesz mówić, jest właśnie tym, co ja chcę wiedzieć - powiedział Han, myśląc: Jeśli dowiem się, dlaczego, jeśli poznam twoją motywację, łatwiej przewidzę, kiedy wbijesz mi nóż w plecy.

- Już ci mówiłem. Jeśli powiem ci prawdę, nie uwierzysz mi. - Kruk chodził tam i z powrotem, jego postać znów migotała, co Han już nauczył się przyjmować za oznakę poruszenia. Czyżby to było tak straszliwe wspomnienie, że Kruk nie jest w stanie wydobyć go z pamięci?

- Spróbuj - zachęcił Han Kruka, gdy ten nie przestawał chodzić. - No, śmiało. Podsuń mi przynajmniej jakieś dobre kłamstwo, może mnie przekonasz.

- Dla ciebie i tak nie ma znaczenia, co się stało - odezwał się Kruk. - To było dawno przed twoim urodzeniem.

Nie jesteś nawet taki stary, pomyślał Han, ale zaraz sobie przypomniał, że Kruk może być w każdym wieku.

- Nic, co powiesz, chyba mnie nie zaskoczy - stwierdził Han. - Ale póki nie poznam twojej historii, nasza współpraca jest niemożliwa.

W końcu Kruk stanął na wprost Hana. Na twarzy miał gorzki uśmiech.

- Zobaczymy - powiedział. - Zobaczymy, jaki z ciebie chojrak. - Jego obraz nieco się zmienił, stał się ostrzejszy, wyrazistszy.

Włosy pozostały jasne, lśniące, okalające szlachetne arystokratyczne rysy. Miał oczy koloru chabrów i uśmiechnięte usta. Tak jak przedtem wyglądał na ledwie o kilka lat starszego od Hana.

Jego strój był bardziej wyszukany - pięknie skrojona peleryna ze wzorzystej satyny, dziwnie staroświecka, w kolorze o parę tonów ciemniejszym niż włosy. Biła od niego moc - był tak przystojny, jak tylko można sobie wyobrazić.

- Pytałeś, jak naprawdę wyglądam - powiedział, obracając się wokół własnej osi z rozłożonymi ramionami. - Nasyć wzrok. Oto, jak wyglądałem, kiedy stanąłem na drodze Bayarom.

Na stule wyhaftowany miał wizerunek kruków, a na jego pelerynie widniał haft przedstawiający zwiniętego węża i berło przełożone przez koronę z wyrytymi wizerunkami wilków.

Ten herb wydał się Hanowi znajomy - gdzie go widział?

- To były niespokojne i niebezpieczne czasy - powiedział Kruk. - Byłem młody i potężny, rywalizowałem z Bayarami w każdej dziedzinie: polityki, magii, i… - trochę się zająknął - we wszelkich możliwych sprawach. Gdy już wydawało się, że pokonałem ich na dobre, zostałem zdradzony i Bayarowie mnie uwięzili. Kiedy to się stało, schroniłem się w amulecie, który tak długo nosiłem.

Han stukał palcem wskazującym w swój amulet.

- Chcesz powiedzieć, że się schowałeś w czaromiocie?

Kruk się uśmiechnął.

- Oczywiście mi nie wierzysz, jak przewidywałem. Cieszy mnie, że zawsze mam rację. Jak już mówiłem, używałem magii w bardzo twórczy sposób. Miałem nadzieję, że amulet trafi w przyjazne ręce. Niestety Bayarowie zdawali sobie sprawę, że klucz do wszystkiego, czego pragną, tkwi w tym czaromiocie. Chociaż przez ponad tysiąc lat próbowali poznać jego sekrety, nie udało im się to.

Han usiłował połączyć te fragmenty w logiczną całość. To przypominało układanie puzzli, z których nie można nic wywnioskować, póki nie złoży się wszystkich elementów.

Z tą różnicą, że obraz, który powstawał, był nieprawdopodobny.

Jak gdyby w odpowiedzi na myśli Hana, na piersi Kruka zjawił się amulet na ciężkim złotym łańcuchu - identyczny jak wężowy amulet Alistera.

- Jestem pierwszym właścicielem amuletu, który dzisiaj jest twój - oświadczył Kruk. - Zrobiono go dla mnie na zamówienie, gdy byłem mniej więcej w twoim wieku. Potrzebowałem czegoś tak potężnego, żeby tworzyć magię, jakiej nikt wcześniej nie widział. Nie ma na świecie drugiego takiego amuletu.

Han znieruchomiał, wszelkie słowa zamarły mu w ustach.

- Kiedy Hanalea mnie zdradziła, nie ośmieliłem się ujawnić Bayarom - mówił dalej Kruk. - Tkwiłem więc uwięziony przez tysiąc lat. Kiedy amulet trafił w twoje ręce, chwyciłem się tej okazji. Oczywiście, robiłem co w mojej mocy, żeby go nie odzyskali.

Han spojrzał na swój amulet i przesunął palcami po głowie węża. Podniósł z powrotem wzrok na Kruka i myśli zaczęły mu się układać w logiczną całość.

- Nie mówisz poważnie - szepnął. - To nie może być prawda.

Kruk wciąż się uśmiechał, lecz jego niebieskie oczy były zimne jak lodowiec.

- Jestem Alger Waterlow - oświadczył, gładząc wężowy amulet. - Ostatni król czarownik z Fells.

Han patrzył na niego zdumiony, oniemiały. Jego myśli kłębiły się i pieniły niczym eliksir sporządzony z niedopasowanych składników.

Kruk przechylił głowę.

- Wyglądasz na wstrząśniętego, Alister. Pozostawię cię z tym i dam ci trochę czasu na przemyślenia, zanim pochopnie coś zrobisz albo powiesz. Jak już pewnie zauważyłeś, zawsze możesz mnie tu znaleźć. Wróć do Edijonu, gdy będziesz gotów do współpracy ze mną. Jeśli to kiedykolwiek nastąpi.

Jeszcze dość długą chwilę przyglądał się Hanowi, jakby szukał w jego twarzy czegoś, co miałoby go zatrzymać. Potem rozpłynął się jak tania świeca.

ROZDZIAŁ TRZECI
Dwie wiadomości: dobra i zła

W długiej podróży z Fetters Ford do Delphi Raisie udawało się chwilami zapomnieć, że jest wściekła.

Wściekła na Gerarda Montaigne’a, potwora, który trzyma w swym uścisku jej przyjaciół.

Wściekła na tych w domu, którzy spiskują w celu odebrania jej prawowitego dziedzictwa, posuwając się do morderstw i innych niegodziwości.

Wściekła na kapitana Byrne’a, który wydawał się gotów do poświęcenia własnego syna dla dobra dynastii Szarych Wilków.

Wściekła przede wszystkim na samą siebie. Gdyby prawie rok temu nie opuściła królestwa, nie doszłoby do tego wszystkiego.

Niełatwo jest jednak pozostawać wściekłym, zasypiając w siodle. Raisa budziła się nagle i czuła dłoń kapitana Byrne’a na plecach, gdy przytrzymywał ją, by nie spadła z konia.

- Zjedzcie coś, Wasza Wysokość - namawiał ją, podając worek suszonych owoców i orzechów. - Z pełnym żołądkiem nie będziecie, pani, zasypiać.

Przyjmowała to bez zastanowienia, nie pomyślawszy nawet, że wciąż mu nie wybaczyła. Gdy sobie o tym przypominała, on już poganiał konia naprzód lub pozostawał w tyle, tak że niełatwo było z nim porozmawiać. Nie odzywała się do niego, chyba że było to konieczne. Nie była po prostu pewna, jakie słowa wydobędą się z jej ust.

Byrne prowadził ich przed siebie jak opętany. Raisa podejrzewała, że gdyby konie mogły to wytrzymać, to kazałby im jechać całą noc. W tej sytuacji jednak wstawali przed świtem i podróżowali jeszcze długo po zmierzchu - a dni były coraz dłuższe, wokół zieleniły się pola, z niższych partii północnych gór już zniknęły śnieżne czapy.

Byrne postanowił jechać na wschód, przez północny Arden, a nie bezpośrednio na północ, jak planowała Raisa. Jego rozumowanie było proste:

- Jeżeli lord Bayar wie, że byliście, pani, w Fetters Ford, będzie się nas spodziewał przy Ścianie Zachodniej. My zaś musimy zrobić to, czego się nie spodziewa.

Wojska Ardenu zostały ściągnięte na Południe do wzmocnienia granicy z Tamronem, podczas gdy jedyny żyjący brat Gerarda król Geoff czekał na rezultat oblężenia stolicy. Na terenach wiejskich panowała niezwykła cisza, jak gdyby całe królestwo wstrzymało oddech.

Nie mogli jechać po ciemku po nierównym terenie, więc wybrali drogę do Delphi przez północny Arden, wzdłuż gór, co oznaczało, że będą przechodzić przez Przełęcz Sosen Marisy.

Raisa rozumiała, że tempo ma duże znaczenie. Bez sensu byłoby podejmować długą, uciążliwą i niebezpieczną podróż przez Arden i Tamron tylko po to, by po przybyciu do domu dowiedzieć się, że jej siostra Mellony została wyznaczona na następczynię tronu zamiast niej.

Poza tym kapitan Byrne na pewno nie chciałby spędzać z zagniewaną, obrażoną, przygnębioną księżniczką więcej czasu, niż musiał. I bez wątpienia martwił się o matkę Raisy Mariannę - królową, której poprzysiągł służbę i ochronę.

Raisa również martwiła się o matkę. Odczuwała tę troskę jako fizyczny, ograniczający ruchy ból, jakby nosiła przyciasny gorset.

Długie godziny na koniu skłaniały do rozmyślań. Myśli Raisy podróżowały szybciej niż wierzchowce - do Fellsmarchu, do zamku na wyspie na rzece Dyrnie, do komnaty matki, gdzie niewątpliwie knuto spiski w celu pozbawienia Raisy tronu.

Zobaczyła królową i lorda Bayara pochylonych nad jakimś ważnym dokumentem - głowa Marianny jasna jak lśniące, klepane złoto najczystszej próby, a Wielkiego Maga srebrzysto-czarna jak popiół po spalonym drewnie.

Raisa i jej matka były jak ogień i woda - każda pragnęła zmieniać kształt i naturę tej drugiej. Teraz księżniczka miała nadzieję, że uda im się wzajemnie uzupełniać, połączyć swoje najlepsze cechy, które stopią się w coś tak trwałego jak stal. Byle tylko mama dała jej szansę.

Mellony nie mogła tego zrobić. Miała zaledwie trzynaście lat, a poza tym była zbyt podobna do Marianny.

- Mamo, proszę - szeptała Raisa. - Proszę, poczekaj na mnie.

W chwilach największego załamania Raisa obarczała siebie winą za to wszystko - kryzys w królestwie, inwazję Tamronu i to, co się stanie z Amonem Byrne’em i pozostałymi kadetami, gdy Gerard Montaigne zdobędzie Tamron Court. Gdyby nie ona, Edon Byrne przebywałby teraz w zamku i strzegł królowej, a Amon byłby komendantem swojego roku w Oden’s Ford.

Straciła też Hana Alistera - ich rozkwitający romans został brutalnie wyrwany z korzeniami. Han był jedynym chłopakiem, przy którym czuła, że nie różnią się od innych zakochanych na całym świecie. Chociaż ten związek nie miał przyszłości, to pozostawił w jej sercu olbrzymią pustkę.

Miała wrażenie, że wszystko, czego się dotknie, zamienia się w pył. Wszystko, na czym jej zależało, przesypywało się jej między palcami.

W takim stanie przygnębienia nie słuchała głosu rozsądku, który mówił: Nigdy nie pokochałabyś Hana Alistera, gdybyś nie wyjechała z Fells. Nie poznałabyś też Hallie, Talii ani Pearlie. Nie dowiedziałabyś się, co znaczy być żołnierzem. Jeśli przeżyjesz, wszystko to sprawi, że będziesz lepszą królową.

Hołubiła swój gniew, zasilała go i rozkoszowała się nim, bo bez tego musiałaby poddać się rozpaczy.

Musiała liczyć na to, że Gerard Montaigne jest wciąż zajęty na zachodzie obleganiem stolicy Tamronu. Póki miasto się nie podda, książę Ardenu nie dowie się, że uciekła. I póki miasto się broni, Amon żyje.

Niektóre figury na tej szachownicy wciąż się nie ujawniły - na przykład Micah Bayar i jego siostra Fiona. Ostatni raz Raisa widziała ich na granicy między Tamronem a Ardenem podczas bitwy oddziału Tamronu z dużo liczniejszymi siłami Montaigne’a. Czy im także udało się uciec? Czy może zginęli w pierwszej potyczce tej niewypowiedzianej wojny?

Zacisnęła pięści wewnątrz rękawiczek, zła jak borsuk z łapą w potrzasku. Gwardziści nauczyli się już chodzić wokół niej na palcach, żeby nie ściągać na siebie niezasłużonych reprymend.

Krajobraz wokół wyraźnie piękniał, w miarę jak zostawiali za sobą wilgotne równiny Tamronu i wkraczali w teren podgórski. Miejsce cyprysów zajęły pokryte wiosennymi liśćmi klony i dęby, które dalej ustąpiły pola osikom i sosnom.

Spędzili noc w Delphi, państwie-mieście między Ardenem a Fells, które zaopatrywało wszystkie Siedem Królestw w węgiel, żelazo i stal. Kłębiły się tam tłumy uciekinierów z Ardenu i Tamronu, bowiem tylko głupcy i desperaci zapuszczali się na przełęcz o tej porze roku, gdy na szczytach i wysoko w dolinach leżał jeszcze śnieg.

Byrne udał się do handlarki końmi i wymienił Ducha na silnego kuca górskiego, bardziej zdatnego do wędrówki przez przełęcz. Handlarka była tak zdziwiona korzystną dla niej transakcją, że dorzuciła piękne siodło klanowego wyrobu i uprząż ze srebrnymi elementami.

Nowy koń Raisy był kudłatą jabłkowitą klaczą z białą grzywą i ogonem. Raisa natychmiast nazwała ją Zmienniczką, zgodnie ze swoim zwyczajem. W ciągu ostatnich sześciu miesięcy tak wiele razy zmieniała konie, że trzymanie się jednego imienia pozwalało jej się w tym nie pogubić.

Tej nocy Raisa spała sama w niewygodnym łóżku w pokoju wynajętym dla całej jedenastki za horrendalną cenę jednej korony od osoby. Jej gwardziści leżeli porozkładani na podłodze wokół niej niczym rozrzucone duże lalki. Byli niewiele starsi od niej.

Niektórzy spali mocno, chrapiąc i pomrukując przez sen. Zazdrościła im tej umiejętności natychmiastowego zasypiania. Inni grali w karty albo czytali przy świecach nabytych za kolejną koronę od sztuki. Nawet gdy Raisa szła do toalety, kapitan Byrne posyłał z nią eskortę. Nie była pewna, czy chodziło o jej ochronę, czy o to, żeby nie uciekła. Gdy go o to zapytała, odpowiedział:

- Oczywiście, żeby was chronić, Wasza Wysokość.

Następnego dnia wyruszyli przed świtem, gdy niebo było jeszcze upstrzone gwiazdami. Byrne miał nadzieję przejść przez przełęcz przed zmrokiem. Latem taka podróż byłaby trudna i uciążliwa. Zimą lub wiosną - mało realna, a nawet karkołomna.

Za Delphi brukowany trakt zamienił się w żłobioną koleinami drogę, a w końcu w ścieżkę niewiele różniącą się od szlaku zwierząt, z obu stron otoczoną wielkimi granitowymi głazami, tak wąską, że mieścił się na niej tylko jeden jeździec. Coraz częściej po obu stronach szlaku w zacienionych miejscach pojawiały się łachy śniegu. Koło południa dotarli na wysokość, na której śnieg i lód pokrywały cały teren. Po południu w miejscach, w które docierał wiatr, na szlaku natykali się na zaspy.

Śnieg opadał na nich z jałowców przy drodze, które rozsiewały w powietrzu ostry, słodki zapach. Las przynajmniej chronił od wiatru, póki nie wspięli się powyżej granicy drzew.

Burza z poprzedniej nocy pozostawiła na drzewach szron, który teraz, w blasku dnia połyskiwał przy każdym ruchu gałęzi. Na śniegu widoczne były tropy zajęcy i innej drobnej zwierzyny. Raisę aż korciło, by użyć łuku, który dostała od Byrne’a.

Prawdopodobnie gwardziści woleliby, żeby nie była uzbrojona, bo w tym stanie ducha gotowa była kogoś zabić.

Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo brakowało jej wędrówek po górskich szlakach. W Oden’s Ford pochłaniała ją praca i niewiele czasu zostawało na przejażdżki. Kurs jazdy konnej dotyczył nizinnych metod walki. Kadeci jeździli po szerokich, płaskich przestrzeniach w ustalonym szyku, przez co przypominali nudnych dworskich tancerzy dzierżących broń.

Jechała coraz szybciej. Ponieważ niewiele ważyła, bez trudu wyprzedziła strażników. Wspinała się coraz wyżej, w blasku słońca i w cieniu, smagana po twarzy zimnymi iglastymi gałęziami, czując, jak we włosach i na wełnianej czapce krystalizuje się wydychane z ust powietrze.

Wdrapała się na szczyt i zatrzymała konia.

Przed nią rozciągały się Góry Duchów, widoczne jak na dłoni po drugiej stronie szerokiej doliny: kilka poziomów szczytów osłoniętych śniegiem i chmurami. Niższe partie gór były porośnięte strzelistymi, zielonymi choinkami i smukłymi brzozami. W dolinach, gdzie jeszcze nie docierało słońce, leżał chłodny szary cień. Ponure granitowe szczyty osłonięte były mgłą, zza której gdzieniegdzie się wyłaniały. Usłyszała zimny zew Duchów i jej wewnętrzny głos odpowiedział na to wezwanie.

Tutaj mieszkają jej przodkowie, ta ziemia kryje w sobie krew i kości górskich królowych. A gdzieś tam w Dolinie leży miasto Fellsmarch. Gdzieś tam czeka jej matka - matka, która prawdopodobnie planuje ją wydziedziczyć.

Zmienniczka rozstawiła szeroko nogi i ciężko dyszała, mimo że Raisa ważyła niewiele.

- Przepraszam - szepnęła księżniczka do ucha i pogłaskała ją po szyi, wiedząc, że przed nimi jeszcze trudniejsza przeprawa.

Szczyty w południowej części gór były łagodne, skruszone silnymi wiatrami, które po przesileniu wiały z północy. Te góry były tak stare, że ich nazwy zostały już zapomniane.

Na wprost zaś wznosiła się Hanalea, największa i najtrudniejsza do zdobycia. Z gorących źródeł, gejzerów i wulkanów błotnych na jej zboczach, w miejscach, gdzie wściekłe Podziemie przebijało się przez cienką skorupę gruntu, wydobywały się kłęby pary. Jej imię nigdy nie zostanie zapomniane, póki jej lud będzie pamiętał o Rozłamie i przestrzegał Næmingu.

Na południowym zachodzie leżał Tamron Court, w którym armia Montaigne’a uwięziła Amona Byrne’a. Dalej na wschodzie był Oden’s Ford, gdzie Raisa pozostawiła Hana Alistera bez słowa pożegnania.

Po raz kolejny poczuła ból w piersiach utrudniający oddychanie. Nie żal, tylko… Niech będzie - żal z powodu słów, które nigdy nie zostaną wypowiedziane, miłości, która nigdy się nie spełni, i przyjaciela, którego życie było zagrożone.

Może tak jest lepiej. W każdym razie lepiej dla Hana. Jeśli przeżyje, czeka ją polityczne małżeństwo. On stracił już rodzinę i większość przyjaciół. Wciąganie go w intrygi dworu Szarych Wilków mogłoby sprowadzić na niego śmierć. Dobrze sobie radził na studiach w Oden’s Ford. Lepiej, żeby tam pozostał i zapomniał o niej.

Może już zapomniał.

Mocno ściskając wodze, oddychała głęboko i spoglądała w dal, lecz nie widziała już tego, co rozpościerało się przed jej oczami.

Kiedy otoczyli ją gwardziści, słyszała trzeszczenie skórzanych siodeł, chrobot podków na kamieniach, delikatne pochrapywanie koni. Poczuła zapach wilgotnej wełny i żołnierzy zbyt długo będących w drodze.

- Wasza Wysokość.

Drgnęła, lecz nie przestała wpatrywać się w dal.

- Wasza Wysokość, proszę - powtórzył Byrne. - Nie powinniście, pani, tak bardzo się oddalać.

Teraz obróciła się w siodle i spojrzała na jego osmaganą wiatrem twarz, wyrażającą szczerą troskę.

- Mówiliście przecież, że się śpieszymy - powiedziała.

- Tak. Śpieszymy się. Ale powinniście, pani, jechać w środku drużyny, a nie wyznaczać szlak. Nie możemy was chronić, jeśli znikniecie nam z oczu.

- Czy jestem więźniem, którego stale trzeba obserwować? - Nie mogąc opanować drżenia głosu, zamilkła i opuściła wzrok.

Byrne obserwował ją jeszcze przez chwilę, po czym obrócił się w siodle i dał pozostałym znak ręką, by się oddalili. Najwyraźniej nie chciał, by słyszano ich rozmowę.

- Kwadrans postoju, żeby konie odpoczęły przed dalszą drogą! - zawołał.

Zsiadł z konia i puścił wodze, aby jego wierzchowiec mógł dosięgnąć mizernych źdźbeł traw rzadko porastających teren. Raisa również zsiadła i osłoniła się od wiatru między dwoma końmi.

- Jesteśmy tu, by was chronić, Wasza Wysokość, a nie więzić - powiedział Byrne. Jego szare oczy patrzyły na nią z wyrzutem.

Raisa zdawała sobie sprawę z tego, że zachowuje się nierozsądnie, lecz to było silniejsze od niej. Nie ufała samej sobie na tyle, by odpowiedzieć. Zamiast tego ściągnęła zębami rękawiczki i szybkimi ruchami, tak by zdążyć, nim palce jej zdrętwieją, odsunęła z twarzy zamarznięte kosmyki włosów, które rozwiewał jej wiatr. Skóra na jej policzkach i dłoniach była spierzchnięta, mimo grubych warstw maści nakładanej rano i wieczorem.

- Gwardia Królewska służy królowej i następczyni tronu oraz całej Unii Szarych Wilków - nalegał Byrne, mrużąc oczy i garbiąc swą postawną sylwetkę pod naporem silnego wiatru.

- A jeśli nasze interesy nie będą zgodne? - Raisa przetarła oczy z cichą nadzieją, że pociąganie nosem można wytłumaczyć zimnem.

Na to pytanie nie otrzymała odpowiedzi. Spór z kapitanem Byrne’em był równie mało satysfakcjonujący jak walenie głową w mur. On stał niewzruszony, podczas gdy ona zdzierała sobie skórę na nosie.

- Lepiej porozmawiajmy o tym, co zrobić po przybyciu - zaproponował Byrne, wciąż nie patrząc jej w oczy.

Raisa pokiwała głową, zakładając rękawiczki. Przynajmniej temat jej powrotu do Fells wydawał się bezpieczny, bowiem wszystko wskazywało na to, że wreszcie stanie się faktem.

- Zatrzymam się co najmniej na jedną noc w kolonii Sosen Marisy, do czasu, gdy się upewnię, że mogę bezpiecznie zejść do miasta - stwierdziła Raisa. Z tym, oczywiście, wiązało się pewne ryzyko, jeżeli jej matka miała rację, że klan Demonai pragnie odsunąć Mariannę od tronu i posadzić na nim Raisę. Nagle księżniczka poczuła zadowolenie, że jadą wschodnim szlakiem, a nie przez kolonię Demonai. Tylko że…

- Czy gdyście wyjeżdżali, mój ojciec był w pałacu, czy w kolonii Demonai? - zapytała. - Będę chciała się z nim zobaczyć zaraz po przybyciu. - Jej ojciec był klanowym kupcem i strażnikiem kolonii Demonai. Dzielił swój czas między miasto, górskie kolonie i wyprawy kupieckie po terenach Siedmiu Królestw. Liczyła na to, że dowie się od niego, jaka jest aktualna sytuacja.

- Królewski Małżonek przebywał w Kendall House - odparł Byrne. - W każdym razie był tam, gdy opuszczałem Fells trzy tygodnie temu.

Kendall House. Raisa zmarszczyła brwi. Wolałaby, żeby mieszkał w pałacu. Kendall House było wytworną rezydencją na terenie podzamcza, wykorzystywaną podczas oczekiwania na łaskawość królowej - przebywanie tam nie oznaczało całkowitego wygnania, ale uniemożliwiało dostęp do prywatnych sekretów Marianny.

Ojciec Raisy Averill Lekka Stopa, lord Demonai, miał łagodzący wpływ na matkę, gdy tylko mógł znaleźć się w jej pobliżu. Był przeciwwagą dla wpływów lorda Bayara.

- A wojownicy Demonai? - zapytała Raisa. - Czy zajęli w tej sprawie jakieś stanowisko?

Byrne wzruszył ramionami.

- Nie mam takich powiązań z klanami jak wy i wasz ojciec. - Po chwili milczenia dodał: - Słusznie czy nie, Demonai wydają się przekonani, że Marianna ma zamiar pozbawić was, pani, tronu. Chyba musimy zakładać, że szykują się do wojny.

Raisa szczelniej owinęła się peleryną. Słońce skryło się za chmurą i wiatr nagle zaczął mocniej smagać.

To chyba przypomniało Byrne’owi, że nie ma chwili do stracenia.

- Ruszajmy, żeby wykorzystać światło dnia. - Splótł palce, by podsadzić ją na konia, i tym razem skorzystała z jego pomocy.

ROZDZIAŁ CZWARTY
Powrót do domu

Pod wieczór wciąż wdrapywali się w kierunku Przełęczy Sosen Marisy, stanowiącej południowo-zachodnią bramę Fells. Na wschodzie niebo nabrało barwy indygo i nisko na horyzoncie zapłonęło kilka gwiazd. Byrne jednak obserwował pasmo szarych chmur na północnym zachodzie.

- Na krew demona - mruknął. - Znowu śnieg. Będzie tu przed nastaniem dnia. Jeszcze tego nam brakowało, żeby zatrzymała nas burza. - Przyjrzał się wierzchołkom drzew, oceniając prędkość i kierunek wiatru. - Nie damy rady przejść dzisiaj przez przełęcz, więc musimy znaleźć schronienie, zanim się zacznie.

Przyspieszyli, pragnąc dotrzeć do znanej Byrne’owi chaty na południowym krańcu przełęczy, gdzie będą mogli ukryć się przed wiatrem i śniegiem. Raisa, zziębnięta, jechała naprzód w milczeniu. Kaptur zakrywał jej twarz, Zmienniczka udzielała swego ciepła.

Wiatr zaczął się wzmagać, gdy do celu mieli jeszcze daleko. Podrywał drobinki śniegu z ziemi, zmiatał z gałęzi i ciskał nimi w ich twarze. Wkrótce nadszedł zmierzch, a potem zrobiło się jeszcze ciemniej, gdy chmury przysłoniły gwiazdy. Pierwszy raz widzieli wschód księżyca. Zaczęło padać, najpierw słabo, a po chwili mocniej, tak że maleńkie kryształki lodu kłuły ich w twarze, utrudniając podróż.

W Oden’s Ford Raisie wystarczały rękawiczki z delikatnej koziej skóry, które teraz jednak nie chroniły przed zimnem. Wsunęła najpierw jedną dłoń, potem drugą pod pelerynę i prowadziła Zmienniczkę samymi kolanami. Ale Byrne, którego uwagi niewiele umykało, podał jej parę długich wełnianych rękawic do jazdy konnej. Bez wątpienia klanowej roboty. Założyła je z wdzięcznością.

Konie były teraz zaledwie cieniami w kłębiących się ciemnościach. Byrne rozciągnął między nimi linę, żeby się nie pogubili. Kapitan posuwał się naprzód, jakby wiedziony instynktem. Nie mieli innego wyjścia - musieli znaleźć schronienie przed nasilającą się zamiecią.

Ta sytuacja przypomniała Raisie dzień, w którym poprzedniej wiosny ona, jej matka, Mellony, Byrne i lord Bayar wybrali się na polowanie u podnóża gór. Nagle wybuchł pożar lasu i wszyscy ukryli się w kanionie. Jechali, połączeni liną, w dymie i popiele, ledwie widząc konia przed sobą. Wtedy było gorąco jak w ukropie, powietrze wydawało się zbyt gęste, by móc oddychać. Teraz zaś powietrze było zbyt rzadkie, pozbawione tlenu, drażniące nos. Chłód był nie do wytrzymania.

Ubiegłej wiosny uratowali ich czarownicy: lord Bayar, Micah i jego kuzyni bracia Manderowie, którzy zgasili ogień czarodziejską mocą.

Czy to naprawdę wydarzyło się niecały rok temu?

Zmienniczka brnęła wytrwale naprzód śladem idącego przodem wałacha. Jej nos i grzywa przyprószone były szronem, z boków unosiła się para. Śnieg był tak puszysty i głęboki, że chwilami konie wyglądały, jakby płynęły, zanurzone po grzbiety w mlecznobiałym oceanie.

Wtem niespodziewanie wynurzyli się spośród drzew na niewielką polankę osłoniętą pionową ścianą skalną. Przy skale przycupnęła solidna drewniana chata z kamiennym kominem i dachem z drewnianych gontów, pokrytym warstwami śniegu. Obok stała prosta przybudówka dla koni. Klacz Raisy zatrzymała się z własnej woli, jak gdyby czuła, że zbliża się pora wytchnienia. Raisa strzepnęła śnieg z rzęs i wpatrywała się w budynki w milczeniu, bojąc się, że znikną tak samo szybko, jak się pojawiły.

Gwardziści z ulgą schodzili z koni, otrzepywali się ze śniegu i prowadzili wierzchowce do szopy.

Zmienniczka niecierpliwie przebierała nogami, ale Raisa się nie ruszała. Spoglądała podejrzliwie na chatę, mając dziwne przeczucie, że coś tu jest nie tak. Wyczuła słaby zapach ogniska, chociaż powietrze było tak zimne, że oddychanie sprawiało ból.

Wtedy je zobaczyła. Z kłębowiska bieli wyskoczyły w jej stronę. Ich pyski i grzbiety pokryte były śniegiem, w oczach płonęło ostrzeżenie. Wilki. Cała zgraja licząca tuziny tych zwierząt. Las w jednej chwili zapełnił się szaro-białymi futrami, które wlewały się na polanę, prowadzone przez znajomą szarą wilczycę z szarymi oczyma.

To jej przodkinie, królowe z rodu Szarych Wilków. Ostrzeżenie, że dynastia jest zagrożona.

Byrne, nadal na koniu, zbliżył się do niej.

- Wasza Wysokość? Pomóc wam zejść? - Kapitan przyglądał się jej uważnie, jakby chciał zadać kolejne pytanie.

Położyła mu jedną dłoń na ramieniu, żeby go zatrzymać, a drugą wskazała na chatę. Tak mocno szczękała zębami, że z trudem wymawiała pojedyncze słowa.

- Byrne. Nie ma śniegu… przy kominie… przed drzwiami.

Powiódł wzrokiem we wskazanym kierunku i szybko ocenił sytuację. Z komina nie wydobywał się dym, a mimo to wokół niego stopniał cały śnieg. Zaspy śniegu otaczały cały budynek, ale nie było ich przed drzwiami. To znaczyło, że ktoś jest wewnątrz lub w pobliżu. Tyle że nikt z własnej woli nie opuszczałby schronienia w taką pogodę. Ani nie zgasiłby ognia, chyba że chciałby zatrzeć ślady swojej obecności.

Byrne zdążył krzyknąć, nim z lasu wyleciały pierwsze strzały z kusz. Żołnierze, którzy już zeszli z koni, rozejrzeli się zdumieni. Niektórzy upadli tam, gdzie stali, ich czarna krew parowała na śniegu. Nielicznym udało się wdrapać z powrotem na konie i uciec między drzewa, gdzie wyciągali broń z worków przy siodłach i w rękawiczkach z trudem naciągali łuki.

Raisa siedziała oniemiała, obserwując to wszystko, jakby była widzem w teatrze. Wreszcie Byrne dłonią w rękawicy popchnął jej głowę w dół.

- Kładźcie się i za mną! - mruknął, po czym sam się pochylił i spiął konia piętami. Ruszył slalomem przez polanę, a Raisa za nim. Wzdrygnęła się, gdy coś mignęło jej koło ucha i oparzyło skórę na karku. Wcisnęła twarz w grzywę Zmienniczki, serce łomotało jej z przerażenia.

Gdy dotarli do pierwszych drzew, z wirujących płatków wyłoniła się duża postać - pieszy wymachujący wielkim mieczem. Zmienniczka prychnęła i cofnęła się, ostrze chybiło głowy Raisy i wbiło się w kark klaczy. Raisa dostrzegła złowieszczy uśmiech i brodatą twarz, gdy napastnik wyciągał ku niej dłoń i chwytał za pelerynę.

Ich spojrzenia spotkały się na moment. Na pokiereszowanej bliznami twarzy mężczyzny pojawiło się nagłe zdumienie świadczące o tym, że ją rozpoznał. On też wydał jej się dziwnie znajomy.

Nie było czasu, by się nad tym rozwodzić. Raisa obróciła łeb Zmienniczki, stanęła w strzemionach i trzasnęła butem w brodę napastnika. Jego głowa odskoczyła i po chwili zniknął jej z oczu, gdy gnała w ciemność prosto przed siebie.

Odgłosy walki oddalały się, a Byrne pędził naprzód bez wytchnienia. Wokół huczał wiatr, wirujące płatki śniegu sprawiały, że poruszali się w przestrzeni ograniczonej do kilku kroków, w którą tu i ówdzie wdzierały się szare kikuty drzew. Po prawej i lewej Raisa widziała przemykające między drzewami szare postaci, które bez trudu dotrzymywały im kroku. Czyli nadal byli w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Słodka Pani w łańcuchach, pomóż nam, modliła się w duchu Raisa. Zadziwiające, jak zamach na jej życie potrafił wyrwać ją z odrętwienia.

Pogoda była dla nich zbawieniem i przekleństwem. Przeszkadzała im na każdym kroku, ale wiatr i zamieć zacierały za nimi ślady. Śniegu było coraz więcej i koniom coraz trudniej było brnąć przez zaspy. Zmienniczka przywarła łbem do boku wałacha, na którym jechał Byrne, i z uporem posuwała się naprzód.

W końcu jej powolne ruchy ustały. Raisa wyprostowała się i zsunęła z głowy kaptur. Byrne powstrzymał konia. Rozejrzał się, próbując zobaczyć coś w otaczających ich ciemnościach, i przez chwilę nasłuchiwał uważnie. Wreszcie kiwnął głową na znak zadowolenia i skręcił z niewidzialnego szlaku w głęboki śnieg po lewej, gdzie zaspy momentami sięgały koniom po szyję.

Znaleźli się w zagajniku z ośnieżonymi sosnami, zwieszającymi gałęzie aż do ziemi. Byrne zsiadł z konia w miejscu osłoniętym od wiatru przy jednym z dużych drzew i skinął na Raisę, by zrobiła to samo. Zarzuciła sobie worek na ramiona i próbowała zejść z klaczy, lecz zmarznięte kończyny odmówiły jej posłuszeństwa. Byrne, mrucząc słowa przeprosin, wsunął pod nią ręce w rękawicach i zdjął ją z grzbietu wierzchowca. Barkiem rozchylał zwisające gałęzie, niosąc Raisę pod drzewo.

Tam, w pachnących sosną ciemnościach, było niemal przytulnie - wycie wiatru tłumiły grube konary pokryte śniegiem. Byrne postawił Raisę na dywanie z sosnowych igieł.

- Zajrzę do koni - powiedział i wysunął się spod gałęzi.

Raisa rozejrzała się. Nie zobaczyła wilków. Byli więc bezpieczni, przynajmniej na razie.

Opierając się pokusie, by zwinąć się w kłębek i zasnąć, zdjęła rękawiczki i zaczęła rozprostowywać palce rąk i nóg, by nie dopuścić do odmrożeń. Ból powracającego krążenia był porażający. Podniosła z ziemi gałąź i omiotła nią niewielką przestrzeń z igieł i brudu, po czym na środku ułożyła stertę suchych gałązek i trochę chrustu. Z torby wyjęła krzesiwo i hubkę. Gdy Byrne wrócił z jukami i bronią, ona już suszyła przy ognisku skarpety i rękawiczki.

- Znaleźliście schronienie dla koni? - zapytała, kucając.

Kapitan ukląkł i wsunął torby w suchy zakątek.

- Tak. Przeprowadziłem je pod inne drzewo. Dałem im ziarno, ale trzeba będzie stopić trochę śniegu, żeby…

- Kości! - westchnęła Raisa, rozprostowując się. - Co z raną Zmienniczki? Przepraszam, chciałam ją obejrzeć.

- Nie wygląda źle - odparł Byrne. - Trochę ją wyczyściłem, ale niechętnie pozwoliła mi się dotknąć. Obejrzę ją jeszcze, jak wzejdzie słońce.

- Dziękuję, kapitanie - rzekła Raisa. - Powinnam była sama to zrobić. - Po chwili niezręcznej ciszy dodała: - I dziękuję za uratowanie mi życia. Po raz kolejny.

- Niech się Wasza Wysokość powstrzyma jeszcze z dziękowaniem - powiedział Byrne rzeczowo. - Siedzimy pod drzewem w środku zamieci. I jeśli nawet się stąd wydostaniemy, to jeszcze wiele może się zdarzyć, nim dotrzemy do stolicy.

Byrne’owie stanowczo nie byli optymistami.

- W porządku - powiedziała. - Proszę uważać moje podziękowanie za niebyłe. A tymczasem, dajcie mi, kapitanie, swoje mokre rzeczy, to je także rozwieszę. Jeśli przypadkiem uda nam się przeżyć tę noc, to chyba nie chcemy jutro znowu wkładać tych przemokniętych ubrań.

Byrne pokręcił głową. Kąciki jego ust lekko się wygięły.

- Wybaczcie, Wasza Wysokość. Zapomniałem, jak jesteście, pani, zaradna.

- Spędziłam trzy lata wśród Demonai - odparła. - Oni podróżują bez zbędnego bagażu. Jeśli nie dotrzymuje się im kroku, zostaje się w kolonii z dziećmi i starcami.

- Niektórzy woleliby zostać w obozie, zamiast wędrować z Demonai - stwierdził Byrne. Ściągnął rękawiczki i podał je Raisie. Wraz z butami zdjął także skarpetki. Raisa zauważyła jednak, że szybko włożył suche skarpety, które wygrzebał z juków, i z powrotem wsunął stopy do butów. Najwyraźniej nie chciał, by coś go zaskoczyło, gdy będzie boso.

Raisa chwilę się wahała, rozcierając i rozprostowując dopiero co uwolnione palce, lecz w końcu poszła za jego przykładem. Gdy się pochyliła, by zawiązać buty, nagle Byrne mocno ścisnął ją za ramię. Było to tak do niego niepodobne, że zdumiona podniosła wzrok.

Kapitan zaklął cicho:

- Krew i kości! To zranienie! Czemu nic nie mówicie? Co się stało?

Raisa sięgnęła ręką do szyi i poczuła pod palcami ranę, o której całkiem już zapomniała. Na jej dłoni pozostał lepki ślad.

- To tylko draśnięcie, kapitanie. Nic poważnego.

- Niech mi będzie wolno samemu to osądzić. Asasyni czasem maczają groty strzał w truciźnie. - Po tych słowach zacisnął usta, jakby powiedział zbyt wiele. Obrócił ją plecami do ogniska, odgarnął jej włosy i grubymi palcami obmacywał tył szyi. - Jak się czujecie, pani? Mdłości, podwójne widzenie, drętwienie?

Raisa zadrżała. W każdej chwili mogła przywołać podobne objawy.

- Czy wiecie, kim oni byli? - zapytała. - Zdaje się, że coś podejrzewacie.

- Z tego, co widziałem, doliniarze. Nie klanowcy. Ale nie przyjrzałem się dobrze. - Wydostał mały żelazny kociołek, który napełnił śniegiem i umieścił nad ogniem. - Nie widzę śladów trucizny, Wasza Wysokość. Ale i tak trzeba to dobrze przemyć i przyłożyć gorący okład, a potem…

- Powiedzieliście, że to asasyni, kapitanie. - Raisa przerwała mu te medyczne wywody.

Byrne westchnął przeciągle.

- No cóż, nie jestem pewien - przyznał - ale myślę, że to oni. Rabusie się tu nie zapuszczają. Klany by na to nie pozwoliły. Zresztą o tej porze roku nie ma tylu podróżnych, żeby takie rabunki się opłacały. Poza tym rabusie nie napadliby na drużynę żołnierzy. Nie przewozimy wielkich pieniędzy, a niżej są łatwiejsze cele i lepsza pogoda. Ci napastnicy byli syci, na wypoczętych koniach, dobrze uzbrojeni. Podejrzewam, że na nas czekali.

Byrne pochylił się nad ogniem i płomienie oświetliły jego zatroskaną twarz.

- Jeżeli mam rację, to nadal nas szukają albo zaczną, gdy trochę się rozpogodzi. Mają tę przewagę, że wiedzą, dokąd jedziemy.

Woda się zagotowała, więc Byrne grubym kijem zdjął kociołek znad ognia. Wrzucił do wody kilka czystych szmat, pomoczył je przez kilka minut i tym samym kijem wydobył jedną z nich. Gdy przestygła na tyle, by móc jej dotknąć, wykręcił ją i przyłożył do szyi Raisy.

- Aj! - syknęła, czując gorąco. - Przepraszam - dorzuciła i zacisnęła zęby. Byrne zignorował tę skargę. Masował jej kark i ścierał wypływającą z rany krew. Jeszcze dwa razy zmieniał zakrwawione kompresy, po czym wsypał do wody jakieś zioła. Ich schronienie wypełniło się kwaśną wonią. Korzeń wężowca, pomyślała Raisa. Używany do wyciągania wszelkich trucizn.

Byrne zanurzył w kadzi swój kij i wyjął parujący korzeń o silnym zapachu. Poczekał, aż ocieknie, i umieścił go na czystej szmatce rozłożonej na sosnowych igłach. Złożył materiał na pół i odcisnął nadmiar wody.

Przyłożył taki kompres do karku Raisy. Najpierw zabolało, lecz po chwili przyniosło ukojenie. W końcu kapitan owinął ranę płótnem.

- No, zostawimy to tak na kilka godzin, a potem zobaczymy.

Raisa odruchowo starła strużkę wody spływającą jej po szyi.

Byrne wyczyścił garnek śniegiem, napełnił go ponownie i pozostawił na ogniu.

- Zaniosę wodę koniom i jeszcze raz się rozejrzę - powiedział.

- Myślicie, że reszta oddziału nas tu odnajdzie? Będziemy na nich czekać?

Byrne pokręcił głową.

- Raczej miejmy nadzieję, że nas nie znajdą, bo jeśli oni zdołają nas wytropić, to uda się to także tym, którzy zastawili na nas pułapkę. - Zajął się pakowaniem zestawu medycznego, wyraźnie unikając jej wzroku. - Ruszymy dalej sami. Ci, którzy przeżyli… którzy są w stanie… będą dalej walczyć i opóźniać pościg. Jesteśmy na przegranej pozycji, więc lepiej będzie się z nimi nie spotkać. Dwoje ludzi trudniej znaleźć niż cały oddział.

Wtedy Raisa zrozumiała. Nikt nie przeżył. Mieli rozkaz walczyć do końca, nawet z przeważającą liczbą przeciwników, by zapewnić jej możliwość ucieczki.

- Oni wszyscy nie żyją? - zapytała. Przypomniała ich sobie, jak spali wokół niej na podłodze gospody w Delphi. - Byli tacy młodzi… większość z nich… - szepnęła.

- To nasze zadanie, Wasza Wysokość. - Byrne uniósł swój bukłak, potrząsnął delikatnie, jakby oceniał jego zawartość, i podsunął Raisie, która odmówiła ruchem głowy.

Objęła twarz dłońmi, przytłoczona poczuciem winy.

- Nie - szepnęła do siebie. - Nie pozwolę, żeby moi najlepsi żołnierze ginęli w ten sposób.

- Mamy niewiele jedzenia - stwierdził Byrne, jakby nie słyszał tego, co mówiła. Widocznie nie chciał pozostawić jej ani chwili na roztrząsanie tego, co się stało. - Tylko to, co wieźliśmy w swoich jukach. Musimy jak najszybciej przedostać się przez przełęcz i dotrzeć do kolonii Sosen Marisy.

Właśnie tego spodziewają się ci, którzy na nas polują, pomyślała Raisa.

- A jeśli chodzi o broń - mówił Byrne - Jak pamiętam, dobrze radzicie sobie z łukiem, pani. - Dotknął łuku Raisy, który leżał obok niego.

Księżniczka skinęła głową. To nie była pora na fałszywą skromność.

- Dobrze strzelam z łuku, ale tego jeszcze nie wypróbowałam. Chociaż wydaje się dobry dla mnie pod względem wielkości i ciężaru.

- A jak z władaniem mieczem?

- Ja… Amon dużo mnie uczył w ostatnich miesiącach - odparła. - Ale to nie jest moja najmocniejsza strona.

- Wypróbujcie ten. - Wyciągnął w jej stronę własny miecz, rękojeścią do przodu.

Raisa wstała i chwyciła go obiema dłońmi. Jako atrybut Gwardii Królewskiej był odwzorowaniem Miecza Hanalei. Jelec, wykuty z ciężkiego metalu, przypominał falujące włosy Pani, a głowica miała kształt samej Hanalei.

Ciężko jej było go podnieść, nawet obiema rękami. Z rezygnacją pokręciła głową i zwróciła miecz kapitanowi, po czym ponownie usiadła.

- Czuję się dużo bezpieczniejsza, gdy on jest w waszych rękach, kapitanie. Swoją drogą, jest piękny. Wspaniała robota. Czy to pamiątka rodzinna?

Byrne chrząknął.

- Królowa… wasza matka… kazała go dla mnie zrobić, kiedy ja… Na jej koronację. Kiedy zostałem kapitanem. Marianna powiedziała wówczas, że to symbol tego, iż w moich rękach spoczywa los rodu Hanalei.

Jego oblicze, naznaczone wieloletnimi troskami, wyrażało więcej, niż chciał ujawnić.

Raisa wpatrywała się w kapitana zaskoczona. Byrne szybko odwrócił wzrok, jakby licząc na to, że zgasi w jej oczach ten błysk zrozumienia.

On ją kocha, pomyślała Raisa. Jakaż byłam ślepa, że tego nie widziałam.

Przypomniała sobie słowa matki, gdy ta tłumaczyła jej, dlaczego niemożliwy jest jej związek z Amonem.

On jest żołnierzem, powiedziała królowa, i jego ojciec jest żołnierzem, i jego ojciec… Zawsze będą tylko żołnierzami.

Raisa mylnie oceniała kapitana swojej matki. Uważała Edona Byrne’a za opanowanego, spokojnego, zdolnego i praktycznego ponad wszystko. Bez krztyny romantyzmu. Kapitan Byrne, którego znała, był szczery i nie skrywał żadnych sekretów.

Myliła się co do niego. Myliła się w bardzo wielu sprawach.

Żyjesz ze złamanym sercem, pomyślała Raisa, patrząc na Byrne’a. Czemu więc musiałeś też złamać moje serce?

Nim się zorientowała, co robi, powiedziała:

- Czemu to zrobiliście, kapitanie? Dlaczego odebraliście mi Amona?

- Wasza Wysokość - odparł. Jego mina, postawa, sposób, w jaki wyginał dłonie, to wszystko kazało jej się odsunąć. - Nie wiem, o czym mówicie.

- Będę milczeć w tej sprawie, żeby wszystkim było łatwiej - oznajmiła Raisa. - Skoro już tu utknęliśmy razem, to może o tym pomówmy.

Byrne ukląkł i podniósł kociołek znad ognia.

- Pójdę napoić konie - powiedział.

- Nadal tu będę, gdy wrócicie. Możemy porozmawiać teraz albo później - odparła Raisa.

Westchnął głośno i postawił kociołek z powrotem. Następnie znów opadł na kolana.

- Przypuszczam, że mówicie, pani, o moim wyborze kaprala Byrne’a na waszego kapitana?

- Jestem bardzo zadowolona z tego, że Amon jest moim kapitanem - oświadczyła Raisa. - Mówię o więzi czy też… o tym połączeniu czy jakkolwiek to nazywacie. - Wzdrygnęła się na wspomnienie tego, jak zwykły pocałunek wywołał u Amona potworny ból. Byrne milczał, dodała więc: - Dlaczego to było konieczne? I czemu to taka tajemnica?

Właśnie dlatego, mówiła mina Byrne’a. Żeby nie było takich rozmów.

- Wszyscy kapitanowie są związani ze swoimi królowymi - powiedział wreszcie Byrne. - Tak jest od Rozłamu.

- Czy naprawdę uważaliście, że trzeba związywać ze mną Amona? - Raisa wyciągnęła dłonie przed siebie. - Przyjaźnimy się od dzieciństwa.

- Zrobiłem to dla dobra dynastii. - Byrne patrzył jej w oczy przepraszająco. - Nie chodziło mi o odsunięcie Waszej Wysokości od mojego syna. Ani jego od was, pani.

- Czy aby na pewno? - Raisa czuła, jak wypływa z niej gorycz. Chciała zranić Byrne’a, odegrać się na nim za to, co jej skradziono. - Czy na pewno nie była to zazdrość, bo ja kochałam Amona, podczas gdy…

Byrne patrzył na nią wyczekująco, lecz ona zamilkła. Nie. Nie mogła tego powiedzieć. Nie posunie się tak daleko.

- Więź chroni dynastię - powiedział Byrne, gdy było już jasne, że Raisa skończyła. - Amon najbardziej nadaje się na waszego kapitana. Gdyby było w interesie dynastii, żebyście… byli razem, to połączenie nie byłoby przeszkodą.

- Czyżby? A gdzie to jest napisane? Gdzie są zasady tego wszystkiego? Plączę się w tym chaosie, myśląc, że mogę dokonywać własnych wyborów, a potem się dowiaduję, że już ich za mnie dokonano.

Byrne pochylił głowę, przyznając jej rację, lecz po chwili znów spojrzał jej w oczy.

- Gdzie jest powiedziane, co mam teraz zrobić? - zapytała szeptem, z trudem powstrzymując łzy.

Kapitan wydobył skądś chusteczkę i podał jej.

- To jest służba, pani - rzekł. - Znajdziecie szczęście tam, gdzie to możliwe. W miłości czy nie, znajdziecie sposób, by przedłużyć dynastię.

Tak jak on.

Złość Raisy natychmiast znikła, pozostawiając po sobie tępy ból, niczym wspomnienie po zabliźnionej ranie. Zauważyła, że to rozgoryczenie stało się już jej nawykiem, i że w zasadzie zdążyła się pogodzić z tym, że ona i Amon nigdy nie będą kochankami. Że w obecnej sytuacji równie ważne, a może nawet ważniejsze jest posiadanie przyjaciół.

I co zrobiła, gdy się z tym pogodziła? Zakochała się w Alisterze - kolejnym, z którym związek, przynajmniej małżeński, nie był możliwy.

- Żadne z nas nie może iść za głosem serca - powiedziała. - Nie prostą drogą. Czy to macie na myśli?

Pokręcił głową.

- Nikt nie może wam, pani, zabronić kochać - stwierdził.

Raisa przecierała oczy.

- Myślałam, że ze mną będzie inaczej, że znajdę sposób, by wyjść za mąż z miłości - powiedziała i wyprostowała się. - Teraz już wiem, że jak każda królowa z rodu Szarych Wilków zawrę politycznie uwarunkowany związek małżeński z kimś, kogo nie kocham.

Byrne uśmiechnął się nieśmiało.

- Coś mi się wydaje, że tak nie będzie, Wasza Wysokość.

Zawsze mogę pójść w ślady Marianny, pomyślała Raisa.

I znaleźć miłość poza małżeństwem. Nigdy nie wybaczyła matce, że nie dość mocno kochała jej ojca. Teraz, poniewczasie, Raisa zaczynała rozumieć, że wybory nie zawsze są tak czarno-białe, jak się wydają.

Spontanicznie nachyliła się w stronę Byrne’a i chwyciła za jego silne, szorstkie dłonie.

- Jak ona się trzyma, kapitanie? To znaczy królowa?

On spojrzał na ich złączone ręce i podniósł wzrok na jej twarz.

- Pani, nie sądzę…

- Jesteście z nią związani. Na pewno coś wiecie.

Na twarzy Byrne’a pojawił się grymas, jakby weszła na zakazany teren, poruszyła temat zbyt delikatny do omawiania. Jak miłość.

- Wasza Wysokość, nie do mnie należy domyślać się, co…

- Jeżeli mam jej pomóc po powrocie do stolicy, to muszę wiedzieć - powiedziała Raisa ostro.

Byrne patrzył na nią niemal przepraszająco.

- To nie jest tak, że mogę czytać w jej myślach.

- Wiem. - Raisa skinęła głową. - Ja tylko chciałabym ją lepiej rozumieć. Nigdy mi się nie zwierzała, gdy dorastałam. Jesteśmy takie różne. Nawet z wyglądu nie bardzo jestem do niej podobna.

- Racja, bardziej do ojca. Chociaż Marianna jest wysoka, zawsze wydawała mi się delikatna jak… jak panieński pocałunek. - Panieński pocałunek to wiosenny kwiat, który kwitnie jeden dzień i zwija się pod dotknięciem. - Jej Królewska Mość jest ostatnio pogrążona w melancholii - ciągnął Byrne. - Nic dziwnego. Wciąż naciskają na nią klany z Gór Duchów, Wielki Mag i Rada Czarowników. Do tego wasza nieobecność… - urwał na chwilę. - Nie chciałem jej opuszczać w tym momencie.

- To przeze mnie musieliście ją zostawić, kapitanie - powiedziała Raisa, znowu czując się winna.

- Gdybym miał szukać winnych, Wasza Wysokość, nie zaczynałbym od was. - Byrne położył przed nią swoje juki. - Mam tu prowiant. Zjedzmy coś i prześpijmy się, żeby móc wyruszyć, jak zamieć przejdzie.

Wstał, chwycił za kociołek i przedarł się przez gałęzie, by napoić konie.

Nim wrócił, Raisa zdążyła przetrząsnąć jego sakwy, gdzie znalazła bochenek chleba oraz kawał sera, i ułożyć jedzenie na serwetkach. Byrne rozkroił ser swoim sztyletem i podał jej połowę, a następnie odkroił cienkie kroniki chleba. Gdy już się najedli, kapitan położył narzędzie na otwartej dłoni.

- Czy posługujecie się sztyletem, Wasza Wysokość?

Raisa skinęła głową.

- W zasadzie tak, ale Micah i Fiona zabrali mi mój.

- Proszę wziąć ten. - Otarł ostrze o swoje spodnie, wsunął sztylet do pokrowca przy pasie, odpiął pas i podał to wszystko Raisie. Ona wyjęła sztylet i obróciła do światła. Wyglądał tak samo jak miecz Pani, z wizerunkiem Hanalei w rękojeści.

- Nie mogę tego wziąć! - zawołała. - On należy do waszej rodziny.

- Właściwie rzadko go używam - odpowiedział Byrne. - Jeżelibym dopuścił wroga tak blisko, to zasłużyłbym sobie na karę. - Uniósł dłoń, by powstrzymać dalsze protesty. - Zatrzymajcie go, przynajmniej dopóki nie wrócimy do Fellsmarchu. - Ziewnął. - Nie ruszymy się stąd, póki burza nie przesunie się na południe, zdrzemnijmy się więc trochę. - Rozwinął koce przed prowizorycznym wejściem i wsunął się pod nie.

Raisa ułożyła się na posłaniu przy ogniu. Sztylet w pokrowcu położyła przy swojej lewej ręce. Ich rachityczne schronienie drżało pod naporem szalejącego wiatru i spomiędzy gałęzi spadał na nich śnieg.

- Pomodlę się do Stworzyciela, żeby burza przeszła - mruknęła Raisa zaspanym głosem.

- Ostrożnie z takimi modlitwami, Wasza Wysokość - odparł Byrne. Był odwrócony do niej tyłem, więc nie widziała jego twarzy - Wiatr jest dla nas korzystny, bo zaciera ślady. Jak się rozpogodzi, łatwiej nas będzie wyśledzić.

ROZDZIAŁ PIĄTY
Starzy wrogowie

Przed świtem wiatr zaczął słabnąć. Raisa obudziła się w niepokojącej ciszy i od razu zauważyła nieobecność Edona Byrne’a. Usiadła i drżącymi dłońmi przetarła oczy. Koce Byrne’a były zwinięte i związane, a nad rozpalonym ogniskiem gotowała się herbata. Przy samym ognisku rozłożone było śniadanie złożone z chleba i sera. To wszystko wyraźnie świadczyło o jednym: Byrne chce wyruszyć jak najszybciej.

Wstała i przeciągnęła się, rozmasowując plecy. Czuła w kościach tę noc na twardej ziemi. Odwinęła opatrunek z szyi i zdrapała maść, mając nadzieję, że Byrne nie każe jej ponownie nakładać kompresu. Zjadła szybko, popijając herbatą, po czym zaczęła przygotowywać ubranie. Skarpety i rękawiczki były suche, ale sztywne i niewygodne.

Kiedy wyszła spod drzewa z bagażami w rękach, stanęła oko w oko z jedną z tych gwałtownych zmian, jakie w górach nie są rzadkością. Nad szczytami na zachodzie lśniły gwiazdy. Tam, gdzie gęste sosny stanowiły osłonę od wiatru, ziemia była pokryta grubą warstwą świeżego śniegu, czystego, dziewiczego, gdzieniegdzie sięgającego wyżej niż głowa Raisy. W miejscach dostępnych wiatrowi śnieg nie leżał, tylko wirował w powietrzu przeganiany daleko w mrok. Choć było jeszcze ciemno i bardzo zimno, nadchodzący dzień zapowiadał się pogodnie.

- Dzień dobry, Wasza Wysokość.

Obróciła się. Byrne prowadził osiodłane konie. Zmienniczka szła niechętnie, ze skierowanymi do tyłu uszami, wyraźnie niezadowolona z wczesnej pobudki.

- Miejmy nadzieję, że nasi wrogowie jeszcze śpią, ale i tak sądzę, że powinniśmy ujechać, ile się da, pod osłoną ciemności.

Raisa pokiwała głową. Pogładziła klacz po szyi, szepcząc do niej czule, i obejrzała ranę na jej karku. Byrne miał rację: wyglądała na powierzchowną. Księżniczka przywiązała swoje pakunki i czując ból wszystkich mięśni, wspięła się na Zmienniczkę.

Posuwali się powoli. Dotarcie do przełęczy byłoby trudne nawet przy dobrej pogodzie i z wypoczętymi końmi. Trasa była zdradliwa. Pod zaspami kryły się wyboje i najróżniejsze przeszkody. Chwilami brnęli przez zaspy sięgające koniom aż po tułów. Tam, gdzie to było możliwe, schodzili z drogi i szli pod drzewami. W lesie śnieg nie był taki głęboki, a poza tym byli choć trochę osłonięci. Kiedy jednak słońce wyłoniło się zza wschodniego zbocza, Raisa poczuła się widoczna jak na dłoni: niczym czarny owad wspinający się po białej ścianie.

Przynajmniej dobrze widzieli swoje tyły. Raisa ciągle oglądała się za siebie, spodziewając się w każdej chwili ujrzeć liczną grupę nacierających jeźdźców. Tymczasem wspinali się przez cały ranek, a pościg nie nadchodził, więc stopniowo się rozluźniała. Jeżeli uda im się dotrzeć do Sosen Marisy, to dalej już klany zapewnią im eskortę.

Około południa zjedli posiłek, nie schodząc z koni. Czynili to tylko wtedy, gdy chcieli ulżyć wierzchowcom przy bardzo stromych podejściach. Słońce świeciło na błękitnym niebie, roztapiając szron na skałach i gałęziach. Gdy jeszcze kilka mil dzieliło ich od przełęczy, Byrne zboczył do niewielkiego zagajnika. Raisa automatycznie pojechała za nim i zatrzymała konia obok niego.

- Tutaj robi się niebezpiecznie - powiedział.

- To znaczy? - Księżniczka rozejrzała się, mrugając, by jej wzrok przywykł do ciemności pod sosnami. Tu i ówdzie promienie słońca przezierały między konarami. Zmienniczka opuściła łeb i obgryzała gałązki będące w jej zasięgu.

- Do przełęczy prowadzi wiele dróg, ale przez samą przełęcz już tylko jedna. I na ostatnim odcinku nie ma żadnej osłony, bo będziemy powyżej linii roślinności.

Gałęzie nad ich głowami poruszyły się i spadło trochę śniegu. Raisa wygrzebała go sobie zza kołnierza.

- Chyba nas nie dogonili?

Czy ktokolwiek, kto nie uciekał, by ratować życie, walczyłby tak długo z zamiecią albo wyruszył przed świtem?

- Wszystko jest możliwe.

Raisa czekała jeszcze chwilę, a gdy Byrne milczał, powiedziała niecierpliwie:

- Jeśli nas gonią, to chyba nie ma sensu czekać na nich tutaj?

Uśmiechnął się.

- Słuszna uwaga, Wasza Wysokość. Zasłużyłem sobie.

Zamilkł, jakby się zastanawiał, czy jeszcze coś powiedzieć. Chwilę głaskał konia, mrucząc do niego czule, aż wreszcie zwrócił się do Raisy:

- Jesteście, pani, zupełnie inna niż królowa Marianna, jeśli wolno mi tak powiedzieć.

- Już to słyszałam - odparła sucho. - Zwłaszcza podczas rodzinnych kłótni.

- Bez ujmy dla waszej matki, myślę, że to dobrze.

Raisa była zaskoczona. Te słowa nie pasowały do człowieka, który był szczerze oddany Mariannie.

- Jak mam to rozumieć?

Byrne chrząknął.

- Mówiłem już, że ona jest delikatna i piękna niczym panieński pocałunek. Wy, pani, bardziej przypominacie jałowiec. Rozkwitacie w najtrudniejszych warunkach i, jak sądzę, gdy się już zadomowicie, nie da się was wykorzenić.

- Mówicie, że jestem twarda, nieprzystępna i uparta. - Słyszała to wiele razy, ostatnio z ust nauczycieli w Oden’s Ford.

- Owszem, ale ponieważ jesteście drobnej postury, nie będą was doceniać. A to dobrze wróży w takich trudnych czasach. Moja rada to nie zdradzać swoich zamiarów, a uda się wam przetrwać w stolicy.

Raisa uśmiechnęła się, świadoma, że to komplement.

- Dziękuję, kapitanie Byrne. Najpierw jednak muszę przeżyć dzisiejszy dzień.

- Proszę posłuchać. Jeżeli będą kłopoty, połóżcie się, pani, płasko na koniu i pędźcie przed siebie, nie oglądając się do tyłu. Dołączę do was, jak tylko dam radę.

Aha. Tak jak reszta drużyny.

W odpowiedzi Raisa uderzyła piętami w boki Zmienniczki. Klacz zarzuciła łbem i ruszyła z lasu z powrotem na drogę.

Krótki zimowy dzień miał się ku końcowi, kiedy przekraczali granicę roślinności. Słońce, które powoli kryło się za Bramę Zachodnią, rzucało na drogę przed nimi długie, szare cienie drzew. Gdy Raisa wyjechała na otwartą przestrzeń, poczuła silny chłód. Pochyliła się naprzód, jakby w ten sposób mogła zachęcić konia do szybszej jazdy. Przez większość czasu Byrne jechał przodem i przecierał szlak. Na tym ostatnim długim odcinku na szczyt po prostu pędzili najszybciej, jak mogli.

Im bliżej przełęczy, tym pokrywa śnieżna była cieńsza, zmiatana przez nieustające wiatry. Słońce już skryło się za Bramą Zachodnią. Kamienna skarpa zapłonęła na chwilę i zapadła noc, tak nagle jak to się dzieje w górach.

Nagle droga przed nimi się skończyła, było tylko strome zbocze za ich plecami. Wielkie granitowe głazy po obu stronach wyznaczały Przełęcz Sosen Marisy. W najwęższym punkcie mieścił się tam tylko jeden koń. Mawiano, że przed wielu laty mały oddział wojowników Demonai zatrzymał w tej przełęczy tysiąc żołnierzy z Południa.

- Poczekajcie tu - powiedział Byrne. Raisa zrobiła, co jej kazał, podczas gdy Byrne ruszył na zwiady. Cała drżała, mimo że wielkie skały osłaniały ją od wiatru. Wkrótce Byrne niczym duch wyłonił się z ciemności. - Chodźmy.

Jechali powoli, jedno za drugim, przez wąską przełęcz. Raisa z niepokojem spoglądała na ściany po obu stronach i wycinek nieba nad głową. Dalej droga się rozszerzała i tworzyła coś, co latem byłoby uroczą górską polaną, a teraz przysypane było śnieżnym puchem. Wschodził już księżyc. Polana, będąca swoistym oknem na wschód, zalana była srebrzystym blaskiem, zimnym, surowym i bezwzględnym jak każdy powiew górskiego powietrza. Raisa poczuła otaczającą ich magię.

Byli w domu.

Gdzieś z tyłu zawył wilk tak przeraźliwie, że Raisie skóra ścierpła na karku. Przed nimi i po prawej odpowiedziały mu inne wilki, których wycie przeszyło ciemność lodowatym, niewzruszonym tonem.

Serce księżniczki zaczęło łomotać.

Byrne był zaraz przed nią, lekko po prawej - ciemna sylwetka konnego jeźdźca na tle tarczy księżyca. Obrócił się w jej stronę, jakby chciał zapytać, o co chodzi.

Wtedy usłyszała coś, co przyniosło przykre wspomnienie poprzedniej nocy - świst strzał niczym grom z jasnego nieba. Ciało Byrne’a zadrżało pod naporem licznych ciosów. Jego koń zarżał rozpaczliwie, potrząsnął łbem i ryknął, bo również został ranny. Byrne jeszcze chwycił się końskiej grzywy, lecz po chwili przechylił się na bok i wypadł z siodła.

- Kapitanie! - Krzyk Raisy odbijał się echem w małym kanionie. Nie zważając na strzały śmigające jej koło uszu i odbijające się od skał, podjechała na Zmienniczce w miejsce, gdzie na śniegu leżał na wznak Edon Byrne. Zeskoczyła z konia i uklękła przy nim. Jego ciało naszpikowane było strzałami, z których jedna utkwiła w szyi. Uniosła mu głowę. Próbował coś powiedzieć, lecz z jego ust wypłynęła tylko struga krwi. Z trudem podniósł jedną rękę i dał jej znak, by odeszła. Tylko dzięki zamieszaniu i temu, że konie zapadały się w śnieg, jeszcze żyła.

Wtem ktoś chwycił ją za włosy i postawił na nogi. Dłoń w rękawicy ochronnej objęła Raisę w talii i uniosła nad ziemię, a potem przerzuciła przez konia, tak że brzuch przygniotło jej do siodła. Napastnik jedną ręką przytrzymywał ją przed sobą, a drugą poganiał wierzchowca do galopu.

Morderstwo kapitana Byrne’a, silne wstrząsy na końskim grzbiecie i przesuwające się przed oczami fragmenty ziemi - przez to wszystko Raisa omal nie pozbyła się całej zawartości żołądka. Nie! powiedziała stanowczo do siebie. Znajdę sposób, żeby ci dranie za to zapłacili, nawet gdyby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię! Skupiła się na tej myśli i zaczęła snuć plany.

Woń sosen i zmniejszenie siły wiatru powiedziały jej, że wjechali do lasu. Zastanawiała się, po której stronie przełęczy. Jej porywacz zwolnił tempo, wyraźnie czegoś szukając. Wreszcie chrząknął z zadowoleniem i skręcił w lewo. Po kolejnych stu metrach szarpnął wodze i zatrzymał konia. Zsiadł, ściągnął Raisę i postawił na nogach, cały czas przytrzymując ją jedną potężną łapą. Obróciła się, by na niego spojrzeć.

Zobaczyła strąki brązowych włosów, złowieszczo wygięte usta i ziejące okrucieństwem szparki oczu. To był ten sam żołnierz, który zranił Zmienniczkę, ale tym razem Raisa go rozpoznała.

Na krew demona! pomyślała. Czy może być gorzej?

Połowa jego twarzy była pomarszczona i pokryta bliznami po oparzeniu.

To było jej dzieło.

Miał na sobie coś, co wyglądało na zimowy mundur, lecz bez żadnych insygniów. Dolną część twarzy przysłaniał wypłowiały zarost, a nad nim górował złamany nos.

Raisa dobrze wiedziała, gdzie i jak doszło do tego złamania.

Mac Gillen, pomyślała i straciła wszelką nadzieję.

Ostatnim razem widziała go w strażnicy Południomostu, kiedy wyprowadziła członków gangu Łachmaniarzy z lochu, w którym ich torturował. To ona docisnęła mu płonącą pochodnię do twarzy. Pozostali mocno go pobili w odwecie za to, jak ich traktował.

Brzuch wylewał mu się znad paska, ale Raisa nie miała złudzeń - pod tym tłuszczem była góra mięśni. Śmierdział potem, koniem i brudem. Rozciągnął usta w złowieszczym uśmiechu, obnażając mocno przerzedzone zęby poplamione orzechami kafta w szczęce opuchniętej i posiniaczonej tam, gdzie poprzedniej nocy trafił jej but.

Rozejrzała się. Stali przed czymś w rodzaju groty, utworzonej przez dwa złączone głazy. Koń Gillena był rasy górskiej: kudłaty i silny, dobry na wertepy. Standardowe wyposażenie Gwardii Królewskiej.

Wokół półokręgiem zasiadło stado wilków wyjących niespokojnie.

Gillen wpatrywał się w nią pytająco, jakby czekał, aż coś powie. Raisa się nie odzywała, wiedząc, że żadne słowa i tak jej nie pomogą.

W końcu Gillen nie wytrzymał.

- Pewnie się dziwisz, że jeszcze żyjesz, co? - powiedział, drapiąc się po kroczu.

Nie przychodziło jej do głowy nic przekonującego. Stała w lekkim rozkroku i milczała.

- Ciekawi mnie to, i tyle - powiedział Gillen. - Dlatego żem stamtąd cię wywiózł. - Zrobił krok w jej stronę, na co ona się cofnęła. - Mówili, że będzie tędy jechać księżniczka Raisa. A tu jedyna dziewka, jaka się zjawia, to ty. - Wysunął przed siebie dłonie zwrócone wnętrzem do góry. - No przecież cię znam. Nie byłaś księżniczką, jak żeśmy się wcześniej spotkali.

Raisa pokręciła głową.

- Mylicie się - odrzekła. - Nigdy się nie spotkaliśmy.

- Tak? - Popchnął ją bliżej wejścia do groty. - Może wyglądałem trochę inaczej.

Szare wilki gromadziły się wokół nich, warcząc i kłapiąc szczękami.

No tak. Jestem w niebezpieczeństwie. Jakbym sama tego nie widziała.

- Pewna jesteś, że nie nazywasz się Rebeka? Rebeka, siostra Sary, tej z gangu Łachmaniarzy? - Przyłożył dłoń do zmasakrowanego podbródka. - Ta Rebeka, co mi to zrobiła?

Raisa wciąż się cofała, potrząsając głową.

- Wiesz, teraz nie podobam się panienkom tak jak kiedyś. Z taką gębą całą w szramach…

Wcześniej też nie byłeś zbyt czarujący, pomyślała Raisa, lecz nie wypowiedziała tego na glos.

- Nie jestem osobą, za którą mnie bierzecie - oświadczyła. - To chyba widać. - Uznała, że w tym momencie lepiej nie być Rebeką. Mogła jedynie temu zaprzeczać i tak też robiła.

- Owszem, mówisz inaczej niż przedtem - przyznał Gillen. Popchnął ją mocno, tak że omal nie upadła do tyłu. - Jesteś zupełnie inna, wiesz, o co mi chodzi?

Wilki ujadały zgodnym chórem.

Raisa spojrzała na nie ze złością. Albo się zamknijcie, albo atakujcie, pomyślała. Niech będzie z was jakiś pożytek.

- No więc, cóżeś to, pani, robiła w Południomoście, Wasza Wysokość? - wycharczał Gillen, zaciskając dłoń na jej szyi. Przycisnął ją plecami do skały, tak że nie mogła się ruszyć. - Wybrałaś się na wycieczkę, żeby zobaczyć, jak się żyje innym? Masz słabość do biedoty, tak? Należysz do tych błękitnokrwistych damulek, co to lubią się czasem zbuntować?

Raisa złapała go za rękę i próbowała ją odsunąć.

- Skoro wyglądam na kogoś innego, to może nie jestem tą osobą, za którą mnie bierzecie. - Nie było łatwo wydobyć głos z krtani znajdującej się w uścisku Gillena.

Desperacko usiłowała sobie przypomnieć techniki samoobrony, których uczył ją Amon. Ubranie Gillena było na tyle grube, by zamortyzować siłę znanych jej ciosów. A gdyby już się na coś zdecydowała, musiałoby to być skuteczne. W środku tego lasu nie uda jej się uciec ani ukryć. Nie mogła więc ryzykować, że go jeszcze bardziej rozzłości.

Te rozważania trwały zaledwie ułamek sekundy. Czas wydawał się zwolnić, jakby po to, by rozciągnąć tę resztę życia, która jej pozostała.

- Mamy rozkaz zabicia cię, Wasza Wysokość, ale nie widzę powodu, żeby to robić od razu - stwierdził Gillen, dmuchając jej w twarz cuchnącym oddechem. - I tak skończysz martwa, nieważne kiedy. A jesteś mi coś winna za moją krzywdę i zapłacisz mi za nią.

- Panie. Kimkolwiek jesteście, nie jestem pozbawiona środków. Jeżeli puścicie mnie wolno, moja rodzina wam to wynagrodzi - powiedziała Raisa.

Gillen ryknął śmiechem.

- Rodzina? A skąd wiesz, że to nie oni nas wynajęli? - Walnął jej głową w skałę dla podkreślenia tych słów.

Zobaczyła przed oczami gwiazdy. Pulsowało jej w uszach, poczuła w gardle gorzki, metaliczny smak.

- Wysłuchajcie mnie. Nie mam przy sobie wiele, ale jeśli bezpiecznie zawieziecie mnie do domu, zostaniecie wynagrodzeni. Jeżeli mnie zabijecie, to przez resztę życia nie zaznacie spokoju.

Znowu się roześmiał.

- Nie jestem taki głupi, żeby się sprzeciwiać temu, kto mnie wynajął - zauważył. - Odebrałem już nauczkę. Wezmę moją nagrodę tu i teraz.

- Kto was wynajął?

Gillen tylko potrząsnął głową, szczerząc zęby.

- No cóż, ktokolwiek to jest, nie będzie zadowolony, jeśli zabijesz niewłaściwą osobę - orzekła Raisa.

Gillen przyglądał się jej ze ściągniętymi brwiami. Widziała w tych świńskich oczkach, jak w jego głowie obracają się maleńkie trybiki.

- Nie śpieszy mi się. Wiesz, co mam na myśli? Nie chcę, żeby pozostali nam przeszkodzili. - Odwrócił się do swojego konia, pogrzebał w sakwach i wyjął zwój sznura.

- No, dalej! - Popchnął ją brutalnie w stronę groty. Kolejne pchnięcie i znalazła się wewnątrz, na czworakach na ziemi. Czuła, jak lód i kamienie wrzynają jej się w dłonie. Szybko się obróciła i przysiadła. On stał w wejściu, zasłaniając tę niewielką przestrzeń, przez którą do groty wpadało światło.

- Zwiążę cię i wrócę tu później. - Szedł w jej kierunku, uderzając zwojem liny w swoje uda. - Chcę dać ci trochę czasu na myślenie o tym, co cię czeka.

Raisa myślała tak intensywnie, że myśli zdawały się rozsadzać jej czaszkę. Niewielka była szansa, że uda jej się uwolnić, zanim Gillen wróci. Istniała też możliwość, że przed jego powrotem zamarznie na śmierć.

Zamarznięcie nie byłoby najgorsze. Wydawało się lepsze niż to, co planował Gillen.

Ale jeżeli pozwoli się związać, to zaprzepaści wszelkie szanse na uwolnienie się. Jest potomkinią Hanalei, wojowniczej królowej. Nie umrze ze związanymi rękami i nogami w jakiejś zapomnianej grocie. Ani zhańbiona i zamęczona na śmierć przez tego zdradzieckiego typa spod ciemnej gwiazdy.

Podniosła obie ręce, dając znak, by ją związał.

- No… dobrze. Tylko mnie nie zrań.

Gillen dostrzegł złoty pierścień na palcu jej lewej dłoni.

- Daj mi ten pierścień - powiedział. - Muszę mieć jakiś dowód, że nie żyjesz.

Raisa pociągnęła za pierścień.

- Za ciasny - stwierdziła. - Nie zejdzie.

- To się jeszcze okaże. Odetnę go, jak będzie trzeba. - Wyciągnął rękę i złapał Raisę za lewy nadgarstek. Prawą ręką próbował zsunąć pierścionek.

Raisa opuściła dłoń, tak że spod rękawa wysunął się sztylet Byrne’a. Złapała go za trzonek z Panią. Gillen był zajęty pierścionkiem - obracał go, klnąc pod nosem.

Wbiła ostrze przez wilgotną wełnę w miękkie ciało jego brzucha i przesunęła w górę ku żebrom, dokąd dała radę.

Jęknął i puścił jej dłoń. Próbował się od niej odsunąć, ale ona szła za nim, naciskając na ostrze obiema rękami i obracając je z całej siły, świadoma, że ma tylko tę jedną jedyną okazję do zadania śmiertelnego ciosu. Jeśli on przeżyje, ona bardzo tego pożałuje, choć ten żal nie będzie trwał długo.

Poczuła na twarzy cios jego pięści i upadła do tyłu na kamienną ścianę groty. Leżała tam zamroczona przez chwilę, przełykając krew ze skaleczonego języka, spodziewając się, że Gillen zaraz ją wykończy. On jednak się nie zbliżał. W końcu, przytrzymując się ściany, podciągnęła się i wstała.

Gillen jeszcze żył, choć zanosiło się, że nie potrwa to długo. Leżał rozciągnięty na wznak, oddychał ciężko, z wyrazem zdumienia na twarzy, wydmuchując pęcherzyki krwi. Zdołał wyciągnąć sztylet Raisy, który teraz leżał obok niego, oblepiony krwią i ziemią.

Raisa przypomniała sobie, co kiedyś powiedział jej Bransoleciarz Alister: Następnym razem, gdy będziesz chciała kogoś zadźgać, zrób to szybko. Nie guzdraj się tak długo.

Byłby ze mnie dumny, pomyślała. Nie wahała się i ręka jej nie zadrżała. Czy aprobata ulicznego szczura to powód do zadowolenia?

Nagle uklękła na ziemi i zwróciła to, co zjadła na śniadanie. Potem przemyła usta garścią śniegu.

To nic, pomyślała. Zabijanie nie powinno przychodzić łatwo, nawet wojowniczym księżniczkom.

W końcu Gillen leżał nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma.

Raisa wzięła swój sztylet, oczyściła go śniegiem przy wejściu do groty i włożyła do pokrowca, który trzymała w kieszeni. Zmusiła się do przeszukania Gillena, licząc na to, że znajdzie jakąś wskazówkę bądź dowód na to, dla kogo pracował, na nic jednak nie natrafiła. Wydobyła tylko sakiewkę z kilkoma miedziakami i koronami oraz piersiówkę - to wszystko.

Oczywiście, mało prawdopodobne było, żeby nosił coś takiego przy sobie. Czego się spodziewała - wyroku śmierci wydanego przez jej matkę? Instrukcji zapisanej przez Gavana Bayara? Takie rozkazy wydawano szeptem, w ciemnych zakamarkach.

W głowie jej huczało i prawe oko nie otwierało się tak, jak powinno. Przyłożyła sobie do twarzy garść śniegu, żeby zmniejszyć opuchliznę. Cały czas starała się nie słyszeć cichego głosu, który szeptał: I po co to? Równie dobrze możesz się poddać. Zostałaś całkiem sama, a w tych górach jest pełno twoich wrogów. Jak to powiedział Byrne? Syci, na wypoczętych koniach, dobrze uzbrojeni. A ty masz do obrony tylko sztylet.

Przypomniawszy sobie, że Gillen bał się, iż ktoś mu przeszkodzi, postanowiła uciec jak najprędzej. Nietrudno było ich tu odnaleźć. Kamraci Gillena mogli się zjawić w każdej chwili.

Koń sierżanta, wyszkolony wierzchowiec gwardyjski, czekał na zewnątrz. Nie był zachwycony jej widokiem, lecz nie protestował, gdy grzebała w jego jukach, a stał się jeszcze bardziej chętny do współpracy, kiedy poczęstowała go jabłkiem i pogładziła po nosie.

Wśród rzeczy Gillena był duży ciężki miecz w pochwie, kusza i kołczan pełen bełtów. Koce i namiot. Jedna cała sakwa wypakowana była żywnością, co mogło się okazać przydatne, o ile przeżyje tak długo, by poczuć głód.

Dotknęła kuszy. W przeciwieństwie do długiego łuku Byrne’a tutaj naciągnięcie cięciwy nie wymagało siły. Z czeluści pamięci wydostało się wspomnienie dnia, gdy jako ośmiolatka powlokła się za Amonem na strzelnicę. Nie chciała odejść, póki nie pozwoli jej spróbować strzelić z kuszy. Z początku jej bełty omijały cel szerokim łukiem, ale szybko się uczyła. Amon załadował jej kilka pierwszych strzał, a później z wielką cierpliwością pokazywał, jak ich używać.

Na następny dzień imienia dostała od ojca długi łuk dostosowany do jej wzrostu i siły. To była kiedyś jej ulubiona broń, lecz dawno już poszła w zapomnienie.

Włożyła stopę w strzemię kuszy i naciągnęła, zadowolona, że przez ten rok w Oden’s Ford wyrobiła sobie takie mięśnie. Bełt wskoczył w wyżłobienie. Będzie mogła oddać przynajmniej jeden strzał.

Dokładnie dopasowywała strzemiona do swojego niskiego wzrostu. Czas ją gonił, lecz chciała mieć pewność, że zrobi to dobrze. Następnie podprowadziła konia do zwalonego drzewa i po jego pniu wdrapała się na grzbiet Podniosła wzrok na niebo i zobaczyła, że zbliża się świt. Nim nastanie, powinna się zorientować, gdzie się znajduje, i znaleźć jakąś kryjówkę. O ile do tej pory nie zginie ani nie wpadnie w ręce wrogów.

ROZDZIAŁ SZÓSTY
Simon mówi

Następnego dnia po spotkaniu z Krukiem Han jechał pogrążony w ponurych myślach.. Bolała go głowa, żołądek wywracał się jak po piciu mocnego piwa i okowity.

Byłby łatwym celem, gdyby w pobliżu znalazł się ktoś z jego wrogów. Na szczęście większość podróżnych stanowili uciekinierzy, którym zależało przede wszystkim na tym, by przed nocą znaleźć schronienie. Omal nie rozjechał kilkorga z nich, ale na szczęście zeszli mu z drogi.

Czy to, co mówił Kruk, mogło być prawdą - że niesławny Król Demon z Fells przeczekał tyle lat w wężowym amulecie, który teraz wisiał na szyi Hana? Że potężne zło, które sobą reprezentował, nigdy nie znikło z tego świata?

Han był zbyt pewny siebie, przekonany, że w kontaktach z Krukiem panuje nad sytuacją. Owszem, liczył się z ryzykiem - na ile pozwalała mu wyobraźnia - lecz nic nie przygotowało go na coś takiego. Jak można bezpiecznie współpracować z Królem Demonem?

Nędzne ulice Łachmantargu wydały mu się przyjemne i przytulne, czyhające tam zagrożenia całkiem znośne w porównaniu z tym, z czym miał teraz do czynienia.

Przez całe życie Hana Królem Demonem straszono niegrzeczne dzieci i niedoszłych złoczyńców. Był groźbą wiszącą nad każdą głową, usprawiedliwieniem systemu zasad i ograniczeń obowiązujących królową, Radę Czarowników i klany.

Alger Waterlow był tym, przez którego klany trzymały czarowników tak krótko; tym, przez którego nie wytwarzano już wiecznych amuletów i talizmanów. To on najbardziej przyczynił się do powstania kultu Malthusa zakazującego magii. To on był przyczyną rozpadu Siedmiu Królestw na siedem skłóconych części.

To on rozłamał świat.

Han myślał też o więzach krwi. Jak silna jest ta więź, skoro Han nosi w sobie takie zdolności magiczne? Co jeszcze odziedziczył?

Opętany przez demony, mawiała o nim matka. Okazuje się, że miała rację.

Czy byłoby lepiej, gdyby Kruk wiedział, że są spokrewnieni? Gdyby wiedział, że Han Alister, herszt gangu i złodziej, jest jego potomkiem? Gdyby wiedział, jak nisko upadł ich ród?

Co dobrego mogłoby wyniknąć z wytworzenia z Waterlowem więzi, której nie da się zerwać? Być spokrewnionym z Królem Demonem, który zmarł tysiąc lat temu i którego krew już dawno została rozcieńczona poprzez liczne małżeństwa, to jedno, ale zetknąć się z przywróconym do życia i splątać z nim swój los - tego było za wiele.

Han czuł, że wali się to wszystko, w co dotąd wierzył. W końcu kim on jest, żeby kogokolwiek oceniać? Jeśli Alger Waterlow i Bayarowie byli wrogami, to po czyjej stronie on sam by stanął? No i Lucjusz - Lucjusz Frowsley był przyjacielem Waterlowa. On zawsze wierzył w Algera i bronił go w rozmowach z Hanem.

Powrót do Edijonu był wystarczająco trudny. Teraz Han czuł się bardziej skołowany niż kiedykolwiek.

Przybył do Fetters Ford po południu, w nadzwyczaj ciepły dzień wczesnej wiosny. Jak zwykle obszedł gospody i karczmy, wypytując o Rebekę. W jednej z nich, o nazwie Purpurowa Czapla, w sali nie było nikogo poza krzepkim chłopcem wycierającym stoliki.

Gdy Han wszedł, chłopiec podniósł głowę i na jego okrągłej twarzy pojawiła się mina, wskazująca na to, że w takich sytuacjach zachowuje wyjątkową czujność.

- Jeśliście głodni, panie, to jest mięsiwo i świeżo upieczony chleb. Możemy pokroić - powiedział, ścierając rękawem pot z twarzy. - A jeśli chcecie zjeść coś gorącego, to trzeba będzie poczekać.

- Szukam dziewczyny - oznajmił Han.

- Nie prowadzimy takich usług. Możecie zajrzeć do zamtuza przy głównej ulicy.

Han pokręcił głową.

- Szukam konkretnej dziewczyny - wyjaśnił, żałując, że nie ma wizerunku Rebeki do pokazania. - Niska, z zielonymi oczami i czarnymi włosami, takimi za ucho. - Pokazał na sobie długość włosów. - Mieszanej krwi. Ładna.

Chłopak spiorunował Hana wzrokiem, jego policzki się zaróżowiły. Potem odwrócił się i zabrał do czyszczenia stołu, jakby chciał natychmiast skończyć tę rozmowę.

- Nie pamiętam nikogo takiego - rzekł.

Jego reakcja wprawiła Hana w osłupienie. Przez chwilę oniemiały patrzył na szerokie plecy chłopaka.

- Aha… Na pewno? Mogła być z dwoma miotaczami zaklęć, wysokimi, dziewczyną i chłopakiem, mniej więcej w naszym wieku.

- Nie było tu takiej. - Chłopak strzepnął szmatę i ruszył w stronę paleniska. Chwycił za żelazny pogrzebacz i wsadził go w płomienie. - Jeżeli nie szukacie posiłku, lepiej już sobie idźcie.

Han zbliżył się do niego.

- To mogło być kilka tygodni temu - nalegał. - Jesteś pewien, że nie…

Chłopak gwałtowanie się obrócił i z wrzaskiem zaatakował Hana rozżarzonym pogrzebaczem.

Han odskoczył, zaczepiając stopą o kostkę chłopca, tak że ten runął jak długi na kamienną posadzkę, a pogrzebacz z hukiem potoczył się pod ścianę.

Widać było, że przeciwnik nieczęsto brał udział w bijatykach.

W mgnieniu oka Han docisnął kolano do jego kręgosłupa i wygiął mu rękę do tyłu, aż karczmarz zawył z bólu.

- Jak będziesz się szarpał, złamię ci rękę - mruknął Han przez zaciśnięte zęby.

Chłopak nie odpowiedział, ale też się nie poruszył.

- No a teraz - poprosił Han łagodnie - mów prawdę. Zacznij od swojego imienia.

Chłopak obrócił głowę tak, że Han widział jedno jego oko.

- S… Simon - odparł. - Mam na imię Simon.

- Dobra, Simon. Nie marnuj mojego czasu. Co wiesz? Kiedy ona tu była i z kim?

Simon ostrożnie pokręcił głową.

- Róbcie, co chcecie, nic nie powiem - mruknął. - Nie gadam z zabójcami i złodziejami.

Han wciągnął powietrze, czuł, jak tętno mu przyspiesza. Nie puszczając ręki Simona, położył drugą dłoń na jego barku i ukłuł go strumieniem magii.

Simon się wzdrygnął.

- Hej! Co sobie myślicie…?

- Simonie - powiedział Han, nadając głosowi przekonujący ton - ja nie chcę jej skrzywdzić. Chcę tylko ją znaleźć i zapewnić jej bezpieczeństwo.

- Wy… wy… - Nagle jakby zapomniał, co chciał powiedzieć. Oko Simona wyglądało na strapione. - Nic nie wiem o żadnej dziewczynie. Nie ufam wam.

- Nie ma czasu - przekonywał go Han. - Ona jest w niebezpieczeństwie. Musisz mi pomóc.

W oczach Simona pojawiły się łzy, które po chwili pociekły po policzkach.

- I tak już jest za późno. Ona nie żyje. - Głośno pociągnął nosem. - To wasza wina.

- Jak to… nie żyje? - zapytał Han głośniej, niżby chciał.

- Aj! - jęknął Simon, uginając się pod ciężarem Hana. - To pali.

Han puścił ramię Simona i złapał za swój amulet, by odprowadzić moc. Ściszył głos, a mimo to jego brzmienie było groźniejsze niż poprzednio:

- Pozwolę ci usiąść - powiedział. - A ty opowiesz mi, co się tu stało. Natychmiast.

Oparł się na piętach, jedną rękę trzymając na amulecie. Simon usiadł na wprost niego z ponurą, niespokojną i zarazem przerażoną miną. Han złapał go za nadgarstek i otworzył kanał przepływu mocy.

Simon wbił wzrok w twarz Hana, jakby był opętany, i zaczął mówić:

- Mieszkała tu trzy albo cztery tygodnie. Widać było, że się przed kimś ukrywa, ale też wydawało się, że na kogoś czeka… kogoś, kto by jej pomógł. Zawsze pytała, kto jeszcze jest w sali. Teraz już wiem dlaczego. Uciekała przed wami - zakończył ostro.

Han nic nie odpowiedział, więc Simon mówił dalej:

- Dwa dni temu zjawiła się grupa włóczęgów i jeden z nich… taki jakiś obdartus… zaczepiał ją, proponował piwo i takie tam. Nie zgodziła się. Przegnała go, a potem wyszła na podwórze, mówiła, że musi zaczerpnąć powietrza. - Simon sam w tym momencie zaczerpnął tchu. - I wtedy widziałem ją ostatni raz. Wiem, że z własnej woli nie wyjechała. Zostawiła swoje rzeczy w pokoju, ale jej koń zniknął i ci, co ją zaczepiali, też.

- Co to za włóczędzy? Czarownicy? Żołnierze?

- Nie wiem - odparł Simon - Może żołnierze. Wielu najemników kręci się tu ostatnio, na ogół bez żadnych barw. Nie tak wielu miota… czarowników. A przy granicy pełno jest złodziei, morderców i innych takich. Mówili po ardeńsku, ale płacili pieniędzmi z Fells.

- Czy ona się przedstawiła? - pytał Han.

- Brianna. To była lady Brianna. Kupcowa. - Simon otarł nos.

Brianna. No cóż, Rebeka miała powód, by nie podawać prawdziwego imienia, jeśli myślała, że Bayarowie wciąż ją ścigają.

- Opisz ją jeszcze raz - zażądał Han.

- Ma w sobie krew miedzianolicych - oznajmił Simon - ale mimo to widać, że to dama, niepodobna do tych, co zwykle jadają w tawernach. Była wytworna i miła. Zawsze miała dobre słowo dla… dla każdego.

Simon się w niej podkochiwał - to było widać na pierwszy rzut oka. Ale Han wiedział, że jest jeszcze coś, czego Simon nie chce powiedzieć.

- Co jeszcze? - Przelał w chłopaka kolejną dawkę mocy. - Co się stało? Czemu sądzisz, że nie żyje?

- By… były jeszcze dwie tamrońskie damy, które chciały z nią podróżować. Arystokratki. Wyszły za nią. Znaleźliśmy je na podwórzu. Zadźgane i okradzione. To pewnie dzieło tych samych oprychów.

Nadzieje Hana zaczęły gasnąć. Czy to możliwe, że Rebeka dotarła samotnie aż tutaj po to, by zostać zamordowana albo porwana przez zwykłych bandziorów?

- Ale nie znaleźliście ciała lady Brianny? - Całkiem nieświadomie mocniej ścisnął rękę Simona.

Chłopak potrząsnął głową, wargi mu drżały.

- Nie, ale… wszędzie była krew. A przecież w ten sposób by nie wyjechała, prawda? Tak bez pożegnania. Bez swoich rzeczy.

- Gdzie one są? Te jej rzeczy?

Simon zacisnął usta i opuścił głowę.

- W moim pokoju - wyznał - ale ich nie ukradłem, naprawdę - dorzucił. - Odłożyłem je… na wypadek, gdyby wróciła.

Tyle że Simon wcale się nie spodziewał, że ona wróci. Han widział to w jego oczach.

- Pokaż! - warknął Han ze złością, choć wiedział, że nie można mieć do chłopca pretensji.

Simon poprowadził go na tyły do małej klitki za kominkiem, w której kiedyś zapewne trzymano drewno. Umeblowanie składało się z siennika na podłodze i małego ponurego ołtarzyka w rogu, gdzie były świece, kwiaty i rzeczy zaginionej dziewczyny.

- Tam. To te rzeczy - wskazał gospodarz.

Han ukląkł przy tym, co pozostało po Rebece, i próbował się rozeznać w tym bałaganie. Nie było tego wiele - kilka ubrań, które wydawały się na nią za duże i wytworniejsze niż wszystko, w czym ją widywał. Nic nie wyglądało znajomo. Ale przecież zostawiła wszystkie swoje rzeczy w Oden’s Ford.

Simon mówił, że jej koń zniknął. Może więc ona jeszcze żyje. To był najlepszy ślad, jaki mu się trafił. Jedyny ślad.

O ile to w ogóle była Rebeka.

- Na jakim koniu jeździła? - zapytał Han.

- Nizinny ogier - odparł Simon. - Siwy.

Ogier. Kupcy z reguły używali górskich kuców. Już ktoś gdzieś widział dziewczynę pasującą do opisu Rebeki na siwym ogierze. Ale Rebeka miała w Oden’s Ford górskiego kuca. Klacz, która zniknęła wraz z nią.

Jeśli została uprowadzona przez kogoś innego niż Bayarowie, to nie da się przewidzieć, dokąd pojechali.

Nic się nie zgadzało. Czuł coraz większą bezradność, lecz nie pozostawało mu nic innego, jak jechać dalej.

*

Dotarł do Delphi wczesnym popołudniem. Miasto było jeszcze bardziej zatłoczone niż wtedy, gdy był tu po raz ostatni. Teraz do uciekinierów z Ardenu dołączyli jeszcze ci z Tamronu.

Przynajmniej te problemy go nie dotyczyły. Niewiele informacji docierało z Fells. Dowiedział się jedynie, że księżniczka wciąż się nie odnalazła i że następczynią tronu może zostać jej młodsza siostra. Dla mieszkańców Delphi największe znaczenie miało zagrożenie ze strony „miedzianolicych dzikusów”, którzy zbliżą się do granicy i zaszkodzą kontaktom handlowym Delphi z Fellsmarchem, jeśli księżniczka zostanie odsunięta od tronu.

Han minął Kufel i Jagnię, gdzie kiedyś spotkał Cat, i zamyślił się. Czy naprawdę od tamtej chwili minął niecały rok? Miał nadzieję, że Cat i Tancerz wciąż się spotykają, pochłonięci nauką, z dala od tej zawieruchy, która wdarła się w jego życie.

Zapłacił całkiem słono za nocleg z wyżywieniem w innej gospodzie i uzupełnił zapasy jedzenia, by wystarczyło na dotarcie do kolonii Sosen Marisy. Zastanawiał się, czy zastanie strażniczkę kolonii Iwę Pieśń Wody.

Żałował, że ich pożegnanie nie odbyło się w lepszej atmosferze. Owszem, okłamała go, spiskowała z tymi dwojgiem, którzy chcieli go wykorzystać. Swoistą przyjemność sprawiło mu odkrycie, że i ona nie jest ideałem. Może to było dla niego najtrudniejsze - przyjąć do wiadomości, że nikt nie jest całkowicie dobry ani z gruntu zły. W każdym jest po trosze dobra i zła.

Miał zamiar wyruszyć następnego ranka, lecz z północy nadeszła wiosenna burza. W Delphi spadł śnieg i stajenny powiedział mu, że to oznacza trzy a nawet cztery razy tyle śniegu w przełęczy i że tylko głupiec wybrałby się w tę podróż przy takiej pogodzie.

Han wiedział, co znaczy wiosenna burza w górach, odłożył więc wyjazd o jeden dzień. Spędził ten czas na odwiedzaniu wszystkich gospód i wypytywaniu o zielonooką dziewczynę podróżującą w towarzystwie dwóch czarowników, bandy zbirów lub samotnie. Jedna z karczmarek pamiętała parę czarowników przypominających Fionę i Micaha Bayarów, którzy przejeżdżali tędy kilka tygodni temu. Nikt nie widział Rebeki, samej ani w towarzystwie.

Na pewno żyje, powtarzał sobie Han. Delphi to dom wariatów. Nic dziwnego, że nikt jej nie pamięta.

Kiedy stała się dla niego taka ważna?

Zapłacił stajennemu za dodatkowe porcje ziarna dla Łacha, i koń solidnie się pożywił.

- Tylko się nie przyzwyczaj do wygodnego życia - mruknął Han bardziej do siebie niż do zwierzęcia. Na targu w Delphi kupił sobie parę śniegowców, choć ich cena omal nie zwaliła go z nóg.

Opuścił miasto przed świtem zaraz po burzy. Dzień zapowiadał się pogodnie. Han zastanawiał się, czy nie poczekać, aż inni podróżni przetrą dla niego szlak przez przełęcz. Jednakże pogoda w każdej chwili mogła się załamać, postanowił więc wyruszyć, póki może. Liczył na to, że nim znowu się zachmurzy, będzie już w Sosnach Marisy.

ROZDZIAŁ SIÓDMY
Miecz Pani

Przekroczenie granicy Fells było dużo mniej emocjonujące niż ostatnim razem. Han ściskał swój amulet w dłoni, którą trzymał pod peleryną, jakby było mu zimno. Grubo opatulony gwardzista wyszedł z ciepłej strażnicy tylko po to, by rzucić na niego okiem i machnąć ręką, dając znak, że go przepuszcza. Wyglądało na to, że w Fells interesowano się głównie sytuacją wewnętrzną, wszyscy zajmowali się losem księżniczek i nikt nie zwracał uwagi na samotnego jeźdźca zmierzającego na Północ.

Poczuł dziwne rozczarowanie. Niemal oczekiwał konfrontacji, niczym właściciel lśniącego miecza, który pała chęcią wypróbowania nowej broni.

Kiedy zaczęli wspinaczkę do przełęczy, Łach wprost się rozbrykał - podskakiwał i podrzucał łbem, próbując wyrwać wodze z rąk Hana.

- Oszczędzaj siły - mruknął Han - bo zaraz będziesz jęczał.

Była to ta sama droga, którą wędrowali z Tancerzem osiem miesięcy temu, tyle że teraz pokrywał ją świeży puch. Trudno było określić grubość warstwy śniegu.

W niektórych miejscach wiatr uformował zaspy wyższe niż Han na koniu, z innych zaś zmiótł wszystko do gołej skały. Kiedy słońce wstało i oświetliło szczyty, każda gałązka i oblodzony kamień zalśniły mocnym blaskiem.

Han nie miał dużego doświadczenia w podróżowaniu wiosną po górach. Zwykle spędzał lato w górskich koloniach, a zimą grasował po ulicach Fellsmarchu. W miarę jak wspinał się coraz wyżej, robiło się zimniej, pogodne niebo zdawało się wysysać z jego ciała ciepło, choć ubrany był bardzo grubo. Używał żaru z amuletu, by ogrzać sobie dłonie i twarz.

Nawet latem pogoda w górach była zmienna i zdradliwa, lecz Han nie przypuszczał, że głęboki śnieg tak bardzo utrudni mu podróż. Droga zmieniła się w ścieżkę wiodącą między olbrzymimi skalnymi ścianami, które przynajmniej dawały osłonę od wiatru i zacinającego śniegu.

Wkrótce Łach przestał tańczyć i brykać. Opuścił uszy i nastawił się na ciężką, długą wędrówkę. Han na każdym przystanku go karmił, więc zapasy paszy znikały w zatrważającym tempie.

Minęło już południe, kiedy dotarli do chaty zwanej Przydrożnym Schronieniem, kilkaset metrów od głównego traktu. Nocowali tu jesienią z Tancerzem w drodze na Południe. Han zjechał z trasy po to, by chociaż raz zapewnić Łachowi odpoczynek pod dachem.

Kusił go nocleg w tym miejscu. Demonai często zaopatrywali przydrożne schronienia w żywność i inne potrzebne rzeczy, zwłaszcza o tej porze roku. Han nie miał dużych zapasów, bo zakładał, że przed wieczorem będzie w Sosnach Marisy.

Gdyby się jednak zatrzymali, mogłaby ich zastać kolejna burza, a wtedy utknęliby tu nie wiadomo na jak długo. Postanowił więc, że jeśli chata będzie zaopatrzona, przeczekają burzę w bezpiecznej kryjówce. Jeśli nic tu nie znajdą, pojadą dalej przez przełęcz z nadzieją, że zdążą przed zmianą pogody.

Wjechali na polanę i Han rozpoznał pokryty śniegiem mały budynek z przybudówką dla koni. Łach nie chciał wyjść z lasu. Zapierał się kopytami, potrząsał łbem, parskał, jakby wyczuwał w powietrzu nieprzyjemną woń.

Wtedy Han zauważył ciała.

Było ich osiem czy dziesięć, w grupach, co wyglądało na oddziały, które stoczyły walkę. Śnieg okrył ich puchatą kołderką, jak gdyby Stworzyciel ułożył ich do snu.

Han wyjął łuk, wysunął strzałę z kołczanu i zgrabiałymi palcami naciągnął cięciwę, cały czas obserwując teren.

Nic - żadnych śladów na nieskazitelnej warstwie śniegu. Przyprószone ciała były już mocno zmrożone. Śmierć nastąpiła co najmniej dzień temu.

To mu przypomniało, jak kiedyś przechodził przez ciemny cmentarz w Łachmantargu akurat o takiej porze, gdy cmentarni grabieżcy skończyli pracę. Przerażony zauważył, że otaczają go owinięte w prześcieradła ciała porozrzucane po całym cmentarzu, a za nimi zieją puste groby. Uciekł stamtąd z wrzaskiem. Miał wówczas siedem lat, tyle, ile jego siostra Mari, gdy poniosła śmierć w płomieniach.

W końcu Łach się uspokoił i Han obszedł z nim polanę, nie wychodząc za linię drzew, bacznie nasłuchując i obserwując las. Chata wyglądała na opuszczoną. Jej drzwi głośno uderzały targane wiatrem.

Han zsiadł z konia i poprowadził go naprzód. Nie puszczając wodzy, ukląkł przy pierwszym ciele i odgarnął śnieg.

Wysoka, krępa dziewczyna, niewiele starsza od niego. Wyglądała na żołnierza, choć nie nosiła żadnych insygniów. Na jej pelerynie zastygła krew, klatka piersiowa przebita była bełtem kuszy.

Czy to mogła być najemniczka z Południa? Czy natknęła się na oddział zwiadowców Demonai? Nie, Demonai używali długich łuków i czarnych strzał.

Łach podniósł łeb i zarżał. Han obrócił się na kolanach, wycelował strzałę w las, w stronę wskazaną przez konia.

Na skraju lasu stał samotny gniady koń bez jeźdźca i obserwował ich z postawionymi pionowo uszami.

Han opuścił łuk. Upewniwszy się, że koń jest sam, zawołał łagodnie.

- Hej ty, gdzie twój pan?

Zwierzę z trudem wlokło się w ich stronę i wtedy Han zauważył bełty w jego szyi i karku. Był to silny rumak z gęstą zimową sierścią, taki, jakich używano w armii Fells. Jego rany najwyraźniej pochodziły z niedawnej bitwy, zasadzki czy jakkolwiek nazwać to, co się tu wydarzyło.

Gdy podszedł bliżej, Han wyciągnął do niego rękę, a koń ją polizał. Z jego siodła zwisała sakwa podróżna, którą Han zdjął, przemawiając łagodnie do rannego wałacha.

Przejrzał zawartość torby, w której znalazł żołnierskie wyposażenie. W bocznej kieszeni znajdował się kwit płatniczy wystawiony przez Gwardię Królewską Fells na Ginny Foster.

Co robili niebiescy tutaj, w środku burzy, wszyscy po cywilnemu?

Han szybko obszedł teren i odgarnął śnieg jeszcze z kilku ciał. Wszyscy byli w cywilnych strojach podróżnych, większość z nich w młodym wieku.

Po czyjej stronie walczyli? Kto ich zabił? Czy komuś udało się uciec? I gdzie są teraz zabójcy?

Nie wydawało się rozsądne pozostawać tu dłużej, chociaż ta potyczka już dawno się zakończyła. Jeśli zabójcy wciąż kręcą się w pobliżu, to mogą tu wrócić z nadejściem kolejnej burzy.

Han podszedł do rannego konia, który stał z opuszczonym łbem i z trudem oddychał. Prawdopodobnie po kilku dniach cierpień dokończy swego żywota.

- Hej ty - powiedział i wyciągnął rękę, by wymacać żyłę na jego szyi. Drugą ręką ściskał amulet. - Już dobrze - szepnął, po czym wymówił jedno ze śmiercionośnych zaklęć, których nauczył go Kruk.

Gniadosz osunął się spokojnie, ale Han nie potrafił opanować drżenia. Już drugi raz użył magii do zadania śmierci, tym razem świadomie. Może z czasem to przychodzi łatwiej.

Zajrzał do wnętrza chaty, lecz nie znalazł tam nic, co mogłoby się przydać, z wyjątkiem worka zamarzniętego owsa w przybudówce, którego nie omieszkał zabrać.

Dosiadł konia i wydobył swój wężowy amulet na wierzch peleryny. Umieścił łuk przy siodle, pod ręką, choć miał nadzieję, że ci zbójcy, najeźdźcy, czy kimkolwiek byli, pojechali już dalej.

Przez pozostałą część dnia Han wspinał się coraz wyżej, a słońce obniżało się ku Ścianie Zachodniej. Kiedy zbliżał się do przełęczy, zauważył, że już po burzy śnieżnej jechali tędy inni jeźdźcy. Choć szlak miejscami był zasypany, to gdzieniegdzie widniały ślady końskich kopyt.

Jechał dalej ostrożnie, świadom, że każdy, kto jest przed nim, może obejrzeć się za siebie w dół i zobaczyć go wspinającego się po zboczu. Gdyby pogoda była ładna, dałby tym obcym wędrowcom dużo czasu, żeby zwiększyć dzielącą ich odległość, lecz na horyzoncie pojawiły się chmury. Nie miał więc wyboru. Nadchodziła kolejna zamieć, a po tej stronie Ściany Zachodniej nie było innej drogi.

Kiedy przejeżdżał przez najwęższy odcinek przełęczy, jego nerwy były napięte do ostateczności i wszystkie włoski jeżyły mu się na skórze. Zdawał sobie sprawę, że to idealne miejsce na zasadzkę. Magiczny czy nie, bełt między żebrami szybko zwaliłby go na ziemię.

Strzały są szybsze niż zaklęcia - czy nie tak powiedział Micahowi Bayarowi wieki temu?

Przejechał przełęcz przez nikogo nie niepokojony. W najwyższym punkcie zatrzymał się na chwilę, by przyjrzeć się czekającej go długiej drodze w dół. Śnieg był naruszony i nie były to stare ślady. Coś leżało w poprzek drogi, na wprost dostrzegł na śniegu czarną plamę.

Kolejne ciało, naszpikowane strzałami. Leżące krócej niż tamte, nieprzysypane śniegiem, więc do ataku musiało dojść już po przejściu zamieci.

Han siedział nieruchomo przez chwilę, wpatrzony w zbocze przed sobą. Obrzucił wzrokiem kamienne głazy po bokach, wypatrując tam łuczników. Wiatr zacinał mu w twarz śniegiem niczym pokruszonym szkłem.

Czuł, że zbytnio zbliżył się do serca wydarzeń. Nie miał zamiaru tutaj umrzeć, niecały dzień drogi od celu. Ale nie mógł też się zatrzymać, bo w każdej chwili pogoda mogła się zmienić.

Pogonił Łacha do wolnego truchtu, mrucząc mu do ucha uspokajające słowa, w które sam nie wierzył. Podjechał do leżącego ciała i spojrzał na nie z góry.

Mężczyzna leżał na brzuchu, z wyciągniętymi przed siebie ramionami, jakby chciał jeszcze posunąć się naprzód. Na śniegu wokół niego widniały plamy krwi. Był wysoki, barczysty, ubrany tak jak tamci w Przydrożnym Schronieniu. Ten, kto go napadł, chciał go wykończyć - Han, nim go minął, naliczył osiem strzał.

Śnieg wokół ciała był udeptany butami i kopytami co najmniej tuzina jeźdźców. Han przyjrzał się śladom kierującym się w stronę kolonii Sosen Marisy. Pędzili na złamanie karku. Uciekali przed czymś? Czy kogoś ścigali?

Czy ten tu był ostatnim, który uszedł z życiem podczas napadu na Przydrożne Schronienie? Dlaczego tak im zależało na jego śmierci? Wyglądało na to, że był to ktoś bardzo ważny, i dlatego chcieli mieć pewność, że go zabili.

Rabusie czy też włóczędzy z Południa nie ścigaliby przecież zbiega. Żołnierze nigdy nie mają przy sobie dużych pieniędzy, nawet zaraz po pobraniu żołdu. Wszyscy w Łachmantargu wiedzieli, że nie warto ich okradać, a co dopiero wdawać się z nimi w poważniejsze zatargi.

Kwitu płatniczego Ginny Foster też przecież nie zabrali.

To wszystko nie miało sensu - chyba że przewożono tędy coś ważnego, może cenne towary, a napastnicy nie chcieli, by do stolicy dotarły jakiekolwiek informacje na ten temat.

Ponieważ obawiał się zasadzki, Han chciał jak najprędzej się oddalić. Wtem jednak zobaczył coś połyskującego w śniegu obok ciała.

Rozejrzał się, zszedł z konia i ukląkł obok zabitego. To był miecz, na wpół przysłonięty tułowiem żołnierza.

Czując się nieswojo na myśl o ograbieniu nieżyjącego, delikatnie obrócił ciało i wydobył miecz.

To było prawdziwe dzieło sztuki. Rękojeść i jelec były ze złota, w kształcie kobiety z rozwianymi włosami.

Napastnicy musieli naprawdę się śpieszyć, skoro zostawili coś takiego.

Nie była to broń prostego żołnierza. Takie skarby przechodziły z pokolenia na pokolenie w rodzinach arystokratycznych. Czyżby ten człowiek był szlachcicem w przebraniu?

Han przyglądał się jego twarzy, szukając jakichś wskazówek. Był starszy od pozostałych - w średnim wieku, z siwiejącymi włosami obciętymi jak u żołnierza. Jego szare oczy patrzyły oskarżycielsko. Coś w tej twarzy, w tych szarych oczach, wydało mu się znajome.

Zadrżał i uczynił znak Stworzyciela, jakby wokół czaiły się siły nieczyste. Oj, Alister, pomyślał, kiwając głową. Zaraz zaczniesz wymyślać romantyczne historie o złodzieju i skradzionym mieczu.

Delikatnie położył dłoń na twarzy zmarłego i zamknął mu oczy. Ciało było jeszcze ciepłe, nie całkiem zesztywniałe. Uniósł dłonie żołnierza i złożył je na jego piersi. Potem z głośno bijącym sercem usiadł na chwilę przy zmarłym.

Żołnierz miał na palcu prawej ręki ciężki złoty pierścień z wyrytymi pędzącymi wilkami.

Han widział już takie pierścienie.

Przypomniał sobie: kapral Byrne przypierający go do ściany w Oden’s Ford, ściskający go za szyję, by wydobyć informacje o Rebece.

Kiedy Byrne go puścił, Han zauważył jego pierścień. Taki sam jak ten. Taki, jaki nosiła Rebeka Morley. Wtedy pomyślał, że może kapral i Rebeka noszą te pierścienie na znak zaręczyn.

Teraz, gdy przyjrzał się uważniej twarzy zmarłego, dostrzegł podobieństwo do młodego Byrne’a - te same szare oczy, te same rysy twarzy. To ojciec kaprala Byrne’a. Na pewno.

- Krew i kości - mruknął. Ta wiedza rodziła więcej pytań niż odpowiedzi.

Starszy Byrne był kapitanem Gwardii Królewskiej. Han przypomniał sobie tamten dzień w Południomoście, kiedy młodszy Byrne uratował go przed Mac Gillenem, brutalnym sierżantem gwardii.

Możesz sobie być synem dowódcy, możesz nawet chodzić do akademii. To nic nie znaczy - syknął wówczas Gillen.

To by znaczyło, że ci zabici żołnierze też byli gwardzistami. Członkami Gwardii Królewskiej podróżującymi bez mundurów.

Czyli w Przełęczy Sosen Marisy ktoś zamordował członków oddziału niebieskich… Ale dlaczego? I kto? Przychodzili mu na myśl tylko Demonai, jeżeli napięcia między klanami a doliniarzami przerodziły się w ostry konflikt. Demonai nie używali jednak kusz.

I czemu gwardziści podróżowali bez żadnych insygniów? Musieli przekroczyć granicę przy Przełęczy Sosen Marisy. Czy wracali z jakiejś tajnej misji na Południu?

Nie znał się na wojskowości, ale zakładał, że konfliktami na terenach przygranicznych zajmują się oddziały górskie. Nie Gwardia Królewska, która raczej ochraniała możnych i pilnowała porządku. Ich naturalnymi wrogami byli złodzieje, zabójcy i inni miejscy przestępcy, którzy nigdy by nie zaatakowali całego oddziału żołnierzy.

Ktokolwiek to był i jakikolwiek miał cel, ta walka nie dotyczyła Hana. On nie miał żadnego pożytku z niebieskich. Zabili jego matkę i siostrę, które spłonęły w mieszkaniu podpalonym przez nich wraz ze stajnią. Prześladowali go za morderstwa, których nie popełnił. Nic im nie zawdzięczał. Powtarzał to sobie, próbując zapomnieć o biednej Ginny Foster i o ciele kapitana Byrne’a leżącym na środku drogi.

Han i Amon Byrne spierali się, owszem, głównie z powodu Rebeki, ale młodszy Byrne potrafił wstawić się za Hanem wtedy, gdy nikt tego nie robił. Kapral Byrne wydawał się mieć skrupuły w czasach, w których było to rzadkością.

Han zastanawiał się chwilę nad mieczem. Pomyślał, że powinien zostawić go przy kapitanie - położyć obok niego albo wcisnąć mu w dłonie. W jakiś sposób ten miecz wydawał się jego częścią.

Jednak gdyby go tu zostawił, to następny podróżny po prostu go zabierze i sprzeda na targu.

Powinienem go oddać lytling Byrne’owi, pomyślał. Powinienem mu przekazać ten miecz i pierścień wraz z opowieścią o tym, jak zginął jego ojciec.

Ostrożnie zsunął złoty pierścień z palca Byrne’a i włożył go do sakiewki.

Wiedział, że musi już ruszać. Czuł się bezbronny, był widoczny jak na dłoni. W powietrzu wisiało niebezpieczeństwo, tak namacalne, że aż trudno było oddychać.

Jednakże mimo wszystko wydawało mu się nieprzyzwoitością porzucić to ciało tak bez żadnej ceremonii pożegnalnej.

Kapitan Byrne poległ w walce. Co się robi z żołnierzami? Po chwili zastanowienia Han wyjął swój nóż i włożył go w dłonie mężczyzny, trzonkiem w stronę głowy. Nie bardzo umiał się modlić, lecz pochylił głowę i powierzył kapitana Byrne’a Stworzycielowi i Pani.

W końcu przymocował miecz do uprzęży Łacha, który spoglądał na to wszystko z dezaprobatą. Dosiadł konia, myśląc przy tym, że w jego ojczyźnie robi się bardziej niebezpiecznie, niż kiedykolwiek było w dalekich, obcych krajach.

ROZDZIAŁ ÓSMY
Końce i początki

O świcie Raisa znalazła kryjówkę w małym wąwozie kilkaset metrów w bok od głównego szlaku wiodącego do kolonii Sosen Marisy. Droga biegła tam po skale, z której wiatr zdmuchiwał śnieg, tak że ścigający nie mogli zauważyć, gdzie skręciła. Zostawiła wierzchowca Gillena przy wejściu do wąwozu i wróciła z gałęzią sosny, by zamieść wszystkie ślady prowadzące od drogi.

Nakarmiła i napoiła konia, lecz nie zdjęła mu siodła, by w każdej chwili móc go dosiąść. Rozpaliła ognisko pod skalnym nawisem i ogrzewając się przy nim, jadła suchy prowiant i mięso z zapasów Gillena.

Może to będzie mój ostatni posiłek, pomyślała. Przypomniały jej się wystawne bankiety organizowane na zamku w Fellsmarchu.

Czuła taki głód, że wszystko, co jadła, smakowało jej jak najlepsze frykasy. Była zachwycona tym, że je na świeżym powietrzu i że żyje. Nigdy wcześniej tego nie doceniała.

W tym roku tak wiele się nauczyła - czy to wszystko ma się teraz zmarnować?

Mam tylko szesnaście lat, pomyślała. I wielkie plany.

Jeżeli umrze tu w górach, Han Alister nigdy się nie dowie, co się z nią stało.

I Amon. On jeszcze żyje - na pewno. Czuła energię przepływającą między nimi. On wiedziałby, gdyby znalazła się w niebezpieczeństwie, i zrobiłby wszystko, by jej pomóc.

- Przepraszam - szepnęła. - Tak mi przykro ze względu na twego ojca. Wyjdź z tego żywy i spiesz się do domu. Teraz potrzebuję cię bardziej niż kiedykolwiek.

Im bliżej była celu, tym bardziej miała ochotę przyspieszyć. Do kolonii Sosen Marisy pozostał tylko jeden dzień drogi, jeśli pogoda się utrzyma. Najchętniej przebiegłaby ten odcinek, łudząc się, że potrafi zwieść ścigających ją zamachowców.

Wiedziała jednak, że gdzieś po drodze na nią czekają. Znają cel jej podróży i zrobią wszystko, by tam nie dotarła. Był słoneczny zimowy dzień. Każdy jej krok pozostawiał ślady na dziewiczo białym śniegu. Zawsze, gdy wyłaniała się spoza drzew, była widoczna z daleka, jako ciemna plama na białym tle. Lepiej poczekać na osłonę ciemności i wtedy posuwać się ostrożnie, bocznymi ścieżkami, gdzie tylko to możliwe. Może jedna osoba w ciemnościach da radę prześlizgnąć się przez zasadzki, które bez wątpienia na nią zastawili.

Czasami powstrzymanie się od działania wymaga więcej siły niż działanie.

Próbowała patrzeć przed siebie, przekonywać się, że uda jej się dotrzeć bezpiecznie, że wszystko, co przeszła, nie pójdzie na marne. Miała niezmożoną wolę przeżycia i wzięcia odwetu na tych, którzy zamordowali Edona Byrne’a. Którzy bardzo chcieli ją zamordować.

W Sosnach Marisy będzie mogła w końcu odpocząć pod opieką klanów i należycie opłakać tych, którzy przypłacili jej przejście przez przełęcz własnym życiem. Gdy już tam dotrze, wyśle do matki wiadomość o napaści na przełęczy i o śmierci kapitana.

Był to poważny zamach na władzę królewską. Może ten fakt wstrząśnie królową Marianną i otworzy jej oczy na zagrożenia dla tronu Szarych Wilków. Może Marianna zechce wybrać się do kolonii Demonai, co proponowała Elena, a wtedy klanowi uzdrowiciele sprawdzą, czy Wielki Mag wciąż jest jej podporządkowany. Może uda im się ustalić, jakich szkód dokonał Gavan Bayar, i znaleźć sposób, by to naprawić.

Jeśli przeżyje, to dołoży wszelkich starań, by pomóc matce w wygraniu tej najważniejszej z bitew. Połączą swe siły - matka i córka, królowa i następczyni tronu. O ile po roku pobytu Raisy na wygnaniu Marianna na to pozwoli.

Reprezentują dynastię Szarych Wilków i nic nie może się im przeciwstawić.

Nawet Mellony ma swoją rolę do odegrania. Raisa spróbuje porozumieć się z młodszą siostrą, przestanie widzieć w niej tylko rywalkę do tronu i łask matki.

Z bliskości śmierci niejednokrotnie rodzą się szlachetne zamiary i mądrość. Raisa modliła się w duchu, by przeżyć i móc zrealizować swoje plany.

Wreszcie, z takim postanowieniem, położyła się przy ognisku. Powinna się przespać, żeby w nocy trzeźwo myśleć.

Sen jednak nie chciał nadejść. Ze wszystkich stron czuła zagrożenie, które ją przytłaczało, wręcz dociskało do ziemi. Kilka razy otwierała oczy przerażona jakimś drobnym szelestem.

Kiedy w końcu zasnęła, przewijały jej się przed oczyma obrazy, tak wyraźne jak w majaczeniach lub jak ryte w kamieniach sceny z dziejów klanów.

Leżała obok Hana Alistera na dachu Biblioteki Bayarów, z głową na jego ramieniu. Nad nimi wybuchały fajerwerki, oświetlając ich swym blaskiem. Nagle on się obrócił, docisnął ją do dachu i przyłożył jej nóż do gardła. „Jakie są zasady zalotów?”, zapytał. „Kogo można pocałować, jak często, i kto zaczyna?”

„Nie wiem”, odparła. „Nie znam tych zasad”.

A on spojrzał na nią tymi swoimi zniewalającymi oczyma, pogładził ją po policzku gorącymi palcami i szepnął: „Czego się boisz? Złodziei czy czarowników?”.

Scena rozpłynęła się i oto znowu była małą dziewczynką, siedzącą na kolanach mamy. Marianna czytała jej książkę z obrazkami, a Raisa rączką mierzwiła jej lśniące włosy.

Potem śnił jej się piknik na Hanalei. Mama obrzucała ojca bułkami, gdy on się z nią drażnił. „Następnym razem wybiorę sobie żonę, która nie rzuca tak celnie”, mówił Averill ze śmiechem.

Scena się zmieniła. Marianna siedziała obok pompatycznego Diuka Kredowych Klifów, który uważał się za świetnego bawidamka. Diuk opowiadał o swojej chacie myśliwskiej w Górach Sercowych Kłów i zapraszał ją na wizytę. Marianna spojrzała poprzez długi stół na Raisę i uniosła brew, jednocześnie wyginając usta w ledwie widocznym uśmiechu. Jej matka potrafiła więcej powiedzieć jednym drobnym gestem, jedną miną niż orator Redfern w godzinnym kazaniu.

W końcu Raisa, Mellony, Marianna i Averill siedzieli razem w saniach i pędzili w noc przesilenia na pokaz fajerwerków. Marianna, z policzkami zaróżowionymi od zimna, śmiała się jak mała dziewczynka. Raisa siedziała między rodzicami i trzymała ich za ręce - prawdziwe łączące ich ogniwo. Ten uścisk dawał jej większe poczucie ciepła i bezpieczeństwa niż otulające ich w saniach futrzane narzuty.

Później były kolejne wizje, nowe i obce. Czyli nie jej własne. Przepowiednie? Proroctwa? Czy niedawna przeszłość?

Matka klęczy w Świątyni Katedralnej, z głową pochyloną, ze złożonymi rękami, a po jej twarzy spływają łzy. Obok niej klęczy orator Jemson i z dłonią na jej ramieniu mówi coś łagodnie. Marianna kiwa głową i też coś mówi, ale Raisa nie jest w stanie rozróżnić słów.

Marianna przy swoim biurku w sypialni pośpiesznie zapisuje słowa na kartce, rozchlapując atrament. Orator Jemson i Magret stoją przy niej jako świadkowie. Królowa składa swój podpis, dmucha na papier, by osuszyć atrament, zwija list i związuje, po czym podaje Jemsonowi.

Królowa Marianna stoi na balkonie w swej sypialni w wieży zamkowej i spogląda na miasto. Dłonie opiera na kamiennej poręczy. Miasto pokryte jest białym dywanem śniegu, spod którego przezierają wiosenne kwiaty. Jest późne popołudnie i słońce się obniża, rzucając długie szare cienie wszędzie tam, gdzie przysłaniają je budynki.

Poza podzamczem w parku bawią się dzieci. Marianna obserwuje, jak w barwnych strojach obracają się, zderzają i podskakują. Ich śmiech niesie się daleko w ciepłym wiosennym powietrzu. Marianna uśmiecha się na ten widok i wsuwa dłonie pod pachy, by je ogrzać.

Nagle królowa słyszy inny dźwięk, tym razem za plecami, i zaczyna się obracać.

- Mamo! - Raisa zerwała się do pozycji siedzącej, nagle obudzona, z sercem boleśnie kołaczącym w piersi. Przespała cały dzień. Zbliżał się wieczór. Ogień zgasł już dawno, a ciepło wiosennego słońca szybko się rozchodziło. Koń Gillena patrzył na nią, wydmuchując z nozdrzy kłęby pary.

Jej krzyk poniósł się echem po górach. Odbijał się od otaczających ją szczytów, będących grobowcami zmarłych królowych. Najpierw było to słowo Mamo! które niebawem brzmiało jak Marianno! Rozbrzmiało kilka razy, aż wreszcie ucichło.

- Mamo - powtórzyła Raisa, tym razem cicho, a mimo to góry usłyszały ten refren i znowu go podjęły. Marianno! Tyle że teraz wzywały całą linię królowych.

Marianna ana‘Lissa ana’Theraise ana… i tak dalej wstecz aż do Hanalei. Imiona niosły się echem po górach niczym dźwięk olbrzymiego dzwonu. W ciągu tysiąca lat, odkąd Hanalea zakończyła Rozłam, panowały trzydzieści dwie królowe. Góry wymieniły je wszystkie.

Raisa zawsze czuła się w górach bezpiecznie, na swoim miejscu, silnie związana z przyszłością i przeszłością. Teraz poczuła się jak zwisająca luzem nić, należąca do sieci, która zaczyna się pruć. Albo jak sadzonka wyrwana z gleby i porzucona na pastwę losu. Zamknęła oczy i modliła się bez słów.

Kiedy podniosła powieki, była otoczona wilkami, większymi niż kiedykolwiek zdarzyło jej się widzieć. Szarymi wilkami we wszelkich możliwych odcieniach szarości. Ich oczy były niebieskie, zielone, złote i czarne.

- Odejdźcie - szepnęła, unosząc dłonie w obronnym geście. - Zostawcie mnie!

Jeden z wilków wystąpił naprzód, patrząc na Raisę mądrymi, szarymi ślepiami. Inne rozstąpiły się, by zrobić mu miejsce.

- Witamy cię, Raiso ana’Marianna. Jesteśmy twoimi siostrami, królowymi z rodu Szarych Wilków. - Wilczyca usiadła i owinęła tylne łapy swoim bujnym ogonem. - Czyż to nie krzywdzące - mówiła z przechyloną głową - że objęcie przez nas tronu zawsze łączy się z bólem po utracie matki?

- Muszę odpocząć - westchnęła Raisa. - Czeka mnie długa droga. - Podciągnęła kolana i objęła nogi rękoma. - Mam już dość snów.

- A przekazanie tronu następczyni zawsze łączy się z bólem utraty własnego życia? - ciągnęła zielonooka wilczyca, jakby nie słyszała uwagi Raisy. - Ale świadomość, że nasze córki idą w nasze ślady, łagodzi ból odejścia.

Szarooka wilczyca trąciła nosem Raisę w kolano.

- Nie jesteś sama. Jeśli się skupisz, poczujesz więź ze wszystkimi Szarymi Wilkami, które były przed tobą.

- Służymy radą panującym królowym - powiedziała zielonooka - tylko w krytycznych sytuacjach. Jak teraz.

- Ale widuję was od miesięcy - zauważyła Raisa, drżąc. - Czemu wcześniej nie przemówiłyście?

- Twoja matka przestała nas słyszeć - odparła wilczyca. - Dlatego przyszłyśmy do ciebie.

- Altheo - odezwała się karcąco wilczyca z szarymi oczami.

- Kiedy to prawda - powiedziała Althea. - Raisa powinna się dowiedzieć. Bayar zablokował uszy Marianny, żeby nie słyszała naszych ostrzeżeń.

- Czemu mam was słuchać? - zapytała Raisa. - Może jesteście przywidzeniem albo demonami wywołanymi przez moich wrogów. Albo złym snem - dodała z nadzieją.

- Musisz nas wysłuchać - oznajmiła szarooka wilczyca. - Masz wielu wrogów. Jeśli nie podejmiesz działań, zniszczą dynastię Szarych Wilków.

- Właśnie dlatego jadę do domu. Żeby pomóc matce. Zbyt długo nie słuchałyśmy się wzajemnie.

Wiatr poruszył wierzchołkami drzew i wyszeptał Marianna.

Wilki też się poruszyły - rozglądały się niespokojnie, warcząc i wyjąc.

- Teraz los dynastii wisi na włosku - powiedziała szarooka wilczyca. - I ty jesteś tym włoskiem, Raiso ana’Marianna.

To stwierdzenie było tak zbliżone do jej własnych odczuć, że Raisa zadrżała.

- Moja matka i ja jesteśmy w niebezpieczeństwie - stwierdziła. - Czy to chcecie mi powiedzieć?

- Strzeż się kogoś, kto udaje przyjaciela - oświadczyła Althea. - Szukaj wrogów blisko domu.

- Czemu proroctwa są zawsze tak okropnie zagmatwane? - oburzyła się Raisa. - Nie możecie mi wprost powiedzieć, co się dzieje?

Wilki zerwały się, jakby na dany znak.

- To jest wiadomość, którą ci przynosimy, Raiso ana’Marianna, potomkini królowych Siedmiu Królestw - rzekła Althea. - Musisz walczyć o tron. Musisz walczyć o dynastię Szarych Wilków. Nie daj się usidlić tak jak Marianna. Przyszłość królestwa jest zagrożona. - Pochyliła głowę i odwróciła się, by odejść.

Pozostałe ruszyły za nią, wszystkie z wyjątkiem tej z szarymi oczyma. Ta uważnie obserwowała Raisę, jakby zdejmowała z niej miarę. Księżniczka miała wrażenie, że widzi współczucie w jej oczach.

- Raiso ana’Marianna, moje siostry mówią prawdę, lecz to nie wszystko. Nie popełnij takich błędów, jakie ja popełniłam. Ostrożnie dobieraj przyjaciół. Nigdy nie zapomnij, że dwie cienkie nici splecione razem są silniejsze niż jedna gruba.

- Moja matka i ja - szepnęła Raisa. - O to ci chodzi?

Wilczyca obejrzała się przez ramię, jakby bojąc się, że usłyszą ją jej siostry, po czym ponownie zwróciła głowę w stronę Raisy.

- Wiedz, że czasami trzeba wybrać powinność ponad miłość. Nie zapominaj o powinności. Ale wybieraj miłość, kiedy to możliwe.

Raisa wpatrywała się w nią zdumiona.

- Kim jesteś? - szepnęła.

- Jestem Hanalea ana’Maria, która rozłamała świat.

- Ale… - Gdy Raisa szukała słów, Hanalea kiwnęła głową i odwróciła się. Z uszami skierowanymi do tyłu, dużymi susami pognała w las, ciągnąc za sobą wspaniały ogon, który po chwili zniknął wśród drzew.

Raisa ponownie otworzyła oczy. Leżała na plecach, wpatrzona w wierzchołki drzew. Przez jej pelerynę przenikały chłód i wilgoć. Z poruszanych wiatrem gałęzi spadał na nią śnieg.

Marianna, szumiały drzewa.

Usiadła, wciąż otumaniona wspomnieniami snów, którym towarzyszyło dziwne przerażenie.

A więc to był sen. Ale co znaczyła ta wizyta o zmierzchu? Czy był to koszmar zrodzony z niepokoju? Przeczucie czegoś, co może się zdarzyć? Niejasna przypowieść z zaszyfrowanym znaczeniem?

Mówiono, że królowe Szarych Wilków mają dar jasnowidzenia, ale Raisa nigdy nie zauważała tego u swojej matki. Czy w taki sposób przekazywane jej były wiadomości - przez szare wilki we śnie?

A może to tylko zwyczajny sen, wywołany wspomnieniami? Konsekwencja ciężkiego dnia.

Czy może zaufać tradycji magii, która zdawała się już uśpiona jako relikt dawnych czasów, gdy czarownicy nie sprawiali kłopotów, amulety działały bez ograniczeń, a królowe wiedziały, co robią?

Co zastanie po powrocie do Fellsmarchu? Co jest na tyle groźne, że wilki wysłały jej to ostrzeżenie?

Musiała się dowiedzieć. I to natychmiast.

Zerwała się na nogi i wtedy zauważyła na śniegu wokół obozowiska ślady łap wielkości talerzy.

Ślady wilków.

Krew i kości, może traci zmysły.

- Przepraszam - szepnęła do ucha koniowi, który cały ten czas stał osiodłany. Ocierał się bokiem o drzewo i przesunął siodło w jedną stronę. Poluzowała wędzidło na tyle, żeby mógł znowu coś zjeść i wypić, a potem podciągnęła popręg i wdrapała się na grzbiet.

Gdy wyjechała z ciemnego, wąskiego wąwozu, zaskoczyło ją rażące światło dnia. Ostatnie promienie słońca odbijały się od śniegu, oświetlając drogę. Rozejrzała się i skierowała na północ, w stronę kolonii Sosen Marisy.

Gdzie to było możliwe, zjeżdżała z głównej drogi, by nie rzucać się w oczy wszystkim patrzącym z góry. To jednak spowalniało jej podróż. Trzymała przy sobie napiętą kuszę Gillena, chociaż wiedziała, że jeden strzał raczej jej nie uratuje.

Powstrzymywała też konia, choć najchętniej puściłaby się galopem, by jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Raz na jakiś czas zatrzymywała się i nasłuchiwała, lecz słyszała tylko szelest gałęzi nad głową i skrzypienie śniegu pod końskimi kopytami.

Ci, którzy ją ścigają, też poruszają się ostrożnie, nie chcąc jej przegapić. A może zastawili na nią zasadzkę i siedzą jak pająki czyhające na ofiarę, czekając, aż w nią wpadnie.

Wytężała wszystkie zmysły, by nie przegapić niczego niepokojącego w otoczeniu. Nie miała czasu na rozmyślanie o decyzjach, które sprowadziły ją w to miejsce, na skraj życia i śmierci. Teraz o jej przyszłości - o jej życiu - miał zadecydować krótki czas na tej wąskiej drodze z Delphi przez przełęcz do kolonii Sosen Marisy.

Gdzie są Demonai? myślała. Dlaczego nie patrolują tego odcinka?

W miarę jak słabł blask słońca, słabł też uścisk Raisy na wodzach. Może nawet poruszałaby się nieco szybciej, przynajmniej póki nie wzejdzie księżyc, ale brak światła czynił podróż bocznymi ścieżkami bardziej niebezpieczną. Gdyby koń zwichnął sobie nogę, byłoby po niej. Częściej więc wychodziła na główną drogę i przyspieszała w miejscach, gdzie gałęzie drzew stanowiły osłonę przed niepożądanym wzrokiem z góry.

Zastanawiała się, ilu ich tam na nią czeka. Ilu zginęło z rąk gwardzistów? Czy się rozdzielili, czy też nadal tworzą jedną grupę? Może część z nich patroluje drogę, żeby ją przechwycić, podczas gdy inni leżą ukryci gdzieś z boku?

Przyjrzała się drodze przed sobą pod kątem możliwych zasadzek, lecz ciemność uniemożliwiała ich dostrzeżenie, tak samo jak zapewniała jej osłonę. Dalej droga biegła przez wąski wąwóz, którego środkiem płynął teraz zamarznięty strumień. Raisa zobaczyła ślady - dowód na to, że już po burzy przechodziły tędy konie.

Mówiła sobie, że to, iż konie tędy szły, jeszcze nie znaczy, że wciąż tam są. I tak nie było innej drogi. Przytulona do ściany, tak by jej sylwetka nie zarysowała się na tle wejścia, wprowadziła swojego konia.

Uratował ją element zaskoczenia. Mężczyźni czekający w kanionie prawdopodobnie byli tu od wielu godzin, więc ich czujność zdążyła nieco osłabnąć.

W połowie drogi przez wąwóz Raisa nagle dostrzegła ruch przy przeciwległej ścianie. Jakiś koń prychnął na powitanie i koń Gillena mu odpowiedział.

Ze wszystkich stron rozległ się tupot butów po kamieniach, gdy żołnierze sięgali po leżącą obok nich broń.

Raisa wbiła pięty w boki wałacha i ruszyła naprzód. Ktoś za jej plecami rzucił przekleństwo z Północy. Potem usłyszała krzyk, który odbijał się od skał.

Wypadli z kanionu niczym z procy. Raisa wciąż poganiała rumaka. Pędem przebyli wąski korytarz między drzewami, choć w tych ciemnościach mogło się to skończyć śmiercią lub kalectwem. Za nimi wyraźnie było słychać tętent kopyt oznaczający pościg.

Po nocy spędzonej w niewygodnej pozycji w jednym miejscu koń wydawał się chętny do biegu, więc Raisa nie ograniczała go w żaden sposób. Drzewa migały jej przed oczami, na twarzy czuła ostre smagnięcia wiatru. Mogła skończyć w przepaści, ale gdyby ją schwytano, jej koniec także byłby przesądzony.

Rozważała swoje szanse dotarcia do kolonii przed pościgiem. Jej koń był wypoczęty, a ona lekka w porównaniu z goniącymi ją mężczyznami. Ale nie znała drogi i nie wiedziała, czy nie zastawiono na nią kolejnych zasadzek. Słychać ich było z odległości kilku kilometrów.

Wypadła spomiędzy drzew na szeroką polanę. Usłyszała za sobą kusze, kluczyła więc po łące tak, jak nauczyli ją Demonai. Bełty śmigały obok niej, nie trafiając. Jednak ten slalom zwolnił jej tempo i kiedy obejrzała się do tyłu, zobaczyła, że napastnicy są już blisko.

Znowu dopadła drzew, lecz nie była w stanie zwiększyć odległości między nią a pościgiem. Tak na oko było ich około pół tuzina.

Po obu stronach widziała wilki pędzące przez las, ze skierowanymi w tył uszami, bez trudu dotrzymujące jej kroku.

Nie mogłybyście zagrodzić im drogi, spłoszyć koni albo zrobić coś innego? pomyślała.

Z pyska wałacha sączyła się piana, jego tempo nieco zmalało. Jak długo wytrzyma? Pozostałe konie też pewnie są zmęczone. Bardziej niż jej.

Wjechali między dwa duże głazy w kolejny kanion.

Krew i kości! Na wprost, z każdej strony wyłonił się jeździec, by zablokować jej drogę. W rękach trzymali opuszczone kusze i szeroko się uśmiechali.

Raisa rozejrzała się w popłochu. Kanion był w tym miejscu wąski i w żaden sposób nie mogła ich ominąć. Słyszała okrzyki zwycięstwa wydawane przez tych za jej plecami, gdy zobaczyli, że wpadła w pułapkę.

Obudziła się w niej złość. Cóż to za tchórze i zdrajcy, że atakują w ośmiu ją jedną.

Wysunęła miecz Gillena z pochwy. Wyciągnęła go przed siebie niczym dzidę i mocniej spięła konia.

- Za Hanaleę Wojowniczkę! - krzyknęła, napierając prosto najeźdźców na swojej drodze. Z ich twarzy znikły uśmiechy, a zastąpiły je zaskoczenie i strach. Chwycili za wodze swoich koni, by odsunąć się z drogi.

Wbiła miecz w kark jednego z koni, który nie zdążył się przed nią usunąć. Koń ryknął, a ona natychmiast puściła miecz, by nie spaść z własnego rumaka.

Usłyszała dźwięk kusz i coś uderzyło ją w plecy, strącając na ziemię. Upadła na twarz. Jej koń podszedł do niej i stanął nad jej głową, tak że piana z jego pyska kapała jej na szyję. Podniosła się, starając się nie myśleć o bólu w plecach i uczuciu drętwienia w lewym ramieniu.

Reszta napastników utknęła za tymi dwoma, którzy zagrodzili jej drogę. Wiedziała jednak, że zaraz ją dopadną. Sięgnęła łęku siodła i próbowała się wdrapać, lecz z ręką w tym stanie nie było to możliwe. Złapała więc kuszę i pobiegła między skały na końcu kanionu. Wspinała się, sapiąc z wysiłku i płacząc. Za każdym razem, gdy się rozciągała, ruszała czy wyciągała rękę, bełt w jej plecach zmieniał położenie, co powodowało silny ból w ranie i zawroty głowy.

Odsuwała tylko w czasie to, co nieuniknione, ale była zbyt wściekła, by o tym myśleć. Zostać zabitą tak blisko celu, i to przez zdrajców, którzy zamordowali Edona Byrne’a, było dla niej czymś nie do przyjęcia. Jedynym sposobem pomszczenia śmierci kapitana było wyjść z tego cało, ale w tej chwili wydawało się to coraz mniej możliwe.

Wspinała się, dopóki mogła, a potem wsunęła się w szczelinę. Ułożyła kuszę po swojej prawej stronie, a sztylet Pani po lewej. Mogą ją wyciągnąć jak mięczaka z klifów nad oceanem Indio, ale przynajmniej trochę będzie ich to kosztować.

Czy wiedzą, że jest ranna? Chyba nie.

Czuła krew spływającą jej po plecach z miejsca zranienia pod lewą łopatką. Co dziwne, ból był coraz słabszy, jego miejsce zajmowało uczucie drętwienia. Czyżby strzała naruszyła nerw?

Usłyszała krzyk z dołu.

- Nie przedłużajmy już tego! Nie wydostaniesz się stąd o własnych siłach. Poddaj się teraz, a nic ci nie zrobimy. Jak się będziesz opierać, to nie ręczę za nasze działania!

Owszem, pomyślała Raisa, mamy swoje przywary, ale głupota nie jest cechą rodzinną Szarych Wilków. Nie odpowiedziała.

Po dłuższej chwili usłyszała, jak dowódca wydaje rozkazy. Mężczyźni mieli się rozstawić i przeszukać kanion. Słyszała grzechoczące kamienie, odgłosy wspinających się w pobliżu mężczyzn i rzucane przez nich przekleństwa.

Wtem po przeciwnej stronie kanionu, na wąskiej skalnej półce zjawił się jeden z nich. Rozprostował się i rozejrzał. Kiedy zobaczył Raisę, uśmiechnął się z satysfakcją i wskazał na nią palcem.

- Merkle! - krzyknął, patrząc za siebie. - Tam w górze! Ona jest…

Raisa uniosła kuszę i strzeliła mu prosto w pierś, tak jak ją uczono. Mężczyzna padł do tyłu i zniknął jej z oczu. Słyszała okrzyki pozostałych, kiedy zobaczyli, jak ich kompan się przewraca.

To może ich na jakiś czas powstrzymać, pomyślała. Miała dziwne wrażenie, jakby jej myśli zwalniały i się plątały. Przestała czuć wargi i język, straciła też czucie w lewej ręce.

Zamrugała, by odsunąć spod powiek rozmazane obrazy, i nagle zrozumiała. Trucizna. Grot strzały był posmarowany trucizną.

Czyli ośmiu na jednego nie wystarcza, pomyślała. Trzeba jeszcze użyć trucizny. To tak wyglądają zasady uczciwej walki w praktyce.

Upór i pewność siebie zaczęły ją opuszczać. Jak zwalczyć truciznę? Na pewno jest pochodzenia roślinnego, prawdopodobnie wytworzona przez klany. W klanach powstawały niezwykle skuteczne trucizny.

Na początku silnie krwawiła, ale teraz przestała czuć strużkę krwi na plecach. Czy to dobrze, czy źle? Gdyby wciąż krwawiła, może pozbyłaby się części trucizny?

No tak, trucizna była mocna. Przed oczami wirowały jej mroczki, mięśnie boleśnie drgały. Skały dokoła się rozpływały i migotały. W ciemnościach niczym cienie poruszały się wilki, zawodząc, przytulając do niej swoje ciepłe ciała, jakby jakimś cudem mogły zatrzymać ją na tym świecie.

Mogła jedynie mieć nadzieję, że umrze, zanim ją znajdą.

Teraz słyszała na dole większe poruszenie. Mężczyźni pokrzykiwali do siebie. Pomyślała, że już powinni byli ją znaleźć. W kanionie zapadła cisza.

Zacisnęła palce na sztylecie Pani. Jeśli ktoś podejdzie, dźgaj. Jeśli ktoś podejdzie, dźgaj. Powtarzała to sobie w kółko, żeby nie zapomnieć.

Amon zawsze powtarzał, że taki jest cel ćwiczeń - wytrenować mięśnie i nerwy, żeby podczas walki odruchowo robiły to, co do nich należy.

Słyszała jego głos, niski i zdesperowany. Rai, nie odchodź. Nie zostawiaj mnie, Rai. Nie umieraj. Nie umieraj. Nie umieraj.

Bezsilnie uderzyła dłonią w kamień. Przepraszam. Przepraszam. Robiłam, co mogłam.

Najbardziej żałowała swojego rozstania z Hanem. Tyle chciała mu powiedzieć, tyle wyznać. Chciała, by prawda zastąpiła dzielące ich kłamstwa. Teraz pewnie nigdy się nie dowie, co się z nią stało. Ani co naprawdę do niego czuła. I kim naprawdę była.

Próbowała sobie przypomnieć jego twarz i zachować ten obraz pod powiekami - te lśniące, niebieskie oczy pod jasnymi brwiami, arystokratyczny nos, bladą bliznę na jednym z policzków.

Gdzieś za nią osypywały się drobne kamyki i chrobotały po skale. Ktoś zbliżał się z góry. Wymacała sztylet i zacisnęła na nim dłoń.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Przerwany pościg

Bywa, że zejście jest trudniejsze od wspinaczki. Gdy zbocze zaczęło opadać, Łach zapragnął przyspieszyć - nie jest to dobry pomysł, gdy zaspy zasłaniają nierówności terenu, takie jak drobne szczeliny i duże głazy.

Han wciąż widział przed sobą ślady jeźdźców. Najwyraźniej pędzili na złamanie karku. Część z nich odbiła w okoliczne lasy, a reszta pojechała dalej. Czyżby kogoś ścigali? Czy może się rozdzielili, żeby trudniej ich było wyśledzić?

Wreszcie dotarli do granicy roślinności i wiatr przestał być tak dotkliwy. W lesie Han poczuł ulgę i jednocześnie wzmógł czujność, bo wśród otaczających go sosen mogło się czaić niebezpieczeństwo.

Znalazł się na niewielkim wzniesieniu, skąd widać było szereg górskich grzbietów opadających do Doliny niczym fale na zamarzniętym morzu. Mimo obaw związanych z pogodą będzie musiał gdzieś przenocować. Na północy zbierały się chmury, lecz na zachodzie ostro zarysowane szczyty wciąż były skąpane w słońcu. Skalne wyłomy rzucały szare cienie na śnieg. W kanionach było już ciemno. Drzewa w cieniu szczytów wyglądały jak czarne plamy.

Nim ich zobaczył, usłyszał odgłosy pościgu. W tym terenie dźwięki niosły się daleko, odbijane od skał: stukot kopyt po kamieniach, krzyki nawołujących się mężczyzn, nawet szelest kusz.

To muszą być ci, których śladem jechał cały dzień - zabójcy kapitana Byrne’a i innych niebieskich. Czyli miał rację - ścigają kogoś i teraz zapewne ich pościg osiągnął apogeum.

Czy to ostatni z gwardzistów, któremu udało się uciec? Czy nie mogą wypuścić z obławy nawet jednego?

Choć jakiś głos podpowiadał mu To nie twoja sprawa, Alister, Han posuwał się naprzód, aż do krawędzi, z której mógł spojrzeć w dół na wąwóz. Był głęboki, w kształcie niecki. Opadał ku zmarzniętemu strumieniowi płynącemu środkiem. Niedawno musiał tu być pożar, bo zbocza pokrywało stosunkowo niewiele drzew.

Gdy obserwował to z góry, spośród drzew wyłonił się samotny jeździec. Pędził przez polanę, praktycznie leżąc na koniu. Była to kobieta, sądząc po wielkości sylwetki, ubrana tak jak zabici żołnierze i na podobnym wierzchowcu. Przywarła do rumaka jak rzep. Pokonywali polanę slalomem, przez co trudno było w nich trafić.

Po chwili zjawiło się jeszcze sześciu jeźdźców, gnających za dziewczyną jak psy za zapachem krwi. Znowu rozległ się dźwięk kusz. Bełty przeszywały powietrze i spadały wokół uciekinierki, póki nie wjechała do lasu po drugiej stronie.

Han patrzył na to jak zauroczony, aż wszyscy zniknęli w lesie. Odgłosy pościgu ucichły i polana znowu była pusta, jeśli pominąć sterczące w śniegu bełty, które wyraźnie dowodziły, że to nie był sen.

Łach zarżał niespokojnie i potrząsnął łbem. Han przemawiał do niego łagodnie, choć myślami był zupełnie gdzie indziej - próbował zrozumieć to, czego świadkiem był przed chwilą.

Ścigający jeździli na górskich koniach używanych w armii. Wyglądali na gwardzistów, którzy nie chcą być rozpoznani. Nie zamierzają pozwolić dziewczynie dotrzeć do kolonii Sosen Marisy, od której dzieli ją zaledwie kilkanaście kilometrów.

Widać było, że mają ją zabić - sześciu ją jedną. Ta gwardzistka jeździ konno jak klanowa wojowniczka, ale na pewno nie da rady uciec. To jakieś osobiste porachunki na śmierć i życie, które nie mają z nim nic wspólnego.

Mówił sobie, że powinien jechać dalej i cieszyć się, że pościg odwraca ich uwagę od jego osoby.

Ale… Jaką odpowiedź dał Rebece, gdy zapytała, co zamierza robić po powrocie do Fells?

Mam dosyć tego, że ci u władzy wykorzystują słabych. Chcę im pomóc.

Nie wiedział, o co tu chodzi. A jednak, kimkolwiek ona była, czuł, że większy sens ma pomoc tej dziewczynie niż służba królowej, której nienawidził.

To w pewien sposób się z nim wiązało. Byrne był kapitanem Gwardii Królewskiej i ojcem nad wyraz uczciwego Amona Byrne’a. Z jego drużyny przeżyła tylko ta panienka. A Amon Byrne był przecież komendantem i przyjacielem Rebeki.

Nie mając żadnego planu, spiął Łacha piętami i ruszył w dół stoku. Zaczął ostrożnie, lecz wkrótce coraz bardziej popędzał konia, bojąc się, że przybędzie zbyt późno.

Pościg nagle się zakończył kilka kilometrów dalej, w małej dolince pełnej okruchów skał i kamieni. Han słyszał, jak mężczyźni się nawołują. Przywiązał Łacha do krzaku wawrzynu, zsiadł i wyciągnął łuk oraz strzały. Wdrapał się po zboczu kanionu, po lodzie i skałach, żeby ze szczytu spojrzeć na dół. Musiał porządnie wytężać wzrok, by coś zobaczyć w gasnącym świetle dnia.

Z jednej strony stał koń bez jeźdźca, z opuszczonym łbem, drżący z zimna, z parującą na mrozie sierścią. W pierwszej chwili Han pomyślał, że się spóźnił, że dziewczynę już zabito. Ale napastnicy zeszli z koni. Gorączkowo naciągali kusze i wyjmowali sztylety. Najwyraźniej zapędzili ofiarę w kozi róg. Może koń się potknął i gwardzistka spadła.

A może ją osaczyli? Teraz Han doliczył się ich aż ośmiu.

Jeden z nich podniósł rękę, dając pozostałym znak, by poczekali. Przyłożył dłonie do ust i krzyknął w dolinkę:

- Nie przedłużajmy już tego! Nie wydostaniesz się stąd o własnych siłach. Poddaj się teraz, a nic ci nie zrobimy. Jeśli będziesz się opierać, to nie ręczę za nasze działania!

Aha, pomyślał Han, dziewczyna widziała, co stało się z jej kompanami. Byłaby głupia, gdyby na to przystała.

Mężczyzna czekał. Nie usłyszał odpowiedzi, tylko szum zmarzniętych liści na wietrze. Wzruszył ramionami i kiwnął głową w stronę swoich ludzi. Ruszyli w głąb wąwozu, by przeszukać skalne rumowiska. Wbijali miecze pod krzaki, zaglądali do szczelin i za większe głazy, brodząc po pas w śniegu, posuwając się coraz wyżej po stokach kanionu.

Nagle żołnierz na jednej z półek po przeciwnej stronie kanionu coś krzyknął, a po chwili znieruchomiał, zachwiał się i przewrócił, rozpaczliwie wymachując rękami. Upadł na plecy na dno wąwozu. Natychmiast podbiegł do niego jeden z kamratów.

- Kapralu Merkle! - krzyknął ponaglająco. - Ta suka wbiła strzałę w Jarvita.

Kapral? zdziwił się Han. A więc to armia, tak jak myślałem. Czemu więc zaatakowali oddział Byrne’a? Przecież powinni być po tej samej stronie.

Teraz ścigający bardziej przypominali ściganych. Klęli pod nosem, obracali głowy, ze strachem obserwowali ściany urwiska i kulili się, by trudniej było w nich trafić. Sprawiali wrażenie, jakby każdy z nich chciał pozostawić innym możliwość dostąpienia chwały znalezienia ukrywającego się zbiega.

Merkle zaklął i wskazał palcem prawy brzeg wąwozu.

- Bełt przyleciał gdzieś stamtąd - warknął. - To tylko smarkata pannica, wy tchórze!

- Już zabiła sierżanta Gillena - jęknął kumpel Merkle’a. - Chyba jest bardziej niebezpieczna, niż myślicie, kapralu.

Han nie wierzył własnym uszom. Gillen? Mac Gillen? Jeśli ta dziewczyna zabiła Gillena, to trzeba ją za to wynagrodzić. Każdy wróg Mac Gillena jest moim przyjacielem.

Żołnierze stali, narzekając i rzucając niepewne spojrzenia na tę ścianę kanionu, gdzie zapewne ukryła się dziewczyna. Wyglądało na to, że nie mają ochoty jej szukać.

- Załatwiliście kapitana Byrne’a, czyż nie? - syknął Merkle. - Jesteście za bardzo umoczeni, żeby się teraz wycofać. Jeśli ona ucieknie, będziecie w nie lada tarapatach.

Rzucając na kaprala ponure spojrzenia, żołnierze wznowili poszukiwania, lecz teraz byli dużo ostrożniejsi.

A więc to prawda. Gillen i grupa innych renegatów zamordowali swojego dowódcę i wszystkich, którzy z nim podróżowali. Widocznie to Byrne był ich głównym celem i teraz chcą dokończyć dzieła, żeby nie było świadków.

Szybko podjął decyzję.

Obszedł kanion dookoła i zajął pozycję naprzeciwko rogu, w którym zapewne ukrywała się dziewczyna, najbliżej kaprala Merkle.

Nie potrzebował do tego magii.

Umieścił strzałę na cięciwie, przyciągnął do ucha i puścił. Ugodzony z tak bliskiej odległości Merkle wykonał pół obrotu, nim upadł twarzą w śnieg.

Zanim oficer sięgnął ziemi, Han był już gdzie indziej. Mężczyźni na dole posłali w tę stronę grad strzał, które odbijały się od skał. Gdyby udało mu się ich odciągnąć, dziewczyna mogłaby wydostać się z wąwozu i uciec. Jednak po stracie kaprala żołnierze wyglądali na całkiem zagubionych, jakby nie wiedzieli, czy kontynuować pościg, czy się wycofywać. Kręcili się, wymachiwali bronią i posłali jeszcze kilka strzał w miejsce, w którym Han był wcześniej.

Han wybrał sobie kolejny cel i wypuścił strzałę. Podbiegł kawałek dalej i znowu strzelił. Dwóch trafionych. Wywołało to zamieszanie. Trzej z pozostałych czterech żołnierzy wdrapywali się na konie, podczas gdy czwarty padał na ziemię ze strzałą w oku. Ostatnich trzech strzały Hana dosięgły na różnych etapach dosiadania koni.

- Chyba nie nawykliście do ofiar, które się bronią - mruknął Han. Odczekał chwilę, by sprawdzić, czy kogoś nie przeoczył. Jeden z leżących żołnierzy podniósł się na kolana i próbował się doczołgać do gniadego konia stojącego w pobliżu. Strzała Hana trafiła go poniżej żeber i teraz ciągnęła się za nim smuga krwi, gdy mężczyzna pełzł dalej, z ręką uniesioną w błagalnym geście. Gniady czekał, podrzucając głową i nieufnie obserwując zbliżającego się człowieka.

Han umieścił strzałę w cięciwie, lecz nie napiął łuku, tylko zszedł bliżej żołnierza, zwinnie zeskakując po skalnych półkach. Zatrzymał się kilkanaście metrów od niego. Powoli wymierzył, napiął cięciwę i ostrożnie wycelował.

Żołnierz wyrzęził słowa powitania do konia, który wyciągnął do niego głowę i parskał z zaciekawieniem. Wreszcie mężczyzna rzucił się naprzód i chwycił za strzemię, a potem z trudem zaczął się podnosić.

Strzała trafiła go idealnie w kark, tak że skonał, nie wydawszy już żadnego dźwięku.

Han przerzucił łuk przez ramię i poszedł w miejsce, w którym, jak zakładał, ukrywała się dziewczyna.

- Hej, ty tam! Nic ci nie jest?! - krzyknął.

Nie otrzymał odpowiedzi.

- Już ich nie ma! - Zajrzał w głąb kanionu, starając się ją wypatrzyć gdzieś w dole. - Nic ci nie grozi. Ja ich… eee… przegnałem.

Nadal żadnej odpowiedzi. Właściwie czemu miałaby mu ufać?

Cicho klnąc pod nosem, przeskoczył krawędź i na wpół się ślizgając, raniąc sobie palce na krzakach jałowców, opuszczał się po stoku. Na wąskiej półce, oddalonej od skraju kanionu mniej więcej o wysokość człowieka, znalazł dużą kałużę krwi na śniegu. Na krawędziach zdążyła już zastygnąć. Obok kałuży leżało pierzysko bełtu od kuszy. Widocznie je odłamała.

No nie.

- Gdzie się ukrywasz? Wiem, że jesteś ranna. Proszę, pozwól sobie pomóc. - Ukląkł i uważnie oglądał teren. Szkarłatne krople zaprowadziły go z powrotem w leśne podszycie. - Idę do ciebie! - zawołał. - Nie strzelaj!

Przełożył łuk przez ramiona. Ostrożnie rozgarniał gałęzie, gramolił się na czworakach, wzniecał czarodziejskie światło na czubkach palców, by oświetlać sobie drogę.

Tkwiła w skalnej szczelinie, z kolanami pod brodą, nożem na kolanach i bezużyteczną kuszą z boku. Nie ruszała się, ledwie oddychała, niczym zwierzę, które chce się ukryć na otwartej przestrzeni. Gdyby światło nie padło na ostrze, mógłby jej nie zauważyć. Kiedy jednak się zbliżył, zamachała mu sztyletem przed nosem.

- Nie podchodź - szepnęła. - Zostaw mnie. Ostrzegam! - Przełknęła ślinę, oblizała wargi i dumnie uniosła podbródek. - Jeśli się zbliżysz, poderżnę ci gardło.

To była Rebeka Morley.

- Rebeka? - wyszeptał Han. W jego głosie ulga i zaskoczenie mieszały się z przerażeniem. Kucnął i myślał intensywnie. Zainteresował go nóż w jej ręku. Wzorem przypominał miecz, który znalazł przy kapitanie Byrnie. Ten sztylet prawdopodobnie też był jego.

Co ją łączyło z kapitanem Byrne’em? Czy niebiescy z oddziału Byrne’a mogli być tymi „zbirami”, których Simon widział w Fetters Ford? Ale co oni tam robili?

- Rebeko… - Pochylił się i wyciągnął do niej rękę, a ona z dzikim spojrzeniem znowu podniosła nóż. - Nie poznajesz mnie? To ja, Han.

Rozumiał, że nie wygląda na wybawcę. Po tygodniach spędzonych w podróży był obdarty, nieogolony, wychudzony i brudny. Wiedział, że jego obecność w tym miejscu też nie była czymś zwyczajnym, zapewne był ostatnią osobą, jakiej się tu spodziewała.

Mimo wszystko chyba dało się go rozpoznać? W końcu on ją rozpoznał.

- Już w porządku - szepnął tonem, którym nie przekonałby nawet samego siebie. - Nic ci nie grozi.

Machnęła ręką lekceważąco, co miało znaczyć, że mu nie wierzy. Była w złym stanie. Na śniegu wokół niej widniały ślady krwi. Twarz z jednej strony miała całą siną, jakby ją pobito. Drugi policzek był blady, jakby nie dopływała do niego krew. Włosy miała krótsze niż wtedy, gdy ją widział ostatnio - widocznie je podcięła.

Jej zielone oczy były zamglone, wzrok miała nieprzytomny, dłoń ściskająca nóż się trzęsła.

- Co oni ci zrobili? - mruknął, z trudem opanowując nudności i wściekłość. Przecież była błękitnej krwi. Tak nie powinno być.

Myśli nie dawały mu spokoju. Czy uciekła Bayarom? Czy Byrne’owie ją uratowali? Czy to możliwe, że Amon Byrne był wśród zabitych w Przydrożnym Schronieniu, a Han go nie zauważył? A może kapral Byrne został gdzieś w lesie, martwy albo ranny?

Ale przecież Byrne mówił, że pojedzie prosto na północ, przez Bramę Zachodnią.

Czy Micah Bayar posunąłby się aż do tego, żeby zemścić się na Hanie? Czy byłby zdolny wysłać drużynę niebieskich, żeby zamordowali młodą dziewczynę? A może celem był jednak kapitan Byrne, a Rebeka znalazła się tam przypadkiem?

Gdzie nauczyła się tak jeździć konno? Na pewno nie w ciągu niecałego roku w Oden’s Ford.

Do ułożenia tej układanki brakowało zbyt wielu elementów.

Nabrał powietrza, pochylił się i patrząc w jej zielone oczy, zaczął uspokajającym tonem mówić, co mu ślina na język przyniosła.

- Co się dzieje, Rebeko? Zdaje się, że zawsze wymachujesz przede mną nożem. Może nabrałaś już wprawy? - I tak dalej.

Ona zmrużyła oczy i zmarszczyła brwi, jakby słuchała zdań w obcym języku.

Zawsze był szybki. Wystarczył mu moment, by wyrwać jej nóż i wsunąć go za pasek. Ona wyciągała ręce, by odzyskać broń, obrzucając go przy tym najgorszymi wyzwiskami.

- Nie martw się - wydyszał. - Nie zgubię go. Mam go tutaj. - Wyciągnął ją ze szczeliny i mocno objął ramionami, tak że nie mogła ani sięgnąć po nóż, ani wydrapać mu oczu.

Ona wzdrygnęła się w jego objęciach i w jej oczach pojawiły się zdumienie i strach. Jeszcze chwila zmagań, raczej dla zademonstrowania własnej woli niż w innym celu, i wreszcie się uspokoiła. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w jego twarz, drżąc jak zwierzę w potrzasku.

- Jestem czarownikiem, nie pamiętasz? - wyrzucał z siebie potok słów, jak zbyt mocno nakręcona pozytywka. - Pamiętasz, jak mi opowiadałaś o pocałunkach czarowników? Mówiłaś, że parzą. Nie jest tak źle, jak się człowiek przyzwyczai. - Nie uzyskał odpowiedzi, zresztą wcale jej nie oczekiwał. Usta mu się jednak nie zamykały, bo wydawało mu się, że tylko w ten sposób może ją zatrzymać.

- Chodźmy do Łacha. Mam w jukach trochę zapasów. Zaraz sprawdzimy, skąd ta cała krew.

Była lekka jak piórko, ale mimo wszystko schodzenie z nią na rękach w ciemnościach, po kamieniach i skalnych występach, sprawiało mu trudność, bo bał się upaść, by jeszcze bardziej jej nie zaszkodzić. Wiedział, że zadaje jej ból, bo świadczył o tym jej syczący oddech. W pewnym momencie zaczęła się szarpać, i wtedy mógł jedynie rzucić się naprzód i sturlać na dno wąwozu.

Kiedy znaleźli się na dole, gwizdnął na Łacha. Ku jego zdumieniu wałach przyszedł, choć parskał, mijając wszystkie ciała i kałuże krwi dookoła.

Jedną ręką Han rozwinął koc i rzucił go w miejsce przy ścianie kanionu, gdzie wiatr zmiótł cały śnieg. Położył na nim Rebekę i zdjął z niej pelerynę. Chociaż cały czas coś do niej mówił, straciła już przytomność. Jej ciemne rzęsy jeszcze podkreślały bladość cery, która wydała mu się tak biała, że Han musiał sprawdzić jej tętno, by się przekonać, że żyje.

Robiąc to wszystko, próbował w myślach uporządkować to, co go niepokoiło. Przede wszystkim nie wiedział, z iloma zabójcami ma do czynienia i czy któryś z nich nagle się tu gdzieś nie zjawi. Bardziej go jednak martwiło to, czy Rebeka nie wykrwawi się na śmierć, nim dotrą do Sosen Marisy.

Odebranym jej nożem rozciął zakrwawioną bluzkę i przytrzymując dziewczynę jedną ręką, oglądał jej plecy. Tatuaż róży pod obojczykiem wydawał się krwistoczerwony na tle nienaturalnie białej skóry.

Strzała trafiła ją pod lewą łopatką. Pewnie przez to spadła z konia. Udało jej się odłamać drzewce blisko skóry, ale grot tkwił głęboko w ciele.

Rana przestała już krwawić. Opuchlizna otoczyła tkwiący w ciele fragment bełtu, zamykając odpływ krwi. To jednak nie wykluczało krwawienia wewnątrz. Han przyłożył ucho do jej klatki piersiowej. Poczuł jej delikatną skórę pod swoim zarośniętym policzkiem. Oddychała normalnie, w każdym razie nie słyszał bulgotania, nic też nie wskazywało na to, żeby przez ranę wydobywało się powietrze. Czyli płuco mogło być całe. Nie krwawiła aż tak bardzo. Może da się ją uratować, jeśli dotrze z nią do uzdrowiciela.

Coś jednak było nie tak. Wyglądała na skołowaną, otumanioną, zupełnie jakby rana zaczęła ropieć. Czyżby to szok z powodu utraty krwi? W końcu była taka drobna.

Przyjrzał się miejscu zranienia, delikatnie obmacując opuchliznę. Rebeka jęknęła i odsunęła się. Han chwycił za swój amulet i na próbę posłał w jej stronę tchnienie mocy. Moc natychmiast zniknęła. Spróbował jeszcze raz, z tym samym skutkiem. Za trzecim razem użył silniejszego strumienia i żar zasyczał na jego palcach jak dym na silnym wietrze.

Co jest…? Jakby coś wysysało jego moc, zanim ona zacznie działać. Ale przecież nigdy wcześniej nie zauważył w Rebece nic magicznego.

To mu przypomniało srebrne bransolety, które nosił, zanim Elena Cennestre uwolniła go od nich osiem miesięcy temu. Klany założyły mu je, gdy był niemowlęciem. Były to szczególnego rodzaju magiczne okowy. Zatrzymywały jego moc i nie dopuszczały do niego magii z zewnątrz.

Kilka razy miotacze uroków próbowali go spalić bądź rzucić na niego zaklęcie, a te bransoletki wchłaniały ich moc. Tak jak teraz.

Nigdy wcześniej nie próbował używać wobec niej magii, z wyjątkiem maleńkich sztuczek, ale…

Zaczął w popłochu szukać czegoś - amuletu, talizmanu - czegokolwiek, co mogłoby przeszkadzać działaniu magii. Gdy podniósł jej prawą dłoń, na jej palcu poczuł rozżarzony pierścień z pędzącymi wilkami.

- Hmmm - mruknął. Przyjrzał mu się uważnie. Był taki sam jak ten, który teraz spoczywał w jego sakiewce, a wcześniej należał do kapitana Byrne’a. I jak ten, który prawdopodobnie wciąż nosił kapral Byrne.

Na pewno wyrób klanowy, bo przecież są magiczne.

- Skąd to masz? - zapytał. Zaciskając zęby z bólu, bo pierścionek go parzył, z trudem ściągnął go z palca Rebeki. - Przepraszam - powiedział, po czym ostrożnie włożył go tam, gdzie przechowywał pierścień Byrne’a. - Oddam ci go, obiecuję.

Znowu przyłożył palce do rany, przekazując jej swoją moc. Nauczył się tego na zajęciach mistrza Leontusa. Wokół drzewca panował nienaturalny chłód, który zaczął się rozprzestrzeniać. Nie mogła to być infekcja, bo na to było za wcześnie. Zresztą infekcja objawiałaby się wysoką, a nie niską temperaturą.

Trucizna. Prawdopodobnie klanowej produkcji. Były szeroko dostępne u kupców i na targach.

Zaklął pod nosem. Czuł się oszukany, jakby jego ciężka praca poszła na marne.

Dobrze, że Rebeka krwawiła, bo inaczej już byłaby martwa. Gdyby Merkle i jego kompani byli świadomi tego, że jest ranna, mogliby spokojnie odjechać i pozostawić ją tu na pewną śmierć.

Wiedział jedno - nic już dla niej nie może zrobić. Ma czarodziejską moc, ale nie jest uzdrowicielem. Musi ją przekazać w lepsze ręce i to szybko. Muszą dotrzeć do koloni Sosen Marisy. Liczył na to, że zastanie tam Iwę. Jeśli jej nie będzie, Rebeka umrze.

Możliwe, że i tak umrze.

Przyniósł starą wełnianą koszulę ze swojej torby i założył na nią, nie zawracając sobie głowy wsuwaniem rąk w rękawy. Koszula była za duża, sięgała jej kolan, ale przynajmniej grzała.

Pomyślał o zrobieniu jakichś noszy, ale zajęłoby to zbyt wiele czasu. Musieli jechać wspólnie na jednym koniu. Podróż mogła być dla niej trudna, może nawet zgubna, ale nie było wyboru. Ogarniała go rozpacz, jednak się jej nie poddawał.

Nie, nie straci Rebeki. Nie zgadza się. Żarliwie modlił się do Stworzyciela. Chociaż raz niech coś się uda. Pozwól mi kogoś uratować, zanim zacznie się ta wojna.

Nagle przyszło mu do głowy, że jego modlitwy są jak klątwy - tylko przyciągają uwagę mściwych bogów.

Chociaż bardzo się śpieszył, znalazł czas na to, by sprowadzić dwa konie - w tym Rebeki - i przywiązać do swojego. Były one wskazówką - dowodem przestępstwa, które tu popełniono. Odegnał od siebie myśl, że Rebeka niczego już nie opowie, gdy umrze.

Dobrze, że była lekka, bo inaczej nie dałby rady wdrapać się na konia z nią przewieszoną przez ramię. Gdy już usiadł, zdołał tak ją obrócić, że siedziała okrakiem, oparta plecami o niego, z głową pod jego brodą, a on jedną ręką przytrzymywał ją, by nie wysunęła się z siodła. Łuk miał przy siodle, na wyciągnięcie dłoni, ale i tak podczas jazdy w takiej pozycji nie miałby z niego wiele pożytku. W razie ataku byliby bezbronni. Dotknął amuletu, by dodać sobie otuchy.

Miał nadzieję, że rozgrzeje ją swoim ciałem. Że zastanie Iwę w Sosnach Marisy. Że nie spotkają już więcej zabójców na swej drodze.

Miał nadzieję, że dowiezie ją żywą.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Cena uzdrawiania

Było już całkiem ciemno. Ptaki zakończyły wieczorne trele, a jeszcze długo trzeba było czekać, aż księżyc wyłoni się spoza warstwy chmur. Wokół panowała nienaturalna cisza, jakby świat wstrzymał oddech i czekał, co z tego wszystkiego wyniknie. Jedynym słyszalnym dźwiękiem było skrzypienie śniegu pod kopytami Łacha.

Han miał ochotę wbić pięty w boki Łacha i pognać go galopem do kolonii Sosen Marisy.

Nikłe były szanse powodzenia, wszystko sprzysięgło się przeciw niemu. Jeśli będą jechać zbyt wolno, Rebeka umrze. Jeśli za szybko, Łach może złamać nogę i wtedy Rebeka też nie ma szans. Także jeżeli natkną się na kolejnych asasynów, będzie po niej.

Leżała spokojnie w jego ramionach, raz na jakiś czas pojękując, gdy ją potrącił, na ogół jednak nie dając znaków życia. Czuł, że coraz bardziej się od niego oddala, odsuwa się od trucizny ku wewnętrznemu azylowi, z którego może już nie wrócić.

Usiłował sobie przypomnieć wykłady mistrza Leontusa o uzdrawianiu, te nudne, dyktowane zdania, przy których zasypiał. Nigdy nie będzie mi to potrzebne, myślał wówczas. Moim zadaniem jest zabijać, a nie leczyć. Myślał, że wszyscy, których chciałby uzdrowić, i tak już nie żyją.

Jakże się mylił.

Skupił się. Wracały do niego strzępki wspomnień. Leontus chodzący po sali. Jabłko Adama pulsuje na jego szyi, gdy stara się przekonać sceptycznie nastawionych studentów, by uznali uzdrowicielstwo za swoje powołanie.

Obdarzeni mocą uzdrowiciele przejmują choroby i obrażenia od swoich pacjentów. To oznacza poważny ból, cierpienie i utratę mocy.

Uzdrowiciele poszukują zaburzenia porządku w ciałach swoich pacjentów. Z chaosu tworzą ład, chroniąc ciało i ducha przed zanieczyszczeniami.

Bardzo ważne jest, żeby podczas uzdrawiania wyznaczyć sobie granice. Na nic nie zdacie się pacjentowi, jeżeli sami padniecie ofiarą choroby.

Uzdrowiciele są jednocześnie nauczycielami. Uczą swoich pacjentów, by się nie poddawali.

Uzdrowiciel wykazuje się większą odwagą niż najdzielniejszy wojownik, bo świadomie osłabia własną ochronę. Otwiera kanały między sobą a tymi, których leczy.

Leontus był fanatykiem nawracającym nieprzekonanych, a studenci naśmiewali się z niego, gdy tylko się odwrócił.

Han przypominał sobie jedynie fragmenty zaklęć - zarówno tych uzdrawiających, jak i chroniących uzdrowiciela. Wymówił je na głos z nadzieją, że w ten sposób wywoła z pamięci coś jeszcze.

Rebeka zesztywniała, a potem zadrżała, gdy całe jej ciało przeszył dreszcz. Han jeszcze raz przyłożył palce do jej rany i przesłał swoją moc. Miejsce wokół zranienia stało się lodowate.

Trucizna działała. Han wiedział, że dziewczyna nie dojedzie do Sosen Marisy.

Łach rzucił się naprzód, czując nagłe ściśnięcie kolan jeźdźca. Han przemówił do niego uspokajająco, po czym rozpiął pelerynę i koszulę, nie zważając na zimno. Uniósł koszulę Rebeki, przysunął jej ciało do swojej nagiej piersi i otulił ją własną peleryną.

Z amuletem w dłoni wymówił zaklęcie wstępne. Później niepewnie spróbował dotrzeć do niej swoim umysłem. Tyle pamiętał - jak dotrzeć do cudzych myśli.

Bez przekonania brał udział w ćwiczeniach na tych zajęciach. Podzielili się na pary i…

Kanał się otworzył i ona była po drugiej stronie. Była zimna, bardzo zimna, a zatruta rana niczym otwarte okno wypuszczała z jej ciała ciepło i życie.

Uzdrowiciel zachęca pacjenta do walki. Han z drżeniem brnął głębiej, kierując się w stronę iskierki życia, która tliła się wewnątrz.

No, Rebeko, walcz. Nie poddawaj się im. Trzymaj się mnie. Nie rezygnuj. Nie pozwól im wygrać.

Zupełnie jakby wchodził bez mapy do zimnej i ciemnej jaskini, gdzie po omacku potyka się o wspomnienia i emocje. Zobaczył dziwne sceny z życia - większość z nich nie miała dla niego sensu. Rozległy zbiornik wodny - jakiś ocean, którego nigdy nie widział. Para czerwonych balowych pantofelków. Dostojne pałacowe wnętrza. Szmaragdowy naszyjnik w kształcie węża. Widok Fellsmarchu przez szklaną ścianę, czarodziejskie lampy migoczące na ulicach w dole.

I ludzie: Amon Byrne w eleganckim galowym mundurze, stojący na baczność w wejściu. Averill Lekka Stopa Demonai z wyrazem czułości na twarzy.

Lord Demonai? Rebeka zna lorda Demonai?

No tak, przecież ma w sobie krew klanów.

Wytworna jasnowłosa kobieta tuląca niemowlę i śpiewająca kołysankę wysokim, dźwięcznym głosem. Micah Bayar, ubrany na biało-czarno, wyciągający do niej ręce, z błyskiem pożądania i triumfu w oczach.

Nie. Han odwrócił się od tego obrazu, by ujrzeć siebie w Żółwiu, trzymającego pozytywkę, którą podarował Rebece. I znowu on, bardzo blisko, pochyla się do pocałunku, na powiekach migoczą złociste płatki. Dziwaczne uczucie doświadczania tego samego z przeciwnej strony.

Płynął w morzu emocji, które nie były jego. Ogromne poczucie winy. Tęsknota za domem. Bolesne poczucie utraty. Gniew, zdrada i strach.

Teraz zaczęła walczyć. Zażarcie, z pomocą tej odrobiny siły, jaka jej pozostała. Ale walczyła z nim. Odczuwała jego obecność jako zagrożenie, nie pomoc. Może nie chciała, by odkrył jej sekrety.

- Hej, poczekaj, oszczędzaj siły - szepnął. - Nie będę się wpychał tam, gdzie mnie nie chcą.

Skupił się więc na ranie. Może był jakiś sposób zneutralizowania trucizny lub wydostania jej z organizmu. On jednak go nie znał.

Cóż, skoro nie może pozbyć się trucizny, spróbuje ją osaczyć, nie dopuścić, by zabiła Rebekę, nim dotrą do Sosen Marisy. Zaczął więc wznosić barykady pomiędzy trucizną a siłą życiową, która jeszcze się tliła w dziewczynie.

Po kilku minutach trucizna przestała się rozprzestrzeniać. Pozostawała uwięziona w jednym miejscu wokół rany.

Nie obyło się jednak bez kosztów. Rebece nie zagrażała już trucizna, ale teraz to Han był narażony na jej działanie, i nawet to, że jego masa ciała była większa niż jej, nie miało dużego znaczenia. Wkrótce chwiał się w siodle, głowa mu obwisła, czuł zimno i mdłości. Łach parskał i wiercił się, niezadowolony z obecności bezwładnego jeźdźca na swym grzbiecie. Gdyby teraz napotkali wrogów, Han nie byłby w stanie podjąć się obrony.

Był obcy na wrogim terenie i instynkt podpowiadał mu, by ukryć wężowy amulet. Wsunął go pod koszulę, tak że przylegał do gołej skóry. Wyjął amulet Samotnego Łowcy wykonany przez Tancerza i umieścił na wierzchu.

Jednocześnie wsunął dłoń pod koszulę i zacisnął palce na czaromiocie, który niegdyś należał do Króla Demona.

Czas mijał. Cienie drzew to się skracały, to znowu wydłużały. Zaczął sypać śnieg, który otulał delikatną warstwą puchu wszystko dokoła. Han zauważył, że wypił już całą wodę. Ostatnie krople niczym ogień paliły mu gardło. To, co gorące, było zimne, a to co zimne, było gorące - wyraźny efekt działania trucizny.

W jednej dłoni wciąż ściskał wężowy amulet, a drugą przytulał do siebie Rebekę. Rozżarzony amulet oziębiał się w jego ręce. Moc przepływała z amuletu przez Hana do Rebeki. Wcześniej to on był rozgrzany, a ona zimna, teraz było odwrotnie. To ona ogrzewała swym żarem lodowatą skórę jego piersi. Łach dowolnie wybierał sobie trasę, wodze zwisały zaczepione o siodło.

Hanowi nie dawał spokoju znajomy głos, który uporczywie, nieubłaganie odzywał się w jego głowie.

Alister. Co ty wyrabiasz? Przestań! Zostaw ją. Wszystko zepsujesz. Zabijasz sam siebie. Po tym wszystkim, co dla ciebie zrobiłem, nie wolno ci siebie zniszczyć.

Zamknij się, Kruku, pomyślał. Wiem, co robię.

Dołączyły się inne głosy. Ten brzmiał jak głos kaprala Byrne’a.

Trzymaj się Rai. Musisz żyć. Musisz przeżyć, póki nie przyjadę. Nie poddawaj się.

Rai?

Widział teraz więcej niż zwykle, więc może też słuch miał bardziej wyczulony. Wyraźnie poszerzyło mu się pole widzenia i po bokach dostrzegł wilki. Szare wilki otaczały ich z obu stron za delikatną śnieżną zasłoną. Zamieniały się w piękne damy błękitnej krwi, za którymi po śniegu wlokły się treny sukni. Po chwili znowu przybrały postać wilków. Starał się ich nie dostrzegać, udawać, że ich nie ma. Ale miał wrażenie, że one im pomagały, pilnowały, by jechali w dobrym kierunku. Jak swoista eskorta wskazująca drogę w zamieci.

Układał sobie w głowie to, co powie, gdy dotrą na miejsce, jak małe dziecko przed występem. Miał nadzieję, że jeśli to dobrze przećwiczy i wryje w pamięć, to może wypowie odruchowo, nawet będąc nieprzytomnym. Liczyła się każda chwila.

Sprowadźcie Iwę Pieśń Wody. Potrzebujemy Iwy. Dziewczyna jest zatruta.

Spoglądał w dół, na śnieg, myśląc, że mógłby nim ochłodzić piekące gardło. Nie wiedział tylko, jak po niego sięgnąć.

Zaczął w dziwnie świadomy sposób zdawać sobie sprawę ze swego oddechu, wręcz skupił się na nim, przekonany, że jeśli zapomni o oddychaniu, to po prostu przestanie to robić.

Oddychaj.

Odchylił głowę do tyłu i przechwycił na język kilka płatków śniegu, które natychmiast zasyczały niczym iskry. Las dookoła falował, trząsł się, barwy spływały jak farby po płótnie. Albo sztuczne ognie. Przypomniały mu się jakieś fajerwerki i dachy, i nadzieja.

Liście lśniły w blasku słońca.

Światło słoneczne. Świeciło słońce. Śnieg przestał padać. A może to kolejne przywidzenie?

Oddychaj.

Wtem, niczym w dziwnym przebłysku olśnienia, zobaczył ślady wielu koni na śniegu przed sobą. Wokół niego pojawiły się smugi pary i w jego otumaniony umysł wdarł się smród siarki i dymu z drewna. Nie mógł sobie tylko przypomnieć, dlaczego to takie ważne.

Spojrzał w dół i ze zdumieniem zauważył, że trzyma w ramionach dziewczynę, której ciemna głowa spoczywa na jego barku, policzki są zaróżowione od zimna, wargi lekko rozchylone we śnie. Popatrzył na nią z ukosa. Zaraz, jak ona się nazywa?

Drżącym palcem wskazującym przesunął po jej policzku. Twarz miała posiniaczoną w miejscach, gdzie ktoś ją uderzył, ale żyła. Wydał z siebie długie westchnienie ulgi i z oczu pociekły mu łzy. Widocznie spał i śniło mu się, że ona nie żyje.

Tak bardzo skupił się na rozwiązaniu tej zagadki, że zaskoczyło go, gdy Łach gwałtownie się zatrzymał. Podniósł głowę i zobaczył dziecko stojące pośrodku drogi w wąskich spodniach ze skóry jelenia i tunice. Mrugnął i oto było ich już dwoje, nie… czworo.

- Jest ranny! - krzyknęło jedno z dzieci w języku klanowym.

- Ona też!

- Kto to jest?

Słyszał szczekanie psów i coraz bardziej podniecone okrzyki. Zawroty głowy, potem głosy zbierającego się tłumu.

- Iwa - szepnął. - Potrzebna Iwa.

Wtedy na drogę wyszli trzej wojownicy Demonai i stanęli pomiędzy Hanem a niewielką grupą dzieci i psów. Mieli długie łuki z założonymi strzałami, które jednak trzymali skierowane w ziemię, byli w maskujących strojach Demonai. Najwyższy chwycił za uprząż Łacha, ale koń obnażył zęby i prychnął, omal nie zrzucając Hana i dziewczyny na ziemię. Wojownik szybko się cofnął.

- Nie podchodźcie - powiedział Han. Język i wargi miał tak odrętwiałe, że ledwo dało się go zrozumieć. - Zejdźcie mi z drogi.

- Co zrobiłeś tej dziewczynie, miotaczu uroków?! - zapytał wojownik. - Puść ją!

To, co mówił, było pozbawione sensu, ale Han nie miał czasu się nad tym zastanawiać. Realizował swój przygotowany plan. Ćwiczył to przez całą drogę, powtarzał tę wiadomość w myślach na okrągło.

- Iwa… - wycharczał. - Potrzebna Iwa. Dziewczyna jest zatruta.

Głowa Rebeki opadła jak kwiat na długiej łodydze, jej twarz pozostawała zakryta jego peleryną.

Demonai unieśli łuki.

- Zdejmij dłoń z tego czaromiotu - powiedział wysoki wojownik. - Puść dziewczynę.

- Nie mogę - wyszeptał Han. - Wtedy umrze. Gdzie jest Iwa?

Wojownicy spoglądali po sobie, jakby zadano im trudne pytanie.

- Gdzie Iwa?! - krzyknął Han, tracąc cierpliwość. - Ta dziewczyna umiera. Mówcie, gdzie ona jest, albo was stratuję!

Dzieci rzuciły się w stronę kolonii jakby ścigane przez demony.

- Daj ją nam - powiedział wysoki wojownik. - Zaniesiemy ją do Iwy.

Han z uporem kręcił głową. To nie mieściło się w jego planie.

- Gdzie Iwa?

Wojownicy znowu wymienili się spojrzeniami.

- Tędy - rzekł jeden z nich. - Jedź za nami. - Dwaj ruszyli drogą naprzód, w pewnej odległości od Hana, podczas gdy wysoki pozostał z boku, z opuszczonym łukiem.

Łach ruszył powoli. Kiedy mijali wysokiego wojownika, Han dostrzegł kątem oka, że Demonai unosi łuk i uważnie celuje. Jednak ta informacja nie została przetworzona przez otumaniony umysł Hana, nie dotarło do niego jej znaczenie.

- Nie! - krzyknął ktoś. - Nie strzelaj! To Samotny Łowca!

Han podniósł głowę i zobaczył biegnącą w ich stronę Iwę. Jej mokasyny migały barwami w chwilach, gdy wyłaniały się ze śniegu, włosy ciągnęły się za nią długą falą. Była ubrana na biało - w spódnicach i długiej tunice, bez wierzchniego okrycia, nawet peleryny.

Cóż to, pomyślał Han, biel to w koloniach kolor żałoby. Czyżby ktoś zmarł?

Prowadziła ją gromadka dzieci.

Obraz stawał się coraz bardziej mglisty i w końcu Iwa była już tylko ruchomą plamą. Han potrząsnął głową, by wyostrzyć zarysy tego, co widzi, a wtedy ona znalazła się tuż przy nim.

Wyciągnęła rękę i złapała za uprząż Łacha. Cicho się z nim przywitała, a koń zamiast położyć uszy i obnażyć zęby, spokojnie obwąchał jej dłoń.

Iwa podniosła wzrok na Hana.

- Co się stało, Samotny Łowco?

Za jej plecami rozlegały się głosy dzieci rozmawiających w języku klanowym.

- To Samotny Łowca!

- Samotny Łowca? Wygląda inaczej.

- Włosy ma te same.

- A co tam ma na szyi?

- Czy jest chory?

- Co to za dziewczyna?

Iwa położyła dłoń na jego ramieniu i Han poczuł przypływ mocy. To go uspokoiło i na tyle rozjaśniło mu umysł, że mógł mówić.

Z trudem wydobywał słowa przez zdrętwiałe wargi.

- Iwo, ona jest zatruta. Strzała z trucizną, grot wciąż tkwi w środku.

- Czyja? - warknęła krótko, lecz on zrozumiał.

- Nie… nie klanu. Żż… żołnierzy. Górski oddział, chyba. Nie wiem, jakich trucizn używają.

- Kim ona jest? - zapytała Iwa, wyginając szyję tak, by zobaczyć twarz dziewczyny.

- R… Rebeka Morley. Mieszka w Dolinie, ale jest mieszanej krwi. - Bał się, że Iwa nie będzie chciała leczyć doliniarza.

Strażniczka kolonii trzymała dłoń na jego ramieniu. Han miał dziwne wrażenie, że tylko dzięki jej dotykowi utrzymuje się w pionie. Patrzyła na niego zdumiona.

- Ciebie też ugodziła strzała?

Potrząsnął głową.

- Ja… próbowałem ją ratować. Ale nie jestem uzdrowicielem.

- Użyłeś wysokiej magii?

Skinął głową.

- Próbowałem… - Machnął ręką lekceważąco. - To nic nie dało. Ja…

Poczuł zmianę w przepływie energii, jakby wypełniała się jakaś pustka w jego wnętrzu.

- Ojej - westchnęła Iwa. Jej oczy się rozszerzyły i napełniły łzami. - Oj, Samotny Łowco… - Głos jej się załamał.

- Przepraszam - powiedział. Miał wrażenie, że w ustach zbiera mu się ślina, której nie ma jak połknąć. Ciało przestało go słuchać.

Oddychaj.

- Dasz mi ją? - zapytała. - Może ja spróbuję?

Przytaknął i poczuł olbrzymią ulgę.

- Proszę, Iwo. Błagam. Ratuj ją. Nieważne… co będzie ze mną.

- Puść ją - rzekła Iwa. - Puść swój amulet i oddaj mi ją.

Han słyszał głos Kruka wołający mu do ucha. Zignorował go. Rozluźnił palce zaciśnięte na amulecie.

Iwa wyciągnęła ramiona, a Han pochylił się i położył na nich dziewczynę. Kiedy Iwa spojrzała na twarz Rebeki, pobladła mimo śniadej cery i wyraźnie zaparło jej dech.

- Na krew Hanalei! - szepnęła.

Han poczuł, jak z przerażenia oblewa go chłód. Czy ona nie żyje? Czy Rebeka naprawdę nie żyje? Czyżby przybył za późno? Wiózł martwe ciało przez całą drogę do Sosen Marisy?

Iwa spojrzała na skołowanych Demonai.

- Zanieście Samotnego Łowcę do Sadyby Strażniczki - rozkazała. - Szybko! I sprowadźcie Elenę Cennestre. Potrzebuję pomocy.

- Iwa! - krzyknął Han, lecz ona była już daleko. Szybkim krokiem oddalała się w stronę sadyby z bezwładną Rebeką w ramionach. Łucznicy chwycili go za ręce, by ściągnąć z konia, i choć się opierał, po chwili runął w dół, wprost w bezdenną ciemność.

ROZDZIAŁ JEDENASTY
Ujawnione sekrety

Kiedy się obudziła, otaczały ją szmer kobiecych głosów i woń gotującego się jedzenia. Przez chwilę tylko słuchała i oddychała, bojąc się otworzyć oczy. Czuła mrowienie i pieczenie w całym ciele, jak gdyby nakłuwano ją drobnymi szpilkami. Zupełnie jak wtedy, gdy krew wraca do palców po zmarznięciu. Słuch, węch, dotyk, smak - wszystkie zmysły były niezwykle wyczulone na sygnały z otoczenia. Nawet cicha rozmowa dudniła jej w uszach.

Kobiety rozmawiały w dialekcie górskich klanów. Dobiegały jej też inne znajome dźwięki: terkotanie kołowrotka, stukot trzepaka warsztatu tkackiego, trzask płomieni w palenisku. Nim otworzyła oczy, wiedziała, gdzie jest - w jednej z klanowych sadyb.

Leżała na brzuchu na miękkim łóżku przykryta cienkim kocem. Jej posłanie znajdowało się w pobliżu ognia. Miała na sobie luźną białą lnianą tunikę związywaną przy szyi. Nagle poczuła tępy ból pleców, uporczywy niczym ból zęba. Ostrożnie wsunęła dłoń za dekolt i obmacała to miejsce palcami - wyczuła warstwy bandaży.

Chyba jest w Sosnach Marisy. Jak się tu dostała? Czuła się, jakby otwierała książkę na przypadkowej stronie albo zaczęła oglądać spektakl od jednej sceny, nie wiedząc, co było wcześniej.

To nieważne, pomyślała i zamknęła oczy. Teraz już wszystko będzie dobrze. Może wreszcie odpocząć po tej długiej walce o życie. Podzieli się z kimś innym tym ciężarem. Opowie matce o tym, co się stało, a Marianna i Averill na pewno coś poradzą. Z tą myślą zapadła z powrotem w sen, teraz dużo spokojniejszy.

Gdy się ponownie obudziła, było późne popołudnie albo wczesny wieczór. Przez szczeliny wokół drzwi i okien wpadało światło, ale w pomieszczeniu już paliły się lampki.

Przypomniał jej się straszliwy obraz: kapitan Byrne leżący na drodze w kałuży krwi wsiąkającej w śnieg, podziurawiony strzałami sterczącymi z pleców.

Za tym wspomnieniem napierały następne. Zdradziecki Mac Gillen, który ją uprowadził, dziwnym zrządzeniem losu uratował jej życie. Zabiła go i uciekła na jego koniu. Ale oni czekali na nią w przełęczy i ścigali w dół aż do wąwozu, gdzie dosięgnął ją bełt, przez który spadła z konia. Udało jej się zabić jeszcze jednego, ale trucizna rozprzestrzeniała się, osłabiała ją, a oni się zbliżali. I wtedy…

Zamknęła oczy i zobaczyła znajomą twarz, oświetloną latarką, pełną bólu. Wysokie kości policzkowe, długi prosty nos, żywe niebieskie oczy, jasne włosy.

Han Alister. Jakimś sposobem wdarł się w jej koszmar. Nie, to nie ma sensu. Przecież on został w Oden’s Ford.

O ile jej wiadomo, wciąż tam jest, przekonany, że go rzuciła.

Wzdrygnęła się na wspomnienie jego gorącego dotyku na zimnej, rozprzestrzeniającej się truciźnie, i tej mocy, która roztapiała zamarznięte miejsca.

Opierała mu się. Chciała usunąć się w nieświadomość, ale poszedł za nią, przełamał jej obronę i… i co? Spletli się, połączyli jak ogień i woda. To on osłonił ją przed zdradliwym zimnem.

Nigdy nie czuła się bezpieczniej - nigdy nie była bliższa życiu niż wtedy, gdy leżała umierająca w ramionach Hana Alistera.

Było jeszcze coś - coś z jej pierścieniem. Odebrał jej go. Podniosła dłoń i zobaczyła pierścień z pędzącymi wilkami tam, gdzie jego miejsce, na palcu wskazującym prawej dłoni.

Może to więc był sen, pomyślała, rozczarowana. Może chciała umrzeć, widząc jego twarz, i uroiła sobie całą resztę.

To powinno jej dodać otuchy, a tymczasem poczuła się okropnie pusta. Opuszczona. Tak samotna, jak jeszcze nigdy dotąd. Coś więcej tliło się w zakamarkach umysłu. Coś, o czym nie chciała pamiętać.

Wsparła się na łokciach, nagle uświadomiwszy sobie, że strasznie chce jej się pić i głowa pęka jej z bólu. Kobiety przy ognisku zapewne ją obserwowały, bo dwie wstały, odłożyły igły i podeszły do niej.

Jedną z nich była jej babcia Elena Demonai, Strażniczka kolonii Demonai. Druga to Iwa Pieśń Wody, uzdrowicielka i Strażniczka kolonii Sosen Marisy. Kiedy Raisa terminowała w kolonii Demonai, widywała ją podczas świąt imienia i innych uroczystości.

Obie kobiety były ubrane na biało - w białe wełniane szale, białe koszule z jeleniej skóry i długie spódnice. Raisa poczuła na plecach dreszcz. Biały był w koloniach kolorem żałoby.

- Wnuczko, jak dobrze widzieć, że się obudziłaś - powiedziała Elena. - Spałaś trzy dni.

Iwa pochyliła głowę i zakreśliła ręką znak Stworzyciela.

- Dzika Różo, witamy przy naszym ogniu. Korzystaj z wszystkiego, co mamy - wymówiła słowa klanowego powitania gości.

- Chce mi się pić - wyszeptała Raisa.

Iwa pomogła jej usiąść, obejmując ją jednym ramieniem. Elena przyłożyła jej do ust kubek z wodą.

Raisa upiła duży łyk. Oparzyła sobie wargi i język, a w gardle poczuła silne pieczenie, od którego aż łzy napłynęły jej do oczu. Potrząsnęła głową w geście odmowy.

- To za gorące!

Iwa i Elena spojrzały po sobie i skinęły głowami.

- To trucizna - powiedziała Iwa. - Uszkadza nerwy u tych, którzy przeżyją. To, co gorące, wydaje im się zimne, a zimne jest dla nich gorące. Niektórzy mówią, że to jakby kogoś podpalić.

- Wiecie, co to jest? Chodzi mi o tę truciznę. - Raisa przerzucała wzrok z jednej na drugą.

- Zrobiona z grzybów nadrzewnych - odparła Iwa. - Rosną po północnej stronie stoków. Używamy ich czasami do łowienia ryb na wędzenie.

Elena znów podsunęła jej kubek i Raisa starała się pić, nie zważając na sygnały wysyłane przez nerwy. Potem przesunęła językiem po wargach i ze zdumieniem odkryła, że nie są poparzone.

- Ile… jak długo to może trwać?

Iwa wzruszyła ramionami.

- Ciężko powiedzieć. Rzadko się zdarza, by ktoś przeżył.

Gdy Raisa dała znak, że nie będzie więcej piła, Elena odstawiła kubek na bok. Zawsze tak opanowana, teraz wydawała się zdenerwowana i niespokojna.

- Obejrzę twoją ranę, póki nie śpisz - zaproponowała Iwa. - Obłożyłam ją wężowym zielem, choć jest już dość późno na odciąganie trucizny.

Raisa posłusznie położyła się na brzuchu i wtuliła twarz w ramiona. Iwa podciągnęła jej koszulę i przecięła bandaż. Elena przyniosła kociołek z gorącą wodą znad ogniska.

- Opowiesz nam, co się stało? - zapytała Elena, ponownie przy niej siadając. Babcia nigdy nie owijała w bawełnę. - Kto cię zaatakował?

- Jeśli Wasza Wysokość czuje się na siłach o tym mówić - wtrąciła Iwa.

Raisa zwalczyła uczucie wstydu. W końcu Elena to jej babcia, a Iwa słynęła w Górach Duchów jako utalentowana uzdrowicielka. Mogła im zaufać. W górskich koloniach, z dala od polityki królewskiego dworu, zawsze czuła się bezpieczna i otoczona troską.

Teraz jednak miała wrażenie, że wszędzie czają się wrogowie - tak wiele z tego, w co niegdyś wierzyła, okazało się nieprawdą.

- Zaatakowali mnie zdrajcy z Gwardii Królewskiej - powiedziała w końcu. - Znałam z nich tylko Mac Gillena, ale on już nie żyje. - Wciągnęła powietrze i zacisnęła zęby, gdy Iwa zdrapywała maść z jej rany. - To już drugi przypadek zdrady w mojej własnej gwardii. Już wcześniej nas ścigali, w drodze do Oden’s Ford. To też była robota Gillena, chociaż jego samego wtedy tam nie było.

Elena kiwała głową.

- Nocny Wędrowiec nam to opowiedział.

Wojownik Demonai, Reid Nocny Wędrowiec, wybawił Raisę i jej eskortę z łapsk zbuntowanych gwardzistów.

- Poprzednim razem wyglądało na to, że chcieli mnie żywą, ale teraz wyraźnie mieli rozkaz mnie zabić. - Cóż więc się zmieniło od tamtej pory?

Iwa nałożyła na ranę świeżą maść z korzenia wężowca. Miała niemiłą, brejowatą konsystencję, ale przyjemnie ogrzewała ranę. To znaczyło, że prawdopodobnie była zimna.

- Kapitan Byrne nie żyje - mówiła dalej Raisa. - Zginął, broniąc mnie na przełęczy. Myślę, że resztę naszego oddziału zabito przy Przydrożnym Schronieniu albo w okolicy. Trzeba kogoś tam posłać po ciała.

Elena kiwała głową, jakby już to wszystko wiedziała.

- Nocny Wędrowiec i grupa wojowników dotarli po twoich śladach aż do przełęczy. - Zamilkła na chwilę, po czym ciągnęła. - Właśnie wrócił z miasta, kiedy przybyłaś. Nocny Wędrowiec bardzo się o ciebie martwił, ale też był wściekły. Zostawił cię tylko dlatego, że chciał schwytać i… przesłuchać twoich napastników. - Twarz Eleny była surowa, oczy lśniły gniewem. - Ale się spóźnił. Znalazł kapitana Byrne’a i kilka grup zabitych żołnierzy w cywilnych ubraniach. Niektórych zabito z kuszy, innych z łuku.

- Z łuku? - wymamrotała Raisa w poduszkę. - Pamiętam kusze, ale nie przypominam sobie, żeby ktoś strzelał z łuku. - Wszyscy zabici, pomyślała. Może stąd te żałobne stroje. Chyba że… Obróciła głowę, próbując spojrzeć na kobiety. - Czy poinformowano moją matkę? Czy ona wie o kapitanie Byrnie? Czy jest już w drodze?

Dłonie Iwy na chwilę znieruchomiały, ona i Elena wymieniły znaczące spojrzenia.

- Nie wiemy, wnuczko - powiedziała Elena. - Posłaliśmy posłańca do Fellsmarchu i jeszcze nie mamy żadnych wieści.

- Nie macie wieści od trzech dni? - Raisa podniosła głos. Minęły już trzy dni, myślała. Dlaczego nie przybyłaś? Znowu wróciło wspomnienie snu o wilkach. Nie chciała o tym mówić, bo wypowiedzenie tego na głos nadałoby mu realności. - Coś się stało - stwierdziła. - Coś złego. Ona na pewno by się odezwała. Nie mogła tego zignorować. Nie zrobiłaby tego.

- Nocny Wędrowiec wyruszył wczoraj do Fellsmarchu, by osobiście porozmawiać z twoim ojcem - rzekła Elena, niespokojnie mnąc palcami fałdy spódnic. - Oratorzy mówią, że… - Iwa gwałtownie potrząsnęła głową i Elena nie dokończyła.

- Musimy poczekać na wieści z Doliny - wtrąciła Iwa. Raisa czuła, że moc uzdrowicielki ją uspokaja i usypia. - Powinny nadejść już niedługo.

Raisa zamknęła oczy i oddychała powoli, próbując się odprężyć pod dotykiem palców Iwy. Jednak gdy układała sobie w głowie to, co wiedziała i czego nie wiedziała, pojawiały się wciąż nowe pytania. - Jak… jak się tu znalazłam? Byłam ranna i szli już po mnie i… nie pamiętam.

- Samotny Łowca was tu przywiózł - powiedziała Iwa.

Raisa przez chwilę grzebała w pamięci.

- Samotny Łowca? Kto to taki?

- Cóż… - zawahała się Iwa. - Może znacie go pod nizinnym imieniem… Hanson Alister.

A więc to nie był sen. Han Alister odnalazł ją w środku Gór Duchów. To on uratował jej życie.

Czy to nie dziwne, że losy ich wszystkich nagle się splotły?

- Dzika Różo? - odezwała się Iwa, gdy Raisa zamilkła.

- Dlaczego Han Alister ma imię klanowe? - zapytała księżniczka. - Jest doliniarzem, a do tego jeszcze czarownikiem.

Elena chrząknęła.

- Nie wiedziałam, że się znacie. - Raczej nie była zadowolona z tej znajomości. - Wyglądał na zdezorientowanego… a może majaczył. Nazywał cię Rebeką.

- Pod takim imieniem ukrywałam się w Oden’s Ford - wyjaśniła Raisa. - Nie wiedział, kim naprawdę jestem.

Ale teraz się dowie. Prawdopodobnie już wie.

Raisa poczuła ucisk w żołądku. Sama chciała mu to powiedzieć, wyjaśnić. Nie chciała, żeby usłyszał to od innych.

Elena nachyliła się, ściskając swój amulet Demonai.

- Czy Samotny Łowca był jednym z tych, którzy cię napadli?

- Czemu miałby mnie napadać? - zapytała Raisa z irytacją.

- Tylko wy i Nocny Wędrowiec - zwróciła się Iwa do Eleny - podejrzewacie, że Samotny Łowca zaatakował następczynię tronu. - Usiądźcie, Wasza Wysokość.

Iwa pomogła jej znowu usiąść. Raisa czuła się słaba jak jednodniowe kocię.

- Ten miotacz uroków miał pierścień-talizman mojej wnuczki - oświadczyła Elena urażonym tonem. - A także miecz Hanalei i pierścień, które były własnością kapitana Byrne’a. - Zwróciła głowę w stronę Raisy, jakby szukała sprzymierzeńca. - I nadal nie wiemy, jak Samotny Ło… jak Alister cię znalazł.

- Jakkolwiek ją znalazł, to on uratował jej życie - powiedziała Iwa, głaszcząc Raisę po włosach. - Żeby to zrobić, musiał z niej zdjąć pierścień-talizman.

Raisa nie rozumiała tej rozmowy.

- Ale ich było ośmiu - wybuchnęła. - Zaatakowało mnie ośmiu mężczyzn. Co się z nimi stało? Jak mnie stamtąd wydostał? Zostawili mnie, myśląc, że nie żyję, czy…

- Nie wiemy - odparła Elena, spoglądając na Iwę. - Właśnie o to chodzi… wszyscy nie żyją i na zbyt wiele pytań nie znamy odpowiedzi.

- No a co Han… co Alister o tym mówi? - zapytała Raisa niecierpliwie. Czuła się, jakby dwie strażniczki celowo gmatwały całą sprawę.

Iwa pokręciła głową.

- Jest zbyt chory. Nie możemy go o nic zapytać.

- Jest chory? - Raisa pochyliła się w przód. - Został ranny? Co się stało? Gdzie on jest? - Każda odpowiedź zdawała się rodzić kolejne pytania.

- Samotny Łowca wiedział, że zostałaś zatruta - powiedziała Iwa. - Użył wysokiej magii, by cię ratować. Czarownicy uzdrowiciele leczą pacjentów, przejmując ich choroby. To ryzykowne, a Samotny Łowca jeszcze stosunkowo mało umie… - Spojrzała na Elenę i jej wzrok skamieniał. - Nie powinien był się znaleźć w tej sytuacji. W ogóle nie powinien był tam być. Ma za sobą zaledwie kilka miesięcy nauki.

Między kobietami wyraźnie istniało napięcie, jakiego Raisa nigdy wcześniej nie wyczuwała.

- Nie - szepnęła Raisa, potrząsając głową. - Nie powinien tak ryzykować, jeśli nie wiedział, co robi.

Jednak żadna z kobiet chyba jej nie słuchała. Były skupione na sobie wzajemnie.

- Jego obowiązkiem było uratować jej życie, o ile rzeczywiście to zrobił - powiedziała Elena, wytrzymując wzrok Iwy.

Raisa spoglądała to na jedną, to na drugą.

- Jak to obowiązkiem?

Obie popatrzyły na nią i zamknęły usta, jakby chciały cofnąć wypowiedziane słowa.

Było coś w twarzy Iwy… jakiś sekret, którego nie chciała wyjawić. Obrzuciła Elenę takim wzrokiem, jakby chciała powiedzieć: To twoja wina. Ty jej powiedz.

- Samotny Łowca przysiągł służyć klanom i dynastii Szarych Wilków - oznajmiła Elena.

- Co? - Po każdej takiej nowej wiadomości Raisa coraz silniej odczuwała ból głowy. Senność ją opuściła, mimo wysiłków Iwy. - O czym wy mówicie? Han nienawidzi dynastii Szarych Wilków.

Elena uniosła brwi i spojrzała na Iwę, jakby chciała powiedzieć I kto ma rację?! Iwa wywróciła oczami i pochyliła głowę nad opatrunkiem.

Dla Raisy to wszystko nie miało sensu. Han Alister obwiniał królową, jej matkę, o śmierć swojej mamy i siostry. Czemu więc oddałby się im na służbę?

Gdy Iwa bandażowała Raisę, księżniczka chwyciła ją za rękę.

- Niech mi ktoś powie, o co tu chodzi - poprosiła, obrzucając groźnym wzrokiem obie kobiety.

Iwa obróciła głowę i spojrzała na Elenę. Najwyraźniej to do niej należał ruch.

- Kolonie Sosen Marisy i Demonai postanowiły opłacić edukację Alistera w Oden’s Ford w zamian za jego usługi w przyszłości - oświadczyła Elena i wzruszyła ramionami.

- Klany szkolą czarownika’? - Raisa nie wiedziała, czy to sen, czy jawa. - Ale… ale to…

- To skomplikowane, wnuczko - powiedziała Elena, klepiąc ją w kolano. - Może porozmawiamy o tym, kiedy…

- W takim razie dlaczego on nie jest w szkole, skoro płacicie za jego naukę? - zapytała Raisa. - Czemu tu wrócił?

- Bo wszystko wskazuje na to, że ta przyszłość już się zaczęła - odpowiedziała jej Iwa, cedząc słowa. - Demonai go wezwali. Nie pozwolono mu skończyć nauki ani odbyć praktyk. - Owinęła szerokim pasem lnu ramię Raisy i jej talię, po czym związała go starannie.

Elena wstała i zaczęła przechadzać się tam i z powrotem, jak zwykle pomagając sobie w rozmowie gestami.

- Iwo Pieśni Wody, napad na następczynię tronu dobitnie pokazuje, że nasza decyzja o wezwaniu Alistera była słuszna. Jeżeli to, co mówisz, jest prawdą, i on rzeczywiście uratował jej życie, to już samo to w dwójnasób zwraca nam koszty tej inwestycji. Opłaciło się.

- Czy sądzisz, że jemu to też się opłaciło? - szepnęła Iwa.

- Gdzie on jest? - zapytała Raisa, próbując podnieść się z posłania. - Gdzie jest Han? Chcę go zobaczyć.

- Wnuczko… - westchnęła Elena, marszcząc brwi. - Teraz powinnaś odpoczywać. Obawiam się, że to…

- Nie! - powiedziała Raisa głośniej, niż zamierzała. - Jeżeli spałam przez trzy dni, to znaczy, że minęły cztery dni, odkąd próbowano mnie zabić. Chcę jasnych odpowiedzi na pytania i chcę zobaczyć tego, kto, jak mówicie, uratował mi życie. Muszę zobaczyć, jaką cenę za to zapłacił.

- Skoro nalegasz - odparła Elena z wyraźną dezaprobatą.

Iwa pomogła Raisie wstać, jedną ręką podtrzymując jej łokieć.

- Jest tu obok - powiedziała. Sadyba Strażniczki miała kilka pomieszczeń sypialnych oddzielonych zasłonami, gdzie pacjenci mogli pozostawać pod czujnym okiem uzdrowicielki.

Iwa odsunęła kotarę i wraz z Raisą zajrzały do sąsiedniej sypialni. Elena pozostała w sali głównej, jakby schorzenie Hana było zaraźliwe.

Pośrodku stał piec ceramiczny, do którego dokładało drew dwoje czeladników, chłopiec i dziewczyna niewiele starsi od Raisy. W palenisku tlił się pniak drewna, którego dym za pomocą dużego wachlarza kierowali w stronę swojego pacjenta.

Han Alister leżał na posłaniu przy ogniu, okryty kocami. W blasku ognia jego twarz była blada, lśniąca od potu. Włosy miał wilgotne, przyklejone do głowy, rzucał się i trząsł pod kocami, mamrocząc coś do siebie. Skóra wyglądała, jakby na siłę naciągnięto ją na kości.

- Słodka Pani! - westchnęła Raisa na ten widok. Zwykle tryskał energią, a teraz sprawiał wrażenie, jakby wyciśnięto z niego całą witalność. Do oczu napłynęły jej łzy. Opadła na kolana przy jego posłaniu i delikatnie odgarnęła kosmyki złotych włosów z jego czoła.

Nie umieraj. Nie waż się. Zabraniam ci!

Jakby Han Alister kiedykolwiek słuchał jej rozkazów.

Raisa z trudem przełknęła ślinę i podniosła wzrok na Iwę, która obserwowała ją w zamyśleniu ze zmrużonymi oczyma i zaciśniętymi ustami.

- Czy tu nie jest za gorąco? On jest cały spocony.

- Usuwamy z niego truciznę za pomocą gorąca, dymu i środków przeczyszczających - powiedziała Iwa. - Ponieważ nie ma punktu wprowadzenia trucizny, nie możemy użyć korzenia wężowca, jak u was. Zanosimy go też do uzdrawiającego źródła, ale gorąca woda jest dla niego trudna do zniesienia i on się nam opiera. Ostatnim razem omal nie utopił Jasnej Dłoni. - Iwa wskazała na opiekującego się chorym chłopca. - Wydaje mi się, że trucizna wpłynęła na niego tak samo jak na was… zaburzyła mu wrażenia zmysłowe.

Raisa wyobraziła sobie, że teraz zanurzana jest w gorącym źródle, i wzdrygnęła się na tę myśl.

- Ma dreszcze - ciągnęła Iwa - ale chyba są coraz słabsze. - Zwróciła się do swojego czeladnika. - Jasna Dłoni, czy Samotny Łowca jadł? Czy coś pił?

Czeladnik pokręcił głową.

- Próbowaliśmy, ale odmawia. Doznał pomieszania zmysłów.

Nawet jeśli przeżyje, to co będzie, jeśli nigdy nie odzyska władzy nad zmysłami? myślała Raisa.

- A może… może powinniście zwrócić się o pomoc do uzdrowiciela czarownika? - zapytała. - Może wysoka magia jest w stanie mu pomóc?

Iwa nie wyglądała na urażoną.

- Masz rację. - Skinęła głową. - Niewiele wiemy o wysokiej magii i miotaczach zaklęć. Zwykle nie pozwalają nam siebie leczyć. Ale komu w Fellsmarchu moglibyśmy zaufać? Moglibyśmy sprowadzić kogoś z Oden’s Ford, ale sądzę, że Samotny Łowca albo wyzdrowieje, albo umrze, zanim ktokolwiek dotrze tam i z powrotem.

Raisa wzięła Hana za rękę. Przez jego palce przepłynęła słaba iskierka mocy, blady cień tego, co zwykle. To dało jej do myślenia.

Uniosła koc, którym był przykryty po szyję, i zajrzała pod spód. Następnie popatrzyła na Iwę.

- Gdzie jego amulet?

- Miał przy sobie dwa - odparła Iwa. - Schowałam je, żeby Demonai mu ich nie odebrali. - Sięgnęła pod posłanie i wydostała sakiewkę z jeleniej skóry. - Nie chciałam, by coś im się stało.

Raisa przez chwilę ważyła sakiewkę w ręce, po czym rozwiązała sznurki i wysypała zawartość na pościel obok Hana. Były tam rzeczywiście dwa amulety: jeden wężowy, który pamiętała, i drugi jej nieznany - łowca z łukiem wyrzeźbiony ze szlachetnego kamienia.

- Strażniczka Elena zrobiła dla niego ten amulet Samotnego Łowcy - powiedziała Iwa. - A ten drugi… nigdy go nie widziałam.

- W Oden’s Ford nosił ten wężowy - stwierdziła Raisa i przypomniała sobie jego reakcję, gdy ostatnim razem go dotknęła. - Może dał mu go któryś z mistrzów akademii. - Przygryzła wargę i wpatrywała się w amulety. - Naprawdę niewiele o tym wiem - przyznała - ale myślę, że gdyby miał go na sobie, toby mu pomógł. Może nie wyciekałaby z niego moc.

Iwa spojrzała w stronę sali ogólnej, potem z powrotem na Raisę, przyłożyła palec do ust i skinęła głową.

Raisa ostrożnie uniosła wężowy amulet za łańcuch. Wraz z Iwą podniosły z Hana koc i księżniczka delikatnie rozpięła wełnianą koszulę, którą miał na sobie.

Obniżyła amulet, tak że spoczął na jego klatce piersiowej i natychmiast zaczął błyszczeć, jakby na powitanie.

Co jeśli wyrządzi mu więcej szkody niż pożytku? pomyślała Raisa. Przecież amulety wyciągają moc. Ale też ją magazynują i dostarczają jej czarownikom w razie potrzeby.

Czy cokolwiek zostało po tym, jak użył swej mocy, by ją ratować?

Odgarnęła spocone włosy Hana i zapięła mu łańcuch na szyi, po czym zasłoniła go kołnierzem. Chwyciła jego dłoń i wsunęła mu ją pod koszulę, a tam zacisnęła jego palce na amulecie. Wtedy z powrotem podciągnęła mu koc pod szyję.

Wciąż klęcząc, Raisa spojrzała na Iwę.

- Ach, Iwo - szepnęła, głaszcząc Hana po policzku z kilkudniowym rudawym zarostem. - To wszystko moja wina.

Uzdrowicielka uśmiechnęła się. W jej ciemnych oczach zalśniły łzy.

- Naprawdę? A ja myślałam, że to moja wina.

- Pamiętam… coś, co robił, żeby mnie uzdrowić - mówiła Raisa. - Wiem, że z nim walczyłam. Mam tyle tajemnic. Starałam się go powstrzymać. Nie uratował mnie dlatego, że jestem następczynią tronu Szarych Wilków. On… - Głos jej się załamał.

Iwa położyła dłoń na jej ramieniu i Raisa poczuła strużkę mocy.

- Spokojnie, Wasza Wysokość - powiedziała. - Nie musicie mi nic wyjaśniać.

- Jeżeli… jeżeli mogę się na coś przydać… - szepnęła Raisa. - Chętnie posiedzę przy nim albo zajmę się wachlowaniem czy…

- Dziękuję, wasza Wysokość, ale raczej powinnaś odpocząć jeszcze dzień lub dwa, zanim staniesz się czeladniczką uzdrowicielki. - Iwa chwyciła ją za ramię i pomogła jej się podnieść. - Wracajmy do łóżka.

Kiedy szły w stronę sali wspólnej, Raisa usłyszała jakieś głosy. Za kotarą czekało na nie dwóch nowych przybyszy.

Jej ojciec Averill i Amon Byrne.

Amon! Serce Raisy podskoczyło z ulgi.

Amon natychmiast ją dostrzegł. Zlustrował ją od potarganej głowy przez prostą koszulę sięgającą kolan po stopy w grubych wełnianych skarpetach. Zamknął oczy i uniósł twarz ku niebu, jakby wysyłał modlitwę dziękczynną. Po chwili znowu skupił na niej wzrok, jak gdyby bał się, że zniknie mu z oczu.

Wyglądał okropnie. Zupełnie jakby był świadkiem najstraszliwszych nieszczęść, których wspomnienia wciąż były widoczne na jego twarzy. Wydawał się o wiele lat starszy, a jednocześnie przerażająco młody. Jego szare oczy były zamglone bólem i smutkiem, a pod szczeciną zarostu kryło się wielkie zmęczenie.

- Słodka Pani - szepnęła Raisa. - Dzięki Stworzycielowi, że jesteś bezpieczny.

Chciała zarzucić mu ręce na szyję, powiedzieć, jak bardzo jej przykro, opowiedzieć o tym, jak jego ojciec uratował jej życie, potwierdzić, że on w niczym nie zawinił. Chciała zadać mu tysiąc pytań. Najchętniej pozbyłaby się wszystkich innych z tego pomieszczenia.

- Kapralu Byrne - szepnęła głosem wciąż chropawym od działania toksyn. - Niestety, mam złe wieści.

Niepewnie podeszła do Amona, zachwiała się i upadłaby, gdyby Averill nie zrobił kroku naprzód i jej nie złapał.

- On już wie, Dzika Różo - powiedział jej ojciec. - Nocny Wędrowiec przywiózł nam tę wiadomość.

- Nocny Wędrowiec? - Raisa przerzuciła wzrok z ojca na drzwi. - Czy on…?

- Został w mieście, żeby… żeby… - Averill urwał i mocno ją przytulił, całując w czubek głowy, jakby była małą dziewczynką. - Dzięki Stworzycielowi, żyjesz. Nie masz pojęcia, co ja… Kiedy Nocny Wędrowiec powiedział nam, co się stało, że jesteś ciężko ranna, bałem się, że ciebie też straciliśmy.

Raisa pozwoliła sobie na chwilę poczuć się córeczką Averilla, objąć go rękami i wtulić twarz w skórzaną koszulę. Przez moment bezpiecznie odpocząć.

Wreszcie jestem w domu, myślała. Teraz wszystko się zmieni na lepsze.

Później Averill postawił ją z powrotem na nogach, ostrożnie, jakby mogła się roztrzaskać, jedną ręką wciąż ją przytrzymując.

- Kapralu Byrne - przemówiła Raisa, starając się zachować spokój. - Wasz ojciec był jednym z najdzielniejszych i najmądrzejszych osób, jakie spotkałam, i był z ciebie bardzo dumny… nie bez podstaw.

- Wasza Wysokość - odparł Amon. - Tak mi przykro. To ja powinienem był tam być. To ja miałem wam towarzyszyć.

- Nie. - Uniosła dłoń, by go powstrzymać, a po policzkach spływały jej łzy. - Gdybyś to ty tam był, straciłabym także ciebie. Nie udźwignęłabym straty was obu. - Z trudem opanowywała drżenie głosu. - To, co się stało, jest wielką tragedią dla dynastii i dla mnie osobiście.

Amon skinął głową i spoglądał wprost przed siebie oczyma szklącymi się od łez. Drżące mięśnie szczęki świadczyły o tym, że zaciska zęby.

- Dziękuję, Wasza Wysokość - zdołał powiedzieć.

Raisa otarła twarz rękawem. Nie ma nic złego w płaczu, pomyślała. Żołnierze i królowe chyba mogą płakać.

W jej żyłach płynęła krew Demonai. Demonai nie płaczą.

- Kapitan Byrne i jego drużyna nie byli jedynymi bohaterami - ciągnęła Raisa, zdecydowana opowiedzieć wszystko do końca. - Kiedy zostałam ranna, Han Alister zaryzykował własnym życiem, żeby mnie uratować. - Urwała i przyglądała się twarzom zgromadzonych. - Niektórzy z was znają go jako Samotnego Łowcę.

Averill spojrzał na Elenę i uniósł brew. Elena skinęła głową, mocno zaciskając wargi.

- Alister tu jest? - zdumiał się Amon. Niespokojnie rozejrzał się po pomieszczeniu.

Raisa wskazała ruchem głowy pomieszczenie za sobą.

- Jest tam. Walczy o życie.

- Na krew demona! - Amon zrobił krok w stronę zasłony. - Jest ranny? Co on…?

- Jest jeszcze coś, córko - szybko powiedział Averill. W jego głosie brzmiało ostrzeżenie. - Kolejne wieści, które nie mogą czekać.

Raisa obróciła się i spojrzała w umęczoną twarz ojca, świeżo naznaczoną stratą, bólem… i strachem. Ten jeden jedyny raz kupiecka twarz ojca zdradzała jego uczucia.

- Lekka Stopo - odezwała się Elena. - Cóż to takiego? Co się stało?

Averill położył dłonie na ramionach Raisy i spojrzał jej w oczy.

- Ona odeszła, Dzika Różo - powiedział. - Twoja matka… królowa Marianna… nie żyje.

ROZDZIAŁ DWUNASTY
Dziedzictwo

Odsunęła się od niego i potrząsnęła głową.

- Nie! - krzyknęła. - To niemożliwe. To nie może być prawda. - Spoglądała po twarzach dookoła, bezskutecznie szukając zaprzeczenia. Twarz Iwy mówiła, że ta wiadomość nie jest zaskoczeniem, lecz potwierdzeniem jej najgorszych obaw. Raisa widziała, że babcia Elena już analizuje w myślach, co to oznacza dla klanów z Gór Duchów, a w szczególności dla Demonai.

Averill wyglądał, jakby chciał w jakiś sposób osłonić Raisę przed tą wiadomością i wszystkimi jej konsekwencjami. W tym momencie był jednocześnie wdowcem i rodzicem.

- Och - westchnęła Raisa drżącym głosem. - Co za ponure czasy.

Elena Demonai opadła na kolana i pokłoniła siwą głowę.

- Niech żyje Raisa ana’Marianna, nazywana w górach Dziką Różą, królowa Fells z rodu Szarych Wilków.

Amon wyciągnął miecz. Uklęknął przed księżniczką i złożył broń u jej stóp.

- Mój miecz i moje życie pozostają na waszych usługach, Wasza Królewska Mość.

Wszyscy skłonili się niczym sosny na wietrze, jedynie Raisa stała wyprostowana.

Tak już teraz będzie, pomyślała. Nie mam się gdzie schronić… przed tym wszystkim. Do końca życia będę tak trwała samotnie. Stała z zaciśniętymi pięściami, z pochyloną głową, podczas gdy jej ciałem wstrząsał szloch, a marzenia o wspólnych działaniach z matką obracały się w niwecz.

Kwietny Księżyc podeszła do niej z miękkim krzesłem. Jasna Dłoń przyniósł futrzaną pelerynę, którą Raisa przyjęła z wdzięcznością, żałując, że nie da się otulić nią aż po głowę. Żałując, że nie może zostać sama ze swoim cierpieniem. Królowe przed przejęciem tronu zgodnie z tradycją szły do świątyni na trzy dni żałoby.

To jednak nie było możliwe - nie teraz. Mimo iż całe wnętrze rozsadzał jej ból, jakby raniły ją potłuczone drobiny szkła.

- Proszę, wstańcie - zwróciła się do oddających jej pokłon - albo usiądźcie. Przyjmijcie wygodne pozycje. - Otarła łzy z twarzy, - Opowiedzcie mi, co się stało. Chcę wiedzieć wszystko.

- Dzika Różo… - Averill zrobił krok naprzód i rozejrzał się po sali. - Nie musimy tego omawiać teraz… publicznie. Twoja matka…

- Moja matka nie żyje, a ja mam wrażenie, że mój los wisi na włosku. Chcę, byście wszystko mi powiedzieli. To, co wiecie, i to, co tylko podejrzewacie. Wtedy zdecyduję, co robić, i jeśli to będzie możliwe, na jakiś czas oddam się żałobie.

Averill zamrugał. Spojrzał na nią jeszcze raz. Następnie skłonił głowę na znak zgody.

Czeladnicy przynieśli więcej poduszek do siedzenia i Raisa przekonała wszystkich, by wstali z klęczek. Amon usiadł po jej prawej stronie, Iwa po lewej. Averill i Elena zasiedli ze skrzyżowanymi nogami na wprost niej.

Iwa powiedziała coś Jasnej Dłoni, który po chwili przyniósł Raisie filiżankę parującego napoju. Raisa upiła odrobinę, starając się ignorować sprzeczne sygnały wysyłane przez jej nerwy. Poczuła napływ sił.

Iwa położyła jej dłoń na ramieniu. Ten dotyk ją uspokoił i rozjaśnił jej umysł. Zamknęła oczy, marząc o tym, by zapaść w sen zapomnienia.

Jedna myśl wybijała się ponad inne: To wszystko moja wina.

- Jak to się stało? - zapytała, otworzywszy oczy. - I kiedy?

- Wypadła z Wieży Królowych cztery dni temu - powiedział Averill, patrząc na swoje dłonie. - Późnym popołudniem. Spadła ze swojego balkonu na dziedziniec.

Raisa sięgnęła myślami wstecz. To musiało zdarzyć się tej nocy, kiedy przyszły do niej wilki. Wtedy, gdy ośmiu zdrajców z Gwardii Królewskiej usiłowało ją zabić. Następnej nocy po śmierci Edona Byrne a. To zbyt wiele jak na zbieg okoliczności. Te wydarzenia są ze sobą powiązane. Muszą być.

Przypomniała sobie słowa Althei: Bayar zablokował uszy królowej Marianny, żeby nie słyszała naszych ostrzeżeń. Teraz ona, Raisa, za to zapłaci.

Iwa pogładziła Raisę po włosach i gestem zachęciła do picia herbaty.

- Obaj byliście w tym czasie w mieście? - zapytała Iwa, patrząc na Amona i Averilla.

Averill przytaknął.

- Kapral Byrne właśnie przybył od strony Bramy Zachodniej z wiadomością, że Dzika Róża zniknęła z Oden’s Ford.

- Wiedziałem, że jesteście, pani, na północy, z… z moim ojcem, i próbujecie dotrzeć do domu - powiedział Amon do Raisy. - Czułem, że jesteście w niebezpieczeństwie, ale wciąż żyjecie. Więc lord Demonai i ja spotkaliśmy się z Nocnym Wędrowcem, żeby ustalić dalszą strategię. Uzgodnić, czy wysłać wam na spotkanie gwardzistów.

- Nocny Wędrowiec też tam był? - Raisa przerzucała wzrok z ojca na Amona. Wiedziała, że Nocny Wędrowiec schodził do Doliny jedynie w wyjątkowych sytuacjach.

Averill skinął głową.

- Jest tam od dwóch miesięcy, czasem wyjeżdża, potem znów wraca. Towarzyszy mu niewielka grupa wojowników Demonai. - Zawahał się, jakby nie chciał dolewać oliwy do ognia. - Konflikt z Radą Czarowników ostatnio się zaostrzył, więc potrzebowałem straży, której mogłem zaufać.

Wnioski opadły na nią niczym ciężka, mokra peleryna, przytłaczając ją jeszcze bardziej. Królewski Małżonek i Rada Czarowników nie zgadzali się, odkąd sięgała pamięcią, ale były wojownik Demonai Averill Lekka Stopa nigdy wcześniej nie odczuwał potrzeby posiadania osobistej straży.

- Postanowiliśmy, że Nocny Wędrowiec pojedzie do kolonii Sosen Marisy dowiedzieć się, czy są jakieś wieści o tobie. Wyruszył już, kiedy… kiedy przyszła wiadomość o śmierci Marianny.

- Czy ktoś widział, jak to się stało? - zapytała Elena.

Averill pokręcił głową.

- Królowa odpoczywała w swojej sypialni - odparł. Gdy Magret weszła, by obudzić ją na kolację, łóżko było puste, a drzwi balkonowe otwarte. Magret wyjrzała i zobaczyła… zobaczyła Mariannę na bruku na dole.

Raisa odganiała od siebie ten obraz.

- Magret? - Przerzuciła wzrok z Averilla na Amona. - Magret Gray zajmowała się królową?

Averill przytaknął.

- W ostatnich tygodniach Marianna zażądała właśnie jej. Chyba czuła się w jej obecności swobodniej niż z innymi.

Raisie przypomniał się sen, ten, w którym królowa Marianna stoi na tarasie. Słyszy głos i obraca się…

- Czy Magret cały czas była w sąsiedniej komnacie? - wyszeptała Raisa.

Averill pokręcił głową.

- Dzieliła swój czas między księżniczkę Mellony a królową Mariannę. Kiedy Marianna spała, Magret towarzyszyła księżniczce.

- A Gwardia Królewska? Gdzie oni byli? - zapytała Elena.

- Przez cały czas trzymali straż przed drzwiami - oświadczył Averill. Spojrzał na Amona i dodał: - Tak przynajmniej twierdzą.

- Kto miał wtedy służbę? - zapytała Raisa. - Czy to zaufani ludzie?

Amon wymienił sześciu gwardzistów, z których Raisa żadnego nie znała.

- Znam trzech z nich - powiedział, jakby zgadując jej myśli. - To dobrzy i lojalni żołnierze.

- Lojalni czy nie, jaki to problem dla czarownika ich ominąć? Powinniście się zainteresować tym, gdzie wtedy byli Bayarowie - zauważyła Elena.

Iwa mocniej ścisnęła ramię Raisy.

- Eleno - powiedziała - nie musimy…

- No dobrze… więc gdzie oni byli? - zapytała Raisa, mocniej owijając się futrem. - Czy ktoś to wie? Czy Micah i Fiona już wrócili z nizin?

- Wrócili co najmniej tydzień temu - odparł Averill - ale dopiero kilka dni temu wyłonili się z rezydencji Bayarów na Szarej Pani. Lord Bayar często bywał na zebraniach Rady. Tam też był tej nocy, kiedy zginęła królowa… oczywiście, jeśli wierzyć jego słowom. Nie ma na to innych świadków oprócz członków rady.

- I nikt… nikt nie zauważył ciała królowej na dziedzińcu, zanim Magret podniosła alarm? - zapytała Raisa.

Averill pokręcił głową.

- Balkon wychodzi na prywatne ogrody królowej - powiedział. - Marianna nie była miłośniczką ogrodów i nie spędzała tam wiele czasu. Tylko ogrodnicy mieliby powód, by tam wejść.

Raisa zadrżała. Jak długo mama tam leżała, bez pomocy, bez nadziei, całkiem sama, nim zmarła? Nie było mnie przy niej, pomyślała z rozpaczą. Nie tak miało to wyglądać.

- Magret Gray była pierwszą osobą, która zobaczyła królową? - Raisa chciała mieć pewność.

Averill potwierdził.

- Czy rozmawiałeś z panną Gray? - zwróciła się Elena do Averilla. - Co ona mówi?

- Właśnie dlatego tak późno przybywam z tą wiadomością - odparł Averill. - Byłbym wcześniej, ale dopiero wczoraj się dowiedziałem, że Dzika Róża jest w Sosnach Marisy. Chciałem zebrać jak najwięcej informacji przed przyjazdem.

To miało znaczyć: przed zniszczeniem lub ukryciem dowodów.

- Mam nadzieję, że jesteś ostrożny, Lekka Stopo - powiedziała Elena. - Jeśli to było morderstwo, to zamachowcy nie zawahają się też przed zabiciem kłopotliwego małżonka.

- Nie martw się o mnie. - Averill spróbował się uśmiechnąć.

- I co Magret powiedziała? - Elena wróciła do tematu. - Czy cokolwiek wskazywało na to, że to mogło być coś więcej niż zwykły upadek z balkonu?

Averill pokręcił głową.

- Żadnych wyraźnych śladów. Wyglądało na to, że Marianna po prostu spadła.

Czy dotyk czarownika pozostawiłby ślady? Uszkodzenia wyrządzone przez upadek mogły ukryć mało widoczne obrażenia powstałe w wyniku walki. Czarownik mógł zaćmić umysł Marianny i kazać jej myśleć, że umie latać. Albo wszczepić jej myśl o samobójstwie.

- W każdym razie - ciągnął Averill - królowa ściskała w dłoni to… - Wyjął z kieszeni mały woreczek i wysypał jego zawartość na rękę. Był to fragment grubego złotego łańcucha, którego ogniwa były powyginane na końcach. Wyrób najwyraźniej był klanowej roboty.

Takich łańcuchów często używano do noszenia amuletów i talizmanów.

- Magret to znalazła, kiedy przygotowywała ciało Marianny - wyjaśnił Averill.

Elena z zaciętym wyrazem twarzy wyciągnęła rękę po znalezisko. Stuknęła w łańcuch palcem wskazującym.

- A więc mordercy królowej pozostawili po sobie ślady.

- Nie wiemy, czy to było morderstwo, Eleno - powiedziała Iwa. - Nie mamy pewności. - Następnie zwróciła się do Averila: - Czy znaleziono coś jeszcze? Coś, co by nam pomogło?

Averil zaprzeczył ruchem głowy.

- Zastanówmy się - zaproponowała Raisa cichym głosem. - Może ktoś zepchnął mamę z balkonu? A ona złapała za łańcuch na szyi zabójcy, próbując się ratować? I kiedy upadała, łańcuch się zerwał.

- To prawdopodobne - przyznał Averill. - Ja też tak pomyślałem.

- Ale prawdopodobieństwo to za mało - powiedziała Iwa. - Nadal nie mamy dowodów, że…

- To Bayarowie i ich sprzymierzeńcy - oznajmiła Elena. - Wiecie, że mam rację. Kto inny odniósłby korzyść ze śmierci królowej? Nocny Wędrowiec gotów jest ruszyć na wojnę i ja go rozumiem. Demonai nie będą stać z boku i bezczynnie się przyglądać, jak naruszane są postanowienia Næmingu.

Raisa starała się nie słuchać głosu, który podpowiadał jej: Racja! Wydaj wojnę zabójcom matki! Przelej ich krew tak, jak oni przelali jej krew!

- Trzeba mocniejszych dowodów, żeby rozpocząć wojnę w Fells - powiedziała ostrożnie. - Bayarowie mają wiele na sumieniu, ale nie wiemy na pewno, czy maczali w tym palce. Będę przestrzegać zasad prawa, nawet jeśli to niewygodne.

- Właśnie zasady prawa sprowadziły nas tutaj - stwierdziła Elena, gładząc się po warkoczach. - Wszystko wskazuje na to, że ci, którzy przestrzegają prawa, stają się ofiarami.

- A ci, którzy go nie przestrzegają, zamieniają się w tyranów - odparła Raisa. - Chyba nikt nie ma więcej powodów do zemsty niż ja. Ale sprowadzenie zabójcy mojej matki przed oblicze sprawiedliwości należy do obowiązków Gwardii Królewskiej. Jeżeli oczywiście to było zabójstwo.

- Gdzie była gwardia, kiedy królowa Marianna została zamordowana? - zapytała Elena. - Kapitan Byrne umierał na Przełęczy Sosen Marisy, a kapral Byrne był na nizinach. Kto odpowiadał za bezpieczeństwo królowej?

Na długą chwilę zapadła martwa cisza. Amon wyprostował się i spojrzał swymi szarymi oczami na Elenę. Palcami prawej dłoni nerwowo stukał w tatuaż na udzie. Raisa widziała, że jest wściekły, lecz wątpiła, by ktokolwiek, kto nie znał go tak dobrze jak ona, mógł to zauważyć.

To są ludzie, nad którymi muszę zapanować, pomyślała, jeżeli mam być dobrą królową.

- Eleno Cennestre - odezwała się. - Wystarczy. Proszę nie zapominać, że członkowie mojej gwardii oddali za mnie życie w Przełęczy Sosen Marisy. - Gniew i frustracja potrafiły przyćmiewać nawet rozpacz, która zdawała się całkowicie opanować Raisę.

- Wybacz mi, wnuczko - rzekła Elena. - Przepraszam za te ostre słowa. Nie chciałam obrazić gwardii ani was, kapralu Byrne. - Spojrzała na Amona, który lekko kiwnął głową. - Wciąż uważam, że my, Demonai, możemy okazać większą pomoc. Teraz potrzebujecie, pani, lepszej ochrony, niż może zapewnić Gwardia Królewska. Chcielibyśmy pomóc.

- Będę o tym pamiętać, babciu - odparła Raisa.

- Czy przeszukano komnaty królowej? - Elena zwróciła się z pytaniem do Averilla i Amona. - Jeżeli na tym zerwanym łańcuchu wisiał amulet, to mógł spaść na podłogę.

- Przeszukaliśmy sypialnię i teren wokół ciała - powiedział Amon, patrząc na Raisę. - Ale możliwe, że coś przeoczono.

- Przeszukamy jeszcze raz dokładnie jej sypialnię i ogród - powiedział Averill. - Wrócę dzisiaj do miasta i poproszę o pomoc Demonai.

- Gdzie… gdzie jest teraz moja matka? - zapytała Raisa z nadzieją, że w owym miejscu nie jest zimno. Marianna nigdy nie lubiła zimna.

- Leży w Świątyni Katedralnej - odpowiedział Averill - pod opieką oratora Jemsona. Gdy oratorzy ustalą miejsce jej wiecznego spoczynku w Górach Duchów, zaczniemy przygotowania do pochówku.

- A Mellony? - Raisa nagle poczuła silne pragnienie zobaczenia siostry. - Gdzie ona jest? Jak się trzyma?

- Jest pilnie strzeżona w zamku, podobno dla jej bezpieczeństwa - odpowiedział Averill. - Jak wiesz, jest delikatna i oczywiście rozpacza po śmierci mamy. Były sobie tak bliskie… - urwał i Raisa wiedziała, że pożałował tych słów.

Oczywiście, zrozumiała niezamierzoną aluzję - Marianna i Mellony były sobie bardzo bliskie, a Raisa nigdy takiej bliskości nie zaznała.

- Nie udało mi się porozmawiać z Mellony na osobności - podjął Averill - chociaż próbowałem. Otaczają cała rzesza gwardzistów i dam dworu. Stale towarzyszą jej też Bayarowie.

- Bayarowie? Którzy? - wtrąciła Elena.

- Wszyscy. Gavan Bayar, Micah, Fiona i lady Bayar - wyjaśnił Averill. Po chwili wahania dodał: - Jako Królewski Małżonek nie mam prawa ich odesłać. Są jak rozwścieczone psy otaczające salonowe zwierzątko. Lada dzień spodziewam się ogłoszenia zaręczyn z Micahem, ale domyślam się, że odłożą ślubne plany do czasu po koronacji. Na wszelki wypadek.

Raisa omal nie upuściła swojej herbaty. Nachyliła się w przód.

- Co? Co to znaczy?

Averill spojrzał na Iwę i Elenę niemal oskarżycielsko.

- To ona nie wie?

- Dzika Róża dopiero dzisiaj odzyskała przytomność - wyjaśniła Iwa. - Powinna nabrać sił przed usłyszeniem takiej wiadomości.

- Nie widziałyśmy powodu, żeby teraz poruszać tę sprawę - przyznała Elena. - Póki Marianna żyła i czuła się dobrze, to wydawało się… przedwczesne.

- Mówcie! - rozkazała Raisa przez zaciśnięte wargi, czując, że zaraz usłyszy coś przykrego.

- Królowa miała czyste zamiary - powiedział Averill. - Pomimo tego wszystkiego, co was dzieliło, chciała zachować twoje prawo do tronu. Musisz to wiedzieć, Dzika Różo.

- Czy ktoś mi w końcu powie, co z sukcesją? - zwróciła się do wszystkich Raisa, chwytając za podłokietniki, by nie zerwać się z krzesła.

- Królowa Marianna była pod ogromną presją ze strony Wielkiego Maga i Rady Dostojników - odparł Averill. - Ty zniknęłaś, a ona nie chciała wspominać o liście od ciebie, by nie narazić cię na niebezpieczeństwo.

Raisa spojrzała na Amona i zobaczyła w jego oczach pytanie O jakim liście? Szybko przerzuciła wzrok na Averilla.

- Jednak w ostatnich miesiącach Marianna wykrzesała z siebie wielką odwagę - stwierdził Averill. - Może w głębi serca czuła, że jest oszukiwana, że jest pod wpływem czarów Wielkiego Maga. Odsunęła oratora Redferna i sprowadziła do Świątyni Katedralnej oratora Jemsona. Był dla niej silną podporą, ale też na nią naciskał. Jak ci wiadomo, jest wyznawcą Starej Wiary, zwolennikiem ograniczeń narzuconych po Rozłamie i ciągłości dynastii Szarych Wilków.

Averill ją kochał, pomyślała Raisa. Zawsze ją kochał. Mimo tego, co ich dzieliło. Jaka szkoda, że ona nie odpowiadała mu tym samym.

Tyle żalów. Tyle utraconych szans.

- Lord Bayar nie dawał jej spokoju - ciągnął Averill - wciąż przypominał, że jeśli coś jej się stanie, dojdzie do bezkrólewia, że może wybuchnąć wojna domowa, że mogą nas napaść z Południa. Większość członków Rady go w tym wspierała.

Jasna Dłoń podszedł z herbatą, lecz Raisa machnęła ręką, by jej nie przeszkadzał.

- I?

- No więc dwa tygodnie temu Marianna ogłosiła zmianę zasad sukcesji - oświadczył Averill ponuro. - Utrzymała cię jako następczynię tronu, ale dodała zastrzeżenie, które pozwala koronować Mellony w razie twojej nieobecności.

Raisa wpatrywała się zdumiona w ojca, gdy powoli docierało do niej znaczenie tych słów.

- Chciała bronić twoich praw i zabezpieczyć królestwo przed brakiem władczyni - cicho powiedział Averill. - Chyba wiedziała, że ty najbardziej nadajesz się na jej następczynię. Próbowała zadowolić klany Gór Duchów, Radę Czarowników, oratorów i Radę Dostojników.

- Na krew demona - szepnęła Raisa. - Chciała zadowolić wszystkich i może przez to wydała na siebie wyrok śmierci… - Przyłożyła palce do skroni. W głowie jej pulsowało, jakby myśli i nowe wiadomości uderzały o wnętrze czaszki. - Oto, co ja o tym myślę: Micah i Fiona wrócili do domu i powiedzieli ojcu, że opuściłam Oden’s Ford i prawdopodobnie jestem w drodze do Fells. To zmusiło Bayara do działania. Nie mógł ryzykować, że zjawię się i zniweczę jego plany. Dlatego zabił królową i zastawił na mnie pułapkę. Gdybym została na Południu, Mellony objęłaby tron i wyszłaby za Micaha. Nawet, gdybym zjawiła się później, oni już okopaliby się na swoich pozycjach, tak że trudno by ich było usunąć. Gdybym chciała zostać i walczyć, wtedy znaleźliby sposób, by mnie zgładzić. Ale oczywiście najlepszym wyjściem było dopilnowanie, bym nigdy już nie wróciła.

- Nie mamy na to dowodów, Dzika Różo - łagodnie zauważyła Iwa.

Raisa pokręciła głową.

- Ale zastanówcie się. Gdybym nie żyła i nie byłoby innego wyjścia, klany musiałyby zaakceptować Mellony. Więc Rada Czarowników prawdopodobnie zakładała, że warto spróbować.

- Wasza Wysokość, my nigdy byśmy… - zaczęła Elena.

- A co moglibyście zrobić? - przerwała jej Raisa. - Kogo innego byście zaproponowali? Moją kuzynkę Missy Hakkam? - Wzruszyła ramionami. - Mellony byłaby jedyną żyjącą dziedziczką dynastii Szarych Wilków.

Cały czas byli oszukiwani. Nie doceniali przebiegłości i bezwzględności swoich wrogów. Gdyby nie Edon Byrne i Hanson Alister, przeciwnicy już osiągnęliby swój cel.

Wrogowie, wrogowie, wrogowie, myślała Raisa. Muszę być ostrożna. Jak twierdzi Iwa, nie mamy dowodów, że to Bayarowie. Na razie.

Ale któż inny mógłby to być? Kto inny mógł odnieść korzyść z osadzenia Mellony na tronie? A może kryje się za tym inna motywacja, której ona nie dostrzega? Może ma własnych wrogów? Na przykład Gerarda Montaigne’a. On skorzystałby na bezkrólewiu w Fells.

A jeżeli to Bayarowie, to którzy? Czy Micah był w to zamieszany?

Wreszcie Raisa przerwała tę martwą ciszę:

- Co mówią ludzie? W zamku i na ulicach?

- Krążą różne pogłoski - odparł Averill. - Na podzamczu mówi się, że królowa odebrała sobie życie. Podobno za dużo piła. Ta plotka rozpowszechnia się z wielką siłą.

Ciekawe, skąd się to wzięło, pomyślała Raisa z goryczą. Słuchaj i ucz się. Wystarczy okazać najdrobniejszą słabość, a wrogowie uderzą z całą mocą.

- A poza podzamczem? - zapytała Raisa.

- Lud jest zaniepokojony - rzekł Averill. - Wiedzą o twojej nieobecności i zastanawiają się, co teraz będzie. Nie mają pojęcia o Mellony, natomiast wy, pani, cieszycie się znacznym poparciem wśród ubogich. Z powodu Posługi Dzikiej Róży.

To jej nasunęło niepokojącą myśl.

- Kto jeszcze wie, że żyję? - Rozejrzała się po otaczających ją twarzach. - Wysłaliście wiadomość do mojego ojca. Czy poinformowano Gwardię, Radę Dostojników, czy…

- Nie powiedziałem o tej napaści nikomu w stolicy - oznajmił Averill. - A więc ktokolwiek za tym stoi, prawdopodobnie jeszcze nie wie, co się stało. I obawia się, że możesz się nagle pojawić.

- Ludzie w kolonii gadają - powiedziała Iwa. - Mimo że jak tylko was rozpoznałam, czym prędzej zaniosłam do sadyby. W końcu przybyliście w środku dnia i Demonai omal nie zastrzelili Samotnego Łowcy. - Otarła dłonią czoło. - Ludzie plotkują, ale tylko moi czeladnicy wiedzą, kim naprawdę jesteście.

- No cóż… - westchnęła Raisa. - Oby dało się to utrzymać w kolonii do czasu, aż… kości! - Energicznie wbiła pięść w drugą dłoń. - To się nie uda, jeżeli któryś z napastników wrócił do Fellsmarchu z wiadomością, że uciekłam. Jeżeli tak, to zasadzą się na mnie na drodze do miasta.

- Miejmy nadzieję, że za dzień, dwa Samotny Łowca poczuje się lepiej i odpowie na nasze pytania - zauważyła Iwa.

Han. Raisa poczuła gwałtowny przypływ zmęczenia i rozpaczy. Oparła się o krzesło i zamknęła oczy.

- Wasza Wysokość - zwróciła się do niej Iwa - musicie odpocząć. Te wszystkie sprawy nie uciekną do jutra.

Raisa skinęła głową, żałując, że nie może zaprzeczyć. Tak bardzo chciałaby zasnąć i obudzić się w świecie, w którym nadal obecna jest jej mama. W świecie, w którym jeszcze przez jakiś czas byłaby bezpieczna i otaczana troską.

ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Zranione dusze

Wszyscy rozeszli się na noc do różnych sadyb. Iwa spała w izbie Hana, by być w pobliżu, gdyby czegoś potrzebował. Amon położył się w ubraniu na ziemi przed drzwiami sali wspólnej, gdzie nocowała Raisa, lecz Iwa kazała swoim czeladnikom przygotować dla niego posłanie.

Choć tak bardzo zmęczona, Raisa nie mogła zasnąć. Ból pleców nie ustawał, mimo że wypiła napar przeciwbólowy. Jak tylko zamykała oczy, widziała sceny z przeszłości, sytuacje, w których z dzisiejszą wiedzą postąpiłaby zupełnie inaczej. Leżała na brzuchu, zraszając łzami poduszkę, z poczuciem, jakby wydarto z niej całe wnętrze.

Słyszała, jak Amon wierci się na swoim posłaniu przy drzwiach.

W otaczającym ją powietrzu wisiało poczucie winy wymieszane z rozpaczą, przez które ciężko jej było oddychać. Nie. Nie może… Nie pozwoli Amonowi się zadręczać.

Usiadła, oparła się plecami o ścianę, uważając, by nie dotykać rany.

- Amon? - szepnęła. - Nie śpisz?

Z ciemności dobiegła odpowiedź:

- Nie. Potrzebujesz czegoś?

- Posiedzisz ze mną? Proszę…

Usłyszała skrzypnięcie materaca, gdy siadał i stawiał stopy na podłodze. Podszedł do niej i usiadł obok. Jej łóżko ugięło się pod jego ciężarem.

- Dobrze się czujesz? Mam wezwać Iwę?

Pokręciła głową.

- Żadne z nas nie śpi i oboje cierpimy. I naprawdę bardzo chcę z tobą porozmawiać.

- Jesteś pewna, że dasz radę? Iwa mówiła, że powinnaś odpoczywać.

- Myślę, że rozmowa lepiej mi zrobi. - Klepnęła dłonią w miejsce obok siebie. - Przysuń się. Oprzyj się o ścianę.

Amon przesunął się w jej stronę, próbując się wygodnie umościć na niewielkiej powierzchni.

Obiema dłońmi chwyciła go za rękę.

- Przestań się obwiniać - powiedziała.

Przez dłuższą chwilę milczał. Jego sylwetka była czarnym zarysem na tle jaśniejszej powierzchni okna.

- A czemu myślisz, że się obwiniam? - zapytał nagle.

Wciąż nie umiał kłamać.

- Bo cię znam. Jeśli ktokolwiek ponosi za to wszystko odpowiedzialność, to tylko ja.

Przeczesał włosy wolną ręką.

- Czemu ty miałabyś się o to winić? Przecież się do tego nie przyczyniłaś.

- Nie przyczyniłam się? Od czego mam zacząć? - Przygryzła wargę. - Gdybym nie wyjechała z Fells, to wszystko by się nie stało. Moja mama nadal by żyła, i twój tato, i wszyscy gwardziści, którzy zginęli w mojej obronie. Gdybym została w domu, może udałoby się jakoś załagodzić spory.

Amon zastanowił się. Doceniła to, że nie zaprzeczył natychmiast.

- Cóż - powiedział - nie mogłaś wiedzieć, jak się wszystko potoczy.

- To ty nie mogłeś wiedzieć - stwierdziła Raisa. - Ja podobno mam dar jasnowidzenia. Dlaczego nie przewidziałam, jak się to skończy?

- Zdaje się, że jasnowidzenie nie na tym polega - zauważył Amon. - Większość ludzi nawet, gdy widzi przyszłość, to jej nie rozumie, nie wierzy albo zamyka na nią oczy.

Przez kilka minut siedzieli w milczeniu, po czym Amon powiedział:

- Wciąż nie wiem, jak to było z twoim zniknięciem z Oden’s Ford. Co się stało? To Micah?

- Lord Bayar wysłał do Oden’s Ford czterech asasynów, żeby mnie zgładzili. Micah zaproponował mi małżeństwo w zamian za życie. Zgodziłam się.

W szarych oczach Amona zalśniło zrozumienie.

- Czyli to Micah zabił tych asasynów?

Raisa przytaknęła.

- No to jedna zagadka rozwiązana. Nie mogliśmy dojść do tego, kto mógł ich zabić, używając magii.

Raisa oparła się o niego.

- Jednego sama zabiłam. - To wszystko zdawało się takie dalekie, gdzieś na przeciwległym brzegu wzburzonego morza zdarzeń. - W drodze na Północ wpadliśmy na armię Gerarda Montaigne’a, która zmierzała do Tamronu. Wtedy zjawił się patrol tamroński i w tym zamieszaniu udało mi się uciec.

- Wiedziałem, że pojechałaś na północ, czułem to - powiedział Amon. - Ponieważ widziano cię w tej potyczce, uznałem, że prawdopodobnie ruszysz do Tamron Court.

Pokręciła głową.

- Postanowiłam jechać do domu, skoro już byłam w połowie drogi.

- Powinienem był cię lepiej pilnować w Oden’s Ford. Wiedzieliśmy, że w końcu natkniesz się na Bayarów.

- Nie, przestań - zaprotestowała Raisa. - To była też moja wina. Zdradził mnie list wysłany do mamy. - Otarła łzę, która niepostrzeżenie wypłynęła jej z oka.

- Jaki list? Ten, o którym wspomniał twój tata?

- Poprosiłam Hallie, żeby przekazała list ode mnie królowej Mariannie przez mojego ojca - wyjaśniła Raisa. - Chciałam, żeby wiedziała, dlaczego wyjechałam, i że wrócę. Powinnam się była domyślić, że Bayarowie będą obserwować wszystkich moich bliskich, licząc na to, że zechcę nawiązać z nimi kontakt. W ten sposób dowiedzieli się, że jestem w Oden’s Ford. To wcale nie był przypadek… - Zaczerpnęła tchu - Możliwe też, że przez ten list królowa dokonała zmian w zasadach sukcesji.

- Możliwe, że bez niego całkowicie by cię wydziedziczyła - zauważył Amon.

- Ale może nadal by żyła - odparła Raisa.

- Jak długo? Skoro Mellony miała zostać następczynią tronu, to chcieliby, żeby to się stało jak najszybciej i żeby Micah zasiadł na tronie.

Choćby tyle, żebym mogła ją znowu zobaczyć, pomyślała Raisa.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu. W końcu Raisa przemówiła.

- Twoja kolej. Myślałam… Kiedy twój ojciec powiedział mi, że jesteś w Tamron Court i że Montaigne oblega miasto, bałam się, że cię już nie zobaczę.

Ścisnął jej dłoń, lecz nic nie powiedział.

- Co więc się stało? Kapitan Byrne mówił, że by zatrzymać Montaigne’a, specjalnie szerzyłeś pogłoski, iż jestem w mieście.

Amon parsknął.

- Nie bałeś się zemsty księcia Gerarda, gdy dowie się, że go oszukałeś?

Wzruszył ramionami i spojrzał na ich złączone dłonie.

- Może coś powiesz? Wyjaśnisz? - naciskała Raisa. - Co sobie myślałeś? Jak się stamtąd wydostałeś?

Amon westchnął ciężko.

- Ciesz się, że cię tam nie było, Rai. Gerard to potwór, ale tamrońska rodzina królewska wcale nie jest lepsza. Ci Tomlinowie większość czasu spędzają na knuciu przeciwko sobie nawzajem. Gdy już wszystko zawodzi, posuwają się do użycia trucizny. Podczas oblężenia wszyscy mieszkańcy głodowali, a król Markus co wieczór wydawał ucztę w swoim pałacu. Wściekł się, kiedy królowa Marianna odmówiła mu przysłania wojsk do odparcia Montaigne’a, chociaż ją okłamał. Zagroził, że będzie zabijał moich ludzi, codziennie jedną osobę, a mnie na końcu, jeśli Fells nie ustąpi.

Raisa poczuła suchość w ustach.

- Co? Jak mógł winić ciebie, skoro…?

- Nie próbuj się w tym doszukiwać logiki - powiedział Amon. Po długim milczeniu dodał: - Pierwszy był Wode Mara.

Raisa zamarła. Po chwili usiadła prosto.

- Wode? On nie żyje?

Amon skinął głową, obracając na palcu złoty pierścień z wilkami.

- Nawet nie pytaj, jak zginął, bo i tak ci nie powiem.

Wode był rudowłosym kadetem z sympatyczną, okrągłą, zawsze opaloną twarzą. Miał dziewczynę w Kredowych Klifach, oszczędzał na ślub.

- To niemożliwe - szepnęła Raisa.

- Myślałem, że sam będę musiał zabić króla Markusa, ale Liam Tomlin mnie uprzedził. On i jego siostra otruli króla.

- Liam? Otruł ojca? - Raisa przypomniała sobie Liama i jego siostrę księżniczkę Marinę, którzy byli obecni na jej balu z okazji święta imienia. Oboje wysocy, przystojni, z łagodnymi lokami i wydatnymi nosami. I obeznani z truciznami, jak się okazuje.

Nie nadaję się na królową, pomyślała i wzdrygnęła się. Nie jestem przygotowana, by stawiać czoła tym wszystkim bezwzględnym ludziom. Nie jestem gotowa, by jako władczyni Fells grać z nimi o wysoką stawkę.

- Liam został koronowany, ale niedługo cieszył się władzą - mówił Amon. - Dwa dni później Montaigne zdobył miasto. A potem… potem doszło do prawdziwej jatki. - Amon zamknął oczy, ciemne rzęsy rzucały cień na jego jasne policzki.

- Jak się stamtąd wydostałeś? - zapytała Raisa. - I… co z resztą Szarych Wilków?

- Tamrończycy są łagodni i Ardeńczycy o tym wiedzą - stwierdził Amon. - Nie przywykli do walki o życie. Ardeńczycy skupili się na dwóch rzeczach: schwytaniu ciebie i Tomlinów oraz grabieży wszystkiego, co można wyrwać. Zabijali każdego, kto stanął im na drodze. - Amon otarł twarz dłonią, jakby chciał wymazać te wspomnienia. - Każdy z nas zabił ardeńskiego żołnierza odpowiedniej postury i ukradliśmy im mundury. Wszyscy byliśmy w akademii i mówimy po ardeńsku na tyle dobrze, żeby sobie poradzić. Prześlizgnęliśmy się przez linię ich obrony, kiedy zajmowali się innymi rzeczami. Ruszyliśmy na północny zachód do Brzeżna, bo wiedzieliśmy, że drogi do Fetters Ford i Oden’s Ford będą pilnie strzeżone. Ale najgorsze… najgorsze było to, że wiedziałem, że coś ci grozi. Wiedziałem, że jesteś w niebezpieczeństwie, że umierasz, i nie byłem w stanie do ciebie dotrzeć. - Z trudem przełknął ślinę. - Nie mogłem być przy tobie. Nie wyobrażasz sobie, jak to jest… - Nie dokończył.

Raisa przypomniała sobie głos Amona. Nie umieraj, Rai, nie poddawaj się.

- Wydaje mi się, że twój ojciec miał przeczucie - powiedziała Raisa. - Zupełnie jakby wiedział, na co się decyduje, i świadomie się poświęcił.

- To ja powinienem być wtedy przy tobie - odparł Amon, ocierając oczy rękawem. - Ja jestem twoim kapitanem i odpowiadam za twoje bezpieczeństwo.

- Odpowiadasz za ród Szarych Wilków, pamiętasz? Najważniejsza jest dynastia, nie pojedyncza królowa. Twój ojciec ratował dynastię. Ja cię potrzebuję, Amonie, potrzebuję kapitana. Jeśli mam z tego bałaganu zbudować królestwo, potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać. Jesteś mi potrzebny żywy, rozumiesz?

Oparła głowę o jego ramię. Przez chwilę oboje milczeli.

- Gdzie jest Wilcza Zgraja? - zapytała w końcu Raisa. To, co z niej zostało, dodała w myślach - Teraz zostali przydzieleni do Gwardii Królewskiej w stolicy - odpowiedział Amon. - Czekają na rozkazy. Mam nadzieję, że zdołają nas uprzedzić o wszelkich planach naszych wrogów.

- Jeśli zamierzają koronować Mellony, to kogo uczynią kapitanem Gwardii Królewskiej?

- Hmmm… - Amon zmarszczył czoło. - Nie myślałem o tym. O więzi z królową wiedzą tylko członkowie mojej rodziny i oratorzy świątynni. Mellony ani Bayarowie raczej nie mają o niej pojęcia.

- Kapitanem zawsze był Byrne - zauważyła Raisa. - Będą chcieli, żeby wszystko wyglądało jak najbardziej normalnie, żeby nie dostarczać powodów do kwestionowania sukcesji. Oczywiście poza tym, co i tak jest nieuczciwe.

Amon spojrzał na nią.

- Co chcesz powiedzieć?

- Chcę cię uprzedzić, żebyś się nie zdziwił, gdy zaproponują ci to stanowisko. O ile sprawy zajdą tak daleko.

- Nie. - Amon pokręcił głową. - Niemożliwe, żeby wybrali mnie do służby Mellony. Znajdą kogoś bardziej uległego.

- Zobaczymy. Nie wiedzą, że już zostałeś zaprzysiężony jako mój kapitan. Przyzwyczaili się do radzenia sobie z kapitanem Byrne’em. Jesteś młody, więc jeszcze nie zdążyli poznać twych zdolności.

- Mówisz tak, jakbym miał zamiar się zgodzić. - Amon się wyprostował. - Służyć jako kapitan twojej siostrze na żądanie morderców mojego ojca.

- Amonie… - Raisa położyła mu dłoń na ramieniu. - Nie powinieneś zdradzić, że wiesz o tym wszystkim. Gdy się do ciebie zwrócą, bądź gotów się zgodzić.

- Co takiego? - Wpatrywał się w nią zdumiony.

- Jeżeli odmówisz, twoja decyzja powie im wszystko, co chcą wiedzieć. Przekonają się, po której jesteś stronie. Zaczną podejrzewać, że żyję, albo przynajmniej, że wiesz więcej, niż mówisz. Wydasz na siebie wyrok śmierci.

- To się nie uda - powiedział Amon z zaciętym wyrazem twarzy.

- Nie każę ci faktycznie im służyć - dodała Raisa łagodnie. - Po prostu zgódź się, gdy się do ciebie zwrócą, dobrze? Spróbuj zachowywać się jak najbardziej naturalnie.

- Hmmm… - mruknął, lecz niczego nie obiecał. Po krótkim milczeniu rzekł: - A jak ty się wydostałaś? To znaczy po śmierci mojego ojca.

- Kiedy twój tato zginął, Mac Gillen odciągnął mnie, żeby mnie osobiście dopilnować. Prawdopodobnie to uratowało mi życie. Zabiłam go sztyletem twojego ojca, zabrałam mu konia i uciekłam, licząc na to, że dotrę do Sosen Marisy, zanim mnie dogonią. Kiedy mnie trafili, ukryłam się między skałami. Wtedy się zorientowałam, że strzała była zatruta, i uznałam, że już po mnie. - Starała się nadać głosowi rzeczowe brzmienie i trzymać się faktów. Nie chciała, by czuł się jeszcze bardziej winny. - Więcej już nie pamiętam. Chyba trzeba będzie zapytać Hana Alistera, co działo się potem. Najwyraźniej zjawił się znikąd, uratował mi życie za pomocą magii i przywiózł mnie tu. - Westchnęła. - Elena i Nocny Wędrowiec nie bardzo wierzą w taki przebieg zdarzeń.

Amon przełknął ślinę.

- Kiedy zniknęłaś z Oden’s Ford, Alister i ja… pogadaliśmy trochę. Nie wiem, co o nim sądzić. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi, i właściwie nie bardzo mu ufam, ale… - Zawahał się, lecz uczciwość kazała mu skończyć. - Powiedział, że wraca do Fells, żeby cię szukać. Chciał jechać przez Przełęcz Sosen Marisy, a ja miałem ruszyć na zachód. To by wyjaśniało, skąd się tam wziął.

- Nie wiem, co będzie, jak się dowie, kim naprawdę jestem. - Raisa westchnęła. - Jeżeli przeżyje. - Zadrżała, a Amon otoczył ją ramieniem i przytulił do siebie.

- Jest aż tak źle?

Skinęła głową.

- Wyglądał… wyglądał strasznie. Iwa nie wie, czy… Martwi się o niego. Moja mama zginęła i nie zdążyłam jej powiedzieć, że ją kocham, że w końcu ją zrozumiałam… przynajmniej trochę… Jeśli Han też umrze, nie wiem, co zrobię. - Znowu zalała się łzami rozpaczy, bólu i przerażenia. - Okłamywałam go. Dzień po dniu. Udawałam kogoś, kim nie jestem. Pozwoliłam mu się do mnie zbliżyć, chociaż wiedziałam, że nie ma przed nami przyszłości.

- Nie, miałaś wyjścia - stwierdził Amon.

- Mogłam mu zaufać. Teraz on będzie wszystko kwestionował. Będzie myślał, że wszystko… wszystko było kłamstwem.

- Skąd wiesz, jakie były jego intencje? - zapytał Amon, trzeźwo jak zwykle. - Słyszałaś o jego reputacji.

Raisa zawahała się, niepewna, czy mówić dalej.

- To trudno wytłumaczyć… Mam taki mętlik w pamięci. Ale kiedy mnie uzdrawiał, czułam, jakby się przede mną otworzył. Jakby nie miał żadnych sekretów. Jakbym go poznała w taki sposób… - Zamilkła, widząc ból na twarzy Amona.

- Rai, on jest czarownikiem, nie zapominaj.

Skinęła głową, wyprostowała się i otarła oczy.

- Nie zapominam - powiedziała, a w uszach zabrzmiało jej ostrzeżenie Althei: Nie daj się usidlić tak jak Marianna. - Zresztą, co się stało, to się nie odstanie. Powinnam była być przy matce, ale uciekłam. Teraz zaczynamy wszystko od nowa. Musimy zostawić te wszystkie żale i pretensje za sobą i patrzeć w przyszłość. Nie możemy tracić sił na rozważania o tym, co mogło się zdarzyć. Bo inaczej wrogowie pożrą nas żywcem. - Spojrzała na Amona z nadzieją. - Nie możemy zmienić przeszłości, ale możemy kształtować przyszłość.

Mówiąc te słowa, zdała sobie sprawę, że dotyczą one nie tylko polityki.

Spędziła ostatni rok na rozmyślaniach o Amonie Byrnie, analizowaniu tego, co nigdy się między nimi nie zdarzy, pogrążona w żalu i tęsknocie. Próbowała ingerować w sytuację takimi sposobami, które dla nich obojga były przykre.

Przypomniała sobie, co powiedział jej Edon Byrne, który sam dobrze wiedział, co znaczy poświęcić miłość w imię obowiązku.

To jest służba, pani - rzekł. - Znajdziecie szczęście tam, gdzie to możliwe. W miłości czy nie, znajdziecie sposób, by przedłużyć dynastię.

Kochała Amona Byrne’a. Jakaś jej część zawsze będzie go kochała. Jednak sposób, w jaki traktowała to uczucie, nie pozwolił jej cieszyć się tym, co mogła z tego mieć. Był jej najlepszym przyjacielem - tak było zawsze.

A teraz potrzebowała przyjaciół bardziej niż kiedykolwiek.

Tej nocy spali obok siebie, obejmując się, tak jak to robili setki razy w dzieciństwie. Byli dwojgiem zranionych istot - samotnymi sierotami, zdanymi tylko na siebie i potrzebującymi się nawzajem.

Magiczna bariera między kapitanem a królową ani razu się nie uaktywniła.

ROZDZIAŁ CZTERNASTY
Gry słowne

Han sypiał w Sadybie Strażniczki w kolonii Sosen Marisy niemal każdego lata. Chłonął wówczas dźwięki i zapachy, które go uspokajały i sprawiały, że czuł się tak bezpiecznie jak nigdy we własnym domu.

Teraz był tu znowu, ale tym razem wszystkie zmysły sprawiały mu ból, gdyż odbierały sygnały z otoczenia z nadnaturalną intensywnością. Koc boleśnie naciskał na skórę, dobiegające głosy rozsadzały mu uszy, było mu na przemian zimno i gorąco, na całym ciele odczuwał mrowienie i pieczenie, jakby zżerały go tysiące drobnych owadów. Najchętniej zrzuciłby tę skórę niczym wąż.

Kiedy zabrano mu amulet, wydarto mu serce, a w miejscu, z którego wydostała się moc, powstała ziejąca dziura. Każdy, kto do niego podchodził, zadawał mu straszliwy ból. Wlewano mu wrzątek do ust, drapano po delikatnej skórze twardymi, chropowatymi dłońmi. Próbowano na zmianę albo gotować go we wrzątku, albo zamrażać na śmierć. Bronił się. Odpychał każdego, kto się do niego zbliżał, więc na ogół trzymano się od niego z dala.

Kiedy myślał, że udławi się własną śliną, obracano go i wylewano mu ją z ust. Kilka razy całym jego ciałem wstrząsały silne dreszcze, które unieruchamiały go na kilka minut. Po takim spazmie wszystkie mięśnie bolały go przez wiele godzin.

Kiedy otwierał oczy i widział Iwę, patrzył jej w twarz i próbował mówić, prosić ją, by nie pozwoliła dłużej go dręczyć. Jednak te słowa ani razu nie wydobyły się z jego ust.

W końcu oddano mu amulet. Spoczywał na jego piersi jak przyjemne źródło ciepła o odpowiedniej temperaturze, a on ściskał go obiema dłońmi. To była jego więź ze światem, postronek, który przytrzymywał go na ziemi, sprawiał, że moc krążyła w nim, a nie wydobywała się na zewnątrz. Wtem usłyszał znajomy głos, który przemówił niespodziewanie łagodnie i kojąco.

No cóż, Hanie Alisterze, udało ci się przetrwać wbrew sobie. Jak widać, istnieje bóg, który czuwa nad głupcami.

Kruk? Nie. Niemożliwe.

Han usiłował sobie przypomnieć, jak znalazł się w Sosnach Marisy. Co się stało? Czyżby znów odezwała się febra, którą zaraził się od Mari? Niektóre odmiany febry powracały wielokrotnie.

Bez przerwy wciskali w niego jedzenie i picie.

Wtedy otworzył oczy i zobaczył przed sobą twarz Rebeki Morley. Była po pas zanurzona w wodzie, miała mokre włosy, a wokół niej unosiła się para - wyglądała jak te rybo-dziewice z opowieści, które zadają zagadki i w razie błędnej odpowiedzi próbują człowieka utopić. Rebeka trzymała go za kostki, a Iwa z kimś jeszcze podtrzymywali go za ramiona i wspólnie zanurzali go w lodowatym, choć parującym źródle.

Był nagi, ale miał zbyt mało sił, by się tym przejmować.

Innym razem obudził się na suchym lądzie. Rebeka próbowała karmić go owsianką. Jej dłoń drżała, a oczy pełne były łez.

Jeśli to dla ciebie takie ważne, pomyślał i rozchylił wargi, lecz wciąż zaciskał zęby, bojąc się poparzenia. Nic takiego się nie stało, więc otworzył usta i uśmiechnął się, jakby robili wspólnie coś wspaniałego. Rebeka objęła go, a z drugiej strony podeszła Iwa i razem uniosły go tak, by się nie zakrztusił przy jedzeniu. Rebeka przyłożyła mu kubek do ust. Ciepła herbata. Upił łyk bez rozlewania po brodzie, co wcześniej mu się nie udawało.

Czuł się niezręcznie, karmiony przez Rebekę Morley jak niemowlę. Lecz tak dobrze było leżeć w jej objęciach, jej dotyk działał tak kojąco.

Pamiętał, że dręczyło go coś, co jej dotyczyło. Coś się stało. Czyż nie była ranna? Nie umarła? Teraz wyglądała lepiej niż on - w klanowej tunice z haftami przedstawiającymi szare wilki, zbyt wytwornej jak na koszulę dla chorej.

Następnym razem, gdy się przebudził, jego amulet był ciepły i przyjemnie szumiał. Han podniósł wzrok i zobaczył obok siebie Tancerza Ognia. Tancerz trzymał dłoń na amulecie Hana i zasilał go swoją mocą, którą ten oddawał Hanowi.

- Co robisz? - szepnął Han. Sam się zdziwił, że te słowa wydobyły się z jego ust, a nawet zostały usłyszane i zrozumiane przez przyjaciela.

- Od kilku dni zasilam cię mocą - odparł Tancerz. - Zdaje się, że swoją całkiem wyczerpałeś. Tylko tak mogę ci pomóc wyzdrowieć i sam się nie zatruć.

- Aha. - Han zastanowił się nad sensem tych słów. Żar wpływał w niego jak alkohol, wyraźnie poprawiając mu samopoczucie. Od dawna nie czuł się tak dobrze.

- Czy muszę to zwrócić?

Tancerz roześmiał się, choć jego oczy wyrażały niepokój.

- Zobaczymy. Może kiedyś ja będę w potrzebie i wtedy ty mi pomożesz.

Han czuł, że myśli coraz przytomniej. Był też bardzo głodny, a przy tym miał wrażenie, że jego usta są jak cuchnąca stajnia, która wymaga oczyszczenia.

- Czy… jest coś dojedzenia? - zapytał.

Tancerz uśmiechnął się szeroko.

- Jasne, wiesz przecież, że u mojej mamy zawsze coś się znajdzie.

Jak spod ziemi wyrósł przed nimi młody chłopak z amuletem uzdrowiciela, który przyniósł miskę zupy, dzbanek i kubek. Postawił jedzenie na ławie przy posłaniu Hana i odszedł, uważając, by nie podejść zbyt blisko chorego.

- Czy ja czymś zarażam? - zapytał Han, gdy uzdrowiciel się oddalił.

- Podobno dałeś się we znaki czeladnikom Iwy - odparł Tancerz. - I tak dobrze, że w ogóle ktoś chce podejść do ciebie na odległość ręki.

Han usiadł i oparł się plecami o ścianę. Tancerz nalał mu z dzbanka górskiej herbaty.

- Nie przyzwyczajaj się do takiej obsługi - powiedział Tancerz i wrócił do ładowania amuletu. - Już prawie po wszystkim. - Miał na sobie strój klanowy: wąskie spodnie i skórzaną tunikę w charakterystyczne wzory namalowane ręką Iwy. Pod spodem ukrywał swój amulet.

- Chcesz mi powiedzieć, że wpuścili dwóch czarowników z powrotem do kolonii Sosen Marisy? - zauważył Han. - Demonai pewnie dostają szału.

Tancerz znowu się roześmiał i Han poczuł zadowolenie, że powiedział coś sensownego. Nawet zabawnego. Miał wrażenie, że jego mózg przypomina jeden z tych serów, które sprzedają na targu w Południomoście - ma tyle dziur w miejscach, w których kiedyś była jakaś wiedza.

Ktoś rozsunął kotarę odgradzającą Hana od sali wspólnej.

Cat Tyburn.

- Hayden! Powinieneś zobaczyć, jakie ostrza tu mają na targu! - powiedziała. - Ale to wszystko banda miedzianolicych złodziei, chcą za to tyle kasy… - urwała gwałtownie na widok siedzącego Hana.

Opadła na kolana obok jego łóżka i podejrzliwie wpatrywała się w jego twarz.

- Bransoleciarz! Obudziłeś się? I jesteś normalny? Już myślałam, że na zawsze zostaniesz Głupim Jasiem.

Cat i Tancerz powinni być w Oden’s Ford. Co oni tu robią? Zwłaszcza Cat. Przecież ona nienawidzi klanów!

- Co ty tu robisz? Powinnaś być w szkole - powiedział.

- Przyjechaliśmy z Tancerzem, żeby złoić ci skórę za to, że uciekłeś i nic nikomu nie powiedziałeś - odparła Cat. - Uznaliśmy, że będziesz miał większą nauczkę, jak poczekamy z tym laniem, aż się obudzisz.

- Przybyliśmy niedługo po tobie - przyznał Tancerz. - Ptaszyna w końcu mi powiedziała, dokąd i po co wyjechałeś, jakiś tydzień po twoim odjeździe. - Mina wyrażająca gniew pojawiła się na jego twarzy niczym ciemna chmura na niebie.

Hmm, pomyślał Han, a po co wyjechałem? I wtedy sobie przypomniał: żeby odnaleźć Rebekę Morley.

Uchwycił się tej myśli. Gdzie jest Rebeka? W jaki sposób się tu znalazł? Co się stało? Jak długo już tu leży? To jedna z luk w pamięci.

- Cztery dni - odezwał się Tancerz, jakby czytał w jego myślach. - Sporo się wydarzyło. Dużo się zmieniło. - Przyglądał się Hanowi, próbując ocenić, na ile jest przytomny. - Dlatego chciałem cię wprowadzić w sytuację. Są silne naciski… ze wszystkich stron…

- Naciski? - Han wyciągnął rękę po dzbanek z herbatą, lecz w niego nie trafił. Wciąż czuł mrowienie na całym ciele, palce wydawały mu się zgrubiałe i sztywne, choć wyglądały normalnie. Skoncentrował się i sięgnął jeszcze raz, chwycił dzbanek, nachylił go i nalał herbaty, podczas gdy Tancerz przyglądał się temu uważnie z rozłożonymi rękami, gotowymi złapać naczynie, gdyby Han je upuścił.

- Królowa nie żyje - oznajmił Tancerz. - Możliwe, że ją zamordowano. Wypadła z wieży tydzień temu.

Han mrugał z niedowierzaniem. Przez chwilę nad czymś się zastanawiał.

- Marianna? Tak się nazywała, prawda? - podniósł wzrok, szukając u Tancerza potwierdzenia.

Tancerz przytaknął.

- Aha. No to chyba się trochę spóźniłem. - Może już nie jest potrzebny. Może będzie mógł wrócić do Oden’s Ford i kontynuować naukę. Ta myśl dodała mu otuchy.

Wtem przypomniał sobie o następczyni tronu.

- Czyli mamy nową królową, tak? - zapytał, marszcząc brwi.

- Właśnie tu jest problem - powiedział Tancerz. - Nowej królowej jeszcze nie koronowano. Możliwe, że dojdzie do walki o tron między dwiema księżniczkami, Raisą i Mellony.

To było to imię. Raisa. To ona dawała pieniądze na Szkołę Świątynną Jemsona. O tej drugiej nic nie wiedział.

Wtedy przypomniał sobie coś jeszcze. Kapitana Byrne’a, naszpikowanego strzałami.

- Kapitan Byrne też nie żyje - powiedział. Czy śmierć kapitana mogła mieć coś wspólnego ze śmiercią królowej? - Wiedziałeś? Zginął na Przełęczy Sosen Marisy.

Tancerz skinął głową.

- Wiem. Sprowadzili już jego ciało. Wczoraj wieczorem Demonai odprawili ceremonię pożegnalną i złożyli stos pogrzebowy. Oddali mu honory należne wojownikowi. To niezwykłe, że tak żegnano tu doliniarza.

Kolejne wspomnienia. Rebeka Morley ucieka przed zabójcami. Zasadzka w kanionie. Zatruty grot.

Han chwycił Tancerza za rękaw i nagle wyrzucił z siebie potok słów, by ich nie zapomnieć.

- Byrne i Rebeka podróżowali wspólnie, z oddziałem niebieskich, kiedy ich zaatakowano. O ile wiem, tylko ona przeżyła.

Znowu wspomnienie - niezwykle silne połączenie, wspólna pamięć, więź, która spoiła ich dusze, kiedy starał się utrzymać ją przy życiu. I wilki - szare wilki jak zjawy przenikające przez drzewa w lesie.

Ale czy przeżyła? Kiedy przybyli, była bliska śmierci. Wydawało mu się jednak, że pamięta coś o niej i o owsiance.

- Rebeka! Gdzie ona jest? - zapytał.

- Właśnie o niej chciałem z tobą porozmawiać. O Rebece Morley - powiedział Tancerz, spoglądając na drzwi, jakby w obawie, że ktoś im przeszkodzi. - Powinieneś coś wiedzieć.

Han poczuł, jak jeżą mu się włosy na karku. Przyjrzał się twarzy przyjaciela, szukając wskazówek i bojąc się najgorszego.

- Żyje. Mógłbym przysiąc, że przychodziła mnie odwiedzać. Wydawało się, że nic jej nie jest. Nawet próbowała mnie czymś karmić.

Czy możliwe, że wszystkie jego wysiłki poszły na marne?

Tancerz kręcił głową.

- Tak tak, nic jej nie jest, z każdym dniem czuje się lepiej. Ma poważną ranę na plecach, ale najgorsze uderzenie trucizny wziąłeś na siebie, więc ona szybko zdrowieje. Zaraz przyjdzie z tobą porozmawiać. Chciałem cię tylko uprzedzić, że…

Z przestrachem spojrzał na zasłonę, zza której wyłoniła się Rebeka.

Miała na sobie klanowe spódnice niemal do kostek, buty z tłoczonej, nabijanej ćwiekami skóry i luźną lnianą koszulę, haftowaną przy szyi, związaną w talii purpurową szarfą. Dodatkową ozdobę stanowił naszyjnik ze złotych róż i głogów. Ciemne włosy niczym delikatna, lśniąca czapka okalały jej twarz z zielonymi oczami.

Ten widok był prawdziwą ucztą dla oczu, którą Han potrafił docenić mimo swego mizernego stanu.

Spojrzał na siebie i pomyślał, że musi się trochę ogarnąć.

Poczekaj. To przez nią wyglądasz i czujesz się, jakby rozjechał cię wóz z gnojem w Zaułku Łopianów. Widząc ją jednak żywą i taką kwitnącą, czuł, że było warto. Zrobiłby to jeszcze raz.

- Han… - powiedziała, wsuwając się nieśmiało, jakby niepewna, jak zostanie przywitana. - Mogę wejść?

- To zależy - odparł, usiłując zebrać myśli. - Gdy cię widziałem ostatnim razem, chyba próbowałaś wyciąć mi serce.

- A kiedy ja cię widziałam ostatnim razem, chyba wyplułeś na mnie owsiankę - odparła. Zaraz jednak zamilkła, zapewne przypomniawszy sobie, że sama była powodem jego stanu.

Próbowała się uśmiechnąć, lecz jej twarz była spięta i blada, wręcz niespokojna, a jej wzrok wyraźnie go unikał.

- Masz ochotę chwilę porozmawiać?

Han wzruszył ramionami i się rozejrzał.

- Nigdzie się nie wybieram… o ile mi wiadomo. - Czas, gdy była jego nauczycielką wymowy i dobrych manier, wydawał się bardzo odległy, a mimo to w jej obecności starał się wysławiać jak najlepiej.

Rebeka spojrzała na Tancerza i Cat.

- Czy możecie nas zostawić na kilka minut?

Han widział, że Cat nie chce wyjść. Tancerz jednak złapał ją za łokieć i wyprowadził.

Rebeka usiadła na krześle obok łóżka. Była bardzo blada, zaróżowiony nos i pozlepiane rzęsy świadczyły o tym, że płakała.

- Bardzo się cieszę, że tak dobrze wyglądasz - powiedziała, wygładzając dłońmi spódnicę. Podniosła wzrok na jego twarz. - Mam nadzieję, że czujesz się lepiej.

Zastanowił się. Mimo iż Tancerz przestał ładować mu amulet, czuł się wypoczęty, zadowolony, niemal rozleniwiony.

Koło fortuny wreszcie się obróciło. Rebeka żyje. On żyje. Są razem. Tylko to się liczy.

- Czuję się dobrze - powiedział i się uśmiechnął. - Mam nadzieję, że nie będę musiał w najbliższym czasie wchłaniać więcej tej trucizny.

- Ani ja. - Rebeka potrząsnęła głową. - Czy miałeś to… to uczucie, że woda wydawała ci się wrząca? I że… że…

- Że cała skóra swędzi i piecze? - dokończył za nią, a ona kiwnęła głową zarumieniona. Han wywrócił oczami. - Na pewno miałem wszystkie możliwe objawy. - Zmarszczył czoło. - Nie próbowałaś mnie raz utopić?

- Hmmm… próbowałyśmy wypocić z ciebie truciznę… Zaniosłyśmy cię do leczniczego źródła… - Zamilkła, gdy się zorientowała, że on się z nią drażni. - Tak się o ciebie martwiłam - ciągnęła. - Nie wiem, jak bym to zniosła, gdybyś był… na zawsze… gdybyś… - Urwała i ciężko oddychała, ściskając podłokietniki. - No, w każdym razie chcę ci podziękować za uratowanie mi życia. Cokolwiek się stanie, nigdy nie zapomnę tej oddanej mi przysługi.

Przysługi? Wydaje się jakaś inna, pomyślał Han. Dziwnie oficjalna. Zdenerwowana i speszona.

- Kapitan Byrne nie żyje - powiedział. - Wiedziałaś? Znalazłem go na Przełęczy Sosen Marisy, z mnóstwem strzał w ciele.

Kiwała głową.

- Tak. Wiem. Widziałam… widziałam, jak się to stało. Przywieźliśmy już jego ciało. Może… Tancerz ci nie powiedział?

Han skinął głową.

- Mam jego miecz. W każdym razie, miałem, kiedy tu przybyłem. Piękna robota. Pomyślałem, że może kapral Byrne będzie chciał go zachować.

- To bardzo miłe z twojej strony. Na pewno z wdzięcznością go przyjmie. - Odwróciła głowę. - Jest tutaj. Kapral Byrne. Czeka na zewnątrz. Chce z tobą porozmawiać, kiedy ja już skończę. Ma zamiar zadać ci kilka pytań i… podziękować.

Może dlatego jest taka zdenerwowana, pomyślał Han. Kiedy ostatnio się widzieli, Han wyskakiwał z jej pokoju przez okno, żeby Amon Byrne nie rozpłatał go swoim mieczem.

Rebeka sprawiała wrażenie, jakby miała mu coś ważnego do powiedzenia, ale nie wiedziała, jak to zrobić. Zaczęła więc od pytania.

- Chciałam cię zapytać, jak to się stało, że uratowałeś mi życie. Nie pamiętam zbyt wiele, a ludzie zadają sporo pytań.

- Kiedy zniknęłaś z Oden’s Ford, ruszyłem na Przełęcz Sosen Marisy. Szukałem cię po drodze i wszystkich o ciebie wypytywałem. - Urwał i czekał, aż luki w pamięci się wypełnią. - W Fetters Ford ten chłopak w karczmie pamiętał kogoś, kto wyglądał jak ty. Mówił, że nazywasz się Brianna i że zabili cię zbójcy.

- To Simon - przytaknęła Raisa.

- Potem nie było już żadnych śladów. Dopiero na północ od Delphi zobaczyłem kilku niebieskich zabitych w Przydrożnym Schronieniu. Byli w cywilnych ubraniach, ale mieli przy sobie papiery gwardzistów. To się musiało stać podczas zamieci. - Spojrzał na nią, a ona skinęła głową, lecz nie powiedziała nic więcej. - A potem, kawałek dalej, znalazłem na przełęczy ciało kapitana Byrne’a. Nie mogłem tego pojąć. Oni wszyscy zostali zabici z kuszy, a nie z łuków klanowych. Nie wiedziałem, co o tym myśleć, kto kogo ściga i dlaczego.

Rebeka nerwowo gładziła fałdy spódnicy.

Han ciągnął:

- Kiedy przejechałem przez przełęcz, usłyszałem tętent koni, które na pewno kogoś goniły. Widziałem, jak cię ścigają, ale wtedy cię nie rozpoznałem. - Potarł dłonią podbródek. - Postanowiłem jechać za nimi i zobaczyć, czy dam radę ci pomóc.

Rebeka podniosła głowę i przechyliła ją na bok.

- Tak? Skoro nie wiedziałeś, że to ja, to czemu chciałeś mi pomóc? Przecież mogłam być przestępcą ściganym przez Gwardię Królewską.

- Było sześciu na jednego - odpowiedział Han z namysłem. To nie powinno być trudne do zrozumienia. - A na końcu ośmiu na jednego. Z twojej postury domyśliłem się, że jesteś kobietą albo dzieckiem… i nie strzelałaś do nich. Poza tym byli bez mundurów. Uznałem, że to zwykłe bandziory. A nawet, gdyby mieli swoje insygnia czy mundury, to i tak wydawało mi się to nieuczciwe. Nie wiedziałem, o co chodzi, ale nie wierzę, żeby w interesie królowej było posyłanie ośmiu mężczyzn po to, żeby zabili jedną dziewczynę, taką jak ty. - Dyskretnie spojrzał na Rebekę. - A jeśli królowa się na to zgadza, to coś z nią jest nie tak.

Na twarzy Rebeki pojawiło się to melancholijne spojrzenie, które czasem u niej widywał.

Han zastanowił się nad swoimi słowami. Przecież to wszystko było logiczne i nie widział w tym nic obraźliwego.

- I co było dalej? - wychrypiała Rebeka.

- Gdy cię dogoniłem, ukrywałaś się w kanionie, a oni cię otaczali. - Pociągnął duży łyk herbaty. Wciąż czuł okropną suchość w ustach.

- Dopiero, kiedy cię znalazłem w tej dziurze, poznałem, że to ty. Nie miałem pojęcia, co tam robisz. Gdy zobaczyłem twoją ranę, domyśliłem się, że to od zatrutej strzały, i…

- Poczekaj. - Rebeka podniosła rękę. - A co z tymi, którzy schwytali mnie w tę zasadzkę?

Han zawahał się, niepewny, co ona sobie o nim pomyśli, lecz w końcu wzruszył ramionami i powiedział:

- Zabiłem ich.

Rebeka wpatrywała się w niego, jakby czekając na dalszy ciąg.

- Wszystkich? Żaden nie uciekł?

Przytaknął. Zaczęło go intrygować, czemu tak interesują ją szczegóły. Czy chce się zemścić albo boi się, że wrócą?

- Nie miałem innego wyjścia.

- Sam jeden zabiłeś ośmiu ludzi?

- No… - odparł cierpliwie. - Zaskoczyłem ich.

- Czy użyłeś magii?

Han pokręcił głową.

- Nie było powodów. Wystarczył mi łuk. - Raisa nie odpowiadała, więc dodał: - Jeden z moich nauczycieli mówi, że jedną z najważniejszych rzeczy, jakiej musi się nauczyć czarownik, jest to, kiedy nie używać mocy. W przeciwnym razie zabraknie mu jej wtedy, gdy naprawdę będzie potrzebna. Przechowuje się ją, chroni, a kiedy trzeba, używa tylko tyle, ile jest konieczne.

Urwał, zrozumiawszy, że mówi zbyt wiele. Czemu miałoby ją interesować to, co Kruk miał do powiedzenia?

- Co się stało, kiedy już ich zabiłeś? - naciskała Rebeka. Chyba wciąż trudno jej było uwierzyć, że za pomocą samego łuku położył ośmiu mężczyzn.

- Wiedziałem, że jedyne, co mogę zrobić, żeby cię uratować, to przywieźć cię do kolonii Sosen Marisy i liczyć na to, że Iwa będzie na miejscu.

- No tak. Znałeś tę kolonię - zauważyła Rebeka, unosząc brwi. - Iwa mówi, że spędzałeś tu każde lato.

Han, zmęczony, pokiwał głową. Tak dobrze było ją widzieć, nie chciał więc zasypiać, ale to opowiadanie bardzo go męczyło.

- Ale to ty uratowałeś mi życie - powiedziała. - Użyłeś magii. Tak mówi Iwa.

- Zorientowałem, że jeśli nic nie zrobię, umrzesz, nim dojedziemy… - Zmarszczył czoło. - Czyli dobrze zrobiłem, że nie użyłem mocy do zabicia tamtych bandziorów, bo oboje już byśmy nie żyli.

- I tak omal nie umarłeś - stwierdziła Rebeka, chwytając jego obie dłonie. - Tak bardzo mi przykro. Przepraszam za wszystko. - Jej wyraz twarzy mówił, że te przeprosiny dotyczą rzeczy, o których on jeszcze nie wie.

Zupełnie jakby martwiła się, że będzie miał do niej pretensje. Czyżby myślała, że on żałuje tego, co zrobił?

Warto było, pomyślał. Ścisnął jej dłonie, przysunął się do niej i pocałował ją, długo i spokojnie, mimo zdenerwowania. Ona odsunęła się pierwsza. Jej twarz była blada, zielone oczy patrzyły z przerażeniem.

Może pod wpływem działania trucizny Han nagle powiedział coś, czego jeszcze nigdy nie wyznał żadnej dziewczynie.

- Kocham cię, Rebeko. I wcale nie żałuję. Zrobiłbym to jeszcze raz, nawet znając ryzyko. Nie mogę cię stracić.

Jej reakcja na te słowa była specyficzna, mówiąc najoględniej. Cofnęła się, wyglądała na przerażoną. To ona zawsze lepiej się wysławiała, ale w tej chwili osłupiała i zaniemówiła, jakby język ugrzązł jej w gardle.

- Chyba powinnaś powiedzieć, że też mnie kochasz - podpowiedział jej w końcu. - Ale to może następnym razem.

- To prawda - powiedziała, rumieniąc się ze wstydu. - Kocham cię - wyznała, choć było już na to za późno.

Po chwili niezręcznej ciszy Han przemówił.

- A więc, Rebeko, co ty masz do powiedzenia? Dlaczego zniknęłaś z Oden’s Ford? Kim byli ci napastnicy i czemu cię ścigali? Czy to dlatego że widziałaś, jak mordują kapitana Byrne’a? Żeby nie zostawić świadka?

Rebeka nabrała powietrza w płuca. Wyglądała, jakby się przed czymś powstrzymywała.

- Micah Bayar porwał mnie z Oden’s Ford - powiedziała. - Zagroził, że mnie zabije, jeśli z nim nie pojadę.

- Bayar - mruknął Han. To potwierdzało jego przypuszczenia. - Wiedziałem. Czy ty… czy to ma coś wspólnego z tym, że się spotykaliśmy?

Rebeka potrząsnęła głową, wyglądała na zaskoczoną.

- Nie… to długa historia, ale chodzi o coś między mną a Micahem. To nie ma nic wspólnego z tobą.

- Coś między tobą a Bayarem?

Rebeka skinęła głową. Hanowi się to nie spodobało.

- Kim byli ci jeźdźcy, którzy cię ścigali?

- To byli zdrajcy z Gwardii Królewskiej - odparła. - Przynajmniej jednego z nich znasz. Sierżant Gillen.

Han zamyślił się zdumiony.

- Nie pamiętam, żebym widział tam Gillena.

- Sama go zabiłam - wyjaśniła. - Kiedy uciekłam im za pierwszym razem.

Racja. Mówili o tym. Tam w kanionie. Wiedział, że ona potrafi się postawić. Wiedział o tym, odkąd wyprowadziła Łachmaniarzy ze Strażnicy Południomostu. Ale mimo wszystko…

- To o mnie im chodziło - tłumaczyła Rebeka. - Zabili kapitana Byrne’a… zabili ich wszystkich, żeby dopaść mnie.

- A czemu mieliby chcieć cię dopaść? - zapytał, całkiem już skołowany. - To znaczy, zadali sobie sporo trudu, nie? Jakby chodziło o wielki łup. Nawet nie okradli zabitych, o ile zauważyłem.

- Nie nazywam się Rebeka Morley - powiedziała, unosząc dumnie głowę, i spojrzała mu prosto w oczy, niemal wyzywająco. - Po raz pierwszy użyłam tego imienia w dniu, w którym spotkaliśmy się w Świątyni Południomostu. Poszłam tam na spotkanie z oratorem Jemsonem, by przekazać fundusze na jego działalność. Amon, to znaczy kapral Byrne, powiedział, że jeśli mam iść przez Łachmantarg i Południomost, to powinnam zrobić to w przebraniu.

Han czuł, że nie nadąża.

- Szłaś tam zanieść pieniądze na Szkołę Świątynną? Odkąd to guwernantka zarabia takie krocie?

- Okłamałam cię, że jestem guwernantką - wyznała Rebeka.

- Czyli nigdy nie pracowałaś u Bayarów?

- Moja rodzina jest dość bogata, chociaż ja nie mam bezpośredniego dostępu do pieniędzy - wyjaśniła i po chwili dodała, jakby sama do siebie: - W każdym razie, dotąd tak było.

A więc jest kimś więcej niż służącą elit. Czyżby prawdziwa dama trzymana w złotej klatce wybrała się do Łachmantargu? Czy to chce mu powiedzieć?

Ten tok rozumowania go zaniepokoił. Han wiedział co nieco o takich damulkach i zdawał sobie sprawę, czego od niego chciały.

- Kiedy porwałeś mnie ze świątyni, nie chciałam, żebyś wiedział, kim jestem. Nie znałam cię, ale słyszałam, że jesteś złodziejem i bezwzględnym zabójcą.

Zamilkła, a Han zastanawiał się, czy bierze pod uwagę tych ośmiu niebieskich, których właśnie załatwił.

- Nigdy nie było okazji, żeby powiedzieć ci prawdę, nawet po tym, jak poszłam do Strażnicy Południomostu po Łachmaniarzy. Nie chciałam, żeby ktokolwiek się dowiedział o tej wyprawie. Tak czy inaczej… nie przypuszczałam, że się jeszcze spotkamy. - Siedziała z opuszczoną głową i spoglądała na swoje dłonie.

To była dziwna rozmowa. W powietrzu aż buzowało od emocji. Rebeka omal nie padła na kolana przed dawnym ulicznym złodziejaszkiem, przepraszając go za kłamstwa na temat swego bogactwa.

- No… - zauważył Han ostrożnie. - Domyślałem się, że należysz do bogaczy. Dla kogoś takiego jak ja prawie wszyscy są bogaci.

Teraz, gdy Rebeka już zaczęła, wydawała się zdecydowana skończyć swoją opowieść.

- Pojechałam do Oden’s Ford, bo uciekałam przed narzuconym mi siłą małżeństwem i nie chciałam, żeby matka mnie znalazła. Nazwisko Rebeki Morley wcześniej się sprawdziło, więc użyłam go ponownie.

Han poczuł gęsią skórkę na karku. To brzmiało dziwnie znajomo. Gdzieś już słyszał historię o arystokratce uciekającej przed małżeństwem.

- Przed kim uciekałaś? - zapytał, czując w ustach większą suchość niż przedtem. - Dlaczego ci niebiescy chcieli cię zabić? Skoro nie jesteś Rebeką Morley, to kim jesteś?

Pochyliła się naprzód, chwyciła go za prawą rękę i spojrzała mu w oczy.

- Uciekłam przed małżeństwem z Micahem Bayarem - oświadczyła. - Moja matka, królowa, nalegała na to małżeństwo. - Obróciła jego dłoń wnętrzem do góry i położyła na niej monetę.

Pochylił głowę. Moneta zwana panienką, znajomy portret z profilu, lśniący w blasku lamp. Podniósł wzrok na Rebekę, znowu spojrzał na monetę i zrozumiał. Czemu nie dostrzegł tego wcześniej?

Może sądziła, że jeśli będzie sączyć truciznę po troszeczku, łatwiej mu będzie ją przełknąć.

- Moje prawdziwe imię brzmi Raisa - oznajmiła. - Raisa ana’Marianna, przyszła królowa Fells.

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
Cena kłamstwa

Miała wrażenie, że czas zwolnił. Han oglądał monetę i porównywał z jej twarzą. Wyciągnął palec wskazujący, przesunął nim po jej wizerunku i potrząsnął głową.

Raisa wstrzymała oddech i mocno ściskała jego dłonie. Nie wiedziała, czego się spodziewać - gniewu, odrazy, chłodnej pogardy, rozczarowania, odtrącenia. Już wcześniej jasno wyrażał swoje zdanie na temat królowych i im podobnych.

Podniósł głowę, spojrzał swoimi niebieskimi oczyma prosto w jej twarz i nic nie powiedział. Zdrada. W jego oczach było poczucie zdrady, gniewu i straty. Zmusiła się do wytrzymania tego spojrzenia. Była mu to winna.

Han delikatnie wysunął dłonie z jej uścisku, oparł się o poduszkę i przymknął powieki.

- Nie… - powiedział, splatając dłonie na brzuchu. - To niemożliwe. To nie może być prawda. - Jego głos lekko drżał.

- Przykro mi - odparła Raisa. - Przepraszam, że cię okłamywałam, i przepraszam, że to się wydało w taki sposób.

Nie otwierał oczu.

- Nie chciałam obciążać cię tym teraz, kiedy jeszcze nie wyzdrowiałeś - ciągnęła. - To nie w porządku. Ale wiedziałam, że jeśli ja ci nie powiem, to zrobi to ktoś inny, a zależało mi na tym, żebyś dowiedział się ode mnie.

Wciąż milczał. Oczy miał zamknięte, ciemne rzęsy wyraźnie rysowały się na tle jego skóry, jasnej jak marmur z We’enhaven, przeciętej nad prawym okiem blizną po ciosie zadanym nożem.

- To nie musi… nic zmienić między nami - stwierdziła Raisa. - To oczywiście zmieni pewne rzeczy, ale…

Han otworzył oczy. Gdy się odezwał, jego głos był cichy i zimny.

- Masz mnie za głupca?

W jego twarzy było coś przerażającego. Coś, co mówiło, że teraz jest już jej wrogiem i więcej jej nie zaufa.

Raisa potrząsnęła głową.

- Nie mam cię za głupca - powiedziała. - Wiem, że…

- Myślisz, że nie wiem, jak to jest? Myślisz, że tacy jak ja nic nie wiedzą o takich jak ty? Że nigdy nie byłem z dziewczyną z wyższych sfer? - Parsknął pogardliwie. - Przychodziły do Łachmantargu szukać przygód. Niezobowiązujących kontaktów z kimś, kto nie skomplikuje im życia.

- Nie tak patrzę na ciebie - odpowiedziała Raisa, urażona.

- A może jestem częścią tej twojej, jak to nazywasz, posługi - dorzucił z goryczą. - Taki twój osobisty wkład w dobroczynność. Masz możliwość pochylenia się nad niedomytym, głupim…

- To ty przyszedłeś do mnie, jeśli mnie pamięć nie myli - odparowała Raisa. - Ja nie szukałam pracy. Ty poprosiłeś, żebym cię uczyła, a ja się zgodziłam.

- Potrafię wyławiać księżniczki spośród wszystkich w Oden’s Ford - rzekł. - Mam dobre oko. Zawsze umiałem namierzyć dzianego gościa na ulicy. - Odruchowo dotknął swoich nadgarstków, jakby wciąż były na nich bransolety. - Pewnie miałaś niezły ubaw, słuchając moich zakochanych gadek, widząc, jak biedny Alister wychodzi sam z siebie.

- Nie naśmiewam się z ciebie - zauważyła Raisa. Jak bym mogła? Zależy mi na tobie. Ja…

- Zależy ci też na swoim koniu - stwierdził Han. - Twój koń jest bardzo użyteczny. - Znowu zamknął oczy, jakby nie mógł już na nią patrzeć.

Raisa nie znajdowała odpowiednich słów, nie wiedziała, co powinna powiedzieć. Jeśli w ogóle powinna coś powiedzieć. Przy Alisterze zawsze traciła grunt pod nogami. Teraz świeży smutek po osobistych stratach i poczucie winy z powodu kłamstw odebrały jej mowę, co w jej wypadku było rzadkością. Wszystko, co przychodziło jej do głowy, tylko pogarszało sprawę.

- Rozumiem, że jesteś… że się złościsz. Wiem, że obwiniasz Gwardię Królewską i królową Mariannę o to, co stało się z twoją rodziną. Zapewne mnie również. Chciałabym móc cofnąć czas. Ale nie mogę. Zrobiłabym prawie wszystko, żeby nie musieć ci tego wyznawać. Na pewno czujesz się zdradzony, myślisz, że nadużyłam twojego zaufania.

Han otworzył oczy i patrzył na nią, nie ruszając się.

- Twoja matka nie żyje - powiedział. Zwykłe stwierdzenie faktu.

- Tak.

- To dobrze. - Ponownie zamknął oczy.

Otworzył je znowu, kiedy od wejścia dobiegł ich głos Amona Byrne’a.

- Wasza… Rai… czy już można?

Kiedy zająknął się przy jej imieniu, Raisa się zorientowała, że on nie jest pewien, czy Han zna jej prawdziwą tożsamość.

Amon przerzucił wzrok z Raisy na Hana. Chciał przyjść tu wraz z nią, gdy mu powiedziała, że chce wyjawić Alisterowi prawdę.

- Sama muszę mu to powiedzieć. Są rzeczy, przed którymi nie możesz mnie chronić - stwierdziła. - On już wie - poinformowała go Raisa, kładąc dłonie na udach. - Ja już skończyłam, ale kapitan Byrne chciał z tobą pomówić, pamiętasz, mówiłam ci? - zwróciła się do Hana. - Może być teraz czy wolisz kiedy indziej?

Han skrzywił się i Raisa pomyślała, że odmówi. Po chwili westchnął i usiadł prosto.

- Teraz jest tak samo dobry moment jak każdy inny.

Najwyraźniej wolał rozmawiać z Amonem, niż ciągnąć tę konwersację z nią.

Amon podszedł do łóżka. Stał, przestępując z nogi na nogę.

- Czujesz się lepiej? - zapytał.

- Siadaj, kapralu Byrne - powiedział Han, patrząc na niego kątem oka. - Denerwuje mnie, gdy tak nade mną wisisz jak kostucha. - Ból, poczucie zdrady i bezbronności znikły. Zastąpiła je znajoma maska ulicznika.

Raisa zastanawiała się, czy używa tego ulicznego języka celowo, by jej dopiec.

- Usiądź tutaj, Amonie - powiedziała szybko, zrywając się z krzesła, i cofnęła się parę kroków. - Nalegam.

Amon usiadł.

- Chciałem ci podziękować, że ryzykowałeś własnym żydem, by uratować księżniczkę Raisę - powiedział.

- To twoja wersja - odparł Han, drapiąc się po twarzy. - Ja nie ratowałem księżniczki.

- Wiem - odparł Amon. - I przepraszam, że cię oszukiwałem. Uważaliśmy, że tak trzeba dla bezpieczeństwa Jej Wysokości.

- No… to wiele wyjaśnia - stwierdził Han. - Cały czas czułem się winny wobec ciebie, że ci odbijam dziewczynę. A teraz się okazuje, że łączyły was tylko sprawy służbowe.

Jego zimne niebieskie oczy przesunęły się z Amona na Raisę i coś w kpiarskim sposobie, w jaki to powiedział, mówiło jej, że wcale w to nie wierzy. Że jest na tyle inteligentny, by rozumieć, że ich stosunki są dużo bardziej zagmatwane.

- Tak - powiedział Amon - tylko sprawy służbowe. - Ściągnął brwi i przyglądał się Hanowi uważnie, jakby próbował coś odgadnąć. - Jest w tobie coś… co… co przypomina mi… - Spojrzał na Raisę, potem potrząsnął głową i zrezygnował. - Miałem nadzieję, że powiesz mi coś więcej o śmierci mojego taty - podjął. - Jej Wysokość powiedziała mi to, co ona wie.

Z twarzy Hana zniknął kpiarski wyraz, jego rysy złagodniały.

- Kapitan Byrne był dzielnym człowiekiem - powiedział. - I uczciwym. Mój ojciec też był żołnierzem. Nie pamiętam go zbyt dobrze, ale chciałbym myśleć, że był podobny do twojego. - Zamilkł i przez chwilę wyglądał, jakby zbierał myśli. - Nie wiem, czy na wiele się przydam. Kapitan Byrne już nie żył, kiedy tam dotarłem, a jego zabójcy pognali za… już odjechali. Ale mam coś dla ciebie.

Rzucił Raisie groźne spojrzenie, jakby miał jej za złe, że zmusiła go do tamtej rozmowy.

- Nie wiesz, gdzie są moje rzeczy?

- Tutaj - odparła Raisa. Podeszła do przeciwległej ściany, zadowolona, że ma coś do roboty.

Uklękła i pogrzebała w torbie Hana. Wstała, trzymając w rękach zawiniątko w jeleniej skórze.

- Tego szukasz?

Han skinął głową.

- Jeszcze powinien być pierścień - powiedział. - W mojej sakiewce.

Raisa podała mu sakiewkę i zawiniątko.

Han pogrzebał w sakiewce i wydobył z niej pierścień z wilkami. Podniósł wzrok na Amona.

- Zabrałem to, bo pomyślałem, że ktoś inny przechodzący przez przełęcz może je ukraść - wyjaśnił, jakby chciał się usprawiedliwić z ograbienia zwłok kapitana Byrne’a. - Miałem nadzieję, że będzie okazja ci to zwrócić.

Podał pierścień i zawiniątko Amonowi, a ten ostrożnie odwinął skórę i wyjął miecz.

Uniósł go i obrócił, tak że blask światła odbijał się od ostrza. To był Miecz Hanalei, stanowiący komplet ze sztyletem, który Byrne podarował Raisie.

Amon spojrzał na Hana.

- Znam ten miecz - powiedział drżącym z emocji głosem. - Królowa Marianna podarowała go mojemu ojcu. To była jedna z rzeczy, które miały dla niego największą wartość. Ja… chyba muszę ci jeszcze raz podziękować.

Han zbył te podziękowania machnięciem ręki.

- No dobrze. To go używaj. Ja nigdy nie nauczyłem się dobrze posługiwać mieczem. Bardziej mi leżą mniejsze ostrza, takie, które można schować. - Pociągnął za rękaw w ramach demonstracji, po czym opuścił dłonie na uda.

- A co z napastnikami? - zapytał Amon. - Czy oni…

- Wszyscy nie żyją - oznajmił Han, patrząc Amonowi w oczy bez cienia żalu. - Mam nadzieję, że to pomoże.

Amon z ulgą skinął głową.

- Pomoże. Dzięki temu księżniczka Raisa nieco dłużej pozostanie bezpieczna.

Han wzruszył ramionami.

- Przykro mi z powodu twojej osobistej straty. Świat nie powinien tracić takich ludzi jak twój ojciec. - Wyciągnął rękę, a Amon ją uścisnął.

Przynajmniej między nimi się poprawiło, pomyślała Raisa.

Wszyscy podnieśli głowy, słysząc dźwięki zamieszania w drugiej sali: głosy w języku klanowym i protesty Tancerza.

- Nie! Nie wchodźcie tam. Dzika Róża rozmawia z…

Bez żadnej zapowiedzi do izby Hana wtargnęły dwie osoby: Elena Cennestre i Averill Demonai. Za nimi zjawili się Iwa, Tancerz i Cat.

Skinąwszy głowami w stronę Raisy, Elena i Averill podeszli do Hana i spojrzeli na niego, jakby był egzotycznym stworzeniem. Han wyprostował się jeszcze bardziej i zaczął wygładzać swoją pościel. Raisa wiedziała, że chłopak czuje się osaczony: najpierw przytłoczyło go jej wyznanie, a potem otoczyli szanowani przedstawiciele potężnej starszyzny klanowej. Najchętniej odesłałaby ich i kazała im wrócić za tydzień, gdy on już wydobrzeje.

Niestety, nie mogła. Wydarzenia gnały niemiłosiernie.

Iwa zapewne czuła to samo, bo stanęła w pewnym oddaleniu z założonymi rękami, jakby miała ochotę wyrzucić stąd gości.

- I co? - zwróciła się Elena do Tancerza, unosząc brwi i wskazując na Hana. - Pomogło? Będzie w stanie rzucać uroki w najbliższych dniach?

Tancerz milczał przez chwilę, następnie westchnął, jakby nie chciał odpowiadać na to pytanie w obecności Hana.

- Pomogło - odrzekł w końcu. - Od dwóch dni zasilam amulet Samotnego Łowcy. Myślę, że czuje się lepiej. Prawda? - próbował wciągnąć przyjaciela w rozmowę.

Han przerzucił wzrok z Eleny na Tancerza, jakby starał się coś zrozumieć. Potem na jego twarzy znów pojawiła się obojętność. Wsunął dłoń pod koszulę i objął palcami amulet - dla lepszego samopoczucia czy dla obrony, tego Raisa nie potrafiła stwierdzić.

Milczał.

Averill położył dłoń na ramieniu Eleny i pokręcił głową.

- Eleno Cennestre, proszę. - Zwrócił się w stronę Hana i pochylił głowę, przykładając pięść do czoła w klanowym powitaniu. - Samotny Łowco, witaj przy naszym ogniu. Korzystaj z dobrodziejstw ognia i naszej gościnności - powiedział. - Dobrze, że wracasz do zdrowia. - Urwał na chwilę. - Z powodu twojej choroby nie miałem okazji ci podziękować za uratowanie życia mojej córce. Mam wobec ciebie dług wdzięczności.

- Chętnie posłuchamy twojej wersji zdarzeń - odezwała się Elena. - Jeżeli prawdą jest to, co mówi Iwa Pieśń Wody, to by znaczyło, że nasza inwestycja się opłaciła.

- Tak? - Han spoglądał po wszystkich zebranych. - No to może uznajmy, że jesteśmy kwita.

- To była tylko jedna walka - szybko odparła Elena. - Wojna dopiero się zaczyna.

- Na razie czeka nas kolejne wyzwanie - oświadczył Averill. - Prawdopodobnie ci, którzy chcieli zamordować królową Raisę, spróbują znowu, jak tylko się dowiedzą, że im się nie udało. Aż do koronacji będzie tu bardzo niebezpiecznie.

- Koronacji? - Han spojrzał na Raisę. Jego oblicze nie wyrażało żadnych emocji. - Aha, rozumiem. Ona jeszcze nie jest królową.

- Jest królową Fells - oświadczyła Elena, patrząc na Hana ze złością. - Zgodnie z zasadami Næmingu. Ale jeżeli umrze, korona przejdzie na jej siostrę Mellony. Wrogowie królowej uważają, że Dzika Róża już nie żyje. Więc ci, którzy próbowali ją zabić, teraz zapewne zechcą koronować Mellony.

Han dolał sobie herbaty.

- No to chyba królowa Raisa powinna pędzić teraz do pałacu, zanim oni zdążą zmienić monogramy na srebrze.

- Racja - odparła Raisa. - Muszę wrócić do Fellsmarchu, zanim te plany zostaną zrealizowane.

Averill potrząsnął głową.

- Prawdę mówiąc, sądzę, że trudno będzie ci zapewnić bezpieczeństwo, jeżeli teraz wrócisz do Doliny.

- Czy naprawdę jest aż tak źle? - Raisa spojrzała na Elenę. - Nie jestem tchórzem - dodała. - Nie chcę się ukrywać w górach, kiedy w pałacu będą koronować moją siostrę.

- Nikt, kto cię zna, nie nazwałby cię tchórzem - powiedział Averill. - Prawda jest jednak taka, że twoi wrogowie mieli prawie rok, by bez przeszkód budować swoją siłę. Obsadzili swoimi poplecznikami ważniejsze stanowiska: w gwardii, armii, w pałacu. Musimy postępować bardzo ostrożnie.

- Owszem, ostrożnie - zgodziła się Raisa - ale muszę się z nimi zmierzyć. To przez moją ucieczkę w ogóle doszło do tej sytuacji.

Averill położył dłonie na jej ramionach i spojrzał jej w oczy.

- Dzika Różo, straciłem już Mariannę. Nie chcę stracić też ciebie.

- I co dalej? - zapytał Han głośno, jakby już go znudziły te czułości między ojcem a córką.

Averill ponownie obrócił się w jego stronę.

- Oratorzy wybrali już miejsce spoczynku królowej Marianny tu w Górach Duchów. Ten szczyt zostanie nazwany jej imieniem. Po pogrzebie odbędzie się koronacja. Zgodnie z ostatnimi zmianami zasad sukcesji, jeżeli w czasie koronacji Raisa nadal będzie nieobecna, wówczas tron obejmie Mellony. - Kucnął, by mieć twarz na tej samej wysokości co Han. Jako kupiec znał się na perswazji. - Musimy rozgłosić, że prawdziwa następczyni tronu wróciła do Fells. Ludzie muszą ją zobaczyć i rozpoznać. Muszą ją zobaczyć Rada Dostojników i Rada Czarowników, żeby nikt nie mógł twierdzić, że to nieprawda. I trzeba to zrobić tak, żeby Raisie nic się nie stało. - Uśmiechnął się ponuro. - To nie będzie łatwe. Będziemy musieli zjednoczyć siły.

- Księżniczka Mellony jest pilnowana przez naszych wrogów - wtrąciła Elena. - Pałac także jest pod ich kontrolą. Dlatego teraz trudno będzie Dzikiej Róży tam wrócić.

- Jako małżonek zmarłej królowej i ojciec księżniczek jestem członkiem Rady Regentów - oznajmił Averill. - Ale mam tylko jeden głos. Lord Bayar naciska na koronację Mellony i chce przeprowadzić ją jak najszybciej.

- No więc co zamierzacie? - zapytał Han. Wydawało się, że celowo ignoruje Raisę.

- Mamy nadzieję, że ty i Tancerz Ognia możecie nam w tym pomóc - odpowiedział Averill. - Były czasy, gdy Demonai lepiej orientowali się w talentach miotaczy uroków, zaklęciach i tego typu rzeczach. Część tej wiedzy już zaginęła. Może uda się o tym pomówić w najbliższych dniach i opracować plan działania.

Jest taki młody, pomyślała Raisa. Ma tylko… ile… siedemnaście lat? Dlaczego musi podejmować takie decyzje? Dlaczego ja muszę?

Sięgnęła pamięcią zaledwie dziesięć miesięcy wstecz, kiedy jej największym problemem było to, jak się ubrać na przyjęcie u Bayarów.

Ale mnie przygotowywano do tego od urodzenia, pomyślała. On zaś nie ma o co grać. Tylko o życie.

- Gdzie odbędzie się ta koronacja? - zapytał Han.

- Zgodnie z tradycją w Świątyni Katedralnej - odparł Averill. - Najlepiej będzie, jeśli utrzymamy obecność Raisy w tajemnicy aż do tego momentu.

- Chcę uczestniczyć w pogrzebie mamy - oświadczyła Raisa.

Han spojrzał na nią.

- Dzika Różo, rozumiem, że pragniesz oddać hołd matce - zaczął strapiony Averill - ale to zbyt niebezpieczne. Wiem, że ona zrozumie, jeśli…

- Ojcze, nie mogłam umyć ani odziać jej ciała - powiedziała Raisa twardo. - Ani czuwać przy niej w świątyni. Chcę być przy niej, gdy będzie się witała z naszymi przodkiniami, królowymi z rodu Szarych Wilków. Przemówi do nich w moim imieniu i przedstawi mnie jako swoją następczynię. To część obrzędu. Część tego rytuału, który czyni ze mnie królową.

Po policzkach Raisy spływały łzy, które ocierała wierzchem dłoni. Powstrzymywała je podczas rozmowy z Hanem, teraz jednak smutek i żal ujawniły się ze zdwojoną siłą.

- Tyle chciałabym jej powiedzieć… tylu słów żałuję… - mówiła. - Rozstałyśmy się w gniewie, a teraz już za późno, by to naprawić. - Zacisnęła pięści. - Ty, ojcze, na moim miejscu też chciałbyś tam być. Cała Rada Czarowników by cię przed tym nie powstrzymała. Nie oddam jej płomieniom, nie ujrzawszy jej wcześniej.

Ojciec i babcia Raisy spojrzeli po sobie, wyraźnie nie wiedząc, jak sobie radzić z tak nieokiełznaną pretendentką do tronu.

- Może podejmiemy ostateczną decyzję, kiedy już się dowiemy, na co stać miotaczy uroków? - powiedziała Elena. Spojrzała na Hana. - Dzisiaj po południu wraca Nocny Wędrowiec. Spotkamy się po kolacji, żeby ustalić, czy…

- W takim razie wyjdźcie już i pozwólcie temu miotaczowi uroków odpocząć - wtrąciła Iwa, wskazując Hana podbródkiem. - Bo inaczej będziecie musieli rozwiązywać swoje problemy bez jego pomocy.

- Kiedy jest pogrzeb? - nagle zapytał Han.

- Ceremonia pogrzebowa została zaplanowana na niedzielę - odpowiedział Averill. - Za trzy dni.

- Jadę dzisiaj do Fellsmarchu - oświadczył Amon. - Zawiozę prochy mojego ojca do stolicy, by zorganizować mu pochówek. Porozmawiam z moimi kadetami i zasięgnę języka. Jeżeli poczekacie do jutra, przywiozę więcej informacji.

Raisa spojrzała na niego zaskoczona. Nie wiedziała, że planuje tak szybko znów ją opuścić.

- Ja też chciałabym wziąć udział w pogrzebie kapitana Byrne’a - powiedziała.

- Może weźmiesz - odparł Amon. - Proszę, dajcie mi czas do jutra.

- Jak przedstawisz w stolicy okoliczności śmierci ojca? - zwrócił się do niego Averill ze współczuciem w głosie.

Starszy Byrne i Averill byli przyjaciółmi, mimo iż obaj kochali Mariannę. Stosunki na dworze były pogmatwane, ale kupiec Averill był mistrzem w radzeniu sobie z takimi komplikacjami.

- On i jego drużyna zapewne zostali zaatakowani przez bandę najemników z Południa wracających do stolicy - oznajmił Amon. - Wszyscy zostali zabici.

- Pojadę z tobą - powiedział Averill. - Jutro rano zbiera się Rada Regentów. Przy okazji mogę cię wesprzeć.

Elena skinęła głową.

- Dziękuję, kapralu Byrne. Uważajcie na siebie po drodze, obaj. W takim razie spotkamy się jutro po południu - westchnęła. - Iwo, chciałabym, żeby to wyglądało inaczej - powiedziała tonem zbliżonym do przeprosin. - Żebyśmy nie musieli walczyć z czarownikami w tym samym czasie, gdy opłakujemy tylu zmarłych.

Averill i Elena wyszli razem. Iwa obróciła się i spoglądała na pozostałych, niecierpliwie uderzając stopą w podłogę.

Tancerz podniósł rękę.

- Mamo, daj mi kilka minut z Samotnym Łowcą. Zaraz sobie pójdę. - Usiadł na krześle, które zwolnił Amon.

- Ja też zostanę - oświadczyła Cat Tyburn, sadowiąc się przy ogniu.

Raisa zdążyła już o niej zapomnieć.

- Han… - wyszeptała Raisa. Nie podniósł głowy - Chcę tylko, żebyś wiedział, że…

On jednak pokręcił głową i uniósł obie ręce przed sobą, jakby wypychał ją z pomieszczenia.

Nie chciała wychodzić. Nie chciała zostawiać go z tym okropnym, obojętnym, samotnym spojrzeniem na twarzy. Ale wiedziała, że to ona bardziej niż ktokolwiek winna jest jego problemów.

W sąsiednim pomieszczeniu wyprostowała się i wraz z Amonem wyszła w lśniące słońce. W nocy znowu padał śnieg, więc musiała podtrzymywać spódnice, by nie przeszkadzały jej w przechodzeniu przez świeże zaspy.

- Żal mi Alistera - powiedział Amon. - Nie przypuszczałem, że kiedyś to powiem, ale tak jest. Zrzucono na niego wielką odpowiedzialność, bo jeśli jego plan się nie uda, wszyscy będą mieć do niego pretensje.

Amon chwycił ją za ramię i skierował się w stronę Sadyby Wspólnej.

- Kiedy wrócę z miasta, spotkam się z nim i spróbujemy wspólnie coś wymyślić, żeby zapewnić ci bezpieczeństwo. - Po kilku kolejnych krokach dodał: - Lepiej by było, gdybyś nie szła na pogrzeb swojej mamy.

- Wiem. Ale to mój obowiązek. - Po chwili milczenia powiedziała: - Szkoda, że musisz jechać do Fellsmarchu. Ci, którzy próbowali mnie zabić, zapewne wykorzystają każdą okazję, żeby pozbyć się też ciebie. Po tym wszystkim, co się stało, nie chcę tracić z oczu nikogo, kogo kocham.

Amon zwolnił kroku.

- To działa w obie strony, Rai. Jestem odpowiedzialny za twoje bezpieczeństwo. Ale nie mogę działać sprawnie, cały czas będąc przy twojej spódnicy. - Spojrzał przed siebie i skrzywił się. Właściwie było to tylko ściągnięcie brwi i zaciśnięcie warg, ale Raisa znała go tak dobrze, że wiedziała, jak to rozumieć. - Popatrz, kto przybył. Teraz na pewno będziesz w dobrych rękach.

Na placu targowym było pełno ludzi. Przed Sadybą Wspólną schodzili z koni jeźdźcy, otoczeni jak zwykle grupką dzieci i gapiów. Raisa rozpoznała konie - najlepsze górskie kuce, jakie można było zdobyć w klanach - i charakterystyczne zimowe stroje podróżne. Na piersiach przybyszów lśniły symbole oka.

Demonai, pomyślała, wyławiając wzrokiem wysoką sylwetkę Reida Nocnego Wędrowca. A więc to są ci wojownicy stacjonujący w Fellsmarchu, którzy stanowili eskortę jej ojca.

Reid ruszył w ich stronę, wcześniej przekazawszy swojego konia dziewczynie nazywanej Brodzącą Ptaszyną. Była w oddziale wojowników Demonai, który ubiegłego lata uratował Raisę przed gwardzistami Robbiego Sloata. Teraz na szyi Ptaszyny także wisiał amulet Demonai.

- Wasza Wysokość! - powitał ją Nocny Wędrowiec w języku klanowym. Uśmiech ulgi złagodził ostre rysy jego twarzy. - A właściwie powinienem powiedzieć: Wasza Królewska Mość. Jak dobrze widzieć was w dobrej formie. - Ukląkł przed Raisą i przyłożył pięść do czoła. - Demonai są gotowi służyć wam, Dzika Różo - powiedział, unosząc głowę. - Będziemy walczyć bez wytchnienia z tymi, którzy próbowali was zabić i wciąż zagrażają królestwu. - Mowa klanowa zawsze brzmiała bardziej podniośle niż powszechna.

Nocny Wędrowiec wstał z klęczek z gracją typową dla drapieżników. W jego warkoczykach połyskiwały sowie pióra i kawałki srebra, a kurtka i spodnie pokryte były haftami z symbolami Demonai. Zimowa peleryna podróżna kolorem przypominała grę światła i cienia na śniegu, przez co w lesie była niemal niewidoczna.

Jeden warkoczyk za każdego zabitego czarownika - głosiła stara zasada Demonai. Większość wojowników wciąż splatała włosy, wieki po zakończeniu wojen z czarownikami.

- Dobrze, że wróciliście z miasta - powiedziała Raisa. - Podobno nie jest tam teraz bezpiecznie.

- Umiem o siebie zadbać - oburzył się wojownik Demonai. - Chociaż nigdzie na terenie Fells nie ma już bezpiecznych miejsc dla mieszkańców gór. - Wyciągnął rękę i chwycił podbródek Raisy, by przyjrzeć się sińcom na jej policzkach. - Oczywiście, nie muszę wam tego mówić. Gdy zobaczyłem, co wam zrobiono, chciałem od razu poprowadzić oddział wojowników na Szarą Panią i wytępić tych czarowników raz na zawsze. - Głos lekko mu drżał i widać było, że panowanie nad emocjami nie przychodzi mu łatwo.

- Nie wolno nam wyciągać pochopnych wniosków - stwierdziła Raisa. - Chociaż nietrudno zwalić winę za śmierć mojej matki na obdarzonych mocą, potrzebujemy dowodów, zanim…

- Ależ mamy dowody - przerwał jej Nocny Wędrowiec. - Właśnie dowiedzieliśmy się czegoś więcej o śmierci królowej.

Raisa chwyciła go za ramię.

- Co to takiego? Czegoście się dowiedzieli?

Nocny Wędrowiec pokręcił głową.

- Nie powinienem tego mówić przed naszym zebraniem. W zasadzie to lord Averill i Nocna Ptaszyna powinni to obwieścić.

- Nocna Ptaszyna?

Nocny Wędrowiec wskazał ruchem głowy wojowniczkę, którą Raisa znała jako Brodzącą Ptaszynę. Szła właśnie w ich kierunku z zatroskanym wyrazem twarzy.

- To jej imię Demonai - wyjaśnił Nocny Wędrowiec.

Gdy Nocna Ptaszyna podeszła bliżej, rozpoznała Raisę i jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Uklękła przed nią na jedno kolano, pochyliła głowę i przyłożyła pięść do czoła. Aksamitne loki opadły jej na twarz.

- Wasza Wysokość. Przepraszam. Nie poznałam was od razu.

- Nocna Ptaszyno, nie zapomniałam waszej dzielnej służby w porze zmiany barw liści - rzekła Raisa. - Tego dnia wojownicy Demonai uratowali mi życie, a wasza rola w tym była nieoceniona.

Nocna Ptaszyna wstała. Wydawało się, że bycie w centrum uwagi nie sprawia jej przyjemności.

- To dla mnie zaszczyt, że pamiętacie mnie, pani. - Odwróciła wzrok i przygryzła wargę, a jej miedziane policzki lekko się zaróżowiły. - Proszę przyjąć moje kondolencje z powodu śmierci matki, królowej. - Była dziwnie poruszona jak na kogoś, kto zwykle wykazywał się opanowaniem i pewnością siebie.

Raisa skłoniła głowę.

- Dziękuję. I gratuluję przyjęcia do Demonai. Cieszę się, że w tych niebezpiecznych czasach mam wojowników, na których mogę polegać.

Nocna Ptaszyna uniosła obie dłonie, jak gdyby chciała odsunąć od siebie ten komplement. Wyglądała niemal na zrozpaczoną.

- Dziękuję, Wasza Wysokość - wyszeptała zdrętwiałymi wargami.

Aha, pomyślała Raisa. Pewnie słyszała, że coś mnie łączyło z Nocnym Wędrowcem, i zastanawia się, co mój powrót będzie oznaczał dla ich związku. Ale powinna się do tego przyzwyczaić. Nocny Wędrowiec od lat słynie z romansów w całych górach.

- Skoro mowa o niebezpiecznych czasach - odezwał się Nocny Wędrowiec. - Elena Cennestre mówi, że w Sosnach Marisy przebywa Tancerz Ognia. Czy to dobry pomysł gościć w kolonii dwóch miotaczy uroków jednocześnie? Zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co już się stało. Myślałem, że Tancerz miał zostać na nizinach i kontynuować naukę, gdy Samotny Łowca tu wróci.

- Nie mogę na to odpowiedzieć, bowiem sama właśnie się dowiedziałam o tym planie Demonai, by szkolić czarowników - oschle odparła Raisa.

- To Lekka Stopa i Elena Cennestre - oświadczył Nocny Wędrowiec. - Zrobili to bez mojej wiedzy. Dowiedziałem się o tym przypadkiem. Dzika Różo, to ryzykowne zatrudniać miotaczy uroków do zwalczania ich pobratymców. Tancerz Ognia powinien trzymać się zawartej umowy.

- Mój kuzyn Tancerz jest wychowankiem klanu - wtrąciła Nocna Ptaszyna. - I przestrzega reguł.

Raisa i Nocny Wędrowiec ze zdumieniem zwrócili twarze w jej stronę.

- Jako syn strażniczki Iwy Pieśni Wody Tancerz nie podlega Elenie Cennestre ani lordowi Averillowi - ciągnęła Ptaszyna. - W przeciwieństwie do Samotnego Łowcy on nie zawarł układu z Demonai. Chociaż zgodził się dla nas pracować, robi to na własnych warunkach. Kiedy Tancerz Ognia dowiedział się, że Samotny Łowca został wezwany do Fells, w żaden sposób nie byłam w stanie zatrzymać go na nizinach.

- Nie powinnaś była mówić Tancerzowi Ognia, że Samotny Łowca został wezwany - podsumował Nocny Wędrowiec z irytacją. - Ciągle nie rozumiem, czemu to zrobiłaś.

- Znam Tancerza Ognia, odkąd byliśmy lytling odparła Nocna Ptaszyna, kładąc dłoń na ramieniu Nocnego Wędrowca. - Ufam mu. Kogoś takiego warto mieć po swojej stronie.

Ta dziewczyna naprawdę się zmieniła, odkąd widziałam ją ostatnim razem, pomyślała Raisa. Jest mniej oczarowana Nocnym Wędrowcem. Częściej zabiera głos.

- Postanowienia Næmingu mówią jasno, że czarownicy nie mają wstępu na teren Gór Duchów - oświadczył Nocny Wędrowiec. - To, że ich tu przyjmujemy, to już spore ustępstwo.

- Mimo iż Samotny Łowca uratował mi życie? - zapytała Raisa.

Nocny Wędrowiec wywrócił oczyma.

- Jeśli to w ogóle prawda, to ten miotacz uroków tylko dotrzymuje umowy.

- Co znaczy jeśli to prawda? - Raisa poczuła chłód i szczelniej owinęła się peleryną.

- Nie uważacie, że to dziwny zbieg okoliczności, że znalazł się tam akurat wtedy, gdy was zaatakowano? - zapytał Nocny Wędrowiec. - Zupełnie jakby to było zaplanowane. Jak można było inaczej zyskać wasze zaufanie?

- Co to ma znaczyć? - Raisa dobrze wiedziała, co znaczą te słowa, lecz chciała, by je wyraźnie wypowiedział.

- Czy to naprawdę brzmi wiarygodnie, że sam zdołał was wyciągnąć z rąk bandy asasynów i wyjść z tego bez szwanku? - Nocny Wędrowiec wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Wierzcie sobie, w co chcecie, ale…

- Nie wyszedł bez szwanku - odparowała Raisa. - Użył magii, by odwrócić działanie trucizny. Przez to od wielu dni sam walczy ze śmiercią.

- Samotny Łowca jest chory? - Nocna Ptaszyna przerzuciła wzrok z Raisy na Nocnego Wędrowca. - Tego mi nie powiedziałeś.

- Elena mówi, że nie ma żadnych śladów - odparł Nocny Wędrowiec. - To jakaś tajemnicza choroba miotaczy uroków, podobno wywołana tym, że uleczył Dziką Różę. Dość łatwo ją udawać.

- W takim razie porozmawiaj z Iwą - powiedziała Raisa surowo. - I wyjaśnij jej, w jaki sposób Samotny Łowca tak sprytnie ją oszukał.

- Nie twierdzę, że kłamie. - Nocny Wędrowiec uniósł obie ręce. - Mówię tylko, że jest taka możliwość. Powinniśmy uważać na oszustwa czarowników, zwłaszcza po tym, co stało się królowej.

Pierwszy raz głos zabrał Amon.

- Choroba Alistera wygląda mi na autentyczną. Domyślam się, że wcale nie ma ochoty służyć królowej ani mieszać się do tej walki, która nas czeka. Ci z nas, którym leży na sercu bezpieczeństwo rodu Szarych Wilków, powinni zrobić wszystko, by go utrzymać po naszej stronie.

- Zostaje - oświadczył Nocny Wędrowiec, jakby Han próbował się wywinąć ze swoich zobowiązań. - Nie ma wyboru. Teraz, gdyśmy go wyszkolili, musi walczyć po naszej stronie przeciwko Radzie Czarowników.

- Zawsze jest jakiś wybór - zauważył Amon. - Alister chodzi własnymi ścieżkami. Nie lekceważ go. - Zwrócił się w stronę Raisy i skłonił głowę. - Za pozwoleniem, Wasza Wysokość. Muszę już jechać, jeżeli mam jutro wrócić.

Raisa z roztargnieniem skinęła głową, i Amon odszedł.

Nocny Wędrowiec chwilę patrzył za nim, marszcząc czoło, po czym zwrócił się do Nocnej Ptaszyny.

- Proszę, sprawdź, czy już wyznaczono nam kwatery w Sadybie Gościnnej, i dopilnuj, żeby konie zostały nakarmione. A, i jeszcze jedno… - Przysunął się do niej i powiedział coś cicho, żeby Raisa nie usłyszała. Uśmiechnął się do Nocnej Ptaszyny, a ona do niego. Potem dziewczyna oddaliła się, kołysząc biodrami.

Nie, wciąż jest pod jego urokiem, zmieniła swój osąd Raisa.

Nocny Wędrowiec odczekał, aż Ptaszyna odeszła, i powiedział do Raisy:

- Kapral Byrne chyba wierzy w historię Samotnego Łowcy.

Raisa sama była zdumiona tym, że Amon stanął w obronie Hana, ale starała się tego nie okazywać.

- Jego ojciec został zabity przez tych, którzy mnie zaatakowali - odparła. - Jeżeli kapral Byrne wierzy, że Han mówi prawdę, to chyba to powinno ci wystarczyć.

- Proszę się nie złościć, Wasza Wysokość. - Nocny Wędrowiec uśmiechnął się ze skruchą. - Wiecie, że nie darzę czarowników sympatią. Wychowano mnie tak, by im nie ufać, a wszystko, co robili podczas waszej nieobecności, tylko pogłębiło ten brak zaufania. Sytuacja ze złej stała się jeszcze gorsza. Na pewno słyszeliście, że królowa Marianna zmieniła zasady sukcesji i odstawiła was na bok.

- Cóż… - Serce zabiło jej mocniej. - To nie tak…

Nocny Wędrowiec zawahał się.

- Nie godzi się mówić źle o zmarłych, ale myślę, że taka była jej intencja. Może robiła to wbrew sobie… Była pod wpływem Bayara. A może chciała, żeby jej następczyni bardziej przypominała doliniarzy.

Raisa wspięła się na palce, chwyciła za poły jego peleryny i przyciągnęła jego twarz ku sobie.

- Nie masz prawa tak mówić - powiedziała ze złością, czując w oczach piekące łzy. - Nie masz pojęcia, jakie były intencje mojej matki.

Nocny Wędrowiec lekko się cofnął i spojrzał na Raisę w taki sposób, jakby widział ją pierwszy raz w życiu. Przez chwilę wpatrywali się w siebie nawzajem - wojownik Demonai i następczyni tronu.

- Dzika Różo - odezwał się wreszcie. - Jeszcze raz przepraszam. Chyba źle oceniłem uczucia, jakimi darzyliście królową, zwłaszcza po tym, co stało się rok temu. Muszę więcej słuchać, zanim zabiorę głos. To dla nas wszystkich trudny okres.

- W tej kwestii się zgadzamy - stwierdziła Raisa i puściła pelerynę Nocnego Wędrowca.

On wciąż pragnął się wytłumaczyć.

- W ostatnich miesiącach mieliśmy wiele najazdów miotaczy uroków na nasze wioski w dolnych partiach gór.

- Po co miotacze uroków najeżdżają wioski? - zainteresowała się Raisa.

- Klany ograniczyły handel magicznymi przedmiotami: amuletami, talizmanami i tak dalej - oświadczył Nocny Wędrowiec z ponurą satysfakcją. - Rzemieślnicy Demonai już ich nie produkują, przerzucili się na inne wyroby. Biorąc pod uwagę działania czarowników, nie ma wątpliwości, że szykują się do wojny. Chcą splądrować wioski i zdobyć jak najwięcej magicznej broni, by uzupełnić swoje arsenały.

- Ale w wioskach nie przechowuje się amuletów, prawda? - zapytała Raisa. - Co z nimi robią? Na ogół sprzedaje się je w Sosnach Marisy.

- Miotacze uroków o tym nie wiedzą - oznajmił Nocny Wędrowiec. - Coraz częściej wdzierają się na teren Gór Duchów i coraz bardziej dają się we znaki mieszkańcom. Lord Averill i ja staramy się zapewnić im lepszą ochronę, ale nie mamy zbyt wielu Demonai. Rozumiecie więc, co czułem, gdy usłyszałem o napaści na was. Przepraszam, Dzika Różo, ale nie jestem skłonny wierzyć w żadne tłumaczenia miotaczy uroków.

- Czy mój ojciec poruszał tę kwestię na Radzie Regentów? - zapytała Raisa.

Nocny Wędrowiec skinął głową.

- Regularnie. Lord Bayar usprawiedliwia naruszanie Næmingu, twierdząc, że klany muszą wznowić produkcję czaromiotów i nie ograniczać ich dostępności. Twierdzi, że w tych okolicznościach wybryki czarowników są zrozumiałe.

- Czy Demonai zastanawiali się nad kompromisem? Nie dałoby się wytwarzać dla nich jakichś słabszych amuletów?

- Nie, póki spiskują przeciwko wam - odparł Nocny Wędrowiec. - Ostatnią rzeczą, jakiej potrzebujemy, jest uzbrojenie naszych wrogów, gdy zbliża się wojna.

Raisa znowu poczuła ciężar odpowiedzialności.

- Przepraszam - powiedział Nocny Wędrowiec. - Macie i tak dużo problemów na głowie. Wszystko będzie dobrze… Zobaczycie. Cieszę się, że wracacie do zdrowia i że znowu przebywacie w domu, w górach. - Delikatnie przesunął dłonią po jej policzku, uważnie się jej przyglądając. - Miło widzieć was znowu w klanowym stroju. Ładnie w tym wyglądacie.

- Ty też dobrze wyglądasz - odparła Raisa. Mówiła prawdę: Reid Nocny Wędrowiec Demonai zawsze przyciągał spojrzenia, gdy szedł przez kolonię.

Uśmiechnął się i spojrzał jej w oczy.

- Teraz muszę iść poszukać Eleny Cennestre. A gdzie będziecie dziś na kolacji, Wasza Wysokość? Przy ogniu w Sadybie Gościnnej czy…?

- Chyba zostanę przy ogniu Iwy - odpowiedziała. - Właściwie to wciąż pozostaję pod jej opieką.

- A więc w Sadybie Strażniczki? - Gdy Raisa skinęła głową, dodał: - Przyjdę na kolację. Chciałbym porozmawiać z Iwą o sposobach zwalczania łuszczycy u naszych kuców.

- No to może się zobaczymy - odrzekła Raisa. Patrzyła za nim, gdy odchodził w kierunku Sadyby Gościnnej, i czuła się, jakby trzymała na smyczach tuzin górskich kotów, warczących i prychających, ciągnących ją we wszystkie strony.

ROZDZIAŁ SZESNASTY
Dalsze kroki

Han poczekał, aż wszyscy wyjdą, po czym zwrócił się do Tancerza.

- Nie słyszałeś, co mówiła Iwa? Muszę odpocząć. - Zamknął oczy i skrzyżował ręce na piersiach, jakby układał się do snu.

- Samotny Łowco - zaczął Tancerz - chcę ci wyjaśnić, o co chodziło Elenie Cennestre.

- Nie ma o czym mówić - odpowiedział, nie otwierając oczu. - To dobrze, że uzgodniliście sobie, że trzeba mnie postawić na nogi i doprowadzić do stanu gotowości do walki.

- Nie uzgodniliśmy żadnego planu - zaprotestował Tancerz. - To Iwa zaproponowała, żebym spróbował cię uzdrowić, używając mocy. Obaj wiemy, że Elena Demonai poświęci nas obu, jeżeli to będzie konieczne, żeby powstrzymać czarowników przed objęciem tronu Fells. Nie będzie czekać, aż wyzdrowiejesz i nabierzesz sił. A nie możesz stanąć przeciwko Bayarom w tak marnym stanie.

Han milczał.

- W jednym zgadzam się z Eleną: nie chcemy królów czarowników - ciągnął Tancerz - a już na pewno nie Bayarów. Chętnie bym cię zastąpił, ale nie umiem tego, co ty. Chodziliśmy na te same zajęcia i cały rok ciężko pracowałem, ale ty mnie prześcignąłeś. Chciałbym wierzyć, że to dzięki temu twojemu amuletowi, ale nie bardzo mi się to udaje… Myślę, że zawdzięczasz to Krukowi. I swoim zdolnościom.

- A czemu sądzisz, że cię prześcignąłem? - zapytał Han, zmieniając pozycję na łóżku. - Nawet jeżeli, to pewnie dlatego że ty wolałeś się zajmować kształtowaniem metalu.

- Nie pomniejszam własnych osiągnięć. - Tancerz wzruszył ramionami. - Po prostu mamy inne zdolności. Ja jestem coraz lepszy w wyrabianiu narzędzi, ale to mi się nie przyda na polu bitwy. - Han milczał, więc Tancerz dodał: - Uratowałeś życie księżniczki Raisy. Ja bym tego nie potrafił.

- Nie zrobiłem tego świadomie - odpowiedział Han.

- To tym bardziej imponujące.

- I nie dlatego że jest księżniczką - dorzucił Han, podnosząc nieco powieki.

Tancerz uniósł obie dłonie.

- Wiem.

- Nienawidzę takich damulek jak ona - powiedział Han. - Wkładają ubrania z Łachmantargu i wybierają się na spotkania z biedotą, ale pod spodem ciągle mają koronki z We’enhaven i jedwab z Tamronu. Dla nich to przygoda, jak wywoływanie duchów albo palenie brzytwicy. A jak wracają do pałacu, zrzucają brudne ciuchy i wchodzą do wanny, żeby się dobrze wyszorować.

Wyobraził sobie Rebekę-Raisę w kąpieli i z trudem odsunął ten obraz od siebie. Umieścił go w zakamarkach mózgu wraz z obrazem Raisy w koronkach z We’enhaven i tamrońskiej bieliźnie.

- Mówiłam ci, żebyś się w niej nie zadurzył - odezwała się Cat tak nagle, że Han się przestraszył. Całkiem zapomniał o jej obecności. Kiedy spojrzał na nią zagniewany, dodała: - No wiesz, jeszcze w Łachmantargu.

- Nie jestem w niej zadurzony.

- Aha… - Cat wyjęła mały nóż, który wyglądał na nowy, i zaczęła go podrzucać i łapać.

Han wolałby, żeby jej tu nie było i by nie słyszała jego rozmowy z Tancerzem.

- Chodzi o to - zwrócił się do przyjaciela - że to ich nie zmienia. Nadal są tymi błękitnokrwistymi panienkami. My jesteśmy dla nich jak małpy w wozie cyrkowym. Zajęciem na dzień czy dwa, kiedy w pałacu robi się nudno. I tematem do rozmów na przyjęciach.

Pociągnął duży łyk prosto z dzbanka. W tym momencie nie miało sensu dbanie o maniery.

Przecież i tak nie robił tego dla niej. Robił to dla siebie. A może nie?

- W końcu odchodzą na dobre - powiedział, odstawiając dzbanek. - Co je obchodzi, że pozostaje po nich pustka.

- To ty zawsze odchodzisz - zauważyła Cat. - Może się mylę?

- To co innego - odparł Han. - Wykorzystała mnie.

- Jak cię wykorzystała? - zapytał Tancerz. - Udzielając ci lekcji? Całując cię? Czy…

- Bransoleciarz Alister wzdycha do księżniczki - przerwała mu Cat. - Wszyscy mówili, że jesteś ambitny.

- Cat… - Tancerz pokręcił głową.

Nie ma co tego ciągnąć, pomyślał Han. Przecież nie byli prawdziwą parą. Nawet przez chwilę. Kilka pocałunków, kilka uścisków, to wszystko. Nigdy nie składała mu żadnych obietnic. Z wyjątkiem tego, co rozumiało się samo przez się… że jest tą, za kogo się podaje. Że ufa mu na tyle, by mówić mu prawdę.

- Okłamała mnie - powiedział w końcu. - Wszystko między nami było kłamstwem.

- A ty nigdy jej nie okłamywałeś? - zapytał Tancerz. - Opowiedziałeś jej ze szczegółami, co tam robisz, kto płaci za twoją naukę i czego się od ciebie oczekuje?

- Ale nigdy nie udawałem, że jestem kimś innym - oświadczył Han. - Dziewczyny wiedzą, czego się po mnie spodziewać, więc są świadome, na co się decydują.

- Naprawdę tak myślisz? - wtrąciła Cat. Podparła się pod boki i patrzyła na niego spod przymrużonych powiek. - Myślisz, że to takie proste? Nieważne, co panienka ci mówi, ważne, w co wierzysz. - Po chwili dodała miękko: - Na co masz nadzieję.

Właśnie o to chodzi - o nadzieję. Rebeka Morley była pierwszą dobrą rzeczą, pierwszą prawdziwą rzeczą, jaka przytrafiła mu się od śmierci Mari. Przy niej wszystko wydawało się możliwe, miał plany, aspiracje, czuł, że warto o coś zabiegać. Reprezentowała coś, o czym mógł marzyć - przyszłość, mimo że nie składali sobie żadnych obietnic.

Niechciane i nieprzywoływane wypłynęły wspomnienia tego dnia w Oden’s Ford, kiedy Han i dziewczyna, którą znał jako Rebekę, postanowili ze sobą chodzić. Przypomniało mu się to, co wówczas powiedziała, i dopiero teraz zrozumiał jej słowa.

Ja też mogę cię skrzywdzić, nawet niechcący. Nie jestem dziewczyną, za jaką mnie uważasz. Kiedyś wspomnisz tę rozmowę i pożałujesz, że mnie nie posłuchałeś. Jak możesz tego chcieć, skoro od początku wiesz, że to się źle skończy?

Był wściekły, gdy myślał, że Bayarowie ukradli mu jego przyszłość, a teraz okazało się, że i tak budował swoje nadzieje na piasku.

Teraz już wiedział, że nie ma przyszłości z Rebeką Morley. Rebeka Morley nie istniała.

Czuł się jak ostatni głupiec, ofiara okrutnego żartu. A nienawidził czuć się jak głupiec.

Jest twarda jak na błękitnokrwistą, myślał kiedyś. Może nawet na tyle twarda, żeby być ze mną. Nie brał pod uwagę, że to on może nie okazać się dość twardy, by być z nią.

- Mnie się ona podoba - odezwał się Tancerz, jak gdyby podążał za tokiem rozumowania Hana. Kiedy Alister zgromił go wzrokiem, wzruszył ramionami. - No co? Owszem, nie znam jej tak dobrze jak ty, ale chyba na królową się nadaje i na tym powinniśmy się skupić. Nie jest uległa… chyba mniej niż Marianna.

- Czyli Fells zyskało lepszą królową, a ja straciłem… przyjaciółkę, której ufałem - skwitował Han ponurym, pełnym goryczy tonem.

- Z tego, co widzę, zależy jej na tobie mimo wszystko - zauważył Tancerz. - Właśnie straciła matkę, a mimo to codziennie cię doglądała, odkąd sama wstała z łóżka.

- Jestem na pewno interesujący - stwierdził, przedrzeźniając ton arystokratów. - Herszt ulicznego gangu okazał się czarownikiem. Jakież to intrygujące. Muszę o tym opowiedzieć wszystkim znajomym arystokratkom. Może się nim podzielimy. Podobno te obdartusy mają w pościeli niespożytą energię.

Cat prychnęła i wywróciła oczyma, a Tancerz się roześmiał.

- Czy ona wie, że jesteście bardzo dalekimi krewnymi? - zapytał. - Jakaś dziesiąta woda po kisielu?

Han zastanowił się. Nie wiedział, o czym mówiono poza jego plecami, ale Raisa nie wspominała o tym podczas swojej wielkiej chwili prawdy. Elena Cennestre i pozostali raczej nie chcieliby podkreślać faktu, że w jego żyłach płynie krew Hanalei. Że na upartego on też mógłby rościć sobie prawo do tronu.

Hmmm. Jego myśli zaczęły szybować w dziwnych kierunkach. Na skrzydłach ambicji, jak powiedziałaby Cat.

- Co to znaczy, że jesteście krewnymi? - zapytała Cat, przywracając Hana do rzeczywistości. - Czy chodzi o pokrewieństwo z królową?

Han pokręcił głową.

- Nic takiego. To nic. Prawdopodobnie wszyscy jesteśmy spokrewnieni z królową.

- W każdym razie - powiedział Tancerz - myślę sobie tak: nie chcę, żebyśmy zginęli w wojnie między klanami a Radą Czarowników. Jedynym sposobem uniknięcia wojny jest powstrzymanie Rady Czarowników przed użyciem siły do zdobycia tego, czego chcą. To nie będzie łatwe. Jeśli nasze podejrzenia są słuszne, teraz czują się wyjątkowo mocni. Prawdopodobnie zabili królową, myślą, że następczyni nie żyje, więc mają zamiar osadzić na tronie własną kandydatkę i wydać ją za czarownika. To na pewno wywoła wojnę z klanami. Musimy zrobić wszystko, żeby z tego zrezygnowali. By to się udało, trzeba ich przekonać, że dysponujemy większą siłą niż oni.

Han był pod wrażeniem rozumowania Tancerza. I poczuł się zawstydzony. Przez własne poczucie bycia zdradzonym miał ochotę robić tylko tyle, ile konieczne, by wywiązać się ze swojej części umowy. Nie interesowało go, czy Mellony zostanie królową, czy nie. A król czarownik? Nie uśmiechało mu się widzieć Micaha Bayara na tronie Fells, ale to chyba nie jego sprawa. Nie interesowały go układy między błękitnokrwistymi.

Na tym polega twój problem, Alister, pomyślał Han. Myślałeś, że od ciebie coś zależy. Myślałeś, że jesteś ważnym hersztem gangu, który zna się na rzeczy. Który wie, jak zastraszyć przeciwnika i dbać o własne interesy.

Właśnie odkryłeś, że to wszystko były drobne gierki. Dowiedziałeś się, że są bystrzejsi, bardziej bezwzględni herszci na świecie.

Han został ciężko zraniony - i duchowo, i fizycznie. Odruchowo cofał się przed tym, co przysparzało mu cierpień.

Podniósł wzrok na Tancerza, który spojrzał mu prosto w oczy. Cat i Tancerz nie musieli wracać z Oden’s Ford. Mogli tam zostać, w wygodnym, bezpiecznym schronieniu, podczas gdy Fells pogrążało się w wojnie domowej. A jeśli wojna się zacznie, na pewno z Południa zjadą się najróżniejsi rabusie, by dzielić się łupami. Jeśli już wcześniej w Łachmantargu i Południomoście ciężko było przeżyć, to jak będzie podczas wojny? Jak długo on, Han Alister, pozostanie przy życiu, jeżeli Bayarowie zwyciężą?

Sądził, że nie ma o co walczyć, ale się mylił.

Jak gdyby słysząc myśli Hana, Tancerz powiedział:

- Nie pozwolę, żeby lord Bayar wygrał. Wcześniej zginę, nim do tego dopuszczę, i wcale nie dlatego że zawarłem jakiś układ z Demonai. Chciałbym mieć cię przy sobie w tej walce, ale jeśli będzie trzeba, pójdę sam. - Niebieskie oczy Tancerza lśniły takim blaskiem, jakiego Han nigdy wcześniej w nich nie widział.

- Nie będziesz sam - oznajmiła Cat, kładąc dłoń na ramieniu Tancerza. - Bez względu na to, co postanowi Bransoleciarz.

Nie musiał pomagać Rebece Morley, która go nabrała i okłamywała, wykorzystała i wystrychnęła na dudka. Mógł to zrobić dla własnej dumy, dla reputacji, dla wyrównania rachunków oraz dla Cat i Tancerza, którzy gotowi są umrzeć u jego boku, jeśli nie zwyciężą.

Zrobi to dla samego siebie, jednocześnie liżąc rany i zastanawiając się, co dalej. To da mu czas na dojście do ładu ze swoimi uczuciami wobec Rebeki. Raisy, poprawił się natychmiast. Unikanie jej niczemu nie służy. Musi spędzić z nią trochę czasu sam na sam, żeby się dowiedzieć, jaka ona jest naprawdę i czy rzeczywiście się nim bawiła.

Tyle że tym razem będzie ostrożniej szafował uczuciami.

- W porządku - westchnął. - Idę z wami. Na całego. Wciąż jestem zły, ale już przeszedł mi pierwszy gniew.

Z powagą pokiwali głowami, nie patrząc mu w oczy, jakby nie chcieli wprawiać go w większe zakłopotanie.

- Cat, wciąż jestem twoim hersztem? - zapytał.

Cat spojrzała na niego podejrzliwie i skinęła głową.

- Przecież złożyłam ci przysięgę, nie?

- Dobrze. Kapral Byrne i Averill Demonai wracają dzisiaj do Fellsmarchu. Chcę, żebyś pojechała z nimi.

Cat spoglądała to na Hana, to na Tancerza.

- Co? Chcesz, żebym jechała z niebieskim i miedzianolicym? Za kogo ty mnie masz?

- Chcesz pomóc czy nie? Pamiętasz, co mówiłem? Że nie będziesz mogła robić tylko tego, co ci się podoba.

Przytaknęła z niechęcią.

- Pamiętam. Ale kto będzie cię pilnował tutaj? - Zatoczyła łuk ręką. - Nie wierzę nikomu z nich.

- Nie mam zbyt wielu ludzi. Ty znasz miasto, a ja potrzebuję tam oczu i uszu. - Cat wciąż wyglądała na nieprzekonaną, więc dodał: - Nie posyłałbym cię, gdybym nie miał powodu. Chcę, żebyś wróciła do Łachmantargu i znowu się tam zadomowiła.

- Jak to zadomowiła? - zapytała Cat.

- Sprawdź, czy już się uspokoiło. Myślę, że tak… Bayarowie mają teraz inne rzeczy na głowie i sądzą, że nadal jestem w Oden’s Ford. Mówiłaś, że wszyscy Łachmaniarze nie żyją, zobacz jednak, czy kogoś nie przeoczyłaś, czy nie da się znowu zebrać paczki.

Cat wpatrywała się w niego zdumiona.

- O jakiej paczce myślisz? Kieszonkowców, kasiarzy, przemytników, gońców czy co?

- Potrzebuję lepszych cwaniaków, oszustów, dziewczyn i facetów, którzy umieją pogrywać z prawem. Co ważniejsze, chcę takich, którym możemy zaufać… Na początek wystarczy garstka. - Wskazał podbródkiem stertę swoich rzeczy. - Weź moją sakiewkę i daj im po doli. Myślę, że do tygodnia zjawimy się w mieście.

Cat przeszukała jego rzeczy i wyjęła sakiewkę.

- Na pewno chcesz, żebym wzięła to wszystko?

Skinął głową.

- Klany zgodzą się na więcej.

- Mam powiedzieć, kto jest ich hersztem?

Han zastanowił się przez moment.

- Powiedz im, że moje uliczne przezwisko brzmi Król Demon. Daj coś do pisania, pokażę ci symbol gangu. - Cat podała mu zwęglony kij z paleniska i Han narysował nim na kamiennej obudowie kominka symbol: pionową linię z otaczającym ją zygzakiem. - Mów, że to berło i żar. Rozpowiadaj, że mam poza miastem znajomości, ale też potężnych wrogów. - I niech nie przystępują, jeśli się boją.

- Jasne.

- A teraz pierwsze zadanie dla ciebie… - urwał i popatrzył na kotary oddzielające ich od sali wspólnej. Czyżby się poruszyły?

Kości. Powinien zbudować magiczne bariery, ale tutaj, w kolonii nie przyszło mu to do głowy. Zresztą nie wiadomo, czy w jego stanie by mu się to udało.

Dał Tancerzowi znak, wskazując zasłony. Tancerz po cichu wstał, podszedł do kotary i gwałtownie ją odsunął.

W sali nie było nikogo.

- Może mam zwidy - powiedział - ale lepiej podejdźcie bliżej. - Ściszywszy głos, ciągnął: - Cat, rozgłoś po obu stronach rzeki, że błękitnokrwiści chcą odebrać tron Dzikiej Róży. Każ ludziom przyjść na pogrzeb królowej, żeby pokazali, co o tym myślą. Zdążysz przed niedzielą?

Cat skinęła głową.

- I uważaj na siebie, a jeśli wciąż tam jest gorąco, to siedź cicho. Nie chcę cię stracić. Zobaczymy się na pogrzebie i wtedy zaczniemy działać. - Han ruchem głowy wskazał na wejście. - Lepiej już idź, bo kapral Byrne odjedzie bez ciebie.

Tancerz odprowadził ją do wyjścia. Stali tam jeszcze przez chwilę, szepcząc coś do siebie. Tancerz złapał kosmyk jej włosów i odsunął go z twarzy. Potem objął ją, a ona wspięła się na palce i go pocałowała.

Han poczuł się zazdrosny. Ile czasu minie, pomyślał, zanim wypełni się ta wielka dziura w miejscu, z którego wyrwano mi nadzieję?

Odegnał od siebie te myśli i spróbował się skupić na planowaniu. Jutro spotka się z Raisą i starszyzną klanową. A w nocy odwiedzi Kruka, by szczerze z nim porozmawiać.

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
Rozgrywka się zaczyna

Amon Byrne wolał podróżować po najbardziej niebezpiecznych drogach Siedmiu Królestw, niż poruszać się po dużo bardziej zdradliwych labiryntach dworskich intryg. Nie umiał zgrabnie kłamać i namawiać innych do działania zgodnie z jego wolą. Nie potrafił pięknie mówić o tym, co brzydkie, aby przekonywać innych do działania wbrew ich interesom.

Na ogół mu to nie przeszkadzało. Wystarczały mu inne zdolności. Ciężko pracował nad swymi zaletami, by móc je wykorzystać dla dobra królowej i swojego kraju. Zwykle udawało mu się unikać sytuacji wymagających umiejętności oratorskich.

Teraz jednak musiał przedstawić złożone kłamstwo słuchaczom, którzy znali różne fragmenty prawdy.

Czekał w korytarzu przed salą audiencyjną. Całe dzieciństwo spędził na podzamczu, więc znał tu wszystkie kąty. Ale nie politykę. Niemal cały ranek zajęło mu zdobycie informacji, kto może mu wydać potrzebne zezwolenie. Ponieważ nie było królowej, w zamku panował chaos.

Dotknął pierścienia z wilkami na prawej ręce. Ten gest wszedł mu już w nawyk i działał na niego uspokajająco.

Zza drzwi wyjrzał szambelan.

- Kapral Byrne? - zapytał. - Czekają na was.

Kiedy wszedł do znajomej sali audiencyjnej, zauważył, że tron królowej jest pokryty czarną krepą. Z zadowoleniem stwierdził, że nikt na nim nie siedzi. Jeszcze.

W drugim końcu sali zorganizowano coś w rodzaju tymczasowej sali przyjęć - wytworny fotel i kilka krzeseł na podwyższeniu wokół niego. To miejsca dla Rady Regentów, w skład której wchodzili: Wielki Mag Gavan Bayar, generał Armii Górskiej Bron Klemath, przewodniczący Rady Dostojników Lassiter Hakkam, ojciec Raisy Averill Demonai, reprezentujący klany z Gór Duchów, oraz Roff Jemson, będący obecnie oratorem Świątyni Katedralnej.

Wzdłuż ścian sali audiencyjnej stali gwardziści w niebieskich mundurach. Większości z nich Amon nie znał i to było niepokojące. Z przerażeniem uświadomił sobie, że jako kapitan Gwardii Królewskiej jest ich zwierzchnikiem, lecz w tym momencie wydawali mu się raczej zagrożeniem niż podporą. Jego nieobecność w stolicy nie była tak długa, by w tym czasie mogło zmienić się aż tylu gwardzistów.

Najbliżej członków rady stał Mason Fallon o ostrych rysach, kruczoczarnych włosach i jak zawsze niedokładnie ogolony. Amon nie znał go dobrze, ale nigdy mu nie ufał. Teraz Fallon miał kapralską chustkę na szyi. Kiedy awansował i kto to zatwierdził?

Jego nastrój nieco się poprawił na widok Jemsona. Przynajmniej jedna przyjazna twarz poza Averillem, pomyślał. To Jemson prowadził ceremonię połączenia Raisy z Amonem jako przyszłym kapitanem królowej. Było to przed ich wyjazdem do Oden’s Ford. Jak widać, orator dotrzymywał tajemnicy.

Wraz z członkami rady siedział Micah Bayar, który nie pełnił żadnej oficjalnej funkcji i nie powinien w ogóle być tu obecny. Czy znalazł się tu za sprawą decyzji ojca? Czy może Mellony?

Amon spojrzał na pozostałe twarze. Nigdy nie przepadał za Klemathem, a Klemath nie darzył sympatią Byrne’ów. Między elitarną Gwardią Królewską a regularną armią istniała naturalna rywalizacja, a ojciec Amona nie ukrywał swojej opinii, że armia powinna w mniejszym stopniu zależeć od najemników, a bardziej od rodzimych żołnierzy. Ostatnio zaś wydawało się, że Klemath w wielu sprawach zbliżył się do Rady Czarowników.

Klemath zachęcał swoich synów Keitha i Kipa do konkurów o rękę Raisy, licząc na podniesienie swojej rangi poprzez małżeństwo. Teraz może miał nadzieję na małżeństwo któregoś z nich z Mellony, bo Bayarowie pewnie nie wyjawili mu własnych planów matrymonialnych.

Lassiter Hakkam, cwany, ale zdaniem Amona niezbyt błyskotliwy, dbał o swój wygląd tak samo jak większość arystokratów. Nosił drogie, modne stroje. Był wujem Raisy, ojcem Melissy i Jona. Oni nie zadawali się z Amonem, bo nie należał do arystokracji.

Gavan Bayar miał na sobie czarne szaty czarownika, na ramionach stułę z wyhaftowanymi znajomymi sokołami, a na piersiach amulet. Spojrzał na Amona z wyższością, krwiożerczym wzrokiem, jakby młody Byrne był kawałkiem mięsa do pożarcia.

Micah wyglądał jak odbicie ojca, w czarnych szatach ze stułą. Jego cera wydawała się kredowobiała na tle czarnej czupryny. Spojrzał na Amona swymi ciemnymi oczami, jakby spodziewał się ważnej wiadomości.

Averill nosił kunsztowny strój klanowy, a jego talizman Demonai stanowił swoiste wyzwanie dla Bayarów i ich amuletów. Królewski małżonek był ubrany na biało, gdyż w klanach z Gór Duchów biel była oznaką żałoby. Przez to wyróżniał się wśród pozostałych niczym biały gołąb wśród kruków.

Amon miał nieodparte wrażenie, że ci w czerni przypominają stado drapieżnych ptaków gotowych rzucić się do obgryzania jego kości.

Między Bayarami, na ozdobnym fotelu pośrodku siedziała księżniczka Mellony. Choć nikt się nie ośmielił posadzić jej na tronie, wyglądała, jakby czuła, że jej się to należy. Była już wyższa od Raisy, lecz Amon widział w niej małą dziewczynkę na wielkim fotelu.

Mellony zawsze nosiła więcej falbanek niż Raisa, nawet gdy były dziećmi. Teraz jednak suknia wyraźnie miała dodać jej lat, nadać wygląd osoby odpowiedniej do przydzielonej jej roli.

Miała wyglądać jak królowa w wieku odpowiednim do zamążpójścia.

Ma trzynaście lat, pomyślał Amon. Niecałe czternaście.

Jej suknia była czarna i prosta, co podkreślało jasny kolor cery i blond włosy. Nawet spod warstwy pudru widać było zaczerwieniony nos, a oczy miała opuchnięte od płaczu. W tym stroju i makijażu wyglądała na szesnaście lat. Na jej szyi i nadgarstkach lśniły brylanty królowej Marianny.

Pasuje do tej roli, pomyślał Amon z goryczą. Zawsze uważał Mellony za beztroską, mało znaczącą, a tu… Czy to możliwe, że brała udział w torowaniu sobie drogi do tronu?

Przestań, skarcił się w myślach. Jesteś stronniczy. Zawsze będziesz po stronie Raisy. Mellony była bardziej związana z matką. To normalne, że teraz chciałaby nosić biżuterię królowej.

Amon podszedł bliżej i ukląkł przed Mellony, przykładając pięść do piersi.

- Wasza Wysokość - powiedział. - Proszę przyjąć moje kondolencje z powodu tej wielkiej straty, cały naród łączy się z wami w smutku i żałobie.

Nie poszło źle, pomyślał. Ćwiczył to całe rano.

- Wy również przyjmijcie moje kondolencje, kapralu Byrne - powiedziała Mellony dźwięcznym głosem. - Odczuwamy tę stratę niemal tak samo boleśnie jak wy. Cóż za okropne czasy, prawda? - Gestem zachęciła go do wstania. - Proszę, siądźcie. Byrne’owie są naszymi przyjaciółmi i lojalnymi sługami. Z przyjemnością widzimy ich w naszym gronie.

Amon domyślił się, że ktoś musiał ją zachęcić do używania królewskiego „my”.

- Kapralu Byrne, witamy z powrotem na dworze - odezwał się lord Bayar. - Byłem zdumiony, słysząc, iż wróciliście do Fells. Myślałem, że nadal jesteście w akademii. Jak dowiedzieliście się o śmierci ojca?

- Byłem już w drodze, lordzie - odparł Amon. - Ojciec poprosił mnie, bym porzucił na jakiś czas szkołę i wracał do domu z uwagi na tutejszą sytuację. Żałuję, że nie przybyłem wcześniej.

- Tutejszą sytuację? - zainteresował się Bayar. - Co właściwie przez to rozumiecie? Czy istniał jakiś konkretny powód do zmartwień? Może troska o królową?

Amon nie był pewien, do czego zmierza jego rozmówca, ale wyczuwał podstęp i słyszał w uszach własne tętno.

- Niepokoiły nas działania Gerarda Montaigne’a - stwierdził. - Ma bardzo dużą armię. Kiedy umocni swoje panowanie w Tamronie, może ruszyć na Północ.

Najwyraźniej nie takiej odpowiedzi spodziewał się Bayar. Spojrzał na Amona, przez dłuższą chwilę wpatrywał się w niego bez mrugnięcia, po czym skinął głową, zadowolony.

- No właśnie. Oczywiście, wszyscy podzielamy te obawy.

Generał Klemath zabrał głos.

- Dziwi mnie, że wasz ojciec uznał za konieczne wezwać was z tego powodu. Ochrona naszych granic należy do obowiązków armii. Oczywiście, przy wsparciu Rady Czarowników.

- Tak, ale jeżeli Montaigne ruszy na Północ, nasze miejsce będzie tutaj. Rodzina królewska będzie potrzebowała szczególnej ochrony, by armia mogła się skupić na swoich zadaniach… - urwał na chwilę, po czym dodał: - Widzę, że Micah również wcześniej wrócił. Może z tego samego powodu? - Popatrzył na młodego Bayara, mając nadzieję, że wyraz twarzy go nie zdradzi. Co najmniej ich dwóch, może jeszcze lord Bayar, wiedziało, że Micah porwał Raisę z Oden’s Ford i ruszył z nią na Północ, ale zgubił ją po drodze.

Istniała szansa, że Bayarowie nie mają pojęcia, iż on wie.

- Wróciłem, bo uważałem, że w tym momencie mogę się tutaj przydać - oświadczył Micah. - I dlatego że tęskniłem za niektórymi osobami. - Uśmiechnął się do księżniczki Mellony, a ona oblała się rumieńcem i spuściła wzrok.

Amona ponownie ogarnęły wątpliwości.

- Miałem nadzieję, że zastanę tu księżniczkę Raisę - powiedział. - Czy są o niej jakieś wieści?

- Nie, następczyni tronu wciąż jest nieobecna - oznajmił Micah. Po tych słowach popatrzył na ojca.

- Przecież muszą dochodzić jakieś informacje o miejscu jej przebywania - nalegał Amon, obserwując twarz Micaha. - Byłem w Oden’s Ford, ale zakładałem, że…

- Nie mamy żadnych śladów ani wieści o następczyni tronu, odkąd jesienią opuściła królestwo - odpowiedział mu lord Bayar, posyłając synowi ostrzegawcze spojrzenie. Micah zacisnął wargi i zamilkł.

A więc tak brzmi ich wersja. Ani królowa Marianna, ani Bayarowie nie powiedzieli Mellony, że odnaleziono jej siostrę w Oden’s Ford. Nie wspomnieli, że Micah i Fiona zgubili ją w Tamronie, gdy wracali do Fellsmarchu. Łatwiej było odstawić ją na boczny tor, skoro prawie rok temu słuch o niej zaginął.

Amon spoglądał to na ojca, to na syna, zastanawiając się, co Micah powiedział lordowi Bayarowi o Raisie. Micah uniósł głowę i odważnie patrzył Amonowi w oczy, jakby prowokował go, by powiedział coś więcej. Na pewno podejrzewa, że to Amon pomógł jej w ucieczce do Oden’s Ford i że byli tam razem. Jednak przyznanie tego na głos naraziłoby ich obu na zarzut zdrady, i Micah dobrze o tym wiedział.

- Bardzo brak mi Raisy! - westchnęła Mellony, ocierając oczy. - Zwłaszcza teraz powinnyśmy być razem. Rozesłaliśmy ptaki i posłańców po wszystkich Siedmiu Królestwach - dodała drżącym głosem. - Wiem, że moja siostra przybyłaby na pogrzeb naszej mamy, gdyby mogła. - Zaczerpnęła tchu. - Obawiam się najgorszego.

Na terenie Siedmiu Królestw toczy się wojna, pomyślał Amon. Przesyłki nie są dostarczane. Jak możesz myśleć, że Raisa dostałaby wiadomość, gdyby nawet ją wysłano? Nie powiedział jednak tego na głos. Wiedział, że stąpa po grząskim gruncie. Jeżeli pozostawi wrogów Raisy z przekonaniem, że nie będzie z nimi współpracować, nie wydostanie się żywy z miasta.

- Kiedy wróciliście, kapralu Byrne? - zapytał lord Bayar, obracając kunsztowny pierścień na palcu prawej dłoni.

Amon usłyszał pułapkę w tym pytaniu, lecz nie był pewien, jak jej uniknąć.

- Przybyłem do Fellsmarchu kilka dni temu przez Bramę Zachodnią - odpowiedział. To tu dowiedziałem się o śmierci mego ojca. Natychmiast więc wyruszyłem do kolonii Sosen Marisy.

- Demonai znaleźli oddział kapitana Byrne’a na przełęczy. Nikt nie przeżył - wyjaśnił Averill.

- Nikt nie przeżył? - wybuchnęła Mellony - A co z bandytami, którzy na nich napadli? Wiecie coś o nich?

- Nie, Wasza Wysokość - odpowiedział Amon, świadom nieznośnej obecności Bayarów u jej boku. Nie podnosił wzroku, pamiętając, że nie jest dobrym kłamcą.

- Mało prawdopodobne, że kiedykolwiek dowiemy się, co się stało, bowiem wszyscy zginęli - wtrącił lord Averill. - Napastnicy zapewne już przekroczyli granicę Tamronu.

- Mam nadzieję, że gwardia może liczyć na współpracę z generałem Klemathem, by wzmocnić granice i nie dopuścić do takich napadów w przyszłości. - Amon popatrzył na generała, który skinął głową.

- Jeżeli jego mordercy zostaną schwytani, nie okażemy im litości - oświadczyła księżniczka Mellony z zawziętością w głosie.

- Nie braliście pod uwagę ewentualności, że mogli to zrobić Demonai? - zapytał lord Bayar, ignorując obecność lorda Averilla. - Stosunki z miedzianolicymi są ostatnio napięte. Niektórzy podejrzewają, że mogli mieć coś wspólnego ze zniknięciem księżniczki Raisy.

Ostrożnie, pomyślał Amon. Spojrzał ukradkiem na Averilla Demonai, na którego kamiennej twarzy pojawił się niewielki grymas.

- To się wydaje niemożliwe - odpowiedział Bayarowi. - Mój ojciec i reszta gwardzistów zostali zabici mieczami i bełtami z kusz. Nie z broni Demonai.

- Każdy może użyć kuszy - zauważył lord Bayar.

- Napięte stosunki, o których wspomnieliście, są bezpośrednią konsekwencją najazdów miotaczy zaklęć na nasze wioski w Górach Duchów - stwierdził Averill. - O ile Demonai mają wiele powodów do występowania przeciwko czarownikom, o tyle trudno byłoby uzasadnić, dlaczego mieliby zabijać kapitana Byrne’a i jego oddział. Zresztą, Demonai pożegnali go wczoraj w nocy z honorami na uroczystości żałobnej w Sosnach Marisy. To niezwykle rzadkie, wziąwszy pod uwagę, że był doliniarzem.

- Nie widzę powodów, by sądzić, że to czarownicy odpowiadają za napaści, na które się skarżycie - odpowiedział mu lord Bayar. - Ani przekonujących dowodów, że takie ataki w ogóle mają miejsce. My w Radzie Czarowników podejrzewamy, że to tylko wymówka, by utrzymywać ograniczenia w handlu magicznymi przedmiotami.

Obaj mężczyźni, Averill i Bayar, byli niczym aktorzy wygłaszający swoje kwestie do publiczności, a nie do siebie nawzajem.

Lord Bayar odczekał, a gdy Averill nie odpowiedział, zmienił temat.

- Chyba możemy się zgodzić, że kapitan Byrne był dzielnym i zdolnym dowódcą. Niestety, pozostawił królową bez ochrony w krytycznym, jak się wydaje, momencie. - Bayar poprawił swoją stułę. - Nie dowiedziałem się jeszcze, co go skłoniło do opuszczenia stolicy.

Amon skamieniał, bo oczywiście nie umiał odeprzeć tego zarzutu. Nie mógł przecież powiedzieć Bayarowi, że jego ojciec udał się na Południe, by sprowadzić do królestwa następczynię tronu, bo liczył na to, iż obecność Raisy umocni pozycję Marianny i zmniejszy jej uległość wobec Wielkiego Maga.

Averil spojrzał na Bayara chłodno.

- Jestem przekonany, że cokolwiek robił kapitan Byrne, służyło to dynastii Szarych Wilków - powiedział.

- Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, co tam się stało - wtrąciła Mellony. - Na pewno to trudny temat dla kaprala Byrne’a, którego ojciec jeszcze nie został pochowany. - Pochyliła się w jego stronę. - Podobno chcecie prosić o przysługę, kapralu. Mówcie śmiało.

Jest wielkoduszna, pomyślał Amon. Teraz, gdy korona jest w jej zasięgu.

Gavan Bayar trzymał rękę na amulecie i wpatrywał się w Amona, jakby miał zamiar położyć go trupem, jeśli powie coś niewłaściwego.

- Owszem, mam prośbę - oświadczył Amon. - Trochę niezwykłą, lecz mam nadzieję, że zgodzicie się, pani, w uznaniu zasług i długiej służby mojego ojca dla królowej Marianny.

- Proście śmiało - zachęciła go Mellony, po czym skuliła się pod miażdżącym wzrokiem lorda Bayara. - Jeśli tylko będzie to możliwe, kapralu Byrne, przychylimy się do waszej prośby.

- Pragnę prosić, aby prochy mego ojca zostały pogrzebane w pobliżu królowej, której służył, na Szczycie Marianny - oświadczył Amon. Na widok zaskoczonej twarzy Mellony, czym prędzej dodał: - Nie, oczywiście nie obok niej. Może gdzieś niedaleko, przy wejściu do jej grobowca, gdzieś, skąd będzie mógł nadal jej strzec po śmierci tak samo, jak robił to za życia.

- Och! - Mellony zerwała się z fotela, głośno szeleszcząc jedwabiem, złożyła dłonie przed sobą, jej oczy wypełniły się łzami. - Jakież to romantyczne! Kapitan Byrne na wieki strzegący swej królowej.

- Czy wy, Byrne’owie, nie macie grobowca w Świątyni Katedralnej? - zapytał lord Bayar, wyraźnie nieporuszony romantycznością pomysłu. - Czyż nie wypadałoby pochować ojca obok waszej matki?

- Racja, lordzie Bayar, tak by wypadało - odparł Amon, patrząc czarownikowi w oczy. - Moja matka jednak to zrozumie. Gdy wychodziła za mąż, wiedziała o tej szczególnej więzi łączącej królową z kapitanem. Więzi, której nie rozerwie nawet śmierć.

Twarz lorda Bayara wykrzywił grymas niezadowolenia. Amon domyślił się, że Wielki Mag chciałby odmówić spełnienia tej prośby, lecz nie potrafi podać dobrego argumentu.

- Oratorze Jemsonie - odezwał się Bayar - to wy będziecie prowadzić uroczystość pogrzebową. Macie strzec tradycji. Czy to nie wydaje się… profanacją?

Jemson złączył dwa palce i z powagą rozważał to przez chwilę.

- Jestem świadom istnienia więzi łączącej królowe i ich kapitanów - powiedział w końcu z kamienną twarzą. - Nie widzę przeszkód, jeżeli obie rodziny tego pragną.

- Lordzie Demonai? - Bayar zwrócił się do Averilla. - Jako małżonek królowej chyba możecie zakwestionować stosowność takiego…

- Nie obawiam się prochów kapitana Byrne’a, lordzie Bayar - oświadczył Averill. - Nigdy nie miałem powodów, aby podawać w wątpliwość lojalność kapitana bądź charakter jego oddania królowej. - Spojrzenie, które posłał Gavanowi Bayarowi, zmroziłoby wodę w Dyrnie.

Mellony uśmiechnęła się ckliwie.

- Myślę, że moja matka, królowa, ucieszyłaby się z faktu, że jej kapitan śpi obok - powiedziała i usiadła.

Micah położył dłoń na jej dłoni, pochylił się i szepnął jej coś do ucha. Ona oblała się rumieńcem i cicho mu odpowiedziała.

- Dziękuję, Wasza Wysokość - powiedział Amon, starając się nie dostrzegać tego przedstawienia. Marzył o opuszczeniu sali. Wolał nędzne ulice Południomostu od tych dworskich knowań. W końcu otrzymał to, co chciał: możliwość wcześniejszych dokładnych oględzin miejsca pochówku i uzasadnienie dla swojego zainteresowania przebiegiem ceremonii.

- W takim razie, za pozwoleniem Waszej Wysokości, chciałbym wraz z oratorem Jemsonem obejść dzisiaj teren, na którym mają się odbyć uroczystości żałobne, i uzgodnić szczegóły dotyczące pogrzebu mojego ojca i miejsce jego spoczynku. - Amon wstał i się pokłonił. - A teraz, jeśli można, pożegnam się.

- Nie tak szybko! - zaprotestował lord Bayar.

Amon zamarł w miejscu.

- Kapralu Byrne, Rada Regentów musi was prosić o poświęcenie nam nieco więcej czasu - oświadczył Wielki Mag. - Proszę usiąść.

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
Sieć kłamstw

Amon usiadł. Starał się nie okazywać żadnych emocji, choć serce waliło mu jak młotem. Podniósł wzrok i napotkał zimne spojrzenie niebieskich oczu Wielkiego Maga.

- Choć trudno nam teraz myśleć o czymś innym niż ostatnie straty i pogrzeb królowej Marianny, to musimy rozpatrzeć kwestię koronacji - powiedział Bayar.

- Koronacji? - Amon spojrzał na księżniczkę Mellony i z powrotem na lorda Bayara.

- Jak słusznie raczyliście zauważyć, nasi wrogowie zbierają siły na Południu - powiedział lord Bayar. - Słyszeliście ostatnie wieści? Gerard Montaigne zdobył Tamron Court.

Amon pokręcił głową.

- Nie - udał ogromne zdziwienie. - Nie słyszałem.

- Nie możemy dopuścić, by tron naszego królestwa zbyt długo pozostawał pusty - stwierdził Bayar. - Byłoby to odebrane jako bezkrólewie, a nasi wrogowie z Południa z ochotą wykorzystają taką sytuację. Montaigne może uznać, że łatwiej będzie podbić Fells, niż nadal walczyć przeciwko swoim braciom.

- To możliwe - przyznał Amon szczerze.

- Biorąc pod uwagę przedłużającą się nieobecność następczyni tronu, królowa Marianna podjęła trudną decyzję - powiedział lord Bayar. - Zmieniła zasady sukcesji, uznając, że księżniczka Raisa może nigdy nie wrócić. Wskazała księżniczkę Mellony jako następczynię tronu w razie, gdyby… gdyby tron pozostawał pusty, a księżniczki Raisy nie udało się odnaleźć. - Pokręcił głową. - Nikt z nas nie przypuszczał, że to, co przewidziano jako rozwiązanie ostateczne, będzie kiedykolwiek potrzebne.

- Raisa jeszcze może wrócić - nieśmiało zaprotestowała Mellony. - Nie chcę, aby ktokolwiek myślał, że pozbawiamy ją tronu.

- Właśnie tak wszyscy będą myśleć, córko, a zwłaszcza Demonai - powiedział Averill. - Z tej przyczyny głosowałem przeciwko temu rozwiązaniu na zgromadzeniu rady.

- To trudne do zaakceptowania dla księżniczki Mellony - po raz pierwszy zabrał głos lord Hakkam. - Ale biorąc pod uwagę obecną sytuację w Tamronie i Ardenie, Rada Regentów postanowiła, że jeżeli księżniczka Raisa nie wróci do dnia pogrzebu królowej Marianny, będziemy musieli przeprowadzić koronację księżniczki Mellony.

Amon żałował, że nie widzi wszystkich twarzy równocześnie, bo nie chciał, by umknęło mu cokolwiek z reakcji poszczególnych osób. Najpierw spojrzał na oratora Jemsona. Jego oblicze było spokojne. Był sprytny. Prawdopodobnie znał cenę oporu tak samo jak Amon.

Mellony wyglądała, jakby miała poczucie winy, a zarazem rozsadzała ją radość. Odruchowo wyciągnęła rękę i pogłaskała Micaha po głowie, jakby jego włosy były cennym talizmanem. Nigdy nie przypuszczała, że zostanie królową, pomyślał Amon. Podoba jej się to. I w głębi duszy wie, że to droga do zdobycia Micaha.

- Czy to naprawdę takie pilne? - odparł Amon, starając się, by to zabrzmiało jak reakcja na ciekawe wiadomości, które jednak go nie dotyczą. - Wydaje się, że macie trochę czasu, zanim Montaigne przegrupuje swoje wojska. Oblężenie stolicy Tamronu na pewno sporo go kosztowało. A jeśli chce przejść przez góry, to musi czekać na lepszą pogodę. O ile mi wiadomo, nie ma doświadczenia w walkach na terenach górskich.

- Przecież przed chwilą twierdziliście, że wróciliście do domu z powodu zagrożenia, jakie stanowi Montaigne - zauważył lord Bayar, rzucając się na słowa Amona jak pstrąg na apetycznego robaka. Albo jedno, albo drugie, mówiła jego mina. - Myślę, że nierozsądnie byłoby lekceważyć Montaigne’a. Spójrzcie, co się stało z Tomlinami.

- Rozumiem, czemu nie chcecie, by tron długo pozostawał pusty - powiedział Amon. - Ale co będzie, jeśli księżniczka Raisa wróci po tym terminie? - Czuł na sobie spojrzenie czarnych oczu Micaha Bayara.

Lord Hakkam wzruszył ramionami.

- Nie ma takiego zastrzeżenia, że… że można cofnąć to, co się dokona - powiedział. - Musicie przyznać, że postąpiła nieodpowiedzialnie, uciekając bez słowa.

Nazywanie następczyni tronu nieodpowiedzialną było ze strony Hakkama przejawem odwagi albo lekkomyślności. W każdym razie Amon miał okazję się przekonać, jak negatywnie możni oceniali zniknięcie Raisy. Nie wiedzieli, że było to poprzedzone próbą zmuszenia jej do małżeństwa z czarownikiem. Prawdopodobnie powiedziano im, że Raisa pokłóciła się z matką i wybiegła, trzasnąwszy drzwiami. Ród Szarych Wilków słynął ze stanowczości. Przykładem była Hanalea.

Amon wiedział, że jedyne, co może zrobić, by zwolnić bieg zdarzeń, jest wzbudzenie wątpliwości. Tylko po co informowali go o planach koronacji? Chyba że… zakładają, że jeśli Raisa żyje i on wie, gdzie przebywa, powinien po wyjściu stąd pognać do niej i jej o tym powiedzieć. Tym sposobem wypłoszą ją z kryjówki, nim zdąży spowodować prawdziwe kłopoty.

Siedział więc, nic nie mówiąc, czekając, aż pozwolą mu odejść, i zastanawiając się, co powiedzieć Raisie i jak powstrzymać upartą królową od lekkomyślnych czynów.

- Królowa Mellony będzie potrzebowała kapitana swojej gwardii - powiedział lord Bayar, wyrywając Amona z zamyślenia.

Aha.

Królowa Mellony. Samo to określenie sprawiło, że Amona przeszły ciarki.

- Tak - powiedział, kiwając głową w zadumie. - Racja. - Wiedział, że zachowuje się jak nierozgarnięty, ale nie chciał im ułatwiać sprawy. Myślał intensywnie. Raisa miała rację, jak zwykle w sprawach dotyczących polityki. Zgódź się, powiedziała. Zgódź się, bo inaczej wydasz na siebie wyrok śmierci.

- Będę zaszczycona, kapralu Byrne, jeśli zgodzicie się zostać kapitanem mojej gwardii - powiedziała Mellony z uśmiechem.

Amon poczuł wdzięczność Raisie, że go ostrzegła, bo dzięki temu nie był zaskoczony. Bayarowie wiedzieli, że Byrne’owie będą się sprzeciwiać ich pełnej kontroli nad wybraną królową. Czemu więc mieliby nadal trzymać Byrne’a na stanowisku kapitana?

Raisa sugerowała takie rozumowanie: Bayarowie zdają sobie sprawę, że wyniesienie Mellony na tron będzie budzić kontrowersje, chcą więc sprawić, by jej panowanie przynajmniej pozornie było zgodne z prawem. Jeżeli Byrne zgodzi się zostać kapitanem, jak tego wymaga tradycja, to podniesie wiarygodność królowej.

Druga ewentualność była taka, że istotnie mają go za głupca.

Trzecią możliwością było, że chcą go trzymać w pobliżu, mieć go cały czas na oku, by w razie jakichkolwiek przejawów nieposłuszeństwa z jego strony mogli się z nim rozprawić.

Trudno mu było zgadnąć, kto co wie.

Wtem zdał sobie sprawę, że zastanawia się zbyt długo, podczas gdy oni wszyscy czekają na jego odpowiedź.

- Ja… jestem zaszczycony, Wasza Wysokość - powiedział - ale też zaskoczony. Chociaż spędziłem w Oden’s Ford prawie cztery lata, to jednak wciąż jestem kadetem. Mam tylko osiemnaście lat. Myślałem, że wybierzecie kogoś z lepszym przygotowaniem i większym doświadczeniem.

- Jak to? - burknął generał Klemath. - Na pewno nie jest to wielkie zaskoczenie. Tę funkcję zawsze pełnili Byrne’owie, od czasu Rozłamu.

On też nie wygląda na zachwyconego tą propozycją, pomyślał Amon. Może liczył na to, że zaproponują to stanowisko któremuś z jego przygłupich synalków.

- Uważamy, że charakter i pochodzenie są ważniejsze od wykształcenia i doświadczenia - oznajmiła Mellony z uśmiechem.

- Chyba że wolicie, kapralu, byśmy mianowali waszą siostrę Lydię albo brata Irę - dorzucił lord Bayar.

Kości, pomyślał Amon. Był zaskoczony, że lord Bayar tyle wie o jego rodzinie, i nie spodobało mu się to. Lydia była malarką, nie miała przygotowania wojskowego. Jej mianowanie z ich punktu widzenia mogłoby być korzystne. Mimo iż wywodzi się z Byrne’ów, nie stanowiłaby przeszkody dla ambicji Bayarów. To jednak byłoby niebezpieczne dla Lydii i nie zapewniałoby ochrony królowej.

Ira zaś miał zaledwie jedenaście lat. Dopiero za dwa lata mógł rozpocząć naukę w akademii.

- Macie rację, generale Klemath - powiedział Amon. - Powinienem był się tego spodziewać. Tylko… wszystko dzieje się tak szybko, że trudno mi nadążyć. Myślałem, że zanim to nastąpi, przez wiele lat będę służył w gwardii. W tej sytuacji, po tragicznej śmierci królowej i mojego ojca, chyba potrzebuję trochę czasu, żeby oswoić się z tą myślą.

Wyraz twarzy Bayara mówił: tylko nie zwlekaj za długo.

- Kapralu Byrne - powiedziała Mellony - oboje niespodziewanie musimy wejść w role, które nas zaskoczyły. Możemy uczyć się wspólnie, wy i ja.

Amon skinął głową.

- Nie pomyślałem o tym w ten sposób.

Właśnie tego powinniśmy się wystrzegać, pomyślał Amon. Młoda, uległa, niedoświadczona królowa i zielony kapitan gwardii.

- Zgadzacie się więc? - Mellony pochyliła się naprzód jak dziecko, które nie chce, by mu odmówiono.

- Tak. - Amon skłonił głowę. - Będę zaszczycony, mogąc służyć Waszej Wysokości jako kapitan Gwardii Królewskiej. - Właściwie już i tak pełnił tę funkcję.

Lord Bayar przyglądał mu się przez chwilę, po czym z zadowoleniem powiedział:

- Dobrze. - Spojrzał na oratora Jemsona i zapytał z wyraźnym lekceważeniem: - Czy potrzebna jest jakaś ceremonia zaprzysiężenia? Zajmiecie się tym?

Orator Jemson przytaknął.

- Zwykle odbywa się to w czasie koronacji - stwierdził. - Poczynię odpowiednie przygotowania.

Jemson jest niezłym kłamcą jak na duchownego.

- Dziękujemy, kapralu Byrne - powiedział lord Bayar. - Posiedzenie Rady Regentów zostaje zamknięte.

Amon wstał i powoli oddalał się tyłem, w ukłonie, choć nie zwracano już na niego uwagi. Mellony zeszła z wysokiego fotela i z ożywieniem rozmawiała z Micahem. Młody czarownik objął ją ramieniem i przysunął do siebie, by ją pocałować.

Amon nie miał ochoty informować o tym wszystkim Raisy.

- Kapralu.

Wzdrygnął się i podniósł wzrok. Ujrzał obok siebie oratora Jemsona.

- Jadę teraz na Szczyt Marianny, żeby dopilnować przygotowań. Pojedziecie ze mną? Możemy podjąć pewne decyzje i rozejrzeć się po okolicy.

- Dziękuję, oczywiście - odparł Amon, odrywając wzrok od Micaha i Mellony.

Orator Jemson popatrzył w ślad za jego spojrzeniem.

- Wygląda na to, że będziemy mieli pełne ręce roboty, prawda?

Amon nie mógł zaprzeczyć.

*

Pod wieczór Amon był wyczerpany fizycznie i psychicznie. Na inspekcję góry Marianny zabrał ze sobą Szare Wilki, gdyż chciał, by weszli w skład straży honorowej jego ojca. Niezależnie od wszystkiego podczas uroczystości pragnął mieć przy sobie gwardzistów, którym mógł zaufać. Wszyscy w jego drużynie pochodzili z Fells, z wyjątkiem Pearlie Greenholt, która przybyła na Północ wraz z Talią, porzuciwszy funkcję mistrza zbrojowni w akademii wojskowej. Zastąpiła w drużynie Wode’a, który zginął w Tamronie.

Przeszukiwali teren, a Amon robił notatki i szkice. Urna z prochami nie wymaga wiele miejsca, nie było więc potrzeby wykopywania głębokiego grobu w zamarzniętej ziemi. Amon uzgodnił z rzeźbiarzami kształt nagrobka. Cały czas łamał sobie głowę nad tym, jak bezpiecznie wprowadzić i wyprowadzić Raisę, nie narażając jej na spotkanie z tymi, którzy chętnie dokończyliby zaczętego dzieła.

Po powrocie do Fellsmarchu ponownie przedstawił Wilczej Zgrai sytuację i udzielił im wstępnych instrukcji na dzień pogrzebu. O obecności księżniczki Raisy mieli się dowiedzieć w ostatniej chwili. Ufał swoim podwładnym, ale im mniej wtajemniczonych osób, tym mniejsze prawdopodobieństwo przecieku informacji.

Pozostawił urnę z prochami ojca w rękach oratora Jemsona. Będzie spoczywała w Świątyni Katedralnej do chwili pogrzebu, gdy Amon i jego Wilki odprowadzą ją na miejsce pochówku.

Zdążył jeszcze zjeść kolację z bratem i siostrą oraz jej rodziną. Trzy lata starsza od Amona Lydia niedawno wyszła za mąż za kupca Donnella Gravesa i teraz spodziewała się dziecka. Mieszkali na terenie podzamcza, bowiem większość zamówień na jej obrazy pochodziła od arystokratów z tej okolicy. Po śmierci ojca Ira zamieszkał z nimi.

Lydia wolałaby pochować ojca obok matki w grobowcu Byrne’ów na terenie katedry, ale nie był to pierwszy raz, gdy poświęcała własne pragnienia dla dobra królowej i królestwa.

Tyle mieli do omówienia - tyle wspomnień i bolesnych przeżyć - że trudno im było się rozstać. Było już późno, gdy Amon wyprowadzał swego konia z koszarowej stajni, by wyruszyć do kolonii Sosen Marisy. Wyszedłszy na dziedziniec, dostrzegł jakiś ruch w pobliżu zabudowań.

Pomyślał, że to któryś z gwardzistów spóźnił się na swoją wartę albo przyszedł za wcześnie.

- Kto tam?! - zawołał spokojnie.

Jednak wysoka, szczupła postać, która wyłoniła się z cienia, nie była tym, kogo się spodziewał.

- Co ty tu robisz? - zapytał Amon, wyciągając miecz, lecz trzymając go ostrzem ku ziemi.

Micah Bayar szedł naprzód z rękami uniesionymi i dłońmi zwróconymi w stronę Amona, by pokazać, że nie dotyka amuletu.

- Spokojnie, kapralu Byrne, nie mam złych zamiarów. Chcę tylko porozmawiać.

- Szkoda, Bayar, bo ja nie chcę z tobą rozmawiać - odparł Amon, porządkując sobie w myślach, co wie i co może powiedzieć. - Czekałeś na mnie tyle czasu?

Micah przytaknął.

- Szukałem cię w koszarach, ale okazuje się, że tam nie mieszkasz - zawiesił głos, a gdy Amon nic nie powiedział, dorzucił niecierpliwie: - Dlaczego nie mieszkasz w koszarach? Gdzie się zatrzymałeś?

- W koszarach jest ciasno. Za dużo nowych ludzi. I nie twój interes, gdzie mieszkam. - Amon chciał wsiąść na konia, ale wiedział, że wtedy będzie łatwiejszym celem magicznego ataku. - No więc, jeśli nie masz nic więcej…

Micah stanął w bramie wyjazdowej z dziedzińca, zagradzając mu drogę.

- Chcę się dowiedzieć, czy masz jakieś wieści o księżniczce Raisie i czy wiesz, gdzie jest.

- Księżniczka Raisa? - Amon udał zdziwienie. - Skąd miałbym wiedzieć, gdzie jest? Słyszałeś, co mówiłem na zgromadzeniu Rady Regentów. Cały czas byłem w Oden’s Ford, tak jak ty.

Micah zmrużył oczy.

- Nie kłam. Wiem, że to ty zabrałeś ją do Oden’s Ford i tam ją ukrywałeś.

- Wyjaśnijmy coś sobie - zaproponował Amon. - Czy sugerujesz, że następczyni tronu królestwa uciekła z kadetem czwartego roku i przez niemal rok mieszkała w akademii wojskowej? - Jakieś licho podkusiło go, by dodać: - Czemu miałaby robić coś takiego… może była naprawdę zdesperowana?

Micah wzdrygnął się, słysząc ten przytyk.

- Wiem, że była w Oden’s Ford, bo ją tam widziałem.

- Skoro tak twierdzisz… Może nadal tam jest. Chyba że wiesz coś, czego ja nie wiem… - urwał, ciekaw, czy Micah przyzna się do porwania Raisy. Po chwili kontynuował: - Czemu interesuje cię, gdzie ona jest? Wygląda mi na to, że teraz… pocieszasz księżniczkę Mellony… - Uniósł znacząco brew.

- Jeśli księżniczka Raisa żyje, to ona powinna zostać królową - oświadczył Micah.

Amon przyglądał mu się, próbując odczytać coś z jego twarzy w tym słabym świetle.

- No cóż, Bayar - powiedział w końcu. - Wreszcie mówisz do rzeczy.

- Jeśli wiesz, gdzie ona jest, musisz przekazać jej wiadomość - ciągnął Micah. - Powinna zjawić się na pogrzebie królowej Marianny. Po koronacji Mellony będzie już za późno.

- Nie słyszałem, byś zabierał głos na Radzie Regentów - zauważył Amon. - Wydaje mi się, że to z nimi powinieneś rozmawiać. Nie ze zwykłym kapralem gwardii.

Nie rób ze mnie durnia, pomyślał Amon. Po prostu chcesz wiedzieć, gdzie ona jest, żeby dokończyć tego, coś zaczął. Dosiadł konia i wciąż nie spuszczając Micaha z oczu, ruszył powoli w jego stronę.

Micah czekał aż do ostatniej chwili, po czym odsunął się i przepuścił Amona.

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
Wkalkulowane ryzyko

Następnego dnia po rozmowie z Raisą Han poprosił Iwę, by go przeniosła do Sadyby Gościnnej, gdzie nie byłby tak obserwowany i miałby większą swobodę ruchu.

Iwa zaprotestowała.

- Przeforsujesz się. Tutaj mogę cię przynajmniej doglądać i przeganiać od ciebie gości.

Mógł powiedzieć: „Już dopuściliście wszystkich tych, których chciałbym przegonić”, ale wiedział, że to nie jej wina.

- Nie chcę, żeby mnie ktoś doglądał - odparł. - I lepiej odpocznę z dala od tego wszystkiego, co dzieje się w Sadybie Strażniczki.

Iwa usiadła obok niego.

- I co zrobisz, Samotny Łowco?

- Ja? - Podrapał się po karku - A z czym?

- Z Dziką Różą.

- Kim? - Udał, że nie rozumie. - A, tą królewną. Ta panienka ma więcej imion niż pięknotki w Łachmantargu.

- Bądź ostrożny, Samotny Łowco - powiedziała Iwa cicho i niespokojnie. Rozejrzała się, jakby chciała sprawdzić, czy nikt ich nie słyszy.

- Zawsze jestem ostrożny. - Han też się rozejrzał.

- Mówię poważnie. Jeśli Demonai zorientują się, że jesteś w niej zakochany, zabiją cię.

- A kto mówi, że jestem w niej zakochany? - burknął Han, unikając jej wzroku. - Skąd taki pomysł?

- Widziałam, co mówiła twoja twarz, gdy powierzałeś mi ją na drodze - wyjaśniła Iwa. - Słyszałam, co mówiłeś. Skoro ja to widzę, to inni też mogą. Nie zapominaj, że Averill jest przede wszystkim Demonai… i nie jest głupcem. Nie zawaha się przed pozbawieniem cię życia, jeśli będzie miał cień podejrzenia co do twoich intencji…

- Nie mam żadnych intencji, w porządku? Chcę tylko ujść z życiem i jak najszybciej wyplątać się z tego bałaganu. To będzie dostatecznie trudne.

- Znam cię. - Iwa delikatnie odgarnęła kosmyk włosów z jego czoła. - Będziesz dążył do tego, czego pragniesz, niezależnie od ryzyka. A ryzykujesz utratę wszystkiego.

Już wszystko straciłem, pomyślał Han. Po chwili się poprawił. Zawsze, gdy myślę, że wszystko straciłem, okazuje się, że jeszcze jest coś do stracenia.

- Nie jestem głupi - powiedział. - Chociaż czasem takiego udaję. Nie mam złudzeń co do tego, ile znaczę dla jej Wysokości. Wiem wszystko o błękitnokrwistych, a ona jest gorsza od większości z nich. Okłamywała mnie od samego początku.

- Mylisz się - zaprotestowała Iwa. - Zależy jej na tobie… naprawdę. A to jeszcze zwiększa ryzyko. Są tacy, którzy zabiją także ją, jeśli zauważą, jak bardzo jej na tobie zależy. Dzika Róża jest dla górskich klanów symbolem nadziei, szansą, że w końcu ktoś z naszych zasiądzie na tronie Szarych Wilków, że doczekają się zadośćuczynienia za ponad tysiąc lat okupacji czarowników i rządów doliniarzy. Wierz mi, nie ma nic groźniejszego od człowieka, którego nadzieje obróciły się wniwecz.

Zamilkła i gładziła fałdy swojej spódnicy.

- Rada Czarowników też ma swoje nadzieje… na odzyskanie władzy, którą niegdyś dzierżyli. Póki wierzą, że Dzika Róża może im pomóc to osiągnąć, nic jej nie grozi. A ciebie na pewno nie uwzględniają w swoich planach.

Han przyłożył palce do skroni, marząc o tym, by ten jej łagodny głos wreszcie ucichł. Od kiedy jest taką ekspertką w sprawach polityki?

Iwa oparła dłoń na jego ramieniu. Pod wpływem tego dotyku pulsowanie w głowie zelżało.

- Potrafię dochowywać tajemnic, żeby chronić tych, których kocham. Ty też musisz to trzymać w sekrecie. - Zwróciła w jego stronę swoją strapioną twarz. - Obiecaj mi, że to zrobisz.

Spierać się z Iwą to jak pluć pod wiatr, pomyślał Han. Położył jej dłoń na ramieniu.

- Będę uważał - powiedział. - Umiem dochowywać tajemnic. - Umilkł na chwilę, po czym dodał: - A teraz chciałbym was o coś prosić.

*

W Sadybie Gościnnej przydzielono mu jedną z izb przeznaczonych dla ważnych gości. Było w niej oddzielne palenisko i dwie ławy sypialne zasłane kocami i futrami, na tyle szerokie, że pomieściłyby po dwie osoby.

Żałował, że nie ma z kim dzielić tych wygód. Myślami stale wracał do Rebeki. Raisy. Nie mógł się przyzwyczaić - czuł się tak, jakby odcięto mu kończynę.

Iwa wyznaczyła dwóch czeladników, którzy mieli za zadanie regularnie go karmić i kontrolować jego stan. Ale oni pukali przed wejściem, patrzyli na niego z takim przestrachem i tak się zachowywali, jakby myśleli, że w jednej chwili postawi ich w płomieniach.

To było męczące, ale zarazem wygodne.

Han nosił na wierzchu wykonaną przez Tancerza replikę amuletu Samotnego Łowcy, a pod ubraniem amulet Króla Demona. Żar repliki był bladym odbiciem oryginału i Han obawiał się, że jeśli Elena go dotknie, rozpozna, że nie jest to jej dzieło. Jednak choć strażniczka zauważyła obecność amuletu, nie wzbudził jej zainteresowania.

Tancerz nadal używał oryginalnego amuletu Hana, lecz na terenie kolonii trzymał go w ukryciu. Wydawało się, że już się pogodził z tym pożyczonym czaromiotem.

Tego wieczoru Han i Tancerz poszli do Sadyby Strażniczki na umówione zebranie ze wszystkimi zaangażowanymi w opracowanie strategii. Dla Hana było to pierwsze spotkanie z Raisą od chwili jej wyznania. Kiedy weszli do sali wspólnej, Raisa siedziała ze skrzyżowanymi nogami na podłodze i z ożywieniem rozmawiała z Averillem i Eleną Demonai. Jej ojciec i babcia, przypomniał sobie Han.

Podniosła głowę, jak gdyby wyczuła jego obecność. Mocno zacisnęła dłonie i spojrzała mu w oczy z niemym błaganiem.

Odwrócił wzrok i wybrał miejsce na podłodze po przeciwnej stronie izby.

Amon Byrne i Averill Demonai przedstawili wiadomości ze stolicy. Jeśli księżniczka Raisa nie pojawi się na pogrzebie królowej, jej młodsza siostra zostanie osadzona na tronie. Nagle więc dyskusja dotyczyła nie tego, czy powinna być obecna, ale jak zapewnić jej bezpieczeństwo w czasie uroczystości.

Czyli księżniczka Raisa postawi na swoim, jak to księżniczka.

W obradach uczestniczyli też Reid Nocny Wędrowiec Demonai i Ptaszyna, od niedawna nosząca miano Nocnej. Han kilkakrotnie czuł na sobie jej spojrzenie, choć udawał, że go nie dostrzega.

Z Nocnym Wędrowcem było inaczej. Han miał świadomość, że jego obecność w klanie jest dla wojownika Demonai solą w oku. Postanowił więc sobie za punkt honoru wyzywająco odpowiadać na nieprzyjazne spojrzenia, jak gdyby byli hersztami wrogich gangów rywalizujących o wpływy.

Miejsce pochówku znajdowało się po południowej stronie góry nazwanej teraz Szczytem Marianny, na północ od Doliny. Przynajmniej był to neutralny grunt, a jeśli w ogóle ktoś miał na nim przewagę, to klany.

Han dobrze znał to miejsce, bo wiele razy wędrował tam z Tancerzem i Ptaszyną, choć było to dawno. Doliniarze nazywali je Wielbłądzim Grzbietem, klany miały barwniejsze określenie tego podwójnego szczytu. Teraz obie nazwy miały ustąpić na rzecz Marianny.

Miejsce pochówku było dostępne od strony gór na północy, przez przełęcz między dwoma szczytami. Ta droga była jednak trudna do pokonania o tej porze roku.

- Nim przejdziemy do dalszej części - zaczął Averill, spoglądając na Hana i Tancerza - pozwólcie, że przedstawię wam nowe fakty.

Wszystkie oczy zwróciły się w stronę lorda Demonai.

- Kiedy wczoraj wróciłem do miasta, poprosiłem wojowników Demonai przydzielonych do mojej straży, by ponownie przeszukali ogród królowej, żeby się upewnić, czy gwardziści Marianny czegoś nie przeoczyli. - Obrócił głowę ku Amonowi i dodał: - Nie twierdzę, że gwardziści nie przeszukali terenu dokładnie.

- W porządku - odparł Amon spokojnie.

Averill skinął głową i położył dłoń na ramieniu Ptaszyny.

- Nocna Ptaszyno, pokażesz nam, co znalazłaś?

Teraz wszyscy obserwowali Ptaszynę. Ona sięgnęła do sakwy i wyjęła coś owiniętego w jelenią skórę. Uklękła, położyła to na ziemi i odwinęła pakunek.

Był to amulet w starodawnym stylu - plątanina gałęzi i ptaków z białego i żółtego złota, którego niektóre detale wytarły się od długiego używania.

- Gdzie go znalazłaś? - Averill zachęcił ją do wyjaśnień.

- Leżał w krzaku dzikiej róży pod tarasem królowej - odparła Ptaszyna i przysiadła na piętach, kładąc dłonie na udach. Chociaż kiedyś Han świetnie ją rozumiał, to teraz trudno mu było odgadnąć jej myśli.

- Czy ktoś to rozpoznaje? - zapytał Averill. - Może ktoś wie, który miotacz… czarownik nosi taki amulet?

Wszyscy pokręcili głowami. Nic dziwnego, że nikt z nich czegoś takiego nie widział, pomyślał Han. Większość z nich nigdy z własnej woli nie wdawała się w kontakty z czarownikami.

- Mogę to zobaczyć? - Tancerz wyciągnął rękę.

Ptaszyna skinęła głową. Tancerz podniósł amulet, potrzymał go w dłoniach i obrócił do światła.

- To stary wyrób - powiedział w końcu. - Ale wykonany już po Rozłamie. Wykorzystano prawie cały żar. Używany niedawno. - Podniósł wzrok. - Myślę, że jeśli zaczniemy wypytywać, znajdziemy kogoś, kto widział jego użytkownika.

- A kogo mamy pytać? - wtrącił Nocny Wędrowiec. - Radę Czarowników? Czemu mieliby nam powiedzieć prawdę?

- Zapytamy rzemieślników z kolonii Demonai - oświadczył Averill. - Może ktoś pamięta, jak kiedyś odnawiał ten amulet.

Han odebrał czaromiot z rąk Tancerza i chwilę trzymał go w dłoni.

- Mało prawdopodobne, by czarownik zgubił swój amulet i tego nie zauważył - powiedział, marszcząc brwi. - A nawet jeśli zgubił, nie pozostawiłby go tam na tak długo.

Spojrzał na Ptaszynę, a ona spuściła wzrok na swoje dłonie, zażenowana tym, że rzuca oskarżenie na czarowników w jego obecności.

- Jeżeli królowa Marianna zerwała go z szyi napastnika i amulet spadł do ogrodu, jego właściciel nie mógł go od razu odzyskać - powiedziała Elena, biorąc amulet od Hana. - Może ktoś był na dole.

- Averill mówił, że nikt nie widział, jak królowa spada - powiedziała Raisa. - I dopiero Magret ją znalazła.

- Może to nie dowód wprost, ale potwierdza to, co powtarzam cały czas - zauważył Nocny Wędrowiec. - Nie powinniśmy sprzymierzać się z czarownikami w walce z innymi czarownikami, którzy mogą mieć coś wspólnego ze śmiercią królowej Marianny. To ich stawia w trudnej sytuacji… Muszą występować przeciwko swoim. - Kilku młodych wojowników Demonai kiwało głowami z aprobatą.

- Co proponujesz, Nocny Wędrowcze? - zapytała Elena.

Nocny Wędrowiec rozejrzał się po twarzach zebranych, jakby szukał sprzymierzeńców.

- Proponuję, żebyśmy jutro wysłali niewielką grupę wojowników Demonai do Fellsmarchu. Niektórzy z nas znają już miasto, a Lekka Stopa bez problemów zorganizuje nam wstęp do pałacu. Porwiemy księżniczkę Mellony i sprowadzimy do kolonii Demonai. Kiedy obie księżniczki będą w naszych rękach, Rada Czarowników będzie musiała nam ulec.

- Tak myślisz? - odezwała się Raisa głosem zimnym i ostrym jak lód na rzece. - Że ta księżniczka jest w waszych rękach? Nie jestem pionkiem w waszej grze ani warownią do zdobycia.

I tu się mylisz, pomyślał Han. Dla Nocnego Wędrowca każda panienka jest warownią do zdobycia. Lepiej trzymaj most zwodzony w górze.

Zresztą, niewykluczone, że sama już zdążyła się o tym przekonać, bowiem następczyni tronu terminowała w kolonii Demonai. Han obserwował ich oboje, zastanawiając się, jak dobrze się znają. Czuł przy tym, jak od środka kłuje go zazdrość. Wiedział, czego chce Nocny Wędrowiec - widział to na jego twarzy.

Zmusił się do słuchania tego, co mówiła Elena.

- Może Nocny Wędrowiec nie wyraził się najlepiej, wnuczko, ale nie spiesz się tak z odrzuceniem tej propozycji. To by położyło kres wszelkim planom koronowania Mellony zamiast ciebie. I zmniejszyłoby zagrożenie dla twojego życia.

- Straciłam już matkę - odparła Raisa. - Nie będę ryzykować, że stracę także siostrę. W tej kwestii powinnam liczyć na wasze zrozumienie, Eleno Cennestre. Chyba nie muszę wam przypominać, że Mellony jest waszą wnuczką. Nie poprę żadnego porwania. Na pewno stać nas na jakiś lepszy plan.

Nocny Wędrowiec wzruszył ramionami, jakby to nie miało dla niego znaczenia, lecz Han widział, że jego duma została urażona.

Choć Han niechętnie by to przyznał, zgadzał się z Nocnym Wędrowcem co do jednego: nadszedł już czas, by przestać się czaić i poczynić zdecydowane kroki.

Każdy miał jakiś pomysł na zorganizowanie uroczystości pogrzebowych. Lord Averill zaproponował, by Raisa przybyła w otoczeniu grupy Demonai, ujawniła się i po pogrzebie wróciła do kolonii Sosen Marisy. Elena zaoferowała potężne talizmany, które chroniłyby księżniczkę przed magicznym atakiem Rady Czarowników. Wszyscy byli zgodni co do tego, że kluczowy jest element zaskoczenia, że najbezpieczniej będzie wprowadzić i wyprowadzić księżniczkę, zanim Rada Czarowników zdoła cokolwiek przedsięwziąć.

Han z zadowoleniem pozwalał innym mówić, podczas gdy on sam wraz z Tancerzem analizowali mapę sporządzoną przez kaprala Byrne’a na miejscu pochówku. Chciałby to wszystko omówić z Tancerzem i zaproponować własny plan. Nagle jednak usłyszał swoje imię i podniósł głowę. Wszystkie oczy były zwrócone na nich.

- Tak? - powiedział, poirytowany, że dostrzeżono jego brak zainteresowania.

- Przedstawiliśmy wszystkie nasze pomysły - oznajmił Nocny Wędrowiec. - Teraz jesteśmy ciekawi, co mają do zaoferowania miotacze zaklęć. - Wojownik Demonai spoglądał z ciekawością to na Hana, to na Tancerza, lecz Han domyślał się, że nie spodziewa się po nich wiele.

- To wszystko, o czym była tu mowa, nie bardzo mi się podoba. - Han wzruszył ramionami.

Elena zacisnęła wargi.

- Rozumiem. W takim razie może powiesz nam, co ty proponujesz.

Han spojrzał na Tancerza.

- Ja i Tancerz musimy to uzgodnić - powiedział. - Zapoznamy was z naszym planem jutro. Ale jeżeli księżniczka Raisa jest władczynią królestwa, to wszyscy, łącznie z nią, powinni zacząć to pokazywać.

- To znaczy? - zapytała Raisa, prostując się i wbijając w niego spojrzenie zielonych oczu w sposób, który zawsze wytrącał go z równowagi.

Problemem nie jest Raisa, pomyślał Han, przypomniawszy sobie, jak wchodziła do Strażnicy Południomostu niczym lwica, by stawić czoła Gillenowi. Ona jest nieustraszona. Czasem nawet za bardzo.

- Jestem tylko zwykłym hersztem ulicznego gangu - powiedział. - A raczej byłem. Ale nie zostaje się hersztem gangu, kryjąc się po kątach.

- To zrozumiałe - stwierdził Averill z irytacją. - Ale był już prawdopodobnie jeden zamach na życie królowej i co najmniej jedna próba pozbawienia życia następczyni tronu. Istnieje duże niebezpieczeństwo, że…

- Rozumiem, naprawdę - odparł Han. - Ale załóżmy, że jestem hersztem w Łachmantargu. Nawet w Południomoście nie skradam się opłotkami z nadzieją, że nikt mnie nie zobaczy. Nie, kroczę dumnie, jakbym był u siebie. Idę głównym traktem. Mam przy sobie Łachmaniarzy… nie jestem głupi… ale chodzi o to, że to moi wrogowie mają się bać o swój los, gdyby weszli mi w paradę. To oni powinni zachodzić w głowę, jakie mam plany, co wiem i kogo mam po swojej stronie. A księżniczka Raisa? To jest jej teren. To oni nie są u siebie. Jeśli zejdzie im z drogi, jakby się ich bała, to koniec. Musi wrócić do Fellsmarchu. Musi znowu wprowadzić się na stare śmieci i przegnać ten cały motłoch. Póki jest tutaj, nie ma żadnej władzy.

- Nie pytamy o rady w kwestiach polityki - oświadczyła Elena, zmrużywszy czarne oczy. - Raczej interesowało nas to, co możesz zaoferować w dziedzinie magii.

Raisa zerwała się na równe nogi i popatrzyła po zebranych.

- Ale to prawda! Nie mogę panować, będąc tutaj. Im dłużej się ukrywam, tym więcej czasu daję moim wrogom na umacnianie swoich pozycji. Jeśli będziemy zwlekać, to nigdy ich nie pokonamy.

Averill uniósł wzrok ku niebu.

- On tylko powiedział to, o czym cały czas myślałaś. To nie znaczy, że ma rację - zauważył.

- Nie możemy cię stracić, wnuczko - powiedziała Elena. - Jeżeli miotacze uroków cię zabiją, ciągłość dynastii zostanie przerwana.

- No więc zadbajmy o to, by się tak nie stało. - Raisa rozejrzała się po izbie.

- Demonai zrobią, co do nich należy - oświadczył Nocny Wędrowiec - ale w mieście będzie nam trudniej was ochraniać. Samotny Łowca nie ma wiele do stracenia. My tak. Nie słyszałem, żeby nasi miotacze uroków w ogóle zaproponowali swoją pomoc.

- Tancerz i ja spotkamy się z wami jutro, Wasza Wysokość - zwrócił się Han do Raisy, celowo używając jej tytułu. - Tylko nas troje. Powiemy wam, jaki mamy plan, a wy albo się zgodzicie, albo nie. Wy jesteście księżniczką, więc do was należy decyzja. Potrzebna wam tylko siła rażenia, żeby wystraszyć Radę Czarowników na tyle, aby zostawili was w spokoju, przynajmniej na razie. Trzeba odegrać wielki spektakl. My możemy w tym pomóc.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
Lucjusz i Alger

Han wracał do Sadyby Gościnnej z Tancerzem. Kiedy wyszli z Sadyby Strażniczki, puszysty śnieg wirował wokół ich stóp, a lodowate powietrze szczypało w nosy. Choć zima już minęła, na tej wysokości po zachodzie słońca było jeszcze mroźno.

Sadyba Gościnna mieściła się pośród sosen w pewnym oddaleniu od reszty kolonii. Szli ścieżką gęsiego, gdy Han usłyszał czyjeś kroki.

Obrócił się gwałtownie, złapał za amulet i wyciągnął przed siebie dłoń z rozżarzonymi palcami.

- To ja, Samotny Łowco - powiedziała Ptaszyna, podnosząc ręce i cofając się.

Han opuścił rękę.

- Nie rób tego więcej - zganił ją ze złością - bo możesz pożałować.

- Widzę. - Próbowała się uśmiechnąć. - Nigdy nie było łatwo cię podejść, ale teraz jesteś czujny jak zając.

- Dzięki temu jeszcze żyję - odparł. Po chwili niezręcznej ciszy dodał: - Potrzebujesz czegoś?

Ptaszyna rozejrzała się, by sprawdzić, czy nikt ich nie podsłuchuje.

- Podobno zostałeś ranny, ratując życie królowej - powiedziała. - Chciałam tylko zapytać, czy wszystko w porządku.

- Bywało lepiej, ale nic mi nie jest - odpowiedział.

- To dobrze - skomentowała, spoglądając na Tancerza, z którego twarzy nie dało się niczego wyczytać. - Cieszę się, że to słyszę - dodała, po czym zaczęła stopą odgarniać śnieg z zeschniętych liści. Han milczał, więc podjęła: - Dzisiaj nie mam służby. Moglibyśmy… Czy mogę usiąść przy waszym ogniu? Chciałabym porozmawiać z wami oboma.

- Czy przysłał cię Nocny Wędrowiec? - zapytał Tancerz. - Czy chodzi o coś, co chce nam powiedzieć? Albo o coś, czego masz się od nas dowiedzieć?

Ptaszyna patrzyła na niego zdumiona.

- Nie. Przyszłam sama. Czemu…

- Jesteśmy już zajęci - odparł Han. - Sprawy miotaczy uroków. Niestety.

Wyminęli ją i poszli dalej. Han siłą powstrzymywał się, by nie obejrzeć się za siebie. Nie był dumny z tego, jak ją potraktował. Jego reakcja była małostkowa, wręcz podła. Naprawdę jednak miał inne plany na wieczór i nie mógł jej w nie wtajemniczyć. I naprawdę były to sprawy czarowników.

Wybierz stronę przeciwników herszta, a zapłacisz za to.

W Sadybie Gościnnej było pusto. Pozostali goście, na przykład Averill, będą jeszcze długo spiskować. Han wprowadził Tancerza do swojej izby i zamknął drzwi.

Tancerz rozpalił ogień i dorzucił drew.

- Cieszę się, że znowu jestem w górach - powiedział, zdejmując ciepłe odzienie. - Dobrze znowu ogrzać się przy ogniu mojej mamy. - Usiadł na podłodze i oparł się plecami o rozgrzane kamienie otaczające palenisko.

Han przyglądał mu się zdumiony.

- Zmieniłeś się. Tak jakby bycie czarownikiem w kolonii nie było już dla ciebie problemem.

Tancerz wzruszył ramionami.

- Czas spędzony na nizinach otworzył mi oczy. Tutaj ludzie nam nie ufają, bo jesteśmy czarownikami. Wszędzie indziej nie ufają mi dlatego, że pochodzę z klanu. - Uśmiechnął się, widząc zdezorientowaną minę Hana. - To mnie nauczyło, że problem tkwi w nich, nie we mnie. Kiedy dowiedziałem się, że jestem obdarzony mocą, wstydziłem się, jakby to była wada, jakieś przekleństwo. Całe życie słyszałem, że tak jest. Oddałbym wszystko, żeby się tego pozbyć. Miałem ochotę zabić mojego ojca za to, że mi to przekazał. - Na jego twarzy znów pojawił się niewielki uśmiech. - Ale zrozumiałem, że to nie jest przekleństwo. To dar. Taki sam jak moc uzdrawiania mojej mamy. Mogę robić rzeczy, których inni nie potrafią. Już nie będę za to przepraszał.

Han chciałby widzieć to tak samo jasno. Miał jednak wrażenie, że ostatnio ciągle tylko reaguje na cudze działania i plany. Nigdy do niczego nie dojdzie, jeśli nie będzie wiedział, dokąd zmierza.

- Jak już mówiłem, dobrze tu być - ciągnął Tancerz - ale chciałbym zostać dłużej w akademii. Robiłem postępy pod okiem Ognioplasta. Chyba był zadowolony, że trafił mu się ktoś szczerze zainteresowany kształtowaniem metalu. Dał mi kilka cennych ksiąg… Ale nie zaprosiłeś mnie tutaj, żeby gadać o moich planach?

- Właściwie częściowo tak. Częściowo. Staram się rozeznać, jaką bronią dysponujemy.

Tancerz pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Mogę wzmocnić siłę amuletu, który dla ciebie zrobiłem, jeśli chcesz - powiedział. - I tak nie będzie tak potężny jak ten, którego ja używam. Ten zrobiony przez Elenę. Ani ten, który zabrałeś Bayarom.

- Nie ma pośpiechu - odparł Han, dotykając repliki amuletu na swojej szyi. Ten zalśnił słabo. - I tak w zasadzie z niego nie korzystam, jest tylko na pokaz… Nie musisz używać mojego starego amuletu - dodał. - Możesz sobie zamówić jakiś specjalnie dla siebie.

Tancerz gładził amulet wykonany przez Elenę dla Hana. Używał go, odkąd zgubił własny w Ardenie.

- Już się do niego przyzwyczaiłem. I naładowałem własną mocą. Nie ma powodu, by go zmieniać.

Han dobrze to rozumiał. Gdy już wytworzy się więź między czarownikiem a jego amuletem, trudno ją zerwać.

- Mam przyjaciół w kolonii Demonai - mówił Tancerz. - Nie wojowników. Rzemieślników. Zobaczymy, co będzie dalej z koronacją… Jeśli przeżyję, to chciałbym tam pójść.

- Nie sądzisz, że to niebezpieczne? Wybrać się do kolonii Demonai? - dopytywał Han. - Będąc czarownikiem?

- Wszystko jest niebezpieczne. - Tancerz wzruszył ramionami. - Ale łatwiej będzie, jeśli uda ci się odwrócić uwagę Eleny i Nocnego Wędrowca.

- Zrobię, co się da, żeby ich zająć obserwowaniem mnie - obiecał. - A poprosiłem cię o przyjście, bo muszę ci coś powiedzieć… Wracając z akademii, znowu spotkałem się z Krukiem.

Han odwrócił się od zdumionego przyjaciela, by napełnić dzbanek wodą i postawić go nad ogniem.

- Nie mówisz poważnie. Chyba sam się prosisz o śmierć - w końcu odezwał się Tancerz.

- Wszystko jest niebezpieczne - odparł Han, unosząc brew znacząco. Usiadł na skraju ławy i ściągnął buty. - Ale potrzebuję twojej rady.

- Hmmm… Nigdy nie rezygnujesz? Coś mi się zdaje, że i tak jej nie posłuchasz.

- To nie tak niebezpieczne jak myślisz. Już ci mówiłem, że Kruk nie ma własnej mocy.

- No to jak się dostaje do Edijonu? Skoro prawie nikomu się to nie udaje?

- Wykorzystuje moją moc. Beze mnie nic nie może zrobić - odpowiedział Han. - Ale ma niesamowitą wiedzę o magii.

- To kim on jest w prawdziwym świecie? - zapytał Tancerz. - I czemu nie spotkacie się w miejscu wskazanym przez ciebie?

- Jeśli wierzyć w to, co mówi, w naszym świecie nie można go spotkać - powiedział Han. Starał się przekazać to, co wie, w małych dawkach. - Istnieje tylko w Edijonie. Jest cienieni czarownika, który żył dawno temu.

- Cieniem? - powtórzył Tancerz ze sceptycyzmem. - Który siedzi w Edijonie tyle czasu? I tak po prostu cię znalazł pierwszego dnia, gdy tam wszedłeś? - Tancerz wyciągnął kosmyk włosów, rozprostował go palcami, podzielił na części i zaczął zaplatać warkoczyk.

Han wyjął spod koszuli wężowy amulet i stuknął w niego dwoma palcami.

- Nie w Edijonie. Tutaj. Czeka tutaj od tysiąca lat. Ukrywa się w tym amulecie.

Tancerz wpatrywał się w magiczny przedmiot na piersi Hana. Po chwili podniósł wzrok na przyjaciela.

- W amulecie? Sporo wiem o czaromiotach, ale o czymś takim nigdy nie słyszałem. - Oderwał kawałek sznurka z motka trzymanego w kieszeni. - W Oden’s Ford jest wielu czarowników. W Fells jeszcze więcej. Nie uważasz za bardziej prawdopodobne, że Kruk jest jednym z nich? - Skończył jeden warkoczyk, owinął jego koniec kolorowym sznurkiem i zabrał się do zaplatania następnego.

Han nasypał do kubków liści górskiej herbaty i zalał je wrzątkiem.

- I dlaczego nie mówi ci, kim jest, skoro chce z tobą współpracować? - nie dawał za wygraną Tancerz.

- Jego pierwotnym celem było mnie wykorzystać, a nie ze mną współpracować - odpowiedział Han. - Ale talizman, który zrobiłeś, go powstrzymał. I ostatnim razem, gdyśmy się spotkali, wyjawił mi, kim jest.

Tancerz nachylił się.

- I?

Han zaczerpnął powietrza i powiedział jednym tchem:

- Twierdzi, że jest Algerem Waterlowem. Ostatnim obdarzonym mocą królem Fells.

Dłonie Tancerza znieruchomiały, na jego twarzy pojawił się grymas niezadowolenia.

- Czyli spotykasz się z kimś, kto twierdzi, że jest Królem Demonem, który omal nie zniszczył świata?

Han skinął głową.

Tancerz przyglądał się mu oniemiały przez chwilę, która zdawała się trwać wieki.

- I chcesz nadal się z nim spotykać? - zapytał w końcu, kręcąc głową.

Han ponownie przytaknął.

- Nie podoba mi się to - oznajmił Tancerz, jak zwykle sceptyczny. - Albo on kłamie, co źle o nim świadczy, albo mówi prawdę, co byłoby jeszcze gorsze. - Dmuchnął w swoją herbatę, żeby ją przestudzić. - Dużo gorsze.

- Mnie też się to nie podoba - przyznał Han. - Ale tylko to wiem. Dlatego cię tu zaprosiłem… żeby usłyszeć twoje zdanie.

- Jak mam ci cokolwiek doradzić, skoro nigdy go nie spotkałem? - Tancerz upił łyk herbaty, unosząc brew, po czym energicznie odstawił kubek na kominek. - Muszę go poznać i sam się przekonać.

- Ale… - Han zaczął się zastanawiać. - On nie może tu przyjść, więc ty będziesz musiał wejść do Edijonu. Wścieknie się, jeśli cię przyprowadzę.

- A czemu? Dlaczego nie chce, żeby ktokolwiek go widział? Co takiego ukrywa?

- Mówi, że zna tajemnice, za które Bayarowie wiele by dali. Jeśli się dowiedzą, że mogę z nim rozmawiać, jesteśmy skończeni.

- To wygodne, nie sądzisz? - parsknął Tancerz. - Czemu miałbyś mu wierzyć? Co on takiego zrobił oprócz tego, że próbował cię wykorzystać, żeby osiągnąć swój cel?

Tancerz miał rację. Odkąd Rebeka okazała się Raisą, Han stracił wiarę we własny osąd. Jak mógł tak się pomylić? Jak mógł nie zauważyć, że spotyka się z księżniczką?

Tancerz był jego przyjacielem i sprzymierzeńcem, nadszedł czas, by zacząć go tak traktować.

- W porządku - powiedział Han. - Chodź ze mną do Edijonu, spotkamy się z nim i powiesz mi, co sądzisz. Jeżeli kłamie, to może we dwóch uda nam się przechytrzyć samozwańca. Poza tym zaplanowałem… Zaraz ktoś tu przyjdzie.

Niemal natychmiast rozległo się pukanie do drzwi. Han poszedł otworzyć.

To byli Iwa z Lucjuszem Frowsleyem.

Już prawie rok minął od chwili, gdy Han ostatni raz widział swojego dawnego pracodawcę, ale tysiącletni staruszek wciąż zachowywał ślady przemiany, widocznej przy ich ostatnim spotkaniu. Jego włosy i broda były równo przycięte, a ubranie miał czystsze i w lepszym stanie niż dawniej.

Lucjusz wygląda lepiej, a ja gorzej niż kiedyś, pomyślał Han. Starzec był kimś więcej niż chlebodawcą - był osobą, której Han ufał. Do momentu, gdy się dowiedział, że Lucjusz przez tyle lat taił przed nim prawdę o jego pochodzeniu. Jakie jeszcze sekrety skrywa ten ślepiec?

Jedno się nie zmieniło: staruszek trzymał w jednej ręce butelkę z własnym wyrobem, a w drugiej cynowe kieliszki.

- Samotny Łowco, posłałam po Lucjusza, jak prosiłeś - powiedziała Iwa, spoglądając na nich obu.

- Witajcie, Lucjuszu - odezwał się Han i chwycił ślepego starca za ramię, by go skierować w odpowiednią stronę.

- Chłopcze! - Lucjusz zamknął oczy i uśmiechnął się, jakby się napawał ciepłem obecności Hana. Twarz starca pomarszczyła się przy tym jak wysuszony skalisty grunt.

- Samotny Łowco, czy trzeba ci jeszcze czegoś? - zapytała Iwa.

- Dziękuję, Iwo. - Han pokręcił głową.

- Poślij po mnie, gdy Lucjusz będzie gotów do powrotu - powiedziała i opuściła sadybę.

- Jakże się cieszę, że wciąż żyjesz. - Starzec uniósł butelkę i pomachał nią znacząco. - Mamy co świętować.

Lucjusz zawsze znajdował okazję do świętowania. Han podprowadził go do kominka, przytrzymując za łokieć.

- Tutaj. Siądźcie przy palenisku - powiedział. - Jest tu też Tancerz Ognia. Chcecie herbaty?

- Herbaty? - Z wyrazem niezadowolenia na twarzy Lucjusz usadowił się na ławie i ostrożnie ustawiał obok siebie kieliszki. - Wolałbym coś mocniejszego.

- Na razie zostańmy przy herbacie - oświadczył Han i przygotował dla wszystkich napar. Upewnił się, że starzec dobrze trzyma swój kubek, i wrócił na swoje miejsce.

- A więc - odezwał się Lucjusz, odstawiając swoją herbatę, nawet jej nie spróbowawszy - opowiedz mi wszystko. Opowiedz o Oden’s Ford. Spędziłem tam najlepsze lata mojego życia. Czy studenci nadal biją się na Mostowej?

- Nadal - odparł Han. - I rektorscy nadal ich przepędzają.

- Przeklęci rektorscy - mruknął Lucjusz, a jego zamglone oczy skupiły się na jakimś obrazie z przeszłości. - I ta ich cisza nocna. Alger… ten to umiał utrzeć im nosa, tyle ci powiem. Był jak duch. Chodził, gdzie chciał, kiedy chciał, a rektorscy nic nie mogli na to poradzić.

- Właśnie o nim chciałem z wami pomówić - wtrącił Han. - O Algerze.

- O Algerze? - Lucjusz poderwał głowę, jego twarz wyrażała niepokój. - Jak to o nim?

- Jaki był, kiedy go znaliście? - zapytał Han. - Na przykład jak wyglądał?

- No cóż… był piekielnie przystojny - odparł Lucjusz. Jasne włosy i niebieskie oczy barwy oceanu Indio latem. Damy twierdziły, że można w nich było utonąć. Dobrze zbudowany, poruszał się jak kot. Ja też byłem wtedy niczego sobie, ale jeśli chodzi o kobiety, to nie miałem przy nim szans. - Lucjusz potarł nos wewnętrzną stroną dłoni. - Ja i Alger spędziliśmy kiedyś cały weekend w żeńskim dormitorium w Szkole Świątynnej. Potem cała rzesza panienek zrezygnowała z przyjęcia ślubów. - Jego twarz rozjaśnił szeroki, szczerbaty uśmiech, który jednak szybko zgasł. - Oczywiście takie wyprawy się skończyły, gdy poznał Hanaleę.

- Jak odnosił się do innych studentów? - zapytał Han.

- Było w nim coś takiego, że ludzie chcieli z nim być. Przyciągał do siebie. Jak tylko gdzieś wchodził, zaraz do niego lgnęli. Wszyscy go lubili.

Han pocierał podbródek. Miał uwierzyć, że okrutny Król Demon z opowieści był duszą towarzystwa w Oden’s Ford?

- Wszyscy oprócz Kinleya Bayara, ma się rozumieć - dodał Lucjusz.

- Kinley Bayar? - zainteresował się Han. - Kto to taki?

- Nie pamiętasz, chłopcze? To on miał się ożenić z królową Hanaleą.

- A tak.

- Byli jak rozgrzany olej i woda… Kinley i Alger. Kinley zawsze chciał być pierwszy. Alger też… i tam, gdzie szli łeb w łeb, zwykle wygrywał Alger. A Kinley nie znosił przegrywać.

- Byliście kiedyś w Edijonie? - nagle zapytał Han.

- Edijonie? - Lucjusz zamrugał, zaskoczony gwałtowną zmianą tematu. - Pewnie, wiele razy. To było nasze miejsce spotkań. Zwłaszcza podczas wojny.

To miało sens, o ile oczywiście Kruk mówił prawdę.

- Tancerz i ja też byliśmy w Edijonie - powiedział Han. - Spotkałem tam kogoś, kto twierdzi, że jest Algerem Waterlowem.

Z twarzy Lucjusza zniknęło rozmarzenie.

- Alger? Co ty mówisz? - Pochylił się, poruszony, jego jabłko Adama niespokojnie podskakiwało przy połykaniu śliny.

- Dlatego chciałem z wami porozmawiać - oświadczył Han. - To się wydaje niemożliwe, ale on tak twierdzi. Poza tym wie o magii więcej niż ktokolwiek ze znanych mi osób.

- Alger - westchnął Lucjusz. Zaciskał sękate dłonie na udach, jakby próbował pochwycić tę myśl. - Alger żyje. Kto by pomyślał?

- Mmm… właściwie to nie żyje - odparł Han. - Utrzymuje, że przez cały czas ukrywał się w swoim starym amulecie. - Chłopak dotknął wężowego czaromiota, lecz po chwili przypomniał sobie, że Lucjusz tego nie widzi. - Nazywa siebie cieniem. Nie duchem, choć też nie może pojawić się w prawdziwym świecie. W każdym razie nie jako on.

Lucjusz oblizał wargi. Jego twarz była bledsza niż zwykle.

- Jesteś tego pewien? Wiesz na pewno, że nie znajdzie jakiegoś sposobu?

- Nie wiem. - Han wzruszył ramionami. - Tak twierdzi.

- Wszystko jest możliwe, jeśli dotyczy Algera Waterlowa - powiedział Lucjusz. - Skoro ja żyję, to on też może. Czy mówił coś o mnie? - chwycił Hana za ramię. - Czy mówił, czego chce? Powiedz mi.

Han pokręcił głową. Obawiał się, że Lucjusz za chwilę padnie rażony apopleksją.

- Niewiele opowiadał o przeszłości. Zadeklarował tylko, że chce się zemścić na Bayarach. Wydaje się wściekły na to, co się stało.

- Powinien być wściekły - stwierdził Lucjusz. - Ma powody. - Obrócił się, wymacał swoją butelkę i zębami wyciągnął z niej korek. Drżącymi rękami nalał sobie bimbru i szybko go wypił, po czym powtórzył całą procedurę.

- Zdaje się, że ma też pretensje do Hanalei o to, że go zdradziła - dodał Han.

Lucjusz pokręcił głową, zacisnął powieki, mocno chwycił cynowy kieliszek.

- Ale… czy to w ogóle możliwe? - dociekał Han. - Że przetrwał tysiąc lat ukryty w amulecie? Biorąc pod uwagę to, co wiecie o magii i o nim?

- Posłuchaj mnie - powiedział Lucjusz, otwierając oczy. - Nie wiem, jak można to zrobić, ale jeśli to tylko było możliwe, to on mógł tego dokonać. - Opróżnił swój kieliszek jednym haustem i znowu go napełnił. - Na słodką Theę z gór, Alger wrócił.

- Zaraz, poczekaj… - Han położył dłoń na ramieniu starca. Lucjusz tak się wzdrygnął, że omal nie rozlał swojego trunku. - Nie jestem pewien, czy to rzeczywiście on. Może to jakaś sztuczka. Liczyłem na to, że podpowiecie mi coś, jakieś pytanie, które mógłbym mu zadać, na które tylko on zna odpowiedź.

- Coś, co Alger by wiedział… - Lucjusz zmarszczył brwi i otarł czoło rękawem - Niech pomyślę.

Kiedy on myślał, Han wstał i napełnił kubki herbatą. Z wyjątkiem tego, który wciąż był pełny, bo Lucjusz nie upił nawet łyka.

- Na przykład takie dwie rzeczy - nagle odezwał się Lucjusz. - Dwie rzeczy, o których wie tylko Alger. Jakie było ich sekretne miejsce spotkań z Hanaleą i co jej ofiarował w dowód miłości, kiedy się zaręczali.

- W porządku - powiedział Han. Pomyślał przy tym, że Alger i Lucjusz musieli być bardzo bliskimi przyjaciółmi, skoro Lucjusz znał takie sekrety. - A odpowiedzi?

- Spotykali się w oranżerii zamku Fellsmarch nad sypialnią Hanalei - rzekł Lucjusz. - Chyba nadal tam jest. Z jej komnaty było tajemne przejście do oranżerii.

- Oranżeria - powtórzył Han. - A co podarował Hanalei?

- To był pierścień z kamieni księżycowych, szafirów i pereł. Bo widywał ją tylko przy blasku księżyca, jak mówił. Hanalea nosiła go do końca życia. - Wzdrygnął się. - Wyobraź sobie, jak musiał się czuć uwięziony w amulecie, gdy Hanalea starzała się, a potem zmarła.

Dziwne, pomyślał Han. Lucjusz nie tylko uważał opowieść Kruka za możliwą, ale wydawał się przekonany, że to prawda. Jakby czekał na to od tysiąca lat. Jakby to było nieuniknione.

- Co teraz zamierzasz, chłopcze? - głos Lucjusza wdarł się w myśli Hana.

- Ja i Tancerz wejdziemy dziś do Edijonu. Chcę się dowiedzieć, czy on naprawdę jest tym, za kogo się podaje.

- Słuchaj - wtrącił Tancerz - nawet jeśli on jest tym, za kogo się podaje, i nawet jeśli Lucjusz za niego ręczy, skąd mamy mieć pewność, że można mu ufać? Tysiąc lat zamknięcia w amulecie może zmienić człowieka. Może on planuje skończyć to, co zaczął podczas Rozłamu?

- Chłopcze, czy on wie, kim jesteś? - zapytał Lucjusz. - Wie, że jesteś jego potomkiem?

- Nie - odparł Han. - On chyba nie bardzo wie, co się działo, kiedy był… zamknięty. Nie wiedziałem, czy mu to powiedzieć, czy nie.

- Powinieneś mu wyznać prawdę - stwierdził Lucjusz. - Ma prawo wiedzieć, że jego ród nie wyginął. To może mieć duże znaczenie. Alger pewnie zechce ci pomóc. Wierz mi, że warto go mieć po swojej stronie.

Starzec wstał i chwycił swoją butelkę oraz kieliszki.

- Wezwijcie Iwę - poprosił. - Wracam do domu.

Nie chciał powiedzieć nic więcej.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY
Z powrotem w Edijonie

Kiedy Lucjusz wyszedł, Han poprosił czeladników Iwy, aby nie wpuszczali do niego żadnych gości. Ostrzegł ich, że on i Tancerz będą używać niebezpiecznej magii, i zbudował magiczne bariery chroniące dostępu do izby. Następnie dwaj czarownicy usiedli na sąsiednich ławach w rogu.

- Na pewno chcesz to zrobić? - zapytał Tancerz. - Lucjusz wyglądał na przekonanego, że Algera Waterlowa stać na wszystko. Chyba się go trochę boi.

- To w jakimś stopniu potwierdza słowa Algera - zauważył Han. - Jeśli wierzyć Lucjuszowi, Alger był na tyle potężny, że mógł ukryć się w amulecie na tysiąc lat.

- Po co ktokolwiek chciałby to robić? - zapytał Tancerz.

- Może z żądzy zemsty? - odparł Han. - Albo żeby wygrać za wszelką cenę? - Zupełnie jak ja, dodał w myślach.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach.

- Próbowałeś wracać do Edijonu? - zapytał Han. - Po tamtych zajęciach z Gryphonem?

- Nie. - Tancerz wbił wzrok w sufit. - Nigdy nie widziałem w tym wiele sensu, a po tym, co przytrafiło się tobie za pierwszym razem, jakoś nie miałem ochoty na następne próby.

- Powinniśmy ruszać - stwierdził Han po kolejnej chwili ciszy. - Mogę zabrać cię z sobą albo możesz użyć własnej mocy.

- Zrobię to sam - powiedział Tancerz. - Wtedy będę też mógł wrócić samodzielnie. Masz ze sobą jarzębinowy talizman? - Tancerz sięgnął dłonią do własnego. Zrobił go dla siebie po tym, jak to narzędzie ochroniło Hana przed opętaniem przez Kruka.

Han skinął głową i uchylił kołnierz, tak by Tancerz sam się przekonał.

- Poczekaj kilka minut, zanim ruszysz za mną. Uprzedzę Kruka o twoim przybyciu. - Han nie był pewien, czy to dobry pomysł, ale to wydawało mu się uczciwe. - Nie sądzę, żeby w wypadku Kruka miejsce spotkania miało znaczenie. On po prostu zawsze tam jest i czeka. Ale my spotkajmy się w wieży Mystwerku.

A jeśli Kruk się nie zjawi? pomyślał Han. Wyjdę na głupka.

To było jego najmniejsze zmartwienie.

Położył się, zamknął oczy i wymówił znajome słowa otwierające portal. Obudził się w wieży Mystwerku.

Była północ. W świetle księżyca wpadającym przez okna wirowały drobinki kurzu.

Kruk siedział ze skrzyżowanymi nogami na podłodze na wprost Hana. Był ubrany na czarno, jedynym jasnym elementem jego postaci były włosy koloru lnu. Gdyby Han go nie znał, pomyślałby, że albo jest przygnębiony, albo się modli.

Han szybko zmienił swój wygląd: pozbył się stroju klanowego i przywdział eleganckie szaty i lśniące pierścienie. Chciał w ten sposób okazać szacunek Krukowi i zaznaczyć, że przestrzega zasad panujących na jego terenie.

Kruk otworzył oczy.

- Alister! - Zerwał się na nogi i poprawił swe ponure szaty. Po chwili nieco się rozjaśnił: dodał sobie pierścieni, cekinów i klejnotów, jakby chciał zaznaczyć poprawę nastroju. - Ty żyjesz! - Przyglądał się uważnie twarzy Hana, szukając na niej blizn. - Czy wszystko w porządku? Jak się czujesz?

Han wzruszył ramionami, zaskoczony troską Kruka.

- Przeżyję.

- Czyli to prawda, że Stworzyciel ma głupców w opiece - oświadczył tonem, który przypominał dawnego Kruka. - Omal się nie zabiłeś, ratując tę dziewczynę. Wyczerpałeś i amulet, i siebie. Myślałem, że już po tobie. Czemu to zrobiłeś?

Han nie wiedział, jak odpowiedzieć na to pytanie, w czasie teraźniejszym czy w przeszłym.

- Była dla mnie ważna. Musiałem spróbować ją uratować.

- Przeżyła? - zapytał Kruk. - Czy chociaż to całe poświęcenie się opłaciło?

- Żyje - odparł Han. - A czy było warto, nie wiem.

Kruk roześmiał się i ten śmiech był niespodziewanie uroczy.

- Uczysz się, Alister. Mówiłem ci, żeby się nie wdawać w wojny o kobietę. Ale nie boisz się ryzyka, skoro tu wróciłeś.

- Wciąż nie jestem przekonany, czy mówisz prawdę - powiedział Han. - Zaprosiłem tu do nas kogoś. Kogoś, komu ufam.

Uśmiech Kruka zniknął i ustąpił miejsca irytacji.

- Nie. Co to, to nie! Umawialiśmy się, że przychodzisz sam. Nikt inny nie może wiedzieć o moim istnieniu.

- Umawialiśmy się, że mi pomożesz pokonać Bayarów, a nie, że będziesz mnie traktował jak głupka. Teraz nie powinieneś narzekać na zasady.

Kruk zaczął chodzić niespokojnie tam i z powrotem.

- Próbuję cię chronić. Bayarowie od tysiąca lat chcą mnie wykurzyć z tego amuletu. Co się z tobą stanie, gdy się dowiedzą, że możesz się ze mną porozumiewać? Jak myślisz? Masz ochotę na tortury w lochach Domu Orlich Gniazd? Byłem tam i wierz mi, że nie chcę tam wrócić.

- Kiedy poznasz mojego przyjaciela, zobaczysz, że jest mało prawdopodobne, że coś sypnie Bayarom - powiedział Han. - A nawet gdyby cokolwiek powiedział, to i tak by go nie słuchali. Zresztą, już i tak za późno.

Zupełnie jakby rozmowa o Tancerzu miała moc przywołującą, powietrze między nimi zgęstniało i zafalowało. Po chwili pojawił się Tancerz we własnej osobie, odziany w uroczysty strój klanowy.

Kruk zrobił dwa kroki w tył, jego oczy rozszerzyły się, zasłonił głowę ramionami. Han odruchowo stanął między Krukiem a Tancerzem. Tancerz najpierw wyglądał na zdezorientowanego, a po chwili wbił wzrok w Kruka.

- Jesteś mniejszy, niż myślałem - powiedział, przechylając głowę. - I nie masz płonącego wzroku.

Kruk powiększył się odrobinę i nieco wypiękniał, niczym paw puszący swoje opierzenie albo herszt gangu kroczący przez miasto.

- Miedzianolicy? Sprowadziłeś tu do mnie miedzianolicego? - Kruk powoli opuszczał ramiona, wpatrując się w Tancerza, jakby to on był demonem. - Nie - mruknął. - To nie w porządku. Jesteś czarownikiem udającym miedzianolicego.

Tancerz dotknął swojego talizmanu.

- Jasne, że jestem czarownikiem. Inaczej by mnie tu nie było. Ale jestem też klanowcem.

- Haydenie Tancerzu Ognia, poznaj Algera Waterlowa - Han w dość oficjalny sposób dokonał prezentacji.

Kruk wydawał się niespokojny jak zabłąkany przechodzień w Łachmantargu.

- Jest w tobie coś - szepnął, bacznie obserwując Tancerza. - Coś… ukrytego. Niebezpiecznego. Coś, czego nie chcesz nikomu ujawnić. Czy myśmy się gdzieś nie spotkali?

Tancerz pokręcił głową.

- Jestem dopiero drugi raz w Edijonie.

- To my mamy parę pytań do ciebie - rzucił Han, który zaczynał już tracić cierpliwość.

- Pytań? - Kruk przerzucił wzrok na Hana. - Jakich pytań?

- Twierdzisz, że jesteś Algerem Waterlowem, ostatnim z królów obdarzonych mocą. Jeśli tak, to powiedz mi, gdzie spotykałeś się potajemnie z Hanaleą, zanim razem uciekliście.

- To moja sprawa i nikomu nic do tego. - Kruk zacisnął usta, jakby nie miał zamiaru ich już więcej otwierać.

- To nasza sprawa, jeśli mamy ze sobą współpracować - odparł Han.

- Odeślij stąd tego miedzianolicego - powiedział Kruk. - Z nim nie będę współpracował. Potem możemy gadać.

Han potrząsnął głową.

- Chcę, żeby był świadkiem. Albo pójdę razem z nim. - To była uliczna brawura. Nie mógł pokazać Krukowi, jak bardzo mu zależy na jego pomocy.

Twarz Kruka wykrzywił grymas niezadowolenia.

- Niech będzie. Hanalea i ja spotykaliśmy się w szklarni w zamku Fellsmarch - powiedział. - Było tam tajne przejście z jej komnat.

- Szklarnia? - zapytał Han niepewnie. Lucjusz wspominał o oranżerii.

- Oranżeria. - Kruk machnął dłonią lekceważąco. - Takie oszklone pomieszczenie.

Han starał się niczego po sobie nie pokazać, chociaż czuł, jak ściska go w dołku. Czyżby Kruk mówił prawdę?

- No dobra - powiedział. - Brzmi wiarygodnie. A co dałeś Hanalei jako prezent zaręczynowy?

Oczy Kruka zwęziły się.

- Kto ci o tym powiedział? - zapytał. - Skąd masz te informacje?

Han zawahał się przez chwilę.

- Pamiętasz Lucjusza Frowsleya?

Kruk wyglądał na zdezorientowanego.

- Frowsley ? - Pokręcił głową. - Chyba nie… - Podniósł wzrok. - Chodzi o Lukasa? Lukasa Fasera? Chodziliśmy razem do Mystwerku. Przyjaźniliśmy się. Ale to było tysiąc lat temu.

Han był zaskoczony. Czy Lucjusz zmienił imię?

- Możliwe - powiedział. - To długa historia, ale on jeszcze żyje. Od niego mam te pytania. I odpowiedzi.

- Lukas - szepnął Kruk, bardziej sam do siebie niż do Hana. - Czy to możliwe? Już prawie zapomniałem o… o tym. Bardzo chciał żyć wiecznie, ale nie miałem pojęcia, czy…

- Po prostu odpowiedz mi na pytanie, dobrze?

Lśniące oczy Kruka spoczęły na Hanie.

- Dałem Hanalei pierścionek… Kamienie księżycowe, perły i szafiry. A ona dała mi złoty pierścień z wyrytym swoim imieniem, żebym ją zawsze miał przy sobie. - Zaśmiał się gorzko. - Bayarowie zabrali mi go, tak jak wszystko inne.

- A więc to prawda - powiedział Tancerz, odruchowo zaciskając palce na amulecie. - Jesteś Królem Demonem.

Kruk obrócił się w stronę Tancerza. Wtem drgnął, na jego twarzy pojawił się wyraz nagłego olśnienia, a w oczach zapłonął ogień.

- Skoro mowa o demonach - powiedział niskim, budzącym grozę głosem - według mnie masz twarz demona. - Skoczył gwałtownie przed siebie w taki sam sposób, w jaki zrobił to, gdy opętał Micaha w Edijonie. Ale odbił się, odegnany siłą talizmanu z jarzębiny.

- Jesteś zgniłym Bayarem! - krzyknął, wstając, a jego obraz chwiał się i migotał niczym flaga na wietrze. - Myślałeś, że cię nie rozpoznam po tylu latach? Myślisz, że nie rozpoznałbym tej sztancy rodu Orlich Gniazd? - Głos mu drżał, na twarzy malowała się odraza.

Tancerz stał jak wmurowany, milcząc.

- Mówiłem ci, jakie to ważne, żeby utrzymywać moje istnienie w tajemnicy, zwłaszcza przed Bayarami - Kruk zwrócił się do Hana niskim, wzburzonym głosem. - Teraz zmarnowałeś tę niewielką szansę, jaką miałeś.

- Mylisz się - powiedział Han, bo Tancerz wciąż milczał. - Spójrz tylko. Tancerz nie jest Bayarem. Pochodzi z klanu, wychowywał się w Sosnach Marisy. Znam go od dziecka.

- Zabij go! - wycedził Kruk przez zaciśnięte zęby. - Zabij go teraz albo wszyscy poniesiemy konsekwencje.

- Dlaczego zawsze próbujesz mnie namawiać do zabijania? - odparł Han.

- Głupi jesteś, Alister - oznajmił Kruk. - A ja byłem głupi, że ci zaufałem. - Rozpłynął się niczym gasnąca iskra.

Han i Tancerz wpatrywali się w miejsce, w którym był przed chwilą.

- Przepraszam, Samotny Łowco - powiedział Tancerz z głębokim westchnieniem. - Mam nadzieję, że nie zepsułem ci wszystkiego. Wiem, że liczyłeś na jego pomoc.

- Co w niego wstąpiło? - zastanawiał się Han. - Może miałeś rację… Od siedzenia przez tysiąc lat w amulecie postradał zmysły.

Tancerz pokręcił głową.

- Albo potrafi odróżnić Bayara, i tyle - powiedział cicho. Gdy Han spoglądał wyczekująco, strój Tancerza zmienił się z klanowego w szaty czarowników ze stułami z herbem Pikującego Sokoła. Jego włosy pozostały jednak splecione. - Moja mama jest z klanu - powiedział. - Zastanawiałeś się kiedyś, kto jest moim ojcem?

- No… słyszałem, co Iwa opowiadała w dniu twojego święta imienia. - Głos Hana drżał z przejęcia.

- To była prawda, w większości - stwierdził Tancerz. - Oprócz tej części, kiedy mówiła, że nie wie, kto to był. No pomyśl, który czarownik mógł być na tyle bezwzględny i arogancki, żeby przyjść w Góry Duchów i tak zaatakować młodą kobietę?

Han przyglądał się uważnie rysom Tancerza: przenikliwe niebieskie oczy w śniadej twarzy, wystające kości policzkowe, gęste, ciemne brwi. Gdy to do niego dotarło, poczuł bolesne ściśnięcie w gardle, jak gdyby połykał wielki kamień.

- Podobieństwo jest uderzające, jeśli się wie, czego szukać - stwierdził Tancerz rzeczowo.

- Na krew i kości Hanalei - szepnął Han, potrząsając głową. - Twoim ojcem jest Gavan Bayar! - Nic dziwnego, że Tancerz uważał swoją moc za przekleństwo.

- Nie wiesz, jak mnie kusiło, żeby przedstawić się Micahowi i Fionie jako ich odnaleziony po latach braciszek - powiedział Tancerz. - Niemal warto było zostać za to zabitym. Jakiś czas wydawało mi się to łatwym wyjściem. Ujawnię się jako Bayar, a oni mnie zamordują.

Do Hana wróciły wspomnienia: wściekłość Tancerza, kiedy spotkali Micaha z kuzynami na Hanalei. Wtedy to się wydawało takie nie w jego stylu. Wiedza Tancerza o czarownikach i ich zwyczajach, tak rzadka w Górach Duchów. Reakcja Micaha na Tancerza za każdym razem, gdy się spotykali.

- Czy Bayarowie wiedzą? - zapytał Han.

Tancerz pokręcił głową z ledwie zauważalnym uśmieszkiem.

- Myślę, że Micah widzi we mnie swojego ojca. Jakby coś instynktownie wyczuwał, ale sam nie może w to uwierzyć. Nigdy nie spotkałem się z lordem Bayarem. Gdyby on wiedział, już bym nie żył.

- A Demonai? Averill? Elena Cennestre? Oni wiedzą?

Tancerz kręcił głową.

- Gdyby oni wiedzieli, utopiliby mnie zaraz po urodzeniu. Wiemy o tym tylko ja i Iwa. Teraz jeszcze ty. I niestety Kruk.

Han przypomniał sobie, jak Iwa sprowadziła Tancerza do miasta, do oratora Jemsona, z nadzieją, że uda się pozbawić go mocy. Całe życie ukrywała ten sekret, próbując znaleźć dla ukochanego syna miejsce w tym zagmatwanym świecie.

- Czemu mi nie powiedziałeś? - zapytał Han, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć.

- Ty powinieneś mi odpowiedzieć na to samo pytanie - odparował Tancerz. - Ile tajemnic skrywasz przede mną?

- Nie krytykuję cię - powiedział Han. - Pytam tylko, dlaczego.

- Sam nie wiedziałem, dopóki nie zacząłem przejawiać mocy - rzekł Tancerz. - Później parę razy chciałem ci powiedzieć, ale wiedziałem, jakie masz zdanie o Bayarach po tym, co stało się z twoją rodziną. Nie miałem pojęcia, jak zareagujesz. No i jest jeszcze Cat… Ona nienawidzi Bayarów. Wymordowali wszystkich jej przyjaciół. Poza tym mama kazała mi przysiąc, że nigdy nikomu tego nie wyjawię. - Tancerz mówił spokojnie, patrząc Hanowi prosto w oczy. - Do tej pory nie chciałem, żeby ktokolwiek wiedział. Ale teraz cieszę się, że się dowiedziałeś. Mam już dość zachowywania się tak, jakby to była nasza wina. Jakbym musiał się wstydzić tego, kim jestem. Nie mam wpływu na czyny innych ludzi, ale mogę decydować o tym, jak przeżyć własne życie.

Han czuł, jak wzbiera w nim złość. Czemu Tancerz i Iwa mieliby dźwigać ten ciężar - ukrywać to w tajemnicy, wiecznie bać się, że to wyjdzie na jaw, zastanawiać się, co zrobią Bayarowie, gdy się dowiedzą?

- Czy Iwa ma na to dowód? - zapytał. - To znaczy, że to Bayar…

- Wciąż ma pierścień Bayara - odparł Tancerz. - Kiedy odkryła, że będzie miała dziecko, ukryła pierścień, a wszystkim powiedziała, że nie wie, kto jest ojcem.

Han otworzył usta, lecz Tancerz ruchem dłoni powstrzymał go przed zabraniem głosu.

- Chciała mnie chronić przed Bayarami i Demonai. Gdy jednak okazało się, że jestem obdarzony mocą, utrzymanie mego pochodzenia w tajemnicy stało się zbyt trudne. Wiedziałem, że wcześniej czy później prawda wyjdzie na jaw.

- Powinna była podać jego imię i sprowadzić go przed sąd - burknął Han.

- Nam to wydaje się oczywiste. - Tancerz skinął głową. - Ale jej strach przed Bayarem jest silniejszy od rozsądku. Została napadnięta tak blisko domu, że zupełnie straciła poczucie bezpieczeństwa. Potem już zawsze czuła się zagrożona. - Po chwili milczenia dodał: - Bayar za to zapłaci.

Han ścisnął ramię Tancerza.

- Jesteś moim przyjacielem. Nie obchodzi mnie, kto jest twoim ojcem.

- Mam nadzieję, że Cat myśli tak samo. Zamierzam jej powiedzieć. Nie chcę mieć przed nią żadnych tajemnic. Już nie. - Przesuwał palcami po swoim amulecie. - Nie mówmy nic Iwie… w każdym razie do pogrzebu królowej. Już i tak bardzo się martwi tym, że tam będę. Nie chce, żebym się zbliżał do Bayara.

- Ty o tym zdecydujesz - odparł Han, wciąż zastanawiając się nad tym, co usłyszał. - To twoja tajemnica, myślę jednak, że powinieneś z nią porozmawiać jak najszybciej.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI
Plany na przyszłość

Musisz ufać Hanowi Alisterowi, powtarzała sobie Raisa. Chociaż on cię teraz nienawidzi. Nie masz wyboru.

W zasadzie był wybór. Miała wiele możliwości. Mogła przystać na zaproponowany przez ojca plan potajemnego wzięcia udziału w uroczystości i opuszczenia jej po cichu albo na pomysł porwania forsowany przez Reida Nocnego Wędrowca.

Chciała jednak okazać Hanowi zaufanie, bo nie ufała mu wcześniej. Mogła tylko mieć nadzieję, że podejmuje słuszną decyzję.

Nie pomagało jej to, że Reid Nocny Wędrowiec przy każdej okazji zaznaczał, że on nie ma zaufania ani do Hana Alistera, ani do jego planu. Han nakreślił go poprzedniego dnia podczas krótkiego spotkania. Było ich tylko troje, tak jak chciał. Raisa zaakceptowała jego pomysł.

Potem przedstawili plan innym, ci jednak go nie zaakceptowali. Nocny Wędrowiec był pełen obaw i usiłował ją przekonać do swoich racji. Słońce jeszcze nie wzeszło, a on już od godziny przeszkadzał jej w przygotowaniach do drogi na uroczystości pogrzebowe.

Tematem jego tyrady był Han Alister i jego plan.

- To czarownik - mówił Nocny Wędrowiec. - Jak możecie mu ufać, że stanie po waszej stronie przeciwko Radzie Czarowników?

- Czy nie o to chodzi? - odparła Raisa, przecierając oczy. - Czy nie po to właśnie Elena Cennestre go wynajęła? Miał być naszą tajną bronią.

- Nie powiedziałem, że nie powinniśmy go użyć. Mówię tylko, że nie powinniśmy mu powierzać waszego życia. - Nocny Wędrowiec oparł się o belkę w Sadybie Strażniczki. Był gibki i czujny jak górski kot. Ubrał się w strój polowy: spodnie i pelerynę w kolorach maskujących, na szyi miał amulet Demonai.

Nie wyglądał na zmęczonego, choć niewątpliwie nie spał pół nocy, dowodząc słuszności swego klanowego imienia Nocny Wędrowiec. Kiedy Raisa o świcie wyszła za potrzebą, widziała, jak przed Sadybą Gościnną Reid całował się z Nocną Ptaszyną na pożegnanie. To znaczyło, że wciąż są razem.

Wróciła myślami do teraźniejszości.

- Han nienawidzi Rady Czarowników - powiedziała. - Nie wyobrażam sobie, by mógł się z nimi zbratać.

- Taką wersję przedstawił wam, pani. Ale ma z nimi więcej wspólnego niż z kimkolwiek z nas.

Raisa usiadła na piętach, kładąc dłonie na udach.

- Znowu to robisz - stwierdziła. - Traktujesz mnie, jakbym była głupia. Spędziłam trochę czasu z Alisterem w Oden’s Ford. Znam go lepiej niż ty. Wiem, co robię.

Nocny Wędrowiec podniósł obie ręce.

- Wybaczcie, Wasza Wysokość. - Po chwili przerwy chrząknął. - Zdaje się, że zawsze was przepraszam. Chyba spędzam za dużo czasu z ludźmi, którzy się ze mną zgadzają. - Nabrał powietrza i ciągnął: - Nie umiem się dyplomatycznie wysławiać i nie mam zamiaru podważać waszych decyzji. Ja tylko troszczę się o wasze bezpieczeństwo.

Raisa spoglądała na niego zaskoczona. Nie podejrzewała Nocnego Wędrowca o takie krytyczne podejście do samego siebie. Mimo to nie miała zamiaru dać mu się tak łatwo wymigać.

- Domyślam się, że dlatego chcesz wojny z moją siostrą, prawowitą księżniczką, chociaż nawet nie znasz jej intencji.

Nocny Wędrowiec kręcił głową.

- Chciałem tylko usunąć ją z gry. Tak byłoby bezpieczniej dla was, pani, i dla niej.

- Nie będzie żadnej walki - oświadczyła Raisa. - Tak będzie bezpiecznie dla nas wszystkich. - Przeglądała ubrania, starając się wybrać coś, co pomoże jej dotrzeć z odpowiednim przesłaniem do osób zgromadzonych na pogrzebie matki.

Zastanawiała się, skubiąc brew koniuszkami palców. Co mogę włożyć, by uczcić moją matkę i jej spuściznę? Nie miała wielkiego wyboru - tylko to, w co wyposażyły ją klany. Wszystko inne pozostało w Fellsmarchu i Oden’s Ford. Westchnęła na myśl o pozostawionych w stolicy szafach pełnych wytwornych sukien.

Jesteś żebraczką, pomyślała. Zawsze gościem w cudzym domu, w pożyczonych ubraniach.

Wybrała białą wełnianą spódnicę z klinów i tunikę z lekkiej skóry zdobioną koralikami. Położyła je na ławie. Iwa podarowała jej biały żakiet z jeleniej skóry z wymalowanymi i wyhaftowanymi symbolami Szarych Wilków na plecach i rękawach. Klanowe stroje żałobne nie były tak ponure jak na nizinach. Wyrażały szacunek wobec życia zmarłych i ich związek z żywymi.

- Proszę, poczekaj na mnie na zewnątrz - zwróciła się do Nocnego Wędrowca, który sprawiał wrażenie, jakby miał pozostać przyklejony do jej boku aż do chwili wyruszenia na Szczyt Marianny. Może z rozkazu Eleny, skoro w kolonii jest dwóch czarowników, a może to jego własna inicjatywa?

Nocny Wędrowiec chwycił ją za łokcie i przysunął do siebie, by namiętnie pocałować. Pachniał wyprawioną skórą i świeżym powietrzem.

Raisa odsunęła się dość niechętnie. Wyglądało na to, że on chciałby zacząć od miejsca, w którym kiedyś skończyli. Wiedziała z doświadczenia, że Reid Nocny Wędrowiec pomógłby jej się oderwać od wszelkich kłopotów, gdyby tylko mu na to pozwoliła. Pomógłby jej zapomnieć, że Han Alister traktuje ją jak truciznę.

- Nocny Wędrowcze, wyjdź. Muszę się przebrać. Niebawem ruszamy.

Uśmiech i znaczące spojrzenie wojownika mówiły, że chętnie by został. Wyszedł jednak do drugiego pomieszczenia.

Raisa westchnęła. W obecności Nocnego Wędrowca zawsze miała poczucie osaczenia - zarówno w sferze osobistej, jak i innych spraw. Musiała znaleźć ujście dla jego niespożytej energii. Męczył ją.

Brakowało jej powagi Amona. Pojechał do Fellsmarchu, by towarzyszyć prochom ojca w drodze ze Świątyni Katedralnej na miejsce pochówku. Averill również był w mieście i miał przybyć na uroczystość z Marianną na marach. Raisa miała przy sobie wojowników Demonai, Hana Alistera i Tancerza Ognia. Musieli jej wystarczyć. Miała nadzieję, że uda się ich powstrzymać przed skakaniem sobie do gardeł.

Właśnie wkładała buty, kiedy usłyszała na zewnątrz podniesione głosy, które brzmiały jak kłótnia. Wysunęła głowę zza zasłony i zobaczyła Hana Alistera i Reida Nocnego Wędrowca krążących wokół siebie niczym samce alfa z nasrożoną sierścią na karku i obnażonymi kłami.

Han był ubrany bardziej wytwornie niż kiedykolwiek, cały na czarno - jedynym jaśniejszym elementem było szaroperłowe obszycie wokół szyi i na rękawach. Koszula przylegała mu do ciała, uwydatniając szczupłą, muskularną sylwetkę. Amulet Samotnego Łowcy lśnił na matowej tkaninie, a ciemny kolor stroju podkreślał jasne włosy i niebieskie oczy.

- Co się tu dzieje? - zapytała, przerzucając wzrok z jednego na drugiego.

- Mówiłem mu, że nie może wejść, bo się przebieracie. Ale on się stawia - powiedział Nocny Wędrowiec, z trudem hamując agresję.

- Chciałem wam tylko powiedzieć, że już jestem - odezwał się Han, spoglądając na Raisę, a potem szybko na Nocnego Wędrowca. - Mam robotę do wykonania i niewiele czasu, jeśli nie chcecie się spóźnić na ceremonię.

- Jestem gotowa - oznajmiła Raisa i zaczerpnęła tchu. - Zaczynajmy.

Han spojrzał z wyrzutem na Nocnego Wędrowca i ruchem głowy pokazał mu wyjście.

- Wynocha.

- Zostaję - oświadczył Reid Demonai, składając ręce na piersiach i rozstawiając nogi, jakby nie miał zamiaru się ruszyć z miejsca.

- Powinniśmy porozmawiać na osobności, Wasza Wysokość - powiedział Han. - Jeśli mam was chronić, to im mniej osób wie, co zamierzam, tym lepiej.

Han mówił do Raisy, ignorując Nocnego Wędrowca. Cóż, to miła odmiana. Odkąd wyjawiła mu swoją prawdziwą tożsamość, nie odzywał się do niej, jeśli nie było to konieczne. Jakby musiał płacić wysoką cenę za każde wypowiedziane słowo.

- Nie zostawię cię samego z księżniczką - oświadczył Nocny Wędrowiec. - To zbyt duże ryzyko, zważywszy na działania czarowników wobec naszych królowych.

Ci dwaj się nienawidzą, pomyślała Raisa, i to chyba wykracza poza zwykłą podejrzliwość między czarownikami a klanami. W końcu Han powinien się dobrze czuć w klanach Gór Duchów. Ostatecznie spędzał tu swoje chłopięce lata, a czarownikiem jest dopiero od jakiegoś czasu.

Usłyszała chrząknięcie. Podniosła głowę i zobaczyła, że obaj wpatrują się w nią, czekając, co powie.

- Znam Nocnego Wędrowca od lat - zwróciła się do Hana. - Dzisiaj jest członkiem mojej straży. Skoro można mu powierzyć tę funkcję, to zapewne…

- Nie chcę, żeby mnie rozpraszał - odparł Han. - Już i tak nie jest mi łatwo.

- A więc sam przyznajesz, że nie wiesz, co robisz - wtrącił Nocny Wędrowiec.

- To właśnie jedna z tych bezsensownych uwag, których nie potrzebuję podczas pracy - zauważył Han i spojrzał na Raisę, jakby chciał powiedzieć: „Widzisz”?

- On zostaje - oznajmiła Raisa, czując się, jakby rozsądzała spór małych chłopców. - Ale siedź cicho, Nocny Wędrowcze, i pozwól Alisterowi wykonywać jego pracę. Jeśli się nie dostosujesz, wyproszę cię.

Han odwrócił się w stronę Nocnego Wędrowca.

- Słyszałeś? Siedź w kącie i nie właź mi w paradę, bo zmiażdżę cię magią.

Nocny Wędrowiec spojrzał podejrzliwie, ale zrobił, co mu kazano.

Han powoli okrążał Raisę.

- Stójcie nieruchomo - ostrzegł. - Będę musiał was dotknąć.

Brzmiało to tak, jakby pogodził się z losem i wykonywał tylko swoje obowiązki.

Wsunął dłoń pod pelerynę i Raisa wiedziała, że chwyta swój wężowy amulet. Może dlatego unikał obecności Nocnego Wędrowca. Zapewne nie chciał pokazywać tego amuletu nikomu w kolonii.

Raisa zesztywniała, poczuła ciarki na skórze w oczekiwaniu na jego dotyk. Jego palce wydawały syczący dźwięk, przesuwając się delikatnie po jej głowie, ramionach, karku, talii. Przypominał Raisie rzeźbiarza, który przed wykonaniem monety z jej podobizną zapoznawał się z gliną, nim przystąpił do jej kształtowania.

Han cofnął się i w zamyśleniu pocierał podbródek. Po chwili rozpogodził się, ujrzawszy jej dłoń.

- Aha, musicie zdjąć ten talizman, bo nie zadziała.

Raisa popatrzyła na pierścień na swojej prawej ręce.

- Wasza Wysokość, Elena Demonai dała wam ten pierścień do ochrony przez urokami miotaczy zaklęć - odezwał się Nocny Wędrowiec. - To nie jest dobry moment, żeby go zdejmować. Właśnie teraz, gdy macie stanąć twarzą w twarz z najpotężniejszymi czarownikami w Dolinie.

- Teraz jest bardzo dobry moment, żeby go zdjąć - stwierdził Han. - Jeśli chcecie, żeby ten plan zadziałał.

- Niezależnie od tego, co robi Alister i jakie ma zamiary, ten pierścień ochroni was, gdyby któryś z czarowników obecnych na pogrzebie zechciał użyć płomieni - argumentował Nocny Wędrowiec. - Bez tego będziecie bezbronna, pani. - Zamilkł na chwilę, po czym mruknął, niezupełnie do siebie. - Chyba że o to chodzi.

- Nie będzie bezbronna, jeśli się zamkniesz i pozwolisz mi zrobić, co mam do zrobienia - powiedział Han, wciąż trzymając rękę pod peleryną, i agresywnie potrząsnął głową.

- Przestańcie - wtrąciła się Raisa. Zsunęła pierścień z palca i włożyła go do woreczka przy pasie. - O, będę go miała tutaj, na wypadek, gdyby był potrzebny. A teraz się pospieszmy, bo pewnie niebawem trzeba będzie ruszać.

Tym razem było inaczej. Han mruczał zaklęcia, chodząc wokół niej, skupiony, ze wzrokiem wbitym w coś, co widział tylko on. Gdy jej dotykał, z jego palców wydobywały się iskry. Raisa wzdychała, kiedy magia wślizgiwała się pod jej skórę, sprawiając, że krew zaczęła jej szybciej krążyć. Miała wrażenie, że jej ciało lśni, kręciło jej się w głowie, jakby dopiero co wyszła z Sadyby Ćwiczebnej w kolonii Demonai.

Albo jak komuś zakochanemu po pocałunku.

Nocny Wędrowiec obserwował to z kąta, napięty jak cięciwa.

Wtedy zjawiły się wilki. Pojedynczo i parami, wsuwały się pod materiałowe przepierzenia i przechodziły przez ściany, z błyszczącymi oczami, wywieszonymi językami, aż zebrało się ich kilkanaście i usiadły na tylnych łapach w kręgu.

Raisa przypomniała sobie sen, który miała zaraz po śmierci Byrne’a na Przełęczy Sosen Marisy - odwiedziny wilczych królowych w noc śmierci jej matki. Była wśród nich szarooka Hanalea i zielonooka Althea. Chwilami miała wrażenie, że widzi królowe w ludzkiej postaci.

Han spojrzał na wilki i z powrotem na Raisę.

- Przyjaciele?

Raisa zamrugała zdumiona.

- Widzisz je?

- Widuję je czasami, odkąd was wyleczyłem - powiedział. - Miałem nadzieję, że dzisiaj przyjdą. Nie wiem, czy to zadziała, ale… - Wyciągnął dłonie w stronę wilczych królowych. Na opuszkach jego palców zatańczyły płomyki. Światło przebiegło łukiem do wilczyc i z powrotem.

Hanalea przechyliła głowę i spojrzała na Hana z wilczym uśmiechem.

Dlaczego Han Alister widzi wilki? zastanawiała się Raisa. To zdolność rodu Szarych Wilków połączona z darem jasnowidzenia. Nie, to nie miało sensu.

Zapewne jakiś uboczny skutek procesu uzdrawiania, pomyślała. Tego, że tak się wówczas zespolili.

Wilki zamknęły oczy i nastawiły uszy. Uniosły pyski ku niebu i zaczęły wyć. Od tego przerażającego wycia włosy na karku Raisy stawały dęba.

- Och! - westchnęła, drżąc.

Nocny Wędrowiec wstał, gotów do skoku.

- O co chodzi, Dzika Różo? Co on zrobił?

- Wasza Wysokość, czy zdajecie sobie sprawę, jak trudno jest się skoncentrować na wykonywaniu zadania, gdy ktoś wciąż jęczy wam do ucha? - zapytał Han. - Jeśli to się nie uda, to z góry uprzedzam, że nie ja będę winny.

Jego czoło i górną wargę zrosiły krople potu, jakby zużywał mnóstwo energii. Albo martwił się o wynik.

Wilki skończyły swe zawodzenie. Hanalea zwróciła się w stronę Raisy i skinęła głową. Królewska zgraja rozproszyła się w szarej mgle.

Han cofnął rękę i stał z opuszczoną głową, oddychając płytko i szybko jak po długim biegu. Spływające po nim krople potu zraszały chodnik pod jego stopami. Blask padający z amuletu Samotnego Łowcy nadał jego rysom ostrości i sprowadził na twarz ponure cienie.

Raisa objęła się ramionami. Wciąż czuła dreszcze, ale był to jedyny widoczny efekt zabiegów Hana.

- Udało się? - zapytała.

Han uniósł głowę i otarł rękawem pot z czoła.

- Wkrótce się przekonamy.

Raisa widziała pytanie na twarzy Nocnego Wędrowca i postanowiła sama je zadać, sądząc, że może uzyska odpowiedź.

- Co właściwie próbowałeś zrobić?

- Tworzyłem przesył.

- Przesył? Co to takiego?

- Zaklęcie. Obraz do wykorzystania, kiedy będziemy na Szczycie Marianny. Coś, co zachwyci i zdezorientuje Radę Czarowników i wszystkich błękitnokrwistych, tak że trudno będzie was zaatakować. - Spojrzał na Nocnego Wędrowca. - Pamiętasz? Mówiłem, że w magiczny sposób odwrócę ich uwagę - powiedział, jakby ten potrzebował prostych wyjaśnień.

- Mogę z powrotem włożyć mój pierścień? - zapytała Raisa, stukając palcami w swój mieszek.

Han zmarszczył czoło i przygryzł dolną wargę, a potem pokręcił głową.

- Lepiej nie. Myślę, że musimy trochę dłużej utrzymać magiczne połączenie.

Elena wsunęła głowę do izby.

- Gotowa? Musimy już jechać, wnuczko.

Raisa miała podróżować ukryta między wojownikami Demonai eskortującymi jej babcię na ceremonię pogrzebową.

Tancerz Ognia czekał już z końmi. Han odciągnął go na bok, nachylił się i szepnął mu coś do ucha. Tancerz skinął głową, patrząc na Raisę.

Nocny Wędrowiec podszedł i okrył żałobny strój księżniczki peleryną Demonai, którą związał jej pod szyją. Dość niechętnie zdjął dłonie z jej ramion.

Ceremonia pogrzebowa była zaplanowana na późne popołudnie. Podróż miała im zająć większą część dnia, gdyż zamierzali trzymać się gór i okrążyć Dolinę - przekroczyć Dyrnę na zachód od Fellsmarchu i przybyć na Szczyt Marianny od północnego zachodu.

Obok Raisy jechały Iwa i Elena, a wojownicy Demonai mieli je otaczać. Han i Tancerz jechali obok siebie, z dłońmi na amuletach, by jak najmocniej je naładować. Raisa zastanawiała się, jak bardzo Hana osłabiło to budowanie „przesyłu”. Miała nadzieję, że koszt nie był zbyt wysoki.

Za każdym razem, gdy Raisa na nich spoglądała, dwaj czarownicy rozmawiali cicho z pochylonymi ku sobie głowami. Tancerz oprócz koców wiózł na swoim koniu dwie duże sakwy.

Zanosiło się na zimny, bezchmurny dzień, może nieco cieplejszy w dolnych partiach gór, gdzie miała się odbyć uroczystość. Gwiazdy gasły na wschodzie, gdy słońce podnosiło się nad Górami Duchów i rozsiewało swój blask na Dolinę.

- Mamie podobałby się ten dzień - powiedziała Raisa do Eleny, mrużąc oczy. - Co prawda nie lubiła zimna, ale kochała słońce.

- Mhm… - Elena była myślami gdzieś daleko, zapewne martwiła się o syna.

Miłość pozbawia nas wszelkiej ochrony, pomyślała Raisa. Mimo to ona sama zawsze jej poszukiwała.

Wczesnym popołudniem przeszli po wysokim moście nad huczącą, spienioną Dyrną. Choć byli za wysoko, by czuć jej zapach, to widzieli, że rzeka niesie ze sobą wszelkie brudy z leżącej na wschodzie przeludnionej stolicy.

Kiedy będę królową… pomyślała Raisa, jak wiele razy wcześniej. Ależ nie, zganiła się w myślach.

Jestem królową.

Wspinali się na północ, w północne Góry Duchów, raz po raz spoglądając w dół na Dolinę. Raisa z radością witała widok iglic, kopuł i wieżyczek odległego Fellsmarchu. Lśniły w słońcu niczym baśniowa kraina, miejsce, które znika, gdy podejdzie się zbyt blisko.

Wracam do domu, przysięgła sobie. Dzisiaj, jeśli mi się uda.

Na północny zachód od Doliny trzeba było zejść ze szlaku, z którego widać było miasto, i odbić na północ, a potem znowu na wschód, by dotrzeć za Szczyt Marianny i zejść między jego dwoma wierzchołkami. Zatrzymali się przy skrzyżowaniu dróg, by się posilić i dać odpocząć koniom przed długą wspinaczką.

Powierzywszy Zmienniczkę Nocnemu Wędrowcowi, Raisa przeszła między drzewami w miejsce, z którego mogła ostatni raz popatrzeć na Dolinę, nim zaczną okrążać górę.

W dole tętniło życie. Na drogach tłoczyli się podróżni korzystający z takich środków transportu, na jakie było ich stać. Niektórzy jechali na pięknych koniach i gdy nie starczało im cierpliwości, omijali zatory na przełaj.

Wytworne karoce rywalizowały o miejsce z wozami pełnymi tych, których stać było na zapłacenie za przejazd. Byli też piesi, nawet całe rodziny, matki i ojcowie niosący dzieci, którym obwiązano twarze szalikami, by nie wdychały pyłu z drogi.

Wszyscy oni kłębili się na drogach wychodzących z Fellsmarchu, przecinających Dolinę i prowadzących do Szczytu Marianny na północy. Mieszkańcy Fellsmarchu zmierzali na miejsce ostatniego pożegnania swojej królowej.

Raisa była wzruszona i zaskoczona. Marianna nie cieszyła się sympatią, w każdym razie wśród ludności w biedniejszych dzielnicach. W tych częściach miasta wybuchły nawet zamieszki, kiedy rozeszły się pogłoski, że następczynią tronu zamiast Raisy ma zostać Mellony.

- Słodka Pani - westchnęła. - Jakby całe miasto się ruszyło.

- W każdym razie Łachmantarg i Południomost. I oczywiście wszyscy szlachetnie urodzeni.

Wzdrygnęła się i obróciła. Obok niej stał Han Alister i wraz z nią spoglądał na Dolinę. Potrafił się skradać jak klanowy wojownik.

Przysłonił oczy, wiatr rozwiewał mu włosy.

- Może jeszcze Targ Zachodni, Wzgórze Pieczeniowe i Podgórze.

- Jak to? Skąd wiesz?

- Posłałem Cat Tyburn do miasta - odparł. - Kazałem jej rozgłosić, że będzie tam księżniczka Raisa i może potrzebować pomocy. Że będą tam ci, którzy mogą próbować odebrać jej tron. Albo stukną ją na miejscu, albo wcisną w dyby i po krzyku. - Łatwo wracał do języka, którego tak długo próbowała go oduczyć.

- Co? - przechyliła głowę i patrzyła na niego z niedowierzaniem. - To my tu wszyscy zadajemy sobie tyle trudu, żeby utrzymać moją obecność w tajemnicy, a ty rozgłaszasz to po całym mieście?

Han rozcierał kark.

- Myślisz, że lord Bayar słucha plotek z Łachmantargu? Myślisz, że Rada Czarowników spotyka się w Baryłce z Koroną? - Roześmiał się. - Łachmaniarze i Południarze nie są niebezpieczni, o ile nie chodzi się z wypchanym portfelem po ulicach. To błękitnokrwistych trzeba się strzec. Słyszałem, że to straszni łgarze i oszuści. - Spojrzał jej w oczy wzrokiem twardym i lśniącym barwą szafirów.

To spojrzenie było niczym silny cios, ale Raisa się przed nim nie ugięła.

- Han, przepraszam, że cię okłamałam - powiedziała, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Gdybym mogła cofnąć czas…

- Czasu nie da się cofnąć, prawda Wasza Wysokość? - odpowiedział.

- Nie, ale…

- No, w każdym razie nie martw się o Łachmantarg. - Zrobił krok do tyłu, uwalniając się od jej dotyku. - Powinnaś raczej myśleć o tych, którzy knują na salonach Fellsmarchu. - Widać było, że nie chce poruszać niedokończonych spraw między nimi.

- Wiem - poddała się Raisa. - Mimo to chcę wrócić do zamku jeszcze dzisiaj, jako przyszła królowa.

Han spojrzał przez ramię na Demonai zajętych oporządzaniem koni.

- Im nie spodoba się ten pomysł - powiedział. - Zwłaszcza Nocnemu Wędrowcowi. W mieście nie będzie mógł cię kontrolować.

- Teraz też mnie nie kontroluje - burknęła Raisa.

- Chce się z tobą ożenić - oznajmił Han, patrząc na Dolinę. - Wiesz o tym?

Raisa z trudem pohamowała odruch, by odszukać wzrokiem Nocnego Wędrowca.

- Czemu tak myślisz?

- Nie tak trudno go rozgryźć. - Han uniósł podbródek i światło obnażyło ledwie widoczny zarost na jego twarzy.

Raisa zmusiła się, by wrócić myślami do tematu rozmowy.

- Skoro chce mnie poślubić, będzie musiał się ustawić w kolejce - powiedziała. - Mam już dosyć bycia środkiem do osiągnięcia celu.

Obrócił się w jej stronę, na jego twarzy pojawiło się zaciekawienie.

- Środkiem do osiągnięcia celu? Ty? To znaczy?

- Wszyscy chcą się ze mną żenić, żeby zdobyć ten piekielny tron. Nikt nie byłby mną zainteresowany, gdybym mieszkała w Łachmantargu. Myślę, że zostanę panną.

- Przecież musisz wyjść za mąż, nie? Żeby zapewnić spokojną sukcesję tronu. - Jego twarz znów wyrażała obojętność, lecz Raisa widziała, że zacisnął pięści.

- Tak spokojną jak teraz? - Kiedy nie odpowiedział, ciągnęła: - Wiem, że się ze mną zgadzasz. Muszę natychmiast wrócić do pałacu, bo inaczej mogę stracić tron.

- Dlaczego mi to mówisz?

- Bo potrzebuję twojej pomocy, żeby wrócić do Fellsmarchu. Potrzebuję ochrony.

Wzruszył ramionami.

- Czy nie taka była umowa? Że będę walczył z Radą Czarowników w imieniu klanów i prawowitej linii królowych? - Jak dobrze znała ten obojętny, kpiarski ton.

Zraniłam go, pomyślała Raisa. Bardzo go zraniłam i straciłam jego zaufanie. Muszę znaleźć sposób, by je odzyskać. Odzyskać jego. Muszę mu udowodnić, że mam szczere intencje.

- Nie było mnie przy zawieraniu tej umowy. - Spojrzała mu w oczy. - Zresztą, to sprawa między tobą a klanami. Wiem, że wciąż jesteś rozżalony, że zgodziłeś się na ten układ, i rozumiem to. Nie potrzebuję narzekań i wykonywania zadań bez przekonania. Przez to mogę zginąć.

- Szkoda by było - mruknął Han. Zamilkł na chwilę i zamyślił się, ściągnąwszy brwi. - Czy to nie rola kaprala Byrne’a? To znaczy twoja ochrona? Masz zamiar mianować go kapitanem Gwardii Królewskiej?

Raisa przytaknęła.

- Właściwie już nim jest, na swój sposób. Ogłoszę to podczas koronacji. Ale będę potrzebowała was obu. Nawet to może nie wystarczyć.

- Jaka ma być moja rola? - zapytał, kątem oka patrząc gdzieś w bok. - W końcu jestem najemnikiem. Co proponujesz w zamian, skoro chcesz mnie znowu kupić - mówił obojętnym tonem, lecz Raisa rozpoznała w jego głosie kupiecki spryt.

- A czego chcesz? - zapytała.

Han udawał, że się zastanawia, lecz ona podejrzewała, że już ma gotową odpowiedź.

- Po pierwsze, będzie mi potrzebna kryjówka w pałacu, żebym mógł mieć na oku ciebie i całą resztę. Jakieś przyjemne miejsce - dodał, mrużąc oczy, jakby przewidywał, że ona chce go oszukać w tej kwestii. - Na tyle duża, żebym mógł przyjmować gości. Obok twoich komnat.

- Obok… - Raisa zmarszczyła czoło. - Nie, to niemożliwe. - Czarownik za ścianą to nie jest dobry pomysł. Nigdy jeszcze nie było takiej sytuacji. Nawet Gavan Bayar i królowa Marianna byli oddzieleni korytarzem.

Han uniósł dłonie zwrócone wnętrzem w jej stronę.

- Chcesz ochrony czy nie? Chcesz, żebym był w innej części pałacu, kiedy będziesz mnie potrzebować? - Wciąż się wahała, więc dodał: - Zapytałaś mnie, czego chcę, tak? Nie wezmę pracy, której nie mogę dobrze wykonać. Wiesz, kogo będę obwiniał, jeśli się nie uda.

- Dobrze - powiedziała, zastanawiając się, jak na to zareaguje Amon Byrne. - Ale żadnych gości. I nie bezpośrednio obok moich komnat, to ze względów bezpieczeństwa, wytłumaczyła sama sobie.

Uśmiechnął się przebiegle.

- Wasza Wysokość, mam wielu przyjaciół, którzy nigdy nie byli w pałacu i…

Podniosła dłoń.

- Nieważne, Alister. I tak ci się nie uda. Zaryzykuję z…

- Wygrałaś - przerwał jej, jakby wiedział, że posuwa się trochę za daleko. - Żadnych wizyt… przynajmniej w nocy.

Przez chwilę wpatrywała się w jego twarz, a on ze spokojem wytrzymał to spojrzenie.

- W porządku, czyli umowa stoi. My…

- Po drugie, będę potrzebował miesięcznego wynagrodzenia. Klany pokrywają mi koszty utrzymania, ale nie chcę być zdany na ich łaskę, na wypadek gdybym ich do siebie zniechęcił. Muszę też utrzymać ludzi w mieście, więc… - Patrzył na nią z ukosa, jakby próbował ocenić zasobność jej portfela. - Na początek pięćdziesiąt panienek.

- Pięćdziesiąt panienek! - Raisa uniosła wzrok ku niebu. - Kogo ty utrzymujesz? Harem dziewcząt do towarzystwa? - Wcale by jej to nie zdziwiło, wziąwszy pod uwagę historie, które słyszała o Bransoleciarzu Alisterze.

- Nie twoja sprawa, co zrobię z tymi pieniędzmi - odparł. - Ty musisz tylko zdecydować, czy cena jest odpowiednia.

Raisa westchnęła.

- Dobrze. Pięćdziesiąt panienek. Porozmawiam z zarządcą, kiedy…

- Po trzecie, musisz nadal uczyć mnie dobrych manier - przerwał jej. - Dwa razy w tygodniu po godzinie, co najmniej.

- Naprawdę? - Raisa uniosła brew. - Zdaje mi się, że całkiem nieźle sam sobie radzisz, jeśli się starasz, oczywiście. Ale jeśli tego chcesz, zorganizuję ci nauczyciela i…

- Nie. - Pokręcił głową. - Chcę, żebyś to ty dawała mi lekcje, byśmy mogli być tylko we dwoje. To będzie dobra wymówka, żeby się regularnie spotykać w cztery oczy. - Było w jego wzroku coś takiego, co kazało jej myśleć, że jest poddawana jakiejś próbie.

Zacisnęła usta, żeby nie wyrwały jej się nieodpowiednie słowa. Skinęła głową na znak zgody. Audiencja była jedną z łask monarchini, a Han chciał mieć ten przywilej zagwarantowany na stałe. Sprytnie z jego strony.

- W porządku - powiedziała. - To już chyba wyczerpuje twoją listę.

- Jeszcze jedno. Chcę, żebyś zgłosiła mnie do Rady Czarowników.

Raisa wpatrywała się w niego zdumiona.

- Co?

- Jeszcze w Oden’s Ford, kiedy pytałem o Radę, powiedziałaś, że królowa wyznacza jednego członka. I tego właśnie chcę.

- Myślałam, że nienawidzisz Rady Czarowników. Czemu miałbyś być jej członkiem?

- Może chcę należeć do klubu, do którego inaczej nie miałbym wstępu. Żeby im zagrać na nosie.

- Przecież to z nimi masz walczyć?! - Raisa podniosła głos.

Han przyłożył palec. do ust.

- Ćśśś. Będę ich niszczył od środka. Ale Demonai tego nie zrozumieją. To jedna z przyczyn, dla których potrzebuję wsparcia finansowego.

- Jeśli uznają cię za zdrajcę, możesz stracić więcej niż tylko dochody.

- Zaryzykuję - odparł. - Będę pracował dla ciebie, a ty przecież jesteś królową, nie?

Raisa pocierała czoło.

- Jesteś pewien, że twoim powołaniem nie jest kupiectwo? - zapytała.

- Wszyscy w Łachmantargu jesteśmy kupcami - stwierdził Han.

Zastanawiała się chwilę. Prawdę mówiąc, wolała Hana Alistera od niemal każdego, kto przychodził jej do głowy jako ewentualny kandydat do Rady Czarowników. Był chyba mniej niebezpieczny, gdyż nie był z nikim związany rodzinnymi koneksjami. Nie mogła też sobie wyobrazić, by kiedykolwiek sprzymierzył się z Bayarami.

- W porządku - powiedziała. - Wyznaczę cię do Rady Czarowników.

Han napluł sobie na dłoń i wyciągnął ją do Raisy.

Ona wywróciła znacząco oczami, zrobiła to samo co on i uścisnęli sobie dłonie.

- Dzika Różo?

Zaskoczona odwróciła się. Reid Nocny Wędrowiec podszedł niezauważony. Jego ciemne oczy spoglądały to na Raisę, to na Hana.

- Konie nakarmione i wypoczęte. Możemy ruszać - powiedział. - Jeszcze dwie godziny drogi do Szczytu Marianny.

Han się uśmiechnął.

- Właśnie skończyliśmy - powiedział i pewnym krokiem odszedł w kierunku koni, tak jakby dopiero co wygrał jakąś bitwę.

Reid popatrzył w ślad za nim.

Raisa zastanawiała się, ile słyszał.

Kto tu rozdaje karty - ona czy Han Alister? I w co on gra?

Była od niego uzależniona pod tyloma względami. Czuła się przy nim bezbronna.

Jeśli mam przetrwać, muszę się nauczyć lepiej sobie z nim radzić.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI
Wyjście z cienia

Było już po południu, kiedy dotarli na północne zbocze Szczytu Marianny, poniżej miejsca, w którym łączą się bliźniacze wierzchołki. Kilku wojowników Demonai ruszyło naprzód na zwiady, by sprawdzić, czy teren jest bezpieczny.

Była wśród nich Nocna Ptaszyna. Wróciła, żeby powiedzieć, że na północ od miejsca pochówku armia otoczyła teren.

- Postawili żołnierzy na górze, nad miejscem ceremonii, ale nie jest ich wielu - powiedziała. - Większość wysłano w dół zbocza, bo chyba bardziej się obawiają zagrożeń z dołu. Już zebrały się tłumy i cały czas napływają nowe grupy. Gwardia Królewska ustawiła barykady, ale całe zbocze Szczytu Marianny jest już zapełnione ludźmi.

- Naprawdę? - Elena zmarszczyła brwi. - Co to za ludzie? Żołnierze czy…

- Na otoczonym terenie to czarownicy, arystokraci z Doliny i żołnierze - odparła Nocna Ptaszyna. - A w dole zbocza zwykli mieszkańcy Fellsmarchu. Nie arystokraci, ale kupcy i robotnicy, szeregowi żołnierze i nauczyciele. Na pewno też złodzieje i kieszonkowcy. Tysiące ludzi.

Raisa spojrzała na Hana, który wydawał się z zaciekawieniem słuchać Ptaszyny. Przywdział maskę uprzejmego zainteresowania.

Nocna Ptaszyna raportowała dalej.

- Rozmawiałam z dowodzącym kapralem z gwardii, i powiedziałam mu, że wkrótce z północy przybędzie Elena Cennestre z niewielką grupą starszyzny klanowej i wojowników Demonai. Poinformowałam go też, że po ceremonii przenocujemy na północnym zboczu i jutro albo pojutrze wrócimy do siebie.

Pod względem strategicznym było to dobre miejsce. Demonai mogli rozmieścić łuczników na wzniesieniach, a to umożliwiało im szybki odwrót w razie potrzeby.

- Kto był tym kapralem? - zapytała Raisa. - Tym dowodzącym?

- Kapral Fallon - odpowiedziała Ptaszyna. - Mason Fallon.

Poczuła na plecach dreszcz niepokoju. Kolejna osoba, której nie zna, wybrana przez jej wrogów. Dobrze, że będzie tam Amon.

- Jak wyglądają przygotowania do pogrzebu? - zapytała Elena.

- Postawili kilka wielkich namiotów wokół stosu pogrzebowego. Nad jednym powiewa chorągiew Szarych Wilków, więc chyba jest tam księżniczka Mellony. Drugi jest oznaczony herbem Bayarów. Trzeci ma sztandar z wyhaftowanym symbolem otwartego oka, ale nigdzie nie widziałam lorda Demonai. Grobowiec jest wyżej niż miejsce ceremonii, wbudowany w skałę góry. Mnóstwo ludzi bierze udział w przygotowaniach.

- Widziałaś kaprala Byrne’a? - zainteresowała się Raisa.

Ptaszyna pokręciła głową.

- Eskortuje ciało królowej. Mniejszy grobowiec dla zmarłego kapitana ma zostać zbudowany poniżej grobowca królowej. Widziałam kilku nizinnych żołnierzy strzegących tego miejsca.

A więc kapitan Byrne zostanie pochowany w pobliżu swojej królowej, pomyślała Raisa. W objęciach jej góry. Amon jest gdzieś tam i czeka na nią. I reszta Szarych Wilków - przyjaciół, których nie widziała od wyjazdu z Oden’s Ford i na których może liczyć. Zaczerpnęła tchu i powoli wypuściła powietrze. Dobrze.

- Fallon mówił, że orator Jemson poprowadzi krótkie nabożeństwo, najpierw dla kapitana Byrne’a, a potem dla królowej. Później ciało królowej Marianny zostanie oddane płomieniom, by wyzwolić jej ducha, który zamieszka w tej górze. Przemówią też Wielki Mag i przedstawiciel Rady Regentów.

- A księżniczka Mellony? - zapytała Raisa.

- Mówią, że księżniczka jest zbyt zrozpaczona, by wystąpić publicznie.

Albo zbyt zastraszona przez tych, którzy ją trzymają, pomyślała Raisa ponuro. Jeśli ona zostanie królową, będzie musiała nauczyć się przemawiać. Jej podwładni muszą otrzymywać polecenia bezpośrednio od niej.

Rozbili tymczasowy obóz w lesie i zebrali się po raz ostatni - Raisa, Reid Nocny Wędrowiec, Iwa Pieśń Wody, Elena Cennestre, Han Alister i Tancerz Ognia.

- Dzika Różo - powiedziała Elena - wiem, że chcesz być obecna na pogrzebie matki. Nadal twierdzę, że najbezpieczniej będzie, jeśli będziesz obserwować ceremonię z oddali. Możemy pozostawić z tobą oddział wojowników do ochrony. Będziesz wszystko widzieć bez narażania swego bezpieczeństwa.

- Wezmę udział w pożegnaniu mojej matki - oświadczyła stanowczo. - Już o tym rozmawialiśmy.

- Spodziewałam się, że to powiesz. - Elena westchnęła. Położyła dłoń na ramieniu księżniczki. - W takim razie błagam cię. Masz na sobie strój Demonai. Jeżeli musisz zejść w pobliże grobowca, to nikt cię nie rozpozna, gdy pojedziesz ukryta wśród nas.

- Babciu, muszę wziąć udział w tym nabożeństwie jako następczyni tronu - powiedziała Raisa. - W obecności jak największej liczby świadków, żeby nikt później nie mógł zaprzeczyć, że wróciłam do królestwa. To jedyny sposób zapewnienia mi władzy.

- Nie obejmiesz tronu Szarych Wilków, gdy będziesz martwa - odparła Elena. - Nie możemy cię chronić, jeśli wmieszasz się w tłum. Wiem, że chcesz udowodnić, że nie brak ci odwagi, ale…

- Nie robię tego, by cokolwiek udowodnić, tylko by zaświadczyć o swojej obecności i o zamiarze przejęcia tronu - oznajmiła Raisa. - Robię to, by złożyć hołd mojej matce.

- Mam nadzieję, że dożyjesz koronacji i ten upór przyda ci się jako królowej - mruknęła Elena.

- Han Alister przysiągł strzec mojego bezpieczeństwa… i to za twoją sprawą, pamiętasz? - zauważyła Raisa. - A Tancerz Ognia zgodził się mu pomóc. Mamy plan i musimy się go trzymać.

Wszystkie oczy zwróciły się na Hana, który stał w lekkim rozkroku, z rękami założonymi na piersiach; wiatr delikatnie targał jego jasne włosy. Amulet łowcy lśnił na czarnej tkaninie tuniki.

Tancerz Ognia oddalił się od nich, by przynieść sakwy, które wiózł cały dzień. Odwiązał pokrywy i wyjął lśniący stalowy napierśnik i takie same naramienniki z herbem Szarych Wilków.

- Zbroja? - zdumiała się Elena. - Chcesz założyć zbroję? To jest ten plan? Myślisz, że to cię ochroni przed płomieniami czarowników?

- Nie, babciu, ale to mnie ochroni przed innymi asasynami. Nie zapominaj, że królowa Marianna wypadła z wieży. Kapitan Byrne został zabity z łuku. Dzięki tej zbroi czarownicy przynajmniej nie będą mogli nająć nikogo do brudnej roboty. Będą musieli wystąpić jawnie, jeśli chcą mnie zniszczyć.

Elena dotknęła napierśnika, przesunęła palcami po koralikach przy szyi i znakach wyrytych po bokach. Spojrzała na Raisę roziskrzonymi oczami.

- To robota Demonai. Kto to zrobił, Dzika Różo, i kiedy? To ma wielką moc.

- Ja to zrobiłem - oświadczył Tancerz, odkładając sakwy na bok. Wyprostował się i stanął z nią twarzą w twarz. - To moja robota.

Wśród wojowników Demonai rozległ się groźny pomruk.

- Ty? - Elena wpatrywała się w niego zdumiona. - Ale… to niemożliwe. Jesteś…

- Jestem wytwórcą magicznych przedmiotów, Eleno Cennestre. - Tancerz dumnie uniósł głowę. - Albo zamierzam nim być.

- Kto cię uczy? Bo ktokolwiek to jest, wdałeś się w niebezpieczną zabawę.

- Przestańcie! - wtrąciła Raisa. - Jak mamy wygrać z naszymi wrogami, jeśli będziemy się sprzeczać między sobą?

Tak teraz będzie wyglądać moje życie, pomyślała. Będę łagodzić spory między czarownikami, klanami i doliniarzami.

- Czarownikom nie wolno wykonywać magicznej broni, Wasza Wysokość - powiedziała Elena. - Mogliby stać się zbyt potężni.

- Tego nie ma w Næmingu - stwierdził Tancerz.

- Nie ma, bo nikt nawet nie przypuszczał, że w klanie urodzi się miotacz zaklęć - wtrącił się Nocny Wędrowiec. - I że będzie żył na tyle długo, żeby…

- Talenty Tancerza Ognia pochodzą od Stworzyciela - powiedział ktoś głośno i wyraźnie. - Kim my jesteśmy, żeby kwestionować wolę Stworzyciela?

Raisa obróciła się. To Nocna Ptaszyna, młoda wojowniczka Demonai. Ta, która wciąż była pod urokiem Reida Nocnego Wędrowca.

Zapadła cisza. Tancerz i Han wpatrywali się w nią zdziwieni, ale na najbardziej zaskoczonego wyglądał Nocny Wędrowiec.

- Może właśnie talenty Tancerza są tym, co nam teraz potrzebne - ciągnęła Ptaszyna. - Chyba powinniśmy wykorzystać wszystko, co pomoże nam zapewnić bezpieczeństwo naszej królowej.

Twarz Reida Nocnego Wędrowca poza zdumieniem wyrażała teraz poczucie zdrady.

- Nocna Ptaszyno, zastanów się - powiedział. - Niektórych talentów lepiej nie rozwijać.

- A kto o tym decyduje? - wtrącił Han. - Chyba nie Demonai?

- Ja już podjęłam decyzję - odezwała się głośno Raisa. - Postanowiłam wykorzystać zdolności Tancerza Ognia i to kończy dyskusję. A teraz wy wszyscy zejdziecie na dół i dołączycie do reszty na miejscu ceremonii. Han, Tancerz i ja pozostaniemy tutaj, dopóki nabożeństwo się nie rozpocznie.

- Dlaczego nie zejdziecie razem z nami? - zapytał Nocny Wędrowiec, obrzucając Hana spojrzeniem, które z trudem skrywało nieufność.

- Muszę się pokazać jako królowa wszystkich mieszkańców Fells… doliniarzy, czarowników i klanów z Gór Duchów - odparła Raisa. - Jestem już w stroju klanowym. Jeśli zjadę na dół w otoczeniu klanowców, będę odebrana jako jedna z was. - Widząc zatroskane twarze wokół siebie, dodała: - Nie martwcie się, dzisiaj nie umrę.

Reid Nocny Wędrowiec upierał się, żeby pozostać z Raisą i małym oddziałem Demonai - na wypadek zasadzki, jak twierdził. Czy miał ją zastawić Han Alister, czy ktoś inny, tego nie powiedział. Raisa stała z niewielką grupką na skraju lasu, obserwując, jak pozostali Demonai zjeżdżają drogą w dół do grobowca.

Usiadła i rozłożyła przed sobą Księgę modlitw świątynnych i liturgii, którą przywiozła z kolonii Sosen Marisy. Han i Tancerz odpoczywali pod drzewem, cicho rozmawiając, z dłońmi na amuletach, by zgromadzić jak najwięcej mocy. Reid Nocny Wędrowiec i jego wojownicy obserwowali, co dzieje się w dole. Iwa przeglądała zawiniątka, które wyjęła ze swoich juków.

Raisa czytała uważnie odpowiednie rozdziały, starała się przy tym jak najbardziej skoncentrować. Wymawiała pełne mocy słowa pod nosem, by je utrwalić w pamięci.

Uczyła się już tych modlitw przed swoim świętem imienia, ale nigdy jeszcze nie brała udziału w tak uroczystym pogrzebie. Królowa Lissa, jej babka, zmarła przed narodzeniem Raisy. Marianna również objęła tron w młodym wieku. Raisie nigdy nie dawała spokoju myśl, że mama pełniłaby tę funkcję lepiej, gdyby miała więcej czasu na przygotowanie.

Teraz ona sama stanęła przed tym dylematem. Czy nie za szybko spadnie na nią ciężar władzy?

W te rozmyślania wdarł się jakiś dźwięk. Raisa podniosła głowę i zobaczyła stojącego nad nią Nocnego Wędrowca.

- Wnoszą ciało królowej Marianny w procesji na górę - powiedział. - Czas ruszać.

Raisa wstała, a Nocny Wędrowiec położył dłonie na jej barkach, nachylił się i pocałował ją w czoło.

- Uważajcie na siebie, Dzika Różo - rzekł. Spojrzał na Hana i Tancerza, po czym znów na nią. - Bądźcie czujna, pani.

- Wszystko będzie dobrze, zobaczysz. - Patrzyła mu w oczy, pragnąc, by jej uwierzył. Chciała, by to była prawda.

- Mam nadzieję, że się nie mylicie - stwierdził Nocny Wędrowiec. - To dla mnie trudne. - Uśmiechnął się blado, skinął głową i odszedł. Pozostali wojownicy Demonai dosiedli koni i odjechali, pozostawiając Iwę, Hana, Tancerza i Raisę samych.

Raisa przywdziała zbroję, wiedząc, że w polityce strój odpowiedni do sytuacji to połowa sukcesu.

Iwa posegregowała przywiezione części garderoby. Hanowi dała tobołek czarno-srebrnych ubrań.

- Nie jest to mój najlepszy wyrób, bo bardzo się spieszyłam, ale myślę, że wystarczy - powiedziała. Obserwowała go uważnie swymi czarnymi oczyma, jakby próbowała odgadnąć jego plany.

Han tylko skinął głową, biorąc od niej tobołek.

- Dziękuję. - Odwrócił się i odszedł w kierunku swego konia.

Raisa nie miała czasu na ciekawość. Iwa wręczyła jej gruby pikowany żakiet - swego rodzaju wyściółkę zbroi. Księżniczka zdjęła pelerynę i włożyła żakiet na strój klanowy.

Tancerz odpiął napierśnik i rozłożył go, by Raisa mogła wsunąć ręce. Następnie zapiął go na dole i tak ułożył na jej tułowiu, żeby równo leżał na ramionach. Potem wsunęła ręce w naramienniki, które Tancerz także przymocował. Dobrze się spisał - zbroja była lekka i dokładnie wykończona. Raisa odczuwała jej moc na skórze.

Iwa upięła szkarłatną pelerynę na ramionach księżniczki. Widniał na niej pięknie wyhaftowany wizerunek warczącego szarego wilka.

- Mam nadzieję, że wiecie, co robicie - powiedziała, przerzucając wzrok z Raisy na Hana i Tancerza. - W tym ściągniesz na siebie uwagę, jakbyś niosła sztandar.

- Więc lord Bayar nie będzie potrzebował magicznych szkieł, żeby mnie zobaczyć. Świetnie. - Przesunęła palcami po szwach - To naprawdę piękne… - Westchnęła. - Jak wam się udało…?

- Zrobiłam to wcześniej, żeby uczcić waszą koronację - stwierdziła Iwa i uśmiechnęła się smutno. - Nie przypuszczałam, że będę wręczać ten prezent tak szybko.

- Dziękuję - powiedziała Raisa i uścisnęła ją, choć dzieliła je zbroja. - Co będziecie…?

- Zostanę tutaj i poczekam na was - szybko odpowiedziała Iwa, jakby spodziewała się tego pytania. - Już opłakałam Mariannę zgodnie z rytuałem. Rozmawiałam z Averillem. On to rozumie, i mam nadzieję, że wy też.

- Oczywiście - powiedziała zaskoczona Raisa - ale…

- Wasza Wysokość? - Głos Hana przerwał im rozmowę. Raisa zauważyła, że obaj czarownicy już siedzą na koniach.

Tancerz machnął ręką i pognał w dół grzbietu, tak że zniknął z widoku. Miał jechać przodem i znaleźć odpowiedni punkt, z którego będzie obserwował Bayarów oraz innych czarowników i zapobiegał ich ewentualnym atakom.

Han siedział na swoim wierzchowcu sztywno wyprostowany. Jego twarz była zimna, spokojna i blada niczym wykuta z marmuru, ożywiały ją jedynie oczy. Miał na sobie pelerynę, którą zrobiła dla niego Iwa: czarno-srebrną, zdobioną malowidłami i haftami. Na rękawach od krawędzi do barków wiły się haftowane metaliczną nitką węże. Na klapach widniały aplikacje z szarym wilkiem i krukiem zwróconymi ku sobie, a hafty na plecach przedstawiały oplecione wężami berło wsunięte w koronę Szarych Wilków.

O co tu chodzi? zastanawiała się Raisa. Przecież on wywodzi się z gminu, więc nie ma herbu rodowego. Co prawda zdarza się, że niektórzy z niższych sfer nieraz sami wynajdują sobie herby, kiedy zmieniają swoją pozycję społeczną, ale Han nie sprawiał wrażenia kogoś, komu zależy na takich rzeczach.

Ten szary wilk zapewne oznacza, że jest u niej na służbie. Ale po co zadał sobie tyle trudu, by obwieścić światu swoją misję, którą sam uważa za uciążliwą? Poza tym musiał konsultować to z Iwą na długo przed uzgodnieniem tego z Raisą. Znowu poczuła się, jakby była pionkiem w jego grze.

- Wasza Wysokość? - powtórzył Han. W jego ustach ten oficjalny zwrot wciąż brzmiał nienaturalnie. Wskazał ruchem głowy na szczyt wzgórza. - Gotowa?

Mimo ciężaru zbroi Raisie udało się wdrapać na siodło Zmienniczki. Klacz wzdrygnęła się i prychnęła pod niespodziewanym ciężarem.

- Tak. - Wyprostowała się. - Jedźmy.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY
Pożegnania

Han spoglądał ze szczytu góry niedawno nazwanej Szczytem Marianny na przygotowania odbywające się w dole. Z tej odległości widział tylko barwne punkty niczym plamy farb na płótnie. Jaskrawe niebieskie kropki to zapewne gwardziści otaczający skromny grobowiec kapitana Edona Byrne’a.

Żałował, że nie miał okazji omówić swojego planu z kapralem Byrne’em. Tego niebieskiego warto było mieć po swojej stronie.

Błędem było zaskoczenie Kruka obecnością Tancerza właśnie wtedy, gdy najbardziej potrzebowali jego pomocy. Han nie wiedział, czy go jeszcze kiedyś zobaczy.

Gdyby marzenia były rumakami, to żebracy byliby jeźdźcami, mawiała mama.

Nad namiotem Demonai powiewała chorągiew z symbolem otwartego oka, a sami Demonai zgromadzili się powyżej podium, niczym brązowo-zielona plama wiosennego lasu. Gdzieś tam była Ptaszyna.

Zaskoczyła go, gdy wystąpiła przeciwko Reidowi Nocnemu Wędrowcy. Zawsze była stanowcza i miała własne zdanie. Han domyślał się, że będzie to powodem spięć między nią a Nocnym Wędrowcem. Ciekawe, jak dalej potoczą się losy ich związku.

Chyba jednak nie powinno go to ciekawić. To, co się dzieje między Ptaszyną a Reidem to nie jego sprawa.

Chorągiew Szarych Wilków powiewała na wietrze ponad namiotem, w którym zapewne przebywała księżniczka Mellony. Rada Czarowników też miała swój namiot, oznaczony symbolem Wielkiego Maga: płomieniem i mieczem.

Ten widok przywodził na myśl obozowiska wrogich armii, które Han spotykał w rozdartym wojną Ardenie. Przypomniał sobie, co mówił Kruk o równoważeniu mocy. Wystarczy użyć niewielkiej siły tam, gdzie jej efekt będzie największy. W ten sposób da się wiele osiągnąć. Te podziały, które od tysiąca lat dzieliły ludność Fells, stwarzały szansę, którą Han chciał wykorzystać. To był jedyny sposób, żeby wygrać. Jedyny sposób, by zdobyć to, czego chciał - gdy już zdecydował, co jest jego celem.

Podest stanowił ogród barw - stali tam arystokraci odziani w najbardziej wytworne szaty. Ostatecznie, jeśli spojrzeć na to z innej strony, to, że Doliną wkrótce będzie rządzić nowa królowa, było okazją do świętowania.

Ktoś do tego doprowadził i Han musiał się dowiedzieć, kto i dlaczego.

Dolne partie zboczy Szczytu Marianny były zalane burymi kolorami, które upodobali sobie biedniejsi, bowiem nie widać na nich brudu nawet po kilku dniach noszenia odzieży. Pięciodniowe barwy, jak nazywała je mama.

Podnóże góry zdawało się falować, gdy tysiące ludzi przepychały się i wierciły, walcząc o jak najlepszy widok. Spóźnialscy nie mieli co marzyć o dostaniu się w pobliże grobowca nawet na odległość kilku kilometrów. Gdzieś tam była także Cat, która działała za pomocą własnej magii.

Długa procesja błękitnokrwistych na koniach zmierzała w kierunku namiotów pośrodku. Nawet z tej odległości Han widział, że są ubrani wyjątkowo wytwornie. Na pewno towarzyszą ciału królowej niesionemu na miejsce ceremonii. Tłumy w dolnych partiach zbocza rozstępowały się z trudem, by zrobić miejsce. Han dobrze znał tę świąteczną atmosferę towarzyszącą egzekucjom i pogrzebom arystokratów. Było to coś wyjątkowego, przynajmniej dla tych, którzy wiedli nudne, monotonne życie. W tym tłumie jednak wyczuwało się nastrój pełen grozy.

Cienka niebieska linia oddzielała pospólstwo od przedstawicieli wyższych sfer, dla których przygotowano miejsce wyżej.

Za marami królowej szła straż honorowa. Na czele jechał Amon Byrne, ściskając urnę z prochami ojca. Zaraz za nim podążał koń bez jeźdźca, z wsuniętymi w strzemiona butami skierowanymi w odwrotną stronę.

Han spojrzał z ukosa na Rebekę… Raisę… królową. Mogłaby być wojownikiem elfów w tej magicznej zbroi, z dopasowanym do jej wzrostu mieczem, z rozwiewaną przez wiatr czupryną. Peleryna Szarych Wilków trzepotała na wietrze za jej plecami.

Przypomniał sobie Rebekę w zaułku w Oden’s Ford. Idzie ku niemu z nożem w ręku, zostawiwszy napastnika leżącego na plecach na bruku. Grozi mu, że potraktuje go tak samo, jeśli nie zejdzie jej z drogi.

Te wspomnienia uderzyły go tak mocno, że aż zrobiło mu się niedobrze. Czy to naprawdę ta sama osoba? Przyjaciółka, którą znał, i następczyni tronu Fells?

Przyjrzał się jej dokładniej - zauważył zaczerwieniony nos, łzy na rzęsach i spojrzenie wbite w mary z ciałem królowej.

Odwrócił wzrok, opierając się współczuciu. Jedynymi słowami, które wymówiono nad ciałami jego mamy i Mari, były jego własne nieudolne modlitwy, a i one omal nie utknęły mu w gardle. Jaki sens miałoby wzywanie Stworzyciela, który pozwolił na spalenie mamy i Mari żywcem?

Raisa odbierała teraz lekcję, którą on odebrał dawno temu: czym kończy się wejście w drogę potężnemu błękitnokrwistemu.

Niosący mary doszli do miejsca, w którym miała się odbyć ceremonia. Ciało owinięte w lniane płótno zostało złożone na specjalnie przygotowanym ukwieconym katafalku. Kapral Byrne podał komuś urnę, którą umieszczono na miejscu honorowym pod marami królowej. Następnie zsiadł z konia i stanął na baczność wraz z innymi członkami straży honorowej. Błękitnokrwiści pakowali się na zaszczytne miejsca blisko podium.

Już czas.

Han spojrzał na niebo. Za Hanaleą gromadziły się burzowe chmury, które rozprzestrzeniały się nad niższymi szczytami niczym długie ramiona obejmujące zebrany tłum. Na zachodzie niebo miało barwę niezwykłej zieleni, nad Zachodnią Ścianą rozbłysła błyskawica. Wiatr nad Szczytem Marianny się wzmógł, przypominając wszystkim, że wiosna w górach jest kapryśna.

Han poczuł dreszcz na karku. Cokolwiek by mówić o królowych z rodu Szarych Wilków, są magicznie związane z Górami Duchów. Miał nadzieję, że to mu ułatwi zadanie.

Spojrzał na Raisę, a ona skinęła głową i wyprostowała się dumnie. Jej zielone oczy były szeroko otwarte. Nieustraszone.

- Uważaj, żeby nie spaść z konia - ostrzegł ją. - Nie wiem, jak kuce się zachowają.

Znowu skinęła głową, po czym mocno zacisnąwszy wargi, chwyciła za wodze.

A więc dobrze. Wyciągnął w jej stronę wolną dłoń i uruchomił łącza, które wcześniej ustanowił. Oboje zaczęli błyszczeć coraz jaśniej, aż w końcu świecili niczym dwie gwiazdy, które spadły na ziemię. Raisa wyciągnęła ręce, a wydobywające się z nich światło utworzyło świetlisty łuk przypominający skrzydła. Ich kuce również lśniły jaskrawym światłem, jak konie zaprzęgnięte do wozu, którym podobno bóg słońca podróżował po niebie.

Otaczająca ich aura rosła, rozciągała się, tak że wkrótce wyglądali na dwa razy większych. W ostateczności, pomyślał Han, przynajmniej trudniej będzie w nich trafić, gdyby zawiodły magiczne bariery.

Wtedy przybyły wilki - straszne i piękne, z płonącymi oczyma i ostrymi zębami, ze zjeżoną sierścią na karkach. Były to wilki wielkości koni, z kłami jak miecze.

Wilki były prawdziwe, przynajmniej dla oczu Hana. Pokazywały mu się od chwili, gdy połączył się z Raisą w desperackiej próbie jej uzdrowienia. On jedynie otoczył je świetlistą aurą, zwiększył rozmiary, nieco udoskonalił wygląd i sprawił, że stały się widoczne dla wszystkich.

Teraz przypominały monstrualne bestie z opowieści mamy - piekielne psy, na których przybędzie Niszczyciel w dniu końca świata.

Trzydzieści dwa wilki szły przed nimi, prowadząc ich w dół zbocza w kierunku zgromadzonych tłumów. Niemal trzy tuziny królowych z rodu Szarych Wilków od czasów Hanalei.

Kiedy szli ze wzgórza, zbocze przed nimi rozjaśniała smuga światła, które rozpraszało szarugę pochmurnego nieba.

Pewnie wyglądamy jak wschód słońca, pomyślał Han. Nowy dzień. Uśmiechnął się pod nosem. Specjalnie przydzielił sobie znaczącą rolę w tym przedstawieniu. Chociaż przez to wystawiał się na cel, uznał, że nadszedł czas, by pokazać się ludziom od innej strony.

Wychodził z cienia tak jak Raisa.

Głowy zwracały się w ich stronę, gdy szli obok siebie, prowadząc konie. Najwyżej na stoku byli wojownicy Demonai, którzy ich wypatrywali. Klanowcy odwrócili się i patrzyli na górę, osłaniając oczy przed silnym blaskiem.

Han słyszał ich głosy.

- Wilcze królowe przybywają powitać swoją siostrę Mariannę! - krzyczano zgodnie z planem. - Oto przybywają królowe z rodu Szarych Wilków!

Demonai rozstąpili się na boki, pozostawiając szerokie przejście przez środek. Gdy mijały ich wilki, padali na kolana.

Teraz Han był już na tyle blisko, by widzieć reakcję arystokratów. Z zadowoleniem zobaczył stojącego na podium oratora Jemsona w uroczystych szatach na Dzień Świątynny. Jemson patrzył na nich zmrużonymi oczyma, zaskoczony, marszcząc czoło.

Na podium było mnóstwo czarowników. Han rozpoznał Wielkiego Maga Gavana Bayara, Micaha i Fionę oraz kilku innych.

Lord Bayar patrzył na nich krzywo, wolną ręką przysłaniając oczy. Wyglądało na to, że ich nie rozpoznawał, oślepiony jaskrawym przesyłem wytworzonym przez Hana.

Cała trójka Bayarów stała między Hanem a dostojnikami na podium. Trzymali dłonie na amuletach, jakby chcieli ich użyć, tylko nie wiedzieli, jakie zaklęcie rzucić.

Postawny mężczyzna w galowym mundurze oddziałów górskich obwieszonym wojskowymi odznaczeniami pochylił się i powiedział coś lordowi Bayarowi. Bayar pokręcił głową, nie odrywając wzroku od Hana i Raisy.

Za nimi stał Averill Lekka Stopa - małżonek królowej i ojciec Raisy - a obok niego ładna blondynka o dużych niebieskich oczach. Lekka Stopa położył jej dłoń na ramieniu, by dodać otuchy, a może by zatrzymać ją na miejscu. Była wysoka i szczupła, na szyi i nadgarstkach miała biżuterię z diamentami, a na głowie coś w rodzaju dziecięcej korony.

W ogóle nie przypominała Raisy, lecz Han domyślił się, że to jej młodsza siostra Mellony.

Widać było, że jego przesył wywarł na niej wrażenie. Wyglądała na śmiertelnie przerażoną.

Gwardziści wyciągnęli miecze i stanęli w szeregu, tworząc wątłą osłonę podestu. Dzielne chłopaki, pomyślał Han, spojrzawszy na wilki, które wyglądały, jakby mogły pożreć ich wszystkich, po dwóch naraz.

Wilki jednak nie atakowały. Ustawiły się na wprost niebieskich, usiadły na tylnych łapach i obnażyły kły.

Przez dłuższą chwilę panowała cisza, jeśli nie liczyć trzepotania chorągwi na wietrze. Nawet tłum w dole zamilkł, jakby wstrzymując oddech.

- Kim jesteście? - zapytał lord Bayar. - Jak śmiecie zakłócać uroczystość pochówku królowej Marianny?

Raisa odparła głośno i wyraźnie:

- Nie znacie mnie, lordzie Bayar?

Han obserwował księżniczkę Mellony, która na dźwięk głosu Raisy pobladła i się wzdrygnęła. Averill nachylił się i powiedział jej coś do ucha.

Wysoka, dobrze zbudowana kobieta z długim siwym warkoczem przepchnęła się naprzód, stanęła za księżniczką Mellony i położyła dłonie na jej ramionach. Płakała.

- Słodka Pani! - zawołała głosem tak dźwięcznym, jak gdyby był szkolony. - Księżniczka Raisa wróciła! Niech żyje ród Szarych Wilków!

- Może niektórych zmyli ta czarodziejska sztuczka, ale mnie nie - oświadczył lord Bayar, podnosząc głos, jakby chciał przekrzyczeć swoją przedmówczynię. - Owszem, to ciekawe przedstawienie, ale w złym guście. Tylko przeraziło tych, którzy pragną złożyć hołd naszej zmarłej królowej. Przedstawcie się albo zostawcie nas w spokoju. Jeśli się nie zastosujecie, to bez względu na to, kim jesteście, postawię was przed sądem.

- Lordzie Bayar - powiedziała Raisa - jestem Raisa ana‘Marianna, następczyni tronu Szarych Wilków, i przybyłam tu pożegnać moją matkę. Nawet czarownik z kamiennym sercem nie odmówiłby mi tego.

Po tych słowach Han zmniejszył otaczającą ich aurę do słabej poświaty. Jednocześnie skierował większą moc na magiczną osłonę, zadowolony, że w ostatnich dniach solidnie naładował swój amulet.

Przez tłum przeszedł szmer niczym szum wiatru w liściach.

Han dostrzegł jakiś ruch po prawej stronie. To Tancerz przesuwał się z boku podium, wpatrzony w Wielkiego Maga, wzmacniając bariery ochronne z drugiej strony, gotów do działania w razie potrzeby. Nikt oprócz Hana chyba go nie zauważył. Tancerza otaczała lśniąca poświata, lecz wszyscy skupiali się na tym, co działo się z przodu.

Micah stał sztywno, ze wzrokiem wbitym w Raisę, jakby zobaczył ducha. Zamknął na moment oczy, być może licząc na to, że nim je otworzy, ona zniknie.

Blade spojrzenie Fiony skoncentrowało się na Hanie.

Lord Bayar zachowywał kamienny spokój, to Han musiał przyznać. Gdy zatrzymał na Alisterze wzrok, w jego oczach pojawił się błysk - jedyny znak, że Wielki Mag go rozpoznał. Poza tym jego twarz wyrażała tylko pogardę i zniecierpliwienie.

- Czy naprawdę myślicie, że uwierzymy, iż to jest następczyni tronu? - Wielki Mag kręcił głową, jak gdyby się nie spodziewał, że Han urządzi takie marne przedstawienie. Odwrócił się w stronę Mellony i skinął głową. - Przepraszam, Wasza Wysokość. To okrutne tak rozbudzać wasze nadzieje. Ta kobieta to na pewno zwykła ulicznica, na którą rzucono czar.

Twarz Raisy pobladła, tylko na policzkach pozostały czerwone plamy.

- Lordzie Bayar! - powiedziała donośnie tonem zimnym niczym lód na jeziorze w styczniu, dźwięcznym jak świątynne dzwony. - Może chcecie, bym ogłosiła wszystkim, dlaczego musiałam opuścić Fells wbrew własnej woli?

Micah drgnął, jego twarz przybrała odcień porcelany. Tłum na stokach góry szemrał.

Bayar wyraźnie wolał skupić uwagę na Hanie. Wyciągnął rękę w stronę Alistera, który powstrzymał się przed cofnięciem.

- Pani, świadczy o was towarzystwo, w którym się obracacie. Ten chłopak to Bransoleciarz Alister, zwyczajny złodziej.

Te słowa wywołały kolejny pomruk w tłumie na dole. Alister! To Bransoleciarz Alister!

- To jest Bransoleciarz Alister? - bąknął stojący obok Wielkiego Maga generał, zdumiony tak samo jak ludzie w tłumie. - Ale… ale proszę spojrzeć! Toż to czarownik.

- Zwyczajny złodziej - powtórzył lord Bayar przez zaciśnięte zęby - który jakimś sposobem opanował sztukę czarodziejską. Uważamy, że zawarł niecny pakt z demonami, które w zamian domagają się ofiary krwi. Możliwe, że zdobył też niedozwolone magiczne narzędzia od swoich sprzymierzeńców wśród miedzianolicych.

Wielki Mag zdawał się rosnąć i nabierać blasku, jak gdyby konkurował z Hanem. Był zwrócony twarzą w stronę Hana i Raisy, lecz swoje słowa kierował do błękitnokrwistych stojących za nim.

- Jak niektórzy z was już wiedzą, ubiegłego lata Alister był zamieszany w szereg brutalnych morderstw na ulicach Południomostu, dokonanych przy użyciu magicznych mocy - mówił Bayar. - Kiedy go schwytałem, próbował mnie zabić. Uciekł z Fells, gdy królowa Marianna wyznaczyła nagrodę za jego głowę. Teraz wrócił, najwyraźniej chcąc wykorzystać ten niepewny czas, by nas zniszczyć. - Wskazał gestem szereg gwardzistów osłaniających podium. - Kapralu Fallon! - zawołał do śniadego mężczyzny o ostrych rysach i z czarnym zarostem. - Schwytajcie go!

Han nie był pewien, na co Wielki Mag liczy. Może myślał, że sprowokuje przeciwnika do magicznego ataku i w zamieszaniu Bayarom uda się zabić zarówno jego, jak i Raisę.

Oczywiście kapral Fallon nie wykonał polecenia. Przerzucił wzrok z Bayara na Hana i zrobił jeden niepewny krok.

Raisa wysunęła swojego kuca przed Hana i wyciągnęła rękę przed siebie.

- Stójcie, kapralu Fallon, jeśli jesteście, jak twierdzicie, zaprzysiężonym obrońcą dynastii Szarych Wilków.

Nieustraszona, niechętnie przyznał Han w myślach.

Kapral Fallon czekał, przenosząc wzrok z Raisy na Hana. Dłoń trzymał na rękojeści miecza. Oblizał wargi i głośno przełknął ślinę.

- Lordzie Bayar, Han Alister uratował mi życie - oznajmiła Raisa. - Czy wam się to podoba, czy nie, to dzięki niemu stoję tu dzisiaj przed wami. Jestem mu winna wdzięczność, a nie więzienie. Dlatego go ułaskawiłam. Każdy, kto podniesie na niego rękę, odpowie za to przede mną.

To dla Wielkiego Maga kolejny powód, żeby żądać mojej krwi, pomyślał Han.

Bayar przeszywał Hana i Raisę wrogim spojrzeniem. Palce zaciskał na amulecie, oczy mrużył w taki sposób, jakby oceniał moc dzielącej ich bariery ochronnej.

Han siedział prosto w siodle, ściskając własny amulet, z uniesioną głową, patrząc na Wielkiego Maga z wyższością, a jego spojrzenie mówiło: No, dalej, Bayar. Ale radzę ci zabić mnie jednym ciosem.

Jakiś pierwotny instynkt Hana domagał się tego ataku, pragnął okazji, by skończyć to tu i teraz, z takim czy innym rezultatem.

Cierpliwości, Alister, hamował się. Nigdy nie atakuj, jeśli nie jesteś na wygranej pozycji.

Spojrzał na Micaha i Fionę stojących za plecami ojca. Micah wpatrywał się w Raisę. Fiona natomiast nie spuszczała wzroku z Hana. Jej ściągnięte brwi i przygryziona dolna warga wyrażały zdumienie wymieszane z uznaniem.

Uwagę Hana przyciągnęła grupa niebieskich prowadzona przez Amona Byrne’a. Wcisnęli się w przestrzeń pomiędzy Hanem i Raisą a gwardzistami otaczającymi podium. Z wyciągniętymi mieczami stanęli twarzą do Wielkiego Maga. Byli wśród nich kadeci, których Han widywał w Oden’s Ford: Garret Fry i Mick Bricker, Talia Abbott i Pearlie Greenholt. Po obu ich stronach zgromadzili się wojownicy Demonai z łukami gotowymi do strzału.

- Złóżcie pokłon następczyni tronu! - przemówił lord Averill głośno i dobitnie. - Dziękujmy Stworzycielowi, że do nas wróciła. - Averill opadł na jedno kolano i skłonił głowę, a w jego ślady poszła siwa kobieta, która wcześniej zabrała głos.

Gwardziści pod wodzą Byrne’a padli na kolana. Demonai przyklękli w niemal komiczny sposób, który umożliwił im oddanie hołdu księżniczce i jednoczesne trzymanie broni oraz kontrolowanie czarowników na podium.

Zaklęcia są wolniejsze od strzał, pomyślał Han.

Orator Jemson padł na kolana, przygniatając trzepoczące dotąd na wietrze szaty. Elena uklękła przy swoim krześle, podczas gdy Tancerz oddał hołd przy namiocie - głowę miał uniesioną, dłoń trzymał na amulecie, wzrok wbił w Bayarów. Nikt więcej nie poszedł w ich ślady.

Trwali tak dość długo, jakby w zawieszeniu. I nagle się zaczęło: z dołu dobiegł szmer głosów, które przybierały na sile, aż w końcu przeobraziły się w ogłuszający wrzask.

- Ra-i-sa! Ra-i-sa! Ra-i-sa!

Było nawet kilka okrzyków „Alister!”.

Han spojrzał ponad namiotami i ich barwnymi chorągwiami, ponad marami z królową i arystokratami na podium, na tłum mieszkańców Fells, który zdawał się falować, kiedy wszyscy padali na kolana.

Spodziewał się tego, ale i tak przyjemnie było to widzieć i słyszeć. Cat Tyburn dobrze się spisała.

Powoli, niczym liście spadające z drzew, inni zaczęli robić to samo. Najpierw księżniczka Mellony padła na kolana obok swego ojca. Po niej kilku błękitnokrwistych, których Han nie rozpoznawał, łącznie z obwieszonym medalami generałem. Następnie niebiescy, którzy ochraniali podium. W tym także Mason Fallon.

Czarownicy wciąż stali. Zbili się w grupę niczym sępy przegnane znad ciepłych zwłok.

Wtedy Micah Bayar odrzucił do tyłu pelerynę i ukląkł. Pochylił głowę, tak że amulet zawisł przed nim. Fiona spojrzała na niego z taką złością, jakby miała ochotę go rozdeptać.

Ho, ho, pomyślał Han. Micah stawia się swojej rodzinie? To ciekawe.

Trzej kolejni czarownicy pochylili się. Za ich przykładem poszli bracia Manderowie i rudowłosa pulchna kobieta w średnim wieku, która widocznie była ich matką. Oraz mistrz Gryphon.

Mistrz Gryphon?

Han patrzył na to ze zdumieniem. Jego były nauczyciel Gryphon stał między dwoma starszymi czarownikami: elegancko ubranym mężczyzną a kobietą z długim arystokratycznym nosem i wąskimi smutnymi ustami. Gryphon odłożył swoje kule na bok, a mężczyzna i kobieta chwycili go za ramiona, by pomóc mu przyklęknąć na podium. Oni też uklękli, po obu jego stronach, z pochylonymi głowami. Gryphon wpatrywał się w Hana z nieposkromioną ciekawością.

W umyśle Samotnego Łowcy rodziły się coraz to nowe pytania.

Co Gryphon tu robi? Przecież już zaczął się semestr wiosenny?

Czy wszyscy studenci i wykładowcy z Oden’s Ford rzucili szkołę na rzecz polityki?

Zmusił się do spojrzenia w drugą stronę. Fiona też była już na kolanach. Stał jedynie lord Bayar. Wielki Mag rozejrzał się, pokręcił głową i wyszczerzył zęby w krokodylim uśmiechu.

- Na łaskę Stworzyciela - powiedział spokojnie, przyglądając się twarzy Raisy, jakby w końcu był gotów ulec. - To naprawdę wy, Wasza Wysokość?

- Wygląda na to, że zdołałam przekonać wszystkich w królestwie z wyjątkiem was, lordzie Bayar - odparła Raisa oschle, spoglądając na zebrany tłum.

Po takiej zachęcie ponownie rozległy się okrzyki: „Ra-i-sa!” i „Dzi-ka Ró-ża!” oraz „A-lis-ter!”, a także coś, co brzmiało jak „Śmierć Bayarom!”, choć nie było wyraźne ani głośne.

W tej sytuacji Wielki Mag opadł z wdziękiem na kolana. Ten pozbawiony serca drań z krwią na rękach miał łzy w oczach.

- Wybaczcie mi, Wasza Wysokość, mój sceptycyzm. Straciliśmy już naszą ukochaną Mariannę. Biorąc pod uwagę, iż ostatnio los nam nie sprzyja, uległem przekonaniu, że wy także na pewno nie żyjecie. - Potrząsnął głową - Nie śmiałem nawet myśleć o tym, że to naprawdę wy.

To ostatnie zapewne nie było dalekie od prawdy.

Tłum wiwatował, a jego okrzyki niosły się po okolicy niczym szum fal na plaży.

Raisa wstała w strzemionach, jakby chciała wydać się wyższa. Ponieważ była na koniu i nieco wyżej zbocza niż ci stojący na podium, mogła przemawiać ponad ich głowami do rzesz zgromadzonych niżej. Jej zbroja lśniła w słońcu, a peleryna powiewała na wietrze.

Uniosła obie ręce.

- Wstańcie! - powiedziała tym donośnym głosem, który coraz bardziej do niej pasował. - Proszę, zajmijcie takie pozycje, żeby wam było wygodnie. Bardzo się cieszę, że jestem w domu. Tęskniłam za tymi górami i ludźmi, którzy tu mieszkają… w górach i w Dolinie… za klanami Gór Duchów i czarownikami. - Zrobiła dość długą przerwę, po czym ciągnęła: - Wróciłam do domu, ponieważ chciałam zobaczyć matkę i znowu usłyszeć jej głos. Okazuje się, że to już niemożliwe. Jest wiele trudnych pytań, na które trzeba znaleźć odpowiedź w nadchodzącym czasie… wiele decyzji, które trzeba podjąć… - Zatrzymała wzrok na zgromadzonych na podium. - …ale dzisiaj przybyłam tu, a wraz ze mną dawne królowe - wskazała gestem na krąg olbrzymich wilków - po to, by złożyć hołd mojej matce królowej Mariannie. Jest ona ogniwem w nieprzerwanym łańcuchu sięgającym walecznej królowej Hanalei, która pokonała Rozłam i uratowała świat. Takich ogniw nie zrywa się bezboleśnie. Śmierć każdej królowej rozbudza bestie, które drzemią w ukryciu. Budzi pytania w nas wszystkich, o to, co było i co ma być.

Han słuchał tych słów zaskoczony. Czy ona ma zawsze przy sobie takie przemówienia? zastanawiał się. Tak na wszelki wypadek? Czy one przychodzą jej same do głowy, kiedy są potrzebne?

Niezależnie od tego, jak to robiła, było to coś, czego musiał się nauczyć.

Dalszy ciąg ceremonii przebiegał bez zakłóceń. Han zsiadł z konia i pomógł zejść Raisie śledzony nieprzychylnymi spojrzeniami Bayarów. On i Amon Byrne weszli po schodach na podium zaraz za księżniczką. Stali po jej obu stronach, kiedy Raisa witała się z siostrą i Averillem Demonai oraz kobietą z długim siwym warkoczem. Pozostałych pozdrowiła w bardziej formalny sposób, lecz dla każdego miała uśmiech i miłe słowo - nawet dla lorda Bayara, choć przywitała go z kamienną twarzą.

Demonai wciąż stali po bokach podium. W rękach trzymali długie łuki z napiętymi strzałami, skierowane w ziemię, nie spuszczali wzroku z czarowników na podeście. Był to nie tyle układ pokojowy, ile impas.

Pod przewodnictwem Jemsona Raisa odmówiła modlitwę za zmarłą królową, powierzając ją Górom Duchów. Przywitała swoje przodkinie, królowe z rodu Szarych Wilków, z pamięci wymieniając ich imiona. Poprosiła je - i swoją matkę - o otaczanie jej opieką i udzielanie rad, kiedy będzie przewodziła swemu ludowi.

Proszenie królowej Marianny o rady nie ma sensu, pomyślał Han. Ona narobiła nie lada bałaganu.

Orator wspominał Mariannę jako małą dziewczynkę - jej talent do tańca, do gry na bazilce i klawesynie, jej zamiłowanie do polowań. Była powszechnie uznawana za najpiękniejszą i najlepszą partię spośród księżniczek w Siedmiu Królestwach, przez co o jej rękę ubiegała się cała rzesza zalotników. Gdziekolwiek się zjawiła, witały ją serdeczne wiwaty - była bohaterką bajki, w którą wszyscy wierzyli.

Nagle bajka się skończyła. Królowa Lissa zmarła i Marianna w wieku piętnastu lat zasiadła na tronie. W Ardenie wybuchła wojna domowa i młoda królowa musiała zmagać się z napływem uchodźców i spadkiem przychodów z handlu. Rada Dostojników zaleciła politykę izolacji, a generałowie wydawali olbrzymie sumy na najemników. Podatki stale wzrastały.

Obawiając się, że zostanie wciągnięta w wojny na Południu, Marianna odtrącała zaloty książąt i wybrała na małżonka Averilla Lekką Stopę - konkurenta z terenu królestwa, za którym stały klany z Gór Duchów. Kiedy czarownicy i doliniarze narzekali, że księżniczka z bajki poślubi miedzianolicego, ona wbrew wszystkim planowała najwytworniejszy ślub, jaki kiedykolwiek widziano. Mówiono, że kosztował sto tysięcy koron i ogołocił skarbiec na wiele lat.

Nawet w Łachmantargu i Południomoście ludzie wciąż pamiętali tamto wesele. Mama Hana przechowywała miedzianą monetę z królową Marianną z jednej strony i Averillem z drugiej.

To przykre, pomyślał Han, kiedy najlepszą rzeczą, jaką może o kimś powiedzieć mówca klasy Jemsona, jest to, że ten ktoś potrafił wydać wspaniałe przyjęcie.

Oczywiście Jemson mówił nie tylko to, ale sceptycznie nastawiony Han w ten sposób to odebrał.

Raisa podpaliła stos i z płomieni trysnęły iskry w zachmurzone niebo. Nad Hanaleą zalśniła błyskawica, a wilki uniosły pyski i zawyły tak przeraźliwie, że Han poczuł gęsią skórkę na karku i rękach.

Kiedy ciało królowej płonęło, Raisa wezwała Amona Byrne’a. Stał obok niej wyprostowany jak struna, gdy ona wygłaszała pean na cześć Edona Byrne’a, kapitana Gwardii Królewskiej.

- Kochałam i nienawidziłam Edona Byrne’a - powiedziała. - Kochałam go za przytomność umysłu, uczciwość i szczerość. - Zamilkła na chwilę, po czym ciągnęła: - Nienawidziłam go za przytomność umysłu, uczciwość i szczerość. - Uśmiechnęła się, gdy jej słowa przywitano śmiechem i oklaskami. - Najcenniejszymi sługami są ci, którym lojalność nakazuje mówić nam prawdę bez względu na ryzyko… Nie zawsze to, co chcemy usłyszeć, ale to, co musimy wiedzieć. Edon Byrne był takim człowiekiem. W końcu oddał za mnie życie. Będzie nam go bardzo brakowało.

Zrobiła kilka kroków naprzód i spojrzała w dół na gwardzistów otaczających podest.

- Byrne’owie nie lubią dużo mówić, nudzą ich długie przemowy, więc będę się streszczać. Oddaję go w objęcia Gór Duchów, wiedząc, że będzie pilnował swojej królowej i całej dynastii Szarych Wilków po śmierci, tak samo jak czynił to za życia. - Jej głos brzmiał, jakby sięgnął najwyższych tonów. - Wrogowie dynastii Szarych Wilków, strzeżcie się!

Han spojrzał na Bayarów.

Raisa odwróciła się i znowu stanęła twarzą do tłumu w dole.

- A więc ciągłość dynastii królowych i kapitanów pozostaje nienaruszona. Amonie Byrne, wystąp!

Amon zrobił krok przed siebie, stanął na baczność z uniesioną głową, ze wzrokiem utkwionym w dal.

- Proszę o Miecz Hanalei - powiedziała Raisa i wyciągnęła rękę.

Byrne wyciągnął swój miecz i podał go księżniczce, rękojeścią w jej stronę. Ona chwyciła ciężki miecz obiema rękami i uniosła go pionowo w górę, kierując ostrze ku niebu.

Dziwne, pomyślał Han. Raisa pod względem fizycznym nie przypominała Hanalei, jaką znał z obrazów. Legendarna królowa była wysoka, jasnowłosa, smukła, z długimi warkoczami. Ta królowa była niska, miała czuprynę krótko przyciętych czarnych włosów, zielone oczy lśniące na tle miodowej cery. Jednak w tej zbroi, z mieczem w ręku, stojąc naprzeciw tysięcy ludzi, wyglądała jak prawdziwa wojowniczka.

- W normalnych okolicznościach to powinno poczekać do mojej koronacji - powiedziała. - W normalnych okolicznościach miecz Pani jest przekazywany przez poprzedniego kapitana jego następcy. Ale teraz okoliczności nie są normalne. Królowa Marianna i jej kapitan odeszli niemal w tym samym czasie. Ważne jest jak najszybsze odnowienie więzi między kapitanem a królową, żeby moi wrogowie nie dostrzegli w tej sytuacji szansy dla siebie. Z tych samych przyczyn wyznaczymy moją koronację w jak najszybszym możliwym terminie - dodała, obrzucając wzrokiem tłum w dole oraz zebranych na podium. - Czeka nas wiele spraw, z którymi nie należy zwlekać.

Popatrzyła na Amona Byrne’a.

- Klęknijcie! - rozkazała.

Byrne opadł na kolana, wciąż wyprostowany jak w pozycji na baczność, ze wzrokiem wbitym w Raisę.

Ona położyła klingę najpierw na jego jednym ramieniu, potem na drugim.

- Wstańcie, kapitanie Amonie Byrne, komendancie Gwardii Królewskiej.

Han zdążył popatrzeć na Bayarów w porę, by zauważyć szybkie spojrzenia, jakie wymienili między sobą Micah i Fiona. Lord Bayar przechylił głowę w stronę generała, który coś mu szeptał do ucha. Twarz Wielkiego Maga niczego nie zdradzała.

Księżniczka Mellony wydawała się nieco skołowana biegiem wydarzeń. Ściskała podłokietniki fotela i rozszerzonymi oczyma przyglądała się Raisie, Amonowi, a chwilami Micahowi, jakby u niego szukała wyjaśnień.

Micah jednak spoglądał na Raisę z niewyraźnym uśmiechem wyrażającym niechętny podziw.

Wiedzą, że zostali ograni, pomyślał Han. Im więcej Raisa osiągnie w obecności świadków, tym mniej będzie można na niej wymusić za zamkniętymi drzwiami.

Han nie miał złudzeń, że to ich powstrzyma przed intrygami, ale rozumiał, że przynajmniej utrudni im sprawę. Raisa weszła na swój stary teren z własnym gangiem i śmiało stanęła przed tymi, którzy chcieli jej zagrozić.

To było dobrze rozegrane.

Stos, podlewany świętymi olejami oratorów, już spłonął. Raisa uśmiechnęła się do młodszej siostry, wzięła ją za rękę i delikatnie postawiła na nogi. Jeszcze raz uściskała Mellony, która była od niej wyższa, i podprowadziła ją do mar. Stały obok siebie, trzymając się za ręce. Han widział, jak Raisa szepnęła Mellony coś do ucha.

Orator Jemson wsypał w płomienie jakiś proszek i z popiołów zaczął się podnosić szarobiały dym, z którego uformował się kształt wilka z niebieskimi oczyma. Zwierzę zeszło na ziemię i ruszyło przed siebie na sztywnych nogach, ze zjeżoną na karku sierścią, by się przywitać z zebranymi wilkami.

Nad Hanaleą rozległ się grzmot i w jednej chwili lunął deszcz, którego wielkie krople rozpryskiwały się o podium. Wilki odwróciły się i pognały w dal, by się rozpłynąć w wilgotnym powietrzu.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY
Powrót do domu

To był wspaniały dzień.

To był okropny dzień.

Nigdy dotąd Raisa nie czuła w sobie takiej odwagi.

Nigdy dotąd nie była tak przerażona.

Nigdy dotąd nie czuła się tak samotna.

Nigdy dotąd nie czuła się tak kochana.

A teraz wracała do domu.

Ta wielka odwaga, która towarzyszyła jej podczas długiego nabożeństwa przy grobowcu Marianny, zaczęła słabnąć, pozostawiając po sobie wyczerpanie. Raisa jechała otoczona strażą - Amon po prawej, lekko wysunięty naprzód, Han po lewej, nieco z tyłu, dookoła wojownicy Demonai, wśród których Reid Nocny Wędrowiec i Averill Lekka Stopa byli zawsze w zasięgu wzroku.

Za nimi jechała jej dawna opiekunka Magret Gray i inne Panny Hanalei, które na piersiach nosiły wisiory symbolizujące ich służbę dynastii.

Nadejdzie czas, kiedy będę mogła przemierzać ulice mojego królestwa bez eskorty, przyrzekła sobie Raisa.

Księżniczka Mellony jechała obok niej. Jej długie złote warkocze przyklejały się do czoła i szyi, wargi jej zsiniały, szczękała zębami z zimna. Była w całkiem już przesiąkniętej cienkiej jedwabnej pelerynie w dwóch kolorach: czerni i królewskiego błękitu.

Strząsając krople z rzęs, Raisa mocniej naciągnęła kaptur. Jak większość wyrobów klanowych jej peleryna była połączeniem piękna i funkcjonalności - mocno splecione, natłuszczone włókna wełny nie nasiąkały wodą. Jednakże podczas zjeżdżania ze Szczytu Marianny deszcz zacinał jej w twarz, tak że strugi wody dostawały się za dekolt i spływały między piersiami.

Mellony wciąż obracała się w siodle i szukała wzrokiem Micaha, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze tam jest. Jechał obok Fiony zaraz za wojownikami Demonai.

Muszę poświęcić Mellony więcej uwagi, pomyślała Raisa. Trzeba ją odciągnąć od tych, którzy trzymali ją w niewoli. Jest wszystkim, co mi pozostało, ona i Averill.

Nigdy nie były ze sobą bardzo związane. Zanim Raisa wyjechała do kolonii Demonai, trzyletnia różnica wieku wydawała się przepaścią nie do przebycia. Kiedy ona włóczyła się po ulicach z Amonem i jego starszymi kolegami, Mellony bawiła się lalkami pod opieką matki.

Po powrocie z kolonii Demonai Raisa miała wrażenie, że pozostaje nieco na uboczu, gdyż pod jej nieobecność Mellony jeszcze bardziej zbliżyła się do matki.

Nachyliła się ku siostrze.

- Wyglądasz na zziębniętą - powiedziała. - Nie zabrałaś nic przeciwdeszczowego? - Natychmiast pożałowała tych słów, bowiem zabrzmiały jak krytyka, a nie współczucie.

Tak też odebrała je Mellony. Kąciki jej ust opadły.

- Skąd miałam wiedzieć że będzie padać? - odparła. - Czarownicy pogodowi tego nie przewidywali.

- Kiedy wybierasz się w góry, musisz być przygotowana na zmiany pogody - powiedziała Raisa, zbyt zmęczona, by ważyć słowa.

- Powinnaś przywołać tu do nas Micaha - wyniośle oświadczyła Mellony. - Często jeździmy na wspólne przejażdżki. On umie się ochronić przed deszczem.

- To, że potrafi to zrobić, nie znaczy, że to dobry pomysł używać czarów do takich celów - stwierdziła Raisa, z poczuciem winy wspominając, jak Han wysuszył jej pelerynę w Oden’s Ford. - Powinnaś uważać na moc czarowników.

- I akurat ty to mówisz! - Mellony wydęła wargi. - Sama wykorzystujesz sztuczki czarowników.

To zabrzmiało jak słowa lorda Bayara.

Nie szło dobrze.

Zanim Raisa o tym pomyślała, Amon Byrne zwolnił i przysunął się bliżej Mellony. Otulił ją swoją grubą peleryną gwardzisty, po czym się oddalił, by nie zakłócać siostrom prywatności.

Obrońca dynastii.

Szczyt Marianny pozostał już za nimi, teraz jechali stosunkowo płaską doliną. Podróż była przyjemniejsza, bo ulewny deszcz zamienił się w drobną mżawkę. Sama droga stanowiła jednak osobne zagrożenie, gdyż pod dużymi kałużami kryły się dziury i wyboje.

Ta droga wymaga naprawy, jak wiele innych rzeczy. Skąd wezmę na to środki?

- A właściwie to gdzie byłaś przez cały czas? - zapytała Mellony. - Myśleliśmy, że nie żyjesz - powiedziała takim tonem, jakby przybycie Raisy całej i zdrowej sprawiło wszystkim zawód.

- Większość czasu w Oden’s Ford - odpowiedziała Raisa. - Chodziłam na zajęcia.

- Chodziłaś do szkoły? - Mellony uniosła jasne brwi. - Uciekłaś z domu, żeby pójść do szkoły? - Zrobiła taką minę, jakby nie mogła tego pojąć.

Raisa rozejrzała się, nie chcąc zdradzić zbyt wiele w obecności tylu uszu i oczu.

- Mają tam wspaniałych nauczycieli i studenci przybywają ze wszystkich Siedmiu Królestw. Dużo się nauczyłam. - Nagle wpadł jej do głowy pewien pomysł. - Ty też powinnaś tam pojechać. Mogłabyś studiować, co zechcesz. Myślę, że powinniśmy wysyłać do akademii więcej studentów niż do tej pory. Nie tylko czarowników.

W oczach Mellony pojawił się niepokój.

- Teraz, jak już wróciłaś, chcesz mnie odesłać? - Głos jej się załamał.

- Nie, nie - szybko odparła Raisa. - Chyba że będziesz sama chciała. Pomyślałam tylko, że to może być dla ciebie szansa. Po powrocie mogłabyś zostać członkinią mojej rady. Potrzebuję doradców, którym mogę zaufać.

- Lubię moich nauczycieli - oświadczyła Mellony, podnosząc głos. - Lubię mieszkać w zamku. Czemu miałabym się gdzieś wynosić?

A ja z chęcią wróciłabym do Oden’s Ford, pomyślała Raisa. Ciągle popełniam ten sam błąd - zakładam, że Mellony chce tego samego, co ja.

Zmieniła się pod moją nieobecność. Dawniej zawsze można było liczyć na jej pogodną, beztroską osobowość. Teraz wydaje się zagniewana, podejrzliwa i rozżalona.

Trzynaście lat to trudny wiek, myślała Raisa. Mellony ma za sobą ciężki rok i jeszcze cięższy tydzień.

- Oczywiście. - Raisa dotknęła ramienia siostry. - Nie spierajmy się w dniu, w którym pochowałyśmy mamę.

- To przez ciebie nie żyje - burknęła Mellony, strząsając dłoń Raisy.

Te słowa rozpaliły na nowo poczucie winy, które dręczyło Raisę. I ugasiły resztę jej cierpliwości.

- Jak możesz tak mówić? - odparła, zapominając o ściszeniu głosu.

Amon obejrzał się za siebie, uniósł brwi i zacisnął usta. Wtedy Han ponaglił konia, by zrównać się z nimi.

- Wasza Wysokość, chyba powinnyście z księżniczką porozmawiać na osobności. Jestem niemal wyczerpany, ale chyba dam radę wam pomóc. - Trzymając dłoń na amulecie, wykonał gest, który sprawił, że opadła na nie kurtyna ciszy, blokująca dźwięki dookoła.

Han powstrzymał wodze, tak że po chwili znowu był w odpowiedniej odległości za nimi.

Mellony zadarła głowę, jakby chciała powiedzieć Widzisz? Ty też masz swoich czarowników. Zamiast tego zapytała jednak:

- Czy to prawda, że to złodziej i morderca?

Możliwe, miała ochotę odpowiedzieć Raisa. Albo Prawdopodobnie.

- Kiedyś tak - oświadczyła. - Był hersztem gangu w Łachmantargu.

- Czarownik herszt gangu… - Mellony westchnęła, ocierając krople deszczu z nosa. - To na swój sposób romantyczne.

- Wątpię, żeby on tak myślał - stwierdziła Raisa. - W każdym razie został czarownikiem dopiero, gdy rzucił uliczne życie.

- Jak to został czarownikiem? - zdziwiła się Mellony. - Czarownikiem się rodzi, a nie zostaje. Chyba że lord Bayar ma rację i zawarł jakiś układ z Niszczycielem. - Wzdrygnęła się. - Myślisz, że to możliwe?

- Jeśli zawarł jakiś układ, to nie zrobił dobrego interesu - zauważyła Raisa. - A wiem skądinąd, że jego nie tak łatwo wykiwać.

- Jest przystojny - przyznała Mellony. - I to w taki niesamowity sposób. Nigdy nie widziałam u mężczyzny tak niebieskich oczu. I to, jak na człowieka patrzy… tak nieziemsko, jakby był w stanie przejrzeć cię na wylot. W dodatku ten czarny strój i włosy…

- Mellony… - przerwała jej Raisa łagodnie. Choć zaklęcie zapewniało im prywatność, to nie chciała poruszać tematu Hana Alistera, gdy on był tak blisko. Sprawy i tak były dość skomplikowane. - Mówiłaś o mamie. Że to moja wina.

Mellony nie odzywała się dość długo, aż Raisa zaczęła wątpić, czy w ogóle doczeka się odpowiedzi.

- Po twoim wyjeździe mama się załamała - powiedziała w końcu. - Obwiniała siebie. Uważała, że powinna była coś zauważyć i jakoś temu zapobiec. Prawie w ogóle nie spała i nie jadła. Schudła, zmarniała, popadła w melancholię. - Mellony spojrzała na Raisę. - My wszyscy zamartwialiśmy się o ciebie, a ty się bawiłaś w Oden’s Ford!

- Bawiłam się? Wiesz, jak ciężko pracowałam? - Ledwie to powiedziała, zdała sobie sprawę, że nie jest uczciwa. Pomimo wszystko bawiła się w akademii.

Mellony wywróciła oczami.

- Przecież ty uwielbiasz ciężko pracować i wiesz o tym - stwierdziła. - Zawsze musiałaś się przykładać bardziej niż inni, czy to dotyczyło nauki, czy polowania, czy… czegokolwiek. Zawsze musiałaś pokazać, że wszyscy są od ciebie gorsi.

Wszyscy bez wątpienia oznaczało Mellony.

Nadeszła pora, by wyznać prawdę.

- Czy mama powiedziała ci, dlaczego wyjechałam? - zapytała Raisa, pochylając się w stronę siostry.

Mellony przytaknęła.

- Powiedziała, że zakochałaś się w kapralu Byrnie. - Ruchem głowy wskazała na jadącego z przodu Amona. - Że uciekłaś, kiedy ona naciskała, żebyś wyszła za kogoś innego. - Uniosła głowę triumfująco. - Kapral Byrne też był w Oden’s Ford. Czy to nie była wygodna sytuacja?

- To nieprawda! - syknęła Raisa. Poczuła się dotknięta. - Nie uciekłam, żeby być z Amonem Byrne’em!

- Czyżby? - Mellony uniosła brew. - Czy to ma znaczyć, że mama kłamała?

Raisa zacisnęła wargi, by nie wydostało się z nich więcej niepotrzebnych słów. Nie chciała źle mówić o zmarłej. Musiała jednak powiedzieć Mellony prawdę. Miała już dosyć kłamstw, podejrzliwości i niedomówień między nimi.

- Zresztą, ty nigdy nie byłaś zainteresowana małżeństwem - ciągnęła Mellony. - Zawsze mówiłaś, że chcesz się całować z wieloma chłopcami, zanim wybierzesz jednego.

Owszem. Tak mówiła.

- Nie twierdzę, że mama kłamała - powiedziała dyplomatycznie. - Mówię tylko, że nie powiedziała ci całej prawdy. Tak, uciekłam, kiedy nalegała, żebym poślubiła kogoś innego. Wiesz, kto to był?

- Teraz to i tak bez znaczenia - odparła Mellony, odwracając głowę, jakby przeczuwała, że nie spodoba jej się to, co Raisa ma do powiedzenia. - Ty wyjechałaś, a mama umarła. - Uderzyła piętami w boki kuca, pragnąc się oddalić, ale Raisa chwyciła za jej wodze.

- To był Micah Bayar - powiedziała. - Chciała, żebym wyszła za Micaha Bayara.

Mellony kręciła głową, strzepując z siebie krople wody.

- Nie, to niemożliwe.

- Możliwe, bo to prawda - przekonywała Raisa.

- Nie - powtórzyła Mellony. - Micah nigdy by…

- Micah był chętny - powiedziała Raisa. - To ja nie chciałam.

Mellony spojrzała na nią oczyma pełnymi łez.

- Nie wierzę ci - oświadczyła i pognała konia, aż oddaliła się na tyle, by rozmowa nie była już możliwa.

No cóż, pomyślała Raisa, tak wygląda wyjaśnianie niedomówień.

*

Może ktoś wysłał ptaka do Fellsmarchu, a może jeźdźcy na wypoczętych koniach wyprzedzili orszak, pragnąc jak najszybciej ogłosić nowinę o powrocie Raisy. Możliwe też, że Cat Tyburn miała swój udział w zorganizowaniu powitania. Jakkolwiek było, wiadomość dotarła do miasta przed nimi i gdy wjeżdżali do stolicy, wzdłuż Traktu Królowych po obu stronach stały tłumy ludzi wiwatujących i machających chustkami i szalikami.

Choć trakt był szeroki, ludzie zbliżali się na wyciągnięcie ręki, pragnąc dotknąć powracającej księżniczki. Straż zacieśniła krąg, a Amon i Han osłaniali Raisę z obu stron, podczas gdy Gwardia Królewska przecierała szlak przez ciżbę w kierunku podzamcza.

Raisa z zażenowaniem słuchała, jak niektórzy w tłumie obrzucali wyzwiskami wojowników Demonai, nazywając ich miedzianolicymi, porywaczami dzieci i jeszcze gorzej. Mieszczanie nie byli przyzwyczajeni do widoku tak dużej liczby przedstawicieli klanów.

Słodka Pani w łańcuchach, pomyślała Raisa. Jakimś sposobem muszę zjednoczyć wszystkich moich poddanych - czarowników, doliniarzy, klany. Zbyt wiele energii wkładamy w zwalczanie się nawzajem. Przez to stajemy się łatwym celem.

Ta myśl o czymś jej przypomniała. Sięgnęła do sakiewki przy pasie, wyjęła pierścień z wilkami i wsunęła z powrotem na palec. Atak czarowników przed dotarciem do domu wydawał się mało prawdopodobny, ale wolała się zabezpieczyć. Z talizmanem na palcu czuła się pewniej.

Widziała przed sobą górujące nad budynkami lśniące wieże zamku. Ten widok ścisnął jej serce. Tyle się wydarzyło, odkąd widziała je ostatni raz. Stłamsiła wyrzuty sumienia, jakby były ciastem ugniatanym na chleb. Możesz z tego wyciągnąć naukę, pomyślała, ale nie trać energii na to, czego już nie da się zmienić.

Poza wszystkim, dobrze było wracać do domu. Rozglądała się, chłonąc to wszystko, czego tak bardzo jej brakowało - kręte uliczki, schody w zaułkach pnących się po górskich stokach na obrzeżach miasta, północne akcenty rozbrzmiewające dokoła, a także - cóż - smród gotowanej kapusty i dymu z palenisk oraz brudu płynącego rynsztokami.

Nabrała powietrza w płuca i odetchnęła z ulgą, marząc o gorącej kąpieli i dobrym północnym jedzeniu. Wtem dostrzegła jakiś ruch na dachu budynku na wprost. Zobaczyła ciemną sylwetkę o zwinnych, sprężystych ruchach, która znieruchomiała, ostrożnie mierząc do celu. Raisa instynktownie przesunęła się i lekko pochyliła, by usunąć się z linii strzału. Otworzyła usta, by ostrzec pozostałych.

Amon zaklął pod nosem i rzucił się w jej stronę w chwili, kiedy poczuła na prawej piersi silny cios, który wycisnął jej łzy z oczu i omal nie zrzucił jej z konia.

Rozpętało się straszliwe zamieszanie. Zanim Raisa zorientowała się w sytuacji, Amon już ściągnął ją z siodła, objął mocno i osłonił własnym ciałem.

- Z drogi! - krzyczał przeraźliwym, obcym głosem, poganiając konia do galopu, gotów rozjechać każdego, kto się nie usunie.

Cegły i dachówki wylatywały w powietrze, gdy wiązka mocy trafiła w dach, na którym znajdował się łucznik. To Han Alister zniechęcał napastnika do kolejnej próby.

- Mellony! - jęknęła Raisa. - Zadbajcie o jej bezpieczeństwo!

Zobaczyła po bokach błękitne iskry, poczuła kwaśną woń czarodziejskich płomieni, słyszała wykrzykiwane rozkazy i świst strzał. Wypadli na szersze, prostsze ulice w okolicach zamku i przejechali przez bramę prowadzącą na podzamcze.

Amon nie zwalniał. Raisa czuła zapach fosy i słyszała stukot kopyt, gdy szaleńczym pędem przejeżdżali po zwodzonym moście. Przemknęli pod kratą w bramie i wpadli na wewnętrzny dziedziniec zamku Fellsmarch.

Krata za nimi opadła.

Była w domu.

Podniosła głowę i obróciła się, żeby cokolwiek zobaczyć. Na dziedzińcu roiło się od gwardzistów i trudnych do opanowania koni. Odetchnęła z ulgą, gdy zobaczyła Mellony, wciąż na swoim koniu, prowadzonym przez Micka Bricera. Była blada jak pergamin, ale najwyraźniej cała i zdrowa.

Han i Tancerz Ognia ulokowali się przy bramie prowadzącej na most; ściskali swoje amulety, jakby czekała ich walka z całą hordą asasynów.

- Wezwać uzdrowiciela! - zawołał Amon nad uchem Raisy. - Następczyni tronu jest ranna!

Raisa przesunęła palcami po zbroi poniżej obojczyka. Napierśnik był mocno wgięty, z dużym wgłębieniem, ale zatrzymał strzałę asasyna, jeśli to była strzała. Musiała upaść na ulicę.

Udało jej się wyzwolić z uścisku Amona.

- Amonie, naprawdę, chyba nie jestem…

W jej protest wtrącił się znajomy głos.

- Kapitanie Byrne! Proszę mi ją dać!

To Magret Gray, która już zdążyła zsiąść z konia i strzepnąć swoją mokrą pelerynę. Rozłożyła ramiona i Amon podał jej Raisę. Księżniczka spojrzała na znajomą twarz opiekunki, zalaną łzami, pooraną świeżymi śladami trosk.

Naprawdę świeżymi czy może Raisa wcześniej ich nie dostrzegała?

Włosy Magret były bardziej siwe, uczesane jak zwykle w gruby warkocz, który sięgał jej niemal do pasa. W dzieciństwie Raisa łapała za ten warkocz i ssała kciuk, gdy szukała pocieszenia.

Z boku zjawiła się Mellony, przerażona, zapłakana.

- Raiso - wyszeptała. - Przepraszam. Nie umieraj jeszcze i ty!

- Nie mam zamiaru, przynajmniej na razie - odparła Raisa. - Magret, proszę, postawcie mnie. Nic mi nie jest, mam tylko parę sińców i tyle.

Uścisk Magret był tak samo silny jak Amona.

- Zanieśmy ją do zamku - powiedział Amon. - Kiefer, ustaw przy wejściu tuzin strażników. Talia, biegnij do Infirmerii i szybko sprowadź lorda Vegę. Mick i Hallie, weźcie drużynę i spróbujcie namierzyć tych łuczników. Tylko bądźcie ostrożni!

Gwardziści rozbiegli się w różnych kierunkach.

- Ja też się przydam - oświadczył Averill. Jego oczy pałały gniewem. - Znam tutejsze ulice.

- Nie. - Amon pokręcił głową. - Nie wiemy, kto za tym stoi, możliwe, że wy też jesteście ich celem.

Averill otworzył usta, by zaprotestować, ale wtedy odezwał się Nocny Wędrowiec:

- Ja pójdę, Lekka Stopo. W pobliżu podzamcza mam swoich wojowników, a miasto znam tak samo jak wy.

- Łucznik, który do mnie strzelał, stał na dachu Kendall House - powiedziała Raisa. - Może znajdziecie strzałę w pobliżu miejsca, gdzie mnie ugodziła. To by nam coś powiedziało.

Nocny Wędrowiec skinął głową. Twarz miał zmartwioną i zawziętą.

- Znajdziemy ich, Wasza Wysokość. - Przemknął obok Hana i Tancerza, po czym zniknął w narastających ciemnościach.

Magret kroczyła w stronę twierdzy, niosąc księżniczkę na rękach.

- Magret, postaw mnie - poprosiła Raisa. - Proszę, uwierz mi, że mam tylko siniaka. Byłam już raz postrzelona i potrafię poznać różnicę.

Na te słowa Han obrócił się w jej stronę i Raisa dostrzegła, że kąciki jego ust lekko się uniosły, z widoczną ulgą i rozbawieniem. Był to pierwszy prawdziwy uśmiech, jaki widziała u niego od dłuższego czasu. Na chwilę rozjaśnił jego zatroskaną twarz.

- Byrne, musimy lepiej chronić królową - powiedział. - Zanim się zorientujemy, będzie się chwaliła swoimi ranami przy każdej okazji. A to nie pomoże naszej reputacji.

Amon nie był w nastroju do żartów.

- Racja. Musimy bardziej się starać - powiedział poważnie. Obrócił się w stronę Raisy i dodał: - Nie upierajcie się, Wasza Wysokość. - Ruchem głowy dał znak Magret. - Zabierzcie ją do środka.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY
Zgoda na niezgodę

Magret Gray nie przyjmowała sprzeciwów. Dawna niania zaniosła Raisę do jednego z salonów na parterze. Tam zdjęła z niej zbroję i resztę ubrań. Rozebrała ją do bielizny, ułożyła na plecach na jednej z sof i przykryła kocem. Przyłożyła zimny kompres do dużego sińca nad prawą piersią Raisy.

Nadworny medyk Harriman Vega przybył w towarzystwie czterech asystentów. Han Alister wszedł za nimi i stanął obok Raisy ze skrzyżowanymi na piersiach rękami.

Lord Vega spojrzał na niego niezadowolony.

- Proszę poczekać na zewnątrz, kiedy będziemy badać Jej Wysokość - powiedział wyniośle.

Han potrząsnął przecząco głową.

- Zostaję - odparł zdecydowanie i ani drgnął. - Po tym, co się stało, kapitan Byrne nie ma zaufania do nikogo. Obiecałem mu, że nie spuszczę jej z oczu.

A do ciebie ma zaufanie? pomyślała Raisa. To coś nowego.

Magret, podparta pod boki, rzuciła w stronę Hana zagniewane spojrzenie.

- Wasza Wysokość, proszę - powiedział lord Vega. - Zapewne nie chcecie, aby ten młodzieniec patrzył, kiedy my…

- Zostaje - oświadczyła Raisa z westchnieniem. Równie dobrze mogę przywyknąć do całkowitego braku prywatności, pomyślała.

Mimo wszystko zarumieniła się, kiedy lord Vega rozwinął tasiemkę przy jej dekolcie i zsunął z niej koszulę. Czarownik starał się zasłaniać Raisę swoim ciałem, ale Han tak się ustawił, by widzieć ręce uzdrowiciela i słyszeć wymawiane przez niego zaklęcia. Jego twarz była znowu tak nieodgadniona jak kamienne twarze posągów Hanalei.

Vega kazał obejrzeć zranienie wszystkim asystentom.

- Jak widzicie - zwrócił się do uczniów, wciąż usiłując zasłaniać widok przed Hanem - strzała nie przebiła skóry, więc nawet gdyby była zatruta, nie ma zagrożenia dla życia królowej. Zbroja najwyraźniej zmieniła jej bieg, ale siła ciosu spowodowała poważnego siniaka. - Spojrzał na Raisę. - Czy strzał został oddany z bliska?

- Chyba nie więcej niż dwadzieścia stóp - odparła.

- No to wiele zawdzięczacie tej zbroi, pani - stwierdził Vega, unosząc napierśnik Raisy i przyglądając się wgnieceniu. - Jest lekka, lecz tak zrobiona, żeby powstrzymać nawet najsilniejsze uderzenie. Przypuszczam, że to dzieło miedzianolicych.

- To wyrób klanowy - odparła Raisa. I chyba też magiczny, pomyślała. Muszę podziękować Tancerzowi Ognia za uratowanie mi życia.

- Patrzcie - zwrócił się lord Vega do swoich asystentów. Położył dłonie na sińcach i wymówił zaklęcie. Han pochylił się nad nim, żeby dobrze słyszeć, nie zważając przy tym na zagniewane spojrzenie medyka.

W ciągu paru sekund ból w klatce piersiowej zelżał i opuchlizna zniknęła.

- Dziękuję, lordzie Vega - powiedziała i sprawdziła, czy może swobodnie poruszać ramionami. - To niezwykłe. Mam nadzieję, że nie odczujecie silnych skutków ubocznych tego uzdrawiania.

- To moje powołanie, Wasza Wysokość - odpowiedział Vega skromnie. - Oczywiście, trzeba zapłacić pewną cenę, ale z radością poświęciłbym własne zdrowie dla dobra Waszej Wysokości.

Raisa odruchowo spojrzała na Hana, który omal nie poświęcił dla niej życia. I może teraz tego żałował.

Lord Vega i jego uczniowie obejrzeli także ranę na jej plecach po zasadzce na Przełęczy Sosen Marisy. Jak tak dalej pójdzie, wkrótce dorówna Hanowi Alisterowi pod względem liczby blizn.

- Czy wolno mi spytać, w jaki sposób to uleczono, Wasza Wysokość? - zapytał lord Vega, przesuwając chłodnymi palcami po jej tułowiu. Ten czarownik zaskakująco dobrze potrafił kontrolować wypływ mocy, w każdym razie w porównaniu z Micahem i Hanem.

A może to obecność Hana motywowała go do jak największego wysiłku.

- Byłam uzdrawiana w kolonii Sosen Marisy - powiedziała Raisa - przez klanową uzdrowicielkę Iwę Pieśń Wody.

- Dobrze się goi - orzekł Vega niechętnie, dotykając zranionego miejsca. - Ale nie polecam szukać pomocy w klanach, chyba że w sytuacjach nadzwyczajnych. Trudno przewidzieć działanie używanych przez nich ziół. A poza tym, jeśli miedzianolicy będą się mieszać do uzdrawiania, to mogą utrudniać medykom szkolonym w akademii diagnozowanie i usuwanie dolegliwości.

- Będę o tym pamiętać - powiedziała Raisa, wsuwając ręce w koszulę i ponownie zawiązując tasiemkę przy dekolcie. Magret nałożyła jej na ramiona gruby szal, jakby chciała ją jeszcze bardziej zakryć.

- Czy to już wszystko? Chciałabym teraz odpocząć. - Księżniczka spojrzała znacząco na drzwi.

- Przyjdę rano, by was zbadać ponownie - oświadczył lord Vega. Po chwili zwrócił się do Magret: - Hej, wy tam! Gdyby zaszła jakaś zmiana w stanie zdrowia królowej, gdyby was coś zaniepokoiło, nie próbujcie samodzielnie nic robić. Wyślijcie służącego po mnie do Infirmerii.

- Dobrze, panie - odpowiedziała Magret. - Dziękuję, panie.

Lord Vega z asystentami wyszedł z komnaty, dumny niczym paw.

- Co za nadęty bęcwał - westchnęła Magret, gdy już się oddalił. - Nie można nawet rzucić kamieniem, nie uderzając w nadęty tyłek czarownika.

Raisa się roześmiała, a Han patrzył na Magret zaskoczony.

- Magret, poznaj Hana Alistera - powiedziała. - Han, to moja niania, Magret Gray.

Magret zmrużyła oczy.

- Alister! - Spojrzała na jego nadgarstki, a po chwili z powrotem na jego twarz. - Ten herszt gangu i morderca?

- Magret! - Raisa podniosła dłoń. - Alister jest…

- Kiedyś tak - wtrącił Han, wzruszając ramionami. - A wy z tych Grayów z Perłowego Zaułka?

Magret otaksowała go złowrogo, wsparta pod boki.

- Kiedyś tak - powiedziała. - Co on tu robi, Wasza Wysokość? - zapytała, nie spuszczając wzroku z Hana, jakby mógł ją zaatakować.

- Będzie mieszkał tutaj, w pałacu - oznajmiła Raisa. - Jest… hmmm… rodzajem ochrony.

- Nie - westchnęła Magret - Nie może zamieszkać w pałacu. Nie on. - Wbiła wzrok w amulet wiszący na jego piersiach i zrobiła krok w tył, unosząc ręce w geście obrony. - Jest całkiem przystojny, to raga, ale to wróg, Wasza Wysokość. Naprawdę.

Raisa spoglądała to na jedno, to na drugie.

- O czym ty mówisz? Czy wy się znacie?

Han wpatrywał się w Magret.

- Panno Gray - powiedział łagodnie. - Przykro mi z powodu Velveta.

- Nie nazywaj go tak! - krzyknęła Magret. - Nie nazywaj go tak. Miał na imię Theo. Theo Gray.

- Przykro mi z powodu Theo - poprawił się Han.

Velvet. Raisa przypomniała sobie chłopca w welwetowym płaszczu, który był z Cat Tyburn tego dnia, gdy Han wydobył ją z rąk Łachmaniarzy. Tego, który chciał ją okraść i żuł brzytwicę.

Wszyscy nie żyją, powiedział jej kiedyś Han. Wszyscy Łachmaniarze z wyjątkiem Cat.

- Powinnam była poznać w tobie czarownika - powiedziała Magret. - Tylko tak da się to wytłumaczyć… to że tak chętnie poszedł na ulicę. Był dobrym chłopcem, zanim odciągnąłeś go od rodziny i zwiodłeś na manowce.

Nieświadomie Magret zaczęła mówić z tym samym ulicznym akcentem, którym Han. Przynajmniej kiedyś.

- Kim był Vel… Theo… dla was? - zapytała Raisa.

- To był syn mojej siostry - odparła Magret. - Mój siostrzeniec. Siostra zmarła na febrę. Wychowywałam go do czwartego roku życia. Potem zabrał go ojciec i zrobił z niego żebraka.

Raisa coś sobie przypomniała… Bawiła się z chłopcem mniej więcej w jej wieku, kiedy miała trzy, może cztery lata. Chłopiec należał do rodziny Magret, chociaż ona sama była niezamężna.

- Potem związał się z Bransoleciarzem i jego gangiem - ciągnęła Magret. - Zaczął kraść, żuć brzytwicę, okradać sklepy.

- Głodował - powiedział Han. - Jego ojciec zniknął i musiał żebrać sam, pomagając sobie drobnymi kradzieżami i dorywczymi pracami. Najpierw był z Rzecznymi Szczurami. Do mnie przyszedł później, jak Południarze zajęli ich teren.

- Mógł przyjść do mnie - zauważyła Magret. - Powinien był. Ale ty go otumaniłeś. Ty… ty… srebrnousty demonie! Nie chciał od ciebie odejść, chociaż go błagałam.

- Wtedy był już w szponach brzytwicy - powiedział Han. - Niewielu jest w stanie to rzucić. To nie wasza wina, że nie udało się go uratować.

- Masz rację, to nie moja wina. - Magret się wyprostowała, w jej głosie brzmiała pogarda. - To twoja wina.

- Magret, on już tego nie robi od ponad roku - powiedziała Raisa delikatnie.

- Mój Theo był torturowany, a potem został zabity i poparzony czarodziejską mocą - oświadczyła Magret, wciąż patrząc na Hana ze złością. - Jesteś miotaczem zaklęć. Nie próbuj mi mówić, że nie wiesz, co się z nim stało.

- Nie będę próbował wam tego mówić - odpowiedział Han, patrząc jej w oczy. - Wiem, co się stało. Zabili go czarownicy, którzy mnie szukali. A więc to była moja wina, choć nie zrobiłem tego świadomie. - Nie tłumaczył się, nawet nie próbował się bronić.

Magret stała na wprost niego z opuszczonymi pięściami i mocno zaciskała usta, jakby nie chciała, by coś jej się wymsknęło.

- Jeśli chcecie dowiedzieć się czegoś więcej, znam dziewczynę, która wtedy z nim była - dodał Han. - Powiem jej, że chcecie z nią rozmawiać.

- Nie potrzebuję twojej pomocy - wybuchła Magret. - Nie mam zamiaru rozmawiać z żadnym z tych ulicznych szczurów. Wyjdź, żebym mogła w spokoju zająć się księżniczką!

Wszyscy podskoczyli i obrócili się jak na komendę, kiedy Amon Byrne zastukał we framugę drzwi.

- Wasza Wysokość, przepraszam, że przeszkadzam, ale drzwi były otwarte i…

- Wejdź, Amonie! - Raisa ucieszyła się, że ktoś rozładował napięcie w komnacie. - Nic mi nie jest. Uratowała mnie zbroja Tancerza. Dowiedziałeś się czegoś?

Amon spojrzał w głąb korytarza i ostrożnie zamknął za sobą drzwi. Podszedł do Raisy. Kciukiem i palcem wskazującym ściskał strzałę z kuszy, z grotem owiniętym muślinem.

- Nocny Wędrowiec znalazł to. Zakończony dziurownikiem, żeby przebić zbroję i zabić. Przy drodze takich pełno. Ale - obracał strzałę w palcach - na czubku jest trucizna. Chciałbym, żeby Iwa sprawdziła, czy to ten sam specyfik, którego użyto wcześniej.

- Świetny pomysł - oświadczyła Raisa spokojnie. - Dobrze byłoby wiedzieć, czy chcą mnie zabić ciągle ci sami ludzie, czy teraz poluje na mnie ktoś inny.

- Wygląda na to, że ten, co strzelał, oddał jeden strzał i uciekł - mówił dalej Amon. - Gwardziści nadal krążą po mieście, podobnie wojownicy Demonai, ale ja nie jestem optymistą.

Raisa spojrzała na Magret. Opiekunka przyłożyła sobie palec do ust, wrogim spojrzeniem wskazując na Hana.

- Magret - zwróciła się do niej księżniczka. - Czy ci się to podoba, czy nie, Han jest tutaj, by mnie chronić. Już uratował mi życie raz, a może nawet dwa razy. Musimy mu ufać. Potrzebujemy kogoś obdarzonego mocą, zważywszy na to, co robią lord Bayar i Rada Czarowników.

- Skoro mowa o Bayarach, to Micah jest przed drzwiami. Czeka tam od ponad godziny i nie daje się odprawić. Nalega na spotkanie z wami, chce się upewnić, że jesteście cała i zdrowa. Hayden Tancerz Ognia dotrzymuje mu towarzystwa. - Amon uśmiechnął się blado, pierwszy raz od dawna.

- Zaraz mu wyjaśnię, że nie ma tu dla niego miejsca! - burknęła Magret, odwracając się w stronę drzwi. - To podstępny, przebiegły szumowina. - Wyglądała na szczęśliwą, że znalazła innego czarownika, przeciwko któremu może skierować swoją złość.

- Nie! - Raisa powstrzymała ją ruchem ręki. - Wpuśćcie go. Może dowiemy się czegoś z jego reakcji, zobaczymy, co wie.

Han wyprostował się i wraz z Amonem wymienili spojrzenia. Raisa przyglądała się im zdezorientowana. Coś między nimi się zmieniło, zniknęła jakaś bariera. Teraz sprawiali wrażenie niemal spiskowców. Nie była pewna, czy jej się to podoba.

- Ależ nie przyjmiecie go w takim stroju, Wasza Wysokość! - zawołała Magret z przejęciem.

- Oj, miejmy to już za sobą - burknęła Raisa.

- No dobrze, wprowadzę go. - Amon skierował się ku drzwiom.

- Nie przyjmę go też, leżąc jak inwalidka - oświadczyła Raisa. Zeszła z łóżka i postawiła bose stopy na podłodze. Owinąwszy się szczelnie kocem, usiadła w fotelu obok łóżka. Magret naciągnęła tkaninę jak najwyżej, by ją jak najbardziej zasłonić.

- Powinnam się po prostu ubrać - westchnęła Raisa. - Mam dużo do zrobienia.

- Nie ma sensu, Wasza Wysokość. Jak tylko pozbędziemy się tych miotaczy uroków, zabiorę was na górę i przygotuję gorącą kąpiel - obiecała Magret.

Chwilę później wrócił Amon, prowadząc Micaha i Tancerza. Micah kroczył sztywno, z ponurym, jakby zagniewanym wyrazem twarzy.

Gdy jego wzrok spoczął na Hanie, Micah zatrzymał się w przejściu i przez chwilę spoglądał na owiniętą kocem księżniczkę w towarzystwie czarownika, jakby nie wierzył własnym oczom.

- A co ty tu robisz, Alister? - zapytał. - Nie wierzyłem, jak cię zobaczyłem w drodze na uroczystości, ubranego niczym jakiś książę. Co ty masz wspólnego z następczynią tronu? - Przerzucił wzrok na Raisę. - Czy wiecie, Wasza Wysokość, kto to jest?! Wiecie, co zrobił?! To morderca, złodziej…

- Sul’Bayar! - przerwała mu Raisa. - Myślałam, że jesteście tutaj, by dowiedzieć się o moje zdrowie, a nie szkalować i przepytywać moją straż osobistą.

- Straż osobistą? - Micah otaksował Hana gniewnym wzrokiem i powoli pokręcił głową. - On?

- Istotnie - odparła Raisa, tracąc cierpliwość. - Przywyknijcie do tego albo wyjdźcie. - Słodka Pani w łańcuchach, pomyślała, jestem już zmęczona czarownikami.

Micah przymknął oczy i zrobił długi powolny wdech oraz wydech, co mu pomogło odzyskać równowagę.

- Jak sobie życzycie, Wasza Wysokość - powiedział ze sztucznym uśmiechem, którego nie można było dostrzec w jego oczach. - Już przywykłem.

Podszedł bliżej i ukląkł przed nią. Kiedy podniósł głowę, zlustrował ją dokładnie swymi czarnymi oczyma, chłonąc każdy szczegół. Jakby chciał zarejestrować każdą ranę i skaleczenie.

- Raiso, naprawdę nic ci nie jest? - zapytał. Chciał ją chwycić za ręce, ale ona cofnęła je poza jego zasięg. Han za jej plecami przestąpił z nogi na nogę i Raisa wiedziała bez patrzenia, że złapał za swój amulet. Amon, trzymając dłoń na rękojeści miecza, przysunął się bliżej gościa.

- Tylko… zachowuj odpowiednią odległość, Micah - powiedziała Raisa, unosząc dłonie skierowane wnętrzem w jego stronę. - Jestem już wystarczająco niespokojna. I nie mam powodów, by ci ufać.

Na jego twarzy pojawił się grymas bólu, ale Micah położył dłonie na kolanach, tak by wszyscy je dobrze widzieli.

- Oczywiście - powiedział. - Musiałem was zobaczyć, przekonać się, że nic wam nie jest. Nie jesteście ranna? W ogóle?

Raisa pokręciła głową.

- Nie. Miałam dużo szczęścia.

- Tak. - Micah spojrzał na Hana i Amona niemal oskarżycielko, po czym ponownie zwrócił wzrok na Raisę. - Wprost brak mi słów, by wyrazić, jak wielką ulgę poczułem, zobaczywszy was, pani, na uroczystościach pogrzebowych.

- Czyżby? - Głos Raisy był chłodny i obojętny. - Czyżbyście istotnie poczuli ulgę?

Micah udawał zdumionego.

- Ależ oczywiście. Kiedy widzieliśmy się ostatnim razem, wokół szalała wojna.

- To prawda - przyznała Raisa. - I to wy mnie wpakowaliście w niebezpieczeństwo. Jak wam i waszej siostrze udało się uciec? I Manderom?

- Udało nam się odzyskać amulety. Potem już było dość łatwo się ukryć. - Wzruszył ramionami. - Prawdę mówiąc, księciu Gerardowi bardziej zależało na odnalezieniu was, Wasza Wysokość. Ruszył na zachód, do Tamron Court, a my na północ. Kiedy wróciłem do domu i dowiedziałem się, że was jeszcze nie ma, nie wiedziałem, co myśleć.

- I natychmiast znalazłeś sobie narzeczoną - podsumowała Raisa. - Nie wiedziałam, że aż tak zależy ci na małżeństwie.

- Jestem tak samo więźniem rodziny i polityki jak wy. Ale to nie znaczy, że nie martwiłem się, czy coś się wam nie stało. Myślałem, że może Montaigne was dogonił albo że jesteście w Tamron Court.

- Coś istotnie mi się stało - stwierdziła Raisa. - W drodze do domu zostałam napadnięta i omal nie zabita na Przełęczy Sosen Marisy.

- Napadnięta? - Micah powoli kręcił głową, jakby nie chciał w to uwierzyć. Był dobrym aktorem, ale Raisie wydało się, że akurat to zdumienie jest szczere.

- Tak, przez kogoś, kto się spodziewał, że będę tamtędy jechała.

Teraz Micah pochylił się naprzód, wbijając w nią wzrok.

- Kto to był? Kto was napadł?

- Nie mieli mundurów, ale wyglądali na moją własną gwardię.

Micah zmrużył oczy.

- Czyli to nie byli… - Ugryzł się w język, a po chwili zaczerpnął tchu i dokończył: - …to nie byli miedzianolicy ? - Ona jednak odniosła wrażenie, że nie to miał na myśli.

Ja też nie muszę zdradzać ci wszystkiego, co wiem, pomyślała.

- Raczej nie. Klanowi uzdrowiciele uratowali mi życie.

- A co z… tymi, którzy was napadli? - zapytał Micah wpatrzony w jej twarz. - Czy zostali przesłuchani? Czy wiecie, dlaczego was zaatakowali? Czy to napad rabunkowy, czy…?

- Wszyscy nie żyją - odparła Raisa obojętnie, ale uważnie przyglądała się Micahowi spod półprzymkniętych powiek. - Chyba już nigdy się nie dowiemy.

Micah stanął wyprostowany. Wyglądało na to, że te wiadomości bardziej go rozczarowały i zaniepokoiły, niż przyniosły ulgę.

- A więc w ciągu dwóch tygodni były już dwa zamachy na wasze życie? - Podniósł wzrok na Amona Byrne’a i Hana Alistera. - A gdzie wy byliście w tym czasie? Czy pojawiacie się dopiero, gdy asasyni uciekają?

Raisa znowu poczuła, jak Han rusza się za jej plecami i jak emanuje żarem, który zdawał się spływać z niego falami.

- Błagam cię, Raiso, bądź ostrożniejsza - ciągnął Micah. - Dla mnie jest oczywiste, że ten wasz żołnierz i tak zwany osobisty strażnik nie wystarczają, by wam zapewnić bezpieczeństwo. Nie możecie wciąż kusić losu. Czasy są niebezpieczne.

- To ty wywlokłeś mnie z Oden’s Ford - zauważyła Raisa. - Gdybyś mnie nie porwał, nadal bym tam była.

- Jak długo jeszcze? - zapytał Micah. - Nie sądzicie, że ci, którzy próbowali was zabić, spróbowaliby znowu?

- Ty powinieneś wiedzieć to lepiej - odparła Raisa. - I jakie są dalsze plany? - Pochyliła się w jego stronę, jakby od niego oczekiwała odpowiedzi na to pytanie.

Micah popatrzył na Amona i Hana. Raisa wiedziała, że ciężko mu prowadzić tę rozmowę w ich towarzystwie.

- To, co zrobiłem w Oden’s Ford, miało was ochronić. Nawet gdyby udało się wam pozostać przy życiu, to powrót tutaj i tak był konieczny. W innym wypadku tytuł następczyni tronu przyznano by księżniczce Mellony, która teraz może byłaby już królową.

- To by ci odpowiadało, nieprawdaż? Zdaje się, że całkiem straciła dla ciebie głowę.

- Nie narzucam się waszej siostrze - odrzekł Micah i wstał. - Bardzo cię proszę, Raiso, uważaj na siebie. - Skłonił się uprzejmie. - Witamy w domu, Wasza Wysokość. Pozwolę sobie znowu was odwiedzić. - Skinął głową w stronę Hana i Amona. - Żegnam szanownych panów. Oczywiście, o ile można was tak na wyrost nazwać.

Wyszedł, pozostawiając Raisę bardziej skołowaną niż poinformowaną.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY
W zamku

Zamek w Fellsmarchu był niczym małe miasto, które wydawało się Hanowi dziwnie znajome. Korytarze dla służby przypominały mu zaułki Łachmantargu, którymi można było przebyć duże odległości, pozostając przez nikogo niezauważonym. Sale audiencyjne i salony były jak duże publiczne place, gdzie błękitnokrwiści odgrywali swoje przedstawienia i przyciągali uwagę rywali.

Han zwiedzał zamek i podzamcze, budując w myślach ich mapę, tak jak robił to w Łachmantargu i Południomoście.

Zgodnie z obietnicą Raisa przydzieliła mu apartament sąsiadujący z jej własnym - dawne pokoje Magret Gray. Nie miała wielu możliwości, gdyż jej komnaty w zamkowej wieży były w pewnym oddaleniu od innych, tuż pod oranżerią na dachu. Oranżerią, w której niegdyś odbywały się schadzki Algera Waterlowa i Hanalei, wojowniczej królowej.

Nie zważając na wyrazy oburzenia ze strony Magret, Raisa przeniosła ją do komnat w innej wieży, w dalszej części korytarza. Opiekunka przez cały dzień błąkała się po korytarzach, niczym wysoka, dostojna zjawa z latarnią i długim siwym warkoczem.

Magret jasno dawała Hanowi do zrozumienia, że go nie znosi i że obwinia go za to, co stało się z Velvetem. Bolało go to, bo całkiem polubił tę niezłomną niewiastę o żelaznych zasadach. Wciąż miał nadzieję - być może płonną - że uda mu się ją do siebie przekonać.

Raisa sprzeciwiła się, gdy Wielki Mag i jej rada zasugerowali, by przeniosła się do wytwornych komnat matki w głównym pałacu.

- To może poczekać do koronacji - odparła.

Komnaty królowej skrywały zbyt wiele bolesnych wspomnień. Poza tym była przywiązana do swoich starych pokoi i wolała opłakiwać matkę w odosobnieniu, nie obciążając żałobą całego dworu. Twierdziła też, że chce zmienić wystrój komnat, gdy jej rozpacz nieco zmaleje, a to będzie łatwiejsze, jeśli nie będą zamieszkane.

Miała tuzin argumentów i za każdym razem dostosowywała swoją odpowiedź do tego, kto pytał.

Han podziwiał jej umiejętność odmawiania i powtarzania słowa „nie” w taki sposób, jakby nikt bardziej od niej nie chciał wyrazić zgody. Mimo wszystko był zaskoczony jej decyzją pozostania na starych śmieciach. Przejęcie komnat królowej mogło być sygnałem o nieuchronności koronacji dla tych, którzy wciąż mieli nadzieję na inne rozwiązanie.

Wyglądało na to, że opór wobec Raisy jako królowej zniknął po jej nagłym pojawieniu się na nabożeństwie żałobnym. Han jednak wiedział, że to tylko kwestia lepszej konspiracji. Nawet jeśli Raisa przeżyje koronację, zamachowiec może się postarać, aby jej panowanie nie trwało długo. Amon Byrne nie pozostawiał niczego losowi. Osobiście wybierał niebieskich, którzy pełnili straż przed komnatami Raisy, gdy pozostawała w zamku, i towarzyszyli jej na każdym kroku, nawet wewnątrz pałacu.

Apartament Hana był mały jak na zamkowe standardy - przeznaczony dla służby - ale dla niego samego w zasadzie zbyt duży. Składał się z sypialni, salonu i pokoju gościnnego.

Han przez większość życia mieszkał z rodziną w jednej izbie. Gdyby Alisterów było więcej niż troje, też dzieliliby te same cztery kąty, tak jak większość rodzin w Łachmantargu. Poza wizytami w wygódce całe ich życie toczyło się w jednym pomieszczeniu, w którym jedli, spali, wykonywali prace chałupnicze, prali, umierali, rodzili dzieci i kochali się.

Meble w pokoju Hana były ciężkie i ozdobne, zupełnie jak w niektórych częściach Świątyni Południomostu. Ogrom pustej przestrzeni i samotność odczuwał zwłaszcza na wielkim łożu, na którym przewracał się z boku na bok, dręczony koszmarami.

Nocą wokół panowała taka cisza, że ciężko było mu zasnąć. Nawet przy otwartych okiennicach słyszał tylko chlupotanie wody w fontannie na dziedzińcu. Niemalże ulgę przynosiły mu chwile, gdy kochankowie potajemnie wymykali się na zewnątrz i zakłócali tę ciszę swoimi szeptami, śmiechem i westchnieniami. Wtedy jednak przypominało mu się to, co utracił.

Próbował nabrać wobec Raisy dystansu. Mówił sobie, że to kolejny błękitnokrwisty kłamca, który go wykorzystał i odrzucił, który najchętniej zdeptałby takiego robaka jak on, gdyby ten wszedł mu w drogę. Wzdychać do księżniczki, jak nazwała to Cat, było czymś poniżającym. Nigdy nie będzie dla niej niczym więcej niż ciekawym urozmaiceniem.

Jednak na każdym kroku miał przed oczami jej rzeczywistą postać.

Już dwukrotnie niemalże ją stracił. Raz na Przełęczy Sosen Marisy i raz w zamachu przed samą bramą zamku. Gdyby nie zbroja Tancerza, już by nie żyła albo byłaby ciężko ranna.

Ciągle powracał myślami do tamtych chwil, kiedy wjeżdżali do miasta - wciąż na nowo czuł ten miażdżący ból, pustkę w miejscu serca, świadomość, że znowu nie zdołał ochronić kogoś, kogo kochał.

To było niczym dotykanie bolesnego sińca, by się przekonać, że jeszcze się nie zagoił, i by przypomnieć sobie o własnych słabościach.

O niej.

Postawił przed sobą niemożliwe zadanie.

Umiał chronić sam siebie - gdyby nawet mu się nie powiodło… Cóż, całe życie ponosił konsekwencje własnych niepowodzeń. Jak jednak zapewnić bezpieczeństwo Raisie, kiedy tak wielu wrogów pragnie jej śmierci? Jakim sposobem zdobyć taką pozycję, by móc się o nią ubiegać - by traktowała go jako poważnego konkurenta do ręki? Jak ją przekonać, by ujrzała w nim równego sobie - kogoś, kto pod każdym względem byłby dla niej partnerem?

I jak zrobić to wszystko, nie narażając jej na jeszcze większe niebezpieczeństwo? W uszach brzmiały mu przestrogi Iwy.

Nie znał jeszcze odpowiedzi, ale wiedział jedno: nie zaryzykuje, pozwalając na rozwój uczuć między nimi, dopóki nie będzie w stanie obronić tego związku.

Raisa była wyjątkowo bystra, jednak nigdy do końca nie rozumiała stosunków panujących między błękitnokrwistymi a ulicznikami. Nigdy nie musiała. Wydawała się nie zdawać sobie sprawy, że najmniejszy ślad łączącego ich uczucia sprowadziłby na nich gniew zarówno klanów, jak i czarowników.

Na własnym terenie znałby zasady. Tutaj słuchanie instynktu byłoby zgubne dla nich obojga.

Jeśli nie wiesz, dokąd zmierzasz, nigdy tam nie dotrzesz, mawiał Jemson. Teraz Han przynajmniej wiedział, dokąd i z kim zmierza. Musiał tylko znaleźć własną ścieżkę.

Pierwsza lekcja z Raisą nie poszła najlepiej. Napięcie było tak namacalne, że można by było rozsmarować je na chlebie i nazwać posiłkiem, jak powiedziałaby mama. Księżniczka wciąż chodziła tam i z powrotem, bez przerwy mówiąc i gestykulując, jakby całą sobą starała się wypełnić przepaść między nimi. On siedział na krześle, dłońmi ściskał podłokietniki i słyszał co trzecie wypowiadane przez nią słowo. Jego myśli wędrowały od róży wytatuowanej na jej obojczyku, poprzez jej wąską talię, aż po zielone oczy zacienione gęstymi rzęsami i czarnymi brwiami na tle smagłej cery.

Szczególny ból sprawiały mu wspomnienia jej zapachu i szczerych pocałunków. Rozkoszą było całować kogoś, kto najwyraźniej cieszył się z tego tak bardzo jak on.

Z apartamentu Hana do komnat królowej prowadziły wewnętrzne drzwi, przez które mieszkająca tu służba mogła wchodzić i wychodzić, zachowując dyskrecję. Kiedy Magret była u Raisy, zamykała te drzwi na zamek z głośnym szczękiem kilka razy dziennie - ostentacyjnie wysyłając ostrzeżenie do czarownika za ścianą.

Han rozpracował ten zamek już pierwszego dnia. Odtąd już tylko siła woli powstrzymywała go przed przejściem na drugą stronę.

Sam sobie nabierał wodę z pompy na dziedzińcu, a jedzenie przynosił bezpośrednio z kuchni do jadalni albo do swojego apartamentu. Choć chciał się uczyć manier i zwyczajów błękitnokrwistych, nie miał zamiaru ryzykować, że jedzenie czy picie przyniesione przez służącego okaże się zatrute. Zbyt wiele osób chciało widzieć go martwym i zbyt wiele istniało skutecznych trucizn, których nie dało się wykryć w posiłkach.

W każdym z jego pokoi znajdował się kominek. Darby Blake, osobisty służący Hana, wpadł na pomysł, że będzie uzupełniał zapasy drewna i wody w dzbanku oraz opróżniał nocnik podczas nieobecności swego pana. Han musiał go uprzedzić, że rzucił zaklęcia na wszystkie drzwi i okna w pomieszczeniu, by nie dopuścić do wizyt nieproszonych gości. Ponieważ służba mogła zostać zastraszona, zaczarowana lub przekupiona, Han sam przynosił sobie drewno z kosza w korytarzu i opróżniał nocnik, kiedy było to potrzebne. Darby był jednak zawsze pod ręką, gotów odebrać od niego pomyje z taką atencją, jakby to była jakaś nagroda albo prezent.

Życie w pałacu niewiele się różniło od życia Hana w Łachmantargu - w otoczeniu wrogów, ze śmiercią czyhającą za rogiem - było tylko bardziej dostatnie. Pałacowe jadalnie przypominały karczmy i tak jak one dzieliły się na te dla wyższych sfer i te dla robotników. Jedzenie zawsze było dobre i nigdy go nie brakowało, nawet jeśli reszta królestwa głodowała. O każdej porze dnia i nocy można było liczyć na posiłek.

Ze swego salonu Han mógł wyjść na taras z widokiem na wewnętrzny dziedziniec. Kamienne zamkowe mury z licznymi wgłębieniami i występami stanowiły dla doświadczonego złodziejaszka wygodną drogę na dach, do oranżerii, skąd mógł się dostać wszędzie.

Liczba zamkowych pomieszczeń przyprawiała go o zawrót głowy, w dodatku wiele z nich używano jedynie od święta. Nawet po kilku tygodniach wciąż odkrywał takie części zamku, w których jeszcze nigdy nie był, w tym siedzibę Bayarów. Na pewno wiedząc, że Han mieszka w zamku, rozstawili magiczne pułapki. Dlatego przed zapuszczeniem się na ten teren chciał potrenować wykrywanie i rozbrajanie magicznych zamknięć i śmiercionośnych uroków. A to oznaczało, że musi pogodzić się z Krukiem.

Bliskość komnat Hana i królowej oraz jego rola widocznego faworyta Raisy dostarczały służbie mnóstwa tematów do plotek. Początkowo służące zastygały na jego widok w bezruchu niczym płowa zwierzyna, a lokaje poszturchiwali się łokciami i milkli, gdy się zbliżał.

Traktowali go z mieszaniną strachu, fascynacji i właścicielskiej dumy. Reputacja bezwzględnego herszta, złodzieja i nożownika dotarła do zamku wcześniej niż on sam. Dochodziły do tego opowieści o uroczystości żałobnej królowej Marianny, przerabiane i wyolbrzymiane przez pałacowy młyn plotkarski.

Czarownik z Łachmantargu? Kto słyszał o czymś takim? Był jednym z nich, a jednocześnie kimś zupełnie obcym. Czarownicy żyli na Szarej Pani w oderwaniu od rzeczywistości i obracali się we własnych kręgach. Zatrudniali zwykłych ludzi do wydawania rozkazów służbie, by nie musieć bezpośrednio rozmawiać z osobami tak niskiego stanu.

Królowe z dynastii Szarych Wilków słynęły z temperamentu i miłosnych przygód, więc służba założyła, że Han jest dla Raisy tylko ryzykowną zabawką, która niebawem zostanie zamieniona na kogoś bardziej zdatnego do celów matrymonialnych.

Han domyślał się, że służący zakładają się o to, jak długo pozostanie w pałacu i czy zniknie po cichu, kiedy nadejdzie na to pora. Sam chętnie by się założył, ale nie wiedział, o jaką stawkę.

Tylko błękitnokrwiści wydawali się nieświadomi tych spekulacji. Sama myśl o tym, że władczyni królestwa mogłaby romansować ze złodziejem, nie mogła postać w ich głowach. Han uznał to za błogosławieństwo i nie miał zamiaru tego zmieniać.

Usiłował natomiast pozyskać sobie względy służby. Jego matka pracowała przez pewien czas w pałacu i wiedział, jak potężną sieć informacyjną stanowiło pałacowe podziemie, ile wiadomości sobie tam przekazywano i jak plotka mogła wpłynąć na los człowieka.

Szczodrze rozdawał monety z wizerunkiem królowej Raisy w podziękowaniu za drobne przysługi i starał się zapamiętać wszystkie imiona i historie życiowe. Wyraźnie oznajmił, że opłaca się przekazywać mu informacje. Podwoi stawkę każdemu, komu ktoś inny zaproponował zapłatę za donoszenie na niego.

Dał też jasno do zrozumienia, że każdy, kto z nieczystymi intencjami wejdzie do jego komnat, zginie straszną śmiercią.

Han do tej pory nie zdawał sobie sprawy z tego, że królowe pracują tak ciężko. W każdym razie tak pracowała ta konkretna królowa. Może poprzednia władczyni w zeszłym roku zaniedbała wiele spraw, a może tylko tak to wyglądało. Raisa obeszła fortyfikacje miejskie, zrobiła przegląd oddziałów górskich i uczestniczyła w nabożeństwach w świątyniach rozsianych po całym Fells. Odbywała spotkanie za spotkaniem - ze służbą, z Radą Królewską, z komitetami organizującymi koronację. Niektóre zebrania były rutynowe, inne dotyczyły spraw, które Raisa sama inicjowała. Nie było to łatwe. Jej doradcy nie chcieli przyjąć do wiadomości, że woda jest mokra, a niebo niebieskie. W dodatku najwyraźniej w skarbcu nie było pieniędzy.

Jako jej straż osobista Han był obecny na niemalże wszystkich spotkaniach. Miał nadzieję nauczyć się czegoś pożytecznego - kto jest kim i co jest czym. Jednak ta cała dyplomacja okropnie go nudziła - tylko gadanie, gadanie, gadanie i niewiele decyzji. Przez większość spotkań stał wyprostowany jak struna, zniecierpliwiony tym, że traci tyle czasu.

Uderzyło go, jak samotna czuła się Raisa. Najwyraźniej na dworze było niewiele osób, którym mogła zaufać. Nawet jej ojciec Averill miał na głowie interesy klanu, które nie zawsze zbiegały się z jej zamiarami. Była zawsze w centrum uwagi, czy to podczas posiłków, czy na recitalu, czy też na naradzie z doradcami do spraw finansów.

Podczas jednego popołudniowego zebrania Rady Królewskiej udało jej się zadrzeć dosłownie z każdym.

Siedzieli dookoła stołu w jej prywatnym apartamencie. Han, jak to miał w zwyczaju, oparł się o ścianę i starał się wyglądać na jak najbardziej bezwzględnego.

- Generale Klemath - zaczęła Raisa, unosząc podbródek w taki sposób, w jaki to robiła, kiedy rozpoczynała atak - jako że kontrakty z najemnymi oddziałami niebawem wygasną, chciałabym, abyście odesłali najemników do domów.

- Mam odesłać najemników, Wasza Wysokość? - Klemath wpatrywał się w nią zdumiony. - Czasy są niebezpieczne, moja droga. Wiem, że utrzymanie wojsk najemnych jest kosztowne, jednak z pewnością można znaleźć inne źródła oszczędności. - Zaczął dotykać po kolei swoich grubych palców. - Na zachodniej granicy trwa konflikt z Wodnymi Wędrowcami. Od południa zagraża nam Arden. Armia może być też potrzebna do wsparcia gwardii w razie konfliktów wewnętrznych. - Spojrzał w sufit, wyraźnie omijając wzrokiem lorda Averilla. - Górskie klany są niespokojne. Zawsze byli nieprzewidywalni. Zdecydowanie nie jest to dobry moment, by oszczędzać na armii.

- Sądzę, iż napięcia pomiędzy klanami a doliniarzami znikną, gdy tylko prawowita królowa zasiądzie na tronie i przekonamy się, że nie grozi jej już niebezpieczeństwo - oświadczył Averill. - Tymczasem zrobimy co w naszej mocy, by przestrzegać postanowień Næmingu i bronić dynastii Szarych Wilków. Dopóki będą się powtarzać napaści na nasze wioski, będziemy się bronić. Pozwolę sobie wspomnieć, że w niektórych miejscach Demonai są jedynymi obrońcami ludności przed rozbójnikami z nizin.

- Nie mam zamiaru ograniczać wydatków na armię. - Raisa uniosła dłoń, by uspokoić tę dyskusję. - A w każdym razie nie aż tak, by stanowiło to dla nas zagrożenie. Chcę dysponować taką liczbą żołnierzy, jaką mamy teraz, lecz wolałabym, żeby pochodzili oni z naszego królestwa. Mężczyźni i kobiety, lojalni wobec Fells, którzy znają tę ziemię i są gotowi oddać życie w jej obronie.

Klemath uniósł brew.

- Gdyby wybuchł bunt, Wasza Wysokość, najlepiej sprawdzą się zawodowi żołnierze, których nie można posądzać o lojalność wobec gminu czy ulicznych złodziei.

- Tyle że wasi zagraniczni żołnierze nie mają poczucia lojalności wobec mnie - odparła Raisa.

- Ale robią, co się im każe - oświadczył Klemath takim tonem, jakby powoli tracił cierpliwość. - Rodzima armia może was zdradzić.

Klemath pochodzi z Fells, pomyślał Han. Dziwne, że jest takim zwolennikiem zatrudniania najemników z Południa. Może ma z tego jakieś korzyści. Może dostaje łapówki od pośredników i nie chce ich stracić.

- Podstawowym zadaniem armii nie jest walka z mieszkańcami Fells - zauważyła Raisa. - Lud Fells jest bliski buntu, ponieważ nie może zarobić na utrzymanie. Wojny na Południu pozbawiły ludzi pracy. Czy nie lepiej byłoby przeznaczyć nasze fundusze na ich zatrudnienie?

- Czy do tej pory były jakieś problemy z najemnikami, Wasza Wysokość? - zapytał Klemath.

- Owszem, jest problem, generale, bo mieszkańcy Fells głodują, a my wydajemy pieniądze na najemników i pośredników z nizin. - Rumieńce na policzkach Raisy oznaczały, że traci cierpliwość. - Wybrałam się na inspekcję armii. Większość waszych żołnierzy pochodzi z Ardenu i Tamronu. Zdaje się, że u siebie nie mogliby narzekać na brak zajęcia.

Klemath uniósł dłonie w geście bezradności i zwrócił się do pozostałych członków rady.

- Panowie?

- Panowie! - powtórzyła Raisa. - To kolejna sprawa. Dlaczego w mojej radzie nie ma więcej kobiet?

Wszyscy popatrzyli po sobie, każdy czekał, aż ktoś inny zabierze głos. Wszyscy oni byli mężczyznami, z wyjątkiem jednej rudowłosej kobiety, której Han nie znał.

- Hmm, cóż… - Lord Hakkam zamachał rękami. - Członkowie… to przez urząd, nie płeć…

- Trzeba będzie się tym zająć - powiedziała Raisa do siebie.

- Wasza Wysokość… - odezwał się lord Bayar z przymilnym uśmiechem. - W kwestii najemników chyba warto byłoby wysłuchać zdania doradców. W końcu jesteśmy po to, by wam pomagać.

- Wiem, że macie dobre chęci, Wasza Wysokość - powiedział lord Hakkam, dotykając dłoni Raisy. - Jeszcze nie znacie się jednak na sprawach wojskowości. Chociaż wojsko najemne jest drogie, to niebezpiecznie jest dokonywać gwałtownych zmian w tym przejściowym okresie. Przede wszystkim zależy nam na waszym bezpieczeństwie. - Hakkam pełnił funkcję zarówno ministra finansów, jak i przewodniczącego Rady Królewskiej.

- Gwardia zapewnia mi bezpieczeństwo, wuju - oświadczyła Raisa, odsuwając swoją dłoń. - I przychylność mieszkańców, którą mam zamiar sobie pozyskać także dzięki zatrudnianiu tutejszych żołnierzy.

Amon Byrne odchrząknął. Jako kapitan Gwardii Królewskiej wchodził w skład rady, ale rzadko zabierał głos.

- Do Gwardii Królewskiej przyjmujemy tylko mieszkańców Fells i nie jest to złe rozwiązanie. Do niedawna nasza armia także opierała się na żołnierzach stąd.

- I straciliśmy królową Mariannę mimo ochrony tych rodzimych gwardzistów - zauważył lord Bayar.

- Czyżbyście sugerowali, że to było morderstwo? - zapytał Byrne, patrząc Wielkiemu Magowi w oczy.

Bayar wytrzymał to spojrzenie.

- Ja tylko przedstawiam różne możliwości, nic więcej - odparł. - Mówię, że wciąż mam wątpliwości co do tego, jak zginęła.

- Naprawdę? Miałem nadzieję, że możecie wyjaśnić te wątpliwości - stwierdził Averill.

Ja też, pomyślał Han. Dlaczego lord Bayar stawia pytania dotyczące śmierci królowej Marianny, skoro to on jest prawdopodobnie tym, kto ją wykończył?

- Dość tego! - krzyknęła Raisa, a gdy wszyscy zamilkli, powiedziała: - Każdy, kto ma wiarygodne informacje na temat śmierci mojej matki, powinien podzielić się nimi z kapitanem Byrne’em. Nie będziemy tutaj, w tym gronie, rzucać na nikogo oskarżeń.

To mi przypomina równowagę sił między gangami, pomyślał Han. Raisa jak herszt próbuje nad nimi wszystkimi zapanować.

Odczekała chwilę, a kiedy nikt nic nie powiedział, podjęła:

- Co do zmiany składu armii, dziękuję za radę, ale już podjęłam decyzję. Nie jest to nieplanowane działanie. Zajmuję się tą sprawą już od jakiegoś czasu. Liczę na was, generale Klemath, że zapewnicie nowym rekrutom odpowiednie wyszkolenie.

- Tak jest, Wasza Wysokość - odparł generał, skłaniając głowę. - Jak sobie życzycie. Lecz mam nadzieję, iż zdajecie sobie sprawę, że przy tylu innych pilnych obowiązkach nie dam rady zrobić tego z dnia na dzień.

Ta zmiana będzie się odbywać tak stopniowo, że aż niezauważalnie, pomyślał Han. Za rok będziemy mieli nie więcej niż garstkę tutejszych żołnierzy, a Klemath nadal będzie miał swoich najemników.

- Nie oczekuję, że zrobicie to bez pomocy, generale - stwierdziła Raisa słodkim tonem. - Ponieważ kapitan Byrne ma doświadczenie w pracy z rekrutami z naszego królestwa, on wam w tym pomoże. - Splotła palce obu dłoni i oparła na nich głowę. - Poza tym orator Jemson zna mieszkańców Łachmantargu i Południomostu, skąd prawdopodobnie będzie pochodzić wielu naszych rekrutów. Podobnie lord Averill ma kontakty z koloniami górskimi. Przedstawicieli klanów jest wśród żołnierzy jak na lekarstwo, a moim celem jest stworzenie armii, która byłaby reprezentacją wszystkich ludów Fells.

Zamilkła i po kolei przyglądała się twarzom zebranych.

- Odpowiedzialność za to spoczywa na czterech z was. Będziecie się spotykać co najmniej raz na tydzień. Oczekuję raportów co miesiąc.

Na twarzy Klematha pojawił się grymas wskazujący na poirytowanie, który jednak szybko zniknął. Jemson zmarszczył czoło. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć, lecz zrezygnował. Oblicze Byrne’a mówiło, że on dopilnuje, aby to, czego wymaga królowa, zostało wykonane.

Wpakowała go w tarapaty, pomyślał Han. Niebiescy i armia już i tak dostatecznie się nienawidzą. Z drugiej strony, jeśli Raisa naprawdę chce coś osiągnąć, nie ma wielkiego wyboru.

- Czy są jeszcze jakieś sprawy? - zapytała Raisa, wyciągając przed siebie ręce i poruszając barkami, jakby czuła w nich ból.

- To przybyło z Tamron Court, z garnizonu na przejściu granicznym z Tamronem - nagle odezwał się Klemath i podał Raisie kopertę. - Zaadresowane do was od Gerarda Montaigne’a, księcia Tamronu.

Książę Gerard! Han zesztywniał. On i Tancerz natknęli się na Gerarda w Ardenscourt. Próbował ich „zrekrutować” do swojej armii czarowników. Gdyby nie Cat Tybum, pewnie by mu się to udało.

To dziwne, że Klemath przekazuje Raisie tę wiadomość na takim zebraniu, pomyślał Han. Dlaczego tego po prostu nie dołączył do innych przesyłek z granicy?

Chyba że już zna jej treść i ciekaw jest reakcji królowej i pozostałych członków rady.

Raisa na chwilę znieruchomiała, po czym zaczerpnęła powietrza i odebrała list od Klematha. Była to gruba, brązowawa koperta z woskową pieczęcią. Raisa zerwała pieczęć i wyjęła z koperty złożoną kartkę.

Rozłożyła ją i umieściła na stole. Odgarnąwszy włosy za uszy, pochyliła głowę, by szybko przejrzeć treść, tak że Han nie widział jej twarzy. Zdawało się, że przeczytała list dwukrotnie, przesuwając palcem po stronie, jakby chciała mieć pewność, że nie pominie żadnego wiersza.

Kiedy uniosła głowę, jej twarz wyglądała, jakby była z brązowawego marmuru wydobywanego w kamieniołomach We’enhaven, ze szmaragdami w miejscach oczu. Położyła dłonie na blacie i bębniła w kartkę palcami, spoglądając przed siebie.

- Tak? - zapytał niecierpliwie lord Bayar. - Cóż Montaigne ma do powiedzenia?

Raisa wzdrygnęła się, jakby ją ktoś przestraszył, i popatrzyła na Wielkiego Maga intensywnie lśniącymi oczyma.

- O co chodzi, Wasza Wysokość? - zapytał Bayar, sięgając po list. - Może uda nam się w jakiś sposób…

- Proszę, lordzie Bayar - oświadczyła Raisa, rzucając kartkę w jego stronę. - Może odczytacie to na głos przed całą radą? - Oparła się wygodnie i skrzyżowała ręce na piersiach, obejmując dłońmi łokcie.

Bayar szybko przebiegł tekst wzrokiem, po czym spojrzał na Raisę, jakby się zastanawiał, co można na to odpowiedzieć.

Odchrząknął, pochylił głowę nad listem i zaczął czytać.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY
List miłosny z Ardenu

Do Jej Królewskiej Mości Królowej Raisy z Fells, mam nadzieję, iż pozostajecie, Pani, w dobrym zdrowiu, i pragnę pogratulować rychłej koronacji.

Przyjmijcie jednocześnie moje kondolencje z powodu śmierci Waszej Matki, królowej Marianny. Jej śmierć przyszła nagle, a jednak w nader sprzyjającym momencie. Powszechnie wiadomo, że stosunki między Wami dwiema były ostatnio napięte. Jej wypadek, choć nieszczęśliwy, usunął z Waszej drogi główną przeszkodę. Widać z tego, iż Wy, podobnie jak i ja, nie wahacie się kształtować zdarzeń podług własnych korzyści. To tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że jesteśmy naturalnymi sprzymierzeńcami, a możemy być dla siebie czymś więcej.

- Na krew demona! - zaklął Averill.

Najwyraźniej nie była to wiadomość przeznaczona do czytania na głos w towarzystwie.

A może właśnie była.

Han obserwował twarz Raisy. Zachowywała kamienny spokój ze śladami słabego zainteresowania. Widział, że przygląda się twarzom pozostałych zebranych w sali.

- Córko - powiedział Averill - nie powinnaś godzić się na takie oszczerstwa. Sugestia, że mogłaś mieć coś wspólnego ze śmiercią matki, to niedorzeczność.

- Mimo to wielu mnie podejrzewa - odparła Raisa. - Zwłaszcza poza Fells. - Gestem dała znak Bayarowi. - Proszę czytać dalej.

Przywrócenie porządku w Tamronie i pozbycie się szpiegów oraz zdrajców zajmie trochę czasu. Nadużycia i ekscesy poprzedniego władcy roznieciły buntownicze nastroje zarówno wśród możnych, jak i gminu. Teraz muszą oni zrozumieć, że tamte czasy już minęły. Zresztą, poprzedniemu księciu i księżniczce grozi zamach ze strony ich własnych ludzi. Zapewne z radością przyjmiecie wiadomość, iż przetrzymuję ich bezpiecznie w mojej twierdzy.

Obecne zamieszanie stanowi w moim przekonaniu okazję do poszerzenia naszych posiadłości. Mój brat książę Geoff nadal zgłasza roszczenia do królestwa Ardenu. Wzmocnił granice z Tamronem i przemieścił wojska na zachód, by odeprzeć ewentualny nasz atak. To sprawia, że północne granice są słabo chronione.

Mniemam, iż Fells utrzymuje stałą armię w liczbie ponad pięciu tysięcy konnych i piechoty.

Bayar podniósł głowę znad listu.

- Zadziwiająco dokładne wyliczenia, nie uważacie?

- Zadziwiająco - mruknęła Raisa.

Bayar wznowił czytanie.

Proponuję, co następuje, pozostawiając szczegóły do uzgodnienia naszym przedstawicielom:

Fells najedzie królestwo Ardenu od północy, przydzielając do tego zadania co najmniej trzy tysiące zbrojnych. Armia fellsjańska dotrze na Południe aż do Zakonogrodu i tam utrzyma swe pozycje. To odwróci uwagę armii ardeńskiej od granicy zachodniej i pozwoli nam wkroczyć i zająć stolicę.

- To też utrudni, o ile nie uniemożliwi wszelkie ewentualne sojusze z Geoffem - wtrącił Averill.

Raisa skinęła głową.

- Czytajcie dalej! - rozkazała Bayarowi.

Kiedy Arden znajdzie się już pod moją kontrolą, wycofam większość wojsk z Tamronu i pozostawię tam Tomlinów, by rządzili jako moi regenci, o ile oczywiście uda się otworzyć im oczy na rzeczywistość.

W końcu proponuję natychmiastowe zawarcie kontraktu małżeńskiego między nami i wstąpienie w związek małżeński zaraz po osiągnięciu naszych celów militarnych. Oczywiście, najlepiej będzie, jeśli informacja o naszych zaręczynach na razie pozostanie tajemnicą.

Po ślubie będziemy wspólnie władać ogromnym królestwem Ardenu, Tamronu i Fells. Wy oczywiście zachowacie tytuł królowej Fells, który będą dziedziczyły Wasze córki.

Na tym nie poprzestaniemy. Biorąc pod uwagę dzieje Waszej dynastii, zyskamy prawo do pozostałych ziem Siedmiu Królestw. Gdy połączymy siły, będziemy w stanie dodać i te klejnoty do naszej korony. Staniecie się, Pani, pięknym i błyszczącym symbolem nowej epoki pokoju i dobrobytu.

Proszę, rozważcie uważnie tę propozycję. Sądzę, iż zgadzacie się, że ten układ będzie korzystny dla nas obojga, jeżeli będziemy działać szybko.

Liczę także na to, iż zapomnicie o niefortunnym zdarzeniu na granicy tamrońsko-ardeńskiej, wiedząc, iż moje zachowanie było spowodowane pragnieniem scementowania naszego związku. W obecnych czasach konieczne są śmiałe i zdecydowane działania.

Z poważaniem,

Gerard Montaigne, Król Ardenu i Tamronu

Bayar z parsknięciem rzucił kartkę na stół.

- Nowy król Tamronu ma was za głupią, Wasza Wysokość.

Raisa położyła dłonie na blacie i splotła palce.

- Tak myślicie, lordzie Bayar?

- Podczas tego niefortunnego zdarzenia, jak. on to nazywa, Montaigne z zimną krwią zamordował młodego Wila Mathisa - powiedział Bayar.

- Byłam przy tym - przyznała Raisa.

- Nie tylko to - ciągnął Bayar. - Niektórzy twierdzą, że to jego agenci mogą stać za morderstwami, do których doszło niedawno w mieście.

- Morderstwa? - Raisa rozejrzała się po twarzach zebranych, by zatrzymać wzrok na kapitanie Byrnie. - Jakie morderstwa?

- W ciągu ostatnich dwóch tygodni zamordowano pięciu czarowników, a ich ciała pozostawiono w Łachmantargu - oznajmił Byrne. - Ofiary wydają się przypadkowe, łączy je jedynie to, że wszyscy byli czarownikami. Jeden należał do zgromadzenia, ale ostatnich dwóch to studenci włóczący się po Łachmantargu. Znaleziono ich w ciemnym zaułku z poderżniętymi gardłami, zakrwawionych, bez amuletów.

Ta wiadomość zainteresowała Hana. Cat wspominała, że w Łachmantargu i Południomoście było kilka zabójstw miotaczy uroków. Zasięgała języka, ale nikt nie chciał nic mówić.

Ktokolwiek prowadzi tę krucjatę, nie brak mu odwagi, pomyślał wtedy. Albo jest samobójcą.

- Czemu Montaigne miałby zabijać czarowników w Łachmantargu? - zapytała Raisa.

- To tylko jedna z teorii - odparł Byrne. - Jak wiecie, Wasza Wysokość, Montaigne porywał czarowników i wcielał do swojej armii. Ale możliwe, że ma trudności ze zdobyciem magicznej broni. Może więc zabijać czarowników, by im odebrać amulety. Albo żeby zmniejszyć liczbę obdarzonych mocą na Północy.

Bayar wywinął swoje koronkowe mankiety.

- Niektórzy utrzymują, że za tym stoi Gerard Montaigne. Inni twierdzą, że powinniśmy się lepiej przyjrzeć temu, co mamy na własnym podwórku. - Obrócił głowę, by spojrzeć na lorda Averilla Demonai. Rudowłosa kobieta kiwała głową ze zrozumieniem.

- Ależ jak najbardziej, spójrzcie na własne podwórko - stwierdził lord Demonai, wbijając wzrok w sufit. - W końcu czarownicy mają długą historię polowań na siebie nawzajem. Może ktoś chce w ten sposób powiększyć swój zasób czaromiotów.

- Czy nie wygląda to raczej na działanie gangów? - Raisa popatrzyła na Hana, po czym ponownie skierowała wzrok na swojego kapitana.

- Możliwe - odparł Byrne - ale gangi zwykle zostawiają czarowników w spokoju.

- No dobrze - powiedziała Raisa ze znużeniem, jakby w myślach dopisywała ten problem do jakiejś listy. - Wróćmy do naszej głównej sprawy. - Rozejrzała się po twarzach wokół stołu. - Co pozostali myślą o propozycji Montaigne’a?

Czy naprawdę bierze to pod uwagę? zastanawiał się Han. Zetknął się już z Gerardem Montaigne’em i nie wierzył ani jednemu jego słowu.

- Zgadzam się z lordem Bayarem - powiedział Byrne - niezależnie od tego, czy Montaigne ma coś wspólnego z tymi morderstwami. Według mnie, ponieważ sam nie może pokonać brata, liczy na to, że armia fellsjańska zajmie Geoffa na tyle, żeby on mógł zyskać przewagę. - Po chwili dodał: - Nasze straty mogą być ogromne. Nasza armia jest szkolona do walki w górach, gdzie niekonieczna jest przewaga liczebna. Na równinach Ardenu można nas łatwo otoczyć i pokonać.

- Bez przesady - odezwał się generał Klemath, poprawiając się na krześle. - Owszem, jest trochę racji w tym, co mówi kapitan Byrne, lecz jego znajomość naszej armii i taktyk nizinnych jest ograniczona. Wielu naszych najemników szkoliło się w Ardenie i Tamronie właśnie w tego typu walkach. W tym wypadku może się okazać, że korzystanie z doświadczonych najemników będzie działać na naszą korzyść. - Uśmiechnął się z zadowoleniem. - Małżeństwo z potężnym władcą z Południa umocniłoby waszą pozycję - ciągnął Klemath - i odstraszało tych, którzy chcieliby wykorzystać wasze niedoświadczenie i młodość.

Dlaczego generał udziela Raisie rad w sprawach politycznych? zastanawiał się Han. O co mu chodzi?

Lord Hakkam kiwnął głową na znak zgody.

- W tym może tkwić dla nas szansa, jeśli będziemy postępować rozważnie. To, czy przymierze z Ardenem zaakceptuje Rada Dostojników, będzie zależeć od propozycji podziału ziem i posiadłości oraz tego, czy południowcy będą zgłaszać jakieś roszczenia wobec naszych własności na Północy. - Hakkam spojrzał na rozmówców z wyższością. - Jeśli przybędziemy Gerardowi z pomocą, to nagrody w postaci ziem i nieruchomości w Ardenie powinny przypaść nam jako zwycięzcom. Wielu z nas mogłoby bardzo skorzystać z takiego dostępu do wielkich zasobów. - Uśmiechnął się, a jego oczy zapłonęły chciwością. - Arden i Tamron! Pomyślcie… Wielkie obszary żyznych pól i bogactwa, jakich w Fells nigdy nie widziano.

On jest za, jeśli tylko dostanie swoją działkę, pomyślał Han. Każdy z nich tutaj myśli o własnych interesach. Prowadzenie takiej rady to jak spędzenie w jedno miejsce stada kotów oraz szczurów i pilnowanie, żeby żadne z nich się nie najadło.

- Niedawno byłem w Ardenie - odezwał się Han. - Wcale nie jest tam tak, jak myślicie. Od prawie dziesięciu lat toczy się wojna, więc kraj jest zniszczony. Wiele plonów się marnuje i od dawna wojna pochłania tyle pieniędzy, że niewiele zostaje na odbudowę.

Wszyscy spojrzeli na niego, jakby pies nagle przemówił i zaoferował pomoc militarną.

- W takim razie - odparł Hakkam, starannie splatając dłonie i marszcząc nos, jakby wyczuł brzydki zapach - zapewne wielu bogatych posiadaczy ziemskich zginęło i pozostały po nich posiadłości, którymi trzeba zarządzać. Możliwe, że da się też wynegocjować korzystne mariaże z prominentnymi rodami w Ardenie i Tamronie.

- Możliwe, lordzie Hakkam - wtrącił Averill - o ile Gerard zwycięży. Na razie jego militarne osiągnięcia nie są imponujące. Jeżeli Geoff pokona sojuszników Gerarda, to podejrzewam, że nie dojdzie do żadnych naszych mariaży z Południem. - Po krótkiej pauzie dodał: - Wasza Wysokość, znacie już moje zdanie na temat Gerarda Montaigne’a. To wąż, a węże nie zmieniają swojej natury, gdy się je ubierze w eleganckie stroje i nada im ważniejszy tytuł. Można się rozejrzeć za kandydatami zarówno wewnątrz królestwa, jak i poza nim, ale jako ojciec i doradca nie radziłbym wam wybierać Montaigne’a. Sen w jego łóżku nie byłby bezpieczny.

Przez twarz Raisy przemknął cień uśmiechu, tak szybko, że Han nie był pewien, czy istotnie go dostrzegł.

Montaigne też pewnie nie spałby spokojnie, pomyślał. To go podniosło na duchu. Tylko odrobinę.

- Może udałoby się osiągnąć nasze cele bez oddawania waszej ręki księciu Ardenu, Wasza Wysokość - powiedział lord Hakkam. - Może zadowoliłby go inny związek, na przykład z moją córką Melissą, waszą kuzynką. Ich małżeństwo mogłoby umocnić naszą pozycję poza królestwem.

- Byłoby wielkim błędem pozwolić Gerardowi Montaigne’owi umocnić swoją pozycję na naszych terenach - oświadczył lord Bayar. - Następnym krokiem będzie przybycie kruków Malthusa do naszych miast i przejęcie naszych świątyń.

- Do tego nigdy nie dojdzie - stwierdził lord Averill, spoglądając na oratora Jemsona, który jak zwykle więcej słuchał, niż mówił. Twarz Averilla przypomniała Hanowi, że był i jest wojownikiem Demonai.

- Co ty, Gavan - zwrócił się generał Klemath do Bayara, jakby nie słyszał uwagi Averilla. - Na pewno da się to rozegrać na naszą korzyść, tak by wszystkim zapewnić bezpieczeństwo. W każdej chwili mogę wykorzystać naszych czarowników przeciwko Gerardowi. To trochę ryzykowne, ale wiele można skorzystać.

- Strzały są szybsze niż zaklęcia - mruknął Han. Jeszcze raz wszystkie oczy zwróciły się w jego stronę.

- Alister ma rację - zauważył Byrne. - Odpowiednio wykorzystani, czarownicy mogą odegrać istotną rolę w kampanii wojskowej. Ale my nie jesteśmy doświadczeni w tego rodzaju współpracy. Od tysiąca lat nie prowadziliśmy takiej walki.

Sytuacja była wyjątkowa - zgodność interesów i opinii lorda Averilla, kapitana Byrne’a, lorda Bayara i Hana Alistera była czymś tak rzadkim jak złoto w Łachmantargu.

- Przekonacie się, że Rada Dostojników uzna sojusz z Gerardem Montaigne’em za cenną okazję - oświadczył lord Hakkam. - Zwłaszcza teraz, kiedy Tamron jest w jego rękach. Może przed podjęciem decyzji powinniśmy się spotkać z jego wysłannikami.

- Jak najbardziej, rozpocznijmy negocjacje z przedstawicielami Montaigne’a - powiedziała Raisa. - To nas do niczego nie zobowiązuje, a możemy się więcej dowiedzieć o jego zamiarach. No i póki będzie myślał, że jest brany pod uwagę, może powstrzyma się od dalszych działań. Nie jestem zachwycona wizją małżeństwa z Gerardem, ale nie mogę zapominać o interesach królestwa. Sądzę, że niezależnie od osobistych opinii musimy podejść do sprawy w sposób praktyczny. Wuju, pozostawiam tę kwestię w waszych rękach.

Hakkam uśmiechnął się jak rekin, który dostrzegł ofiarę.

- Będę was informował o postępach mych działań, Wasza Wysokość.

Udając, że nie dostrzega niezadowolenia na twarzach Bayara i lorda Demonai, Raisa złożyła list, wsunęła go z powrotem do koperty i odłożyła na bok. Temat został zakończony.

- Czy jest jeszcze coś, zanim się rozejdziemy?

Lord Bayar wstał.

- Wasza Wysokość, jak wiecie, królowa wyznacza jednego członka Rady Czarowników, który reprezentuje jej interesy. Nasze następne posiedzenie odbędzie się w przyszłym tygodniu i rozsądnie byłoby wysłać tam swego przedstawiciela. Będziemy chcieli jak najszybciej wybrać nowego Wielkiego Maga, by zapewnić wam odpowiednią ochronę. - Spojrzał na Hana w taki sposób, jakby prezentował przykład ochrony nieodpowiedniej.

- Naprawdę? - Raisa uniosła brew. - Zebranie zwołano na przyszły tydzień, tak? - Bębniła palcami po blacie.

Po Bayarze można się było spodziewać czegoś więcej. Albo nie dostrzegał, w jakim Raisa jest nastroju, albo nawet nie zadawał sobie trudu, by ją przejrzeć.

- Ponieważ czas nagli, chciałbym zaproponować moją córkę Fionę - powiedział. - Dorastałyście razem, a jak raczyłyście, pani, zauważyć, dobrze by było mieć w radzie jeszcze jedną młodą damę.

Młodą damę, która tylko marzy o tym, żeby pozbawić Raisę tronu, pomyślał Han.

Raisa skrzyżowała ręce na piersiach. Znak, że będzie się sprzeciwiać.

- Czyż Bayarowie nie mają już miejsca w radzie? Oprócz waszego stanowiska Wielkiego Maga i funkcji przewodniczącego.

Lord Bayar skinął głową.

- Ponieważ mój najstarszy potomek Micah ukończył osiemnaście lat, on zajmie miejsce przeznaczone w radzie dla rodu Bayarów. Ja, oczywiście, będę nadal przewodniczącym do czasu wybrania nowego Wielkiego Maga.

Czyli Micah jest starszym z bliźniąt, pomyślał Han. Jeśli dodać Fionę, to w Radzie Czarowników będzie troje Bayarów. Nie wyglądało to najlepiej, zwłaszcza że zbliżały się wybory nowego Wielkiego Maga.

- Dziękuję, lordzie Bayar - powiedziała Raisa. - Doceniam waszą propozycję, ale już wybrałam swojego przedstawiciela do rady.

Bayar podniósł głowę, starając się nie okazać zdumienia.

- Naprawdę? Tak szybko? Czy to ktoś, kogo znam?

- Alister zgodził się mi służyć - odparła Raisa, wskazując ruchem głowy na Hana, który stał przy ścianie. Po raz kolejny wszyscy jak jeden mąż zwrócili głowy w jego stronę.

Maska obojętności, poinstruował się w myślach i odpowiedział im śmiałym spojrzeniem.

Gavan Bayar nawet nie próbował ukrywać swojej opinii.

- Ależ Wasza Wysokość! - zaprotestował. - Bez wątpienia Alister może wnieść w nasze obrady świeże spojrzenie. Jednakże, mimo iż jego niedawne zbrodnie zostały mu tak wspaniałomyślnie przez was darowane, to nie będzie się nadawał do reprezentowania waszych interesów w gronie członków najstarszych i najszlachetniejszych rodów czarowników królestwa. Jego barwne dzieje nie predestynują go do tego rodzaju obowiązków.

- Tego nie wiem, lordzie Bayar. - Głos Raisy sączył się do ich uszu niczym słodka trucizna. - Przedstawiano mi Radę Czarowników jako kłębowisko żmij. Możliwe, że jego doświadczenia z ulicznego życia będą mu przydatne w takim otoczeniu.

Członkowie rady znieruchomieli na swych miejscach. Rozglądali się na boki, byle tylko nie patrzeć na Wielkiego Maga ani na upartą młodą królową. Han nonszalancko założył ręce na piersiach i spoglądał wyzywająco na każdego, kto był na tyle śmiały, by skierować wzrok w jego stronę.

- Wasza Wysokość, zastanówcie się jeszcze - odezwała się rudowłosa kobieta. - Istnieją wątpliwości, czy Alister jest prawdziwie obdarzony mocą. Zjawił się znikąd, nic nie wiemy o jego rodzinie i wydaje się, że jego moc przejawiła się całkiem niedawno.

- Lady Gryphon ma rację - powiedział Bayar. - Krążą pogłoski, że jego tak zwana moc wcale nie jest mocą tylko przejawem opętania przez demony za cenę krwi.

Trafił demon na demona, pomyślał Han.

- Pochodzę z Łachmantargu, lordzie Bayar - powiedział, odsuwając się od ściany i lekko rozstawiając stopy. - A moja moc jest jak najbardziej naturalna. To, dlaczego nie przejawiała się wcześniej, ma swoje uzasadnienie. - Popatrzył na lorda Averilla, którego twarz niczego nie zdradzała, i ponownie na Bayara. - Jeśli chodzi o moją rodzinę, to ojciec nazywał się Daniel, zginął jako najemnik w wojnach południowych - ciągnął Han. - Matka miała na imię Sarah, nazywano ją Sali, a siostra nazywała się Mari. Zginęły ubiegłego lata. Ale przecież wy o tym dobrze wiecie. Jak tylko zapomnicie, nie omieszkam wam przypomnieć. To jest ta cena krwi, którą zapłaciłem, by się tu znaleźć, i tyle wystarczy.

Jego słowa wywołały wśród zebranych poruszenie niczym kamień rzucony w wodę. Han przyglądał się wszystkim twarzom po kolei - jedyną życzliwą mu była twarz Jemsona. Ale Jemson wyglądał na zatroskanego.

Lady Gryphon odchrząknęła.

- O tym właśnie mówiłam, Wasza Wysokość. Mój syn Adam został ostatnio powołany do rady. Jeśli porównamy jego rodowód z rodziną tego ulicznego złodzieja, to chyba widać, że…

- Lady Gryphon, wasz syn był moim nauczycielem w Mystwerku - powiedział Han. - Jeżeli macie jakieś pytania w kwestii moich zdolności czarownika, to proponuję zwrócić się z nimi do dziekan Abelard.

- Tak się składa, że dziekan Abelard jest w drodze powrotnej do Fells - odparła lady Gryphon. - Z pewnością zasięgniemy jej opinii, ale zdajemy sobie sprawę, że w praktyce jako student pierwszego roku miałeś ograniczony kontakt z dziekanem Mystwerku.

- Właściwie często widywałem się z dziekan Abelard. - Han poprawił swą stułę. - Była… kimś w rodzaju mojego mentora. - Nie zamierzał tak wcześnie grać kartą Abelard, ale w tym momencie było to użyteczne odwrócenie uwagi.

Bayar zmrużył oczy. Micah i Fiona zapewne już powiedzieli mu co nieco o Abelard i Alisterze.

- Cokolwiek powie Abelard, Wasza Wysokość, musicie mieć świadomość, że dopuszczanie takiej osoby blisko siebie jest ryzykowne - zaczął Bayar.

- Dalsza rozmowa nie ma sensu. - Raisa nie pozwoliła mu dokończyć. - Podjęłam już decyzję, moim przedstawicielem będzie Alister. Miałam nadzieję, że rada łaskawie to zaakceptuje. Jeśli nie, to będą musieli to przeboleć.

Lord Averill przyglądał się Hanowi, jakby starał się dociec, co też knuje jego najemnik.

Bayar nie spuszczał wzroku z Raisy, a było w tym spojrzeniu coś, co przeszywało Hana dreszczem. Nie przeżyłby na ulicy tak długo, gdyby nie dostrzegał zamiaru morderstwa w oczach nieprzyjaciół.

Wielki Mag przemówił:

- Dobrze, Wasza Wysokość. Jeżeli wybraliście Alistera, zorganizujemy mu powitanie w Radzie Czarowników na Szarej Pani w przyszłym tygodniu. - Wciąż nie patrzył na Hana, jakby zakładał, że byłby to dla młodzieńca zbytni zaszczyt.

- Czekam z niecierpliwością - oznajmił Han i uśmiechnął się łobuzersko. Próbował uciszyć głos w swojej głowie, który mówił: Zabij go teraz, Alister. Zabij go teraz, zanim on, znowu spróbuje.

- Jeżeli to wszystko, to ogłaszam koniec obrad - szybko powiedziała Raisa. - Alister, kapitanie Byrne, lordzie Demonai i oratorze Jemson, zostańcie jeszcze chwilę.

Celowo wciera sól w rany, które zadała, pomyślał Han.

Pozostali wyszli dumnie i w milczeniu.

Byrne wystawił głowę na korytarz, by porozmawiać z kimś na zewnątrz, zapewne z jednym z gwardzistów. Następnie zamknął drzwi i wrócił do stołu.

Po chwili niezręcznej ciszy Averill powiedział:

- Zrobiłaś sobie dzisiaj paru wrogów, córko.

- Czy myślicie, ojcze, że kiedykolwiek byli moimi przyjaciółmi? - odparła Raisa z goryczą w głosie. Wstała i zaczęła przechadzać się po sali.

- Nigdy nie byli twoimi przyjaciółmi - przyznał Averill - ale teraz mają powód, by sądzić, że trudno będzie tobą sterować.

- Dobrze - odparła. - Nie będą mną sterować ani traktować mnie jak dziecka. „Czasy są niebezpieczne, moja droga” - powiedziała, przedrzeźniając generała Klematha. - Jakbym tego nie wiedziała. Muszą się przekonać, że czasy się zmieniły.

- Były już dwa zamachy na wasze życie - zauważył orator Jemson.

- Cztery, jeśli chodzi o ścisłość - sprostowała Raisa, bawiąc się rękojeścią sztyletu, z którym się nie rozstawała.

- No to cztery - poprawił się Jemson. - Muszę przyznać, że jestem zaniepokojony, Wasza Wysokość.

- Ja również - odparła Raisa. - Jeśli jednak ich sprowokujemy, może popełnią błąd i będziemy mieli potrzebny dowód. Nie wiem, jak inaczej się dowiedzieć, co naprawdę stało się z moją matką.

- Albo my popełnimy błąd za cenę waszego życia - powiedział Byrne. - Potrzebują tylko okazji. Musimy zawsze mieć dopracowany każdy szczegół.

Zgadzam się co do joty, pomyślał Han.

Jakby słyszała jego myśli, Raisa obróciła się i spojrzała na Hana ze złością.

- A ty co sądzisz? Prawie się nie odzywasz. Co o tym wszystkim myślisz?

Han zebrał myśli, zdumiony, że pyta się go o zdanie.

- Myślę, że rozsądnie byłoby poczekać do koronacji i dopiero potem wszczynać walki z lordem Bayarem. To jak wpychanie kija w gniazdo os… Choćby człowiek nie wiem jak uważał, i tak zostanie ukłuty. Wierzcie mi, znam się na tym.

- I kto to mówi! - Raisa poruszała palcami, jak gdyby chciała je zacisnąć na czyjejś szyi. - Myślisz, że udało ci się pozyskać wśród nich przyjaciół?

- Och, oni już wcześniej mnie nienawidzili. - Han wzruszył ramionami. - Nie zrozumcie mnie źle: myślę, że słusznie zaczynacie od armii. Póki nie będziecie mieć nad nią kontroli, grozi wam niebezpieczeństwo. To jak dowodzenie gangiem, którego członkowie poprzysięgli służyć waszemu zastępcy. Nie możecie go odwołać, bo oni zwrócą się przeciwko wam. Wiecie już, że Klemath zrobi wszystko, żeby utrzymać się na czele armii. Jeśli Klemath i Bayar się połączą, to zostanie wam tylko gwardia. - Skinął głową w stronę Byrne’a. - Nie chcę urazić kapitana Byrne’a, ale tym właśnie dysponowała królowa Marianna, a ona już nie żyje.

- Dzika Różo, chyba nie myślisz poważnie o małżeństwie z Gerardem Montaigne’em? - odezwał się Averill, posyłając Hanowi spojrzenie mówiące „milcz”. - Powiedz, że nie bierzesz tego pod uwagę.

- Póki będę udawać, że rozważam propozycję Montaigne’a, będzie trzymał swoje wojska na Południu, a ja będę mogła go wykorzystywać jako kość niezgody między Klemathem, Hakkamem a Bayarem - odpowiedziała Raisa. - Zbyt często ostatnio ze sobą romansowali. Rada Dostojników poprze mojego wuja, zwłaszcza jeżeli najemnicy będą walczyć na koszt korony. Lord Hakkam włoży w zorganizowanie związku z moją kuzynką Melissą co najmniej tyle wysiłku, ile w poważne negocjacje dotyczące moich zaręczyn. Dopóki nie podporządkuję sobie tych ludzi, muszę pilnować, żeby się nie sprzymierzyli przeciwko mnie.

- Czy dlatego lord Bayar miał czytać ten list na głos? - zapytał Jemson, a w jego oczach pojawił się błysk zrozumienia.

Raisa obracała pierścień na palcu, uśmiechając się ponuro.

- Klemath na pewno już to czytał. Nie wiadomo, kto jeszcze. Ten list otwierano i ponownie zamykano tak wiele razy, że aż dziw bierze, iż jeszcze jest czytelny.

Odszukała Hana wzrokiem.

- A więc co mówiłeś?

Tej dziewczyny nie można nie doceniać, uważaj na nią, pomyślał Han. Niektórzy błękitnokrwiści szybko dojrzewają, tak samo jak ulicznicy.

Odchrząknął.

- Zgadzam się, że musicie przeorganizować armię, bo obecna sytuacja stwarza dla was zagrożenie. Jak tylko zrobi się bezpieczniej, pozbądźcie się Klematha i wstawcie na jego miejsce kogoś, kto będzie wam oddany. Myślę więc, że wasze postępowanie było słuszne, chociaż ja chyba zrobiłbym to w innym momencie.

Raisa przyglądała mu się przez chwilę, po czym szybko skinęła głową.

- Tak. Dobrze. W takim razie załatwione.

- Nie wiedziałem, że planujecie mianować Samotnego Łowcę na członka Rady Czarowników, Wasza Wysokość - powiedział Averill, marszcząc brwi. - Kiedy ta decyzja została podjęta?

Lord Demonai najwyraźniej uważał, że powinien być o tym wcześniej poinformowany. Han czekał, ciekaw, czy Raisa wspomni o jego żądaniu, by zgłosiła go do rady.

Nie zrobiła tego.

- Jaki miałam wybór? - powiedziała, jakby próbowała przekonać samą siebie. - Nie chciałam mianować Fiony Bayar. W ten sposób Alister będzie mógł mieć na nich oko.

- Generał Klemath miał rację co do jednego - zauważył orator Jemson. - Czasy są niebezpieczne.

- Co się stało, to się nie odstanie - skwitowała Raisa. - Spodziewam się, że wy trzej dopilnujecie, by Klemath zajął się sprawami armii. Chcę w ciągu trzech miesięcy zobaczyć prawdziwy postęp. Przejrzyjcie te kontrakty z najemnikami i zobaczcie, które wymagają odnowienia. Wydam specjalną notę, że do ratyfikacji kontraktów będą konieczne wszystkie cztery podpisy. Jeśli napotkacie jakiś opór, macie mnie powiadomić. - Westchnęła ciężko, przetarła oczy koniuszkami palców. - Przepraszam, że stawiam was w takim położeniu - powiedziała spoza zasłony dłoni. - Szkoda, że nie mam w armii nikogo, komu mogłabym zaufać.

- Dajcie mi trochę czasu, Wasza Wysokość - powiedział Byrne. - Zasięgnę języka i przedstawię wam kilka nazwisk. Niektórzy oficerowie pochodzą stąd. Można by też przenieść kilku dobrych oficerów z gwardii do armii.

- Właśnie czas jest tym, czego nam brakuje - odparła Raisa. - Tyle do zrobienia, a tak mało czasu i pieniędzy.

Po tych słowach kazała im odejść. Kiedy Han mijał grupę niebieskich przy drzwiach, obejrzał się jeszcze i zobaczył ją stojącą w drzwiach komnaty - pochyliwszy głowę, na prawej dłoni obracała pierścień z wizerunkiem wilków.

Martwi się bardziej, niż to okazuje, pomyślał.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY
Konkury

Gerard Montaigne nie był jedynym zainteresowanym małżeństwem z Raisą. Kiedy po Siedmiu Królestwach rozeszła się wieść, że zaginiona księżniczka wróciła i będzie koronowana na królową Fells, zaczęły napływać dary od pretendentów do ręki zarówno z terenu królestwa, jak i spoza jego granic. Ta sytuacja miała dobre i złe strony. Raisa wciąż liczyła na to, że uda jej się jak najdłużej zwlekać z decyzją o małżeństwie, lecz skarbiec świecił pustkami, a ona chciała nadal wspierać Posługę Dzikiej Róży w Łachmantargu i Południomoście.

Dla wszystkich poza nią niezamężna księżniczka była niczym luźno zwisający guzik, który należy czym prędzej przyszyć.

Od monarchów innych królestw napływały słowa pocieszenia po śmierci matki z jednoczesnymi gratulacjami z powodu zbliżającej się koronacji, często będące jawnymi ofertami matrymonialnymi. Niektórzy proponowali swoich młodszych synów, których trzeba było osadzić na jakimś tronie, inni snuli wizje połączenia Fells z tak odległymi królestwami, jak Bruinswallow czy We’enhaven.

Chociaż Raisa ana’Marianna nie została jeszcze koronowana i krążyły plotki, że utrzymuje na dworze kochanka złodzieja i że prawdopodobnie maczała palce w śmierci królowej Marianny, większość konkurentów udawała, że o tym nie wie, gdyż bogactwa naturalne Fells były dla nich ważniejsze. I tak uważali, że północne królowe to wiedźmy.

Wszyscy poza granicami zdawali się pragnąć pomóc młodej osieroconej królowej rządzić królestwem, a wszyscy w domu chcieli jak najszybciej wydać ją za mąż, o ile przyniesie im to korzyści.

Pośród rzeszy miejscowych zalotników pojawili się bracia Klemathowie.

Głównym kandydatem na małżonka z klanów górskich był Reid Nocny Wędrowiec. Spędzał w stolicy więcej czasu niż kiedykolwiek, gdyż został przydzielony do straży Averilla. Wojownik Demonai rozpoczął już własną cichą kampanię zalotów - przynosił jej podarunki w postaci futer, wyrobów skórzanych i biżuterii, a także perfum i wonności z targów klanowych. Najwyraźniej miał nadzieję pójść w ślady Averilla i poślubić królową.

Raisa czasami chodziła z Nocnym Wędrowcem na długie spacery po ogrodach. Szare Wilki trzymały się wówczas w dyskretnej odległości za nimi. Bywało, że wybierali się konno na przejażdżki po wzgórzach otaczających Dolinę, ale zawsze towarzyszyła im eskorta. Nocny Wędrowiec więcej słuchał, niż mówił, i nie domagał się tak jak dawniej pocałunków i pieszczot.

Mogłabym trafić gorzej, myślała Raisa. Wyliczała sobie zalety: Nocny Wędrowiec na pewno był oddany interesom Fells. Nie próbowałby uczynić z Fells mało znaczącej prowincji odległego królestwa. Wspierałby ją w wysiłkach na rzecz oczyszczenia Dyrny i utrzymywania kontroli nad Radą Czarowników. Małżeństwo z nim umocniłoby więzi między dynastią Szarych Wilków a klanami.

Byłoby też prztyczkiem w nos Bayarów, po tych spiskach i próbach wydania jej za Micaha.

W sumie Nocny Wędrowiec wydawał się najbezpieczniejszym wyborem, takim samym, jakiego dokonała jej matka. Był jednak bardziej zbliżony wiekiem do Raisy niż Averill do jej matki, a przy tym zwinny, silny, przystojny. Chociaż wydawało się mało prawdopodobne, że pozostanie jej wierny, to i tak nie miało znaczenia dla dynastii.

Co innego Micah Bayar. Po powrocie Raisy nagle stracił zainteresowanie Mellony. W rezultacie ta snuła się bez celu z kąta w kąt, z osowiałą miną, zapłakana, wystawiając cierpliwość Raisy na ciężką próbę.

Masz tylko trzynaście lat, myślała Raisa. I jesteś księżniczką. Przyzwyczajaj się.

Jeśli o mnie chodzi, to skończyłam z romantycznymi związkami. Każdy, do kogo się zbliżę, jest albo dla mnie niedostępny, zakazany, albo się na mnie gniewa.

Na przykład Han Alister był zarówno energiczny i przedsiębiorczy, jak i zimny oraz nieodgadniony, albo nawet lekko impertynencki. Umiejętnie bagatelizował i ignorował jej liczne próby odnowienia ich przyjaźni.

Odbyli jedną „sesję naukową”, która okazała się porażką. Byli sami w jej prywatnej komnacie i ze zdenerwowania tak trajkotała o meandrach polityki, że zanudziła samą siebie.

Han siedział, ściskając podłokietniki, z kamienną twarzą i zamglonym wzrokiem, jakby nie słyszał połowy tego, co mówiła. Raisa cały czas była świadoma jego obecności i stale oceniała fizyczną i emocjonalną odległość między nimi.

Następne dwie lekcje zostały odwołane i przełożone na inny termin - raz przez niego, z niewiadomych powodów, i raz przez nią z powodu zebrania.

Po co mu to potrzebne? zastanawiała się. Zupełnie nie wiem, jak się do niego zwracać. Nie wiem, jak odbudować zaufanie między nami ani czy to w ogóle jest możliwe.

Jest jedna rzecz, którą mogę zrobić, pomyślała. Nie mogę dać Hanowi Alisterowi rodowodu, ale mogę przyznać mu tytuł. I dom, który zastąpi mu tamten spalony na rozkaz Marianny. Może dzięki temu poczuje się na królewskim dworze bezpieczniej, bardziej swobodnie.

Odsunęła od siebie myśl, że ani jej ojcu, ani Bayarom się to nie spodoba.

Nie jestem tu po to, by ich uszczęśliwiać, wytłumaczyła sobie.

*

W tle przygotowań do koronacji toczyło się zwyczajne życie, pełne ciężkiej pracy. Rozesłano zaproszenia na bal i z wszystkich Siedmiu Królestw przybywały zapowiedzi przyjazdu. Część gości zapewne chciała zobaczyć, co zrobi ta uparta księżniczka teraz, gdy pozostała sama, bez matczynego nadzoru. Ci, którzy liczyli na małżeństwo, przybywali z obawy, że Raisa wyjdzie za mąż w pośpiechu, a oni nie dopilnują własnych interesów. Inni zapewne pragnęli po prostu skorzystać z gościnności i pobawić się przez tydzień na cudzy koszt. A może chcieli zobaczyć, jak wygląda prawdziwa wiedźma.

Większość tanów z Ardenu odmówiła, usprawiedliwiając się wojną w swoim kraju. Jednak ku zaskoczeniu Raisy król Geoff Montaigne z Ardenu przysłał wiadomość, że przybędzie wraz z królową i dwojgiem dzieci.

Widocznie czuje się na tronie pewniej, pomyślała Raisa, i nie obawia się opuścić Ardenu w takiej chwili. Z doniesień królewskich szpiegów wynikało, że Geoff pozyskał niemal jednomyślne poparcie zmęczonych wojną tanów z Południa.

Raisa miała nadzieję, że nie jest taki jak Gerard. Ten Montaigne przynajmniej był już żonaty.

Nie było odpowiedzi z Tamronu ani od Tomlinów, ani od Gerarda Montaigne a. Raisa uznała, że to dobrze - niezręcznie byłoby gościć dwóch królów Ardenu. Tymczasem negocjacje lorda Hakkama z przedstawicielami Gerarda się przeciągały.

Raisa poddała się licznym przymiarkom pod nadzorem Magret. Potrzebowała sukni na ceremonię koronacji, na bal, a także sukienek na wszystkie przyjęcia, które miały się odbyć przed oficjalnymi uroczystościami i po nich. Nie mogła włożyć tej samej kreacji kilkukrotnie.

- Może po prostu się z kimś wymienię - marudziła. - Nie powinniśmy tyle wydawać na ubrania, które włożę tylko raz.

Magret wywróciła oczami.

- Jakby ktokolwiek wszedł w wasze ubrania - powiedziała. - A panienka w cudzych strojach by utonęła. Koronacja zdarza się tylko raz w życiu, Wasza Wysokość. Tak jak ślub - dorzuciła znacząco.

Raisa zadbała też o to, by Mellony została dobrze wyposażona. Miała nadzieję, że te imprezy wydobędą jej młodszą siostrę ze stanu przygnębienia. I rzeczywiście, o ile Raisa z niechęcią znosiła te przymiarki, o tyle Mellony wydawała się podczas nich kwitnąć. Młodsza siostra Raisy uwielbiała przymierzać stroje. Kochała przyjęcia tak jak Marianna.

Przygotowania do koronacji obejmowały także długie sesje z oratorem Jemsonem w Świątyni Katedralnej. Tak teraz będzie wyglądało moje życie, myślała Raisa zniechęcona. Jedna ceremonia za drugą. Orator Jemson był jednak miły i zabawny. Podchodził do koronacji z powagą, lecz do samego siebie zachowywał dystans.

Szare Wilki zostały przydzielone do ochrony Raisy i dlatego miały odgrywać ważną rolę podczas koronacji. Na próbach wszyscy stali sztywno, dostojnie, w pełnym skupieniu. W pewien sposób to, że byli jej przyjaciółmi, utrudniało sprawę. Raisa wiedziała, że nigdy by sobie nie wybaczyli, gdyby z ich winy coś zakłóciło ten wielki dzień.

Brakowało jej przyjaźni z Wilkami. Byli stale przy niej, ale teraz dzieliła ich różnica wynikająca z miejsca w hierarchii. Trudno się odprężyć przy kimś, kto staje na baczność, gdy się do niego zbliżamy.

Amon przywiózł z Oden’s Ford pałkę, którą Raisie podarował Dimitri. Znowu zaczęli ćwiczyć - robili to trzy razy w tygodniu na podwórzu koszarowym. Nie tylko pomagało jej to utrzymać kondycję, ale co ważniejsze, były to jedyne chwile, w których mogła przebywać z Amonem sam na sam. Mogli spokojnie porozmawiać z dala od ciekawskich uszu w pałacowych ścianach.

Cztery dni po tym, jak ogłosiła nominację Hana do Rady Czarowników, Raisa wracała o zmierzchu ze stajni po długiej przejażdżce z Reidem Demonai w otoczeniu gwardzistów. Była spocona, zarumieniona, czuła zmęczenie mięśni po kilku godzinach w siodle. Rozstali się z Nocnym Wędrowcem przy drzwiach stajni, po szybkim pożegnalnym pocałunku.

Oczywiście, on chciał więcej. Teraz już liczył na więcej. Ona zaś żałowała, że nie potrafi z siebie wykrzesać więcej entuzjazmu.

Talia Abbott i Trey Archer stali na straży przed jej komnatą. Raisa zatrzymała się przed wejściem i uśmiechnęła do Talii.

- Jak tam sierżant Greenholt, już się zadomowiła? - zapytała. - Pearlie Greenholt, ukochana Talii, nie pochodziła z Fells. Była mistrzynią zbrojowni w akademii wojskowej i została mianowana sierżantem przez nowego kapitana Amona Byrne’a.

- Nie narzeka, Wasza Wysokość - odparła Talia uprzejmie. - Dziękuję za zainteresowanie.

- Naprawdę? - Raisa uniosła brew.

Talia się uśmiechnęła.

- Mówi, że tu jest cholernie zimno i że męczy ją ciągłe chodzenie po pochyłościach. No i tęskni za świeżymi owocami i warzywami, jakie miała przez cały rok w Oden’s Ford. Narzeka, że od kapusty i pasternaku tylko ma wzdęcia.

Raisa się roześmiała. Wiedziała, że Pearlie byłaby bardzo zażenowana, wiedząc, jakie sekrety Talia zdradza królowej Fells. Dobrze, że przynajmniej Talia nie była formalistką.

Po wejściu do apartamentu Raisa zastała przygotowaną dla siebie gorącą kąpiel, ale Magret nie było w pobliżu. Pewnie boli ją głowa i poszła do swojego pokoju, pomyślała. Poprosiła o przyniesienie sobie lekkiej kolacji, zdjęła bryczesy, kurtkę i bieliznę. Gdy zanurzyła się w gorącej wodzie, wróciła myślami do pytania, które dręczyło ją, odkąd straciła cierpliwość do swych doradców.

Czy słusznie postąpiła, umieszczając Hana Alistera w Radzie Czarowników?

Czy Han będzie mógł jej pomagać na tym stanowisku, czy będzie przez resztę pogardzany i niedopuszczany do tajemnic i decyzji? Albo, co gorsza, czy nie zostanie zamordowany za swoją arogancję? Averill dał jasno do zrozumienia, że tego nie popiera. Han tego chciał, ale…

Chyba zasnęła. Obudziła się, gdy ktoś głośno pukał do drzwi. Założyła, że przyniesiono jej kolację. Wyszła z kąpieli, wytarła się i założyła koszulę nocną. Przeszła do salonu, lecz gdy pukanie się powtórzyło, zorientowała się, że dobiega od drzwi łączących jej komnaty z apartamentem Hana.

Przyłożyła usta do drzwi.

- Czego chcesz? - zapytała.

- Wasza Wysokość, chyba jesteśmy umówieni - powiedział Han przez drzwi.

Umówieni? Ach, racja. To pora ich przełożonej lekcji.

Krew i kości. Nie była gotowa na kolejny wieczór z chłodnym, zdystansowanym Hanem Alisterem. To było dla niej zbyt bolesne.

- To nie najlepszy moment - odparła, spoglądając na bose stopy wystające spod koszuli. - Może przełożymy to na inny dzień w tym tygodniu?

- Muszę z tobą porozmawiać. Teraz - powiedział stanowczo. Po chwili dodał łagodniej: - Mieliśmy umowę, prawda?

Raisa westchnęła.

- Tak. Racja. - Otworzyła drzwi. Han szybko wszedł do jej komnaty. Zdawał się nie zwracać uwagi na jej strój.

Ona natomiast zauważyła jego ubranie. Jej krawcy nie próżnowali. Miał na sobie błękitną jedwabną pelerynę pasującą do jego oczu i czarne spodnie.

Może powinnam ich poprosić o ubranie go w zgrzebny worek, pomyślała. Łatwiej byłoby mu się opierać.

Han podszedł do okna, wsparł się dłońmi o parapet i spoglądał na miasto. Był wyprostowany, nogi miał lekko rozstawione, barki napięte.

Jest zły, pomyślała Raisa. O co tym razem?

- Zamówiłam kolację - powiedziała. - Jadłeś już? Możemy porozmawiać przy posiłku.

- Nie jestem głodny - odparł, wciąż wyglądając przez okno.

- Słuchaj… - Raisa zaczynała tracić cierpliwość. - Nie ma sensu, byśmy się spotykali, jeżeli masz zamiar…

- Podobno mam jakiś zamek nad rzeką Ognistej Jamy - oświadczył w stronę okna. - I tytuł.

- Ach tak - szybko potwierdziła Raisa. - Chciałam ci powiedzieć, ale nie widzieliśmy się, odkąd doprowadziłam sprawę do końca. Nazywają go Krucze Gniazdo. Obejmuje całkiem spore włości, dobre tereny łowieckie i pastwiska. Kilka budynków. Ziemia nie bardzo uprawna, ale…

- Nie sądzisz, że powinnaś była o tym ze mną porozmawiać? - Obrócił się twarzą w jej stronę. - Cały dwór o tym mówi, a ja dowiaduję się ostatni.

- Chciałam ci powiedzieć. Po prostu zapomniałam. Nie przypuszczałam, że to się rozniesie. - Oczywiście, że się rozchodziło. Plotki w pałacu rozprzestrzeniały się jak świerzb po Łachmantargu. - Myślałam, że ucieszysz się z tego, że będziesz miał dom. - Liczyła na to, że posiadłość i tytuł pomogą jej zasypać tę przepaść między nimi.

- Może bym się ucieszył, gdyby to się odbyło inaczej. - Pokręcił głową. - Nie rozumiesz? Wychodzę na głupka, bo nawet o tym nie wiedziałem. Jakbyś obdarowywała swojego faworyta, a nie wypełniała swoje zobowiązanie.

Raisa przygryzła wargę.

- Miałam już dość tego, że lord Bayar mówi o tobie „Alister” i „złodziej”, więc pomyślałam, że nadam ci tytuł.

- I myślisz, że to go powstrzyma? - parsknął Han. - Alister i złodziej aż tak mi nie przeszkadzają. Przynajmniej są prawdziwe. Wściekam się tylko, gdy nazywają mnie twoim kochasiem. - Głos mu drżał i chwilę trwało, nim się pozbierał. Widać było, że jest bardzo roztrzęsiony. Raisa spoglądała na niego zdumiona, ale on szybko się odwrócił, tym razem w stronę kominka.

Jego gniew ją zaintrygował. Nie podejrzewała go o to, że będzie się przejmował plotkami. Czy tak wzburzyło go, że uważa się ich za kochanków?

Podeszła do niego i dotknęła jego łokcia. Wzdrygnął się, ale się nie obrócił.

- Ludzie w pałacu zawsze będą gadać - powiedziała. - Na to nie ma rady.

Milczał.

- O mnie też gadają - ciągnęła. - To także moja reputacja.

- Myślisz, że chodzi mi o moją cholerną reputację? - W końcu obrócił się i stanął z nią twarzą w twarz. - Jeśli będą myśleć, że mnie faworyzujesz, bo jestem twoim chłoptasiem zabawką, to rzucą się na nas oboje. Jedynym, co oddziela mnie od nich, jest strach i szacunek. Muszę robić dobrą minę do złej gry.

- Nie jesteśmy już w Łachmantargu - zauważyła Raisa. - To nie jest wpychanie się na teren innego gangu.

- Nie? - Han uniósł brew. - To ty tak myślisz. Wejście do siedziby Rady Czarowników będzie jak wejście po północy na teren Południomostu w barwach Łachmantargu i z torbą pełną złota.

- To ty prosiłeś o apartament obok moich komnat - przypomniała mu Raisa. - To ty chciałeś wejść w skład Rady Czarowników. Na co liczyłeś?

- Chodzi o to, że nie możesz mną wymachiwać jak czerwoną flagą przed Radą Czarowników. - Chwycił ją za ramiona. - Słuchaj. Dla naszego wspólnego dobra musisz się zachowywać, jakbyś mnie nienawidziła. Jakbyś w ogóle mnie tu nie chciała.

- Nienawidziła? - Raisa wywróciła oczyma, czując żar jego palców na swoich ramionach. - No, to faktycznie ma sens. I dlatego przydzieliłam ci apartament obok mojego i wyznaczyłam cię do Rady Czarowników?

- Niech myślą, że robisz to wbrew własnej woli - powiedział Han. - Może naciska na ciebie dziekan Abelard. Już myślą, że jestem jej człowiekiem. A może cię szantażuję. Jeśli uznają, że w zasadzie nie chcesz, żebym był w radzie, nie będą podejrzewać, że pracuję dla ciebie.

- Nie chcę, żeby myślano, że da się mnie zastraszyć - odparła Raisa.

- To lepsze, niżby mieli myśleć, że jesteśmy wspólnikami - oświadczył Han. - Musimy ich zająć przez jakiś czas, aż uruchomię moją grę. Potem to już nie będzie miało znaczenia.

A czym jest ta twoja gra? pomyślała Raisa. Czy naprawdę jesteśmy wspólnikami? O co naprawdę ci chodzi? O zemstę na Bayarach? Czy to twój cel?

- Już trochę za późno, żeby ich przekonać, że jesteśmy wrogami, nie sądzisz? Po tym zebraniu Rady Królewskiej i w ogóle.

Han roześmiał się, lecz ten śmiech zabrzmiał gorzko.

- Nie. Oni to łykną. Bez względu na plotki, błękitnokrwiści nie dopuszczają do siebie myśli, że mogłabyś się sprzymierzyć z ulicznym szczurem. To budzi w nich obrzydzenie. Uwierzą w każde inne wyjaśnienie.

Nie wszyscy jesteśmy tacy, chciała powiedzieć Raisa. Wiedziała jednak, że to się na nic nie zda.

- Ale i tak nie będziesz bezpieczny - stwierdziła. - Jeśli ludzie pomyślą, że jesteś moim wrogiem, stwierdzą, że mają wolną rękę, by na ciebie polować. Wszyscy… nawet moi przyjaciele… będą dla ciebie zagrożeniem.

- Wierz mi, że dużo bardziej ryzykowne jest, jeśli myślą, że mamy się ku sobie. Taki związek nikomu się nie podoba. Rada Czarowników zaczyna myśleć o przegnaniu nas obojga i osadzeniu na tronie Mellony. Klany od razu rzucą się na mnie, jak tylko pomyślą, że coś nas łączy. Twój ojciec już się wścieka, bo wyznaczyłaś mnie do rady.

- Ale będziesz całkiem sam - protestowała. - Nie możesz walczyć ze wszystkimi.

- Ja będę sam? - Lustrował ją od stóp do głów z chytrym półuśmieszkiem na twarzy. - Kto jest bardziej samotny, ty czy ja? Nie mam wielu przyjaciół, ale na tych, których mam, przynajmniej mogę liczyć. Nikt się do mnie nie przymila tylko po to, żeby coś zyskać.

Raisa zaczerpnęła powietrza, żeby mu odpowiedzieć, lecz po chwili wypuściła je w milczeniu. Oczywiście, miał rację.

Han uśmiechnął się, jakby wiedział, że zdobył punkt.

- Potrafię zadbać o siebie. Mam paru sprzymierzeńców, i znajdę ich jeszcze więcej, zobaczysz. - Zamilkł na chwilę i przyglądał się jej twarzy. - Jestem naprawdę ujmujący, gdy się mnie bliżej pozna - szepnął.

Puścił jej jedno ramię i odsunął kosmyk jej włosów za ucho.

Raisa poczuła się niezręcznie - zdawała sobie sprawę z tego, że on jest tak blisko, widziała blady zarost na jego szczęce, przypomniała sobie ich pocałunki.

Podciągnęła się na palce i wolną dłonią przysunęła jego twarz do swojej. Pocałowała go ze swoistą desperacją, wsuwając palce w jego włosy, by się nie odsunął.

On położył dłonie na jej ramionach, jakby miał zamiar ją odepchnąć, ale po chwili objął ją i podniósł. Ich usta zdawały się skwierczeć, przeszywając ją całą dreszczem aż po koniuszki palców u stóp.

Gdy już zaczął, wyglądało na to, że nie może skończyć. Całował jej wargi, kąciki ust, podbródek i skórę za uszami, pozostawiając żar wszędzie tam, gdzie jego wargi dotknęły jej skóry.

Oddychał ciężko i czuła, jak pod jedwabiem bije jego serce.

- Na słodką Hanaleę - mruknęła i chwyciła go za klapy, słysząc łomotanie własnego serca. - Tak bardzo tęskniłam.

- Słuchaj… - wychrypiał i przełknął ślinę. - To nie jest dobry pomysł. Ja tylko… lepiej już pójdę, zanim…

- Nie idź… - Zalała ją fala pożądania, która zmyła wszelkie dobre intencje. Położyła mu dłonie na karku i znowu przyciągnęła ku sobie jego głowę. Ich usta znów się zetknęły, ciała przylgnęły do siebie.

Wziął ją na ręce, zaniósł na kanapę i tam położył. Przysiadł obok niej i przysunął ją do siebie. Raisa wyciągnęła jego lnianą koszulę ze spodni i wsunęła pod nią dłonie. Leżeli razem w plątaninie aksamitu i jedwabiu. Jej palce gładziły go po umięśnionych barkach i plecach, jakby poszukiwały śladów dawnych zranień. Jego wargi muskały jej skórę, wywołując delikatne dreszcze. Pieszczoty osłabiały tę resztkę oporu, który jeszcze się w niej tlił.

- Przepraszam - wysapał, całując czułe miejsce za jej uchem. - Nie chciałem tego. Tylko… tak trudno się oprzeć, gdy ty…

Wtem rozległo się pukanie do drzwi. Odskoczyli od siebie jak oparzeni. Tym razem były to drzwi na korytarz. Han w mgnieniu oka wstał, rozprostował swoje szaty i przeczesał palcami zmierzwione włosy.

Raisa usiadła niechętnie. Nie mogła się oprzeć wrażeniu, że Han miał wprawę w szybkich ucieczkach z gwałtownie przerwanych schadzek.

Pukanie się powtórzyło.

- Wasza Wysokość?! - zawołał kobiecy głos. - Czy mogę wnieść kolację?

Raisa potrzebowała chwili, by odzyskać równowagę.

- Proszę zostawić na zewnątrz - powiedziała nienaturalnie grubym głosem.

Po chwili wahania kobieta odezwała się ponownie:

- Nie mogę zostawić waszej kolacji w korytarzu, Wasza Wysokość. Wiecie, że to niebezpieczne.

Han pokręcił głową.

- Wyjdę - szepnął, nachylając się tak blisko, że jego ciepły oddech muskał jej skórę. - Miałem rację, to nie jest dobry pomysł. To się już nie powtórzy. - Przemknął po cichu do przejścia między komnatami. - Dobranoc, Wasza Wysokość! - Przeszedł na drugą stronę drzwi i zamknął je za sobą po cichu.

Kości, pomyślała Raisa, czując w żołądku mocny ucisk. Nikt nie zachowywał się tak, jak się spodziewała.

Wstała, poprawiła na sobie koszulę i odczekała, aż krew w jej żyłach zacznie krążyć spokojniej. Przy blasku kominka mignęły cienie, zalśniły złote ślepia i białe kły.

No tak, westchnęła sama do siebie ponuro. Zagrożenie dla dynastii. Wszystko, co robię i czego chcę, jest zagrożeniem dla dynastii.

Podeszła do drzwi, otworzyła zamek i zobaczyła wysoką, dobrze zbudowaną kobietę w niedopasowanym mundurze gwardzistki, z tacą nakrytą serwetką. Nie znała jej. Gwardzistka szybko omiotła pokój wzrokiem, po czym przesunęła się w bok, odsłaniając dwóch mężczyzn uzbrojonych w miecze.

Napastnicy rzucili się w stronę Raisy, a kobieta z hukiem postawiła tacę na stole. Obróciła się i zamknęła drzwi na zasuwę, po czym spod serwetki wyjęła parę noży, po jednym do każdej ręki.

Wszystko wydawało się przebiegać w zwolnionym tempie, niczym we śnie, w którym stopy Raisy przykleiły się do podłogi, a głos ugrzązł w gardle. Mężczyźni podeszli do niej z obu stron z uśmiechami na twarzy, bowiem wiedzieli, że skoro drzwi są zaryglowane, mają czas dokończyć dzieło, nawet gdyby wzywała pomocy.

Dopadliby ją, nim zdążyłaby nacisnąć klamkę drzwi do apartamentu Hana, zakładając, że nie byłyby zamknięte na klucz. Z wrzaskiem pobiegła więc do sypialni i zatrzasnęła za sobą drzwi. Walczyła z ryglem, odskakując, gdy miecze dziurawiły drewno.

W rogu, oparta o ścianę, stała pałka Dimitriego. Raisa chwyciła ją i ułożyła w poprzek ciała w chwili, gdy drzwi puściły.

Mocno uderzyła jednym końcem pierwszego napastnika, który pojawił się w przejściu. Poczuła chrupnięcie, a mężczyzna upuścił miecz i upadł jak kamień, obiema dłońmi zasłaniając twarz. Zanim Raisa zdążyła ułożyć pałkę w odpowiedniej pozycji, pozostałych dwoje już było wewnątrz.

Kobieta wypuściła z rąk noże i schyliła się po miecz rannego towarzysza. Znowu podeszli do Raisy z obu stron. Nawet mając do dyspozycji tak długą pałkę i tak ciężko zdobyte umiejętności, nie była w stanie bronić się z dwóch stron naraz.

Nie przestawała wzywać pomocy, wymachując pałką przed jednym i drugim napastnikiem, aby pozostać poza zasięgiem ich mieczy. Gdzie jej straż? Talia i Trey powinni być przed drzwiami. Dlaczego nie odpowiadają?

Wtedy za plecami asasynów zjawił się Han. Otoczony poświatą, z jedną ręką na amulecie, drugą wyciągniętą przed siebie, wyglądał jak sam Król Demon. Zimnym, złowrogim głosem wymówił zaklęcie. Ten dźwięk zaskoczył napastników, którzy zaczęli się obracać.

W ich stronę wylała się fala ognia, która dosięgła stojącego bliżej mężczyznę. Ten zaczął wrzeszczeć i podskakiwać w makabrycznym tańcu, młócąc rękami po płonącej skórze.

Kobieta, zdekoncentrowana tym, co stało się z jej towarzyszem, na wpół się obróciła, i Raisa wykorzystała okazję, by mocno uderzyć pałką w gardło, ciosem, którego nauczył ją Amon. Napastniczka upadła na miejscu z głową odchyloną pod nienaturalnym kątem.

Okropny smród palącego się ciała drażnił gardło i nos Raisy, powodując napływ łez do oczu. Wstrząsana gwałtownymi napadami kaszlu, oparła się o ścianę. Miała wrażenie, że za chwilę pozbędzie się całej zawartości żołądka.

Płonący asasyn ruszył w stronę okna. Nie wiadomo, czy myślał o ucieczce, czy tylko o tym, by zdusić płomienie w rzece.

Han pomknął za nim. Gwardzista przez chwilę kucał na szerokim kamiennym parapecie, po czym rzucił się przez otwarte okno i niczym spadająca gwiazda zniknął Raisie z oczu.

Przylgnęła plecami do ściany. Pałka wypadła jej z rąk i toczyła się z hałasem po podłodze, podczas gdy ona nie potrafiła opanować drżenia całego ciała. Han podszedł do niej i złapał ją za ramiona, by się nie przewróciła.

- Nic ci nie jest? - zapytał, z wściekłością patrząc w jej oczy. - Przebili cię? Drasnęli?

Wiedziała, że myśli o truciźnie, i w milczeniu zaprzeczyła ruchem głowy.

Han puścił ją i zaczął oglądać komnatę. Pochylił się nad dwojgiem asasynów leżących na podłodze, przyłożył palce do ich szyi, badając tętno. Podniósł wzrok na Raisę i pokręcił głową:

- Następnym razem zostaw kogoś przy życiu, żeby się dało go przesłuchać, co?

- I kto to mówi? - odparła, jakby wracała do dawnej formy. - Tak podpalać ludzi, ty… - urwała, przypomniawszy sobie jego mamę i siostrę. - Dzi… dziękuję - wyszeptała. - Dziękuję, że znowu uratowałeś mi życie.

- Nie - powiedział nagle, wyprostowując się. - To byłaś ty, rozumiesz? Mnie tu w ogóle nie było.

Raisa wpatrywała się w niego zdumiona, w jednej chwili zapominając o swoich cielesnych dolegliwościach.

- O czym ty mówisz?

- Nie pomoże naszym planom, jeżeli nasi wrogowie będą myśleli, że znowu uratowałem ci życie - oświadczył. - Logiczne, że powinnaś być wdzięczna, nie?

- Naszym planom? - wyjąkała Raisa, niepewna, czy coś takiego istnieje.

Han w zamyśleniu przygryzał dolną wargę, palcami prawej dłoni wystukiwał nierówny rytm na swoim udzie. Wreszcie podniósł lampę ze stołu, zdmuchnął płomień i roztrzaskał ją o podłogę. Oliwa rozlała się po komnacie.

- Co ty wyrabiasz? - krzyknęła Raisa, odskakując, by nie skaleczył jej odłamek szkła.

Usłyszała głosy w korytarzu, a zaraz potem napieranie ciał na zamknięte drzwi.

- Wasza Wysokość! - krzyknął ktoś za drzwiami głosem pełnym strachu i desperacji. Łup! Jeszcze raz uderzył w drzwi. - Raisa!

To był Amon.

Han znowu położył jej dłonie na ramionach i spojrzał jej w oczy.

- Oto, co się stało: podpaliłaś jednego z nich lampą i wyskoczył przez okno. Pozostałych dwoje załatwiłaś za pomocą pałki.

Raisa niechętnie się podnosiła, potrząsając głową.

- Nie. W żadnym razie. Nie będę…

- Proszę. Proszę, zrób to. To bliskie prawdy, a wierz mi, że tak będzie bezpieczniej.

- Bliskie prawdy?

Drzwi z korytarza zaczęły trzeszczeć, aż oboje podskoczyli.

- Lepiej wpuść kapitana Byrne’a, zanim się skaleczy - powiedział. Popatrzył na nią jeszcze przez moment i dodał: - Nieźle sobie radzisz z tą pałką. Dobra robota. Ale nie pozwolę, żeby to się powtórzyło.

Zniknął za drzwiami swojego apartamentu i zamknął je za sobą.

Raisa wbiegła do salonu w chwili, gdy drzwi puściły i czterech gwardzistów z wyciągniętymi mieczami wpadło do środka. Jednym z nich był Amon.

Natychmiast ją otoczyli, tak że znalazła się w środku kręgu lśniących ostrzy. Za nimi weszli inni niebiescy i rozbiegli się po komnatach.

- Już po wszystkim - powiedziała Raisa zmęczonym głosem, ocierając dłonią z twarzy kroplę krwi. - Było ich troje. Jeden rzucił się z okna. Pozostali są w sypialni. Nie żyją.

- Na krew demona - zaklął Amon, rozglądając się po komnacie. Dopiero, gdy się upewnił, że nie ma nikogo do zabicia, rozluźnił mięśnie.

Z sypialni Raisy wyszedł Mick Bricker oniemiały z wrażenia.

- Jest tam dwoje, tak jak Rebe… Jej Wysokość mówiła. Nie żyją.

Amon nieufnie spojrzał na Raisę.

- Sama zabiłaś trzech asasynów?

Wzruszyła ramionami i nie odpowiedziała.

- Rozpoznajesz ich? - zwróciła się do Micka.

- Nigdy ich nie widziałem, ale nie znam wszystkich w gwardii. Jest tak wielu nowych.

Raisa dość nieoczekiwanie osunęła się na krzesło. Nie mogła opanować drżenia ciała. Amon zdjął z siebie kurtkę i ją otulił. Pachniała tak jak on, co dodało jej otuchy.

- A co z Talią i Treyem? - zapytała. - Gdy wchodziłam, stali pod drzwiami.

- Nie było ich tam - powiedział Amon. - Właśnie miałem cię spytać, czy nie wiesz, co… - Jego oczy się rozszerzyły, obrócił się i zaczął wykrzykiwać rozkazy. Mickowi kazał szukać zaginionych gwardzistów, a dwóch innych odprawił do strażnicy po wsparcie.

Następnie usiadł naprzeciwko Raisy. Pochylił się w jej stronę i delikatnie, lecz niezmordowanie zadawał pytania.

- Jak tu weszli? - zapytał. - Opowiedz mi wszystko.

- Poprosiłam o przyniesienie kolacji. Ktoś zapukał do drzwi i kobiecy głos powiedział, że ma dla mnie jedzenie. Kiedy otworzyłam, wszyscy troje się wepchnęli.

- Z kim rozmawiałaś o kolacji? Kto wiedział, że się kogoś spodziewasz?

- Mówiłam Treyowi - powiedziała. - Nie wiem, komu on mógł powiedzieć. Na pewno tym, którzy pracują w kuchni. Ktoś mógł zejść na dół i czekać, aż kuchmistrzyni to przygotuje. Mogli go napaść w drodze powrotnej. Przecież to nie była tajemnica. Nietrudno się było zorientować, dla kogo jest ta kolacja.

Wzrok Amona pomknął w stronę tacy stojącej na stoliku przy drzwiach.

- Nie było tam jedzenia - powiedziała Raisa. - Tylko noże.

Do komnaty wbiegł Mick i stanął oko w oko z całym rzędem wymierzonych w niego mieczy. Gdy Szare Wilki zorientowały się, że to on, ostrza powędrowały w dół.

Mick podniósł ręce, dając im znak, by się odsunęli. Jego twarz była blada, przygnębiona.

- Kapitanie, znaleźliśmy ich w szafie na bieliznę przy jednym z korytarzy. Trey nie żyje, Talia… ciężko ranna - oznajmił. - Poderżnięto im gardła. Jarat poszedł po uzdrowicieli, a Magret… panna Gray… zajmuje się Talią.

Raisa zerwała się na równe nogi, oniemiała z przerażenia.

- Gdzie jest Talia? - zapytała i ruszyła ku drzwiom. - Chcę ją zobaczyć.

- Wasza Wysokość, wasza obecność tam, gdy są przy niej uzdrowiciele, przyniesie więcej szkody niż pożytku - zaprotestował Amon. - I nie mogę pozwolić, byście, pani, stąd wyszli, póki nie sprawdzimy, czy korytarze są bezpieczne. - Delikatnie posadził ją z powrotem.

Czuła w oczach piekące łzy. Trey Archer był wśród Szarych Wilków nowy. Miał na utrzymaniu pięcioosobową rodzinę. A Talia… przecież zaledwie pół godziny temu przekomarzały się w korytarzu.

- Poślijcie kogoś po Pearlie - powiedziała Raisa sztywno.

- Już ktoś poszedł - odparł Mick.

Raisa chwyciła za podłokietniki, wyraźnie zżerana gniewem i rozpaczą.

- Dowiem się, kto to zrobił, i ten ktoś mi za to zapłaci - obiecała. - To im nie ujdzie na sucho. Ludzie muszą wiedzieć, że atak na moją gwardię to atak na mnie.

Kiedy podniosła wzrok, wszyscy gwardziści klęczeli w kręgu wokół niej. Na niektórych twarzach połyskiwały łzy.

- Zawsze przy was, Wasza Wysokość - oświadczył Mick uroczystym tonem. - Myślę, że wyrażę zdanie nas wszystkich, mówiąc, że to dla nas prawdziwy zaszczyt walczyć ramię w ramię z naszą Wojowniczą Królową.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY
Sprzymierzeńcy

Nieobecność Hana w Łachmantargu trwała niecały rok, ale teraz wszystko wydawało mu się inne, jakby mniejsze - ulice węższe, nędzniejsze i bardziej niebezpieczne, a domy podlejsze.

Prawdopodobnie nic się tu nie zmieniło. To on się zmienił.

Mieszkańcy Łachmantargu wiedli koczownicze życie, nie dziwiło więc to, że na targu zmienili się sprzedawcy. Na ulicy Brukowej byli już inni mieszkańcy. W miejscu, gdzie kiedyś stała stajnia, teraz była pusta działka, choć zachowało się palenisko kowalskie, w którym ukrywał amulet Waterlowa. Widniały na nim symbole herszta gangu.

Teraz łatwiej mu było poruszać się po okolicy niż dawniej. Utrzymywał wokół siebie lśniącą aurę, dzięki czemu ludzie schodzili z drogi, nawet mu się nie przyglądając. Rzadziej zaczepiali go kieszonkowcy i wszelkiej maści nagabywacze, nie przyczepiały się do niego pięknotki i ich opiekunki. Był tylko kolejnym cieniem w ciemnej części miasta.

Wszędzie widać było ślady Posługi Dzikiej Róży - transparenty informowały o darmowych posiłkach, świątynni nawoływacze obiecywali bezpłatne książki i pomoc uzdrowicieli dla chorych. Oratorzy oferowali potrzebującym żywność, lekarstwa i bezpieczne schronienie. Organizowali też lekcje dla dzieci i dorosłych z takich dziedzin, jak handel, sztuka, religia, czytanie i matematyka.

Mimo że było ciepło, rzeka zdawała się mniej cuchnąć niż dawniej. Podczas jednego z niezliczonych zebrań w pałacu Raisa zapoczątkowała akcję przenoszenia uchodźców znad brzegów rzeki do namiotów na wschód od miasta. Dorosłych zatrudniono pod nadzorem armii przy kopaniu latryn i budowie domów w zamian za dostawy żywności i opiekę medyczną.

Niektórzy przykładali się do pracy, zmęczeni bezczynnością i głodem, dostrzegając sens tego, co robili. Inni woleli wrócić do siebie, spróbować szczęścia na nizinach, gdzie praca była lżejsza, a żywność łatwiej dostępna, nawet w czasach wojny.

Tak czy owak, przestali zanieczyszczać rzekę.

Han szedł pewnie krętymi uliczkami w stronę swojej dawnej kryjówki. Nadkładał nieco drogi, przechodząc po dachach i zaglądając do karczem, w których o tej wieczornej porze było gwarno i tłoczno. Stawał we wnękach na drzwi i czekał chwilę, by sprawdzić, czy zgubił tych, którzy śledzili go od samego zamku. Następnym razem utnie sobie z nimi pogawędkę, teraz jednak miał ważniejsze rzeczy na głowie.

Gdy dotarł do Zaułka Złodziei, miał już pewność, że nie jest śledzony. Wejście było oznaczone symbolem gangu - żarem i berłem - ostrzegającym, by trzymać się z dala.

Han przeszedł przez magazyn, przez klapę w dachu na wąską kładkę. Z pierwszej królewskiej pensji kupił pod przybranym nazwiskiem prawo własności do tego budynku. Nieruchomości w Łachmantargu były tanie, a nie chciał, żeby jakiś właściciel wściubiał nos w jego sprawy.

Spojrzał w dół i zobaczył Tancerza pochylonego nad długim blatem roboczym, nienaturalnie bladego, jak zawsze gdy przebywał w mieście. Zrobił sobie na pierwszym piętrze piec do wypalania metalu obudowany glinianymi płytkami.

Na parterze czekały na Hana jeszcze trzy osoby. Cat, na której obecność liczył, oraz Sara i Flinn, których nie spodziewał się kiedykolwiek zobaczyć.

Han zamarł na moment, czując ulgę i radość, a z drugiej strony niepokój, bo Cat sprowadziła ich tutaj bez jego zgody.

Gdy usłyszała jego kroki na górze, Cat zerwała się i błysnęła nożami w obu dłoniach. Widząc, że to on, ukryła broń i stała, czekając, podparta pod boki, z uniesioną głową, jakby gotowa do stoczenia walki.

Han uściskał dwoje dawnych Łachmaniarzy, czując łzy wzruszenia w oczach.

- Podobno nie żyjecie - powiedział, odchrząknąwszy. - Cat mówi, że zabiły was demony.

- Powinni nie żyć - odparła Cat - ale uciekli i postanowili zniknąć na jakiś czas. Dołączyli do piratów, z którymi przepłynęli Indio tam i z powrotem.

- A co to, piraci odcięli wam języki? - Han uniósł brwi. - Dobrze, że Cat mówi za was.

- Piractwo nie było dla mnie - odezwał się Flinn, przestępując z nogi na nogę. - Forsa niezła i zobaczyłem Kartezję, ale strasznie ucierpiałem od choroby morskiej.

Wyglądał dobrze: choć nadal był drobny, urósł, nieco zmężniał i się opalił. Najwyraźniej praca na statku, słońce i wiatr zrobiły swoje.

To dużo lepsze od śmierci.

Sara Dobbs podczas zamorskich wojaży zyskała imponujący tatuaż smoka, który ciągnął się po całej ręce od nadgarstka do barku.

- Chciałam przywieźć prawdziwego smoka, ale nasza kapitan się nie zgodziła - wyjaśniła, wyciągając rękę. - Bała się, że podpaliłby statek.

Han słyszał, że w Kartezji są smoki, ale nie był pewien, czy Sara nie żartuje. Chociaż tych dwojga nie powinno tu być, tak się ucieszył na ich widok, że ciężko mu było zebrać myśli. Poczuł, jak spada z jego barków ciężar winy, część tego, z czym zmagał się każdego dnia.

- Cat mówi, że jesteś miotaczem uroków - zauważyła Sara, spoglądając na niego spod lekko przymrużonych powiek. - Zawsze wiedziałam, że ty i te twoje bransoletki macie w sobie jakieś czary. - Dotknęła swoich nadgarstków.

- Czyli wracacie do gry? - zwrócił się Han do Sary i Flinna. - Zamierzacie stworzyć własną grupę czy się do kogoś przyłączyć?

Sara i Flinn popatrzyli z zażenowaniem na Cat, a potem znów na Hana.

- Powiedziałam im, że mogą się przyłączyć do nas - oznajmiła Cat.

Han spojrzał na nią groźnie.

- To nie było twoje zadanie - odparł.

Twarz Cat spochmurniała. Widać było, że za chwilę nastąpi wybuch.

- Sam mówiłeś, że mam zwerbować pomocników.

- Ale nie Sarę i Flinna. Nie chcę ich znowu narażać. Poza tym nie powinnaś była sprowadzać ich tutaj. Nikt nie może wiedzieć, gdzie mam siedzibę. To niebezpieczne. - Obrócił się w stronę Sary i Flinna. - Mam swoich ludzi, ale oni są trzymani z dala i działają za pośrednictwem Cat. Cat i Tancerz już są wciągnięci, wy nie.

Teraz Sara zaprotestowała.

- Uważasz, że nas to nie dotyczy, po tym, co zrobili Sweetsowi, Jonasowi i Jedowi? Sweets był tylko dzieckiem. Wiem, że straciłeś rodzinę, ale my też mamy rachunki do wyrównania.

- Dla mnie to nie tylko porachunki - stwierdził Han. - Robię to z innych powodów. Takich, które nie mają z wami nic wspólnego.

Sara i Flinn spojrzeli po sobie, a następnie na Hana.

- Zawsze miałeś jakieś plany - powiedziała Sara. - Większe niż Łachmantarg, większe niż Południomost, patrzyłeś dalej niż jakikolwiek inny herszt. Chcemy w tym brać udział. I chcemy pomóc.

- Nie chcecie brać w tym udziału. To bezsensowne, durne przedsięwzięcie. Skazane na niepowodzenie jeszcze przed rozpoczęciem. - Han nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego ludzie tak chętnie narażają życie, by mu pomagać.

Może gdyby im powiedział, że pragnie poślubić królową, zrozumieliby, jaki to bezsensowny pomysł. I trzymaliby się od tego z dala.

- No to dlaczego to robisz? - zapytała Sara podejrzliwie.

- Bo to coś, co muszę zrobić. Nie mam wyboru - odparł. - Ale wy macie.

Sara zmrużyła oczy, jej twarz pokryła się rumieńcem, jak zawsze, gdy była zła.

Nie wierzy mi, pomyślał Han. Myśli, że nie chcę jej w swoim gangu.

- Poczekaj - odezwał się Flinn. - Wysłuchaj mnie. Wszyscy byliśmy w kryjówce, kiedy przyszły demony. Ja i Sara, Sweets, Jonas i Jed. Sara i ja siedzieliśmy w drugiej izbie i gdy usłyszeliśmy, że rozwalają drzwi, schowaliśmy się w schowku pod podłogą.

Flinn patrzył na Hana mętnym wzrokiem.

- Demony ich torturowały. Ciągle pytali, gdzie jesteś. My leżeliśmy tam i słyszeliśmy, jak oni krzyczą i krzyczą, aż wyzionęli ducha, ale nas nie wydali. Nawet nie próbowaliśmy im pomóc. Zamiast tego uciekliśmy. Teraz, jak tylko zamknę oczy, widzę Sweetsa i słyszę jego krzyk. Dlatego wróciliśmy. Nie mogliśmy od tego uciec, choćbyśmy byli nie wiem jak daleko.

- To nie wasza wina - powiedział Han. - Nie mogliście nic zrobić w starciu z czarownikami.

- Może. Ale ostrza są szybsze niż zaklęcia. Ty byś na pewno próbował. My mogliśmy spróbować. I ty możesz walczyć z czarownikami jako jeden z nich. Chcemy w tym brać udział. Możemy być twoimi ostrzami, nogami, oczami.

Han wahał się. Potrzebował wspólników. Mógł wykorzystać ich pomoc. Zadania, które miał dla Cat, odsuwałyby ją od Tancerza. Potrzebował kogoś, kto zbierałby informacje i donosił mu o wszystkim, co dzieje się w Łachmantargu.

Znowu jednak byłoby to narażanie przyjaciół dla realizacji własnych planów.

- Podobno pracujesz dla księżniczki Raisy - odezwała się Sara, zmieniając strategię. - Cat mówi, że ta Rebeka, co to wyciągnęła nas ze strażnicy Południomostu, to była księżniczka Raisa w przebraniu. Nie zapomnę, że mi pomogła.

- Tak czy owak, ja i Sara już zdecydowaliśmy, zanim jeszcze dowiedzieliśmy się, że żyjesz - oświadczył Flinn. Chcemy zorganizować grupę i przegnać Wielkiego Maga i tylu pozostałych, ilu damy radę.

- W ogóle nie dacie rady - mruknął Han. - Nie rozumiesz? Oni są silniejsi. Rozdepczą was jak muchy.

- No to daj nam takie zadanie, żebyśmy dali radę - wtrąciła Sara, pochylając się w przód, tak że niemal dotykała Hana nosem.

Han ich rozumiał. W Łachmantargu i Południomoście, żeby przeżyć, trzeba było mieć gang i herszta z planem oraz odpowiednią reputacją. Nieważne, czego żądał - wszystko było lepsze niż samodzielne próby przetrwania.

Po chwili niezręcznej ciszy odezwał się Tancerz.

- To by mogło pomóc. - Uniósł wykuty z miedzi wisior z symbolem gangu Króla Demona: pionową linią otoczoną zygzakiem. - To talizman, podobny do tych, które noszą Demonai. Dzięki niemu będą mniej zauważalni dla miotaczy uroków i mniej podatni na działanie zaklęć. Powinien ich chronić przed wszystkim oprócz bezpośredniego ciosu. Mogę taki zrobić dla każdego z was.

- No dobra - poddał się Han. - Powiem wam to samo, co powiedziałem Cat: jeśli mi przysięgniecie, nie wolno wam brać żadnych innych robót. Jeśli zechcecie odejść, ja dowiaduję się pierwszy, a potem nikomu ani słowa. Wcześniej robicie, co każę. Nie możecie wybierać sobie zadań i wybrzydzać. Moja uliczna ksywa to Król Demon. Używacie tego imienia nawet, gdy jesteście pewni, że nikt nie podsłuchuje. Nikomu nie mówicie o tym miejscu. Nie przychodzicie tutaj bez ważnego powodu. Z resztą grupy będziecie się spotykać gdzie indziej.

- Jak będziemy się z tobą kontaktować? - zapytała Sara.

- Przez Cat albo zostawiajcie wiadomości pod znakiem na targu. Ja będę używał tej samej drogi. Zapewnię wam miejsce do spania, jedzenie i trochę pieniędzy, ale nikt nie wzbogaci się na łupach. Jeśli to wam nie odpowiada, wycofajcie się teraz.

Zostali. Opadli na kolana i wymówili słowa przysięgi, którą przypieczętowali krwią i śliną.

- Co mamy robić? - zapytała Sara, jak tylko się podniosła.

- Znacie Łachmantarg i wszystkich mieszkańców - odparł Han. - Ktoś próbuje zabić księżniczkę… Dziką Różę… i prawdopodobnie znowu będzie szukał zabójcy, bo właśnie stracił trzech asasynów.

Ich oczy zrobiły się wielkie jak talerze.

- Na krew demona! - szepnął Flinn. - Kto chciałby ją zabić? Ludzie w Łachmantargu i Południomoście gadają o niej jak o świętej.

- Ci, którzy to zlecą, raczej nie są z naszej okolicy - odparł Han oschle - ale i tak mogą tu szukać wykonawcy. To, że jest lubiana, działa na naszą korzyść. Pogadajcie z tymi, co się tym parają. Może uda się dowiedzieć, kto szuka takich najemnych zbirów. Będą szukać najlepszych i płacić krocie.

Flinn i Sara kiwali głowami.

- Ale uważajcie i róbcie to dyskretnie. Prawdopodobnie mamy do czynienia z tymi samymi, którzy załatwili Velveta i resztę.

- To wszystko? - Sara wyglądała na zawiedzioną.

- Aha, jeszcze jedno - dodał Han. - Dowiedzcie się, co ludzie mówią o tych miotaczach uroków, którym ktoś poderżnął gardła i zostawił ich w Łachmantargu. Czy ktoś rozgłaszał, że skupowali amulety? - Skinął głową w kierunku Tancerza. - I uważajcie na Tancerza. On ma moc i są tacy, którzy chcieliby go uciszyć.

- Ja go pilnuję - oznajmiła Cat, kładąc dłoń na ramieniu Haydena.

Sara i Flinn wpatrywali się w tych dwoje, jakby nie chcieli wierzyć własnym oczom.

- Chodzisz z miedzianolicym? - w końcu zapytała Sara.

- A co, przeszkadza wam to? - Cat zmrużyła oczy.

Oboje pokręcili głowami.

Tancerz odłożył swoją pracę i potarł oczy.

- Ja to widzę tak: im szybciej to wszystko załatwimy, tym szybciej wyniosę się z miasta.

- Nie spiesz się - burknęła Cat. - Zobaczysz, jak się przyzwyczaisz, spodoba ci się tu.

Cat i Tancerz razem są jak ryba i ptak, pomyślał Han. Żadne nie może żyć na terenie tego drugiego.

- Mam dla ciebie inne zadanie, Cat - powiedział. - Nie wiem, czy ci się spodoba.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY
Niespodziewani sprzymierzeńcy

Kiedy Raisa weszła do Infirmerii w obstawie swojej grupki strażników, dyżurna pielęgniarka omal nie zemdlała ze strachu. Po chwili padła na kolana i niemal uderzyła czołem w posadzkę.

Raisa dała jej gestem znak, by się podniosła.

- Gdzie znajdę pacjentkę Talię Abbott? Trafiła tu trzy dni temu.

Dziewczyna, trzęsąc się z wrażenia, wskazała odległy koniec sali.

- Ostatnie łóżko po lewej - pisnęła. - Przy oknie. - I zniknęła za drzwiami.

Pozostawiwszy strażników przy drzwiach, Raisa ruszyła między rzędami wąskich sienników. Natychmiast uderzył ją smród pomyj i odpadów. Silniejsi pacjenci podpierali się łokciami, by ją zobaczyć. Przez salę przebiegł szmer ściszonych głosów.

Niektórzy chorzy wyciągali ręce w stronę Raisy, gdy ich mijała.

- Królowa Raisa! - wołali. - To nasza pani we własnej osobie. Dzika Różo! Dotknijcie nas! Uzdrówcie nas!

- Nie jestem uzdrowicielką - mówiła Raisa, chwytając dłonie po obu stronach. - Ale życzę wam wszystkim szybkiego powrotu do zdrowia.

Znalazła Talię na końcu sali, opartą plecami o ścianę, z szyją obwiązaną bandażami. Na jej posłaniu leżała tabliczka i kreda.

Na krześle obok łóżka siedziała Pearlie pochylona nad książką, którą czytała na głos. Podniosła głowę. Na widok Raisy oblała się rumieńcem i padła księżniczce do stóp.

- Wasza Wysokość! - Trzymając książkę w jednej ręce, drugą dłoń przyłożyła do piersi.

- Usiądź - powiedziała Raisa. - Proszę, czytaj dalej. Ja tylko chciałam zobaczyć, jak miewa się Talia.

- Ależ nie, Wasza Wysokość, proszę, siadajcie - protestowała Pearlie, wskazując miejsce, które zwolniła. - Ja poszukam innego krzesła. - Pobiegła w głąb sali.

Raisa usiadła obok łóżka. Przyłożyła sobie palce do gardła i powiedziała:

- Jak tam twój głos? Lepiej?

Talia pokręciła głową i napisała coś na tabliczce, którą podniosła, by Raisa mogła odczytać. Oszczędzam. Czekam na poprawę.

Raisa miała mnóstwo pytań, ale nie chciała ich zadawać, żeby nie zmuszać Talii do odpowiedzi.

- Przyniosłam ci książkę. - Podała Talii prezent. - Romans, taki, jakie lubisz. Mam nadzieję, że nie czytałaś.

Talia spojrzała na okładkę i znowu pokręciła głową z uśmiechem.

Wróciła Pearlie z krzesłem, które postawiła z drugiej strony łóżka.

Raisa wzięła Talię za rękę.

- Czy pozwolisz, że zadam Pearlie kilka pytań, żebyś nie musiała tak dużo pisać?

Talia położyła tabliczkę na łóżku i przytaknęła ruchem głowy.

- Co mówią uzdrowiciele o stanie zdrowia Talii? - zapytała Raisa.

- Asasyn zmiażdżył jej krtań i uszkodził struny głosowe - odparła Pearlie w mowie powszechnej z dźwięcznym akcentem ardeńskim. - Pierwszego dnia leczył ją czeladnik lorda Vegi. Przynajmniej rana się zamknęła. Opuchlizna zmalała, dzięki czemu teraz łatwiej jej oddychać i mniej ją boli. - Spojrzała na Talię, szukając potwierdzenia, a ta skinęła głową. - Nadal ciężko jej jeść i pić. Czasem się krztusi przy jedzeniu i odczuwa ból.

Raisę zainteresowało coś, co Pearlie powiedziała.

- Czeladnik? To lord Vega nie leczył jej osobiście?

Pearlie potrząsnęła głową.

- Nie, Wasza Wysokość. Lord Vega zajmuje się tylko szlachetnie urodzonymi i tymi z Szarej Pani. Latem ma do dyspozycji czeladników z Oden’s Ford i to oni doglądają prawie wszystkich pozostałych. - Odwróciła się od Talii i otarła oczy rękawem.

- Vega w ogóle jej nie oglądał?

Pearlie zawahała się.

- Nie. Talię leczyła Lila Hammond. Ciężko pracuje i ma dobre chęci, ale jest dopiero na pierwszym roku. - Dotknęła dłoni Talii. - Nigdy nie wyzdrowiejesz, jeśli nie będziesz jadła.

Wtem z korytarza dobiegły ich odgłosy kroków i zamieszania. Harriman Vega, czarownik odpowiedzialny za Infirmerię, sunął w ich stronę z całym zastępem czeladników, niczym statek, za którym ciągnie się biała, spieniona smuga.

- Wasza Wysokość! Szkoda, żeście, pani, nie uprzedzili o swoim przybyciu - powiedział. - Z radością poszedłbym do was z wizytą, jeśli…

- Chciałam, by te odwiedziny były nieformalne - odrzekła Raisa, myśląc: „Nic już nie jest nieformalne”. - To nie ja potrzebuję opieki, ale jest tu ktoś, kto jej wymaga. - Wskazała głową Talię.

Vega obrzucił chorą pobieżnym spojrzeniem.

- Nie wiem, co ta dziewczyna wam powiedziała, ale została poddana leczeniu, Wasza Wysokość - oświadczył. - Po przybyciu oceniono jej stan. - Gestem wskazał bandaże na jej szyi. - Rana została opatrzona. Jak widać.

- Ale jeszcze wiele trzeba zrobić - zauważyła Raisa. - Nie odzyskała głosu i ma trudności z połykaniem. Czy w takiej sytuacji nie kontynuujecie leczenia?

Vega lekceważąco machnął ręką.

- Gdyby zainteresowano mnie tym przypadkiem, pewnie bym kontynuował terapię. Ale mamy tu setki chorych. Trzeba się pogodzić z tym, że czasami obrażenia prowadzą do… trwałych uszkodzeń.

Raisa chwyciła za podłokietniki krzesła i powstrzymała się przed powiedzeniem tego, co jako pierwsze przyszło jej do głowy.

- Czasem trzeba się z tym pogodzić, ale dopiero po wybadaniu wszystkich możliwości. Ta gwardzistka została ranna, kiedy stanęła pomiędzy mną a zamachowcem. Zasługuje na lepszą opiekę. - Zatoczyła łuk ręką, pokazując pozostałych chorych w tej sali. - Ilu z tych pacjentów mogłoby wyzdrowieć, gdyby ich bardziej intensywnie leczono?

Lord Vega uniósł dłonie.

- Nie wiem, Wasza Wysokość, ale mamy ograniczone możliwości i…

- Rozumiem, lordzie Vega - odparła Raisa, wstając i kładąc mu dłoń na ramieniu. - Mam jednak zamiar to zmienić. Czynię was osobiście odpowiedzialnym za przebieg uzdrawiania szeregowej Abbott i jej powrót do zdrowia. Jej stan jest dla mnie bardzo ważny. Ponadto, proszę, byście zorganizowali system badań kontrolnych osób z poważnymi obrażeniami. - Widząc przerażoną twarz Vegi, dodała: - Nie każę wam uzdrawiać ich wszystkich osobiście, bo zdaję sobie sprawę, że jest to fizycznie niemożliwe. Musicie wykorzystać własną wiedzę i doświadczenie do kierowania tym wszystkim.

Lord Vega skłonił głowę.

- Jak sobie życzycie, Wasza Wysokość - powiedział i nadął się jak paw.

- Jeżeli możliwości wysokiej magii są ograniczone, to może powinniśmy skorzystać z pomocy klanowych uzdrowicieli - dorzuciła Raisa, przeczuwając, z jaką reakcją się to spotka.

- Miedzianolicych? - Lord Vega zmrużył oczy. - Nie sądzę, byśmy byli aż w tak wielkiej potrzebie, by sięgać po tak prostackie metody, Wasza Wysokość. I mogę z góry oświadczyć, że nie ma w Dolinie czarownika, który poddałby się leczeniu miedzianolicych albo zażył któryś z ich eliksirów, nie bojąc się otrucia.

- To możliwe, przynajmniej na początku - odparła Raisa. - Ale jest w Dolinie wiele osób, które stosują klanowe leki. Znam też szlacheckie rody, w których również używa się ziół i maści. Sama mam doświadczenie z klanowymi medykamentami i wiem, że są skuteczne.

Vega miał taką minę, jakby Raisa mu proponowała, by składali ofiarę krwi dla ratowania dusz. Coś, o co często oskarżano klany.

Westchnęła. Wszystko w swoim czasie, pomyślała.

- Wrócimy jeszcze do tej rozmowy. A tymczasem proszę się zająć ulepszaniem sytuacji w Infirmerii. Oferowanie idealnej opieki arystokratom to jedna rzecz. Ale pomyślcie o takiej organizacji systemu uzdrawiania, żeby każdy mieszkaniec mógł być traktowany jak najlepiej. Wasza reputacja rozniesie się wówczas po wszystkich Siedmiu Królestwach. Studenci akademii będą się dobijać o miejsce przy waszym boku. Cały wydział uzdrawiania przeniesie się tutaj, by obserwować wasze metody.

- Sądzę, że to możliwe - przyznał Vega, rozprostowując stułę i strzepując z niej niewidzialne pyłki. - Chociaż, szczerze mówiąc, nie mamy problemów z zapewnieniem…

- To dodatkowe wsparcie pomoże nam lepiej wykorzystać waszą wiedzę - argumentowała Raisa, patrząc mu w oczy. - Zatrudnimy też więcej uzdrowicieli po akademii, by wam asystowali. Taka służba uzdrowicieli ma ogromne znaczenie dla dobrobytu wszystkich mieszkańców Miasta Świateł. Zbyt długo to zaniedbywano.

- Tak, Wasza Wysokość. - Vega wyglądał na udobruchanego. - Nie sposób się z wami nie zgodzić.

- Dziękuję, lordzie Vega. Czekam na efekty. - Uśmiechnęła się, a uzdrowiciel dumnie się wyprężył. - Jeszcze jedno - dodała Raisa takim tonem, jakby właśnie przyszło jej to do głowy. - Sierżant Greenholt ma mieć zapewnione nieograniczone prawo odwiedzin szeregowej Abbott, kiedy będzie po służbie.

- Zorganizuję to - oświadczył Vega. Spojrzał na Talię, jakby zobaczył ją pierwszy raz w życiu. - Hammond i ja przyjdziemy cię zbadać, gdy ona wróci z kolacji.

Talia i Pearlie wpatrywały się w Raisę zaskoczone, gdy uzdrowiciel się oddalał.

- Powiem jedno - odezwała się Pearlie. - Naprawdę umiecie dodawać słodyczy do trucizny.

- Przez większość czasu tym się właśnie zajmuję - stwierdziła Raisa, po czym wstała. - Pearlie, informuj mnie o stanie zdrowia Talii. Zajrzę tu znowu za kilka dni.

Czy cokolwiek w tym królestwie dobrze funkcjonuje? myślała Raisa, opuszczając Infirmerię. Czy jest coś, nad czym nie trzeba się zastanowić? Dzień jest za krótki na to wszystko.

Wracała do pałacu przez ogród, a za nią jak zwykle podążał sznurek gwardzistów, gdy wtem z boku alejki wyłoniła się jakaś postać. Raisa zrobiła krok w tył, wokół niej rozległ się szczęk mieczy wyciąganych z pochew.

Micah Bayar.

- Micah! To nie był dobry pomysł tak mnie zaskoczyć - powiedziała na powitanie. Sięgnęła po swój sztylet i odruchowo spojrzała na dłoń, by sprawdzić, czy pierścień Szarych Wilków jest na swoim miejscu. - Czego chcesz?

- Chciałbym z wami porozmawiać, to wszystko - powiedział Micah, trzymając ręce odsunięte od siebie, by pokazać, że są puste. Obrzucił wzrokiem jej eskortę. - W cztery oczy.

- To nie będzie możliwe - odparła. - Na pewno rozumiesz.

- Proszę, Raiso, wysłuchaj mnie i rozważ moje słowa - powiedział cicho, a głośniej dodał: - Zdejmę teraz mój amulet, więc proszę mnie nie atakować. - Powoli, nie spuszczając wzroku z Szarych Wilków, przełożył amulet przez głowę i położył go na kamiennej ławce. Następnie usiadł na drugim końcu tej ławki i poklepał dłonią miejsce obok siebie. - Proszę, usiądź ze mną. Twoja ochrona będzie wszystko widzieć, byle byli na tyle daleko, żeby nas nie słyszeć. Jeśli zrobię coś podejrzanego, zdążą dobiec i odciąć mi głowę.

Raisa wahała się przez chwilę.

- Skąd mam wiedzieć, czy nie ukrywasz gdzieś drugiego amuletu?

Micah uśmiechnął się blado.

- Litości, Wasza Wysokość. Mogę się rozebrać, ale wieczór jest chłodny. Zresztą, chyba jesteś odporna na moją magię… - Spojrzał na nią zaczepnie.

Raisa zastanawiała się, czy mu nie powiedzieć, że może z nią rozmawiać przy strażnikach. A jednak chciała się dowiedzieć, co takiego ma jej do powiedzenia, czego nie chce wyjawić w obecności gwardzistów. Miała przeczucie, że dowie się czegoś przydatnego.

Zastanawiała się, co powiedzieliby na to Amon i Han, lecz w końcu uznała, że takie myślenie do niczego jej nie zaprowadzi.

- Dobrze - zgodziła się. Odwróciła się w stronę swojej eskorty ze słowami: - Zostańcie tam i zachowajcie czujność.

Podeszła do ławki i usiadła obok Micaha, pozostawiając między nimi niewielką przestrzeń.

- O co chodzi?

Micah przyglądał jej się przez chwilę.

- Jestem bez broni, Wasza Wysokość. Całkowicie bezbronny.

- Nigdy nie jesteś bezbronny - odrzekła Raisa.

Przechylił głowę w stronę strażników.

- Chodzi mi o to, że nie jestem przyzwyczajony do spotkań z pięknymi dziewczętami pod obstrzałem tylu par oczu.

Raisa zaczęła się podnosić.

- Czy o to chodzi? Bo jeśli tak, to…

- Proszę, usiądź. - Micah gestem zaprosił ją ponownie na miejsce obok siebie. - Przepraszam. Teraz już naprawdę nigdy nie wiem, co przy tobie powiedzieć.

- Może zacznij od powiedzenia prawdy. - Raisa dopięła żakiet na ostatni guzik. - Dorosłam. Pochlebstwa już na mnie nie działają.

- Powiedziałem prawdę. Ale podejrzewam, że oczekujesz czegoś innego. - Przyglądał się swoim dłoniom. - Chciałbym zacząć od nowa. Chcę cię prosić o pozwolenie na ubieganie się o twoją rękę.

Raisa wpatrywała się w niego bez słowa. Tego się po nim nie spodziewała.

- Po tym wszystkim, co działo się między nami, oczekujesz, że przyjmę cię jako zalotnika? - zapytała w końcu.

- Mam już dość narzucania ci się - ciągnął. - Nie czuję się z tym dobrze, to upokarzające.

- Jest wiele dziewcząt w pałacu. Dlaczego czujesz potrzebę konkurowania o mnie? - zapytała Raisa. - Czy to presja twojego ojca?

Micah dość długo się jej przyglądał, po czym wzruszył ramionami.

- Tak - przyznał. - Jeśli chcesz znać prawdę. Ale nie dlatego tu jestem. Przyszedłem tu z własnej woli.

Raisa dostrzegła plamę na swoich spodniach, po wewnętrznej stronie uda. Oblizała kciuk i potarła to miejsce, a gdy podniosła głowę, zobaczyła wbity w siebie wzrok Micaha. Natychmiast złączyła kolana i położyła dłonie na udach.

- Na co właściwie liczysz? - zapytała.

Micah zmarszczył brwi.

- A co jest zazwyczaj celem zalotów, Raiso?

- Jest wiele możliwości, o czym dobrze wiesz - odparła z irytacją. - My nie możemy się pobrać, więc…

- Proszę, nie zamykaj się na różne warianty. Jesteś królową albo niebawem nią będziesz. Od tysiąca lat jesteśmy więźniami przeszłości. Ty masz możliwości, by dokonać zmian. Przyszłość spoczywa w twoich rękach, wystarczy tylko to wykorzystać.

Raisa przechyliła głowę.

- Skoro nie udało ci się zmusić mnie do małżeństwa, teraz masz nadzieję przekonać mnie perswazją?

- Lubię myśleć, że gdybym od tego zaczął, może by mi się udało - odpowiedział.

- Nie jestem jedyną osobą, którą musisz przekonać - oświadczyła Raisa. - Czy sądzisz, że uda ci się wygrać z moim ojcem? Albo z Eleną Demonai? - Wywróciła oczyma, wyobraziwszy sobie tę scenę.

- Przede wszystkim muszę przekonać ciebie. O nich będę się martwił, kiedy ty powiesz „tak”.

- Cóż, a ja muszę się o nich martwić już teraz - mruknęła Raisa.

- Nie są jedynymi, o których musisz teraz myśleć. - Micah przymknął oczy i zaczerpnął tchu. - Nie widzisz, że jesteś w niebezpieczeństwie? - powiedział z zamkniętymi oczami.

- Może nie. Czy chcesz mi coś powiedzieć? - Raisa położyła mu dłoń na ramieniu. - Kto zabił moją matkę, Micah? Kto próbuje mnie zabić?

Micah nachylił się łagodnie i szepnął jej do ucha, tak że jego ciepły oddech muskał jej włosy i policzek.

- Nie wiem, kto zabił królową. A gdybym wiedział na pewno, kto próbował zabić ciebie, sam bym go załatwił.

Wbrew rozsądkowi Raisa mu uwierzyła.

- No dobrze. - Odsunęła się od niego. - Wróć, gdy będziesz znał odpowiedzi na te pytania.

Micah westchnął poirytowany.

- Nie mogę cię chronić, jeśli nie dopuścisz mnie bliżej siebie.

- Czemu miałabym czuć się przy tobie bezpiecznie, skoro pamiętam, co wcześniej zrobiłeś? - mruknęła Raisa.

- Ja tylko mówię, że byłoby bezpieczniej, gdybyś tak stanowczo nie odrzucała pewnych rozwiązań. Gdybyś była bardziej otwarta na sytuację. Gdyby się wydawało, że istnieje szansa, iż mogłabyś… mnie zaakceptować. Gdybyś dała obdarzonym mocą chociaż cień nadziei.

- Na co? Że zostaniesz królem?

Micah uniósł ręce w obronnym geście.

- Weźmy całą tę sprawę z wyznaczeniem złodzieja do Rady Czarowników. Rada jest wściekła. Przyjęli to jako oznakę braku szacunku. Myślą, że celowo z mmi pogrywasz.

- To o to chodzi? - Raisa zmrużyła oczy. - Wy, Bayarowie, chcieliście, żebym wyznaczyła Fionę?

- Fiona ma swoje wady, ale nadawałaby się dużo lepiej niż Han Alister - powiedział Micah. - Wierz mi, nie będziesz spać spokojnie, gdy on będzie dbał o twoje interesy. Jemu chodzi o własne zyski. - Urwał na chwilę, po czym mówił dalej: - Musisz wiedzieć, że krążą wstrętne plotki o tobie i tym złodzieju. Ostatnio słyszałem, że zgłosiłaś go do tytułu szlacheckiego i przekazałaś mu posiadłość nad Ognistą Jamą.

Raisa czuła, że się rumieni.

- Co ty sobie myślisz, Micah? Odkąd to słuchasz plotek?

- Ja wiem swoje. - Micah machnął ręką. - Nie wyobrażam sobie, żebyś mogła się zainteresować takim oprychem. Ale to nie ma znaczenia. On jest czarownikiem. Jeśli miedzianolicy uwierzą, że masz romans z Alisterem, to on skończy w jakiejś przepaści ze strzałą Demonai w oku. Jeżeli chcesz, by cię kojarzono z czarownikiem, niech to przynajmniej będzie ktoś, kto cieszy się poparciem rady. Alister nie ma poparcia z żadnej strony. - Zamilkł na chwilę i przyglądał jej się, jakby rozważał, czy zadać pytanie. - Co on tu robi, Raiso? Co ty w nim widzisz? Dlaczego on ma do ciebie dostęp, a ja nie?

Wyciągnął rękę w jej stronę, lecz szybko ją cofnął, jakby sobie przypomniał, że jego dotyk może nie być mile widziany.

- Darowałaś mu próbę zabicia mojego ojca - ciągnął. - A czy zastanawiałaś się, kto teraz morduje czarowników w mieście? Weź pod uwagę, że te zabójstwa zaczęły się mniej więcej wtedy, gdy on wrócił do Fells. I że ciała są porzucane tam, gdzie on kiedyś rządził.

Raisa poczuła nieprzyjemne ściśnięcie w żołądku.

- Łatwo jest rzucać oskarżenia - stwierdziła. - Słyszę to od tygodni. Powiem ci to samo, co powiedziałam Demonai, gdy oskarżyli twoją rodzinę o zabicie mojej matki. Przynieście mi dowody, a zacznę działać.

- Obserwujemy go - powiedział Micah. - Wcześniej czy później popełni błąd.

Siedzieli dość długo w głuchej ciszy.

Han miał rację, pomyślała Raisa. Jeśli ludzie zaczną wierzyć, że łączy nas coś poważnego, będzie to dla niego wyrok śmierci, a może też dla mnie.

Niech myślą, że mnie nienawidzisz, powiedział. Nie była pewna, czy potrafi tak udawać. Może jednak uda jej się zasiać ziarno wątpliwości.

- Słuchaj - powiedziała. - Alister nie będzie problemem, jeśli sama to załatwię. Robię, co mogę, by zadowolić różne grupy interesów. Osadzenie go w radzie było częścią większej umowy… mniejszym złem. To cena, jaką musiałam zapłacić za odrobinę spokoju.

- Wiedziałem! - zawołał Micah, wbijając pięść w otwartą dłoń. - Kto go popiera? Dla kogo on pracuje? Abelard?

Raisa pokręciła głową.

- Nie powiem ci nic więcej. Już i tak zdradziłam zbyt wiele. A teraz, jeśli to wszystko… - Wykonała taki ruch, jakby chciała się podnieść.

Micah wyciągnął dłoń, by ją zatrzymać.

- Już mówiłem, że wolałbym widzieć w składzie rady Fionę zamiast niego. Ale nie o to w tym wszystkim chodzi. Nie dlatego odbywamy tę rozmowę. Próbuję udzielić ci dobrej rady. Nie chcę, żeby coś ci się stało. Nie zamierzam mieć tego na sumieniu. - Jego twarz była blada jak papier, czarne oczy lśniące i twarde niczym obsydian.

Raisa nachyliła się ku niemu.

- Jeżeli wiesz coś o niebezpieczeństwie, jakie grozi dynastii Szarych Wilków, twoim obowiązkiem jest mnie poinformować. Powinieneś temu zapobiec albo zgłosić to Gwardii Królewskiej.

Micah potrząsnął głową, wypuścił powietrze z płuc i wstał. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, wargi miał zaciśnięte.

- Ty naprawdę nic nie rozumiesz? - przemówił niskim, ponurym głosem. - Właśnie to próbuję robić… ratować ci życie. Zaryzykowałem dla ciebie wszystko: moją rodzinę i przyszłość. Ty musisz jedynie okazać trochę… elastyczności. Ale nie. Ty wolisz zostać zabita, a ja nic na to nie mogę poradzić.

Raisa zadrżała. Żakiet już nie wystarczał, by zapewnić jej ciepło. Było już… Ile?… Cztery czy pięć zamachów na jej życie, odkąd asasyni lorda Bayara przybyli do Oden’s Ford. Czego trzeba, by wreszcie im się udało?

Za plecami Micaha, w zacienionym ogrodzie tłoczyły się szare postaci. Ich ślepia odbijały blask latarni i lśniły niczym świece w świątyni.

Punkt zwrotny. Decydujący wybór. Ale jaki wybór jest słuszny?

Może Micah jest tutaj z polecenia ojca. Może przyszedł, by ją przekonać do zmiany decyzji i powołania Fiony do rady. Może próbuje ją zastraszyć i zmusić do wykonywania poleceń Rady Czarowników. Może liczy na to, że nakłoni ją do przyjęcia jego zalotów.

To wszystko może być prawdą, ale przecież Micah uratował jej życie już kilka razy. Cokolwiek nim kierowało, wyraźnie nie chciał jej śmierci.

Była niecierpliwa i straciła panowanie nad sobą podczas zebrania Rady Królewskiej. Przyjemnie było przeciwstawić się lordowi Bayarowi, ale może przyjdzie jej za to zapłacić wysoką cenę. Teraz musi umocnić swoją pozycję, nim narobi sobie więcej wrogów.

Pomyślała o kosztach tej gry. Nie wymieni Hana Alistera na Fionę w Radzie Czarowników. Nie chce trzech Bayarów w tym gremium, a poza tym dała słowo Hanowi.

- Dziękuję za poświęcony mi czas, Wasza Wysokość - Słowa Micaha przerwały jej rozważania. - Dobranoc. - Odwrócił się, by odejść.

- Poczekaj! - poderwała się Raisa.

Zatrzymał się w półobrocie.

Mogła zrobić jedno - podjąć wyważoną decyzję w sytuacji, w której potrzebne było zimne serce i trzeźwy umysł. Coś, co by powstrzymało ataki na nią na jakiś czas, żeby zdążyła zbudować swoją obronę.

- Przekonałeś mnie - powiedziała. - Do pewnego stopnia… Jeśli naprawdę zależy ci na moim bezpieczeństwie, możesz powiedzieć swojej rodzinie, że zgadzam się, byś ubiegał się o moją rękę… przy zachowaniu dyskrecji. Że nie odrzucam całkowicie twoich zalotów. Postaram się nie zaprzeczać tej wersji publicznie. Ale poza tym nie robię ci żadnych obietnic.

Skłonił głowę, z jego twarzy nie dało się nic odczytać.

- Nie możemy drażnić tą informacją klanów z Gór Duchów. I biorąc pod uwagę to, co działo się wcześniej, chyba rozumiesz, dlaczego nie mogę być z tobą sam na sam.

- Akceptuję takie warunki - powiedział Micah. - Ale uczciwie ostrzegam, że zrobię, co w mojej mocy, żebyś zmieniła zdanie.

- A ja szczerze ci zapowiadam: wcześniej czy później będziesz musiał wybrać pomiędzy mną a twoim ojcem. Niezależnie od tego, co będzie z nami, będziesz musiał zdecydować, komu okazać lojalność i posłuszeństwo.

- Już zdecydowałem, Wasza Wysokość. - Micah pokłonił się, odwrócił i odszedł, by zniknąć w ciemnościach.

Raisa stała, spoglądając za nim i zastanawiając się, czy postąpiła słusznie. Czy uda jej się przekonać lorda Bayara, że akceptuje Micaha jako jednego z zalotników, czy potrafi to zachować w tajemnicy przed klanami i utrzymać Micaha na dystans?

Czy będzie na tyle silna, by go utrzymać na dystans?

Po powrocie do pałacu zastała Hana Alistera czekającego na nią przy drzwiach. Rozmawiał z pełniącymi dyżur gwardzistami. Była z nim Cat Tyburn. Raisa nie rozpoznałaby jej, gdyby dziewczyna nie odrzuciła głowy i nie wybuchnęła charakterystycznym gardłowym śmiechem.

Cat miała na sobie sukienkę… Czy Raisa kiedykolwiek widziała ją w sukience? Falbaniastą w kolorze brzoskwini, który kontrastował z jej cerą. Na obu nadgarstkach pobrzękiwały bransoletki, a włosy były zaczesane do tyłu. Usta miała zaróżowione wyciągiem z malin.

Raisa i jej eskorta zatrzymali się przed drzwiami jej komnaty.

Han skłonił głowę, a Cat dygnęła.

- Wasza Wysokość - powiedział Han. - Lady Tyburn i ja mamy nadzieję, iż poświęcicie nam chwilę. - Ruchem głowy wskazał drzwi. - Na osobności?

- L… lady Tyburn? - Raisa przyglądała się obojgu podejrzliwie. - No dobrze, jedną chwilę… Miałam przed kolacją coś przeczytać.

Weszli za nią do prywatnych komnat i poczekali, aż Mick zamknie za nimi drzwi.

Z sypialni Raisy wyszła Magret.

- Wasza Wysokość, spodziewałam się was wcześniej. Może zechcecie wziąć kąpiel, zanim… - Jej głos zamarł, gdy zobaczyła Hana i Cat. Zacisnęła usta.

- Wykąpię się po kolacji, dziękuję - odparła Raisa, przeglądając koperty na tacy przy drzwiach. - Do tej pory nie będę was potrzebować.

- Mogę zostać, pani - oświadczyła Magret, wyzywająco unosząc brwi. - Możecie czegoś potrzebować, a może wasi… goście… zechcą coś zjeść.

- Nie zabawią długo - powiedziała Raisa. - Nie będą nic jeść.

Magret skrzyżowała ręce na piersiach.

- Może to nie moja sprawa, ale nie wydaje mi się bezpieczne zostawać sam na sam z…

- Magret, możecie odejść - stwierdziła Raisa stanowczo. - Zobaczymy się po wieczornym zebraniu.

Kobieta wyszła, mrucząc pod nosem coś, co brzmiało jak „Miotacze uroków i złodzieje. Królestwo u jej stóp, a ona kuma się z miotaczami i złodziejami”.

Miała zbyt dobre maniery, by trzasnąć drzwiami.

No cóż, pomyślała Raisa, Micah miał rację co do jednego - Han Alister nie może liczyć na nikogo.

- Też coś! - powiedziała Cat, spoglądając w ślad za Magret. - Na ogół ludzie zaczynają mnie nie lubić dopiero, gdy mnie poznają.

- To ciotka Velveta, panna Magret Gray - poinformował ją Han. - Wini mnie o to, co się z nim stało.

- Ta stara zrzęda to ciotka Velveta? - Cat wbiła wzrok w sufit.

Raisa usiadła. Nagle poczuła się zmęczona i osaczona.

- O czym chcieliście porozmawiać?

- Cat chce prosić o posadę - powiedział Han, wypychając Cat naprzód. - Prawda?

- Posadę? Jaką? - Raisa przerzuciła wzrok z Cat na Hana.

Cat ponownie dygnęła, opuściwszy wzrok.

- Chciałabym prosić o posadę waszej pokojówki, pani.

- Ty? Pokojówki? - Raisa nie potrafiła ukryć zdumienia. - Czy masz jakieś… kwalifikacje?

- Spędziłam rok w Szkole Świątynnej w Oden’s Ford. A przedtem uczyłam się w Szkole Świątynnej w Południomoście. Orator Jemson może dać mi referencje. To on chciał, żebym pojechała do Oden’s Ford, żebym mogła pracować jako służąca możnych państwa. Mogę zdobyć referencje z Oden’s Ford, ale to trochę potrwa.

- Aha, hmm… Jestem pod wrażeniem, ale nie zajmuję się zatrudnianiem…

- Jeśli lubicie muzykę, dobrze gram na bazilce - nie dawała za wygraną Cat. - I na klawesynie, mandolinie, lutni, flecie. Trochę też śpiewam.

- Cat, naprawdę wierzę, że masz talent, ale…

- Catarina. Tak mam na imię. To bardziej pasuje do solidnej posady.

- …ale na takie posady zwykle jest dużo chętnych - ciągnęła. - Służące, które do mnie trafiają, zazwyczaj mogą pochwalić się jakimś doświadczeniem. Czemu miałabym zatrudnić akurat ciebie?

- Wiem, że jeszcze muszę się uczyć - odparła Cat. - I pewnie nie zatrudniacie służących z Łachmantargu. W każdym razie nie tak bezpośrednio.

- Ale lady Tyburn ma inne talenty - wtrącił Han i brwiami dał znak Cat.

- Ty lepiej się nie odzywaj - zwróciła się do niego Raisa. - Czyj to był pomysł? - zapytała Cat. - Jego czy twój?

- No… Bransoleciarz… To on poprosił, żebym ubiegała się o tę pracę. A ja pomyślałam, że to niegłupie. Nawet jak napadnie was jakiś czarownik, to ostrza są szybsze niż zaklęcia…

- Co? - Raisę zaczynała już boleć głowa.

- Jestem najlepszym nożownikiem w mieście, teraz gdy Shiv Conor nie żyje - oświadczyła Cat. W obu jej dłoniach natychmiast zalśniły noże. - Możecie zapytać, kogo chcecie.

- Pomyśleliśmy, że Catarina może być pokojówką i jednocześnie strażą osobistą - wyjaśnił Han. - Dwie funkcje w cenie jednej.

- Ilu strażników osobistych potrzebuje jedna osoba? - Raisa westchnęła, pocierając skronie. - Mam ich tylu, że się o siebie potykają.

- Potrzebujemy kogoś wewnątrz komnat - powiedział Han. - Po tym, co stało się z Talią i Treyem, myślę, że strażnik przed drzwiami nie wystarcza. Ja nie zawsze mogę być obok. I jak na razie wszystkie zamachy na wasze życie przeprowadzono przy użyciu tradycyjnych metod. Noże, miecze, garoty.

- Niech Catarina sama się wypowie. - Raisa machnęła ręką, by uciszyć Hana. - Czemu miałabym cię przyjąć?

- No cóż. - Cat zaczęła się bawić kosmykiem włosów. - Wiem, że macie gwardzistów do ochrony. I Bransoleciarza. Ale myślę, że przyda się wam jeszcze jedno ostrze w rękawie. Ktoś, kto ma powiązania w mieście. Kto trzyma rękę na pulsie i wie, kto szuka zbirów i na kogo poluje. I kto nie będzie się wyróżniał na ulicy. - Cat spojrzała na Raisę znacząco. - Ta osoba musi mieć też jednak możliwość swobodnego wchodzenia do zamku i wychodzenia do miasta. I rozmawiania z różnymi ludźmi. I robienia po cichu takich rzeczy, które może będziecie chcieli trzymać w tajemnicy.

- Na przykład? - Raisa zmarszczyła czoło.

Cat wbiła czubek swojej eleganckiej ciżemki w dywan.

- Szpiegowanie i kradzieże tam, gdzie to przyniesie najwięcej korzyści. Włamania, jeśli trzeba. Dawanie łapówek do odpowiednich kieszeni albo rozpowiadanie informacji do właściwych uszu we właściwym czasie. - Spojrzała Raisie prosto w oczy. - Pewnie nie podoba się wam pomysł takich podejrzanych działań, ale właśnie po takim gruncie się teraz poruszacie. Macie wrogów, którzy nie cofną się przed niczym, żeby wygrać. Musicie dysponować własną bronią.

Raisa przeczesała palcami włosy.

- W przeciwieństwie do moich wrogów ja nie posunę się za daleko. Nie szukam zabójcy ani innego złoczyńcy.

- Miałam na myśli raczej siatkę szpiegowską - powiedziała Cat.

- To Cat sprowadziła cały Łachmantarg i Południomost na pogrzeb królowej - zauważył Han. - Miała na to tylko dwa dni.

- Ile masz lat, Catarino? - zapytała Raisa.

- Nie wiem. - Cat pokręciła głową. - Ale już miałam święto imienia. Na pewno - dodała, krzyżując ręce na piersiach.

- Ona wie, z kim mamy do czynienia - wtrącił Han, jakby zrozumiał, do czego Raisa zmierza. - I jest dojrzalsza niż jej rówieśnicy.

- Byłby to dla mnie zaszczyt móc wam służyć, pani - przekonywała Cat, ściągając brwi, skoncentrowana na swoim przemówieniu. - Bardzo by mi pomogło, gdybym mogła przebywać wśród wyższych sfer. Nauczyłabym się dobrych manier, nabrałabym ogłady i tak dalej.

- To, na co się porywasz, jest prostą drogą do utraty życia. - Raisa wciąż miała w pamięci Talię i Treya. - Jeśli chcesz zerwać z życiem na ulicy, mogę polecić cię różnym osobom. Na pewno wiele dobrych domów w Fells stanie przed tobą otworem. Jesteś bystra. Wystarczy trochę ogłady, a szybko awansujesz.

- Ale nie o to mi chodzi! - zaprotestowała Cat.

- Ma swoje powody, żeby chcieć pomóc - wyjaśnił Han. - Jeśli wy się nie zgodzicie, znajdę dla niej inne zadania. Możliwe, że bardziej niebezpieczne.

Raisa się wahała. Dlaczego Hanowi tak zależy, żeby umieścić swoją byłą dziewczynę w jej komnatach? Było tak wiele możliwości. Czy chodzi mu tylko o ochronę przed napaściami? A może Cat ma służyć jako bariera utrzymująca ich dwoje - Hana i Raisę - z dala od siebie?

Może pozwoli mu to lepiej kontrolować jej działania, podczas gdy on sam będzie miał większą swobodę wchodzenia i wychodzenia, kiedy mu się podoba?

Spojrzała na Hana, który stał z przechyloną głową, czekając na jej decyzję, odruchowo pocierając nadgarstek w miejscu, gdzie niegdyś była bransoleta. Na jego twarzy nie znalazła żadnych podpowiedzi.

Czy naprawdę chce, żeby Cat Tyburn zaglądała jej przez ramię w tak rzadkich chwilach samotności? Może. Skoro to ma jej pomóc przeżyć…

- Dobrze - powiedziała. - Spróbujemy.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI
Dla dobra dynastii

Po trzech tygodniach pracy jako pokojówka Raisy Catarina Tyburn wciąż obijała się po apartamencie księżniczki jak kostka do gry trzymana w aksamitnej sakiewce. Nigdy nie siedziała na miejscu - stale zaglądała do rury na brudną bieliznę, żeby sprawdzić, czy nikt tamtędy nie wszedł, wyglądała przez okna, wypatrując asasynów kryjących się w ogrodzie, zaczepiała strażników w korytarzu, by się upewnić, że żyją i czuwają. Jej nieustanna ruchliwość wystawiała cierpliwość Raisy na ciężką próbę, ale księżniczka widziała, że Cat bardzo się stara, więc powstrzymywała się od uwag.

Te zadania, które należały do pokojówki, raczej umykały jej uwadze, póki Raisa wprost o coś nie poprosiła. Cat po prostu nie miała pojęcia, na czym polega jej praca. Magret Gray nadrabiała niedociągnięcia Cat, kiedy ta wychodziła, i nigdy nie przepuściła okazji, by wytknąć jej błędy.

Jednego ranka Cat wyjęła z szafy, suknię, którą Raisa miała włożyć na przyjęcie dla Gwardii, i przewiesiła ją przez oparcie krzesła. Gdy przyszła Magret, powiesiła ją na manekinie na suknie i krążyła wokół, mrucząc coś do siebie.

Raisa próbowała skupić się na książce, lecz narzekania Magret przy poprawianiu kreacji stawały się coraz głośniejsze.

- Spróbuję jeszcze użyć pary, ale nie wiem, czy cały dzień wystarczy, żeby pozbyć się tych zagięć. Toż to wstyd! Wysyłać królową w czymś, co wygląda, jakby było upchnięte w szufladzie albo leżało zwinięte na podłodze. Za moich czasów służące brały sobie do serca to, jak wygląda ich pani.

I tak dalej.

Raisa palcem zaznaczyła miejsce, gdzie skończyła czytać.

- Magret? Czy chcesz mi coś powiedzieć?

- Nie, Wasza Wysokość. - Magret nie przerywała szczotkowania aksamitu. - Proszę się nie martwić. Zrobię, co się da, żeby to naprawić.

- Czy masz jakieś zastrzeżenia do mojej nowej pokojówki? - nalegała Raisa.

Magret odwróciła się twarzą do niej, dłonie wsparła na swych obfitych biodrach.

- Wasza Wysokość, zastanawiam się, co ona tu robi. Zresztą nie tylko ja. Owszem, niektórzy z nas pochodzą z Łachmantargu, ale żeby tu dotrzeć, musieli przejść długą drogę, ciężko pracować, marząc, że pewnego dnia będą obsługiwać królową i jej rodzinę. Cała służba aż huczy, ale boją się coś powiedzieć ze strachu, że ona poderżnie im gardła.

- Tak? - powiedziała Raisa z udawanym chłodem. - Odkąd to zadaniem moich służących jest analizowanie moich decyzji w sprawie pracowników?

Magret parsknęła z oburzeniem.

- Naszym zadaniem jest dbać o was, pani, najlepiej jak potrafimy. Chcemy widzieć efekty. A jeśli ona nie wykonuje dobrze swoich zadań, to tylko dokłada nam pracy.

- Ma dobre rekomendacje. Może nie jest zbyt okrzesana, ale…

- A kto ją polecił? - wybuchnęła Magret. - Ten niebieskooki czort, co mieszka obok? Owszem, jest przystojny i ładnie się ubiera, ale to nie zmieni tego, kim jest. Widziałam, jak na was patrzy, Wasza Wysokość. Jakby był głodny i miał przed sobą smakowity obiad.

Raisa poczuła, jak krew uderza jej do policzków. Zerwała się na równe nogi, zacisnęła pięści.

- Nie mam pojęcia, o czym mówicie.

- Wiem wszystko o Bransoleciarzu Alisterze - ciągnęła Magret. - Miał mnóstwo dziewczyn w Łachmantargu, łamał serca wszystkim w okolicy. Damy czy praczki, to nie miało znaczenia. Słyszałam opowieści o tym, jak…

- Magret, Han Alister uratował mi życie - powiedziała Raisa sztywno, z trudem się powstrzymując przed zasłonięciem uszu - i przy tym sam omal nie zginął. Ma u mnie dług wdzięczności, którego nigdy nie uda mi się spłacić.

- On już zadba o tę zapłatę. Wspomnicie moje słowa. Tacy jak on nigdy nie robią niczego bezinteresownie.

- No dobrze, przyjęłam ostrzeżenie do wiadomości. Temat zamknięty. A teraz pomówmy o Cat… arinie. Macie rację. Wymaga przeszkolenia… - Na chwilę zawiesiła głos, po czym dokończyła: - Zajmij się tym.

- Ja? - Magret wyglądała na przerażoną. - O nie, Wasza Wysokość. Nie mogłabym…

- Awansuję was. Nazwę was Mistrzynią Komnat Królewskich - powiedziała Raisa. - Będziecie nadzorować moją służbę, odpowiadać za ich szkolenie oraz za to, żeby jak najlepiej wykonywali swoje obowiązki.

Magret zacisnęła usta, żeby nie wydostało się z nich to, co sobie pomyślała. Nietrudno jednak było się tego domyślić.

Raisa dotknęła jej ramienia.

- Zdaję sobie sprawę z tego, że Catarina nie jest idealną pokojówką. Nigdy nie będzie wspaniałą służącą… Nie tego szukam… Ale może się poprawić. Proszę, zaufajcie mi w tej sprawie i postarajcie się mi pomóc. Dobrze?

Magret przyglądała się Raisie dłuższą chwilę, po czym niechętnie skinęła głową. Otworzyła usta, by jeszcze coś powiedzieć, lecz w tym momencie usłyszała pukanie do drzwi.

- Przepraszam, Wasza Wysokość - powiedziała i poszła otworzyć.

To był Amon. Raisa od razu zauważyła jego wysoką sylwetkę za plecami Magret.

Amon prosił ją o audiencję. Kilka razy. A Raisa go odprawiała. Intuicja podpowiadała jej, że formalna audiencja z Amonem nie wróży nic dobrego.

Miała ochotę uciec do sąsiedniej komnaty, zasłaniając się bólem głowy, lecz on już ją dojrzał.

Magret obróciła się w stronę Raisy z pytaniem na twarzy. Księżniczka skinęła głową.

- Wejdź, Amonie - powiedziała.

Wszedł. Raisa zauważyła, że jest w galowym mundurze z mieczem Pani u boku.

Wskazała mu krzesło przy oknie.

- Proszę, usiądź - powiedziała i sama usiadła. - Czy poczęstujesz się czymś? Może cydru? Albo coś do jedzenia?

- Nie, dziękuję, Wasza Wysokość. - Amon potrząsnął głową i z dłońmi na kolanach przysiadł na krawędzi krzesła. - Nie zabawię długo.

- Przepraszam, że cię wcześniej nie przyjęłam. - Raisa nerwowo machnęła ręką. - Mam tyle pracy, a wiedziałam, że zobaczymy się dziś na przyjęciu.

- Rozumiem, Wasza Wysokość - odparł oficjalnym głosem. - Wiem, że widujemy się niemal codziennie, ale czułem, że muszę umówić się na wizytę. Z tego powodu… - Spojrzał na Magret, potem na swoje dłonie, gdzie na palcu prawej ręki lśnił pierścień z wilkami.

Raisa poczuła niepokój. Wiedziała, co będzie dalej.

- Magret - powiedziała, nie odrywając wzroku od Amona - proszę nas zostawić.

Myślała, że Magret będzie się sprzeciwiać, lecz opiekunka tylko skinęła głową i wyszła z komnaty. Magret nigdy nie ukrywała, że darzy Amona Byrne’a sympatią i pełnym zaufaniem.

- A więc o czym chciałeś ze mną porozmawiać? - zapytała, gdy za Magret zamknęły się drzwi.

- Jak wiecie, Wasza Wysokość, Annamaya Dubai wróciła do domu - oznajmił Amon. - Zatrzymała się w dormitorium Szkoły Katedralnej, bo jej ojciec stacjonuje na granicy z Ardenem.

- Wiem. Widziałam ją na dworze. To miłe, że przyjechała do rodziny na lato. Chociaż mogła zostać w szkole.

- Ma nadzieję, że znajdzie tu pracę - powiedział Amon. Chrząknął. - Gdyby mogła trochę zarobić, pomogłoby jej to skończyć następny rok szkoły.

- Aha. A kiedy wraca?

Szare oczy Amona wpatrywały się w nią tak intensywnie, aż Raisa odwróciła wzrok.

- Nie wraca. Postanowiła przenieść się do Szkoły Katedralnej - oświadczył. - Został jej jeszcze tylko rok.

- Tak? To dziwna decyzja - zauważyła Raisa. - Szkoła Katedralna jest dobra, ale Szkoła Świątynna w Oden’s Ford jest najlepsza w Siedmiu Królestwach.

Amon z uporem brnął dalej, jakby przedstawiał wersję wyuczoną na pamięć.

- Jak już wiecie, ja musiałem nagle wyjechać, a przez nowe obowiązki nie wrócę już do szkoły. Więc Annamaya postanowiła przyjechać tutaj, żeby być bliżej mnie.

Coś nie bardzo samodzielna, nie sądzisz? - miała ochotę powiedzieć Raisa, lecz się powstrzymała.

- Miałem nadzieję, że może udzielicie jej referencji, żeby znalazła pracę tu, w pałacu. Ma za sobą trzy lata nauki w Oden’s Ford. Otrzymała listy polecające od mistrzów Szkoły Świątynnej, ale wasza rekomendacja byłaby nieoceniona.

- Cóż. - Ręka Raisy znowu się wyrwała, jakby była ptakiem trzymanym w niewoli. - Tak, oczywiście. To znaczy, nie znam jej dobrze, ale z tego, co widziałam, ja…

- Chciałbym, żebyście się lepiej poznały - przerwał jej Amon, co było do niego niepodobne. - Myślę, że się polubicie.

Czemu Amon uważa, że ona nie lubi Annamayi?

Muszę się poprawić, obiecała sobie w duchu Raisa. Zmienię się na lepsze, jeśli Stworzyciel dopomoże. Nie będę myśleć o sobie. Nie wiem tylko, czy potrafię to zrobić już teraz, czy to wszystko mnie nie przerasta.

- Jestem pewna, że się zaprzyjaźnimy. Skoro ona będzie tutaj, w pałacu i… tutaj w Fells. To znaczy, na stałe, jak się wydaje - trajkotała jak idiotka.

Niespodziewanie Amon chwycił ją za ręce.

- Rai, Annamaya i ja chcielibyśmy ogłosić nasze zaręczyny na dzisiejszym przyjęciu - powiedział.

- Za… zaręczyny? - wyjąkała - Dzi… dzisiaj?

Skoro już zaczął, Amon ciągnął ten temat.

- Pamiętasz, jeszcze w Oden’s Ford mówiłem, że chcemy się zaręczyć latem, po powrocie do domu?

- Tak wcześnie? To znaczy… mówiłeś, że nie planujesz małżeństwa, póki nie skończysz akademii i…

- Tak. W obecnej sytuacji i tak jej nie skończę, więc nie ma powodów, by to odkładać - rzekł Amon. Mocniej ścisnął jej dłonie, aż czuła, że do palców nie dopływa jej krew.

Powinna była powiedzieć To wspaniała nowina! Będziecie idealną parą. Jednak jej zdolność udawania zanikała w towarzystwie Amona.

Zdołała natomiast wykrztusić z siebie:

- To… bardzo… radosna… niespodziana niespodzianka! Dziękuję, że mnie wtajemniczyłeś przed oficjalnym ogłoszeniem.

Amon przyglądał się jej twarzy.

- To nie była tajemnica. A ja… jako kapitan Gwardii Królewskiej mam obowiązek informować królową o swoich planach matrymonialnych.

- Naprawdę? Czy muszę wyrażać zgodę? - Starała się, by zabrzmiało to swobodnie, ale zdradziło ją drżenie głosu.

Straciła Hana i straciła Amona, Micah był wężem, a Nocny Wędrowiec ją męczył. Czuła się jak piękność balu stojąca pod ścianą z pustym karnetem.

Amon przygryzł wargę, jego mina nie zdradzała żadnych uczuć.

- Muszę się ożenić, Rai - wyszeptał, patrząc na swoje dłonie. - Mam osiemnaście lat. Myślę, że może będzie mi łatwiej, kiedy będę żonaty… - Podniósł na nią wzrok, w którym tliła się nadzieja. - Jak sądzisz?

Raisa potrząsnęła głową.

- Nic tego nie ułatwi - powiedziała. - Małżeństwo wydaje się tak okropnie, tak strasznie nieodwracalne. Chociaż wiem, że nie możemy być razem, to i tak trudno mi cię stracić na zawsze.

- Nie tracisz mnie - zauważył. - Zawsze będę przy tobie… Wiesz o tym.

Skinęła głową, zebrała siły i uśmiechnęła się sztucznie.

- Wiem o tym. Staram się być rozsądna. Oczywiście, ty wiesz najlepiej, że nie jestem rozsądną osobą. Ponieważ jesteś moim przyjacielem, wyznałam ci, co czuję w głębi samolubnego serca. - Pochyliła się i zajrzała w jego szare oczy. - Ale wiedz, Amonie Byrne, że życzę ci wszelkich błogosławieństw w małżeństwie. Nikt nie zasługuje na szczęście bardziej od ciebie. Mówię szczerze.

Puściła jego dłonie i wstała. Poprawiając spódnicę, dodała jeszcze:

- Dziękuję, że mnie uprzedziłeś. To mi pomoże… dziś wieczorem.

Amon również wstał.

- Do widzenia, Wasza Wysokość - powiedział zduszonym głosem. - Dziękuję za to spotkanie. Do zobaczenia dziś wieczorem. - Zasalutował, kładąc pięść na sercu, po czym tyłem podszedł do drzwi i opuścił komnatę.

*

Tego wieczoru Raisa ana’Marianna wydawała przyjęcie dla oficerów armii i gwardzistów. Miała na sobie idealnie wyprasowaną suknię z zielonej satyny, która wspaniale podkreślała barwę jej oczu. Tańczyła z wszystkimi oficerami, zachęcając do tego samego księżniczkę Mellony i damy dworu.

W połowie wieczoru kapitan gwardii Amon Byrne poprosił o błogosławieństwo dla swego małżeństwa z Annamayą Dubai, studentką Szkoły Świątynnej w Oden’s Ford i córką jednego z oficerów armii Fells.

Młodzi uklękli przed Raisą, a ona, zaznaczając, iż są nadzwyczaj dobraną parą, uniosła puchar, by wypić toast za ich małżeństwo i przyszłe szczęście. Ściskając dłonie Annamayi, księżniczka wstała i wspięła się na palce, by pocałować w policzek wysoką wybrankę kapitana Byrne’a.

- Dziękuję, że będziesz dzielić się ze mną kapitanem Byrne’em - powiedziała z uśmiechem. - Wiem, że będziemy dobrymi przyjaciółkami.

Potem nastąpił szereg toastów inicjowanych przez Raisę, która obiecała zatańczyć na ich weselu, planowanym na jesień.

Wszyscy zebrani zgodnie uznali, że narzeczeni stanowią czarującą parę, i gratulowali Raisie udanego przyjęcia.

Tej nocy Raisa długo nie mogła zasnąć. Wpatrywała się w sufit i wydawało jej się, że słyszy oddech Hana Alistera dobiegający zza ściany.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI
Więcej niespodzianych sprzymierzeńców

Obecność Cat przy Raisie dawała Hanowi większą swobodę ruchów, choć jednocześnie ją ograniczała. Nie musiał już cały czas siedzieć w swojej komnacie z uchem przy ścianie, w obawie, że pojawi się kolejny zamachowiec, czyhający na życie przyszłej królowej. Teraz było ich dwoje do zapewniania bezpieczeństwa Raisie, gdy poruszała się po terenie zamku i poza nim. Troje, wliczając kapitana Byrne’a.

Plusem nowej sytuacji było też to, że Han nie mógł już swobodnie przechodzić między ich komnatami - dzięki temu łatwiej mu było opierać się pokusie.

Zresztą następczyni tronu nie spędzała tam wiele czasu. Przed koronacją Raisa wydawała niezliczone bale i przyjęcia. Amon, Han, Cat i Tancerz zaczęli spotykać się codziennie rano, by zastanowić się, jak jej zapewnić bezpieczeństwo w takim zamieszaniu, gdy po pałacu plączą się najróżniejsi obcy. Szare Wilki pełniły straż po dwanaście godzin, przez siedem dni w tygodniu, bez słowa skargi. Byli osobiście zainteresowani bezpieczeństwem swojej przyjaciółki.

Magret Gray była oficjalną pośredniczką, przekazującą Raisie prezenty. To ona zapisywała i magazynowała napływające dary koronacyjne. Han badał je wszystkie pod kątem ukrytych zagrożeń, takich jak magiczne pułapki, trucizny i inne. Dało mu to też możliwość rozeznania, kto stara się o względy królowej. Wiele skarbów pochodziło z krain Południa, między innymi rzucająca się w oczy tiara od Gerarda Montaigne’a. Na jej widok Hanowi nasunęło się pytanie, kto teraz chodzi w Tamronie z gołą głową. A może głowa poprzedniej właścicielki została ścięta i tiara nie jest już nikomu potrzebna.

Bayarowie przysłali wyszukaną biżuterię i srebrne świeczniki. Han obejrzał te dary ze szczególną uwagą, poprosił nawet Tancerza o opinię. Wydawały się pozbawione magii. Nie miało to wielkiego znaczenia, bowiem Magret Gray zamknęła je w skarbcu, nawet nie pokazując przyszłej królowej. Gdy w grę wchodzili czarownicy, wolała nie ryzykować.

Opiekunka Raisy wciąż spoglądała na Hana krzywo, nie zwracała się do niego bezpośrednio, chociaż on wychodził z siebie, by być dla niej uprzejmym.

Han doszedł do wniosku, że on też powinien podarować coś Raisie z okazji koronacji. Chciał, by było to coś wyjątkowego, a jednocześnie znaczącego. Musiało to też pozostawać w zasięgu jego możliwości finansowych. Bądź co bądź niedawno kupił dom.

Wreszcie wpadł na pomysł. Omówił to z Tancerzem, który stwierdził, że może zdążyć z wykonaniem do czasu koronacji, jeśli natychmiast weźmie się do pracy. Znał srebrnika wśród Demonai, który był w stanie mu w tym pomóc.

Han, Amon, Cat i Tancerz uczestniczyli we wszystkich przyjęciach, podczas których tak się rozstawiali, by przyszła królowa stale była pod obserwacją dwojga z nich.

To, niestety, znaczyło, że Han spędzał wiele czasu na obserwowaniu Raisy krążącej po parkiecie z Reidem Nocnym Wędrowcem lub Micahem Bayarem. Z niezadowoleniem przyjął fakt, że Nocny Wędrowiec przeniósł się do miasta na stałe. Przecież Demonai powinni patrolować Góry Duchów, by nie zapuszczali się tam miotacze uroków.

Co do Bayara - Han zakładał, że te tańce są częścią protokołu, ale mimo to… Jak ona może znosić jego dotyk?

Byli też inni konkurenci - miejscowi i z daleka - głównie mało znaczący arystokraci, którzy mieli nadzieję na małżeństwo z królową. Han odnotował ich sobie, poznał ich imiona, połączył z napływającymi prezentami. Cat przydzieliła każdemu z zalotników po jednym członku swojej grupy, którzy mieli za zadanie ich śledzić w mieście, dowiedzieć się, gdzie mieszkają i z kim się spotykają.

Bracia Klemathowie byli namolni niczym para wyrośniętych pajaców, lecz nimi Han się nie przejmował. Raisa wydawała się pogodzona z tym, że ma wyjść za mąż dla dobra królestwa, lecz nawet powinność ma swoje granice.

Całe to czuwanie i obserwowanie sprawiało, że Han nie miał czasu na tańce. Wcale mu to jednak nie przeszkadzało. Jedyną osobą, z którą naprawdę chciałby tańczyć, był ktoś, komu nie śmiał okazywać zainteresowania - ani publicznie, ani prywatnie. W zamku o tysiącu uszach sprawy prywatne często stawały się publicznymi.

Mimo wszystko nie wychodził z wprawy. Han nie miał karnetu (dziwaczny zwyczaj błękitnokrwistych, by ustawiać partnerów do tańca w kolejce), ale gdyby miał, jego stronice byłyby pełne. Nie brakowało szlachetnie urodzonych dam, które z chęcią poznałyby go bliżej.

Jedną z najbardziej upartych była Melissa Hakkam, kuzynka Raisy i córka przewodniczącego Rady Dostojników. Hanowi aż trudno było uwierzyć, że ta dziewczyna jest spokrewniona z Raisą. Missy bez przerwy chichotała niczym ubzdryngolona alumnka. Wieszała się na nim jak kolczasty bluszcz, a wina spadała na niego. Jej ojciec lord Hakkam miotał w jego stronę gniewne spojrzenia za każdym razem, gdy Missy zarzucała Hanowi ramiona na szyję.

A przecież on w żaden sposób jej do tego nie zachęcał.

Większość jego kolegów z Mystwerku wróciła do domu na lato. Dziewczęta z jego roku zdawały się zapomnieć, jak traktowały go w akademii. Co prawda niektóre z nich zapewne były w zmowie z Bayarami i ich zainteresowanie miało na celu odwrócenie jego uwagi od innych rzeczy.

Pewnego wieczoru właśnie przekazał Cat obserwowanie królowej i częstował się mocnym ponczem, gdy poczuł na ramieniu równie mocne działanie błękitnokrwistych palców.

Obrócił się i omal nie wylał ponczu na twarz Fiony Bayar. Jej lśniące białe włosy luźno opadały na ramiona, a czarna suknia wyglądała, jakby okrywała tylko dolną połowę ciała. Głęboki dekolt przysłaniały sznury błyszczących korali.

- Zatańcz ze mną, Alister - wyszeptała. - Chcę z tobą porozmawiać.

To była ich pierwsza rozmowa od czasu pobytu w Oden’s Ford. Widział ją pierwszy raz od pogrzebu dawnej królowej. Pierwszy raz, odkąd Raisa wyznaczyła do Rady Czarowników jego zamiast niej.

Han wypił swój poncz i specjalnie otarł usta rękawem. Poncz przyjemnie rozgrzał go od środka.

- Jesteś pewna, że chcesz się ze mną pokazać? - zapytał, demonstracyjnie rozglądając się po sali.

Lord i lady Bayarowie siedzieli przy dużym stole w towarzystwie innych czarowników, między innymi Gryphonów. Han ze zdumieniem zauważył między nimi siedzącego na wózku Adama Gryphona, jego dawnego nauczyciela. Nie było go na żadnym z wcześniejszych przyjęć, a i na tym nie wyglądał na zachwyconego. Gryphon przyglądał się Hanowi i Fionie ze zdumieniem.

Fiona pociągnęła Hana za ramię, by zwrócić na siebie jego uwagę.

- Nie przejmuj się nimi. Śledzę cię - powiedziała. - Zdobywam twoje zaufanie.

- Zdobywasz? - Uniósł brew. Jakby nie dowierzał własnym uszom.

- Idziesz? - Fiona wskazała ruchem głowy na parkiet.

Znowu wydawała mu rozkazy. Widocznie miała to w zwyczaju.

No cóż, pomyślał. Chcę się dowiedzieć, co ona knuje. Chwycił ją za łokieć i poprowadził między tańczących.

Przez kilka minut krążyli po parkiecie w milczeniu.

- I co? - zaczął Han.

- Gdzie nauczyłeś się tańczyć? - zapytała Fiona. - Tańczysz lepiej, niż się spodziewałam.

- Zawsze okazuję się lepszy, niż ludzie się spodziewają - odparł, wciąż zachowując odpowiednią odległość między nimi.

- Teraz to rozumiem - szepnęła Fiona. - Zaczynam rozumieć, że masz… wielki potencjał. - Po chwili dodała: - To było sprytne… zostać członkiem rady. Chociaż odbyło się moim kosztem. Jak przekonałeś królową?

- Potrafię być przekonujący - powiedział. - Zdziwiłabyś się. - Kątem oka zauważył Missy Hakkam, która rozmawiała z grupką błękitnokrwistych, cały czas go obserwując. Minęli Raisę tańczącą z Reidem Nocnym Wędrowcem. On nie zachowywał odpowiedniej odległości. Raisa miała zamknięte oczy, jej głowa spoczywała na ramieniu Nocnego Wędrowca.

Han nie potrafił się powstrzymać. Przyciągnął Fionę bliżej siebie, pozwolił, by z jego palców wydobyło się nieco żaru.

Uśmiechnęła się, mrużąc oczy i mrucząc niczym kot przy ciepłym palenisku.

- Zastanawiałeś się nad moją propozycją z Oden’s Ford? - zapytała i położyła mu dłonie na karku, a głowę na ramieniu.

- Nad tym, żeby dać ci mój amulet? - zapytał. - A ty zostaniesz królową Fells?

- Widzę, że ostatnimi czasy go nie nosisz. - Fiona spojrzała na jego pierś, gdzie wisiał amulet Samotnego Łowcy.

- Noszę. Ale nie tam, gdzie go widać. W obecności was, Bayarów, to by było jak wymachiwanie kieszonkowcowi przed nosem sakiewką pełną złota. A na wypadek, gdyby ktoś chciał przetrząsnąć moją komnatę… radzę nie ryzykować.

Roześmiała się.

- Gdybym kogoś posyłała, zadbam o to, by nie była to osoba niezastąpiona. - Po chwili uśmiech zniknął z jej twarzy. - Nie zapomniałam, że uratowałeś mi życie w Edijonie. Jestem twoją dłużniczką.

Za tę wdzięczność i miedziaka mogę sobie kupić rogalika, pomyślał Han.

Han jeszcze raz spojrzał w stronę stołu Bayarów. Adam Gryphon oparł się w swoim wózku i niebieskimi oczyma wpatrywał się w Hana i jego partnerkę.

Ach tak. Racja. Gryphon czuje miętę do Fiony. Czy dlatego tu przyjechał - żeby starać się o jej rękę? Nie martwcie się, mistrzu Gryphonie, nie mam zamiaru wam przeszkadzać.

- Dziwne, że Adam Gryphon też wrócił z akademii - powiedział Han.

- Jego rodzice go tu sprowadzili, by się ubiegał o miejsce w radzie - wyjaśniła Fiona. - Lepiej by mu było, gdyby został tam, gdzie był. Gryphonowie oszukują samych siebie, jeśli sądzą, że kiedykolwiek uda mu się… - nagle zamilkła, jakby przemyślała to, co chciała powiedzieć. - Ale co tam Adam. Pomówmy o nas. Co byś powiedział, gdybym ci złożyła inną propozycję? Byłbyś zainteresowany? - Lekko rozchylając usta, podniosła głowę, by na niego spojrzeć.

- Jak to inną? Mam nadzieję, że lepszą? - zapytał Han.

- Oczywiście. To był tylko wstęp do negocjacji. - Przytuliła się do niego mocniej.

Znowu minęli Raisę i Nocnego Wędrowca, sczepionych ze sobą jak kleszcze. Tym razem Raisa przyjrzała się Hanowi i Fionie z zatroskaną miną.

- Chyba nie powinniśmy o tym tutaj rozmawiać - powiedział. - Nie tylko twoja rodzina nam się przygląda.

- Masz rację - stwierdziła Fiona i nieco się odsunęła. - Alejeśli chcesz, możemy niedługo porozmawiać. - Wygięła usta z niesmakiem. - Księżniczka Raisa wyraziła zgodę na zaloty mojego brata. Oczywiście w tajemnicy - powiedziała.

Han starał się nie okazać zaskoczenia.

- Naprawdę? - bąknął. Nie potrafił nie spojrzeć na tańczącą Raisę.

- Spokojnie - burknęła Fiona, wyrywając ramię z jego uścisku. - Parzysz!

- Przepraszam - powiedział i opanował swój żar. - Jestem zaskoczony i tyle. Po tym wszystkim… Po co miałaby to robić?

Fiona uśmiechnęła się posępnie.

- A jak myślisz? Micah jest przystojny, czarujący i tak jak ty potrafi być przekonujący. I działa szybko. Jeśli więc chcemy zapobiec zaręczynom albo ucieczce kochanków, my też musimy szybko zabrać się do roboty. Chcę wykorzystać plany Micaha do własnych celów, ale jeśli mój brat ją poślubi, to sytuacja się bardzo skomplikuje.

Skomplikuje? Możesz i tak to nazwać, pomyślał Han, czując, jak żołądek mu się zaciska. Skomplikuje się dopiero, jak zamorduję tego twojego braciszka.

Melodia się skończyła i tancerze się zatrzymali. Wtedy, tak blisko, że mógłby na niego napluć, Han zobaczył Micaha Bayara, który zajął miejsce Reida Nocnego Wędrowcy. Demonai odszedł jak niepyszny, a Micah chwycił Raisę za łokcie, jakby były jego własnością, i uśmiechnął się do niej, gotów prosić o ten taniec i wiele następnych. Ona uśmiechnęła się do niego i odpłynęli w tan.

Micah działa szybko, powiedziała Fiona. Han czuł narastającą w nim złość. Wystarczającą męką było dla niego patrzeć na jej taniec z Nocnym Wędrowcem. Jak ona może w ogóle znosić obecność Micaha po tym wszystkim, co jej zrobił? Co ona sobie myśli?

Micah i Raisa znowu przemknęli obok niego. Dłoń Micaha spoczywała na jej talii i przysuwała ją do siebie, jego głowa była nachylona, tak by mógł szeptać jej kłamstwa do ucha, wargami niemal dotykał jej skóry.

Trzeba było go zabić, kiedy miałem okazję, pomyślał Han, mocno zaciskając palce. Muszę raz na zawsze usunąć Bayarów z kręgów znaczących czarowników.

- Możesz się opanować? - warknęła Fiona i odskoczywszy od niego, zaczęła rozcierać ramię. - Co w ciebie wstąpiło?

- Nic - powiedział, skupiając ponownie uwagę na twarzy Fiony. - To nic.

Fiona spojrzała na niego, jakby mu nie dowierzała.

- Niebawem pogadamy… Ja znajdę sposób. - Odsunęła się od niego o krok. - A tymczasem przemyśl to, co powiedziałam.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY
Wątpliwości

Magret Gray dotrzymała słowa. Robiła, co mogła, by nauczyć Cat ogłady i zaznajomić ją z podstawowymi obowiązkami pokojówki. Dzięki wsparciu Magret Cat nawiązała znajomości ze służbą i nauczyła się imion i tytułów niemal wszystkich, którzy regularnie bywali w zamku. Zarówno Magret, jak i Cat sprawiały wrażenie zdeterminowanych, by pozytywnie zdać ten egzamin.

Nie było to jednak łatwe. Mistrzyni Komnat Królewskich nie przywykła do tego, by podważano jej autorytet w sprawach protokołu bądź zasad dobrego wychowania. Chociaż rok spędzony w Szkole Świątynnej dał Cat podstawy dobrych manier, to nie nauczył jej przyjmowania krytyki. Każde polecenie musiała poddawać gruntownej analizie.

Zdarzało się, że gdy Raisa wracała do swego apartamentu, zastawała tam Cat i Magret, które wzajemnie się ignorowały. Któregoś dnia były tak pochłonięte kłótnią, że nawet nie zauważyły, gdy weszła.

Magret? Krzyczy?

Raisa nie miała czasu na rozsądzanie ich sporów. Koronację oficjalnie wyznaczono na dzień jej siedemnastych urodzin. W miarę zbliżania się tej daty do Fellsmarchu napływało coraz więcej gości. Z początku byli to głównie arystokraci i czarownicy z terenów królestwa. Wszystkie wolne przestrzenie gościnne w zamku i we wszystkich innych budynkach na terenie podzamcza były wypchane po brzegi. Przedstawiciele niższych warstw społecznych musieli szukać noclegów poza murami, choć wiele by dali, by znaleźć się na podzamczu.

Część najlepszych apartamentów wciąż pozostawała pusta, zarezerwowana dla królewskich rodów z Południa, między innymi króla Ardenu. Wielu gości miało przybyć przed samą koronacją i pozostać na balu i przyjęciu.

Micah Bayar i Reid Nocny Wędrowiec byli obecni na niemal wszystkich przyjęciach, każdy z nich tańczył z Raisą tak często, jak to było możliwe, i bacznie obserwował konkurentów. Han też jej nie opuszczał. Często widywała go, jak stał oparty o ścianę i śledził wzrokiem ją i jej zalotników.

Na pewno nie było mu łatwo skupić się na zadaniu, bo stale go rozpraszano. Han cieszył się dużym powodzeniem u dam dworu, a także kobiet przybywających z innych krain. Bezwzględny herszt gangu, złodziej, obdarzony mocą członek Rady Czarowników, do tego zabójczo przystojny - czego więcej trzeba kobiecie, w każdym razie, gdy chodzi o amanta.

Tańczył nieustannie - z Missy Hakkam, ze swoimi koleżankami z Mystwerku i z Pearlie Greenholt, bo Talia jeszcze nie wyzdrowiała. Był stale otoczony gromadą kobiet. Raisa mimo woli dostrzegała, z kim i jak często tańczy, z jakim wdziękiem się porusza, jak jego złote włosy połyskują w blasku pochodni.

Zwłaszcza że z nią nie zatańczył ani razu.

Missy Hakkam była najbardziej widoczną planetą na orbicie otaczającej Hana, kiedy nie flirtowała z tym czy innym pomniejszym księciem z południowych królestw. Wykorzystywała każdą okazję, by go dotknąć, uwiesić się na nim, i chichotała głośno w odpowiedzi na każde jego słowo.

Nie to jednak było najgorsze. Na przyjęciu wydanym dwa dni przed koronacją Raisa zobaczyła Hana tańczącego z Fioną. Kiedy ich mijała w tańcu z Reidem Nocnym Wędrowcem, Fiona obejmowała Hana za szyję, głowę miała na jego ramieniu i tak mocno się do niego przytulała, że nie dałoby się między nich wcisnąć nawet palca.

Moglibyście sobie znaleźć jakieś ustronne miejsce, pomyślała z gniewem.

Po chwili jednak się poprawiła: Nie, lepiej nie.

Zauważyła jeszcze, że Fiona odchyla głowę i uśmiecha się do Hana, gdy coś powiedział. Nie musiała nawet bardzo zadzierać głowy, bo jest tak cholernie wysoka.

Nie wiesz, jakie to niebezpieczne zbliżać się do Fiony? pomyślała. Jej chodzi tylko o twój amulet. Zresztą, myślałam, że nienawidzisz Bayarów. Nawet nie potrafisz porządnie żywić urazy?

*

Zgodnie z tradycją następczyni tronu spędzała noc przed koronacją w samotności, modląc się do Stworzyciela i swoich przodków o wskazanie właściwej drogi. Raisa ubrała się w świątynne spodnie oraz tunikę i nakazała strażnikom stojącym przed wejściem, by nikogo nie wpuszczali.

Kiedy Magret wyszła, księżniczka uklękła przed ołtarzem w swoim salonie i próbowała się skupić. Owszem, w tej sytuacji z chęcią przyjęłaby drobną boską pomoc, lecz jej myśli błądziły między przeszłością a teraźniejszością.

Nie dawały jej spokoju wspomnienia święta imienia sprzed niecałego roku. Czekała wówczas z Magret na przybycie ojca, który miał ją zaprowadzić na uroczystość. Zamiast niego zjawił się Gavan Bayar i uruchomił całą lawinę zdarzeń, których konsekwencje widoczne są do dziś. Jutro skończy siedemnaście lat. Między jej świętem imienia a koronacją upłynął zaledwie rok.

Raisa czuła się jak w potrzasku, podobnie jak rok wcześniej. Jakby znowu wokół niej zamykała się pułapka, opadały drzwi odcinające wszelkie możliwości. Dusiła się. Brakowało jej powietrza.

Wstała, przeszła przez sypialnię, minęła wytworne szaty świątynne rozłożone obok jej łóżka oraz manekin, na którym zawieszono suknię balową. Zdecydowanym krokiem podążyła do szafy - rozsunęła ubrania i dosięgła tylnej ściany. Otworzyła wszystkie zasuwki i rygle, które założył Amon, i pchnęła dłońmi ukryte drzwi. Cicho się uchyliły.

Ruszyła ciemnym tunelem. Szła po omacku, nawet nie próbowała zapalać pochodni. W końcu korytarz się rozszerzył i Raisa wiedziała, że dotarła do drabiny wiodącej ku oranżerii.

Wymacała pierwszy szczebel i zaczęła się wspinać.

Kiedy weszła na sam szczyt, popchnęła klapę obiema rękami, jednocześnie przesuwając na bok kamień zakrywający wejście. Znalazła się w ogrodowej świątyni na dachu zamku. Było bardzo ciemno, choć właśnie wschodził księżyc.

Weszła do ogrodu pod szklanym dachem, wdychała wilgotne powietrze przesycone wonią hiacyntów i górskiego jaśminu. Nad jej głową wznosiła się wspaniała, gwiaździsta kopuła nieba, wobec której Raisa poczuła się maleńka. Zbyt mała jak na zadania, które na siebie wzięła.

Przysunęła się do krawędzi tarasu i spojrzała na świat w dole. Na ulicach płonęły czarodziejskie światła, które zdobiły miasto. Traktem Królowych zdążały karety, zapewne jadące na taki czy inny bal. Usłyszała dźwięki muzyki - coś, co przypominało bazilkę, na której grano Elegię o Hanalei.

Przeszył ją dreszcz i odwróciła się.

Wróciła do małej świątyni, uklękła na kamiennej posadzce i zaczęła odmawiać Medytacje Królowych niskim, przejętym głosem.

- Niech będzie pozdrowiona Marianna ana’Lisa ana’Theraise ana’Adra ana’Doria ana‘Julianna ana’Lara ana’Lucinda ana’Michaela ana’Helena ana’Rissa ana’Rosa ana‘Althea ana’Isabella… - wymieniła wszystkie trzydzieści dwie królowe panujące od Rozłamu i zakończyła jak zwykle na Hanalei ana’Maria. - Usłyszcie mnie! Wasza córka Raisa was wzywa.

Gdy wymawiała słowa modlitwy, świątynia wokół niej migotała i stopniowo okrywała się mgłą. Znajome wilcze postaci królowych z rodu Szarych Wilków zbliżyły się, otoczyły ją kręgiem i usiadły, przykrywając łapy ogonami.

Oto zielonooka Althea i szarooka Hanalea. Przybyła też niebieskooka wilczyca, którą Raisa widziała na pogrzebie matki - smukła, wiotka, z jasną sierścią i drobnymi łapami. Jej postać migotała, blada i niewyraźna. Przez moment Raisie wydało się, że widzi sylwetkę kobiety.

Raisa przysunęła się do niej na kolanach.

- Mama? - szepnęła drżącym głosem.

Niebieskooka wilczyca pochyliła głowę, jakby zawstydzona, a potem odwróciła się i zniknęła we mgle, ciągnąc za sobą puszysty ogon.

- Tak - przemówiła Althea. - To była Marianna. Niestety, jeszcze nie pogodziła się z wilczą postacią.

- Ale… - Raisa wyciągnęła ręce, jakby chciała sprowadzić matkę z powrotem. - Muszę z nią porozmawiać. Chcę wiedzieć, co się stało. Czy… czy to był wypadek. Czy…

- Nie może z tobą rozmawiać - wyjaśniła Hanalea, patrząc na Raisę ze smutkiem i życzliwością. - Jeszcze przez wiele miesięcy. To, co robimy, to porozumienie poprzez zasłonę, jest nienaturalne. Trzeba dużo czasu, by się tego nauczyć.

Znaczenie tych słów docierało do Raisy powoli, niczym powiew chłodnego powietrza przedostającego się pod drzwiami.

- Ale… muszę wiedzieć… czy sama się zabiła? Czy to był wypadek? A jeśli nie, to kto to zrobił? - Raisa przerzucała wzrok z Hanalei na Altheę z nadzieją, że uda jej się coś wyczytać z ich wilczych twarzy.

Królowe z dynastii Szarych Wilków spojrzały po sobie. Althea położyła uszy i wyszczerzyła zęby na Hanaleę. Hanalea wzruszyła ramionami, jeśli da się to powiedzieć o wilku.

- Otrzymałyśmy przywilej pozostania w Górach Duchów - powiedziała Althea. - Czuwamy nad Miastem Świateł zamiast przejść do krainy cieni. Przywilejom towarzyszą jednak ograniczenia. Nie możemy zmieniać historii, udzielając ci informacji, których nie zdobyłabyś w inny sposób.

- To bezużyteczne - burknęła Raisa. - Obiecano mi dar jasnowidzenia. Nie pomoże mi garść frazesów, mgliste ostrzeżenia i zapewnienia. Powiedziałyście mi, że los dynastii Szarych Wilków wisi na włosku. Chcę się dowiedzieć, jak nie dopuścić do zerwania tego włoska.

Hanalea i Althea spoglądały jedna na drugą.

- Jedyne, co możemy zrobić, to pomóc ci zrozumieć własne serce, Raiso - powiedziała Hanalea delikatnie. - Masz dostęp do całej wiedzy i wszystkich zdolności, jakich potrzebujesz, by przetrwać. Wystarczy, że ich użyjesz. Będziesz miała możliwość naprawić wielkie zło.

- A moja mama? - zapytała Raisa. - Czy też miała wszystko, co było jej potrzebne? W każdym razie, teoretycznie?

Jeszcze raz popatrzyły na siebie nawzajem, jakby zbliżały się do granicy tego, co zabronione.

- Musisz użyć wszystkich atutów dynastii Szarych Wilków, aby wygrać - powiedziała Althea.

- Przyjdzie taki czas, gdy będziesz musiała dokonać wyboru - odezwała się Hanalea. - Kiedy ten moment nadejdzie, wybierz miłość.

Szare Wilki wstały jednocześnie, obróciły się i zniknęły we mgle.

Raisa usiadła na piętach, opuściła głowę, przytłoczona poczuciem porażki. Co jej z wiedzy, że może wygrać, jeśli nie wie, jak tego dokonać? Przegrana będzie o tyle bardziej dotkliwa.

Wybierz miłość! Jakby królowe z rodu Szarych Wilków mogły sobie na to pozwolić!

Dany jej czas był za krótki, chociaż w ciągu minionego roku dużo się nauczyła. Myślała, że będzie miała wiele lat na przygotowanie się, że jakiś czas będzie pracowała wspólnie z matką.

Poczuła spływające po policzku łzy. Chyba jeszcze nie było tak płaczliwej królowej, pomyślała.

Nagle uderzyła ją pewna myśl. Mogłaby uciec, tak jak rok temu, gdy matka próbowała ją wydać za Micaha Bayara. Przed nastaniem rana byłaby już w połowie drogi do Delphi i zmierzałaby dalej do Oden’s Ford. Mogłaby pójść do Szkoły Świątynnej i zostać alumnką.

A dynastia Szarych Wilków obróciłaby się w niwecz.

Z deszczu pod rynnę, pomyślała przygnębiona. Co z ciebie byłaby za alumnka? Nie potrafisz nawet medytować jedną noc, a co dopiero całe życie.

To nie w porządku, myślała. Powinnam chodzić na przyjęcia. Powinnam się całować z chłopcami. Jestem za młoda na królową. Za młoda na zmaganie się z czarownikami.

Spokojnie, tutaj nie ma żadnego czarownika, tłumaczyła sobie w myślach.

Wtem coś kazało jej podnieść głowę. W drzwiach świątyni zobaczyła Hana Alistera.

Nie wiedziała, jak długo tam stał i jej się przyglądał, ale wydawał się zaskoczony, kiedy go na tym przyłapała. Nie miał na sobie charakterystycznej maski ulicznika. Zamiast tego jego mina wyrażała bezbronność i tęsknotę, swoiste gorące pragnienie pozbawione nadziei.

Magret mówiła, że wygląda na wygłodniałego. Czy właśnie to miała na myśli? I czego właściwie dotyczy jego głód?

W jednej chwili ten wyraz twarzy zniknął za typową maską, a Raisa nie była pewna, czy sobie tego nie wyobraziła.

Podszedł do niej wysoki, barczysty, ubrany na czarno, jak to ostatnio miał w zwyczaju. Dzisiaj jednak jego strój był nadzwyczaj elegancki. Peleryna była doskonale skrojona, na dłonie opadały koronkowe rękawy.

- Wasza Wysokość - powiedział, kłaniając się sztywno. - Już prawie Wasza Królewska Mość. Czyżby jakieś wątpliwości co do objęcia tronu Szarych Wilków?

Raisa zerwała się na nogi i szybko otarła łzy.

- Jak się tu dostałeś? Jak mnie znalazłeś? Powinnam być sama.

- Wszedłem po ścianie - odparł, wskazując ruchem głowy krawędź dachu, jakby sama powinna była na to wpaść. Rozejrzał się w teatralny sposób - Myślałem, że może zastanę tu Micaha Bayara.

- Czemu akurat Micaha? - mruknęła Raisa ze złością.

- Wczoraj na balu tak żeście się przytulali, że już się martwiłem, czy cię nie rozchromoli na miazgę.

- Przestań z tym złodziejskim żargonem! - zganiła go z furią. - Nie mam zamiaru znowu zaczynać z Micahem Bayarem.

- Znowu? - Han uniósł brew.

Raisa skrzyżowała ręce na piersiach, uniosła głowę i czekała.

- W każdym razie co innego obiło mi się o uszy - powiedział. - Odczekał chwilę, a gdy ona nie odpowiadała, dodał: - Nie wierzę, że pozwalasz mu znowu się do ciebie zbliżać.

- To skomplikowane - stwierdziła, nie mając ochoty wdawać się w rozważania na ten temat. - Odgrywam przedstawienie, i to nie dla ciebie. A tak przy okazji, ty i Fiona nieźle się bawiliście.

- Fiona? - Zmrużył oczy. - Co Fiona?

- No, na balu. Nigdy nie widziałam tak splątanych ciał… W pionowej pozycji.

- Z Fioną sobie poradzę.

- Właśnie było to widać - zauważyła Raisa słodko. - Dawałeś sobie radę. A czemu ja mam wierzyć, że poradzisz sobie z Fioną, a ty nie możesz mi uwierzyć, że dam sobie radę z Micahem? Czyżbyś uważał się za lepszego ode mnie, Alister?

Han odsunął z palców koronki i zaczął wyliczać przyczyny.

- Ponieważ on ma moralność nizinnego handlarza niewolnikami. Bo jest czarownikiem, a ty nie. Bo jest Bayarem. Bo żadna dziewczyna, która na niego spojrzy, nie potrafi mu się oprzeć - przerwał na chwilę. - Bo wydaje mi się, że ciągle masz do niego słabość, i on to wykorzysta przeciwko tobie.

- Mylisz się - odpowiedziała Raisa oschle. Stali naprzeciwko siebie i patrzyli sobie w oczy ze złością. Wreszcie Raisa westchnęła. - Nie kłóćmy się dzisiaj o Bayarów, dobrze? Czy naprawdę przyszedłeś tu, żeby o nich rozmawiać?

- Nie. Chciałem cię zobaczyć ostatni raz przed koronacją. - Po chwili wahania wziął ją za ramię i podprowadził do ławki przy stawie, tej samej, na której siedziała z Amonem, kiedy wrócił z Oden’s Ford ponad rok temu.

Raisa usiadła, podciągnęła stopy i objęła nogi rękoma. Han zajął miejsce obok niej. Wpatrywał się w staw z takim wyrazem twarzy, jak gdyby nie wiedział, co powiedzieć.

Dobrze, że chociaż tamten zimny, odległy Alister zniknął, przynajmniej na razie.

- Jutro w nocy będą fajerwerki - powiedziała Raisa, by zapełnić ciszę. - Pod koniec balu. To by było dobre miejsce na oglądanie. - Włożyła paznokcie do ust, lecz szybko opuściła ręce. Jutro jej dłonie powinny wyglądać jak najlepiej.

Prawdopodobnie i tak nie wytrwa.

- Pamiętasz tę noc, kiedy spotkaliśmy się w Oden’s Ford? - zapytał Han, wciąż patrząc przed siebie. - Wtedy też były fajerwerki.

- Pamiętam - odpowiedziała. - To się wydaje tak odległe.

- Nie aż tak bardzo - stwierdził Han.

Od strony Hanalei powiał delikatny wiatr, który poruszył szybami i przyniósł chłód górskiego powietrza. Raisa zadrżała. Han objął ją i przysunął do siebie. Jego ciepło ją uspokoiło, rozluźniło tę mocno zaciśniętą pętlę, którą czuła w środku.

- Jest coś niesamowitego w dachach, prawda? - powiedział. - W górze ma się wrażenie, że wszystko, co dzieje się w dole, jest nieważne. Jesteśmy ponad to, co nam przeszkadza realizować marzenia… Wszystko jest możliwe.

- Wszystko jest możliwe - powtórzyła. Jej oczy znowu wypełniły się łzami.

Co się z nią dzieje? Przecież chce być królową. Walczyła o to, starała się wrócić do Fells, by zachować swoje prawo do tronu. Czy jest smutna z powodu śmierci matki i tych wszystkich straconych szans, czy chodzi o coś innego?

Czy zamyka za sobą drzwi, których już nigdy nie da się otworzyć? Czy podejmuje decyzję, której będzie żałować?

Wybierz miłość, powiedziała Hanalea. Raisa wyraźnie odczuwała obecność Hana obok siebie. Kiedy zostanie królową, te drzwi będą zamknięte na zawsze.

- Wiesz, że tutaj królowa Hanalea spotykała się z Algerem Waterlowem? - powiedział Han, wyrywając ją z zamyślenia.

- Co?

- Przychodzili tutaj i kochali się w tej oranżerii na dachu. - Han rozprostował swoje długie nogi. - Zanim uciekli na Szarą Panią. To była królowa, która nie bała się ryzyka.

Racja, pomyślała Raisa. Hanalea zaryzykowała, lecz do czego ją to doprowadziło?

- Kto ci to powiedział? - zapytała. - Nigdy o tym nie słyszałam. - Znowu zadrżała, jak gdyby duchy zimnymi palcami głaskały ją po ramionach.

- Niektórych historii teraz się nie opowiada - zauważył z czułością. Pogładził ją po włosach i delikatnie przesunął palcami po jej szyi, wywołując gęsią skórkę.

Nie ułatwiasz mi zadania, pomyślała.

Po kolejnej długiej przerwie dodał:

- Wiesz, że nie musisz tego robić.

- Czego? - Obróciła twarz w jego stronę.

- Nie musisz doprowadzać tego do końca. Nie musisz być królową. Możesz zostać, kim zechcesz. - Chociaż raz jego twarz była śmiertelnie poważna.

- Co przez to rozumiesz? - Raisa potarła koniuszek nosa. - Nie mam wyboru.

- Zawsze masz jakiś wybór - odparł. - Weź na przykład mnie. Mogę być tym, kim zapragnę, jeśli tylko będę tego dostatecznie mocno chciał. Jeżeli będę gotów na każde poświęcenie.

- Czyżby? - Raisa uniosła brwi. W jego ustach brzmiało to tak prosto. - A co stanie się z Fells, jeśli ja się wycofam?

- Nikt nie jest niezastąpiony.

- Jak długo twoim zdaniem bym przeżyła, gdybym zrezygnowała z korony? Byłabym solą w oku tego, kto obejmie władzę, nawet gdyby to była Mellony. Byłabym potencjalnym zarzewiem buntu, przeszkadzałabym bardziej niż teraz.

- Nie musisz tu zostać. Przecież jest Siedem Królestw… - Nachylił się, położył swoją dłoń na jej dłoni, jakby chciał zwiększyć powierzchnię kontaktu między nimi. - I zawsze jest jeszcze Kartezja, gdybyś chciała uciec jeszcze dalej.

- Co, u licha, mogłabym robić w Kartezji? - westchnęła. - I czemu w ogóle miałabym tam jechać?

Han roześmiał się cicho.

- Jestem pewien, że wylądowałabyś na cztery łapy, Wasza Wysokość. W krótkim czasie rządziłabyś tą krainą.

- Nie znam nikogo w Kartezji.

Zaczerpnął tchu i ciągnął:

- Mógłbym pojechać z tobą. Pomógłbym ci… w czym tylko byś chciała.

Raisa spojrzała na niego zdumiona. Niebieskie oczy Hana patrzyły na nią wyczekująco, z napięciem, nie było w nich ani śladu wesołości.

Ta propozycja ciężko zaległa między nimi. Co miał na myśli? Co właściwie proponował? Żeby uciekła wraz z nim? Nie powiedział tego wprost, ale… czy on czuje to samo, co ona… że jej koronacja oznacza przekreślenie wszelkich szans na to, by byli razem?

- Skoro i tak mam rządzić, to mogę to robić tutaj. - Raisa pocierała dłonią czoło. Jak mu to wyjaśnić, jak opisać więź, która łączy ją z tymi górami, z tym niewielkim, niedoskonałym królestwem ze stale kłócącymi się plemionami?

Raisa chciała być tutaj, kiedy rankiem słońce zaleje blaskiem skarpę doliny i rozpromieni Miasto Świateł. Chciała być tutaj wiosną, gdy Dyrna występuje z brzegów, bo spływający z gór śnieg podnosi poziom wód. Chciała patrzeć na sosny lśniące na zboczach Hanalei, jeździć na oklep konno w klanowym stroju w łagodnym jesiennym słońcu.

Chciała jeść latem leśne jagody i czuć spływający po brodzie sok, tańczyć klanowe tańce z taką werwą, że serce bije jak szalone, a stopy aż puchną.

Pobyt poza Fells jeszcze bardziej wzmocnił jej miłość do rodzinnych stron. Ten sam skutek odniosła propozycja Hana.

Raisa szukała odpowiednich słów, lecz on pokręcił głową.

- Nieważne, Wasza Wysokość. I tak nie przypuszczałem, że uciekłabyś od… od tego wszystkiego. - Zatoczył łuk ręką, obejmując pałac i miasto w dole. - To nie w twoim stylu. Pomyślałem tylko, że to ci pomoże zrozumieć, czego naprawdę chcesz. O co jesteś gotowa walczyć i co poświęcisz w zamian.

- Nie można mieć wszystkiego - powiedziała.

- Ja mogę. I będę to miał. Znajdę sposób - oświadczył Han, zupełnie jakby sam się przekonywał. Jego pewność siebie gdzieś zniknęła.

Raisa położyła mu dłoń na ramieniu i spojrzała w oczy.

- Mam nadzieję, że… nadal będziesz moim przyjacielem. Że nie pozwolisz, by tytuł i ceremoniał stanęły między nami.

Jego twarz mówiła: to już nas dzieli.

Raisa czuła, jak serce zamiera jej w piersi. Czyżby chciał odejść? Co będzie, jeśli zwróci się przeciwko niej? Może to była oferta typu - jak on to mówi? - wóz albo przewóz? Jak ona przetrwa bez niego?

Mogę być tym, kim zapragnę, powiedział.

- Mam coś dla ciebie. - Han przerwał jej te rozważania. - Prezent. Właściwie po to tu przyszedłem.

- Prezent? - Mrugała nerwowo, zaskoczona.

Wyciągnął w jej stronę małą skórzaną sakiewkę. Wyglądał na skrępowanego.

W przeciwieństwie do Micaha Han nie obsypywał jej prezentami. Raz w Oden’s Ford kupił jej kwiaty, gdy spóźnił się na lekcję i wiedział, że ona będzie się złościć.

Widocznie gdy dorastał, nigdy nie miał pieniędzy na prezenty.

- To z okazji koronacji - powiedział. - Tancerz to zrobił, więc w pewien sposób to prezent od nas obu.

- Ale on już mi podarował tę piękną zbroję - opierała się Raisa. - To aż nadto.

Han chrząknął.

- No dobrze. W takim razie to tylko ode mnie.

Ważyła woreczek na dłoni.

- Nie musiałeś mi niczego dawać.

- Czemu nie? Skoro wszyscy coś dają… - Wbił wzrok w swoje dłonie. - Bayarowie przysłali ci tyle błyskotek, że można by otworzyć stragan na targu.

Raisa pociągnęła za sznureczki i wsunęła palec do środka. Wysypała zawartość sakiewki na dłoń.

To był pierścień z białego złota, wysadzany kamieniami księżycowymi, perłami i szafirami.

- Och! - westchnęła. - Jaki piękny! Skąd taki pomysł?

- Jest wzorowany na pierścieniu, który należał do Hanalei - odpowiedział Han. - To był… chyba jej ulubiony - zawahał się, jakby chciał powiedzieć coś więcej, ale zrezygnował.

Raisa wsunęła pierścień na palec. Najbardziej pasował na jej palec serdeczny - dobrze, bo na wskazującym już nosiła pierścień z wilkami. Obracała dłoń w różne strony, ustawiając pierścień pod różnymi kątami do blasku księżyca.

Wiedziała, że nie może go przyjąć - ten prezent był zbyt osobisty i zbyt drogi. A mimo to…

Cienie pod drzewami poruszyły się i przybrały wilcze kształty z szarą sierścią, lśniącymi ślepiami i ostrymi kłami.

Raisę przeszył dziwny dreszcz.

- Nie wiedziałam, że Hanalea miała taki pierścień. Skąd o tym wiesz?

- Ja… eee… Rozmawiałem z kimś, kto sporo wie o Hanalei, i on mi go opisał, a Tancerz go skopiował. - Raisa milczała, więc po chwili dodał: - Jeśli nie będzie pasował, to może go powiększyć.

- Nie, jest dobry, chyba pasuje tak, jak jest. Dziękuję - powiedziała Raisa.

- Tylko nie mów nikomu, kto ci go dał. Jeśli… oczywiście, jeśli będziesz go nosić.

- Będę go nosić. - Pochyliła głowę w jego stronę. - Będzie dla mnie czymś szczególnym. Chciałabym, żebyśmy… Szkoda, że…

Jakby pragnąc, żeby zamilkła, Han przytulił ją do siebie i tak mocno przywarł wargami do jej ust, że zaparło jej dech. Poczuła przepływ mocy, niekontrolowanej, lecz potężnej, od której zakręciło jej się w głowie. Wilczy pierścień na jej palcu rozżarzył się, pochłaniając tę moc.

Raisa zarzuciła mu ręce na szyję, przylgnęła do niego całym ciałem, świadoma narastającego między nimi napięcia.

Wsuwając palce w jego włosy, myślała: Nie zrezygnuję z niego, nie. Nie. Zrezygnuję.

Nagle Han rozprostował ramiona, przerwał pocałunek i odsunął się od niej. Spojrzał jej w twarz, dysząc szybko i płytko. Ogień w jego oczach świadczył o wewnętrznej walce.

Odrzucił głowę do tyłu i głośno przełknął ślinę. Z trudem wciągnął powietrze i spojrzał na nią ponownie.

- Przez prawie całe życie brałem to, co chciałem, kiedy przyszła mi na to ochota, nie myśląc o przyszłości, bo i tak jej nie miałem - powiedział. - Wiesz, jak mi teraz ciężko? Rozumiesz? Potrząsnął nią lekko, jakby to była jej wina.

- Słuchaj - szepnęła, przesuwając dłoń po jego policzku aż do podbródka. - To nic, że nie możemy wziąć ślubu. I tak możemy być razem, kiedy zechcemy, nawet jeżeli zawrę polityczne małżeństwo z kimś innym…

Nie wierzę, że to mówię, pomyślała. Naprawdę staję się taka jak mama.

- Chcę być z tobą! - Jej głos załamał się na słowach, których nie była w stanie wymówić w Sosnach Marisy. - Nie chcę cię stracić. Spróbujmy cieszyć się choć częścią, skoro nie możemy mieć wszystkiego.

- Nie będę dzielił się tobą z nikim - powiedział Han. - Nie będę waszym skrywanym absztyfikantem, Wasza Wysokość. Wszystko albo nic. Nie zgodzę się na namiastki.

- Ja muszę się zgadzać - mruknęła Raisa. - Czemu ty nie możesz?

Pocałował ją jeszcze raz, tym razem długo i powoli, rozkoszując się tą czynnością. Potem z wdziękiem wstał.

- Chyba powinnaś się położyć. - Wyciągnął do niej rękę, by pomóc jej wstać. - Jutro twój wielki dzień.

Czekał, aż dojdzie do zejścia w dół, po czym obrócił się i zniknął w ciemnościach.

Raisa zrezygnowała z medytacji i położyła się, lecz jeszcze długo nie mogła zasnąć.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY
Niekorzystny interes

Koronacja królowej z dynastii Szarych Wilków trwała dwa dni. Rankiem po nocnym spotkaniu z Hanem w oranżerii Raisa odbyła oficjalne spotkania z poddanymi i zwolennikami, które nazywano Powitaniem Świadków.

Przed rozpadem Siedmiu Królestw przedstawiciele każdej z krain przybywali do Fellsmarchu z daniną, by złożyć hołd przyszłej królowej.

Teraz była to już tylko tradycja, lecz nadal składano Raisie drobne dary.

Przez cały czas odczuwała obecność Hana stojącego za jej plecami, nieco z boku tronu, z twarzą tak nieodgadnioną jak u wszystkich uczestniczących w oficjalnych ceremoniach. Słowa, które padły poprzedniej nocy, wisiały między nimi i ją rozpraszały.

Prawdę mówiąc, nawet po tym wszystkim, co powiedział, czuła ulgę, widząc, że w nocy nigdzie nie odszedł, by szukać mniej skomplikowanej, spokojniejszej przyszłości.

Założyła pierścień, który od niego otrzymała. Była pewna, że to zauważył, choć w żaden sposób tego nie skomentował.

Jednym z gości, których powitała z prawdziwą radością, był Dimitri Wodzianin, władca Wodnych Wędrowców, którego Raisa poznała na Trzęsawiskach w drodze do Oden’s Ford. Wtedy Dimitri był świeżo upieczonym lordem, gdyż jego ojca niedawno zabili żołnierze z Fells.

W ciągu minionego roku wyrósł i zmężniał, nabrał też pewności siebie. Przywiózł jej lnianą pelerynę, haftowaną we wzory liści i paproci w pastelowych barwach. Formalnie rzecz biorąc, Raisa była zwierzchniczką Dimitriego, gdyż Trzęsawiska nadal pozostawały we władaniu Fells.

- Mam nadzieję, że sytuacja na granicy jest dobra - powiedziała w mowie powszechnej, uśmiechając się do niego i głaszcząc piękny len.

- Gdyby tak nie było, poinformowałbym was o tym, Wasza Wysokość - odparł Dimitri z powagą. - Funkcję komendanta przy Ścianie Zachodniej pełni teraz kobieta, ale nadzwyczaj uczciwa i zgodna. - Wyraźnie się z nią drażnił.

- Może jest uczciwa i zgodna właśnie dlatego, że jest kobietą - odpowiedziała Raisa.

Dimitri się roześmiał.

- Może macie rację - stwierdził. - A skoro mowa o uczciwości: nie zapomniałem, że jesteście mi, pani, winna gylden - powiedział. - Obiecywaliście też czystą rzekę.

- Pracuję nad tym - westchnęła. - Porozmawiajmy jeszcze po koronacji, zanim wyruszycie w drogę do siebie.

Po powrocie do swoich komnat Raisa z pomocą Magret zdjęła sztywne koronacyjne szaty i położyła się na łóżku w bieliźnie, żeby się zdrzemnąć przed kolacją. Przez Hana Alistera niewiele spała poprzedniej nocy i musiała odpocząć, żeby nie zakończyć uczty z głową w talerzu.

Właśnie zapadała w sen, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Cat stanęła przy łóżku, podczas gdy Magret, mrucząc coś pod nosem, poszła zobaczyć, o co chodzi. Po kilkuminutowej prowadzonej szeptem wymianie zdań zamknęła drzwi i wróciła do Raisy. Jej mina świadczyła o szczerym oburzeniu.

Raisa podparła się na łokciach.

- O co chodzi, Magret?

- Na zewnątrz czeka posłaniec od lorda Hakkama. Mówi, że w końcu przybył król Ardenu. - Magret parsknęła pogardliwie, pokazując, co myśli o takich impertynenckich, spóźnialskich królach. - Zatrzymał się ze swoimi ludźmi w Domu Regentów i przybędzie na kolację. Prosi o krótką audiencję przed kolacją, by móc osobiście złożyć gratulacje, jako że nie uczestniczył w porannej ceremonii.

No to się wyspałam, pomyślała Raisa. Już nie lubię króla Geoffa.

Widząc minę Raisy, Magret powiedziała:

- Wasza Wysokość, powiem, że odpoczywacie i że nizinny król będzie musiał poczekać do kolacji.

Raisa pokręciła głową. Usiadła, przerzuciła nogi na jedną stronę łóżka. Nawet nie sięgała stopami podłogi.

- Nie, chcę poznać tego człowieka, a to nie będzie możliwe podczas kolacji ani nawet na balu. Nie chcę się z nim spotykać o północy. - Ziewnęła. - Czy królowa Ardenu będzie na kolacji?

Magret zmarszczyła czoło.

- Dowiem się. Nie słyszałam, by o niej wspominano.

Raisa przekazała wiadomość podczaszemu o dodatkowym miejscu przy stole. Magret pomogła jej włożyć suknię przeznaczoną na kolację i bal. Szczotkowała Raisie włosy, podczas gdy Cat biegała tam i z powrotem, przynosząc biżuterię, szczotki, puder i ozdoby. Cat wsunęła się w suknię z czerwonej satyny, z dużymi rozcięciami po bokach umożliwiającymi wygodne poruszanie się. Raisa wiedziała, że jej służąca-strażniczka ukrywa pod satyną sztylety, choć trudno jej było to sobie wyobrazić.

Raisa uznała, że chciałaby przeprowadzić rozmowę z królem w obecności świadków.

- Sprowadź lorda Alistera z jego apartamentu, jeśli nie wyszedł - zwróciła się do Cat.

- Lorda Alistera? - Cat uśmiechnęła się szeroko i dygnęła. - Tak, pani - wybiegła z komnaty.

- Lorda Alistera? - parsknęła Magret. - Możecie go ubrać w jedwab i satynę, ale nigdy…

- Ciszej, Magret - Raisa wystawiła głowę przez drzwi, sprawiając, że Pearlie Greenholt wyprężyła się jak struna. - Proszę przekazać kapitanowi Byrne’owi wiadomość, że przyjmuję króla Ardenu w moim salonie i pragnę, by był przy tym obecny.

Wtedy pomyślała: Czy to wypada przyjmować króla we własnym salonie? Zapewne nie, ale wizyty państwowe były tak rzadkie za panowania Marianny, że Raisa nie miała w tym względzie dostatecznych wzorców. Poza tym Geoff sam sobie był winien, bo zjawił się niespodziewanie.

Cat wróciła po chwili w towarzystwie Hana. Raisa podejrzewała, że on również próbował się trochę przespać, bowiem miał lekko zmierzwione włosy i niedopięty jeden guzik. Wkrótce potem zjawił się Amon i stanął pod ścianą - jego mundur był nieskazitelny jak zawsze. Kapitan Byrne chyba cały dzień stał na baczność.

Raisa usiadła i rozłożyła wokół siebie spódnice. Jej fotel znajdował się na niewielkim podwyższeniu, przez co górowała nad pozostałymi osobami w komnacie. Czekali. W końcu zamieszanie w korytarzu powiedziało im, że przybył król Ardenu ze swoją świtą.

Wszedł wuj Raisy, lord Hakkam. Ukłonił się z wyrazem zatroskania na twarzy. Sprawiał wrażenie czymś zdenerwowanego. Na jego czole perliły się krople potu.

- Wasza Wysokość - powiedział - król Ardenu prosi o pozwolenie wejścia wraz ze swoimi gwardzistami.

- Powiedzcie mu, że się nie zgadzam, nie może sprowadzić tu swojej straży - oświadczyła Raisa stanowczo. - Fells może uchodzi za niecywilizowane miejsce, ale z pewnością nie jest tu bardziej niebezpiecznie niż w Ardenie.

- Tak, Wasza Wys… Wasza Królewska Mość - odrzekł Hakkam. - Chcę tylko powiedzieć, że ja… nie miałem pojęcia, że… byłem tak samo zdumiony jak wy, pani… tym, co się stało. Nie miałem zamiaru czegokolwiek przed wami ukrywać. Kiedy on… kiedy król przybył, natychmiast wysłałem do was posłańca. Mam nadzieję, że rozumiecie, iż kieruję się jedynie waszymi interesami… i dobrem królestwa.

Raisa wpatrywała się w niego zdumiona. Czy czegoś nie rozumiem, bo jeszcze się dobrze nie obudziłam, czy ten człowiek gada zupełnie od rzeczy? Może z poczucia winy plącze mu się język?

Gdyby nie była taka rozespana, może zadałaby mu jakieś pytania.

- Miejmy to już za sobą - powiedziała, czując, że zaczyna ją boleć głowa.

Han szepnął coś Cat do ucha i ruchem głowy wskazał na sąsiednie drzwi. Dziewczyna wyszła za Hakkamem do korytarza.

Moment później Cat wpadła do komnaty, jakby ścigały ją demony. Zatrzymała się przed Raisą; w obu dłoniach ściskała noże, w jednej chwili opadła z niej cała dystyngowana otoczka.

- Bransoleciarz! Tylko zobacz! To on! Ten kaprawy, rynsztokowy, nadęty dupek! On tu jest!

Han wyglądał na tak samo zaskoczonego jak Raisa.

- Kto tu jest? - Dołączył do Cat i chwycił za swój amulet. Spoglądał to na Cat, to na drzwi, niepewny, czy ma strzelać płomieniami.

Drzwi się otwarły i wszedł wuj Raisy Lassiter Hakkam.

Za nim kroczył książę Gerard Montaigne, najmłodszy z nieszczęsnych braci Montaigne.

Raisa znieruchomiała. Montaigne był elegancko odziany w aksamitny płaszcz barwy głębokiej zieleni, kremowe spodnie i wysokie buty. Na jego pelerynie widniał herb Czerwonego Jastrzębia, na głowie miał złotą opaskę. Raisa szybko zerknęła na pochwę u jego boku. Była pusta, a to znaczyło, że strażnik przy drzwiach odebrał mu miecz.

Dobrze, pomyślała, przypominając sobie biednego Wila Mathisa, zabitego ręką Montaigne’a.

Spojrzała na Cat, która już ukryła noże, lecz wciąż stała między Raisą a gościem, gotowa do skoku. Kiedy i gdzie Han i Cat poznali Montaigne’a? Cokolwiek się wydarzyło, najwyraźniej nie było przyjemne.

Książę Ardenu nieznacznie przekroczył próg i niespokojnie się rozejrzał. Zmrużył oczy na widok Hana i Cat. A więc on też ich rozpoznał, pomyślała Raisa.

Montaigne przeniósł wzrok na Raisę. Lekko pochylił głowę, jak było przyjęte między monarchami.

- Wasza Królewska Mość - powiedział z bladym uśmiechem. - Proszę przyjąć me przeprosiny, iż nie przybyłem na czas na ceremonię Powitania Świadków.

- Spodziewałam się waszego brata Geoffa, który odpowiedział na moje zaproszenie - oświadczyła Raisa, starając się zachować spokojny ton. - Nie wiedziałam, że wy też się wybieracie.

- Jestem tutaj zamiast mojego brata - odparł Gerard. - On sam, niestety, nie może przybyć.

Zapadła niezręczna cisza.

- Rozumiem. - Raisa skrzyżowała ręce, czuła suchość w ustach i ucisk w żołądku. Niemożliwe było, aby Geoff wysłał Gerarda w swoim imieniu. - Proszę, mówcie dalej.

Kątem oka widziała, jak lord Hakkam przy drzwiach przestępuje z nogi na nogę, jakby rozważał możliwość szybkiej ucieczki.

- Przywożę złe wieści. Mój brat został zaatakowany przez rabusiów w drodze tutaj i zgładzony wraz z całą rodziną - oznajmił Gerard z udawanym żalem w głosie.

- Rabusie? - Raisa chrząknęła. - Bardzo mi przykro to słyszeć - powiedziała szczerze.

Gerard się uśmiechnął.

- W związku z tym rozumiecie chyba, czemu obawiam się podróżować bez mojej straży. Mimo wszystko uważałem za swój obowiązek przybyć tutaj, jako że jestem ostatnim żyjącym Montaigne’em i teraz już niekwestionowanym królem Ardenu.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SZÓSTY
Niebezpieczny taniec

Jakimś sposobem Raisa przebrnęła przez kolację, nie opluwając jedzeniem króla Ardenu ani nikogo innego. Udało jej się to dzięki temu, że prawie nic nie jadła.

Montaigne siedział obok niej, jak przystało na głowę państwa. Nie miał daru prowadzenia swobodnej towarzyskiej konwersacji, na którą zresztą ona wcale nie miała ochoty, i mówił głównie o wojsku i polityce, o trudnościach we władaniu Tamronem, o łamaniu oporu i podporządkowywaniu sobie szlachty.

Raisa podejrzewała, że taki dobór tematów nie wynikał z tego, że widział w niej partnera do rozmowy, lecz z tego, że tylko to go interesowało, albo z tego, że dostrzegał w tej sytuacji okazję, by ją zastraszyć.

Zadawał też mnóstwo pytań w związku z sytuacją militarną i polityczną Fells, na które Raisa udzielała mglistych odpowiedzi, a potem zmieniała temat. Nie ufała Gerardowi Montaigne, i choć zapewne już miał w jej zamku wielu swoich szpiegów, nie chciała być jego kolejnym źródłem informacji.

Podczas całego przyjęcia starała się hamować swój cięty język. Jesteś dorosła, powtarzała sobie w myślach. I jesteś królową. Nie możesz ulegać własnym humorom. Musisz działać strategicznie i ważyć każde słowo. On jest tutaj, by zdobyć informacje. Lepiej, żeby cię nie doceniał.

Nie powinnaś dać mu poznać, że nim gardzisz. Jeszcze nie teraz.

Przy głównym stole siedzieli przede wszystkim zagraniczni dygnitarze, wśród nich różni diukowie i książęta z Południa, królowie i królowe We’enhaven i Bruinswallow, a także księżniczka z Wysp Południowych obwieszona biżuterią wartą majątek.

Większości z nich nawet nie lubię, pomyślała Raisa, a co dopiero mówić o zaufaniu. Mimowolnie przypomniała sobie proste posiłki w Wien Hall, łatwość zawierania przyjaźni we wspólnej biedzie.

W końcu przenieśli się do sali balowej i uformowali szpaler, by witać przybywających gości. Szare Wilki nie były na służbie. Raisa chciała, by uczestniczyli w balu w roli gości, a nie strażników.

- Talia! - Następczyni tronu objęła uśmiechniętą gwardzistkę, która przybyła w towarzystwie Pearlie. Nareszcie ktoś, kogo chciała zobaczyć. - Tak miło cię widzieć w dobrym zdrowiu.

- Kapitan Byrne mówi, że nie mogę się zbyt długo wymigiwać od obowiązków - powiedziała Talia niskim, chropawym głosem, który jednak dało się zrozumieć. - Jutro wracam do służby. Dzięki wam, Wasza Wysokość. - Mocno ścisnęła Raisę i podeszła do Pearlie, która przyglądała się tej scenie ze łzami w oczach.

Cat weszła z Tancerzem. On miał na sobie klanową pelerynę z jeleniej skóry, zdobioną koralikami i haftami z symbolami amuletów i drobnych talizmanów. Była to swoista magiczna zbroja.

Cat mocno ściskała Tancerza za ramię, nerwowo przyglądając się wystrojonym gościom. Była tutaj służbowo. Wśród arystokracji wciąż czuła się niepewnie.

Han podszedł do niej sam. Pochylił się nisko, by ucałować jej dłoń. Czuła żar jego palców, gdy mówił: „Wasza Wysokość”.

Amon zjawił się z narzeczoną Annamayą, która wyglądała olśniewająco w sukni z żółtego jedwabiu. Za nimi szli wszyscy Bayarowie, w biało-czarnych strojach.

Reid Nocny Wędrowiec również przybył sam, choć Raisa miała wrażenie, że nie chciałby wychodzić samotnie. Część kobiet z Doliny nawet nie dopuszczała do siebie myśli o romansie z miedzianolicym, lecz na niektóre jego reputacja i egzotyczny wygląd działały pociągająco.

Nocny Wędrowiec był jednym z pierwszych w jej karnecie. Nalegał na jeden z tych żywiołowych tańców klanowych, po których Raisie płonęły policzki, uginały się kolana i brakowało jej tchu. Niełatwo było tak tańczyć w sukni balowej.

Po tym występie Reid przyniósł jej kieliszek wina.

- Tańczycie, pani, jak klanowa księżniczka - powiedział z zadowoleniem. - Miałem nadzieję, że włożycie dzisiaj strój klanowy.

- Będziemy też świętować w koloniach po jutrzejszej ceremonii koronacyjnej - obiecała Raisa. - Mój ojciec i babcia już to organizują. Wtedy ubiorę się stosownie do okazji. Tutaj jednak jest więcej mieszkańców nizin.

- Będę czekał na spotkanie w cztery oczy, Dzika Różo - powiedział Nocny Wędrowiec i nieco się przybliżył. - Dobrze jest widzieć kogoś z klanowym pochodzeniem na tronie Fells. - Ukłonił się, odwrócił i przeszedł przez parkiet w kierunku czekających na niego wielbicielek.

Potem tańczyła po kolei z różnymi partnerami. Wyraźnie oczekiwano, że zatańczy z każdym ważnym gościem co najmniej raz. Wielu z nich deptało jej po palcach, gdyż północne tańce były dla nich czymś nowym.

Szkoda, że nie mogę tańczyć z dwoma naraz, pomyślała Raisa. Załatwiłabym to szybciej.

Micah znajdował się w połowie jej listy. Musiała przyznać, że taniec z nim był prawdziwą przyjemnością po tych wszystkich wcześniejszych niezgrabnych partnerach.

- No cóż - powiedział, patrząc jej w oczy - bywały takie chwile, gdy nie przypuszczałem, że dożyjesz koronacji.

- Nie zawdzięczam tego twemu ojcu - odparła Raisa, wskazując ruchem głowy miejsce, z którego lord i lady Bayarowie obserwowali tancerzy.

- Nie zawdzięczasz tego mojemu ojcu - zgodził się Micah.

- Ale częściowo chyba tobie - dodała Raisa łaskawie. W porównaniu z Gerardem Montaigne’em Micah wydawał się niemal szlachetny.

Micah uśmiechnął się ledwie widocznie i przyciągnął ją bliżej siebie, tak że ustami wręcz musnął jej szyję.

Raisa zesztywniała i cofnęła się.

- Uważaj, Bayar - powiedziała i rozejrzała się, szukając wzrokiem Hana. To przez niego czuła się obserwowana. Może o to właśnie chodziło. Nie odnalazła Alistera, lecz zobaczyła Nocnego Wędrowca, który przyglądał się im w napięciu.

- Proszę przyjąć moje przeprosiny, Wasza Wysokość - powiedział Micah, wcale nie wyglądając na skruszonego. - Po prostu dzisiaj trudno się wam oprzeć.

- Wymyśl coś lepszego - powiedziała oschle.

- Jakie to uczucie? - zapytał Micah. - Gdy jest się królową?

- Dopiero jutro będę formalnie królową, nie zapominaj. Ale już trochę mnie to przygnębia. Niestety. Nie podoba mi się, że Gerard Montaigne pospieszył tu do nas zaraz po zamordowaniu swojego brata. Teraz ma do dyspozycji dwie wielkie armie, które nie mają co robić.

- Mnie też się to nie podoba - stwierdził Micah. - Dla nas lepiej by było, gdyby jego brat jeszcze trochę pożył. Czy sądzicie, że tanowie staną po stronie Gerarda? A może ci, którzy wspierali Geoffa, zgromadzą się wokół kogoś innego?

- Nie wiem - szczerze wyznała Raisa. - Potrzebujemy lepszego wywiadu w Ardenie.

- Potrzebujemy lepszej broni - oświadczył Micah. - Wtedy wywiad nie będzie miał takiego znaczenia. Nie wiem, co zrobi Rada Czarowników, gdy uzna, że Montaigne stanowi dla nas bezpośrednie zagrożenie.

- Oj, nie zaczynaj. Zobaczmy, czy uda nam się skończyć ten taniec bez rozmów o polityce.

- Hmm. O czym w takim razie mamy mówić? - Pogładził ją po włosach. - Pamiętasz, jak kiedyś wymykaliśmy się z nudnych przyjęć?

- Nie myśl, że dzisiaj też tak będzie - odparła Raisa. Uniosła głowę i napotkała wzrok Mellony, która z zaciśniętymi ustami obserwowała ich z boku. Chociaż młodsza księżniczka przez cały wieczór była obiektem zainteresowania wielu mężczyzn, wciąż tęsknie spoglądała na Micaha.

Mam nadzieję, że to się wreszcie skończy, pomyślała Raisa.

Jeszcze przez chwilę tańczyli w milczeniu, aż melodia się skończyła. Raisa odsunęła się od Micaha, lecz on nie zdjął rąk z jej ramion.

- Co masz zamiar robić po balu? - zapytał. - Znam miejsce, w którym możemy być sami.

- Dosyć tego, Micah - powiedziała Raisa surowo. - Mam zamiar samotnie położyć się do łóżka.

- A to szkoda, Wasza Wysokość - odezwał się jakiś głos, niemal wprost do jej ucha.

Oboje się obrócili. Han Alister ukłonił się.

- Chyba jestem następny w karnecie - powiedział.

- Ty? - Micah zlustrował go od stóp do głów, po czym zwrócił się do Raisy:

- Alister jest na liście tancerzy w twoim karnecie?

Raisa sprawdziła.

- Wygląda na to, że tak - odparła, zdumiona tym faktem. Nigdy wcześniej z nią nie tańczył, na żadnym z przedkoronacyjnych przyjęć.

- Czemu ty? - Micah zmarszczył czoło.

- A czemu nie? - odpowiedział Han. Wstał, uniósł wysoko podbródek. Jego postawa i wyraz twarzy zapowiadały agresję. Uliczny pojedynek.

- Co to jest na twojej stule? - zainteresował się Micah. - Wrona? Chyba szczur byłby bardziej odpowiedni.

- To kruk - oświadczył Han. - Jest bystrzejszy, niż myślisz. - Ujął dłoń Raisy i poprowadził ją do tańca, a Micah pozostał w miejscu i jeszcze chwilę śledził ich wzrokiem.

Po wydarzeniach poprzedniej nocy Raisa nie wiedziała, czego się spodziewać. On jednak zachowywał odpowiednią odległość między nimi, jakby ten taniec był obowiązkiem, z którego musi się wywiązać… może po to, by zyskać punkt w rozgrywce z Micahem.

- Udawaj, że nie chcesz ze mną być - powiedział, zerkając na innych tancerzy.

- A skąd wiesz, że chcę? - zapytała Raisa cierpko. W pierwszej chwili wyglądał na zaskoczonego, a potem kąciki ust mu zadrżały, gdy siłą powstrzymywał uśmiech.

Nie obchodziło jej to. Miała już dosyć tego, jak traktował ją Han Alister. Po żarliwych pocałunkach i namiętnych uściskach oferował jej sztywne ramię.

Tańczyli ze sobą po raz pierwszy od czasu, gdy uczyła go manier w pokoju nad Żółwiem i Rybą w Oden’s Ford. Zauważyła, że zachowuje idealny odstęp, prawidłowo trzyma ręce na jej ramionach i biodrach.

- Nieźle, Alister - powiedziała. W jednej chwili wróciły wspomnienia z Oden’s Ford: ich pocałunki i przyjaźń, którą mąciło tak niewiele przeszkód.

Han skupił się na pracy, a nie wspomnieniach czy konwersacji.

- Oprócz swojego strażnika Montaigne ma ze sobą kilku służących, którzy wyglądają bardziej na żołnierzy albo bandytów - mruknął. - Cat kazała ich śledzić. Musimy się dowiedzieć, czy ma tu jeszcze jakieś wsparcie.

- Gdzie Cat znalazła ludzi w tak krótkim czasie? - zapytała Raisa.

- W Łachmantargu i Południomoście. - Pochylił się nad nią i szepnął: - Kazała ci powiedzieć, że zabije Montaigne’a, jeśli chcesz. Nikt nigdy nie połączy tego z tobą.

- Co? - Raisa chwyciła go za klapy i przyciągnęła do siebie, patrząc na niego ze złością. - Powiedz jej, żeby o tym zapomniała. Nie nasyłam zabójców na ludzi, zwłaszcza na moich gości, choćby nie wiem jak byli nikczemni.

- Mówiłem jej, że to powiesz - stwierdził Han, uśmiechając się i kiwając głową w kierunku Missy Hakkam, która obserwowała ich z pochmurną miną. Obrócił twarz w stronę Raisy i natychmiast spoważniał. - Ale myślę, że powinnaś się nad tym zastanowić.

Owszem, propozycja była kusząca. Sięgając myślami w przyszłość, Raisa przewidywała same kłopoty związane z nowym królem Ardenu.

- Skąd znacie Montaigne’a? - zapytała, by zapomnieć o pokusie.

- Cat, Tancerz i ja mieliśmy z nim niemiłe spotkanie w Ardenscourt. Ten przyjemniaczek porywa ludzi.

- Wiem - wyznała, wspomniawszy własne doświadczenia z Tamronu.

- Niczego z nim nie pij i nigdzie z nim nie wychodź - ostrzegł ją Han. - Nawet na terenie pałacu. W ogóle nie oddalaj się bez Cat, mnie albo kapitana Byrne’a, dopóki Montaigne nie wyjedzie z miasta. - Spojrzał na nią uważnie, spodziewając się oporu.

- Będę ostrożna - obiecała. Rozejrzała się po sali. Montaigne był pochłonięty rozmową z Lassiterem Hakkamem i Bronem Klemathem. Annamayę Dubai otaczały Szare Wilki wraz z Talią, ale nie było wśród nich Amona. - Gdzie jest kapitan Byrne?

- Ustawia patrole wokół podzamcza - wyjaśnił Han. - Na wypadek, gdyby król Ardenu planował coś więcej niż przyjacielską wizytę.

Raisa poczuła coś w rodzaju współczucia wobec Annamayi. Gdy poślubi Amona Byrne’a, właśnie tego musi się spodziewać: pozostawania zawsze w cieniu jego służby.

Kiedy melodia się skończyła, Han spojrzał ponad ramieniem Raisy i jego twarz straciła wszelki wyraz. Raisa obróciła się i zobaczyła kłaniającego się króla Ardenu.

- Wasza Królewska Mość, następny taniec należy do mnie.

Han położył dłoń na jej nagim ramieniu, tak że poczuła ukłucie jego żaru.

- Pamiętajcie, co mówiłem, Wasza Wysokość - powiedział i odszedł.

W przeciwieństwie do gorących dłoni czarowników i spoconych dłoni innych konkurentów ręce Montaigne’a były suche i zimne niczym skóra jaszczurki. Czy naprawdę niecały rok minął od tamtego balu, na którym książę Ardenu wzbudził w niej odrazę opowieściami o wyeliminowaniu starszych braci, stojących mu na drodze do objęcia tronu?

Teraz już to osiągnął. Raisa pomyślała, że kiedy Gerard Montaigne grozi i obiecuje, należy traktować to poważnie.

Tak samo jak na jej balu z okazji święta imienia, tak i teraz Montaigne pominął wszelkie uprzejmości i od razu przystąpił do rzeczy.

- Ze zdumieniem obserwuję, jak tańczycie z magami - powiedział. - Myślałem, że nie wolno wam zawierać takich małżeństw.

- Nie nadają się do małżeństwa, ale do tańca jak najbardziej.

Montaigne się nie uśmiechnął.

- Nadają się też do walki. Ale chyba dość niebezpiecznie jest się z nimi bratać, zwłaszcza dla takiej młodej damy jak wy.

- Czarownicy są częścią naszego życia politycznego i społecznego od wielu pokoleń - zauważyła Raisa. - Uważamy, że korzyści z takiego bratania się są większe niż ryzyko.

Montaigne zmienił temat.

- Miesiąc temu wysłałem wam propozycję - powiedział. - I rozumiem, że wasza odpowiedź brzmi dość przychylnie.

Chodziło o propozycję, aby Raisa wysłała swoje wojska przeciwko królowi Geoffowi jako swoisty podarunek zaręczynowy dla Gerarda.

- Byłam skłonna to rozważyć - powiedziała - ale teraz okoliczności się zmieniły.

- Tak. Zmieniły się. Nie potrzebuję już waszej armii, a to stawia nas na innych pozycjach negocjacyjnych w sprawie małżeństwa.

- Ach tak? Czy mam rozumieć, że nie jesteście już zainteresowani sojuszem poprzez małżeństwo?

Montaigne pokręcił głową.

- Jestem bardzo zainteresowany zawarciem kontraktu małżeńskiego z wami - oświadczył. Po chwili dodał: - Ale już nie tak bardzo interesuje mnie sojusz polegający na skonsolidowaniu majątków.

A ja nie jestem zainteresowana ani jednym, ani drugim, pomyślała Raisa.

- Wasza Królewska Mość - odparła. - Nie spodziewałam się, że będziemy o tym dzisiaj rozmawiać. Podejrzewam, że jesteście bardzo zajęci, mając tyle nowych obowiązków. Mam nadzieję, że zrozumiecie, iż mam wiele do zrobienia tutaj w Fells, zanim zacznę rozważać… zewnętrzne alianse.

- Wręcz przeciwnie, uważam, że trzeba kuć żelazo, póki gorące - odparł Montaigne. Pokazałem już, ile mogę osiągnąć w krótkim czasie. Nie widzę powodów, by odkładać to, co nieuniknione. Bogactwa Fells uzupełniają się z naszymi. Pomogłyby nam wzmocnić nasz nadwerężony skarbiec. To kolejny logiczny krok.

Też mi romantyczny zalotnik, pomyślała Raisa, powstrzymując się przed uniesieniem wzroku w górę. Jak zwykle chodzi tylko o ciebie i twój własny interes. Nagle zapragnęła jak najszybciej pozbyć się Gerarda Montaigne’a ze swojego królestwa.

Potrzebowała wymówki.

- Zastanowię się nad tym, co od was usłyszałam - powiedziała. - Ale powinniście wiedzieć, że tutaj w Fells zgodnie z tradycją przez rok po śmierci rodzica pozostajemy w żałobie. To uniemożliwia podejmowanie pochopnych decyzji spowodowanych rozpaczą. Nie mogę myśleć o małżeństwie ani o zmianach struktur politycznych w najbliższym czasie.

Orkiestra zamilkła i tancerze się zatrzymali.

- Dobranoc, Wasza Królewska Mość - powiedziała Raisa. - Bezpiecznej podróży do domu. - Dygnęła na pożegnanie i spróbowała wyjąć dłoń z jego uścisku, jednak Montaigne trzymał ją mocno, ciągnąc w kierunku wnęki okiennej przy ścianie.

- Jeszcze nie skończyłem - oznajmił. - Może nie wyraziłem się dość jasno.

Raisa zaparła się stopami i nagle otoczył ich krąg osób: Amon Byrne, Han Alister, Cat Tyburn i trzech gwardzistów z grona Szarych Wilków, a za nimi Micah.

- Proszę mnie puścić, bo każę was aresztować! - powiedziała Raisa surowo.

Montaigne puścił jej rękę.

- Nie wiem, jakie macie obyczaje na Południu, ale nie pozwolę sobą poniewierać na moim własnym dworze. Nikomu - oświadczyła.

- Rozumiem, że macie wiele spraw do przemyślenia - mówił Montaigne, udając, że nie zauważa jej małej armii. - Kto jak kto, ale wy, pani, chyba rozumiecie, że cierpliwość nie jest moją mocną stroną. Gdy wasza matka stała się przeszkodą, usunęliście ją. Tak samo ja nie zawaham się usunąć każdego, kto stanie mi na drodze. - Zamilkł na chwilę, by te słowa mocniej zapadły jej w pamięć. - Proponuję wam pozycję i głos w królestwie Ardenu. Mogę tę ofertę wycofać w każdej chwili. Radzę się dobrze zastanowić i udzielić mi odpowiedzi raczej wcześniej niż później.

Obrócił się na pięcie i odszedł bez najmniejszego gestu pożegnania.

- Montaigne! - krzyknęła za nim Raisa. Jej głos przebił się przez muzykę i szmer głosów.

Stanął twarzą do niej.

- Słucham?

- Nie ma potrzeby, byście wyczekiwali odpowiedzi. Udzielę jej już teraz - oznajmiła.

Montaigne czekał z bladym uśmiechem na ustach.

Myśli, że ulegnę, ze zdumieniem skonstatowała Raisa. Spodziewa się, że powiem „tak”.

Przyzwyczaił się do zmuszania kobiet, by postępowały zgodnie z jego wolą. Nigdy nie zadał sobie trudu, by spróbować je zrozumieć.

Może to tylko jej wyobraźnia, lecz Raisa miała wrażenie, że cała sala zamilkła w oczekiwaniu na jej odpowiedź.

- Odpowiedź brzmi „nie” - powiedziała głośno i dobitnie. - Wolałabym wyjść za samego Króla Demona niż za was. Radzę, byście gdzie indziej szukali sobie żony. I niech niebiosa mają w opiece waszą wybrankę.

Na blade policzki Montaigne’a wypłynęły czerwone plamy - Raisa nie potrafiła stwierdzić, czy złości, czy zawstydzenia tym publicznym odrzuceniem.

Tym razem pochylił nieznacznie głowę w geście pożegnania. Jego niebieskie oczy były blade i zimne jak omiatane wiatrem skały lodu.

- Dziękuję, Wasza Królewska Mość, za te szczere słowa. Dobranoc.

Raisa patrzyła za nim z mieszanymi uczuciami ulgi i strachu. Ulgą było zakończyć wreszcie to udawanie, że weźmie pod uwagę małżeństwo z Montaigne’em. Wiedziała jednak, że on znajdzie sposób, by mu zapłaciła za to publiczne upokorzenie.

Trzeba było pozwolić Cat go zabić, pomyślała.

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY SIÓDMY
Koronacja

W balu koronacyjnym uczestniczyli arystokraci, czarownicy, oficerowie - czyli jak mawiał Han, błękitnokrwiści. Mieszkańców Doliny wszystkich warstw społecznych zapraszano na przyjęcie w Dniu Koronacji. W Górach Duchów miały się też odbyć uczta i tańce dla klanów.

Nawet w świętowaniu jej poddani byli podzieleni.

Najpierw świątynia. Magret pomogła Raisie włożyć świątynne szaty i udrapować na ramionach pięknie haftowany strój koronacyjny. Wykonany przez klanowców, był zdobiony klejnotami i tak ciężki, że Raisa niemal się pod nim uginała.

Dostrzegła w tym symbol odpowiedzialności, jaką brała na swoje barki.

Gdy już była gotowa, przybyli ojciec, siostra, kuzynka Missy Hakkam i babcia Elena, by zaprowadzić ją do Świątyni Katedralnej. Był też Amon, poważny i oszałamiająco przystojny w niebieskim galowym mundurze. Drużyna Szarych Wilków stała na baczność za jego plecami. Raisa poczuła ucisk w gardle.

Han Alister miał na sobie czarno-srebrną pelerynę, w której wystąpił na pogrzebie Marianny - tę, którą zrobiła dla niego Iwa, z wyhaftowanymi wizerunkami wilków i kruków oraz z wężem i berłem na plecach. Na jego piersiach wisiał ten amulet, który Raisa określała jako nadworny - wycięty z przezroczystego kamienia, w kształcie łowcy. Wiedziała, że do jego skóry przylega drugi amulet - wężowy.

Ich spojrzenia spotkały się i zaiskrzyła energia, napięcie i skrywane tajemnice. Han opuścił wzrok na pierścień z perłami i kamieniami księżycowymi, który spoczywał na jej palcu obok pierścienia z wilkami. Ukłonił się nisko, tak że jego stuła niemal sięgnęła ziemi. Kiedyż to zdążył tak się zadomowić na królewskim dworze?

Czy ona sama też tak bardzo się zmieniła w ciągu tego roku?

Mellony i Missy ustawiły się za nią i każda chwyciła za fragment trenu.

- Dobrze, że nie muszę tego nosić częściej - mruknęła Raisa. - Nie dam rady w tym tańczyć.

Magret upinała fałdy stroju ceremonialnego, układając je na różne sposoby. Świeżo mianowana Mistrzyni Komnat Królewskich była ubrana w suknię z pięknej szarej wełny, z jej szyi zwisał wisior Panien Hanalei.

- Tak jest dobrze - powiedziała Raisa i chwyciła Magret za ręce. - Dziękuję za wszystko, co zrobiłaś i jeszcze zrobisz dla dynastii. - Stanęła na palcach i ucałowała swoją dawną nianię w mokry i słony od łez policzek.

Amon stanął po jej prawej stronie, Han zajął miejsce po lewej. Dobrze było mieć ich przy sobie.

- Chodźmy! - powiedziała i uniosła głowę.

Szli długimi korytarzami. Ciężka, wysadzana klejnotami tkanina szeleściła, sunąc po marmurowych i kamiennych posadzkach. Pałacowe przejścia były puste - każdy, kto coś znaczył, był teraz w świątyni. Jednak w szerszych korytarzach w drzwiach stali służący. Nawet kucharze i pomocnicy kuchenni oderwali się od przygotowań do wieczornej uczty, aby zobaczyć, jak księżniczka przechodzi obok nich po raz ostatni jako następczyni tronu. Kiedy zobaczą ją następnym razem, będzie już królową.

Niewielki orszak dotarł do dziedzińca łączącego zamek ze Świątynią Katedralną. Han wsunął dłoń pod pelerynę i wymówił zaklęcie. Nad nimi rozpiął się łuk światła, który wyglądał jak magiczna altana opleciona różami, Raisa jednak domyśliła się, że był to sprytny sposób osłony przed magicznymi atakami.

Gdy wyszli na zewnątrz, powitały ich okrzyki służących i machanie chusteczek z balkonów.

- Szczęśliwego święta imienia! - krzyczeli. - Niech żyje Raisa ana’Marianna!

Przed wejściem do katedry po obu stronach stali alumni. Otworzyli drzwi, gdy Raisa i jej świta podeszli bliżej.

Raisa zatrzymała się w wejściu i obrzuciła wnętrze wzrokiem. Katedra była wypchana po brzegi, wszystkie miejsca były zajęte. Rozległ się szmer, gdy wszyscy zebrani podnosili się, by powitać następczynię tronu.

Raisa szła środkiem z podniesioną głową. Amon i Han trzymali się nieco z dala, aby każdy mógł zobaczyć księżniczkę. Przy ołtarzu czekał orator Jemson w uroczystych szatach, które nosili oratorzy podczas wszystkich koronacji od czasów Hanalei.

Dobrze, że te szaty pasują na każdy rozmiar, pomyślała Raisa - tak samo jak moje.

Znowu kakofonia dźwięków i barw przypomniała jej o święcie imienia. Tym razem tron Szarych Wilków był pusty, owinięty jarzębiną i różami, a nie białymi gardeniami Marianny - znak, że czasy się zmieniły. Mimo to Raisa nie mogła pozbyć się myśli, że to tron jej matki.

W dole, na poziomie posadzki i po bokach, stały mniej wytworne fotele, które zajmowali przedstawiciele klanów z Gór Duchów, Rady Czarowników i Rady Dostojników. Klany reprezentowała babcia Raisy Elena, a czarowników i szlachetnie urodzonych z Doliny - Gavan Bayar i Lassiter Hakkam.

Czas zdawał się zwalniać, a umysł Raisy - przyspieszać. Dostrzegała obrazy, dźwięki, mowę ciała, mimikę, reakcje.

Zatrzymała się przed podwyższeniem, obróciła twarz w stronę zgromadzonych. Jej świta rozstąpiła się na boki. Han znowu rozpiął nad nią magiczny łuk - wilki i róże oraz otwarte oko, symbol klanu jej ojca.

Szare Wilki tworzyły równy szereg pod ścianą. Han i Amon stali po obu stronach podwyższenia, tworząc coś w rodzaju warty honorowej. Mellony, Missy i Averill usiedli w pierwszym rzędzie. Averill objął Mellony ramieniem.

Zaraz za nimi siedziała wyprostowana Magret z chusteczką przy oku.

Mellony pochyliła się do przodu i spojrzała na drugą stronę przejścia, gdzie w pierwszym rzędzie siedzieli Micah i Fiona ubrani jak zwykle w biało-czarne szaty, wpatrzeni prosto przed siebie. Ich twarze przypominały delikatną porcelanę - białe i twarde, a przy tym w jakiś sposób kruche.

Kątem oka Raisa zauważyła plamę czerwieni. To Cat Tyburn stała w cieniu bocznej nawy w czerwonej sukni, w której wystąpiła na balu. Wyglądało na to, że ten strój jej się spodobał. Cat uważnie obserwowała zebranych.

Dalej byli goście spoza królestwa, usadzeni według tytułów zgodnie z protokołem. Trzeba było ponownie zmieniać rozmieszczenie, kiedy Gerard Montaigne przysłał wiadomość, że musi natychmiast wracać do domu. Raisa właściwie wolałaby, żeby był przy niej, gdzie mogłaby go obserwować. Nie żałowała swoich słów wypowiedzianych na balu, ale czuła, że moment chyba nie był najlepszy.

Za tronem, po obu stronach ołtarza na podwyższeniu stały przodkinie Raisy, królowe z rodu Szarych Wilków. Ich obraz był przezroczysty jak para wodna, ich lśniące oczy skrzyły się światłem pochodni i kandelabrów.

Raisa spojrzała na Hana, zastanawiając się, czy on też je widzi. Nawet jeśli tak było, to tego nie okazywał. Stał ściskając swój amulet i przypatrując się zgromadzonym gościom.

To zupełnie jak ślub, pomyślała Raisa. Panna młoda ze swoim orszakiem z przodu. Czarownicy z jednej strony, klany z drugiej, jak dwie rodziny, które się ze sobą nie dogadują. Doliniarze jak zawsze musieli się podzielić na dwie grupy.

A ja? Poślubiam tron Szarych Wilków - najbardziej zaborczego z oblubieńców. Wybrała go ponad Amona, Hana, prawdopodobnie ponad wszelkie szanse na szczęście w miłości.

Nie roztkliwiaj się, zganiła sama siebie. Życie jest pełne trudnych wyborów. Przynajmniej będę królową.

Jemson podszedł do środka i zwrócił się twarzą w stronę Raisy, plecami do gości. Uśmiechnął się do niej i mrugnął jednym okiem.

- Witajcie, Łaskawa Pani - powiedział. - Kim jesteście i co was dzisiaj sprowadza do świątyni? - Było to pierwsze z tradycyjnych Trzech Pytań.

- Jestem Raisa ana’Marianna, następczyni tronu Fells - odpowiedziała Raisa na tyle głośno, by słychać ją było we wszystkich zakątkach świątyni. - Przybyłam tutaj objąć tron Szarych Wilków.

- Jakim prawem ubiegacie się o tron Szarych Wilków? - zapytał Jemson z powagą.

- Moja matka, królowa Marianna ana’Lissa, dołączyła do swoich przodkiń w Górach Duchów. Ja jestem jej dziedziczką, uprawnioną z mocy krwi i zdolności.

- Jaki jest wasz rodowód?

Raisa wymieniła przedstawicielki dynastii królowych, poczynając od Hanalei, a kończąc na matce i sobie. Robiła to podczas wszystkich dni świątynnych w swoim życiu, a także podczas swojego święta imienia rok temu.

Jemson skinął głową.

- Cieszę się, że więzy krwi predestynują was do tronu, Wasza Wysokość - powiedział. - Teraz mam trzy pytania, które dotyczą waszych zdolności.

Te pytania były całkiem nowe - nie odpowiadała na nie podczas swojego święta imienia. Zakładano, że następczyni tronu w dniu swego święta imienia ma jeszcze dużo czasu do wykształcenia zdolności potrzebnych w chwili koronacji.

- Wobec kogo ponosicie odpowiedzialność, Raiso ana’Marianna? - zapytał Jemson.

- Odpowiadam przed Stworzycielem, dynastią i ludem Fells - odparła Raisa.

- Jak przypieczętujecie przysięgę? Na co przysięgacie?

- Moją krwią - odrzekła Raisa. Wyjęła sztylet Pani, który kiedyś należał do Edona Byrne’a, nacięła skórę dłoni i odczekała, aż trochę krwi skapnie do dużej miski na ołtarzu.

Jemson podał jej czyste białe płótno, by owinęła sobie dłoń. Podniósłszy ozdobny dzbanek, wlał do miski wody i wymieszał ją z krwią. Była to czysta woda z Dyrny, zaczerpnięta ze źródeł wysoko w Górach Duchów.

- Kto wam w tym pomoże, Raiso ana’Marianna? - pytał dalej Jemson.

- Królestwo spoczywa na trzech filarach: czarownikach, klanach z Gór Duchów i mieszkańcach Doliny - odparła Raisa.

Jemson zanurzył w misce puchar, by zaczerpnąć płynu. Wykonał zapraszający gest, po którym podeszli do niego Elena, lord Bayar i lord Hakkam. Orator podawał każdemu puchar, a oni pili z niego po kolei, spoglądając na siebie wzajemnie sponad krawędzi.

Amon i Han również podeszli, by napić się magicznej cieczy. Następnie Jemson zaprosił osoby siedzące w pierwszym rzędzie: Mellony, Missy, Averilla Lekką Stopę. Policzki Mellony były bledsze niż zwykle. Raisa wiedziała, że jej siostra wyobraża sobie siebie na jej miejscu.

Averill uśmiechnął się do Raisy. Na jego twarzy widać było dumę. Czy dlatego że jest jego córką, czy też dlatego że na tronie Szarych Wilków zasiądzie królowa mieszanej krwi?

Z obu stron podeszli Micah i Fiona. Kiedy on odchylił głowę i wypijał zawartość pucharu, jego oczy spoglądały na Raisę. Fiona natomiast, pijąc, patrzyła na puchar.

Wszyscy po kolei byli zapraszani do ołtarza, by napić się krwi królowej z dynastii Szarych Wilków. Mniej więcej połowa osób pozostała na miejscach. Byli to dygnitarze z innych krain na terenie Siedmiu Królestw, którzy nie chcieli składać poddańczego hołdu Raisie.

- W ten oto sposób ślubujemy strzec dynastii Szarych Wilków i królestwa - oświadczył Jemson, po czym sam napił się z pucharu i odstawił go na bok.

Nie zapomnijcie o tym, pomyślała Raisa, patrząc na Bayarów.

- Klęknijcie, Wasza Wysokość - zwrócił się Jemson do Raisy.

Raisa opadła na kolana, a szaty rozpostarły się wokół niej.

Jemson zdjął z aksamitnej poduszki kunsztowną koronę Szarych Wilków i uniósł ją wysoko.

- Z mocy uprawnień przysługujących mi jako Oratorowi Świątyni Katedralnej Miasta Świateł koronuję was, Raiso ana’Marianna, na królową Fells, trzydziestą trzecią w nowej dynastii. - Po tych słowach umieścił koronę na jej głowie.

Królowe z rodu Szarych Wilków pochyliły głowy, uznając swoją nową królewską siostrę, i rozpłynęły się niczym duchy.

Raisa wstała, czując, że zdrętwiała jej szyja. Z powagą uniosła ciężką koronę, uważając, by nie spadła jej z głowy. Jemson odsunął się na bok. Jej świta zebrała się za nią i królowa dostojnie ruszyła środkiem świątyni, witana oklaskami zgromadzonych arystokratów.

Prawdopodobnie to ostatni raz, kiedy owacyjnie przyjmują coś, co robię, pomyślała Raisa.

Kiedy zbliżała się do dziedzińca, słyszała głosy z balkonów, lecz bała się podnieść głowę, aby korona jej się nie zsunęła. Pod jej stopy spadały płatki róż.

Po powrocie do pałacu obiema rękami zdjęła ostrożnie koronę i wręczyła ją Amonowi, a na jej miejsce założyła lżejszą tiarę.

Weszła po monumentalnych schodach na drugie piętro i skręciła w korytarz, starając się nie zaplątać w uroczyste szaty. Podążający za nią orszak wyglądał niczym piękny barwny ogon.

Na dziedzińcu w dole zebrały się tysiące ludzi - mężczyzn, kobiet i dzieci. Część z nich zapewne przyszła dlatego, że nigdy dotąd nie byli na terenie podzamcza i przywiodła ich tu zwykła ciekawość. Wielu jednak miało przypięte do ubrań róże - niektóre naturalne, inne będące fantastycznymi tworami z tkanin i koronek - plamy barw na szaroburej odzieży.

Kiedy podeszła do balustrady, z tysiąca gardeł wydobył się potężny okrzyk „Ra-i-sa! Ra-i-sa! Ra-i-sa!” oraz „Dzi-ka-Ró-ża! Dzi-ka-Ró-ża!”. Raisa wyciągnęła ręce, a tłum zawołał:

- Kim jesteście i co was dzisiaj sprowadza do świątyni?!

- Jestem Raisa ana’Marianna, królowa Fells z rodu Szarych Wilków - odparła, na co znowu rozległy się wiwaty, które ucichły dopiero, kiedy uniosła dłonie.

- Ludu Fells! Koronacja jest końcem i początkiem - powiedziała. - Końcem okresu niepewności i początkiem nowej ery. To koniec rządów Marianny i początek władania Raisy. Koniec księżniczki, pierwsze kroki królowej. Koniec dzieciństwa… - Zamilkła na chwilę i ostentacyjnie się skrzywiła. - Teraz chyba wszyscy się spodziewają, że dorosnę.

Przez tłum przetoczyła się fala śmiechu.

- Pod pewnymi względami nigdy nie będę dorosła. Na przykład wciąż wierzę w cuda. Ale wiem, że cuda zdarzają się tym, którzy ciężko na to pracują. Obiecuję, że będę dla was ciężko pracowała.

Kolejne wiwaty.

- Wciąż wierzę w mieszkańców Fells. Chociaż przechodzimy teraz przez trudny okres i z każdej strony czyhają zagrożenia, pokonamy wszelkie przeciwności, jeśli będziemy działać wspólnie: mieszkańcy Doliny, czarownicy i klany z Gór Duchów. Wy słuchajcie siebie wzajemnie, a ja będę słuchała was. I wreszcie, oprócz ciężkiej pracy, wierzę w świętowanie. - To oświadczenie spotkało się z gromkim wyrazem aprobaty. - Dzisiaj świętujemy. Ja będę tańczyć i mam nadzieję, że wy również. Dziękuję!

Odwróciła się, a za jej plecami podniósł się huk owacji.

Tak więc stało się. Raisa była królową Fells - trzydziestą trzecią w nowej linii wywodzącej się od Hanalei. Po to się urodziła i do tego została wychowana. O to walczyła i czasami myślała, że mogłaby za to umrzeć. Pozostawiała za sobą długą historię tragedii i triumfu, a czekało ją całe życie ciężkiej pracy. Nadszedł czas, by zacząć działać.

EPILOG

Uroczystości koronacyjne w Fellsmarchu trwały jeszcze długo po zakończeniu tych oficjalnych. Goście wysypali się z terenu podzamcza na ulice - błękitnokrwiści mieszali się z biedakami, kowalami, stajennymi. Jadła i picia było w bród. Sprytni mieszkańcy Łachmantargu i Południomostu napychali do granic możliwości najpierw własne żołądki, potem kieszenie i torby. W tak niepewnych czasach nikt nie wiedział, kiedy znowu będzie mógł najeść się do syta.

Część tego tłumu świętowałaby nawet koronację Króla Demona, gdyby ulicami lało się piwo i mocne trunki.

Z dachu strażnicy Południomostu Sara Dobbs obserwowała tę ciżbę wprawnym okiem kieszonkowca. W takim tłumie, gdzie tyle osób upija się do nieprzytomności, trudno o lepsze warunki dla złodziei. Na razie jednak nie było żadnych kłopotów. Nawet ulicznicy jakoś nie mieli chęci okradać tych, którzy świętują koronację Dzikiej Róży.

Bransoleciarz - albo Król Demon, jak teraz sam się nazywał ich herszt - kazał im obserwować przebieg uroczystości, przejść się po co bardziej podrzędnych karczmach oraz gospodach i donieść o wszystkim, co mogłoby zagrażać bezpieczeństwu królowej. Zwrócił się z tym do nich, bo większość niebieskich świętowała razem z nią.

Kto by to pomyślał - ja i Flinn zastępujemy niebieskich! Sara uśmiechnęła się do Flinna widocznego na dachu po przeciwnej stronie rzeki. Jej uśmiech zniknął jednak, gdy pomyślała, ile ich to kosztuje w takim dniu.

Niebo rozświetlały fajerwerki, których jaskrawe barwy jeszcze na długo pozostawały na źrenicach Sary. Zbliżał się już świt i nawet najbardziej wytrwali balownicy wlekli się do domów w szarej smudze wstającego dnia.

Sara pomachała do Flinna i zsunęła się po rynnie na ziemię. Zrobią jeszcze jedną rundę po Łachmantargu i wrócą do swojej kryjówki.

Po drodze przeganiali do domów małe dzieci i plątających się po ulicy wyrostków. W jednym z zaułków na własnym terenie Sara dojrzała parę eleganckich butów wystających zza kubła na śmieci.

Kubły na śmieci były w Łachmantargu czymś nowym, jednym z pomysłów królowej. Ona chyba sądziła, że ludzie będą do nich wkładać odpady, zamiast zostawiać je w rynsztokach.

- Hej, wy tam! - powiedziała Sara. - To niebezpieczne spać w tym miejscu w takich butach! - Trąciła jeden but nogą. To, w jaki sposób but opadł bezwładnie, powiedziało jej jasno, że ich właściciel już ich nie potrzebuje.

- Flinn! - syknęła. - Chodź no tu!

Za kubłem leżały dwa ciała: kobieta i mężczyzna, oboje wystrojeni w fatałaszki błękitnokrwistych, z czarodziejskimi stułami, w które wsiąkła krew. Mieli poderżnięte gardła.

Flinn wpatrywał się w nich, klnąc pod nosem.

Sara uklękła obok ciał i obmacała je. Ten, kto ich załatwił, zostawił sakiewki. No i buty.

- Nie mają czaromiotów - zauważył Flinn. Miał rację, brakowało amuletów, a przecież czarownicy nie rozstawali się z nimi nigdy, nawet gdy szli za potrzebą.

Sara i Flinn przeszukali teren, lecz niczego nie znaleźli.

Flinn kucnął przy ciałach i uważnie przyjrzał się ich ubraniom.

- Popatrz na to - powiedział, przesuwając dłoń wzdłuż ciała czarownika.

Na pelerynie narysowano krwią ledwie widoczną pionową linię, wokół której wił się zygzakowaty kształt.

Flinn usiadł na piętach.

- Na co ci to wygląda?

Gdy Sara nie odpowiadała, podstawił jej pod nos talizman wykonany przez tego miedzianolicego od Cat.

Sara spojrzała jeszcze raz. Teraz to zauważyła - wąż i berło. Symbol gangu Króla Demona, czyli Bransoleciarza Alistera.

- To nie ma sensu - powiedziała po długim milczeniu. - On już to rzucił.

- Ale zebrał sobie gang, ma kryjówkę i chce wrócić do gry - mruknął Flinn. - Mówił, że nie chce nas przyjąć, bo to zbyt niebezpieczne.

Sara nie wiedziała, co powiedzieć.

- Myślisz, że oni maczali w tym palce?

- A czy to ma znaczenie? - burknął Flinn.

- Myślisz, że załatwia przypadkowych czarowników?

- On albo może Cat Tyburn… Ona nie ma sobie równych w używaniu noża.

Sara kręciła głową.

- Ale on sam jest czarownikiem. Tak czy inaczej, Bransoleciarz jest za sprytny na coś takiego.

Flinn oblizał wargi.

- Nie zapominaj, co powiedział w Zaułku Złodziei. Że nie wtajemniczy nas w swoją grę. I nazywał to durnym przedsięwzięciem skazanym na niepowodzenie. Może dlatego nie chciał nas wciągać.

- Zabrałby im sakiewki - zauważyła Sara. - Żeby wyglądało na zwykły napad.

- Chyba że chodziło mu o coś innego. Bo po co by zostawiał swój znak?

Sara nie chciała się poddać, lecz nie była w stanie wymyślić kolejnego argumentu.

- Może Bransoleciarz postradał zmysły - powiedziała, marszcząc czoło. - Pamiętasz, jak się zachowywał po tym, jak spłonęła jego mama i Mari? Nigdy nie widziałam, żeby ktoś tak rozpaczał.

- Niedługo zjawią się tu niebiescy - zauważył Flinn, spoglądając na słońce.

Sara szukała rozwiązania.

- Wiem, co zrobimy. - Zmięła w dłoni koniec stuły czarownika i docisnęła ją do rany na szyi, by nasiąkła krwią. Potem przesuwała zakrwawioną stułą po symbolu na pelerynie, aż wszystko zamazała. - Dobrze, że to jeszcze świeże - mruknęła. Jedną z sakiewek podała Flinnowi, a drugą włożyła do swojej torby. - To też zabierzmy. Będzie wyglądać na napad z kradzieżą.

Następną rzeczą, jaką pamiętała, było to, że Flinn ściągał z trupa buty.

- Klanowa robota - powiedział, gdy spojrzała na niego z wyrzutem. - I chyba mój rozmiar.

Kiedy słońce wyłaniało się znad wschodniego zbocza, Sara i Flinn byli w drodze do swojej kryjówki. Sara miała nadzieję, że udało im się zatrzeć ślady ich herszta, lecz w głębi duszy dręczył ją niepokój.

Jeśli nie przestanie, w końcu go złapią, myślała. I tym razem na pewno zawiśnie.

 


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron