Bernard Czarownice z Wolfensteinu 01 Pierscien i sito Julia Bernard




Dla T.

Za tamten krzyk, czerwcową nocą odbity ludzkim echem od upałem nagrzanych kamienic przy Rue des Abbesses.



Prolog


Jest dwudziesty szósty grudnia dwa tysiące ósmego roku.

Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. To miał być piękny dzień, całe te święta miały być wyjątkowe. Naprawdę na nie czekałam, choć nie jestem już człowiekiem. Mój stosunek do religii nie ma tutaj jednak znaczenia. Miała być wielka choinka i długie wieczorne rozmowy przy kominku, pomarańcze ozdobione wzorami z goździków, leniwe picie kawy i okruchy makowca spadające na kanapę. Gonitwy po zaśnieżonym lesie i zjeżdżanie na tyłku z dachu. I takie poczucie wszechobecnej radości, że właśnie tu i teraz jest dobrze. Jest idealnie. Pierwsze prawdziwe, rodzinne święta.

Jestem sama. Jestem w drodze od trzech tygodni, jeżdżę zygzakiem po Europie, udając przed samą sobą, że próbuję dotrzeć do Grenady. Ale czy potrzebowałam aż trzech tygodni, by pokonać połowę trasy z Krakowa? Powinnam wiedzieć, że to, co się mi przydarza, nie zależy tylko ode mnie. Okazało się, że właściwie nie mam wpływu na to, jak toczy się moje życie.

Wystarczy, że urodzisz się w takiej rodzinie jak moja, i już masz przesrane.

Nie mogę powiedzieć, że pojawienie się całkiem innego boga niż ten, który zgodnie z tradycją przychodzi do nas w grudniu, miało jakieś większe znaczenie. Nie mogę nawet powiedzieć, że moja rodzina odegrała jakąś istotną rolę w tym cholernym wydarzeniu. Przecież nic się nie zmieniło na świecie, prawda? Tylko nas już nie ma.

Pamiętam dni, godziny, momenty. Pieszczę je codziennie, wyciągając z pamięci, zmuszając, by zamieniały się w sny.

Pozornie nieważne szczegóły, słowa, gesty. Błyski i obrazy.

Cały tamten czas wydaje mi się teraz takimi świętami. Czasem, jadąc nocą, zjeżdżam na pobocze i zatrzymuję samochód, żeby zapisać jakiś szczegół albo zdanie, które nagle mi się przypomina. Boję się, że coś mi ucieknie i nigdy już tego nie odnajdę.



I. W taką noc wszystko się zmienia


Droga była szara, miejscami połyskująca od deszczu.

Regularnie mijane słupki z odblaskowymi światłami przypominały, że ta nocna jazda ma jakiś sens, prowadzi dokądś, gdzieś ma się skończyć, a sama droga i pędzący nią samochód należą do świata opanowanego przez reguły, przepisy i normy.

Co sto metrów dzięki tym nagle powoływanym do życia światłom Martyna miała szansę uświadomić sobie, że jest coś stałego, pewnego i bezpiecznego; że to nie zaginiona droga na pustkowiu.

O trzeciej nad ranem można czasami zapomnieć, jak wszystko wygląda w świetle dziennym. O trzeciej nad ranem można, pomimo świadomości, gdzie dokładnie się znajdujesz, mieć złudzenie, że jest się jedyną osobą w promieniu wielu kilometrów. A nie zawsze spokój samotności jest tym, czego potrzebujesz nocą na drodze. I nigdy nie należy liczyć, że nocą na pustkowiach nikogo się nie spotka.

Monotonny dźwięk pracujących wycieraczek stał się denerwujący na tyle, że Martyna prawie w panice przeskakiwała po stacjach radiowych, szukając czegokolwiek, co choć na chwilę zajęłoby jej myśli. Znajomej melodii, jakichś słów zaczepienia w nocnej audycji. To taka zależność od otoczenia, obrazów, dźwięków — wszystkich bodźców, które pozwalały jej łapać się lin ratunkowych, aby tylko nie zostać z samą sobą. To nie była niechęć do siebie, a raczej strach, że będzie musiała przyznać się do kilku spraw. Kto jak kto, ale ona coś na swój temat wiedziała, choć byli i tacy, którzy uważali, że wiedzą więcej.

Zrezygnowana włączyła płytę i z zadowoleniem zaczęła wystukiwać na kierownicy znajomy rytm. Minimalnie otworzyła okno i sięgnęła po papierosa. Zostały jeszcze dwa. Przydałaby się całodobowa stacja benzynowa, koniecznie z dobrym ekspresem do kawy. Na widok świateł z naprzeciwka przez ułamek sekundy miała chęć, by zjechać na lewy pas — wprost pod nadjeżdżające auto. Koniecznie musi się zatrzymać, żeby kupić papierosy.

W szarej godzinie, na granicy dnia i nocy, każdy przydrożny bar, bez względu na to, jak bardzo starano się, aby jego wystrój zachęcał do odwiedzin, wygląda obskurnie.

Zmęczenie tych, którzy musieli się w nim zatrzymać, ich poczucie obcości i niechęci sprawiają, że obrusy na małych stolikach są smutniejsze niż robiony dwanaście godzin wcześniej makijaż na twarzy stojącej za barem bufetowej. Jeśli lądujesz w takim barze pod koniec nocy, znaczy to, że ostatnie godziny znowu przyniosły rozczarowanie. Albo od dobrych paru lat nic nie zmienia się na lepsze. Na tej trasie bary się nie zmieniały.

Czasem w jakimś przebłysku szaleństwa właściciel tego czy innego przybytku gastronomii próbował uatrakcyjnić wystrój, inwestując we wszystko, co się świeci i przyciąga wzrok: od pozłacanych rurek przy barze, po mrugający z oddali neon; w cały ten blichtr brany za elegancję. Ale zmęczony wzrok wciąż tych samych klientów, ich apatia i niechęć do własnego losu, który nieustannie przywodził ich do tych miejsc, tworzyły atmosferę, której nawet stojące na bufecie tańcząco-śpiewające welurowe kwiatki nie były w stanie rozweselić. Martyna znała większość z tych gastronomiczno-czyśćcowych miejsc, kiedyś przejeżdżała tę trasę wielokrotnie.

Zaparkowała niedaleko wejścia do baru, ale poza zasięgiem światła z wiszącego nad drzwiami halogenu, i wyłączyła silnik.

Oparła głowę o fotel, a chwilę później przymknęła oczy.

Jednostajnie uderzający o dach deszcz, cisza oraz ciepło we wnętrzu samochodu wywołały skojarzenie z bezpiecznym schronieniem. Im dłużej myślała, jak bardzo na zewnętrz jest zimno i mokro, co potrafi siekący deszcz i nieprzyjemny wiatr, tym bardziej doceniała ciemne i ciepłe wnętrze samochodu. Z perwersyjną przyjemnością przyglądała się spływającym po przedniej szybie kroplom. Kiedy bezwiednie je policzyła, a liczby pierwsze zamrugały do niej radośnie, zacisnęła mocno powieki. Gdyby tak mogła otulić się mocniej płaszczem i zasnąć…

Odwróciła się i dotknęła ramienia córki, śpiącej na tylnym siedzeniu.

— Amelka — powiedziała cicho. — Idę po papierosy i kawę, zaraz wracam.

Dziewczyna ocknęła się, pocierając dłonią oczy i rozmazując jeszcze bardziej czarne smugi tuszu, który upodobnił

ją do płaczącego pierrota. Ziewnęła. Nieprzytomnie spojrzała na matkę i wymruczała coś, co mogło równie dobrze znaczyć „Idę z tobą”, jak i „Co mnie to…”. Martyna wysiadła, drżąc z zimna i przytrzymując pod szyją niezapięty płaszcz. Parking był wysypany drobnym żwirkiem, każdy jej krok rozbrzmiewał nieprzyjemnym chrzęstem. Rozglądnęła się uważnie, choć krąg światła pozwalał tylko na znalezienie drogi do wejścia. Niknące w mroku kontenery na śmieci obok budynku były prawie niewidoczne, ale właśnie na nich kobieta najdłużej zatrzymała wzrok. Dochodząc do szklanych drzwi baru, odwróciła się do idącej za nią skulonej postaci w długim czarnym płaszczu. Córka minęła ją w drzwiach.

— Umyję się, weź mi kawę.

Nigdy nie przyznałaby się do tego, że każda rozmowa z córką była dla niej torturą. Przecież od lat świetnie sobie radziła z samotnym wychowywaniem małej, prawda? Wszystko dzięki dobrej organizacji i planowaniu. Jeśli zawczasu się o wszystkim pomyśli, można sobie poradzić. Dostrzec niesprzyjające okoliczności, wybiegając o kilka kroków w przyszłość. Myśleć, myśleć… i zapobiegać. Odpowiednio wcześnie zapisać dziecko do przedszkola, aby uniknąć przykrych niespodzianek przy przyjęciu. Uciąć znajomość, która może być kiedyś ciężarem.

Dostrzec problem z nauką i zapewnić korepetycje. Uprzedzić problem, zanim się zacznie. Być czujnym. Zanim córka zacznie zadawać pytania, zapewnić pomoc psychologa, który oswoi ją z myślą, że bez ojca też można żyć. I psychiatry, który pomoże jej poradzić sobie z pewnymi niepokojącymi objawami, jeszcze zanim się pojawią. Stop. Martyna nie myślała w ten sposób. Nie „zanim się pojawią”, a „JEŚLI się pojawią”. Zabezpieczyć ją przed przyszłością. Kochając ją do szaleństwa, nie zbliżać się za bardzo. Żeby jej nie skrzywdzić. Nie pobrudzić.

Siedząc naprzeciwko córki w tym smutnym barze o czwartej nad ranem, patrząc na jej bladą, zmęczoną twarz, już bez tego ostrego makijażu, z lękiem myślała, że właśnie teraz ich rozmowa powinna być inna niż poprzednie. Przygotowane zdania, mądre, okrągłe i logiczne, wyświechtane przez ostatnie osiemnaście lat frazesy nie pasowały ani do tego baru, ani do tej nocnej ucieczki. Była dorosła, odpowiedzialna, dlaczego więc czuła się zagubiona i słaba, patrząc, jak Amelka monotonnie chwiała się w przód i w tył, zgarbiona nad szklanką z gorącą kawą, grzejąc o nią ręce? Bała się, panicznie się bała. Nie chciała tej rozmowy. Jeszcze nie teraz.

Siedziała więc w milczeniu, patrząc na córkę i jej czarne włosy do ramion, warstwami sterczące do góry. Przypominały teraz poszarpaną we wszystkie strony sierść owczarka collie.

Patrzyła na owalny medalion z laki, zawieszony na szerokiej czarnej aksamitce. Płaszcz, którym szczelnie się otuliła — także czarny, z grubego aksamitu — upstrzony był błotnymi plamami.

Mignęła jej scena ze sklepu, kiedy razem kupowały ten płaszcz.

Głupie miny, które robiły do lustra w przymierzalni.

— Dobrze się czujesz? — Tylko na takie słowa pozwala jej lęk przed własnym dzieckiem i poczucie winy. W odpowiedzi usłyszała niewyraźne mruknięcie. — Może coś zjesz? Na pewno mają tu jakiś żurek albo frytki. Zaraz coś ci zamówię.

— Mamo, przestań. Nic nie chcę.

Amelia odwróciła się do okna, za którym powinien znajdować się parking. Wydawało jej się jednak, że nie ma tam prawie nic, poza deszczem i mgłą. Tylko zniekształcony obraz dwóch kobiet siedzących przy stoliku. Myśli dziewczyny bezwiednie biegły utartym torem, jak zwykle, kiedy chciała uciec od nieprzyjemnej sytuacji. Wyobrażała sobie siebie jako nieruchomą postać na obrazie. Cała sytuacja była tylko sceną uchwyconą przez malarza, chwilą, która ciągnęła się w nieskończoność — bo tak ją namalował jakiś demiurg. Teraz wystarczyło nadać tytuł temu dziełu. „Rozmowa przy kawie”, „Przerwa w podróży. Fragment” albo „Kompozycja dwóch ciał

nr 18”. A może „Cisza”? „Pieprzona Cisza Między Matką i Córką”.

Martyna zapaliła papierosa, zaciągnęła się i także spojrzała w ciemną szybę. Trzymaną nadal w ręce zapalniczką zapaliła stojącą na środku stolika, do połowy wypaloną świeczkę, którą przystrojono nadpalonymi sztucznymi kwiatkami.

— Pieprzona cisza między matką i córką, martwa natura ze świecą — powiedziała głośno.

Pościel była mokra od potu. Trzymała w rękach róg kołdry, kurczowo przyciskając go do piersi, jakby usiłowała zatrzymać przy sobie coś, co miało zostać jej odebrane. Córka. Stało się coś złego. Powoli regulowała oddech, rozglądając się po ciemnej sypialni, jakby chciała dojrzeć w którymś kącie grożące jej niebezpieczeństwo. Jakiś cień, szept — cokolwiek. Chciała zobaczyć, co rodziło lęk, musiała mieć wroga przed sobą.

Najgorszy jest strach, którego przyczyny nie można zobaczyć.

Szukała wzrokiem czegokolwiek, by tylko odsunąć myśl, która coraz mocniej i jaśniej pchała się do przodu. Amelka. I coraz silniejsze przeczucie, że to już. Stało się.

Uspokoiła oddech, poczekała, aż przechodzące przez nią na przemian fale gorąca i zimna wreszcie przestały wędrować po spoconym ciele. Tak naprawdę mimo woli odczuła ulgę. Nie musi już żyć w strachu przed tym, co się ma zdarzyć, nie będzie sobie wyobrażać, w jakich okolicznościach to się stanie. Już po wszystkim. Nie włączy światła, nie wyskoczy z łóżka, zaczynając realizować ustalony plan. Jeszcze przez te kilka minut w ciemności może udawać, że nic nie wie, że nic się nie stało. Tak jak wtedy, gdy osiemnaście lat temu, obudzona przez pierwsze skurcze porodowe, chciała zasnąć z powrotem, udając, że nic się nie dzieje, a to, co ma nastąpić, co właśnie się zaczęło, może spokojnie zaczekać do jakiejś rozsądniejszej porannej godziny. Takiej, kiedy już wypije kawę. Takiej, kiedy wróci już Artur. Przecież nie mogła zacząć rodzić bez niego, prawda?

Potem okazało się, że może bez niego i urodzić, i żyć — nawet wkręcać żarówkę potrafi bez jego wskazówek.

Teraz też powinna sama sobie poradzić. Nie mogła temu zapobiec, choć robiła, co w jej mocy, licząc na jakiś kosmiczny zbieg okoliczności, który zapobiegnie losowi. Znowu ta naiwność dająca ucieczkę przed rzeczywistością. Znowu to jej typowe: „Może jednak ta burza przejdzie bokiem i mnie nie zauważy?”. Czasami się to sprawdzało. Ale żeby liczyć na to w tym przypadku? Brawura czy słabość? Co właściwie robiła?

Odcinała córkę od MOŻLIWOŚCI, okoliczności, informacji — licząc, że oszuka cały świat. Udawała, że ich tutaj po prostu nie ma. Działanie mające równie duże szanse na powodzenie, jak ignorowanie skurczy, by powstrzymać poród. Jak namawianie córki, żeby wyrzuciła plakat z tamtym obrazem.

Sięgnęła po leżący na nocnym stoliku telefon, sprawdziła godzinę i odłożyła go delikatnie z powrotem. „Pasący się” telefon. Kabel ładowarki wygląda jak cienka rureczka kroplówki. W kuchni włączyła tylko małą lampkę, stojącą na blacie służącym im za stół. To wysoki bar z blatem z konglomeratu, z dwoma trzymającymi straż wysokimi stołkami barowymi. Kolejne „na przekór”. Nie chciała typowego drewnianego stołu, dającego złudzenie przytulności i ciepła rodzinnego. Gdyby miała kupić stół — właśnie taki by wybrała.

Jednak realizowała konsekwentnie, choć już dawno bez przekonania, swój plan odcinania się od tamtego stołu, od tamtego domu, od Adeli.

Amelia krzywiła się na początku na ten bar, mówiąc o nowobogackich, nowoczesnych bubkach, którzy wolą balansować na niewygodnych krzesłach, narażając się chętniej na odciski na siedzeniu niż posądzenie o prowincjonalność albo jeszcze gorzej — na przeciwstawienie się swojemu dizajnerowi.

Ta mała lampka, biurkowy grzybek z lat trzydziestych, była jedynym ustępstwem na rzecz wpuszczenia tu cieplejszego nastroju. Zardzewiały gwóźdź w paczce z nowymi, sterylnymi igłami.

Nie przywykła do całkowitej ciszy w mieszkaniu. Przecież domy żyją — ktoś się kręci po kuchni, zawsze coś szumi, stuka, coś działa i buczy. W domu zawsze była Antośka, szurająca pantoflami po skrzypiących deskach podłogi, podśpiewująca pod nosem kościelne pieśni albo mamrocząca litanie. I pracujące drewno schodów, boazerii, drzwi i podłóg. I szepty w ciemności.

A tutaj… w świeżo wybudowanym apartamentowcu, w którym na dziesięć mieszkań zajęte są tylko dwa, ta cisza naprawdę pozbawiona była życia. Mury bez historii.

Musiała być przerwa w dostawie prądu, bo elektryczny wyświetlacz zegara na kuchence mrugał nic niemówiącymi zerami. Komputer chodzący zwykle dwadzieścia cztery godziny na dobę, którego mruczenie było słyszalne w całym mieszkaniu, też milczał bezradnie. Rzuciła okiem na wielki okrągły zegar z chromowanej stali, wiszący między dwoma oknami kuchni, który na szczęście działał na baterie. Pięć po pierwszej. Minęło dopiero pięć minut, ale już nie mogła udawać, że nic nie wie.

Włączyła czajnik i wróciła do sypialni po komórkę. Telefon zadzwonił w momencie, gdy odłączała mu „kroplówkę”. Na widok numeru na wyświetlaczu wciągnęła głęboko powietrze i, siadając ciężko na łóżku, odezwała się pierwsza.

— Witaj, mamo.

Halloweenowy zwyczaj urządzania imprez z motywami grozy rodem z popularnych horrorów był dla nich tradycją od szóstej klasy szkoły podstawowej. Zabawę zaproponowaną przez zdesperowaną panią od angielskiego, pragnącą za wszelką cenę zainteresować uczniów przedmiotem, z początku przyjęli z charakterystyczną dla młodzieży niechęcią do wszystkiego, co narzucone. Wymuszone zainteresowanie czymś, co zbyt wyraźnie pokazuje, że jest tylko kolejnym zadaniem do zaliczenia. Choć większość ludzi z klasy po zakończeniu podstawówki wybrała różne gimnazja, a potem licea, to w halloweenowy wieczór spotykali się nadal, wierni obcej tradycji kostiumów i sztucznemu nastrojowi grozy.

Z każdym rokiem te spotkania coraz mniej kojarzyły się Amelii z „Teksańską masakrą piłą mechaniczną” i atrapami siekier wbijanych w głowę, a coraz bardziej miały posmak czegoś o wiele bardziej fascynującego. Odkryła prostą prawdę o tym, jak duży ładunek seksualny niesie w sobie każda wzmianka o mrocznej stronie. Szczególnie tego rodzaju mrocznej stronie, która jest prowokującym przebraniem. W drugiej klasie liceum zamieniła pokrwawione farbą bandaże mumii na długą czarną suknię, rozpuściła czarne włosy i pomalowała usta na ciemnoczerwono. Andrzej, kiedy przyszedł po nią tamtego wieczoru, jęknął z zachwytu, potwierdzając, że osiągnęła zamierzony efekt. A był przecież wyrocznią w sprawach zamierzonych efektów. Nawet matka, nudna pedantka i perfekcjonistka, ufała jego osądowi, wiedząc, że sugestia, aby szal założyć na lewe, a nie prawe ramię, może zmienić całkowicie wymowę stroju — z „oficjalna elegancja” na „elegancja z obietnicą”. Tamta sukienka, samodzielnie przerobiona z jakiegoś szmateksowego ciucha, wyrażała dokładnie to, co Amelia chciała. A chciała krzyczeć, że wie, czym jest niepokój mieszkający w niej od jakiegoś czasu, czym jest rodząca się kobiecość, chęć zwracania na siebie uwagi, jak wielką siłą dysponuje w jednym spojrzeniu czarnych oczu, co może zdziałać lekki ironiczny grymas ust i co się dzieje, kiedy, nie mówiąc nic i zachowując kamienną twarz, lekko unosi jedną brew.

Tego wszystkiego dowiedziała się podczas wakacji spędzonych z matką w małym miasteczku w Toskanii, gdzie jak co roku wynajmowały ten sam dom. Tym razem w sąsiedztwie pojawił się starszy o dwa lata chłopak, Anglik, który już po tygodniu swoich reakcji na widok Amelii dał jej do ręki broń, jaką jest pewność siebie. Obserwując tego biednego chłopca z prawie naukowym zainteresowaniem, zrozumiała także, że im bardziej jest chłodna, zachowawcza — w domyśle: tajemnicza — tym bardziej biedny Hugh popada w obłęd. Z pewną niechęcią doszła też do wniosku, że idealny wzór do naśladowania, by dojść do perfekcji w doprowadzaniu mężczyzn do owego obłędu, ma nieustannie na wyciągnięcie ręki. Jej własna matka. Obserwująca wszystkich i wszystko zimno, bez emocji, uśmiechająca się uprzejmie tylko ustami, pozostawiająca oczy niezmiennie takie same — jak dwa zimne skanery.

Pewnej nocy na plaży dziewczyna poszła krok dalej.

Ulegając szaleństwu, które sama rozpaliła w Hugh, rozładowali napięcie rosnące w nich od początku znajomości. Chłopak był nieporadny, wzruszający i delikatny, a na koniec sam się rozpłakał — „ze szczęścia”, jak powiedział. Wysłuchała z pewnym zażenowaniem jego zapewnień, że będą razem na wieki. Została z nim do rana, głaszcząc go po głowie. Trochę mniej podobała jej się następna noc, kiedy, wracając do letniego domu, spotkała na pustej wiejskiej drodze ojca Hugh. Też chciał przekazać jej jakąś ciekawą wiedzę, a może rozładować własne napięcie, które męczyło go, odkąd pierwszy raz zobaczył Amelię na plaży. Krzyknęła, przestraszona, tylko raz, a mężczyzna wycofał się w panice, z wykrzywioną bólem twarzą. Uciekła do domu. Następnego dnia Hugh przyszedł do niej, mówiąc, że musi wyjechać — jego ojciec zmarł w nocy, znaleziono go na plaży. Miał atak serca. Pożegnali się łzawo i czule, obiecując sobie, że będą codziennie do siebie pisać mejle. Nie odpisała na żaden.

Czuła, że niewprawne pieszczoty Hugh i jego drżenie, zanim w nią wszedł, nie były tym, czym wszyscy tak się zachwycają. Przez następny rok szukała okazji, by się przekonać, jak to może być. Właściwie nie szukała, ale zastanawiała się, jak taką okazję złapać. Jak trafić na kogoś, kto jej nie rozczaruje, zagwarantuje idealny przebieg zdarzenia?

Potrzebowała kogoś, kto tak jak ona potraktuje niezobowiązujący, dobry seks jako wyjątkową, spontaniczną chwilę — bez czułych słówek, zaklęć i zbędnej tkliwości.

Nie mogła zgodzić się z tym, że mężczyzna, z którym pójdzie do łóżka, będzie kolejnym Hugh. Nie chciała kochanków niepewnych swych ruchów, spiętych, przejętych i szepczących jej do ucha jakieś bzdury. Od tamtych wakacji czuła, że wciąż na coś czeka, a podniecenie wywołane tym oczekiwaniem nie pozwalało jej spać ani skupić się na czymkolwiek. Jakby stała przed wielkimi ciężkimi drzwiami, czekając, aż ktoś je w końcu otworzy, bo chwilę wcześniej usłyszała: „Już otwieram” i szczęk przesuwanej zasuwy. Te parę sekund między obietnicą, że zostanie wpuszczona, a momentem, gdy drzwi naprawdę zaczną się uchylać, rozciągało się w nieskończoność, jakby czas się zatrzymał. Przynajmniej wiedziała, że znajduje się w dobrym miejscu, i wiedziała, co chce znaleźć w środku.

Dzisiaj założyła sukienkę, którą wybrał jej Andrzej. Długą do kostek, wierną kopię sukni Morticii Addams, z charakterystycznymi poszarpanymi na końcach rękawami i wielkim dekoltem. Przygotowała się do tego wyjścia z pietyzmem, jakby miała stanąć przed komisją oceniającą jej wygląd. Długa kąpiel i balsamy wcierane w ciało nie były jednak zabiegami przed wyjściem na scenę. Bardziej przypominały przygotowania ofiary przed złożeniem na ołtarzu.

Pół godziny zajął jej makijaż — blady podkład i dużo, dużo czarnych cieni na powiekach.

Komisja czekała, wprawdzie tylko z jednym sędzią, ale za to bardzo surowym. Kiedy wyszła z łazienki, stanęła na środku swojego pokoju, czekając na werdykt. Andrzej, leżąc na jej łóżku, nie powiedział ani słowa, ale jego mina mówiła: „Jest twój, kochana”. Podszedł do niej, pochylił się i, zamknąwszy oczy, wciągnął głośno powietrze, rozpoznając zapach perfum.

— Idealny wybór.

W knajpie był tłok, nawet na schodach prowadzących do dolnej części lokalu stało mnóstwo osób z drinkami w rękach.

Przeciskali się między ludźmi, pokonując powoli okupowane schody. Z ulgą chwycili blat kontuaru przy barze w dolnej sali, popatrzyli na siebie ze śmiechem i prawie równocześnie krzyknęli: „Piwo!”.

— To głupie, Ami, że stoimy tutaj, zamiast przysiąść się do reszty. — Andrzej stuknął jej kufel swoim. Wyprostował się, delikatnie wygiął i ocenił wzrokiem tyłek stojącego obok chłopaka. Gdy z powrotem pochylił się nad barem, pokiwał potakująco głową do obserwującej go z rozbawieniem dziewczyny. — Ale ma to też swoje plusy, kochanie.

— Daj mi jeszcze chwilkę. Przestań choć przez chwilę myśleć o sobie i skupmy się na mnie. Przyszedł już? — Pociągnęła łyk piwa, starając się z całej siły, by nie odwrócić się i nie popatrzeć na trzy złączone stoliki w głębi sali, przy których siedziało całe ich towarzystwo.

— Jeeeeszcze nie. Nadal nie rozumiem, dlaczego właśnie on. Mówisz o tym, jak nisko cenisz ograniczone umysły i pewną, nie bójmy się powiedzieć, miałkość, po czym twierdzisz, że interesuje cię typ najbardziej ograniczony ze wszystkich nam znanych. I te pastelowe koszule. — Wykrzywił twarz w niekłamanym obrzydzeniu. — Powiedz mi więc jeszcze raz, słodka moja Ami, po co nam ten facet?

Słuchając Andrzeja, można by odnieść wrażenie, że nie przegadali tego tematu przez parę ostatnich nocy i w ostatnim czasie mieli jakikolwiek inny temat do szeptanych nieustannie dyskusji.

— Powiedz mi, kochanie — wyszeptał jej do ucha, obejmując ją jedną ręką — dlaczego tu spiskujemy, zamiast się bawić? Dlaczego czekasz z takim napięciem, żeby go zobaczyć?

— Ostatnie słowo prawie wymruczał.

Odwróciła się do niego i niskim, seksowym głosem, dotykając prawie swoimi ustami jego ust, wyszeptała:

— Bo ma cudownie umięśnione uda.

Z udawanym podnieceniem syknął, wciągając powietrze.

— Niegrzeczna dziewczynka, niegrzeczna. Zachwytu nie podzielam, ale rozumiem, że… — Zawiesił głos, patrząc nad jej głową w stronę wejścia. — Jest.

Na schodach, które niedawno sami z trudem pokonali, stał chłopak, wystarczająco wysoki, by zwracać na siebie uwagę samym wzrostem. Jakby wątpiąc w warunki dane przez naturę, rzucał się w oczy także dzięki idealnie wystylizowanym półdługim włosom, z perfekcyjnie wyprostowaną grzywką przysłaniającą pół twarzy. I dzięki podkreślającej jego szczupłe ciało koszuli w pionowe pastelowe pasy.

— Za balejaż dał ze trzy stówki, jak mniemam… — mruknął jej do ucha Andrzej, ale w jego głosie bardziej można było wyczuć zazdrość niż potępienie. — Chodź, słodka, Legolas przybył.

Amelia odetchnęła głęboko, chwyciła chłopaka pod ramię i, torując sobie drogę wyciągniętym przed siebie kuflem, ruszyła do stolików okupowanych przez znajomych. Nagle zaczęło jej się spieszyć, by dotrzeć tam możliwie najszybciej. Wyglądało to tak, jakby dużo wyższego od siebie Andrzeja ciągnęła za sobą siłą. Jej uwadze nie umknęły jednak rzucane na niego, niby od niechcenia, spojrzenia mijanych dziewczyn. Mógł spokojnie uchodzić za Latynosa, choć widzącym go pierwszy raz dziewczynom kojarzył się raczej — mimo braku długich włosów — z Indianinem. Wysoki wzrost, bardzo ciemna karnacja, ostre, męskie rysy twarzy i nieustannie zachwycające wszystkie kobiety czarne oczy sprawiały, że większość z nich od razu chciała zostać Pocahontas. Ubrany był zgodnie z obowiązującą na ten wieczór konwencją — w długi czarny surdut bez guzików i kolorowych akcentów, wyglądający jak strój wypożyczony z teatralnej garderoby. Spod kołnierza wystawał biały koronkowy żabot. Zwracał na siebie uwagę z premedytacją, uwielbiał być podziwiany.

— Proszę, oto i nasza wyjątkowa, słodka parka wampirów — przywitał ich chłopak siedzący między dwiema dziewczynami, które pod względem makijażu wcale nie różniły się od Amelii.

Mocno blade twarze, wyraziście zaznaczone czarnymi kreskami oczy i krwistoczerwone szminki na ustach. Obydwie miały krótko obcięte jasne włosy. Paweł, drobny chłopiec z płomiennie rudymi włosami i piegami na całej twarzy, obejmował je obie gestem zadowolonego posiadacza. Nie przeszkadzał mu fakt, że wszyscy wkoło wiedzieli, jak żałosny jest to gest. Do legend przechodziły jego nieudane próby zbliżenia się do którejkolwiek z nich.

Andrzej syknął jak wampir spragniony krwi i objął ramieniem Amelię. Dziewczyna odchyliła głowę na bok, odsłaniając szyję i uśmiechając się ironicznie, kiedy przejechał językiem od krawędzi sukni na nagim ramieniu po płatek ucha.

Nagrodą za to przedstawienie był jęk obrzydzenia obydwu dziewczyn i okrzyk zachęty ze strony Pawła.

— I to by było na tyle, moi drodzy — wesoło stwierdził Andrzej, siadając na wolnym krześle.

Witając się z innymi i przerywając im rozmowy, wprowadził małe zamieszanie, z którego był najwidoczniej bardzo zadowolony. Amelia usiadła między nim a blond wampirzycą.

— Czasami wydaje mi się, że powinniśmy sobie odpuścić — powiedziała, pociągając łyk z kufla i rozglądając się po znajomych, skupionych przy tych trzech stolikach.

Dziewczyna nachyliła się w jej stronę i zapytała konspiracyjnym szeptem:

— Odpuścić? Ale co: seks czy poszerzoną maturę z fizyki?

— Amelia zaprzeczyła ruchem głowy i uśmiechnęła się lekko.

Dziewczyna zgadywała dalej, tym razem mówiąc jeszcze wolniej. — Udawanie pary z Andrzejem, że niby on jest hetero?

Tym razem Amelia znieruchomiała na sekundę, ale i teraz pokręciła wolno głową.

— Przebieranie się — odpowiedziała — i udawanie, że się dobrze przy tym bawimy. A dzisiaj powinniśmy sobie odpuścić to odbieranie towaru gothom i tym sierotom, dla których prawdziwym światem jest rzeczywistość w anime.

— Trzeba być wiernym tradycji Halloween i dać sobie szansę, by poczuć się jak młodzież ze statystyk. — Blond wampirzyca odchyliła się na krześle, wypinając jednocześnie biust. — Kończy nam się czas, starzejemy się. Nie jara cię świadomość, że dzisiaj każdy, kto na ciebie spojrzy, widzi ciało do wyrwania? Takie, które nie myśli, nawet nie mówi? A jeśli mówi, to słowami Edgara Allana?

— I widzisz, Aniu, nie przygotowałaś się. Według statystyk młodzież nie czyta. Młodzież nie wie, kto to Poe, a jedyna znana im poezja to teksty piosenek o beznadziejności świata. Im głupsze, z tym większym zachwytem przyswajane. Tak więc nasz statystyczny rówieśnik, patrząc na mój głęboko wycięty dekolt, czarną sukienkę i krwiste usta, będzie widział tylko szansę na pukanko przerywane westchnieniem: „Chcę twojej krwi”, i nie ma szans, by szepnął mi do ucha w ekstazie: „W księgach znajdę może Ulgę w smutku po Lenorze, promienistej i dziewczęcej,/ którą tak zwą aniołowie — moje już nie dotkną ręce/bezimiennej mgły dziewczęcej”. I… i tak dalej, bo jedyne, z czym kojarzy mu się Lenor, to pranie.

— Cicho, idiotko, zdemaskujesz się — mruknęła ze śmiechem Anka, przetrząsając wielką torbę z frędzlami.

— Przed kim? Przecież wszyscy tu udają. — Amelia przeciągnęła się, unosząc ręce wysoko w górę.

Rozglądnęła się po znajomych twarzach. Biedne poprzebierane żuczki. Nawet gdy chcą poszaleć i się zabawić, muszą podejść do tego jak do maskarady. Oderwać się od komputerów, książek, dodatkowych zajęć i udawać młodzieńczą spontaniczność. Wszystkie te wpajane od dziecka zasady, szukanie im odpowiednich hobby i zainteresowań, które miały zapobiec zejściu na złą drogę, a przynajmniej przynależności do intelektualnej średniej krajowej, doprowadziły jedynie do tego, że nie zadowalają się zwykłymi rozrywkami młodzieży w tym wieku: piciem, eksperymentami z seksem (bez ograniczeń), robieniem burd czy choćby ćpaniem. Sięgali dużo dalej w poszukiwaniu ciekawych stymulatorów. Co nie oznacza, że robili coś innego. Dorabiali tylko do tego wszystkiego odpowiednią ideologię, upajali się, analizując własne zachowania i z ciekawością próbowali, jak daleko mogą się posunąć. Oczywiście, wszystko w ramach zdrowego rozsądku — nikt nie zaryzykowałby swojej zaplanowanej od dawna przyszłości, wstępu na dobrą uczelnię, a co najważniejsze — porównania do młodzieży statystycznej. Czyli tej wirtualnej grupy, którą stworzyli, prawdopodobnie najarani niezłym zielem, socjolodzy, twierdząc, że młodzież jest tępa, odporna na wiedzę, zaniedbana wychowawczo i agresywna. Grupy, która słucha popu i lubi kolor różowy.

Proszę, oto przed nią siedziało jakieś piętnaście osób przeczących statystykom. Piętnaście osób, pozbieranych przypadkowo, które łączył tylko fakt, że razem kończyły prywatną podstawówkę. Nieszczęśliwe produkty nadmiernej troski o ich intelekt, dorastające zbyt szybko, by rodzice mogli zauważyć, kiedy przekroczyły próg upadających autorytetów rodzicielskich, próg wiedzy posiadanej przez wychowawców i — najważniejszy — próg własnych możliwości. Ten minęły, odbijając się od ziemi, i nadal szybują w powietrzu, niebezpiecznie nabierając prędkości. Piętnaście osób plus Adrian. Interesujący ją w innym kontekście niż partner do rozmowy o konceptualizmie. Czy sama nie była zakłamana jak wszyscy? Pożądając do bólu jego ciała, pogardzając równocześnie nim samym? Ale właśnie to ją podniecało.

— Amelia… — Anka podała jej szklaną lufkę i zapalniczkę. — Jedziesz, kochana. Ja chcę zobaczyć fraktale na języku Adriana.

Wstała, opuściła ramiączko czarnej, obcisłej sukienki i przeszła na drugą stronę stołu. Rzucana mimochodem informacja nie była tylko efektownym zakończeniem rozmowy.

Była raczej ostrzeżeniem. Częścią zabawy, która ciągnęła się między nimi od lat. Zabawy w zaklepywanie. „Raz, dwa, trzy — moje”. Czy dzisiejszy wieczór może zapowiadać się jeszcze bardziej ekscytująco? Spod przymrużonych powiek obserwowała spokojnie, jak Anka, krygując się, wspomina coś o braku miejsca do siedzenia i pcha się Adrianowi na kolana.

Potem rzuca rozbawione spojrzenie na Amelię i, bawiąc się jego włosami, bezgłośnie mówi: „Raz, dwa, trzy…”.

— Ami, a ty czego się dowiedziałaś? — Andrzej nagle odwrócił się do niej i przesunął swoje krzesło tak, że mogła zobaczyć resztę jego rozmówców: dwie dziewczyny i trzech chłopców pochylonych do siebie na tyle, aby słyszeć się lepiej i nie krzyczeć podczas rozmowy. — Przepytałaś mamusię?

Zaskoczona próbowała skojarzyć, o co może mu chodzić, i z trudem przypomniała sobie ich ostatnią rozmowę o hipokryzji rodziców. O ich nieustannym narzekaniu w sprawie poszerzania horyzontów. Wszyscy starzy uważali dzisiejszą młodzież, czyli własne dzieci, za imbecyli, którzy nie tylko nie posiadają tak zwanej wiedzy ogólnej w zakresie literatury czy sztuki, ale, o zgrozo, nawet się tego nie wstydzą. Przeważnie tego rodzaju opinie rodziły się w chwilach, kiedy dorośli pragnęli sprawdzić wiedzę swych pociech na podstawie własnych zakurzonych wiadomości. Padały więc takie nazwiska, jak Hłasko, Witkacy, Gombrowicz czy Wojaczek. Rodzice wychodzili bowiem z założenia, że to, co było modne i ważne w czasach ich zamierzchłej młodości, musi i dziś wywoływać dreszcz emocji w młodych umysłach. Kiedy jednak taki młody umysł zadał sobie trud poznania tych uświęconych tematów, by zadowolić strapionych starych, i nieopatrznie sam zaczynał dyskusje, na przykład o „Narkotykach” Witkacego, niezawodnie trafiał nie tylko na oburzenie, ale przede wszystkim na całkowitą nieznajomość tematu. Próbując dowiedzieć się, co tak bardzo pociągało starsze pokolenie w tekstach Hłaski, dowiadywał się, że ktoś krzyczał: „Zastrzel psa, zastrzel psa”, ale po co i dlaczego należało biedne zwierzę uśmiercić, nikt już nie potrafił wytłumaczyć.

— Aaa… Niestety, muszę was rozczarować. Martyna, niestety, zawsze wie, o czym mówi. Pani Perfekcja nie daje się złapać na niczym — podjęła uprzejmie temat, próbując wzrokiem dać Andrzejowi do zrozumienia, że nie ma dzisiaj nastroju do jakichkolwiek dyskusji. Tym bardziej sztucznego bicia piany, mającego na celu tylko poprawienie u dyskutantów mniemania o sobie. Wszystko może się znudzić.

— A wiesz, to ciekawe. Mam taką teorię co do starych. — Niestety, Paweł zwrócił się wprost do niej. — Biorąc pod uwagę wykształcenie wymagające ścisłej wiedzy w przypadku lekarza, czyli twojej matki: trudne studia, wymagające kucia… — Zrobił znaczącą pauzę, podkreślając, do kogo skierowana jest ta przemowa. — …a także stopień zaangażowania w profesję, czego miarą może być sukces finansowy… — Wykonał gest wskazujący na Amelię, jakby samo dziecko było najlepszą lokatą kapitału, albo dając czytelny gest reszcie: „Oto przykład potomka, po którym widać, jaką forsą dysponuje jej matka”. — …mamy w końcu produkt końcowy, czyli takiego rodzica, który nie ma za bardzo pojęcia, o czym tak naprawdę mówi, próbując rozmawiać o czymś innym niż robienie kasy.

— Ty, weź, mów jakoś bardziej zbornie, co? — przerwał mu Andrzej, któremu nie spodobał się sam pomysł omawiania indolencji dorosłych na przykładzie Martyny. — I zejdź z pani patolog.

Paweł popatrzył na niego ze zdziwieniem, przeprowadziwszy natychmiastową kalkulację ryzyka, na jakie się naraża, drażniąc go nadal. Pokiwał głową i zaczął od początku:

— Dobra, mój ojciec jest inżynierem. W liceum większość czasu zajmowała mu nauka matematyki i fizyki, był w klasie profilowanej. Do tego dodatkowe lekcje, żeby uzupełniać program. Zainteresowania: informatyka, programowanie, gołe baby i strzelanki. Czas wolny spędzał z kumplami, potem z moją matką. Czytał mało, a właściwie nic nie czytał, poza obowiązkowymi szkolnymi lekturami, po prostu dbał o stopnie.

Na studiach, poza zakuwaniem i chlaniem w akademiku, za bardzo nie miał na nic czasu i zapewne ochoty. Potem pierwsza praca, parcie na sukces, rodzę się ja, jeszcze większe parcie na jeszcze większy sukces. Przyszła kasa, tak jak się spodziewał, potem rozwód, nowa kobieta, potem następna. I kasa, kasa.

— Paweł, twój ojciec naprawdę osiągnął sukces… — mruknęła jedna z dziewczyn.

— Oczywiście. Ja nie mówię, że nie. Ale dlaczego teraz uważa, że ja jestem głupszy od niego, kiedy był w moim wieku, mówiąc, że nie wiem, dlaczego Gombrowicz czy Witkacy uważani są za prowokatorów albo dlaczego o jakimś alkoholiku mówi się, że jest kaskaderem literatury? No żeż kurna! On też nie wiedział, bo w czasie, kiedy jego rówieśnicy w liceum tym się jarali, on siedział na korkach z fizyki. Wielkim łukiem omijał tych, według niego, idiotów, którzy oddawali się dyskusji o poezji, siląc się równocześnie na oryginalność. A całą swoją wiedzę o tych niby-kultowych kawałkach dostał od swojej dupencji numer trzy, bo nauczyła go kilku tekstów, żeby mógł błysnąć w jakimś towarzystwie, w którym coś takiego powinno się wiedzieć.

Amelia słuchała Pawła, starając się co jakiś czas sprawdzić, jak rozwija się sytuacja po drugiej stronie stołu. Teraz znowu zwróciła się do niego, udając, że cały czas skupia się na jego słowach:

— Powiedz, boli cię, że to dupencja go nauczyła, czy że on próbuje swoich tekstów dla gości na tobie?

— Boli mnie, że jest takim hipokrytą. I że wydaje na dupencję numer trzy więcej niż kiedykolwiek na moją matkę. — Chłopak się zaczerwienił, ale szybko znów przybrał maskę wyluzowanego. Ujął kieliszek z czerwonym winem, wznosząc toast w kierunku dziewczyny. — Wypijmy za błogosławionych, niemających ojców-hipokrytów. Albo ojców w ogóle.

Amelia podniosła swoje piwo i, mrużąc oczy w uśmiechu, dotknęła nim lampki z winem.

— Jak zwykle jesteś słodki, Pawełku.

Potem całą uwagę skupiła znów na Adrianie. Patrzyła na niego otwarcie, bardziej pytająco niż prowokująco. Śmiał się coraz głośniej, nachylając się do Anki, ocierając się o jej wyeksponowany biust. Amelia siedziała na wprost niego, odchylona do tyłu na oparciu krzesła, jedną rękę opierając na ramieniu Andrzeja. W drugiej trzymała szklankę z kolejnym piwem. Nie uśmiechała się, nie odgrywała komedii dla jednego widza, wydymając usta czy rozglądając się niby-obojętnie po sali. Obserwowała go spokojnie, jak obiekt naukowy, a może raczej jak dzieło sztuki, dzieło natury. Idealne proporcje, szczupłe ciało, ciekawie zarysowana szczęka, ciemne oczy. I te uda, które ciągle widziała w wyobraźni. Idealne ciało. Podniecał ją. Ulegając stereotypom, oceniała go jako prostego, gwałtownego kochanka, który nie będzie zbyt dużo myślał, tylko skupi się na atawistycznych odruchach. Czysta kopulacja.

Nieświadomie zaczęła delikatnie ruszać palcami po ramieniu Andrzeja, pieszcząc jego skórę przez materiał koszuli.

Adrian zamilkł w pół słowa, urywając zdanie szeptane Ance wprost do ucha. Nie odrywał oczu od powoli, zmysłowo poruszającej się dłoni Amelki, coraz mocniej szarpiącej materiał koszuli. Andrzej siedział między jakimś facetem, z którym rozmawiał, a Amelią, odwrócony do niej plecami. Teraz, czując pieszczotę, odwrócił się do dziewczyny, jedną ręką chwycił ją za brodę, zmuszając, by odwróciła wzrok od Adriana, i mocno, namiętnie ją pocałował. Poddała mu się, chętnymi ustami zatrzymując go przez chwilę. Potem Andrzej spokojnie odwrócił się, wracając do rozmowy. Amelia przymknęła oczy przy pocałunku, a otwierając je, patrzyła wprost na Adriana. I właśnie wtedy drzwi się otworzyły. Zgodnie z obietnicą i jej przewidywaniami. Chłopak oblizał nerwowo usta, nie mogąc oderwać wzroku od hipnotyzujących go czarnych oczu. Miał przyspieszony oddech i rozszerzone źrenice.

„Amelio, drzwi są szeroko otwarte” — pomyślała dziewczyna z satysfakcją.

— Witaj, mamo. — Martyna kurczowo trzymała telefon przy uchu, ale jej głos jak zwykle był chłodny i obojętny.

— Poczułam.

— Ja też.

— Jak się czujesz?

W głosie matki usłyszała prawdziwą troskę. Gdzieś w tamtym domu zabrzmiało uderzenie zegara. Martyna zamknęła oczy i usiłowała sobie przypomnieć, który to z ośmiu zegarów ma pięciominutowe opóźnienie. Każdy z nich był przesunięty o minutę, by wybijały godziny jeden po drugim. To chyba ten w korytarzu prowadzącym do sypialni matki…

— W porządku. — Jej głos miał zabrzmieć zimno i rzeczowo.

— Martyna, nie chcę się kłócić… — Pauza na ewentualną podobną deklarację ze strony Martyny pozostała tylko ciszą. — Ja wiem, że chcesz sobie poradzić z tym sama…

— Nie, mamo. Nie poradzę sobie z tym sama.

Tym razem cisza po drugiej stronie. Nieważne, czy triumfująca, czy pełna zaskoczenia.

— Wiesz już… czy domyślasz się… jak to się stało?

Martyna zacisnęła oczy, żeby powstrzymać falę rosnącej irytacji.

— Nie. Jeszcze nic nie wiem. Mamo, czy…?

— Mam przyjechać?

— Nie. — Dopiero kiedy to powiedziała, uświadomiła sobie, że od dawna miała taki właśnie plan. Tak naprawdę nie liczyła na dość ryzykowne rozwiązanie, które wymyśliła pół roku wcześniej, a które teraz wydawało jej się śmieszne. — To my przyjedziemy. Jutro.

Biała koszula Andrzeja była pochlapaną krwią, pochodzącą pewnie z tej rozciętej, opuchniętej już wargi. Opuchnięta była też połowa jego twarzy. Koszula, podobnie jak spodnie i czarny surdut, oprócz krwawych zacieków wzbogaciła się o wyglądające niczym batik plamy błota. Stał w drzwiach, podtrzymując nieprzytomną Amelię i płakał bezgłośnie.

— Martyna… ja nie wiem, co się stało. Oni tam… Ami stała tam, zrobiła im coś, a potem upadła.

Martyna stała przez chwilę sparaliżowana, zanim podbiegła i podtrzymała córkę. Powtarzała cicho jej imię, próbując z pomocą Andrzeja przenieść ją na kanapę. Poprzedni stan niepokoju, który ogarnął ją po histerycznym telefonie Andrzeja z taksówki, był niczym w porównaniu z rosnącą paniką i wściekłością. „Opanować się, opanować za wszelką cenę. Amelia. Andrzej”.

— Dlaczego nie pozwoliłaś mi pojechać z nią na pogotowie? Przecież ona jest nieprzytomna!

Martyna nie odpowiadała, usiłując podłożyć córce poduszkę pod głowę. Potem sprawdziła jej puls. Rzuciła okiem, czy chłopak je obserwuje i, pochylając się nad dziewczyną, zasłoniła sobą strzykawkę, którą zrobiła córce zastrzyk.

— Nie ma żadnych ran, mówię ci, po prostu stanęła tam i nagle… Oni wszyscy… — Pociągnął nosem. Nie mógł opanować drżenia rąk. — Oni zaczęli się skręcać z bólu, a potem upadła… Nie ma ran…

— Widzę — przerwała chłodno i podniosła się znad kanapy. Odwróciła się, a po chwili podała mu papierowy ręcznik. — Czy widziałeś kogoś… kogoś, kto by się wam przyglądał? A może jechał ktoś za wami…?

Chłopak popatrzył na nią zaskoczony. Jeszcze raz pociągnął nosem, a potem przyłożył do niego ręcznik. Powoli pokręcił przecząco głową.

— Chodź, zobaczę, co z tobą.

Znów była opanowana. Miała ochotę spoliczkować chłopaka, żeby przestał histeryzować. Później zobaczyła spuchniętą twarz Andrzeja i zrobiło się jej go żal. Zmusiła się, by podejść i przytulić go. Był wyższy od niej, ale w tym momencie skulił się w sobie i szlochał jak małe dziecko.

Martyna niewprawnie pogłaskała go po włosach.

— Chodź, Andrzej, muszę ci się przyjrzeć, jako lekarz.

Wiesz, że lepiej by było, żebyś nie wracał do domu w tym stanie.

Uśmiechnął się blado.

— Chyba jeszcze nie potrzebuję kontaktu z patologiem?

Odpowiedziała z równie nikłym uśmiechem:

— Kto wie, kto wie… Opowiedz mi spokojnie, co się stało.

— Ale Amelka…

— Nic jej nie jest — powiedziała, starając się, by zabrzmiało to naprawdę uspokajająco. Po chwili dodała: — Właściwie.

Kiedy Ami zmusiła Adriana do otwarcia tych drzwi, wiedziała dobrze, co będzie dalej. Wyjdą teraz z knajpy, przejdą spokojnie nocnym Kazimierzem w kierunku uliczki, gdzie Adrian zaparkował swoje auto. To w nim spełni się to, na co czekała, planując całą tę zabawę. Po wszystkim chłodno go pożegna i wróci do znajomych z ostentacyjnie rozmazaną szminką. Bez zbędnych komentarzy o swojej nieobecności włączy się po prostu do rozmowy, lekceważąc wzrok Anki. To chyba na tym najbardziej jej teraz zależało. Sprowokować Ankę do żywszej reakcji, do podniesienia głosu. Chce zobaczyć, jak wypracowany, sztucznie obojętny ton łamie się pod wpływem złości. Jak Anka wreszcie pokazuje, że nie jest ponad wszystko, że coś tak banalnego, jak odebranie jej cukierka, może zachwiać tym wystudiowanym spokojem A to byłoby największym grzechem w towarzystwie. Czyż nie?

Adrian nie był milczącym zwierzęcym okazem ogiera w wieku lat dziewiętnastu. A powinien być. Starał się pokazać, że nie tylko umie mówić, ale też posiada inne zalety. Do największych zaliczał wygląd i stan posiadania. Czarny opel z pięcioma wbudowanymi głośnikami, palmtop i wydepilowana klatka piersiowa były tym, co wyliczał na hasło: „zalety”. I oczywiście sylwetka przypominająca Pete’a Doherty’ego.

Słowotok w drodze do samochodu mogła mu wybaczyć, przecież jego podniecenie musiało znaleźć jakieś ujście.

Paplaninę o niczym ignorowała więc spokojnie, jednak oczekiwała, że w momencie, gdy wsiedli do czarnego opla, przestanie bredzić, zmieni się też całkiem nastrój, a napięcie między nimi stanie się elektryzującym przeżyciem. Adrian jednak mówił dalej, przeskakując na banalne komplementy i infantylne zapewnienia o jego seksualnych możliwościach.

Hugh też coś nieustannie mruczał pod nosem, ale jego szept był czuły, rozbrajająco przyjemny, sprawiał, że miała ochotę z rozczuleniem pogłaskać go po głowie. Teraz chciała całkiem czegoś innego, a Adrian jakoś nie potrafił grać roli, jaką mu przypisała. Gdyby tak przestał się uśmiechać, przynajmniej nie wyglądałby głupkowato. Za każdy razem, kiedy szczerzył idiotycznie zęby, jakby chciał porozumiewawczo dać znać: „Ależ jestem dobry, nie? Ale ci dobrze, co?”, miała ochotę uderzyć go w twarz. Już żałowała wyboru tego chłopaka. To miał być bezosobowy, gwałtowny, czysty seks, a nie rozczarowanie kabotynem, który, zamiast się skupić na tym, po co tu przyszli, próbuje ją czarować w najbardziej nieodpowiedni do chwili sposób.

„Ciekawe, czy matce też trafiali się faceci, którzy swoim zachowaniem potrafili zniechęcić kobietę do wszystkiego?

Przestań myśleć o matce! — Co za idiotyzm!”.

Zacisnęła na chwilę powieki, próbując odnaleźć w sobie choć cień tego podniecenia, które czuła jeszcze dziesięć minut temu, kiedy, wychodząc z knajpy, nachyliła się nad Andrzejem i szepnęła mu: „Zaczyna się…”. Teraz czuła obślinione usta Adriana na szyi i jego gorącą dłoń sunącą w górę po udzie. Z całej siły starała się wzbudzić w ciele ten dreszcz, wmawiając sobie, że właśnie TO się dzieje. Przywoływała sobie w pamięci jego podniecające, szczupłe i umięśnione uda. Nawet zaczęła szukać natchnienia dotykiem przez jego spodnie, ale niepotrzebne słowa plączące się po jej włosach i dekolcie skutecznie uniemożliwiały jej odnalezienie jakiegoś rytmu, który by ją porwał.

— Może włączysz jakąś muzykę? — zapytała, starając się ukryć irytację.

Adrian błysnął znowu w ciemności białymi zębami.

— Ami, Ami, Ami — powiedział powoli, z zadowoleniem.

— Jesteś romantyczką?

„Tylko nie rozmowa, błagam, tylko nie rozmowa” — pomyślała.

— Oczywiście, dla mojej suczki wszystko…

Są takie momenty, kiedy nie można powiedzieć nic innego jak: „Dziękujemy, rachunek proszę. Kurtyna”. To był właśnie jeden z takich momentów.

— Wiesz co, Adrianku? Straciłam ochotę. Tą „suczką” spieprzyłeś wszystko.

— Nie mów, że jesteś taka wrażliwa, przecież sama chciałaś tu przyjść, jak suczka… — zamruczał, jednocześnie próbując ją pocałować. Odepchnęła go.

— Nie, Adrianku. Jak suka. Chciałam się stukać jak suka, ale ty oferujesz tylko infantylną wersję kabotyńskich podchodów.

Była spokojna, lodowato opanowana, gratulując sobie w duchu, że nie zaczęła na niego krzyczeć. Na chwilę znieruchomiał, w jego oczach można było odnaleźć cień kiełkującej myśli. Ale tylko przez tę małą chwilkę.

— O co ci, kurwa, chodzi? Narzekasz na coś? — Rzucił się na nią gwałtownie, przygniatając swoim ciałem, próbując jednocześnie podciągnąć w górę jej długą sukienkę.

I wtedy właśnie usłyszała krzyk Andrzeja.

— Ami poszła… poszła się przejść. Po dwudziestu minutach wyszedłem za nią i… — Andrzej syknął z bólu.

Siedział na jednym z tych cholernie niewygodnych krzeseł przy barze, a Martyna przykładała mu gazę nasączoną śmierdzącym płynem. Nie czuł zwykłego pieczenia wywoływanego jodyną, ale palący ból. — Jezuuu! — Zachwiał się na stołku, próbując odepchnąć jej rękę.

— Uspokój się. Chyba nie chcesz, żeby ojciec to zobaczył… I co było dalej?

— Tam, gdzie myślałem, że spotkam Ami, spotkałem takich gości…

Popatrzył na Martynę niepewnie. Ona zdawała sobie sprawę, jakich „gości” Andrzej ma szczęście spotykać. W przeciwieństwie do jego rodziców wiedziała o każdym pobiciu, problemach w szkole czy przepłakanych nocach. Jego przyjaźń z Amelią, trwająca od przedszkola, a obecnie uważana przez osoby postronne za młodzieńczą miłość, była świetną przykrywką przed rodzicami. Andrzej spędzał u Amelii większość czasu, często wyjeżdżał z nią oraz jej matką, i — co najważniejsze — nie musiał wtedy niczego udawać. Nieraz przychodził do Martyny zapłakany, oczekując nie tylko przyklejenia plastra, ale akceptacji i szansy, by się wygadać.

Ojciec, znany prawicowy polityk, nie tyle nie akceptował tego, „czym” jest jego syn, ale po prostu nie przyjmował tego do wiadomości, oczekując, że to tylko młodzieńcza fanaberia, głupi bunt. A jeśli sprawa okaże się (nie daj Boże!) poważna, to są ośrodki, które leczą takie skrzywienia. Matka ograniczała się do szeptania mu: „Nie denerwuj ojca”.

Amelka uważała za ironię fakt, że chłopak znalazł akceptację i ciepło akurat u jej matki — najzimniejszej kobiety w Krakowie. Jednak w stosunku do niego Martyna potrafiła wykrzesać w sobie czułość, którą zarezerwowaną miała tylko dla córki. Choć Amelia sama zaczęła w pewnym wieku traktować matkę z dystansem, jakby ucząc się od niej tego, jak postępować z ludźmi, mimo siostrzanego uczucia, którym darzyła Andrzeja, bywała zazdrosna o to, jak matka potrafiła topnieć pod wpływem psiego przywiązania chłopaka.

— Dobra, spotkałeś kogoś, a kiedy leżałeś na ziemi i przyjmowałeś kopniaki w żebra, to… — Martyna zawiesiła pozornie chłodny głos nauczycielki, chcąc, żeby Andrzej dokończył zdanie, jak podczas odpowiedzi przy tablicy.

— …to nagle stanęła przy nas Ami i wyglądała jakoś…. Ja pierdzielę, ona wyglądała jak nawiedzona! Jak postać z filmu. A potem, pewnie mi nie uwierzysz… wybuchła latarnia i iskry zaczęły spadać na tych gości, na mnie, na wszystko! Potem eksplodowała druga i zaczęły się fajerwerki jak na chiński Nowy Rok. A ona stała z wyciągniętymi do nas rękami, nieruchomo i… unosiła się w powietrzu…?

Kiedy usłyszała krzyk, od razu wiedziała, co się stało. No, proszę — samo przeznaczenie dawało jej znak, że Adrianek to cholerna pomyłka. Znowu ci łażący za nim wszędzie idioci z jego osiedla postanowili się zabawić. Odpychając Adriana, odwróciła się, by przez tylną szybę zobaczyć, jak Andrzej pada na kolana pod ciosem w szczękę, a cztery skupione wokół niego postacie przymierzają się do kopania leżącego. Wściekłość i strach o chłopaka sprawiły, że coraz mocniej zaczęła szarpać się z Adrianem, a rozdrażnienie i rozczarowanie związane z niedoszłym kochankiem stulecia dodawało jej sił.

Muzyka w radiu nagle umilkła. Jeden głośny trzask, jakby w odbiorniku coś wybuchło, i w samochodzie słychać było tylko przyspieszone oddechy siłującej się pary. Poczuła mrowienie w koniuszkach palców, powoli rozchodzące się coraz dalej.

Obejmowało całe jej ciało, sprawiając, że ręce i nogi nie reagowały przez chwilę na impulsy, które jej mózg coraz rozpaczliwiej wysyłał. W panice pomyślała, że zaraz zemdleje.

Wtedy nagłe uderzenie krwi do głowy dodało jej sił, żeby kopnąć Adriana. Chłopaka odrzuciło na drzwi, które pod wpływem uderzenia nie otworzyły się, ale wypadły z hukiem na chodnik. Adrian leżał na nich w pozycji embrionalnej i cicho jęczał. Wyskoczyła z samochodu i pobiegała w stronę czterech zgarbionych postaci w spodniach z krokiem w okolicy kolan, nie mając pojęcia, co może zrobić sama przeciwko tępocie i agresji zrodzonej zapewne z nudów i wyraźnego ograniczenia umysłowego. Kolejny silny zawrót głowy zatrzymał ją w miejscu, a ostatnią rzeczą, której z ciekawością się przyglądała, była eksplodująca gdzieś w górze latarnia.

„Skąd Anka miała taki stuff?”.

Duże i małe iskry, spadające powolutku na tle czarnego nieba. Czas się zatrzymał, a świetlne punkciki tańczyły nad jej głową. Powoli, zakręcając kółka, opadały coraz niżej, a ona poczuła się nagle wolna i bardzo, bardzo lekka. Równocześnie wiedziała, że ma siłę, o którą się nie podejrzewała, a której musiała użyć, bo ją wypełnia aż do bólu. Wystarczy, że kiwnie palcem, a iskry się zatrzymają albo z prędkością światła polecą w górę. Machnie ręką, a uniesie się w powietrze. Ale najbardziej kusi ją, by zobaczyć, jak zadawane przez nią cierpienie będzie się pięknie malować na tępych twarzach. Musi ratować Andrzeja.

A potem nic.

Przydrożny bar oprócz dwóch kobiet przy stoliku przy oknie nie miał innych gości. Barmanka, żując gumę, ruszała głową w takt cichej muzyki i ze znudzeniem przeglądała jakieś kolorowe czasopismo. Deszcz zaatakował blaszany dach jeszcze intensywniej, zagłuszał jednostajnym werblem cichą muzykę i podkreślał wydłużające się w nieskończoność minuty ciszy między matką i córką.

— Co z Andrzejem? — Amelka nie patrzyła na matkę, ale na jej odbicie w szybie.

— Kilka zadrapań, nic mu nie będzie.

— Ale zadzwoniłaś…?

— Nie. Zawiozłam go do domu i opowiedziałam, jak dzielnie bronił twojej czci, stając przeciwko czterem mięśniakom.

— Uwierzyli?

— Jak zwykle.

— Mamo, dlaczego tu jesteśmy?

— Jedziemy odwiedzić groby. Jutro, a właściwie już dzisiaj, jest pierwszy listopada.

— Mówiłaś, że nie mamy tutaj rodziny. Że w ogóle nie mamy rodziny.

— Kłamałam.

Och, więc to jedna z tych rozmów, kiedy obydwie chłodno wymieniają komunikaty i nie wolno podnosić im głosu. Musi przyjąć bez zdziwienia wszystko, cokolwiek matka powie. Tak jak wtedy, kiedy mówiła: „Jutro przeprowadzamy się do nowego mieszkania”, choć wcześniej nic nie wspominała o takich planach. Albo: „Nie rób planów na jutrzejsze popołudnie, masz wizytę u psychologa”, chociaż nigdy nie było rozmowy o tym, że Amelka potrzebuje jakiegoś psychoanalityka z kozetką ze skaju.

„Kłamałam. Tak sobie kłamałam w nieistotnej sprawie przez osiemnaście lat” — przedrzeźniała matkę w myślach, czując rosnącą złość.

Dziewczyna ze zdenerwowaniem rozglądnęła się po barze.

Puste stoliki, przykryte taką samą ceratą, plastikowe panele na ścianach. Nie zauważyła, kiedy do środka wszedł mężczyzna z zakrwawioną głową. Widziała go z boku, jak nachylając się nad kontuarem, próbuje coś tłumaczyć kobiecie po drugiej stronie, całkowicie niezwracającej na niego uwagi. Prosił o pomoc; pytał, gdzie jest telefon. Urywanymi zdaniami mówił o wypadku. Amelka, poruszona, odwróciła się do matki.

— Kurczę, on potrzebuje pomocy. No, popatrz! Do cholery, ona nie zwraca na niego uwagi!

Ale Martyna, zamiast zerwać się z krzesła albo przynajmniej odwrócić się w tamtą stronę, tylko obserwowała córkę z napięciem. Nawet nie drgnęła.

— Amelko, nie patrz tam. Posłuchaj mnie…!

Dziewczyna z rozdrażnieniem potrząsnęła głową i chciała się podnieść. Poczuła się jednak słabo, zakręciło jej się w głowie i opadła natychmiast na krzesło. Matka nadal wpatrywała się w nią ostrym, zmuszającym do słuchania wzrokiem.

— Amelko, popatrz na mnie. Jesteś zmęczona, ta noc nie była łatwa. Weź to. — Położyła na stole dwie kapsułki.

Córka popatrzyła na nią z niedowierzaniem. „Czy ona jest już całkiem pozbawiona uczuć, Pani «Sterylna Lodowatość»?”.

— Cholera, mamo, tam człowiek potrzebuje… — Urwała nagle, bo przy kontuarze nie było już zakrwawionego mężczyzny, a kobieta nadal spokojnie oglądała kolorowe zdjęcia w gazecie. Matka jeszcze raz pokazała jej palcem leżące na stole lekarstwa.

— Weź to, proszę.

Zrezygnowana dziewczyna połknęła obie kapsułki, popijając resztką zimnej kawy.

— Gdzie tamten facet? — Rozglądała się po lokalu, próbowała wyjrzeć przez okno na parking, ale i tam nie zobaczyła najmniejszego ruchu.

— Poszedł na zaplecze, tam go pewnie opatrzą. Chodź, musimy jechać dalej.

Krótki kawałek do samochodu przebiegły, kuląc się przed deszczem. Matka podtrzymywała Amelię, która coraz wolniej stawiała każdy kolejny krok. Zimno wnikało wszędzie. Martyna otworzyła najpierw drzwi od strony pasażera i pomogła wsiąść córce, która chwiała się na nogach. Powoli obeszła samochód.

Zanim otworzyła drzwi od strony kierowcy, rozejrzała się czujnie. Uspokojona, powiedziała cicho do stojącej obok samochodu zakrwawionej postaci, obejmującej się kurczowo rękami:

— Zrób sobie uprzejmość, pieprz to wszystko i idź już w stronę światła.



II. Coś wyłania się z mgły


Od rana padało. Zimny wiatr uderzał w małe okna, zostawiając na szybach ślady mokrego śniegu. Na drewnianym, jasnym ze starości parapecie pojawiały się cienkie strużki wody.

Mężczyzna, patrząc na nie, pomyślał, że już najwyższa pora kolejny raz uszczelnić te okna. Był przecież listopad. W dużej izbie ze stojącą na środku ceglaną kuchnią było przeraźliwie zimno. Piec dzielił pomieszczenie na dwie części — kuchenną i stołową. W pierwszej stały toporne drewniane szafki kuchenne; na ich blatach piętrzyły się stare puszki, słoiki, a między nimi plątało się ze dwadzieścia fajansowych i metalowych kubków.

Prowadzące na strych drewniane schody zajmowały tyle miejsca, że chcąc przejść do drugiej części, trzeba było omijać je małym łukiem. Wszędzie wisiały zdjęcia młodych ludzi na tle tej kuchni albo tej chaty. Zdjęcia stare i nowe. Świadectwa przynależności do tego miejsca.

Długi stół, wokół którego ustawiono krzesła, pamiętające na pewno lepsze czasy, i drewniane ławy z niezbyt dokładnie heblowanych desek, zajmował prawie całą część przeznaczoną na świetlicę. Przy jednym z końców stołu zmieściło się tylko wysłużone pianino. Wprawdzie przez okienka z drewnianymi szprosami wpadało dość mało światła, ale wystarczająco, by móc odczytać godzinę na starym kominkowym zegarze, nie wiadomo dlaczego przytwierdzonym do ściany między oknami.

Wisiał tam, a jego małe nóżki wywoływały dziwne uczucie, że czegoś pod nim brak. Choćby tego okapu kominka. Ci, którzy tu przyjeżdżali, mówili o tym zegarze, że tylko on odmierza prawdziwy czas. Ludzie lubią taką bezpieczną mistykę.

Palenisko pod kuchnią nie miało już w sobie ani jednej iskry, od której można by rozpalić ogień. Mężczyzna przykucnął przy piecu, zaglądając w głąb ciemnej, zimnej dziury. Wreszcie rozpalił ogień suchymi szczapami i przez chwilę ogrzewał ręce, wyciągając je w kierunku ognia. Pogłaskał kręcącego się pod nogami małego kudłatego psa. Zanim zagotuje się woda na herbatę, może jeszcze posiedzieć sobie przy oknie i patrzeć do woli przez zamazane szyby na otaczającą jego chatę pustą przestrzeń, aż do dalekiej linii lasu. Albo wyjść na zewnątrz, zwrócić się w kierunku wzniesień, za którymi leży miasteczko, i patrzeć na drogę. O tej porze roku mało kto przyjeżdżał do chaty, ale czasem ktoś się zjawiał na noc lub dwie. Mężczyzna nie tęsknił za towarzystwem, jednak przyjmowanie turystów było jego obowiązkiem. Częścią zabawy. Mógł zgadnąć, gdyby tylko chciał, czy dziś ktoś się zjawi, ale nie chciał sobie jej psuć.

Zaskoczenie było bardzo przyjemnym odczuciem. Takim świeżym.

Wyszedł na zewnątrz, na mały podest przy schodach, udający taras. Barierki, byle jak zbite ze starych desek, chwiały się pod podmuchami wiatru. Mężczyzna stał chwilę, rozglądając się wokół. Potem zamknął oczy i podniósł twarz, pozwalając, by zacinający deszcz mroził mu twarz. Odetchnął głęboko, z zadowoleniem. Wsadził ręce w kieszenie wytartych jeansów i kiwał się powoli w rytm słyszalnej tylko dla niego melodii.

Wyglądał na czterdzieści lat, choć jego twarz pełna była bruzd.

Takich rodzących się z doświadczenia i przeżyć. Może niektóre wzięły się nawet z okrucieństwa.

Herbata była mocna i bardzo słodka, a fajansowy kubek miał obtłuczone uszko, dlatego za każdym razem, kiedy mężczyzna chciał się spokojnie napić, odrywał wzrok od książki i, chwytając naczynie, z uwagą przyglądał się swoim palcom, szukającym najwygodniejszego sposobu, by móc bezpiecznie unieść go do ust. Małe szczegóły. Istotne ruchy.

Miał jeszcze połowę kubka tej porannej herbaty, kiedy ktoś zapukał do drzwi. Skrzywił się z żalem, kiedy wkładał łyżeczkę jako zakładkę do książki.

— Wejdź! — powiedział głośno, odwracając się do drzwi.

Przybysz nie wyglądał na jednego z tych rozbitków, którzy zjawiali się tutaj bez zapowiedzi, nieoczekujących niczego prócz miejsca do spania na strychu i możliwości ugotowania sobie czegoś na kuchennej płycie. Niczego prócz ciszy i braku pytań.

Pies nie zareagował na jego przybycie, śpiąc dalej na swoim legowisku.

Stojący w drzwiach mężczyzna miał na sobie elegancki jasny płaszcz Burberry, a wokół szyi zawinięty fantazyjnie długi jedwabny szal. Dłuższe włosy, spięte w spadający na kark kucyk, lśniły od jakiejś pomady. W jednym uchu miał długi złoty kolczyk, zakończony perłą w kształcie łzy. Nie wyglądał na turystę. Choćby dlatego, że ani na jego jasnym płaszczu, ani na włosach nie było ani kropli deszczu, a do błyszczących czarnych butów nie przyczepił się ani gram błota, które królowało teraz wokół chaty. Uśmiechnął się do siedzącego przy stole mężczyzny.

— Kiedy mi mówiono, że znowu aż tak ci odbiło, nie chciałem wierzyć. Ale ty naprawdę to zrobiłeś!

— Cieszę się, że cię widzę, Emanuelu… Napijesz się herbaty?

Rozglądając się po chacie, gość powoli odwijał z szyi długi szal. Z dezaprobatą pokręcił głową.

— Przerabialiśmy to już chyba jakiś czas temu. Pewnie powiesz zaraz, że nie ma tu prądu i nie dostanę dobrej kawy z ekspresu?

— Nie ma tu prądu i nie mam ekspresu.

Przesunął leżącą na stole książkę, by zrobić miejsce na kubek z herbatą. Sam usiadł po drugiej stronie. Emanuel Blanco Romasanta Ossiriens de Carranza bębnił palcami po blacie stołu, z niecierpliwością obserwując powolne, umyślnie celebrowane siadanie gospodarza. Ten odsunął książkę, niespiesznie sięgnął po nią ponownie, by sprawdzić jeszcze raz stronę, którą założył łyżeczką. Kiwnął głową, jakby zapamiętywał ostatnie przeczytane zdanie. Przysunął kubek z uszkodzonym uchem, spokojnie poszukał najwygodniejszego miejsca, by go chwycić.

Wreszcie wypił łyk i, powoli odstawiając kubek, odezwał się uprzejmym głosem:

— Nie przyjechałeś w celach towarzyskich, jak sądzę.

— Zaczęło się.

Żadnych emocji na twarzy gospodarza. Uprzejma mina psychoanalityka, udającego, że słucha z uwagą swojego pacjenta.

— To chyba było do przewidzenia. Co tym razem?

— Działa na oślep. Chyba. Zginęło parę kobiet.

Gość wyciągnął papierosy, ale nie zapalił, powstrzymany gestem gospodarza.

— A więc wreszcie coś zrozumiał.

Milczeli chwilę. Emanuel nie krył niesmaku, rozglądając się po izbie. Świece w starych butelkach, rozwieszone na ścianach siatki maskujące. „Co za brak gustu!”.

— Wracasz? — zapytał, choć znał odpowiedź.

Twarz gospodarza rozpromieniła się radosnym uśmiechem chłopca planującego niewinną psotę.

— Jeszcze nie. Niech się rozkręci. — Wziął do ręki książkę. Była gruba, w czarnej lśniącej okładce, i miała krótki, trzyliterowy tytuł. — Świetna. Alternatywna przeszłość, naprawdę dobrze się czyta. Wyobraźnia ludzi zawsze mnie fascynowała. I ta ich ciekawość, co by było, gdyby kiedyś ktoś otworzył drzwi po prawej, a nie po lewej. I gdyby nie spłoszył tego motyla… — Zamyślił się na chwilę. — Emanuelu, jeśli obawiasz się o kogoś… wyślij ochronę.

Gość kiwnął głową, krzywiąc twarz w grymasie. Wiedział dobrze, jakie ma obowiązki względem rodziny i przyjaciół.

Wiedział też, że gotów jest zaryzykować wiele, by spłacić dług wdzięczności i za Toledo, i za Franche-Comté, i za Allariz.

— Jak wam się to nie nudzi…? — zapytał tonem towarzyskiej konwersacji, zmieniając temat.

— Jakoś trzeba sobie urozmaicać egzystencję, prawda? — Gospodarz wzruszył ramionami.

Emanuel odważył się wreszcie upić nieco wrzątku z kubka.

Wykrzywił się z obrzydzeniem.

— Nigdy cię to nie martwi? Siedzicie na beczce z prochem od sześciuset lat — zauważył.

— Jedyne, co mnie teraz martwi, to śnieg. Nie lubię odśnieżania — mruknął gospodarz, patrząc w okno.

Śnieg dalej uderzał zakosami w nieszczelne okna.

Wsłuchiwali się w wiatr walczący z deskami balustrady na zewnątrz. Zniecierpliwiony gość przerwał ciszę:

— Co to w ogóle za miejsce?

Mężczyzna zrobił minę sugerującą, że z wysiłkiem próbuje sobie coś przypomnieć.

— Teraz to się nazywa… Bieszczady…

— A tak mniej więcej to gdzie jesteśmy?

— Za Wrocławiem. Za jakieś dwie godziny powinnyśmy być w Wolfensteinie. Prześpij się teraz.

— Ach! Świetnie. A ten Wolfenstein to gdzie się znajduje?

— Okolice Karpacza.

— I jedziemy tam na cmentarz, taa? Wsadzasz mnie nocą do samochodu i wywozisz na jakieś zadupie, żeby zaświecić świeczki na grobach twoich krewnych, których podobno nie masz? Tak bladym rankiem?

— Ależ nie. Bladym rankiem to my zawitamy na śniadanie do mojej matki.

Oczywiście Amelka nie dała matce tej satysfakcji, żeby zapytać: „To ja mam babcię?”. Każdy ma jakąś babcię — żywą czy martwą — każdy musi mieć jakąś linę łączącą go z przeszłością. Wyobrażała sobie rozciągające się w nieskończoność, rozprostowane, naprężone DNA, podobne do modelu w pracowni biologicznej, do którego jak kuleczki poprzyczepiane są ludziki symbolizujące kolejne pokolenia. Na samym początku dyndała sobie ona, zaraz za nią — jej matka, a potem jakaś kobieta bez twarzy, która była jej babcią. Za nią następne kobiety i następne, coraz mniejsze, jakby mniej ważne, aż niknęły w ciemności, małe kuleczki przyczepione do cieniutkiej nitki. Ciekawe — widziała same kobiety.

Pewnie, że chciała mieć babcię. Choćby taką, jaką miał Andrzej — ruchliwą, żylastą kobietę, nieustannie zajętą swoją karierą, ale równocześnie znajdującą czas, żeby pogadać z wnukiem i Amelką przy ciepłej szarlotce, kiedy odwiedzali ją w soboty. To nie była stereotypowa babcia, z małym siwym koczkiem i w okularach na końcu nosa. To była babcia, która zabierała ich na zakupowe szaleństwa do galerii handlowych i przymierzała te same ciuchy, które wybierała Amelia. To była babcia, która prychała z pogardą, słysząc w telewizji pompatyczne deklaracje prawości i kryształowej moralności wygłaszane przez jej syna. Planowali z Andrzejem już niedługo powiedzieć jej całą prawdę o ukochanym wnuku. Amelka podejrzewała jednak, że ona i tak już wie.

A jej babcia? Czy jest taka jak matka? Poda jej chudą upierścienioną dłoń, pytając chłodno i uprzejmie: „Amelia, jak sądzę? Jak się miewasz, Amelio? Miło mi cię poznać”. A może powie, że „nie miło” — przecież nie bez powodu mama nie utrzymywała z nią kontaktów. Może ta kobieta nie akceptowała samotnego macierzyństwa Martyny? Może skrzywdziła mamę, odrzuciła ją? A jeśli matka cały czas kontaktowała się z nią, tylko nie chciała, aby Amelka poznała babcię? Wstydziła się jej?

Odsiadywała wyrok za potrójne morderstwo albo była zamknięta w szpitalu psychiatrycznym, bo wychowując kogoś takiego jak Martyna, całkiem zwariowała?

Siedziała w samochodzie, obok matki, opierając głowę o okno. Drgania szyby drażniły jej czoło, nie pozwalały zasnąć.

Nadal nic nie pamiętała z wczorajszej nocy — po prostu film jej się urwał. Dobrze, że Andrzej jakoś ją odtransportował do domu.

Musi koniecznie do niego zadzwonić. Opowie mu o katastrofie z Adrianem, odpyta go, co właściwie się wydarzyło. Próbowała zamknąć oczy, ale za każdym razem, kiedy przymykała powieki na dłużej, kiedy łapał ją pierwszy sen, widziała jakąś wykrzywioną, nienaturalną twarz z wysuwającymi się z krwawiących dziąseł zębami, przypominającymi kły. Chyba przesadziła z alkoholem i trawą od Anki. Ciągle czuła się senna i zmęczona, a ta surrealistyczna nocna podróż wcale nie działała na nią ożywczo.

Popatrzyła na matkę. Charakterystyczne — był blady świt, ona prowadziła od paru godzin, pewnie w ogóle nie spała, a miała idealny makijaż. Długie czarne włosy, związane na karku w pozornie niedbały węzeł, zdradzały jednak, w jakim pośpiechu musiała wychodzić z domu. Martyna znowu uchyliła okno i zapaliła kolejnego papierosa. Nigdy dotąd nie robiła tego w samochodzie.

— Podobno przy dziecku nie można palić.

— Nie jesteś już dzieckiem. A jeśli chcesz rozmawiać o szkodliwości palenia, to co mi powiesz o tym?

Martyna przechyliła się nad kolanami córki i wyciągnęła ze schowka małe zawiniątko. Trzymając je w prawej ręce, pomachała nim przed nosem córki. Mały plastikowy woreczek z zielskiem od Anki. Amelia miała go w kieszeni płaszcza, kiedy wychodziła z Adrianem z knajpy. Dziewczyna odwróciła głowę, udając, że patrzy przez okno.

— Wolfenstein to jakaś wieś, miasteczko?

— Dom. Tak się nazywa mój rodzinny dom.

Amelka czekała na jakiś ciąg dalszy. Jeśli nie o zielsku, to teraz powinien być mały wykład o historii okolicy, wartych zobaczenia miejscach, jakieś wyjaśnienia. Matka nigdy nie przepuszczała okazji, żeby czegoś ją nauczyć.

„Wolfenstein? Nazwa jak z gry komputerowej” — pomyślała sennie.

Martyna jednak milczała, uparcie wpatrując się w drogę.

Cisza musiała jej przeszkadzać, bo nerwowym ruchem włączyła odtwarzacz i wnętrze samochodu wypełniły rytmiczne uderzenia perkusji. Amelia odruchowo w rytm muzyki uderzała dłońmi o kolana, poruszając bezgłośnie ustami: „Can’t stop addicted to the shin dig”. Matka też kiwała głową, dając się ponieść muzyce, a na samym końcu wrzeszczała już razem z córką: „Can’t stop the spirits when they need you, this life is more than just a read through”. Śpiewając, kilka razy popatrzyły na siebie rozbawione, ale kiedy piosenka się skończyła, znowu zapadła między nimi cisza, jeszcze bardziej krępująca, jakby ta chwila zapomnienia zawstydziła je obie. Albo dała im złudną nadzieję na porozumienie. Następnego kawałka słuchały już bez emocji.

Skręciły z głównej drogi, która od jakiegoś czasu była wąska i kręta, pięła się pod górę, by zaraz prowadzić ostrymi zakrętami w dół. Gdyby nie deszcz, mgła i wczesna godzina, gdzieś tu powinny zobaczyć góry. Samochód wjechał na coraz bardziej wyboistą drogę, prowadzącą przez las. Za szybą migały szare bezlistne drzewa i krzaki, wyglądające jak siedzące postacie, widoczne tylko przez sekundę, kiedy reflektory wydobywały je z ciemności.

Dziewczyna patrzyła przez boczne okno tam, gdzie znowu mijany las zapadał w ciemność. Wzdrygnęła się, myśląc, że mogłaby teraz tamtędy iść, w tej ciemności i wilgoci, które znowu opanowywały drogę zaraz za tylnym zderzakiem.

Wzdrygnęła się jeszcze raz i z lubością zaczęła sobie wyobrażać taką sytuację. „To przyjemne — taka adrenalina przez szybkę, kiedy siedzi się w ciepłym, bezpiecznym samochodzie”.

Martyna przyciszyła muzykę i mocno zacisnęła dłonie na kierownicy.

— Amelko, zaraz dojedziemy. Posłuchaj… Bardzo cię kocham. Zawsze robiłam wszystko, co uważałam dla ciebie za najlepsze.

Dziewczyna skrzywiła się, odwracając głowę. Brzmiało to jak wstęp do dłuższej tyrady, ale sam początek był zaskakujący.

Jak na matkę. Ale zapewne zaraz wsiądzie na ukochany tekst: „Ponieważ nie masz ojca…”, ewentualnie: „Jesteśmy same…”.

Nie powiedziała jednak nic takiego, popatrzyła tylko dłużej na córkę. Bardzo blada twarz z resztkami tuszu na dolnej powiece.

Ciemne, prawie czarne oczy, wpatrzone w nią z niechęcią.

Włosy jak zawsze w nieładzie, który zwykle irytował Martynę — teraz ją rozczulał. Jej córka. Już nie dziecko, tylko kobieta.

Może nawet niebezpieczna kobieta.

— Ostatnio chyba się między nami nie układało, ale obiecuję ci, że teraz już wszystko będzie lepiej. Zrozumiesz…

Dużo się zmieni. — Westchnęła głośno. — Gdyby wszystko mogło być inne…

Tak, teraz będzie o tym, że ojciec, odchodząc, zniszczył im życie. Tak naprawdę to żyjący sobie gdzieś tam facet, który zrobił jej dziecko, tylko przeszkadzał Martynie. Amelka milczała. Przypomniał jej się stary film, „Kwiaty na poddaszu”, w którym jakaś kobieta po śmierci męża przywozi swoje ukochane dzieci do matki, tam zamyka je na strychu i morduje jedno po drugim, za aprobatą apodyktycznej babki. Uśmiechnęła się krzywo, uświadamiając sobie, że bez względu na to, co myśli i mówi o matce; bez względu na to, jak dziwacznie zachowuje się tamta — zawsze wiedziała, że matka ją kocha. Oszalałaby, gdyby cokolwiek stało się córce. Dziwne, ale w tej chwili Amelia była przekonana, że matka mogłaby zabić w jej obronie.

Znowu poczuła obezwładniające zmęczenie i senność. Może w tym obcym domu po prostu się prześpi, a potem dopiero zajmą się oficjalną stroną wizyty?

— Amelko, próbuję do ciebie dotrzeć, wyjść ci naprzeciw.

— To nie rób tego. Wystarczy, że ja próbuję. Dlatego mijamy się po drodze.

Martyna pogłaskała ją po policzku. Jak wtedy, gdy była mała, albo wieki temu, kiedy miała dwanaście lat i jeszcze święcie wierzyła, że mama jest najwspanialsza na świecie.

Na końcu drogi stała duża i ciężka kuta brama, otwarta na oścież. Kiedy ją mijały, Amelia zauważyła, że skrzydła zostały otwarte już dawno i nigdy ich nie zamknięto, a pnącza przymocowały je na stałe do kamiennych murków po bokach. Za bramą zaczynał się okrągły, wysypany żwirem podjazd z zaniedbanym klombem pośrodku. Podjechały przed sam dom.

Martyna zatrzymała samochód niedaleko prowadzących do drzwi frontowych schodków i wyłączyła silnik. Deszcz zamienił się w mżawkę, która zdawała się wnikać nawet do wnętrza samochodu. Patrzyły na budynek przez szybę, nie ruszając się z miejsca.

— Żartujesz, prawda? — odezwała się wreszcie Amelia.

— Obawiam się, że nie. To jest Wolfenstein.

— Wilki wyją w okolicy, nietoperze latają wokół wieżyczek, a w środku ześwirowana staruszka gra na organach?

— Na pianinie.

— Ja pierdzielę, ale odlot! — Amelka wyszła z samochodu, starając utrzymać się na nogach. Otuliła się mocniej płaszczem i podniosła głowę.

Otoczony drzewami dom przypominał raczej niewielki, jednopiętrowy, ale prawdziwy zamek. Nie była to całkiem budowla w stylu „koronkowego” Neuschwansteinu, ale wieżyczki, przybudówki i kształt pokrytego czerwoną dachówką dachu przywodziły na myśl właśnie taki bajkowy zamek z powiewającymi flagami, a liczne jaskółki — okna w dachu — zdradzały obecność dużego, przestronnego poddasza. Miał i wieżyczkę przyklejoną z boku, i basztę będącą znaczącą częścią budynku, w której zapewne mieścił się jakiś okrągły gabinet.

Były nawet kruki siedzące na rynnach. Wysoka kamienna podmurówka przypominała górskie schroniska z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku, tak jak i prowadzące do wejścia szerokie, solidne granitowe schody, ograniczone z jednej strony kamiennym murkiem, a z drugiej ścianą budynku. Fasada, zapewne kiedyś biała, upstrzona była brakującymi puzzlami tynku, a granitowe opaski wokół podłużnych łukowatych okien parteru oraz otaczająca taras na parterze taka sama balustrada i podmurówka — pokryte zielonym liszajem mchu. Wyglądało to na zaanektowanie budynku przez otaczający go las, który, zanim go wchłonie, zadowala się przystosowaniem go kolorystycznie do otoczenia.

Zameczek z wielkim, kryjącym tajemnice strychem, z wieżyczkami i wielkimi ciemnymi oczami okien, patrzących wyczekująco na stojące przed nim kobiety, a to wszystko podane w bitej śmietanie mgły otulającej budynek. Dęby, buki i świerki, rosnące wokół podjazdu, wyglądały jak forpoczta lasu, który tylko na chwilę pozwolił zrobić sobie ranę w samym środku i postawić tam dom. Jakby czekał spokojnie, aż się zabliźni — najpierw dziczejącym parkiem, potem kwietnikami blisko domu.

Został tylko ten okrągły, wysypany żwirem plac przed wejściem.

Deszcz przestał padać, ale wciąż słychać było szemrzące krople, które z ciężkich łap świerków skapywały na poszycie.

Jak szepty z lasu, w których nie da się rozpoznać pojedynczych słów. Gdyby nawet były to szepty, nikogo nie można by dojrzeć przez otulającą wszystko mgłę.

— Jak u Friedricha… — szepnęła dziewczyna. Matka spojrzała na nią uważniej.

— Co powiedziałaś?

— Nastrój jak na obrazach Friedricha. Brakuje tylko jakiegoś cmentarza z połamanymi krzyżami.

Na ganku najpierw zaświeciła się stara żeliwna lampa w kształcie latarni, a potem otworzyło się jedno skrzydło drzwi z kolorowymi szybkami, zza którego wyszła mała, skulona kobieta. Trzymała pod szyją niezapięty sweter. Przez chwilę patrzyła na gości, a potem szybko i zdecydowanie zeszła małymi kroczkami po schodkach. Miała krótkie siwe włosy, obcięte na pazia. Jej twarz pokrywała siateczka zmarszczek, przypominających plątaninę kanałów widzianych z góry.

Powstały w dziwnych miejscach, sprawiając wrażenie, że cała skóra twarzy była kiedyś bardzo naciągnięta, a potem przywarła do kości czaszki. Kobieta mrugała z niedowierzaniem powiekami, jakby bała się, że obraz stojących przed nią postaci zaraz zniknie. Podeszła i wyciągnęła pomarszczoną, suchą dłoń i choć Martyna nie należała do wysokich kobiet, staruszka musiała podnieść rękę wysoko, by dotknąć z czułością jej twarzy.

— Dziecko, dziecko — szeptała, jakby sama siebie chciała przekonać o tym, co widzi. Dotknęła jej policzka, oczu, czoła, przejechała palcami po ustach. Martyna stała spokojnie, poddając się badaniu jak pieszczocie. Uśmiechała się lekko, ale inaczej niż zwykle.

„Bezradnie — pomyślała ze zdziwieniem Amelka. — Matka uśmiecha się bezradnie, jakby była dzieckiem, potrzebującym dotyku”.

— Dziecko? Dziecko? — zapytała niepewnie i niecierpliwie staruszka, chcąc się upewnić. Martyna nachyliła się i delikatnie ją objęła.

— Tak, Martyna.

Amelka obserwowała je z boku, czując się wyłączona z tej sceny, tego momentu. Odcięta od matki, jakby ta starowinka ukradła jej ją, zabierając do jakiegoś świata, w którym Martyna jest drżącym ukochanym dzieckiem. Do świata przypominającego ten, w którym to Amelka była taką ważną istotą, a Martyna matką. Jeżeli łączy je taka miłość, to dlaczego tu nie przyjeżdżały? Dlaczego matka nie włączyła jej do tego swojego kręgu czułości, zostawiając go zazdrośnie tylko dla siebie? Zabierając córce możliwość spędzania wakacji w tak niesamowitym miejscu?

Staruszka odsunęła się od Martyny i, ocierając łzy wierzchem dłoni, popatrzyła na Amelkę. Powoli podeszła do niej, przechylając głowę na bok. Patrzyła na jej twarz, ale nie w oczy. Oglądała ją.

— Dziecko? — Odwróciła się, pytająco patrząc na Martynę. Zmieniła intonację głosu, teraz było to niedowierzanie.

— Tak, to moja córka, Amelia.

Stara dłoń dotknęła włosów dziewczyny, by ześlizgnąć się powoli na twarz.

— Dzieckooo… — powiedziała ze zdziwieniem.

Potem uśmiechnęła się radośnie i ciągnąc dziewczynę za szyję, zmusiła ją, by się pochyliła. Wtedy przytuliła ją mocno, przyciskając do piersi. Amelka stała zgięta wpół, opierając się policzkiem o jej sweter, pachnący… ziemią? Stałyby tak może dłużej, ale Martyna delikatnie pociągnęła staruszkę za rękaw.

— Dostaniemy kawy, Antosiu?

— Kawy, kawy! — zapewniła staruszka i prawie pobiegła przodem po schodach.

„Antosiu? Nie «mamo»? Gdzie ogólnie przyjęte reguły i zasady, Pani Martyno «Trzeba Znać Granice»?”. Pytająco spojrzała na matkę, ale ta już wspinała się po schodkach.

Z ponurego, wyłożonego ciemną boazerią holu weszły małym korytarzykiem do obszernej kuchni. Na środku królował wielki dębowy stół, bez obrusa czy serwetek. Czyste, wyszorowane drewno, zachęcające, by położyć tu dłoń i poczuć pod palcami nierówną fakturę. Nad nim wisiała na trzech łańcuchach duża lampa naftowa, przerobiona na elektryczną.

Mimo swojej wielkości dawała mało światła, ciepły krąg obejmował przede wszystkim blat stołu. Reszta kuchni — stary kredens, zastawiony równo ułożonymi talerzami, filiżankami i dzbankami, oraz długi rząd szafek kuchennych — stały w cieniu.

Duże pomieszczenie doświetlano staromodnymi kinkietami.

Antośka włączyła jeden z nich, rozjaśniający część, gdzie znajdowała się kuchenka gazowa i stojący na blacie szafki czajnik elektryczny. Amelka spodziewała się raczej ceglanego pieca z wielką płytą, pod którą staruszka zaczynałaby rozpalać ogień.

Martyna rozglądała się po wnętrzu czułym wzrokiem, dotykając znajomych przedmiotów. Na kredensie nadal stał na specjalnym stojaczku duży porcelanowy półmisek w herbaciane kwiaty. Róże. Ten serwis zawsze nazywały „porcelana w blade róże, które tak się podobały Gerhardowi”. Koło kredensu wisiały święte obrazki i krzyże — drewniane, metalowe, plastikowe — to Antośka od lat kupowała je jako talizmany, mające chronić dom i „dziecko” przed całym złem świata. A najbardziej przed złem czającym się najbliżej. Wąskie, wysokie okna, przystrojone przykrótkimi zazdrostkami, nadal broniły wstępu świerkowym łapom.

W rogu pomieszczenia, obok drzwi prowadzących do spiżarni, w wielkim wiklinowym koszu spał czarny pies. Nawet zwinięty w kłębek wyglądał na olbrzymiego. Lśniąca na grzbiecie aksamitna sierść odbijała światło przy każdym głębszym oddechu zwierzęcia.

— Siadać, siadać. — Antośka, choć taka mała i niepozorna, zagarnęła je jak owczarek stadko owiec. Usiadły przy stole, naprzeciw siebie. Amelka milczała, obserwując jednak wszystko z zaciekawieniem i z lekką zazdrością. O takich domach z takimi kuchniami czyta się w książkach. Można potem wyobrażać sobie, jak to jest snuć się po mrocznych korytarzach, czekając oczywiście na jakieś WAŻNE zdarzenie. Najlepiej w towarzystwie przystojnego, smutnego ducha. Jak się żyje w scenerii gotyckiego thrillera? Jak się dorasta?

— Jak się dorastało w scenerii gotyckiego thrillera, mamusiu?

Miała nadzieję, że zabrzmiało to wystarczająco sarkastycznie. Od lat, odkąd zaczęła pochłaniać książki, marzyła o pobycie w takim miejscu. Wtedy jeszcze dzieliła się marzeniami z matką. Snuły we dwie takie opowieści podczas długich podróży, by zabić czas. O tym, jak nocą są zmuszone szukać schronienia w miejscu podobnym do tego, kiedy na pustkowiu psuje im się samochód, a gdzieś w pobliżu czai się jakieś tajemnicze stworzenie. O gotyckich zamkach wyrastających nagle przy drodze, o zagubionych duszach błąkających się po drogach, by wabić nieświadome ofiary do swoich siedzib. Czyli przerabiały te wszystkie scenariusze, które uporczywie powtarzają się w filmach grozy klasy B, a może i dalszej. A Martynka „Groza Kontrolowana” cały czas miała takiego asa w rękawie, trzymając go zazdrośnie dla siebie. Plus babcię, która podobno nie żyje, a jednak żyje i zachowuje się dziwacznie. A na dodatek nazywana jest Antosią.

— Neorenesansowego thrillera, kochanie. Nieciekawie.

Lakoniczna odpowiedź matki jeszcze bardziej zirytowała dziewczynę. Gdzie jest to: „Teraz wszystko się zmieni, kocham cię, córeczko” sprzed parunastu minut?

— Tak właśnie myślałam. Nuda, panie, nic się nie dzieje.

Jak w polskim filmie.

W milczeniu obserwowały Antośkę, która wyciągała z kredensu dzbanek na kawę, filiżanki i talerzyki. Serwis w blade róże. Martyna lekko się uśmiechnęła, w zamyśleniu, nieobecna.

Coraz większa irytacja opanowywała Amelkę na widok takiej matki. Matki obcej, mającej swoje tajemnice, swoją przeszłość, w której wcale nie było jej — córki. Matki przytulającej tę staruszkę, rozpoznającej obcą kuchnię. Staruszka tymczasem dziarsko kręciła się po kuchni, szurając grubymi góralskimi pantoflami po starych deskach podłogi. Poruszając się szybko i pewnie, bez zbędnych ruchów, parzyła kawę w dzbanku, wlewała śmietankę do małego dzbanuszka i ustawiała filiżanki na tacy. Obróciła się i przez ramię powiedziała szybko, po swojemu:

— Obrus, obrus. Obrus, dziecko.

Martyna podeszła do kredensu i zdecydowanie wysunęła jedną z czterech szerokich szuflad. Wyciągnęła złożony, idealnie wyprasowany materiał. Wzrokiem poprosiła córkę o pomoc, więc Amelia, ociągając się, wstała i pomogła go rozłożyć.

Lniany, kremowy, haftowany w wielkie, czerwono-złote liście dębu. Piękny, ale…

— Nie pasuje do filiżanek — powiedziała z satysfakcją Amelia.

To był sposób, żeby zepsuć matce humor. Niepasujący do filiżanek obrus, niepełna cukiernica albo krzywo ułożone łyżeczki zwykle wystarczały. Martyna rzucała się wtedy, by poprawiać, zmieniać i nie zaznała spokoju, dopóki wszystko nie było tak, jak należy. Kierowana jakąś swoją logiką pilnowała ilości przedmiotów na stole, unikając obsesyjnie liczby osiem.

Czesząc córkę, potrafiła robić jej przedziałek na głowie z użyciem linijki. Symetria i porządek. Martyna „Chodząca Perfekcja”.

— Nie szkodzi — mruknęła matka.

„Coś jest nie tak. Tutaj jej obsesje słabną? — Dziewczyna poczuła dreszcz na plecach. — «Kwiaty na poddaszu». Jak nic, koszmar się właśnie zaczyna”.

Antośka przeniosła tacę i rozłożyła filiżanki. Postawiła na stole przykryty kapturkiem dzbanek z kawą, podała też ciepłe jeszcze ciasto. Oczywiście szarlotkę, to musiała być szarlotka.

Prawie jak u babci Andrzeja. Na stole były trzy nakrycia, Amelka zrozumiała więc, że staruszka usiądzie razem z nimi.

Zaskoczona Martyna zagapiła się w tę trzecią filiżankę.

— Nie śpi już? — zapytała.

Staruszka gwałtownie potrząsnęła głową.

— Przyjdzie, przyjdzie.

— Że, przepraszam, kto przyjdzie?

Amelka sięgnęła po swoją filiżankę. Już dotknęła dzbanka, gdy usłyszała obcy głos. Niski i miły.

— Twoja babcia, Amelio. Twoja babcia wypije z wami kawę.

Dziewczyna odwróciła się w stronę drzwi. Oparta o framugę stała wysoka, szczupła kobieta z długimi, ciemnymi, sięgającymi ramion włosami, przetykanymi gdzieniegdzie białymi pasmami. Nad czołem miała okulary, tak jak często nosi się okulary słoneczne. Te jednak były zwykłe, optyczne, w cienkich, okrągłych oprawkach — lenonkach. Dopasowana biała koszula i długie wąskie teksasy niezbyt pasowały do wyobrażeń o garderobie własnej babci. Ramiona kobiety okrywał zarzucony niedbale błękitny moherowy sweter.

Śpiący do tej pory pies podniósł się leniwie i podszedł do swej pani. Teraz dopiero zdradził się z rasą — dog niemiecki, z ciętymi uszami. Kobieta pogłaskała go po głowie z czułością.

— Gdzie łaziłaś całą noc, latawico, co?

Odsunęła psa, podeszła do osłupiałej dziewczyny i, nachylając się nad nią, dotknęła swoim nosem czubka jej nosa.

Tak jak dawniej robiła Martyna, gdy Amelka była jeszcze w przedszkolu. Uśmiechnęła się.

— Hej, Amelko. Nareszcie cię widzę.

Miała dobrze wypielęgnowaną twarz, niekryjącą jednak wieku, lekko wystające kości policzkowe i miły uśmiech.

— No, hej. A ja nareszcie wiem, że istniejesz.

Babka miała zielone oczy, takie same jak Martyna.

— Popatrz, popatrz, jaki fajny zbieg okoliczności mamy dzisiaj.

Babcia wyprostowała się i odwróciła do Martyny. Przez chwilę kobiety stały na wprost siebie i mierzyły się wzrokiem.

Potem bez słowa starsza z nich wyciągnęła ręce i przygarnęła do siebie zesztywniałą córkę.

— Cieszę się, że jesteś.

— Triumfujesz?

— Staram się powstrzymywać od tak niskich uczuć — odpowiedziała babcia i szybko zamrugała powiekami, powstrzymując łzy. — Siódma rano to idealna pora na pierwszą kawę — powiedziała z ożywieniem, uciekając od tych łez i drżenia w głosie.

Usiadła obok Martyny, ściągnęła kapturek z dzbanka i zadała parę banalnych pytań o podróż i warunki na drodze. Pies położył się obok jej nóg i znowu zapadł w drzemkę. Sięgnęła po filiżankę wnuczki, ale Martyna powstrzymała ją i zwróciła się do córki, jakby nagle sobie coś przypomniała:

— Amelko, może zadzwonisz do Andrzeja? — Bardziej zdecydowała, niż zapytała, podając córce swoją komórkę.

— Teraz? Pewnie jeszcze śpi.

Skąd ta nagła troska o jej komunikację z przyjacielem?

— Może jednak spróbujesz? — Znowu ten kategoryczny ton.

Dziewczyna ostentacyjnie zabrała telefon i, wstając, głośno odsunęła krzesło. Rozglądnęła się po kuchni, szukając miejsca, gdzie mogłaby spokojnie rozmawiać. Zdecydowała się wyjść do ciemnego holu. Od razu pożałowała gwałtownego ruchu, zrobiło jej się słabo i musiała oprzeć się ramieniem o futrynę drzwi.

Antośka podeszła do niej i wyprowadziła ją, wskazując drogę.

Kobiety przy stole popatrzyły na siebie poważnie.

— Leki jeszcze działają? — zapytała Adela.

— Powinna się przespać, ale wtedy obudzi się, kiedy już całkiem przestaną działać. I będzie cyrk.

— Straciłaś parę godzin, Martyna.

Patrząc w pustą filiżankę, pokiwała głową. Spojrzała matce w oczy.

— Nie mogłam, mamo. Nagle czuję, że nie wiem jak. W dodatku ostatnio jakoś… Ona jest w takim głupim okresie.

Odsuwa się, ucieka. Boję się.

Adela uśmiechnęła się i zaczęła szukać w kieszeniach swetra papierosów. Martyna wyciągnęła swoje z torebki i położyła przed matką. Adela zaprzestała poszukiwań, a po chwili sięgnęła do paczki na stole. Wciągnęła dym z lubością.

— Mogłabym powiedzieć, że miałaś parę lat, żeby przygotować przemowę, ale tego nie powiem, taaa…? — Rozejrzała się za popielniczką i przyniosła spodeczek, leżący obok zlewu. — Rozumiem, że zaplanowałaś to inaczej, ale rozsądek kazał ci jednak przywieźć ją tutaj?

— Naprawdę miałam nadzieję, że ją to ominie…

Matka spojrzała na nią z takim politowaniem, jakie uznała za wystarczająco bezpieczne, by nie stało się zbyt bolesne.

Chyba jednak przesadziła.

— Poradzimy sobie. — Adela poklepała delikatnie dłoń córki. — Wiesz, że sobie poradzimy. Co uwolniło…?

— Jak zwykle, atak na bliską osobę. — Zaniepokojone spojrzenie Adeli zmusiło Martynę do uściślenia. — Nie, nie na mnie. Napadli jej przyjaciela, chciała go bronić. Nie bez znaczenia jest fakt, że była już lekko pijana.

Adela pokiwała spokojnie głową.

Po krótkiej chwili Martyna dodała:

— Przypuszczam, że mogła też być podniecona…

Teraz Adela podniosła delikatnie brwi.

— Jak to przyjmujesz?

— Cała ta sytuacja…

— Pytam, jak sobie radzisz z jej dorastaniem.

Siedziała naprzeciw matki, sama będąc matką. Dlaczego czuła presję, by się tłumaczyć, wyjaśniać, widząc nagle wszelkie błędy, które mogłaby wytknąć jej Adela? Odgięła się do tyłu i założyła ręce na piersiach, w obronnym geście.

— Czuwam, pilnuję, nie wtrącam się. — Speszyło ją jednak lekkie niedowierzanie w oczach matki. — No dobrze. Raz starszy facet chciał ją zgwałcić. Nie mogłam na to pozwolić i…

— Sięgnęła po papierosa. Znowu uspokajający dotyk dłoni.

— Bardzo dobrze. Tak ma być.

— Wiesz, jak blisko było niebezpieczeństwo? — Ręka zadrżała jej minimalnie, nie mogła jednak odpalić zapalniczki.

— Wiesz, jak się o nią bałam?

Adela przytaknęła, ale z pewnym zdziwieniem przyjrzała się córce. Nigdy nie widziała u niej drżenia dłoni i nie spodziewała się, że kiedyś je zobaczy.

— Ale poradziłaś sobie. Zrobiłaś to, co należy. Od tego właśnie jest matka.

Za oknem robiło się coraz jaśniej, ale dzień wcale nie miał być pogodny. Martyna opanowała się na tyle, by wiedzieć, że gdy się odezwie, jej głos nie będzie drżał. Odwróciła się do Adeli.

— Już widzi. Jeszcze nie słyszy. Silna kinetyczka. Wyrwała drzwi z samochodu. Nie wiem, mamo… czy będzie potrafiła, czy… będzie chciała…

— Czy rozumie, jak ważne jest panowanie nad tym?

Postaramy się o to.

— Ty się postarasz. Ja nie mam siły, żeby ją utrzymać… — Martyna zawiesiła głos, czekając, aż matka dopowie za nią. Jak parę godzin wcześniej z Andrzejem. Naprowadzić kogoś, by powiedział sam to, co powinien. Zmusić kogoś, by głośno wyrażając swoje zdanie, określił sytuację. Ktoś. Nie ona.

— Po tej jaśniejszej stronie? — Z Adelą też się udało.

„Po jaśniejszej stronie. Tak jakby była jakaś jasna strona”

— Martyna nie miała w sobie optymizmu matki.

— Nie ma jasnej strony — potwierdziła na głos Adela.

W holu nadal było szaro, jego okna wychodziły na południe. Antośka włączyła starą secesyjną lampę, stojącą obok kanapy, i weszła po prowadzących na piętro schodach, zostawiając dziewczynę samą. W kręgu światła znalazła się ta brązowa skórzana kanapa z drewnianymi wykończeniami i niski inkrustowany stolik o okrągłym blacie. Amelia rozglądała się z zaciekawieniem po pomieszczeniu, bawiąc się myślą, że to, co teraz widzi, stanie się jej osobistą wersją — jej wizją holu.

Kiedy ktoś w przyszłości zapyta ją, jak ten pokój wygląda, to pomimo tego, że pewnie zobaczy go jeszcze w pełnym świetle, wpadającym z tych wielkich, wysokich okien, że spędzi w nim wiele godzin, rozmawiając tu, kłócąc się, może czytając — to zawsze będzie widzieć ten hol takim, jaki jest teraz.

Mała Amelia zawsze była zaskoczona, jak potrafią zmieniać się pomieszczenia, mieszkania i domy. Kiedy widzi się je pierwszy raz, są jak nieodpakowany prezent, mogą zawierać wszystko. Każdy kąt, załamania ściany, wnęka to tajemnicze obszary. Pokoje są wielkie i obce, ciekawe. Wystarczy jednak trochę w nich pobyć, oswoić wzrokiem, by złudzenie tajemniczości znikło, pozostawiając po sobie ukłucie żalu — gdzie się podziały te obiecujące obszary? Ten hol był za duży, by go od razu oswoić, co przyjęła z zadowoleniem. Pewnie ta kanapa i stolik będą tym oswojonym punktem, cała reszta musi zaczekać. Nawet ten wielki kominek z paleniskiem, do którego mógłby wejść dorosły człowiek.

Usiadła na kanapie, wybierając numer do Andrzeja, ale kiedy po drugiej stronie usłyszała jego zaspany głos, odruchowo wstała. Czy można rozmawiać przez telefon, siedząc nieruchomo? Zaczęła wędrówkę wokół pokoju, podchodząc do komód i szklanych witryn z bibelotami. Dotykała obić foteli, nie pamiętając o nich za sekundę, szła dalej, skupiając się na Andrzeju.

— Żyjesz?

— Ja tak, Ami. Ale to, co ty zrobiłaś, to już przegięcie…

Sorry, kochanie. Nie powinnam mdleć w takiej chwili.

— Znowu przed oczami miała tamtych ludzi, pochylających się nad Andrzejem.

— Mdleć? Kochana, Adrianem wyłamałaś drzwi w jego samochodzie. A tamtych idiotów o mało nie pozabijałaś samym wzrokiem. Nie wiem, jak to zrobiłaś, ale może chcesz mi coś powiedzieć?

— Uhm. Adrian to pomyłka.

Musiała się chwilkę zastanowić. Pozabijała? Wyrwała drzwi? Andrzej zaśmiał się krótko i właśnie po tym śmiechu poznała, jak bardzo był zdenerwowany.

— Dlaczego poszedłeś za mną?

— Dziewczyno, bałem się o ciebie. Za często pozwalam ci na głupoty.

— Och, przestań, tatuśku.

— Ami, gdzie jesteście? Twoja matka zapakowała cię do samochodu i powiedziała, że wyjeżdżacie na jakiś czas.

Odwiozła mnie po drodze i pogadała z moimi starymi.

— Odwiedzamy babcię, wyobraź sobie.

Zgodnie z przewidywaniem Andrzeja zatkało. Amelka spostrzegła, że okrążyła już prawie cały pokój, a teraz stała przed schodami, którymi odeszła Antośka. Odwróciła się i rozglądnęła. Stąd hol wyglądał inaczej, inna perspektywa. Nadal jednak był obcy i przyjemnie nieoswojony.

— Andrew, kochanie?

— Ty… Przecież ty nie masz babci.

— Jak widzisz, Martyna jest pełna niespodzianek.

Rozglądając się z roztargnieniem, spojrzała na kanapę i dostrzegła wiszący nad nią obraz w grubej, rzeźbionej ramie.

Bardzo znajomy obraz.

— Jestem u babci, która mieszka w domu Addamsów albo przynajmniej w czymś, co go przypomina. A na ścianie wiesz, co wisi?

— Ami, już żałuję, że mnie tam nie ma.

— Wisi wielka reprodukcja „Mnicha”.

— „Mnich nad brzegiem morza”? Taki jak ten u ciebie?

Przypomniała sobie ten wieczór, kiedy matka weszła do jej pokoju, a ona wieszała plakat nad łóżkiem. Obrazek kupiony przypadkowo podczas któregoś włóczenia się po sklepach z Andrzejem. To był mały sklepik ze starymi ramkami, reprodukcjami „Mony Lisy”, „Szału” Podkowińskiego i cukierkowych landszafcików. Spodobał jej się ten nastrój nad morzem. Samotna sylwetka na plaży i chmury, które wydawały się zbyt przerysowane. Trzy wyraźne linie ziemi, wody i powietrza drażniły swoją jednoznacznością. Wcale nie miała zamiaru go kupić, ale kiedy wyszli ze sklepu, poczuła prawie żal, że nie może już na niego patrzeć, doszukiwać się nowych szczegółów. Jakby odłożyła książkę, zanim doszła do ostatniej strony, gdzie znajduje się odpowiedź, kto zabił albo czy będą ze sobą szczęśliwi do końca życia. Wróciła i kupiła plakat, od razu dobierając do niego dużą antyramę. A potem próbowała wbić gwóźdź w ścianę, stojąc na miękkim łóżku. Kiedy matka weszła, a raczej wpadła do pokoju, wyraźnie pobladła i przyglądając się reprodukcji, ciężko usiadła na fotelu przy biurku.

— Dlaczego to…?

— Co dlaczego? Piękny, nie? Przecież to Friedrich. Chyba lepiej, żeby tutaj wisiało to niż jakiś plakat z blond idiotką, prawda? Albo z facetem z mocnym makijażem…

— Skąd go masz? — zapytała matka, idiotycznie. No przecież nie ukradła. — Ktoś ci go dał?

— Jezu, o co ci chodzi? Kupiłam sobie. — Podejrzenia matki, że ktoś z jej znajomych uważał pejzaż Friedricha za idealny prezent, prawie ją rozbawiły.

— Wisiał i błagał, żebym zabrała go ze sobą.

Umieściła antyramę na prowizorycznie wbitym gwoździu i chybotliwie cofnęła się na łóżku o dwa kroki. Podziwiała swoje dzieło, przechylając lekko głowę. Matka wpatrywała się nadal z dziwną fascynacją w prawie niewidoczną sylwetkę na granicy linii plaży i morza.

— W to akurat uwierzę, że błagał.

Potem parokrotnie przyłapała Martynę w swoim pokoju, kiedy, stojąc nieruchomo, wpatrywała się w plakat. I proszę bardzo — taki sam obraz wisi u babci. Czy dlatego matka przy swoim pokręconym umyśle nie mogła spokojnie na niego patrzeć, bo kojarzył jej się z tym domem? Setki razy oglądała go, widziała kątem oka, przechodząc przez hol, odkurzała miękką szczotką z piór? Bo na pewno od dziecka nie mogła strawić kurzu na tej rzeźbionej ramie.

Amelia minęła kanapę, którą odsunięto od ściany o jakieś dwa metry, być może tworząc miejsce, aby móc z bliska przyglądać się reprodukcji. Przysunęła się bliżej, podnosząc głowę. Zrobiło jej się słabo. Najpierw był lekki szum w głowie, straciła równowagę. Oparła jedną rękę o ścianę. Szum był coraz głośniejszy, jakby narastał wraz z jej przyspieszonym oddechem.

Nagle z bezwładnej ręki wypadł jej telefon, głucho uderzając o parkiet. Podniosła wzrok i spojrzała jeszcze raz na obraz.

Zamiast znajomego pejzażu w ramie był tylko czarny prostokąt.

Czerń nie odbijała jednak światła, była matową pustką. Najpierw mała, a potem coraz lepiej widoczna jasna plama zaczęła powiększać się, by po chwili wypełniać ramy, tworząc wyraźny obraz. Twarz, wykrzywioną bólem i przerażeniem. Dziewczyna wpatrywała się w szeroko otwarte oczy, niewidzące i martwe.

Wizja nie była fotografią czy sceną z filmu, była olejnym portretem, zaskakująco wiernym, mimo tego, że Amelia rozróżniała poszczególne ślady pędzla. Bardzo wierne, ewentualne epitafium Andrzeja. Gwałtownie odchyliła się do tyłu i twarz znikła. Schyliła się po telefon.

— Ami?! Jesteś tam? Nasz „Mnich na plaży”? — Zdała sobie sprawę, że od dobrej chwili Andrzej, zaniepokojony jej milczeniem, próbuje krzykiem zmusić ją do odezwania się.

— Andrew, kończę. Odezwę się do ciebie niedługo i opowiem, co słychać. A ty… — Przełknęła głośno ślinę, mając nadal przed oczami upiorną twarz. — Proszę cię bardzo…

— Spokojnie. Będę na siebie uważał. Kocham cię, idiotko.

— Też cię kocham, kabotynie.

Rozłączyła się i jeszcze przez chwilę stała przed obrazem.

Dotknęła go. To nie był papier ani druk na płótnie. Pod palcami czuła dokładnie fakturę, farbę. Ktoś namalował ten obraz! To kopia, i to bardzo wierna kopia. Zrobiła krok w tył, po czym zmrużyła oczy. Mrok w holu uniemożliwiał dokładne ocenienie obrazu, sprawiał, że kolory nie były takie, jak je zapamiętała, a sama scena, tak dobrze znana, wydawała się obca. Plaża z idylliczno-romantycznej stawała się brzydko niepokojąca, morze było groźne, chmury przygotowywały się do burzy. A postać mnicha, która do tej pory wydawała się jej zagubiona, słaba (ot, mniszek chodzi po plaży i kontempluje piękno Bożego stworzenia), teraz była wyraźnie złowieszcza. Poczuła ciarki na plecach. Zamknęła oczy, obawiając się, że jeśli spojrzy raz jeszcze, zauważy, iż postać mnicha się porusza. To wszystko przez te leki uspokajające, którymi nafaszerowała ją matka.

Rozglądnęła się po holu i znalazła wejście do korytarzyka prowadzącego w stronę kuchni.

Usiadła ciężko, nie jakby pokonała parę metrów korytarza, ale schody na ósme piętro. Sięgnęła po dzbanek, znowu przykryty kapturkiem. Zapewne Martyna po nalaniu kawy z pietyzmem założyła go z powrotem, dbając, by nie wystygła reszta kawy. Albo tylko dlatego, że tak należało. Trzeba nakładać kapturek na dzbanek, odkładać łyżeczkę na spodek i nie rozsypywać cukru. Matka obserwowała ją, kiedy napełniała filiżankę, czekając z napięciem, aż odstawi dzbanek. Zapewne czuwała, czy choćby kropelka nie spadnie na obrus.

— Może jednak napijesz się herbaty? — Irracjonalne zachowanie matki stawało się coraz bardziej denerwujące. — Po lekach powinnaś ograniczyć kofeinę.

— Daj spokój, muszę napić się kawy — prawie warknęła.

— Z moją nowo poznaną babcią. Mam na to wielką ochotę — dodała, chcąc jednak złagodzić ton.

Wtedy Martyna zrobiła coś, co do niej wcale nie pasowało.

Zamiast rozpocząć długą dyskusję, próbując przekonać córkę, że koniecznie, ale to koniecznie ma wyrzec się tej małej filiżanki, po prostu wstała i zabrała jej kawę sprzed nosa. Spokojnie usiadła z powrotem na swoim miejscu i postawiła ją obok swojej.

— Martyno, chyba nie mamy już zbyt wiele czasu — przerwała ciszę Adela, przyglądając się wnuczce.

— Wiem, przecież widzę. Wolałabym jednak, żebyś to ty…

— Nie, nie odbiorę ci tego.

Kobiety przez krótką chwilę patrzyły na siebie, jakby ścierając się wzrokiem. Próbowały wyłonić zwycięzcę w jakimś pojedynku. Adela z kpiącym uśmiechem oderwała wzrok od córki.

— Wiesz, Amelko, te filiżanki to porcelana, która jest w naszej rodzinie od pokoleń. Nazywamy ją: „ta, która tak się podobała Gerhardowi”.

Martyna prychnęła, przewracając oczami. Adela, widząc to, ciągnęła, nadal niezrażona:

— Chodzi o Gerharda Hauptmanna, który często odwiedzał w tym domu twoją prababcię, Konstancję. Wbrew plotkom, oni naprawdę się tylko bardzo przyjaźnili. Oczywiście wiesz, kim był Hauptmann? Mówi się, że to dzięki niemu i jego bratu Reymont dostał Nobla, ale dla nas, dla rodziny, jest on po prostu…

Irytacja Amelki zamieniła się w złość. Uderzyła dłonią w stół.

— Chcę tę cholerną kawę!

Obydwie kobiety po drugiej stronie stołu drgnęły zaskoczone, choć zaskoczenie można było poznać u nich tylko po lekko uniesionych brwiach. Jakie one są do siebie podobne…

Nawet w tym, że emocje muszą mieć pod kontrolą. Jednak na twarzy Adeli był to tylko cień, jakby tak naprawdę nic i nikt nie był w stanie wywołać u niej czegoś więcej niż lekkie zainteresowanie. Zaskoczenie Martyny było strachem.

Zapadła cisza, którą wzmagało tylko głośne tykanie wiszącego między oknami zegara. Amelia przez zaciśnięte zęby powtórzyła z całą mocą, robiąc pauzy po każdym wyrazie:

— Chcę… moją… cholerną… czarną… kawę.

Porcelanowa filiżanka w blade róże, które tak się podobały Gerhardowi, ślizgiem pokonała szerokość stołu, aby zatrzymać się przed osłupiałą Amelką. Osłupienie to wywołała jednak nie gwałtowność matki czy babci, które pchnęłyby filiżankę w jej stronę z taką mocą. Filiżanka przesunęła się sama. Amelia oparła się mocno o oparcie krzesła, przyciskając kurczowo ręce do boków. Szeroko otwartymi oczami wpatrywała się w te blade róże, poprzecinane cienkimi stróżkami kawy, która, jak to ciecz, nie zdołała pozostać w naczyniu podczas gwałtownego lotu.

Kropelki powoli skapywały ze złoconego brzeżku na spodeczek, tworząc tam nieprzyjemną kałużę, przez którą nie można swobodnie podnosić filiżanki, by nie narazić się na poplamienie obrusu albo nowej bluzki. Podniosła wzrok na matkę, potem znów na filiżankę i znów na milczące kobiety. Czekały na jej reakcję. Martyna patrzyła na nią, tym razem nie tyle ze zdziwieniem, co z troską. Pierwsza odezwała się Adela:

— Miałaś rację. Kinetyczka. Weź serwetkę, dziecko. To takie irytujące — mieć plamy z kawy na świeżo położonym obrusie. Kiedy Martynka była mała, nieustannie pilnowała, by nigdzie nie było plam. Myślałam wtedy nawet o tych okropnych ceratach w kratę…

— Nie przesadzaj, mamo — prychnęła Martyna, na chwilę odrywając wzrok od córki. — To nie ty zajmowałaś się tym, czy obrus jest czysty, świeżo wyprasowany i pasuje do pory roku, tylko Antośka.

— Moja droga, to, że nie robiłam wszystkiego osobiście, nie oznacza, że się tym nie ZAJMOWAŁAM… — Adela wyprostowała się z godnością i ściągnęła kapturek z dzbanka. — Zawsze zwracałam uwagę na to, czy na obrusie nie ma zakładek, szczypanek i śladów po złożeniu. Chciałam, aby dom był prawdziwym domem…

Martyna kontrolnie przyjrzała się nadal znieruchomiałej córce i sięgnęła po swoją filiżankę.

— Zadziwiające, jak z biegiem czasu zaczynasz wszystko widzieć inaczej, tak, jak ci pasuje… Twoja troska o dom, ograniczająca się do pytania Antośki, czy wszystko jest w porządku, nagle urasta do pełnego poświęcenia się ognisku domowemu. Zaraz usłyszę, że nocą cerowałaś mi rajstopki.

— Oczywiście, że nie cerowałam. Przecież to bez sensu, lepiej kupić nowe. Przynajmniej rajstopki. Spodenki to co innego, Antosia zawsze naszywała ci łatki na kolanach.

— Aha! Właśnie tak, Adelo, właśnie tak. Po linii najmniejszego oporu, byle dalej od wizerunku pełnej poświęcenia matki.

— Natomiast ty dbasz przede wszystkim o ten wizerunek.

Za wszelką cenę, prawie po trupach. Czasami naprawdę po trupach.

Amelia, nadal oniemiała, wpatrywała się w mówiące z irytacją kobiety, którym dyskusja w żaden sposób nie przeszkadzała w nalewaniu sobie kawy, profanowaniu jej śmietanką i nakładaniu szarlotki na talerzyki. Widziała je tak, jakby znajdowały się na ekranie telewizora, za grubą, tłumiącą dźwięki szybą. Jakieś gadające głowy, nachylające się do siebie wcale nie po to, by wzmocnić argumenty, ale by sięgnąć po serwetkę czy cukiernicę stojącą bliżej tej drugiej.

I to podobieństwo. Długie czarne włosy matki wyrastały nad czołem dokładnie tak samo jak siwe pasma Adeli. Takie same oczy, nieprawdopodobnie zielone, w których błyskały złote iskierki. Oczy Adeli nie były teraz oczami starej kobiety.

Były… zbyt intensywnie zielone, zbyt żywe. Adela nie używała przecież kredki, a nawet gdyby pokusiła się o taką ekstrawagancję, nie zrobiłaby wokół oczu grubych, zielonych obwódek. Wyglądała jednak, jakby eksperyment z kosmetykami lekko wymknął się spod kontroli. Tymczasem włosy matki naelektryzowanymi pasmami podnosiły się, aby zaraz opaść.

One… falowały, poruszały się w jakiś ślisko-obrzydliwy sposób, rybi, gadzi, a może nawet… zmysłowy. Jak włosy topielicy, które splątały się z wodorostami. Powolny ruch czarnych pukli sprawiał, że wszystko wkoło poruszało się w zwolnionym tempie, słowa kobiet brzmiały jak głos z zepsutej kasety magnetofonowej, rozciągały się i zniekształcały.

Co jakiś czas mama rzucała w jej stronę sondujące spojrzenia. Wreszcie odłożyła filiżankę i, przerywając perorującej Adeli w pół słowa, nachyliła się do córki.

— Kochanie, już? Możesz oddychać?

Amelia uświadomiła sobie, że od momentu przesunięcia się filiżanki nie wypuściła zaczerpniętego powietrza. Zrobiła to teraz, łapiąc je szybkimi haustami. Wstała gwałtownie, przewracając krzesło, które upadło z hukiem. W panice przesunęła się do ściany i oparła o nią.

— Filiżanka… — Przełknęła ślinę. — Ta filiżanka… w róże.

— W blade róże, które tak podobały się Gerhardowi — podpowiedziała uprzejmie Adela, z zainteresowaniem wpatrując się we wnuczkę.

— Ona sama się przesunęła… — Amelię ogarnęło zwątpienie we własne zmysły. A może to ona sięgnęła po tę filiżankę i nie pamięta? Może uderzenie w stół wywołało przesunięcie się naczynia?

— Widzisz, Amelio… — Martyna wstała od stołu i obeszła go wkoło, zbliżając się do córki. Zaplatając palce ze zdenerwowania, odwróciła się w stronę Adeli. — Dlatego chciałyśmy z tobą porozmawiać. To znaczy babcia musi z tobą porozmawiać.

Im bardziej zbliżała się do córki, tym intensywniejsza stawała się zieleń jej oczu, a włosy coraz mniej falowały wokół jej twarzy. Skrzypienie starych desek podłogi podkreślało każdy jej krok. Amelia bała się coraz bardziej. To nie jej matka się zbliża, tylko jakaś pokręcona wizja, produkt jej podświadomej niechęci do niej, tłumionych żalów, i efekt niedomówień. Tak powiedziałaby pani Marta, psycholog, do której zaprowadziła ją matka, tłumacząc, że parę sesji jej nie zaszkodzi. Plus oczywiście efekt tych leków na uspokojenie. Widocznie tak właśnie traktowała swoją matkę — jako przerażającą czarnowłosą wiedźmę, topielicę, która chce ją zniszczyć, skrzywdzić, a najpierw śmiertelnie przestraszyć. Właściwie wizja powinna przedstawiać metalowego androida poruszającego się „szur-szur, zgrzyt-zgrzyt”, mechanicznym głosem wydającego z siebie pojedyncze słowa: „obowiązek”, „odpowiedzialność”, „porządek”, „przyzwoitość”. A… i „samodzielność”. To by bardziej pasowało, i było logiczne.

Amelia wpatrywała się w tę nową wersję matki z rozbawieniem ocierającym się o histerię.

— Kochanie, ja wiem, jak dziwnie to wszystko wygląda — powiedziała Martyna niepewnym głosem, robiąc nieokreślony ruch ręką, który równie dobrze mógł wskazywać filiżankę Gerharda, Adelę albo i cały dom. — Wiem, że to dla ciebie szok, i w ogóle… — Teraz to ona przełknęła głośno ślinę. — Ale musimy przez to przejść jakoś, no… Ja wiem, że jesteś mądrą dziewczynką i spokojnie dasz sobie wszystko wytłumaczyć. A to wcale nie jest straszne czy… niepokojące. No, może czasem niebezpieczne, ale jeśli spojrzy się na to jak na przygodę…

Kolejny raz odwróciła się do Adeli, szukając w niej wsparcia. Babcia jednak nie wstała od stołu, tylko przyglądała się wnuczce, popijając kawę małymi łyczkami. Odstawiła filiżankę, podparła ręką brodę i czekała na dalszy ciąg wywodu swojej córki, występującej w całkiem nowej dla niej roli.

— Może to moja wina. Widzisz, nic ci nie mówiłam, nie przygotowałam cię na to, chociaż wiedziałam, że wcześniej czy później może to nastąpić. Tylko widzisz, kochanie, miałam nadzieję, że może ciebie to ominie. Wiem, to takie głupie, bo wiadomo, że nie da się ominąć czegoś takiego…

Amelia jeszcze raz głośno wypuściła powietrze. Pomijając już wpływ leków, które wywołały te omamy wzrokowe, cała reszta zaczynała brzmieć sensownie. Matka chyba myślała o tym, że to ta historia z Adriankiem wywołała szok, a teraz próbowała się wytłumaczyć, dlaczego nigdy nie rozmawiała z nią o seksie ani o takich historiach („No, proszę wpływ matki: nawet w myślach nie przejdzie słowo «gwałt», tylko zastępuję go «takimi historiami»”). Ani o tym, że kobieta w szale jest w stanie wyrwać drzwi od samochodu. „Spokojnie oddychać, zamknąć oczy, wszystko stanie się normalne”. Tylko dlaczego matka chce, aby to babcia przeprowadziła tę uświadamiającą gadkę szmatkę? Aż tak boi się rozmów o seksie, nie pasuje jej to do planu: „święta Martyna i jej czysty świat”? Nagle sprawa seksualności własnej córki przeraża ją do tego stopnia, że woła na pomoc własną matkę? Matkę, z którą nawet nie chciała utrzymywać kontaktów?

„Biedna Martyna — pomyślała z ironią Amelia. — Biedna, grzeczna, czyściutka Martynka, która wszystko wie i najlepiej zna się na wszystkim, musi powiedzieć coś brzydkiego na bardzo brudny temat”.

Otworzyła oczy, ale stojąca jeszcze bliżej matka nie straciła nic ze swojego topielicowego wyglądu. Blask zielonych oczu przerażał nadal, poruszające się włosy niezmordowanie tańczyły wokół jej głowy, tylko mina była jeszcze bardziej niepewna niż przed chwilą. Niezły stuff zapodała jej matka w tych kapsułkach, nie ma co!

— Chcesz mi teraz powiedzieć, że nie rozmawiałaś ze mną o seksie, bo się bałaś? I czujesz się winna, że spotkało mnie coś takiego jak próba GWAŁTU, bo nie uprzedziłaś mnie o tym, że kiedy facet czegoś chce, może wziąć to siłą, a potem człowiek głupieje i widzi latające filiżanki?

Sarkazm w głosie dziewczyny byłby może bardziej czytelny, gdyby jej głos nie drżał. Matka otworzyła usta i zaraz je zamknęła, jakby spodziewała się usłyszeć coś całkiem innego.

Adela odetchnęła wystarczająco głęboko, by przerwać ciszę.

— Nie, Amelio, mama chciała ci powiedzieć, że sama przesunęłaś tę filiżankę, bo jesteś czarownicą.

Dziewczyna parsknęła śmiechem i powtórzyła powoli:

— Czarownicą? — Zabrzmiało to tak lekceważąco, jak: „Co ty nie powiesz?”. Tak się odpowiada, kiedy ktoś próbuje przekonać cię, że doznał objawienia i po drugim joincie zrozumiał sens świata.

Adela popatrzyła na nią z uśmiechem:

— Tak, kochanie. Czarownicą, tak jak ja i twoja matka.

Są w każdym filmie czy sensacyjnej książce takie momenty, które potrafią wywołać stan najwyższej irytacji.

Należą do nich sceny, w których grupa osób będących o krok od śmiertelnego niebezpieczeństwa, kierowana jakąś idiotyczną, niemającą nic wspólnego ze zdrowym rozsądkiem myślą, postanawia się rozdzielić. To sakramentalne: „Rozdzielmy się!”.

Kto, chcąc przeżyć w skrajnej sytuacji, wpada na pomysł, aby dobrowolnie opuścić grupę osób, z którą ma szansę jakoś przetrwać albo pokonać przeciwnika? Można też liczyć na szczęśliwy los, że kiedy już dojdzie do bezpośredniej konfrontacji, to coś, co czai się w ciemności albo wśród drzew, pożre kogoś innego. Albo sytuacje z niezdrową ciekawością.

Wszyscy przed ekranami krzyczą: „Nie wchodź tam, idiotko!”

lub: „Uciekaj, kretynie!”, ale bohater za żadną cenę nie może zwalczyć głupawej ciekawości, która pcha go do otworzenia tamtych drzwi, nachylenia się nad ciemną studnią czy czekania do samego końca narodzin Obcego. Oczywiście to wina scenarzystów, którzy z zapałem próbują wprowadzić widzów w stan niepokoju, uzyskując jednak tylko tę irytację.

Jednak najbardziej irytujące są momenty, kiedy bohaterowie otrzymują jakąś życiową szansę, ważną wiadomość, zmieniającą ich los, ale w pierwszym odruchu negują zaistniałą sytuację. Wprawdzie potem przyjmują do wiadomości fakty, ale — nie wiedzieć czemu — wcale się z nich nie cieszą. Zaczynają mieć dylematy natury moralnej i etycznej. Czy aby to coś przytrafia im się zasłużenie? Tak się zastanawiają, deliberują, by po wielu perypetiach oddać walkowerem szansę na coś wyjątkowego. W imię zasad albo po prostu z braku wyobraźni.

Dlatego Amelka wielokrotnie deklarowała podczas nocnych seansów filmowych — odbywających się regularnie w jej pokoju, w towarzystwie Andrzeja, a czasem i matki — że jeśli kiedykolwiek otrze się choć o sam ogon, przechodząc obok takiej szansy, uwiesi się tego ogona z całej siły, nie bacząc na konsekwencje.

Patrząc na wyglądającą jak topielica matkę oraz siedzącą przy stole kobietę, która podobno jest jej babką, Amelka pamiętała dobrze tamtą irytację na niemrawe postacie w filmach i swoje deklaracje. Jednak przede wszystkim chodziło jej po głowie dość często powtarzane przez Andrzeja credo: „Uważaj, jakich rzeczy pragniesz, bo możesz je osiągnąć”.

— Zwariowałyście… Mamo, proszę cię, niech to się skończy. Co tu jest, do cholery, grane?

Wbiła w nią proszący wzrok. Szukała ratunku, starając się skupić na jej oczach. Modląc się, by znowu stały się zwyczajne.

To z nią samą coś było nie tak. Wszystko przez niewyspanie, przez leki. Zaraz się obudzi, otworzy oczy i będzie w swoim pokoju.

— Martyna, posadź ją. Przecież widzisz, że ledwo trzyma się na nogach. I daj jej już tę kawę.

Dziewczyna pozwoliła doprowadzić się z powrotem do stołu. Matka usiadła obok i objęła ją ramieniem. Adela obserwowała je chwilę w milczeniu, z satysfakcją. Ciszę przerwała wchodząca do kuchni Antośka, gdy szurając głośno swoimi pantoflami, spokojnie podeszła do lodówki.

— Śniadanie, śniadanie — mruczała pod nosem. Brak odpowiedzi i cisza przy stole zmusiły ją, by się odwrócić. Trzy kobiety siedziały w milczeniu, patrząc na siebie. Drżące nerwowo usta dziewczyny, czuły gest Martyny i powaga w oczach Adeli musiały jej coś podpowiedzieć, bo, mrucząc po swojemu pod nosem, podeszła do nich i mocno przytuliła Amelkę do siebie. — Dobrze, dobrze. Zabijać złe. Dobrzeee…

Oczy Amelki, wlepione w niską postać stojącą obok jej krzesła, robiły się coraz większe.

— Jakie „złe”…?

— Antosiu, jesteśmy bardzo głodne. — Adela uśmiechnęła się do staruszki i zabębniła lekko palcami o blat stołu, jakby chciała naprawić napiętą atmosferę po niewielkim faux pas uczestnika proszonej herbatki. — Zjemy sobie jajecznicę!

Martyna nie przestawała obejmować Amelki i uspokajająco masować jej ramię. Uśmiechała się, próbując ukryć w ten sposób własny lęk przed mówieniem. Przeprosić córkę, jednocześnie uspokajając siebie. Patrzyła z nadzieją na swoją matkę, licząc, że to ona weźmie wszystko w swoje ręce. Zajmie się problemem, pokieruje wszystkim, biorąc na siebie całą odpowiedzialność.

Ona była już zmęczona. Udawaniem, prowadzeniem wzorowego domu, życiem w strachu, że wydarzy się coś, co zachwieje tą budowaną na kłamstwie iluzją dzielnej samotnej matki, spokojnej pani patolog ze szpitala wojewódzkiego. Chłodnej i spokojnej osoby, podejrzewanej przez znajomych oraz kolegów w pracy, że jest po prostu nietowarzyską, nudną i zgorzkniałą kobietą. Perfekcjonistką bez uczuć. A ona tylko starała się zapewnić dziecku normalne dzieciństwo, tak inne od jej własnego. Skupiała się na tworzeniu pozorów, w które sama prawie uwierzyła. A teraz nie miała siły, by usprawiedliwiać się przed córką, wyjaśniać. Na to przyjdzie czas później. Tylko nie teraz. Adela chyba to w końcu zrozumiała i sama zwróciła się spokojnym głosem do wnuczki:

— Twoje zmysły są teraz wyostrzone, prawda? Obie nas widzisz inaczej, niż… wskazywałaby na to logika. To minie.

Gdyby nie leki, które podała ci mama, prawdopodobnie od razu po odzyskaniu przytomności zaatakowałaby cię inna rzeczywistość. Właśnie tak — zaatakowała. Natłok wrażeń, intensywnych i zbyt mocnych. Nauczysz się nad tym panować, selekcjonować to, co chcesz widzieć, słyszeć, a nawet odczuwać.

Na razie musisz sobie z tym radzić. Mama przywiozła cię tutaj, żeby ten stan, to znaczy ten początek, był jak najmniej męczący.

Dla ciebie i otoczenia. A szczególnie dla otoczenia.

Jakby na potwierdzenie jej ostatniego zdania filiżanka Amelki ponownie odbyła podróż w poprzek stołu, tym razem jednak nie zatrzymując się przed krawędzią. Z głośnym brzękiem rozbiła się na podłodze.

— Dziecko, nie baw się, kiedy próbuję ci coś wytłumaczyć.

Amelka mruknęła przeprosiny. Zawstydziła się, jednak nie przez to, że rozbiła filiżankę z tego cholernego kompletu w róże, ale przez to, że i matka, i babcia widziały, jak próbuje swoich sił.

Z jednej strony wydawało jej się, że śni jakiś koszmar, a z drugiej… z zawstydzeniem pragnęła, żeby ta sprawa z filiżanką nie okazała się przywidzeniem.

— Chciałam tylko sprawdzić…

— Rozumiem, ale poprzednim razem to ja zatrzymałam tę filiżankę. Żeby czegoś używać, należy najpierw nauczyć się, jak to działa, a przede wszystkim — jak się to wyłącza. Istotne zarówno w przypadku piły tarczowej, jak i Mocy. Nieprawdaż, Martyno? — Adela rzuciła córce pytające spojrzenie, które nie było tylko uprzejmą próbą włączenia jej do rozmowy. Stanowiło bardziej jakąś złośliwą aluzję, przypomnienie i wyrzut.

— Wprost elementarne, drogi Watsonie. — Martyna spokojnie wytrzymała wzrok matki.

Znowu starcie dwóch kobiet, które dziewczyna obserwowała z boku. Zdziwienie i pierwsze zaskoczenie zaczęły się powoli zamieniać w zaciekawienie.

— Mocy? To nie magia?

Adela z niesmakiem pokręciła głową.

— Pojęcie magii jako takiej ostatnimi czasy się zdewaluowało. Mam na myśli ostatnie paręset lat. A dokładnie, odkąd Kościół katolicki postanowił być jedynym słusznym źródłem prawdy mówiącej o mechanizmach i zasadach kierujących światem.

Coś z hukiem upadło na podłogę — to Antośka upuściła dużą patelnię. Leżąca dotąd spokojnie suka zerwała się i szczeknęła raz, ostrzegawczo. Amelka też podskoczyła przestraszona i spojrzała na staruszkę. Ta gwałtownie się przeżegnała, robiąc wielki znak krzyża. Adela też to zauważyła i z cierpliwością, podszytą znudzeniem, jakby mówiła po raz setny do niesfornego dziecka, zwróciła się w stronę kuchenki:

— Na litość boską, Antosiu! No i po co te demonstracje…?

O czym ja to…? Zawsze powoływano się na magię, nazywając tak wszystko, co nie mieściło się w skali rzeczy zwykłych i wytłumaczalnych, od umiejętności znachorki po seksapil. Moc to coś, co jest naturalne, dane nam tak jak wzrok czy węch.

Możesz uznać, że to czysta fizjologia. Po prostu oddychasz, prawda? Z Mocą jest tak samo. Ty teraz oddychasz głębiej.

— Nie chwytam. Możesz to wytłumaczyć inaczej?

— Chyba nie. Ale mogę ci powiedzieć, że twoja matka ma hiperwentylację. — Zignorowała oburzone spojrzenie Martyny.

— Problem w tym, że nie żyjesz z tym od urodzenia, przynajmniej większość z nas tak miała, tylko musisz się nauczyć, jak to wykorzystywać, a przede wszystkim — jak z tym żyć. To nie jest jakaś zabawa w zaklinanie pogody przy świecach w odpowiednim kolorze, wyczarowywanie sobie kochanka albo pełnego konta. Najważniejsze, żebyś się kontrolowała, zwracając szczególną uwagę na pragnienia, nawet te wyrażane tylko w myślach. Przynajmniej teraz, na początku.

Dziewczyna wpatrywała się w babcię, spokojnie potakując głową.

— Dostanę instrukcję obsługi? Nie tej piły, tylko tego drugiego. — Starała się mówić spokojnie. Lata praktyki w nieokazywaniu emocji przy matce okazały się bardzo przydatne.

Przynajmniej do czasu, kiedy naprawdę będzie potrafiła swobodnie o tym wszystkim rozmawiać.

Babcia, nadal zamyślona, spoglądała na dziewczynę z zatroskanym wyrazem twarzy.

— I tu jest pewien problem, kochanie. Choć popieram wiedzę teoretyczną w każdej dziedzinie, z przykrością muszę stwierdzić, że tylko własne doświadczenie może cię czegoś nauczyć. Pod odpowiednią kontrolą. Trochę informacji też ci się przyda, ale to panowanie nad sobą jest teraz najważniejsze.

Oczywiście ktoś musi tobą pokierować.

Dziewczyna spojrzała w naturalnym odruchu na obejmującą ją matkę, oczekując, że to ona teraz przejmie pałeczkę. Tak jak uczyła ją chodzić, asekurując każdy jej upadek, jak biegła za małym rowerkiem, kiedy Amelka uczyła się jeździć na dwóch kółkach, jak podała jej pierwszą paczkę podpasek — tak teraz znowu stanie się kimś ważnym i najmądrzejszym. Będzie uczyć i prowadzić ją, a poprzednie lata to było tylko preludium do najważniejszego zadania, jakie je czekało. Uświadomiła sobie, że od kiedy matka odsunęła się, ograniczając swoją rolę do czujnego obserwatora i przestając ingerować we wszystko, poczuła nie tylko ulgę, ale też jakąś stratę. Jakby danie jej swobody w podejmowaniu decyzji w codziennym życiu, wprawdzie małych, nieistotnych, było zwykłym odrzuceniem. Dlatego podświadomie chłodno traktowała matkę, jak kogoś, kto ją zranił — nie chcąc okazać mu żalu. A duma nie pozwala jej uświadomić sobie, gdzie jest źródło tej niechęci.

Matka patrzyła na nią z czułością. Po chwili spuściła wzrok, przenosząc go na Adelę, a potem z jakąś niepewnością, prawie przepraszająco, zabrała rękę z ramienia córki.

— Babcia będzie nad tobą czuwać cały czas. Ona lepiej… wie, jak ci pomóc, przynajmniej na razie.

— Ty nie możesz? — Zaczepna nuta w głosie dziewczyny była słyszalna bardziej, niż tego chciała. Czuła się tak, jakby ktoś pokazał jej na dłoni coś pięknego, pożądanego, a następnie z szyderczym śmiechem schował rękę za siebie. — Szkoda ci na mnie czasu?

Dobrze znany ruch matki, pocieranie dwoma palcami brwi.

Tak robiła, kiedy córka zadawała pytania o ojca, kiedy prowokowała ją głupimi tekstami, żeby choć podniosła głos.

Zawsze łączyła ten gest z sygnałem: „dziecko, dlaczego mnie tak męczysz?”. Nie wiedziała, że tak naprawdę Martyna zachowywała się tak, kiedy miała ochotę wbić sobie paznokcie w rękę i krzyczeć: „Tak, to moja wina!”.

— Babcia ma doświadczenie, wie więcej. — Następne zdanie było już powiedziane zwykłym dla niej, stanowczym i chłodnym głosem: — Obawiam się, że ja mogłabym popełnić jakieś błędy.

W oczach córki coś gasło. Martyna wiedziała, że znowu oddalają się od siebie, choć tak bardzo tego nie chciała. Brnęła jednak dalej:

— Dlatego najlepiej będzie, jeśli zostaniesz tutaj przez jakiś czas.

Kolejna rozmowa, w której matka informuje ją o ważnej sprawie, zamiast jakiejś dyskusji czy pytania jej o zdanie.

Oczywiście, nie da po sobie poznać, że ta decyzja boli ją jak kolejne odrzucenie. Sprzeciwianie się mówiącej w ten sposób matce mija się z celem.

— Oczywiście, jeśli tak uważasz. Pewnie zapakowałaś mi walizkę, wyjeżdżając?

— Oczywiście.

Antośka podała śniadanie, sama nie siadając do stołu. Jadły w milczeniu, Adela co jakiś czas spoglądała badawczo na córkę i wnuczkę.

— Po śniadaniu pokażę ci twój pokój, Amelko. I cały dom.

Chyba że wolisz teraz się przespać?

— Dziękuję — powiedziała sucho. Po chwili dodała jednak: — Babciu.

Adela wyszła z kuchni razem z milczącą Amelką, za nimi niecierpliwie dreptała staruszka. Martyna sięgnęła po papierosa, wsłuchując się w ciszę tej kuchni, tak innej od jej własnej.

Stary dębowy stół, szorowany latami przez Antośkę, nadal dawał poczucie bezpieczeństwa. Może każdy stół kuchenny, przy którym siedzi się i rozmawia, staje się takim symbolem spokoju? Przynajmniej w normalnych rodzinach. Wystarczy położyć na nim dłonie i parę razy głębiej odetchnąć. Uspokoić się i zacząć układać ten cały bajzel w głowie w jakimś porządku.

Porządek… po kolei przeanalizować, ustalić strategię.

Rozwiązać, odfajkować. Tak właśnie funkcjonowała Martyna i jej świat. Każdy problem jest przerażający, kiedy zjawia się na horyzoncie. Wtedy należy przyjrzeć mu się z bliska, mimo że chciałoby się uciec jak najdalej, schować głowę pod kołdrę i udawać, że nas nie ma. Trzeba go dotknąć, choćby patykiem, tak na odległość, zacisnąć zęby i skupić się na sposobie rozwiązania.

Nie pokazywać emocji, lęku czy niechęci, tylko szybko działać.

Zapomnieć o paraliżującym strachu. Strach wprowadza niepotrzebny chaos, odciąga od istoty rzeczy. Porządek w działaniu daje poczucie bezpieczeństwa, jak lina w labiryncie albo trzymanie się stołu w tej kuchni, kiedy mama wyjeżdżała na długo, nie chcąc jej zabrać ze sobą. Albo kiedy przychodzili goście z miasteczka (na przykład mama Aśki Herman, taka dobra gospodyni), żeby zapytać, czy Adela będzie pomagać przy ubieraniu ołtarzy na Boże Ciało, i okazywało się, że w salonie jest brudno, bo mama nie pozwoliła Antosi posprzątać, siedząc tam trzy dni i nie wpuszczając nikogo. Wtedy ten wstyd za matkę, że jest taka nieporządna, że pełno tam filiżanek z niedopitą kawą i przepełnionych popielniczek. Albo kiedy musiała powiedzieć w szkole, że mama nie kupi jej nowego fartuszka, bo fartuszki szkolne ograniczają wolność osobistą.

Albo kiedy przyjeżdżała po Martynę przed szkołę na motorze z jakimś facetem i wszystkie koleżanki szeptały między sobą o tym, że zawsze ma kogoś nowego.

Wtedy tylko siedząc przy tym stole, obok nieustannie mruczącej litanie Antośki, miała poczucie, że coś jest normalne, zwykłe, takie jak w życiu jej koleżanek ze szkoły. Tak jak w tamten wieczór. Ręce poplamione atramentem, zaciśnięte na krawędzi stołu, krąg światła starej lampy, wiszącej nisko nad blatem, i spokojny, przerażająco pewny siebie głos Adeli: „Nie próbuj na siłę udawać, że jesteś taka sama, nijaka jak one wszystkie. Kiedyś zrozumiesz, jak bardzo się od nich różnisz, o ile możesz być bogatsza, pełniejsza, mądrzejsza. Nic nie poradzisz na to, kim jesteś. Jesteś inna, wyjątkowa”. Aż do bólu nie chciała tej wyjątkowości, tej wiedzy, której jej koleżanki nie miały i nigdy nie będą mogły posiąść. Chciała tylko mieć tak samo, jak one uczesane włosy, w dwa warkocze, fartuszek szkolny, taki sam tornister i czyste zeszyty. Chciała być chwaloną za ładne pismo i prawidłowe rozwiązanie zadania z matematyki. Chciała matki, która za najważniejszy dzień w życiu uważa dzień jej Pierwszej Komunii Świętej i zrobi z tej okazji wielkie przyjęcie dla całej rodziny. Córka dostanie rower, zegarek. W kościele będzie miała loki jak rurki, a na ramionach — robioną na drutach pelerynkę. Matka wiedziała o jej pragnieniach, wiedziała doskonale, co mogłaby zrobić, żeby ją uszczęśliwić. Ale nie — ona musiała zrobić wszystko po swojemu, czyli tak, że każda najmniejsza rzecz była niby dla Martyny, ale tak naprawdę bardziej dla niej. Rower dostała przed komunią i to nie taki składak, jaki był marzeniem wszystkich dziewczynek w klasie. O nie! Ona musiała jeździć na liliowym, ześwirowanym monstrum z idiotycznymi frędzlami, wiszącymi z uchwytów, bo takie coś specjalnie dla niej matka sprowadziła ze Stanów. Zamiast pelerynki miała krótkie białe futerko, na widok którego inne matki robiły obrażone miny.

Przyjęcia Adela nie zorganizowała, bo oprócz nich dwóch i Antośki nie było na świecie nikogo, kto interesowałby się tą uroczystością. Oczywiście Antośka przygotowała wspaniały obiad, ulubioną przez Martynę sałatkę ziemniaczaną z cebulą i fasolką oraz kurczaka z chrupiącą skórką. Matka zachowywała się poprawnie i dała jej milion prezentów. Ale to ciągłe spojrzenie, pełne zdziwienia i dezaprobaty, że domaga się rzeczy zwykłych, najzwyczajniejszych…

Najgorsze było jednak to, że matka miała rację. Były inne, nie pasowały do koleżanek szkolnych i ich matek, piekących ciasto w każdą niedzielę, chodzących na wszystkie nabożeństwa przez cały rok i opowiadających sobie co ciekawsze plotki z okolicy. Gdyby tylko wiedziały… Martyna chodziła z Antośką do kościoła, modląc się za każdym razem, żeby było inaczej, żeby matka była zwykłą matką. Ale nic się nie działo, Adela była dalej sobą i nie widziała powodu, by się zmienić. A kiedy Martyna dowiedziała się, jaka jest historia Antośki, kim naprawdę jest, poczuła, że nie ma dla niej ratunku. Ani w religii, ani w innych ludziach. Zbyt mocno kochała Antosię, żeby obwiniać ją o cokolwiek. To matka była wszystkiemu winna, gdyby nie ona… Starała się nie zwracać uwagi na spluwające przez ramię na jej widok stare kobiety przed kościołem. Kiedy tam wchodziła, robiły znak krzyża z gorliwością wartą lepszej sprawy. Nie czuła żalu do nich, tylko do matki. To przez nią była „dzieckiem z tamtego dworu” i to przez nią matki jej koleżanek nie pozwalały im do niej przychodzić.

Dlatego pewnego wieczoru obiecała sobie, że ona będzie zwykła. Zwykła, najzwyklejsza i nic z tych rzeczy, o których matka tyle jej opowiadała i które miały jej się kiedyś przydarzyć, nie dosięgnie jej, gdy tylko ucieknie. Będzie postępować jak inni, nie wychylać się, nie wyróżniać, wieść spokojne, nudne życie. Bez tych nocnych szelestów, stukotu w każdej ścianie domu, cieni na granicy lasu i matki zmuszającej ją do zamknięcia oczu na polanie, w środku nocy. „Poczuj to, otwórz się na to wszystko wokoło, pozwól sobie na to, trzymam cię za rękę”. Ale to Adela uosabiała właśnie to, na co nie chciała się otworzyć.

Tylko ten stół, przy którym odrabiała lekcje, był stały, pewny i normalny. I stara lampa naftowa na łańcuchach, rzucająca ciepły krąg światła na jej zeszyty. Oczywiście Adela urządziła jej cudowny pokój z białymi mebelkami, malowanymi w delikatne róże. Kazała pomalować go na przeraźliwie zimno niebiesko. Kupiła jej błękitne muślinowe firanki, które Antośka pięknie upięła nad wielkim oknem i szklanymi drzwiami na taras. Miała też biurko, przysunięte pod okno, a na nim lampkę, w której można było regulować natężenie światła, i białe pianino. Adela wiedziała, że Martyna uwielbia grać, więc pewnego dnia przywieziono właśnie ten instrument. Postawiono go w jej pokoju, a Adela po prostu powiedziała: „Zagraj mi walca Brahmsa, kochanie”. A to była kolejna rzecz, której dziewczynki ze szkoły nie robiły. Nie siadały ot tak, po prostu i nie grały pieprzonego Brahmsa, choć nigdy wcześniej nie widziały zapisu nutowego tego utworu. Nie kłóciły się z matką po angielsku albo hiszpańsku, nie klęły w samotności po francusku. Nie wyjeżdżały, tak jak ona, z matką na wakacje w dziwne miejsca na świecie, chociaż nigdy nie miała paszportu ani książeczki walutowej. Adela potrafiła sprawić, że niezauważone przechodziły przez kontrole graniczne.

Przynajmniej to było jakimś plusem w latach radosnego socjalizmu.

W końcu Martyna przestała grać, lekcje odrabiała przy kuchennym stole, przy uspokajającym zawodzeniu Antośki. Nie cierpiała swojego pięknego pokoju. Swoich białych mebelków i łóżka z wykończoną koronką pościelą. Kiedy nocą w niej leżała, starała się nie myśleć o tych wszystkich strasznych rzeczach, które kiedyś mogą ją spotkać, jak przepowiadała jej matka. Gdy zaczynała to swoje: „Kiedy już do tego dorośniesz, kiedy zrozumiesz, że to dar, nie przekleństwo…”, Martyna chciała zakryć uszy rękoma i głośno krzyczeć, by zagłuszyć jej słowa.

Kochała Adelę, obsesyjnie ją kochała, pomimo wszystko, a może też właśnie dlatego, że taka była. Ale to coś, nieznane, tajemnicze i czekające na nią w przyszłości, kazało jej bać się nie tylko o siebie, ale też o matkę. Reagowała panicznym lękiem, kiedy nocą słyszała w pokoju Adeli huk przewracanych mebli, jej głośny płacz i krzyki. Biegła wtedy przez cały dom, ale przed drzwiami matczynej sypialni zawsze przechwytywała ją Antośka, mówiąc, że to nic, że to przejdzie i że z mamą już tak jest.

Tego, że się o nią bała, nie mogła jej najbardziej wybaczyć.

Uciekała więc od tego strachu, mając nadzieję, że jeśli tylko będzie bardzo, bardzo uważać, to przekleństwo jej nie dotknie.

Wystarczyło udawać zwykłą dziewczynę, pilnować i kontrolować otoczenie — mimikra doskonała. Skupić się na szczegółach, zająć nimi myśli. Równo ułożyć książki na biurku.

W ten sposób chciała unieszkodliwić to lepkie, ciemne, brudne coś, które gdzieś tam w niej sobie rosło. Czuła zadowolenie, kiedy gorącym żelazkiem powoli prasowała swoje bluzki, wyobrażając sobie, jak pod wpływem temperatury giną wszystkie zarazki i paskudztwa. Miała ochotę takim gorącym żelazkiem wyprasować siebie samą. Razem z Antośką czyściła, sprzątała, niby pilnowała porządku, a tak naprawdę uspokajała się, kiedy widziała, jak brud, kawałek po kawałku, znika z czyszczonej powierzchni. Dom był zbyt wielki dla nich trzech, dlatego kilka nieużywanych pokojów zamknięto. Zaczęła więc regularnie sprzątać również w nich, myśląc, że w ten sposób zatrzyma ten brud przed rozprzestrzenianiem się po całym budynku. Brud, który mógł być tak groźny, bo na nim jak na pożywce rosnąć mogły te straszne rzeczy, o których mówiła matka. Przez jakiś czas pomagała jej myśl, że w prosty i praktyczny sposób może go pokonać. Aż do dnia, kiedy Adela znalazła ją w jednym z tych pokojów, w małej sypialni z secesyjnymi meblami. Martyna odkurzała właśnie z zacięciem biurko, ozdobione rzeźbionymi motywami roślinnymi, w których kurz zalegał grubą warstwą. Matka chwilę stała w drzwiach, przyglądając się jej z rozczuleniem, a potem zdecydowanie przyciągnęła ją do siebie. „Kochanie, jeśli masz zamiar bawić się tak z każdym meblem w tym domu, stracisz mnóstwo czasu. Coś ci pokażę. Oczywiście, ty jeszcze tak nie możesz zrobić, ale kiedy tylko dostaniesz Moc…” — powiedziała, po czym jednym płynnym ruchem nadgarstka zlikwidowała cały zalegający od lat w tym pokoju kurz. Martyna doszła do wniosku, że nawet idealnie posprzątane mieszkanie może być siedliskiem brudu, innego rodzaju. Przez jakiś czas wierzyła, że tylko ich domu nie można doprowadzić do całkowitej czystości. A potem zwątpiła w swoją teorię, jak wcześniej w Kościół. Okazało się, że w najczystszym, wzorcowym wręcz domu w miasteczku, w domu idealnej gospodyni i matki Aśki Herman, też może się coś czaić. Za wiszącymi w oknach śnieżnobiałymi, wykrochmalonymi firankami ukochany mąż wzorcowej gospodyni, szanowany parafianin, każdej nocy oblepiał brudem swoją córkę, przy biernej zgodzie swojej pobożnej żony.

Martyna mechanicznie zebrała talerze ze stołu, przenosząc je do zlewu. Ignorując obecność zmywarki do naczyń, napełniła jedną komorę zlewozmywaka wodą, po czym pedantycznie ułożyła naczynia obok niego, zaczynając rytuał — najpierw szkło, potem filiżanki, na końcu talerzyki, sztućce i garnki.

Systematycznie, dokładnie czyściła gąbką każde naczynie.

Powoli odzyskiwała spokój.

Weszły do holu, teraz już jaśniejszego niż godzinę wcześniej. W porannym świetle obraz Friedricha wyglądał całkiem normalnie, nie przypominał ekranu z finałową sceną krwawego horroru. Dopiero teraz zauważyła, że zaraz nad nim zamontowano jedną z tych specjalnych lampek do podświetlania dzieł sztuki, jakie widywała w muzeach i galeriach. Tylko nad nim — inne obrazy pozbawione były takiego podświetlenia.

— Podoba ci się? — Adela dość długo obserwowała przyglądającą się malowidłu dziewczynę, która najwyraźniej nie mogła się od niego oderwać. — Uwielbiam Friedricha. Mam kilka jego albumów, a nad łóżkiem powiesiłam sobie plakat właśnie z „Mnichem”. Mama…

Babcia drgnęła zaskoczona.

— Dostałaś go od mamy?

Amelia z zaciekawieniem spojrzała na nią, przypominając sobie tamten dzień, kiedy wieszała plakat. Tamto pytanie matki, jakby najważniejszy był fakt, czy ktoś jej go sprezentował.

— Nie, kupiłam go sobie sama — odpowiedziała wolno.

Popatrzyła jeszcze raz na „Mnicha”. — To bardzo dobra kopia.

Widziałam już kilka, ale ta jest idealna.

Przerwało jej parsknięcie babci, po którym Amelka zmieszała się, myśląc, że kobieta wyraża swoją dezaprobatę.

Skąd przeświadczenie dziewczyny, które pozwala jej wypowiadać się tak autorytatywnym tonem w dziedzinie, w której potrzebna jest przecież duża wiedza i lata doświadczeń?

— Kopia? Kochanie, to oryginał. Jest w naszej rodzinie od początku. Caspar namalował go dla twojej… — Zmarszczyła brwi w zamyśleniu. — …prapra… ileś tam razy prababki, w tysiąc osiemset dziesiątym roku.

Dziewczyna z niedowierzaniem kiwała głową.

— O ile wiem, to oryginał znajduje się w berlińskim muzeum i wątpię, by tamtejsi eksperci rozpływali się nad jakąś kopią, a oryginał wisiał sobie tutaj.

— Oczywiście, że nie. Tam też wisi oryginał. Caspar namalował dwa takie same obrazy. Nasz był pierwszy.

Zauważyłaś, że te same motywy czy sceny powtarzają się u niego parokrotnie?

— Oglądanie księżyca?

— Właśnie. Ale tamte się różnią. Raz przedstawiają dwóch mężczyzn, a na drugim…

— Parę, kobietę i mężczyznę.

Błysk w oczach Adeli mógł być nawet uznaniem.

— U nas wisi ten z parą.

Z zadowoleniem przyjęła zaskoczenie wnuczki.

— Te obrazy to zabawki. Elwira lubiła bawić się w ten sposób. Razem z Casparem wymyślali takie dowcipy. Kiedyś ci opowiem. Myślałam, że dzisiaj nikogo już takie sprawy nie interesują, tym bardziej że malarstwo Friedricha… — Tu konfidencjonalnie zniżyła głos. — …to raczej zawstydzająco romantyczny cukiereczek.

— Naprawdę tak uważasz? — Amelia z niedowierzaniem popatrzyła na babcię. „Kobieta ma w domu warte kupę pieniędzy oryginały obrazów jednego z najbardziej znanych malarzy tamtego okresu, mówi o małym oszustwie, które mogłoby doprowadzić do zawału paru ekspertów, i twierdzi, że to malarstwo to kicz?”.

— Sprawdzam cię tylko.

Rozbawiona Adela popchnęła delikatnie wnuczkę w kierunku schodów. Powoli wspinały się po ciemnych deskach, pachnących pastą do polerowania. Amelka, jako nieodrodna córka swej matki, rozpoznała wosk o cytrynowym zapachu.

„Człowiek nawet nie wie, jaką wiedzę posiada” — pomyślała.

Bogato rzeźbiona poręcz i tralki odbijały światło, wpadające przez okno na półpiętrze. Na ścianie nad schodami wisiały fotografie w cienkich drewnianych ramkach, większość z nich w kolorze sepii. Kobiety w kapeluszach, kobiety ze staromodnymi fryzurami, pozujące w fotelach, przy atrapach starych kolumn, przy koniach, w towarzystwie psów. Kobiety uśmiechające się do obiektywu albo z poważnymi, smutnymi oczami i zaciśniętymi ustami.

— To galeria rodzinna. Wyciągnęłam stare zdjęcia z albumów i pudeł. Niektóre z nich były tak zniszczone albo tak małe, że musiałam je zeskanować, więc większość to tylko wydruki.

Dziewczyna obojętnie pokiwała głową. Jeśli babcia liczyła na jej zdziwienie czy podziw na wieść, że starsza kobieta wie, czym jest komputer — to musiało ją spotkać rozczarowanie.

Pomyślała jednak z zadowoleniem, że skoro w tym domu rzeczywiście jest komputer, istnieje też duże prawdopodobieństwo, że babcia skusiła się na podłączenie do sieci.

— Wszystkie były czarownicami? — Pytanie zabrzmiało tak obojętnie, jak zdanie rzucone dla podtrzymania konwersacji, uprzejme zainteresowanie wystrojem. Zainteresowanie kogoś, kto jest oprowadzany po domu przez dumnego właściciela, czekającego na dociekliwe pytania dotyczące każdej małej pierdołki.

— Tak, wszystkie zdjęcia przedstawiają te, które coś w sobie miały… Choćby umiejętność przetrwania…

Dziewczyna drgnęła, zdziwiona.

— Przetrwania…?

— Kobiety zawsze walczą o przetrwanie. — Adela wzruszyła ramionami. — O potomstwo, o dom, o własne zdanie… A w naszej rodzinie czasami bywały dodatkowe trudności.

— Jest nam trudniej ze względu na… tę siłę? — Dopiero kiedy Amelia to powiedziała, uświadomiła sobie, że powiedziała: „nam”. Poczuła się z tym zaskakująco dobrze. To nie było jeszcze ciepłe poczucie przynależności. Kobiety na zdjęciach nie wywoływały w niej euforii w stylu: „Nareszcie w domu, mam korzenie, przytul mnie, babciu kochana”, ale poczuła małe ukłucie dumy. My.

— Oczywiście. — Adela westchnęła i oparła się o balustradę schodów. — Amelko, nie mamy dużo czasu. Musisz bardzo szybko dowiedzieć się wielu rzeczy, które nie zawsze będziesz w stanie pojąć bez niedowierzania. Im bardziej jednak mi zaufasz i przyjmiesz za pewnik wszystko, co powiem, tym sprawniej nam to pójdzie. Wiem, wiem… — Podniosła rękę do góry, uciszając dziewczynę. — …wiem, że nie próbujesz niczego negować. Mówię o tym tylko dlatego, że w przyszłości może się zdarzyć, że pozwolisz sobie na wątpliwość, a to może cię drogo kosztować. Bardzo drogo. To nie groźba, kochanie.

Przyjmij to jako pierwszy punkt instrukcji obsługi tej piły.

Uśmiechnęła się do wnuczki. Dziewczyna odwzajemniła uśmiech i z uwagą zaczęła przyglądać się zdjęciom jak pilna uczennica, starająca się zadowolić nauczycielkę chociażby pełną gotowości postawą.

— Kolejny punkt. Przyjrzyj się im wszystkim i powiedz mi, czy widzisz jakąś regułę.

Większość kobiet na zdjęciach była poważna, wpatrywały się w obiektyw z wyrzutem, napięciem, drwiąco albo z uśmiechem czy raczej z grymasem na twarzy. Wiele z nich miało czarne włosy, choć zdarzały się też pszeniczne blondynki.

Podobieństwo? Raczej nie. Niektóre z nich to posągowe piękności o lekko orientalnych rysach, inne — drobne kobietki z pospolitą urodą. Ciuchy? Też nie. Dominowały suknie wysoko zapięte pod szyję, bryczesy i eleganckie kostiumy, na niektórych zdjęciach zdarzają się też suknie balowe. Zaraz, zaraz, jeśli to zdjęcia rodzinne, to powinny…

— Nie ma zdjęć ze ślubów?

— Tak, to też. Faktycznie. Nie zauważyłam tego, ale to też ma sens. No, szukaj dalej, to ważna lekcja. Albo chodź. — Adela energicznie oderwała się od balustrady. — Tutaj wiszą tylko zdjęcia, w galerii na górze są stare portrety.

„Oczywiście, w tym domu musi być przecież galeria” — przedrzeźnianie babci w myślach okazało się tak naturalne, jak w przypadku matki.

Galeria była… prawdziwą galerią, emporą, ciągnącą się nad jedną ze ścian holu na parterze, z przedłużeniem balustrady ze schodów, wzmocnionej co dwa metry wysokimi, sięgającymi kasetonowego sufitu kolumnami z drewna. Wychylając się przez balustradę, Amelia zobaczyła hol znowu z innej perspektywy.

Zaczynała naprawdę lubić ten dom. Patrząc w dół, mogła podziwiać pajęczyny na wielkim metalowym kole, na którym kiedyś umieszczano świece, zawieszonym na ciągnących się od sufitu łańcuchach. Teraz zamiast stopionego wosku szpeciły je cienkie kable, a w miejsce świec zamontowano żarówki imitujące płomień. Babcia przyglądała się obrazom, próbując patrzeć na nie tak, jak mogła je widzieć wnuczka, stojąca tam po raz pierwszy.

— Tutaj są portrety niektórych. Trochę zaginęło, kilka spalono.

— Obrazów czy kobiet? — Amelia uśmiechnęła się krzywo, a babcia odwzajemniła uśmiech, kiwając głową.

— Dobre, mała, dobre. Do tego też dojdziemy.

Olejne portrety, dagerotypy, kilka pasteli. Amelia stała tyłem do holu, oparta o balustradę, przed nią cała ściana zawieszona była obrazami w ciężkich ramach, między nimi wisiały powtykane mniejsze portrety. Przedstawione na nich kobiety, żyjące wcześniej niż te, których zdjęcia wisiały na schodach, paradoksalnie wydawały się jej bliższe, bardziej ludzkie. Może dlatego, że portrety były w większości kolorowe.

Uchwycone przez malarzy lekkie rumieńce na policzkach, błyski rozbawienia w oczach albo zaznaczone błękitem cienkie żyłki na dłoniach wywoływały złudzenie, że te wszystkie panie siedzą, spokojnie czekając na podziwianie ich urody i… Amelia przebiegła wzdłuż galerii, przyglądając się szybko każdej postaci.

— One wszystkie są młode! Nie ma ani jednej starszej kobiety! — Odwróciła się do Adeli. — Z jakiegoś powodu nie pozwalały się portretować w starszym wieku?

Kobieta, oparta obydwoma łokciami o balustradę, patrzyła na nią znad okularów, które teraz leżały na czubku jej nosa.

— Bingo, młoda damo. Z jakiegoś powodu. Mamy tu tylko młode czarownice z rodu. Jaki z tego wniosek? — Podniosła głowę, by przez okulary spojrzeć na wnuczkę.

Amelia, patrząc na te obrazy, zaczęła się powoli uśmiechać.

— Nie starzejemy się…?

— Tak, w pewnym sensie, tak można to ująć.

Amelia prawie podskoczyła z radości.

— Jesteśmy nieśmiertelne?

Starsza kobieta patrzyła na nią z kpiącym uśmiechem.

— Nie, kochanie. Jesteśmy właśnie cholernie śmiertelne.

Żadna z nas nie dożyła sędziwej starości.

Dziewczyna nadal miała uśmiech na ustach, który po prostu nie mógł jej zejść z twarzy, pozostał więc, przekształcając się w grymas.

— Ty jesteś stara…

— Och, dziękuję ci bardzo. Amelko, ja jeszcze potrafię być szybka i mam duże doświadczenie. Ale racja, jak na kogoś z naszej rodziny, żyję rekordowo długo. — Podeszła do wnuczki i położyła jej dłonie na ramionach. — Dlatego mamy mało czasu.

Ja mogę zniknąć, a ty możesz zapłacić za brak wiedzy. Lepiej więc przyłożyć się do nauki. — Widząc rodzący się w oczach dziewczyny strach i czując, jak cała drży, przytuliła ją do siebie.

— Nikt nie mówił, że będzie łatwo, mała.

Amelia westchnęła mocniej, żeby pozbyć się drżenia w głosie, i odsunęła się lekko od babci. Starała się uśmiechnąć.

— Ale generalnie bycie czarownicą ma chyba jakieś plusy?

W odpowiedzi Adela poklepała ją po plecach, ruszając w stronę końca korytarza.

— O, zapewniam cię, że będziesz miała mnóstwo zabawy.

Chodź, pokażę ci twój pokój i łazienkę. To dawny pokój Martyny, nic tam nie zmieniałam od jej wyjazdu.

— Zabawy?

— Pewnie. Jak podczas skoku na bungee.

To musiał być kiedyś pokój Martyny. Te malowane w kwiatki mebelki, równo poukładane na półkach książki, symetrycznie upięte nad oknem firanki. Żadnych plakatów, karteczek przyklejanych na ścianach. Brak jakichkolwiek bibelotów, pluszaków, zdjęć czy w ogóle czegokolwiek, co zdradzałoby, że mieszkała tu młoda dziewczyna. Pokój utrzymany był w niebiesko-białej tonacji, przez co wydawał się sterylnie zimny, jak szpitalna separatka. Na schludnie zasłanym łóżku, przykrytym białą, pikowaną kapą leżała walizka Amelii.

— Mama go urządzała czy ty? — Dziewczyna stanęła pośrodku pokoju, rozglądając się wokoło. Adela nadal stała w drzwiach, także się rozglądając, jakby widziała to pomieszczenie po raz pierwszy.

— Ja. Chciałam, żeby jej się podobał, żeby czuła się tu bezpiecznie i spokojnie. Wiesz, czysto, schludnie, bez zdradliwych miejsc, gdzie zbiera się kurz. Strasznie denerwował

ją dom, za dużo rzeźbień, zakamarków.

— Trafiłaś chyba idealnie? — Dziewczyna pokiwała głową, dając do zrozumienia, że dokładnie wie, o co chodzi babci.

Kobieta zamyśliła się, patrząc na białe pianino.

— Nie wiem. Jest taki, jaki sama by wybrała. Ale nienawidziła go tak samo, jak reszty domu. Przychodziła tu tylko spać. To był jej protest, kolejny protest. — Westchnęła i podeszła do wnuczki. — Nigdy jej nie rozumiałam, choć tak bardzo chciałam.

Dziewczyna wyjrzała przez duże balkonowe drzwi na taras.

Mokre liście, przyklejone do popękanych płytek, tworzyły małe, brązowo-bure dywaniki. W kilku miejscach, gdzie płytki ze starości zapadły się i popękały, powstały kałuże. Okno wychodziło na tyły domu, gdzie dawniej pewnie cieszył oko ciągnący się do parkowych drzew trawnik. Teraz była to dzika łąka, od lat niekoszona i pozostawiona sama sobie. W deszczu wyglądała jak brązowo-zielona plama. Las wchłonął parkową roślinność sadzoną ludzką ręką, pozwalając obcym na tym terenie drzewom rosnąć w towarzystwie buków i dębów.

Poranna mgła zaczęła już opadać.

— Dlaczego stąd uciekła? — Amelia odwróciła się do Adeli. — Co jej zrobiłaś, że wolała wmawiać mi przez cały czas, że nie żyjesz? Że nie mamy rodziny?

— To ją musisz zapytać. Kochasz ją?

Amelka drgnęła zaskoczona. Czy kocha matkę?

Oczywiście. Bywa irytująca, apodyktyczna, nieznośna czasami.

Ale to jej matka.

— Kochasz ją, ale nie możecie się porozumieć, prawda?

Tak samo było z nami. Moja córka nie akceptowała mojego podejścia do siły, Mocy czy jak to sobie nazwiesz. Nie akceptowała więc też mnie. A w pewnym momencie chyba się pogubiła. Potem nie chciała przyznać się do tego, że się pomyliła. Uparcie tkwiła w swoim świecie, pragnąc przekonać wszystkich, że to jej wersja jest prawdziwa, chociaż wszystko się posypało.

— Pomyłką nazywasz mnie?

— Skąd ci to przyszło do głowy? Tu nie chodzi o ciebie.

Chyba naprawdę będzie najlepiej, jeśli sama z nią porozmawiasz. Ona też tego teraz potrzebuje. Zaplątała się strasznie, a nie lubi, kiedy jej nie jest na wierzchu.

— Martyna Idealna. Nieomylna.

— O tym właśnie mówię… — Po chwili otrząsnęła się z zamyślenia i lekko klepnęła dziewczynę w plecy. — Wiesz co?

Podziwiam cię, mała. Jesteś świeżo po Przemianie, odkrywasz, że świat nie jest taki, jak do tej pory myślałaś, a ty możesz nie dożyć czterdziestki. Dowiadujesz się o sobie dziwnych rzeczy, a nie histeryzujesz, nie szalejesz, choć miałabyś do tego święte prawo. Siła opanowania?

— Lata obserwowania Martyny.

Roześmiały się obie, połączone nagle nicią porozumienia.

Kochały Martynę, zdając sobie sprawę z tego, jak trudno naprawdę ją kochać.

— Czyli jednak coś ci dała na start, chociaż trzymała cię z dala od tego wszystkiego. Kto wie, z takim opanowaniem może dożyjesz mojego wieku…

Amelia nie była pewna, czy to żart. Cała pewność siebie i wystudiowane opanowanie powoli ją opuszczały. Podeszła do łóżka i zaczęła powoli odsuwać zamek walizki, walcząc z nagle zesztywniałymi palcami. Babcia, już w drzwiach, odwróciła się do niej jeszcze raz.

— Chciałabym z tobą pójść na mały spacer. Jeśli nie jesteś oczywiście zbyt zmęczona.

— Nie, z chęcią się przejdę.

— Świetnie. Może się przebierzesz? Po co nam ta demonstracja, prawda?

Adela wyszła z pokoju, cicho zamykając drzwi. Amelia spojrzała w wiszące koło szafy lustro. Nadal miała na sobie sukienkę Morticii Addams.

Deszcz przeszedł w mżawkę, która oblepiała ubrania i twarze wilgocią. Minęły podjazd, kierując się w stronę bramy wjazdowej. Czarna suka spokojnie szła obok nich, zatrzymując się co jakiś czas, aby powęszyć w mokrych liściach. Amelia stąpała sztywno koło Adeli, nie za bardzo wiedząc, jak ma się zachować. Jest jej babcią, jest miła, ale stoją między nimi lata nieobecności, których przecież nie można wymazać jedną rozmową. Czuła sympatię do tej kobiety, która sprężystym krokiem szła obok niej i zerkała na nią rozbawionym wzrokiem.

Jakby fakt, że spotykają się pierwszy raz w życiu, nie miał żadnego znaczenia. Jakby nie było urodzin, świąt i jakichś tam popołudni spędzonych tylko z matką i żalem, że nie ma większej rodziny. Nie mówiąc o tej całej historii z czarownicami, którą obie — i babcia, i matka — każą jej traktować całkiem poważnie. Wierzyła w każde ich słowo i modliła się, żeby zaraz się nie obudzić. Ale, do cholery, traktowały ją zbyt przedmiotowo, mówiąc: „Uwierz, zaakceptuj, dostosuj się”. A gdzie głaskanie po głowie i czułe wyrazy zrozumienia, współczucia?

Adela, czując dystans między nimi i zakłopotanie wnuczki, sama wsunęła jej rękę pod ramię.

— Możesz do mnie mówić „Adela”, jeśli masz problem z „babcią”.

— Zadowolę się „babcią”, jeśli pozwolisz. Jeśli cię to nie będzie postarzać.

— Kiedy poczuję się stara, zaaplikuję sobie wampirzą krew.

Amelia spojrzała na nią zaskoczona, niepewna, czy był to tylko dowcip.

Szły chwilę w ciszy drogą przez las, szurając nogami w mokrych liściach. Powietrze było chłodne i rześkie.

— Widujesz ojca?

Dziewczyna zagryzła wargę i podniosła głowę wysoko do góry. Na nagich gałęziach drzew siedziały wrony albo kruki, w każdym razie były czarne i skrzeczały denerwująco.

— Nigdy go nie widziałam. To znaczy raz. Chyba raz. Byłam chora, leżałam w szpitalu i wtedy lekarz powiedział, że tylko zabieg w Stanach może mi pomóc.

— Kiedy byłaś poparzona? Chodzi ci o ten przeszczep skóry na ramieniu?

Stanęła zaskoczona, prawie szarpiąc ramię kobiety.

— Wiedziałaś o tym?

Adela nie odpowiedziała.

— Mama od razu odpowiedziała, że koszty się nie liczą, tylko niech umożliwią nam wyjazd i pomogą w formalnościach.

Na drugi dzień przyszedł jakiś pan. Zajrzał do sali, w której leżałam, i wręczył mi misia, największego, jakiego widziałam.

Oczywiście nie było mi wolno go zatrzymać. Kurz, roztocza i takie tam. Pamiętam, że ten facet ładnie pachniał. Mama na jego widok najpierw zbladła, a potem zrobiła tę swoją minę: „trudno, zjemy te brokuły z godnością”. A on… uśmiechnął się do mnie czule i poprosił mamę na korytarz. Kiedy wróciła, wycierała łzy, ale była jakaś spokojniejsza i wreszcie się uśmiechnęła.

Oczywiście za kilka dni poleciałyśmy do Stanów.

Zastanawiałam się, kim był ten pan i skąd miałyśmy wtedy te pieniądze. Więc uznałam, że to był mój ojciec. Dokładnie taki, jak go sobie wyobrażałam: miły, elegancki i spokojny. Dał mamie pieniądze, a mama przecież od razu powiedziała: „Koszty się nie liczą”. Więc wiedziała, że on nie odmówi pomocy na moje leczenie. Ja rozumiałam to tak: on mnie kocha, tylko nie może być ze mną, bo jest na przykład szpiegiem. Nie śmiej się.

Wiesz, jakimś tajnym superagentem, rozumiesz? Ale ciągle się dowiaduje, co u mnie słychać, i wie o mnie wszystko. Byłam pewna, że jeśli na środku ulicy krzyknę: „Tato, pomocy!”, to w parę sekund on albo ktoś, kto na jego polecenie mnie pilnuje, przybędzie z odsieczą. — Amelia próbowała się uśmiechnąć, chcąc ukryć zażenowanie. Adela milczała. — Ale nigdy tego nie próbowałam. Po pierwsze, ONI wiedzieliby, czy naprawdę coś mi się dzieje, czy tylko się zgrywam, a po drugie, bałam się spróbować. Bo może jednak nie jest tak, jak przypuszczam…

Tego faceta nie widziałam już nigdy więcej, więc moja teoria się sprawdzała. I te pieniądze, które mama, biorąc pod uwagę jej zarobki, miała nie wiadomo skąd! Te wszystkie wakacje dla mnie, wyjazdy, wycieczki, samochody… Więc to musiały być pieniądze od ojca, on mnie rozpieszczał na odległość.

Pieniędzmi opłacał swoją nieobecność. Czyli jest, istnieje i mnie kocha. A mama nie może nic powiedzieć, bo to jakaś tajemnica.

— Umilkła, nie patrząc na babcię. Czuła zakłopotanie, że opowiedziała jej tę swoją dziecinną historyjkę, którą dopieszczała latami. Wciąż wyobrażała sobie ojca w ten sposób, aż sama prawie uwierzyła w tę wersję.

Wreszcie Adela się zatrzymała.

— Amelio, jesteś już dorosła. Gdybyś była dzieckiem, nie powiedziałabym ci nic, co mogłoby zburzyć twoje wyobrażenia o ojcu. W szpitalu odwiedził was mój prawnik. Nie byłam pewna, czy Martyna w tym swoim uporze sięgnie po odpowiednie środki. Dostała pełnomocnictwa do kont, które mamy w Stanach. Nie mogłam zjawić się osobiście, bałam się, że znowu mnie odrzuci.

Dziewczyna stała nieruchomo. Jeżeli ścierały się w niej jakieś emocje, to nie można było tego odczytać z jej twarzy.

Powoli wsunęła rękę pod ramię Adeli i pociągnęła ją za sobą, zmuszając do kontynuowania spokojnego spaceru.

— Dziękuję za szczerość, Adelo.

Ptaki nadal irytująco krzyczały, przerywając panującą w lesie ciszę, a kobiety szły drogą, każda zatopiona w swoich myślach.

— Jaka była twoja Przemiana? Ile miałaś wtedy lat?

— Pięć. Żeby do tego doszło, muszą wystąpić pewne okoliczności. Strach o kogoś, kogo się kocha. Strach wywołany zagrożeniem, ale nie o siebie samego. Szok czy bezradność, które ludziom dają zastrzyk adrenaliny, w nas uwalniają inny rodzaj siły.

— Miałaś pięć lat?

— Tak. Moja matka zasłoniła mnie swoim ciałem przed kulą. Był rok tysiąc dziewięćset czterdziesty szósty. Różne głupie rzeczy się tu działy. Mówiłam ci, jesteśmy silne i szybkie, ale nie nieśmiertelne. Leżałam pod nią, pod jej ciałem, kiedy zaczęła się Przemiana.

— Kto się tobą zajmował, kiedy matka umarła?

— Jak to kto? — Adela wzruszyła ramionami, prawie rozbawiona oczywistą odpowiedzią. — Oczywiście Antośka.

Tak jak moją matką i matką jej matki. I Martyną. Antośka to nasze ubożątko od pokoleń. — Urwała nagle, widząc twarz wnuczki. Nagle dotarła do niej myśl, tak oczywista, a jednocześnie wzbudzająca w niej zdziwienie, przechodzące prawie w panikę.

— Ty nic nie wiesz?! Chryste panie, ty naprawdę NIC nie wiesz! Zakładałam, że chociaż…

Przerwał jej paniczny krzyk Amelii. Dziewczyna stała nieruchomo, wpatrując się w drzewo, na którego najniższym konarze usiadł duży czarny ptak. Przyglądał się im, a jego czarne pióra powoli znikały, ukazując pokraczną, siną postać przypominającą chudego, skurczonego człowieka. Latawiec, siedząc w kucki na gałęzi, nerwowo kręcił głową, po ptasiemu spoglądając to jednym, to drugim okiem.

— I czego ona tak się drze? — zapytał wreszcie, zaciekawiony, ale i urażony.

Wpadła do kuchni i, nie spojrzawszy na córkę, zapaliła papierosa. Zaciągała się dymem, patrząc w okno i próbując powstrzymać wzburzenie. W przeciwieństwie do córki oraz wnuczki nie chciała skrywać emocji. Nie tym razem. Czym innym są pertraktacje z wampirami w sprawie granic wpływów, likwidowanie drapieżników, które wymknęły się spod kontroli, inwestowanie milionów w ryzykowne zabawy na giełdzie albo ucieczka z obławy Kosiarzy, a czymś całkiem innym — przyjęcie do wiadomości prawdy, że własna córka, świadomie albo z totalnej głupoty, naraziła swoje dziecko na ryzyko.

Wreszcie odwróciła się i podeszła do stołu, w który Martyna spokojnie i metodycznie wcierała wosk do mebli.

— Ona w ogóle o niczym nie ma pojęcia! Nie dałaś jej żadnej szansy, by Przemiana nie była takim szokiem. Przemiana, co tam Przemiana!? Ona nawet nie wie, jak świat naprawdę wygląda i co jej grozi. Jak w osiem tygodni osiemnastoletnia, dorosła kobieta ma zrobić taką woltę i uwierzyć we wszystko, poznać reguły, opanować swoje moce i nauczyć się, jak przeżyć?

Martyna spokojnie odłożyła szmatkę i butelkę z woskiem do szafki przy drzwiach. Ściągnęła żółte gumowe rękawiczki, powoli pociągając za każdy palec.

— Faktycznie, to frustrujące. Biorąc pod uwagę, że ma jeszcze maturę na głowie. Idę na werandę, posiedzieć chwilę.

Mam czerwone wino, dołączysz się?

Weranda była właściwie nieosłoniętym tarasem na tyłach domu. Kiedyś naprawdę stała tu drewniana konstrukcja, oszklona wokoło. Podczas jakiejś walki z pomniejszym demonem Adela straciła kontrolę nad sobą i, zamiast w poczwarę wielkości wiewiórki, trafiła skumulowaną Mocą w jeden z filarów podtrzymujących dach werandy. Poczwara próbowała wydostać się spod zgliszczy i podpaliła drewno. Po usunięciu pogorzeliska pozostał tylko granitowy taras. Teraz stały na nim dwa duże wiklinowe fotele i mały stolik z kutego metalu, niebezpiecznie przechylony w jedną stronę. Martyna postawiła na nim butelkę i dwie lampki, a kiedy się zachwiały, niezauważalnie poruszyła palcami. Stolik stanął prosto. Adela podeszła do skraju tarasu; była wściekła. Wreszcie gwałtownie odwróciła się i zabrała kieliszek ze stolika. Martyna spokojnie usiadła na fotelu i założyła nogę na nogę. Obserwowała matkę, która kilka razy głęboko odetchnęła, jakby próbowała coś powiedzieć, ale za każdym razem powstrzymywała się i decydowała zacząć od czegoś innego. Wreszcie zwróciła się do córki dużo spokojniej, niż można by się po niej spodziewać po tych wszystkich próbach.

— Całe życie chodziłam przy tobie na palcach, byle tylko cię nie urazić. Widziałam, jak jesteś nieszczęśliwa, ale i uparta.

Nie przyjmowałaś żadnych argumentów, zasklepiając się w tej swojej skorupce, z góry odrzucając możliwość, że czasem można posłuchać, co matka ma do powiedzenia.

Podniosła dłoń, zatrzymując Martynę, która już chciała coś powiedzieć.

— Chciałam ci pomóc, oczywiście, że chciałam. A mogłam tylko w jeden sposób: pokazać ci i wytłumaczyć, jak z tym żyć, jak tego używać. Oswoić cię z tym, zanim dojdzie do Przemiany, żebyś nie była zaskoczona, zagubiona. Dlatego od początku wiedziałaś, jak to wszystko wygląda. Chciałam uświadomić ci, co można zrobić dla innych, mając takie możliwości jak twoje. Tak, tak, nauczyć cię altruizmu. Och, tylko nie rzygaj mi tu teraz moimi hipisowskimi fascynacjami.

Dobre, jak każde inne. Martyno, całe życie ci ustępowałam, nawet wtedy, kiedy czułam, że dla twojego dobra powinnam się upierać i cię powstrzymywać. To ciągłe poczucie winy, że jesteś nieszczęśliwa, że przeze mnie, przez to, że pochodzisz z tej rodziny, możesz coś stracić, nie wykorzystać swoich możliwości… — Wypiła wino i sięgnęła po butelkę. Nalała sobie i pytająco zakołysała butelką w stronę córki. Martyna podstawiła swój kieliszek, zaciskając mocno usta. — Ufałam ci, licząc, że w ostatecznym rozrachunku wyjdziesz z tego wszystkiego zwycięsko, a ja będę dumna z tego, że ci ustąpiłam i pozwoliłam iść swoją drogą… Martyna, rozsądna, mądra, sztywno trzymająca się zasad! Myślałam, że jestem głupsza od ciebie, że ja, od dziecka będąc wiedźmą, straciłam coś, jakąś możliwość obiektywnego spojrzenia na sprawy. Więc zakładałam, że ty masz szersze spojrzenie. Twój talent i wyjątkowość mnie onieśmielały. Dlatego postanowiłam się nie wtrącać, czekać spokojnie, aż ty staniesz się marzeniem każdej matki i czarownicy. Mogłaś ratować ludzkie życia lub skupić się na jakiejś pracy naukowej. Cholera! To ty miałaś wynaleźć szczepionkę na raka czy AIDS… cokolwiek! Zrobić coś dla ludzi albo dla nas. Spróbować coś zmienić. Nie wolno nam stać z boku, kiedy…

Martyna poderwała się zirytowana.

— Oszczędź sobie. Jedna aktywistka w rodzinie wystarczy — mruknęła, nie patrząc na matkę.

Amelia podeszła bliżej, chcąc spojrzeć jej w oczy.

— Skupiona na tej swojej nienawiści, nawet nie brałaś pod uwagę, że może jednak nie jesteś pępkiem świata. Wielkie nieszczęście cię spotkało, no naprawdę! Płaczcie, żywi i martwi, patrząc na biedną Martynę! Biedactwo, nie dość, że jest matematycznym geniuszem, to wychowuje ją matka, która ofiarowuje jej wszystko, o czym inne dzieci mogą tylko marzyć.

W dodatku będzie czarownicą o nadzwyczajnych zdolnościach, no litości! Tyle nieszczęścia na jedną biedną Martynę! Wiesz co? Teraz myślę, że ty uwielbiasz się pławić w tym nieszczęściu i mieć kozły ofiarne. Nie, nie… wiem, że nie uczestniczysz w ofiarach. Wiesz, o czym mówię. Ktoś musi być winny — ja, bo jestem, kim jestem, matka wariatka, która nie jest taka jak inne matki. Potem Moc, samo jej istnienie i konsekwencje. Twoja Przemiana, dzięki której możesz słyszeć myśli innych, więc nagle wiesz wszystko o Arturze — zamilkła na chwilę, by dodać przez zęby: — No i sam Artur, zwykły człowiek.

— No proszę. I kto tu jest rasistką!? — prychnęła Martyna i usiadła.

Adela zaczęła mówić cicho i powoli:

— Od osiemnastu lat żywisz się tą nienawiścią, pławiąc się w bólu: „Jak on mógł?”! W dodatku jesteś tak zakłamana, że przekręcasz fakty. Karmisz dziecko tragiczną historyjką, jak to tatuś was zostawił, ale dzielna mamusia stawiła temu czoło, choć taka biedna, porzucona. Nie byłoby lepiej dla dziecka, gdybyś od początku mówiła prawdę? Że to ty go wyrzuciłaś z waszego życia? Bo cię zranił, zdradził. Bo nie wiedział do końca, czy cię kocha. Wiesz, dlaczego nie mówiłaś prawdy? Bo bałaś się, że wtedy Amelia całą winę zrzuci na ciebie. A Martyna musi być bez skazy, prawda?

Córka nie poruszyła się w obawie, że jeśli to zrobi, straci panowanie i wybuchnie. Siedziała, nie patrząc na matkę, zaciskając coraz mocniej dłonie na oparciach fotela. Adela jednak nie miała zamiaru przestać.

— A ty? Kochałaś go, tak naprawdę? Dlaczego nie doszło do Przemiany, kiedy dowiedziałaś się o jego wypadku? To były sprzyjające okoliczności! Mówiłaś wtedy, że kochasz go ponad wszystko. Kłamałaś? Przecież powinno cię wtedy walnąć, jak nic. Wiesz, ja wtedy myślałam, że się pomyliłam. Zaczęłam się zastanawiać. Że może ty, mimo wszystkich znaków, mimo przepowiedni, nie przejdziesz Przemiany. Że może jesteś wyjątkowa jako człowiek i że Bóg stwierdził: „Za dużo tego dobrego na jedno istnienie”. Ale ty nie kochałaś Artura, dlatego wtedy nic się nie stało. Może wtedy powinnam zacząć się zastanawiać, czy w ogóle możesz przejść Przemianę, bo w tej idealnej Martynie może brakować najważniejszego — miłości.

Cud, że pokochałaś małą!

Martyna wstała gwałtownie i stanęła na wprost matki. Była wściekła, mimo wyrazu opanowania na twarzy. Zaciskając zęby, patrzyła przez chwilę w oczy Adeli, a potem szybko odwróciła wzrok i skierowała go na rosnący przy krawędzi tarasu krzew bzu. Zapalił się momentalnie. Wtedy spokojnie odwróciła się w stronę matki. Metalowy stolik przechylił się raptownie, tracąc powstrzymującą go do tej pory siłę. Butelka jednak nie spadła.

— A przyszło ci do głowy, że nie chciałam nikogo pokochać właśnie dlatego, żeby nigdy się nie przemienić?

Adela nie odpowiedziała.

— Wybrałam Artura, bo go nie kochałam. Chciałam urodzić dziecko, mieć normalny dom, męża, nawet jeśli miałam zapłacić za to taką cenę: nigdy nikogo nie kochać. Wtedy wydawało mi się to możliwe. Kolejny idealny plan, dzięki któremu oszukam przeznaczenie. Nie byłam dość sprytna, nie wiedziałam, jak można kochać własne dziecko, nie wiedząc o tym. Jak można się bać o jego życie. Wmawiałam sobie, że jestem w stanie trzymać uczucia na wodzy. Aż do porodu. Kiedy powiedzieli mi, że mała nie oddycha, że to już koniec… — Zamknęła oczy, samo wspomnienie tamtej chwili za bardzo bolało. — …zrozumiałam, że kocha się, nawet o tym nie wiedząc. Więc może nie jestem aż taka zła, jeśli to uczucie rosło we mnie samo? Niepodsycane, niewmawiane sobie? Zagłuszane, tłamszone? Masz rację, wybrałam wersję: „porzucona kobieta z dzieckiem”. Tak jej to przedstawiłam. Wiesz dlaczego? Nie, nie dla wizerunku skrzywdzonej Matki Polki. Zrobiłam to ze strachu. Jeśli Amelia w dziecinnym uporze będzie twierdziła, że przeze mnie nie ma tatusia… — Ostatnie słowo wymówiła z przekąsem. — …i przestałaby mnie kochać, odrzuciłaby mnie, ja bym umarła. Bo jedynym, co mnie trzyma przy życiu, jedynym, co powstrzymuje mnie, by nie stać się potworem, jest właśnie ona. To, że mnie kocha, że jest…

Obie usiadły w fotelach i przez chwilę słychać było tylko nocne odgłosy ogrodu. Wreszcie pierwsza odezwała się Adela, mówiąc cicho, bez wyrzutu, jakby tłumaczyła coś małemu dziecku:

— Nie widzisz, że znowu znalazłaś kogoś, kto jest odpowiedzialny za ciebie? To egoistyczne, cholernie egoistyczne. Mała musiała żyć ze świadomością, że ojciec ją porzucił. Wiesz, co to znaczy dla dziecka? Jeśli już podjęłaś taką decyzję, to powinnaś stawić czoło skutkom. Ale ty znowu miałaś genialny plan! Manipulujesz ludźmi, Martyno, całe życie manipulujesz tymi, którzy cię kochają. Mną, Arturem, Amelią.

Myślisz tylko o sobie. Ale widzę tu brak logiki. Jeśli nie kochałaś Artura, to kiedy usłyszałaś, wyczułaś jego myśli o tamtej kobiecie, powinno ci to być obojętne. Przecież chciałaś związku bez miłości. To co zabolało? Ambicja?

Martyna zaczęła mówić wolno, ale po pierwszych słowach wyrzucała z siebie słowa coraz szybciej:

— Oczywiście, tak, pieprzona ambicja! Leżę na porodówce, wkoło pełno szkła, bo podczas Przemiany lampy wybuchają jedna po drugiej. Właśnie urodziłam dziecko, które omal nie umarło, jego dziecko, a on, patrząc na mnie i na nią, myśli o tym, jak się od tego wszystkiego wykręcić. Jak mi powiedzieć, że nie chce być ze mną, że nie chce tego paskudnego, fioletowego dziecka, bo właśnie wyszedł z łóżka tej dziwki i bardzo mu się spieszy z powrotem? Masz rację, powinnam rozegrać to lepiej taktycznie, dać mu jeszcze dzień, dwa, i sam by odszedł. Wtedy byłabym pełnoprawnie porzucona. Ale wiesz co? — Poderwała się z fotela i zaczęła chodzić wzdłuż werandy. — Pozbawiłabym się tej satysfakcji, jaką miałam, kiedy mu powiedziałam, żeby spierdalał. A wiesz, skąd te emocje? Bo może nie potrafię kochać nikogo oprócz Amelii, ale potrafię cholernie dobrze nienawidzić! W tym jestem dobra, wierz mi. A nienawidziłam go w tamtym momencie tak, jak nigdy przed tym i do teraz. A wiesz dlaczego? Bo on nie tylko nie kochał mojej córki, on jej nienawidził za to, że może być przeszkodą w jego życiu. To, kurwa, cud, że go wtedy nie zabiłam, a tylko kazałam mu spierdalać. I wiesz co? Tak, pomyślałam też o Mocy. O tej pieprzonej Przemianie, którą przeszłam w momencie, kiedy wyciągali ze mnie małą.

Pomyślałam, że gdybym nadal była człowiekiem, nie mogłabym słyszeć jego myśli i może wszystko potoczyłoby się inaczej.

Mogłabym udawać, że jesteśmy szczęśliwą rodziną, że nie widzę, jak on się męczy w tym związku, jak nas nienawidzi. Z czasem może pokochałby małą, a ona miałaby normalną rodzinę.

Nigdy nie powiedziała do matki tak wiele za jednym razem.

Puściła tama, którą budowała w sobie latami. Zaciskała zęby.

Adela podeszła do niej i chwyciła za ramię.

— Wydaje mi się, że przeceniasz rolę „normalnej rodziny”, kochanie. Nie zauważyłaś, że wszystko, co według ciebie „normalne”, może być tak samo złe, jak to „nienormalne”.

Wzorowa rodzina, dwa plus jeden? Pamiętasz Aśkę…?

Zapadła cisza.

— Przeginasz — wyszeptała Martyna.

Myślały o tym samym. O dniu, kiedy Martyna przyszła do Adeli i powiedziała, czego chce. A chciała śmierci człowieka, ojca Aśki Herman. Martyna usłyszała wszystko o tym, co dzieje się za śnieżnobiałymi firankami w domu Aśki na jednej z lekcji fizyki. Siedziała z Aśką w ostatniej ławce i słuchała. Słuchała, myśląc, że zaraz zwymiotuje. Potem co noc śniła koszmar, jaki dziewczyna przeżywała naprawdę. Koszmar, w którym matka myje ją i czesze, zanim każe jej się położyć w łóżku ojca, w którym jest gwałcona parę razy dziennie — przed pójściem do szkoły, po szkole, przed odrabianiem lekcji i po obiedzie. Wtedy pierwszy i ostatni raz Martyna poszła do matki z prośbą. A Adela jej nie odmówiła. Oczywiście wiedziała wcześniej o wszystkim, ale trzymała się zasady, że nie wolno jej nic robić, jeśli nikt jej o to nie poprosi. Sama przed sobą udawała, że nie jest to wygoda, tylko trzymanie się określonych reguł. A Martyna swoją prośbą pozwoliła jej przestać udawać. Pan Herman miał paskudną, bolesną śmierć. Tak przynajmniej można było się domyślać, patrząc na to, co z niego zostało.

Przywiązany do drzewa zakrwawiony korpus bez rąk, z wielką dziurą tam, gdzie powinien mieć genitalia. Wykrwawił się, zanim ktoś przypadkiem znalazł go w lesie. Aśka wyjechała z miasteczka, by zamieszkać u jakiejś ciotki we Wrocławiu.

Martyna nigdy nie próbowała nawiązać z nią kontaktu. Nigdy też nie rozmawiała z matką o tym, co się wydarzyło.

Stały naprzeciw siebie, zdając sobie sprawę, że dotknęły tematu, którego najbardziej się bały. Ta rozmowa musiała doprowadzić do tego momentu. Pierwsza odsunęła się Adela i ciężko, ze zmęczeniem usiadła na fotelu. Wiklina cicho zatrzeszczała. Martyna została sama na placu boju. Potarła palcami czoło, marszcząc brwi. W skupieniu dolała Adeli wino, odwlekając chwilę, kiedy będą musiały coś powiedzieć. Powoli odstawiła butelkę, wzięła do ręki swój kieliszek i usiadła.

Obracała szkło w ręce.

— Myślisz czasem o tym?

Adela pokręciła głową z niedowierzaniem, że córka zadała jej to pytanie. Czy myśli o pierwszym zabitym przez Martynę człowieku, choć nie jej rękami?

— Każdego dnia. Gdybym wtedy ci nie uległa, gdybyśmy spróbowały znaleźć inne rozwiązanie…

— Wiesz, że nie było innego rozwiązania. Wszyscy o tym wiedzieli. Aśka była u szkolnego psychologa, na spowiedzi powiedziała wszystko księdzu. Wiesz, co jej powiedział? Że mści się za coś na ojcu, i ma się wstydzić, że opowiada takie rzeczy. Myślę, że ona to celowo powiedziała mnie. Legendy o czarownicach z Wolfensteinu nadal opowiadają tutaj dzieciom.

Ona szukała pomocy.

— Nie żałuję, że to zrobiłam. Nie przewidziałam tylko, jak to wpłynie na ciebie.

— Tak miało być. Mamo, przykro mi, że cię rozczarowałam swoim życiem. Ale nie możesz ode mnie wymagać, żebym żyła pod dyktando twoich marzeń. Może i marnuję swoje zdolności, ale… Nie mogłam być lekarzem, który ma ratować życie. Ja nie lubię ludzi, po prostu. Gdyby trafił mi pod skalpel jakiś skurwiel, taki jak stary Herman, nie wahałabym się, rozumiesz? Zabiłabym. Teraz dotykam tylko martwych ludzi i, wierz mi, tak jest najlepiej i dla mnie, i dla nich. Masz rację, uciekam. Uciekam, ciągle oszukuję siebie i innych. Całe moje życie to jest jedno wielkie oszustwo. Udaję, że odcinam się od Wolfensteinu, że nie chcę mieć z tym nic wspólnego, a żyję wygodnie z pieniędzy gromadzonych wiekami przez czarownice. Przeklinam los czarownicy. Wyrzekam się Mocy, a w każdym momencie życia wykorzystuję ją, bo tak naprawdę nie chce mi się być zwykłym człowiekiem. Mówię, że facet mnie porzucił, a to ja przestraszyłam się życia z nim, zależności od niego i jego słabości. Udaję, że trzymam Amelię na dystans, a siedzę nocami w jej pokoju i płaczę ze szczęścia, patrząc, jak śpi. Tworzę kolejny genialny plan, a kiedy coś idzie nie tak, odwracam się i udaję przed samą sobą, że chciałam czegoś całkiem innego. Zabijam bez emocji, kiedy uważam to za słuszne, a płaczę na filmach, oglądając osierocone dzieci…

Gubię się, mamo, gubię się. I wiesz, kiedy mam złudzenie, że wszystko jednak kontroluję? Kiedy sprzątam. Dalej, tak jak w dzieciństwie, ulegam iluzji, że gdy wokół mnie będzie porządek, to będę też miała czyste myśli. Wmawiałam sobie, że jeśli bardzo będę chciała, żeby Amelia została człowiekiem, to ominie ją Przemiana. I tak bardzo w to wierzyłam, że pozwoliłam, by podeszła do niej nieprzygotowana. Naraziłam ją.

Kocham ją, a głupio naraziłam jej życie.

— Co chciałaś zrobić, gdybyś jej tutaj nie przywiozła?

— Znalazłam Źródło pod Krakowem. Kupiłam tam dom.

Sama poprowadziłabym ją przez te osiem tygodni. Załatwiłam też ochroniarza. — Skrzywiła się, wstydząc się tego, co ma powiedzieć matce. — Taki jeden mi się nawinął na Zobowiązanie.

Adela litościwie tego nie skomentowała.

— Czyli jakoś się przygotowywałaś. Dlaczego jednak zdecydowałaś się przyjechać tutaj?

— Stchórzyłam. Po prostu. — Upiła łyk wina, dając do zrozumienia, że to koniec wypowiedzi, dlatego Adela drgnęła, kiedy córka zaczęła mówić dalej. — Zrozumiałam, że chcę, żebyś to ty ją poprowadziła. Nawet z tymi twoimi hipisowskimi przekonaniami. A może właśnie dlatego. Pierścień i sito. W takiej kolejności. Ona, Amelia, musi być inna niż ja.

Uśmiechnęła się blado, niepewnie. Dla „Martyny Nieomylnej” to były trudne słowa, a matka dobrze o tym wiedziała. Adela odwzajemniła uśmiech. Pierścień i sito…

Siedziały w milczeniu, rozparte w fotelach, czując, że każde następne słowo byłoby teraz zbędne. Przecież nie wiadomo, kiedy znowu przeżyją taką chwilę porozumienia. Patrzyły na ciemną linię lasu. Między drzewami przemykały co jakiś czas blade postacie — to drzewcy i driady załatwiali swoje sprawy.

Na granicy biegł jeden z głównych szlaków. Leśni nie opuszczali swoich terytoriów, trzymając się terenów wyznaczonych przez Borowego.

— Zapalisz? — zapytała Martyna, wyciągając z kieszeni mały woreczek, zarekwirowany córce.

Adela leniwie kiwnęła głową, nadal wpatrując się w las, a córka ze stęknięciem przechyliła się w fotelu i z tylnej kieszeni spodni wyciągnęła szklaną lufkę.

— Tyle razy ci mówiłam: „Nie noś szkła na tyłku”.

— Aha. Zawsze pal ze swojej lufki. Staraj się nie ranić i nie prowokuj krwiopijców. Nie zachęcaj nieznajomych do przekroczenia progu domu, jeśli się przed tym wstrzymują. — W skupieniu nabijała zielem fajkę, recytując zapamiętane z dzieciństwa formułki. — Małe wilkołaki nie są do zabawy, też odczuwają ból. A, i jeszcze: nie zdradzaj swojego imienia demonom, których mama nie zna — mówiła już niewyraźnie, trzymając w zębach lufkę.

Podpaliła ją, wciągnęła głęboko dym i wstrzymała oddech.

W otulającej las mgle jasne postacie przemykały w swoim tempie, pojawiając się i znikając. Znajomy widok — Martyna zawsze z okna swojego niebieskiego pokoju patrzyła na las, zanim położyła się spać. Wstrząsnął nią nagle atak kaszlu, ale trwał bardzo krótko. Mrużąc oczy, patrzyła to na trzymaną dwoma palcami lufkę, to na cienie we mgle i wykrztusiła ze śmiechem:

— No, to teraz jestem w domu.

Adela mruknęła coś w odpowiedzi i, przechylając się ze swojego fotela, zabrała jej szklaną fifkę. Na jakiś czas znowu pogrążyły się w pełnym zadowolenia milczeniu.

— A skoro już tu sobie tak szczerze rozmawiamy, to powiedz mi: jeśli zaszłaś w ciążę w tej komunie, w Teksasie, to skąd masz pewność, kto był moim ojcem?

— Nie przeginaj, dziecko.

Okno na piętrze zamknęło się z cichym stuknięciem. Adela udała, że tego nie słyszy.



III. Co masz do powiedzenia?


Wślizgnęła się do pokoju gościnnego. Matka spała, kiedy Amelka kładła się obok, ale gdy spojrzała na nią jeszcze raz, wpatrywały się w nią szeroko otwarte oczy z tym nagłym wyrazem niepokoju, który zawsze gościł na jej twarzy, kiedy niespodziewanie wyrywano ją ze snu. Widząc córkę, uśmiechnęła się krzywo i zamknęła oczy z powrotem.

— Co tam, co tam…? — mruknęła z westchnieniem.

— Słyszałam waszą wczorajszą rozmowę.

Matka przestała poruszać głową na poduszce w poszukiwaniu najlepszego miejsca, by ponownie zasnąć.

— Chcę ci tylko powiedzieć, że słyszałam. Nie rozmawiajmy o tym. Jest OK.

Martyna nie otwierała oczu, tak bardzo bała się wzroku córki, wyciągnęła więc tylko rękę i przygarnęła ją do siebie.

— Skoro jest okay, to możemy jeszcze pospać.

Dziewczyna pocałowała ją w policzek („Kiedy tak zrobiła ostatni raz? W piątej klasie?” — pomyślała Martyna) i wyskoczyła z łóżka.

— Co ty, idę pogadać z Antośką. Zawołam cię na śniadanie.

Martyna leżała jeszcze, słuchając szybko oddalających się kroków w korytarzu. Nie byłaby sobą, gdyby poza zalewającą ją falą czułości do córki nie poczuła satysfakcji, że znowu coś przez przypadek samo się załatwiło.

Stały przy samochodzie już dość długo, by to pożegnanie stało się najwyraźniej czymś więcej niż życzeniem dobrej drogi.

Jesienny wieczór nie zachęcał do oddychania świeżym powietrzem, dokuczając już deszczem ze śniegiem, padającym z coraz większym uporem.

— Ami, będę co wieczór dzwonić. Będziemy mogły pogadać… — Zawahała się, ale było to bardziej radosne wahanie. — …o wszystkim.

Jeszcze raz popatrzyła na swoją dorosłą córkę — córkę, przed którą już nic nie musiała ukrywać, która, będąc już kobietą, jest też czarownicą. Amelka podeszła bliżej. Bledsza na twarzy, poważniejsza, ale równocześnie bardziej kobieca, jakby ostatnie dwa dni zmieniły ją już całkowicie, przekształcając lekkomyślne dziecko w prawie poważną kobietę. Taką, która może jeszcze wszystkiego nie wie, ale już przynajmniej domyśla się, co wiedzieć powinna. Dziewczyna pochyliła głowę nad matką, była od niej wyższa. Martyna poczuła dumę z każdego przewyższającego ją centymetra.

— Mamo, może spotkasz się z Andrzejem…? — Mała prośba, w której kryło się dużo więcej. Niech Martyna z nim porozmawia, niech kłamie w imieniu ich obu, niech załatwi to za nią.

— Nie, moja droga, nie odmówię ci przyjemności załatwiania swoich spraw samodzielnie. — Mówiąc to, matka uśmiechnęła się, ale Amelka nie wiedziała, że to uśmiech do swoich myśli. Zaczyna mówić jak Adela! Z drugiej strony wiedziała, że Andrzej wcześniej czy później sam zapuka do ich mieszkania, choćby tylko dlatego, że traktował je po części jak swój dom.

— Pójdziesz na ten wernisaż Kaśki? — zapytała, troskliwym gestem stawiając kołnierz płaszcza matki.

Zaproszenie od Kaśki. Martyna całkiem zapomniała o imprezie, na którą miała pierwszy raz zabrać córkę. Nie była przekonana, czy powinna w takie miejsce przyprowadzać dziecko, co z tego, że osiemnastoletnie. Ale to było marzenie Amelki.

— Chyba nie… Muszę odpocząć, a jak znam siebie, po przyjeździe zrobię sobie po prostu długą kąpiel.

Wsiadła do samochodu i odetchnęła głęboko. Czuła ulgę.

Córka zostanie tutaj — z dala od ewentualnego zagrożenia, pod opieką Adeli. Małe ukłucia ambicji przestały już ją atakować.

Wybrała w ostatecznym rozrachunku najlepsze wyjście dla wszystkich — a przede wszystkim dla Amelii. „Czyli jednak się sprawdziłam” — pomyślała, zadowolona z samej siebie.

Kochała to uczucie. „Martyna Nieomylna”, jak zawsze.

Uśmiechnęła się, przekręcając kluczyk w stacyjce. Teraz czekało ją sprzątanie tego całego bałaganu, który mógł powstać w Krakowie. Bez obciążenia — odpowiedzialności za bezpieczeństwo córki — wydawało jej się to dużo łatwiejsze, niż zakładała wcześniej. Na wspomnienie tego, co ją czekało, odruchowo rozluźniła mięśnie karku i szyi, wykonując głową okrężne ruchy. Czuła już adrenalinę.

Przez las jechała powoli, jakby bała się, że wyboje mogą uszkodzić podwozie. Wycieraczki powoli, rytmicznie zbierały deszcz ze śniegiem, droga przed nią wyglądała więc jak obraz w kształcie wycinka koła, obramowanego mokrymi kryształkami.

Powstrzymywała się z premedytacją przed szybszą jazdą, tak jak powstrzymuje się przed zbyt szybkim otworzeniem prezentu.

Kiedy dojechała do rozwidlenia dróg, przystanęła, choć wiedziała, że żaden samochód nie nadjedzie ani od strony miasteczka, ani od kościoła. Obok drogi, otoczona brzozami, stała stara kapliczka. Mały budyneczek, metr na dwa, niziutki, pokryty dziurawym już gontem. Omszałe ściany przechylały się niebezpiecznie w jedną stronę, sprawiając, że nie domykały się drewniane drzwiczki, wiszące już tylko na jednym zawiasie.

Wiedziała, że w środku jest mały ołtarzyk z wyblakłym obrazem świętego Krzysztofa. Takie skrzyżowanie dróg było idealnym miejscem dla patrona podróżnych i przewoźników. Przywołała w pamięci ten stary wizerunek świętego, różniący się nieco od znanych wszystkim słodkich obrazków mężczyzny przenoszącego na barkach dziecko przez rzekę. Ten, którego ona pamiętała od dziecka, był olbrzymi, umięśniony, i trzymał w jednej ręce miecz, a w drugiej włócznię. Można powiedzieć, że uśmiechał się, jeśli ktoś uzna za uśmiech szczerzący kły pysk szakala. Martyna uśmiechnęła się mimowolnie, patrząc na kapliczkę, na wspomnienie z dzieciństwa, i ruszyła, przekraczając granicę Źródła. Jechała coraz szybciej.

Telefon włączyła zaraz po tym, jak znalazła się na autostradzie koło Legnicy. Zadzwonił po pięciu sekundach.

Przez chwilę patrzyła na wyświetlacz komórki, zanim przyłożyła ją do ucha. Numer nieznany, a raczej brak numeru, zawsze wzbudza nieufność, zaś dla niej najczęściej oznaczał telefon z pracy. Koledzy wiedzieli, że jeśli zobaczy numer któregoś z nich — nie odbierze, zgadując, że będą prosić ją o zastępstwo na dyżurze. Przyciszyła radio.

— Hohenstauf, słucham.

— Dobry wieczór, pani doktor.

Niski, wibrujący głos mógłby każdą kobietę wprawić w przyjemne drżenie. Ona jednak poczuła tylko silny zimny cios w okolicy serca. Spojrzała we wsteczne lusterko, potem na światła jadącego daleko przed nią samochodu, zdając sobie sprawę, że zachowuje się irracjonalnie. Nie ma go tutaj, nie może tutaj być!

Przełknęła ślinę, chcąc, by jej głos zabrzmiał jak najbardziej naturalnie.

— Dobry wieczór. Co za niespodzianka.

— Poczułem dwa dni temu nieprzepartą ochotę, by dowiedzieć się, co u pani słychać. Niestety, nigdzie nie mogłem pani znaleźć. Wakacje? Było miło?

Szybko sumowała fakty: nie mógł jej znaleźć, bo była za daleko, jeszcze nie wjechała w strefę, gdzie ją widział, a raczej czuł. Chyba że, szukając jej śladów, przypadkiem pojechał w dobrym kierunku, wprost na spotkanie z nią. Bardziej prawdopodobne było to, że cały czas znajdował się gdzieś w Krakowie, węsząc na oślep. Telefon miała wyłączony, dlatego nie dodzwonił się wcześniej. Problem w tym, że on już wiedział, co się wydarzyło, i był tym faktem niepokojąco zainteresowany.

— Krótki urlop. Dziękuję, bawiłam się jak nigdy.

— Mam nadzieję, że nikt nie próbował… zepsuć pani tych miłych chwil.

— Och, gdyby nawet… Nikt nie miałby na to szans.

Niski, ironiczny śmiech. Przypomniała sobie jego twarz, kiedy roześmiał się tak przy niej tamtej nocy. Twarz zbyt piękna, by nie wzbudzała zainteresowania; zbyt niezwykła, by mogła należeć do człowieka; i zbyt pociągająca, by mogła z nim rozmawiać bez chęci podejścia jak najbliżej. Drapieżnik doskonały — zapewnia przyjemne doznania estetyczne, zanim cię zabije.

— Bardzo się cieszę. Nalegałbym jednak na spotkanie. W trosce o te miłe chwile, by trwały nadal.

Potrzebne jej miejsce publiczne, z ludźmi, których będzie zbyt wielu, by mógł ignorować ich obecność, i którzy będą zbyt zajęci sobą, by przeszkadzać im w rozmowie. Zjawi się jednak na tej wystawie Kaśki.

— Dobrze. O dziesiątej będę na wernisażu w Kaszalocie. Mam nadzieję, że lubisz fotografię erotyczną?

— Pasjami, pasjami. A do jakiego stopnia erotyczną? — Prawie widziała, jak uśmiecha się po drugiej stronie, pocierając kciukiem o podbródek.

— Jak dla ciebie — bardzo lekko. Tylko nagie ciała, bez śladów ukąszeń i malowniczych, szemrzących strumyków krwi.

— Wbijane przez panią szpilki są takie urocze. Zjawię się z chęcią.

— Wiem.

— Pani doktor?

— Tak?

— Mam nadzieje, że włoży pani coś seksownego. Wciąż widzę panią w tamtym szpitalnym fartuchu i marzę, żeby…

Rozłączyła się, zamykając klapkę telefonu zbyt mocnym uderzeniem. Rzuciła komórkę na fotel pasażera. Przez chwilę jechała, oddychając spokojnie, dopiero potem zaczęła walić pięściami w kierownicę.

— Cholera, cholera, szlag by, kurwa, trafił.

„Martyna Nieomylna” jednak się pomyliła. Plan awaryjny, z pozoru idealny — okazał się nie tylko głupi — stał się też dodatkowym zagrożeniem. A taka była z siebie dumna, kiedy pół roku temu zapewniła sobie jednym przypadkowym spotkaniem zabezpieczenie, gdyby jednak jej gorące pragnienia dotyczące córki nie miały się spełnić.

To był koniec dyżuru, po dwunastu godzinach zbierała się do wyjścia, to znaczy, że siedząc półprzytomna na krześle w małej dyżurce, służącej też za kuchnię, zastanawiała się, czy nie warto wypić kawy jeszcze tutaj. Perspektywa kusząca, bo ekspres w domu stał zepsuty od miesiąca, czekając na naprawę, a przed jej nosem znajdowała się jak najbardziej czynna cudowna machina, którą wstawił tutaj „w przypływie chwilowego altruizmu” (jak sam powiedział) Piotr, jeden z kolegów. Martyna wiedziała jednak, że ekspres wyrzuciła z domu jego żona, kiedy dowiedziała się, ile kosztował, wykazując się — w mniemaniu owego kolegi — wielką niewdzięcznością. Nie tyle go wyrzuciła, ile kazała mężowi go oddać, boleśnie przypominając, że wydał pieniądze przeznaczone na ferie dla córki. Piotr pokochał ekspres miłością wieczną i gwałtowną, dlatego przyniósł go tutaj, a ferie córki opłacił pieniędzmi pożyczonymi od Martyny, która często była brana pod uwagę jako kasa zapomogowo-pożyczkowa, tym bardziej że nigdy nie dopominała się zwrotu kasy. Fakt, że zawsze miała gotówkę, kiedy zwracano się do niej o pomoc, przypisywano jej charakterowi — ktoś, kto jest skrupulatny, pedantyczny i do bólu perfekcyjny, musi też odpowiedzialnie gospodarować kontem bankowym. Wciąż jednak nie mogli wyjść z podziwu, jak udawało jej się panować w taki sposób nad pensją, która — tak jak i ich pobory — byłaby śmiesznie mała, gdyby nie była upokarzająco minimalna. Nikt nie wiedział o kontach, z których Martyna brała pieniądze, porzuciwszy wyrzuty sumienia, że nie tak miała sobie radzić jako zbuntowana, odrzucająca swoje dziedzictwo wyrodna córka Adeli.

Zdecydowała się wreszcie, by wstać i podejść do tego Piotrowego cudu, kiedy poczuła charakterystyczne mrowienie, podobne do delikatnego drażnienia prądem — sprawiające, że zjeżyły jej się włoski na karku. Obecność stawała się coraz bardziej wyczuwalna, wraz ze zbliżającym się wózkiem ze zwłokami, popychanym przez pana Edka. Oczywiście zdarzało się, że na stół sekcyjny trafiały szczątki kogoś, kto nie był człowiekiem. Wpisywała wtedy w protokół wyraźnie widoczne anomalie anatomiczne, jako warte zbadania przypadki, starając się równocześnie, aby ktoś, kto akurat przeprowadzał z nią sekcję, zapomniał natychmiast, na co patrzył. Przeważnie nie interweniowała jednak, patrząc spokojnie, jak jej koledzy cieszą się niczym dzieci, kiedy znajdowali na stole jakąś ciekawostkę, biorąc ją za mutację. Tak samo, jak i oni wiedziała, że choćby trafili na najbardziej wyjątkowe zwłoki, informacje o tym skończą w archiwum albo utkną na biurku szefa. Byli też zbyt zniechęceni i zmęczeni pracą, by bawić się w jakikolwiek szum wokół ich prosektorium. Nikogo nie nęciła praca naukowa — w pogoni za każdym groszem byli albo zaangażowani w fuchy poza szpitalem, albo zajęci samym szukaniem takich fuch.

Z lubością wciągnęła zapach świeżo zmielonej i zaparzonej kawy, decydując równocześnie, że oficjalnie podziękuje Piotrowi i anuluje mu ten dług. Podobnie jak parę poprzednich.

Z kubkiem w ręce poszła za panem Edkiem. Potrzebowała spokoju, żeby przyjrzeć się pechowcowi, którego szczątki miały nieszczęście zostać zauważone przez ludzi, zanim je sprzątnęły bardziej odpowiednie siły. Skupiła się przez chwilę i pan Edek, razem z pozostałymi osobami kręcącymi się w pobliżu, poczuł nieodpartą chęć, by przejść do sąsiedniego skrzydła szpitala.

— Pani Martynko, bony na święta mają dawać! Lecę do kadr, dla pani też wziąć?

Upiła spokojnie łyk kawy z parującego kubka.

— W maju? Niesamowite… Pewnie, pewnie, niech pan się czegoś dowie.

Przeszła przez wahadłowe drzwi do sali, w której przeprowadzano sekcje. Miała małe wyrzuty sumienia, że wymyśliła te bony, łudząc nadzieją parę osób, ale pocieszyła się myślą, że przynajmniej na moment poczują radość, jakiej przecież praca w służbie zdrowia jeszcze im nie dała. Był środek nocy, więc w kadrach oczywiście nikogo nie znajdą. Zanim rozczarowany pan Edek razem z resztą personelu przypomną sobie, po co tam poszli i co robili wcześniej, nie wrócą tak szybko.

Na stole leżał wampir. Rzuciła okiem na papiery, według których facet nie żył od godziny. Oczywiście, brak stężenia pośmiertnego. Znaleziony w jakimś zaułku na Salwatorze.

Wysoki, jasnowłosy mężczyzna. Z zadowoleniem przyglądnęła się regularnym rysom. Że też oni zawsze tak pociągająco wyglądają. Nawet jeśli mieli nieszczęście przeobrazić się w momencie, kiedy obowiązywała jakaś idiotyczna moda. Znała jednego martwiaka, który zakończył ludzki żywot w latach osiemdziesiątych — swoją wieczność musi spędzić z włosami obciętymi na „enerdowca” i idiotycznymi wąsikami.

Przekichana taka wieczność.

Facet na stole miał długie, lekko pofalowane jasne włosy, a na twarzy ani śladu idiotycznych wąsów czy brody. Właściwie wyglądał trochę jak Shannon Hoon, nieżyjący wokalista Blind Melon. Oczywiście, gdyby Shannon stracił trochę chłopięcego uroku w zamian za typowo wampirzą ostrość rysów. Przyglądała mu się z obojętnością, próbując zgadnąć, komu i czym się tak naraził. Wampir został unieruchomiony i obezwładniony nicią — sposobem prostym, choć mało skutecznym na dłuższą metę.

Srebrną nić, przypominającą zwykłą nitkę dentystyczną, owinięto wokół szyi, zaciskając tak, że stawała się pozornie niewidoczna. Wiadomo, że to sposób bardziej na przestraszenie martwiaka niż na jego unicestwienie. Srebro w kontakcie ze skórą wywoływało ostrą alergię, w której wyniku każdy wampir zapadał w letarg. Jeżeli pomoc, czyli usłużne usunięcie nici, nie przychodziła zbyt długo, delikwent ulegał coraz mocniejszemu zatruciu. Im dłużej miał taką obrożę na szyi, tym dłużej nie mógł wyjść z letargu po jej usunięciu. Jeżeli trafiał jako nieżywy NN do prosektorium, miał szansę, że podczas sekcji usuną nić.

Pewną niedogodnością takiego ratunku było pokiereszowane ciało, nad którym męczyli się patolodzy. Po wyjściu z letargu czekał go kac gigant, nie zawsze zabliźnione jeszcze rany i problem wydostania się z lodówki czy trumny. Tylko pechowcy, śpiący za długo, nie mieli szansy się obudzić, kończąc w krematorium. Gdyby ktoś naprawdę chciał jego śmierci, przypilnowałby, żeby zwłoki nie trafiły w ludzkie ręce.

„Ciekawe, komu udało się tak zaskoczyć wampira, by założyć nić? — Popijając powoli kawę, obeszła stół wokoło. — Szkoda takiego pięknego ciała. Gdyby tak…”.

I wtedy wpadł jej do głowy ten idiotyczny pomysł. A właściwie dwa. Pierwszy odrzuciła po chwili rozmarzenia, a drugi wydał jej się bardziej praktyczny. Może go uratować, usuwając nić i przyspieszyć powrót do — powiedzmy — życia, podając mu małą dawkę krwi. Własnej. Jeżeli dobrze to rozegra i zaskoczy go Zobowiązaniem, zyska pomoc, która być może będzie jej potrzebna, jeżeli Amelka jednak nie ucieknie przeznaczeniu. Rozbudzony wampir będzie jej winny przysługę — zrobi to, czego zażąda. Jeżeli okaże się rozsądny, może nawet sam zadeklaruje wdzięczność, będzie to dla niego mniej bolesne.

Do tej pory obciążyła Zobowiązaniem dwie istoty, za każdym razem skutecznie. Praca w prosektorium miała jednak swoje plusy. Wprawdzie nie były to wampiry, tylko strzyga i utopiec, ale procedura wyglądała bardzo podobnie. Ważny jest czas — nie może dać się zabić przez dwie minuty od momentu, kiedy facet odpowie na wezwanie.

Wiedziała, że musi się pospieszyć — wybudzanie może chwilę potrwać. Dopiła kawę i odłożyła ostrożnie swój ulubiony kubek na wiszącą półkę. Facet może trochę szaleć, a to był ulubiony kubek. Oprócz raczej niechcianej srebrnej ozdoby miał na szyi także krótki sznur koralików. Przesunęła je w stronę brody, irytując się, kiedy wróciły na swoje miejsce. Mogła je zerwać, ale wolała nie drażnić faceta. Bywają bardzo przywiązani do takich szczegółów. Przytrzymała je więc lewą ręką, a obcążkami delikatnie podważyła i przecięła nić. Jednym szarpnięciem usunęła ją, ale nie odłożyła na bok. Na wszelki wypadek. Odczekała parę sekund, jednak wampir się nie poruszył. Nacięła skórę na swoim kciuku i rozsmarowała parę kropli krwi na jego ustach. Odsunęła się na dwa kroki od stołu, ssąc piekącą rankę. Poskutkowało prawie natychmiast. Oblizał się. Jęknął cicho i usiadł.

— Krew za krew, przysługa za przysługę! — wyskandowała szybko.

Wampir jęknął jeszcze raz, tym razem głośniej.

— Wiedźma, że to, cholera, musi być wiedźma…

— Krew za krew, przysługa… — zaczęła jeszcze raz, trzymając w rękach napiętą nić.

— Krew za krew. Oddam, co dostałem — przerwał jej zirytowanym głosem. Rozejrzał się po stalowoszarym pomieszczeniu, masując sobie szyję. — Przytulnie tu.

— Wezwę cię, a ty zrobisz, co każę.

— Stawię się i zrobię, co każesz — odpowiedział ze znudzeniem. Miał urzekający niski głos. Ludzie mówili o takim: „radiowy”, dla niej był po prostu wampirzy. — Mam nadzieję, że jesteś rozsądna…

Przyglądała mu się przez chwilę z przyjemnością, aż poczuła, że za bardzo ulega urokowi. A to takie niebezpieczne, z nimi zawsze trzeba na to uważać.

W momencie Przemiany mógł mieć dwadzieścia pięć, dwadzieścia osiem lat. Siedział na stole ze spuszczonymi nogami, wpatrując się w nią z uwagą i w zamyślaniu pocierając kciukiem podbródek. Starte, postrzępione jeansy miały duże dziury na kolanach, odsłaniające jasną skórę. Długie nogawki opierały się na czarnych martensach. Zwykły czarny podkoszulek wisiał na nim luźno, choć nie ukrywał dobrze rozwiniętych mięśni. To ciekawe, bez względu na umięśnienie i tak zawsze byli wystarczająco silni — jeśli żyli dość długo i odpowiednio się odżywiali. Imponujące ciało służyło więc tylko jako estetyczny smaczek, istotny przy polowaniu na naiwne ofiary. Z tymi długimi włosami, spadającymi teraz na oczy, i wielką flanelową koszulą w szkocką kratę wyglądał jak urocze wspomnienie jej nastoletnich lat.

— Nikt ci nie mówił, że grunge umarł razem z Cobainem?

— Ja umarłem wcześniej i też żyję.

— Zbieraj się, mamy mało czasu — powiedziała, podchodząc bliżej.

W ułamku sekundy szarpnął ją za ramię i przyciągnął do siebie. Nachylił się, intensywnie wpatrując się w jej oczy. Przez sekundę trwali tak nieruchomo — on nie oddychał, bo przecież nie musiał, a ona nie mogła, przyciśnięta zimnym i nieprzyjemnie twardym ramieniem. Jeśli teraz, ratując życie, zażąda, by ją puścił, straci szansę, by wykorzystać go później.

Spróbowała zrobić wdech i z trudem jej się to udało. Gdyby była tylko człowiekiem, najprawdopodobniej miałaby już pęknięte żebra.

— Powiedz to, wiedźmo… — Uśmiechnął się, szepcząc.

Wysunął już kły. — Powiedz to, poproś o życie, a spokojnie się pożegnamy. Zwykle respektuję prawo i bywam wdzięczny, ale mam ostatnio uraz do czarownic. — Mówiąc to, znacząco poruszył szyją.

— Też miałam nadzieję, że jesteś rozsądny — odpowiedziała, również szeptem. Zrobiła tylko lekki ruch prawą dłonią, by delikatnie, opuszkami palców, dotknąć jego nagiego kolana. Skrzywił się, nie spuszczając wzroku z jej oczu.

— Daj spokój, wiedźmo. Hm, ale jeśli będziesz miała ochotę w innych okolicznościach… — Przysunął twarz jeszcze bliżej. — Nie zmuszaj mnie… — dodał, udając proszący ton.

Z całej siły przycisnęła otwartą dłoń do zimnej skóry kolana. Warknął i odepchnął ją wystarczająco silnie, by uderzyła plecami o ścianę. Światło lamp odbiło się przez mgnienie oka w srebrnej nici owiniętej wokół jej prawej dłoni. Warczał dalej, trzymając się za oparzone miejsce. Warczał, ale nie atakował.

Schował kły na dwie sekundy przed tym, jak jej zegarek odezwał się cichym pikaniem. Wyłączyła alarm, uśmiechając się do niego z kpiną.

— No to formalności mamy już za sobą.

Zeskoczył ze stołu i przeciągnął się, wyciągając w górę ręce.

— Dzięki, że przynajmniej nie zerwałaś mi naszyjnika.

W tym momencie poczuła czyjeś myśli, coraz wyraźniejsze. Ktoś zbliżał się korytarzem.

— Koniec zabawy. Wychodzimy. Jesteś moim znajomym.

Jakąś półgodzinę zajęło jej likwidowanie wszelkich śladów po zwłokach, których już nie było. W papierach i pamięci ludzi.

Rzekomego odwiedzającego ją w pracy znajomego szybko pożegnała, umożliwiając mu spokojne opuszczenie szpitala.

Właściwie uważała cały plan zapewnienia sobie dodatkowej ochrony wampira za świetne posunięcie i była z siebie bardzo zadowolona. Za wycieraczką swojego samochodu, stojącego na szpitalnym parkingu, znalazła kawałek papieru z numerem telefonu komórkowego. Zadzwoniła pod niego tylko raz.

Uzgodnili sposób komunikacji na przyszłość i sprawę uznała za załatwioną. Nie było w jego interesie niepokoić ją w jakikolwiek sposób, lepiej dla niego, by trzymał się z daleka. Mógł liczyć, że o nim po prostu zapomni. Nie wolno mu było jej też zabić, bo został spętany Zobowiązaniem. Ona także nie chciała go drażnić, licząc, że naprawdę przyda jej się w odpowiednim czasie.

Miasto wydawało się wystarczająco duże, by nie musieli się spotykać. Dlatego jego telefon był ostatnią rzeczą, jakiej się spodziewała.

Udało jej się zaparkować dopiero na sąsiedniej ulicy. Przez chwilę krążyła po Kazimierzu w beznadziejnym poszukiwaniu miejsca, chcąc zatrzymać się jak najbliżej Kaszalota, ale najwidoczniej wernisaż Kaśki miał się cieszyć wyjątkowym powodzeniem. Wysiadając z samochodu, zaklęła cicho, kiedy przyczepiony do pasa kindżał zaplątał się w podszewkę długiego płaszcza i utknął szpicem między siedzeniem kierowcy a progiem. Szarpnęła nim ze zniecierpliwieniem, a na gumowej uszczelce powstało kolejne nacięcie. Zamykając drzwi, omiotła wzrokiem prawie pustą uliczkę. Mokry od deszczu asfalt odbijał

światło tylko jednej latarni, a na chodniku i jezdni pełno było mokrych, lepiących się liści. Skąd biorą się liście na ulicy pozbawionej drzew? Po drugiej stronie jakaś przytulona para przebiegała chodnikiem, trzymając nad głowami powyginany parasol. Stukot ich butów odbijał się echem od murów starych kamienic. Śmiali się głośno za każdym razem, kiedy któreś z nich się potknęło. Parę metrów dalej, dostosowując się do ich tempa, sunął mały cień. Ledwie dotykając mokrych płyt chodnika, zwalniał za każdym razem, kiedy oni podtrzymywali się, by nie upaść. Martyna obserwowała scenę, spokojnie zamykając auto. W ulicę właśnie wjechała taksówka, zatrzymała się zaraz za rogiem, pod jedyną świecącą się latarnią. Cień przyspieszył, wyprzedził parę i podszedł do samochodu. To była bardzo młoda piękna kobieta o nienaturalnie bladej twarzy, od której wyraźnie odcinały się ciemne cienie pod oczami. Musiała być bardzo głodna. Jej zmoczone deszczem krótkie rude włosy sterczały na wszystkie strony. Otwierając drzwi, głośno wypowiedziała hasło, na które zamówiona była taksówka:

— Głód wiedzy! — Odwróciła się do chichoczącej pary. — Akademiki na Czyżynach?

— Pewnie! Dorzucimy się za kurs — odpowiedział chłopak, podtrzymując wiszącą już na nim dziewczynę.

Kobieta przyjrzała mu się z uśmiechem i zmysłowo oblizała usta. Szerokim gestem zaprosiła ich do samochodu.

— To niekonieczne. Be my guest

Martyna przeszła na drugą stronę, przyspieszając kroku. Oprócz nich na ulicy nie było nikogo. Zdążyła dojść do taksówki, zanim ruda do niej wsiadła.

— Cześć, Miśka.

Ruda odwróciła się błyskawicznie, zostawiając smugi w powietrzu i zapominając na chwilę, by poruszać się jak człowiek.

— Martyna! Proszę, proszę. — Uśmiechnęła się szeroko, nie kryjąc wystających kłów.

— Też się cieszę. Szybkie pytanie, bo widzę, że się spieszysz na śniadanie. — Martyna znacząco wskazała głową taksówkę. — Jacyś Kosiarze w okolicy?

Miśka z przesadą chwyciła się rękoma za policzki i rozglądnęła się wkoło, udając przerażenie. Gdyby nie sterczące, intensywnie rude włosy wyglądałaby jak postać z obrazu Muncha.

— Jakiś wzmożony ruch? Nie… raczej nie. Ale wiesz, ostatnio byłam trochę wyłączona z obiegu.

Tego Martyna już się domyślała, widząc ciemne obwódki wokół oczu wampirzycy. Ciągle wpakowywała się w jakieś bagno, które nieraz kończyło się unieruchomieniem jej na pewien czas w jakichś norach. Miała słabość do ćpunów, wprost uwielbiała choć w ten sposób mieć kontakt z używkami, które były jej hobby sprzed Przemiany. Martyna klepnęła ją w plecy, starając się, żeby opasująca jej przegub gruba srebrna bransoleta nie dotknęła nawet ubrania kobiety.

— Dzięki, nie zatrzymuję…

— Spodziewasz się problemów? — Wampirzyca zamarła, trzymając się drzwi samochodu.

— Zawsze trzeba być czujnym, nie?

— Nie zaszkodzi. No to ssspadam — zasyczała teatralnie i uśmiechnęła się jeszcze raz. Białe kły równie teatralnie odbiły światło latarni.

Martyna szła powoli, pochylając głowę, by coraz mocniej padający deszcz nie rozmazał jej makijażu. Załatwianie interesów swoją drogą, ale to nie powód, żeby nie pokazać się na wernisażu odpowiednio dobrze. I zagrać na nerwach paru znajomym.

Wysoko sklepiona piwnica ze starymi ceglanymi murami była jedną z wielu na Kazimierzu, których wnętrza były wystarczająco przestronne, by oprócz działalności typowo barowej stawać się także okazyjnie salami teatralnymi albo galeriami. Kaśka każdą swoją wystawę organizowała właśnie tutaj, jednak nie ze względu na wyjątkowy klimat starych murów, ale z bardziej prozaicznych powodów. Właściciel lokalu, Marek, był jej bratem, dobrodusznie pozwalał jej więc na zajmowanie dwóch największych sal w czasie najbardziej dla niego dochodowym — podczas weekendów — nie biorąc od niej ani grosza, a nawet dokładając do tego interesu.

Organizował imprezy zamknięte, tylko dla zaproszonych przez nią gości, choć sam na własną rękę starał się, aby zjawiali się na nich też ci, którzy pomogliby wreszcie ukochanej siostrzyczce przebić się z tą jej sztuką. Kaśka o tym wiedziała, ale milczała na ten temat, udając, że nic jej to nie obchodzi. Sama zapraszała tylko tych, których lubiła albo na których ślepy zachwyt swoimi pracami mogła zawsze liczyć. Podczas tych imprez bardziej chodziło jej jednak o spotkanie jakichś ciekawych ludzi, z którymi mogłaby podyskutować, korzystając z przywileju gospodyni. Najlepiej ciekawych i pięknych. Z naciskiem na to drugie. Najbliżsi znajomi, do których zaliczała się też Martyna, świetnie o tym wiedzieli, dlatego niepisaną zasadą było, aby przyprowadzić kogoś odpowiedniego — zamiast biletu wstępu.

Zdarzało się więc, że sale wystawowe, eksponujące czarno-białe akty autorstwa Kaśki, wyglądały jak poczekalnia przed castingiem do roli w reklamie propagującej higieniczny tryb życia, zapewniający piękne ciało. Bardziej ze względu na krążący po sali z kieliszkami wina tłumek niż urodę modeli na zdjęciach. Zaproszenie od Kaśki było naprawdę bardzo mile widziane, bez względu na to, czy jej prace podobały się komuś, czy nie.

Jeszcze przed wejściem, stojąc na chodniku, Martyna rozejrzała się, zniecierpliwiona. Powinien na nią czekać. Nie obawiała się, że bez zaproszenia nie uda mu się wejść, ale wolała sobie nie wyobrażać reakcji obrażonej Kaśki, jeśli ona zjawi się sama. Zawsze pamiętała o prezencie dla koleżanki. Była spóźniona, to fakt. Ludzie krążący po sali najwidoczniej już dość długo raczyli się ofiarowanym hojną ręką Marka winem. Przez szum rozmów słyszała muzykę, jakiś jazzowy standard, mający podkreślić dekadencki wyraz ekspozycji — melodia snuła się w tempie papierosowego dymu unoszącego się nad gośćmi. Stojąc jeszcze na schodach, Martyna zauważyła Kaśkę, udającą, że słucha z zainteresowaniem jakiejś starszej kobiety ubranej w hinduską szatę. Pomachała jej i pokazała na migi, żeby sobie nie przeszkadzała. Rozejrzała się. Mrowienie, towarzyszące zwykle Obecności, wywołało gęsią skórkę na jej plecach. Wzięła kieliszek z czerwonym winem, upiła łyk i ruszyła powoli wzdłuż ściany, przyglądając się zdjęciom. Przy trzecim zatrzymała się i próbowała ominąć dwóch mężczyzn, rozmawiających z ożywieniem — raczej nie na temat kawałka uda wypełniającego zdjęcie wiszące przed nimi. Jednym z nich był Karol, twórca paru serwisów internetowych, które za niesamowite pieniądze sprzedał dużym portalom. Stał się legendą zaraz po tym, jak serwis oferujący spisanie testamentu przekazującego czyjeś wirtualne ego komuś innemu został kupiony przez Google. Ze względu na swoje niesamowite wyczucie uchodził za prawdziwe „zwierzę internetowe” — każdy projekt, którym się zajmował, osiągał komercyjny sukces. Jakby wiedział dokładnie, co chwyci, a co jest skazane na porażkę. Jako wilkołak miał wprawdzie mgliste i dość rzadkie wizje przyszłości, ale wykorzystywał swoje możliwości najlepiej jak potrafił. Trochę grał też na giełdzie, czasami podrzucając znajomym małe podpowiedzi. To dzięki niemu Martyna nie straciła na akcjach Banku Śląskiego parę lat wcześniej. Był kiedyś z Kaśką, teraz łączył ich czasami jednonocny sentyment.

Przywitali się, Karol wycałował ją serdecznie w oba policzki i przedstawił wysokiemu, ciemnowłosemu, choć wyraźnie łysiejącemu facetowi stojącemu obok. Wprawdzie ze swoją zarośniętą twarzą mężczyzna wyglądał na wilkołaka bardziej niż gładko wygolony Karol, ale był człowiekiem.

Okazał się przedstawicielem dużego portalu, chcącego kupić od Karola jego kolejne dzieło, o którym było już bardzo głośno w mediach. Przez chwilę słuchała uprzejmie komplementów Karola, wsłuchując się równocześnie w myśli Wysokiego.

Odchodząc, nachyliła się do przyjaciela, by pocałować go w policzek.

— Decyzja zarządu już zapadła. Nie kupią tego, choć on osobiście bardzo tego chce. Rozmawia z tobą tylko po to, żeby wstrzymać twoje pertraktacje z ich konkurencją — szepnęła mu do ucha, wyprostowała się i uśmiechnęła promiennie.

— Miło mi było pana poznać — pożegnała się, mając ciągle w myślach obraz z umysłu tamtego faceta. Obraz jej samej, robiącej bardzo, bardzo dziwne rzeczy w bardzo, bardzo dziwnych pozycjach.

Ruszyła dalej, starając się przeciskać między ludźmi i istotami, które wprawdzie ludźmi nie były, ale zachowywały się bardzo po ludzku, popijając wino, paląc niesamowite ilości papierosów i obmawiając znajomych. Szczególnie w tym ostatnim zachowywały się arcyludzko. Przywitała się jeszcze z kilkoma znajomymi, ciągle szukając wzrokiem tego, który powinien być gdzieś w tym tłumie. Jak zawsze w takich sytuacjach blokowała napływ obcych myśli. Gdyby tego teraz nie robiła, nie wytrzymałaby tu dłużej niż kilka minut.

Pomachała z daleka Wiktorowi, niskiemu, drobnemu płanetnikowi, dyrektorowi programowemu jednej ze znanych stacji radiowych, który próbował poderwać złotowłosą kelnerkę.

Odmachał jej niechętnie. Znała jego żonę.

Nagle obok niej zjawiła się Kaśka z zaczerwienioną od wina twarzą.

— Strasznie gorąco, co? Widziałam, że przyszłaś sama, kochana. — Markowały całusy, starając się nie dotknąć uszminkowanymi ustami swoich policzków. — Ale wybaczam ci dzisiaj. Dobrze, że jesteś. Widziałam przed chwilą coś niesamowitego, uwierz mi! Już nic innego mnie dzisiaj nie zainteresuje.

— Cieszę się. — Martyna uśmiechnęła się znacząco. — Gdzie to zobaczyłaś?

— Tam, na schodach, rozmawia z Markiem.

Martyna spojrzała we wskazanym kierunku i znieruchomiała. Obok Marka stał wysoki mężczyzna z długimi jasnymi włosami. Opierał się o balustradę, nachylając się równocześnie nad Markiem, niższym od niego o głowę. Słuchał go, rozglądając się z góry po sali. Ręce założył na piersiach i jasne dłonie odcinały się wyraźnie od rękawów czarnej koszuli.

Zamiast porozrywanych jeansów miał na sobie tym razem inne, czarne. Oczy zasłaniały ciemne okulary ze szkłami w kształcie małych prostokątów. Najwyraźniej przejął się faktem, że ma obcować ze sztuką awangardową. Wiedziała, że on nie musi rozglądać się, by ją odnaleźć, wiedział dokładnie, gdzie stoi.

Pewnie, że był piękny, jak każdy wampir, z tymi ostrymi, nieludzkimi rysami i śmiertelną powagą na twarzy. Ale ten miał w sobie coś, co niepokoiło dużo bardziej niż nienaturalnie piękna, pociągająca twarz. Biła od niego… niechęć. Kiedy uprzejmie odpowiadał Markowi, krzywił usta w nikłym uśmiechu. Kolejny raz przyszło jej do głowy pytanie, czy wampiry specjalnie wyglądają na pozornie niedostępne, bo to wzbudza zainteresowanie ludzi, czy też to one same stworzyły modę, by brak emocji na twarzy stał się kanonem piękna.

Wampiry rzadko starają się wyglądać miło i przyjaźnie, nęcąc ofiarę. Nie muszą. Temu na schodach nie chciało się nawet udawać człowieka, najwyraźniej wiedział, że tylko traci czas, bo czeka go dużo ważniejsza sprawa.

— I co powiesz? — zamruczała jej do ucha Kaśka.

Martyna wpatrywała się w zjawisko na schodach. W tym momencie bardzo chciała, żeby na nią popatrzył.

— No cóż… Uroczy.

— Uroczy?! To jest, kurwa, cud! Myślisz, że to jeden z tych znajomych Marka?

— Nie sądzę — powoli odpowiedziała Martyna, mrużąc oczy.

Przyjaciółka chciała coś powiedzieć, ale nagle zamarła. Po chwili ocknęła się i powiedziała wolno, zdziwiona i zdezorientowana:

— O czymś zapomniałam, chyba miałam porozmawiać z tym facetem, którego przyprowadziła Iza.

Pocierając czoło, jakby nagle rozbolała ją głowa, odwróciła się i poszła w drugą stronę. Martyna spojrzała na schody. Stał tam nadal i już patrzył prosto na nią. Ktoś ją potrącił, więc odruchowo się odwróciła, a kiedy uśmiechała się w odpowiedzi na: „przepraszam”, wampir był już blisko niej. Nikt nie zwrócił uwagi, że przeniósł się z miejsca na miejsce w ułamku sekundy.

Tylko dwa stojące parę metrów dalej wampiry leniwie odwróciły się, popatrzyły na niego i Martynę, by zaraz wrócić wzrokiem do swoich rozmówców. Ich ruch także był niezauważalny. Jakby wszyscy ludzie w sali poruszali się w bardzo zwolnionym tempie, a tylko oni w czasie rzeczywistym.

— Nieładnie, pani doktor — powiedział kuszącym głosem.

Stał niebezpiecznie blisko, udając, że usuwa się z drogi przechodzącym obok ludziom. Bez pośpiechu ściągnął okulary, wkładając w tę czynność takie zaangażowanie, jakby stał na scenie przy bardzo uważnej publiczności. — Koleżanka wyraźnie miała na mnie ochotę. Zepsuła jej pani zabawę.

— Zapewne tobie także? — Chciała zakpić, ale jej głos zabrzmiał zbyt poważnie.

Nie po raz pierwszy przeklinała fakt, że może czytać w myślach tylko ludziom. Czasami udawało jej się wprawdzie dostroić do kogoś, kto człowiekiem nie był, ale musiała go dobrze znać. Jedyne, co mogła zrobić, to przesłać wyraźnie sformułowane myśli, co przypominało krzyczenie z przyłożonymi do ust dłońmi do kogoś stojącego po drugiej stronie szerokiej przepaści. Mogła też odebrać tak wykrzyczane myśli od kogoś innego, jeśli specjalnie ich nie blokowała. Nigdy jednak nie był to wampir. Może dlatego, że nie miała ochoty zbliżyć się do żadnego. Zbyt dobrze siebie znała — mogła ulec nie tylko ich oczarowującym, stosowanym podczas polowania sztuczkom, które doprowadzają do stanu, że ofiara nie może myśleć o niczym innym niż to, jak znaleźć się z tą uroczą istotą sam na sam. Uległaby z innego powodu, do którego wolała się sama przed sobą nie przyznawać. Nie żeby była rasistką czy coś takiego. Każdy miał prawo istnieć albo żyć, bez względu na to, czy przeżył już swoją śmierć, czy nie, i jak przy tym istnieniu się utrzymuje. Wielu z jej znajomych korzystało z usług wampirów, kiedy chcieli się zabawić, ale dla niej płacenie za przyjemność wydawało się jednak zbyt upokarzające. Tym bardziej płacenie własną krwią. Nie kupowała też na czarnym rynku małych fiolek wampirzej krwi, choć niektóre jej znajome właśnie w ten sposób poprawiały sobie urodę. Powstrzymywała się nie ze względów etycznych czy prawnych. Uważała po prostu, że dawanie swojej szyi do possania czy picie krwi w celach kosmetycznych to jak seks z dziwką i operacje plastyczne. Zbyt wysoko się ceniła, by zrobić coś takiego. Co nie znaczy, że czasami o tym nie myślała przed snem. Rzadziej jednak o poprawianiu urody.

— Ja się bawię znakomicie — powiedział bez emocji.

Intensywnie niebieskie, nienaturalnie jasne oczy patrzyły zimno, wzrok powoli ześlizgiwał się z jej twarzy na szyję, a potem taksował bezczelnie całą jej sylwetkę. — Widzę, że postanowiła pani jednak spełnić moją prośbę.

Parsknęła śmiechem w odpowiedzi.

Wpadła do domu na dziesięć minut, jednak wiedziała dokładnie, jak ma się przygotować do tego spotkania. Założyła grafitową sukienkę-tubę z jerseyu, wystarczająco obcisłą, by zadowoliła jej próżność, i wystarczająco wygodną, żeby mogła jednym ruchem podciągnąć ją do ud, by nie krępowała nóg w biegu. Pod szyją wykończona była golfem, który skutecznie ukrył potrójny srebrny łańcuszek. Trzeba unikać demonstracji.

Zakrycie szyi golfem miało dla niej znaczenie symboliczne i wolałaby, żeby dla niego też było czytelne. Pozwoliła sobie tylko na tę grubą bransoletę, która wyglądała całkiem niewinnie — przecież jakąś biżuterię musiała mieć na taką okazję. A że ma tylko srebrną… Na wierzch założyła długi do kostek, wcięty płaszcz z cienkiej czarnej skóry. O tej porze roku wreszcie można było nosić coś takiego — a trudno pod czymś innym ukryć przed ludźmi broń, jaką się zwykle posługiwała. Przed ludźmi, bo przed resztą populacji w tym mieście nic takiego by się nie ukryło, dlatego broń najczęściej służyła jej jako straszak.

Wysokie, sznurowane do kolan buty na grubej podeszwie trzymały się podłoża nawet na śliskiej powierzchni, amortyzowały też świetnie skoki z dużej wysokości. Raczej nie wyglądały na seksowne szpilki. Wiedziała dokładnie, jak wygląda i jak daleko jej wygląd odbiega od tego, co mogłaby założyć, licząc na zabawę z martwiakiem.

Pochylił się nad nią i uśmiechnął. Z boku wyglądało to tak, jakby opowiadał jej coś miłego.

— Naprawdę myślałaś, że zdążysz tutaj wyciągnąć miecz spod płaszcza…? Chciałabyś zepsuć tak miłą imprezę?

Odpowiedziała mu z równie sztucznym uśmiechem.

Wyszło jej to prawie po wampirzemu:

— Kindżał to nie miecz. A wyciągnąć mogę go w każdej chwili, chcesz się założyć? — Z boku naprawdę wyglądali na flirtującą parę. — I wyłącz, proszę, ten magnes, jeśli mamy porozmawiać o interesach — dodała, czując, że facet coraz bardziej ją pociąga.

Zaśmiał się krótko i oderwał od niej wzrok, kierując go w stronę zdjęcia, wiszącego na metalowych linkach pośrodku sali.

Napięcie, które czuła w piersi i lędźwiach, lekko zelżało, ale nie do końca. Oblizała suche wargi i zmusiła się, by oderwać od niego wzrok. Rozkojarzona dopuściła do siebie nawał cudzych myśli, które wdarły się w jej czaszkę. Syknęła i przymknęła oczy. Próbowała przywrócić skupienie i opanować się, zablokować boleśnie atakujący strumień i ogłupiający, cholerny wpływ wampira. Ale w tym momencie ktoś przechodzący obok dość chwiejnym krokiem pchnął ją, a ona nie utrzymała równowagi i oparła się ręką, w której nie trzymała kieliszka, o jego pierś. Przez koszulę poczuła pod palcami zimne, twarde ciało. Sekundę trwali nieruchomo. Oderwała się od niego, robiąc duży krok w tył. Nie drgnął nawet.

— Zaskoczyłeś mnie tym telefonem. Bardzo.

— No cóż… — zaczął, ale przerwał mu głośny pisk mikrofonu.

Jazz zniknął spod sufitu, zostawiając tylko osierocone kłęby dymu i szum rozmów. Wszyscy odwrócili się w stronę schodów, na których szczycie stała Kaśka, jedną ręką opierając się na bracie, a drugą obejmując przystojnego młodego chłopaka. Była rozbawiona i mocno już pijana.

— Witam wszystkich, kochani! Kolejny raz chciałam pokazać wam, czym się zajmuję, kiedy akurat nie imprezujemy razem. Według pewnego krytyka moje zdjęcia dekonstruują popkulturowe pandemonium, bawiąc się jego dwoistą kulturą.

Zrobiła przerwę na śmiech, który spodziewała się usłyszeć z sali. Doczekała się.

— Tak, ja też nie wiem, o co może mu chodzić, ale pandemonium strasznie mi się spodobało. Dlatego… tym razem chciałam, żeby to spotkanie… było jeszcze bardziej niezapomniane, niż niezapomniane były poprzednie. Dzisiaj będzie prawdziwe pandemonium neurotycznej wizji z recyklingu toksycznych wspomnień! — Zaśmiała się, tracąc równowagę. — Dlatego dzisiaj, dzięki mojemu ukochanemu bratu… — Chwiejnie pochyliła się do Marka i pocałował go w usta. — …nie będziemy przechadzać się dłużej, smętnie patrząc na te kicze!

Odpowiedziały jej zachęcające głosy i gwizdy z tłumu.

— Zamiast, tradycyjnie, po wernisażu przenieść się do jakiejś tancbudy, zostajemy tutaj!

Zgasły wszystkie światła, a w ich miejsce włączyły się nieliczne kolorowe reflektory, większość z czerwonym światłem. W jego strumieniach kłębiący się pod łukami sklepienia dym był jeszcze bardziej widoczny. Podniósł się mały szum, bardziej rozbawionych niż zaniepokojonych gości, i nagle rozbrzmiała ogłuszająca muzyka — szybkie, rytmiczne uderzenia w bębny, przerywane cichym okrzykiem, kojarzącym się z nawoływaniem małp w dżungli. Martynie przypominał on jednak bardziej odgłosy bagien w okolicach Nowego Orleanu.

Szybka muzyka porywała gości, zmuszając ich do rytmicznych ruchów. Co za cholerna ironia? „Sympathy for the Devil”, w wersji Guns N’ Roses! Gdyby mogła się rozluźnić, pewnie nawet by się roześmiała. Poszukała myśli Kaśki, która, pocierając plecami o przystojniaka, tańczyła na schodach.

Zobaczyła sceny rozmowy z Markiem, ustalanie planu przyjęcia, „Zróbmy Halloween!”. Kaśka miała głowę pełną wizji z „Wywiadu z wampirem”. Podobnie jak teraz umysły niektórych stojących najbliżej osób.

Martyna odwróciła się powoli. Wampir wyglądał tak, jakby mimo tego cholernego opanowania też miał ochotę się roześmiać. Wysoki chłopak ze zmierzwionymi czarnymi włosami zbliżył się do nich, starając się, aby w każdy jego krok zaangażowanych było jak najwięcej mięśni. Chyba chodziło mu o uzyskanie efektu czegoś w rodzaju kociej gibkości. Czarny podkoszulek z obciętymi rękawami i z symbolem trupiej czaszki na piersi podkreślał tylko jego chorobliwą chudość. Na nastoletnie emo-dziecko był jednak trochę za stary. Poruszał się w rytmie bębnów, machając w górze rękoma, a czerwone światło odbijało się od jego pierścieni z trupimi czaszkami.

Patrzył na Martynę oczami podkreślonymi grubą czarną kredką i ignorując obecność mężczyzny stojącego obok, pocierał biodrami jej ciało. Właśnie skończył się długi rytmiczny wstęp i w głośnikach rozbrzmiał głos Axla Rose. Chłopak, najwidoczniej czekający na ten moment, zbliżył twarz do Martyny i, wykrzywiając się przesadnie, zaśpiewał, choć jego głos nikł zagłuszony muzyką głośników:

— „Please allow me to introduce myself, I’m a man of wealth and taste…”.

Martyna przerwała mu, zanim zaczął kolejny wers.

— Jesteś wampirem? — zapytała zmysłowym głosem, który rozbrzmiał głośno tylko w jego głowie. Nawet tego nie zauważył, zbyt pijany i zajęty myślą, żeby zrobić na niej wrażenie, ruszając zachęcająco biodrami.

— Tak, piękna! Chcesz się zabawić z mrocznym panem?

— odkrzyknął i oblizał usta, patrząc jej w oczy.

Odpowiedź nie pochodziła od niej, ale od wampira stojącego za nią.

— Jesteś tak mroczny, że powinieneś się podpisywać przez dwa „R”. Mrroczny… — Głos zabrzmiał nie tylko w głowie chłopaka, ale i w jej. Nie mogła odmówić sobie podjęcia zabawy.

— Naprawdę jesteś wampirem? Bo wyglądasz tak kusząco mrocznie… — zapytała powoli, a chłopak przytaknął głową, nie przestając się wić w rytm muzyki. Próbował ją hipnotyzować, rzucając spojrzenia spod przymkniętych do połowy powiek.

Tusz na rzęsach i czarna kredka na powiekach zaczęły się już rozpływać.

— Masz na imię Antoine, mieszkasz w mrocznym zamczysku z wybitą czarnym jedwabiem trumną w piwnicy albo masz wypasioną chawirę na Woli Justowskiej? — zamruczała w jego głowie, wiedząc, że prawie dotykający jej pleców swoją piersią wampir słyszy każde słowo.

— Nie… — Chłopak wydawał się trochę zdezorientowany, ale nadal wyginał ciało przed jej nosem.

— To ty żaden wampir, tylko zwykły wąpierz jesteś… — Zanim zdążyła skończyć stary dowcip, właściciel zimnego aksamitnego głosu zrobił to za nią.

Chłopak przerwał taniec i zbliżył swoją twarz do jej twarzy.

— Nie kpij, moje imię to Devil…

— Debil? — zapytała, słodko mrugając oczami.

— Nie, piękna. Jestem evil… — powiedział to powoli, wymawiając „evil” jak „iwoooo”.

Dick! — dokończyli równocześnie Martyna i wampir.

Odwróciła się, zaskoczona. Prawie się uśmiechał. Lekko poruszał ustami, ale jego głos brzmiał głośno w głowie jej i chłopaka z kiepskim makijażem.

— „Late at night evil dick he wakes me up, he says…”.

— „Don’t sleep alone, don’t sleep alone!” — Czarownica i wampir wrzeszczeli już razem w umyśle chudego trzydziestoletniego emo, który chwycił się za głowę, wykrzywiając twarz z bólu. Zatoczył się i zniknął im z oczu między tańczącymi ludźmi.

Popatrzyli na siebie już bez uśmiechu, ale połączeni cienką nicią porozumienia. Odezwała się pierwsza, nie poruszając ustami.

— Porozmawiamy?

— Koniecznie, pani doktor.

Tańczący wkoło ludzie bawili się coraz lepiej, dając się ponieść muzyce i wchłoniętemu alkoholowi. Jeden z wampirów pokazał kły, wzbudzając tym ogólne rozbawienie i uznanie. W

tłumie mignął Karol. Przypatrywał się jej i wampirowi z porozumiewawczym uśmieszkiem.

— Przestań z tą panią. Masz jakieś imię?

Zaczekał z odpowiedzią do kolejnego refrenu. Patrząc na nią kpiąco, poruszał ustami, choć tym razem nie mówił nic, ani naprawdę, ani w jej głowie.

— „Pleased to meet you/Hope you guess my name/But what’s puzzling you/Is the nature of my game”.

— Jezu, chodźmy stąd. — Przewróciła oczami z niesmakiem.

— Jezus nie, ale to też ładne imię.

Stali na chodniku przed wejściem do Kaszalota.

Zablokowała dostęp do swojej głowy — nawet gdyby chciał jej coś przekazać w ten sposób, nie mógł już tego zrobić. Kiedy powoli wychodzili z roztańczonego tłumu, za każdym razem, gdy idący za nią wampir delikatnie popychał ją ręką, czuła zbyt mocne mrowienie na plecach, w miejscu, którego dotykał.

Obawiała się, że jej myśli, krążące wokół tego dotyku, brzmią jak wrzask w miejscu z dobrym echem. Kurtuazyjnie odezwała się więc głośno:

— Chodźmy gdzieś, gdzie o tej porze będzie spokojnie.

— Alchemia?

Pokiwała głową. Ruszyli szybkim krokiem w stronę końca ulicy, która dochodziła do placu Nowego. Mijali grupki rozbawionych stałych bywalców okolicznych knajp, którzy najwidoczniej szykowali się już do obchodu swojego terytorium.

Zawsze zaczyna się w jednym miejscu, by z zaskoczeniem stwierdzić, że kończy się zabawę w całkiem innym. Starał się poruszać w jej tempie. Wyglądał jednak trochę dziwnie, idąc z rękami w kieszeniach, w samej koszuli, nie kuląc się przed wiatrem i deszczem.

— Mógłbyś bardziej dbać o pozory.

W odpowiedzi tylko obojętnie wzruszył ramionami. Zrobiła szybszy krok do przodu i zagrodziła mu przejście.

— I mówiłam ci już, żebyś wyłączył ten magnes.

Rozbawiła go. Naprawdę go rozbawiła. Przechylił głowę na bok, obserwując ją z czymś w rodzaju zaciekawienia.

— Już dawno go wyłączyłem, wiedźmo.

Jeśli liczyła, że w niedzielny wieczór ludzie raczej nadal odpoczywają po sobocie albo w domowym zaciszu zgrzytają zębami na myśl o poniedziałku, to coś jej się pomyliło. Knajpa była pełna. Nawet zaraz za drzwiami stało w kółku kilka rozmawiających i czekających na stolik osób z kuflami w rękach. Normalnie przeciskałaby się między ludźmi, starając się nie rzucać w oczy. Dzisiaj jednak nie chciało jej się bawić w subtelności — pewnym krokiem weszła do pierwszej sali i skręciła w lewo, wchodząc do drugiego pomieszczenia, w którym stały małe stoliki. Nie dotknęła nikogo, nie powiedziała słowa — jednak ludzie przed nią rozstępowali się, nawet nie wiedząc, co ich do tego zmusiło. Rozejrzała się po wnętrzu w poszukiwaniu stojącego najbardziej z boku stolika. Wybrała ten pod oknem, zaraz obok wiszącego na ścianie dużego lustra w pozłacanej ramie. Wybrała go z czystej złośliwości. Patrzyła w swoje odbicie, stojące samotnie na tle innych knajpianych gości.

— Napiłabym się wina — oznajmiła uprzejmym tonem swojemu odbiciu. — Ty też masz na coś ochotę? — dodała jeszcze bardziej uprzejmie, prawie z troską w głosie.

Nie odezwał się, ale wrócił do pierwszej sali, kierując się do baru. Podeszła do stolika, a trzy siedzące przy nim dziewczyny wstały w panice i zaczęły wkładać wiszące dotąd na oparciach krzeseł kurtki. Kiedy znalazły się już na chodniku przed wejściem, nie mogły sobie przypomnieć, co tak ważnego miały natychmiast zrobić. Kierując się starym przyzwyczajeniem, ruszyły do mieszczącego się w owalnym budynku na środku placu okienka z zapiekankami. Bo po cóż innego miałyby wychodzić tak wcześnie z knajpy?

Martyna usiadła, nie zdejmując płaszcza. Poprawiła tylko ułożenie kindżału, odchylając poły płaszcza do tyłu. Wyciągała właśnie papierosy z kieszeni, kiedy poczuła, że ktoś siedzi na krześle po drugiej stronie stolika. Nawet nie zdążyła poczuć zbliżającej się Obecności, za to wyraźnie poczuła irytację. Nie ponosząc wzroku, wyciągnęła papierosa z paczki. Zapaliła go i zaciągnęła się dymem. Nie patrzyła na siedzącą wprost przed nią postać.

— Zawsze się tak dosiadacie bez pytania?

— Na pani miejscu, pani Hohenstauf, byłbym uprzejmiejszy.

Mężczyzna wyglądał jak dobrze sytuowany biznesmen, jeden z tych, którzy robiąc pieniądze, nie zapominają, że ich wygląd też jest ważnym kapitałem. Wypielęgnowana twarz, idealnie przystrzyżone szpakowate włosy i kosztujący fortunę, doskonale skrojony garnitur wzbudzały zaufanie. Oparł się przedramionami o poplamiony blat stolika, nie zwracając uwagi, że mogą pobrudzić się mankiety jego śnieżnobiałej koszuli, przepisowo wystające spod rękawów marynarki. Mankiety zapięte brylantowymi spinkami.

— Mamy wystarczająco dużo na panią i pani matkę, by nie spotykać się tylko w tak miłych okolicznościach.

Martyna zapatrzyła się w żar papierosa.

— W czym mogę służyć kochanej władzy?

— Tak lepiej. Jest pani na liście, oczywiście tylko formalnie. Liczymy, że wykaże się pani rozsądkiem oraz odpowiedzialnością. — Zrobił efektowną pauzę, po czym zaczął

przemowę całkiem innym, pełnym smutku i troski głosem. — Dwa dni temu doszło do Przemiany. Wiemy, że jakaś młoda czarownica właśnie narodziła się dla naszego świata. Oczywiście cieszymy się, jak zawsze. Zgodnie ze zwyczajem i prawem zaraz po Przemianie powinna dla swojego bezpieczeństwa pozostać pod kontrolą odpowiednich służb. Ponieważ nikt nie zgłosił się na Kopcu, ani czarownica, ani jej rodzina, Triumwirat poważnie niepokoi się jej losem.

— Bardzo mi przykro. Ale co ja mam z tym wspólnego?

— Ma pani córkę, ludzkie dziecko. — Rozłożył dłonie w geście, którym zaznaczał, jak bardzo wzrusza go fakt posiadania ludzkiego potomka.

— O ile wiem, według prawa ludzcy członkowie rodziny nie podlegają jurysdykcji Kosiarzy.

— Jeśli nadal są ludźmi, to nie. Ale jeśli przechodzą Przemianę, oczywiście musimy o nich zadbać. Kopiec wielką troską otacza takie przypadki. Wśród czarownic to przecież dość częste. A w pani rodzinie nagminne, że tak powiem. — Jego głos brzmiał jak słodka, czuła kołysanka.

— Moja córka nadal jest człowiekiem i nie spodziewam się, aby miało się to zmienić. Niech pan szuka dalej. W Krakowie pełno jest dzieci czarownic.

— Ale nie czarownic o takiej Mocy. — Pochylił się w jej stronę w geście szacunku. — Do dziś bardzo żałujemy, że nie mogła pani ofiarować swoich nadzwyczajnych zdolności dla dobra władzy.

— Też żałuję, ale, niestety, muszę z tym żyć. — Uśmiechnęła się ironicznie. — Chyba nie mogę panu pomóc.

Obserwował ją z kamienną twarzą. Wyprostował się na krześle i założył ręce na piersi.

— Nie tylko my jej szukamy. Tak się złożyło, że wampiry dowiedziały się o niej pierwsze.

Jeśli liczył na jej reakcję, to się zawiódł. Nie okazała najmniejszego niepokoju.

— Pani legendarne opanowanie naprawdę robi wrażenie.

Tym razem ona pochyliła się konfidencjonalnie nad brudnym blatem.

— Proszę pana, sprawa młodej, zagubionej i błąkającej się samotnie po Krakowie czarownicy, na której świeżutką, słodką krew polują jacyś nawiedzeni zboczeńcy, naprawdę nie jest moim problemem. Mam nadzieję, że to wy znajdziecie ją pierwsi, nawet gdyby to ocalenie miała opłacić służbą Triumwiratowi do końca swoich dni.

Nagle przy stoliku zjawił się wampir, najwidoczniej nie bawiąc się w stwarzanie pozorów. Stał nad nimi z dużą lampką czerwonego wina w jednej ręce i kuflem piwa w drugiej. Wbił

wzrok w Martynę, lekko marszcząc brwi. Próbował przesłać jej jakąś wiadomość, ale ona bała się odblokować w towarzystwie Kosiarza. Minimalnie pokręciła głową. Nieśmiertelny przyglądał się wampirowi i naprawdę starał się wczuć w rolę zatroskanego stróża porządku, nawet kiedy miał do czynienia z formą istnienia, którą gardził. Martyna zaciągnęła się papierosem i od niechcenia zwróciła się głośno do wampira:

— Siadaj, kochanie. Tak sobie gawędzimy z panem władzą.

Kosiarz przyjaźnie się uśmiechnął i kiwnął mu głową.

Wampir postawił wino przed Martyną, siadając na krześle blisko niej. Pochylił się nad kuflem i wciągnął z lubością zapach trunku.

— Ciągle mi tego brakuje.

Zbyt szybkim jak na człowieka gestem położył rękę na oparciu jej krzesła. Czarownica pochyliła głowę w jego stronę i potarła swoim policzkiem zimną skórę jego podbródka. Warknął krótko, z wyraźnym zadowoleniem, pokazując kły. Sięgnęła po kieliszek, wypiła łyk wina i uśmiechnęła się z zakłopotaniem do Kosiarza.

— Widzi pan, tylko niech to zostanie między nami… Ja moją córkę od razu przekazałabym do nowicjatu, żeby chronić ją przed pijawkami. Nie ryzykowałabym. Mam do nich wielką słabość. Po co więc narażać się na problemy czy nawet tragedię?

Gdybym wiedziała, że moja córka może przejść Przemianę, pewnie byłabym w kłopocie. To ryzykowne. Ale wiem, że ona jest i będzie tylko człowiekiem. Niestety — dodała całkiem poważnie.

Kosiarz obserwował ją, zapominając, by mieć nadal uprzejmy wyraz twarzy.

— Chce mi pani wmówić, że utrzymuje pani bliskie stosunki z… — Powstrzymał się w ostatniej chwili, krzywiąc jednak usta z odrazą.

Martyna modliła się w duchu, żeby wampir nie zepsuł wszystkiego. On jednak nie odezwał się ani słowem, za to w pozornym zamyśleniu ujął jej rękę i podniósł do ust. Patrząc na Kosiarza, polizał przegub i przymknął oczy.

— Pani doktor jest bardzo dobrze znana w pewnych kręgach… — mruknął.

— Nie rozgłaszam tego, no cóż, nie ma czym się chwalić.

Czy zostawiłby nas pan już samych?

Czuła zimny dotyk ust na nadgarstku i wiedziała, że Kosiarz może nie dać wiary tej małej demonstracji. Westchnęła więc głośno, udając podniecenie. Byłaby podniecona naprawdę, gdyby nie musiała grać przedstawienia przed cholernym sługusem Triumwiratu. Wampir przeciął zębami skórę powyżej nadgarstka, zamruczał z zadowoleniem, widząc pierwsze krople krwi, i przyssał się gwałtownie do ran. Pochylił mocniej głowę, zasłaniając długimi włosami to, co robił.

Kosiarz wstał i ukłonił się sztywno, z wyraźnym niesmakiem.

— No cóż, chyba się pożegnam. Nie ukrywam — rozczarowuje nas pani. Całą społeczność. — Oddalił się szybkim krokiem i zniknął w grupie stojących w przejściu pijanych Anglików.

Wampir trzymał nadal głowę pochyloną nad jej ręką.

Delikatnie zlizywał małe krople krwi, które coraz rzadziej pokazywały się przy dwóch lekkich draśnięciach. Martyna siedziała nieruchomo, bojąc się poruszyć. Po pierwsze, wątpiła, czy Kosiarz uwierzył w to przedstawienie i czy nie będzie ich jeszcze obserwował. Po drugie, milimetry od jej skóry znajdowały się dwa kły, które w każdej chwili mogły zatopić się w jej ręce naprawdę. Kły wampira, który miał powód, aby być na nią wściekłym. Bojąc się poruszyć, odblokowała umysł. Nie pomyliła się.

— …najmniej podziękowała. Nie ruszaj się, on na pewno jeszcze nas obserwuje.

— Dziękuję. Jestem ci winna przysługę.

— Oczywiście, że jesteś, wiedźmo.

Nadal oblizywał rany, chociaż już nie pokazała się ani kropla. Chłód jego języka koił pieczenie.

— Jak mamy to zakończyć? Mam udawać orgazm czy coś?

Zaśmiał się.

— Jeszcze nie widziałem orgazmu wywołanego upływem krwi, ale to ty jesteś lekarzem.

Poczuła, że schował kły, teraz tylko przesuwał ustami po jej skórze, delikatnie ją muskając. Milczała i wcale nie miała ochoty tego przerywać. On sam też się jakoś nie spieszył. Dopiero po dłuższej chwili znowu się odezwał:

— Teraz. Zasłabniesz, możesz nawet melodramatycznie zemdleć. Wyniosę cię stąd i wsadzę do samochodu.

Jęknęła cicho i osunęła się na krześle.

Pomiędzy rozbawionymi gośćmi knajpy przesuwał się powoli wysoki, długowłosy facet, podtrzymujący jedną ręką prawie nieprzytomną kobietę, wiszącą mu na ramieniu. Jej długie czarne włosy zasłaniały twarz i poruszały się na boki w rytm jego ruchów. Mało kto zwrócił na nich uwagę — o tej porze większość gości opuszczała lokal, w lepszym czy gorszym stanie. Odwrócił się tylko elegancki starszy pan, siedzący przy barze, z dezaprobatą kręcąc głową. Czarownica z rodu Hohenstauf z krwawą dziwką. Co za upadek!

Nie rozmawiali głośno. Niósł ją bez trudu, szybkim krokiem wchodząc w nieoświetloną ulicę. Wyjął kluczyki z kieszeni jej płaszcza, otworzył drzwi od strony pasażera i po prostu rzucił ją na siedzenie, a sam obszedł samochód naokoło, bębniąc dłonią w karoserię. Prawie zamknął już drzwi, kiedy jakiś chłopak podbiegł do auta i chwycił za klamkę. Mokre włosy przykleiły mu się do twarzy.

— Martyna?! — krzyknął w głąb samochodu. — Martyna, nic ci nie jest?

Wampir znieruchomiał, trzymając nadal dłoń na drzwiach.

Czarownica spokojnie odwróciła się do chłopaka, nachylając się nad kolanami kierowcy. Naprawdę była mistrzynią w opanowaniu.

— Cześć, Andrzej. Nie, wszystko OK.

— Widziałem, jak ten… pan cię niósł, myślałem, że coś ci się stało.

— Nie, wszystko w porządku. Naprawdę.

Chłopak niecierpliwym gestem próbował odgarnąć mokre kosmyki zasłaniające mu już oczy.

— Co u Ami? Nie dzwoniła dzisiaj do mnie. Nadal jest…?

— Uczy się. I ty też powinieneś — przerwała mu szybko.

Wsłuchiwała się w myśli chłopaka, ale nawet ona nie była w stanie wyodrębnić nic sensownego z alkoholowej karuzeli wrażeń. Uspokoiło ją to jeszcze bardziej.

— Ty, młody, wiesz, która jest godzina?

Andrzej uśmiechnął się z zakłopotaniem.

— No właśnie, mogłabyś…?

— Nie dzisiaj, młody, wybacz. — Uśmiechnęła się, wskazując głową na siedzącego nieruchomo za kierownicą faceta.

Andrzej stał na chodniku, patrząc, jak auto matki Amelii wyjeżdża tyłem z ulicy i niknie za zakrętem. Odwrócił się, po czym szybkim krokiem poszedł w drugą stronę, kierując się do grupki znajomych stojących pod jedyną świecącą latarnią. Coś było nie tak. Martyna nigdy by mu nie odmówiła podwiezienia, nawet gdyby miała randkę — to raz. A dwa… Ami się uczy?!

— Moi państwo, to co robimy z tak miło rozpoczętym wieczorem, który okazuje się dłuższy niż przypuszczałem?

Odpowiedziały mu rozbawione głosy. Ale czuł, że nadal coś jest nie tak, tylko nie mógł sobie przypomnieć, jakby odpowiednie skojarzenie uciekało mu za każdym razem, kiedy już miał je pochwycić.

Puste ulice. Deszcz padał teraz dużo mocniej, a on nie włączył nawet wycieraczek. Przednia szyba przypominała rozmazaną wizję deliryka, upstrzoną plamami światła. Nie odzywał się. Jechali w milczeniu, jak stare małżeństwo wracające we wzajemnym znudzeniu z imprezy do domu, gdzie zjedzą na kolację po misce płatków zbożowych z sojowym mlekiem. Chciała zapytać wreszcie, dlaczego do niej zadzwonił.

Dlaczego ktoś, komu groziła, że w każdej chwili może zostać wezwany do wypełnienia Zobowiązania, pchał się w sam środek zamieszania, prosząc się wprost o wciągnięcie w kłopotliwą sytuację? Śmiertelnie kłopotliwą, jeśli się bliżej przyjrzeć.

Właściwie był tylko jeden możliwy powód — ten ktoś liczył, że zostanie z tego Zobowiązania zwolniony, grając nieładną, ale jakże skuteczną kartą przetargową: szantażem.

— Dlaczego mi pomogłeś?

— Bo to było zabawne?

— Co dokładnie było zabawne? Psucie mi opinii czy ryzyko rozmowy z Kosiarzem?

Zanim się odezwał, włączył radio i przerzucał kanały.

Uciekające dźwięki, urwane słowa i nieprzyjemny szum fal radiowych. Wreszcie znalazł coś, co mu odpowiadało.

— Twój przyspieszony puls. Tylko nie wiem, czy wywołany obrzydzeniem, czy podnieceniem.

Nie odpowiedziała. Ruszała głową w tak muzyki. Dopiero kiedy kawałek w radiu się skończył, przechodząc w jakiś idiotyczny dżingiel, odwróciła głowę w jego stronę.

— Dziękuję…

— Już dziękowałaś.

— Dziękuję, że się powstrzymałeś — dokończyła, masując sobie nadgarstek.

— Na pieszczotę trzeba sobie zasłużyć. Szkoda tylko, że obwiesiłaś szyję tym żelastwem. Odegralibyśmy to bardziej przekonująco. Byłoby zabawniej.

— Na przyjemności też sobie trzeba zasłużyć.

Porozmawiamy w końcu, czy będziesz mi tak pokazywał uroki nocnego Krakowa?

Patrząc przed siebie, puścił kierownicę i poruszał płynnie ramionami, słuchając „No rain” grupy Blind Melon.

Potrafiła być cierpliwa.

Kiedy mówił, że Triumwirat bardzo interesuje się sprawą młodych czarownic zagrożonych przez tę starą sektę wampirów, nie przypuszczał, że naprawdę nie kłamie. To oczywiście i tak nie miało znaczenia — sensem jego istnienia było wykonywanie poleceń, a nie zastanawianie się nad przyczynami takich czy innych zdarzeń. Stał teraz przed samym Welesem, wezwany do niego zaraz po tym, jak odprowadził dyskretnie tę Hohenstauf i jej kochanka do samochodu. Głos Kosiarza odbijał się echem od sklepionej łukami wysokiej nawy. Weles słuchał jego relacji, odwrócony od niego.

— Hohenstauf zaprzecza, że to jej córka. Możliwe, że mówi prawdę. Zadaje się z wampirami, rzeczywiście nie ryzykowałaby chyba życia małej. Wiadomo też przecież, że jest od lat skłócona z matką. Nie zawiozłaby córki do Wolfensteinu.

To przykre, że członkowie rodów nie świecą przykładem.

— Hohenstauf nigdy nie były porządną rodziną. Już Małgorzata czy Salomea wykazywały irytujący brak poszanowania prawa i dobrych obyczajów. Oraz niepokojące tendencje do idiotycznych zachowań, mających na celu pokazanie, jak lekce sobie ważą… No cóż… dobrze.

Kontynuujcie poszukiwania. Jakie wyniki w sprawie sekty?

— Jeszcze nie wiemy na pewno, ale…

— To znaczy, że nie wiecie nic.

Kosiarz nie odpowiedział, spokojnie czekając na dalsze pytania. Przez chwilę żaden głos nie psuł ciszy tego zmuszającego do skupienia miejsca. Wreszcie zrobił to zniecierpliwiony głos Welesa.

— Zatem czego to tak na pewno nie wiecie?

— Według nas to grupa pod przewodnictwem jednego starego wampira, który dokładnie zna zwyczaj. Reszta to pionki, może młode, znudzone pijawki, szukające sensu swojej marnej egzystencji. Działają z przypadku, nie wygląda to na jakąś szerszą akcję. Jedne młode giną, inne nie. Nawet te, którymi…

nie zajmujemy się my.

— Jakiś klucz w wyborze ofiar?

— Na razie go nie widzimy.

Weles nie odpowiedział. Dał znak ręką, odprawiając tajniaka. Został sam. Przez chwilę jeszcze poruszał ustami w niemej modlitwie, przeżegnał się i wstał z klęczek. Uchyliły się drzwi zakrystii i do głównej nawy wszedł stary kościelny.

Drgnął zaskoczony, widząc postać przy ołtarzu. Potem podszedł do niej z dobrotliwym uśmiechem.

— Księż proboszczu, znowu na nocnych modłach…?

Jechali wzdłuż Błoni i naprawdę myślała, że kierują się do jej domu. Okazał się jednak rozsądniejszy niż przypuszczała, kiedy wyjeżdżając z Focha na Królowej Jadwigi, skręcił w lewo, na Salwator, a nie w prawo — w stronę Lasku Wolskiego, gdzie stał apartamentowiec z jej nowym mieszkaniem. Potoczyli się jeszcze kilkadziesiąt metrów wąską uliczką i wjechali w otwartą zniszczoną bramę wjazdową. Podjazd piął się ostro w górę, wprost przed drzwi jednego z tych zaniedbanych starych domów, które wyglądały, jakby wyrastały ze zbocza.

Chciał rozmawiać — ale na swoich warunkach, nie w samochodzie. Oczywiście nietaktem byłoby proponować, żeby pojechali do niej. Musiałaby go wyraźnie zaprosić i pozwolić, by przekroczył próg jej domu. Nawet mimo swojej bezczelności nie pokusił się o przypuszczenie, że mogłaby to zrobić dobrowolnie.

Przywożąc ją do siebie, albo liczył, że jest tak zdeterminowana, iż przyjmie każde warunki, by porozmawiać, albo wiedział, iż w bezpośredniej walce nie stanowi dla niej zagrożenia jako przeciwnik. Nawet gdyby jakoś złamał zasadę nietykalności wiążącego Zobowiązaniem. Ona wolała, żeby kierowała nim pewność siebie. Zawsze miło jest mieć za sobą coś takiego jak element zaskoczenia. Na wszelki wypadek. Żadne z nich się nie odezwało przez połowę drogi — ani kiedy podjechali przed jego dom, ani kiedy wyłączył silnik. Wyciągnął kluczyk ze stacyjki i rzucił go na jej kolana. Czekała spokojnie, bawiąc się grubą bransoletą. To on miał przecież coś do powiedzenia albo — w gorszym wypadku — do zaproponowania. Wampir oparł się wygodniej o zagłówek.

— Byłem tam, kiedy twoja córka przechodziła Przemianę.

Przypadkiem. I wiem, że nie tylko ja jeden widziałem to przedstawienie.

Odwrócił się i pochylił nad nią szybko, za szybko jak na kogoś, kto chce spokojnie porozmawiać, nie wzbudzając strachu w rozmówcy. Nie drgnęła. Potem spokojnie, leniwie poruszyła głową, chcąc rozluźnić kark. Tak jak robiła to zawsze, nie mogąc już doczekać się bezpośredniego starcia.

— No to masz pecha. Nie tylko ty wiesz. Jeśli chcesz coś za tę rewelację, to chyba rozumiesz, że nie jesteś już jedyną osobą, z którą będę musiała negocjować.

Nie spuszczał z niej wzroku, bawiąc się myślą, że wzięła go za zwykłego szantażystę.

— Wejdźmy do mnie. To nieładnie tak trzymać gościa w samochodzie.

Błyskawicznie otworzył drzwi, które prawie natychmiast się za nim zamknęły. Czarno-brązowa smuga przemknęła do drzwi wejściowych, zostawiając je otwarte, i w jednej chwili zapaliły się światła w oknach na piętrze. Powoli wysiadła z wozu i zamknęła centralny zamek. Wampir wampirem, ale nie chciała teraz stracić samochodu.

Wejście nie wyglądało zachęcająco, tak jak kamienne schody, popękane i pokryte jakimś liszajem mchu. Z dwuskrzydłowych, pamiętających czasy secesyjnej świetności drzwi odchodziły płaty popękanej farby, a kolorowe witraże straciły trzecią część szybek. Przeszła przez wąski, ciemny hol, zastawiony małymi stolikami na jednej nodze, na których piętrzyły się stosy gazet i książek. Było całkiem ciemno. Gdyby nie umiejętność wyczuwania przeszkód nawet w ciemności, wywróciłaby się pewnie kilka razy, próbując przebrnąć między tymi górami makulatury. Doszła do kręconych schodów, skrzypiących pod każdym jej krokiem. Chciała, żeby ją słyszał.

Górnego korytarza też nie oświetlała żadna lampa, ale z półprzymkniętych drzwi do jednego z pokojów padała cienka wiązka światła. Odchylając poły płaszcza z lewej strony, lekko pchnęła mosiężną klamkę i stanęła na progu.

— Nie płacisz rachunków za prąd?

Pokój oświetlały dziesiątki świec, stojących wszędzie — na podłodze, komodach, stole oraz w palenisku kominka. Ich płomienie poruszały się, migotały pod wpływem podmuchów powietrza. Okna były stare, wypaczone i nieszczelne, ale zimno czy przeciągi raczej nie przeszkadzały lokatorowi.

Pomieszczenie sprawiało wrażenie, jakby zamieszkiwał je miłośnik eklektyzmu i zagorzały ekolog, w dodatku alkoholik.

Puste butelki stały obok wielkich donic z sadzonkami drzew.

Małe rokokowe biureczko służyło za podstawkę dla odtwarzacza CD i wzmacniaczy. Dziesiątki kabli owijały jego równie rokokowe nóżki, zasłaniając zdobienia. Na jednej ze ścian wisiał duży plazmowy ekran, a pod nim znajdowała się inkrustowana brzuchata bieliźniarka; z jej uchylonych szuflad wysypywały się płyty CD, w większości bez opakowań. Na blacie stał równie zakurzony odtwarzacz DVD. Jedynym czystym i niezakurzonym przedmiotem była wiolonczela, oparta o ścianę między oknami.

Martyna odetchnęła głęboko. Obecność wampira i cała ta sytuacja nie były w stanie wstrząsnąć nią tak jak ten bałagan.

Widziała wyolbrzymione rysy na płytach, zalegający na nich kurz i cienkie siateczki pajęczyn. Na ścianach wisiały smętnie oderwane pasma tapety, niegdyś pewnie ciemnogranatowej ze złoconym ornamentem, teraz bardziej zielonej, dzięki jakimś grzybom. Pokój był wystarczająco wysoki, by jego sufit nikł w mroku opanowanym przez stada pająków. Prawie słyszała, jak wędrują po swoich pułapkach, sprawdzając stan spiżarni.

Zawzięcie pracujące szczękoczułki i nogogłaszczki. I te lepkie pajęczyny.

— Sprzątaczce też nie płacisz?

Stał tyłem do niej, pochylony nad odtwarzaczem.

Rozstawione w każdym kącie głośniki wypełniły pokój smętną muzyką wspomaganą zawodzącym wokalem.

— Sigur Rós, znasz ich? — zapytał gawędziarskim tonem, siadając na stole. — Nie myślałem, że doczekam jeszcze takiej muzyki…

Stwierdziła, iż może zacząć już z czystym sumieniem tracić cierpliwość. Zrzuciła stos książek z jedynego godnego akceptacji miejsca nadającego się do siedzenia — wielkiego, kiedyś zapewne tapicerowanego skórą fotela klubowego. Usiadła w nim, wyciągając przed siebie wyprostowane nogi.

— Dobra, słucham…

— Cieszę się. Pochodzą z Islandii…

— …co masz mi do powiedzenia — skończyła znudzonym tonem.

Skrzywił się, niby zawiedziony. Obserwował ją przez chwilę, znowu pocierając kciukiem podbródek. Wtedy też siedział na stole — tyle że metalowym. Tak samo włosy przysłaniały mu pół twarzy, tak samo czekała z napięciem na jego reakcję, gotowa w każdej chwili po prostu go zabić. Tylko wtedy uważała, że robi świetny interes, jeśli uda się go opanować. Teraz opcja: „pozostawić go przy życiu” nie byłaby dobrym posunięciem.

— Powiem ci, jak to wygląda z mojej strony. W wyniku pewnych, powiedzmy, nieporozumień ląduję w prosektorium, gdzie wprawdzie pewna wiedźma ratuje mi życie, ale jednocześnie wiąże mnie Zobowiązaniem. Przypadek przykry, acz nie najgorszy w świetle innych ewentualnych rozwiązań.

Życie ze świadomością, że w każdej chwili ktoś może spieprzyć ci dzień albo i resztę egzystencji w imię własnych interesów, jest upierdliwie irytujące. Dlatego zamiast psuć sobie każdy dzień i noc tą rosnącą irytacją, chciałem sprawdzić, czym zajmuje się ta wybawczyni. A dokładnie, w jakim bagnie tkwi, że ryzykuje wiązanie Zobowiązaniem kogoś, kto po wykonaniu obowiązku najprawdopodobniej ją zabije. Z czystej irytacji. To nic osobistego. Taka tam nadwrażliwa ambicja.

Oczywiście, sprawdzał ją, pewnie śledził — nawet ryzykując, że go wyczuje. Przekonał się, iż ma córkę. Reszty się domyślił.

— Śledziłeś moją córkę, licząc na to, że trafisz na Przemianę? — syknęła przez zęby, ale prawie poczuła mdłości.

Chodził za Amelią. A ona, Martyna, nie podejrzewała niczego.

Była wściekła.

— Naprawdę masz mnie za idiotę? Widziałem dziewczynę raz, w twoim domu.

Głośno wciągnęła powietrze, hamując się, by nie wyskoczyć z tego fotela i nie rozszarpać wampira gołymi rękami. Już to kiedyś zrobiła i potem bardzo długo obsesyjnie myła dłonie. Nie, nie jak lady Makbet, starając się zmyć swoją winę, ale jak pedantka niemogąca wymazać z pamięci widoku nieestetycznych zakrwawionych rąk bez gumowych rękawiczek.

Od tamtego czasu zawsze miała rękawiczki chirurgiczne w schowku w samochodzie. W samochodzie — nie tutaj.

— W moim domu, mówisz… — powiedziała spokojnie.

— Obserwowałem cię przez taras. Ten jeden raz.

Podszedłem za blisko i wyczułaś Obecność. I wiesz, co było w tym najciekawsze? Nie rozejrzałaś się, szukając intruza, gotowa do konfrontacji. Nie sięgnęłaś po broń. Oczywiście, że wiem, gdzie ją trzymasz. Swoją drogą, czy w każdym pomieszczeniu chowasz miecz?

Milczała, zagryzając zęby. Wiedziała, o jakim wieczorze mówi. Pamiętała dobrze, co się wtedy wydarzyło.

— Nie, ty nie podejrzewałaś nawet, że ktoś się zbliża.

Obawiałaś się całkiem innej Obecności, która mogła się zjawić w twoim najbliższym otoczeniu. Rzuciłaś nóż, którym tak spokojnie kroiłaś warzywa, i pobiegłaś do pokoju córki. Można powiedzieć, że w panice. Martyna Hohenstauf spanikowała.

Warto było to zobaczyć. Bałaś się jej Przemiany. Nie, nie obserwowałem cię więcej. Domyśliłem się już, po co ci będzie potrzebny bezwolny, oddany wampir. Wystawisz go przeciw wampirom sekty, jeśli zajdzie taka potrzeba. Cóż, to lepsze, niż zostać użytym do fabrykowania paru fiolek kosmetyku albo zaspokajania żądzy jakiejś nimfomanki.

Nie wiedział, czemu wtedy przypisała Obecność. Dlaczego nie szukała intruza, chociaż Amelka była czysta. To był ten wieczór, kiedy córka przyniosła do domu tamten plakat z reprodukcją „Mnicha”. Wieczór ósmego sierpnia dwa tysiące ósmego roku. To ten plakat tak ją zaniepokoił. Friedrich w jej domu i to akurat ten obraz. Te tłumaczenia małej, że nie mogła się od niego oderwać. Przeklęty Caspar.

— Przypadkiem zobaczyłem ją tamtej nocy, kiedy masakrowała tych biednych chłopców. Poznałem ją i chyba rozumiesz, że byłem zainteresowany dalszym rozwojem sytuacji. Jeśli dziecina już szaleje, wcześniej czy później ty zjawisz się po mnie. Tym bardziej że fajerwerki, jakie urządziła na Kazimierzu, i ta aż wyczuwalna w powietrzu gęsta Moc nie mogły zostać niezauważone. Widzieli ją i, przyznaję z ręką na sercu… — Ironicznie chwycił się za miejsce, gdzie powinien bić organ podtrzymujący życie. — …miałem nadzieję, że załatwią sprawę od razu.

Nie powiedział tego głośno, ale wiedziała, że sam zabiłby jej córkę, gdyby nie jego zależność od niej. Nawet jeśli jeszcze go nie wezwała, nie mógł świadomie działać na jej szkodę. A może bardziej kierowała nim myśl, że gdyby zabił jej córkę, ona odnalazłaby mordercę wcześniej czy później, a żądając podporządkowania się Zobowiązaniu miałaby go w mocy — by mścić się długo i boleśnie, jak tylko miałaby ochotę.

— I zadzwoniłeś do mnie, bo…? Jesteś słodkim altruistą?

Chciałeś złożyć gratulacje?

— Chciałem cię ostrzec, że sekta już o niej wie. A fakt, że jej nie zabrali, nie znaczy, że z jakiegoś powodu nie wolą tego zrobić później. Z czasem nabieracie słodyczy, moja droga? — zapytał z zainteresowaniem godnym fascynata kuchni, rozmawiającego o delikatnych niuansach w przyprawianiu anyżkiem.

— Gorzkniejemy.

— Szkoda. W każdym razie masz problem. Kosiarze łażą już za tobą, sekta wie o córce, a ty… — Zamilkł na chwilę, by kontynuować, mówiąc dużo ciszej i wolniej: — …a ty musisz teraz zdecydować, czy przyjmiesz moją pomoc, nie używając Zobowiązania, czy, zamieniając mnie teraz w niewolnika, zaryzykujesz swoim życiem, bo wiesz, że później cię zabiję.

Groźbę pozbawienia kogoś życia można wyrazić na wiele sposobów. On ją po prostu uprzejmie poinformował o takiej możliwości. Kolejny raz. Patrzył na nią z dobrotliwym uśmiechem, kiwając się w rytm muzyki. Teraz jej kwestia. Albo ruch. Przeciągnęła się leniwie, wyciągając ręce wysoko do góry.

Trzasnęły kostki w jej dłoniach.

— Mówiłeś, że jak masz na imię?

— Nie mówiłem. Nazywam się Rune.

— Widzisz, Rune, jest jeszcze inna możliwość.

Powoli opuszczała ręce, a równocześnie prostowała się i podnosiła z fotela. Obserwował ją, nie zmieniając pozycji — dalej siedział na stole, dalej opierał dłonie o blat. Wiedziała, że jest równie spięty, co ona, a ich spokój jest tak prawdziwy, jak cała ta przyjazna pogawędka. Oczywiście, najlepsze rozwiązanie to zlikwidowanie go tu i teraz. Obydwoje świetnie o tym wiedzieli. Stali naprzeciwko siebie, czekając, które z nich pierwsze wykona ruch potwierdzający, jak bardzo intensywnie każde o tym myśli. Nie wyciągnęła miecza, choć powinna to zrobić w momencie, gdy wstawała z fotela. Nie zrobił kroku w jej stronę, by jej to uniemożliwić. Mimo że świetnie wiedzieli, jak może się skończyć to spotkanie — przeciągali moment, gdy będzie już o jeden gest, jedno słowo za daleko, by to powstrzymać. Wiedziała, dlaczego ona nie atakuje, przedłużając tę chwilę, choć nigdy i nikomu by się do tego nie przyznała. Ale dlaczego wampir nie próbuje uprzedzić jej ataku swoim, dlaczego nie próbuje uciekać? Zobowiązanie by go nie powstrzymało — to byłaby prawie samoobrona.

Skończył się smętny kawałek na płycie i po krótkiej ciszy pokój wypełniła dużo szybsza i weselsza melodia.

— To Haim? — zapytała, przechylając głowę na bok, jakby wsłuchiwanie się w folkowe brzmienie było dla niej najważniejsze, a radość z rozpoznania płyty całkowicie wytrąciła ją z rozmowy.

— Nie możesz mnie zabić, choć sama próba mogłaby być naprawdę niezłą zabawą. Ty i ja, dyszący z emocji, w śmiertelnych zapasach… — Zniżył głos, wchodząc na częstotliwość, na której ofiary zwykle już przestawały nad sobą panować. — Aż żałuję, że nas to na razie ominie. Wiem, kto należy do sekty, i wiem, jak można ich znaleźć.

— Fascynujące. Jak na kogoś o dość skromnym repertuarze mimicznym dużo mówisz o emocjach. To taki ersatz? A wiesz też, po co mi ta wiedza? Pójdę do nich i powiem, jak podle i nieładnie postępują? Albo wykupię życie córki, negocjując z psychopatami?

— Albo przekażesz tę wiedzę Kosiarzom. Zasłużysz się dla ogółu… A poza tym… widzę, jaka jesteś. Już nie możesz ukryć podniecenia na myśl, że bezkarnie, a nawet w świetle prawa, będziesz mogła zabijać. To grzeczne ludzkie życie chyba cię trochę zmęczyło? — Nawet nie silił się na ironię.

Dlaczego odczuła rozczarowanie, wiedząc, że rozsądek podpowiada jej, by nie ignorować tej informacji i dać mu się wygadać? Może iść na ten ryzykowny układ, ale… Chciała walczyć, dla samego podniecenia, jakie odczuwała w oczekiwaniu na starcie. To nie była chęć, by mieć to już za sobą.

Chciała walczyć, tak jak chce się seksu.

— Wiesz dobrze, że sekta nie sięgnie po moją córkę. A jeśli to zrobi, boleśnie się sparzy. Kto wie, może nawet spali…

— Tak, znane są legendy o sile Źródła. Szczególnie wzmocnionego artefaktem. Wyjątkowym.

Nie był idiotą. Jeśli liczyła, że ktoś uwierzy w bajkę o tym, jak to młoda Hohenstauf naraża córkę ze względu na jakieś animozje z matką i nie wywozi jej do Wolfensteinu w odpowiednim momencie, wychodziła na idiotkę. To jej życzeniowe planowanie: „Wszyscy tak pomyślą”. I proszę bardzo — wszyscy rzeczywiście mają takie przeświadczenie.

Sterowanie czyjąś wolą wychodzi jej jednak tylko z ludźmi.

— Wiesz, Rune, to cudowna wizja. TY, nawrócony na drogę prawości, choć zbłąkany wampir, i ja, rozpieszczona czarownica z rodu degeneratów, stają ramię w ramię po stronie dobra społecznego. Parę scen pościgu, finałowa walka z tymi złymi, potem zbliżenie na nasze szczęśliwe twarze, kiedy Triumwirat dziękuje nam, może nawet dekoruje nas orderami. I scena końcowa: bohaterowie odchodzą w stronę zachodzącego słońca, by dalej walczyć z nieprzystosowanymi. Albo buntownikami. Miodzio.

— Zapomniałaś o scenach, kiedy w jakiejś kryjówce dajemy ponieść się emocjom. Rozbierasz się, pokazując mi swoje blizny. I tatuaże.

Poczuła silny skurcz w podbrzuszu, prawie ból. Tak, zobaczyła w wyobraźni kilka takich scen, zmieniających się co ułamek sekundy. Widziała je bardzo dokładnie. Nie teraz, nie może teraz… Jednocześnie doszło do niej, że wampir wie o jej tatuażach. Miała tylko dwa, obydwa na plecach. Powinna się zaniepokoić, naprawdę powinna.

— A dlaczego mam cię teraz nie wezwać, żebyś grzecznie powiedział mi wszystko, co wiesz?

Zbliżył się do niej powoli, najwyraźniej nie chciał jej prowokować. Pochylił głowę nad jej włosami i głośno wciągnął powietrze.

— Mówiłem ci. Teraz chcę cię do nich doprowadzić. — Przymknął oczy. — Pomogę ci z czystej, prawie ludzkiej grzeczności. A ty zatrzymasz sobie Zobowiązanie na inną okoliczność. Albo zrozumiesz, że dopóki go nie wykorzystasz, ja nie mogę ci nic zrobić. I wszyscy będziemy żyli długo i szczęśliwie. Miodzio?

Okrążał ją powoli, dotykając twarzą jej włosów, pozwalając, by drażniły jego nos i policzki. Wciągnął głęboko jej zapach. Słyszał, jak jego włosy przy każdym ruchu powoli przesuwają się po jej włosach. Długie jasne pasma niczym naelektryzowane przyczepiały się do czarnych kosmyków.

Zatrzymał się za nią. Doskonale wiedział i czuł, co się z nią dzieje, widział coś takiego zawsze, kiedy osaczał ofiarę.

Ciekawe było jednak to, że tym razem nawet nie musiał użyć swojego magnesu. Ona sama stawała się bezwolna w jego obecności, bez najmniejszej hipnozy ulegając zwykłemu pożądaniu. Słyszał jej przyspieszony puls, zmianę w oddechu i reakcję na najlżejszy nawet dotyk. Bezwiednie wysunął kły w rosnącym niespodziewanie podnieceniu na samą myśl, jak bardzo ta kobieta go pragnie. Chrzęst przesuwanych kości był cichy, na granicy słyszalności. Ona jednak go słyszała. Nie widział, jak jej wargi drgnęły minimalnie, gdy nie mogła powstrzymać triumfalnego uśmiechu. Powolnym gestem zebrał jej włosy na jedno ramię, drugą ręką odciągając osłaniający szyję golf. Zimnymi opuszkami palców dotknął skóry na jej karku, wywołując znajomy już dreszcz. Była jego, czuł to, mógł wpływać na decyzje tej czarownicy, całując te włosy albo przesuwając palce w dół po jej plecach. Tak jak teraz… Chociaż gdyby to podniecenie było tylko jego zaplanowanym dziełem, miałby nad nią większą kontrolę. W sekundzie, kiedy o tym pomyślał, już było za późno. Zrobiła błyskawiczny obrót w prawo, wyciągając kindżał. Stali teraz naprzeciw siebie, nadal blisko, tylko nastrój trochę się zmienił. Jak zwykle, gdy jedno z niedoszłych kochanków poczuje nagle na szyi ostrze. Powlekane srebrem ostrze.

— A dlaczego TY chcesz zniszczyć sektę? — To nie był szept podnieconej kobiety, choć szeroko rozszerzone źrenice, wyglądające jak po przedawkowaniu belladonny, mogły sugerować coś innego.

— Mam swoje powody. Po prostu… nie lubimy się. Może nawet bardzo się nie lubimy. Oni mi przeszkadzają, ja przeszkadzam im. Ta piaskownica jest za mała, żeby nas pomieścić.

— Och, zabrali ci łup z polowania czy zabili kochankę? — zapytała z ironią. Wampiry bywają drażliwe w sprawach ich związków między sobą. Cóż, para żyjąca razem przez paręset lat może być naprawdę zżyta.

Jego wzrok był zimny, ale Rune pozwolił sobie na skrzywienie ust w uśmiechu.

— Nie, jeszcze nie. — Stał nieruchomo, mimo że z małej rany na jego szyi unosiła się cieniutka stróżka dymu.

Nagle muzyka umilkła. Skończyła się płyta i panującą w pokoju ciszę psuł tylko uderzający o szyby deszcz.

— Powiedzmy, że ci wierzę. Dam ci czas, a ty z tej zwykłej ludzkiej życzliwości zaprowadzisz mnie do nich. I będziesz tam stał przy mnie. Blisko, tak, żebym aż czuła podniecenie. — Uśmiechnęła się krzywo.

— I żebyś mogła wykorzystać Zobowiązanie, jeśli coś ci się nie spodoba…?

— Dokładnie tak. Jeśli mnie oszukasz, wiesz, że cię wezwę.

— Rozsądna dziewczynka.

— Rozsądny wampir.

Zrobiła krok w tył, w wyprostowanej ręce trzymając broń, ostrzem w dół. Cofała się do drzwi, nie spuszczając go z oka.

Była bezpieczna, ale nie mogła się zmusić, by odwrócić się do niego placami.

— Rune?

— Tak, wiedźmo?

— Mam nadzieję, że następnym razem włożysz coś seksownego.

Często losy całych rzesz ludzi zależą od jednej decyzji, jednego człowieka. Nie, nie często — właściwie prawie zawsze.

Małe szczegóły, pozornie nieistotne gesty pociągają za sobą reakcje, których efekty wpływają na kolejne gesty, działania — kolejne reakcje. Łańcuch wzajemnych relacji ciągnie się w nieskończoność, robiąc pętle, czasami tworząc też supły. Prawie zawsze zahacza kolejny raz o każdego człowieka, jakby chciał o sobie przypomnieć: „Hej, byłem tu i skierowałeś mnie w tamtą stronę, popatrz, jak rosnę sobie dalej”. Jednak taki człowiek rzadko zdaje sobie sprawę, że to, co mu się przydarza, jest właśnie kolejnym ogniwem łańcucha, którego kiedyś dotknął i wpłynął na to, jak dziś wygląda.

Gdyby Martyna była osobą, za jaką wszyscy ją brali, wszystko potoczyłoby się innym torem. Gdyby była pewna własnej nieomylności i pewna swoich działań, bez kompleksów i wątpliwości, gdyby w dodatku była przekonana, że tylko ona może podjąć ryzyko, nie narażając innych — czyli miałaby wszystkie te cechy charakteryzujące pozytywnych bohaterów stających przed wyzwaniem — wtedy łańcuch zdarzeń musnąłby ją tylko i stałaby się martwym ogniwem, które świadomie nie wpłynie już na nic. Pomijając samą reakcję, jaką wywołałaby jej śmierć. Jednak Martyna miała rację, mówiąc, że całe życie oszukuje: siebie, innych i przeznaczenie — mniej lub bardziej udolnie.

Dlatego, kiedy w jej kolejnym genialnym planie pojawiła się następna przeszkoda, zamiast samodzielnie stawić jej czoło, zrobiła coś, czego nie robią pewni siebie, na chłodno oceniający sytuację bohaterowie w chwili wyboru. Bohaterowie nie dzwonią do matki. A jeśli nawet w jakimś przypadku tak się zachowują, to dzwonią, by uzyskać pomoc, poradę, instrukcje.

Martyna zadzwoniła, żeby uporządkować swoje uczucia.

Otrzymać rozgrzeszenie, zanim zrobi coś, o czym nie będzie mogła rozmawiać przy niedzielnym obiedzie. Oprócz rozgrzeszenia otrzymała od matki też informację. I przyszłość zaczęła wyglądać o wiele zabawniej.

Była trzecia w nocy, gdy wykonała drugi telefon, do Andrzeja. Oczywiście bawił się jeszcze w towarzystwie znajomych. Kazała mu natychmiast wracać do domu, mówiąc, że wysyła po niego taksówkę. Chłopak marudził, ale po głosie poznała, że naprawdę już powinien podziękować i wyjść.

Zadzwoniła do znajomej nocnicy, żyjącej między ludźmi od lat i zarabiającej na życie jako nocny taksówkarz. Podała jej adres.

Kolejne telefony musiały poczekać do rana, więc zajęła się sprzątaniem.

Czterech chłopców, przywiezionych do szpitala w piątkową noc, nadal walczyło o życie, każdy w innej sali na intensywnej terapii. Pomimo braku jakichkolwiek zewnętrznych obrażeń uszkodzenia organów wewnętrznych były tak poważne, że po przeprowadzeniu operacji lekarze nie dawali im zbyt wielkich szans. Cudem było, że ta czwórka żyje do tej pory. Cudem byłoby, gdyby przeżyła kolejną dobę.

Martyna przechodziła z jednej sali do drugiej, niezauważona przez siedzące w dyżurce pielęgniarki ani przez pacjentów, dla których ta nieprzespana noc była kolejnymi koszmarnymi godzinami czekania na nowy dzień. Przy łóżku jednego z chłopców siedziała kobieta, z zamkniętymi oczami mamrocząc, już bez zrozumienia, słowa modlitwy i przesuwając palcami paciorki różańca. Nie powinno jej tu być, to nie szpital z amerykańskiego filmu. Martyna podeszła do łóżka, myślami zmuszając kobietę, by jeszcze żarliwiej zatopiła się w modlitwie.

Dotknęła piersi chłopaka, a potem przez parę sekund wsłuchiwała się w jego organizm. Adela może miała rację, upierając się, by córka — obdarzona zmysłem diagnostycznym i umiejętnością wpływania na pracę najmniejszego nawet naczynia krwionośnego — została lekarzem ratującym życie. W skupieniu pochyliła się nad łóżkiem przy jednostajnej melodii modlitwy tamtej kobiety. Jeśli Amelia będzie chciała kogoś zabić — pierwszy raz zrobi to świadomie. Nie może zaczynać nowego życia ze świadomością, że już na samym początku coś poszło nie tak. Musi mieć wybór i czyste sumienie. A mama jest od tego, żeby o to zadbać.

„Tak właśnie powinna wyglądać rozmowa z babcią — pomyślała Amelia. — Tak właśnie powinnyśmy spędzać wieczory od osiemnastu lat. Jak w jakimś pieprzonym filmie familijnym”.

Fotele, w których siedziały, miały wysokie miękkie oparcia i wystarczająco obszerne siedziska, by móc wygodnie podwinąć nogi pod siebie i, półleżąc, przykryć się pledem. Między szerokimi podłokietnikami stojących obok siebie mebli znajdował się jeden z tych małych inkrustowanych stoliczków z holu, a na nim — wielka misa z owocami.

„Powinna to być jakaś zabytkowa, porcelanowa albo srebrna patera — przeszło przez myśl Amelii. — A nie plastik z Ikei”.

Kiedy po odjeździe mamy wróciły do kuchni, marząc o jakiejś kolacji, okazało się, że nigdzie nie ma Antośki, a Adela, wykazując całkowitą bezradność w orientacji, gdzie co jest, zaproponowała, by zjadły po prostu owoce. Zabrały stojącą na blacie pod oknem miskę i przyniosły ją tutaj, do holu.

Przynajmniej w sprawie błyskawicznego rozpalenia w kominku Adela nie potrzebowała pomocy. Poruszyła tylko palcami, patrząc na ułożone w palenisku polana, by ogień opanował drewno, dając przyjemne ciepło. Amelia rozejrzała się po pokoju, ale nie mogła sobie przypomnieć, by gdziekolwiek w domu widziała kaloryfery.

Siedziały zapatrzone w ten ogień, sięgając co jakiś czas po następną brzoskwinię albo winogrono. Poza migoczącym blaskiem z kominka nic nie oświetlało holu. Dożyca leżała blisko ognia, jakby palący żar z kominka sprawiał jej przyjemność. Odkąd zasiadły w tych fotelach, nie padło jeszcze żadne słowo, choć obydwie wiedziały, że nie prześpią tej nocy.

Czekała je bardzo długa rozmowa.

— „Martwa natura z dwiema czarownicami. Szkic” — powiedziała cicho Amelia.

— A nie: „Nocna rozmowa. Wieczór prawdy”, takie tam?

— Takie tam? Zbyt banalne, droga Adelo. — Uśmiechnęła się.

— Dobra, ty zadajesz pytania, ja staram się wszystko ci wyjaśnić. Pierwsze?

Dziewczyna przez chwilę wybierała winogrono, przechylając się nad oparciem.

— Czy ten pies się nie poparzy?

— To dog niemiecki. Dogi nie mają podszerstka, dlatego nie lubią niskich temperatur. Ona, gdyby mogła, wlazłaby do środka. Jest piękna, prawda? — Adela z czułością przejechała gołą stopą po lśniącym od blasku ognia grzbiecie psa. — Przywiozłam ją z Włoch, z bardzo dobrej hodowli. Na wiosnę będzie pierwszy raz kryta. Echidna, ale mówię do niej Edna.

Suka, oblizując się, popatrzyła na swoją panią. Potem z powrotem położyła łeb na przednich łapach.

„Nie może tego przeciągać w nieskończoność, tym bardziej że sama już nie wytrzymuję z ciekawości” — pomyślała Amelia.

— To co ja właściwie mogę? — zapytała dziewczyna, pozornie bez sensu.

— Wszystko, co do tej pory, tylko bardziej, intensywniej.

Widzisz więcej, jakbyś założyła mocniejsze okulary. Czujesz to, czego nie odczuwałaś do tej pory, ignorując słabe sygnały.

— A tak konkretnie? — Dziewczyna nie udawała już obojętności.

— A skąd ja mam wiedzieć? Z każdą z nas jest inaczej.

Próbuj. Już wiemy, że jesteś kinetyczką. Najprawdopodobniej niedługo zaczniesz słyszeć ludzkie myśli. To żadna przyjemność, wierz mi, ale bywa przydatne. Zaczniesz widzieć też tych, których do tej pory nie mogłaś.

— Jak tego latawca? Kto jeszcze…?

— Utopce, mamuny, wilkołaki, wampiry, południce… Oj, sama zobaczysz. Każdy kontakt z kimś, kto nie jest człowiekiem, będziesz odczuwać jako delikatne mrowienie. To Obecność. Masz teraz ciało silniejsze niż jakikolwiek człowiek.

To, co umiałaś wcześniej, teraz będzie spotęgowane. Twoja matka…

— Nieważne, mów o mnie.

— Powiedzmy, że jesteś wyposażona tak, żeby przeżyć.

Ale nie aż tak dobrze, jak na przykład wampiry czy wilkołaki.

Ty, żeby zabić, potrzebujesz broni.

— Zabić? Po co miałabym zabijać?

— A, o tym pogadamy później. Masz osiem tygodni na naukę. Jedz owoce, dziecko, mają dużo witamin.

Suka spała niespokojnie, pojękując przez sen, a jej ciałem co chwilę wstrząsały skurcze. Nawet iskry, wyskakujące z kominka na miedzianą płytę blisko nosa, nie mogły jej obudzić.

Adela przyglądała się psu w zamyśleniu, głaszcząc go po głowie.

— Dobra, to powiedz mi, jak to jest z mamą.

— Pamiętasz, powiedziałam, że Moc, siła, to jak oddychanie, a twoja matka ma hiperwentylację? Ona już jako człowiek była wyjątkowa, była… sawantem. Geniusz to za mało powiedziane. Każdego języka uczyła się w jeden dzień, matematyka i fizyka były dla niej sensem wszechświata, sensem, który rozumiała. Idealna pamięć, iloraz inteligencji niespotykany u ludzi. I równocześnie… obsesyjna chęć kontrolowania otoczenia, sprzątanie, czyszczenie wszystkiego, natręctwa. Może to forma autyzmu, ale ja wiedziałam, że ona po prostu od urodzenia ma cechy czarownicy. Nie wszystkie. Od początku żyła ze świadomością istnienia Nawii, widziała i słyszała to, czego jako człowiek nie powinna. Po Przemianie jakoś doszła do równowagi, wielokrotnie wzmacniając swoje zdolności, uspokoiła się, bo byłaś już ty. Godząc się już całkiem na los, jaki był jej przeznaczony, choć wydawało się, że będą z tym problemy. Martyna jest perfekcjonistką, ale i megalomanką, dlatego uważa Nawię za należne jej miejsce. Ale jest coś, co zmusza ją do prowadzenia zwykłego ludzkiego życia, zachowywania pozorów. To miłość do ciebie. Przynajmniej do tej pory tak było. Boję się, że teraz, kiedy ty jesteś już po drugiej stronie…

— Odbije jej?

Po rozmowie telefonicznej sprzed pół godziny Adela dosadniej określiłaby to, co teraz działo się z jej córką.

— Powiedzmy, że poczuje się jak kobieta zaczynająca nowe, ekscytujące życie po rozwodzie, chcąc nadrobić wszystko, co według niej do tej pory traciła.

— To chyba nie tak źle?

— Oj, dziecko… Nie tylko o czarownicach mało wiesz, ale o kobietach jako takich też…

Może mogłaby powiedzieć babci o tym, co już wiedziała, ale zrezygnowała z tego tak szybko, jak o tym pomyślała. Adela może mogłaby wyznać, że Martyna zadzwoniła, by w jakiś sposób się pożegnać, ale też nie powiedziała ani słowa.

— Tu, w tej Nawii, żyją ci, którzy najczęściej już umarli, prawda? Wilkołaki, utopce, wampiry?

— Dla świata ludzi pewnie tak. Są też byty, które nigdy nie były ludźmi, to… stworzone właśnie przez ludzi pojęcia, które dzięki wierze w nie stały się realnymi istotami.

— A ja? A my?

— Stanowimy… formę, która jest pomiędzy. Jesteśmy ludźmi, mamy żyjące ciała. Tylko… jakby jakaś cząstka Nawii wywołała…

— Mutację?

— Uhm. Dziecko, dawniej mówiliśmy, że przekleństwo.

— Jeśli są tu umarli, to może my, cholera, już w niebie jesteśmy i o tym nie wiemy?

Z kominka na chroniącą parkiet miedzianą blachę wypadła z trzaskiem iskra. A Adela kolejny raz pomyślała, że Nawia nie jest niebem. Cholernie nim nie jest. Na pewno nim nie jest, bo jeśli tak miałoby wyglądać to wieczne, obiecywane każdemu istnieniu szczęście — to naprawdę byłoby to nie fair. Ani w stosunku do ludzi, ani do Nawów — bytów Nawii. Może ktoś inny powiedziałby, że ludzie poruszają się w swoim świecie ślepi i głupi, ze śmiesznym przeświadczeniem, że wszystko już wiedzą o miejscu, w którym żyją. Uważają, że wystarczy przebadać to i owo, wytłumaczyć sobie w jakiś uspokajający sposób to, czego nie rozumieją, a potem zająć się własną fizjologią, by poczuć zadowolenie z tego życia. Poruszają się po swoich ścieżkach, które wskazały im Rodzanice, i aż piszczą z zachwytu nad sobą, jacyż to oni są sprytni. Co jakiś czas wpada im do głowy niepokojąca myśl, że może to nie oni są sensem istnienia, a ten wielki wybuch, w wyniku którego mają gdzie zajmować się tą fizjologią, nie był prezentem tylko dla nich. Ale z typową dla siebie bufonadą zaraz wzajemnie się uciszają.

Tymczasem ktoś, kto tę całą hecę z wybuchem sobie zorganizował, chciał stworzyć dużo więcej, a ich istnienie jest tylko efektem ubocznym. I tak kręcą się w kółko, uważając się za panów tego świata. A tak naprawdę ludzkość jest tylko niezbędną pożywką do tego, żeby prawdziwy świat, Nawia, mógł sobie spokojnie egzystować. Bo tak jak ludzie potrzebują Ziemi, żeby się nażreć i przeżyć, skupiając się na tej swojej fizjologii, tak Nawowie potrzebują ludzi i ich wierzeń.

Tak może powiedziałby każdy z zapytanych Nawów, ale Adela nie powiedziałaby tego z paru powodów. Po pierwsze, całe życie, żeby nie zwariować, próbowała zgłębić sens współżycia tych dwóch wymiarów w symbiozie. Uczyła się zrozumienia i czegoś w rodzaju czystej miłości, pozbawionej współczucia czy litości w stosunku do ludzi. Starała się pojąć to wszystko, pogodzić w sobie człowieka i czarownicę. Czerpała z życia ludzkiego to, co uważała za dobre i przydatne — z wiedzy, jaką miała jako czarownica, chciała wyciągnąć wnioski i poznać sens. Żyła na granicy dwóch wymiarów, starając się, by zawsze stać jedną nogą w Nawii, a drugą — wśród nieświadomych jej istnienia ludzi. I bardzo uważała, żeby nigdy nie stanąć obydwiema nogami po jednej stronie. Czuła to, do czego większość Nawów nigdy by się nie przyznała — że zazdroszczą ludziom ich małego, śmiesznego życia, ich nieskomplikowanego dreptania w kółko. Może nawet za nim tęsknią. I do tego, że ludzie wiedzą mniej. Nawowie nie potrafią oderwać się od tego niższego świata, bo nie wyobrażają sobie innego. Po drugie, zbyt wiele czasu poświeciła na poznanie sensu tego wszystkiego, żeby nie zacząć się zastanawiać, czy aby na pewno Nawia to świat, który jest tylko o krok bliższy od poznania stwórcy tej całej draki. Bo co tak naprawdę upoważnia ją i innych stworzonych dzięki ludziom do przeświadczenia, że są przedostatnim ogniwem łańcucha? Że odchodząc stąd, trafiają w miejsce jak najbardziej docelowe, bez przesiadek? Możliwe jest to, że w Nawii egzystują sobie istnienia, przez Nawów traktowane jak jedni z nich, które tak naprawdę należą do całkiem innego świata? A Nawia jest dla nich tylko niższą formą bytu? Na przykład jakieś demony patrzą na czarownice, wilkołaki i strzygi z uśmiechem pełnym politowania. A może światy i wymiary nakładają się na siebie w nieskończoność, niektóre odbijając w bok? Mydlana bańka, zawarta w innej, większej, a ta z kolei w jeszcze następnej? A na końcu jest coś wielkiego, otulającego banieczki, czego nie można pojąć?

Swoje teorie snuła przez całe życie, najintensywniej jednak bawiła się nimi, mieszkając w latach sześćdziesiątych w komunie hipisów, gnana najpierw niepokojem zaszczepionym przez lekturę Jacka Kerouaca i Allena Ginsberga, zanim postanowiła osiąść na jakiś czas i dać sobie czas na medytacje.

Tam wygłaszała swoje teorie w bynajmniej niezawoalowany sposób, nie wzbudzając jednak większej sensacji, podobnie jak i wampir, który ujawnił się, po czym twierdził, że boi się kary bożej za brak miłości w sercu i setki ofiar. Jednak w oczach ludzi ani on, ani Adela nie stanowili najbardziej pokręconych członków komuny, przebijało ich bowiem z dziesięć osób, których wizje po haszyszu były o niebo ciekawsze niż to, co oni byli w stanie opowiedzieć o swoim życiu. Właśnie tam Adela zakochała się w ojcu Martyny i była przeświadczona, że spotkała prawdziwie bratnią duszę, a może nawet swojego duchowego przewodnika. Wysłuchawszy jej teorii o bańkach mydlanych, powiedział, paląc kolejnego jointa: „Adelo, nie uwzględniłaś jeszcze innej możliwości. A jeśli to twój wymiar jest najbardziej zewnętrzną bańką?”. „Że po nas już tylko Absolut?” — odpowiedziała, zaskoczona. „Nie. Ludzie w tej mniejszej, a w niej następna i jeszcze jedna, i tak dalej, a prawda jest w tej najmniejszej. Czyli ludzie są o krok bliżej Boga niż ty… W atomie?”.

Będąc na nieustannym haju, rozmawiali i kochali się tak całymi nocami, aż do chwili, kiedy jej guru po oglądnięciu filmu z Belą Lugosim poważnie poprosił ją, żeby załatwiła mu jakiegoś wampira, który mógłby go przemienić. Tego nawróconego wampira żyjącego pośród nich nikt nie traktował poważnie. Porzuciła więc przyszłego ojca swej córki, rozczarowana, że mimo swojej teorii sam chce zrobić krok w tył, pragnąc życia z filmowych opowieści i nie pamiętając, jak to naprawdę wygląda w opowiadaniach Adeli. Świadkowie jego prośby stwierdzili, że facet ma mózg całkiem już wyżarty przez marihuanę. A on po zniknięciu Adeli poprosił wreszcie o przysługę ich „komunowego” wampira, ale ten po długotrwałym poście i życiu bez krwi nie mógł się powstrzymać i po prostu osuszył go do ostatniej kropelki. Przemienianie przez ugryzienie to bzdura — jednak tego Adela nie powiedziała swojemu chłopakowi.

Zastanowiła się, jak teorię mydlanych banieczek wytłumaczyć wnuczce, porzucając dywagacje na temat ludzkiej żądzy bycia kimś innym.

— Nawia jest… następną bańką? Światem właściwym?

— Cały świat jest naprawdę Nawią?

— Nie bądź nacjonalistką, kochanie. Tutaj nazywamy to Nawią, w Grecji — Hadesem, dla Nordyków jest Walhalla, a na Wyspach to Tír na mBeo… Dziecko, przecież masz jakąś elementarną wiedzę na temat mitów, co?

— Ale jeśli te mity to prawda, to… Przecież Martyna jest katoliczką!

— Oczywiście, jak większość Polaków chyba, nie? Amelio, religie są po to, żebyśmy mogli jakoś nazwać to, czego nie rozumiemy, czego się obawiamy, dać nadzieję. Wśród nas jest pewnie taki sam odsetek wierzących w coś, jak wśród ludzi.

Może nawet większy. W naszej sytuacji…

— Nie rozumiem.

— Pomyśl: wiemy, że żyjemy w czymś w rodzaju czyśćca dla ludzi. Sami też umieramy. To jak mamy nie wierzyć, że nie istnieje czyściec dla nas? Tak samo rodzimy się dla tego świata, umieramy, prowadzimy swoje życie, zajmujemy się pierdołami, kochamy, nienawidzimy. Zawsze jest pytanie: „po co?”. Nie każdy człowiek po śmierci staje się upiorem, no nie? To gdzie oni wszyscy znikają po śmierci? Dlaczego niektórzy żyją dalej w Nawii?

— Odjeżdżam — przerwała jej wnuczka, tłumiąc ziewanie.

— Wierzę. Chcesz banana?

— Nie, zjem te winogrona do końca i idę spać.

Amelia sięgała po następne winogrono, ale zanim wsunęła je do ust, nagle uśmiechnęła się, z radością podrzuciła je do góry, i chwyciła ustami. Trochę się zdziwiła, że wyleciało w powietrze, prawie dotykając drewnianych kasetonów na suficie, i kiedy je łapała, nawet nie musiała go widzieć. Ale uśmiechała się dalej.

— Czyli chcesz powiedzieć, babciu, że mam tutaj siedzieć przez osiem tygodni i nie wolno mi nigdzie wychodzić…?

Adela ze złośliwym uśmiechem pokręciła głową, wiedząc, do czego zmierza wnuczka.

— W granicach Wolfensteinu mieści się też miejscowe liceum, kochana. Przed tobą matura.

— Ale masz mnie uczyć…

— Kochanie, ja mam nad tobą czuwać. Sama siebie nauczysz szybciej, niż myślisz. Pozostaje jeszcze kwestia nauki, powiedzmy, samoobrony. Jak walczyć, żeby przeżyć? Czeka cię męczące osiem tygodni.

Ciemne dębowe drzwi otworzyły się z lekkim jękiem.

Szukała ręką włącznika światła, kiedy roześmiała się sama do siebie. Chyba już nie powinna bać się czarownic czekających w ciemnych pokojach na nieświadome dziatki. Cofnęła rękę i rozejrzała się wokoło. Nie potrzebowała światła, by zobaczyć cokolwiek w ciemności. Widziała wyraźniej niż przez noktowizor, ale kiedy zbyt szybko przenosiła wzrok z przedmiotu na przedmiot, pozostawały jej przed oczami smugi zamazanych konturów. Zdała sobie sprawę, że słyszy ciche szuranie i jest w stanie dokładnie określić, skąd ono pochodzi.

Mały pająk na firance. Kornik w szafie. Zasłona, poruszona przeciągiem, przesunęła się z suchym chrzęstem po drewnianej podłodze. Usłyszała pisk myszy, zaatakowanej przez sowę. Po chwili to już nie było zabawne. Zatkała uszy w panice. Potem zaczęła wrzeszczeć, chcąc zagłuszyć te wszystkie atakujące ją coraz silniej dźwięki. Wrzeszczała i wrzeszczała, aż Adela wpadła do pokoju i szarpnęła ją za ręce, zmuszając do opuszczenia dłoni. Chwyciła jej twarz.

— Patrz na mnie! Skup się. Możesz to kontrolować, musisz się tylko skupić. Nie chcesz słyszeć, to nie będziesz. Musisz tylko nie chcieć słyszeć, rozumiesz?

Amelia oddychała ciężko, patrząc na spokojną twarz Adeli.

Zamknęła oczy i, próbując regulować oddech, zmusiła się do kontroli. „Nie chcę, nie chcę” — powtarzała w myślach jak mantrę, aż te wszystkie dźwięki powoli oddaliły się, a potem nagle znikły, jakby ktoś wyłączył fonię podczas trwania filmu.

— Już? — Adela posadziła ją na łóżku. — Nauczysz się.

Potem to będzie odruchowe. Zmiany przychodzą powoli, codziennie może cię coś zaskoczyć. Dlatego jestem z tobą, rozumiesz? Nic ci się nie stanie, będę ci pomagać.

Opatuliła ją kołdrą, wygładziła narzutę.

— Zaraz przyniosę ci coś na sen, jakieś zioła. Nie możemy cię dłużej faszerować prochami. W porządku?

Pogładziła ją po policzku, kończąc pieszczotę lekkim, dziarskim klepnięciem.

— Tylko te pierwsze dni będą takie, obiecuję. Potem… — Nie skończyła, zawieszając głos, jakby to „potem” było pasmem nieustającej zabawy. Wyszła z pokoju i cicho zamknęła za sobą drzwi.

Amelia leżała w łóżku, wpatrując się w sufit, na którym przesiane przez firankę światło księżyca tworzyło abstrakcyjne wzory. Nagle poderwała się i włączyła małą lampkę, stojącą na stoliku obok, rozglądając się nerwowo po pokoju. Przypomniała sobie, że wampiry istnieją naprawdę.

Mały pokoik na poddaszu, służący księdzu Błażejowi za sypialnię, naprawdę przypominał klasztorną celę. Wąskie metalowe łóżko, mała biblioteczka i biurko z komputerem zajmowały prawie całą powierzchnię, więc szafa z ubraniami stała w wąskim korytarzyku prowadzącym do tej ascetycznej facjatki. Biurkowa lampka słabo oświetlała nawet tak niewielkie pomieszczenie, tym bardziej że stała na podłodze, zaraz obok łóżka. Twarz księdza Błażeja rozjaśniał blask monitora. Założył słuchawki z mikrofonem i czekając na połączenie z rozmówcą, upił łyk mocnej, zaparzonej po turecku kawy. Syknął z zadowoleniem, kiedy poczuł jej smak, mimo że piekły go poparzone wrzątkiem usta.

— Co nowego? — odezwał się pierwszy.

— Wszystko zgodnie z planem. Działamy według instrukcji: same młode spoza listy. Chłopaki się rozbawiły, coraz trudniej ich wyhamować. — Głos był cichy, jakby jego właściciel nie miał zamiaru zadawać sobie trudu, by otwierać usta podczas tej rozmowy.

— To twój problem. Umawiałem się z tobą: współpracowników wybierałeś sobie sam.

— Żartowałem. Nigdy nie tracę kontroli nad swoimi.

— Dobrze. Zależy mi szczególnie na tym, aby wasza działalność była widoczna w okolicach Szczecina. To tam sekta ma zbierać największe żniwo. Wyślij też ludzi do Wrocławia i Radogoszczy.

— Będzie tak, jak chcesz. Ty płacisz, ty wymagasz.

— A… i mam dla ciebie specjalne zadanie. — Odchylił się do tyłu, kierując wzrok na sufit, jakby stamtąd czytał swoją kwestię. — Ty zostaniesz w Krakowie. To może nawet nie zadanie, ale prośba… Widzisz, najprawdopodobniej doszło do Przemiany kogoś z listy. Kosiarze nie są pewni, ale na nich czasami nie można polegać. Chciałbym, żebyś sprawdził mi kogoś, tylko dyskretnie, mówimy tutaj o osobie mającej zbyt dużą Moc, by ją lekceważyć. — Ostatnie zdanie wypowiedział z przekąsem.

Cisza po drugiej stronie. Bez pytań, bez ponagleń. Z takimi osobami przyjemnie współpracować.

— Martyna Hohenstauf. Podobno gustuje w… twoim gatunku. Widziano ją na mieście, nie kryje się ze swoimi skłonnościami. Sprawdzisz, z kim się prowadza, czy te pogłoski są prawdziwe… i jak się miewa jej córka. Wprawdzie nie wy mieliście się zajmować starymi rodami i wybiega to trochę poza naszą umowę, ale to delikatna sprawa. Mogę na ciebie liczyć, Lemminkäinen?

— Zajmę się tym, Weles. — Głos w słuchawkach zawahał się chwilę. — Mam ją tylko obserwować?

— Na razie tak.

— A potem? — Głos rozmówcy nadal był opanowany, ale Weles wyczuł w nim lekkie podniecenie. Skrzywił się, uznając to za brak profesjonalizmu.

— Może dorzucę ci ją jako premię. O to ci chodzi?

— Byłoby miło z twojej strony.

Rozłączył się i otworzył swoją ulubioną stronę. Popijając kawę, z radością przyjął obecność nowej notki na blogu poświęconym tropieniu ogólnoświatowych spisków, tajemnic ukrywanych przez Kościół i nadrzędnej roli Słowian w rozwoju obecnej cywilizacji. W skromnym pokoiku na poddaszu długo w nocy świeciło się światło.

Sterylne, utrzymane w odcieniach szarości i bieli mieszkanie przypominało bardziej wystawę sklepu meblowego albo zdjęcie w magazynie wnętrzarskim niż miejsce, którego zdjęcie można by podpisać: „Home, sweet home”. Rzucało się to w oczy szczególnie teraz, kiedy miała świeżo w pamięci tamten dom. Dom, w którym pod opieką Adeli i Antośki została jej córka. Weszła do kuchni i otworzyła zmywarkę — zostawiła ją włączoną te tysiąc lat temu, kiedy z pomocą Andrzeja w pośpiechu wynosiła stąd nieprzytomną Amelię. Rozejrzała się po czystym wnętrzu i odetchnęła głęboko, czując, jak stopniowo odzyskuje równowagę po wydarzeniach ostatnich godzin. Dla całkowitego poprawienia sobie samopoczucia otworzyła szeroko drzwi na duży taras, pozwalając, by lodowate powietrze wtargnęło do mieszkania. Roztocza można wymrozić, prawda?

Oczywiście zaraz po wprowadzeniu się do tego mieszkania kazała zamontować małą szklaną markizę nad drzwiami, aby móc cieszyć się takim odświeżaniem powietrza nawet podczas ulewnego deszczu. Zacieki na podłodze byłyby nie do przyjęcia.

Stanęła przed zepsutym ekspresem do kawy, z dezaprobatą wobec samej siebie kręcąc głową i, zamiast kawą, postanowiła pocieszyć się whisky. Nalała sobie ilość, którą nie pogardziłby irlandzki goblin. Tego akurat była pewna, bo miała przyjemność pić kiedyś w takim towarzystwie. Chociaż nie można mieć pewności, czy irlandzki goblin nie wolałby na przykład Jamesona zamiast Jacka Daniel’sa, którego Martyna pijała z sentymentu do swego nieznanego amerykańskiego hippie-ojca.

Taka mała słabość… Butelkę postawiła na podłodze, obok kanapy, nauczona doświadczeniem, że czasami naprawdę trudno się podnieść, by sięgnąć do stolika. Paradoksalnie, pedantyczna natura wcale nie zabraniała jej takich ruchów, jak położenie nóg w butach na stole czy leżenie na białej kanapie w ubłoconym płaszczu. Potem nawet mogła spokojnie iść spać, czyszczenie blatu i tapicerki odkładając do następnego ranka. Druga strona natury Martyny, podszeptująca nieustannie, że właściwie wszystko wolno, a przestrzeganie nakazów i zasad jest tylko jej dobrą wolą — ta egocentryczna strona — pozwalała jej zachować równowagę. Co nie oznacza, że jutro słońce w swym porannym blasku nie zobaczy Martyny ze sprayem do mebli i ściereczką z mikrofibry w dłoniach, klęczącej obok stolika.

Ze szklanką w dłoni, nie podnosząc się z kanapy, usiłowała rozpiąć pas, do którego przypięty był kindżał. Odrzuciła go na bok i doceniła swój wysiłek dużym łykiem ze szklanki. Długo szperała w kieszeni płaszcza, nim wydobyła z niej papierosy, a za tę archeologiczną pracę, godną odkrycia Troi przez Schliemanna, także solennie się nagrodziła. Rozchodzące się po jej ciele ciepło dawało przyjemne uczucie znużenia i zmęczenia, które zaraz ogarnie ją całą, odbierając siły, by wstać. Gdyby z jakiegoś powodu w ogóle planowała wstać. Sięgnęła jeszcze po pilota, by włączyć muzykę i przyciszając ją, od razu poczuła się całkowicie spełniona, jeśli chodzi o dzisiejszą noc. Może został jeszcze ten ciężki ucisk między udami, to niepotrzebnie rozbudzone rozdrażnienie, powracające ze wzmożoną siłą za każdym razem, gdy zamykała oczy, bo pod powiekami ciągle tkwił obraz nachylającego się nad nią wampira. Bawiła się chwilę wspomnieniem uczucia, jakie wywoływała w niej każda sekunda kontaktu jego zimnych dłoni z jej ciałem, ale czując, że to niepokojące zaczyna brać górę nad przyjemnym zmęczeniem, wywołanym alkoholem, zdecydowanie wzmocniła je kolejną porcją „Kolegi Jacka”. Pomysł z butelką na podłodze zawsze się sprawdzał. Zapaliła wreszcie papierosa, wysypując resztę paczki na kanapę, by zrobić z tekturowego pudełka popielniczkę.

Jutro musi zadzwonić do Sabiny, dowiedzieć się, co wie o wzmożonym ruchu Kosiarzy. Sabina miała zawsze wiadomości z pierwszej ręki. Sama też zapewne jest zainteresowana tematem — ma córkę. Wprawdzie w jej rodzinie nie zawsze to dziewczynki dziedziczyły Moc, ale nigdy nic nie wiadomo.

Sama Sabina była córką pochodzącego z Irlandii maga, przeuroczego faceta, jednak zbyt oddanego przyjemnościom życia. W wyniku tego oddania rodzina Sabiny, odkąd tatuś stracił domowe siedlisko w ramach długu karcianego, nie miała swojego Źródła. W takich okolicznościach, jeśli zaistniała potrzeba, korzystano ze Źródeł dalszych krewnych, co bywało krępujące.

Jego dłoń odsuwająca jej włosy.

Musi też zadzwonić do Anrzeja i umówić się na jakąś pogawędkę. Można mieć tylko nadzieję, że chłopak nie rozgłasza na prawo i lewo tego, co widział w piątkowy wieczór.

W każdym razie trzeba podrasować mu pamięć.

Zimna dłoń na jej plecach, kiedy wychodzą z Kaszalota.

Dreszcz przechodzący przez jej ciało.

Już właściwie nic jej nie trzymało przy pracy i udawaniu dobrej obywatelki tego kraju. Nawet nie złoży wymówienia, ale pojedzie do szpitala, żeby pożegnać się z chłopakami. Powie coś o nagłym wyjeździe i przedłuży im spłaty pożyczek na kiedyś tam, choć nigdy się już z nimi nie skontaktuje, ale przecież to tymi ewentualnymi zwrotami pożyczek najbardziej się zaniepokoją. Kto wie, może zrobi im jakąś niespodziankę na pożegnanie…

Siedzi na metalowym stole w prosektorium, patrząc na nią, pociera kciukiem podbródek.

A potem… potem może wreszcie poczuć się wolna. Bez strachu o dziecko. Może nawet…

Ten cichy chrzest kości, kiedy wysunął kły w podnieceniu.

Świetnie czuła, jak nie mógł się opanować.

Tym razem nie nagrodziła się, ale ukarała potężnym łykiem alkoholu. „Tracisz kontrolę, moja droga. A tego nie chcemy, prawda? Chociaż teraz, kiedy możemy już wszystko… Ciekawe, ile jest jeszcze domestosu w domu?”.

Do tej pory wybierała kochanków tylko spośród ludzi — takie zachowawcze działanie, by nigdy nie ulec jakiemuś zauroczeniu facetem. Bo nie wolno tracić kontroli, prawda? A ludzie…? Czym mogli ją zaskoczyć, skoro czytała w ich myślach? Czym mogli ją zafascynować, zauroczyć, kiedy jak na dłoni miała te wszystkie malutkie, wredniutkie kłamstewka, egocentryczne i „egofalliczne” myślonka?

Dotknąć jego piersi, jak wtedy, na wernisażu, przejechać dłonią w dół, poczuć przytłaczającą siłę, gdy w nią gwałtownie wchodzi, jego…

Karą były trzy potężne łyki wprost z butelki. I jeszcze trzy.

„Jesteś głupią, ulegającą zwykłej zwierzęcej chuci do wampira, nieszanującą się wiedźmą”.

Albo jakiś mocny wybielacz, jakiś totalny syf, żeby wyszorować płytki na tarasie…

I spać, „Transylvanian Concubine”.

Idź.

Spać.



IV. Czy ty i ja — to już „my”?


W kuchni świeciła się tylko lampa nad stołem, jak zwykle tworząc w swym kręgu centrum wszechświata. W tym centrum siedziała Adela, nie odrywając wzroku od ekranu laptopa przed nią. Popijała małymi łyczkami kawę z miniaturowej filiżanki i czytała coś przez zsunięte na koniec nosa okulary.

— Wcześnie wstałaś — powiedziała do stojącej w drzwiach wnuczki. — Dobre sny?

Dobre? To znaczy — miłe? Nie, nie były miłe.

Dziewczynie znowu stanęły przed oczami wyśnione ostatniej nocy obrazy. Stała na środku dziedzińca, wkoło widziała tylko mury, wysokie mury. To nie był kwadratowy dziedziniec ani też okrągły, miał wiele ciemnych kątów oddalonych od siebie w równych odległościach. Obracała się w histerii, bojąc się, że w którymś z nich czyha na nią coś strasznego, przerażającego.

Kręciła się w kółko, czując klaustrofobiczną panikę, aż z ulgą zobaczyła wychodzącą z cienia kobietę. Bała się jej, ale wiedziała, że musi ją zapytać, jak stamtąd uciec. Obudziła się na dywaniku obok łóżka. Czy to był dobry sen?

Amelia, szurając nogami w grubych wełnianych skarpetach, ziewnęła szeroko i potarła oczy.

— Świetne, świetne. Nie masz ekspresu? — Rozglądając się po blatach, znalazła tylko dużą puszkę z mieloną kawą.

Ekspresu czy kawy rozpuszczalnej brak. Nie cierpiała pluć fusami.

— Zaparz sobie w makinetce. — Adela, nadal czytając, wyciągnęła rękę w kierunku kuchenki gazowej. Na najmniejszym palniku stał dwuczęściowy dzbanek z metalu.

— Dostanę palpitacji serca po takiej kawie — mruknęła dziewczyna, nalewając wodę do pojemnika. — Śnił mi się jakiś zamek, właściwie jego dziedziniec, taki niby okrągły, ale…

Babcia, ściągając okulary, podniosła wreszcie wzrok na dziewczynę. Bawiła się nimi chwilę w zamyśleniu.

— To może być nawet ciekawe.

— Ten sen?

— To, jak dostajesz palpitacji. Tym zamkiem się nie przejmuj, śnisz to, co powinnaś. A dziedziniec ma kształt oktagonu. Rozmawiałaś już z Małgorzatą?

Oparta o kuchenny blat dziewczyna westchnęła z rezygnacją. Śni to, co powinna. Co za ulga, doprawdy! Jeszcze wczoraj byłaby wściekła, że dzieje się z nią coś, nad czym nie ma kontroli, a babka mówi o tym tak spokojnie, ale dzisiaj miała w sobie dziwny spokój. Jakby przez noc jakaś część niej pogodziła się z losem, jakby ta część — doroślejsza, mądrzejsza — zaczynała panować nad jej uczuciami. To nie czas na bunt i strach. To czas oczekiwania na więcej i więcej. Czas, by się otworzyć, wchłonąć to, co nadchodzi. Choćby to miała być rozmowa we śnie z kimś, kto nazywa się Małgorzata.

— Jeszcze nie. Mam się jej nie bać? — zapytała wolno.

— Nie. Gdybyś się tak wcześnie nie obudziła i dała dojść jej do głosu, już byś o tym wiedziała.

Adela nic jej więcej nie powie. Po prostu dziewczyna musi poczekać, aż owa Małgorzata utnie sobie z nią pogawędkę.

Spokojnie, wszystko ma jakiś sens, wszystko dzieje się według jakiegoś planu.

Otworzyła puszkę i wciągnęła mocny zapach. Wydawał jej się intensywniejszy, głębszy niż ten, który wydobywał się z pojemnika, który matka trzymała w domu. Ten zapach prawie odurzał, drażnił. Nasypała kawę do sitka, dolała wodę i postawiła dzbanek na gazie. Usiadła na wprost babci, podwijając jedną nogę pod siedzenie.

— Dlaczego mam kogoś zabijać?

Jednostajny szum komputera i tykanie zegara. Syk gazu z palnika. Krople spadające z gałęzi za oknem. Skrzywiła się i zamknęła oczy. Parę sekund intensywnego skupienia i wszystko ucichło. Adela skończyła czytać i zamknęła laptop, czekając, aż dziewczyna odetchnie i otworzy oczy.

— Żeby ktoś nie zabił ciebie. — Upiła kolejny łyk z filiżanki.

— Ale dlaczego?

— A dlaczego zabijają się ludzie? — odpowiedziała pytaniem na pytanie, wskazując na komputer. Czytanie porannych wiadomości rzeczywiście bywa depresyjne.

Kiwnięcie głową ze zrozumieniem, zamiast odpowiedzi.

— I tutaj też się tak napieprzają bez ograniczeń?

— Nie bądź wulgarna, moja droga. Oczywiście, że są ograniczenia. Na przykład trzeba mieć jakiś sensowny powód, żeby się wytłumaczyć, gdyby Kosiarze akurat bliżej się zainteresowali twoim przypadkiem.

Kawa zabulgotała w makinetce, a po kuchni rozniósł się delikatny zapach spalonej esencji. Amelia spojrzała w stronę kuchenki i bardzo zapragnęła, żeby pokrętło samo się przekręciło, odcinając dopływ gazu.

— Cholera! — krzyknęła, rzucając się do kuchenki. Ogień pod dzbankiem płomieniami sięgał plastikowej rączki.

— Gazem to ty się raczej nie baw, dobrze? Przynajmniej na razie. Wystarczy też dla mnie?

Adela wyciągnęła filiżankę w stronę dziewczyny.

— Kosiarze? Mroczni Kosiarze? — Słyszała to już gdzieś, chyba w jakiejś durnej kreskówce. I jeszcze Mroczny Żniwiarz.

Babcia chyba jednak nie była na bieżąco z popkulturowymi ikonami.

— Dlaczego „mroczni”? Kosiarze to coś w rodzaju policji.

— Żartujesz teraz.

— A wyglądam na rozbawioną? Nie mówiłam ci, że w naszym świecie też jest prawo, władza i zasady dobrego wychowania? Nie? To teraz już wiesz. Zawsze są jakieś zasady.

— No dobra, jeśli mogę zabijać w samoobronie, to dlaczego mówisz, że czarownice żyją krótko?

— Właśnie. To możesz sobie przemyśleć. — Adela wsadziła laptop pod pachę i wstała. — Za godzinę mamy być w twojej nowej szkole, ubierz się.

Ależ oczywiście. Przeniesienie w ostatniej klasie, po rozpoczęciu roku, ot tak. Super. Zapewne przyjmą ją tu bez pytań, z otwartymi ramionami. Pomijając już to, jak ona ma się uczyć, kiedy nieustannie musi kontrolować myśli, blokować doznania i wyostrzone zmysły. Owinęła mocniej ramiona długim swetrem, po czym powlokła się przez zimny korytarz do holu. W

kominku żarzyły się jeszcze resztki drewna, a na stoliku między fotelami stała dalej miska z resztką owoców. Wzięła banana i, starając się nie patrzeć na „Mnicha”, szybko wbiegła na schody.

Z tyłu domu stał murowany budynek, zapewne kiedyś będący stajnią, a obecnie przerobiony na obszerny garaż, w którym spokojnie zmieściłoby się z sześć samochodów. Wielkie drewniane wrota Adela otworzyła pilotem — skrzydła powoli rozsuwały się na boki po prowadnicach. W powiększające się wejście wpływała mgła, jakby chciała wszędzie towarzyszyć kobietom. Adela nacisnęła kolejny guzik na pilocie i pod sufitem garażu zamrugały świetlówki. Popękana betonowa wylewka pokrywała całą powierzchnię pomieszczenia wielkości małego hangaru. Pod białymi kiedyś ścianami stały półki z narzędziami, kanistry i zimowe opony. Na samym środku zaparkowano dwie duże terenówki ze wzmocnieniami. Jedna stała porządnie, w linii prostej do drzwi, gotowa do wyprowadzenia tyłem. Drugą, ochlapaną błotem, postawiono w poprzek, jakby ktoś wjechał tu w pośpiechu. Adela wskazała na czysty samochód.

— Masz prawo jazdy?

Dziewczyna kiwnęła tylko głową, myśląc, że posiadanie babci ma jednak niezaprzeczalne zalety, i chwyciła rzucone w jej stronę kluczyki.

— Jeśli wykręcisz nim tutaj i go nie uszkodzisz, będziesz miała prawie nowe auto. Czymś musisz dojeżdżać do szkoły.

Ta formalność zajęła dziewczynie minutę — tutaj mogła spokojnie jeździć w kółko. Wyjechała przed garaż.

— Dziękuję — prawie krzyknęła do wsiadającej Adeli. — To jest, to jest… — Chciała coś powiedzieć w tej wyjątkowej chwili, kiedy zostaje się obdarowanym przez babcię („Swoją własną prawdziwą babcię”) samochodem, o jakim od dawna marzyła.

— To jest range rover sport. — Adela najwyraźniej inaczej zrozumiała jąkanie się wnuczki. — Wypełnia lukę pomiędzy range roverem, największym SUV-em Land Rovera, a rasowym terenowcem, defenderem. — Dotknęła maski z czułością. Nie oglądając się na wnuczkę, ciągnęła dalej niby obojętnie, bo sama nie wiedziała, jak ma ukryć wzruszenie. Jąkanie wnuczki zrozumiała doskonale. — To auto, którego ze względu na jego konstrukcję nie można jednoznacznie zaliczyć ani do SUV-ów, ani do klasycznych terenówek. Sprawdza się na asfalcie i bezdrożach. Tutaj mamy range rovera sport z ośmiocylindrowym widlastym turbodieslem o pojemności trzy i sześć dziesiątych litra i mocy dwustu siedemdziesięciu dwóch koni mechanicznych, w bogatej wersji wyposażenia HSE. — Umilkła na chwilę. — Jedź, dziecko. Poprowadzę cię.

Zaraz za bramą Amelia zrozumiała, dlaczego babka używa tylko samochodów z napędem na cztery koła. Nie skręciły w stronę, którą przyjechała z mamą, ale wjechały w wąską ubitą drogę, prowadzącą przez las. Samochód szybko stracił dziewiczą czystość.

Dziewczyna nawiązała do ich rozmowy w kuchni:

— Kosiarze komuś podlegają, prawda? Jeśli są policją…

— Jak to policja. Władzy. Kiedyś, jako ludzie, Kosiarze byli Nieśmiertelnymi, walczyli między sobą, wierząc, że ten, który przetrwa, zyska coś tam plus rękę księżniczki. Wszyscy trafiają tutaj. Właściwie to idioci, ślepe narzędzia bez Mocy. Są niebezpieczni tylko przez swoją głupotę i wiarę w to, że spełniają misję.

— Cholera jasna, mogłabyś mówić jaśniej?

— Mówiłam ci już, że fakt bycia czarownicą nie zwalnia cię z obowiązku zachowywania się odpowiednio.

— Przepraszam. To kto tu rządzi?

— Triumwirat.

— To chyba dobrze?

— To zależy, który z nich trzech akurat ma przewagę.

Widzisz, oni są tu od zawsze, ale to nie znaczy, że są silni.

Wciąż próbują uzyskać władzę absolutną, ale od początku im się to nie udaje. I tak całą wieczność.

— Czy oni wiedzą, co jest w tej twojej następnej bańce?

— Gdyby wiedzieli, pewnie już by ich tu nie było.

— Nie lubisz ich.

— To nie jest, dziecko, kwestia lubienia lub nie. To jest nieustanna wojna. A zresztą, kto lubi władzę?

— Jesteś anarchistką, babciu?

— Twoja mama mówi, że hipiską.

— No dobrze, ale władza… to tacy goście z tej jasnej strony, nie?

— Tu nie ma jasnej strony, kochanie. Triumwirat tworzy troje demonów, nigdy nie byli ludźmi. Mają pecha: to demony lekko zdeklasowane, kiedyś byli bogami. Weles, Rod i Perun.

— Czekaj, czytałam coś w internecie! Perun to najważniejsze bóstwo Słowian…?

— Mama ci nie mówiła, że nie możesz wierzyć we wszystko, co przeczytasz w internecie? W każdym razie nie mają takiej władzy, jaką by chcieli. Niby pilnują praworządności, ale chcą dużo więcej. Potrzebują sługusów, bezwolnych narzędzi, takich jak Kosiarze. I wyznawców, by istnieć.

— To właśnie oni mi zagrażają?

— Każda czarownica przez osiem tygodni po Przemianie nie jest jeszcze, hm… w pełni swoich możliwości. I może być podatna na różne… sugestie. Zwijają więc taką, niby dla jej ochrony, jeśli biedaczka nie ma kogoś, kto by o nią zadbał, i robią jej regularne pranie mózgu. Zrobili z tego obowiązujące prawo.

— Ale po co?

— Fanatykami łatwiej kierować ( vide: Kosiarze). I mówi się też, że niektóre zostają Perperunami, nałożnicami Peruna, jeśli są naprawdę młode, bo Przemianę można przejść i w podeszłym wieku.

— A ty? Mama?

— My mamy Wolfenstein. W każdym razie tutaj nie sięga władza Triumwiratu i Kosiarze nie mają tu wstępu.

— A po ośmiu tygodniach? Restrykcje za uchylanie się od obowiązku służby?

— Potem to nam mogą nagwizdać. Są zbyt słabi, żeby mieć wpływ na czarownicę. Póki taka młoda jest w szoku, to, wiesz, każdy kit jej można wcisnąć. Albo nastraszyć. — Adela urwała.

— Dochodzimy do sedna?

— Właśnie. Jest sekta wampirów, bardzo stara, która ma na celu… Właściwie to nie wiem, czy mają jakąś konkretną ideologię. Uważają, że krew młodej czarownicy jest dla nich jakoś tam wyjątkowa i warto taką złożyć w ofierze. Ta sekta to już właściwie była legenda, bajka. Ale niedawno zaczęły ginąć młode… Albo sekta się reaktywowała, jacyś fanatycy postanowili być wierni tradycji, albo ktoś się głupio bawi.

— Ale tutaj…

— Tutaj nic ci się nie stanie. Tu jest Źródło Mocy.

Amelia nie wytrzymała już i parsknęła śmiechem. Babcia rzuciła jej surowe spojrzenie.

— Myszko, proszę cię, nie utrudniaj, no.

— Przepraszam.

Zmieniła bieg, spoglądając na drążek, by nie patrzeć na Adelę.

— Czy jest więcej takich bezpiecznych miejsc?

— Oczywiście. Najczęściej w okolicy Źródła osiedlają się rody, które dbają o swoje interesy. I chcą mieć święty spokój.

— To jak… latyfundia magnackie?

— Coś takiego. Triumwirat musi się z nimi… — Chrząknęła i poprawiła się: — …z nami liczyć.

Wyboista droga łączyła się z asfaltową, która prowadziła między zabudowania. To nie było miasteczko, tylko większa wieś. Domy stały wzdłuż drogi w ciasnej zabudowie. Pomiędzy nimi zdarzały się wąskie uliczki dojazdowe, prowadzące do domów stojących dalej. Babcia i wnuczka dojechały do małego, mogącego uchodzić za ryneczek, placu przed kościołem. Stojące wokół niego niskie, jednopiętrowe kamieniczki najwyraźniej zostały niedawno odrestaurowane. Prawie na każdej wisiała tablica informacyjna: „Urząd parafialny”, „Ośrodek Zdrowia”, „Biuro Sołtysa”. Żółta kamieniczka z plastikowymi, niepasującymi do niej oknami mieściła Niepubliczne Liceum Ogólnokształcące im. Gerharda Hauptmanna. Amelia zatrzymała się przed jego wejściem i zgasiła silnik.

— Fajna nazwa — powiedziała po chwili.

— A jaka fajna szkoła.

Kiedy weszły do budynku, wszystko zaczęło się dziać w przyspieszonym tempie. Amelia niemal biegła za babcią, kierującą się pewnymi, szybkimi krokami do sekretariatu. Potem obserwowała, jak sekretarka na jej widok najpierw staje na baczność, a zaraz potem wybiega z pokoju, by wywołać z lekcji panią dyrektor, która zjawiła się po dwudziestu sekundach. W

tym czasie Adela zdążyła już sprawdzić, czy wszystkie kwiaty doniczkowe w sekretariacie są należycie podlane. Potem weszła do gabinetu, prawie ciągnąc za rękę wnuczkę i oszołomioną dyrektorkę.

— Wandziu, to jest moja wnuczka Amelia. Od jutra będzie tu miała przyjemność pobierać nauki. W klasie maturalnej, czyli czwartej…

— Trzeciej — poprawiły ją obydwie i zamilkły zawstydzone.

— Może być trzeciej. Bez taryfy ulgowej, Wandziu, dziewczyna ma się uczyć. Wszystkie formalności załatwimy później, tak? Kiedy znajdziemy czas. Ty, Wandziu, blado coś wyglądasz, wiesz? Przepracowujesz się, moja kochana, i tyle.

— Adelo, ale ja muszę mieć świadectwa…

— Oj, Wandziu, no. Załatwisz to jakoś, tak? Amelko, weź

sobie podział godzin od pani sekretarki, nie stój tak. Ja mam o tym myśleć, dziecko? Lecimy dalej.

I poleciały. Na schodach usłyszały jeszcze wołanie dyrektorki:

— A jak dziewczyna ma na nazwisko?

— Jak to jak? To moja wnuczka. Hohenstauf!

Minęło może pięć minut, odkąd wysiadły z samochodu, a znalazły się w nim z powrotem. Oszołomiona Amelia trzymała kierownicę i nie ruszała się.

— Mała, co ci jest?

Odwróciła się do babci z pytającym spojrzeniem.

— Co to, kurwa, było?

— Nie wyrażaj się. Jak to co? Załatwiłyśmy ci przeniesienie.

— Załatwiłyśmy…?! Dlaczego tak traktujesz ludzi? Co ty wyprawiasz? Jesteś miejscową matką chrzestną, czy jak?

— Nie, jestem właścicielką tej szkoły. To znaczy nieformalną. Ja ją tylko finansuję. To szkoła prywatna, ale niepłatna. Dla młodzieży z okolicy, żeby nie musiała gdzieś tam dojeżdżać.

Patrzyła na babcię w osłupieniu, a potem zaczęła się śmiać.

I nie mogła przestać.

— Jesteś niesamowita.

— Wiem o tym. A teraz ruszamy dalej.

Zamglone przedpołudniowe słońce nie dawało ani ciepła, ani złudzenia, że świat jest weselszy. Może tylko drażniło tym, że to już nie to słońce sprzed miesiąca, którego promienie mogły jeszcze sprawiać przyjemność. Kobiety szły po zasypanych liśćmi alejkach małego cmentarza. Stare nagrobki sąsiadowały z nowymi, lśniącymi płytami z granitu, a bogate grobowce ze skromnymi mogiłami. Jak na każdym cmentarzu — teoretycznie i tak wszyscy lądujemy teoretycznie w jednym miejscu. Amelia pomyślała, że z tą teorią coś najwidoczniej jest nie tak.

— Mamy tu grobowiec?

— Kaplicę. Ale leżą tam tylko dwie z nas. Reszta rodziny pochowana jest w różnych miejscach na świecie.

Adela nie pamiętała, by w domu kręciło się dużo krewnych, by tętnił życiem. A tak podobno było w czasach młodości jej matki. Kuzynki przyjeżdżające na pikniki albo wakacje, ciotki i wujkowie pojawiający się w każde święta czy imieniny.

Salomea, babka Adeli, miała jedną córkę — Konstancję, choć sama posiadała czworo rodzeństwa — dwóch braci i dwie siostry. Jedna z nich też przeszła Przemianę. Zginęła rok później, próbując wypędzić mamunę z jakiejś kobiety, gdzieś u wybrzeży Rugii. A przynajmniej myślała, że ma do czynienia z mamuną — okazało się, że to jakiś mocniejszy demon. Rodzinny dom na Kaszubach po śmierci rodziców odziedziczyli bracia, a Salomea przeniosła się w okolice Karpacza i tutaj znalazła Źródło, przy którym chciała zamieszkać. Nie żeby było jakieś wyjątkowo silne, ale dodatkowym argumentem okazał się ktoś, kto już się tutaj osiedlił. Źródło od wieków nieformalnie należało do rodziny Ossiriensów, pochodzących z Hiszpanii wilkołaków.

Kiedy Salomea tu przybyła, musiała się spotkać z ich ostatnim potomkiem, Janem, by prosić o pozwolenie na osiedlenie.

Weszła do jego domu, składając kurtuazyjną wizytę, i jakieś dwie godziny później zostali kochankami. Pozostali nimi do końca jego życia, czyli przez następne dwa lata. W tym czasie spotkała młodego niemieckiego architekta, Hansa Grisebacha, i poprosiła go o zaprojektowanie domu, w którym chciała zamieszkać razem z Janem. Wolfenstein stanął w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym, zaprojektowany w dużej mierze zgodnie z jej wskazówkami. Tam też architekt przywiózł po latach Gerharda Hauptmanna, któremu miał stworzyć bajkowe domostwo. Może Salomea powiedziała mu za dużo, a może sam się domyślił, w każdym razie ich przyjaźń trwała do jej śmierci i pisarz dobrze wiedział, z kim miał do czynienia. Sam nie krył fascynacji miejscowymi wierzeniami o czarownicach. Jego dom — Wiesenstein — został zaprojektowany jako pomniejszona wersja domu Salomei.

Urodzona w roku tysiąc dziewięćset dwudziestym Konstancja była owocem chwilowego zauroczenia pewnym hiszpańskim kuzynem nieżyjącego już Jana, spędzającym lato w Wolfensteinie. Sama Salomea nigdy nie uznała za stosowne powiedzieć mu o ojcostwie ani wytłumaczyć córce, kim był jej ojciec. Unikała rodziny, zamykała się w swojej sypialni na całe dnie, coraz częściej widziano ją, jak pijana jeździ samochodem po leśnych drogach. Tam też ją znaleziono, w spalonym wraku.

Konstancja została w Wolfensteinie sama. W czasie wojny urodziła tu Adelę, też jedynaczkę. Nikomu nie powiedziała, kto był jej ojcem, jakby trzymała się rodzinnej tradycji — ważne, że zostawiła następczynię. Tutaj też zasłoniła córkę swym ciałem, kiedy za późno dostrzegła kulę lecącą w ich kierunku podczas zwykłego spaceru po lesie w tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym.

Tylko dwie czarownice leżały w rodzinnej kaplicy. Dwa małe sarkofagi. Adela utrzymywała sporadyczny kontakt z resztą rodziny, zapewniając ochronę i gościnę w Wolfensteinie każdemu z nich, jeśli wynikała taka potrzeba. Rzadko odwiedzała ich domy, a jeśli już decydowała się na wizytę, wybierała tych członków rodziny, którzy mieszkali przy Źródłach. Jednak zbyt była zajęta własnym życiem i pilnowaniem Wolfensteinu, by zawracać sobie głowę rodzinnymi spędami. Wyjątkiem był Emanuel Ossiriens, traktowany jako jeden z nestorów rodziny w Hiszpanii. Nikt nie wiedział, ile dokładnie ma lat, i nikt go nawet o to nie pytał.

Emanuel szanował Adelę i darzył ją wielkim zaufaniem.

Odpłacała mu tym samym.

Nie weszły do kaplicy, ku zdziwieniu Amelki, ale skierowały się do małego kamiennego kościółka. Już w mroku przedsionka otulił je słodkawy zapach — mieszanina starych drewnianych ławek, palonego tu kadzidła i kurzu. I ta cisza.

Przeszły nawą między dwoma rzędami rzeźbionych ławek, po czym zatrzymały się przed jednym z bocznych ołtarzy. Na obrazie święty Krzysztof przenosił na ramieniu Dzieciątko przez rwącą rzekę. Amelia przyglądała mu się przez chwilę, zastanawiając się, dlaczego babcia przyprowadziła ją akurat tutaj. Obraz jak obraz, jakich wiele — prawdopodobnie z początku dziewiętnastego wieku. Jego twórca musiał być prawdziwym artystą, nękanym demonami talentu. Musiał te demony mocno i często topić w alkoholu, bo święty miał koszmarnego zeza. Rozbieżnego. Właściwie jednym okiem patrzył na swojego pasażera, a drugim spoglądał na ścianę, gdzie wisiały szklane gablotki z wotami dziękczynnymi. Adela stanęła przy jednej z nich.

— Ten kościół stoi na Źródle, właściwie w samym jego centrum. Kiedyś było tu miejsce ofiarne, a potem, gdy przyszli chrześcijanie, kaplica, później jeden kościół, na jego miejsce jeszcze następny. Źródło to miejsce święte. Ten, komu pozwoli się oswoić, może czuć się bezpieczny w jego granicach. Można wzmocnić jego zasięg i siłę, umieszczając w nim mający odpowiednią Moc artefakt. Nasza rodzina posiada jeden z mocniejszych. — Wskazała na gablotę.

Za szkłem, na wyblakłym bordowym aksamicie, wisiały naszyjniki, brosze, korale — a każdy z tych okrytych patyną albo wyblakłych przedmiotów symbolizował przebrzmiałą tragedię, pragnienie czy szczęście ludzi, którzy oddawali to, co mieli najcenniejszego, by podziękować za łaskę lub też wybłagać wsparcie.

— To dobre miejsce, Amelio. Ludzie od zawsze przychodzili tu z wielką wiarą, może czasem zrodzoną w strachu, ale wiarą. Starali się mieć choć przez chwilę czyste sumienie, błagając o coś ważnego. I tutaj umieściłyśmy, to znaczy — umieściły, artefakt.

Amelia z niedowierzaniem spojrzała na dary wotywne.

Sznury korali z wyblakłymi wstążkami, łańcuszki z medalikami, drewniane różańce.

— Tutaj?

— Jeśli chcesz, żeby coś zostało nietknięte w jednym miejscu przez lata, może wieki, gdzie byłoby lepsze miejsce niż tutaj? Jak umieścić w kościele coś, co nie zostanie z niego ruszone?

— Oddać jako wotum…

Niepozorny potrójny sznur brzydkich ciemnych korali.

Wisiał w samym rogu gabloty, prawie niewidoczny wśród innych darów.

— Czarne perły. Wiesz, że nienoszone tracą blask, matowieją? Twoja prapra… ileś tam razy prababka Julia znalazła je przypadkiem, na pewnej wyprzedaży w Paryżu w tysiąc siedemset dziewięćdziesiątym piątym. Ciekawostka: to była wyprzedaż majątku biskupa d’Autun — dodała tonem salonowej konwersacji, jakby przekazywała jej pikantne ploteczki, ale widząc rozkojarzenie i całkowity brak zrozumienia ze strony wnuczki, zapytała, szybko i z nadzieją: — Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord?

Amelia, widząc, że waży się na szali jej dobra opinia w oczach babki, spróbowała odszukać w pamięci cokolwiek. Już miała się poddać, kiedy w ostatniej chwili odnalazła jakąś nić.

— Talleyranda, ministra Napoleona? — prawie krzyknęła triumfalnie.

Podobna ulga odmalowała się na twarzach obydwu kobiet, choć u każdej z innego powodu.

— Oczywiście. Tylko wtedy jeszcze nim nie był.

Czmychnął z Francji za rządów Dantona, udając, że jedzie z misją do Londynu. Stamtąd musiał uciekać dalej, do Stanów.

Zajmował się nieruchomościami, biegając za każdym dolarem, kiedy w marcu tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego piątego roku cały jego majątek w Paryżu został wystawiony na licytację.

Julia była we Francji z całkiem innego powodu. Zbyt lubiła ryzyko, by trzymać się z dala od „białego terroru”. W każdym razie zawitała na aukcję, zainteresowana mahoniowym pianinem, które wystawiono za śmieszną cenę, jedną czwartą wartości. I tak największym zainteresowaniem cieszyła się frywolna damska bielizna, która w setkach sztuk zalegała w mieszkaniu biskupa. Niepozorny naszyjnik licytowano jako ostatni, a Julia wyczuła, z czym ma do czynienia. To dziwne, że Talleyrand nie zabrał go ze sobą…

— Może nie wiedział, czym jest?

— On? Nie wiedział? Dziecko, Talleyrand był demonem, jednym z pośledniejszych, ale za to piekielnie inteligentnym.

Amelia zastanawiała się chwilę, zanim zadała pytanie:

— Sugerujesz mi tutaj, babciu, że Nawowie najchętniej prowadzą zwykłe ludzkie życie i potrafią też wyjść na świecznik, gonieni ambicjami?

— Ależ oczywiście. Dlaczego nie? Ale zauważ… — Tu wstrzymała się, zdając sobie sprawę, że mówi do wnuczki o rzeczach, o których ta nie miała prawa wiedzieć. — …ale musisz wiedzieć, że nigdy nie pchają się na sam szczyt.

Zadowalają się miejscem po drodze, wiedząc, że stamtąd można lepiej kierować wydarzeniami. Napoleon był człowiekiem, ale co by zrobił bez Talleyranda? Co się stało, kiedy nie słuchał jego rad dotyczących podboju Hiszpanii?

Widząc znowu zmieszanie i zaniepokojenie wnuczki, westchnęła.

— No dobrze: źle na tym wyszedł. Ludzie z otoczenia, tak się ładnie o nich mówi. Ale to oni pociągają za sznurki. Taki Wolf Messing chwilowo i nieudolnie oczarował Stalina, ale Beria… A Hitler? Najciekawsze jest to, że wszyscy mówili o tej jego okultystycznej obsesji, o Towarzystwie Thule, o szaleństwie Goeringa, opętaniu Himmlera i Hessa. A oni wszyscy, z Hitlerem na czele, naprawdę nic nie mogli. To Ewa Braun była czarownicą. I tak dalej… — zakończyła, widząc minę wnuczki. — Słuchaj, ty zdajesz maturę w tym roku… Nie uważasz…?

— Uważasz — przerwała Amelia na wszelki wypadek. — Co z tym naszyjnikiem?

— Julia miała szczęście, że zobaczyła perły pierwsza i rozpoznała, co ma przed nosem. Artefakt taki jak ten pokazuje swoją Moc dopiero w zetknięciu ze Źródłem albo z kimś, kto potrafi go obudzić.

— Obudzić?

— Kobiety z naszej rodziny mogą ożywić te perły, nie tylko po to, by lśniły. Wkładając je, zwielokrotniasz swoją Moc.

Amelia z nagłym pożądaniem popatrzyła na naszyjnik. Nie wiedziała, że wszystkie jej babki odczuwały kiedyś to samo.

Oblizała suche usta.

— Dlaczego ich nie nosisz?

— A po jakiego grzyba? Potrzebujemy ich, żeby Źródło chroniło Wolfenstein, żeby nie plątały mi się tutaj jakieś kreatury. Albo Kosiarze. Teraz Źródło jest mocne, jedno z mocniejszych, dlatego tak drażni Triumwirat. Nie lubią niezależności. Ale żeby je osłabić, musieliby usunąć naszyjnik.

Aby go usunąć, musieliby wejść w granice Źródła. A tego nie mogą. Proste, nie?

— A inni? — Zawahała się, czerwieniąc, zanim zadała następne pytanie: — Wiesz, wampiry, wilkołaki?

Adela odebrała jednak jej rumieniec nie jako oznakę zawstydzenia, że boi się o swoje życie, tylko jako rumieniec zmieszania z całkiem innego powodu.

— Dziecko, wybij sobie z głowy romantyczne mrzonki o seksownych wampirach. Nikogo nie oceniam i nie dyskryminuję, ale wampiry naprawdę nie należą do kręgu, w którym chciałabym, byś znalazła przyjaciół, a tym bardziej kochanka. Rozumiemy się?

Amelia zaniemówiła, a rumieniec dopiero teraz nabrał intensywności. Boże, że też wcześniej na to nie wpadła…! Facet, który nie uśmiecha się głupkowato, nie szepcze głupot do ucha i naprawdę może spełnić jej pragnienia. Poczuła, że to obiecywane „potem” właśnie zaczyna wychylać się zza rogu.

— Nikt nie może wejść w granice Źródła, jeśli ja o tym nie wiem. Źródło jest nasze, zaanektowane artefaktem nie do złamania. Oczywiście, że żyją tutaj inni, tacy jak my. Ale oni też liczą na ochronę. Chodź, musimy jechać do domu. Antośka pewnie już wróciła i denerwuje się, że nas nie ma.

— Właśnie, nie widziałam jej od wczorajszego popołudnia.

Czy ona znika, czy…?

— Ma swoje życie. Ostatnio udziela się przy wyszywaniu ornatów do kościoła. Bardzo jest tym przejęta.

Wracały do samochodu, prawie biegnąc. „Udawane” słońce dało sobie spokój i ciemne chmury wisiały nad górami. Zaczęło padać, najpierw spokojnie, a potem rozpętała się ulewa. Droga przez las przypominała już bagno.

— Skąd się wzięła Antosia?

— Salomea zobaczyła ją pewnej nocy nad kołyską Konstancji. Śpiewała dziecku, próbując wziąć je na ręce. Więc Salomea jej pomogła. Sprawiła, że ma materialne ciało. Antosia wychowywała moją matkę, zajmowała się domem, potem mną. I Martyną. I tobą też, na początku.

— Co?!

— A jak myślisz, gdzie po porodzie i Przemianie wylądowała Martyna razem z małym dzieckiem?

Obudził ją telefon, a raczej jego wibracje. Leżała na nim, bo schowany był w kieszeni płaszcza, a płaszcz przecież nadal miała na sobie. Przekręciła się niezdarnie na bok, próbując dostać się do kieszeni, ale tym razem poszukiwania nie zasługiwały na nagrodę godną Schliemanna. Ktoś zrezygnował, zanim odnalazła komórkę, za to prawie natychmiast odezwał się telefon stacjonarny. Wiedząc już, kto w takiej kolejności próbuje ją namierzyć, sięgnęła po słuchawkę.

— Piotruś?

— Martyna, rany boskie, od godziny masz dyżur. Gluś się pieni, bo i Robert, i ty dajecie dupy.

— Ja nie daję.

— Mam gdzieś twoje życie erotyczne. Zbierzesz się czy nie?

Zastanowiła się chwilę, walcząc z obowiązkiem, sympatią do chłopaków w pracy i świadomością własnej, jakże nowej i kuszącej, sytuacji życiowej.

— Jestem chora, cholernie chora, i biorę urlop na żądanie.

Piotr wyrzucił z siebie wiązankę, soczystą, mocno mięsistą, acz niepozbawioną nowatorskich sformułowań. Na koniec odezwał się już ludzkim głosem:

— Ty wiesz, że przez ciebie nie wyjdę na światło dzienne przez ponad dwie dobry?

— Też cię kocham, Piotr. Słuchaj, ustalcie nowy grafik, nie uwzględniając mnie. Rozumiesz? Nie wracam do pracy. Możesz powiedzieć Glusiowi. Wpadnę się pożegnać.

Ton Piotra od razu zmienił się w coś więcej niż życzliwe zainteresowanie.

— Masz nowy kontrakt? Ty, weź mnie wkręć, nie?

Martyna, choćby i na Grenlandii…

— Piotr, wyjeżdżam na dość długo, zabieram córkę ze sobą. Pogadamy później, OK?

— Ale pamiętaj…!

Wzięła długi prysznic, przebrała się w domowe ciuchy i z ulgą chwyciła wiklinowy koszyk pełen cudów i jej najlepszych przyjaciół — detergentów.

Hello, kochani — powiedziała z czułością, choć nie z tym rumieńcem podniecenia, jaki towarzyszył jej podczas ulubionego zajęcia, kiedy w koszyku znajdowała się butelka białego mleczka do czyszczenia, oznaczona etykietą z ogolonym na łyso umięśnionym brutalem, patrzącym na nią jednak dobrotliwymi błękitnymi oczami. Zabawa z Panem Properem to było dopiero coś.

Koło południa zjawił się Andrzej, lekko zaskoczony obecnością Martyny w domu. Świetnie znał jej rozkład dyżurów, więc miał prawo przypuszczać, że mieszkanie będzie puste. Nie ma to jak dobre miejsce na zaszycie się podczas wagarów.

Niestety, gdy otworzył drzwi swoim kluczem, wpadł wprost na Martynę, stojącą w przedpokoju z założonymi rękami. Zanim otworzył usta, przeleciały mu przez głowę ze trzy wymówki, tłumaczące w sposób wiarygodny, dlaczego przed południem nie jest w szkole. Najciekawsza była ta o alarmie i anonimowym telefonie do dyrekcji w sprawie podłożonej bomby. Nie zdążył jednak rozwinąć przed Martyną malowniczej wizji saperów w klasach, bo ona zaskoczyła go pierwsza.

— Dobrze, że jesteś.

— Też się cieszę, że tu jestem — odpowiedział z ulgą. Czy może być coś milszego niż pochwała za opuszczanie lekcji?

Martyna siedziała na stołku barowym i popijała rozpuszczalną kawę, przyglądając się, jak Andrzej przygotowuje sobie śniadanie. Na razie otworzył zamrażarkę i deliberował nad ewentualną wyższością walorów smakowych pizzy pepperoni nad swojską, z szynką i pieczarkami. Odwieczny dylemat.

— Mam nadzieję, że wczorajszy wieczór należał do tych bardziej udanych, Andrzejku?

Sięgnął po tę z szynką. Zawsze się zastanawiał, kiedy wreszcie odważy się wybrać coś innego. Dlatego wciąż nie przestawał próbować.

— Uhm. Dzięki za taryfę, tak przy okazji — mruknął, walcząc z tekturowym pudełkiem.

Skrzywiła się nad swoim kubkiem z kawą.

— Naprawdę nie wiem, jak możesz to jeść.

— Właściwe pytanie to: „Jak możesz coś takiego kupować i zapełniać tym zamrażarkę?”.

— Ha! Gdybym tego nie kupowała, obydwoje z Ami umarlibyście z głodu, usiłując zrobić sobie coś do jedzenia, puścilibyście mieszkanie z dymem albo przynajmniej poodcinalibyście sobie po parę palców.

Chłopak z nabożeństwem wsadził pizzę do mikrofalówki i nastawił program.

— A czyja to wina? Kto robi z nas kaleki życiowe, uniemożliwiając nam jakąkolwiek samodzielność, hę?

Otworzył szafkę i wyciągnął swój ulubiony talerz, który Martyna kupiła specjalnie dla niego po którejś całonocnej rozmowie, przerywanej jego płaczem przy opatrywaniu ran na twarzy. Gestem zaproponował też talerz dla niej, ale pokręciła głową.

— Biedactwo. A wasza bezradność nie wynika raczej z wygody?

— Nie zauważyłem, droga pani — odpowiedział z głębi lodówki.

— Keczup jest na półce na drzwiach.

Postawił butelkę i słoik z zielonymi oliwkami obok talerza.

— Nie ma już papryki konserwowej — zauważył z wyrzutem.

Wyciągnął rozmiękłą pizzę z mikrofalówki, rzucił ją na talerz i przyjrzał się jej podejrzliwie.

— Fajny ten gość, no wiesz… wczoraj — powiedział, obracając talerz wkoło.

Martyna wstała i podała mu sztućce z szuflady. Kiwnął głową z podziękowaniem.

— Fajny, fajny? — zapytała, robiąc sobie kolejną kawę.

— Fajny, fajny, zajebioza. I wiesz co? Znajomo wygląda.

Aktor, artysta, grajek?

Nie odpowiedziała, w skupieniu odmierzając łyżeczki cukru.

— Nie sądzę. Widziałeś go już?

— Nie udawaj, taką twarzą facet musi zarabiać i pokazywać się w reklamach.

Odkroił kolejny kawałek pizzy, obiecując sobie — w nadziei, że tamta pizza będzie może bardziej jadalna — iż następnym razem skusi się na to pepperoni. Odwrócił się do Martyny, zdziwiony jej milczeniem.

— No co? Przecież to niezłe mięsko. Nigdy nie spotykałaś się z kimś takim…

Usiadła na stołku obok. Spokojnie mieszała kawę, nie spuszczając wzroku z chłopaka. Powoli poruszył głową i spojrzał na kubek. Łyżeczka równymi, spokojnymi okrążeniami przesuwała się wokół brzegów, błyskając zawsze w jednym momencie. Widział już tylko ten błysk. Odstawiła kubek na blat równie spokojnym ruchem i zmusiła chłopaka, żeby odwrócił się w jej stronę. Siedzieli teraz, stykając się kolanami. Chwyciła lekko jego podbródek palcami i popatrzyła mu intensywnie w oczy.

— Andrzej, przypomnij sobie… przypomnij sobie dokładnie moment, kiedy Ami zbliżała się do was, a ty leżałeś na ziemi.

Nieruchomy wzrok, lekko zamglony — nawet nie mrugał.

— Przypomnij sobie, czy widziałeś kogoś obcego. Ktoś się wam przyglądał?

— Nie.

— Andrzej, popatrz w górę. Na wybuchające lampy i poza nie. Na dachy…

Przez chwilę się nie odzywał, łykając nerwowo ślinę.

Zmarszczył czoło z wysiłku, pierwsze krople potu pojawiły się na jego nosie.

— Troje ludzi. Stoją na… gzymsie kamienicy po lewej.

Wyprostowani jak posągi. Mają… wyglądają dziwnie… Są blisko.

— To znaczy…?

— Mają zaplecione warkocze, ale to faceci.

— Warkocze? — Zawsze istnieje ryzyko, że zahipnotyzowany świadek skupi się na najmniej ważnym szczególe, który wtedy przykuł jego uwagę. A z Andrzejem ryzyko takiego wypadku było podwójne.

— Powiedz jeszcze coś o tych facetach.

— Nie mogę, nie pozwala mi.

No proszę, wampirze oczarowanie. Nic z niego już nie wyciśnie, jeśli zablokowali go, widząc, że ich zauważył.

— Andrzej… jest jeszcze ktoś?

— Ami… ona wyciąga ręce…

— Dobra, wystarczy. Nic nie zapamiętasz z tego, co się wtedy wydarzyło, nic nie zostanie w twojej pamięci. Tylko w snach będziesz widział coraz więcej.

Sięgnęła po kubek kawy i z rozmysłem mocniej uderzyła łyżeczką o porcelitowy brzeg. Chłopak potarł dłonią spocone czoło i otrząsnął się, jakby miał dreszcze.

— Kurczę, chyba się przeziębiłem.

Martyna chłodną dłonią dotknęła jego twarzy.

— No, trochę jesteś ciepły. Słuchaj, dobrze śpisz ostatnio?

Odkroił kolejny kawałek pizzy, ale z rezygnacją odłożył sztućce.

— Śnią mi się czasami jakieś koszmary… ale to pewnie przez ten test z fizyki.

Wstała i otworzyła jedną z szafek kuchennych, pełną puszek i tekturowych pudełeczek. Przez chwilę lustrowała zawartość półek, nim sięgnęła po coś.

— Andrzej, dam ci taką herbatę… To na uspokojenie i dobry sen. I na odegnanie stresu przed fizyką. Pij to przed snem, OK? To taka prośba, chcę sprawdzić, czy to działa, jedna znajoma mi poleciła. Zgadzasz się?

Powoływanie się na fakt, że ma jej pomóc, zawsze zdawało egzamin. Wzruszył ramionami.

— Dobra, wypróbuję. Mam ci dać znać? — Przyglądał się małej papierowej torebce, którą mu podała.

Kiwnęła głową. Ze skupieniem ścierała z blatu resztki herbacianego suszu.

— I wiesz co? Zróbmy tak. Jeśli dalej będą ci się śniły koszmary, opisz mi je i przyślij mejla, dobra? Nawet jeśli zerwiesz się w środku nocy, to zapisz wszystko, co zapamiętasz…

— To taka terapia? Zapisane, oswojone, niegroźne?

— Właśnie. Zrobisz to dla mnie? — Zrobiła zatroskaną, poważną minę.

Roześmiał się, kręcąc z rezygnacją głową. Wyrzucił resztki jedzenia i wstawił talerz do zlewu. Czuł się słabo, jakby właśnie zaczynała atakować go gorączka. Przytrzymał się barowego stołka, tracąc równowagę.

— Mówiłem ci: jak możesz nas karmić tym świństwem…?

Coś mi niedobrze…

Chwyciła go pod ramię.

— Połóż się u Ami, prześpisz się chwilę, a potem odwiozę cię do domu.

Nie chciało mu się protestować.

Antośka rzeczywiście kręciła się po kuchni, mamrocząc coś pod nosem i wskazując co chwilę na zegar. Obie usiadły przy stole i zajęły się obiadem, z przesadnym zachwytem podchodząc do pomidorowej z lanym ciastem. W końcu staruszka stanęła nad nimi z założonymi na piersi rękami i groźnie przyglądała się ich talerzom.

— Antosiu, nic się nie stało. Wiesz, że gdybym wyjeżdżała, najpierw bym ci o tym powiedziała.

Niska, gniewna postać, podobna teraz do groźnego gnoma, prychnęła ze złością i pogłaskała po głowie Amelkę.

Dziewczyna, nieprzyzwyczajona do takiej wylewności, w pierwszym odruchu uchyliła głowę, ale skarcona wzrokiem Adeli przepraszająco spojrzała na Antośkę i pozwoliła się mocno przytulić. Tak naprawdę wcale nie miała ochoty się odsuwać.

Amelka spędziła popołudnie, snując się po domu i odkrywając kolejne korytarzyki, pokoje oraz schody. Z holu wkroczyła do olbrzymiego salonu, z przykrytymi pokrowcami kanapami i stolikami, a nawet leżącymi pod ścianą zrolowanymi dywanami. Pozbawione firan i zasłon wielkie tarasowe okna prosiły się o mycie. Z salonu do jadalni, następnego pokoju w amfiladzie, przeszła goniona odgłosem swoich głośnych kroków, odbijających się echem od pustych ścian. Długi stół w towarzystwie ponad dwudziestu krzeseł też spoczywał pod wielką jasną plandeką, mającą uchronić go przed kurzem. A może bardziej przed spadającym tynkiem z sufitu. Amelia błądziła, mijając pomieszczenia, w których drogie stare meble stały opuszczone, niepotrzebne, niszczejąc i blaknąc od słońca wpadającego przez niezasłaniane nigdy okna. Wędrowała po korytarzach, których ściany udekorowane były odklejającymi się tapetami, a deski podłóg skrzypiały ze starości, przykryte wytartymi i zakurzonymi dywanikami.

Dom był zaniedbany, wyremontowano tylko te pokoje, których potrzebowała Adela. Na piętrze do użytku nadawały się cztery pomieszczenia: sypialnia gospodyni, stary pokój Martyny, w którym teraz rezydowała jej córka, pokój gościnny i coś w rodzaju gabinetu. W ostatnim trzy ściany zabudowano sięgającymi sufitu półkami na książki, a czwarta prawie cała była oszklona — to stara biblioteka, w której teraz królowało wielkie biurko z dwoma komputerami i faksem. Pod oknem stał duży plazmowy telewizor, a obok niego, bezpośrednio na podłodze, mała wieża, ułożona z dekoderów, odtwarzaczy i jakichś wzmacniaczy. Dwa głębokie fotele postawiono dla wygody bliżej telewizora, a za nimi królowała wielka, obita pluszem kanapa, skrzypiąca starymi sprężynami przy każdej próbie znalezienia sobie na niej wygodnego miejsca. Pomimo swojej onieśmielającej wielkości oraz plączących się wszędzie kabli i przewodów pomieszczenie było przytulne i urządzone sensownie, tak, aby praca w nim nie męczyła. Wprawdzie wszędzie — na fotelach, stolikach i parapetach — leżały segregatory, ale był w tym jakiś ład, choć trudno by się doszukać w tym szaleństwie jakiejś metody.

Amelia spędziła tam większość wieczoru, siedząc przy komputerze. Ostatnio przeczesywała tak internet, kiedy pisała wypracowanie na temat wpływu twórczości Shakespeare’a na popkulturę. Sama była zdziwiona tym, co znalazła. O „Królu Lwie” i „Hamlecie” wiedzą wszyscy, ale czy ktoś pamięta o filmie „Saturn 3”, nawiązującym do „Burzy”? Teraz skupiła się na mitologiach. Wyszukiwarka, setki, tysiące linków, zawężanie poszukiwań, porównywanie. Wszystko o legendarnych stworach.

„Taa, legendarnych” — pomyślała z przekąsem.

Co jakiś czas zjawiała się Antośka, najwyraźniej sprawdzając, czy dziewczyna gdzieś nie znikła. Za każdym razem pokręciła się po pokoju, przekładając segregatory z miejsca na miejsce, głaskała dziewczynę po głowie i wychodziła, by wrócić po półgodzinie i robić to samo.

Adela przyszła do niej koło dwudziestej, ubrana w grubą kurtkę, z kluczykami do samochodu w ręce.

— Coś się dzieje z Edną, muszę zabrać ją do weterynarza.

Nie czekaj na mnie. Jadę do Jeleniej Góry, mogę wrócić w nocy.

Oderwała zmęczone oczy od ekranu.

— Czekaj, pojadę z tobą!

— Nie, zostań. — Adela machnęła ręką. — I nie bój się, nie ma bezpieczniejszego miejsca dla ciebie niż ten dom. Antośka zostanie z tobą — dodała konspiracyjnym szeptem.

— Żebym nie uciekła?

— Żebyś czuła się pewniej.

Dom mówił. Skrzypieniem drewna, cichym pogwizdywaniem wiatru, przenikającym przez framugi okien, brzęczeniem rynien. Szeptał po swojemu. A ona czuła się coraz pewniej w tym miejscu. Zaczynała do niego należeć, tak jak oswojony już hol należał do niej. Korytarze i pokoje stawały się znajome. Z godziny na godzinę wszystko było coraz bardziej zrozumiałe, a ją samą znowu wypełniał spokój, poczucie, że jest w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze. Nie miało to nic wspólnego z kolejnymi stronami przeglądanymi w sieci, to coś w niej samej porządkowało jej uczucia, układało emocje do odpowiednich przegródek. Nieświadoma zmian, jakim podlegała, czytała stronę za stroną, nie dziwiąc się, że każde zdanie, każdą nazwę, datę, fakt zapamiętuje bez wysiłku czy nawet chęci. Nie zauważyła, że przerzuca strony co parę sekund — tyle zajmowało jej nawet przeczytanie długiego opracowania „Kalevali”. Razem z tekstem źródłowym.

Napisała mejla do Andrzeja, przyjacielskiego i o niczym.

Tłumaczyła, że ze względu na babcię musi zostać i tutaj będzie zdawać maturę. Parę wykrętów i zrozumiałych tylko dla nich dwojga dowcipów miało uspokoić przyjaciela. Przynajmniej na jakiś czas. Obiecała, że zaprosi go na weekend, jak tylko się jakoś urządzi. Obiecała wyjaśnienia, kiedy się zobaczą. Dawno nie kłamała na taką skalę w tekście zajmującym zaledwie pół strony. Nie potrafiłaby tego powiedzieć przez telefon, od razu wzbudziłaby w nim pewność, że coś ukrywa.

Wyczekiwany telefon zadzwonił koło dziesiątej wieczorem.

Mama, trochę nieobecna, rozkojarzona, ale traktująca ją inaczej niż wcześniej. Rozmawiała z nią nie jak z córką, którą zostawiła na koloniach, na wakacjach u babci, ale jak z koleżanką, z którą ma wspólne sekrety. Coś takiego może schlebiać — matka zaczynała traktować ją jak partnerkę, ale z drugiej strony… jeśli mama stawała się przyjaciółką, to kto będzie mamą? Nie oszukujmy się, dorosłość dorosłością, bycie czarownicą — w porządku, ale musi być ktoś, kto… pomyśli? Zatroszczy się, pokieruje? Przejmie odpowiedzialność, nazwijmy rzecz po imieniu.

Przeciągnęła się, wstając, i poczuła wszystkie bolące od parogodzinnego siedzenia przy komputerze mięśnie pleców.

Usiadła na jednym z foteli, a po chwili włączyła telewizor.

Przerzucała bezmyślnie kanały, aż zatrzymała się na jakiejś komedii. Nawet nie próbowała wciągnąć się w fabułę perypetii miłosnych, tylko przymknęła oczy. Kiedy się obudziła, na ekranie rozgrywała się malownicza masakra maczetą.

Przełączyła na jakiś kanał muzyczny i podkręciła dźwięk.

Antosia znowu gdzieś znikła, akurat teraz, kiedy dziewczyna naprawdę miała ochotę coś zjeść. Zeszła do kuchni, włączając po kolei lampy na galerii, schodach i w holu, tańcząc do jakiejś piosenki, w której wokalista wrzaskiem żalił się, że ktoś go zabija, i żądał logicznie, by go pogrzebano. Machała głową na boki, pozwalając, żeby włosy tańczyły we wszystkie strony.

Włączała wszystkie lampy i lampki w kuchni („Nie przesadzajmy z tą znajomością świata mroku, tak?”).

Przygotowała parę kanapek i termos z herbatą, obiecując sobie, że jutro zmusi babcię do kupienia ekspresu do kawy.

Porozmawia też z nią o stanie domu, przecież kwestie finansowe nie powinny być przeszkodą w doprowadzeniu go do normalnego stanu. Powoli wracała z tacą na górę, rozglądając się po drodze, planując już zmiany i remont. Oczywiście muszą zachować charakter domu, ale malowanie i cyklinowanie parkietów nie zaszkodziłoby jego urokowi.

Przypomniała sobie o czymś, co znalazła dzisiaj, myszkując po domu. Zostawiła tacę w bibliotece i szybkim, niecierpliwym krokiem przeszła ciągnącym się w głąb domu korytarzem do pokoju, który najbardziej jej się dzisiaj spodobał. Zielony salonik — tak go nazwała. Ciemnozielone tapety w złote pasy i cudowne lekkie biedermeierowskie meble. Gdyby tylko mogła zamieszkać właśnie w tym pokoju — wystarczyłoby tylko wstawić tu łóżko i oczywiście posprzątać — poczułaby się tu naprawdę fantastycznie. Zakochała się od pierwszego wejrzenia w fornirowanym orzechem sekretarzyku z nadstawką pełną malutkich szufladek i szafeczek. Otwierała je po kolei, czując delikatny, zwietrzały zapach perfum, wymieszany ze starością i kurzem. Zastanawiała się przy tym, kto trzymał tutaj swoje listy, tajemnice i ważne drobiazgi. A może też fiolki i flakoniki z truciznami? W wyobraźni już widziała siebie, uczącą się przy nim, czytającą albo piszącą listy, prawdziwe listy na czerpanym papierze. I najważniejsze — w tym pokoju wisiał obraz Friedricha, „Podziwianie księżyca”, wersja z parą. Jeśli Adela mówiła prawdę — a teraz dziewczyna była skłonna wierzyć w każde jej słowo — był to oryginał. Właściwie szła do tego pokoju nie po to, by jeszcze raz obmyślić plan przemeblowania, ale żeby rzucić okiem na ten obraz.

Prawie przebiegła korytarz i otworzyła ciężkie drzwi, takie same jak wszystkie prowadzące do pokojów na piętrze. Weszła do środka i dotknęła ściany obok framugi, szukając włącznika.

Powinien gdzieś tu być, zaraz przy wejściu. Weszła tutaj po południu, w dziennym, choć słabym świetle oglądała wszystkie pokoje i wtedy wydawały się jej bardziej… prawdziwe, niesamowite. Teraz czas na pełny widok. Włącznika nie było po prawej stronie drzwi, gdzie zgodnie z logiką powinien się znajdować, bo skrzydło uchylało się w lewo. Otworzyła szerzej drzwi, by rozjaśnić pokój choć światłem z korytarza. Na dobiegającą z biblioteki ledwo słyszalną muzykę kolejnej piosenki nałożył się nowy, wyraźniejszy dźwięk: silnik samochodu i chrzęst żwiru na podjeździe, dochodzące zza okna.

Dziewczyna jeszcze raz spróbowała dłonią zbadać ścianę za drzwiami, zanim zejdzie do Adeli — pewnie drzwi wejściowe były zamknięte, a Antośki znowu nie widać. Zapyta ją od razu, co myśli o remoncie i czy nie ma nic przeciwko temu, żeby wnuczka od razu zamieszkała w zielonym saloniku. Próbowała zobaczyć coś w ciemności, zmuszając wzrok do zmiany nasilenia, ostatecznie jest się czarownicą, tak? Pasiasty wzór tapety przesuwał jej się jednak przed oczami, jak te trójwymiarowe rysunki, które wydają się poruszać.

Wreszcie jej palce natrafiły na coś twardego i odstającego od ściany. Przybliżyła twarz, próbując dojrzeć, czy to włącznik.

Oczywiście, to był włącznik, ale nie przytwierdzony do ściany, tylko wiszący smętnie na dwóch drutach, jakby ktoś wyrwał go w złości. Poszukała palcami miejsc, gdzie powinna naciskać plastikową płytkę i wcisnęła ją. Efektem był mały niebieski błysk, suchy trzask i całkowita ciemność, która zapanowała w całym domu. I cisza, kiedy umilkła muzyka. Zaklęła ze złością.

Ten dom nie wymaga kosmetycznego remontu, tylko wyprucia z niego flaków, czyli wszystkich instalacji. Wyszła z pokoju, starając się patrzeć nieruchomo przed siebie, żeby kontury widzianych przedmiotów nie zostawiały tych cholernych smug.

Na dole trzasnęły drzwi wejściowe. Przyspieszyła kroku, kierując się w stronę galerii.

— Adela? Gdzie są korki, bo, cholera, właśnie je wywaliło?

Doszła do galerii, gdzie — dzięki tym wielkim oknom, przez które wpadało światło księżyca — było jednak trochę jaśniej niż w korytarzach. Przechyliła się przez poręcz w stronę holu.

— Adela? — krzyknęła jeszcze raz, ale z mniejszą pewnością siebie.

Próbowała dojrzeć cokolwiek na dole. Wprawdzie wysoko umieszczone okna doświetlały galerię, ale pozostawiały dół holu w mroku. A takiego holu jeszcze nie widziała, całe oswajanie go straciło jakąkolwiek moc. Był obcy, niepokojąco cichy, jakby cienie, czekające do tej pory w zakamarkach, pod stolikami i w kątach, zaczynały wreszcie przeciągać się po długotrwałym ukrywaniu się w skrytkach i kryjówkach. Dojrzała wreszcie jakiś ruch. Ciemna postać wchodziła na schody, które trzeszczały pod każdym jej krokiem. Poruszała się powoli, choć nie niepewnie, ale najwyraźniej obserwując dziewczynę. Amelia zamarła. To na pewno nie była babcia. Choćby dlatego, że babcia nie ma prawie dwóch metrów wzrostu, a jej oczy nie świecą w ciemności chłodnym niebieskim blaskiem. To coś zbliżało się, pokonując schody, zaś kiedy weszło na galerię, powolnym krokiem skierowało się w jej stronę. Cisza potęgowała każdy odgłos i oddech. Nie mogła się ruszyć. Poczuła, jak włoski na jej karku stają dęba, a przez plecy przechodzi falami delikatne mrowienie.

Więc to jest Obecność? Tak wyczuwa się tych innych? Stała sparaliżowana i jednocześnie z ciekawością czekała na rozwój wypadków, jakby jakaś siła, spokój, utwierdzały ją w przekonaniu, że będzie potrafiła zrobić coś, by obronić się, kiedy tylko tego zapragnie. A może, jako dziecko swojej epoki, wychowane na filmach, w których zawsze w ostatniej chwili głównej bohaterce udaje się uciec, czekała z tym bezsensownym spokojem, aż wydarzy się coś niespodziewanego, co podpowie jej, jak się uratować?

Postać zatrzymała się dwa metry przed nią i powoli wyciągnęła rękę w jej kierunku. Wtedy dziewczyna zareagowała błyskawicznie, ale było to działanie odruchowe, całkowicie niezależne od jej woli. Wyrzuciła ręce przed siebie, pozwalając, by siła, która skupiała się w jej dłoniach od pierwszej chwili, gdy poczuła strach, uwolniła się wreszcie i uderzyła w przeciwnika. Intruz wygiął się do tyłu pod jej naporem i przeleciał przez barierkę, zaczynając swój lot ku dołowi, wprost na kanapę stojącą pod galerią. Dziewczyna przechyliła się ponad balustradą, chcąc z satysfakcją obejrzeć końcowy efekt tego lotu, jednak to, co zobaczyła, wcale jej nie uspokoiło. Bo nie mogło.

Obserwowała wszystko jakby w zwolnionym tempie. Intruz leciał na plecach z szeroko rozpostartymi w powietrzu rękami, złączył nogi i przełożył je płynnie nad sobą, wykonując całkiem prawidłowy obrót w tył. Spadając, tylko odbił się nogami od kanapy i wyleciał w górę z powrotem, lądując w przysiadzie na balustradzie, zaraz obok dziewczyny.

Para idiota, antes de que te hagas daño a ti misma o ha alguien! 2 — powiedział niskim głosem i choć nie znała hiszpańskiego, wydawało jej się, że jest bardziej rozbawiony niż wściekły.

Oderwała kurczowo ściskające barierkę ręce, cofnęła się o krok i znowu wyciągnęła dłonie przed siebie.

Bruja, o paras o te haredaño! — odezwał się kolejny raz.

Tego też nie zrozumiała, ale kiedy w ułamku sekundy zeskoczył z barierki i znalazł się obok niej, domyśliła się, co ma na myśli. Chwycił ją mocno, uniemożliwiając jakikolwiek ruch sztywno przyciśniętymi do boków rękami. Czuła zapach skórzanej kurtki, opinającej jego ramiona. Szarpnęła się, ale uścisk był zbyt mocny. Nie mogła oderwać oczu od święcących nad nią niebieskich punktów. Pochylił się, zatrzymując twarz kilka centymetrów od jej oczu.

— Przestań się wygłupiać — powiedział po polsku, prawie bez obcego akcentu.

Czuła rosnącą siłę, choć nie wiedziała, jak ma jej użyć.

Trzask na dole. Obydwoje spojrzeli w stronę drzwi wejściowych, które otworzyły się i wpuściły do holu wiatr razem z suchymi liśćmi i światło księżyca. To był tak malowniczy widok, że w normalnej sytuacji Amelia zapewne usiadłaby z zachwytu. Teraz jednak zdobyła się tylko na krótki chrapliwy krzyk:

— Adela!!!

Babcia stanęła w drzwiach w towarzystwie Edny.

— Co wy tam wyprawiacie w ciemności? — zapytała, kierując się w stronę schodów. — I dlaczego nie ma światła?

Chłopak kiwał się na jednym krześle, opierając nogę o drugie, na którym siedziała sztywna Amelia. Onieśmielał ją — nigdy dotąd nie spotkała kogoś takiego. Po pierwsze, jak przedstawiła go Adela, był wilkołakiem. Po drugie, był jakimś tam dalekim kuzynem, a ona nigdy nawet nie marzyła, żeby mieć kuzyna. Zwłaszcza takiego. Bo po trzecie i chyba najistotniejsze — był jednym z najprzystojniejszych, najbardziej pociągających facetów, jakich kiedykolwiek spotkała.

Testosteron roznosił się w powietrzu przy najmniejszym ruchu jego ciała. Kiedy płynnym ruchem ściągnął swoją skórzaną kurtkę i zarzucił ją na oparcie krzesła, które wydało się nagle mebelkiem dla krasnoludków. Pod kurtką miał tylko zwykły i porozciągany czarny T-shirt oraz zawiązaną wokół szyi bandanę.

Kiedy siadał przy stole, lekko tylko podnosząc nogę nad oparciem krzesła. Kiedy mocno oparte o stół umięśnione śniade ramiona przykuwały nieustannie jej wzrok, a ona nie mogła się zmusić, by spojrzeć na jego twarz. Chryste, czy tacy faceci naprawdę istnieją?! Z tą pociągłą twarzą, czarnymi oczami i mocnymi brwiami, na które co chwilę spadały długie do podbródka czarne włosy, mógłby być modelem. Poprawiał fryzurę leniwym ruchem, przeciągając dłonią niesforne kosmyki z jednej strony czoła na drugą, a te prawie natychmiast wracały na swoje miejsce. I ta jego pewność siebie…

Wtedy, na galerii, puścił Amelię i jednym skokiem znalazł się na schodach przy Adeli, podrywając ją do góry i przytulając jak dziecko. Podniósł ją na wysokość swoich oczu i obrócił się wkoło, a podniecona Edna ocierała się o jego jeansy.

— Witaj, Adelo Hohenstauf, najpiękniejsza z moich ciotek.

— Witaj, Diego Ossiriens, najnieznośniejszy z wszystkich wilkołaków.

Amelia stała nadal na galerii, zdając sobie nagle sprawę, że mimo braku światła widzi prawie całkiem wyraźnie.

— Amelio, przedstawiam ci, choć, jak myślę, już się poznaliście — Diego José Ossiriens, twój… kuzyn w którejś tam linii.

Amelia tylko głośno przełknęła ślinę. Zamiast skupić się na sytuacji, pomyślała, że przy całej swojej gloryfikacji historii i faktów Adela po macoszemu traktuje wyjaśnianie jej stopni pokrewieństwa, czy to przedstawiając wnuczce pierwszego kuzyna, jakiego ta ma okazję poznać, czy tłumacząc, która to prababka popełniła jakieś tam szaleństwo.

— Wywaliło korki — powiedziała jednak, bardzo sensownie.

„Brawo! — pomyślała jednocześnie. — Brawo, pewna siebie czarownico i córko Martyny «Zachowaj Godność w Każdym Momencie»”.

— Diego, kochanie, zajmij się tym. A my zrobimy herbatę, prawda, Amelio? Jesteś głodny? Nie spodziewałam się ciebie dzisiaj…

Chłopak, najwyraźniej świetnie obeznany z domem, zniknął w korytarzyku prowadzącym do piwnicy, ale zanim to zrobił, uścisnął przyjacielsko oniemiałą dziewczynę, jakby chciał dać do zrozumienia, że nie czuje urazy za tamto powitanie, a jednocześnie pokazać Adeli, że będąc w jej domu, ma zamiar zachowywać się grzecznie i przyzwoicie.

Teraz zaś siedzieli w kuchni. On zażerał się górą kanapek, przygotowanych przez Antośkę, która nagle jakoś się znalazła. I mruczał z zadowoleniem (jak pies?) przy każdej pieszczocie staruszki, która, chodząc po kuchni, powtarzała tylko: „Dziecko, dziecko”, ale tym razem brzmiało to całkiem inaczej. To było czyste uwielbienie. Amelia starała się ignorować małe ukłucia zazdrości. Diego śmiał się i przekomarzał z Adelą, opowiadając o drodze do Wolfensteinu i powodach, dla których odwiedził ciotkę. Oparł ramię na krześle Amelii, a ona poczuła mocniejsze mrowienie na karku. Wcale nie było wywołane Obecnością.

— Znowu mu się naraziłeś, tak? Jak możesz polować za plecami Emanuela?

— To była zabawa, nie polowanie. Zresztą i tak miałem przyjechać, prawda?

Popatrzył na Adelę jakoś poważniej, znowu poprawiając włosy. Kobieta przez chwilę wytrzymała jego spojrzenie i kiwnęła głową. Diego pochylił się nad Amelią, uśmiechając się szeroko.

— Bardzo się przestraszyłaś? Przykro mi. Też się zdziwiłem, że w domu jest ktoś, kto nie jest Adelą. Ale nie atakuję od razu wszystkiego, co się rusza…

— Zaskoczyłeś mnie. Adela zapewniała, że nikt, ale to nikt nie może wejść w granice Wolfensteinu — powiedziała cicho, starając się, żeby głos jej nie zadrżał. Ani ze złości, ani upokorzenia, ani z… innych powodów.

Zmierzwił jej włosy gestem, jakim obdarza się małe dziecko albo psa.

— Oczywiście. Nikt spoza rodziny.

Zaśmiał się znowu, po czym sięgnął po kubek z herbatą. I właśnie wtedy zrozumiała, że mimo powalającej urody i aury męskości otaczającej kuzyna nie uważa go już za obiekt godny pożądania. Przez ten śmiech. Przez to jego rubaszne zachowanie, poddawanie się pieszczotom Antośki i przez to, że Adela traktuje go jak szczeniaka, a on wydaje się z tego bardzo zadowolony. A kiedy, zirytowany ciągłym poprawianiem kosmyków, nałożył zwykłą cienką metalową opaskę, wyciągniętą z kieszeni kurtki, sprawiając, że włosy wreszcie trzymały się z dala od twarzy — już całkiem stracił urok w jej oczach. I stał się tylko kuzynem Diegiem. Kuzynem, po którym można się spodziewać głupich dowcipów, ale który może być też pomocny. Jeśli następnym razem znowu wywali korki. I tego będzie się trzymać. Wstała od stołu i wymamrotała pożegnanie.

Miała trzy godziny na sen, zanim będzie musiała się zerwać i zdążyć do szkoły na ósmą. Licząc czas na długi prysznic, mycie włosów, ubranie się i makijaż.

Zmusiła się, by popatrzeć na Diega. Przytrzymała jednak wzrok na jego szerokich, opiętych czarną bawełną ramionach.

Zbyt długo. Koszulka nagle pękła na dwie części i spadła z niego jak zdmuchnięta mocnym wiatrem. Chłopak bez słowa popatrzył na swój nagi tors, a potem na Amelię. Lekko tylko podniósł brwi w zdziwieniu, tak jak zwykła robić to Adela. Dziewczyna potarła czoło w zakłopotaniu.

— Kochanie, mówiłam ci. Musisz kontrolować wszystkie pragnienia, nawet te niewyrażone zbyt dokładnie — powiedziała babcia znad swojej filiżanki.

Siedzieli przy stole, rozmawiając, długo po tym, kiedy chłopak skończył wreszcie jeść. Diego już się nie uśmiechał, szczerząc radośnie zęby. Gdyby teraz Amelia go zobaczyła, przypuszczalnie zmieniłaby kategorię, do której przyporządkowała uroczego kuzyna. Miał poważną, zaciętą twarz, wyglądał na dużo starszego niż poprzednio. Cienie na policzkach pod mocno zarysowanymi kośćmi i spojrzenie czarnych oczu spod brwi całkowicie pozbawiały go chłopięcego uroku. Adela bawiła się łyżeczką do herbaty.

— Nie mów mi, że przysłał cię tu za karę? Coś się dzieje albo będzie się dziać i Emanuel obstawia rodzinę w Nawii. A ty mi powiesz, o co chodzi.

— Nie wiem, naprawdę nie wiem. Zobaczymy, co będzie.

— Och, Diego, nie mów do mnie jak dalajlama. Jeśli coś się dzieje, muszę wiedzieć, ze względu na Amelię.

— Mam zostać tutaj aż do odwołania, tyle wiem. — Teraz się uśmiechnął, ale nie uśmiechem, jakim denerwował Amelię.

To był raczej uśmiech drapieżcy niż jowialnego kuzyna. — Ale chyba nie będę się nudził…

Adela trzepnęła go łyżeczką po dłoni, sprawiając, że jego skóra w kontakcie ze srebrem zaczerwieniła się, tworząc mały ślad po oparzeniu.

— Diego, kiedy ty dorośniesz? Masz dwadzieścia jeden lat.

— No właśnie! — Przestał się uśmiechać, a chwilę później rozejrzał się po kuchni. Wstał i przyniósł popielniczkę leżącą na kredensie, schylając się po drodze, by pogłaskać psa. — Jak z nią jest? Który to tydzień? Pierwszy?

— Skąd wiesz? — Spojrzała na niego zdziwiona i sięgnęła po papierosa. Pstryknęła palcami, a wywołana tarciem opuszków iskra z suchym trzaskiem rozżarzyła tytoń.

— Przecież widzę, u suki zawsze poznam…

Adela odchyliła się do tyłu, krztusząc się ze śmiechu.

— Mówisz o Ednie! — Otarła łzy ze śmiechu.

— Oczywiście, że o Ednie. To dopiero pierwsze dni.

— Właśnie. Nigdy nie była kryta, a ta ciąża to jakiś przypadek. Parę dni temu spędziła całą noc w lesie, ale tutaj nie ma żadnych psów. Ani wilków… — Spojrzała wymownie na chłopaka.

— Adelo, dopiero przyjechałem — powiedział prawie poważnie. — Poza tym dorosłem. Nadal wierzysz w tę przepowiednię?

— Oczywiście. Rodzanice powiedziały wyraźnie: „Pies z jej hodowli zadziwi świat, choć na zbyt krótko”. Nadal nie tracę nadziei.

— Mówiłem ci przecież, kobieto, że to chodziło o mnie…

— Uśmiechnął się, uderzając się w pierś.

— Wiesz co? Wolę wierzyć, że naprawdę chodzi o wyhodowanie championa. Choćby przez to „zbyt krótko”. — Zamilkła na chwilę. — Cóż, przecież nie usuniemy. Martwię się tylko tym zachowaniem. Jest słaba, ledwo chodzi, ciągle śpi, to wygląda jak jakaś infekcja. Weterynarz mówi, że nic jej nie jest, ale boję się o nią… — Popatrzyła w kąt kuchni, na legowisko suki.

— A co z twoją wnuczką?

Kobieta ocknęła się z zamyślenia.

— Trzy dni. Właściwie dobrze, że jesteś. Ktoś musi ją trenować. Posługiwać się mieczem i… walczyć. Ja już jestem za stara… — Oczekiwała, że Diego jak zwykle zaprzeczy, ale chłopak miał już zajęte myśli kimś innym. Adela ze zrozumieniem uśmiechnęła się pod nosem.

— Z tego, co widziałem, da sobie radę, chociaż przy okazji może pozabijać trochę przypadkowych gapiów…

— I tak straty nie będą tak duże, jak tamte, gdy pewne szczenię latało mi po domu z pampersem na dupsku i obgryzało wszystkie wartościowe meble.

Uśmiechnął się, czule poklepując ją po dłoni.

— A Martyna?

— Martyna… ma swoje sprawy do załatwienia. Obawiam się, że zacznie się naprawdę bawić. Ona kocha ryzyko, a teraz już nie musi się obawiać o córkę. Twierdzi, że może wyśledzić sektę, która zajmowała się ostatnio młodymi czarownicami.

Słyszałeś o tym?

— Emanuel mi coś mówił.

— Bardziej niepokoi mnie to, kto jej ten pomysł podsunął.

Wiesz, że kiedy ona poczuje podniecenie przed walką albo choć szansę, by ją poczuć, jest nie do opanowania. Dlatego jak na razie trzymała się od wszystkiego na odległość. Teraz… teraz nic jej już nie zatrzyma.

— Aż tak? Ale sama mi mówiłaś, że tak może być.

Przepowiednia Rodzanic mówi, że ona…

— Wierz mi, nie cierpię mieć zawsze racji. A ona już zna przepowiednię, choć nie powinna.

Kosiarz bez słowa wysłuchał Welesa, bez najmniejszego drgnienia na twarzy. Jeżeli mają pozwolić sekcie działać i jej nie przeszkadzać — tak właśnie będzie. Weles wie, co robi, a ich zadaniem było wykonywanie poleceń, bez zastanawiania się, czy to ma sens. To było tak proste, tak ułatwiające wszystko.Pilnowali porządku, chronili władzę, która za nich myślała. Czy może być bardziej sprawiedliwy układ?

Słysząc pukanie w kratkę konfesjonału, wstał szybko, żegnając się żarliwie.

Jest coś niepokojącego w pustym domu, do którego wraca się wieczorem. To nie niepokój o ciemne kąty, w których może się coś czaić, czy o ciszę pomieszczeń, w których nawet każdy oddech jest głośny — to wyraźna nieobecność tych, którzy do tej pory byli częścią pojęcia „dom”. Inaczej też przyjmuje się taką nieobecność, jeśli jest chwilowa — drażni, niepokoi, ale w granicach zwykłej tęsknoty. Wracanie do domu, który właśnie przestaje nim być, przypomina o zmianach. Jeśli wszędzie stoją kartony, czekające na wyniesienie, pełne tych wszystkich pozornie nieważnych rzeczy, które tworzą najbliższe otoczenie, można smutek zamienić na pełną ciekawości ekscytację, zastanawiając się, jaki będzie kolejny rozdział życia, kiedy rozpakowane kartony oddadzą już to wszystko, co pozwala oswoić, udomowić nowe miejsce. Jednak kiedy zmiany nie są związane z pakowaniem, przeprowadzką, a końcem o wiele bardziej ostatecznym — dom zmienia się sam, wyczuwając, że oto właśnie staje się sceną ostatniego aktu.

Nie włączyła nawet lamp w przedpokoju ani w salonie.

Wróciła na kanapę, która przygarnęła ją poprzedniej nocy, i tak samo jak wczoraj pomyślała, że zostanie na niej do rana.

Przesunęła się trochę w prawo, tak, by, nie wstając, dosięgnąć barku, w którym stała kolejna butelka. Nie szukała szklanki, odkręciła tylko zakrętkę i wzięła trzy szybkie łyki. Nie zdziwiło jej, że przesuwając się, zostawiła ciemne smugi na białej tapicerce. W świetle byłyby ciemnoczerwone.

Amelka już tu nie wróci. Nie zostawi porozrzucanych butów w przedpokoju, nie położy swojej torby z książkami na blacie w kuchni. Nie będzie awantur o nieposprzątany pokój ani przekomarzania się, jaki film obejrzą razem wieczorem. Matki, których dzieci dorastają, odczuwają syndrom opuszczonego gniazda, ale to smutek wywołany troską o siebie — „Co będzie ze mną?”. Martyna spokojniej przyjmowała zmianę w życiu, tym bardziej że gniazdo pozostanie całkiem puste. Ami tu nie wróci, bo jej, Martyny, już tu nie będzie. A stworzony dla córki dom teraz stanie się już tylko pokojem hotelowym. Na jakiś czas. Na krótko. Na chwilę oddechu po takim dniu jak dziś. Po takim wieczorze.

Po południu odwiozła Andrzeja do domu, kolejny raz wymawiając się od kawy z jego mamą, która już od jakiegoś czasu bardzo chciała przedyskutować, czy aby Andrzejek nie za często bywa u Amelki. Przecież jako matka Martyna też musi się niepokoić reputacją córki i mieć jakieś pojęcie, czym to może grozić. „To mi pachnie pieluchami” — zwykła mawiać mama Andrzeja, jakby akurat sprawa przypadkowej prokreacji potomka była tym, czym najbardziej powinna się przejmować.

Ale czyż takie życiowe zmartwienie nie było idealnym tematem do rozmów z przyjaciółkami? Już dawno nauczyła się i zrozumiała, że problem, którego nie dostrzegała — nie istniał.

Dla własnego bezpieczeństwa nie traktowała więc poważnie rzeczywistości, w której mąż miał kochankę, a jedyny syn był gejem. O nie… taka rzeczywistość nie istniała, przysłonięta jej wizją świata. A w tej wizji największym złem była Martyna Hohenstauf, która pozwalała, aby pod jej dachem córka uwodziła niewinnego chłopca. Może nawet gwałciła? To był temat, który przy kawie można omawiać, wzdychając i rzucając gromy na zdemoralizowane samotne kobiety. Jak taka ma wychować córkę, kiedy sama nawet męża nie ma?

W drodze do szpitala Martyna wstąpiła do cukierni, w której zwykle wszyscy z oddziału kupowali ciasta na różnego rodzaju zwyczajem uświęcone okoliczności, teoretycznie tępione przez administrację państwowej placówki. Wpadła do kanciapy z ekspresem tylko na chwilę. Rozejrzała się po niej, wiedząc, że robi to po raz ostatni. Bez wzruszenia czy nadmiernego sentymentu sięgnęła po swój kubek i podstawiła go pod ekspres.

Z przyzwyczajenia jeszcze raz dla porządku przeliczyła ilość czarnych płytek w mozaice na podłodze, a kiedy już kończyła (zawsze sto trzydzieści jeden), wszedł Piotr. A może cień Piotra?

Od dwóch dni nie wychodził na zewnątrz.

— Martyna, Jezus kochany, czy ty sumienia nie masz?

Byłaś u Glusia?

— Nie, i nie mam zamiaru…

— Nie możesz tak, to porzucenie pracy, przecież narobią ci smrodu…

— Nieistotne. Piotruś…. Mam prośbę. — Sięgnęła do torebki. — A właściwie dwie. Pierwsza sprawa: po drodze byłam w personalnym…

— W haerze byłaś… — Podniósł z belferskim zacięciem wskazujący palec. Panie z personalnego pouczały ich nieustannie, że to nie kadry, nie personalny, nawet nie dział zarządzania zasobami ludzkimi (którym były przez jakiś czas), ale HR jest ich prawidłową nazwą, wizytówką i hasłem wywoławczym. HR, rozumiecie, medyczne tumany?!

— Ta, w haerze. I akurat dali mi dla was wszystkich bony.

Święta idą, nieprawdaż?

— Prawdaż — uprzejmie przytaknął Piotr, patrząc na parę identycznych kopert w swojej ręce. Nie wierzył w ani jedno słowo.

— To wzięłam wam, co będziecie łazić, taa? — dokończyła Martyna, nawet nie siląc się, by brzmiało to prawdopodobnie.

Przecież i tak nie mogło. Napiła się kawy i przymknęła oczy z rozkoszy. — Piotruś, ten ekspres to dar niebios, wiesz?

Położył delikatnie koperty na klejącym się od brudu blacie.

Wcześniej zajrzał do jednej z nich — małe, niepozorne bony towarowe miały wartość jego rocznych zarobków. Wyraźnie pobladł.

— Co jest grane, stara? Wygrałaś w totolotka? Czy to ta nowa praca?

Poklepała go po policzku.

— Piotruś, nie męcz, nie rób scen. Druga sprawa: zostawiam ci klucze do mojego mieszkania. Mniej więcej na tydzień przed świętami wprowadzisz się tam z rodziną i grzecznie przypilnujesz mi chałupy przez powiedzmy jakieś…

dziesięć, dwadzieścia lat, co?

— Martyna, nie stać mnie na wynajęcie…

— Kto mówi o wynajęciu? Będziesz o nie dbał i pilnował.

Mój prawnik skontaktuje się z tobą potem… Jezu, no nie rób takiej miny, mam ci zaproponować kasę, żebyś się zgodził?

Piotr patrzył na nią osłupiały. Z jednej strony widział już, jak razem z żoną i córką spędzają święta w swoim mieszkaniu, a nie w malutkim pokoju mieszkania teściów, ale z drugiej — poczuł ścisk w żołądku. Martyna się z nim żegnała. Przecież mogła sprzedać mieszkanie albo zostawić je do wynajmu. Ale ona wybierała się gdzieś, gdzie nie potrzebowała kasy. Przyjrzał się jej uważnie.

— Masz raka?

Prychnęła ze śmiechu.

— Piotr, bierz te klucze. I pamiętaj, dopiero przed świętami, dobrze? Na razie jeszcze będę go potrzebować. Jeśli… jeśli nie zdążę się spakować, proszę cię, zróbcie to za mnie. Myślę, że Ami zgłosi się później. — Potarła ręką czoło. — Kiedyś… kiedyś zjawi się po moje rzeczy. Dobrze?


Podszedł bliżej i przytulił ją mocno. Gdy mówiła o córce, głos jej zadrżał, jakby tylko na tę sekundę uświadomiła sobie, co znaczą jej własne słowa. Stali tak chwilę, kołysząc się, jakby tańczyli do jakiejś melodii.

— Mati, jeśli coś się dzieje, możesz mi powiedzieć…

Oderwała się od niego i popatrzyła mu w oczy. Wcale nie płakała, nie miała zmartwionej miny, a tego się spodziewał. Była taka jak zawsze — opanowana, z ironicznym uśmiechem.

— Wszystko jest w najlepszym porządku. Właśnie zaczynam najlepszy rozdział swojego życia. Możesz mi zazdrościć. — Klepnęła go w plecy. Sięgnęła po torebkę i już w drzwiach odwróciła się jeszcze raz, wyciągając rękę w stronę papierowych toreb stojących na małym stoliku. — Dla ciebie są pączki, a dla Roberta dwadzieścia marcepanków. Macie komisyjnie sprawdzić, czy zje je za jednym zamachem, tak jak zawsze się przechwalał… Reszta ciastek — tak jak zwykle, według stałego zamówienia. Aha! I powiedz chłopakom, że anuluję wszystkim pożyczki. Oprócz Glusia. Swoje raty ma przekazywać na jakiś zbożny cel. Najlepiej na premie dla was.

Patrzył jeszcze długo na drzwi, w których znikła, i słuchał oddalających się kroków. Uwierzył już, że słyszy je po raz ostatni.

Pojechała na Biały Prądnik, do Sabiny. Z trudem zaparkowała na małym placyku przed blokiem, decydując się na miejsce między śmietnikiem a trzepakiem. Fascynujące, że dla budynku, w którym mieszka sześćdziesiąt rodzin, więc sześćdziesięciu potencjalnych właścicieli samochodów, zaplanowano parking na dziesięć pojazdów.

Na klatce schodowej jak zwykle nie było światła. Tym razem to jednak nie zaniedbanie administracji czy chuligańska fantazja — to ojciec Sabiny uporczywie starał się, by w nocy na klatce zalegały ciemności. Z wiekiem tracił wzrok, ale w mroku widział jeszcze całkiem dobrze. Sztuczne światło rozpraszało go, a uporczywie czekał na NICH, bo wiedział, że ONI przyjdą nocą. Sabina jakoś dawała sobie radę, tak z jego obsesjami oraz niekontrolowanymi wybuchami Mocy, kiedy przychodził kryzys, jak i z problemem braku kontroli nad zwieraczami.

Równocześnie zajmowała się dwójką nadaktywnych dzieci, z których jedno było dwuletnim wilkołakiem (po tatusiu), a drugie — neurotyczną panienką w wieku lat jedenastu. Szczeniak gryzł wszystko, co wpadło mu w ręce, czasami rzucał się z okna, chcąc złapać przelatujące gołębie, ale chował się dobrze.

Neurotyczne dziewczę z niecierpliwością czekało na swoją Przemianę, wyładowując swoje niezadowolenie, wywołane irytującym brakiem Mocy („Ja mam najgorzej!”) i obowiązkiem szkolnym, przeważnie na matce, zadręczając ją nieustannie pytaniami retorycznymi („Dlaczego mi się to przydarza?!”), jak i egzystencjonalnymi („Jak ja mam żyć bez tej kurtki, którą widziałam, za jedyne trzysta dziewięćdziesiąt dziewięć złotych i dziewięćdziesiąt dziewięć groszy?!”). Sabina potrafiła jednak udzielać odpowiedzi wieloznacznych i enigmatycznych, po których córka nigdy nie wiedziała, czy jej pytania mają jakąkolwiek moc sprawczą.

Zanim Martyna dotarła do drzwi na pierwszym piętrze, natrafiła na eleganckiego starszego pana, który, nie zważając na egipskie ciemności, uparcie studiował spis lokatorów. Stanęła za jego plecami.

— Liczycie, że sekta ma wizytówkę na drzwiach? — zapytała cicho.

Nie odpowiedział, ale powolnym ruchem sięgnął pod płaszcz.

— Chyba że w trosce o młode władza przydzieliła każdej rodzinie ochroniarza. To by tłumaczyło pana obecność.

Odwrócił się do niej powoli, przybierając przyjemny wyraz twarzy.

— Troszczymy się o wszystkich. Szczególnie w tych trudnych dniach chcemy dać wsparcie, pomoc, podsunąć rozwiązanie…

— Nie wątpię. Cóż, jestem pod wrażeniem tak daleko idącej przezorności Triumwiratu.

— A pani jest rodziną O’Brienów?

— Ależ skąd. Jestem zaniepokojoną obywatelką. Wie pan, chcę dać wsparcie, pomoc, podsunąć rozwiązanie… — Uśmiechnęła się krzywo i tyłem wyskoczyła na półpiętro. — Rozumie pan, szczególnie w tych trudnych dniach…

Sabina otworzyła jej, trzymając na biodrze syna, obgryzającego kurze udko. Z pokoju córki dobiegały rytmiczne uderzenia ciężkiego metalu. Sama Sabina uśmiechnęła się promiennie na widok gościa, jedną ręką przytrzymując chłopca, a drugą tworząc szybko dźwiękoszczelną zasłonę, która momentalnie zatrzymała dudnienie dobiegające zza czarno pomalowanych drzwi, przystrojonych wizerunkami białych czaszek z czerwonymi różami w zębach.

— Właź, ciotka, sto lat cię nie było. Chodź, chodź, do kuchni, trochę zajęta jestem. Edmundzie… — Zwróciła się do blond aniołka szczerzącego w uśmiechu wyraźnie przerośnięte kły. — …synu mój, teraz grzecznie pooglądasz bajeczkę. — Posadziła go na skórze, leżącej obok telewizora, i szybkim ruchem palcami stworzyła pole mogące od biedy uchodzić za klatkę. — Mamusia musi sobie teraz porozmawiać… — Przerwał jej głośny wrzask. — Nie krzycz, bo mamusia będzie musiała cię wytłumić, a wtedy nie usłyszysz „Teletubisiów”, tak?

Poprawiła chustę, owiniętą wokół głowy jak opaskę, i potrząsnęła długimi srebrnymi kolczykami, złożonymi z wielu malutkich dzwoneczków. Delikatny brzdęk przypominał efekt dźwiękowy, jakim w amerykańskich filmach dla dzieci podkreśla się delikatność skrzydełek wróżek.

— Fajne, nie? Zrobiłam je, żeby zagłuszać czasem bachory, nie używając Mocy. Tylko po całym dniu brzęczenia sobie prosto w uszy mam wrażenie, że eksploduję. Napijesz się czegoś? Zjesz ciasto?

Martyna przytaknęła, wchodząc do kuchni. Dominowały w niej pęki suszonych ziół — zwisały z przymocowanej do sufitu drewnianej konstrukcji, z karnisza i z uchwytów do szafek kuchennych, pamiętających świetność nowoczesnego dizajnu lat siedemdziesiątych. Mała kuchnia, długie wąskie pomieszczenie z jednej strony zabudowane szafkami, miała też coś w rodzaju kącika jadalnego, umieszczonego na samym jej końcu, pod oknem. Składał się z dwóch krzeseł i przybitej do parapetu większej deski do krojenia, wystającej akurat na tyle, by postawić na niej dwa kubki. Martyna wciągnęła z lubością zapach mięty i szałwii, wymieszane z innymi, kręcącymi w nosie woniami, których źródła nawet nie próbowała odgadnąć.

Sabina, w przeciwieństwie do niej, należała do tych czarownic, które uważały, że prawdziwa magia i alchemia to umiejętność gotowania. I pieczenia — przypomniała sobie nagle, widząc, jak przyjaciółka wyciąga z piekarnika lekko zarumieniony sernik. Są serniki, od których zapachu może zakręcić się w głowie. Ten właśnie do takich należał, nie tylko ze względu na swoją sernikową doskonałość, ale i z powodu paru dodatków, jakie zawierał. Tarty pokrzyk daje mnóstwo radości podczas jedzenia, a także po, kiedy toksyny zaczynają krążyć w organizmie.

Sabina była mistrzynią w dobieraniu składników tak, by ten, kto zje kawałek ciasta, czuł euforię, ścigając motyle, albo przerażenie wizjami przyszłości (niekoniecznie prawdziwymi, ale dość sugestywnymi). Przyjęła od Sabiny talerz z konkretnym kawałkiem i powąchała go, zamykając oczy.

— Tylko ty potrafisz takie cuda czarować…

Sabina machnęła ręką, niby że to drobiazg, ale gdyby Martyna tylko się skrzywiła albo odpowiednio nie pochwaliła wypieku, mogłaby po zjedzeniu swojej porcji odkryć nagle, że ma ogromne wrzody w różnych miejscach ciała. Szczególnie że jakiś czas temu Sabina zrobiła się okropnie nerwowa. Dokładnie od urodzenia Edmundzia i odejścia kolejnego mężczyzny jej życia. Samotnie wychowując dzieci, nie zawracała sobie głowy pracą zarobkową, zadowalając się zyskami z okazjonalnych fuch: rzucenia klątwy, spreparowania miłosnej mikstury czy nafaszerowania odpowiednim specyfikiem czekoladek, które miały zostać sprezentowane jakiejś pracownicy Urzędu Skarbowego. W podbramkowych sytuacjach wypełniała na zlecenie zeznania podatkowe, nasączając PIT-y zaklęciem sprawiającym, że nikt nigdy nie miał do nich żadnych zastrzeżeń. Brak kasy całkowicie ignorowała, a delikatne sugestie Martyny o ewentualnym wsparciu finansowym zbywała machnięciem ręki.

— Mów, jak leci. Co u Amelki? — zapytała. Jako jedna z nielicznych Nawów miała kontakt z córką Martyny, oczywiście dziewczyna znała ją jako zwykłego człowieka.

Wyciągnęła ze zlewu dwa kubki, umyła je i sięgnęła po puszkę, w której najprawdopodobniej znajdowała się kawa.

Najprawdopodobniej. Do kuchni wdarła się głośna muzyka, a zaraz za nią pojawiła się Zuza, wysokie jak na swój wiek, blade dziecko z blond włosami sięgającymi pośladków. Rzuciła smutne spojrzenie na Martynę, potem na sernik.

— Witaj, czarownico Hohenstauf — powiedziała egzaltowanym tonem.

Martyna podniosła brwi i powoli odwróciła się do Sabiny, która machnięciem ręki dała znać, że nie chce jej się nawet tłumaczyć, co przechodzi z córką.

— Witaj, Zuzanno O’Brien, prawie czarownico — odpowiedziała poważnie, przechwytując wdzięczne spojrzenie Sabiny.

Dziewczynka wyprostowała się dumnie, kiwnęła z godnością głową i zaraz tę godność straciła, wygiąwszy usta w podkówkę, kiedy matka zasłoniła jej dostęp do blachy z sernikiem, wskazując na drugi, mniejszy placek leżący obok.

Zuza ostentacyjnie pociągnęła nosem.

— Tak, w tym domu na każdym kroku spotyka mnie dyskryminacja i niechęć. Własna matka okazuje mi, jak bardzo nie pasuję do tej rodziny, wytykając mi braki…

Sabina przewróciła oczami, najwyraźniej przyzwyczajona do podobnych przemówień.

— Weź sobie, dziecię drogie, placka, który twoja wredna matka upiekła wyłącznie dla ciebie i w trosce o twoje życie, żebyś mogła doczekać chwili, kiedy nie będziesz się już czuła odrzucona oraz dyskryminowana.

— Tak, sarkazm zamiast zrozumienia. Oto co mnie spotyka w domu rodzinnym. — Zuza ukroiła sobie kawałek i położyła go na jedynym czystym talerzyku, który leżał na półce. Był różowy i przystrojony wizerunkiem obdarzonej sztucznym uśmiechem lalki o chorobliwie nieprawidłowych proporcjach.

Dystyngowanie skinęła głową Martynie i, wychodząc, zwróciła się jeszcze do matki: — Nie widziałaś gdzieś mojego tamagotchi?

Sabina pokręciła głową, a dziecko wyszło z kuchni, by zaraz z trzaskiem zamknąć za sobą drzwi do pokoju, odcinając się od dołującej ją matki i jej gościa. Czarownice popatrzyły na siebie ze zrozumieniem, na jakie stać tylko rodziców nastolatek.

Martyna wróciła do przerwanej rozmowy.

— Amelka, no właśnie… Jest już po.

Na te słowa Sabina odwróciła się nagle od kuchennego blatu, wprawiając w ruch swoje suto marszczone spódnice, zszyte z indyjskich szali.

— Bogowie wszelkiej maści! No i co? Wszystko w porządku?

— Tak, jest u Adeli. Zostanie tam do końca — odpowiedziała Martyna, widząc panikę w oczach przyjaciółki.

Ta odsunęła jednym ruchem stojące na blacie pod ścianą słoiki z przetworami i usiadła na wolnym miejscu. W słoikach poruszyły się delikatnie małe gałki oczne.

— Mati, ty żyjesz z dala od tego wszystkiego, ale teraz dzieją się straszne rzeczy… Sekta wampirów…

— Wiem wszystko. Przecież tu żyję, bez względu na to, czy się angażuję, czy nie.

— Więc wiesz, że sekta atakuje tylko te młode, które nie należą do starych rodów? — Strach w oczach Sabiny. Ten strach mówił wszystko. Umierała z niepokoju o swoją córkę. — Kosiarze nadal interesują się tylko młodymi, którym i tak rodziny zapewnią azyl w Źródłach. Wszystkie młode, które zginęły z rąk sekty, tak naprawdę nie miałyby się gdzie schronić.

— Wiecie już coś więcej?

Za każdym razem, kiedy Martyna zwracała się w ten sposób do Sabiny, czuła lekkie poczucie winy. Tylko lekkie. Też powinna spotykać się z innymi czarownicami na konwentach, też powinna dbać o coś więcej niż własne interesy. Przeważnie ignorowała te lekkie ukłucia winy, tłumacząc się przed sobą, że wystarczy zaangażowanie Adeli w sprawy ogółu — ona miała pilnować tylko dobra Amelki. Taki był plan. Fakt, że w los jej córki jakoś dziwnie wplótł się też wątek dotyczący ogółu, był

dość niewygodny. Teraz tłumione latami poczucie winy za swój egoizm uwierało ją tym mocniej, że zdała sobie sprawę, jakim błędem było mniemanie, iż wystarczy się odciąć i zająć sobą, by wszystko ułożyło się po jej myśli.

— Jakiś czas temu Marta miała w ręku jednego z sekty.

Całkowity przypadek. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić, zjawili się Kosiarze i przejęli go od niej, nie pozwalając nawet zadać mu paru pytań. A wiesz, że potrafiłaby wyciągnąć z każdego, co tylko chce… Nic więcej nie wiadomo. Facet zniknął. Większe klany wampirów oficjalnie odcinają się od działań sekty, mówią nawet wprost, że to jakaś prowokacja, uderzająca w ich dobre imię. Ale Marta uważa, że ten, którego miała w ręku, to bardzo stary wampir…

Przerwał jej wrzask i huk wyrywanych z impetem drzwi.

Obydwie zerwały się i w ułamku sekundy były już w małym pokoju, do którego prowadziły poprzednio drzwi z trupimi czaszkami. Cisza, która zapanowała po umilknięciu dudniącej muzyki, powoli zapełniała się pojedynczymi, cichymi wybuchami dobiegającymi z różnych miejsc w pokoju. Najpierw wieża ze sprzętem grającym, stojąca na półce nad łóżkiem, potem mały telewizor, ustawiony na stercie książek pod oknem.

Wszędzie — na biurku, podłodze i niepościelonym wąskim łóżku — leżały kawałki szkła z eksplodujących wcześniej żarówek. Przez pozbawione szyby okno wpadał zimny wiatr. Z

szuflad i szafek małego regału, którego częścią było biurko, dobiegały ciche pyknięcia — to poupychane tam gadżety i zapomniane kalkulatory wybuchały dyskretnie, tłumione przygniatającymi je szpargałami. A w środku tego pokazu sztucznych ogni kilkanaście centymetrów nad podłogą lewitowała córka Sabiny. Jej bezwładnie opuszczone ręce drżały lekko, naprężone, wygięte w tył ciało przebiegały dreszcze, a pochylona głowa kiwała się przy każdym spazmie. Po długich jasnych włosach przebiegały z suchym trzaskiem małe iskierki.

Sabina bezradnie oparła się o framugę drzwi.

— Ja pierdzielę. Dlaczego teraz?!

— Może dostała jakąś wiadomość? Albo…

Martyna rzuciła się do salonu. Edmundzio siedział dalej przed telewizorem, zapatrzony w kolorowe monstra. Ojciec Sabiny spał na kanapie, pochrapując przez sen. W sekundę wróciła do pokoju. Sabina przerzucała bałagan na biurku, wreszcie spod sterty książek wyciągnęła telefon komórkowy.

— Jeśli to wiadomość, to teraz się tego nie dowiemy — powiedziała, pokazując Martynie popękany wyświetlacz.

Dziewczynka nadal wisiała w powietrzu. Obie czarownice przypatrywały jej się z przejęciem.

— Moja mała córeczka będzie już miała swoją Moc — westchnęła Sabina, ocierając łzy.

Martyna spojrzała na nią z zaciekawieniem i lekką zazdrością. Dla przyjaciółki Przemiana córki nie była katastrofą ani porażką. Stanowiła po prostu kolejny naturalny próg w życiu. Nie tylko się go spodziewała i była pewna, że nadejdzie, ale nawet czekała na niego z taką dumą, z jaką Martyna przyjmowała każdy kolejny krok w zwykłym życiu Amelki.

— Sabina, wiesz, że masz Kosiarza na korytarzu? — zaczęła ostrożnie, nie mając zamiaru wywoływać teraz żadnej paniki.

Przyjaciółka skwitowała ten fakt machnięciem ręki, jak zwykła często reagować. Oparły się o ścianę, obserwując przedłużającą się lewitację dziecka.

— Aa, może mi naskoczyć. Oni chcą tylko te, które po praniu mózgu albo wrócą do rodzinnego Źródła, albo… kiedyś je odziedziczą. A my guzik mamy, nie?

To brzmiało rozsądnie. Co jakiś czas słyszało się o otumanionej czarownicy, która przepisywała swoje rodowe dobra na rzecz Triumwiratu. Ba, nawet stare już czarownice, które w młodości miały nieszczęście przejść nowicjat, nadal oddawały większą część dochodów, podobnie jak swoje usługi.

Mieć taką w rodzie to problem, który nie sprowadzał się jedynie do bezsensownych dyskusji o władzy przy świątecznym stole w Noc Kupały. Sabina się nie bała — nie miała Źródła ani nie odznaczała się jakąś wyjątkową Mocą. Jej problemem była więc tylko sekta. Patrzyła z miłością na córkę, ale jej twarz powoli zmieniała się pod wpływem strachu o to, co teraz będzie.

— Umówiłaś się już z kimś na pobyt małej w Źródle? — zapytała Martyna, spokojnie analizując sytuację.

Kosiarz był na zewnątrz, można go więc wykorzystać jako eskortę, jeśli odpowiednio sugestywnie wmówią mu, że przewożą dziewczynę na Kopiec. Sama się nim zajmie, dając przyjaciółce czas na zapakowanie dzieci do samochodu. Nie mogły tu zostać. Wprawdzie Sabina wytworzyła jakieś ochronne zapory, wzmacniając je zwykłym elektronicznym systemem alarmowym, ale to zbyt duże ryzyko. Mała sama może wyjść z mieszkania, chcąc bezmyślnie uwolnić się spod ośmiotygodniowej kurateli.

Sabina zagryzła usta i popatrzyła na Martynę, wymownie kręcąc głową.

— Miałam ją przewieźć do Florianowa… ale tylko ją. Ale teraz jest tam za dużo chętnych…

Martyna kiwnęła głową. Okolice Ślęży były najpopularniejszymi Źródłami, tym bardziej że rody zamieszkujące tamte ziemie z chęcią udzielały pomocy. Jednak nie zawsze rodzice z równą chęcią oddawali tam pociechy pod opiekę. Nadal najważniejszym miejscem dla rodów z tamtych obszarów był „Mnich” — rzeźba czasami nazywana Kręglem, ale jej falliczny kształt nie zostawiał wątpliwości, jakim najważniejszym świętościom poświęca się tu najwięcej czasu.

Otaczające go kopczyki drobnych kamieni były wymownym znakiem, ile młodych czarownic podziękowało tutaj za pożegnanie się z niewinnością.

Martyna w zamyśleniu potarła czoło palcami. Widząc Sabinę, która zaczynała już wpadać w panikę, przejęła kontrolę.

— Dobra, robimy tak: pakuj, co najważniejsze, masz mało czasu. — Sięgnęła do kieszeni płaszcza po portfel. — Tutaj masz klucz do mojego domu w Ojcowie, to w granicach Źródła Pieskowej Skały. — Podała jej kartę magnetyczną, przypominającą kartę kredytową. Miała nawet logo jednego ze znanych banków. — Z tym przejdziesz przez granicę i dostaniesz się do domu. Tu masz mapę.

Wyciągnęła z portfela zgiętą na czworo cienką kartkę. Była pusta, ale w kontakcie z kartą magnetyczną pojawił się na niej rysunek. Sabina przyjrzała mu się i kiwnęła głową. Nie zapytała, ile Martyna musiała zapłacić, by Szafrańcowie pozwolili jej kupić dom w granicach swojego Źródła.

— W domu jest wszystko, czego potrzebujesz, by nie opuszczać granic nawet przez pół roku. Jedzenie, trochę mikstur, internet i pełny barek.

Przerwała im Zuza, która właśnie powoli przesuwała się w dół, by na samym końcu z głuchym uderzeniem spaść na podłogę. Sabina rzuciła się do córki i przytuliła bezwładne jeszcze ciało do piersi. Czułym gestem odsunęła jej włosy z twarzy.

— Hej, potworku… Słyszysz mnie? — Przytuliła ją mocno i zaczęła kiwać się na boki. W ciszy pobrzękiwały tylko dzwoneczki przy jej kolczykach. Wreszcie mała poruszyła się i jęknęła cicho. Sabina popatrzyła jej w oczy, a zobaczywszy szeroko otwarte źrenice, uśmiechnęła się, powstrzymując łzy. — Witaj na świecie, córuś… Spokojnie, wiesz, co jest grane.

Przerabiałyśmy to tysiące razy, tak…?

Dziewczynka przymknęła powieki na znak, że rozumie.

Zanim poderwała się do góry, przez chwilę leżała nieruchomo w ramionach matki.

— Zabiję szczeniaka, rozerwę go na strzępy! — krzyknęła, zaciskając pięści.

Po jej przedramionach pełzały małe niebieskie iskierki Mocy. Martyna zatarasowała wyjście z pokoju, przygotowując się na atak. Obserwowała wszystko, reagowała automatycznie, jednak myślami była w całkiem innym miejscu. Jak czuła się Amelka, kiedy nie wiedziała, co się z nią dzieje? Przerażona, przestraszona czy tylko nagle świadoma swojej siły? Martyna patrzyła na Zuzę, która nie potrzebowała środków uspokajających, mających zamazać jej obraz rzeczywistości, by zyskać na czasie. Nikt jej nie oszukiwał, od dawna była przygotowana na to, co ją może spotkać.

— Zabiję tego kundla — powtarzała ciągle dziewczynka, ale nie ruszyła się z miejsca, patrząc na Martynę.

Nie każda młoda czarownica zaraz po Przemianie musi stoczyć walkę z kimś o takiej Mocy, jak Hohenstauf.

Dziewczynka wahała się, walcząc z pewnością siebie, z rozsadzającą wprost jej dłonie Mocą, by się wydostać. Mierzyły się wzrokiem — Zuza z powagą, Martyna z rozbawieniem.

Wreszcie dziewczynka nie wytrzymała:

— Ciociu, no proszę cię, muszę ukarać szczeniaka, no… — powiedziała płaczliwym tonem.

Sabina wstała i odwróciła córkę do siebie.

— Opanuj się. Spokojnie, oddychaj, oddychaj powoli… A teraz powiedz mi, co się stało.

Dziewczynka powiodła wzrokiem po zdemolowanym pokoju i wykonała ruch, jakby chciała się pochylić nad łóżkiem.

Opanowała się jednak, hardo podniosła głowę i wyciągnęła w tamtym kierunku rękę. W dłoń wpadł jej mały plastikowy przedmiot. Różowe spłaszczone jajko, noszące wyraźne ślady po zębach.

— Pogryzł mi moje tamagotchi. — Chlipnęła rozdzierająco. — Trzynaście pokoleń, bez zaniedbania…

Sabina, oniemiała, wpatrywała się w córkę.

— Zdenerwowałaś się śmiercią wirtualnego zwierzaka? — powiedziała w końcu, krzywiąc twarz w czymś pośrednim między wyrzutem a rozbawieniem. — Oszalałaś ze strachu o plastikową zabawkę…? — Dotknęła czoła wierzchem dłoni i przeniosła wzrok na nadal stojącą w drzwiach Martynę.

Popatrzyły na siebie z niedowierzaniem.

— To nie zabawka! Wiesz, jak długo o niego dbałam?

Wiesz, jak się o niego troszczyłam…?!

Martyna pierwsza parsknęła śmiechem.

— Co chcesz? Takie czasy. Przywiązują się do wszystkiego… Pamiętasz, jak Ostrowska przeszła Przemianę, bo zniknął jej wymyślony przyjaciel?

Oparła się o framugę drzwi. Mimo rozbawienia na twarzy wzrokiem dała przyjaciółce znać, że czas ucieka. Sabina rzuciła się do chaotycznego pakowania, wyrzucając zawartość szaf, szuflad i schowków, by potem w tej stercie szukać potrzebnych jej rzeczy. Po dziesięciu minutach wszyscy stali w przedpokoju — Sabina z wypchaną do granic możliwości torbą, zadziwiająco spokojna Zuza, trzymająca Edmundzia na rękach, i nieobecny myślami, ubrany tylko w szlafrok ojciec Sabiny. Wszyscy wpatrywali się w twarz Martyny — oprócz dziadka, wpatrującego się w jej biust.

— Wychodzę pierwsza. Kiedy dam znak, możecie ruszać.

Sabina, masz kluczyki do samochodu… Pakujecie się i czekacie na mnie. Jeśli wszystko pójdzie gładko, dam znać, że razem z Kosiarzem będziemy was eskortować, ile się da, a potem, kiedy wpadnie na to, że nie jedziecie na Kopiec, odłączymy się.

Zuza…— Zwróciła się do dziewczynki. — …nawet nie próbuj robić czegokolwiek, jeśli matka ci wyraźnie nie każe. Twoje zadanie to bezpiecznie donieść małego do samochodu. — Zignorowała obrażone prychnięcie. — Sabina, wiesz… — Nie skończyła, patrząc na przyjaciółkę. Przecież chodziło o jej dzieci, jak mogła napominać ją w jakikolwiek sposób i przypominać o ostrożności?

Kosiarza nie było. Przeszli spokojnie po klatce schodowej, nie wyczuwając żadnej Obecności. Nieprawdopodobne, by Kosiarz, kręcąc się tutaj, nie wyczuł Przemiany, a jednak go nie było. Już wtedy Martyna zaniepokoiła się, zamiast poczuć ulgę. I miała rację… Obok śmietnika stały dwa wampiry. Ubrane w zwykłe bure kurtki i spodnie z krokiem w kolanach wyglądałyby jak zwykli dresiarze, gdyby nie ich długie włosy, które, z przodu zaplecione w niedbałe warkocze, wystawały spod kapturów. W ułamku sekundy Martyna oceniła sytuację — wyczuwała tylko ich dwóch, gotujących się do ataku. Z dwoma może sobie poradzić. Zanotowała, że Sabina otacza swoją rodzinę cienką barierą, która nie wytrzymałaby zbyt długiego ataku, ale dawała im szanse na dotarcie do samochodu.

To, co nastąpiło chwilę później, trwało zaledwie kilkanaście sekund. Pierwszy skoczył w bok, omijając Martynę, by dostać się bliżej Zuzy. Drugi najwyraźniej miał zająć się nią, ale czarownica, niby ignorując czekającego na walkę wampira, skoczyła równocześnie z tamtym, mocno, od dołu tnąc go w powietrzu. Lądując, nie miał już tej gracji, co przy wyskoku.

Sabina zasłoniła sobą córkę, zawahała się na ułamek sekundy i zamiast mocnym, skumulowanym ładunkiem siły, rzuciła w leżącego wampira nożem, który wypadł jej z rękawa wprost do chętnej dłoni. Był już zbyt wolny, by zrobić unik przed powleczonym srebrem ostrzem. Równocześnie po całym osiedlu rozległ się głośny wrzask, odbijany wielokrotnie przez bloki. To dziadzio nagle zorientował się w sytuacji i z okrzykiem: „Oni przyszli!!!” uderzył skumulowaną siłą w leżącego wampira, który momentalnie zapłonął jak pochodnia.

Martyna, lądując po spotkaniu z wampirem w powietrzu, już z góry celowała w drugiego przeciwnika, który wcale nie czekał na efekt cięcia po brzuchu kolegi. Minimalnie odskoczył w bok, by uniknąć wymierzonego w niego sztychu, ale pozostał na tyle blisko, by sięgnąć do szyi czarownicy. Minął się z celem o milimetry, bo Martyna, zamiast w przysiadzie, wylądowała ślizgiem na brzuchu. Natychmiast przekręciła się na plecy, mocno trzymając kindżał w obydwu dłoniach i opierając rękojeść na piersi. Wampir, licząc, że skoczy na nią, kiedy była jeszcze na brzuchu, rzucił się z całą siłą i nabił na czekające na niego ostrze. Jego ciało przyjęło z rozpędem całą długość głowni, zatrzymując się dopiero w okolicach jelca i ozdabiających go kolców. Próbował jeszcze przybliżyć kły do jej twarzy, ale ruchy miał już nieporadne, jakby jego ciało było zabawką napędzaną bateriami, które właśnie ostatecznie się wyczerpały. Leżał na niej, zdumiony, z szeroko otwartymi oczami. Poruszył ustami, z których coraz szerszym strumieniem wypływała krew, najpierw czerwieniąc mu blade usta, a potem rozlewając się po brodzie, by w końcu spłynąć cienkimi strużkami na twarz czarownicy. Leżała nieruchomo, czekając spokojnie, aż przestanie wyczuwać jego Obecność, która była coraz słabsza. Krew z rany na jego piersi wsiąkała w materiał bluzki na jej piersiach — chłodna wilgoć rozlewająca się po jej ciele. Nadal trzymała mocno broń, choć czuła wbijającą się w jej żebra głowicę.

Wreszcie zrzuciła z siebie prawie martwe ciało, jednak nie wyciągając z niego ostrza. Wstała szybko, opierając się na rękojeści. Wytarła twarz wierzchem dłoni, lecz bardziej rozmazała krew, niż się jej pozbyła. Przytrzymała stopą ciało i wysunęła kindżał z piersi wampira, by natychmiast z całej siły uderzyć nim w jego szyję. Ciało napastnika drgnęło, jakby miało zamiar wrócić do życia. Jednak ucięcie głowy definitywnie przesądziło o tym, że nie zrealizuje takich zamiarów.

Usłyszała pisk opon, a potem huk. Sabina po gorączkowym pakowaniu rodziny do auta i szarpaniu się z nagle pełnym energii ojcem wyjeżdżała teraz tyłem, nawet nie próbując uniknąć stłuczek ze stojącymi przed blokiem samochodami.

— Wsiadaj! — krzyknęła przez otwarte okno.

Martyna odwróciła się do samochodu, ale zaraz jej wzrok powędrował dalej. W mroku, na chodniku prowadzącym do kolejnego budynku, majaczyła znajoma postać.

— Jedź, nie zatrzymuj się! — krzyknęła i przeskoczyła przez maskę samochodu.

Sabina nie czekała na wyjaśnienia, ruszyła z piskiem opon.

Chodnik był już pusty, Martyna pobiegała więc dalej, obracając się wkoło i szukając eleganckiej sylwetki Kosiarza. Podniosła głowę do góry, by szybko zlustrować okapy dachów okolicznych bloków. Bardzo słaba Obecność drażniła jej zmysły, ale nie dawała się zlokalizować. Starsza pani w berecie i starym płaszczyku pociągnęła mocniej za smycz małego, ubranego we włóczkowe wdzianko kundelka.

— Chodź, Punia, znowu chuligani rozrabiają przy śmietnikach.

Czarownica wciągnęła wilgotne, zimne powietrze jesiennego wieczoru i nagle zapragnęła, by być w tym miejscu w całkiem innych okolicznościach. Zawsze lubiła jesień w mieście…

Cofnął się wystarczająco wcześnie, nie zauważyła go na dachu, z którego obserwował całe zdarzenie. Z góry miał świetny widok na balet, w jakim wzięła udział razem z jego żołnierzami. Opierał się na jednym kolanie, pochylając się do przodu. Był szczerze ucieszony jej widokiem. Prawdziwa niespodzianka — akurat przy tym zadaniu nie spodziewał się, że ją zobaczy. Pozwolił więc, by poradziła sobie z Einem i Anterem. Wolał z przyjemnością przyglądać się jej ruchom, każdemu kosmykowi włosów, który w walce spadł na jej twarz.

A potem przyjemność przeszła w drażniące podniecenie, akurat wtedy, gdy ucinała głowę Einowi. Hohenstauf. Kiedyś — i to może niedługo — będzie jego. Ma to przecież obiecane, kiedy tylko ta zabawa się skończy. W zamyśleniu przyjrzał się zamglonemu osiedlu. Miejscami mgłę rozjaśniały jasne kule latarni o zamazanych brzegach. Lubił jesienne wieczory. I jesienne noce.

Upiła kolejny łyk z butelki, wpatrując się w leżącą na podłodze broń. Dziwne, że od razu nie zajęła się wycieraniem krwi, zastygłej na ostrzu, najwidoczniej jednak coś w niej samej też się zmieniało. To podniecenie planem na te kilka dni tłumiło inne uczucia, które może wcześniej były substytutami, a raczej katalizatorami tego, czego zawsze pragnęła? Pomagały jej żyć tak, jak zaplanowała, ignorując to, czym naprawdę była, co powinna robić?

Deszcz, który przypomniał o sobie, kiedy wracała do domu, dał sobie chwilowo spokój z uderzaniem zakosami o szyby i zmęczony zmienił się w delikatny kapuśniak, jakby bał się, że gdy całkiem odejdzie, nie będzie miał siły wrócić.

Wstała z kanapy, z przesadnym wysiłkiem balansując ciałem. Po drodze do łazienki ściągnęła płaszcz i rzuciła go na podłogę, kopiąc na bok. Pod spodem miała obcisły czarny top, który teraz z przodu był sztywny od plam zakrzepłej krwi. Jak naprasowanki z dzieciństwa, którymi zgodnie z panującą w szkole modą ozdabiała podkoszulki. Paskudne karykatury piosenkarzy z wyszczerzonymi zębami, których można było jednak rozpoznać dzięki wyraźnym podpisom. Pamiętała dobrze moment przygniatania żelazkiem tych kawałków materiału, by przywarły do rozłożonej na desce koszulki. Zadowolenie, że w takiej temperaturze nie tylko przykleja twarz piosenkarza do miejsca, które będzie dotykać jej piersi, ale też oczyszcza go, wyjaławiając mu duszę gorącą parą.

Oparła się sztywnymi rękami o umywalkę i popatrzyła w lustro. Czerwone smugi ciągnęły się na obu policzkach; wokół ust i na brodzie zastygły cienkie rdzawe ornamenty, wyglądające jak rysunki malowane henną na indyjskiej pannie młodej. Ale ona nawet nie mogła przypomnieć sobie twarzy pana młodego, dzięki któremu ma tak ciekawy makijaż. Pamiętała tylko jego dwa cienkie warkocze zwisające obok jej własnej twarzy, zaplecione niedbale, ale wyraźnie widoczne między rozpuszczonymi długimi włosami. Szeroko otwarte w zdziwieniu jasne oczy. Odruchowo poprawiła włosy, wygładzając kosmyki odstające od prostych, grzecznych pasm okalających jej twarz. Dotknęła szyi, udekorowanej mniej finezyjnie niż broda, ale za to mocniejszymi, grubszymi wzorami. Obcisłe czarne spodnie z imitacji skóry, wpuszczone w wysokie sznurowane buty, nie miały wprawdzie śladów krwi, ale nadawały się do wyrzucenia — na kolanach wisiały strzępy rozdartego materiału.

Odkręciła kran. Jednym palcem sprawdziła temperaturę wody i, czekając na cieplejszą, zapatrzyła się w strumień.

Dźwięk przychodzącego esemesa zabrzmiał w cichym mieszkaniu jak potęgowany echem krzyk w lesie. Nie zakręcając wody, szybko wróciła do pokoju — wiadomość mogła być tylko od Sabiny albo Amelki. Na obydwie czekała z niecierpliwością.

Przykucnęła przy płaszczu, z niecierpliwością przeszukiwała kieszenie, aż wreszcie wyszarpnęła komórkę. Dwie litery od Sabiny: „OK”. Przechyliła się do tyłu i ciężko usiadła na podłodze. Głęboko wciągnęła powietrze, by wypuścić je z ulgą, ale w sekundę zapomniała o spokoju, czując mrowienie poniżej karku. Podniosła wzrok w kierunku oszklonych drzwi od tarasu.

Uliczne latarnie oświetlały go słabo zamgloną, anemiczną poświatą, ale na tyle dobrze, by stojąca zaraz za szybą postać odcinała się mocno na jego tle. Stał, pochylając głowę lekko do przodu i patrząc wprost na nią spod ściągniętych brwi, zza przysłaniających oczy włosów. Ręce wbił w kieszenie krótkiego płaszcza. Nieruchoma sylwetka.

Martyna wpatrywała się w jego oczy, a jej myśli biegły w oszałamiającym tempie, choć do końca nie była pewna, czy po dobrym torze. Oczywiście, że miała jego obraz przed oczami, przez cały dzień z niecierpliwością próbowała pozbyć się go spod powiek, po to tylko, by zaraz z masochistyczną radością przywrócić go z powrotem. Chciała go każdą komórką ciała, pragnęła każdym skrawkiem skóry, czując niepokój, bawiąc się świadomością ryzyka. I to ryzyko było głównym powodem, dla którego ta zabawa sprawiała jej taką przyjemność. Nie sądziła tylko, że tak szybko przyjemność nabierze intensywności, jaką daje bezpośredni, realny kontakt z pieszczoną, odtwarzaną ciągle wizją.

Wstała, nie podpierając się rękami i nie odrywając wzroku od jego oczu. Powoli szła w stronę tarasu, z rozmysłem przedłużając czas na pokonanie tych paru metrów. Kiedy stanęła przy szybie, on błyskawicznym ruchem przyłożył do niej rozwartą dłoń. Powstrzymała się, by nie przyłożyć swojej dłoni w tym samym miejscu. Odblokowała umysł, oczekując, że trafi na strumień tłumaczeń, dlaczego przyszedł teraz, oraz na prośbę, by oficjalnie zaprosiła go do przekroczenia progu jej domu. Nie usłyszała nic. Cisza w jego myślach była bardziej zaskakująca niż jego obecność na jej tarasie. Otwarta dłoń, przyklejona do szyby. Złość, zniecierpliwienie, ponaglenie czy teatralny gest?

Odwróciła się, szukając wzrokiem porzuconej broni. Nadal leżała na podłodze, nadal ubrudzona wampirzą krwią. Nie podniosła jej jednak. Powoli przekręciła klamkę od szklanych drzwi, a chwilę później otworzyła je na oścież. Zadrżałaby może pod podmuchem zimnego wiatru, ale jej ciało nie reagowało już w naturalny sposób. Napięte mięśnie oraz gotowe do błyskawicznego działania ścięgna były zajęte czymś całkiem innym.

Podniósł głowę i odezwał się pewnym tonem, bardziej upewniając się, niż pytając:

— Czekałaś na mnie?

Nie czuła przymusu wpatrywania się w jego źrenice, nie wpływał na nią w żaden sposób, ale i tak nie oderwała od niego oczu. Dzielił ich próg — śmieszna, umowna granica, którą może zlikwidować jednym słowem. I niech ktoś powie, że od jednego słowa nie może zależeć tak wiele; od słowa przyzwolenia, po którym wydarzenia zaczną biec już bez kontroli. Czuła się jak zwykła dziewczyna na randce, która wie, że jeśli powie głośno: „tak”, przerwie tamę, której nie odbuduje już nawet tysiąc „nie”.

Ale zwykła dziewczyna nie zawsze tym „tak” ryzykuje więcej niż nieudany seks. Albo przynajmniej nie ma takiej świadomości.

Napięcie między nimi wydawało się prawie namacalne. Nie musieli rozmawiać, by każde z ich wiedziało, jakim torem biegną tym razem ich myśli. Jak wyprzedzają kalkulacje przeciwnika. Przerwała ten moment, odpowiadając na niezadane pytanie i łamiąc tym samym barierę bezpieczeństwa.

— Wejdź, Rune. — Cofnęła się i zrobiła mu miejsce w przejściu.

Przekroczył próg i zatrzymał się zaraz przy niej. Powoli podniósł rękę, by dotknąć jej twarzy, prawie się uśmiechnął.

— Spędziłaś miły wieczór? — Ostentacyjnie obwąchał jej włosy, przymykając oczy. — Bawiłaś się z sektą beze mnie czy też likwidujesz każdego, kto przypomina ci mnie?

Zimne palce przesunęły się z policzka na wargi, prawie ich nie dotykając. Drugą ręką przesunął po jej nagim ramieniu.

— Chyba nie jesteś zazdrosny, że inny wampir zapewnił mi rozrywkę…? — Uśmiechnęła się ironicznie, widząc już jego wysunięte kły.

Szarpnął nią mocno, a potem rzucił o ścianę. Zanim doleciała, uderzając plecami o mur, był już przy niej, chwytając ją za ręce. Przez cienki materiał koszulki czuła chłód tynku i zimno dłoni, trzymających jej rozłożone na boki ramiona.

Przycisnął ją swoim ciałem do muru.

— Chcesz mi o tym opowiedzieć teraz czy możesz zaczekać z tą relacją z twojego życia towarzyskiego? — zapytał spokojnie, całując jej szyję. Podniósł głowę i przez chwilę przyglądał się jej z zaciekawieniem.

— Właściwie nic tak ważnego się nie wydarzyło… — powiedziała powoli.

Przybliżył usta do jej warg, bardziej je drażniąc, niż całując.

— Ależ nie krępuj się, mów. Przynajmniej zabiłaś kogoś?

Przesunął dłonie z jej ramion na nadgarstki. Uśmiechnęła się lekko, z zadowoleniem patrząc mu w oczy.

— Naprawdę chcesz, żebym teraz opowiadała ci szczegóły, czy możemy z tym zaczekać?

Dotknęła jego warg językiem. Teraz on wyraźnie się uśmiechnął i zarzucił sobie jej ręce na szyję. Podciągnęła się i objęła go udami w pasie.

— Opowiedz te szczegóły… — Pocałował ją mocno, gwałtownie.

Już nie czuła ściany za plecami. Jedynym, na czym mogła się skupić, było jego ciało i jego ręce na jej pośladkach. Obrócił się wkoło, przyciskając ją do siebie i nie przestając całować.

Przerwała mu, odchylając głowę do tyłu.

— Dwóch oddelegowanych przez sektę próbowało porwać młodą, zaraz po Przemianie… — Urwała, patrząc, jak szarpnięciem rozrywa jej koszulkę. — Hm… dwóch z sekty i do tego Kosiarz, który był w pobliżu i nie tylko nie interweniował, ale…

Rune musnął językiem jej pierś. Zamknęła oczy.

— Nie przeszkadzaj sobie, opowiadaj dalej — mruknął, przesuwając powoli ustami po jej skórze.

— Nic nie zrobił i wygląda na to, że wiedział dokładnie, kiedy ma zniknąć. Uciekł mi… Mają jakiś podział wpływów między sobą. Sekta może polować jedynie na młode niemające silnych krewnych, a Triumwirat interesują tylko te, które mogą wprowadzić Kosiarzy do Źródeł…

Położył ją na stole i zajął się odpinaniem paska od jej spodni. Nadal obejmowała go nogami.

— Mówiłem ci, że znam kogoś z sekty. Oni nie są stąd, nie należą do Nawii. Ktoś ich tutaj ściągnął, ktoś, komu zależało na wzbudzeniu paniki.

Przyłożył chłodną dłoń do jej brzucha, opuszkami palców pieszcząc skórę. Podniosła się, opierając na łokciach.

— Ale dlaczego?

Wzruszył ramionami, rozpinając jej spodnie, a potem ze zniecierpliwieniem chwycił dwa rzędy ząbków zamka i jednym szarpnięciem rozdarł materiał. Spodnie składały się już z połączonych tylko paskiem dwóch nogawek. Prosty i szybki sposób na zrobienie domowym sposobem czapsów do jazdy konnej.

— Mam wrażenie, że wiesz więcej, niż masz ochotę mi powiedzieć, Rune. — Chwyciła go za szyję, przybliżając oczy do jego twarzy.

— Nie obiecywałem, że będę twoim przyjacielem i będziemy spędzać czas na miłych rozmowach, opowiadając sobie swoje małe tajemnice. Powiedziałem tylko, że mogę ci pomóc znaleźć członków sekty, pamiętasz? Mogłabyś ściągnąć ten pas cnoty? — mruknął, całując jej szyję.

Owinięty luźno wokół jej talii cienki srebrny łańcuszek z wieloma zawieszkami opierał się teraz na jej biodrach. Kto by pomyślał, że mała ozdoba, noszona przez nią bez jakichkolwiek podtekstów, dla samej urody biżuterii, może stać się w takiej chwili istotną kwestią? Teraz to ona wzruszyła ramionami.

Położyła dłonie na jego piersi i powolnym ruchem zsunęła je niżej. Warknął z rozdrażnieniem i szarpnął za łańcuszek na jej biodrze. Lepiej mieć oparzenia na dłoni niż gdzieś indziej.

Przewrócony stół tarasował przejście między pokojem a kuchnią, bezwstydnie wystawiając nogi do góry. Połamany drewniany stolik straszył wystającymi drzazgami, ujawniając tajemnicę swojej budowy. Nie był tak drewniany, za jakiego miał uchodzić — jego blat okazał się nie litym kawałkiem drewna, a poligamicznym mariażem sklejek. Z dodatkiem okleiny. Porozrzucane książki, które wypadły z wywracającej się gwałtownie biblioteczki, leżały pootwierane z przygniecionymi kartkami, wyrażając niemy wyrzut o brak szacunku. Niektórym musiało być naprawdę przykro z powodu wsiąkającej w nie mieszaniny alkoholu i wody. Szkło z rozbitych butelek i wielkiego wazonu, stojącego przedtem na stole, pokrywało cały pokój uroczo błyszczącym szronem. Światło ulicznych latarni odbijało się w nich zalotnie, rozjaśniając ciemny pokój.

Dosięgało też jednego kąta, w którym siedziały na podłodze dwa nagie ciała.

— Dlatego zgodziłaś się na układ ze mną?

Nie odpowiedziała. Spokojnie paliła papierosa, siedząc między jego nogami, oparta plecami o jego pierś. Powinna wstać i zamknąć drzwi od tarasu. Powinna powiedzieć mu, że ma gdzieś to, czy sekta zabija, czy nie; dlaczego to robi i kto na tym zyskuje. I jeżeli wampiry nie wtrącają się w jej życie albo nie stają jej na drodze tak jak wtedy, u Sabiny — nie ma zamiaru nic z tym robić. Jeśli Triumwirat wie — a wiedzieć musi, bo żaden Kosiarz nawet nie zapnie spodni bez odpowiedniego pozwolenia — i wyraża zgodę na mordowanie młodych tylko po to, żeby okazać się tą bardziej zachęcającą alternatywą dla troszczących się o życie potomstwa czarownic, proszę bardzo! Akurat miała zamiar zająć się swoim życiem i troska o dobro ogółu była ostatnia na jej liście rzeczy, które warto zrobić przed śmiercią.

Były na niej za to same punkty, których realizacja może sprawić, że nie dotrze nawet do połowy.

Powinna coś na siebie założyć, bo ziąb w pokoju stał się bardziej niż dokuczliwy, a ciało, do którego się przytulała, raczej nie należało do rozgrzewających. I powinna odpowiedzieć.

— Oczywiście, że nie mogłam cię zabić, zanim nie sprawdziłam, jaki jest seks z tobą. Gdybym nie zgodziła się na twoje mgliste deklaracje, nie miałabym pretekstu, żeby zostawić cię przy życiu. — Odchyliła głowę do tyłu, opierając ją o jego bark. — I pozbawiłabym cię okazji do dokładnego zbadania moich tatuaży.

— To byłaby duża strata, przyznaję.

— Zabicie cię?

— Pozbawienie mnie szansy na zbadanie tych tatuaży. — Wyciągnął jej z ręki papierosa. Zaciągnął się mocno. — Nie mogę zrozumieć, o co w tym chodzi… — Oddał jej papierosa.

— W pożądaniu wampira? Cóż, nie wiem jak wcześniej, ale teraz to kwestia wykreowanej przez was mody…

— W paleniu tytoniu.

Wstała, żeby wreszcie zamknąć okno. Przyglądał się jej sylwetce na tle oszklonej ściany.

— Nie paliłeś przed Przemianą? Nie próbowałeś, jako szukający wrażeń szczeniak?

— Nie. Nie znaliśmy tytoniu.

Stanęła nad nim, pozwalając, by jego dłoń zaczęła powolną wędrówkę po jej nodze, od kolana w górę. Chłód jego skóry przestał być przyjemny, kiedy opadło podniecenie — tak przynajmniej sądziła chwilę temu.

— Wychodzisz już? — zapytała, pozornie obojętnie.

Minęła go, kierując się do łazienki. Z kranu przez cały czas cienkim strumieniem lała się gorąca woda, lustra pokryły się już parą. Zakręciła kurek nad umywalką i puściła wodę do wanny.

Ogarniające ciało zmęczenie i chłód można oszukać, uciszyć wanną gorącej wody.

Nie odpowiedział na pytanie. Może uważał, że odpowiedź jest zbędna, tak jak pożegnanie? Nic nieznacząca, jak ostatnie dwie godziny? Mogłaby mu być nawet wdzięczna — kiedyś tam, w poprzednim życiu, które prowadziła. Byłby kochankiem idealnym — ulatniającym się zaraz po, z własnej woli rezygnującym z tych krępujących chwil w łóżku, kiedy już żadne z nich nie ma ochoty na miłość, a wzajemne zmęczenie zamienia się w niechęć. Ceniła bardzo tak taktownych ludzi, rozumiejących równie dobrze jak ona, że parę miłych chwil w łóżku naprawdę nie upoważnia nikogo do oczekiwania choćby na filiżankę kawy. Przynajmniej po fakcie. Tym razem jednak z irytacją i pewnym zdumieniem rozpoznała u siebie niepokojące objawy — czekała na jego odpowiedź. I bardzo chciała, żeby zaprzeczył. Chciała, żeby został, nie tylko po to, by kolejny raz poczuć go w sobie — równocześnie wstydząc się tego pragnienia przed samą sobą. I dlatego właśnie unikała zawsze kontaktów z facetami, którzy mogą być potencjalną pułapką.

Stanął za nią bezszelestnie i nagle poczuła jego ramiona opasujące ją w talii. Znienawidziła go na chwilę za to, że ten gest wywołał w niej taką radość. Nowe dla niej uczucie uzależnienia własnych emocji od woli drugiej osoby wydało jej się równie ekscytujące, co przerażające.

— Wiesz, Rune, co mi się najbardziej w tobie podoba?

Mruknął coś jednoznacznie, tłumiąc śmiech w jej włosach.

— Nie. Nie to. Najlepsze w tobie jest… — zaczęła. Bawiła się przez moment myślą, co by było, gdyby przyznała, jak na nią działa jego obecność. — …to, że w ogóle nie masz zapachu.

— Nie sądziłem, że to może działać jak afrodyzjak. Ja lubię czuć ofia… czuć kobietę, z którą jestem. Każda ma indywidualną, wyjątkową woń. Gdybym chciał, potrafiłbym po zapachu przypomnieć sobie imię… A ty…

— No, proszę cię. Powiedz teraz, że mam wyjątkowy, kuszący zapach, woń, której nigdy nie zapomnisz, bo przez setki lat nie poczułeś czegoś podobnego. — Zaśmiała się z sarkazmem.

— Niestety, nie. Nie pachniesz bardziej wyjątkowo niż setki kobiet przed tobą, z którymi byłem. I przypuszczam, że setki po tobie będą pachnieć podobnie. Chciałem tylko powiedzieć, że ty… nadużywasz perfum.

Parsknęła śmiechem w odpowiedzi.

Wszedł do wanny i pociągnął ją do siebie. Usiadła znowu między jego nogami. Zanim oparła o niego plecy, poruszyła wodę, tworząc między ich ciałami ciepłą zaporę.

— Seks z tobą w tropikach musi być naprawdę odświeżającym doznaniem.

— Nie próbowałem, może się kiedyś skuszę.

— Koniecznie.

Resztki zaschniętej krwi na jej ciele delikatnie zabarwiły wodę. Przejechała ręką po brzuchu, starając się zmyć każdą drobinę. Potem zajęła się szyją i twarzą, dziwiąc się, że tak długo wytrzymała z tym na swojej skórze. Rune odchylił głowę do tyłu, położył ramiona na krawędziach wanny. Zamknął oczy.

— Jeśli mam ci pomóc dotrzeć do sekty, wolałbym, żebyś nie psuła wszystkiego. Zabijając żołnierzy, nic nie zyskasz, musisz spotkać jednego, tego, od którego coś zależy. I jeśli chcesz cokolwiek wygrać, nie możesz wtedy być sama.

Otrząsnęła się z zaskoczeniem. On naprawdę myśli, że jej marzeniem jest dorwać sektę, zniszczyć ją w pojedynkę i poświęcić się dla ogółu? Martyna „Bohater Ostatniej Akcji”. O, nie. Może się pobawić w śledzenie wampirów po to, by przekazać Sabinie jakieś informacje, a ona i reszta nawiedzonych bojowników o wolność przekonań i o kociołek dla każdego niech już martwią się sami, jak sobie z tym poradzić. To nie jest jej osobista sprawa — owszem, byłaby, gdyby Amelia nie siedziała bezpiecznie w Wolfensteinie. Takich sekt, zagrożeń i innych atrakcji było w Nawii wiele w ostatnich latach. I co? Wszyscy nadal żyją w miarę spokojnie, pojedyncze wypadki traktując jako normę, kwitując jedną czy drugą tragedię lakonicznym: „Zdarza się”. Wszystko się zdarza.

— Ależ oczywiście. Poproszę tylko o wykaz miejsc, w których nie powinnam się zjawiać, by przypadkiem nie wpaść na jakiegoś wampira z zaplecionymi warkoczykami.

Malował palcem niewidzialne linie wzdłuż jej kręgosłupa.

— Daj mi jeszcze parę nocy, a staniesz przed przywódcą. I zapewniam cię, że będziesz z nim mogła spokojnie porozmawiać. Potem zrobisz z tymi informacjami od niego, co będziesz chciała.

— Mówiąc: „Daj mi parę nocy”, masz na myli czas czy daninę, jaką mam złożyć z siebie…?

Zaśmiał się cicho. Obróciła się w wodzie, oparła podbródek o jego pierś.

— Dlaczego ja? — zapytała cicho. To nie było pytanie o jego powody, by wciągnąć ją we własne porachunki z sektą.

Pochylił głowę, żeby na nią spojrzeć.

— Tak wyszło. — Wpatrywali się w swoje oczy zbyt długo, żeby nie wyczuć jakiegoś smutku wiszącego nad nimi. — A dlaczego ja…?

— Też tak wyszło.

Tym razem kochali się powoli, leniwie, jakby to tamten smutek w oczach zmuszał ich, by o nim zapomnieć.



V. Nocą uwolnić chcę słowa


Minęły dokładnie dwie godziny i czterdzieści trzy minuty, kiedy zleciała z łóżka na podłogę. Tym razem nie zrobiła tego samodzielnie, jak poprzedniej nocy.

— Wstawaj, dziecino. Czas do szkoły. I na mały jogging.

Nie otworzyła nawet oczu, starając się owinąć leżącą pod nią kołdrą.

— Spadaj, Diego.

Coś szarpnęło ją za ręce i nagle znalazła się na ramieniu kuzyna, który w paru krokach doszedł do łazienki i postawił ją pod prysznicem.

— Idiota! — krzyknęła, próbując wyzwolić się z uścisku.

Trzymał ją jedną ręką pod zimnym strumieniem i pozwalał, by rękaw bawełnianego podkoszulka ciemniał od wody.

— Nie mówi się do kuzyna: „spadaj”, to niegrzeczne. A teraz, kochanie, ubierz się w dres, a do torby zapakuj ciuchy, w których chcesz oczarować kolegów w szkole. Masz pięć minut.

— Rzucił jej ręcznik i wyszedł z łazienki.

Buntowałaby się, gdyby nie wiedziała, że wszystko czemuś służy. Nadszedł koniec czasów, kiedy może być rozkapryszonym dzieckiem i żalić się z byle powodu. Ten spokój, który coraz mocniej panował nad jej ciałem i umysłem, dawał równocześnie rozsądek i pewność, że tak ma być. A Małgorzata pokazała jej tej nocy coś, co pozwoliło jej zrozumieć, jakimi pierdołami przejmowała się do tej pory.

Widziała poderżnięte, zakrwawione gardło małego dziecka i rozpacz drugiego, które tuliło do siebie martwe ciało, próbując je obudzić. Widziała upokorzenie i gwałt, śmierć w cierpieniach i szaleństwo. Czuła wszechogarniającą nienawiść i żądzę zemsty.

Samotność i strach. Pragnienie śmierci i uwielbienie życia, miłość do dziecka i miłość zmysłową, aż do bólu. Małgorzata pokazała jej wiele, ale jeszcze nie wszystko. Nie szkodzi, teraz już wiedziała, że musi być cierpliwa. Czekać. A teraz… teraz musiała się ubrać i zejść do Diega.

Biegła po błocie, ślizgając się na każdym kroku i coraz częściej upadając. Wstawała, a potem biegła dalej, wciągając z coraz większym trudem zimne powietrze. Parę metrów za nią powoli jechała terenówka, którą dostała od babci, prowadzona przez Diega. Słuchał głośno muzyki i darł się, śpiewając refreny.

Strasznie fałszował. Wreszcie leśna droga skończyła się i między drzewami zaczął prześwitywać wyjazd na prowadzącą do centrum wsi asfaltową szosę.

— Ami, zatrzymaj się, wystarczy — krzyknął wychylony z okna Diego.

Stanęła i cudem powstrzymała chęć, by paść na kolana w to błoto. Poruszając się jak zombie, doszła do auta i sięgnęła do klamki.

— Hej, nie tak prędko. Chyba nie chcesz wybrudzić sobie tapicerki? — Wysiadł z samochodu, trzymając w ręce plecak. — Rozbierz się.

— Oszalałeś? Tutaj? Jest cholernie zimno.

Pokiwał z dezaprobatą głową i jednym szarpnięciem ściągnął jej przez głowę ubłoconą bluzę. Zadrżała z zimna, obejmując się ramionami.

— Sadysta jesteś, wiesz?

Zdejmował jej spodnie jak małemu dziecku, kucając przy jej nogach. Podniósł głowę i uśmiechnął się tym chłopięcym szerokim uśmiechem, który według niej tak bardzo do niego nie pasował.

— Jeszcze nie wiesz, jakim sadystą.

Czy tylko jej się wydawało, czy jego zęby wyglądały na większe, bardziej drapieżne?

Rozsznurował adidasy i wyciągnął ją po prostu z butów, podnosząc w górę. Obuwie zostało w błocie. Trzymając ją jedną ręką na ramieniu, otworzył tylne drzwi i posadził na siedzeniu.

Wyjął z plecaka worek z mokrym, gorącym ręcznikiem, podał go jej i sięgnął po drugi — suchy.

— Jeśli się pozbierasz w pięć minut, to zdążysz jeszcze napić się ze mną kawy — powiedział, nadal się uśmiechając.

Nie mogła opanować dygotania, zęby szczękały jej głośno, a ze zmęczenia i zimna nie miała siły rozchylić ramion, by sięgnąć po ręcznik. Popatrzył na nią i wsiadł na tylne siedzenie, zamykając za sobą drzwi. Przechylił się do deski rozdzielczej, zamknął okna i podkręcił ogrzewanie. A potem mokrym ręcznikiem przetarł jej twarz, szyję i ramiona, po czym zmusił ją do rozłożenia rąk, którymi cały czas się obejmowała.

— Byłaś dzielna, ale dać się zagonić jak pies to nie wszystko. Musisz mieć siłę też potem, by stanąć do walki.

Wytarł ją całą, bezwolnie poddającą się zabiegom, i sięgnął po następny ręcznik. Mocnymi, szybkimi ruchami osuszył jej ciało. Podał jej torbę, w której miała ciuchy przeznaczone do szkoły. Wciągnęła jeansy i koszulkę, na wierzch założyła duży czarny sweter. Kiedy usiłowała zasznurować wysokie do kolan buty na grubej podeszwie, odetchnęła zrezygnowana i oparła się o siedzenie. Diego trzymał już w dłoni kubek z kawą, którą nalał z termosu, i obserwował jej wysiłki. Znowu pokręcił głową z dezaprobatą. Podał jej kawę, a sam przeciągnął obie jej nogi na swoje kolana, by zająć się sznurowaniem.

— Po cholerę ci takie buty? Za dużo z nimi roboty.

— Dobrze wyglądają. I mama nosi takie same — mruknęła znad kubka.

Kawa była mocna i dobrze zaparzona. Przymknęła oczy.

Nadal się trzęsła. Powinna teraz położyć się do łóżka, owinąć mocno kołdrą, tworząc rozkoszny dołek do spania, a nie zaczynać nowy dzień w nowej szkole. Zrzucił jej nogi ze swoich kolan i przyciągnął dziewczynę do siebie. Gdzieś, kiedyś, całkiem niedawno, w poprzednim życiu już tak było. Samochód i muzyka, chłopak próbujący ją objąć. I uczucie rozczarowania, złości na siebie, że źle wybrała. Pod fasadą zblazowanej miny szukała gwałtownej, brutalnej namiętności, uważając, że tylko taka jest prawdziwa i da jej jakieś uczucie spełnienia — a znalazła pajaca. Teraz, przytulona do grzejącej jak kaloryfer twardej piersi kuzyna, czując, jak rozgrzewają się jej silnie pocierane wielkimi dłońmi ramiona, była bardzo daleko od tamtych pragnień i mrzonek egzaltowanej panienki. Diego grzał, Diego miał ją czegoś nauczyć, Diego zajmował się nią jak dzieckiem. I tak miało być.

— Dobra, mała, zawiozę cię do szkoły. — Przesiadł się na przednie siedzenie. — Potem przyjadę po ciebie, zjesz coś w domu i zaczynamy od początku.

I tak miało być.

Samochód stał przed budynkiem biblioteki. Obserwowali w milczeniu wchodzących do szkoły ludzi. Nie były to tłumy, liceum miało może pięćdziesięciu uczniów. Amelia piła kolejną kawę, odwlekając moment, kiedy będzie musiała wreszcie wysiąść z samochodu i zacząć zabawę, w którą jeszcze nigdy się nie bawiła jako główna rozgrywająca — zabawę pod tytułem: „Mamy nową koleżankę w klasie”.

— Wiesz, że Adela finansuje tę szkołę? — Odwróciła się do Diega.

— Wiem, od sześciu lat. Wiem też, dlaczego się tym zajęła.

Nie odezwała się, czekając na dalszy ciąg i starając się, by mina nie zdradzała palącej ją ciekawości. Chłopak przyjrzał się jej z zainteresowaniem.

— Zawsze tak robisz?

— Jak?

— Grasz. Jakby zainteresowanie albo ciekawość były grzechem śmiertelnym? Jakbyś bała się, że jeśli ktoś przyłapie cię na żywszych emocjach, to przepadniesz?

Zacisnęła zęby z gniewu. Może ją poniewierać w błocie, zmuszać do wysiłku — w porządku. Czemuś to służy. Ale nic nie upoważnia domorosłego psychologa do analizowania jej przypadku.

— Powinnam nieustannie szczerzyć zęby w uśmiechu jak ty i robić wokół siebie zamieszanie?

Zaśmiał się głośno. Dwie dziewczyny przechodzące obok samochodu podskoczyły zaskoczone. Jedna była długowłosą blondynką, a druga długowłosą farbowaną brunetką. I tylko to je od siebie różniło. Obydwie miały na sobie krótkie spódnice, wysokie białe kozaki i różowe kurtki do pasa. Nawet ich mocne makijaże i stopień spalenia w solarium były takie same.

Przyjrzały się koszmarnemu kuzynowi i zgodnie zaczerwieniły się pod jego spojrzeniem, przyspieszając kroku.

— Robisz mi obciach, Diego.

Pocałował ją w policzek z głośnym cmoknięciem.

— Robię ci reklamę, mała.

W klasie było dziesięcioro uczniów, Amelia została jedenastym. Tym niepasującym, dodatkowym, bez pary, psującym okrągłą, elegancką liczbę. Sześciu chłopców i cztery dziewczyny, a raczej pięciu chłopców i jeden utopiec. Popatrzyli na siebie z porozumiewawczym uśmiechem, pocierając karki.

Chłopak był niepozorny, o bladej twarzy i nażelowanych krótkich jasnych włosach. A może mokrych? Już na pierwszy rzut oka klasa dzieliła siły między dresami, jednym zagubionym w czasie metalem, zabłąkaną w tym towarzystwie parą emo, jedną gothką i paroma bolkami, czyli całkiem niezrzeszonymi, nieprzyporządkowanymi, normalnymi uczniami, którzy albo do określenia siebie nie potrzebowali przynależności, albo to olewali, albo za bardzo nie wiedzieli, o co chodzi. A niektórzy po prostu dorośli.

Dyrektorka weszła do klasy na pierwszej lekcji i zaczęła ten cyrk z nową koleżanką, który jednak przebiegł wystarczająco szybko, by Amelia mogła szybko usiąść na swoim miejscu i spuścić głowę. Początkowo usilnie zatrzymywała napływ myśli innych uczniów i po jakimś czasie blokada sama działała, a ona mogła skupić się na tym, co mówi profesorka od historii. Dwie dziewczyny, które wystraszył Diego, siedziały w ostatnich ławkach, szepcząc przez całą lekcję. Nie musiała podsłuchiwać ich myśli, by wiedzieć, że to ona jest tematem tych rozmów.

Na pierwszej przerwie podszedł do niej od razu chłopak o nażelowanych włosach. Po tej pierwszej lekcji wiedziała już, że nazywa się Michał Sandor, wszyscy mówią na niego „Norek” i robi za miejscowego błazna.

— Jakbyś potrzebowała pomocy albo miała jakieś pytania, stukaj do mnie.

— Właściwie mam już dwa. Te panienki z tyłu to typ: „Jezu, ale jestem świetna” czy raczej „Jezu, niech wszyscy wiedzą, jaka jestem świetna”?

Uśmiechnął się, rozciągając blade, wąskie usta.

— To typ: „Jesteśmy dwiema wersjami tej samej idiotki”.

Drugie pytanie?

— To żel czy woda?

Przejechał dłonią po krótkich kolcach.

— Plazma jakaś. — Pomachał jej i wyszedł, dołączając do dwóch chłopaków, najwyraźniej czekających na niego na korytarzu. Nie chodzili do tej klasy, zauważyłaby ich wcześniej, a raczej ich wełniane czapki wciśnięte na głowy wystarczająco głęboko, by zasłonić oczy.

Lekcje mijały powoli, a ona walczyła nie tylko z utratą koncentracji, ale i z sennością. Starała się uczestniczyć w lekcjach i dowiedziała się dwóch rzeczy. Nauczyciele w tej szkole naprawdę uczą, a klasa jakoś nie mieści się w tych statystykach dotyczących bezmyślnej młodzieży. Był też wyjątek — owe dwie dziewczyny z ostatniej ławki ucieszyłyby każdego socjologa próbującego udowodnić, że statystyczny maturzysta ma w mózgu siano albo różowy puszek.

Wychodząc ze szkoły, rozejrzała się po małym placyku, szukając swojego samochodu. Stał przed kościołem. Ktoś pchnął ją lekko i mało brakowało, by spadła z trzech stopni prowadzących do wejścia. Zamiast spaść, odruchowo wyskoczyła w górę i, obracając się w powietrzu, wylądowała przodem do wejścia, w którym stały dwie tipsowe piękności.

Zacisnęła pięści, opanowując energię, rozsadzającą jej dłonie.

— Aleś ty nerwowa. — Zaśmiała się ta wyglądająca jak negatyw zdjęcia swojej przyjaciółki. — To ciacho, które przywiozło cię do szkoły, to twój brat?

Oczywiście. O co innego mogło chodzić? Amelia uśmiechnęła się chłodno.

— Nie. Ciacho nie jest moim bratem.

Odwróciła się i poszła w kierunku kościoła. Wiedziała, że zachowuje się idiotycznie, czując ukłucia urażonej dumy, że ktoś śmiał tak wprost interesować się chłopakiem, który pokazał się w jej towarzystwie, zakładając z góry, że to musi być co najwyżej jej brat. To nawet nie ambicja, tylko chęć zatrzymania własności. Pies ogrodnika, tak to się jakoś nazywa?

Jechali w milczeniu aż do domu. Wysiadła z auta i powlokła się do swojego pokoju. Rzuciła na łóżko torbę z zeszytami i książkami, które dostała od dyrektorki, a potem rozebrała się, idąc pod prysznic. Gorąca woda najpierw zmyła znużenie, a potem powoli przywróciła siły na tyle, by Amelia poczuła, jak bardzo jest głodna. W pokoju czekała na nią Adela.

Wyjęła ręcznik z dłoni wnuczki i zaczęła wycierać jej włosy.

— Diego mówi, że nie wykorzystujesz Mocy. Skupiasz się tylko na ludzkich możliwościach. Wykończysz się tak.

— To co mam robić? Starać się latać, zamiast biegać?

— A dlaczego nie?

Dziewczyna odwróciła się gwałtownie, mając nadzieję, że twarz babci będzie poważna. Nie była, ale to, co powiedziała, zabrzmiało prawdziwie.

— Czujesz Moc, która chwilami aż cię przepełnia? Skieruj ją w konkretną stronę. Każ swojemu ciału robić to, co chcesz, by robiło. Amelia, jesteś zmęczona, znużona. Każ swojemu ciału, by było silne i twarde. Gotowe na wysiłek. Tak jak blokujesz dźwięki, atak obcych myśli. Dziecko, treningi nie mają rozbudować ci muskulatury, tylko pomóc opanować Moc…

Głęboki wdech i skupienie. Mięśnie naprężają się, twardnieją.

Czujesz, jak strumienie gorąca krążą w krwiobiegu, jak każda komórka napełnia się Mocą. Staje się coraz silniejsza.

Przyspiesza oddech, jakby dostała potężny zastrzyk adrenaliny.

Jakby…

— Czuję się, jakbym mogła rozpieprzyć ten dom!

Adela spokojnie ją obserwowała.

— Oczywiście, że nie będziesz latać, ale… możesz robić coś podobnego… — Pocałowała ją w nos. — Zejdź na obiad.

Mieli spotkać się przed domem. Zbiegła pod schodach na podjazd i zaczęła się rozglądać, szukając chłopaka. Popołudnie było chłodne, dlatego założyła dwa podkoszulki i luźną szarą bluzę z kapturem. Zniszczony rano dres wrzuciła do pralki, teraz miała na sobie idiotyczne cienkie legginsy — jedyne spodnie, które nadawały się do biegania. Przynajmniej odzyskała adidasy, wyczyszczone czekały na nią w kuchni. Naprawdę chciała pobiegać i nie mogła się doczekać — to, co zdawało się niemożliwe, nierealne, miało zaraz stać się dziecinnie proste.

Rozglądając się, przeszła za dom w stronę garażu, skąd dochodził huk silnika. Diego kręcił się wokół stojącego przed wrotami garażu motoru. Na jej widok wytarł ręce w szmatę i uśmiechnął się przyjaźnie. Jeśli planowali bieganie po lesie, to on najwyraźniej rozumiał, że jego rola trenera będzie polegać na siedzeniu gdzieś na pniu i obserwowaniu jej wysiłków. Albo ma zamiar jechać za nią na motorze. Gdyby było inaczej, chyba zamieniłby te jeansy i ciężkie buty motocyklisty na coś bardziej sportowego. On jednak tylko ściągnął kurtkę, powiesił ją na motorze i podniósł dłonie w geście: „na co jeszcze czekamy?”.

— Tak chcesz biegać? — zapytała, wskazując na jego ciuchy.

Zrobił minę, jakby rzeczywiście o czymś zapomniał. Z trudem wyciągnął z wąskich kieszeni jeansów gumkę do włosów i z tyłu głowy związał opadającą nieustannie grzywę w mały kucyk.

— O to ci chodziło?

Wstrzymała się z odpowiedzią i kolejnym pytaniem, czy ma zamiar biegać w ciężkich butach. Popołudniowe słońce, zamglone i niedające ciepła, chowało się za drzewami.

— Idziemy?

Ruszyli w stronę linii lasu poprzez łąkę z tyłu domu.

Początkowo Diego wyprzedzał ją, biegnąc tyłem, obserwując każdy jej ruch i oddech.

— Nie wiem, jak to jest z tobą, ale spróbuj pozwolić Mocy zapanować nad ciałem. Nie bój się. Przestań się blokować.

— Nie blokuję, do cholery — odpowiedziała z trudem.

Naprawdę była zdenerwowana. Strach przed tym, co miało się stać, spinał każdy mięsień. Tak się czuła, kiedy wzrastała w niej wściekłość, złość, a ona z całej siły, całym opanowaniem, na jakie było ją stać, zatrzymywała w sobie eksplozję. Wybuch kontrolowany, bomba zdetonowana na poligonie doświadczalnym, w bunkrze o tytanowych ścianach. Złość na matkę, wściekłość na Ankę, niechęć do faceta, który miał czelność zagwizdać na nią na ulicy. I nic, zero reakcji na zewnętrz — furia, szalejąca i pozornie wygasająca w środku, nie miała prawa wychylić się zza chłodnego wyrazu jej oczu.

— Pomyśl o bieganiu bez dotykania ziemi. Jeśli chcesz, możesz odbić się wysoko i mnie przeskoczyć. No, mała, dawaj!

Spróbowała. Z całej siły odbiła się na jednej nodze i stopa zareagowała jak sprężyna. Wybiła się lekko w górę, ale nie na tyle, by uznać to za wyjątkowe osiągnięcie. Mimo tego poczuła… poczuła tę trwającą sekundę lekkość i nagłe pragnienie, by powtórzyć to jeszcze raz i jeszcze. Uwierzyła, że to możliwe, jeśli tylko się postara. Skupiła się najmocniej jak potrafiła, napięła mięśnie i… nic. Nadal biegł tyłem, nie odwracając się nawet, by sprawdzić, czy nie wpadnie na jakąś przeszkodę. Przeskakiwał leżące gałęzie i doły z pewnością, jakiej mu zazdrościła. Nie spuszczał z niej wzroku, ironicznie się uśmiechając.

— Nie myśl nawet, że będziesz robić to, co ja. Do tego trzeba być czymś więcej niż nieopierzoną czarownicą. Ale jak wreszcie przestaniesz się napinać, może bieg z tobą nie będzie taką męczarnią.

Rosnąca irytacja na chłopaka wywołała nie tylko niepowodzenie przy kolejnej próbie wyskoku, ale pozbawiła ją nawet tych sił, które jeszcze przed domem wydawały jej się niewyczerpane. Ciało stawało się coraz cięższe i oporne.

Szalejąca w niej do tej pory energia nie chciała już wydobyć się na zewnątrz, ale sparaliżowała mięśnie i ścięgna. Zniechęcenie na jej twarzy wywołało u Diega jeszcze bardziej lekceważącą minę.

— Popatrz na mnie, mała. — Posłusznie podniosła na niego oczy, zaciskając usta ze złości. — Nie wychodzi ci, co? Jesteś drętwa i sztywna, jak pewna panienka, która myśląc, że jeśli już zaciągnęła mnie do łóżka, to odwaliła całą robotę i może leżeć nieruchomo.

Nowa fala wściekłości, która zalała Amelię, powinna sparaliżować ją całkowicie. Dziewczyna mogłaby znieruchomieć w miejscu. Ale wtedy właśnie Diego, przyglądając się jej z tym głupim uśmiechem, pozornie źle ocenił wysokość przeszkody — grubego pnia, leżącego w wysokiej suchej trawie. Zamiast przeskoczyć go, jak wszystko wcześniej, przeleciał nad nim i wylądował na plecach w błocie. Parsknęła śmiechem.

Równocześnie odbiła się przed przeszkodą, a potem uniosła się, by opaść parę metrów dalej. Odbiła się znowu i, obracając się wokół własnej osi, pokonała następne metry.

— Diego!!! Widzisz?!

Leżący w kałuży chłopak odchylił tylko głowę w tył, obserwując jej obraz do góry nogami.

— Mam nadzieję, że doceniasz moje daleko idące poświęcenie, mała.

Zaśmiali się oboje. Nie mogła się powstrzymać, by nie pędzić dalej, odbijając się od ziemi, konarów drzew i pni.

Początkowo bardzo mocno uderzała stopami o podłoże, chcąc nabrać rozpędu, ale w pewnym momencie przypadkowo wyciągniętą ręką dotknęła gałęzi i trajektoria jej lotu zmieniła się tak, jakby tą dłonią odepchnęła się z całej siły.

— Widziałeś, widziałeś?!

— Ta siła, którą przepchnęłaś mnie przez barierkę, działa jak poduszka powietrzna. Wreszcie do tego doszłaś.

Biegł lekko, bez wysiłku, cały czas obserwując ruchy Amelii. Próbował przewidzieć każdy jej kolejny skok czy odbicie na wypadek, gdyby musiał interweniować. Nie miał jeszcze pewności, czy ruchy młodej czarownicy są naturalne, instynktowne, czy wymagają koncentracji. Choć, widząc jej twarz, był coraz bardziej przekonany, że dziewczyna w ogóle nad niczym nie panuje, a tym bardziej nie myśli logicznie. Wołał ją, wykrzykiwał polecenia, gdzie ma skręcić, wskazując jej drogę. Biegli przez las, coraz szybciej i coraz częściej zamieniając ziemię na konary. Amelia widziała drzewa, rozmazujące się w jedno płaskie tło, i czuła tylko świszczący w uszach pęd powietrza oraz chęć, by jeszcze dalej, jeszcze mocniej wyskoczyć do góry. Zaczęła eksperymentować.

Delikatnymi kopnięciami w bok sięgała pni mijanych drzew, pozwalając sile odrzutu przenosić ją wprost na następny pień.

Adela miała rację — to jak latanie we śnie. Jakby jej ciało nic nie ważyło, było tylko cienką powłoką wypełnioną gazem.

— Grałeś kiedyś na fliperach, takich starych? Jestem piłeczką w grze!

Dobiegli do skraju lasu. Zaraz za granicą drzew zaczynało się pole uprawne, zaorane na jesień i puste o tej porze roku.

Tłuste skiby zaczynała brać w panowanie wieczorna mgła.

— Zatrzymaj się! — krzyknął nagle. Skoczył do przodu dużo szybciej, niż poruszał się do tej pory, wyprzedzając ją o paręnaście metrów.

— Jeszcze nie! — odpowiedziała, upojona prędkością.

— Stój, do cholery! — rozkazał dużo głośniej. Ostatnie słowa wychrypiał głosem, którego jeszcze u niego nie słyszała.

Odwróciła się w jego stronę i zobaczyła, jak twarz wykrzywia mu wściekły grymas. To, co wydobywało się z jego ust, nie było już głosem, ale charkotem. Spojrzenie na niego kosztowało ją utratę rytmu, wystarczającą, by jej noga minęła się o milimetry z konarem cienkiego drzewa i by poleciała dalej niż zamierzała, mijając przeszkodę, od której chciała się odbić.

Wylatywała już poza linię drzew i, oceniając odległość, miała zamiar wylądować w miękkiej zaoranej ziemi. Zanim jednak minęła w opadającym locie ostatnie gałęzie, poczuła mocne uderzenie w bok. Siła odrzutu pchnęła ją na wyścielone liśćmi poszycie, które jednak nie zamortyzowało upadku. Ale to nie ona najboleśniej odczuła gwałtowny kontakt z ziemią, a Diego, który, chwyciwszy ją w powietrzu, obrócił się tak, by dziewczyna spadła na niego.

— Zwariowałeś? — wydyszała, starając się złapać powietrze.

Próbowała się podnieść, wyciągając ręce przed siebie, ale ciągle tkwiła w mocnym uścisku jego ramion. Chłopak nie tylko jej nie puścił, ale, ściskając ją mocno i trzymając na sobie, zaczął gwałtownie czołgać się na plecach do tyłu. Kopał silnie ziemię piętami, odpychając się coraz mocniej, w sekundę pokonując parę metrów. Dopiero wtedy rozluźnił uścisk i z ulgą położył głowę na ziemi. Zsunęła się z niego, bezwładnie spadając obok.

Diego miał zamknięte oczy, głośno dyszał ze zmęczenia. Na jego czole jednak nie pojawiła się ani kropla potu. Klatka piersiowa unosiła się rytmicznie, ale coraz wolniej. Wreszcie ostatni raz zaczerpnął mocno powietrze i otworzył oczy.

Obserwowała go przestraszona, bojąc się znowu odezwać.

Obrócił się błyskawicznie, a po chwili przygniótł jej ręce obok głowy. Stał nad nią na czworaka, zniżając wyszczerzone zęby do jej szyi, jak wilk pokazujący dominację niżej stojącemu w hierarchii stada szczeniakowi. Górna warga uniosła się i odsłoniła nienaturalnie powiększone kły, a skóra na jego nosie marszczyła się, kiedy warczał. Amelia szarpnęła rękami ze strachu. Nie drgnął.

— Wyjaśnijmy sobie coś, gówniaro. Jeśli mówię: „stop”, to znaczy, że zamierasz w miejscu i nie drgniesz, dopóki ci nie pozwolę. Jak powiem: „skacz”, to możesz zapytać tylko, jak wysoko.

— Ale… — Nie skończyła. Głos zamarł jej w gardle, gdy przerwał jej głośniejszym charkotem i jednoznacznym przyłożeniem kłów do gardła. Jednak lepiej dać mu się wygadać, nie przerywając.

Kiedy uznał, iż zrozumiała lekcję, poniósł głowę, ale nadal nie puścił jej rąk.

— Jestem za ciebie odpowiedzialny, choć biorę na świadków wszystkich bogów, których znam i z którymi piłem, że to najgłupszy pomysł, na jaki wpadła Adela. — Kły chowały się powoli, a jego twarz zaczęła przypominać tego uroczego, przemiłego faceta, który tak ją irytował kretyńskim uśmiechem.

— Dlatego masz mnie słuchać, bo od tego może zależeć twoje życie, a co ważniejsze — moje. Zrozumiałaś?

Kiwnęła nieznacznie głową, nie mając pewności, czy nadal nie będzie chciał pokazywać swojej przewagi w uzębieniu. W odpowiedzi uśmiechnął się znowu tak, jakby wymieniali uprzejmości na przyjęciu.

— Następnym razem, jeśli nie będziesz posłuszna, to może i cię uratuję, ale potem z radością rozszarpię ci gardło. — Znowu błyskawicznie zmienił pozycję, kładąc się na plecach. Podparł się na łokciach i popatrzył na prześwitujące przez drzewa pole. Było już prawie niewidoczne we mgle. — Może powinienem ci wcześniej powiedzieć, że tutaj przebiega granica Wolfensteinu. Wiesz, że lepiej by było dla ciebie, gdybyś jej nie przekraczała. Dla mnie też.

Usiadła obok niego i spróbowała opanować drżenie.

Jeszcze chwilę temu, pędząc tak na oślep, czuła nieograniczoną wolność, a teraz została sprowadzona na ziemię — nie tylko w dosłownym tych słów znaczeniu. Naprawdę zapomniała o wszystkich zagrożeniach i niebezpieczeństwach związanych ze zmianami w jej życiu. Odwrócił się do niej i przyjrzał badawczo.

— W porządku?

— Nic nie jest w porządku — powiedziała przez zaciśnięte zęby, starając się nie rozpłakać. — Jest cholernie daleko od „w porządku”.

Za dużo tego wszystkiego. Czuła żal do świata („Do matki, to wina matki” — pomyślała), że jest w takiej sytuacji — będąc równocześnie zachwyconą tym wszystkim, co się dzieje. Była przerażona wydarzeniami ostatnich dni, ale z ekscytacją czekała na to, co będzie dalej. Chciała poznać swoje możliwości, swoją siłę, choć gdzieś w środku nie wierzyła, czy sobie poradzi. Jakiś głos ciągle jej powtarzał, że choć dostała taką szansę — jest czarownicą i zaczyna właśnie życie w świecie z fantazji — to nawet tutaj okaże się nieudacznikiem („Nie tak jak matka”), postacią z drugiego planu, która ginie w idiotyczny sposób na początku filmu. Albo przewija się co jakiś czas jako element komediowy. Diego ją złościł, bo nie dość, że nie postępował zgodnie z jej wyobrażeniem o przystojnym mrocznym wilkołaku, to nawet jako kuzyn i opiekun traktował ją niczym niezdarne dziecko. I jeszcze tylko po to, by ją skarcić, pokazywał jej się z tej swojej najgorszej strony, zamieniając się w potwora, który mógłby być nawet bardzo pociągający.

Objęła kolana rękami i oparła o nie czoło, chcąc ukryć drżenie. Już, już, udałoby się jej opanować łzy, gdyby Diego nie zrobił idiotycznego w tej sytuacji gestu. Sięgnął ramieniem i przygarnął ją do siebie, bez wysiłku sadzając sobie dziewczynę bokiem na udach. Skuliła się jeszcze bardziej, chowając głowę między kolanami, a potem wcisnęła twarz w jego podkoszulek i rozpłakała się, bo pękły już wszystkie tamy — te zbudowane z ambicji, wyuczonego opanowania i wstydu przed słabością.

„Oto znak zmieniających się czasów, Amelio — pomyślała.

— Zamiast wypłakiwać się Andrzejowi w rękaw, tulisz się do wilkołaka i moczysz łezkami jego pierś. Jedno się nie zmienia: za każdym razem pocieszają cię faceci, którzy ani nie są dla ciebie potencjalnymi kochankami, ani ty dla nich nie jesteś postacią z fantazji erotycznej. To się nazywa życiowa konsekwencja”.

Diego w naturalnym odruchu na jej płacz objął ją i trzymał tak, powoli kołysząc jak dziecko.

No te preocupes, todo va a salir bien. Lo siento, no quiseasustarte. Tenia miedo de que algo te pase en el extranjero.

Perdona, cariño. Llora, lloralo! Mierda, que estoy haciendo…?! 4 — Podniósł oczy w górę, kiedy zorientował się, że jego ręka zawędrowała pod jej bluzę.

Zmierzch opanowywał las, sprawiając, że to, co niedawno było szare, stało się czarne. Konary i pnie drzew, krzaki i spróchniałe kłody zdawały się ciemnieć na tle ołowianego nieba, a mgła powoli snuła się zaraz nad ziemią. Temperatura spadała coraz bardziej. Amelia, z zaangażowaniem mocząca Diega łzami i wstrząsana szlochem, czuła przejmujące zimno. Trochę jej to zepsuło rozczulanie się nad sobą i pomyślała, że powinni już wracać, a wizja rozpalonego kominka w holu wydała jej się najbardziej kuszącym obrazem świata. Ostatni raz pociągnęła nosem i podniosła głowę. Znieruchomiały Diego patrzył przed siebie, ale kły znowu miał wysunięte. Odwróciła głowę w stronę granicy, tam, gdzie wpatrywał się chłopak. Wśród mgły poruszały się szybko czarne postacie, niknąc co chwilę i pojawiając się na ułamki sekund. Ciemne plamy zdawały się szukać przejścia, by dostać się między drzewa. Cisza, w jakiej się poruszały, przerażała jeszcze bardziej niż ich widok.

Dziewczyna wpatrywała się w tę złowieszczą pantomimę, obawiając się, że niewidoczna zapora może w każdej chwili pęknąć. Diego podniósł się, równocześnie stawiając ją na nogi.

— Wychodzą dopiero nocą, ale nasza obecność kazała im zaryzykować już o zmierzchu. Wyczuwają nas, a chciałyby poczuć nas naprawdę. To nocnice, rusałki i wiły. Teraz jeszcze sobie z nimi nie poradzisz, a ja nie mam zamiaru wdawać się tu w dyskusję, przynajmniej kiedy ty jesteś ze mną — dodał, uśmiechając się złośliwie. — O proszę, jest i gospodarz przyjęcia.

Wzdłuż granicy, po pierwszej skibie ziemi, szedł powoli mały otyły człowieczek. Zaczesane na jedną stronę resztki włosów nie przykrywały łysiny, a rumiane policzki odbijały światło latających wokół jego głowy świetlików. Obserwował ich z lekkim uśmiechem. Z gardła Diega wydobyło się głębokie, głośne warczenie. Człowieczek po drugiej stronie nagle rozszerzył usta, ukazując rząd ostrych zębów, wyciągnął rękę w ich kierunku i przywoływał ich palcem.

— To Sporysz, demon zajmujący się uprawami. Podobno nawet przynosi szczęście, skurwiel. Ale ma jedną wadę: lubi ofiary z psów i wilczą krew. Dlatego mu się te rumieńczyki tak świecą. — Oderwał wzrok od mgły i przyjrzał się zapuchniętej od płaczu twarzy, podnosząc jej podbródek jednym palcem. — Możemy już wracać czy jeszcze trochę się porozczulasz nad sobą?

Kiwnęła głową, odwracając się od niego, i spokojnym truchtem ruszyła w stronę, z której według niej przybiegli.

Zdziwiła się, kiedy Diego zmienił kierunek, wołając za nią, by trzymała się jego boku, jeśli chce dotrzeć szybko do domu. Choć zabawa z drzewami trwała dość długo, nie oddalili się zbytnio.

Chłopak pilnował, by poruszali się w kółko.

— Dobrze mówisz po polsku — odezwała się wreszcie.

Kiedy biegli zwyczajnie obok siebie, cisza między nimi wydawała jej się trochę krępująca. Tym bardziej że nic nie mogło już przeszkadzać im w rozmowie: ani wysiłek, ani jej przyspieszony oddech.

— Przez dziesięć lat mieszkałem z Adelą. Miałem rok, kiedy zginęli moi rodzice i Emanuel przywiózł mnie tutaj.

— Przykro mi…

— Niepotrzebnie. Historia jak każda inna. Oni kogoś zabili, ktoś w odwecie zabił ich. Żeby utrzymać mnie przy życiu, Emanuel musiał ukryć mnie tutaj, aż sprawa przycichnie.

— Jakoś nie wygląda to na historię jak każda inna. Bardziej przypomina początek „Harry’ego Pottera”.

— W mojej historii jest trochę więcej krwi i brakuje niewinnych chłopców o czystych sercach… — Urwał, przeskakując głęboki parów ze strumieniem.

Kiedy nad nim leciał, wyglądał, z tymi szeroko rozstawionymi ramionami i ugiętymi w kolanach nogami, jak zwierzę. Sama starała się pokonać przeszkodę bardziej elegancko, próbując przybrać pozycję widzianą na jakimś filmie: nogi razem, tylko jedno kolano ugięte i ściągnięte w dół stopy, ręce rozłożone szeroko z dłońmi skierowanymi w dół. Opadła po drugiej stronie strumienia z siłą, która prawie wbiła ją w ziemię.

Zaśmiał się głośno.

— Co to miało być? Nie używaj czegoś, czego działania nie znasz… — Nieświadomie powtórzył słowa, które Adela wypowiedziała do niej pierwszego dnia. — Taka pozycja wzmacnia atak od góry, osłabiając równocześnie odległość lotu.

Powinna się obrazić, ale odpowiedziała tylko: „dobrze” i biegła dalej. Czas, kiedy mogła czuć przy nim zawstydzenie, minął już bezpowrotnie. Wilkołak patrzył na plecy biegnącej dziewczyny i już się nie uśmiechał. Nie chciał komplikacji.

Byłoby lepiej dla wszystkich, gdyby jej ciało nie wywoływało w nim takiego napięcia.

Było późne popołudnie, kiedy obudził ją dźwięk komórki.

Zanim zdecydowała się otworzyć oczy, dzwonek już umilkł.

Martyna leżała w swoim łóżku, choć nie pamiętała, by się do niego kładła. Przez chwilę próbowała sobie przypomnieć wczorajszą noc, a kiedy pierwszy mglisty obraz zamienił się w wyraźny kadr z jasnym, nienaturalnie twardym ciałem przygniatającym ją do posadzki w łazience, zamknęła oczy z powrotem. A potem stanął jej przed oczami salon w takim stanie, w jakim ostatnio go widziała. Z niepokojem stwierdziła, że nie może powiedzieć, iż wczorajsze podniecenie na widok wampira było niczym w porównaniu z pragnieniem, by doprowadzić tamten pokój do porządku. Już nie. Nie czuła przemożnej chęci, by wyskoczyć z łóżka i zająć się sprzątaniem.

Nie czuła drażniącej potrzeby porządkowania otoczenia, czyszczenia, zabijania zarazków. Coś się zmieniło. Chciała tylko zamknąć oczy i przywołać obrazy z poprzedniej nocy. I zająć czymś myśli, czekając na kolejną.

Stary dworek pod Krakowem od lat był miejscem wydarzeń kulturalnych o odpowiednim poziomie snobizmu, jakby właściciele tego miejsca przykładali specjalny próbnik do każdej propozycji imprezy, która miała się tam odbyć. Wystarczająco snobistyczne, przyciągnie gości na odpowiednim poziomie?

Proszę bardzo, serdecznie zapraszamy! Po przelaniu na konto odpowiedniej kwoty. Zadziwcie nas swoją hojnością, pokażcie, ile jesteście w stanie zapłacić, by móc opowiadać, że tutaj byliście.

Tego wieczoru pokoje willi wypełniał tłumek ludzi, którzy udawali przed wszystkimi, a niektórzy nawet przed sobą, że interesuje ich tradycyjna muzyka japońska. Dlatego zjawili się na zamkniętym koncercie młodego artysty grającego na koto. A może na chińskim guzheng? Oczywiście to nie miało najmniejszego znaczenia, ważna była obecność w tym miejscu, o tym czasie, w odpowiednim towarzystwie. Na lekkim rauszu, delikatnie stukając obcasami, poruszając głowami, by pobudzić do życia brylanty w uszach. Odpowiednio wyglądające kobiety wisiały na ramionach odpowiednich partnerów.

Niewysoki szpakowaty mężczyzna, ubrany skromnie w czarny garnitur, stanął w drzwiach prowadzących do głównej sali, bawiąc się kieliszkiem wina. Być może był jedynym gościem, który przyszedł tu dla owej gwiazdy wieczoru, młodego muzyka klęczącego przy dwumetrowym instrumencie, z wirtuozerią szarpiącego struny trójkątnymi plektorami.

Wpatrywał się jednak nie w ruchy jego rąk, ale w oczy, które artysta utkwił w nim już chwilę temu, co nie przeszkadzało mu wcale grać dalej. Wreszcie muzyka przeszła w głośne vibrato i urwała się gwałtownie. Mężczyzna kiwnął wykonawcy głową i udał się do sąsiedniej sali. Usiadł na fotelu udającym ludwika.

Chłopak, który przyszedł za nim, mógł mieć szesnaście lat. Był bardzo wysoki i szczupły, ale robił wrażenie zagubionego, sympatycznego dziecka ze słodkim uśmiechem na twarzy.

Takim, który kojarzy się z wiatrem we włosach niewinnych maleństw grających w piłkę, jabłkami jedzonymi prosto z drzewa i tymi wszystkimi miłymi rzeczami pasującymi do małych chłopców o wielkich sercach i marzeniach. Rod, władca Prawii — miejsca, gdzie przebywali wszyscy przebrzmiali bogowie — uwielbiał to swoje wcielenie. Poprawił spadającą mu na oczy długą jasną grzywkę i spojrzał na czekającego w fotelu Welesa oczami zbyt starymi i okrutnymi, by nie odcinały się drastycznie od miłej piegowatej twarzy.

Usiadł w fotelu naprzeciw, stawiając swój kieliszek na niskim stoliku między nimi. Czas się zatrzymał. Ludzie znieruchomieli. Potrącona przez kogoś kobieta zamarła z okrzykiem na ustach, widząc, jak zawartość jej kieliszka wylewa się na wydekoltowaną suknię. Wino zastygło w powietrzu niczym wielka kropla rtęci. Kelner z tacą zastygł w tanecznym pas, unosząc nad głowami gości pełną kieliszków tacę. Gruby biznesmen zastygł z wściekłością na twarzy i kropelkami śliny na ustach, szarpiąc swoją kobietę za ramię. A ona wpatrywała się w niego z nienaturalnie rozszerzonymi strachem oczami.

Zaległa cisza, jaką można spotkać tylko w przejściu między światami, gdzie nie ma nic prócz oczekiwania.

Weles upił wino, krzywiąc się teatralnie.

— Wiemy już, gdzie i kiedy spróbuje przedrzeć się tutaj.

Dziwi mnie tylko, że ty o niczym nam nie powiedziałeś, jakby to wcale nie dotyczyło także ciebie.

Rod nie zareagował, obserwując Welesa bez mrugania powiekami.

— Gdybym wiedział, nie omieszkałbym dać ci znać.

Weles nachylił się do blond efeba.

— Miałeś siedzieć u siebie i czuwać, żeby nigdy do tego nie doszło. Dostałeś najmniej upierdliwe zadanie: pilnować ich wszystkich, dać im, co chcą, byle siedzieli w Prawii i nie zamarzył im się powrót tutaj. Chlanie, zabawa i wieczna impreza. Czy to nie tak miało wyglądać? A ty nieustannie siedzisz tutaj i zajmujesz się pierdołami… Jak nie pieprzysz jakiejś królowej, to piszesz wiersze; jak nie bawisz się w konkwistadora, to chlasz absynt w Pradze. Miałeś zjawiać się tutaj tylko czasami, tak? Taka była umowa: wszyscy bogowie spędzają wieczność u ciebie, a Perun i ja zostajemy tutaj.

Rod wzruszył ramionami.

— Umowy i przysięgi są po to, by je łamać, akurat ty powinieneś coś o tym wiedzieć, prawda, Welesie? Ty, na którego przysięgała cała Ruś…? — Uśmiechnął się złośliwie, używając najbardziej bolesnego wspomnienia. — Ty, Welesie, gwarancie prawdomówności, zdrajco własnego świata…

— Nie bądź taki pompatyczny, Rod. Miałeś w tym taki sam udział jak my. Tak samo zgodziłeś się na układ z Aniołami, licząc na to, że ugrasz dla siebie choć istnienie. To ty zamknąłeś ich wszystkich, bez ciebie plan Peruna i mój nie miałby szans.

— Ale wtedy uważałem, że będzie zabawnie na wiecznej balandze. Teraz już mi się to znudziło.

— Daj spokój, ciągle to samo. Rób, co chcesz, ale masz pilnować, żeby nikomu z nich nie zachciało się wrócić. To było twoje najważniejsze zadanie. Gdyby nie gadatliwość Chorusa, mielibyśmy poważny problem.

— Byłeś w Prawii? — Rod z wściekłością uderzył dłonią o stolik. Mebel roztrzaskał się w drzazgi.

— A ktoś pilnuje wejścia? — Weles z sarkazmem odpowiedział pytaniem na pytanie.

Chłopiec zrobił nadąsaną minę.

— A gdzie nasz kochany Perun, który powinien trzymać rękę na pulsie?

— Nie wiem. Kontaktuje się ze mną tylko przez tego hiszpańskiego kundla. Zapewne zjawi się w ostatniej chwili, by potem mówić, że jak zwykle to on uratował sytuację… — Skrzywił się z niechęcią. Byli związani we trzech, na zawsze, na wieki, chyba że poddadzą się wreszcie i pozwolą, by ich zniszczono, by znikli w zapomnieniu. Wystarczy, by jeden z nich, znużony nieustannym czuwaniem, zapragnął końca, a pozostali dwaj podzielą jego los. A miało być tak pięknie…

Kiedy Aniołowie zjawili się na ich terenach, nie potraktowali ich poważnie. Cóż mogła im zrobić religia i wiara mająca zaledwie tysiąc lat, przy ich sile stworzonej wiarą wszystkich Słowian przez tysiąclecia? Czy wcześniej wielokrotnie nie dali sobie rady, pozwalając, by wierni zmieniali ich wizerunek, zachowując jednak istotę i ducha każdego z nich?

Dlatego pierwszy raz przegonili Anioły, nie wysłuchując ich wcale. Ufając, że ich lud, ich wyznawcy, będą trwać przy wierze ojców, nie zmieniając niczego, co znali od lat. Spokojnie czekali więc, aż Aniołowie stracą swoją siłę. Nie docenili nowego sposobu zyskiwania wyznawców — przez zastraszenie. Ten strach przed bogami, którego oni sami nauczyli ludzi, by rosnąć w siłę, Aniołowie wykorzystali teraz przeciw nim. Nawracanie pogan było ulubionym hobby nowych fanatyków, którzy poczuli, że ta religia daje władzę, o jakiej im się nie śniło.

Władza i złudzenie, że są bliżej absolutu, że oto pojawił się bóg, pod którego skrzydłami mogą ugrać coś dla siebie — to wszystko dodawało im sił i zapalczywości w krzewieniu nowej religii. A między nimi były Anioły, stworzone przez tych właśnie fanatyków, w ich umysłach, przywykłych od pokoleń do wyobrażania sobie istot boskich jako potężnych wojowników.

Przyszli na tereny Welesa, Peruna i Roda silni nie tylko żądzą władzy — mieli broń, jakiej nie znali Słowianie. I jeszcze coś… słodkie słowa, groźby i parę sensownych argumentów.

Pojedyncze grody, rządzone przez małe książątka, ulegały albo groźbom, albo podszeptom misjonarzy o błędnym wzroku wprost do uszu owych książątek. Słowa o potędze, o sprzymierzeńcach gdzieś na dalekim południu i zachodzie. O możliwościach podboju innych książątek pod sztandarem nowej, lepszej wiary. Wiary, która daje zarówno szczęście po śmierci, jak i prawo do mordowania w jej imieniu. Żaden z nich, miejscowych bogów, nie kiwnął palcem, by pomóc swoim wyznawcom, wierząc, że wszyscy wcześniej zginą, niż przyjmą nowego boga. Cóż ich obchodziły kolejne przepychanki maluczkich? Zignorowali ten moment. Te paręset lat, kiedy powoli przestali być bogami, do których warto się zwracać.

Czyż Perun nie pozwalał, by niszczono jego świątynie? Nie uderzył piorunem, nie zniszczył wroga, gdy palono jego podobizny. Czy któryś z nich zareagował na wycinanie świętych gajów, dębów? Czyż nie oznaczało to, że nie potrafili zniszczyć nowego, potężnego boga?

Weles pierwszy zrozumiał, co ich czeka, jeśli nie zaczną układać się z Aniołami. Widział, jak jego Ruś nie ma ani sił, ani szans na obronę przed nowym. A jeśliby ubrała się w nową szatę, ze znakiem Chrystusa, czyż nie mogłaby rozwijać się dalej na zachód…? Pomysł był prosty, wręcz genialny w swej prostocie. Potrzebował tylko wsparcia Peruna i zgody Roda.

Perun nadal był potężniejszy od niego, nawet kiedy tracili wyznawców. Nie miał ochoty na kolejny konflikt, musieli zjednoczyć się, mając wspólny cel — przetrwanie. Gdy usłyszeli warunki Aniołów — większość z władców Nawii musi zniknąć, robiąc miejsce dla nowych bogów — zrozumieli, że potrzebują wsparcia Roda. Ale co zrobić z tłumem przyzwyczajonych do oddawania im boskiej czci idiotów? Pozbyć się ich, nie narażając się na walkę. Zamknąć ich i jeszcze zrobić to w taki sposób, że będą sikać z radości. Zagonić ich wszystkich do Prawii, miejsca dostępnego do tej pory tylko dla największych, najpotężniejszych bogów. Wmówić im, że oto właśnie nadchodzi kres, a oni zostaną przeniesieni na wieczność w to idealne miejsce, gdzie wreszcie będą sobą, niezależnie od tego, czy ktoś w nich wierzy i składa im ofiary, czy też tracą wyznawców. Odpłynęli więc Swarożyc i Swaróg, Porewit i Rujewit, Świętowit, Jaryło, Radogost i Dadźbóg. Nawet Makosz i Strzygo, choć one mogły właściwie zostać. Odpłynęli na chmurce.

Wszyscy trzej oddali wielką przysługę tym uzależnionym od śmiertelników istnieniom. Być może oszczędzili im upokorzenia, powolnego znikania. Przyspieszyli chrystianizację Słowian — to fakt, ale sami zyskali więcej niż przetrwanie.

Nomenklatura — tak to później nazwano. Weles przyjął nowe imiona: został świętym Błażejem, świętym Mikołajem. Nadal miał swoją Ruś… Perun przybrał imię świętego Jerzego, całkiem trafne, biorąc pod uwagę, jak udało mu się uwięzić w Prawii Trzygława, boga, który jako jeden z niewielu czuł, co się dzieje. Może dlatego, że pilnował wszystkich trzech światów — Nawii, Prawii i Jawii — wszystkimi trzema głowami. Co zrobić z takim wszechwiedzącym bogiem, który mógł pokrzyżować im plany? Dać mu coś, czym się wystarczająco intensywnie zajmie, a przestanie obserwować zbyt wnikliwie poczynania spiskowców. Coś albo kogoś. Perun chciał upiec dwie pieczenie na jednym ogniu — podsunął mu Perperunę, swoją upierdliwą, wciąż wierzącą w wierność małżeńską żonę. Trzygław stracił swoją legendarną czujność, a obydwoje z Perperuną stracili wolność, lądując w Prawii. Zaś Perun zyskał wolność, a na okrasę — imię bohatera walczącego ze złymi smokami. Żeby było zabawniej, widząc ostatni raz żonę, wydawał się szczerze zatroskany, czym wzbudził w niej prawdziwe wyrzuty sumienia za niewierność małżeńską. Tak na wieczność.

I dlatego potrzebny im był Rod — władca Prawii, krainy wiecznej szczęśliwości i najbardziej snobistycznego miejsca w okolicy. Zabrał tam wszystkich, którzy mogli rościć sobie pretensję do panoszenia się w Nawii, miejscu o wiele mniej zabawnym niż Prawia, ale mającym jedną zaletę — dawało możliwość kontaktu z wyznawcami, a bez nich (niestety) żaden bóg się nie utrzyma. Weles, Perun i Rod swoją zdradę przyjęli spokojnie i z biegiem wieków nauczyli się nazywać ją racją stanu. Czyż nawet w przebraniu nie stali na straży swego ludu?

Zostały im do towarzystwa różnej maści demony, utopce, południce, mamuny i upiory — mniej lub bardziej wierzące w ich istnienie. Sami Aniołowie nalegali, aby demony zostały — wszak za ich pomocą też można kierować nastrojami wiernych.

Musi być jakieś zło, przed którym ludzie będą uciekać do swego boga. To znaczy Boga. I tak interes nieźle się kręcił, choć przez głupotę Roda paru więźniom udało się przeniknąć do Nawii. Ba!

Nawet do Jawii. Takie wpadki zdarzały się do czternastego wieku, datując według nowej religii. Raz nawet doszło do rozruchów, powstania ludowego, opisywanego później jako reakcja pogańska. W jedenastym wieku Światowidowi udało się znaleźć w pobliżu Mieszka II Lamberta i wystarczająco dobrze namieszać. Doprowadził nawet do tego, by zamiast Kazimierza, syna Ryksy, zaprzysięgłej katoliczki, Mieszko chciał na swego następcę Bolesława — syna wprawdzie nie z prawego łoża, ale za to zrodzonego z Polanki, z którą związek Mieszka był symbolem odwrócenia się od nowej wiary. I od Ryksy, siostrzenicy Ottona III. Mieszko chciał uniezależnić się od niemieckich pasterzy dusz, którzy czuli się coraz mocniejsi na nowych ziemiach, a może dostrzegł szanse na wzmocnienie władzy, kusząc zdezorientowanych w sprawie wyboru własnego boga powrotem do starych tradycji? Czy to Światowid obiecał mu zwycięstwo…? Perun i Weles nie mogli na to pozwolić. Już nie. Każdy z nich zrozumiał, że jeśli ich lud ma przetrwać, musi dostosować się do nowych czasów i przyjąć to, co da im siłę — organizację państwa narodowego z silną władzą centralną.

Musieli dostosować się do modelu, który będzie przez najbliższe paręset lat obowiązywał na europejskich wybiegach. A może kiedyś… Kiedyś wszystko się zmieni. Tak jak oni przybyli tutaj tysiące lat temu z południa i wschodu, wykopali starych bożków, tak teraz przyjmą zmiany — ale na własnych warunkach.

Układając się z Aniołami. Ale kiedyś…

A teraz, znowu przez nieuwagę Roda, groziła im mała katastrofa. Nie, nie chodziło o pilnowanie nowego ładu — dziś każdy mógł zostać bogiem, wystarczyło zajrzeć do internetu. Nie mieli tylko ochoty ponieść konsekwencji tamtej zdrady, a jeśli Trzygław i Światowid wrócą tutaj — sytuacja może stać się nieprzyjemna. Powiedzmy nawet: ostatecznie, śmiertelnie nieprzyjemna. Weles potarł czoło w zamyśleniu. Przez te setki lat naprawdę poczuł się jak święty, który kiedyś był człowiekiem. Przecież o to chodziło w tej nowej religii: że Bóg jest człowiekiem.

— Rod, zajmij się, proszę, swoimi obowiązkami. Czasami wydaje mi się, że w ogóle ci nie zależy… A przecież tak samo ty, jak i my możemy zniknąć, jeśli uda się im tu wpaść. Więc zbieraj dupę, bierz instrumencik pod pachę i zrób u siebie taki koncert, żeby odechciało im się marzeń o powrocie. Wszystkim.

Rod prawie się uśmiechnął i machnął ręką, dając znać, że rozumie to wszystko i nie chce mu się słuchać dalej, bo ma coś do powiedzenia. Jak zwykle.

— Mam pomysł, na przyszłość. Możemy stać się znowu tym, czym byliśmy, jeśli podejdziemy do tego w odpowiedni sposób.

— Znowu? Twoje pomysły kosztowały nas już trochę nerwów.

— Musimy zająć się marketingiem. Poważnie. Jako jeden z czarnych dobrze wiesz, o czym mówię.

— Popierdoliło cię już całkiem od tych wibracji koto…

— Posłuchaj. Czym były upiory, wilkołaki? Posrańcami plączącymi się po Nawii, tak? A czym są teraz?

Wszechobecnymi, pasącymi się wiarą w ich istnienie, coraz silniejszymi bytami. W kogo wierzą młodzi? W wampira, który może być nieziemskim kochankiem, czy w Welesa, o którym nikt nie słyszał, a jeśli nawet, to kojarzy się z bydłem i zsyłaniem skrofuł?

Rod zdecydowanie więcej czasu powinien spędzać u siebie.

Niestety, jakie czasy, tacy upadli bogowie.

— Mam się wypromować? Zrobić sobie sesję zdjęciową w majtkach albo lepiej bez? U Calvina Kleina? — sardonicznie zapytał Weles.

Zadowolony Rod rozsiadł się w fotelu, obserwując Welesa, największego boga Rusi, walczącego wciąż o przywództwo z Perunem, boga tak potężnego, że obalanie jego posągów w jedenastym wieku uważano za bohaterski czyn. Welesa, na którego klęli się wszyscy, na Welesa rzucającego klątwę na krzywoprzysięzców… Patrzył i widział nerwowego, zgorzkniałego księdza. A potem wyobraził sobie tę sesję dla CK.

— Chciałbym tylko, żebyś to przemyślał. Od wieków wampiry walczą o swoje miejsce i już im się to udało. Są wszędzie, gloryfikowane, reklamowane, podziwiane. Prawie że realne dla ludzi. Wilkołaki idą ich śladem. Dlaczego nie moglibyśmy zrobić czegoś takiego?

— Stąd ta chęć zostania gwiazdą muzyki…? Trochę chyba nie ta nisza, co?

Rod spoważniał, tracąc cały chłopięcy urok.

— Zawsze byliśmy elastyczni, gotowi na zmiany. Byle przetrwać. Dlaczego nie mamy robić tego dalej albo nawet poszerzyć repertuar? A chwyt marketingowy, który ostatnio zastosowałeś, jest o kant dupy rozbić, wiesz? Ściągać fińską mafię, żeby udawała sektę, tylko po to, by zastraszyć stare rody i zmusić je do oddawania młodych do nowicjatu? To ciebie pojebało, jeśli myślisz, że ktoś się na to nabierze. Wiesz co? Za długo nosisz już tę czarną sukienczynę, zaczynasz śmierdzieć nie tylko ich naiwnym sposobem manipulacji, ale wiarą w idiotyzm innych.

— Na razie przez ciebie, idioto, mamy mały problem. I jeśli coś pójdzie nie tak, nie będziesz już miał takich zmartwień, jak brak popularności. Śmiem twierdzić, że nie będziesz miał żadnych zmartwień, jeśli Trzygław i Światowid staną koło nas i zapytają, co się tu działo przez ostatnie dziewięćset lat…

— Macie już Źródło, wiecie, gdzie się pojawi. W czym kłopot?

— W tobie, Rod, w twoim podejściu do obowiązków.

— A wal się, Weles, albo sprzedaj jakąś tajemnicę, jak tę ze skrofułami Kapetyngom5. Za jeden pokłon.

Nie wykonał żadnego gestu, ale czas zaczął biec swym zwykłym tempem. Wino rozlało się na suknię tamtej kobiety, a fotele w pokoju obok, do którego dochodził przytłumiony dźwięk muzyki koto, stały już puste.

Kiedy obudziła się kolejny raz, nie była w łóżku sama.

Tamto pozwolenie na wejście do jej domu potraktował jak abonament. Przychodził, przekraczał próg, jakby wchodził do zdobytej i podbitej twierdzy. A ona nie miała siły ani ochoty, by to zmieniać. Przynajmniej na razie.

— Polowałeś? — zapytała sennie, kiedy kładł się na niej, szorstkim, niecierpliwym ruchem rozszerzając jej nogi.

— Tak — mruknął, wchodząc w nią gwałtownie. — I nie jestem głodny, jeśli o to pytasz.

Oparty na wyprostowanych rękach, przyglądał się czarownicy poważnie, badawczo. Poruszał się w niej powoli, pochylając się na tyle, by jego włosy ocierały się o jej piersi.

— Aż tak cię dziwi, że nie jesteś pogryziona?

Rozczarowana?

— Zaczynam wątpić w tę obiegową opinię, że każde zbliżenie musicie zakończyć chlaniem, bo na trzeźwo nie jesteście w stanie strawić bliskości człowieka.

— Może jednak to prawda? Tylko w wyjątkowych przypadkach nie musimy się znieczulać.

— To komplement?

— Niezamierzony. Uzależnienie człowieka od swojej obecności może służyć interesom innym niż zapewnienie sobie stałego wyszynku.

— Chcesz mnie uzależnić od siebie?

— Już jesteś uzależniona. — Nadal przyglądał się jej uważnie, śledząc każdy grymas, każde drgnienie twarzy.

Oddychała coraz szybciej i coraz trudniej było jej zapanować nad sobą.

— Jeśli nie interesuje cię moja krew… to znaczy, że chcesz jakoś uwolnić się od Zobowiązania. Chcesz, żebym wykorzystała je… — Wygięła się w łuk, nie mogąc się powstrzymać, i zamknęła oczy. — …wykorzystała je na jakiś bzdet… I…

— Nie. — Minimalnie wykrzywił kąciki ust w grymasie przypominającym uśmiech. Nie spuszczał z niej wzroku. — Po prostu chcę cię mieć. Wciąż cię chcę i ciągle mi mało…

Spojrzała na niego zamglonymi oczami, czując, że za sekundę odpłynie.

— Więc to ty jesteś uzależniony.

Zwykle obecność faceta w łóżku zaczynała ją drażnić już w ostatniej sekundzie orgazmu. Irytacja wzrastała drastycznie, jeśli miał nieszczęście nie skończyć przed nią. Obserwowanie na zimno całej tej kopulacyjnej gimnastyki i dziwacznego tężenia twarzy, słuchanie podnieconego szeptu faceta, który przed chwilą jeszcze był fascynujący, a teraz tylko drażnił — to prawie numer jeden na liście rzeczy, których bezwzględnie należało unikać. W dodatku ta przepaść, jaka tworzyła się pomiędzy stanami ich umysłów — on był jeszcze skupiony na jednej części swojego ciała, głodny bodźców, które wyzwolą eksplozję, ona już czuła rozluźnienie i najchętniej zablokowałaby wszystkie końcówki nerwowe, by nic nie czuć. Ale nie z Rune…

Jego ruchy stały się powolne, prawie leniwe, kiedy kończyła, jakby nie chciał jej przeszkadzać. Otwierając oczy, spotkała ten zimny, jasny wzrok. Wpatrywał się w Martynę i nadal powoli w niej poruszał, nie zmieniając tempa.

— Ile czasu potrzebujesz, żeby znowu dojść? — zapytał spokojnie.

Przez jej ciało przebiegł dreszcz, który zawsze oznaczał powrót do rzeczywistości, kiedy naprężone orgazmem ciało pozbywa się ostatnich wspomnień rozkoszy.

— To zależy… Od tego, z kim jestem i jak bardzo tego chcę.

— Nie pytam o historię twojego życia, tylko o teraz.

— Słuchaj, czy ty celowo się rozpraszasz?

Wyszedł z niej prawie, choć nie rozłączyli się całkowicie, i uśmiechnął się drwiąco. Wtedy poczuła, jak bardzo nie chce, by to się skończyło. Wypchnęła biodra do przodu, pochłaniając go z powrotem. Był jej pierwszym facetem, który podczas orgazmu nie zamykał oczu i któremu w finale wysuwały się kły. Nie wychodząc z niej i przytrzymując jej uda na swoich biodrach, położył się na boku. Objęła jego szyję rękami i przyłożyła wargi do jego ust.

— A ty, ile czasu potrzebujesz?

Odpowiedź poczuła, a nie usłyszała. Patrzył na nią z tym lekkim skrzywieniem, który można w dobrej wierze wziąć za uśmiech, ale który ona kwalifikowała jako kpinę. Jego ciało, jego dłonie wyrażały zbyt duże zaangażowanie i czułość, by kpiący uśmiech brać na poważnie.

— Mati, czy oczekujesz od mnie w łóżku jakichś deklaracji, czułych wynurzeń i zapewnień, żeby ta zabawa satysfakcjonowała cię w pełni? — zapytał z prawie idealnie udawaną powagą.

— Zabiję cię, jeśli spróbujesz. Zepsujesz wszystko.

— Ulżyło mi. Wolałbym się teraz nie skupiać na ładnych kłamstwach. — Przewrócił się na plecy, pociągając ją na siebie.

— Nie będziesz mi zadawać bezsensownych pytań o to, ile kobiet miałem albo kochałem w swoim długim życiu?

— Po co?



VI. Bezpieczniej nie mówić już nic


Kolejne dni nie różniły się od siebie zbytnio, jeśli można mówić o nudzie, mieszkając z przewrażliwioną na punkcie swojego psa czarownicą, popadającym w dewocję ubożątkiem i wilkołakiem, za którym ciągnie się smuga testosteronu.

Wilkołakiem, który zajmował coraz więcej myśli Amelii. Który w równej mierze irytował ją i coraz bardziej pociągał. Rano szkoła, do której odwoził ją Diego, tłumaczący się, że potrzebuje auta przez czas, kiedy ona siedzi w klasie. Wyjeżdżał gdzieś i albo wracał po nią przed szkołę, albo była zmuszona iść na piechotę. Oczywiście szła spokojnie tylko do skrętu w leśną drogę prowadzącą do domu, a potem pozwalała już sobie na zabawę.

Lekcje nudziły ją coraz bardziej. Odkryła jeszcze jedną umiejętność, która okazała się bardzo przydatna w zwykłym szkolnym życiu i wyraźnie to życie ułatwiała. Była w stanie przeczytać trzystustronicową książkę w dziesięć minut i dokładnie wszystko zapamiętać. Nauka więc nie tylko nie zajmowała jej czasu popołudniami, ale w szkole też zbytnio nie absorbowała jej uwagi. Poznała już cały materiał obowiązujący w tym roku i wiedziała, że powtórka przed maturą zajmie jej pewnie parę godzin. Jeśli będzie chciała się bardzo przyłożyć.

Zajęła się za to poznawaniem kolegów z klasy, pozwalając sobie czasem na podsłuchiwanie ich myśli. Na początku czuła się nieswojo, niczym podglądacz albo przestępca; potem uległa fascynacji poznawania obcych umysłów, następnie wciągnęło ją to jak serial telewizyjny. Nie mogła doczekać się, co będzie w następnym odcinku. Jak zareagował chłopak, którego gothka z jej klasy, Monika, chciała wczoraj zaprosić do siebie na całonocne oglądanie pierwszego sezonu jakiegoś kultowego serialu o wampirach, licząc, że dotrwają do szóstego odcinka, w którym pokazany jest seks z gryzieniem w szyję? Czy matka jednego z dresiarzy odkryła już, że syn podbiera jej kasę z portfela? Gdzie w tym miasteczku udało się zdobyć trawę, którą przed WOS-em najarali się emo? Czy wuefista wyzna swe uczucie panu od angielskiego? Jednak po jakimś czasie niekończące się perypetie życiowe kolegów ją znudziły, i to nie tyle ich monotonia, co regularne zwroty akcji. Zazdrościła im trochę zwykłych problemów, niezwiązanych z zagrożeniem ze strony zboczonych wampirów.

Wieczorami, po treningach z Diegiem, grzebała w sieci, szukając wszystkiego o mitach i faktach, które mogą jej się przydać teraz, kiedy jej świat stał się jakimś najbardziej popapranym scenariuszem filmu grozy. Na lekcjach próbowała poskładać te wszystkie informacje w jakąś całość, licząc, że to pozwoli jej po upływie tych ośmiu tygodni kwarantanny w miarę płynnie wejść w nową rzeczywistość. To odrabianie pracy domowej bardziej ją uspokajało niż treningi z kuzynem i obraz Nawii, który układał się powoli z małych puzzli, jakimi były niezbędne, według niego, umiejętności. Obraz nieprzedstawiający bynajmniej krainy dobrych wróżek, elfów, zwiewnych duszków i pięknych, uwodzicielsko mrocznych wampirów zakochujących się notorycznie w swoich omdlewających ofiarach. Prawdziwe wampiry traktowały trofea łowieckie w kategoriach li tylko gastronomicznych, a chęć bliższego kontaktu psychicznego (do jakiego można chyba zaliczyć zakochanie się) podobna była bardziej do przywiązania do psa lub kota niż do miłosnych uniesień. Wprawdzie analogicznie powinny traktować seks z ludźmi jako zoofilię, tu jednak szły na ustępstwa, kierując się jakimiś własnymi normami etycznymi. Czy obiekty takiego pożądania przeżywały — to już inna sprawa. Zapewne też leżąca w kwestii ich pokręconej etyki.

Za dobre wróżki można by od biedy uznać Rodzanice, określające przy narodzinach los człowieka (albo kogoś, kto człowiekiem nie jest), ale powaga ich zadania, a może też związane z tym napięcie i stres, powodowały, że przy naznaczaniu doli częściej kierowały się dość specyficznym poczuciem humoru. Adela powiedziała jej, jak naznaczyły ją samą, obiecując, że ukoronowaniem jej życia będzie wychowanie wyjątkowego superchampiona i reproduktora w jakiejś rasie, więc hoduje psy od wielu lat, czekając na ten cud.

Naprawdę daleko było Rodzanicom do Matki Chrzestnej z „Kopciuszka”. Zapytana o los, jaki wskazały dla niej, Amelii, babcia odpowiedziała, że nie ma się czym przejmować, bo wiedza o tym tylko niepotrzebnie determinuje pewne działania, bez których i tak los się wypełni. Nie uległa naleganiom dziewczyny, zbywając ją obietnicą, że i tak kiedyś się dowie. A po co jej świadomość, że kiedyś odkryje fenomenalny przepis na kurczaka albo coś w tym stylu?

Rozmowy z babcią za każdym razem wprowadzały ją w stan lekkiego oszołomienia, połączonego z przeświadczeniem, iż życie generalnie jest dużo śmieszniejsze, niż do tej pory sądziła.

Wszystko zależy od nastawienia i punktu widzenia. A kuzyn…

Diego uważał za niezbędne nie tylko takie sprawy, jak bezszelestne przemieszczanie się po lesie, rozwijanie dużej prędkości w ucieczce czy pościgu, ale też walkę krótkim mieczem, który miała zawsze nosić przy sobie. To rzucało całkiem nowe światło na sprawy, o które spierała się z matką.

„Mamo, dlaczego kupiłaś kolejny długi płaszcz? Przecież mówiłyśmy wczoraj o tamtej krótkiej dyplomatce, podobała ci się. Zawsze musisz wyglądać jak zakonnica?”. „Taka długość jest praktyczniejsza…”. „No nie wiem, po jaką cholerę…”.

Do tego nauka czułych miejsc najróżniejszych istnień, potencjalnie najlepszych punktów skutecznego uderzenia.

Początkowo było jej słabo, kiedy miała sobie wyobrazić, jak zadaje śmiertelny cios komukolwiek, widząc w wyobraźni tryskającą krew, wylewające się wnętrzności czy cokolwiek, co mogło znajdować się w środku przeciwnika. Z biegiem czasu zaczęła jednak traktować to jak jakąś grę komputerową albo sprawdzian sprawności. Ciosy próbowała na Diegu, przynajmniej do czasu, kiedy wreszcie sięgnęła mieczem jego szyi. Potem powiesili w garażu worek bokserski. A później następny i jeszcze następny w jego miejsce. Szybko przenieśli też do garażu wieżę i głośniki. Z odpowiednim podkładem ćwiczyło się jej znacznie lepiej, a jeśli trafiła na dobry, mocny kawałek, nie słyszała nawet krzyków Diega, każących jej przestać. Daleko było jeszcze do nazwania takich stanów amokiem berserkskim, ale czasami Diego musiał chwytać ją mocno od tyłu, żeby się uspokoiła. Coraz częściej udawała więc, że nie słyszy.

Przykładała się do nauk kuzyna, wciąż starając się zasłużyć na pochwałę, a może nawet… Podziw? Jeśli uzna ją za równorzędną partnerkę w tej pełnej zagrożeń rzeczywistości, a nie piszczącą ze strachu nieporadną niunię — to kto wie…

Spędzając z nim większość czasu, początkowo była zadowolona z roli mentora, w jaką się wpasował, z przyjacielskiego układu między nimi. Ale tylko na początku. Bliskość, dotyk, zacieranie się granic intymności — z jednej strony ułatwiały naukę, ale z drugiej… Rodził się w niej mały bunt, dlaczego on nie dostrzega w niej kobiety. Robaczek próżności, najpierw niewielki, z czasem kazał jej wciąż bardziej skupiać się na momentach, w których każdy inny (normalny?) facet już dawno zacząłby coś czuć. Im mocniej uderzała w mur obojętności i ignorowania jej zabiegów, tym dalej posuwała się w nieostrożnym zwracaniu jego uwagi na siebie. Sama się dziwiła, skąd w niej tyle atawistycznych odruchów, intuicyjnych podszeptów, kobiecej przewrotności — dziwiąc się równie mocno, skąd jego analgezja na cały ten wachlarz prowokacji. Nie przyznając się sama przed sobą, posuwała się coraz dalej, zapominając o rezerwie i dystansie do facetów, którymi tak szczyciła się do tej pory. I które uważała za klucz do sukcesu w sprawach damsko-męskich.

Złość i rozczarowania wyładowywała podczas sparingów z kuzynem, nakręcając się przy tym jeszcze bardziej samą jego bliskością. Zaczęła doceniać ciężkie brzmienie w muzyce i słuchała już tylko kawałków, podczas których mogła krzyczeć.

To też sprawiało, że wspomnienie jej sporów z Martyną o wybór muzyki w samochodzie wywoływało już teraz tylko wyrozumiały uśmiech: „Nie możemy teraz posłuchać czegoś innego, mamo? O gustach się nie dyskutuje, ale, weź, daj już sobie spokój z tym łomotem. W samochodzie masz tylko takie płyty”. „To «Body Count»”. „Wiem, co to jest, mówię tylko, że to łomot. Dlaczego ciągle tego słuchasz?”. „Wprawia mnie w odpowiedni nastrój”. „Do czego?”. „Po prostu prowadzę tak nudne życie, że potrzebuję takiej stymulacji, przynajmniej przez muzykę” .

Co wieczór dzwoniła do niej matka. Rozmawiały o wszystkim, co dzieje się w życiu Amelki, pomijając sytuację Martyny. Dziewczyna nie zauważyła nawet, kiedy pierwszy raz wspomniała mamie o swoim problemie z Diegiem. Codziennie zdawała szeptem relację z odporności kuzyna na jej próby, nie oczekując porady ani pocieszenia, ale czerpiąc zadowolenie z samej chęci opowiedzenia o tym komuś. A Martyna coraz częściej wolała słuchać jej, niż opowiadać o sobie.

Tego wieczoru, kiedy po kolacji oglądały z Adelą jakiś film w telewizji, zapytała, czy nie mogłaby się nauczyć po prostu jakichś zaklęć czy czegoś takiego, a nie latać po lesie z obnażonym mieczem.

— To prawdziwy świat, a nie bajka o zaklęciach i jednorożcach. Słowa nie pomagają, nie mają takiej mocy jak srebro dobrej próby, szybkość i refleks.

— A modlitwa? Sama mówiłaś…

— Modlitwa wprowadza cię w taki stan ducha, kiedy się wyłączasz i możesz skupić się na prawdziwym problemie. Tylko że na to potrzebujesz trochę czasu. Chcesz stać przed atakującym ghulem i skandować jakieś inwokacje? Chłopię zabije cię śmiechem. Podaj mi orzeszki.

— Czyli zero magii i czarów? Srebrem w bebechy, i tyle?

— Zawsze możesz wprowadzić w to trochę finezji. Rzucisz jakiś robiący wrażenie tekst, popiszesz się, machając mieczem czy coś tam. Byle nie za długo. Dlaczego oni cały czas śpiewają?

— Bo to musical, babciu, jest.

— Musical to był „Hair”, a nie to. W ogóle nie rozumiem, o co im chodzi. I dlaczego on tak wywraca oczami, kiedy śpiewa, jakby miał niedoczynność tarczycy? I udaje, że gra w koszykówkę, a ruchy ma miękkie jak Barysznikow. W „Hair”

naprawdę świeciło słońce od muzyki…

— Czyli nie ma szansy, by jednym słowem wprowadzić kogoś w stan osłupienia, zatrzymać atak?

— Nie. Chociaż czekaj! Są! Dwa słowa i przeciwnik głupieje.

— Dwa? Jakie?

— „Kocham cię”.

Amelia odwróciła wzrok od telewizora i spojrzała ze zdumieniem na babcię. Sięgnęła do miski z orzeszkami, którą Adela trzymała na kolanach.

— Próbowałaś? Udało się?

— Raz, dawno temu. Uratowało mnie to, bo mamun naprawdę się zainteresował i zareagował w jedyny logiczny dla niego sposób. Powiedział… upraszczając, powiedział coś w rodzaju: „To ściągnij bluzkę”. Na chwilę stracił czujność.

— To musiało być naprawdę dawno temu. — Dziewczyna zaśmiała się i zrobiła unik przed lecącą w jej stronę poduszką.

Adela nawet nie oderwała wzroku od telewizora. — I co, uciekłaś?

Teraz Adela porzuciła perypetie śpiewającej młodzieży amerykańskiego liceum, odwracając się do wnuczki.

— Dlaczego miałabym uciekać? Zabiłam go.

— Aa — powiedziała Amelia, kiwając głową. Czyli nie ma wyjścia, wcześniej czy później zobaczy te wnętrzności. Albo co tam może w środku być.

Parę razy była u matki w pracy. Jej znajomi podchodzili do profesji Martyny z niezdrową fascynacją, co jakiś czas prosząc Amelię o załatwienie wizyty w prosektorium, niby w ramach zajęć z biologii. Ale czym innym jest nieruchome ciało nieboszczyka na metalowym stole, a czymś zupełnie innym podrzynanie gardła jakiejś istocie albo wprost pozbawianie jej głowy. Wprawdzie Diego pocieszał ją, że w wypadku zagrożenia nie będzie miała żadnych wątpliwości, jak zareagować, nie zajmując się dywagowaniem nad możliwymi sposobami, ale nie mogła przestać myśleć o tej tryskającej na jej ręce krwi. Czy dlatego mama preferowała czarne ciuchy, na których nie widać ciemnych plam? Czy dlatego lubiła nosić czarne skórzane rękawiczki, a w schowku w samochodzie obok pudełka wilgotnych chusteczek higienicznych zawsze było drugie — z lateksowymi rękawiczkami chirurgicznymi?

— Masz z tym problem, prawda? Jeszcze nie wiesz, jak to jest, gdy walczysz o życie. Kiedy ktoś naprawdę chce cię skrzywdzić, a ty nie możesz liczyć na to, że zaraz się obudzisz.

Wtedy działasz instynktownie, nie mając czasu analizować etycznych aspektów całej zabawy. Jeśli chcesz tak bardzo móc dołożyć do tego jakąś filozofię, to mogę ci coś podrzucić.

— Parę mądrych sentencji mających zlikwidować wyrzuty sumienia?

— Pierścień i sito — powiedziała Adela, jakby mówiła coś zrozumiałego i oczywistego.

— Głębokie — ostrożnie odparła dziewczyna, nie wiedząc, czy powinna powiedzieć coś w stylu: „Aha, o to chodzi”, czy dać się zaskoczyć.

Adela ciągnęła jednak dalej.

— Słyszałaś o pierścieniu Gygesa? To opowiastka z „Państwa” Platona. Gyges był pasterzem, który zabrał pierścień z palca truchła jakiegoś nieznajomego. Szybko odkrył, że zdobycz ma magiczną moc: kiedy go przekręcał, sam stawał się niewidzialny. Akurat wraz z innymi pasterzami został wezwany przed oblicze króla. Ponieważ uświadomił sobie, jakie możliwości się przed nim otwierają, chciał od razu wykorzystać je w złych celach. Pożądając królowej, dostał się do niej dzięki niewidzialności, a potem, nadal wykorzystując magiczną moc, rzucił się na króla i zabił go. Pytania, jakie możesz sobie zadać, brzmią: Czy mając przewagę, bo posiadasz Moc, chcesz ją od razu wykorzystać w niecnych celach? Czy jeśli czujesz się bezkarna, łatwiej decydujesz się na czynienie zła?

— Pytasz poważnie?

— To pytania retoryczne. Przynajmniej taką mam nadzieję, wnuczko. — Popatrzyła znacząco na dziewczynę. — Mówiąc: „pierścień Gygesa”, zadaję pytanie: Czy jesteśmy w stanie unikać czynienia rzeczy złych, dlatego że uważamy je za złe, czy z obawy przed karą? Przemyśl to, kochanie, przyda ci się.

— A sito?

— Widzisz, historyjka z pierścieniem jest moją ulubioną.

Pozwala mi… pomaga czasem podjąć decyzję… A sito to z kolei ulubiona przypowiastka twojej mamy.

— Już się boję.

— Sokrates powiedział, że każdą rzecz, jaką chcesz komuś powiedzieć, powinno się najpierw przesiać przez trzy sita: prawdy, dobra i pożyteczności. Czy to, co chcesz powiedzieć, jest pożyteczne, przyniesie komuś korzyść, czy wręcz przeciwnie? Czy to, co powiesz, jest dobre? I najważniejsze: to, co mówisz, musi być prawdziwe.

— Pięknie. Ale jak to wszystko ma się do zabijania?

Zabicie kogoś może być dobre?

— Jeśli powstrzymasz przez to zło, które czyni.

— Pożyteczne?

— Ratujesz życie. Taki pożytek jest nie do pogardzenia.

— A prawdziwe?

— Tu wchodzimy w techniczną stronę zagadnienia. Zawsze upewnij się, że zabiłaś naprawdę. Utnij głowę, spal. Rób wszystko porządnie. Istotne przy wampirach i wilkołakach.

Drzwi biblioteki uchyliły się, wpuszczając do środka Antośkę z tacą, na której stał dzbanek z herbatą i talerz drożdżówek. Staruszka szybkimi lekkimi kroczkami w góralskich pantoflach podeszła i postawiła ją na małym stoliku przy kanapie. Obydwu czarownicom wsadziła do rąk po rogaliku, mrucząc po swojemu:

— Jeść, dziecko, jeść. Ciepłe i dobre.

Sama usiadła między nimi, rozpychając się drobnymi ramionami. Z zadowoleniem spoglądała to na jedną, to na drugą podopieczną. Przez chwilę się nie odzywały, skupione na tych niezaprzeczalnie dobrych rzeczach, jakimi są jeszcze ciepłe świeże drożdżówki.

— Adelo, a dlaczego nie broń palna? Jakieś pistolety ze srebrnymi kulami czy coś…?

— Dziecko, zastanów się. Czy w tym kraju strzelanina w środku miasta przejdzie bez echa? Potem to mieszanie w głowach świadkom, za dużo zachodu. Biała broń jest cicha, dyskretna i elegancka. To raz, a dwa… z tego, co wiem, masz problem z pamiętaniem o codziennym braniu pigułki — ciągnęła Adela, niezrażona zawstydzonym chrząknięciem wnuczki. — Nie widzę więc siły, abyś pamiętała zawsze o uzupełnianiu arsenału o nowe kule, których przecież nie kupisz w kiosku na rogu. Tak więc lepiej pozostańmy przy mieczu. Dobre ostrze — najlepszym przyjacielem dziewczyny. A tak à propos, to gdzie jest Diego? — Adela, znudzona filmem, zmieniła kanał.

— Znowu zabrał mi auto, pewnie wróci w nocy. Ostatnio ciągle znika wieczorami. — Dziewczyna ułożyła się wygodniej na kanapie, podwijając pod siebie nogi. — Babciu, on poluje nocami?

W odpowiedzi usłyszała prychnięcie i krótki śmiech.

— Taa, poluje.

— Dlatego bierze auto, żeby wyjechać z Wolfensteinu. Ale dlaczego nie jeździ na tym swoim motorze?

— Bo motor nie ma tylnego siedzenia i dachu, a noce teraz są naprawdę zimne.

Amelia zagryzła wargi i zaczerwieniła się w sposób wcale nieprzystający córce Martyny „Nic Mnie Nie Zdziwi”. Ani tym bardziej Amelii „Chodź Adrian I Nie Zadawaj Pytań”.

Amelia zasnęła na kanapie, próbując dzielnie towarzyszyć Adeli i Antośce w oglądaniu horroru. Obydwie starsze panie nie kryły zachwytu filmem, szczególnie sceną z włączającym się samodzielnie w wyniku klątwy telewizorem, ukazującym czarno-biały obraz z kamienną studnią. Widok śnieżącego ekranu był ostatnią rzeczą, jaką Amelia widziała przed zaśnięciem. I pierwszą, jaką zobaczyła po obudzeniu. Okrywał ją gruby wełniany koc, którym pewnie opatuliła ją babcia. W bibliotece było ciemno, zegar pod telewizorem wyświetlał godzinę czwartą czterdzieści. Przez chwilę dochodziła do siebie, próbując sobie przypomnieć, gdzie jest i dlaczego nie śpi w swoim łóżku. Leżała na brzuchu, podnosząc głowę na tyle, by zobaczyć ekran. Biały szron zamienił się w niewyraźny obraz, przedstawiający stojącą w oddali kamienną studnię. Przełknęła głośno ślinę, bo kiedy na ten widok uciekły z niej resztki senności, poczuła charakterystyczne delikatne uczucie mrowienia na karku. Wpatrywała się z napięciem w ekran, dobrze wiedząc, co teraz nastąpi. Z kamiennego kręgu wysuną się zaraz ręce w białych rękawach, a potem przerażająca Azjatka z zasłoniętą długimi czarnymi włosami twarzą zbliży się do kamery i zacznie wychodzić z ekranu jak z okna… Amelia nie poruszyła się i stłumiła krzyk dławiący gardło.

— Obudziłem cię? — odezwała się spod czarnych długich włosów Azjatka.

Dziewczyna jęknęła. Zza oparcia fotela, stojącego bliżej telewizora niż kanapa, na której leżała, wychyliła się głowa Diega.

— Hej, za głośno? — zapytał szeptem.

Przyglądnął się jej oświetlonej blaskiem ekranu twarzy i zaniepokojony wstał z fotela. Był ubrany w jeden z tych bawełnianych podkoszulków z długim rękawem i jeansy z ubłoconymi nogawkami. Wyglądał, jakby się w ogóle nie kładł.

Postawił obok kanapy butelkę piwa, którą trzymał w ręku, i usiadł obok dziewczyny, bezceremonialnie przesuwając jej nogi bliżej oparcia.

— Koszmar?

Pokręciła wciśniętą w poduszkę głową. Nie chciało jej się tłumaczyć, jak napięcie ostatnich dni wpływa na jej nieumiejętność rozróżniania świata realnego od choćby scenariuszy japońskich horrorów. Podniosła się i usiadła w rogu kanapy, naciągając na siebie koc. Był zmęczony i zniechęcony, znała dobrze ten jego stan — wystarczyło obserwować, czy odgarnia włosy z twarzy. Jeśli miał dobry humor, był czymś podekscytowany, potrafił nieustannie przerzucać tę swoją grzywę z boku na bok. Kiedy rano kłócili się przy stole o jakieś bzdury albo kiedy pokazywał jej coś nowego i widział jej zaangażowanie. Odpowiadając na jej naiwne pytania o życie w Nawii albo o jego typy wśród Nawów na naprawdę dobry seks.

Podczas długich rozmów z Adelą o jego dzieciństwie w tym domu, prowadzonych nocą przy kominku, albo gdy dawał się adorować Antośce. W samochodzie, kiedy darli się na całe gardło, śpiewając hiszpańskie piosenki, których słów nie rozumiała. Tak, wtedy odgarniał je do tyłu ruchem, z którego śmiała się, mówiąc, że to czysta metroseksualna próżność. Ale kiedy coś szło nie tak, włosy po prostu nagle przestawały mu przeszkadzać. Mogły zasłaniać oczy, a on i tak tego nie zauważał. Jakby pragnął odgrodzić się od rzeczywistości, nie dlatego, że nie chciał jej widzieć, ale chował siebie. Jakby sam był zagrożeniem. Po jednej rozmowie z Adelą za zamkniętymi drzwiami jadalni. Po telefonie od Emanuela. I wtedy, w garażu, kiedy widziała go takiego pierwszy raz. Dwa dni po tym, jak pokazał jej zęby…

Chciała pojechać na imprezę do Moniki, tej gothki.

Wszyscy ludzie z jej klasy byli zaproszeni, nawet ona, ta Nowa.

Jedyna okazja, by wyrwać się na kilka godzin z rozkosznej krainy fantasy i poczuć się jak wtedy, gdy z całą paczką okupowali stolik w jakiejś knajpie na Kazimierzu. Problemem okazała się oczywiście lokalizacja domu Moniki — był poza granicą. Cholerna granica. Osiem małych kapliczek ustawionych w planie oktagonu i tworzących więzienie idealne. A w samym środku — niepozorny naszyjnik z pereł. To wszystko brzmiało naprawdę fascynująco, jeśli nie żyło się na co dzień w tej obłąkanej historii, w oczekiwaniu na wolność, na to „potem”, które miało nastąpić. Podobnie czuła się jeszcze niedawno, czekając i planując z Andrzejem ten swój wielki numer z Adrianem. Czekając, aż drzwi się otworzą. Tylko że za tamtymi drzwiami miała być zabawa. Wielka ochota na imprezę u Moniki i stanowcze „nie” Adeli wywołały w niej nie tylko złość, ale przede wszystkim żal nad samą sobą. Kończyli obiad, siedząc we troje przy stole, kiedy zapytała babcię, czy mogłaby się wyrwać na tę jedną noc. Adela odpowiedziała krótko, ale dziewczyna nie dawała za wygraną, prosząc, zaklinając i obiecując, że nic jej się przecież nie stanie. Diego się nie odzywał, a potem bez słowa wstał od stołu, zostawiając je same.

Rozdrażniona i rozczulona swoim wielkim nieszczęściem (życie jej ucieka, a nikogo to nie obchodzi, siedzi w zamknięciu, nie była w porządnym sklepie z ciuchami od wieków, ust nie ma do kogo otworzyć, a w dodatku pada…) przebiegła w deszczu odcinek od domu do garażu. Weszła do środka małymi bocznymi drzwiami. Chciała włączyć światło, ale znieruchomiała i ręka zastygła jej na włączniku. W ciemności dostrzegła Diega, kopiącego w chwiejącego się na sznurze ciężkiego manekina, którego zawiesili niedawno zamiast worka treningowego. Od jakiegoś czasu nie odczuwała Obecności wywoływanej przez Adelę i kuzyna. Oczy przyzwyczaiły się do ciemności, przechodząc płynnie na tryb noktowizora. Diego, nie zwracając na nią uwagi, bawił się dalej, rytmicznie podskakując między kopnięciami wymierzonymi w szyję manekina — ta płynność ruchów wynikała zapewne z obecności wsadzonych w uszy słuchawek od iPoda. Może jemu też brakowało zabawy i męczył się tym zesłaniem do Adeli. Ale on mógł w każdej chwili pojechać gdzie chciał.

„A gdyby tak… — pomyślała, nagle przekonana, że wpada oto na genialny wprost pomysł. — Gdyby…”.

Podeszła do niego powoli, choć nie liczyła na zaskoczenie kuzyna. Fakt, że nie wyłączał muzyki i nie przestawał się bawić, nie oznaczał, iż nie wie, gdzie ona jest. Stała chwilę z rękami założonymi na piersi, czekając, aż zirytuje go swoją obecnością i zmusi do reakcji. Nie musiała długo czekać.

— Czego chcesz? — odezwał się, zniecierpliwiony, wyciągając słuchawki z uszu i odwracając się w jej stronę.

Oczekiwała, że odezwie się do niej z tym uroczym uśmiechem grzecznego chłopca z sąsiedztwa, proponującego przyniesienie bułek z piekarni, którym traktował ją do tej pory, a wtedy ona miło poprosi go o drobną przysługę. Coś w stylu: „Obydwoje możemy się zabawić”. Teraz jednak sytuacja nie wyglądała na sprzyjającą prowadzeniu delikatnych negocjacji.

— Pomyślałam sobie, że… że może zgodziłbyś się pojechać ze mną na tę imprezę. Wiesz, Adela puściłaby mnie z tobą. Ostatecznie, co może mi się stać?

Patrzył na nią bez słowa. Właśnie wtedy coś ją zaniepokoiło, choć nie były to te jego oczy, wyglądające w ciemności jak dwie niebieskie żarówki. Patrzył przez zasłaniające mu twarz włosy, gdy ona, jąkając się, wysuwa tę swoją propozycję, która w momencie, gdy została wypowiedziana, nie brzmiała już tak genialnie, jak mogłoby się wydawać. Nie poprawiał włosów, nie odgarniał ich na boki. Stał nieruchomo.

— Naprawdę jesteś taka głupia?

To nie był głos, jakim rozmawiał z nią do tej pory. Nawet nie to warczenie, którym wykładał jej zasady posłuszeństwa, wspomagając się kłami. To był lodowaty ton, w którym każde słowo brzmiało jak skrzypienie kroków w zmrożonym śniegu.

— Proszę cię tylko grzecznie, żebyś…

— Żebym dał się zabić dla twojej przyjemności. O to mnie prosisz. A ja na tak grzeczną prośbę odpowiadam równie grzecznie. Nie. — Odwrócił się i sięgnął po wiszące na szyi słuchawki.

W tym momencie powinna zakończyć tę rozmowę.

Odruchowo jednak odezwała się, nim instynkt samozachowawczy zdążył szepnąć jej, by ugryzła się w język.

— Przecież…

W ułamku sekundy nachylił się nad nią.

— Dobra, wyłożę ci to dokładnie, bo widzę, że sama tego nie ogarniasz. Adela mnie prosiła o opiekę nad tobą i zgodziłem się, bo Adeli nigdy niczego bym nie odmówił. Robię, co mogę, żebyś nie potknęła się o własne nogi, kiedy minie te osiem tygodni, i żebyś przeżyła przynajmniej parę dni, zanim ktoś cię załatwi. Bo że tak będzie, mam coraz większą pewność. Ty myślisz, że to jest jakaś pieprzona gra? Zabawa? Dasz się zabić, a wtedy: „Ups! Przepraszam, poproszę o następne trzy życia”?

Niczego nie rozumiesz? Jeśli się w końcu nie obudzisz i nie zaczniesz trzeźwo oceniać sytuacji, to zginiesz szybciej, niż trwa wymówienie: „głupia idiotka”, rozumiesz? Myślisz, że ja się tutaj z tobą naprawdę świetnie bawię?!

Starała się za wszelką cenę nie skrzywić, zachować spokojny wyraz twarzy. Każdemu zadanemu przez niego pytaniu towarzyszył jeden krok do przodu. Dziewczyna cofała się odruchowo, nie mogąc odwrócić wzroku od tych niebieskich punktów pod czarnymi włosami.

— Zachowujesz się, jakbyś przyjechała na jakieś pieprzone wakacje, a Adela powinna jeszcze być ci wdzięczna, że łaskawie wybrałaś jej dom. Myślisz, że mnie bawi twoje podejście do tego, co robię? „Ojej, jakie to straszne, nie dam rady”, „Oj, Diego, ale po co mam tak robić?” — przedrzeźniał ją, dalej idąc do przodu. — No żeż kurwa, nawet nie wiesz, jak mnie to słabi.

A teraz przychodzisz do mnie i mówisz, że masz kaprys wyjść sobie poza granicę, bo ci się, kurwa, nudzi.

Był wściekły, ale najbardziej przerażało ją to, że mówi to wszystko, nie podnosząc głosu. Prawie syczał, głos miał zimny i opanowany.

„Jak mama” — pomyślała .

Przy jego ostatnich słowach przekroczyli próg otwartych przez nią drzwi i siekący zimny deszcz otrzeźwił ją na tyle, by spróbowała coś powiedzieć. Niepotrzebnie.

— Chciałam tylko raz wyjść z domu jak normalny człowiek. — Naprawdę nie chciała zawrzeć w sformułowaniu: „normalny człowiek” aluzji do tego, czym obydwoje byli.

Ostatecznie bez względu na to, czy jest się czarownicą, czy wyjącym do księżyca owłosionym potworem, zawsze ma się w pewnym momencie ochotę na jakąś zabawę. Wydawało jej się to oczywiste.

Strumienie deszczu w kilka sekund zmoczyły jej bluzkę i spodnie, przyklejając je do ciała lodowatym kompresem. Na zewnątrz było już ciemno, dlatego nadal nie widziała jego oczu, tylko te dwie niebieskie iskry. Znalazła jednak dość sił, by przenieść wzrok na duże krople zbierające się na końcówkach jego włosów, odrywające się powoli i lecące w dół, na jego nagie ramiona, gdzie łączyły się i spływały dalej cienkimi strużkami. Czas wydawał się rozciągać w nieskończoność, pomiędzy jedną spadającą kroplą a następną.

— Jak normalny człowiek…? — Teraz przez chłód jego tonu przebijał już czysty sarkazm. Z każdym słowem z jego ust unosiła się para, było bardzo zimno. — Ty wiesz co? Czas naprawdę się obudzić, kretynko, zanim…

Nie skończył, tylko jednym ramieniem chwycił ją od tyłu pod pachami i skoczył w kierunku domu. Pomagając sobie wolną ręką, wdrapał się najpierw na dach małej rotundy, wychodzącej z jadalni na parterze, potem na gzyms przy oknach piętra, by wylądować na dachu, przeskakując ozdobny śniegochron. Jeden skok i znaleźli się na jedynym płaskim kawałku dachu, koło komina. Postawił ją na mokrych dachówkach, ale nie puścił, przenosząc tylko uścisk ramienia na szyję. Przycisnął ją do siebie i zaczął się coraz szybciej kręcić wokół własnej osi.

— Patrz! Widzisz to?

Wirujący krajobraz stał się szarą plamą, a strugi deszczu zalewały jej oczy. Co sekundę, kiedy obracał ją akurat w kierunku wsi, widziała jednak błysk światła.

— To jest świat, w którym żyjesz. Przyjmij do wiadomości, że chwilowo ogranicza się tylko do granic wyznaczonych działaniem artefaktu. Tutaj możesz się nudzić, możesz udawać, że się przejmujesz i rozumiesz, co się do ciebie mówi. Możesz, jak dla mnie, dziergać na drutach albo pieprzyć się, jeśli coś interesującego znajdziesz w granicach Wolfensteinu. Jesteś tu nie ze względu na tradycję czy fanaberie Adeli i Martyny, tylko żeby przeżyć. Wiesz, co się stanie, jeśli teraz z głupoty wyjdziesz poza bezpieczny obszar? Wiesz?! — Szarpnął ją, dając do zrozumienia, że to nie było pytanie retoryczne.

— Wiem… — powiedziała przez ściśnięte gardło.

— Gówno wiesz! „Co mi się może stać?”. Rozszarpie cię pierwsze lepsze stworzenie, które wyczuje w tobie słabość młodej czarownicy. Nawet nie zauważysz, że ktoś atakuje. Albo zabawią się z tobą wampiry, wierzące, że dzięki temu wyraźnie zwiększy im się libido, a jedyne, co będziesz w stanie zrobić w swojej obronie, to słodkie: „oj!”. Ale najbardziej prawdopodobne jest to, że od razu zgarną cię Kosiarze, snujący się wokół Źródeł, licząc na to, że trafi im się taka świetna okazja. I wierz mi, wali mnie to. Ale nie mogę pozwolić ci na takie atrakcje, choć aż się palisz, żeby zabić nudę, bo, po pierwsze, dałem Adeli słowo, że cię przypilnuję, a po drugie — Adela rzuciłaby ci się na ratunek. Więc jeśli ruszysz się poza granicę, będę musiał wyjść razem z tobą i bez sensu zabijać w twojej obronie albo równie bez sensu dać się zabić. A jakoś mi to nie pasuje, bo chwilowo mam inne plany. Przypuszczam, że Adela też. Teraz już wiesz? — Zatrzymał się i obrócił ją przodem do siebie. Jak lalkę. — Teraz już wiesz?!

Kiwnęła tylko głową, powstrzymując nudności.

Bezsensownie myślała tylko o tym, żeby poprawił już te cholerne włosy, zrobił ten znajomy gest, który jakoś byłby sygnałem, że to już koniec, że wszystko wraca do normalności.

— Ta, to miłego wieczoru życzę — powiedział tylko, odwracając się i z rozbiegu skacząc z dachu.

Straciła trochę czasu, wystawiając plecy na zimne strumienie deszczu i zastanawiając się, jak teraz stąd zejść, zanim odważyła się zrobić to samo co on.

Wlokła się po schodach na piętro, do biblioteki, słysząc stamtąd włączony telewizor. Mokre plamy na schodach, które zostawiała za sobą, były jedynymi śladami. Najwidoczniej Diego wskoczył na galerię, bo dopiero tam, pod balustradą, zaczynały się kałuże prowadzące do biblioteki i dalej, w głąb korytarza, aż do jego pokoju. Adela siedziała na kanapie, czytając książkę i nie zwracając uwagi na atakujące ją z telewizora pokrzykiwania polityków. Odwróciła się jednak na dźwięk skrzypnięcia drzwi.

— Chciało wam się biegać w taki deszcz? Boże, Amelio, jesteś przemoczona. Pogadam z Diegiem, żeby nie przeginał…

— Nie, nie! — Zbyt gwałtownie pokręciła głową i krople deszczu rozprysły się wokół jej głowy. — Tak jest dobrze.

— No jak to jest dobrze, jeśli nie jest?! On nie czuje zimna, ale ty możesz się…

— Przeziębić?

— Zniechęcić. Ale jak chcesz… Zrobię ci herbatę, co? — Adela z westchnieniem odłożyła książkę. — A ty weź gorący prysznic.

Najchętniej weszłaby na godzinę do wanny z wrzącą wodą, ale jedyna czynna wanna znajdowała się w łazience przylegającej do pokoju gościnnego, więc chwilowo należała do Diega. Jej łazienka, podobnie jak trzy inne, była wyposażona tylko w kabinę prysznicową. Kiedy mijała jego pokój, przystanęła na chwilę, ociekając wodą, aż podjęła decyzję i zapukała. Nie czekając na zaproszenie, otworzyła drzwi, wołając na wszelki wypadek pokojowo: „Diego?”. Chlupot wody w wannie. Wahała się chwilę, zanim zapukała formalnie w uchylone drzwi. Łazienka była zaparowana, ale nie na tyle, by dziewczyna nie dostrzegła zgiętych owłosionych kolan wystających ponad brzegiem wanny, a po chwili wynurzyła się głowa Diega, wylewając wodę na podłogę. Powoli przesunął rękami od czoła do tyłu głowy, odsuwając mokre włosy.

— No i…? — rzucił, patrząc w sufit.

— Przepraszam.

— No i…?

— Już wiem.

— No i…?

— Mogę skorzystać z twojej wanny?

Odwrócił się wreszcie w jej stronę z kpiącym uśmiechem, kierując wzrok wprost na jej oblepiającą ciało mokrą bluzkę.

— Zapraszam.

— Wolałabym sama.

Położył się w wodzie, zamknął oczy i oparł wyraźnie za długie do tej wanny nogi o jej brzeg.

— Więc musisz zaczekać pół godziny.

Pierwszą rzeczą, którą robił zaraz po przekręceniu kluczyka w stacyjce, było włączenie odtwarzacza. Wiedział dokładnie, jaką płytę zostawił w nim poprzedniego dnia. Następnego ranka jak zwykle puścił muzykę, ale utwór, który wypełnił głośniki, nie był tym, jakiego się spodziewał — choć dobrze go znał.

Zniecierpliwiony wyciągnął płytę, przyjrzał się jej i przeczytał zrobiony czarnym markerem podpis: „Check out my melody”.

Włożył krążek do odtwarzacza, przerzucał utwory, ale powtarzała się tylko ta sama piosenka, nagrana dziesięć razy.

Uśmiechnął się pod nosem, patrząc na okno Ami, i sięgnął do potencjometru.

You think you’re special

You do

I can see it in your eyes

I can see it when you laugh at me

Look down on me

And walk around on me

Just one more fight

About your leadership

And I will straight up

Leave your shit

Cause I’ve had enough of this

And now I’m pissed

A teraz siedział na kanapie obok Amelii, z włosami na twarzy, co wcale nie wróżyło niczego dobrego. Przyglądał się jej w milczeniu, z łokciami na kolanach, a potem nachylił się, dotykając jej twarzy.

— Masz po prostu pecha. — Śmierdział piwem, język mu się plątał. — Masz tylko pecha, że akurat teraz… To nie twoja wina. To niczyja wina. Po prostu głupi zbieg okoliczności.

— O czym ty mówisz? — zapytała, ale on nie zwracał na nią uwagi.

— Ja też mam pecha. Chciałem tylko chronić Adelę.

Teraz naprawdę się przestraszyła.

— Diego, o czym ty, do cholery, mówisz?

Sięgnął po butelkę i upił spory łyk.

— Nie cierpię tego, wiesz? Kiedy mam problem, zawsze znajdę jakieś rozwiązanie. Jeśli jestem wpieprzony, zawsze mogę się rozluźnić: albo zapolować, albo wyrwać jakąś laskę…

Ale są rzeczy, z którymi nie chcę mieć do czynienia. Kiedy nie mam kontroli…

Przysunęła się do niego.

— Co grozi Adeli?

Dotknął jej włosów, owinął sobie jedno pasmo wokół palca, ze zdziwieniem wpatrując się w ten ruch swojej ręki.

— Oby nic, bo jeśli jej będzie coś grozić, ty zostaniesz sama, bezbronna. Nie będę ci mógł pomóc — szeptał niewyraźnie, gorączkowo. — Dlatego musisz już teraz oswoić się z zabijaniem. To głupie, że akurat ty masz z tym problem.

Muszę pokazać ci wszystko, zanim będę musiał wybierać, rozumiesz? Nie chciałem tego, nawet do głowy mi nie przyszło, że to się okaże ważne. — Mówił coraz mniej wyraźnie, trzymając w dłoniach jej twarz. — To takie głupie, to tak wszystko komplikuje…

Puścił ją. Opadł na oparcie i wyciągnął nogi przed siebie.

— Mamy jeszcze czas. Zdążymy, ze wszystkim zdążymy…

— Przymknął oczy.

Wstała, ściągnęła z siebie koc i pchnęła chłopaka na bok.

Spadł głową na ciepłą jeszcze poduszkę, rozgrzaną jej snem.

Przez chwilę wahała się, czy nie ściągnąć mu butów, ale zrezygnowała — przykryła go tylko kocem. Wstydziła się sama przed sobą tego gestu, wiedziała przecież, że jemu nigdy nie jest zimno, że otulanie go jest tyko pretekstem, by móc dotknąć tego ciała. Delikatnie przesunęła ręką po jego ramieniu, a potem plecach, udając przed samą sobą, że to tylko przypadek. Tak jak przez ostatnie tygodnie nie przyznawała się, co czuje, kiedy jego ręce nawet niechcący dotykają jej ciała, gdy kieruje ruchami jej dłoni z bronią albo gdy w ten dziecinny sposób podnosi ją w zabawie, śmiejąc się z jej prób uwolnienia się i szarpania. Jak reaguje jej ciało, kiedy leży na kanapie z głową opartą o podłokietnik, oglądając z Diegiem jakiś film, i czuje na swoich plecach jego głowę, przytuloną do jej ciała, jakby ten gest był najnaturalniejszy na świecie. Czasem głos w środku podpowiadał jej, że to podniecenie jego bliskością wynika wyłącznie z fascynacji wilczym wcieleniem chłopaka, ale wcale nie czuła się od tego lepiej. Pociągał ją tylko dlatego, że mógł w ułamku sekundy zrobić jej krzywdę, a wyprowadzanie go z równowagi podnosiło jej w jakiś przyjemny sposób poziom adrenaliny?

„To chore. Tak, to chore, ale prawdziwe. I zbyt przyjemne…” — pomyślała.

Jej ręka zawisła na sekundę nad czarnymi włosami, zanim ich dotknęła. Przesuwała palcami po kosmykach, aż odważyła się dotknąć policzka. Teraz, we śnie, wyglądał na starszego, poważniejszego — wyglądał tak, jakby nigdy się nie uśmiechał.

Było jej zimno, miała na sobie tylko krótki top i spodnie od dresu, w których zwykle spała. Zamiast siedzieć tu, na brzegu kanapy, drżąc z chłodu, powinna szybko wstać, pójść do swojego pokoju, założyć grube skarpety, a do tego ciepłą bluzę.

Potem zejdzie na dół, do kuchni, zrobi sobie kawę i przyjdzie tutaj, może obejrzy jakiś film („Nie oszukuj się”) albo usiądzie obok niego i będzie jak idiotka bezkarnie patrzeć na śpiącego chłopaka.

Drgnęła, gdy otworzył oczy.

— Masz zimne dłonie. — Wyciągnął rękę, podnosząc koc.

— Chodź, ogrzejesz się, to było okrucieństwo: wyrzucać cię z łóżka o tej porze.

— Śmierdzisz piwem, Diego, i zająłeś całą kanapę.

— Przeżyjesz. No, chodź, nie wygłupiaj się.

Przekręcił się na bok, by zrobić jej miejsce, a ona położyła się i przywarła plecami do jego piersi. Wtuliła się w niego, poruszając ramionami, upajając się wprost bijącym od niego ciepłem. Objął ją ramieniem, a potem chwilę szukał jej dłoni, by obydwie zamknąć w swojej. Poczuła, jak zimnym nosem rozgarnia włosy na jej karku i obwąchuje ją niczym pies.

Przytuliła się mocniej, aż klamra jego paska wbiła się jej w pośladki.

„To nie tak. Tu chodzi tylko o bliskość, ciepło” — pomyślała.

Mruknął coś, mocniej obejmując ją ramieniem.

— Mówiłeś coś?

— Śpij albo mnie przejdzie ochota na sen — powiedział jej do ucha, ale już tym zwykłym, podszytym kpiną głosem, którego używał codziennie.

Przymknęła oczy, choć, czując jego ciepło, wcale nie miała ochoty zasypiać. Jednak sen przyszedł niepostrzeżenie.

Poczekał, aż dziewczyna zacznie oddychać równo, spokojnie.

Puścił jej dłonie i powolnym, niespiesznym ruchem przesunął rękę na biodro wtulone w jego brzuch. Leniwie przejechał palcami po krzywej linii, od najwyższego punktu krągłości, przez zagłębienie w pasie, aż do miejsca, gdzie wyczuwał żebra przykryte materiałem podkoszulka. Dłoń z ociąganiem przebyła tę samą drogę z powrotem.

— Zdążymy, jeszcze zdążymy… — szepnął jej we włosy.

Gorące powietrze upalnego popołudnia obiecywało już, jak ciepła będzie noc, która nadejdzie. Noc w Grenadzie, podczas której można popełniać największe szaleństwa. Wracał z polowania w zdecydowanie lepszym humorze. Nie żeby miał

problemy, co to, to nie, po prostu od jakiegoś czasu czuł, że jeśli się nie zmieni i nie zapoluje, nie poczuje smaku krwi, to go rozniesie albo — co gorsza — zrobi jakąś głupotę, o którą Emanuel znowu będzie miał pretensje. Argument „natury nie da się oszukać” już nie trafiał do opiekuna, odkąd ten przyłapał go nad ciepłymi jeszcze zwłokami prostytutki. Cóż z tego, że mogą żyć bez zabijania, bez tego momentu, gdy ścigają ofiarę i czują, że już za chwilę będzie ich? Co z tego, że tak mogą, skoro Diego zawsze zadawał sobie i opiekunowi proste pytanie: „Można, ale po co się męczyć?”. Oczywiście Emanuel pozwalał na polowania, ale daleko od domu, najlepiej gdzieś u niego, w okolicach Sierra Morena, naciskając, by wybór zwierzyny był przemyślany. Należy kierować się ludzką moralnością, a nie instynktem łowcy. Ale czasem się nie da, naprawdę się nie da…

Zsiadł z motoru i już wiedział, że Emanuel czeka w jego domu, jego pierwszym własnym domu w Albaicín, dzielnicy Grenady, w której czuć jeszcze klimat enklawy, gdzie wciąż tak dobrze działają mauretańskie wodociągi, a szepty piętnastowiecznej rzezi odbijają się głośno od starych murów.

Nie wyczuwał Obecności, po prostu zobaczył samochód wuja na podjeździe. Od drzwi poczuł rozkoszny zapach tymianku i czosnku, co nie wróżyło za dobrze. Jeśli Emanuel zajmuje się kuchnią, to znaczy, że nie skończy się na ojcowskich napomnieniach, ale na dużo poważniejszych restrykcjach oraz, oczywiście, na nieustannie powtarzanych groźbach dotyczących wydziedziczenia. Nie chodziło o pieniądze, ale o dziedziczenie przywództwa klanu. Diego już dawno zauważył, że jeśli nie mówi głośno o tym, jak daleko ma w poważaniu to dziedzictwo, to Emanuel stosuje groźbę wydziedziczenia jako najpoważniejszą karę, zostawiając w spokoju inne sprawy, na których chłopakowi zależało dużo bardziej.

— Emanuel? Cordero pachnie cudownie…

Podszedł do wuja z otwartymi ramionami. Uściskali się czule, poklepując po plecach. Nie trzeba być wilkołakiem, żeby wyczuć, jak bardzo Emanuel był zdenerwowany.

— Witaj, chłopcze, zaraz usiądziemy do stołu. Otwórz wino. — Wskazał papierową torbę, stojącą na białym marmurowym blacie.

Cała kuchnia była lśniąco biała z wykończeniami z chromowanej stali. Wuj, kupując ten dom dla bratanka (a raczej praprawnuka potomków jego brata), nie mógł odmówić sobie przyjemności zabawienia się w dekoratora wnętrz, wprowadzając tu nie tyle rys, co szramę swojego gustu. Dla Diega i tak było obojętne, jak wygląda miejsce, w którym spędza na tyle mało czasu, by czasami mieć problemy z przypomnieniem sobie rozkładu pomieszczeń. Zwłaszcza nad ranem.

— Zawsze, kiedy przyjeżdżam do ciebie coś ugotować, przeraża mnie bałagan w tym domu. Ale jeszcze bardziej to, co trzymasz w lodówce.

— Masz na myśli lód?

— Właśnie. Musisz się zdrowo odżywiać, chłopcze. — Stęknął, wyciągając pieczeń z piekarnika. — I nie mam tu na myśli tego, co ty — dodał znacząco.

Diego przybrał skruszoną minę. „Zaczyna się” — pomyślał, nim zaczął poważnie:

— Emanuel, ja…

— Jedzmy, porozmawiamy potem.

Nie padło między nimi ani jedno słowo o wydziedziczeniu, roztropności czy odpowiedzialności przy wyborze terenów do polowania. Rozmawiali o rodzinie, kuzynach, ślubach w najbliższej przyszłości i problemach z samochodem. Emanuel wrócił do tematu dopiero pod obiedzie i dwóch butelkach stołowego wina, wsadzając naczynia do zmywarki.

— Wyjedziesz do Adeli i zostaniesz tam do momentu, gdy cię odwołam.

Oparty o lodówkę Diego zacisnął zęby, ale kiwnął głową ze zrozumieniem. Chwilowe wygnanie, czas na przemyślenia, „zejdź mi z oczu”. Nie odzywał się, czekając, aż wuj zacznie przemowę, którą najwyraźniej przygotował. Droga z Huelvy do Grenady trwała wystarczająco długo, by za każdym razem miał

czas ułożyć błyskotliwe i porywające przemówienie, które poruszy sumienie i serce Diega. Jednak Emanuel nie rozpoczął zwyczajowego wykładu, tylko, nie patrząc na chłopaka, zaczął mówić bardzo cicho, niepokojąco cicho i spokojnie jak na niego.

Powoli wycierał dłonie w ścierkę.

— Nie chodzi o ciebie. Adela może mieć kłopoty, a ty będziesz ją chronił. Jeśli zajdzie taka potrzeba, przekonasz ją, by opuściła Wolfenstein i wyjechała, choćby tutaj.

Przekonać Adelę, by opuściła Źródło! Są momenty w życiu mężczyzny, kiedy staje przed zadaniem decydującym o jego honorze i życiu. Wyzwaniem, na które teoretycznie czeka. Ale Diego nie był pewien, czy jest już mężczyzną, który chce się z czymś takim zmierzyć. Tym bardziej że honor Ossiriensa może być pojmowany inaczej niż honor wychowanka rodziny Hohenstauf. Przeciwstawić się Adeli!

— Wiesz, że ona nigdy się nie zgodzi…Co się dzieje? Nie możesz mi powiedzieć?

— Wiem i mam nadzieję, że do tego nie dojdzie. Jedziesz tam, żeby ona przeżyła, i to jest najważniejsze. A lepiej dla ciebie, jeśli nie będziesz za wiele wiedział.

Przyjrzał się uważniej wujowi. Wprawdzie jak zwykle ubrany był z wyszukaną elegancją, trącącą nawet trochę zniewieściałością, a lśniące od pomady włosy w charakterystyczny sposób zaczesał do tyłu — ale na jego twarzy widoczne było zmęczenie. Takie, którego chłopak nigdy jeszcze u niego nie widział. Emanuel żył już bardzo długo i nie krył swojego wieku przed członkami rodziny. Wszyscy wiedzieli o Toledo, Franche-Comté i Allariz.

— Wyjedziesz jak najszybciej. Powiesz jej, że… Powiesz to, co zwykle. I tak nie da się oszukać, musi się już domyślać, że coś się dzieje. Będziemy w kontakcie. I, Diego… — Przybliżył się do chłopaka. — …sprawy honoru bywają bardzo kłopotliwe, ale to one są najważniejsze dla Ossiriensa…

Diego kiwnął głową ze zrozumieniem i gorliwością kogoś, komu poruszono w sumieniu najważniejszą strunę, bo takiej reakcji oczekiwał od niego opiekun. Za nic by się nie przyznał, że ta pompatyczna przemowa wpłynęła na niego w jakikolwiek sposób, ale prawda była taka, że Emanuel zrobił jedyny sensowny ruch: zagrał na jego ambicji. I najważniejsze — chodziło o Adelę. Poza tym zaborczość Pilar, jego ostatniej dziewczyny, stała się już zbyt męcząca. Właściwie ten wyjazd był mu nawet na rękę.

Obudziła się z tym przyjemnym uczuciem, jakie ma się nad ranem, jeśli zasypiało się w stanie czarującego podniecenia.

Powolne wyjście z nieświadomości do równie przyjemnej rzeczywistości. Z zamkniętymi oczami, w ciepłym dołku, mrucząc z zadowolenia, przypomniała sobie, że: po pierwsze, to sobota i nie ma najmniejszego powodu, by zrywać się i opuszczać ciepłe miejsce; po drugie, wieczorem jest impreza andrzejkowa w szkole, na którą pójdzie („Wreszcie szkoła na coś się przydaje”). W dodatku, istnieje szansa, że zjawi się na imprezie z Diegiem, bo…; po trzecie, leży przytulona właśnie do niego, a ciepło, które wprawia ją w tak dobry nastrój, jest skutkiem ubocznym bliskości jego ciała. Czy po nocy spędzonej z nim NAPRAWDĘ czułaby to samo? Teraz była bliska stwierdzenia, że właśnie rozwiązała odwieczny dylemat: co zrobić, by zjeść ciastko i mieć ciastko? Spać z chłopakiem, wcale z nim nie śpiąc, i jeszcze mieć z tego satysfakcję być może większą, niż gdyby przespała się z nim naprawdę.

Przez dłuższą chwilę pozwoliła sobie rozkoszować się myślą o obecnej sytuacji, zanim poczuła, że fakty nie są już tak cudowne. Było jej niewygodnie, bo leżała zbyt długo w jednej pozycji, na lewym boku. Koniecznie, ale to koniecznie musiała iść do łazienki. Marzyła o gorącej, pachnącej i aromatycznej kawie, a do niej z chęcią dodałaby ze trzy drożdżowe bułeczki, które wczoraj piekła Antośka. I musiała umyć zęby, natychmiast. I to tyle w sprawie czułego romantycznego poranka we dwoje.

Spróbowała wysunąć się spod leżącego na jej biodrze ciężkiego ramienia Diega, każdy ruch okupując bólem serca.

Chłopak mruknął coś przez sen i przygarnął ją mocniej, unieruchamiając skutecznie przy sobie.

— Diego… — powiedziała cicho, bo sama jeszcze nie była zdecydowana, czy chce go obudzić.

— „Chcesz już iść? Jeszcze ranek nie tak bliski, słowik to, a nie skowronek się zrywa…” — mruknął w jej włosy.

Znieruchomiała. Dlaczego niektórzy nie mogą ograniczyć się do bycia, wyglądania interesująco i kuszenia swoim ciałem, pomijając całkowicie mówienie i psucie nastroju? Czy może być coś banalniejszego niż ten tekst wypowiedziany nad ranem, po wspólnie spędzonej nocy, no dobra — części nocy? Tym bardziej że to kwestia Julii? Szpileczka irytacji przebiła nadmuchiwany przez Amelię balon miłego poranka.

— „Chcąc żyć, iść muszę, lub zostając — umrzeć” — warknęła bezceremonialnie, odrzucając ramię chłopaka i wstając z kanapy.

— Dlaczego akurat to? — zapytał całkiem trzeźwo Diego, podparłszy głowę na zgiętej w łokciu ręce.

Wzruszyła ramionami. Cały nastrój zniknął, pozostawiając złość, zarówno na siebie (że nadal małe, delikatne zachowania Diega wywołują w niej zniechęcenie), jak i na niego (że ciągle czymś ją do siebie zniechęca, psując jej przyjemność).

Brakowało jeszcze tylko widoku Diega w hipisowskich ciuchach, biegnącego po ukwieconej łące w towarzystwie białych owieczek albo puszystych króliczków. Szukanie pantofli pod kanapą było idealnym sposobem na ukrycie irytacji.

— Późno wczoraj wróciłeś. Możesz mi powiedzieć, gdzie znikasz co wieczór, tym bardziej że używasz mojego samochodu?

— Przeszkadza ci to?

— Że znikasz czy że z moim wozem? — Pantofle znalazła pod fotelem.

— Że znikam, oczywiście. Przecież chyba bardziej martwisz się o mnie niż o samochód?

— Dobre pytanie.

— Nawet nie wiesz, jak dobre i istotne. — Uśmiechnął się szeroko.

Odwróciła się w kierunku drzwi. Dopiero po sekundzie doszło do niej, co właściwie powiedział.

— Co zrobiłeś z autem?!

— Hm… Nic takiego się nie stało. Ma lekko, naprawdę lekko wgięty prawy przedni błotnik i może zarysowany zderzak… I pękniętą przednią lampę…

— Zabiję cię.

— Uderzyliśmy w drzewo, to znaczy zahaczyliśmy o drzewo… Chyba się cieszysz, że nic mi się nie stało?

— Co z samochodem?!

— …i kiedy zahaczyliśmy o to drzewo, obróciło nas. I z drugiej strony też uderzyliśmy o jakieś drzewo, ale całkiem inne.

Chyba to był buk…

A guzik ją obchodziło, że nic mu się nie stało. Bolało ją, że ma uszkodzony samochód, którym przecież nawet nie zdążyła się przejechać poza granice Wolfensteinu, ale… Wściekłość rosła w niej z sekundy na sekundę i czuła już znajome mrowienie w końcówkach palców.

— Co znaczy: „UDERZYLIŚMY”? — zapytała, równocześnie zdając sobie sprawę, jak małe jest prawdopodobieństwo, by Diego nawet po pijanemu był w stanie stracić panowanie nad kierownicą. — Komu pozwoliłeś prowadzić moje auto?

Ale i teraz nie musiała słyszeć odpowiedzi. Czasami wystarczy zadać odpowiednie pytanie, wystarczy tylko głośno je wypowiedzieć.

— Twoja dupencja dotykała mojej kierownicy? Nie dość, że używasz mojego samochodu jako objazdowego bajzlu, to pozwalasz prowadzić go jakiejś…

Ze złości nie mogła dokończyć zdania. I nie wiedziała już, czy bardziej boli ją wizja innej dziewczyny prowadzącej JEJ wóz, czy fakt, że ta dziewczyna wzbudzała namiętność Diega.

Miała go dla siebie, może tylko przez godzinę, przez chwilę — ale jednak. Patrzył na nią z pożądaniem, czarował, by zgodziła się na przejażdżkę z nim, wiedząc dokładnie, o co chodzi. A Amelia poczuła ból w żołądku i wściekłość. W wyobraźni widziała dokładnie, jak Diego oddaje tamtej kluczyki i pozwala jej prowadzić, rozbawiony myślą, że zaraz ją posiądzie. Chciał jej, chciał tej innej dziewczyny, dlatego pozwoliłby jej na wszystko. W JEJ samochodzie! W ICH samochodzie… w którym przegadali tyle godzin, w którym codziennie rano, kiedy odwoził ją do szkoły, dowiadywali się o sobie czegoś nowego.

To było ich miejsce, ich własne, cholernie prywatne miejsce, z małą przestrzenią, wypełnioną tylko ich oddechami, ich zapachem. A teraz… Widziała, jak śmieją się, może całują, i dziewczyna wpada na to cholerne drzewo, a Diego stara się ratować sytuację, myśląc przede wszystkim o bezpieczeństwie tamtej…

Ręka ze skurczonymi jak szpony palcami sama wysunęła się przed nią. Ciężka kanapa przewróciła się do tyłu, a zaskoczony Diego spadł na podłogę z głuchym uderzeniem.

— Dobra, nie przejmuj się tak! Samochód za tydzień będzie jak nowy, załatwię to…

Podniósł się powoli i podszedł do Amelii. Zacisnęła szczęki, próbując się uspokoić. Przed oczami miała jego ręce z niecierpliwością rozpinające bluzkę tamtej dziewczyny. Jej dłonie w jego włosach. Ból w piersi zabierał jej oddech.

— Przepraszam, Ami. Obiecuję, że zanim wyjedziesz wreszcie poza Wolfenstein, samochód będzie na chodzie…

— Wal się, Diego. — Odwróciła się szybko i wyszła z pokoju.

Trzasnęła drzwiami, wkładając w to jednak mniej siły, niż mogła — w ostatniej chwili przytomnie pomyślała, że nie zależy jej na ich zniszczeniu. Oparta o ścianę galerii, wpatrywała się przez chwilę w unoszące się w powietrzu drobinki kurzu, widoczne wyraźnie w pojedynczym promieniu przedpołudniowego słońca, który wpadał do holu przez wysokie okna. Na dole Adela rozmawiała z kimś półgłosem. Ból w piersi nie puszczał. Dziewczyna nigdy nie czuła czegoś takiego. Miała ochotę wrócić i rzucić się na niego z pięściami, a równocześnie chciała dać mu się mocno przytulić. Ale najbardziej miała ochotę się rozpłakać.

— Amelko, możesz na chwilę zejść do nas? — usłyszała z dołu.

Przechyliła się przez barierkę. W holu na dole stała Adela z jakimś starszym mężczyzną. W tonie babci dziewczyna wyczuła, że tamta nie tylko wie o awanturze z Diegiem, ale czuje też, w jakim stanie psychicznym znajduje się wnuczka. Ta prośba była równocześnie napomnieniem: „nie rób scen”.

— Chwileczkę, zaraz zejdę. Muszę się ubrać.

— Ale dlaczego akurat teraz muszę już podpisywać wszystkie te dokumenty?

— Bo cię o to proszę, Amelko.

— Jeśli, jak mówisz, i tak to wszystko odziedziczę, dlaczego mam już teraz przyjmować to jako darowiznę?

Adela ze zniecierpliwieniem sięgnęła po papierosy.

— Nie rozumiem, w czym problem. Chcę, abyś już teraz miała dostęp do kont, bo potem cały proces przyjmowania spadku może ciągnąć się zbyt długo.

— Potem? Jakie „potem”? Na co zbyt długo? Babciu, to nie jest tak, że mam jakieś obiekcje, żeby przyjąć taką kasę w swoje ręce. Ale chcę wiedzieć, dlaczego tak się z tym spieszysz.

Rozmowa trwała już chwilę i obydwie krążyły wokół pewnych słów, jakby bały się je wypowiedzieć. Adela — żeby nie przestraszyć wnuczki, Amelia — żeby nie usłyszeć prawdy.

— Po prostu chcę mieć to już załatwione, na wszelki wypadek. Paweł przyjechał akurat dzisiaj, więc nie widzę powodu, żeby nie wykorzystać okazji.

No jasne, bo na pewno Paweł, prawnik Adeli, całkiem przypadkowo zjawił się w sobotni poranek na tym zadupiu, mając przygotowane wszystkie papiery dotyczące przekazania Amelii prawie całego majątku należącego do babki, łącznie z nieruchomościami. Tak sobie akurat wozi je w bagażniku, pod kołem zapasowym. Pan Paweł, którego już kiedyś w życiu widziała. W szpitalu, rozmawiającego z jej matką.

— Dziecko, proszę cię. Idź na górę i przynieś swój dowód, a spokojnie usiądziemy do śniadania. Nie masz ochoty na trochę kasy? — Adela spróbowała zażartować. Niestety, przeceniła poczucie humoru wnuczki, kusiła więc dalej: — Możesz teraz kupić sobie nowy samochód i przestać wściekać się na Diega.

Dopiero po minie dziewczyny zreflektowała się, że niewłaściwie wybrała przynętę.

— To był… jest prezent od ciebie. A on nie powinien…

Urwała, bo do kuchni wpadł właśnie zdrajca, morderca dobrych wspomnień, wybierający bez gustu partnerki seksualne; niedomyślny, egocentryczny zboczeniec, jednym słowem — Diego. Z mokrymi jeszcze po kąpieli włosami i jak zwykle zadowolony z siebie, z tym kretyńskim uśmiechem na twarzy.

— Paweł jest u nas. Coś knujesz, Adelo? — Usiadł przy stole, a chwilę później sięgnął po kubek z kawą Amelii.

Dziewczyna zacisnęła szczęki, myśląc, że jeśli ma dłużej przebywać z kuzynem, cała praca ortodonty nad jej zgryzem i dwa lata paradowania w aparacie pójdą na marne.

— Chcę, żeby Amelia mogła dysponować już majątkiem, niezależnie od tego, co dostanie od matki. Przede wszystkim Wolfenstein stanie się jej własnością.

Diego teatralnie chwycił się za serce.

— Nie zapiszesz go mnie? To ja się tutaj wychowywałem, ja obsikiwałem ci klomby, ja obgryzałem meble… To mój dom.

Ale przeżyję, jeśli to ona go dostanie. — Przechylił się do dziewczyny i kordialnie objął ją ramieniem. — Przynajmniej nadal będę mógł tu zawsze wpadać.

— Nie licz na to — odezwała się wreszcie Amelka. — Nie licz, że będziesz tu zawsze mile widziany.

— No proszę, jeszcze nie położyła łapy na domu, a już rządzi. Adela, ty się zastanów. — Cofnął rękę, rozbawiony.

— Jeśli zechcesz odwiedzić okolicę, na pewno będziesz miał się gdzie zatrzymać. Twoje znajome z przyjemnością przyjmą cię u siebie. Choćby na jedną noc. — Zabrała mu swój kubek.

— Co cię obchodzą moje znajome? Czy ja sprawdzam, z kim ty sypiasz? — powiedział to niby ze śmiechem, ale jego twarz powoli opuszczał przyjazny uśmiech, z jakim wszedł do kuchni.

Im bardziej stawał się poważny, tym trudniej było dziewczynie spokojnie wytrzymać jego wzrok. Ostentacyjnie odwróciła się do okna.

— Ja nie stukam się co noc z kimś innym i nie wykorzystuję twojego motoru jako sekskanapy.

— O co ci właściwie chodzi? Będziesz mnie pouczać, kogo mogę przelecieć, a kogo nie?

— Nie, chcę tylko, żeby mój samochód nie śmierdział mieszaniną setki tanich perfum.

— Spokojnie, to tylko mieszanka trzech. A ostatnio nawet ciągle jedne i te same.

To już nie był dławiący ból w piersi, tylko eksplozja głupiego, niepotrzebnego cierpienia, rozlewająca się po całym ciele. Wstała od stołu, ale zachwiała się i oparła dłonie o blat.

Odetchnęła, by po chwili odezwać się bardzo spokojnie:

— Nie prosiłam cię o statystyki. A samochód po naprawie oddasz babci. Ja już do niego nie wsiądę.

Adela przyglądała się dziewczynie uważniej, choć z lekkim uśmiechem.

— Diego, poszukaj Antośki, może wreszcie zjemy śniadanie. A ty, moja droga, pozwól ze mną. Załatwmy to, nawet jeśli za chwilę mam tego żałować, kiedy każesz mi się wyprowadzić.

— Powiedziałam tylko, że nie jestem pewna, czy chcę, żeby mi się tutaj plątał ten…

— Wystarczy! To załatwicie sobie sami między sobą.

Byłoby miło, gdybyś wyjaśniła sobie z nim pewne sprawy nawet dzisiaj. Tylko nie zdemolujcie domu pod moją nieobecność.

Wyszły z kuchni na korytarz. Amelka odruchowo poprawiła nogą fałdę na chodniku. Po dwóch krokach przykucnęła i zaczęła przesuwać go rękami, pozornie skupiając całą uwagę na tej czynności.

— Jedziesz gdzieś?

— Po śniadaniu jadę pod Ślężę, wrócę jutro. Mamy tam coś w rodzaju konferencji.

— Coś w rodzaju?

— No, notatek raczej nie będę robić. Coś planujesz na wieczór?

— Mówiłam ci już. W szkole są andrzejki. Mam zamiar wreszcie się pobawić.

— Miło. Idziesz z kimś? Bo jeśli nie, to może wzięłabyś…?

— Nie, nie pójdę z Diegiem. Zresztą on sam świetnie potrafi zorganizować sobie rozrywkę.

— Wiem, kochanie, ale bardziej chodziło mi o to, że wolałabym, aby cię pilnował.

— Adelo, proszę… Codziennie jestem w szkole i żaden Kosiarz się na mnie nie rzuca, taaa? Może Norek jest lekko wkurzający, ale…

— Pilnował cię nie jako czarownicy, ale dziewczyny, mojej wnuczki. To raz. A dwa… nie mam pewności, że jeśli się wkurzysz, to czy nie wyważysz znowu jakichś drzwi niewinnym chłopcem…

— Babciu… naprawdę jesteś wkurzająca.

— Więc już wiesz, po kim to masz. I jeszcze jedno…

Zatrzymały się na końcu korytarza prowadzącego do holu.

Dziewczyna odwróciła się w jej stronę z pytającym wyrazem twarzy. Adela delikatnym ruchem poprawiła spadające na jej twarz włosy.

— Amelko… Jesteś dorosła, nawet podwójnie. Jesteś kobietą i czarownicą. Większość z nas nie mogła mieć szczęśliwych związków, z różnych powodów. Z żadnym człowiekiem, którego myśli możemy odczytać, nie da się na dłuższą metę żyć pod jednym dachem. To ani nasza, ani ich wina. Tak po prostu jest. Facet czasem pomyśli coś niemiłego, ty się nie powstrzymasz, by od czasu do czasu nie sprawdzić, czy przypadkiem cię nie zdradza, wpadasz na jakąś jego myśl, jedno ukryte pragnienie i już się zaczyna. — Babcia mówiła powoli, jakby przywoływała z pamięci jeden, konkretny przypadek. — Natomiast z kimś, kto żyje w tej samej rzeczywistości, na przykład z wilkołakiem… — Urwała, bo Amelka gwałtownie pokręciła głową.

— Ja nie…

— Poczekaj, daj mi skończyć. Widzę, co się dzieje…

— Nic się nie dzieje — powiedziała Amelia, ale zrobiła to cicho i niepewnie.

— Powiedziałam już, jesteś dorosła. Ale proszę cię… uważaj na niego. Nie baw się nim.

— Bo jest wilkołakiem?

Adela westchnęła głęboko.

— Gorzej. Jest Hiszpanem.

Stali na podjeździe, patrząc, jak samochód Adeli znika między drzewami. Słońce sprzed południa było tylko wspomnieniem, dla Amelii jednak dosyć żywym. Ciągle widziała te pyłki kurzu, leniwie tańczące w jego promieniu, ciągle czuła też ten ucisk w piersi. Niebo zakrywały teraz ciężkie, ciemne chmury zapowiadające śnieg. Mimo braku wiatru zimno wnikało pod ubrania, wywołując nieprzyjemne dreszcze. Antośka, żegnająca razem z nimi Adelę, odwróciła się energicznie, poklepała ich po plecach i wróciła do domu. Diego stał obok Amelii z rękami założonymi na piersi, wpatrując się w niebo.

— Spadnie śnieg.

Bez słowa pokiwała głową.

— Mamy problem — powiedział spokojnie.

Odwróciła się w jego stronę z kpiącym uśmiechem. Albo przynajmniej na taki miał wyglądać. Mamy problem? My?

— Jeśli chcesz jechać wieczorem na tę imprezę do szkoły, będę musiał podwieźć cię na motorze. Jeśli będzie padał śnieg, będziesz musiała się ciepło ubrać.

Już miała na końcu języka coś o tym, gdzie mniej więcej ma jego uprzejmość, jego motor i jego troskę o to, czy nie zmarznie. Była gotowa do następnej kłótni, przed którą powstrzymywała się podczas śniadania, w obecności Adeli.

Miała kolejny argument: przez brak samochodu nie może spokojnie pojechać na imprezę, bez narażania się na rozmazanie makijażu. Może kpiąco zaproponuje, by jechał sobie sam, bo pewnie będzie miał szansę znowu kogoś poderwać? Albo jeszcze lepiej — może któraś z jej koleżanek jest tą, która powinna pokryć koszty naprawy samochodu? Och, przecież nie o cholerne pieniądze tu idzie. Ale zobaczyć Diego z tą dziewczyną, patrzeć, jak… Nie, nigdzie nie pojedzie. Zepsuł jej coś więcej niż samochód.

— Zastanowię się — powiedziała tylko i poszła do domu.

Zawsze, kiedy wybierała się na imprezę, obowiązywał stały rytuał. Andrzej przychodził zaraz po obiedzie i resztę popołudnia spędzali na wyborze ciuchów, leżeniu na jej łóżku, objadaniu się pizzą, obgadywaniu znajomych oraz słuchaniu muzyki. Potem, gdy nagle zdawali sobie sprawę, jak jest późno, Amelka biegła do łazienki, by zrobić makijaż i w pośpiechu przygotować się do wyjścia. Uwielbiała te popołudnia, przepełnione oczekiwaniem na wieczór, który zawsze mógł przynieść jakąś niespodziankę. To musiało być coś nowego, ważnego.

Pobiegła po schodach do swojego pokoju. Nadal mieszkała w tym błękitnym, nie mogła się zdecydować na przeprowadzkę do zielonego, pozbawionego na razie łazienki. Pomimo wczesnej godziny panował tam półmrok. Zamknęła za sobą drzwi, odcinając się od reszty domu, z zadowoleniem przyjmując ciszę i ponurą atmosferę pomieszczenia. Skoro ma się nad sobą użalać, potrzebuje odpowiedniej scenerii. Jeśli ma przemyśleć sytuację, nie może widzieć Diega ani czuć jego bliskości.

Leżenie na łóżku zawsze pomaga, kiedy chcesz się poczuć jeszcze gorzej. Z poduszką pod głową łatwiej się nakręcić, uronić kilka łez. I jeszcze kilka. I jeszcze… A potem dojść do momentu, kiedy już nie wiesz, co jest dziś tą największą tragedią. Spojrzysz w okno, pomyślisz o czymś innym.

Zauważysz, jak ładnie półmrok pokoju podkreśla jasny prostokąt otoczony rozsuniętymi firankami. Jest tak jakoś bardziej malowniczo, w dodatku za oknem pada śnieg. Zaczęła ją przytłaczać cisza. Zadzwoniła do Andrzeja, by wysłuchać jego wyrzutów, że nie zjawi się dzisiaj na jego imieninach.

Porozmawiali chwilę, ale dziewczyna, starając się nic nie mówić o Diego, nie mogła się skupić na słowach przyjaciela.

Właściwie co się stało? Facet, który ją pociągał, nie zwracał na nią uwagi. Podchodził do niej jak do młodszej siostry albo podopiecznej. Facet, który był w stanie zaliczyć wszystko, co się ruszało, ją jedyną traktował z dystansem. A ona nawet nie wiedziała, dlaczego to tak bardzo bolało, jeśli co chwilę czuła rozczarowanie jego zachowaniem. Nie był pociągająco niedostępny, wręcz przeciwnie — nieustannie zrażał ją do siebie zbyt banalnymi dowcipami, infantylnym zachowaniem, tą zabijającą cały jego urok familiarnością. A mimo tego było w nim coś, co kazało jej szaleć z wściekłości na myśl o tym, że inna kobieta mogła go mieć dla siebie. A Diego był jej, przynajmniej do momentu, gdy ona zadecyduje inaczej.

Teraz potrzebowała trochę muzyki, żeby pozytywnie się nakręcić i odpowiednio nastroić do działania. Włączyła lampkę przy łóżku, szukając na nocnym stoliku iPoda, który powinien tam leżeć od wczorajszego wieczora. Nie znalazła go jednak ani na szafce, ani obok niej. Padła z powrotem na łóżko i z rodzącą się satysfakcją, że ma pretekst (nie, nie pretekst, ma POWÓD!), żeby zrobić awanturę. Tak naprawdę czekała na coś takiego, oszukując samą siebie, że chciała siedzieć sama w pokoju i rozgryzać sytuację. To, czego naprawdę chciała, to nawrzeszczeć na Diega, nie poruszając sprawy zdrady, jakiej według niej się dopuścił. Zabrał jej iPoda bez pytania. Na początek wystarczy.

Nie wypadła z pokoju jak burza, nie przebiegła korytarza w sekundę, szukając kuzyna po całym domu. Powoli, pewnym krokiem skierowała się do biblioteki. Kanapa stała z powrotem na swoim miejscu, a na niej leżał porządnie poskładany w kostkę gruby pled, pod którym przespała ostatnią noc. Pod którym spała wtulona w niego, uśpiona złudnym poczuciem bliskości, wzajemnej przynależności. W tym pokoju, tak jak na korytarzu i na galerii, też było już ciemno, jakby nikt w domu nie zawracał sobie głowy włączaniem światła. Cztery wielkie okna wpuszczały tylko niebieskawy, mdły blask z zewnątrz. Bez włączonego telewizora wielki pokój wydawał się obcy.

Zauważyła już, że pomieszczenia tego domu nie dawały się tak łatwo oswoić, jak sądziła na początku. Pozwalały tylko na chwilowe rozpoznanie, na złudzenie, że można je ugłaskać.

Zmiana światła, inna godzina wystarczały, by każdy pokój, każdy kąt czy korytarz zabierały z powrotem swoją prywatność, zmuszając dziewczynę do ponownego oswajania ich po swojemu.

Na twarzy Diega odbijało się niebieskie światło ekranu komputera. Nie podniósł głowy znad klawiatury.

„Jak rozegrałaby to Martyna? Przede wszystkim, nie dałaby się wyprowadzić z równowagi. Nie zniżyłaby się do pokazania, jak bardzo została zraniona. Jej wściekłość jest zimna i opanowana. A może… — Amelii nagle przyszła do głowy zaskakująca, choć prosta myśl. — …Martyna nigdy nie była w sytuacji takiej jak ja? Nie czuła tego zabierającego oddech bólu, tego ścisku w gardle? Może nie pozwoliła nigdy, by coś lub ktoś miało aż taki wpływ na jej samopoczucie? Łatwiej zachować zimną twarz, jeśli w środku wszystko też jest zimne”.

— Gdzie odłożyłeś piloty od telewizora? — rzuciła w nieokreślony punkt przestrzeni.

— Co? — zapytał zbyt szybko jak na kogoś, kto, zajęty obserwowaniem czegoś na ekranie, nie zwraca uwagi na to, co się dzieje wokoło.

— Piloty, pytam. Gdzie są?

Usiadła w fotelu, odgradzając się od niego wysokim oparciem. Zanim zdążył odpowiedzieć, znalazła piloty na siedzeniu, tam, gdzie zwykle je odkładali. Bezmyślnie przerzucała kanały, zatrzymując się czasem na parę sekund na jakimś programie. Tak naprawdę nie wiedziała nawet, na co patrzy.

— Mam cię odwieźć do szkoły?

— Jeśli nie masz innych planów, byłabym wdzięczna. Nie widziałeś przypadkiem mojego iPoda?

Głośno odsunął krzesło od biurka. Słyszała skrzypienie parkietu pod każdym jego krokiem, choć potrafił przemieszczać się bezszelestnie. Nagle kucał już przy fotelu. Rzucił jej na kolana odtwarzacz ze słuchawkami.

— Wgrałem ci coś nowego.

Obojętnie spojrzała na kolana i wróciła wzrokiem do telewizora.

— To dzięki.

Nie wstawał. Zamiast tego niespodziewanie dotknął jej włosów czułym gestem.

— Przepraszam za samochód. Naprawdę. Nie przypuszczałem nawet, że tak się tym przejmiesz. Że jako prezent od Adeli jest taki ważny.

— Nie ma sprawy. Może przesadziłam z reakcją.

Teraz powinien po swojemu zacząć się śmiać, powiedzieć coś banalnego i zabawnego, okazując ulgę, że napięcie minęło.

Albo odgarnąć te cholerne włosy. Naprawdę miał wyrzuty sumienia. Szkoda tylko, że niewywołane właściwymi powodami.

— Chcesz poćwiczyć w garażu? Możesz mi nakopać…

Dzisiaj nie będę się bronił.

Nie mogła się zmusić, żeby na niego spojrzeć.

— Wiesz, może się skuszę, jeśli tak prosisz. Jakoś czuję, że może mi dziś iść całkiem dobrze. Diego…?

— Tak?

— Weź tę rękę.

Przez otwarte drzwi biblioteki usłyszeli trzask drzwi na dole. Jak wtedy, kiedy spotkali się pierwszy raz. Ale tym razem Amelia podskoczyła z fotela, czując już, czyja Obecność naruszyła równowagę domu.

— Mama! — krzyknęła i jednym skokiem znalazła się przy drzwiach. Drugim doskoczyła do barierki galerii, a po trzecim znalazła się na dole, wpadając w objęcia Martyny.

Dorosła czarownica, miotana problemami miłosnymi, spalająca się w pożądaniu do wilkołaka, ucząca się zabijania pilnie jak tabliczki mnożenia… przytuliła się do matki, szlochając z radości, wciągając z lubością znajomy zapach perfum. Martyna objęła ją mocno i kiwała się, jakby tuliła małe dziecko. Diego spokojnie schodził po schodach, uśmiechając się szeroko.

— Martyna…

Popatrzyła na niego ze zdziwieniem.

— Bogowie, ale ty wyrosłeś, Diego… — Podeszła do chłopaka, wciąż obejmując córkę ramieniem. — Cały czas pamiętam cię jako dziecko, dwulatka. Polowałeś na krety w ogrodzie… Jak ten czas leci. — Podstawiła mu policzek do pocałunku.

— Adela już pojechała, tak? — Odwróciła się do córki. Nie widziały się tylko kilka tygodni, ale wydawało jej się, że Amelia wydoroślała, zmieniła się bardziej, niż oczekiwała. Nawet jeśli rozmazywała teraz wierzchem dłoni łzy po policzkach i pociągała głośno nosem.

— To może ja zrobię kawę — powiedział chłopak, wkładając dłonie w kieszenie jeansów i chwiejąc się na piętach.

Żadna z nich nie zareagowała. — Oczywiście, Diego, zrób kawę — odpowiedział sam sobie i ruszył do kuchni.

— Dlaczego nie powiedziałaś, że przyjedziesz?

— Bo nie planowałam tego. Byłam u Sabiny i nagle pomyślałam, że muszę cię zobaczyć.

Amelia wiedziała już o historii z Zuzą, matka opowiedziała jej przez telefon prawie o wszystkim.

— Jak Zuza?

— Bardziej męcząca niż przed Przemianą. Poznasz ją, to zrozumiesz, o czym mówię. Niech tylko minie te osiem tygodni…

— Już się nie mogę doczekać, wierz mi. Szczególnie teraz, nie mogę być z nim zamknięta w tym domu.

— Mówisz o Diegu? Prawdę mówiąc, teraz, kiedy go zobaczyłam, to ci się nie dziwię. Bardziej dziwię się jemu. — Martyna rzuciła się na swoje dawne łóżko. — Opowiadaj!

Córka położyła się obok niej. Leżały zwrócone do siebie twarzami, nie mogąc się na siebie napatrzyć. Teraz, bez tajemnic, bez napięć, kiedy każda z nich właściwie miała swoje życie; kiedy stały w takich miejscach na swoich drogach, że mogły odwrócić się każda w swoją stronę — właśnie w tym miejscu czuły, jak bardzo chcą być razem. Nie dlatego, że się potrzebują, tylko dlatego, że chcą.

— Adela przekazała mi Wolfenstein, wyobrażasz sobie? Nie powinna tobie?

— Nie. Adela wie, co robi… Należy się tobie.

Dziewczyna pomyślała, że mogłaby tak leżeć z matką przez całą noc. Jakby te wszystkie nieporozumienia i żale z ostatnich lat w cudowny sposób znikły. Szukała w pamięci choć jednego momentu, w którym miała rację, obrażając się na matkę — i nie mogła nic znaleźć. Za każdym razem ze zdziwieniem zdawała sobie sprawę, że widzi całe zdarzenie z dwóch punktów widzenia: swojego oraz jej. I nagle była w stanie zrozumieć stanowisko Martyny. Zrozumieć, a nawet uznać je za właściwsze. Kiedy wróci do domu, wszystko będzie inaczej.

Zaczną nowy rozdział.

— Mamo, co będzie potem?

— Potem?

— Nie mogę się doczekać, kiedy ta cholerna kwarantanna się skończy i będę mogła wrócić do Krakowa. Tylko że… To już nie będzie to samo, prawda?

Martyna obróciła się na plecy. Przyglądała się starym stiukom na suficie.

— Nie będzie. Powoli przyzwyczaisz się do wszystkiego.

Wejdziesz w to, coraz bardziej zapominając, jak się żyje, kiedy nie jesteś czarownicą. Z czasem zaczną też zacierać się granice między tym, co dopuszczalne… Dlatego chciałam, żeby Adela była teraz z tobą. Ja… chyba przekroczyłam za dużo tych granic, wiesz? — Znowu odwróciła się do córki, podpierając głowę na łokciu.

— Ty? Przecież ty nawet kiedy zaczynasz myć naczynia nowym płynem, najpierw czytasz grzecznie instrukcje i zalecenia. — Ami prychnęła ze śmiechem.

— No właśnie… Za bardzo lubię sprzątać. Likwidować brudki i śmieci różnego rodzaju. — Zamyśliła się na chwilę, ale córka nie zwróciła uwagi na jej milczenie.

— Ale ja chcę normalnie żyć, mimo wszystko. Chcę skończyć studia, coś robić w życiu. Może kiedyś mieć rodzinę, dzieci.

— Widzisz, to nie takie proste. Związek z człowiekiem…

— Wiem, Adela mi mówiła. Trudno jest żyć z kimś, kto nie może nawet w myśli ponarzekać, że jesteś jędzą.

— Można. Trzeba tylko bardzo chcieć. — Nagle zaśmiała się i pokręciła głową. — Dobra, sama w to nie wierzę. Ale chodzą legendy, że zdarzają się takie związki.

— A ty?

— Ja nie potrafiłam. Nawet nie próbowałam. Wiedziałam, że z twoim ojcem nam nie wyjdzie. Ale za to mam ciebie.

— Więc jak to ma wyglądać? Przypadkowe kontakty, chwilowe związki, byle kiedyś wreszcie zajść w ciążę?

— Przypadku nie polecam. Warto zadbać o geny swojego dziecka.

— Różowo to nie wygląda. Mamo, tak naprawdę boję się opuścić Wolfenstein. Tutaj jeszcze wszystko jest takie… łatwe do oswojenia, zrozumienia. Chociaż nie mogę doczekać się tego „potem”, o którym mówi Adela. Cudowne „potem”.

— Bo będzie cudowne. Całe twoje życie będzie cudowne, jeśli tylko będziesz tego chciała. Jeśli będziesz patrzeć na nie pod odpowiednim kątem. I wiesz co? Nie warto czekać na „potem”. Na to „kiedyś, w przyszłości”. Jeśli tak myślisz, nie cieszysz się tym, co dzieje się teraz, a każda minuta, każdy dzień przemija niezauważony, niedoceniony. Kiedyś, zapewniam cię, obejrzysz się wstecz i stwierdzisz, że te osiem tygodni, ta szarpanina serca w związku z Diegiem, są jednym z twoich najpiękniejszych wspomnień. Ważne jest to, co dzieje się tu i teraz. Kiedy będziesz tylko na coś czekać, ominie cię połowa zabawy w życiu. Jeśli nie całe życie.

— Nie podejrzewałam cię o takie poglądy. Mówisz, jakbyś była niepoprawną optymistką albo jakimś coachem w stylu: „weź życie we własne ręce”. Żenada.

— Mówię jak ktoś, kto całe życie na coś czekał, nie dostrzegając tego, co ma. Jak ktoś, kto walczył z przeznaczeniem, z tym, co jest mu dane.

— Dobra, teraz zaczynasz mnie przerażać tą pseudofilozofią.

— Pamiętaj: tylko prosta filozofia i psychologia ulicy są prawdziwe.

— Teraz boję się naprawdę. — Zaśmiała się, przyglądając się matce.

Martyna odetchnęła.

— Jak twoje kontakty z Małgorzatą?

— Śni mi się czasami. Chce czegoś ode mnie, strasznie przygnębiające są te sny. Nie rozumiem za dobrze, o co jej chodzi, ale… Ona chce, żebym uciekła z Wolfensteinu. Ale ciągle powtarza, że mam być wzmocniona. Mam walnąć setkę wódki przed wyjazdem czy jak? Powiesz mi wreszcie, kim ona jest? — Patrzyła, jak matka wstaje, przeciąga się i podchodzi do pianina.

— Adela jest niemożliwa z tą poprawnością — powiedziała, wpatrując się w skupieniu w klawisze, a potem jednym palcem wystukując znaną melodię. Uśmiechnęła się sama do siebie i odwróciła do córki. — Kazała ci czekać, żeby Małgorzata sama powiedziała ci wszystko? A potem się dziwi, że niektóre z nas źle zrozumiały przekaz. No dobra, to żadna tajemnica. Małgorzata była córką Fryderyka II Hohenstaufa, córką z prawego łoża, trzeba dodać.

Amelia schowała głowę pod poduszkę.

— Jezu, tylko nie to. Znowu wykład. Co wy macie z tym historycznym zadęciem?

— Posłuchaj, młoda damo. Jak chcesz coś wiedzieć, jeśli nie chcesz słuchać? Od tego, co kiedyś się wydarzyło, zależy to, co dzieje się teraz. Kto nie zna historii…

— …skazany jest na jej powtarzanie. Wiem, pamiętam.

— „…ten zawsze jest dzieckiem”. Cyceron.

„Może jednak ten nowy rozdział w moim życiu nie będzie się aż tak bardzo różnił od przeszłości” — pomyślała z przekąsem Amelia.

Martyna już szykowała się do wykładu, odwróciła krzesło i usiadła na nim okrakiem, dotykając ramionami oparcia.

— Dobra, opowiadaj. Momenty będą?

— Będą. Uwaga! — Matka podniosła palec w górę. — Specjalnie dla ciebie wersja skrócona. Fryderyk miał mnóstwo dzieci, ale większość z kochankami. Małgorzata urodziła się w tysiąc dwieście dwudziestym szóstym roku, razem z bratem bliźniakiem, Manfredem. Może gdyby ich matka, Jolanta Jerozolimska, była bardziej sprawnym politykiem albo sprytniejszą żoną, uniknęliby swego losu. Ale Jolanta była bardziej skupiona na nienawiści do męża niż na strategicznych rozgrywkach. A Fryderyk miał powody, żeby jej się obawiać.

Wiedział, że jest czarownicą, to raz. Dwa: tylko dzięki małżeństwu z nią mógł dostać koronę Jerozolimy. Dlatego, kiedy była w ciąży, zaplanował, jak pozbyć się jej i nienarodzonego dziecka, konkurenta do korony. Miał przyjaciela, wielkiego mistrza krzyżackiego Hermana von Salzę, przyjaciela z czasów wypraw krzyżowych, który świetnie znał problemy biednego cesarza. Plan był prosty: Herman zabierze dziecko ze sobą gdzieś, gdzie nikt go nie znajdzie. Na przykład w taką dzicz, jak pogański wschód, jak ziemia chełmińska, gdzieś na północy Europy. Kraj dziki i niedostępny. Załatwienie przynależności tych ziem dla Zakonu nie było trudne, miejscowe książątko, Konrad Mazowiecki, nie miał nic do powiedzenia.

Tam dziecko miało być więzione, była też możliwość, że nawet uprzejmie samo umrze. Wtedy na rękach Fryderyka nie byłoby śladu krwi. Nie przewidział jednego — Jolanta miała przyjaciela, a żeby było śmieszniej, dokładnie tego samego, co mąż. Herman kochał się w niej od dnia, gdy pierwszy raz zobaczył ją w Jerozolimie. Kochał ją naprawdę. Ze względów politycznych nie mógł wystąpić przeciwko Fryderykowi, ale nie tego oczekiwała od niego Jolanta. Zobowiązał się, że kiedy nadejdzie odpowiedni czas, pomoże jej dzieciom przeżyć i pomścić jej upokorzenie. O upokorzeniu powiem później. Ale nie tylko Herman ją kochał. Było ich trzech: trzech przyjaciół związanych przysięgą daną Jolancie. Dwaj inni to Henryk von Hohenlohe, który eskortował ją w drodze z Jerozolimy do Włoch, gdzie miała poślubić Fryderyka, i Günter von Wüllersleben. Kolejni wielcy mistrzowie Zakonu.

— Dobra, mam robić notatki? Ty się tym upajasz, a ja się już pogubiłam.

Martyna skarciła ją wzrokiem i ciągnęła dalej:

— Herman ostrzegł Jolantę i wyjawił jej plan pozbycia się dziecka. Postarała się tylko o to, by Fryderyk uwierzył we wróżbę, że jeśli pozwoli, by nowo narodzone dziecko zostało wywiezione daleko od niego, na przykład do Prus, on sam umrze. Fryderyk postanowił załatwić sprawę inaczej. Kiedy dzieci się urodziły, zabrano je od matki i umieszczono w miejscu, gdzie nikt nie mógł się do nich odzywać. Potem określono to eksperymentem deprywacyjnym, mającym na celu wykazanie, czy dzieci wychowywane w izolacji wytworzą swój własny język, język pierwotny, jakim posługiwali się Adam i Ewa. Założenie bzdurne, Fryderyk jako dość mądry jak na tamte czasy facet musiał wiedzieć, że taki eksperyment niczego nie udowodni. Ale że był cesarzem, mógł wszystko. Naprawdę bał się tych dzieci, panicznie się ich bał. Jolanta była czarownicą i wcale się z tym przed nim nie kryła. Groziła wielokrotnie, że one ją pomszczą. Jak każda czarownica była zbyt uczuciowa.

— Ha, ha, ha — powiedziała Amelia. — Naprawdę, mamo? Naprawdę?

— Czekaj no. Uwaga, tu będzie o upokorzeniu. Zakochała się w młodym małżonku, pożądała go, ale on zaraz po ich ślubie, zamiast upajać się jej ciałem, wziął sobie kochankę, jej kuzynkę.

Bolesne, nie? Ją samą, nieprzytomną po porodzie, uwięziono w Palermo, w haremie Fryderyka. Jak widzisz, obydwoje byli naprawdę przywiązani do kultury Wschodu. Tam trzymana w stanie nieustannego odurzenia opium przebywała przez dwa lata i zmarła przy następnym porodzie. Czyli mąż jednak musiał ją choć raz odwiedzić, to miłe, nie? Bliźnięta przez trzy lata trzymano w izolacji i podobno dzieci wytworzyły jakiś sposób komunikacji, oparty na chrząknięciach, klaskaniu i gestach. W tysiąc dwieście dwudziestym dziewiątym Fryderyk wrócił z Jerozolimy, wreszcie jako jej koronowany król, ale pamiętał, że tytuł zdobył dzięki małżeństwu z Jolantą, która już od roku nie żyła. Uświadomiono mu, iż Manfred, jako jego syn, może sięgnąć po koronę. W Jerozolimie dano mu też do zrozumienia, że są kręgi, które mu to umożliwią. Za wszelką cenę. Oficjalnie dzieci wychowywały się pod okiem nianiek. Tatuś musiał się więc pozbyć trzyletniego syna i jego ludzie zrobili to na oczach Małgorzaty.

Od dłuższej chwili Amelia już nie przerywała, nie komentowała. Powoli ta historia przestawała być tekstem wykładu, a zaczęła stawać się opowieścią o losach, które w jakiś sposób jej też dotyczyły.

— Miała trzy lata, gdy jedyna osoba, którą znała, która była całym jej światem, umierała z poderżniętym gardłem, silnie krwawiąc na jej rączki. Wtedy doszło do Przemiany. Stała się czarownicą nieznającą świata zewnętrznego, dzisiaj powiedzielibyśmy, że wychowaną bez socjalizacji. A przy tym, ze względu na jej wyjątkowość i wrażliwość, potężną czarownicą skupioną do wewnątrz. Pomyśl: dziecko inteligentne, wprowadzone przez warunki w stan prawie autystyczny. Cała siła poznawcza, spostrzegawczość skierowane do wewnątrz. Skupione na niej samej. Fryderyk nie odważył się jej zabić, może bał się jej, a może chciał jakoś użyć w przyszłości jej Mocy. Na szczęście nie potrafiła jeszcze wykorzystać jej w odpowiedni sposób. Miała trzy lata!

Trzymano ją ciągle w zamknięciu, nadal izolując. Wtedy Fryderyk zlecił budowę najskuteczniejszego więzienia dla czarownicy, a jednocześnie godnego miejsca do trzymania cesarskiej córki. Castel del Monte, jedna z najdziwniejszych budowli na świecie. Opracowana w najdrobniejszych szczegółach, tak by ograniczyć rosnącą siłę Małgorzaty.

Byłyśmy tam kiedyś, pamiętasz?

— Zamek w kształcie oktagonu! Osiem wież, osiem ścian wokół dziedzińca! Teraz dopiero… — Znowu widziała ciemny dziedziniec z tymi ciemnymi kątami wkoło, w których czaiło się coś groźnego.

— Czyli warto czasem coś zwiedzić, nieprawdaż? Budowę rozpoczęto zaraz po śmierci Manfreda, w tysiąc dwieście dwudziestym dziewiątym roku. Jak na tamte czasy przeprowadzono ją w tempie ekspresowym, ale jednak trwało to dość długo. Zbyt długo. Dziewczynka coraz bardziej rosła w siłę: uczyła się świata, przenikając umysłem więzienie, słuchając myśli ludzi znajdujących się w pobliżu. Miała dwadzieścia lat na to, by przygotować się odpowiednio do wyrównania rachunków.

Za Manfreda, za matkę i za siebie. Dwadzieścia lat samotności i doskonalenia swojej Mocy. Cierpliwość była jej sprzymierzeńcem. W tysiąc dwieście czterdziestym dziewiątym roku przewieziono ją do Bari, do Castel del Monte. Nie robiła nic, co mogłoby wzbudzić jakiekolwiek zaniepokojenie.

Pozwolono jej na kontakt z innymi ludźmi, wierząc, że i tak nie da się naprawić dwudziestu trzech lat izolacji i więzienia.

Pozwolono jej na spacery po ośmiokątnym dziedzińcu. Fryderyk naprawdę wierzył, że Moc oktagonu ją ograniczy. A ona nie wyprowadzała go z błędu. Przyjechał do zamku tylko raz, namówiony przez Henryka von Hohenlohe. Mistrz krzyżacki usilnie nakłaniał go, by zobaczył efekty budowy, obiecując wsparcie zakonników krzyżackich, których obecność na pewno ustrzeże go przed wpływem czarownicy. W ten sposób tuż przed śmiercią Henryk wywiązał się z obietnicy danej kobiecie, którą pokochał, kiedy, jak Tristan Izoldę, odwoził ją do przyszłego męża. Małgorzacie wystarczył ten jeden raz. Wyczuła Fryderyka poprzez grube mury i wsączyła w jego umysł jad, który miał go dręczyć dokładnie przez rok. Był przerażony, gdy poczuł, że przemawia do niego w myślach. Wrzeszczał, że ośmiokąt ją zatrzyma, że nie przekroczy Mocy „osiem”. Odpowiedziała mu tylko: „Ty nie przekroczysz swojego osiem”. Już wcześniej mieszkał w zakonie cystersów w Fiorentino, być może w obawie przed czarownicą. Tam też zmarł, dręczony nieustannym niepokojem i bólem. Tak napisano w kronikach. Tak naprawdę zwariował. Kaleczył sam siebie, gryząc ręce do kości i zjadając własne ciało. Jego obłęd pogłębiał się z czasem, gdy kończył się rok tysiąc dwieście pięćdziesiąty. Trzynastego grudnia wieczorem zapadł w śpiączkę, uznano, że nie żyje, i ta data została zapisana jako oficjalny czas zgonu. Jednak on zaraz po północy nagle wstał i z rozpędem uderzył głową w mur. Zmarł więc czternastego grudnia. Suma cyfr daty — osiem. Rok tysiąc dwieście pięćdziesiąty. Suma cyfr — osiem.

— Chwila. Jeśli się chce, można wszystko sprowadzić do jakiejś liczby, używając tylko odpowiednich przypadków. Czy to osiem, które miało zatrzymać Małgorzatę w Castel del Monte, jest tym samym osiem, które ja teraz odsiaduję jak kwarantannę?

— Poczekaj. Fryderyk wiedział, że „osiem” ma wielki wpływ na czarownice. Ale nie wiedział dokładnie jaki. Osiem nas nie ogranicza. Ono nas chroni, wzmacnia.

— Ty masz obsesję osiem. Nigdy nie mogło być czegoś osiem sztuk. Nawet kiedy kupowałaś jabłka.

— To ze względu na ciebie. Nie chciałam, by w twoim otoczeniu było cokolwiek, co mogłoby uaktywnić…

Powinna teraz powiedzieć coś o tym, że się myliła.

Zrozumiała to tak naprawdę wtedy, gdy zobaczyła Zuzę podczas Przemiany. I jeszcze teraz, gdy sama przestała oszukiwać samą siebie.

— A właśnie. O tym też musimy sobie porozmawiać — powiedziała cicho córka. Rozumiała, że matka chciała ją chronić, ale teraz, kiedy już jest po wszystkim, nie wiedziała za bardzo przed czym. Przecież gdyby wcześniej wiedziała o tym, co ją spotka, byłaby jakoś przygotowana, świadoma tego, co się z nią dzieje.

— Potem, dobrze? Wracając do Małgośki… Znikła z Castel del Monte zaraz po wizycie ojca, podobno widziano w okolicy jeźdźców w krzyżackich płaszczach w towarzystwie kobiety, pędzących na północ. Żył ostatni z trzech przyjaciół, Günter von Wüllersleben. Ukrył ją w pruskiej Pomeranii, w Zantyrze, gdzie zakon budował swoją siedzibę. Przebywała tam dokładnie do czternastego grudnia tysiąc dwieście pięćdziesiątego roku, dnia śmierci swojego ojca. Potem znikła z jednym z zakonników.

Miała z nim córkę, Izabelę, naprawdę potężną czarownicę, ale była też i lekko szalona. Dwoje jej dzieci przeszło Przemianę. A potem… w każdym pokoleniu ktoś dziedziczył Moc Małgorzaty.

Ty jesteś ostatnia. A czego chce Małgorzata? Chce, żeby któraś z nas przyjechała do Castel del Monte. Prawie każda próbowała.

Ale żadna z nas nie była na tyle silna, by pomóc Małgorzacie.

Chodzi o uwolnienie jakieś części jej duszy czy coś takiego.

Właściwie żadna z nas nie bawiła się za bardzo czarami jako takimi, żadna nie próbowała czegoś więcej niż używania siły, by przeżyć. I tego chce Małgośka: wycieczki do Włoch. Że też Adela zrobiła z tego taką wielką sprawę. Pewnie chciała, żebyś miała rozrywkę, albo postanowiła uatrakcyjnić ci noce. Wiesz, w Wolfensteinie raczej nie znajdziesz większych emocji…

— Serdecznie jej podziękuję — mruknęła Amelia z przekąsem. — Tyle nocnych koszmarów i domysłów. Piękna bajka.

— Prawda? Tylko to, niestety, nie bajka. W tej historii jest coś ważnego. Uważaj: zawsze gdy kochamy, to miłość sprawia, że stajemy się szalone, przestajemy myśleć logicznie i odpowiedzialnie. Gdyby matka Małgorzaty, Jolanta, nie szalała z zazdrości, może cała historia potoczyłaby się inaczej.

— Zawsze mówiłaś, że w historii nie ma gdybania…

Gdyby koń trojański się oźrebił, i tak dalej.

— To nie gdybanie, tylko wyciąganie wniosków. To o co dzisiaj chodziło z Diegiem?

— Porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym.

— To o co chodzi z Diegiem? — Wymownie zajrzała córce w oczy.

— Chciałabym jednak spędzić tutaj święta — powiedziała Amelia z egzaltacją, dając do zrozumienia, że koniecznie muszą zmienić temat. — Pierwsze święta, kiedy będziemy we trzy.

Wyobrażasz sobie? Postawimy wielką choinkę w holu, zaprosimy gości. Sabina będzie mogła przyjechać?

— Nie wiem, muszę policzyć… To zależy, kiedy Zuza…

Ale wiesz, mam przeczucie, że do świąt wiele się może zmienić, może będzie to możliwe… — Przyglądała się córce z czułością.

Mówiąc o tych świętach, wyglądała tak samo jak wtedy, gdy w przedszkolu planowała podstęp, by przyłapać Świętego Mikołaja.

— Przerażają mnie przeczucia czarownic. — Amelia zaśmiała się cicho. — Urządzimy cudowne święta, a w drugi dzień… — zawiesiła głos, robiąc śmieszną minę.

— Minie twoje osiem tygodni… — pociągnęła w tym samym tonie Martyna.

— Więc pojedziemy do Krakowa i będziemy szaleć całą noc! Mamo…?

— Tak?

— Nie rozumiem jednego. Jeśli jesteś czarownicą i możesz… więcej niż zwykła kobieta, to… nie próbowałaś zemścić się na moim ojcu? Za zdradę, za to, że odszedł od nas?

Martyna pomyślała, że mimo osiemnastu lat i właśnie nabytej Mocy córka jest zaskakująco dziecinna.

— Nie trzeba być czarownicą, by komuś utrudnić życie, córa. Zwykłe kobiety potrafią sobie z tym radzić lepiej, niż przypuszczasz. To raz. Dwa: to ja podjęłam decyzję, to ja go wyrzuciłam z naszego życia, ułatwiając mu coś, co najwyraźniej go przerastało. A po trzecie… — Nagle jej spojrzenie stało się bardzo rozbawione. — …po trzecie, oczywiście, że się nim zajęłam na swój sposób.

Amelia niezbyt mądrze wyglądała z otwartymi z zaskoczenia ustami. „Zajęłam się nim” — brzmiało zbyt lekko i zbyt beztrosko, by mogło znaczyć coś wystarczająco ludzkiego.

Nowe wcielenie matki było fascynujące, ale przyprawiało ją też o niepokój. Tak jak teraz.

— Na jak bardzo swój sposób, mamo, zajęłaś się moim ojcem?

Martyna podniosła jedną brew, zastanawiając się, czy to, co ma powiedzieć, może być choć trochę przypowiastką dydaktyczną. Uznała, że jednak tak.

— Rzuciłam na niego klątwę. Tylko widzisz, córa, nie dookreśliłam dokładnie, o co mi chodzi, i wystąpiły pewne…

komplikacje.

„Komplikacje” w ustach Martyny mogły teraz oznaczać zarówno śmierć w cierpieniach, jak i pozbawienie ojca męskości. Czyli raczej przypadki ciężkie. Amelia machnęła ręką ze zniecierpliwieniem, pokazując, by matka mówiła dalej.

— Widzisz, w tym swoim młodzieńczym zacietrzewieniu nie myślałam zbyt jasno, uważając, że jeśli Artur, to jest: twój ojciec, tak bardzo pożąda tamtej kobiety (a wierz mi, poczułam to w jego myślach do wyrzygania), to znaczy, że strasznie ją kocha. Wiesz, miłość jego życia i takie tam. Więc moja zemsta, która miała być szczytem perfidii, polegała na tym, że, rzucając klątwę, chciałam sprawić, by nigdy nie mogli być razem.

— Że co, przepraszam? — Amelia nie kryła rozczarowania.

Naprawdę oczekiwała po matce dużo większej wyobraźni.

— No wiesz, wydawało mi się wtedy, że jeśli nie będą mogli budować szczęścia na twojej i mojej krzywdzie, to będzie dla nich największa kara. Zrozum, nigdy nie kochałam żadnego mężczyzny, miłość znałam z łzawych filmów, więc rozdzielenie kochanków po wsze czasy wydawało mi całkiem na miejscu.

Nie śmiej się, gówniaro, no! — dorzuciła ze śmiechem.

Amelka tarzała się po łóżku, nie mogąc przestać się śmiać.

— Mamo, teraz naprawdę mnie przerażasz. No i co się stało, gdzie te komplikacje?

— Widzisz, oni wcale nie mieli zamiaru być razem, to było tylko pożądanie, którego żadne z nich nie traktowało poważnie, rozumiesz: przyszłościowo. — Martyna przestała nagle chichotać do wtóru córce. — Artur chciał odejść, bo był słaby, a nie dlatego, że zakochał się na zabój. Chciał uciec, tylko tyle.

Ale to zrozumiałam dużo później… — Westchnęła, jakby chciała pozbyć się powagi w głosie. Ale w oczach nie miała żalu, patrzyła na dziewczynę, myśląc tylko o tym, że ma przed sobą wszystko, co najważniejsze w jej życiu.

— I wyobraź sobie — ciągnęła dalej rozbawiona — że po paru latach, chyba trzech, spotkałam tamtą kobietę na jakimś przyjęciu. Wiedziała, kim jestem, ale udawała, że mnie nie zna.

Podeszłam więc do niej i zaczęłam rozmowę. Oczywiście zapytałam wprost, co się dzieje z Arturem, choć wiedziałam, że nie są razem. I zgadnij, co odpowiedziała. „Daj spokój, to było nieporozumienie. Dobrze, że się z nim nie związałam. Nic bym nie osiągnęła w życiu z takim dupkiem przy boku. Jakieś kosmiczne, dobre zdarzenie sprawiło, że się rozstaliśmy i ktoś inny musi teraz znosić jego frustracje”.

— Boże… — powiedziała cicho Amelia. — Przegięcie, nie?

Bez wyrzutów o tego faceta, którego obraz pieściła w wyobraźni przez całe życie, a który okazał się w opowiadaniu matki tylko zwykłym słabym człowiekiem. Bez niepokoju o to, co się z nim dzieje, powiedziała tylko, jak dziecko: „Przegięcie”, skupiając się na pechu czarownicy i jej chybionej zemście.

Martyna z ulgą ciągnęła dalej:

— Dlatego pamiętaj, drogie dziecię: nie rzucaj klątw, bo przeważnie wychodzi z tego paranoja.

— Adela wiedziała? Że bawisz się magią? Mnie nie pozwala…

— Oczywiście, że jej powiedziałam. Dumna z siebie oznajmiłam jej, co zrobiłam, choć zawsze mnie przed tym ostrzegała. Wyśmiała mnie, choć jeszcze nie mogła wiedzieć, co z tego wyjdzie. Ale ona zawsze przewiduje…

Położyła się znowu obok córki. Dziewczyna przytuliła się do niej, nie mówiąc nic przez dłuższą chwilę, a Martyna z irytacją kolejny raz zdała sobie sprawę, że nie może już słyszeć jej myśli. A w tym momencie dałaby wiele, by wiedzieć, czy za każdym razem, gdy wyciąga coś z ich przeszłości, nie traci w oczach córki. Kiedy dziewczyna wreszcie się odezwała, Martyna zrozumiała, że to nie niedobrani rodzice i historyjki z przeszłości zajmują teraz każdą jej myśl.

— Tak cholernie się cieszę, że przyjechałaś. Od razu humor mi się poprawił…

— Aż tak wilkołak działa ci na nerwy? Kochanie, wyluzuj, to tylko zakochanie.

— To coś innego…

— Dobra, czyste pożądanie. Z tym sobie poradzisz. No, co tak patrzysz? Jesteś dorosła, więc mówię ci, jak jest. Zresztą przecież możesz sprawdzić, jak to się skończy. Od czego mamy Caspara? — Wybuchła śmiechem, widząc zdezorientowaną minę córki. — Adela ci nie powiedziała? Widocznie chciała, żebyś sobie sama poradziła. „Podziwianie księżyca” wisi w zielonym pokoju, tam, gdzie nikt go nie ogląda.

— Wiem, byłam tam…

Martyna zerwała się z łóżka, ciągnąc za sobą córkę.

— Chodź! Mamy przecież andrzejki, czas sobie powróżyć, moja droga.

Oszołomiona dziewczyna dała się prowadzić przez korytarz, aż do znajomego pokoju. Rozbawiona Martyna przesunęła mały fotelik tak, by siedząca na nim osoba znajdowała się dokładnie na wprost obrazu. Wchodząc, nie szukała wiszącego na drutach włącznika światła — po prostu strzeliła palcami. Amelia westchnęła — że też sama wcześniej na to nie wpadła…

— Siadaj, najpierw ty! Co widzisz?

Amelka chyba po raz setny przyjrzała się wiszącemu na ścianie obrazowi.

— Dwoje ludzi, prawdopodobnie para kochanków, stoi w nocy na odludziu i ogląda księżyc.

— Po co dwoje ludzi, w dodatku mężczyzna i kobieta, wychodzi nocą na odludzie oglądać księżyc?

— Trywializujesz, mamo.

— Nie, po prostu pytam. Przyjrzyj się.

— No dobrze. Ona opiera rękę na jego ramieniu, pokazując…

— No?

— Pokazując, że jest jej potrzebny, że sama czułaby się zagubiona w tym miejscu. To takie udawane: „Dobrze, że nie jestem tu sama”.

— Dlaczego udawane?

— Ona stoi zbyt pewnie, by potrzebować wsparcia.

— Co będzie potem?

— Potem? Przestaną udawać, że przyszli tutaj podziwiać księżyc… On odważy się wreszcie odwrócić do niej, spojrzą sobie w oczy i…

Zakręciło się jej w głowie, poczuła nieprzyjemny hałas, jakby słyszała tylko szum przelewającej się w jej żyłach krwi.

Już kiedyś się tak czuła, już to przeżywała. Zacisnęła mocno powieki, w kurczowym uścisku wbijając palce w poręcz fotela.

Nie czuła już jednak drewna ani tego, na jakim meblu siedzi.

Zrobiło jej się niedobrze, jak wtedy, gdy w Alpach wjechała na nartach w mocną mgłę i nie wiedziała, gdzie jest góra, a gdzie dół, a błędnik zaczął szaleć, powodując mdłości. Wreszcie skurcz żołądka minął i poczuła na twarzy… zimny powiew?

Otworzyła oczy. Stała na małym wzgórzu, pod długimi witkami wierzby płaczącej. Nocny powiew wcale nie był zimny, raczej orzeźwiający w tym ciepłym letnim powietrzu. Oświetlone światłem księżyca stare powyginane konary i korzenie drzew wyglądały, jakby świeciły własnym blaskiem.

Krok przed nią stał wysoki mężczyzna w długim płaszczu i trójgraniastym kapeluszu. Wpatrywał się w niebo. Powoli zabrała dłoń z jego ramienia. Jej rękę okrywał czerwony rękaw sukni, a na głowie czuła ciężką chustę. Wiedziała, gdzie jest.

Mężczyzna drgnął i powoli, bardzo powoli zaczął odwracać twarz w jej stronę. Czarne włosy zasłaniały mu policzek, ale poznała go od razu.

— Diego?

Niebieskie światełka zamiast oczu wpatrywały się w nią spod kapelusza. Widziała jego usta, skrzywione lekko w zadowoleniu. Zrobiła krok do przodu. Stali teraz bokiem do księżyca, który oświetlał tylko jedną stronę jego twarzy.

Wyciągnął rękę i tak znanym już ruchem dotknął jej włosów.

Przytrzymała jego dłoń przy swoim policzku, przyciskając ją ramieniem. Uśmiech zmienił się w grymas, uwydatniając zaciśnięte zęby. Krwawiące dziąsła uwalniały przesuwające się do przodu kły. Dłoń przy jej twarzy zmieniła się w wielką łapę z zakrzywionymi pazurami. Nie bała się, przez dotyk drżących pazurów na swojej skórze poczuła falę przepływającej czułości.

Postać mężczyzny zaczęła delikatnie falować, drżeć, by po chwili rozmazać się na tyle, by widziała przez niego konar grubego, pochyłego drzewa ze sterczącymi do góry mackami korzeni. Rzuciła się do przodu, żeby zatrzymać wizję, ale wpadła w pustkę, potknęła się i runęła w dół.

— To się nazywa odlot, co? — powiedziała Martyna, pomagając jej podnieść się z podłogi.

Dziewczyna otworzyła oczy. Musiała spaść. Nadal czuła to ciepło, uspokajającą siłę wnikającą w nią pod wpływem dotyku tamtej łapy. Wróciła na fotel.

— Niedobrze mi — szepnęła. — Co to było?

— To… — powiedziała ucieszona Martyna, wskazując obraz gestem wyszkolonej hostessy. — …jest jedna z zabawek Elwiry. Twojej prapra… coś tam babki. Strasznie ją kręciły sprawy dotyczące miłości i postanowiła wykorzystać fakt, że jest czarownicą. Lekko opętała pewnego malarza — tak, kochanie — Caspara Friedricha. Gdzieś w okolicach tysiąc osiemset dziesiątego roku. W każdym razie poprosiła go o obraz, który potrafi przepowiadać, któż to będzie miłością życia czarownicy.

Caspar wykonał parę prób, ale dopiero ten obraz był odpowiedni, żeby nad nim popracować. Wystarczy teraz, że któraś z nas wpatrzy się w niego uważnie, a przeniesie się na chwilę do tamtej scenki i zobaczy twarz mężczyzny, z którym coś ją połączy. Problem polega na tym, że może to być zarówno kochanek na jedną noc, jak i ktoś, kogo pokochasz na całe życie, unieszczęśliwiając w ten sposób i jego, i siebie. Bardziej siebie.

Caspar, odurzony miłością do Elwiry, robił wszystko, co mu kazała. A ona wcale nie kryła się przed nim ze swoimi umiejętnościami. Wiedział, do czego mają jej służyć jego obrazy. Pod jej urokiem pokochał wszystko, co mroczne, zamglone i zagadkowe. Jak na tamte czasy. Dzisiaj pewnie zająłby się jakimiś krwawymi happeningami. A potem, jak to bywa, Elwira znudziła się nim. Nie znam szczegółów, ale efekt był taki, że rozstali się obrażeni. On uparcie malował obrazy według pewnych jej wskazówek, próbując już samemu stworzyć ze swych dzieł coś więcej niż malowidła. Jest jeszcze sprawa „Mnicha”…

— A właśnie. Teraz to ma sens — mruknęła Amelia, próbując się podnieść. — Możemy zejść do kuchni? Strasznie mi się zachciało pić.

Zdziwiona spojrzała na matkę. Radosny uśmiech, który miała, gdy opowiadała jej te wszystkie historie, powoli znikał, zostawiając na twarzy napiętą maskę.

— Coś ma sens w związku z „Mnichem”? Amelko, co dokładnie…?

— Zaraz ci opowiem, chodźmy na dół, dobrze? — Przyjrzała się matce, zaskoczona zmianą jej nastroju. — Coś nie tak?

— „Mnich” do ciebie mówił? — Powoli wypowiedziane słowa, dokładnie zaakcentowane końcówki. Niedobrze.

— Nie mówił. Powiedzmy, że coś mi pokazał.

— Coś czy kogoś?

Oczywiście, że mama wie o wizjach „Mnicha”. Tamten raz to nie był jednak efekt przedawkowania leków ani Mocy, która w niekontrolowany sposób próbowała dać o sobie znać. A Amelia tak przecież zakwalifikowała ten wypadek.

— Pokazał mi Andrzeja.

Matka spokojnie wzięła ją pod ramię. Na twarzy dalej miała napiętą, skupioną maskę, którą przyjmowała, gdy nie chciała, by ktoś mógł cokolwiek z niej odczytać.

— No to chodźmy na dół, Ami.

— Czy to znaczy, że wyjdę za Andrzeja? — spróbowała zażartować, choć widziała już, że Martyna straciła dobry humor.

— Wiesz, to trochę pokręcone, biorąc pod uwagę Andrzeja, ale może to jest sposób…

— Nie, kochanie, nie sądzę, żeby do tego doszło. — Powiedziała to takim tonem, jakby już planowała całą siatkę spisków mających uniemożliwić takie małżeństwo. — Ile razy coś widziałaś? Kiedy to dokładnie było?

— Tylko raz. Tego ranka, kiedy tu przyjechałyśmy.

— Potem już nic?

— Jakoś go unikam. Nie wiedziałam, że to taka zabawa…

— Kiedy rozmawiałaś z Andrzejem ostatni raz?

— Mamo, zaczynam się naprawdę bać. Dzisiaj, przed południem. Składałam mu życzenia na imieniny, umówiliśmy się, że zadzwonię jeszcze wieczorem.

Martyna odetchnęła głębiej.

— Tak tylko pytam.

W kuchni zastały Antośkę, po swojemu kręcącą się między szafkami, zastawionymi jakimiś miskami, i podśpiewującą pod nosem. Oprócz lampy nad stołem świecił się tylko jeden kinkiet nad kuchenką. Reszta kuchni jak zwykle nikła w szarościach, ukrywając kolory. Stary kredens stał w półmroku, połyskując tylko pojedynczymi punktami w odbijających światło naczyniach. Edna spała na swoim miejscu, nie zwracając uwagi na postaci w pomieszczeniu. Ostatnio coraz mniej się ruszała, za to tyła w zastraszającym tempie. Adela ciągle jej pilnowała, aż dziw, że wyjechała na te dwa dni bez swojej pupilki. Diego siedział przy stole i czytając gazetę, jadł placek.

— Hej, zgłodniałyście? Sernik jest. Sernik Antosi.

Staruszka uściskała Martynę i ruszyła w stronę kredensu.

— Nie, Antosiu, dziękuję, nie będę jadła.

Córka i chłopak odwrócili się do niej zaskoczeni. Amelka już wiedziała, co matka chce powiedzieć.

— Chyba muszę już jechać. Jednak wrócę dzisiaj do Krakowa. Diego, mam do ciebie prośbę… Bądź tak miły i weź

ją dzisiaj na te andrzejki, dobrze? I przypilnuj, żeby nie zabiła jakiegoś chłopaka próbującego poprosić ją do tańca.

— Mamo! — Amelia oburzyła się na tak jawne ingerowanie matki w jej sprawy. Wcale nie pomagała. Patrząc na Diega, zaczerwieniła się lekko na wspomnienie tego, co wydarzyło się, kiedy „weszła” w obraz.

— Kochanie, wiem, że nie chce ci się ruszać, ale może powinnaś trochę się pobawić?

— Oczywiście, że ją zawiozę. — Wzruszył ramionami. — Adela kazała mi jej pilnować.

Odprowadziła matkę do samochodu. Śnieg padał już mocno, nie pozwalając dojrzeć niczego wkoło. Biała kurtyna.

— Dlaczego już jedziesz? Myślałam, że zostaniesz na parę dni. Chodzi o Andrzeja?

— Ależ nie, po prostu muszę wracać. Kochanie, chciałabym zostać, naprawdę. Ale… — Uściskała dziewczynę mocno i tak długo, że nie uszło to uwadze córki.

— Mamo, co jest?

Martyna przytrzymała jej twarz w swoich dłoniach i delikatnie potarła swoim nosem o nos córki. Roześmiały się obie.

— Trzymaj się, mała. Zadzwonię jutro. A ty baw się dzisiaj dobrze. Pamiętaj, to tylko facet. — Nagle odwróciła się i szybko wsiadła do samochodu. Bała się przeciągać to pożegnanie. — Ami! — zawołała jeszcze przez otwarte okno. — Bardzo cię kocham, wiesz o tym, prawda?

Dziewczyna kiwnęła głową.

— Mamo! — krzyknęła, kiedy samochód powoli nawracał na podjeździe. Martyna wyjrzała przez okno. — Andrzej mówił, że wysłał do ciebie jakiegoś ważnego mejla!

Nie wyjechała jeszcze za bramę, kiedy zadzwoniła pod znany numer. To nie było najlepsze rozwiązanie, ale jedyne, jakie przyszło jej teraz do głowy. Głos, który odezwał się po drugiej stronie, nadal mógł sprawić, by miękły jej nogi. Ale nie teraz.

— Wiedziałem, wiedźmo, że nie wytrzymasz beze mnie dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Mówiłem ci: pomysł z wyjazdem na kilka dni to nie najlepsze…

Jasne włosy przesuwające się po jej twarzy, dłonie pieszczące jej ciało, zbyt jasne, szeroko otwarte oczy blisko jej własnych, chłód jego ciała…

„Po prostu zacznij być znowu sobą, zimna kalkulacja, plusy i minusy. Już czas” — pomyślała i zaczęła mówić bardzo powoli:

— Wzywam cię, byś zrobił co każę, a ty stawisz się i wykonasz…

— Martyna… — powiedział to bez emocji. Bez zdziwienia, oburzenia, wyrzutu. Po prostu cicho wymówił jej imię.

— Wzywam cię, byś…

— Stawię się i zrobię, co każesz.

— Pamiętasz chłopaka, który nas zaczepił przed Alchemią?

Odszukasz go, zaraz podam ci adres. Najprawdopodobniej jest jednak gdzieś na mieście, spróbuję go zlokalizować i dam ci znać. Masz chronić jego życie, bronić przed śmiercią, przed bólem. Ktokolwiek chciałby go skrzywdzić, ma zginąć.

— Zrobię, co każesz.

— Rune…

— Namiary.

Podała mu adres. Rozłączył się bez słowa. Zadzwoniła na komórkę Andrzeja, ale nikt nie odbierał.

Caspar naprawdę zemścił się za porzucenie. Kiedy Elwira odchodziła od niego, wziął jeden z ostatnich obrazów, które dla niej namalował. „Mnich nad morzem”. Idealne proporcje, złudzenie porządku i ładu. Wiedział, jaką moc dała mu czarownica: „Jeśli spojrzysz na niego, zobaczysz twarz najbliższej ci osoby, kogoś, kto darzy cię prawdziwym uczuciem”. Wiedział, jak można wykrzywić czar. Elwira naprawdę nie kryła się przed nim ze swoją Mocą. Jeśli czar był stosunkowo niedawno rzucony, wystarczyło naładować go odpowiednio silną dawką złych emocji. Nienawiścią, żalem, chęcią zemsty. Świeży czar rozmazywał się wtedy jak świeża farba na płótnie. A nienawiści porzuconemu nie brakowało. Od tej pory każda czarownica mogła zobaczyć twarz najbliższej osoby, ale tej, która ma umrzeć w ciągu miesiąca. Dokładnie mówiąc: można zobaczyć jej agonię. Tę prawidłowość trzydziestu dni Elwira odkryła dopiero po śmierci trzeciej bliskiej osoby. Dlatego rzadko która z kobiet Hohenstauf pozwalała sobie na zbyt długie wpatrywanie się w ten obraz. Ale żadna z nich nie zdecydowała się go zniszczyć. Czasem dobrze jest wiedzieć.

Matka Andrzeja nie była zbyt rozmowna, ale po chwili Martyna wyciągnęła od niej adres lokalu, w którym chłopak organizował dzisiaj imieniny. Z przyzwyczajenia przesłała kobiecie intensywny ból głowy. Zadzwoniła jeszcze raz do Runego. Warunki na drodze były fatalne. Padający wciąż śnieg spowalniał wszystkie samochody. A jeśli nie śnieg, to kierowcy uważający, że poruszając się sześćdziesiąt na godzinę lewym pasem, postępują bardzo rozważnie. Razem z tymi, którzy rozpędzali się do czterdziestu, bo nagle uświadomili sobie, że pod koniec listopada jeżdżą na letnich oponach. Zaczęła wyprzedzać z prawej strony.

Obejrzała się w lustrze jeszcze raz, zadowolona z końcowego efektu godzinnego, chaotycznego przerzucania ciuchów. Jednak pierwszy pomysł, na jaki wpadła zaraz po tym, jak tylko dowiedziała się, że będzie mogła w ogóle iść na jakąś imprezę, był najlepszy. Dobrze, że poprosiła wtedy o pomoc Antośkę. Przy ubieraniu też nie dałaby sobie rady bez staruszki.

„Uwierz w swoją intuicję, czarownico. Pierwsze odczucia są najprawdziwsze, najlepsze” — pomyślała.

Odwróciła się do zarzuconego stertą ubrań łóżka.

Zadziwiające, że przyjechała tutaj z jedną walizką. Fakt, zapakowaną przez Martynę, a to oznacza, iż znajdowało się tam o sto procent więcej ciuchów niż gdyby wkładał je ktoś inny. I nie miało to nic wspólnego z Mocą w rękach czarownicy.

Wydajność matki przy pakowaniu to efekt obsesyjnego składania wszystkiego w płaskie, idealnie wyprasowane kwadraty i zmniejszania rzeczy naturalnie zabierających więcej przestrzeni, takich jak swetry, za pomocą worków próżniowych i odkurzacza. Mimo wszystko sterta ciuchów na łóżku w połowie składała się z zakupów, jakich Amelka dokonała przez internet.

Jak można się pocieszać, siedząc na zesłaniu z dala od centrów handlowych? Będąc w naprawdę dobrym humorze, postanowiła nawet przed wyjściem posprzątać ten bałagan. Z ogromną satysfakcją zrobiła to jednym ruchem dłoni, koncentrując się na kolorowym stosie na łóżku i reszcie ciuchów, które spadły na podłogę. Sprzątanie jednak nie oznaczało układania bluzek na półkach czy starannego przenoszenia na wieszaki koszul i spodni. W tym wydaniu ograniczyło się do wepchnięcia ściśniętej sterty ciuchów na dno szafy i szybkiego zamknięcia jej drzwi. Naprawdę magicznie szybkiego.

Jeszcze raz przejechała błyszczykiem po ustach i wyszła z pokoju. Przebiegła przez korytarz, podskakując co chwilę z radości. Zatrzymała się dopiero na galerii i spojrzała w dół, przechylając się przez barierkę. Diego siedział w fotelu, ubrany już w kurtkę, i bawił się kluczykami od motoru. Chyba jeszcze nie zdążył zrozumieć, że jeśli wychodzi z kobietą, a ona mówi mu, że za pół godziny będzie gotowa, to spokojnie powinien znaleźć sobie zajęcie na półtorej godziny. Jednak i tak wykazał się daleko posuniętym zrozumieniem, bo w ciągu ostatniej godziny wpadł do jej pokoju tylko raz.

Nagle ogarnęła ją niepewność. To nie Andrzej pierwszy zobaczy ją ubraną do wyjścia — Andrzej, którego opinia zawsze była szczera, ale i przyjazna; Andrzej, na którego mocniejsze bicie serca nigdy nie liczyła. Cała radość z tego, że stanie przed kimś i powie: „tadam!”, zamieniła się nagle w zakłopotanie i… chęć ucieczki. Z jednej strony na dole czekał ktoś, kto ją zranił, ale o kogo właśnie miała zamiar zawalczyć, z drugiej… był jej przyjacielem. Jak pompatycznie by to nie zabrzmiało, właśnie tak było. To facet, z którym mogą sobie robić głupie dowcipy, który, żyjąc z nią pod jednym dachem, wiedział o niej, niestety, więcej niż każdy inny mężczyzna, jakiego znała. Zrobiła pierwszy krok na schody, trzymając się poręczy. Z rozmysłem szła powoli, przybierając teatralnie poważną minę, chcąc dać do zrozumienia, że to tylko zabawa.

— Czy pan czeka na mnie…?

Podniósł głowę. Na schodach stała dziewczyna jakby wycięta z dziewiętnastowiecznego magazynu mody. Magazynu bezwstydnie przedstawiającego modele bielizny. Niegdyś biała halka, teraz raczej w kolorze ecru, z szeroką, sutą spódnicą, sięgającą tylko do kolan, wyglądała na wyraźnie zbyt małą jak na dość wysoką Amelkę. Sznurowany z tyłu gorset, przybrany wyblakłymi atłasowymi tasiemkami, opinał mocno jej talię, równocześnie podkreślając wypchnięte lekko do góry drobne piersi. Wykończone koronką szerokie ramiączka halki spadały z ramion, wystarczająco prowokacyjnie, by dać do zrozumienia, że taki efekt był jak najbardziej zamierzony. Szeroka spódnica, unosząca się przy każdym kroku, szeleściła cicho, zdradzając, jak bardzo dokładnie została wykrochmalona. A pod nią… Z tego Amelka była najbardziej dumna. W szafie, w której znalazła to cudo mody bieliźniarskiej, znajdowały się również prawdziwe, cudowne pantalony. Niestety, musiały należeć do którejś z babek w okresie dzieciństwa, bo choć wcisnęła się w nie bez problemu, to jednak długość nogawek nie była zadowalająca. Zamiast do łydek, sięgały jej tylko kilka centymetrów poniżej kolan. Za to dzięki temu wyraźnie widoczne były wykończenia z haftu richelieu na falbankach, pod zawiązanymi tasiemkami. Spod tych falban wystawały już szczupłe nogi w białych, grubych rajstopach, obutych w czarne, ciężkie i sznurowane do kostek martensy. Choć połączenie było dość zaskakujące, to buty jak najbardziej korespondowały z zawiązaną blisko szyi grubą czarną aksamitką z wisiorem.

Diego przeniósł wzrok na twarz dziewczyny. Bardzo delikatny makijaż, utrzymany w jasnych barwach, zmienił ją w staromodną lalkę z wielkimi oczami i jasnymi, błyszczącymi ustami. Efekt wzmocniły zakręcone w sztywne rurki czarne włosy, w które wpięła z boku dużą kokardę — sądząc po stopniu wyraźnego wypłowienia, najwidoczniej też znalezioną w szafie.

Wiktoriańska lalka.

— Czy to ma być bal przebierańców? — zapytał w końcu i powoli się uśmiechnął.

Amelia rozłożyła wdzięcznie ramiona i dygnęła nisko.

Obcasy ciężkich butów zadudniły głucho.

— Ależ skąd ten pomysł? — Obróciła się wkoło z rękami złączonymi nad głową, grając nadal swoją rolę tancerki z pozytywki.

Podał jej dłoń i wykonali kilka kroków w tańcu przypominającym menueta.

— Widzę, że zadbałaś o bezpieczeństwo na tyłku, ale góra…

— Och, założę puchową kurtkę Adeli. Poza tym… czyż nie będę przytulona do pana pleców?

— Chodziło mi raczej o ten wyeksponowany biust, moja droga. To bardzo niebezpieczne… i jakże niestosowne.

Spojrzała na niego, przesadnie mrużąc oczy.

— Sugeruje pan, że jestem rozwiązła?

Przestali tańczyć.

— Sugeruję, że pewnie będę musiał dzisiaj kogoś zabić w obronie tego biustu.

— Ach, pan jesteś zazdrosny!

— Odpowiedzialny. Adela kazała mi cię pilnować. Dobra, ubieraj się, już późno. — Nagle skończył zabawę i popchnął ją w kierunku szafy w prowadzącym do kuchni korytarzu.

Szkolne andrzejki były zwykłą dyskoteką, różniącą się od innych takich imprez tym, że ściany sali remizy strażackiej, w której się bawiono, przystrojone były wielkimi kluczami wyciętymi ze styropianu. W kącie, w otoczeniu małej grupki uczniów, stała dziwaczna konstrukcja z drewna i metalu.

Zbudowano ją tak, że po przechyleniu wielkiej ciężkiej wajchy z boku do podstawionego obok maszynerii drewnianego koryta z wodą wylewała się przez dziurkę od wielkiego klucza porcja płynnej stearyny. Tradycji lania wosku stanie się zadość.

Na szkolnych imprezach obowiązywał zakaz picia alkoholu, co było tak oczywiste, jak fakt, że czego jak czego, ale akurat alkoholu tutaj nie zabraknie. Oprócz uczniów wszystkich klas liceum przyszło także wielu gości spoza szkoły. Większość ludzi Amelka znała z widzenia, ale nie mogła powiedzieć, że to jej znajomi. Poszukała wzrokiem kogoś ze swojej klasy.

Pierwsza rzuciła jej się w oczy Monika, ze względu na specyficzny strój trudno jej było nie zauważyć. Dziewczyna wyglądała, jakby chodziła w ciężkiej żałobie, której wyraz daje szczególnie za pomocą makijażu. Na widok Amelki otworzyła przesadnie usta, wykonując dokładną ilustrację określenia: „opad szczeny”. Tym sposobem reagowała zawsze, chcąc okazać silne emocje. Zarówno podziw, jak i oburzenie.

— Ja pierdzielę. Zajebioza — powiedziała, zbliżając się do dziewczyny. — Nie podejrzewałam nawet, że możesz być Goth-Loli.

— Czym mogę być? — Amelia nachyliła się nad Moniką.

Głośna muzyka zagłuszała rozmowę.

— Masz rację, to bardziej Shirololi, chociaż te czarne buty… — odkrzyknęła jej do ucha.

Amelka nie próbowała dyskutować w tym hałasie, więc uśmiechnęła się tylko zadowolona.

— Poszukaj mnie potem, poznam cię z kilkoma osobami, dobra? — krzyknęła jeszcze raz gothka i podryfowała gdzieś dalej.

Amelia podeszła do ustawionego pod ścianą stołu, żeby wziąć coś do picia. A raczej zaopatrzyć się w coś — choćby plastikowy kubek z sokiem — czego będzie mogła się trzymać jak koła ratunkowego. Czuła się nieswojo wśród tych ludzi.

Zawsze w takich momentach byli we dwoje z Andrzejem, co sprawiało, że nigdy nie musiała być głupio onieśmielona. Teraz nie było przy niej ramienia przyjaciela, kogoś, z kim można by spokojnie rozmawiać, udając, że całe to zamieszanie wkoło wcale jej nie obchodziło. Razem byli silni, gotowi sarkazmem pokonać każdego. Dzisiaj, gdy tylko weszli do lokalu, Diego mruknął coś na usprawiedliwienie i zniknął w tłumie. Prawie z ulgą przyjęła obecność przy stole dwojga emo z jej klasy.

Wyglądali jak para bliźniaków jednojajowych. Ciekawe, czy gdyby nie była czarownicą, odgadywałaby za każdym razem, które z nich jest dziewczyną, a które chłopakiem?

— Hej? — powiedziała niepewnie po długiej chwili milczenia, kiedy obydwoje stanęli na wprost niej.

— Wow — powiedziało jedno.

— Wow, masakra w sumie — przytaknęło drugie.

— Megamasakra. Kurde, pojechałaś, no. Czujesz coś jednak inside. Cool, w sumie.

— Hery tylko trochę nie halo. Ale dizajn wyjechany.

Amelia stała przed nimi, nie przeszkadzając im w wymianie zdań. Już od dawna wiedziała, że obydwoje świetnie się bawią, robiąc ze wszystkich idiotów przez to granie trzynastolatków.

Świetny sposób, by wszyscy omijali ich szerokim łukiem. Taki styl. Obydwoje fascynowali się fizyką, tak jak inni portalami plotkarskimi. Gdy rozmawiali ze sobą bez świadków, ich dialog był równie niezrozumiały jak slang, którym posługiwali się, udając emocjonalnie zranione, neurotyczne stworzenia.

Obydwoje mieli już właściwie indeksy Massachusetts Institute of Technology w kieszeniach. Taki styl.

— Wasze zdanie jest dla mnie bardzo ważne — powiedziała, chwytając się za serce i lekko kłaniając. — Jasiek, Adela ma dla ciebie te książki, o które prosiłeś. Wpadnij do niej w poniedziałek, co? Ona przepada za rozmowami z tobą.

— Oczywiście, że nie odmówię sobie pysznej konwersacji ze starszą panią. Salve! — Chłopak uśmiechnął się i obejmując swoją dziewczynę, odpłynął między tańczący tłum.

Kiedy zjawił się koło niej Norek i zaproponował lekkie uszlachetnienie jej soku w kubeczku, nawet nie zaprotestowała.

Ani za tym pierwszym razem, ani przy kolejnych. Impreza stawała się coraz fajniejsza, a ludzie coraz bardziej sympatyczni.

A Diego i jego nieobecność czy obecność, jego ciało, uśmiech albo wyszczerzone groźnie kły — zaczęły się jej wydawać jakimś odległym problemem, którym może się zająć jutro. Albo kiedyś tam. Każdy czuł się w obowiązku powiedzieć jej kilka słów o oryginalnym stroju, nawet ci, którzy zbyt dobrze jej nie znali. Po godzinie nie tylko była już przekonana, że jest królową balu i wszyscy ludzie wkoło są jej przyjaciółmi, ale nabrała też przeświadczenia, że Norek robi najlepsze drinki na świecie. I sam też jest najlepszy.

Nie wiedziała nawet, jak znalazła się na zewnątrz budynku.

Stała wśród grupy znajomych Moniki, w towarzystwie podtrzymującego ją Norka. Właściwie stała oparta o niego, czując, że za żadne skarby nie oderwie się od chłopaka, nie ryzykując upadku. Patrzyła z rozbawieniem, jak płatki śniegu spadają na jej nagie ramiona, by zamienić się zaraz w małe kropelki. Bez zdziwienia przyjęła fakt, że oprócz ludzi w nowym kręgu znajomych znajdują się też osoby wywołujące mrowienie skóry na karku. Coraz trudniej było jej określić, który dreszcz jest wywołany czyjąś Obecnością, a który chłodem. Co ciekawe, żaden ze stylowo ubranych gothów nie należał do tej grupy.

Była zakręcona do tego stopnia, że zaczęła miłą rozmowę z mamunem, którego większość obecnych nie mogła widzieć, więc Norek próbował ratować sytuację, udając, że to on z nią rozmawia.

— I jest tak… — mówiła w pustą przestrzeń. — Wchodzę do tej psycholog, bo wezwali mnie na ostatniej lekcji, że mam się stawić. Wchodzę do kobity i słyszę, rozpoznaję te dźwięki i muzykę dochodzące z jej kompa. No, weź, kobita rżnie w „Silent Hill”. Siadam naprzeciw niej i czekam. A ona marszczy czółko i pyta, czy wszystko u mnie OK. „No nie OK”, mówię.

„Moja matka i babcia są czarownicami, nie mogę wychodzić poza magiczną granicę, bo na zewnątrz czekają starsi panowie, którzy chcą mnie porwać i zrobić ze mnie nałożnicę wiekowego demona, plus wampiry, które podnieca moja młoda krew”. A ona, nie odrywając wzroku od ekranu, odpowiada: „To normalne w tym wieku, że nie uznajesz autorytetu matki i uważasz ją za wiedźmę, a każdy spotkany mężczyzna wydaje ci się zboczeńcem”. I nie może się skupić, bo myśli ciągle o grze. A potem jeszcze coś wspomina o wpływie literatury na wybujałą wyobraźnię młodzieży…

Była absolutnie szczęśliwa. Nawet wtedy, kiedy dwie spalone solarium piękności podeszły do nich, niby prosząc o zapalniczkę. Po szybkim otaksowaniu wzrokiem obecnych chłopców przeniosły uwagę na wiszącą na Norku Amelię.

— Ale wdzianko. Ze strychu babuni czy ze szmateksu? Nie stać cię na coś nowego? — żując gumę, zapytała Wersja Blond.

Zaśmiały się obydwie, zadowolone z fantastycznego dowcipu, poprawiając krótkie, odbijające światło spódniczki.

— Spłyń, dziecię, na tych różowych obcaskach — warknęła Monika.

— Proszę, proszę. Kółko świrusów przyjęło nowego członka. — Blond oparła rękę na biodrze. Czarna Wersja zrobiła dokładnie to samo, jakby były sprzężone.

— To może wy ruszycie dupska na jakiś cmentarz? He, he. Po kim ta żałoba? Po dobrym guście? He, he.

Zamilkły rozmowy. Wszyscy skierowali uwagę na stojące pośrodku dwie dziewczyny w skąpych kolorowych strojach.

— He, he, he. — Monika cicho i powoli wypowiedziała każdą sylabę.

I wtedy w końcu Amelii udało się coś powiedzieć.

— Monika, ja to załatwię, kto tu jest cholerną czarownicą, taa? — Starała się mówić wyraźnie. Próbowała się skupić i czuła, jak rozbawienie oraz otępienie powoli mijają. Takiego zastosowania Mocy jeszcze nie próbowała. Puściła Norka, by zrobić krok do przodu.

— Ami, nie! — krzyknęły równocześnie dwa głosy.

Pierwszy należał do Norka. Odwróciła się, szukając tego drugiego. Diego stał między znajomymi Moniki. Nie było go tam wcześniej, na pewno, przecież od razu by o tym wiedziała.

Zamknęła oczy i odetchnęła głośno, zmuszając ciało do posłuszeństwa. Miły szum w głowie powoli znikał, wracała też czystość myśli. Słabł wpływ alkoholu. Diego jednak inaczej zrozumiał jej postawę. Znalazł się koło niej w ułamku sekundy i chwycił mocno za ramię.

— Przestań natychmiast! — syknął jej do ucha.

Otworzyła oczy i konspiracyjnym szeptem przekazała mu zadziwiającą dla niej samej nowinę:

— Trzeźwieję.

Kuzyn ściągnął kurtkę i owinął nią dziewczynę, mamrocząc coś ze złością.

Hello, Diego… — zagruchała niespodziewanie Blond Wersja, wyginając się, w jej mniemaniu bardzo seksownie. — Czy dzisiaj też się gdzieś przejedziemy…? Czy musisz najpierw odstawić maleństwo do domu?

Zanim skończyła mówić, upadła nagle do tyłu, pchnięta niewidoczną siłą. Na asfaltowym chodniku, pokrytym mokrym śniegiem, zostawiła długi ciemny pas, wytarty plecami.

Wrzasnęła z wściekłością, próbując wstać, ale zamiast tego zsunęła się z chodnika i zaczęła tarzać się w brudnej brei z błota i śniegu, w którą zamienił się rozdeptany dzisiejszego wieczoru trawnik otaczający remizę.

— Wystarczy, przestań! — wrzasnął Diego, a wszyscy zrozumieli, że próbuje powstrzymać machającą nogami w powietrzu Wersję Blond. On jednak szarpnął ramię Amelii.

— Widzicie, tak można skończyć, wypalając sobie mózg w solarium — powiedział poważnie Norek, skupiając na sobie uwagę. — A mówią, że to palenie trawy szkodzi…

Wzrokiem dał znać Diegowi, żeby zabrał Amelię.

Dziewczyna szarpnęła się, czując mocny uścisk, i zrobiła krok do przodu. Nachyliła się w stronę wrzeszczącej dziewczyny.

— A twój błyszczyk się nie błyszczy! — powiedziała dobitnie, zanim Diego zarzucił ją sobie na ramię. — Zarąbiście się bawiłam, musimy to powtórzyć! — krzyknęła jeszcze, niesiona w stronę parkingu.

Monika pomachała jej na pożegnanie. Diego niósł ją, trzymając za nogi i pozwalając, by głową obijała się o jego plecy.

— Możesz mnie puścić, nie jestem pijana — mruknęła w końcu, kiedy zaczęło jej się robić niedobrze.

Postawił ją dopiero wtedy, kiedy dotarli między samochody. Oparł ją o motor.

— Gdzie masz swoją kurtkę?

— Gdzieś tam — wymamrotała, machając ręką w powietrzu. Naprawdę nie była już pijana, czuła tylko zmęczenie.

— Nieważne, siadaj.

Jechali bardzo powoli. Czuła, jak przytulona do jego pleców zasypia, by budzić się po chwili. Wiedziała, że musi mu coś powiedzieć, coś ważnego. Nawet była przekonana, że przygotowała sobie jakąś mowę, ale nie mogła sobie przypomnieć, o co dokładnie chodziło.

Stojąc w korku przed bramkami przy zjeździe z autostrady Katowice—Kraków, nie mogła powstrzymać nerwowego bębnienia palcami o kierownicę. Tylne światła stojących przed nią samochodów rozmazywały się na mokrej szybie w czerwone smugi. Pobiła dzisiaj rekord w pokonywaniu tej trasy — nigdy do tej pory nie trwało to tak długo. Sięgnęła po telefon.

— Znalazłeś go?

— Tak.

— Jest z tobą?

— Tak.

— Gdzie jesteście? Przyjadę po was.

Podał adres i rozłączył się. Nie podobało się jej miejsce, którego nazwę wymienił. Zastanowiła się nad najszybszą trasą do Nowej Huty.



VII. Prawda nie zawsze jest dobra


Ocknęła się w ciemnym holu, na kanapie przysuniętej zbyt blisko rozpalonego kominka. Paliły ją policzki, było jej gorąco pod grubym kocem. Chłodna dłoń na czole była liną, której się chwyciła, by uciec z dusznego, gorącego bagna snu. Antośka mruczała coś wzburzona, pomagając jej się podnieść na tyle, by mogła usiąść. Podsunięty kubek z jakimś gorzkim wywarem, który dziewczyna wypiła, walcząc z dreszczami, okazał się dalszą częścią liny. Kiedy Antośka zabrała naczynie z jej rąk i wróciła do kuchni, Amelia poczuła się znacznie lepiej.

Wiedziała też, że jeśli staruszka zostawiła ją samą, to znaczyło, iż nic jej już nie powinno dolegać. Nawet kac po użyciu Mocy w celu pozbycia się alkoholu z organizmu, bo to zmęczenie można nazwać właśnie kacem. Równie dręczącym jak ten alkoholowy.

Jeden z wiszących zegarów wybił godzinę drugą. Z rozdrażnieniem pomyślała, że za chwilę usłyszy bicie następnych. Położyła się z powrotem na wytartej poduszce, która była chyba starsza od kanapy, a może nawet całego domu, i przymknęła na chwilę oczy. Otworzyła je zaraz, uświadamiając sobie, że najbardziej dokuczliwe w jej stanie nie są te bijące co minutę zegary, ale boleśnie uwierający gorset. Usiadła powoli.

— Antosia! — krzyknęła słabo w stronę korytarza.

Poczekała chwilę, ale nikt nie nadszedł. Oczywiście, jeśli staruszka stwierdziła, że nic jej nie jest, zajęła się gdzieś swoimi sprawami. Czyli znowu znikła. Dziewczyna spróbowała sięgnąć do tasiemek na plecach, ale po chwili zrezygnowała, czując ból w ramionach. Wyobraziła sobie te tasiemki, poprzeciągane między haczykami, i starała się zmusić je do samodzielnego rozplątania. W efekcie poczuła tylko, jak gorset zaciska się mocniej, wywołując głośne trzeszczenie zetlałego materiału i ucisk na żebrach. Jeszcze raz sięgnęła rękami do tyłu, wiedząc, że za chwilę może zacząć wpadać w panikę.

— Pomogę ci — usłyszała z góry.

Nad balustradą świeciły się dwa niebieskie punkty. Zszedł szybko po ciemnych schodach i stanął w kręgu padającego z kominka światła. Stara kanapa jęknęła pod jego ciężarem, gdy siadał obok dziewczyny.

— Odwróć się.

Miał bardzo ciepłe dłonie, poczuła to, kiedy zamiast zająć się tasiemkami dotknął nagiej skóry.

— Ładnie dzisiaj wyglądałaś. Przynajmniej do pewnego momentu.

— Uhm.

— Kiedy pierwszy raz spadłaś z motoru, było już trochę gorzej.

Przyjrzała się spódnicy, upstrzonej ciemnymi plamami.

Podciągnęła materiał, by ze zgrozą ujrzeć zniszczone pantalony.

Jęknęła, kiedy szarpnął z niecierpliwością za poplątane wstążki.

— Mogę je przeciąć albo coś?

Kiwnęła głową z rezygnacją. Pochylił się niżej nad gorsetem i szarpnął zębami za supeł. Systematycznymi, spokojnymi ruchami rozsznurowywał tasiemki, a po każdym jego ruchu odczuwała coraz mniejszy ucisk.

— Ten pokaz siły to w rewanżu za samochód? Bo jeśli tak, to nie trafiłaś.

Przez chwilę próbowała zrozumieć, o czym on mówił, a kiedy przypomniała sobie wreszcie wyzywające lateksowe wdzianko w kolorze różowym upaprane błotem, wyprostowała się nagle i odwróciła do chłopaka.

— Dziękuję, dalej poradzę sobie sama.

— Wątpię. — Patrząc jej prosto w oczy, umieścił łokieć na oparciu kanapy. — Wątpię też, żebyś w ogóle wiedziała, czego chcesz.

— Teraz wiem. Chcę ściągnąć tę sukienkę, wziąć prysznic i położyć się spać — powiedziała powoli, pokazując kolejno trzy palce.

— Inaczej. Ty wiesz, czego chcesz, ale wolisz się okłamywać. Albo okłamywać mnie.

— Schlebiasz sobie niezmiernie. Więc jaka jest ta prawda, którą ty znasz, a ja jej do siebie nie dopuszczam?

— Chcesz, żebym to ja ściągnął z ciebie tę sukienkę i wziął cię tutaj, na tej kanapie, a ty sama w ogóle nie chcesz kłaść się spać — powiedział to beznamiętnie.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem, zanim spokojnie wstała.

— Dlaczego miałabym chcieć być twoim kolejnym trofeum? Kolejną zaliczoną panienką? Towarzystwo na tej liście mi nie odpowiada. Przeceniasz się.

— Wiesz, jak bardzo zmienia się twój zapach, kiedy jesteś podniecona? — Spokojnie obserwował jej reakcję.

Zrozumiała. Przed tym Adela jej nie ostrzegła, mówiąc o trudnościach w związkach, o trudnościach w jakichkolwiek relacjach damsko-męskich. Jakim problemem jest czytanie w myślach ludzi, jeśli byle wilkołak może wyczuć, w jakim jest nastroju, jak zmienia się jej fizjologia? To się dopiero nazywa komplikacja.

— Rozwiń to, uprzejmie cię proszę — powiedziała z sarkazmem. — Opowiedz, jak wyczuwasz przez zapach, czy panienka da się przelecieć, czy nie. To fascynujące.

Nie zmienił wyrazu twarzy, nie zrobił ruchu świadczącego, że poczuł się urażony.

— To mogłoby być fascynujące, faktycznie. Niestety, potrafię wyczuć coś takiego tylko u kobiety, którą dobrze znam.

Której zapach jest dla mnie ważny. Odsuń się od ognia, bo zapalą ci się te tiule.

Odruchowo zrobiła krok w tył, zatrzymując się przy brzegu siedziska kanapy.

— Daj, rozsznuruję cię do końca — powiedział obojętnym tonem, wyciągając do niej rękę. — Przestań się obrażać i siadaj tutaj.

Przyciągnął dziewczynę i posadził ją sobie na kolanach.

Delikatnie wyciągał tasiemkę, a po chwili gorset rozluźnił się na tyle, by mogła ściągnąć go przez głowę. Bez słowa podniosła ręce do góry, czekając, aż Diego zrobi to za nią. Przesunął go tak powoli do góry, jakby szelest ocierającego się o nagą skórę materiału był zbyt głośny. Miała na sobie tylko cienką batystową koszulkę, której ramiączka były widoczne spod gorsetu.

Siedzieli dalej w milczeniu, wpatrując się w ogień. Jego palce powoli przesuwały się wzdłuż wykończonych koronką brzegów koszulki.

— Nie zrobię niczego, czego nie będziesz chciała — powiedział cicho. — Poczekam, aż powiesz…

Wstała szybko i ruszyła w kierunku schodów. Zatrzymała się na pierwszym stopniu.

— Wiesz, naprawdę potrafisz wszystko zepsuć. Albo inaczej: potrafisz mnie upokorzyć.

— Ja? Co ja takiego zrobiłem?

— Każesz mi prosić, błagać o coś, co innym dajesz bez zastanowienia.

— Błagać?

— Każdą kobietę, którą chcesz, bierzesz ot tak, dajesz jej siebie, swoje ciało, swoje pożądanie. Każdej dziwce pozwalasz, by czuła, jak jej pragniesz, jak nie możesz się opanować, by ją posiąść. A mnie każesz prosić, błagać, żebyś łaskawie mnie przerżnął?

— Doprowadzające mnie do szału czekanie na ciebie, obserwowanie cię codziennie, choć nie mogę cię dotknąć, obsesyjne śledzenie twojego zapachu… To jest według ciebie upokarzanie? — Podszedł do niej i chwycił ją za rękę. — Nie chciałem tego, nie chciałem, żebyś stała się dla mnie tak cholernie ważna, bo… bo to skomplikuje wszystko. Trzymałem się od ciebie na dystans. Myślisz, że to było dla mnie łatwe?

Nigdy nie musiałem się tak powstrzymywać. Może dlatego tak na mnie działasz, bo nie mogłem, nie chciałem cię mieć. Masz pretensje o te wszystkie dziewczyny? Trudno, jestem właśnie taki. Musiałem znajdować sobie substytuty, żeby nie rzucić się na ciebie. Żeby zapomnieć, zagłuszyć…

Wyznanie zamiast uspokoić, rozwścieczyło Amelię jeszcze bardziej.

— Czyli to, co należało się mnie, dawałeś jakiejś dziwce?

— Dziewczyno, skąd u ciebie tak pokręcona psychika?

Zwariowałaś? Jesteś dla mnie zbyt ważna, rozumiesz? Nie chciałem cię traktować właśnie jak kolejnej laski.

— A skąd u ciebie, chłopcze, ta pokręcona moralność, usprawiedliwiająca fakt, że pieprzysz kogoś, myśląc o mnie? — Wyszarpnęła rękę z jego dłoni i pobiegła na górę.

Znalazł się na galerii przed nią. Zeskoczył z balustrady i powoli ruszył w jej kierunku, ściągając T-shirt jednym gwałtownym gestem.

— Wiem, o co ci chodzi. Czuję to za każdym razem, kiedy coś idzie nie tak. Chcesz mnie, cholernie mnie chcesz wtedy, kiedy się mnie boisz. Kiedy skacze ci adrenalina. Tak, wtedy czuję, jak bardzo jesteś podniecona. Nie chcesz mnie miłego, troszczącego się o ciebie, kochającego cię na tyle, by pierwszy raz w życiu się powstrzymać…

Powoli zaczął się zmieniać. Pojawiły się kły w krwawiących dziąsłach, szczęka zaczęła się nienaturalnie wysuwać do przodu. Nie przestraszyła się, z ciekawością obserwowała przemianę — nigdy jeszcze przy niej nie posunął się aż do tego stopnia. Dłonie zmieniające się w wilcze łapy z szorstkimi ciemnymi poduszkami, paznokcie zwężające się i wydłużające w ciemne pazury. Coraz mocniej widoczne mięśnie, zbyt szybko poruszające się pod skórą, szara mgiełka puchu porastająca całe ciało, zmieniająca się w każdej sekundzie w coraz wyraźniej widoczną sierść.

— Właśnie tego chcesz, prawda? Tylko to jest dla ciebie ważne, to cię pociąga. Mam się na ciebie rzucić. Może miłość rzeczywiście jest przereklamowana, co, mała?

— Masz czarną sierść — powiedziała z udawaną obojętnością.

Stała naprzeciw wilkołaka w tej swojej białej sukience, ze wstążką zwisającą z rozprostowanych już włosów i patrzyła na niego prowokująco. Cała ta scena wyglądała jak wycięta z jakiegoś starego czarno-białego filmu. Jednego z tych, w których archaicznymi efektami specjalnymi pokazują zmianę wilkołaka na oczach przestraszonej niewinnej dziewicy, po to, by przejść zaraz do sceny, gdy jej pełne przerażenia oczy wypełniają cały ekran, a usta otwierają się w niemym krzyku. Tylko że teraz wilkołak był prawdziwy i wściekły, a niewinna dziewica robiła wszystko, by go rozwścieczyć jeszcze bardziej.

— I co mi zrobisz? Rozszarpiesz mnie? Nie sądzę. — Na wszelki wypadek ostentacyjnie poruszała palcami, na których z suchym trzaskiem przesuwały się niebieskie iskierki.

Stojący przed nią potwór prawie nie przypominał już Diega. Miał tylko jego oczy, świecące w ciemności. I jego zniekształcony głos.

— Naprawdę tego chcesz, czarownico?

Zaśmiała się kpiąco, sądząc, że wilkołak nie odważy się jej zaatakować. Przeliczyła się. Śmiejąc się, rozluźniła się za bardzo i nie zdążyła nawet podnieść rąk w obronie, kiedy znalazł się przy niej. Krzyknęła z wściekłością, kiedy poczuła pazury wbijające się w ramię. Szarpnął mocniej i przyciągnął ją do siebie. Próbowała uderzyć w niego Mocą, ale ładunek siły był zbyt słaby, by go odrzucić. Zgiął się tylko, jak po uderzeniu w brzuch, ale nie puścił jej. Pchnął dziewczynę na balustradę.

Jednym ramieniem objął ją od tyłu, unieruchamiając jej ręce, i sięgnął pod spódnicę.

— Tak właśnie ma to wyglądać, tak? Żadnego ględzenia, nudnego bla-bla… Bez mojego głupiego uśmiechu, bez szczerzenia zębów. Jednak na wypadek, gdyby zdarzyło mi się uśmiechnąć, przerżnę cię od tyłu, żeby nie psuć ci przyjemności.

Panika zajmowała miejsce pewności siebie. Amelia poczuła, że naprawdę traci kontrolę nad tym, co się dzieje, i bardzo, ale to bardzo jej się to nie podobało. Wiedział, wyczuł to wszystko w niej, miał rację w każdym słowie, ale… Naprawdę tego chciała? Właśnie tak? Oddychała coraz szybciej. Zamiast pomyśleć, jak może się uwolnić, jak walczyć — poczuła ogarniający ją bezwład, paraliż. Była przerażona.

— Diego, przestań… natychmiast!

Przejechał boleśnie pazurami po jej udach.

— Nie mogę przestać, jeśli nawet jeszcze nie zacząłem.

— Przestań, wcale tego nie chcę!

— Chcę, nie chcę… Mówiłem ci: sama nie wiesz, czego chcesz. Ale proszę bardzo, dziś twoja wielka noc. Będzie tak, jak sobie wymarzyłaś. Przecież robię to dla ciebie, bądź tak miła i doceń moje poświęcenie — szeptał jej do ucha tym obcym, charczącym głosem, pochylając nad nią pysk.

Kiedy przycisnął ją mocniej swoim ciałem, w jej brzuch wbiła się barierka. Amelia poczuła klamrę paska wbijającą się jej w plecy. Przypomniała sobie ostatnią noc. Jego ramię obejmujące ją mocno, ciepło oddechu na karku, jej pośladki wciśnięte w jego brzuch. Klamra od paska. Przestała się szarpać ze złością. Znieruchomiał zaskoczony.

— Diego… — powiedziała bardzo cicho.

Nadal był w jeansach, nie ściągnął ich nawet, wiedząc, że nadchodzi przemiana. Nie miał takiego zamiaru, nawet nie rozpiął paska. Pokazał jej tylko to, co myślała, że chce zobaczyć.

Nie podniosła się. Diego dalej obejmował ją jedną ręką, ale już luźno, bardziej przyciskając ją do swojej piersi, niż ją unieruchamiając. Czuła, jak zmienia się jego ciało, jak zamiast liźnięcia gorącym wilczym językiem czuje na plecach usta chłopaka. Znieruchomiał tak, choć jego ciałem wstrząsały pojedyncze dreszcze. Wreszcie puścił ją i podniósł się, sprawiając, że w miejscu, gdzie przed chwilą było jego gorące ciało, poczuła zimno.

— Nigdy bym ci tego nie zrobił. Przy okazji: teraz wiesz, dlaczego zawsze warto mieć przy sobie broń.

Zamknęła oczy, gdy usłyszała szybkie kroki i trzaśnięcie drzwi do jego pokoju. Kochał ją. Na swój sposób robił wszystko, by jej tę miłość okazać. Chciał być przyjacielem, kimś bliskim, nie próbując nawet postawić ją w jednym rzędzie z tymi, które używał tylko do zaspokojenia żądzy. Wiedział, że z nią musi być inaczej. Tak to rozumiał. A ona pragnęła jakiejś mrzonki wyrosłej na pożywce migawek z teledysków i japońskich bishōnen, wyobrażając sobie, że prawdziwa miłość to wybuch namiętności i nieważne, co bohaterowie mają sobie powiedzieć po przekroczeniu Rubikonu; że powaga na twarzy kochanka i jego brutalność będą wyznacznikiem tego, jak bardzo jest pożądana. Uważała opanowanie, chłód i nieokazywanie emocji za bardziej pociągające niż jego uśmiech na jej widok. Jakby on, właśnie on, musiał jej jeszcze coś udowadniać. Że jest twardy, mocny, bezwzględny i niebezpiecznie pociągający. On, który uczył ją, jak skutecznie zabijać. On, który mógłby w sekundę rozszarpać ją samą albo każdego, kogo by wskazała. Więc czego chciała: faceta, który sprawiał wrażenie bestii, wpisując się w obowiązującą według niej estetykę, czy kogoś, o kim wiedziała, że tą bestią naprawdę jest? Czego chciała albo czego się bała?

Momentu, kiedy łagodnie ją przytuli i pocałuje w czoło? Tego, co się stanie, kiedy zniknie to napięcie oczekiwania i nie będą już musieli o siebie walczyć?

Pobiegła do jego pokoju, zbyt mocno otwarte drzwi uderzyły z hukiem o ścianę. Stał przy oknie, tyłem do wejścia.

Na jego plecach nie widziała już ani śladu sierści, był znowu człowiekiem. W pierwszym odruchu chciała przytulić się do tych pleców, objąć go mocno w pasie i powiedzieć coś ważnego, prostego, coś, co sprawiłoby, że wszystko stałoby się… takie jak przedtem. Bez względu na to, co sobie przed chwilą mówili, co się wydarzyło, wszystko by się naprawiło. Zrobiła krok, ale wtedy zatrzymał ją jego szyderczy głos:

— Wystarczy potraktować cię w ten sposób, by zapewnić sobie twoje przywiązanie? Gdybym wiedział, zrobiłbym to pierwszej nocy po przyjeździe. Oszczędzilibyśmy sobie zmartwień. Obydwoje.

Nie odwrócił się do niej. Ból w żołądku, ten sam, który czuła rano, powrócił ze zdwojoną siłą. Zachwiała się, czując, jak brakuje jej oddechu. Oczy niebezpiecznie ją zapiekły.

— Nie krępuj się, mów, co chcesz. Przecież wiemy już o sobie wszystko.

— Chcę twojej wanny — powiedziała cicho, nagle bardzo zmęczona, i nie czekając na jego odpowiedź, poszła do łazienki.

Spokojnie, powolnymi ruchami przygotowała sobie kąpiel.

Bez pośpiechu rozebrała się i weszła do gorącej wody.

Namydliła twarz, a chwilę później zanurzyła się razem z głową.

Właśnie wydarzyło się coś ważnego. Coś bolesnego, ale ona nie chciała pamiętać co. Leżała w wannie i planowała zostać tam tak długo, aż woda wystygnie. Wtedy doleje gorącej i znowu będzie leżeć, patrząc w sufit. Myśleć o czymś innym. Obraz, to tylko obraz… Jaki to był tytuł? Obraz Davida, śmierć w wannie…

„Śmierć Marata”? Mimo otępienia uśmiechnęła się z politowaniem nad tym porównaniem. Nawet ta sytuacja nie usprawiedliwia egzaltacji, prawda, córko Martyny? Można tak leżeć w wodzie do końca życia. Ale ona wyjdzie z niej dużo szybciej. Jeszcze nie wiedziała, czy to ona zawiniła, czy on. I nie chciała o tym myśleć. Było źle i trzeba uciec w niemyślenie. Na jakiś czas. A teraz było dobrze, bo woda była jeszcze gorąca.

Wyciągnął dziewczynę z wody i postawił na dywaniku obok wanny, właściwie oparł ją o jej brzeg. Owiniętą wielkim ręcznikiem zaniósł na swoje łóżko i przykrył kołdrą, starannie opatulając z każdej strony. Wyprostował się i szybko podszedł

do drzwi, uciekając od niej, jej zapachu. Miał już rękę na klamce, kiedy wrócił do łóżka. Przyciągnął ją do siebie i objął mocno jednym ramieniem. Dniało.

Brudna podłoga z nadpalonych desek trzeszczała przy każdym kroku. Na ścianach z odrapanym tynkiem, zaznaczonych ciemnymi smugami dawnego pożaru, odbijało się światło z ulicy, wpadające przez okna bez szyb. Rudera z w połowie zapadniętym dachem śmierdziała stęchlizną, moczem i kurzem. Stary dworek, mieszczący kiedyś żłobek, a potem spalony przez nudzących się chłopców z pobliskiego osiedla, nie był wymarzonym miejscem do umierania. Trzy sylwetki, leżące na zaśmieconej gruzem i pustymi butelkami podłodze, wyglądały jak porzucone worki z odpadkami. Poszarpane, zakrwawione ciała nie przypominały już ludzkich kształtów.

Dwa truchła wampirów, pozbawione głów, znajdowały się obok siebie, jakby zaraz przed śmiercią razem próbowały stawić czoła napastnikowi. I tak zapewne było. Trzecie ciało leżało pod ścianą, skulone w pozycji embrionalnej i wciśnięte między połamane deski. Ślady na podłodze zdradzały, że tam właśnie ofiara czołgała się, szukając schronienia. Albo intymnego, ciasnego miejsca, by umrzeć.

Martyna stała nieruchomo nad zwłokami Andrzeja. Nie powiedziała ani słowa od momentu, kiedy wbiegła tutaj z wyciągniętym kindżałem. Wystarczyło, że zobaczyła miejsce, w które kazał jej przyjechać Rune, by poczuła, że coś poszło nie tak.

— Dowiedziałem się, że wyszedł z knajpy w towarzystwie jednego z nich. Tutaj go przywieźli — beznamiętnie zdawał jej relację. — Kiedy ich znalazłem, już właściwie było po wszystkim. Prawie go rozszarpali. Żył jeszcze, kiedy zająłem się tamtymi.

Zrobiła krok do przodu. Kiedy chciała przyklęknąć nad zwłokami, przytrzymał ją za ramię.

— Zostaw! Po prostu odejdź. Wezwałem już policję, niech go znajdą. Lepiej, żeby cię tutaj nie było, kiedy przyjadą. Idź już, ja muszę jeszcze posprzątać.

Nie mogła oderwać wzroku od ciała pod ścianą. Nigdy nie czuła, przyglądając się swoim ofiarom, tego żalu dławiącego gardło, tego bólu bezradności. Nigdy też nie czuła się tak, robiąc sekcję. Śmierć jest tylko śmiercią, przejściem dalej… Ale nigdy nie patrzyła na zwłoki kogoś, kto był jej bliski. Wtedy nie ma znaczenia, ile się wie o śmierci, o umieraniu, o zabijaniu. Pod ścianą leżał Andrzej, a nie martwe ciało. Odwróciła się do Runego, mając na twarzy maskę obojętności.

— Wywiązałeś się ze Zobowiązania, jesteś wolny.

— Wiem.

Zacisnęła mocniej dłoń na rękojeści, przygotowując się do obrony, ale on odwrócił się od niej i ruszył w kierunku wampirzych zwłok.

— Idź już, zaraz tu będą — powiedział przez ramię.

Śnieg tworzył wielkie zaspy, nieregularnymi falami otaczając chatę. Odśnieżanie nie miało najmniejszego sensu.

Wystarczyło ograniczyć się do sprzątnięcia drewnianych schodów i wykopania w zaspach wąskiego przejścia do stojących parędziesiąt metrów dalej drewnianych ubikacji. Jeśli ktoś chciał dojść od drogi pod samą chatę, był zdany na siebie i na brodzenie w śniegu po pas. Ale chętnych do takich wycieczek o tej porze roku nie było wielu. Chata miała tylko jednego gościa, który przybył tu jeszcze przed intensywnymi opadami.

Nie przeszkadzali sobie, zajmując się swoimi sprawami. Czasem spotykali się przy długim stole, każdy ze swoją książką i swoim kubkiem herbaty. Nie rozmawiali. Jednak tego ranka gospodarz pierwszy raz odezwał się do mężczyzny siedzącego po drugiej stronie stołu, odrywając nagle wzrok od książki:

— Wyjeżdżam. Zostaniesz tutaj i zastąpisz mnie — powiedział po prostu.

Na dźwięk jego głosu gość drgnął, jakby nie wierzył, że ktoś do niego mówi.

— Dobrze — odpowiedział po chwili i zajął się z powrotem lekturą. Pomyślał, że jego sprawy same się rozwiązały. Los rozstrzygnął, czy ma wracać do żony i jej przebaczyć. Wracać i zmierzyć się z codziennym życiem, rachunkami, pracą, zmęczeniem i świadomością beznadziejności tego wszystkiego.

Teraz musiał tylko jakoś zaopatrzyć się w większą ilość książek.

— Wrócisz? — zapytał jeszcze, kiedy gospodarz w samej tylko kraciastej flanelowej koszuli kierował się do drzwi.

— Nie — odpowiedział tamten. Zatrzymał się jeszcze, patrząc na posłanie psa przy schodach. — A on lubi drapanie po brzuchu.

Zamknęły się za nim drzwi i nic już nie przeszkadzało w lekturze.

Jolanta Łoś nie lubiła swojej pracy, oj nie. Miała już dość tego, czym zajmowała się od trzech lat. Kiedy zaczynała, wydawało jej się, że oto wchodzi na ścieżkę błyskotliwej kariery. Wszystko miało wyglądać inaczej. Chciała zostać menedżerem hotelu od momentu, kiedy zobaczyła jakiś amerykański film pokazujący, jak fascynujące może być takie zajęcie. Wytworni goście, przemykająca bezszelestnie służba hotelowa i ona — zawsze idealnie wyglądająca moc sprawcza wszystkiego, co dzieje się w eleganckim budynku o odpowiedniej renomie. Czekała na takie życie, dbając o odpowiednie przygotowanie. Biegła znajomość czterech języków obcych, szkoła hotelarska w Zakopanem, studia na wydziale zarządzania — wszystko podporządkowane jasno wyznaczonemu celowi. Nie wzięła tylko pod uwagę faktu, że nie ma miejsc, w których mogłaby rozwinąć skrzydła.

Duże centrum konferencyjne, położone w malowniczej okolicy i kosztujące fortunę, wydawało się na początku właśnie takim miejscem. Kiedy przyjechała tu na rozmowę kwalifikacyjną, starała się przedstawić jako prawdziwa profesjonalistka, wiedząca dokładnie, jak powinien wyglądać sprawnie zarządzany hotel. Nie podejrzewała nawet, że tę pracę dostała nie dzięki imponującemu CV, ale dzięki zgrabnemu tyłkowi i odpowiednio długim nogom, które spodobały się jednemu z właścicieli. Tak naprawdę duża firma, zatrudniająca setkę pracowników, działała dalej na zasadzie małego rodzinnego interesu. Takiego, w którym daje się stanowisko zastępcy dyrektora do spraw, załóżmy, marketingu skretyniałemu szwagrowi, z którym nie wiadomo co począć. A żona właściciela wtrąca się dokładnie we wszystko, od ilości papierowych serwetek na stołach, przez oszczędność przy kupowaniu fasolki szparagowej, po decyzję, w jakim kolorze ma być główny hol. I żeby dać tam więcej złoceń, oczywiście. Rola menedżera, który zwykle zajmuje się gośćmi i czuwa nad sprawną pracą personelu, ma się wówczas ograniczać do roli hostessy. Jolanta już dawno rzuciłaby tę pracę, uwalniając się od natarczywego wzroku zięcia właściciela, gdyby nie wysoka pensja, która pozwalała jej spłacać kredyty i wysyłać pieniądze do matki, żyjącej teraz z głodowej emerytury.

Konferencje i zjazdy, które tu organizowano, nie przyciągały zbytnio wyrafinowanej klienteli. Na darmową wyżerkę i pobyt w tym miejscu łapali się przeważnie ludzie, których trudno było uznać za gości z klasą. Poważniejsze sympozja też nie były lepsze — po części oficjalnej poważni naukowcy z tytułami zamieniali się w spoconych buraków, z którymi właśnie ona musiała dawać sobie radę. Zawsze z uśmiechem i uprzejmie, bo każdy z nich, widząc jej pełną pogardy minę, mógł poskarżyć się właścicielowi. Wystarczyło się niechętnie odsunąć, kiedy podtatusiały, śliniący się biznesmen próbował klepnąć ją w tyłek, by taki casanova żądał natychmiastowego widzenia się z dyrektorem w sprawie skargi na nieuprzejmą obsługę.

Dlatego dzisiaj, wiedząc, że w hotelu odbywa się sympozjum organizowane przez jakąś firmę, Jolanta przygotowała się na kolejną ciężką noc. Jednak od trzech godzin z sali konferencyjnej nie dobiegał najmniejszy szmer, nie wzywano obsługi cateringu, a co ciekawsze — z góry zażądano, by absolutnie nikt nie wchodził tam bez wyraźnego zaproszenia.

W środku znajdowało się pięćdziesiąt osób, ale żadna nie wychodziła choćby do łazienki. Cisza w korytarzu prowadzącym do sali stawała się coraz dziwniejsza. Przez chwilę Jolanta Łoś zastanawiała się, czy goście mogli ulec jakiemuś zatruciu albo zaczadzeniu, ale stwierdziła, że nie było takiej możliwości. A jeśli nawet… Zakaz wchodzenia personelu podczas obrad był wyraźnie podkreślony na zamówieniu przysłanym przez organizatorów. Nie jej sprawa. Wzruszyła ramionami, myśląc, że kiedy wreszcie zdarzyło jej się obsługiwać kulturalnych gości, wpada w panikę.

— A ja się, kurwa, nigdy nie zgodzę na to, żeby jakiś krwiopijca terroryzował nas wszystkich! — wrzasnął niski okrąglutki człowieczek, waląc pięścią w stół. By być bardziej widocznym i dosięgnąć blatu, stał na krześle. — I wy wiecie, kto to robi, albo sami jesteście w to zamieszani!

Wyciągnął palec wskazujący w kierunku siedzącego, pozornie spokojnie, starszego, wyglądającego jak zasuszony eremita, mężczyzny. Spływające na ramiona długie szpakowate włosy sprawiały wrażenie, że jest starszy, niż wskazywałaby na to jego piękna twarz. Siedział dostojnie na krześle, opierając ramiona o podłokietniki. Nie spojrzawszy nawet na wrzeszczącego grubaska, odezwał się głośno, zagłuszając wrzaski wszystkich siedzących przy stole:

— Powtarzam jeszcze raz, ostatni raz. Żaden z klanów nie ma nic wspólnego z działalnością tej tak zwanej sekty. Nie ma też szans na to, by jakikolwiek członek klanu działał bez wiedzy Starszych. W przeciwieństwie do was, my wiemy, jak ważne są: hierarchia, posłuszeństwo, dbałość o bezpieczeństwo i dobre imię rodziny.

— A jednak wszyscy wiemy, że to robota wampirów. Jeżeli to nikt od was, to kto? Sam twierdziłeś, że nawet nomadzi, nie wspominając o członkach obcych klanów, nie mogą niezauważeni wejść na wasz teren. Nie próbuj mi więc tu wmawiać, że nic nie wiecie!

— Nadal uważam, że całe to zamieszanie jest zwykłą prowokacją, i to urządzoną przez kogoś z was! Albo przez was wszystkich!

Krzyki na sali stały się coraz groźniejsze. Kobiety i mężczyźni, skupieni wokół stołu, już dawno porzucili pozę uprzejmych dyskutantów. Wielu z nich wstało z krzeseł i skupiło się w małych grupkach wokół swych liderów. Milczały tylko duże obozy wampirów i wilkołaków.

Teraz głos zabrał wysoki, mocno umięśniony mężczyzna z długą paskudną szramą, biegnącą przez pół twarzy. W miejscu lewego oka błyszczał czerwony kamień.

— Zagalopowałeś się, Dmitrij. Znowu rzucasz na nas oskarżenia, zamiast przedstawić dowody. Jak wytłumaczysz obecność obcych wampirów na waszym terenie, obecność, o której nic nie wiesz? Przecież to niemożliwe.

— Właśnie to jest dowód na to, że nie my podszywamy się pod sektę! Właśnie to świadczy o tym, że ktoś tu załatwia własne porachunki, podcierając się nami!

Mężczyźni mierzyli się wzrokiem, warcząc cicho.

— Giną czarownice, to atak na stare rody! Na naszą wolność i nasze Źródła — krzyknęła filigranowa blondynka z mocnym fioletowym makijażem. Obciągnęła opinającą imponujący przy jej wzroście biust obcisłą bluzeczkę, czekając na chwilę względnej ciszy, by kontynuować. — Kogoś chyba bardzo boli, że mając Źródła, jesteśmy wolni i bezpieczni. I ktoś bardzo chce zagonić nas do Źródeł, przekonując, że na zewnątrz jest niebezpiecznie. Komu może zależeć na tym, byśmy siedzieli zamknięci w gettach? No komu? Wam. — Wystawiła oskarżycielsko dłonie, wskazując wampira i wilkołaka. — To wy chcecie rządzić niepodzielnie w całej Nawii, pozbywając się starych tradycji, starych wartości. Czyli nas!

Nad stołem przetoczył się pomruk zrozumienia.

— To wy prowadzicie kampanie, które zapewniają wam wyznawców, politykę, dzięki której ludzie coraz mniej się was boją. Wystarczy zajrzeć do internetu. Sprzedajecie się!

— Chcemy przeżyć! — powiedział spokojnie stary wampir.

— Ale nie tak było dawniej, nie tak! A teraz chcecie rządzić! A to nasza ziemia, nasze dziedzictwo.

Przerwała jej wysoka dziewczyna z przyciętymi przy skórze ciemnymi włosami. Każde jej ucho ozdabiały dziesiątki srebrnych kolczyków. Ubrana w czarny skórzany kombinezon wyglądała jak postać z komiksu. Za nią spokojnie, w milczeniu stały cztery równie ciekawie prezentujące się osoby. Wszyscy ją znali — Marta, przywódczyni bojówek.

— Właśnie, nasza ziemia. Dlaczego więc rządzicie się w swoich Źródłach, siedzicie zadowoleni na włościach, a nie obchodzi was, co dzieje się poza nimi? Dopiero w takich sytuacjach podnosicie larum, że wolność, że przemoc? My żyjemy na terenach, na których obowiązuje prawo Triumwiratu, nie chowając się poza granicami ich jurysdykcji. Też jesteśmy Nawami, też jesteśmy waszymi siostrami i braćmi! Walczymy z Kosiarzami, żyjemy w absurdzie nakazów i zakazów prawa, a kiedy potrzebujemy wsparcia, schronienia w Źródle, żądacie od nas słonej zapłaty.

— A co? Mamy pozwolić, aby każdy mógł sobie wejść w nasze uświęcone tradycją granice, do naszego domu?! — odkrzyknęła blondynka, poparta przez większość obecnych.

— Nie. Wasze Źródła, zdobyte w najróżniejszy sposób, to wasza własność. — Tu dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie.

— Czy przez dziedziczenie, czy morderstwo, czy małżeństwo.

Ale gdybyście zajęli się także tym, co leży trochę dalej od waszej dupy, moglibyśmy zaprowadzić porządek w całej Nawii.

Spójrzcie na nich! — krzyknęła, wskazując na milczące wciąż karnie grupy wampirów i wilkołaków. — Oni dbają o swoje interesy. Są zorganizowani i przez to silni. Triumwirat się z nimi liczy. A z nami? Każdy dba o swój tyłek. Dlatego łatwo nas zastraszyć.

— Wszyscy razem, wszyscy po równo? Razem, wraz, wspólny interes i wspólna sprawa? Jakbym gdzieś to już słyszał…. — powiedział grubasek, wzbudzając śmiech. — Dziecko, ten kraj już to przechodził.

— Kosiarze pozwalają, aby dochodziło do tych rytualnych mordów! Interesują się tylko młodymi, które mogą zapewnić im wejście do Źródeł! Przecież wszyscy na tym cierpimy… — krzyczała dalej krótkowłosa.

Milcząca do tej pory Adela lekko przechyliła się na krześle w stronę siedzącego obok Dmitrija.

— Nie zdążyłam ci jeszcze podziękować — powiedziała prawie niesłyszalnie.

Wampir spojrzał na nią z uśmiechem.

— To ja ci dziękuję, Adelo.

— Naprawdę zaimponowałeś mi takim podejściem do sprawy. Tolerowanie na swoich terenach tych chorych ludzi, udających wampiry i wciągających w to młodych, to teraz norma wśród klanów. Jakby sami nie mogli polować. Dla bezpieczeństwa zorganizowałam szkołę w swoich granicach.

Żadne dziecko z mojego terenu nie będzie więcej narażone na takie kontakty. Ty jednak wykazujesz się ciekawie pojmowaną dumą. Słyszałam, że dopilnowałeś, aby takie wypadki już się nie zdarzały.

Dmitrij polecił zlikwidować na swoim terenie zrzeszone w sangach nieformalne grupy ludzi bawiących się w wampiry.

Dopóki działali we własnym kręgu, mało go to obchodziło, ale kiedy zaczęli szukać „dawców” — młodych ludzi, spotykanych na koncertach albo łowionych na forach internetowych — poczuł się rozdrażniony. Podszyta ironią wiadomość od Adeli, że może to sposób na totalny coming out jego klanu, przyszła już w momencie, gdy zlecił zrobienie porządku. Adela nie postąpiła tak z czysto altruistycznych pobudek. Uważając, że nie ma szans na naprawienie świata, już dawno skupiła się na Wolfensteinie.

Starała się przy tym, by Nawia nie mieszała się zbytnio w życie ludzi mieszkających na jej ziemi. Ochrona ta nabierała czasem dość despotycznego charakteru. Wiadomość, że jedna z dziewcząt ze wsi, studiując na pierwszym roku we Wrocławiu, przestała kontaktować się z rodziną, zmusiła ją do sprawdzenia, co takiego przydarzyło się dziecku z dala od domu. Teoretycznie nic jej nie było, poza tym, że trafiła na ludzi, którym wydawało się, że odkryli swoją prawdziwą naturę, a może nawet sposób na poprawienie libido. Sanguinarianie, jak siebie nazywali, bawili się w wampiry. Hobby może samo w sobie nieszkodliwe, gdyby nie fakt, że przy okazji robili sieczkę z mózgu sobie i naiwnym, chcącym przeżyć coś wyjątkowego małolatom. Dziewczynę odtransportowano do domu, a namiary na jednego z oszołomów przekazano Martynie. Wystarczyły, by posprzątać pod wieloma adresami, zanim wampiry Dmitrija grzecznie wyprosiły ją ze swojego terenu.

— Nie mogłem, droga przyjaciółko, tolerować u siebie idiotów kalających dobre imię, na które tak długo pracujemy.

Dlatego dziękuję ci za informację. Prosiłbym jednak, abyś wpłynęła może na córkę. Wprawdzie wykonała za nas połowę pracy, ale wolałbym, żeby zostawiała takie sprawy nam. Nie lubimy, kiedy ktoś zabija na naszym podwórku i zostawia ludzkie ciała, narażając nas na towarzystwo wścibskich dziennikarzy. To trochę niegrzeczne, nie uważasz?

— Oczywiście. Porozmawiam z nią, ale sądzę, że teraz ma głowę zajętą czymś innym.

— Chodzą plotki, że poprawił jej się gust… jeśli chodzi o kochanków.

— Słuchasz plotek? Nie powiedziałabym, że to poprawa gustu.

— Adelo… — Spojrzał na nią z filuternym uśmiechem. — Dobrze wiesz, że…

— Dmitrij… — Odpowiedziała mu takim samym rozbawionym wzrokiem. — Ty po prostu byłeś wyjątkowy.

Poklepała go po ręce i wstała. Miała już dość, choć sytuacja przy stole stawała się coraz bardziej napięta. Wiedziała, że ta dyskusja, tak jak wcześniej dziesiątki podobnych, nie przyniesie żadnego rozwiązania.

Minęła druga w nocy.

Jolanta z uśmiechem pozdrowiła jedyną osobę, jaka wyszła z sali — wysoką długowłosą kobietę koło pięćdziesiątki. Fakt, że ktoś w ogóle stamtąd wyszedł, przyjęła z ulgą.

Klęczał na podłodze między zwłokami. Płakał, trzymając ręce na dwóch zakrwawionych korpusach. Tym razem nie byli to zwykli żołnierze, tylko przyjaciele, z którymi był od lat. Może od wieków. Perttu, lekkomyślny, arogancki, pewny siebie.

Paavo, nieobliczalny w swojej naiwności, przewrotnie delikatny, jednak tak skuteczny, kiedy wiedział, czego od niego żądano. Ta praca była nieporozumieniem. Miało się obyć bez strat. Czysto, prosto — jak każde zlecenie dla tych, którzy, zapewniając ochronę i podając wszystkie dane, sami nie chcą brudzić sobie rąk. Bez ryzyka, zarówno dla jego żołnierzy, jak i dla niego samego. Lemminkäinen drżącą dłonią dotykał poszarpanych zwłok, chcąc zebrać choć odrobinę krwi. Każdą kroplę, każdy brunatny ślad na palcach przyjmował z wdzięcznością i z pietyzmem wcierał we włosy. Kiwał się jednostajnie, klęcząc nad ciałami i zaplatając włosy blisko twarzy w warkocze.

Systematycznie smarował pojedyncze pasma lepką mazią, nucąc cicho jednostajną melodię. Wreszcie wstał z ociąganiem i, przymknąwszy oczy, dotknął równocześnie obydwu ciał.

Wyszeptał słowa pożegnania, a niebieski ogień zatańczył na zwłokach, pochłaniając je gwałtownie.

Kiedy zadzwonił telefon, był już spokojny. Głos Welesa brzmiał prawie radośnie.

— Teraz. Możesz zaczynać. Mamy czas tylko do wieczora.

Bierz ją i przynieś do mnie.

Rozłączył się, z uwagą wpatrując się w telefon. Gdyby to miało trwać jeszcze jakiś czas, mógłby mieć problem, by się opanować. Dobrze, że to już teraz. Ktoś przecież musi mu zapłacić.

Jakaś iskra świadomości między regularnie napływającymi falami paraliżującymi przełyk informowała Martynę, że jej ciało nigdy nie czuło takiego bólu jak teraz. Przyjęła to ze zdziwieniem. Zamknęła za sobą drzwi i osunęła się po nich, siadając na podłodze. Starała się szybko oddychać, próbując pozbyć się bólu, ale to pomagało tylko na parę sekund. I ta cholernie trzeźwa myśl, że to coś nowego, coś, czemu warto się przyjrzeć. Cierpienie. Nie strach o Amelkę, nie złość zaślepiająca ją w krytycznych chwilach, kiedy pozwalała sobie na emocje przy zabijaniu szczególnie obrzydzających ją przypadków. To, co miała teraz w sobie, było czymś całkiem innym. Czy czułaby to, gdyby Amelii coś się stało? Przez jej ciało przeszła nowa fala bólu. Zgięła się wpół, prawie kładąc się na podłodze. Wyrzuciła z głowy widok córki, leżącej w mroku między deskami, zamiast Andrzeja. Andrzej…

Broniła się przed sympatią do tego chłopaka, długo nie dowierzała własnym uczuciom. Ale zbyt jej przypominał siebie samą, by nie czuć troski, współczucia albo nawet jakiejś formy jedności. Tak samo, jak ona początkowo nie tolerował tego czym, kim jest, by potem z tą dumą i pewnością siebie pogodzić się ze sobą. Był jej synem. Doprowadziła do tego małymi, z trudem robionymi krokami. Pozwoliła, by stał się jej tak bliski, jak kolejne dziecko.

Jak powiedzieć Amelce? Nie teraz, teraz na pewno jeszcze się bawi, a potem będzie spała po imprezie. Znalazła usprawiedliwienie, by odsunąć od siebie ten moment, kiedy będzie musiała zadzwonić… Chronić Amelię, musi teraz chronić córkę przed takim bólem, jaki sama czuła. Nie teraz, potem, potem — teraz nie może, nie powie tego spokojnie, a przecież takie rzeczy trzeba mówić spokojnie, żeby nie wzbudzać zbędnych emocji. Dlaczego tak boli?! Skup się. Andrzej nie żyje.

Skulone ciało pod ścianą. Musiał się bać, musiał straszliwie się bać i bolało go. On tak bardzo bał się bólu. Nawet kiedy dezynfekowała mu czymś ranę, robił takie przerażone miny.

Odwracał głowę, kiedy w jakimś filmie pokazywali sceny tortur, kiedy ktoś krzyczał z bólu, on zasłaniał uszy i patrzył w ścianę.

„Martyna, już? Już? Już po wszystkim?” — pytał.

Nie może go wspominać, teraz musi skupić się na tym czymś ważnym, tym, co zostało, co nie znikło z jego śmiercią.

„Martyna, proszę cię, powiedz mojej matce, że pojadę z wami, błagam cię, Martyna, nie zostawiajcie mnie tutaj”. Mały żółty plecak zapakowany do pełna, białe trampki na cienkich nogach.

„Będę co rano biegał po bułki, zobaczysz. Tylko poproś moją mamę, żeby pozwoliła mi z tobą jechać. Jeśli on mnie uderzy jeszcze raz, to umrę, proszę cię, zabierz mnie na te wakacje.

Będę grzeczny cały czas, tylko zabierz mnie od niego”. Te wspomnienia przypomniały jej o czymś ważnym, co czekało tylko w jej umyśle, by to wyciągnąć i się przyjrzeć. Cholera, nigdy nie czuła się tak bezradna, nigdy tak nie bolało. Dlaczego nie zabiła wtedy jego ojca? Dlaczego się powstrzymała? Gdyby Amelia powiedziała od razu, tamtego dnia; gdyby Adela uprzedziła wnuczkę, czym jest „Mnich”; gdyby zadzwoniła do Runego godzinę wcześniej; gdyby… Zawsze można coś zmienić. „Mnich” pokazuje tylko to, co się wydarzy, jeśli wyraźnie nie zmienimy postępowania, jeśli tylko skręcimy w inną stronę, niż zamierzaliśmy.

Zadzwonił telefon, a ona rzuciła się do niego, jakby chwytała koło ratunkowe, coś, co pozwoli jej przestać myśleć.

— Mati? Tu Sabina. Ja wiem, że jest późno, ale dzwoniła do mnie Marta…

— Sabina? — Oddychając ciężko, próbowała odzyskać normalny głos. — Sabina?

— No, ja. Przecież mówię. Dzwoniła Marta, bo jest na tym cholernym dupozjeździe, gdzie niby coś mieli ustalić. Podobno chcą oficjalnie wystąpić do Triumwiratu, żeby zajęli się tymi wampirami, bo wiesz…

— Tak, tak, słucham cię — powiedziała szybko, bardziej, by przekonać o tym siebie niż Sabinę.

— Przy okazji mówiłam Marcie o tym, że może będziesz coś wiedzieć o sekcie, i ona powtórzyła mi to, co ci mówiłam.

Wiesz, o tym wampirze, którego miały w swoich rękach…

— I…? — zapytała już spokojnie, ściskając telefon z całych sił.

„Słuchaj, słuchaj, do cholery, co mówi Sabina” — pomyślała.

Wyświetlacz komórki zgasł już chwilę temu, ale ona nadal przyglądała mu się z uwagą, błądząc palcami po klawiszach. Jej ciało powoli wracało do siebie, czuła z powrotem wszystkie mięśnie, nic się nie rozpadało na tysiące kawałeczków. Mała myśl, która od dłuższego czasu próbowała się przebić, wreszcie wskoczyła na swoje miejsce i zaczęła swój wykład z wysokiej mównicy w jej umyśle. A potem logicznie zaczęły wskakiwać tam kolejne myśli, zdarzenia, skojarzenia. Wstała z podłogi w przedpokoju, powoli ściągając płaszcz. Ze zdziwieniem przechwyciła swoje obicie w lustrze, nie wierząc, że ta kobieta z zaciętą, spokojną twarzą, poruszająca powoli okrężnymi ruchami głową w tak znajomym geście — to ona.

Najpierw zadzwoniła do Piotra. Po chwili oddzwonił, podając jej nazwisko lekarza sądowego, który najprawdopodobniej dostał zwłoki chłopaka. Znała to nazwisko, znała tego lekarza.

— Baśka? Wiem, wiem. Właśnie o niego mi chodzi. Tak, przykre. Możesz mi powiedzieć już…?

Potem spokojnie włączyła komputer i sprawdziła pocztę.

Czytała mejla od Andrzeja, starając się dostrzec każdą literę, każdy przecinek. I jeszcze raz. Wpatrywała się w ekran, delikatnie pocierając policzek dłonią.

Mógłby bez ciała poruszać się szybciej i sprawniej, ale aż tak mu się nie spieszyło. Oblepione śniegiem mokre nogawki spodni przywierały mokrym materiałem do skóry. Z

przyjemnością wystawiał twarz, by mroźny wiatr ogłuszał go szumem w uszach. Tam, gdzie miał się znaleźć, mógł dotrzeć w kilka sekund, ale udawanie przed samym sobą, że ma pokonać kilkaset kilometrów pieszo było nową, wciągającą zabawą. Miał czas.

Drzewa odsuwały się od domu powoli, w swoim tempie, powolnym, ale zauważalnym dla dobrego obserwatora. Korzenie odginały się, szukając ucieczki, i milimetr po milimetrze przeciągały stojące powyżej pnie. Niektóre niecierpliwe sosny odsuwały się jak rośliny zasadzone zbyt blisko lip. Uciekały od nowej aury domu. Adela była zbyt zmęczona, by dojrzeć te zmiany. Podjechała samochodem przed same drzwi, zostawiając na białym podjeździe pierwsze ślady. Zmęczenie drogą było jednak niczym w porównaniu z bólem w piersi. Nie wzięła rano leków, a jej organizm nie lubił takich niespodzianek. Mogłaby tak siedzieć w ciszy, opierając głowę na kierownicy i patrzeć na niebieskawy śnieg otulający schody i murki przy wejściu.

Regulując oddech, obiecując swojemu ciału, że zaraz, za chwilę, jak tylko zbierze siły, wejdzie do domu i zaaplikuje mu jego porcję leków. Za chwileczkę, jeszcze parę sekund.

Drzwi od jej strony otworzyły się nagle i poczuła drobne szorstkie ręce podnoszące ją jak dziecko. I zapach, ten swojski ziemisty zapach znany od zawsze.

— Dzieckooo… — usłyszała słowo wymówione tonem nagany. — Dziecko, lekarstwa, lekarstwa.

Drobna staruszka niosła ją bez wysiłku po schodach, nie przestając mruczeć pod nosem z dezaprobatą. Adela przymknęła oczy. Gdy ocknęła się na swoim łóżku, wydawało jej się, że przespała parę godzin. Antosia kładła ją właśnie delikatnie, odsuwając na bok pikowaną kapę. Przytrzymując głowę Adeli, zmusiła ją pod połknięcia tabletek.

— Śpi, dziecko. Śpi — mruknęła rozkazująco.

Weszła do kuchni powoli, siląc się na uśmiech. Amelka z Diegiem jedli w milczeniu zupę, unikając swojego wzroku.

Powietrze nad stołem wydawało się zamkniętym obszarem, nad którym szaleje burza z piorunami. Obszarem ograniczonym dźwiękoszczelną szybą.

— Babciu, już jesteś! — Dziewczyna zerwała się, by uściskać Adelę z egzaltowanym entuzjazmem, który miał zastąpić milczące napięcie przy stole. — Dobrze się bawiłaś?

— Pysznie — odpowiedziała z uśmiechem, który miał się nijak do zmęczonego głosu.

Rzuciła okiem na chłopaka, który uśmiechał się do niej, wybijając jednak palcami na stole nerwowe staccato.

— Coś się stało?

— Nie! — odpowiedzieli obydwoje, zbyt głośno i zbyt szybko.

Skwitowała to tylko kręceniem głową z niedowierzaniem i sięgnęła po łyżkę.

— Przypuszczam, że pytanie was, jak udały się wczoraj te andrzejki, mija się z celem. Jakiekolwiek pytania o wczorajszy wieczór też nie są na miejscu. Więc może zjemy w milczeniu, nie mecząc się wzajemnie. A po obiedzie spędzonym w tak uroczej atmosferze zostawię was samych, byście mogli spokojnie dojść do porozumienia. Kolację chciałabym już spędzić na miłej konwersacji. Z obydwojgiem.

Przerwał jej skowyt, przejmująca skarga bólu dochodząca z kosza w kącie kuchni. Adela zapomniała o osłabieniu. Rzuciła się błyskawicznie w tamtą stronę, przewracając krzesło. Edna leżała na boku, ciężko dysząc. Nienaturalnie wzdęty brzuch poruszał się nieregularnie przy każdym oddechu. Suka popiskiwała, ale nie mogła się ruszyć, nawet nie podnosiła głowy. Adela zmierzyła jej temperaturę.

— Spada, ma trzydzieści siedem stopni. To akcja porodowa.

— Teraz? Przecież to dopiero jakiś trzydziesty dzień… — Diego kucnął obok Adeli. Delikatnie odsunął ogon suki i podniósł jej tylną łapę. — Już pokazuje się śluz. To kwestia godzin. Dzwonisz po weterynarza?

— Nic nie rozumiem. Mierzyłeś jej wczoraj temperaturę?

Już spadała?

— Nie, wczoraj było wszystko OK.

— Za szybko, to wszystko za szybko się dzieje… Amelka, daj mi telefon.

Błękitnoszary zmierzch powoli otulał dom. Znowu padał śnieg, dużymi, ciężkimi płatkami przysypując ślady na podjeździe, powiększając czapy na wieżyczkach oraz okapach.

Niczym niezmącona cisza parku i lasu gęstniała razem ze zmierzchem. Dom tonął w zimowym mroku, tylko światło w kuchennych oknach wskazywało, że toczy się tu dalej jakieś życie. Jasne okno, widoczne z daleka, choć do tej pory trudno byłoby dojrzeć jego światło zza drzew trzymających straż wokół domu. Ale teraz, kiedy łapy świerków odsunęły się od niego z trwogą, a same drzewa, uciekając, odchylały się pod dziwnym kątem, jakby przewrócone wichurą — teraz każdy mógłby je zobaczyć, jeśli tylko zabłąkałby się w lesie o tej porze.

Powoli wchłaniająca dzień popołudniowa szarość powinna już zacząć panować nad Krakowem. Ale tutaj, w świetle lamp ulicznych, nie miała szans na piękne aksamitne entrée, tak jak poza miastem. Tutaj zmierzch poddawał się walkowerem, uznając, że nie ma szans walczyć o swoje godziny. I tak nikt by nie docenił ani jego delikatności, ani wyjątkowości. Co cię obchodzi grudniowy zmierzch, kiedy siedzisz jeszcze w biurze, poddając się jarzeniówkom, albo stoisz w korku i otulające budynki szare cienie są ostatnią rzeczą, na jaką zwracasz uwagę, bez względu na to, z jaką subtelnością to robią? W Krakowie dostrzeżesz tę czarodziejską godzinę, tylko siedząc w mieszkaniu i nie dając się skusić, by z jakichś prozaicznych powodów włączyć wszystkie lampy.

Martyna raczej nie rozczulała się spokojem i szarością, choć siedziała nieruchomo w fotelu, patrząc w okno. Kiedy wreszcie wstała, rozprostowując kości i naciągając zdrętwiałe przez kilka godzin bezruchu mięśnie, po zmierzchu nie było śladu. Tylko ciemność.

Wychodząc z mieszkania, schyliła się, by wyplątać z fałd leżącego nadal w przedpokoju płaszcza swój kindżał. Parę lat szukała samurajskiego miecza, idealnej katany, do tego wakizashi — obydwa miecze miały prawie takie same ażurowe jelce w kształcie smoków. Oba skarby od lat spoczywały spokojnie w jej szafie. Za każdym razem, gdy zmieniała mieszkanie, tylko jedyna rzecz wędrowała z nią w nowe miejsce.

Stara mahoniowa szafa z jedną szufladą na dole, zbyt wąska, by mogła zmieścić garderobę Martyny, za to mająca o wiele istotniejszą zawartość — małą kolekcję białej broni, krótkie poręczne miecze, idealnie pasujące do tego, by schować je pod płaszczem albo dłuższą kurtką. Tam też katana i wakizashi czekały na swą wielką chwilę, kiedy to Martyna wyjdzie z domu z mieczami na plecach, wiedząc, że już nie wróci. Będzie to dzień, kiedy warto mieć przy sobie coś wyjątkowego.

Dzisiaj, choć wiedziała, gdzie idzie, nie mogła zdobyć się na ten gest. Nie mogła stanąć tam z mieczem, do którego jeszcze nie miała okazji nabrać zaufania. Stary kindżał, używany „na teraz”, wydawał jej się jedynym przyjacielem, którego może obdarzyć zaufaniem. Którego starą, znajomą rękojeść chce czuć w dłoni, kiedy nadejdzie ta sekunda. Ten ułamek sekundy.

Już stojąc w drzwiach, wróciła się jednak, ale nie po to, by otworzyć szafę w sypialni. Po prostu poszła do łazienki i poprawiła makijaż. To w końcu wyjątkowy dzień. Z samochodu zadzwoniła do Runego. Odebrał po pierwszym dzwonku.

— Jesteś w domu? — zapytała od razu.

— Tak.

— To dobrze.

Dom na Salwatorze wyglądał tak samo smutno, jak wtedy, pierwszej nocy. Jak nadjedzony, niechciany i rzucony gdzieś na wysypisko owoc, podgnity, a jednak dający schronienie żyjącym w nim bakteriom. Po tamtej nocy była tu jeszcze kilka razy w ciągu ostatniego miesiąca. Nie potrafiła jednak powiedzieć ile.

Czy były to noce? Czy parę dni przeplatanych nocami? Ona, która kiedyś umiała określić cały świat za pomocą cyfr i liczb, która umiała muzykę przełożyć na ciągi, a swoje nowo narodzone dziecko obdarzyć największym komplementem, mówiąc: „Najpiękniejsza szóstka”; ona, licząca wszystko i wszędzie, opierając się na tej synestezji — nie umiała powiedzieć, ile razy tutaj była i jak długo. Pamiętała tylko jego ciało — ich ciała — wygięte w dwa przeciwne łuki połączone biodrami, lewitujące w tamtym pokoju, pełnym porysowanych kompaktów i pajęczyn drżących od przeciągu.

Kiedy wysiadała z samochodu, włoski na jej karku podniosły się ostrzegawczo. Stanęła na podeście z ręką na klamce i odwróciła się. Dom znajdował się powyżej dachów budynków stojących zaraz przy ulicy, jakby wybudowano go w tym „drugim rzędzie”. Tak naprawdę to tamte powstały później, na działkach wydzielonych z należącego do niego ogrodu.

Widziała stąd zamglone światła miasta. Wciągnęła mroźne powietrze. Tak bardzo lubiła takie wieczory.

Schody w korytarzu skrzypiały pod każdym jej krokiem, każdy stopień wypłakiwał inną melodię. Uchylone drzwi tamtego pokoju zapraszająco wypuszczały wiązkę światła.

Pchnęła je lekko. Stał nieruchomo na środku, z pochyloną głową. Patrzył na nią spod brwi, spokojnie, wyczekująco.

Ramiona zaplecione na piersi lśniły od jakiejś oliwy, podobnie jak nagi tors i brzuch. Miał na sobie brązowe skórzane spodnie, ozdobione wiszącymi koralikami, podobnymi do tych, które zawsze wisiały na jego szyi. Długie włosy wydawały się dużo ciemniejsze niż zwykle, miały barwę rdzy albo brunatnego błota.

Tak samo jak dwa warkocze wiszące przy jego twarzy.

Wampir, którego Marta przez chwilę miała w ręku, którego udało jej się unieruchomić srebrną nicią. Twarz z koszmaru Andrzeja, którą opisał jej w tamtym mejlu. Wyrwany ze snu, spocony i przerażony, opowiedział wszystko, co śnił dzięki ziołom. Ktoś, kto odebrał jej telefon z prośbą o pomoc, patrząc, jak zostawiający za sobą krwawą smugę chłopak czołga się po podłodze. Według sekcji chłopak umarł mniej więcej w czasie, gdy ona opuszczała Wolfenstein. Rune, wampir, z którym sypiała od miesiąca, nie mogąc wytrzymać doby bez jego ciała.

Mężczyzna, którego kocha.

— Dotrzymałeś słowa. Obiecałeś, że w zamian za kilka nocy stanę przed kimś z sekty. I proszę! Spotkanie dochodzi do skutku.

— Obiecałem, że staniesz przed przywódcą. Przeważnie dotrzymuję słowa. Jestem Lemminkäinen, zwany Kaukomieli, Ahti, Kauko i Saarelainen, syn Lempiego, wrzucony do rzeki Tuoneli, powstały z martwych dzięki matce, druh Väinämöinena w wyprawie po Sampo, mściciel na Pohjoli… — Powoli wypowiadał każde słowo, recytując znaną formułę, słowa, które niewielu słyszało do tej pory. Ale każdy z tych, którzy dostąpili tego zaszczytu, umierał zaraz po tym, nie mając szansy nacieszyć się owym wyróżnieniem.

Przerwała mu.

— Imponujące. Gdzieś słyszałam już te plotki, chyba czytając Kalevalę…? Ale dlaczego pomijasz w tym CV kolejny tysiąc lat? Nic ciekawego się w tym czasie nie zdarzyło?

— Nie chciałem cię zranić. Wiesz, zazdrość czarownicy bywa przerażająca…

— Jakże rozważnie z twojej strony. Wiesz, po co przyszłam.

— Raczej nie na rozmowę. Na seks chyba też nie mam co liczyć. Zresztą to chyba nieodpowiedni dzień. Dziś zginęli moi przyjaciele.

Przez chwilę czekała na ciąg dalszy, krążąc po pokoju.

Zdziwiona ciszą odwróciła się do niego. Stał nadal nieruchomo, śledząc ją wzrokiem. Usiadła na parapecie.

— Och, nie obwiniaj się o ich śmierć. Musiałeś ich zabić, wiesz, jak działa Zobowiązanie. To nie ty ich zabiłeś, ale ja, żądając od ciebie ochrony Andrzeja. — Znowu ten ból, kiedy usłyszała swój głos wymawiający imię chłopaka.

Po jego twarzy przebiegł jeden skurcz. Znalazł się przy niej w ułamku sekundy. Jego oczy były jaśniejsze niż zwykle.

— Ty też się nie obwiniaj o śmierć tego smarkacza — odpowiedział z taką samą ironią. — Wydał na siebie wyrok wtedy, gdy zbliżył się do twojej córki i do ciebie. Czasem jedno zdarzenie wpycha cię na tę złą drogę. Jedna decyzja.

— A kiedy ja podjęłam tę decyzję? A może, jeśli o mnie chodzi, decyzja zapadła gdzie indziej? Bez mojego udziału?

— Tak samo stalibyśmy tutaj naprzeciw siebie, bez względu na to, czy próbowałabyś mnie uratować w prosektorium, czy nie. Czy związałabyś mnie Zobowiązaniem.

Twoje działania nie miały już wtedy wpływu na to, co się stanie.

— Dlaczego więc…?

— Ale zrobiłaś to i dlatego to wszystko może się skończyć całkiem inaczej.

Dała o sobie znać Obecność, intensywniejsza niż ta przed wejściem do domu. Obcy zbliżali się coraz bardziej, czuła wokół siebie duszne, zaciskające się koło.

— Taki miałeś plan? Zbliżyć się do nas, wejść w moje życie? Po co? Chodzi wam o Amelię? — Co za dzień. Dopiero kiedy wymawiała głośno swoje myśli, zdawała sobie sprawę z wagi swych słów. — Chcesz Amelii?

— Nic nie rozumiesz, Martyna. Nie jesteście ważne, ani ty, ani twoja córka. I nie chodzi o mnie, o to, czego ja chcę. Jestem tylko najemnikiem.

— Triumwirat…

— Oczywiście. Weles ściągnął nas tutaj, dając zlecenie. Na początku mieliśmy sprawić, aby ginęły młode czarownice, aby wzbudzić postrach. A potem dopilnować kilku innych spraw.

Wymiany zakładników. Nie jesteś jedyną przedstawicielką starego rodu, która miała trafić w nasze ręce. Welesowi chodzi o wejście do Źródeł. Teraz… tylko do twojego Źródła, do Wolfensteinu.

— Oszaleliście, jeśli sądzicie, że Adela…

— Martyna, jeszcze raz powtarzam: to nie moja rozgrywka, ja tylko wykonuję zlecenie. Swoją drogą, ciekawe, że wy tutaj nie ufacie swoim…

— Adela nigdy nie pozwoli…

— Adela — nie. Ale twoja córka zrobi wszystko, żeby cię uratować, prawda?

— Jeśli ją tkniecie…! — Kopnęła go w pierś, nie opuszczając parapetu. Odchylił się do tyłu pod siłą uderzenia, ale zaraz wrócił do pionu.

— Kochanie, tracisz opanowanie. Posłuchaj… Weles z jakiegoś powodu chce wejścia do Wolfensteinu. Kiedy się tam dostanie, jako zakładniczka nie będziesz już dla niego ważna, odda cię więc mnie. Taka jest umowa.

— To jest, jak mniemam, ta dobra wiadomość?

Wstała, ściskając rękojeść. Przecież to proste. Nie ma zakładnika — nie ma wymiany. Ale odchodząc, warto załatwić jeszcze osobistą sprawę — sprawę Andrzeja.

— Dlaczego zabiliście chłopaka?

— Potrzebna byłaś tutaj, właśnie tu i teraz. Twój niespodziewany plan wyjazdu do córki był wielce niefortunny.

Gdybyś sama czegoś nie wyczuła, zadzwoniłbym, mówiąc, że chłopak jest w niebezpieczeństwie. Musiałaś być tutaj właśnie dzisiaj. Mówiłem ci, gówniarz miał pecha, lata temu łącząc swój los z wami, czarownicami Hohenstauf — dodał z przesadną emfazą. — Wykonam zlecenie, bo dałem słowo honoru.

Dostarczę cię Welesowi. Nie interesują mnie wasze miejscowe rozgrywki.

— Wszystko ukartowałeś. Zjawiłeś się z tą srebrną obrożą…

Zrobiła krok do przodu. Wampir cofnął się, nie spuszczając z niej wzroku. Szła dalej.

— Nie. Tego nie planowałem. Nawet nie wiedziałem, że to ty okażesz się najważniejszym zakładnikiem. Wtedy… Nie mogłem wiedzieć, że trafię na twój stół, że ty wykażesz się taką głupotą, by wiązać wampira Zobowiązaniem… To był przypadek. Głupi przypadek. Obydwoje mieliśmy pecha.

— Obydwoje? To ja mam przesrane, to przeze mnie moja córka może być w niebezpieczeństwie, a Wolfenstein…

— To ja zabiłem przez ciebie przyjaciół i nawet nie mogę się zemścić.

— Ale za to możesz oddać mnie Welesowi — odpowiedziała z sarkazmem, zgrzytając zębami.

— Powinienem cię zabić, ale nie potrafię — skończył, jakby jej nie słyszał.

Mierzyli się wzrokiem. Kolejny raz. Jak przy pierwszym spotkaniu, jak wtedy, na tarasie. Ale tym razem w argumentach za i przeciw zbyt dużo było tych tak zwanych czynników zewnętrznych, zbyt dużo śmierci, krwi już przelanej i tej, która dopiero będzie płynąć.

Stanęła w gotowości do przyjęcia ataku, jakby walka z wampirem mogła wyglądać jak szermierczy pokaz. Jakby tym ruchem chciała odciąć się od wszystkiego, co ich łączyło, od lewitujących w ekstazie cieni pod sufitem tego pokoju, od szybkiego spazmatycznego oddechu, do jakiego potrafił ją zmusić, od tej tęsknoty, która wrzynała się w nich, gdy się rozstawali, za każdym razem boleśniej. Uśmiechnął się ironicznie.

— Jak wy, Polacy, kochacie wielkie gesty. Symbole. Bez sensu i po trupach.

Stała nieruchomo, gotowa do walki.

— Rune? Pozwolisz, że nadal tak będę zwracać się do faceta, który z zadowoleniem słuchał właśnie tego imienia, wykrzykiwanego, kiedy mnie rżnął…?

— O, a teraz trywializujesz. Zdecyduj się, czy to wielka chwila, czy farsa. Ale proszę bardzo, może być Rune…

— Rune… Przestań pieprzyć, załatwmy to już. Wiesz, że musisz mnie zabić, bo jeśli tego nie zrobisz, ja zabiję ciebie.

— I znowu ten patos. Nie, Mati, nie będziemy się dzisiaj zabijać. Przekażę cię Welesowi, tak jak obiecałem.

— Nie dostaniesz mnie…

Zrobiła kolejny, szybszy krok do przodu, chcąc sprowokować atak z jego strony. Nie ruszył się, choć tak bardzo na to liczyła. Tamta Obecność drażniła kark, czuła mrowienie wzdłuż kręgosłupa.

— Wiesz, że ja nie mogę. Czekają na ciebie. Czekają na mój znak.

— Rune, walcz! — wrzasnęła ze złością, rzucając się w jego stronę.

W obronie musiałby ją zabić, inaczej ona zabiłaby jego…

Dlaczego nie mogła? Andrzej, myśl o Andrzeju. Myśl o Amelii, którą tu ściągną, jeśli nadal będziesz żyła. Błyskawicznie zrobił unik. I spokojnie powiedział:

— Posłuchasz, co mam do powiedzenia, czy nadal będziesz wymachiwać tym żelastwem?

Na pustej drodze, wśród ośnieżonych pól, stał samochód.

Po prostu punkt na białym tle. Nawet droga, którą tu przyjechał, nie była ciemną wstążką, co to nawija się na koła i tak dalej, wiodąc w siną dal. Emanuel opierał się o bok samochodu, a w ustach trzymał cygaro. Musiał stać tu jakiś czas, bo zwykła cohiba wypalona była do połowy. Perun podszedł do przyjaciela z uśmiechem. Mokre od śniegu spodnie wyglądały jak te, które kiedyś tam jakiś skandynawski heros spreparował, by bez szwanku przejść przez parów pełen jadowitych węży, zyskując sobie przydomek „Lodowe Portki”. Zyskał nieśmiertelną sławę i pewnie jakąś kobietę. Herosi zawsze najgłupsze rzeczy robili z powodu kobiet. Emanuel kwaśno się uśmiechnął.

— Długo musiałem na ciebie czekać.

Perun nie odpowiedział, opierając się o maskę wozu.

Mocny, mroźny wiatr i tak zagłuszyłby jego słowa. Przez chwilę oddychał ciężko, spazmatycznie, a potem po prostu wsiadł do samochodu. Kiedy wilkołak, który służył mu od wieków, który był jego jedynym przyjacielem i powiernikiem, poszedł w jego ślady, odetchnął jeszcze raz.

— Przecież mamy jeszcze czas.

— Ale musimy pogadać. Ja muszę z tobą pogadać.

Stała przed drzwiami, wiedząc, że gdy je otworzy, coś zacznie się kręcić, jakieś zdarzenie nabierze tempa, by wciągnąć w swoje tryby kolejne zdarzenia, kolejne istnienia. Wampir stał za jej plecami, trzymając chłodną dłoń na jej plecach.

— Twój wybór — powiedział jeszcze raz.

Przymknęła oczy, chcąc skupić się na tych miejscach na skórze, które pieszczone dotykiem zimnych palców zaczynały żyć swoim życiem.

— Martyna… Przecież możesz…

— Nie. Przynajmniej to musi być prawdziwe. Inaczej to nie ma sensu.

Kiwnął głową milcząco, jednocześnie zgadzając się z jej wolą i ze śmiercią kolejnych jego ludzi.

— Rune, kiedy się urodziłam, Rodzanice powiedziały mojej matce, jaka jest przepowiednia dla mnie.

Milczał, czekając spokojnie, aż czarownica powie to, co najwidoczniej było najważniejsze. A ona mu powiedziała, choć nikomu nigdy nie wolno zdradzać swego losu. Nawet naznaczonego najbardziej pijanym widem Rodzanic. A potem, bez odwracania się, jednym kopnięciem otworzyła drzwi i wyszła na ciemne schody, gdzie czekali na nią żołnierze sekty i Kosiarze. Gdzie czekało przeznaczenie oraz parę chwil zajebistej zabawy i satysfakcji, zanim straciła przytomność. I zanim poczuła, jak w jej tętnicę wbijają się dwa wampirze kły.

Siedzieli w kuchni od paru godzin. Tykanie zegara odmierzało kolejne sekundy, kolejne uderzenia zaznaczały każde pół godziny. Adela, siedząca na zwiniętym kocu obok posłania psa, nie przestawała jednostajnym, delikatnym ruchem głaskać czarnej sierści. Oderwała się od Edny tylko raz — kiedy odebrała telefon i wyszła do holu. Wróciła po dłużej chwili, by z powrotem usiąść przy psim posłaniu. Wydawała się nieobecna, odruchowo jednak nadal głaskała sukę. Amelia co pięć minut łączyła się z weterynarzem. Utknął gdzieś na zaśnieżonej drodze, której stan oraz zlodowacenie stały się, jak zwyczaj każe, zaskoczeniem dla drogowców. Edna jęczała i skamlała, od kilku godzin nie podnosząc łba. Jej brzuch, nienaturalnie wzdęty, wzbudzał coraz większy niepokój, graniczący z paniką zarówno w Amelii, jak i w Diego. Suka po prostu rosła w oczach. Zastrzyki, które Adela zrobiła jej dwie godziny temu, powinny wywołać poród, a raczej poronienie. Jednak nic się nie działo. Antośka klęczała przed swoją obwieszoną krzyżami ścianą i modliła się nieustannie, mrucząc po swojemu, raz głośno, z pretensją, a raz prosząco. Kiedy telefon weterynarza przestał odpowiadać, poczuli, jak bardzo zdani są na samych siebie.

— Jesteś czarownicą, do cholery! Możesz coś zrobić! — krzyczała kolejny raz Amelia, próbując zmusić Adelę do jakiejkolwiek reakcji.

Ona jednak uparcie milczała, gładząc bok suki. Właśnie ten mechaniczny, automatyczny ruch wpędzał Amelię w panikę.

Rezygnacja i całkowity spokój. Jakby wszystko szło zgodnie z planem, a suka nie wydawała z siebie co jakiś czas przeraźliwego skowytu. Amelia żałowała, że w kuchni nie ma radia, które może wniosłoby w tę sytuację jakieś życie, jakiś okruch normalności. „Niech ktoś się odezwie, niech choć słowo będzie znakiem, że to nie jakaś paranoja”.

— Chcecie kawę? — zapytała najprościej na świecie.

— Zrób dla Adeli — odpowiedział Diego, nie patrząc w jej stronę. Od dłuższego czasu nie spuszczał wzroku z babci. Może tymi wilczymi oczami widział coś więcej niż ona, ale jego niepokój związany był właśnie bardziej z jej osobą niż z cierpiącą suką.

Antośka podniosła się z klęczek i, też przyglądając się siedzącej na podłodze przy kojcu kobiecie, pokręciła głową.

— Adela zioła, Amelia kawa. Wilk też kawa — mruknęła pod nosem, po czym delikatnie odsunęła dziewczynę od kuchenki.

Kiedy każde z nich trzymało porcelitowy kubek, nagle przyszła ta fala. Upiorne zimne kleszcze ściskające płuca i serce.

Ból i wypełniająca część umysłu pustka. Krzyknęły obydwie: Adela i Amelia. Krzyknęły, wypuszczając z rąk kubki, które spadały przez nieznośnie długą chwilę na deski podłogi.

— Mati! — Adela chwyciła się za serce i przewróciła na wzdęty bok suki.

— Mama! — Amelia zachwiała się, chwytając w ostatniej chwili blat stołu.

Żadna z nich nie słyszała przeraźliwego, pełnego rozpaczy wrzasku, pochodzącego z nieludzkiego gardła wstrząsanego spazmami. Antośka klęczała przed kuchenką, z białkami wywróconymi do góry, odchylając ramiona do tyłu, i wrzeszczała opętańczo.

— Emanuel, przecież wiesz, że twoje żądanie, przepraszam, twoja prośba jest bezsensowna. Nawet ja nie mogę tego zrobić.

Nie mogę, rozumiesz? Żadnych świadków. To nie to samo, co urabianie Antonia Ghislieriego w sprawie Toledo, żeby wyciągnąć cię z łap inkwizycji, czy mącenie w głowach świadkom i sędziom w Allariz… To były występy gościnne, rozumiesz? Teraz jesteśmy na moim podwórku i nie mogę ryzykować.

— A jeśli dam ci coś w zamian?

— Nie możesz dać mi niczego takiego, co mogłoby sprawić, bym zmienił prawo.

— A jeśli to prawo, a właściwie troska o własną dupę, którą nazywasz prawem, będziesz mógł obejść innym prawem?

— Zaczynasz mówić rozsądnie, wilku. Mów.

I Emanuel przedstawił swoją propozycję. Ostatnią propozycję w swoim długim, zbyt długim życiu.

Ocknęła się na tyle, by rozsadzający jej ciało ból stał się nieznośnie, nieludzko wyraźny. Cierpienie objęło każdą komórkę jej ciała, każdy najmniejszy atom. A ona czuła je, równocześnie wiedząc, że traci zmysły.

— Wytrzymaj, Mati. Musisz wytrzymać. — Głos dobiegał z daleka, ale w ostatnim przebłysku świadomości wiedziała, że to bardzo ważny głos. Taki, za którym warto iść.

A potem znowu tylko rozpadające się żyły, rozrywane bólem mięśnie. Ma wytrzymać, to znaczy, że może przez to przejść. Na końcu jest sens tego niewyobrażalnego cierpienia.

Tak ma być. Tylko tego potrzebuje: wiary, że tak ma być. To się kiedyś skończy.

Diego stał bezradnie na środku kuchni. Nie zatrzymał Antośki, która wstała pierwsza i, zataczając się, wybiegła z kuchni. Adela łkała, skulona obok kojca. Jeszcze kilka sekund, jeszcze minuta na rozpacz, a potem będzie musiała stawić czoło temu, co się stało. Zareagować. Ale jeszcze chwila, jeszcze parę sekund… Amelia oddychała ciężko, ale patrzyła przytomnie na Diega. Przytulił dziewczynę, kołysząc ją w ramionach, jakby była dzieckiem. Zanim rozpłakała się rozrywająco, już normalnie, zwyczajnie — przycisnął ją do piersi, myśląc, że nigdy jej nie puści.

Dzwonek telefonu Adeli przerwał ciszę w kuchni, brutalnie i groteskowo. Refren „Let the Sunshine In” z „Hair” brzmiał bardziej żałobnie niż podczas sceny na cmentarzu, z widokiem ciągnącego się po horyzont lasu krzyży. Diego podał komórkę Adeli, patrząc na nią uważnie. Kobieta zmieniła wyraz twarzy, znikły bruzdy i zmarszczki starej kobiety, która właśnie dowiedziała się o śmierci dziecka; znikły łzy, jakby wchłonęła je skóra policzków. Zamiast tamtej twarzy rodziła się nowa, napięta i twarda. Pozostałe bruzdy wyrażały już zaciekłość i determinację, a nie bezradność i rozpacz. Odebrała telefon. Przez chwilę słuchała tylko potoku słów z drugiej strony, patrząc na Diega oraz Amelkę zimnymi, niewidzącymi oczami. Nawet nie mrugnęła. Odezwała się tylko raz:

— Tak będzie. — A potem odłożyła powoli telefon na podłogę, odrywając od niego palce z taką ulgą, jakby mały czarny aparat parzył ją podczas rozmowy.

Suka jęknęła głośno. Dreszcze, przebiegające po całym ciele, stały się coraz częstsze. Kobieta pogłaskała ją odruchowo, odwracając się do wnuczki.

— Mama jeszcze nie… Jest w stanie zawieszenia. Ani całkiem martwa, ani żywa.

Dziewczyna nie odezwała się, czekając na dalszy ciąg.

Martyna leżała na OIOM-ie, była nieprzytomna, zapadła w śpiączkę? Chciała czegoś, co można sobie wyobrazić.

Diego pochylił się nad Adelą.

— Przecież znamy przepowiednię. Ona nie może teraz umrzeć.

— Wszystko zależy od interpretacji, chłopcze. Przecież wiesz…

— „Trzy razy się narodzi, trzy razy umrze”. Narodziła się jako człowiek, jako czarownica, a teraz przechodzi w nowy wymiar. Mówiłaś, że jest z jakimś wampirem. Przechodzi Przemianę.

— Ale nie z własnej woli. Ona zakładała, że do tego dojdzie, ale wtedy, kiedy podejmie taką decyzję. A teraz, nie wiadomo dlaczego, jest we władzy Welesa, który za jej życie żąda wejścia do Wolfensteinu. Mało tego, on nie chce tylko zezwolenia, on żąda naszyjnika jako karty przetargowej.

— Nie możesz mu dać artefaktu…

Nie patrzyła już na chodzącego po kuchni chłopaka, ale na siedzącą nieruchomo przy stole wnuczkę.

— Mogłabym się zastanawiać, czy nie uszanować decyzji Martyny. Wiedziała, co robi. Już miesiąc temu zadzwoniła do mnie, mówiąc, że coś może pójść nie tak. Pożegnała się. Ale teraz… Mogłabym powiedzieć, że teraz naszyjnik i Źródło należą do Amelki.

Dziewczyna drgnęła, czując, że właśnie babcia powiedziała coś najważniejszego. Słowa obciążające odpowiedzialnością.

— Weles chce naszyjnik. Chce, aby to Amelka go przywiozła do Krakowa. Nie, nie dlatego, że oficjalnie jest jej własnością, ale liczy na to, że młoda czarownica przed ukończeniem ośmiu tygodni nie będzie żadnym zagrożeniem.

Uważam, że powinnyśmy to zrobić.

Dziewczyna odetchnęła głęboko, choć sama nie wiedziała, czy z ulgą, że babcia jednak nadal trzyma stery decyzji, czy ze strachem przed tym, co ma zrobić. Stanąć przed demonem, oddać mu najcenniejszą rzecz, jaką mają, a na dodatek zrobić to tak, by nie dać się wykiwać i odebrać mu mamę. Żywą mamę.

Gdzieś w niej plątała się nieracjonalna, idiotyczna myśl, która sprawiała, że nie wpadła w panikę. Jeśli babcia decyduje się na tak ryzykowny krok, widocznie widzi dużą szansę na sukces.

Musi być jakiś haczyk. Przecież to świat haczyków, strzelających strzelb z pierwszego aktu, nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności i cudownych happy endów. Wstydziła się sama przed sobą, że sprawa ratowania życia mamy schodzi na drugi plan, pozwalając, by jej myśli zajął lęk nie o mamę, ale o nią samą — wsadzoną w środek historii, jak wepchnięta na scenę dublerka z papierowym mieczem, bez szansy, by choć przypomnieć sobie swoją kwestię.

Babcia podeszła do niej i kucnęła, opierając dłonie na jej kolanach. Jak mała dziewczynka popatrzyła w górę, w oczy Amelki.

— To tylko artefakt. Możemy go mieć albo nie. Możemy mieć to Źródło albo inne. To tylko rzeczy, miejsca. Ważne jest to, czy czujesz, że możesz to zrobić. Czy masz w sobie choć trochę odwagi. Tyle wystarczy.

Proszące oczy Adeli zawstydziły ją. I rozczarowały. Ona wiedziała, co się działo z Amelką. Zdawała sobie sprawę, że strach dziewczyny może być większy niż chęć rzucenia się na ratunek matce. A babcia nie klęczała tu przed nią, aby ją pocieszyć. Ona błagała ją, by uratowała życie JEJ córki. Więc o to chodziło w tym przeciąganiu liny uczuć między dzieckiem a matką? Bez względu na wszystko to ona trzymała mocniej swój koniec, nigdy go nie wypuszczając? Kiedy to zrozumiała, pojawił się strach, że kiedyś, w przyszłości, ktoś ją też zwiąże taką liną, od której nigdy nie będzie się mogła uwolnić.

Patrzyły na siebie w milczeniu.

— Gdybym nie widziała szansy na powodzenie, nie prosiłabym cię o to. Nie ryzykowałabym bez sensu twojego życia — powiedziała wolno Adela, jakby czytała w myślach wnuczki. — To nie jest scena finałowa, kochanie. To po prostu preludium do twojego prawdziwego życia.

Rozczarowanie i zagubienie powoli zaczęły zanikać, wyparte przez dziwne, rozchodzące się po całym ciele podniecenie. Adrenalinę rozpalającą ciało. I Moc, krążącą coraz szybciej, próbującą się wydostać. Zacisnęła pięści, chcąc ją zatrzymać, a wtedy poczuła, jak po jej włosach przemykają znajome niebieskie iskierki.

— Amelko… — Adela spojrzała jej w oczy. — Właśnie zaczyna się twoje „potem”.



VIII. Zostałam ja — nie ma „my”


— Nie pojadę z nią. — Głos Diega zdawał się odbijać echem od wysokiego sklepienia holu. Czy ważne zdania naprawdę brzmią w powietrzu dłużej? Czy to nam wydaje się, że słychać je w głowie w nieskończoność?

Ami zatrzymała się w pół kroku, wracając ze swojego pokoju. Dopięła zamek błyskawiczny bluzy z kapturem i przechyliła się przez balustradę. W holu świeciła się tylko mała lampka przy kanapie. Stali naprzeciw siebie. Adela z opuszczonymi z bezradności rękami oraz Diego, którego zaplecione na piersi ramiona wyrażały determinację i chęć obrony.

— Nie pojedziesz z nią, bo…?

Chłopak podniósł niepewnie oczy na Adelę.

— Nie wolno mi teraz opuścić Wolfensteinu. Nie wolno mi zostawić ciebie. Jeśli ty zdecydujesz się wyjść, pójdę z tobą.

— Emanuel… — Adela westchnęła i usiadła na fotelu.

Diego przykucnął przy niej i oparł dłonie na jej kolanach.

— Mam cię chronić. Dałem słowo. Dlatego powinnaś opuścić Źródło, kiedy Ami zabierze naszyjnik. Zabiorę cię stąd…

Emanuel wiedział. Od dawna wiedział, że coś takiego się stanie, ale nie mógł temu zapobiec. Jedyne, co mógł zrobić, to przysłać tu Diega, by namówił ją do opuszczenia Źródła, co chłopak uparcie próbował przeforsować. Jeśli taki rozkaz dostał od Emanuela, nie może jej zostawić. Delikatnie poklepała wilkołaka po policzku.

— Adelo, naprawdę nie wiedziałem, co się święci. Miałem tylko rozkaz…

— Wiem, Diego. Wiem.

Odwrócili się obydwoje, słysząc głośne kroki na schodach.

Amelia zbiegała w pośpiechu. Przebrała się przed drogą, pamiętając, że wybiera się bardziej na intensywny trening niż wizytę towarzyską. Nieśmiertelne jeansy wpuściła w cholewki wysokich sznurowanych butów, grubą czerwoną bluzę założyła na cienki podkoszulek.

— Jestem gotowa, babciu — powiedziała głośno, starając się wypowiedzieć te słowa na tyle pewnie, by przekonać o tym też samą siebie. — Jestem gotowa.

Nie mogła spojrzeć na Diega. Nie rozmawiali ze sobą od wczorajszej nocy, unikając swojego wzroku. Wiedzieli, że będą musieli wreszcie wymienić kilka słów, by zdecydować, jak dalej ma potoczyć się ich historia. Ale do teraz myśleli, że mają dużo czasu na milczące podchody. Wiele godzin wymownego milczenia. Teraz okazało się, że nie tylko nie mogą pozwolić sobie na luksus oczekiwania w napięciu na konfrontację, ale sam ten moment, by cokolwiek wyjaśnić, będzie krótki. Zbyt krótki.

— Dobrze. Amelko, pojedziesz moim autem. Najpierw do kościoła. Zanim weźmiesz naszyjnik, muszę cię przygotować na to… — Adela, wkładając kurtkę, równocześnie rozglądała się za kluczykami do samochodu. Wreszcie wyciągnęła rękę przed siebie i spod fotela wyleciał z brzękiem pęk kluczy. Kiedy chwyciła go w locie, odwróciła się do wnuczki. I wtedy właśnie urwała w pół zdania.

Wpatrywali się w siebie cicho, prowadząc jakąś rozmowę bez słów. Dziewczyna zaciskała dłonie, powstrzymując się od zrobienia tych kilku kroków do Diega. Najmniejszy gest z jego strony, choćby drgnienie, i byłaby przy nim natychmiast. A on czekał na coś, co pozwoli mu uwierzyć, że jest sens taki gest wykonać. Adela znała zbyt dobrze takie patowe sytuacje. Bez słowa wyszła przed dom, zatrzymując się na zaśnieżonych schodach. Zapaliła papierosa i, zaciągnąwszy się mocno, patrzyła na las. Mieli mało czasu, ale nie potrafiłaby im o tym przypominać. Zeszła do samochodu, stojącego nadal przy wejściu, gdzie zostawiła go rano. Włożyła kluczyk do stacyjki, nie włączając silnika. Wycieraczki wolno ściągały śnieg z przedniej szyby, a Adela odruchowo śledziła ich drogę.

Wolfenstein prawie bezbronny, bez artefaktu… Źródło nadal będzie mocne, na tyle, by chronić dom. Ale to kiedyś… w przyszłości. Teraz miała pozwolić na wejście obcych, Kosiarzy i… demony wiedzą kogo jeszcze. Gdyby Emanuel powiedział jej, o co chodzi… Dlaczego pozwalał na pogwałcenie granic rodowego Źródła? Przecież sam był Ossiriensem, do cholery!

Dlaczego dopuścił do sytuacji, kiedy ona musi przekazać jedyną wnuczkę w łapy Triumwiratu? Przecież do tej pory udawało mu się negocjować z nimi — z Perunem. Przysłał chłopaka, żeby przekonał ją do opuszczenia domu, nie podając ani jemu, ani jej powodu, dlaczego wszystko nagle ma się zmienić. Była za stara, za bardzo zmęczona, by brać udział w takiej wolcie. I zbyt chora. Miała nadzieję, że ostatnie tygodnie, miesiące przeżyje, ciesząc się wnuczką i powrotem Martyny. Tymczasem miała patrzeć na upadek Wolfensteinu.

Martyna wiedziała, co robi, brały pod uwagę ewentualność, że ona sama w pewnym momencie przeszarżuje. Matka przyjęła jej decyzję spokojnie, wiedząc, że i tak nie może jej w żaden sposób powstrzymać. Ale po cichu liczyła, że córka wyjdzie z takiej historii cało. Jak zawsze. A przede wszystkim — Amelka miała być bezpieczna. Przynajmniej dopóki sama nie zacznie swojego życia, pełnego głupich decyzji i ryzykownych posunięć.

Jak wszystkie czarownice przed nią. Jak kiedyś Adela.

Włączyła silnik i powoli ruszyła podjazdem w stronę bramy. Dogonią ją.

Przestała odczuwać ból. Był już nią samą, nie było niczego poza nim. Rany na całym ciele pokryły się strupami, zaschnięte strumyczki krwi oblewały całe jej ciało. Nawet szeroka rana cięta na udzie powoli zaczynała się zasklepiać, tworząc skrzep przypominający podłużny, obrzydliwy kwiat z chorymi naroślami. Tylko dwie małe ranki na szyi nieustannie wypuszczały z siebie świeżą, ciepłą krew. A ból właśnie od nich rozpoczął swoją niszczącą drogę po jej organizmie, kontynuując ją konsekwentnie i dokładnie. Toksyny zabijały komórkę po komórce, paraliżując pracę organów. Gdyby nie szaleństwo wywołane cierpieniem, zapewne dzięki swojemu diagnostycznemu zmysłowi byłaby w stanie wyobrazić sobie, jak poszczególne części jej ciała umierają; mogłaby wyobrazić to sobie jako gasnące światła w oknach wieżowca. Światełko po światełku… Mały prywatny pokaz z cyklu „Światło i dźwięk”, bo w rozsadzający jej umysł ból wdzierała się uparcie jakaś melodia. Rzewny jęk wiolonczeli, kolejna oznaka szaleństwa.

Nie znosiła muzyki klasycznej.

Furtka w ogrodzeniu kościoła przysypana była do połowy swojej wysokości. W światłach samochodu świeży puszysty śnieg wyglądał jak migoczący kryształkami lukier. Wysiadła z auta, czując mocny ból w piersi, i przytrzymała się drzwi. Stała chwilę, próbując Mocą zlikwidować go choć na kilka minut.

Coraz rzadziej jej się to ostatnio udawało. Motor Diega podjechał przed samą furtkę.

— Gdzie czapka, moja panno? — zapytała Adela zsiadającą z motoru dziewczynę. Włosy i wystający spod kurtki kaptur bluzy były białe, oblepione śniegiem. Diego w poczuciu winy spróbował strzepać kawałki lodu z jej włosów.

— Faktycznie, mogłaś przynajmniej założyć ten kaptur — mruknął, nie patrząc na nią.

Amelka prychnęła, odtrącając jego rękę.

— Świetnie. To ta najważniejsza sprawa dzisiejszego wieczoru? Zwariowaliście?

Babcia przeleciała nad furtką, podnosząc ręce w górę.

— Lubisz mieć katar? Gorączkę?

Obydwoje przeskoczyli ogrodzenie, lądując miękko przed samymi drzwiami kościoła.

— Nie cierpię, kiedy mi się nos zatyka, nie mogę spać, czując, jak się duszę — powiedział Diego, na którym nie utrzymał się ani jeden płatek śniegu. Miał za to mokre, parujące włosy.

— Myślałam, że w twoim przypadku gorsza jest nosówka, borelioza albo parwowiroza. — Amelka uśmiechnęła się krzywo. — Nie mówiąc już o pasożytach.

Ciężkie drewniane drzwi otworzyły się cicho, bez jednego jęku czy skrzypnięcia. Adela szła pierwsza, prawie nie dotykając podłogi. Wnętrze kościoła nikło w mroku, paliła się tylko czerwona lampka przy tabernakulum.

— Diego był regularnie szczepiony, ale, jak większość szczeniąt dużych ras, miał dysplazję stawów biodrowych — powiedziała Adela tonem matki rozmawiającej z inną matką w poczekalni do pediatry. — I rzadko chorował, bo pilnowałam, żeby nosił ciepłe majtki.

Amelia chciała coś odpowiedzieć, ale stali już przed szklaną gablotą. Czarne perły były prawie niewidoczne na tle ciemnego aksamitu. Adela wyciągnęła rękę i szklane drzwiczki otworzyły się na oścież. Naszyjnik nagle znalazł się w jej ręku.

Równocześnie w kontakcie z jej ciałem pojaśniał niebieską, mleczną poświatą. Adela westchnęła, zaciskając go w pięści, i przymknęła oczy. Ból w piersi zniknął, mogła głęboko odetchnąć. Gdyby miała perły cały czas przy sobie, mogłaby jeszcze długo spokojnie żyć. Siła biegnąca od naszyjnika rozlewała się z przyjemnym mrowieniem po całym jej ciele.

Gdyby mogła go zatrzymać… Nagłym ruchem rzuciła perły w stronę Amelki. Dziewczyna chwyciła je w powietrzu i zacisnęła rękę. Teraz ona przymknęła oczy, a babcia wiedziała już, co się dzieje z dziewczyną.

— Naszyjnik wzmacnia nie tylko twoją Moc. Działa na cały organizm: mięśnie stają się jeszcze mocniejsze, przystosowują się do tego, by Moc mogła kierować ciałem, nie uszkadzając go. Posiadasz umiejętności, jakie niektórzy ludzie zdobywają latami treningów i medytacji. Ty masz je w genach.

Naszyjnik sprawia jednak, że twoja Moc zwiększa się kilkakrotnie. Możesz początkowo mieć problem, by nad tym zapanować.

Dziewczyna stała nieruchomo, nadal ściskając perły.

— Załóż go — usłyszała głos babci.

Otworzyła oczy. Ostrość, z jaką widziała wszystko po Przemianie, była niczym w porównaniu z tym, jak teraz przedstawiał jej się świat. Przyglądnęła się delikatnej zapince naszyjnika, ozdobionej małymi brylancikami. Zapinka otworzyła się, a naszyjnik drgnął. Wypuściła go z dłoni, a on sam otoczył jej szyję, delikatnie i z cichym szelestem przesuwając perłami po skórze. Nagle powietrze wokół niej wypełniło się szeptami, natarczywymi głosami, które ją otaczały. Czuła, jak wciągają jej umysł w jakiś inny wymiar, sprawiając, że była bliska utraty przytomności.

— Będzie ci kiedyś trudno go zdjąć. — Głos Adeli wydawał się dochodzić z bardzo daleka.

Dziewczyna otrząsnęła się i po chwili zmysły znowu podlegały jej woli.

— Perły nie chcą być martwe, dlatego będą robić wszystko, by się z tobą nie rozstać. Musisz nad nimi panować, to nie takie trudne.

— Nadal nie wiem, jak mam go wymienić na mamę.

Adela uśmiechnęła się, podchodząc do wnuczki.

— Nie powiedziałam, że masz go wymienić. Powiedziałam, że masz tam z nim jechać…

Pożegnanie przy samochodzie nie było długie. Adela objęła ją mocno, szybko, prawie natychmiast wypuszczając ją z objęć.

Nie odzywały się.

— Umierasz? — zapytała wreszcie dziewczyna, patrząc babci w oczy. — Jesteś chora i wiesz, że niedługo umrzesz.

Adela nie odpowiadała, uśmiechając się smutno. Wnuczka nie ukryła drżenia w głosie, tego dziecięcego samolubnego żalu do kogoś, kto ma zamiar go opuścić. Dziewczynie drżała broda.

— Będę na ciebie czekać. — Klepnięcie w ramię zamiast rozwinięcia tematu. — Pamiętaj, mama może być inna, ale zawsze będzie twoją matką, rozumiesz? Pewne rzeczy się nie zmieniają. Ona jest tam z kimś, kto być może jej będzie pomagał, ale ona do końca mu nie ufa. Weź to pod uwagę. I chyba… chyba go kocha.

Pierwszy raz udało się Amelce nie pokazać po sobie zdumienia, ograniczyła się jedynie do podniesienia jednej brwi, dokładnie w taki sposób, jak zwykle robiła to Adela.

Kobieta odsunęła się, robiąc miejsce dla Diega. Wilkołak przytulił dziewczynę mocno, nie pozwalając nic powiedzieć.

— Pamiętasz wszystko, prawda? Mam nadzieję, że czas, jaki ci poświęciłem, nie był stracony. Nigdy nie ignoruj przeciwnika. Nawet najsłabszego.

Kiwnęła głową wtuloną w jego kurtkę. A potem nagle zaczęła się spieszyć. Wsiadła do samochodu Adeli. Na siedzeniu pasażera leżał krótki miecz, którym ostatnio się posługiwała, ninjatō. Broń, której może się pozbyć bez żalu, jeśli sytuacja będzie tego wymagać. Kiedy żegnała się z babcią, Diego podłączył jej iPoda do odtwarzacza. Może wcześniej zirytowałaby się na niego, uważając, że jego zwyczaj przekazywania jej wiadomości przez odpowiednio wybrane kawałki jest strasznie infantylny i pretensjonalny, ale dziś odebrała ten gest całkiem inaczej. Jeśli chciał ją tak wesprzeć, nie mogąc z nią jechać — doceniała to. Niech sobie będzie pretensjonalny, jowialny i wkurzający. Był jej.

Jechała szybko, czując, że każda minuta drogi będzie się ciągnąć w nieskończoność. Nie zauważyła, kiedy minęła granicę wyznaczoną małą kapliczką. Dopiero uczucie chłodu i mrowienie na całym ciele uświadomiło jej, że właśnie po raz pierwszy opuściła Wolfenstein, wjeżdżając w całkiem inny świat niż ten, jaki zostawiła za sobą parę tygodni temu.

Pozornie nic się nie stało. Zimowy wieczór nadal był mroźny i skrzący się od śniegu. Nad ciemną wsią, białymi drogami i dziwnie drżącymi drzewami w lesie rozległ się jednak cichy brzęk. Zimny wiatr nagle wtargnął w granice Wolfensteinu, jakby wreszcie przeniknął przez niewidzialną osłonę. Osłabiona brakiem artefaktu Moc Źródła prawie słyszalnie jęknęła pod naporem sił, które ją otaczały. Adela wsiadła na motor, trzymając się Diega. Czegoś brakowało w powietrzu. Ruszyli w stronę domu.

Stare wraki samochodów, stojące wzdłuż drogi i te przytulone zmiażdżoną karoserią do przydrożnych drzew, wydawały się całkiem realne. Podobnie jak siedzący przy nich ludzie w poszarpanych, pokrwawionych ubraniach. Przejeżdżała przez próbujące ją zatrzymać widma, stojące na jezdni. Włączyła muzykę i wybijając rytm na kierownicy, tak jak zawsze robiła to matka, skupiła się na drodze oraz zgadywaniu, które z wyprzedzanych aut jest prawdziwe. Sięgnęła po iPoda i włączyła nowy folder z wczorajszą datą zamiast nazwy. Pierwszy utwór — „Eat you Alive” grupy Limp Bizkit.

— Cóż za dosłowność wyznania, Diego — mruknęła pod nosem z zadowoleniem.

Przejrzała się we wstecznym lusterku. Jej oczy wydawały się błyszczeć, małe iskierki Mocy wyglądały jak mieniący się w tęczówkach brokat. Początkowy spokój, który ogarnął ją przy pierwszym kontakcie z naszyjnikiem, to uczucie potęgi i Mocy, zaczęło zmieniać się w pełne napięcia oczekiwanie. W niecierpliwość.

„Po co być bogiem, jeśli nieustannie czuje się tę irytującą zależność od kogoś innego, nawet jeśli ten ktoś też jest bogiem? Jeśli ciągle trafia się na jakieś ograniczenia, bariery?”.

Weles jechał krętą drogą pod górę. Ludzkie ciało, którego używał od kilkunastu lat, nawet wzmocnione demonem mieszkającym w środku, nie było zbyt silne. Dlatego podjechał jak najbliżej Kopca. O tej porze powinno tu być pusto, ale we mgle otaczającej Wzgórze Lasoty majaczyły ciemne sylwetki.

Folklor Podgórza. Zawsze znajdziesz kogoś w najbardziej pozornie opuszczonym miejscu. Wysiadł z samochodu i założył elegancki czarny kapelusz. Było przeraźliwie zimno. Po chwili jednak stwierdził, że gęsta mgła była dziwnie ciepła, jakby gdzieś w jej środku stał wielki kocioł gotującej się wody. Wilgoć osiadająca na jego twarzy mieszała się z kropelkami potu.

Rozpiął płaszcz i poluźnił szalik pod szyją. Powoli, bez nadmiernego wysiłku wspinał się na szczyt Kopca, poruszając się w gęstych, mlecznych oparach. Na mokrej trawie, pod wielkim dębem na szczycie, czekał na niego wampir. Ziemia wokół drzewa parowała, zamieniając się w grząskie błoto. Każda gałąź gęstej korony poruszała się w innym kierunku, jakby niewyczuwalne podmuchy wiatru tańczyły, ślizgając się po wielkich zielonych liściach. Weles nie przywitał się. Regulując oddech, patrzył na leżące w dole miasto, pogrążony w myślach.

Po co pamiętać o tym, że jest się bogiem, jeśli możesz tylko tyle, co zwykły demon? Utrzymujesz się przy władzy tylko dzięki własnym staraniom i wsparciu innych, równie słabych, przebrzmiałych bogów. Pułapka, w którą sam wpadł. Gdyby cała ta hołota wiedziała, że Triumwirat ledwo daje sobie radę, roznieśliby ich w proch. I co wtedy stałoby się z Nawią?

Zapanowałby chaos. Anarchia jest najgorsza, szczególnie tutaj.

Każdy ciągnąłby w swoją stronę, latając w kółko i piszcząc z uciechy. Już teraz stare rody, okupując Źródła, w tym swoim bufonowatym przeświadczeniu, że Źródła właśnie po to są, stają się coraz bardziej bezczelne. Najłatwiej jest stanąć w opozycji do władzy, naigrawać się z niej do woli, rechotać z zadowoleniem zza granicy Źródła. Wystarczyło tylko jedno nieszczęście, by nagle zwrócić się do władzy z oburzeniem, że ich nie chroni. „Gdzie Kosiarze, gdy sekta się panoszy? Co robi władza w naszej obronie?!”. Weles zazgrzytał zębami. Szacunku trochę, hołoto! Gdyby nie on, Weles, już dawno jęczelibyście jako niewolnicy wampirów albo wilkołaków! Tylko temu, że on jeden poświęca się dla Nawii, zawdzięczacie jeszcze swoją egzystencję. Rod miał rację — ten istnieje, kto walczy o wyznawców; ten zwycięży, kto dostosuje się do teraźniejszości.

Albo… ten, kto wie, jak ma działać. Kto powstrzyma chwilowy kryzys, wykorzystując go do własnych celów.

Odwrócił się wreszcie do Lemminkäinena, a ten bez słowa wskazał ręką ciemny kształt leżący między wystającymi korzeniami drzewa. Pokrwawione drobne ciało, przez które co chwilę przebiegały skurcze, wywołujące cichy jęk. Czarownica musiała leżeć tutaj już dłuższy czas, bezwiednie drapiąc palcami mokrą ziemię wokół siebie, rozkopując ją obcasami ciężkich butów. Kępy wyrwanej trawy i parujące grudy ziemi leżały wokół zagłębienia, które sama pod sobą wyryła.

„Proszę, oto jedna z przedstawicielek owych pewnych siebie, ograniczonych czarownic” — pomyślał z satysfakcją Weles. Czuł osobistą obrazę, patrząc na kogoś, kto uważał się za wystarczająco mocnego, by nie darzyć go odpowiednim szacunkiem.

— Chcę, żeby mnie słyszała — powiedział do wampira ze złośliwym uśmiechem.

Lemminkäinen drgnął, rzucając mu pytające spojrzenie.

— Ma w sobie mój jad. Jedyny sposób, by przywrócić jej choć część świadomości, to…

Weles machnął ręką ze zniecierpliwieniem.

— Wiem, idioto! Zrób to!

Wampir powoli odwrócił się do czarownicy i przyklęknął, pochylając się nad nią. Szybko wbił kły w wewnętrzną stronę swojego przedramienia. Pojedyncze, leniwe krople krwi rozsmarował po spękanych, obrzmiałych ustach czarownicy. Nie zareagowała. Ścisnął jej policzki jedną ręką, przykładając krwawiącą rękę do jej ust.

— Słyszałem, że znowu straciłeś paru swoich. — Weles założył ręce do tyłu i rozejrzał się wokół. — Zapewniałeś, że twoich żołnierzy nie tak łatwo załatwić. No cóż, możesz uznać, że odpadły śmieci, zostali ci najlepsi. Bo chyba ktoś ci jeszcze został, co?

— Czekają na znak. — Lemminkäinen wstał, obserwując czarownicę. — Za parę sekund będzie przytomna. Przynajmniej przez jakiś czas.

Krew zaczynała działać. Ciało kobiety nagle znieruchomiało, by zaraz skulić się gwałtownie. Z popękanych ust wydobył się głośniejszy jęk. Ręce objęły ramiona w obronnym geście.

— O, widzę, że już możemy porozmawiać — prawie przyjaźnie zagaił Weles, kucając przy czarownicy. — Martyna Hohenstauf, jak sądzę? Znamy się świetnie, nieprawdaż?

Chociaż do tej pory nie było nam dane spotkać się osobiście. Z prawdziwym żalem muszę tutaj zaznaczyć, że nie z mojej winy.

Nie wiedzieć czemu unikała pani wszelkiego kontaktu. A czego tu się bać?

Poklepał ją po nagim ramieniu. Podkoszulek, który miała na sobie, był już raczej poszarpanym wspomnieniem. Cofnął rękę i z obrzydzeniem wytarł ją w spodnie.

— Czy ja gryzę? — Przesadnym gestem zasłonił usta dłonią. — Ups, to podobno akurat lubisz… — Zachichotał. — A może jestem niemiły?

Czarownica usiłowała otworzyć oczy, ale nie mogła nad nimi zapanować. W cienkich szparach między powiekami pokazały się tylko białka.

— Właściwie nie powinienem nawet zniżać się do tego, by dostrzec twoje istnienie, suko. Jednak pewne okoliczności zmuszają mnie do wykorzystania cię. Pro publico bono, oczywiście. — Spojrzał na nią uważnie. — Wyglądasz na lekko rozkojarzoną, ale i tak pozwolę sobie naświetlić ci sytuację. Weź pod uwagę, że robiąc to, wyświadczam ci uprzejmość, bo wcale nie muszę z tobą rozmawiać.

Martyna jęknęła głośniej i otworzyła wreszcie oczy. Ogień w żyłach nie zelżał. Powracająca przytomność sprawiała, że nie tylko słyszała słowa Welesa, ale też mocniej, bardziej świadomie odczuwała ból, lokalizując dokładnie miejsca, gdzie trucizna dokonywała spustoszeń w jej ciele, a gdzie krew wampira zmuszała martwe już komórki do życia.

— Och, dobrze, masz mnie! — Demon beztrosko się zaśmiał, widząc jej przytomny wzrok. — I tak bym sobie z tobą porozmawiał. Choćby po to, by z satysfakcją donieść ci, że twój ród i twój dom właśnie przestają istnieć. Ta niezrozumiała, głupia opieka, jaką roztoczył nad wami Perun za podszeptem tego kundla Ossiriensa, już nie obowiązuje. Tak więc, moja droga, mógł-bym teraz w imieniu prawa wezwać cię do odpowiedzialności za wszystkie twoje brzydkie, brzydkie uczynki… — Uśmiechał się jeszcze, grożąc jej palcem, ale zaraz jego twarz zmieniła wyraz, przybierając maskę natchnionego, troskliwego kapłana. — Chcesz mi wyznać swoje grzechy, córko? — Złożył dłonie w teatralnym geście. — Chcesz powiedzieć, ile istnień zamordowałaś? Ilu ludzi, ilu Nawów zlikwidowałaś, kierując się jedynie własną idée fixe, że masz prawo bawić się w sprawiedliwość według własnego widzimisię, hę? Naprawdę myślałaś, że Triumwirat nie jest w stanie cię powstrzymać? Że uciekasz przed sprawiedliwością, tą obowiązującą wszystkich sprawiedliwością? Że jesteś taka sprytna? Nie, moja droga. My pozwalaliśmy ci na tę zabawę. A dokładnie — Perun ci pozwalał. — Nachylił się na nią i szepnął: — Ale ja wiedziałem, że kiedyś zapłacisz za to, że mogłaś myśleć o swoim sprycie z taką megalomanią…

Podniósł głowę, zwracając się do stojącego za nim wampira:

— Znowu odleciała. Zrób coś z tym, przecież nie urwiemy tak obiecująco rozwijającej się rozmowy…

Tym razem oblizała wargi prawie natychmiast. Drgnęła, chcąc się podnieść, a drżące ręce chwyciły ramię wampira, próbując je przytrzymać przy ustach. Weles przyglądał się temu z niegasnącym uśmiechem.

— Co za czasy, co za czasy… Hohenstauf zwykłym krwiopijcą. Gdyby Małgorzata to widziała… — Pokręcił głową z przesadną dezaprobatą. — Na czym skończyliśmy? No, już, już wystarczy… To nie pub, moja droga!

Wampir wyszarpnął rękę. Głowa czarownicy ciężko spadła z powrotem w błoto.

— Twoje mordowanie ludzi akurat jakoś specjalnie mnie nie interesuje. Może tylko irytuje, bo wynika z twojego poczucia bezkarności jako Nawa. Wiem, wiem… Ludzie nie ginęli tak sobie, wkładałaś w to serce i finezję. Doceniam. Powody, które sprowadziły na nich ciebie, też mnie nie interesują. Pedofile? No cóż. W najlepszej rodzinie się zdarza, czyż nie? Jednak twoje wkraczanie na teren kompetencji Kosiarzy… O, moja droga! Tu troszkę się zagalopowałaś. W Źródłach robicie, co chcecie, ale tutaj, gdzie ma panować praworządność i sprawiedliwość, nie ma miejsca na lincze! I samowolę skundlonych dziwek! — Ostatnie słowa już wykrzyczał. Odetchnął głęboko, zaczesując do tyłu przerzedzone włosy. — To tyle, jeśli chodzi o ciebie.

Wiesz co? Możemy uznać, że to słowne napomnienie wystarczy, prawda? Tak więc przejdźmy do meritum. Niedługo przybiegnie tutaj twoja córka, ta, która podobno nadal jest człowiekiem. — Uśmiechnął się krzywo. — Przybiegnie tutaj, żeby przynieść uroczy podarunek. Biżuterię. Konkretnie: perły. Nie szarp się, moja droga, przecież spokojnie rozmawiamy. — Wyciągnął rękę, ale zamiast uderzyć kobietę, cofnął dłoń z obrzydzeniem.

— Lemminkäinen! Twoja podopieczna coś się rozbrykała.

Wampir przycisnął gardło czarownicy, unieruchamiając ją i podduszając ręką zaznaczoną strużkami cieknącej z rany na przegubie krwi. Na sekundę oczy wampira i czarownicy spotkały się, zanim on minimalnie zwolnił uścisk. Prawie niezauważalnie pokręcił głową. Czarownica w odpowiedzi przymknęła oczy.

— Twoja córka przywiezie tu naszyjnik, bo ładnie ją o to poprosiliśmy — kontynuował z zadowoleniem Weles. — Widzisz, moja droga… — Zaczął znowu gawędziarskim tonem, ale przerwał poirytowany. — Trzymaj tę sukę mocniej, pijawko!

Widzisz, moja droga, tak się akurat szczęśliwie złożyło, że zagrożenie dla bezpieczeństwa naszej ukochanej Nawii nadejdzie dzisiejszej nocy z Wolfensteinu. Nie, oczywiście, że ani ty, ani twoja matka nie możecie nam nic zrobić. Chodzi o sam Wolfenstein, samo Źródło. W waszej daleko posuniętej ignorancji, ocierającej się już o głupotę, nie zastanowiliście się nigdy, czym są Źródła. Tłumaczenie sobie, że stworzono je po to, by takie czarownice jak wy mogły sobie tam w spokoju podcierać tyłki, w zupełności wam wystarczało. Źródła Mocy istnieją po to, by z nich czerpać! Niestety, robaki takie jak wy są tylko paskudztwem otaczającym Źródło, jak muchy gówno.

Zdradzę ci pewien sekret, czarownico, choć zaprawdę nie jesteś godna, by to usłyszeć. Otóż, moja droga… Źródła są wrotami do Prawii. Tak, kochana. Każde Źródło jest przejściem między wymiarem bogów a naszym skromnym światem. To dopiero zabawne, co? I imaginuj sobie, moja droga, że właśnie twoje Źródło jest najmocniejsze, największe, by przepuścić tamtędy jednego z naszych, pewnego deus otiosus, któremu znudziło się siedzenie na dupie w wiecznym raju. A dlaczego akurat twoje Źródło idealnie nadaje się do takich podróży? Powiem ci… Bo to wy, dziwki, wsadziłyście w sam środek artefakt wzmacniający Moc przejścia! Same jesteście sobie winne, no, przyznaj sama.

Nikt wam nie kazał otwierać drzwi, tak? Ale w tym egocentrycznym myśleniu, że cały świat stworzony jest dla waszej przyjemności, posunęłyście się o krok za daleko. Bo widzisz, moja droga, my tu nie potrzebujemy jakiegoś bożka, który, rozglądając się kaprawymi oczkami wokół, zapyta, dlaczegóż to jest tak, jak jest. Dlaczego wpuściliśmy tu chrześcijan i pozwoliliśmy im spalić stare świątynie. Ale to już nie twoja sprawa, kochanie — zakończył prawie czule, patrząc na tracącą przytomność Martynę.

Ciemna bryła domu odcinała się od szarobiałego tła nie wyraźnymi, ostrymi krawędziami, ale miękkimi, drgającymi prawie w powietrzu załamaniami. Dopiero teraz, trzymając się pleców wilkołaka i walcząc ze słabością, która w każdej chwili mogła opanować jej ciało, między jednym przymknięciem powiek a drugim, dostrzegła zmiany wokół domu. Budynek stał bez wsparcia otaczających go od lat drzew, które odginały się od niego pod nieprawdopodobnym kątem. Nagle wydał się jej odpychający i obcy.

Diego zatrzymał motor przed samymi schodami. Wyczuwał osłabienie Adeli, choć ona sama starała się miną i rzucaniem suchych, rzeczowych komend nadrobić ten bezwład, który rozlewał się po jej ciele. To zmęczenie latami życia i napięciem ostatnich godzin, nagłym zrywem sił witalnych wywołanym kontaktem z naszyjnikiem, który zmobilizował organizm do działania na najwyższych obrotach, a znikając — zostawiał w sobie wyczerpane, zbyt słabe na takie eksperymenty komórki.

„Poddawanie się działaniu pereł jest dobre dla młodych, silnych organizmów, a nie starych bab” — pomyślała z ironią.

Powoli zsiadła z motoru, zastanawiając się nad kolejnymi krokami. Amelka była już poza granicą, więc nic nie stało na przeszkodzie, by wpuściła tu tych, którzy czekali w ciemności, dobijając się niecierpliwie. Chłopak podał jej ramię, pomagając wejść po schodach. Niecałą godzinę temu prawie wybiegała przez te drzwi, czując, że może jeszcze wiele zdziałać.

Nakręcona adrenaliną, mając przed sobą cel, plan działania, była prawie tą sama Adelą, która latami rządziła Wolfensteinem, nie wahała się przed najbardziej ryzykowną głupotą i żyła według własnych zasad. Jeszcze godzinę temu. Wcale nie była pewna, czy jej plan się powiedzie, czy prawidłowo oceniła sytuację.

Cała pewność i przekonanie, jak świetnie się to wszystko skończy, znikły. Miała je w sobie, naprawdę miała — jeszcze kiedy rozmawiała z wnuczką. Te stanowcze, wypowiadane sarkastycznym tonem słowa, wchłonięte przez dziewczynę z taką ufnością, zabrały samej Adeli pewność siebie, zostawiając zwątpienie i rodzące się przerażenie. A jeśli się pomyliła, jeśli wystawiła dziecko na niebezpieczeństwo?

— Adelo, jesteś pewna, że wszystko się uda? — zapytał Diego, kiedy weszli do kuchni.

Zmrużyli oczy, nagle oślepieni światłem lampy. Z legowiska Edny dochodził już jeden ciągnący się skowyt. Adela powoli podeszła do suki i uklękła przy niej. Oparty o stół chłopak czekał na jej odpowiedź, jakby sam fakt, że jeszcze raz obieca mu coś, czego przecież nie może być pewna, mógł sprawić, że właśnie tak będzie. Uśmiechnęła się do niego ciepło, tak jak wtedy, gdy odganiała jego senne koszmary; gdy tuliła go, mówiąc, że nie znajdą go ci, którzy zabili jego rodziców. By poczuł miłość, którą dawała mu przez całe lata, kiedy pozwalała, by wszędzie z nią chodził, trzymając się jej nogi, a potem ręki, bo bał się stracić ją z oczu. Z tej miłości rodziło się zawsze absolutne zaufanie, jakim ją darzył. I teraz, jak wtedy, gdy był dzieckiem, potrzebował tej ufności, którą tylko ona mogła mu dać.

— Tak, Diego. Jestem pewna. Wszystko dobrze się skończy. — Nigdy tak pięknie nie skłamała.

Nie mogła już ignorować uporczywej, niecierpliwej Obecności dobijającej się do Źródła. Zacisnęła oczy, chcąc wpuścić nieproszonych gości, równocześnie mając dokładną kontrolę nad tym, kto wchodzi. Mniej świadomie zacisnęła zęby, a dłonie zmiażdżyły prawie wiklinowy brzeg psiego kosza.

— Mamy gości, Diego. Powiedziałabym nawet — bardzo zaskakujących gości.

— Mieli wejść Kosiarze i Weles. To jest takie zaskakujące?

— Nie, kochanie. Zaskakujące jest to, że Emanuel Ossiriens po raz pierwszy prosi o pozwolenie na wejście do Wolfensteinu.

Przywykła do świata, który do tej pory był jej nieznany.

Początkowo nagłe wzbogacenie widoczności drażniło, jakby miała na nosie zbyt mocne okulary, dzięki którym postrzega dużo więcej, wyraźniej i dokładniej, ale które ma się ochotę ściągnąć, by dać odpocząć oczom i zmysłom. Teraz zrozumiała, jakim błogosławieństwem było przebywanie w bezpiecznym Źródle, gdzie wszystko kontrolowała Adela, która troszczyła się o spokój wnuczki.

Przed Wrocławiem zaczął ściągać się z nią jakiś facet w sportowym audi. Zjechała na prawy pas, dając mu wolny przejazd, ale on zrównał się z nią na lewym, nie mając zamiaru przyspieszyć. W ciemnym wnętrzu samochodu zobaczyła zgarbioną nad kierownicą sylwetkę. Dwa świecące punkty zamiast oczu, skierowane w jej stronę z wyzwaniem, przypomniały jej kuzyna. Ale to nie jego Obecność wyczuwała obok. Z rozbawieniem poruszyła więc tylko palcami, od najmniejszego do wskazującego, jednym po drugim stukając w kierownicę. Wilkołak wyszczerzył zęby, w których odbiło się fioletowe światło jego tablicy rozdzielczej, kiedy jego samochód sam z siebie gwałtownie przyhamował. Kierowca stracił

panowanie nad kierownicą i został daleko w tyle za autem dziewczyny. Amelia płynnie zjechała na lewy pas.

Kraków nie był już jej miastem. Był całkiem innym miejscem niż to, w którym się wychowywała. Bez względu na to, że wjeżdżała do niego późnym wieczorem, zauważała zbyt wiele cieni na jasno oświetlonych chodnikach, za dużo mgły otulającej niektóre domy.

Zatrzymała się na światłach. Padał deszcz, który mimo niskiej temperatury nie mógł się zdecydować, by przejść w kolejne wcielenie, zamieniając się w śnieg. Z przyzwyczajenia włączyła wycieraczki, chociaż nie potrzebowała ich, by widzieć przez rozmazaną szybę. Przechodzący po pasach chłopak odwrócił się do niej, ukazując wykrzywioną, demoniczną twarz z dwiema czarnymi otchłaniami zamiast oczu. Poprawił wiszący na ramieniu brezentowy pokrowiec na gitarę, ale w tym trwającym ułamek sekundy geście dostrzegła ostrzeżenie. Nie miał tam gitary, a gest oznaczał gotowość do obrony. Bał się jej.

Obok samochodu zatrzymał się tramwaj, z cichym piskiem otwierając drzwi. Wysiadła tylko jedna kobieta, zgarbiona, w byle jakim płaszczu. Wielkie sińce pod oczami i zmęczona, przybierająca już szary kolor twarz zdradzały wiele nieprzespanych nocy, a wykrzywione zaciśnięte usta powstrzymywały tłumioną wściekłość. Szybkimi nerwowymi krokami pokonała schodki, prawie biegiem dostała się na pasy, chcąc zdążyć jeszcze przebiec na zielonym świetle. Na jej plecach jak wielki garb kiwała się ciemna Zmora, trzymająca się głowy kobiety zaciśniętymi kurczowo długimi szponami.

Skulony kształt, przypominający bardziej małpę niż człowieka, odwrócił głowę w kierunku schowanej w samochodzie dziewczyny, sycząc ostrzegawczo. Amelia uśmiechnęła się w odpowiedzi i pomachała jej.

„Nie moja bajka — pomyślała z satysfakcją. — Przynajmniej na razie” — dodała w myślach i odkryła, że właśnie stąd wzięło się to zadowolenie.

Kraków nie był jej, bo należał do tamtej Amelki.

Dziewczyny, której już nie ma. Miasto, w którym się znalazła, było obce. Ale jakże zachęcające, by bliżej mu się przyjrzeć.

Pukanie do drzwi kuchni wdarło się zbyt gwałtownie i niespodziewanie w ciszę przerywaną tylko miarowym tykaniem zegara, by obydwoje mogli udawać, że ich nie zaskoczyło. Tym bardziej że nie poprzedzały go ani Obecność, ani szelest na korytarzu. A pukanie, zwykłe kulturalne pytanie o pozwolenie na wejście, wykonano w otwarte na oścież drzwi. Nagle powietrze w kuchni stało się ciężką, iskrzącą od Mocy zawiesiną. Najpierw wszedł Perun, roztaczając wokół siebie tę mieszankę strachu i uwielbienia, którą można wyczuć w towarzystwie zbyt charyzmatycznych osób. Do kuchni Wolfensteinu wszedł bóg. Cóż z tego, że lekko zdeklasowany, cóż z tego, że obleczony w zwykłe ludzkie ciało czterdziestolatka o obliczu zaznaczonym głębokimi bruzdami?

Podziurawione jeansy i wypłowiała koszula okrywały boga, który mógł w tym momencie wszystko. Mógł być wybawieniem albo zagładą, ale na pewno nie gościem liczącym na filiżankę herbaty. W ślad za nim wszedł Emanuel, otoczony tylko zbyt intensywną wonią wody kolońskiej. Obydwaj mężczyźni zatrzymali się przy stole, patrząc wyczekująco na Adelę, klęczącą nadal przy skowyczącej suce. Czarownica z napięciem wpatrywała się w intruzów, czekając na ich gest lub słowo.

Diego gwałtownie rzucił się do wuja, czując, jak jego ciało zaczyna się zmieniać, ale jeden gest Peruna zatrzymał go w miejscu.

— Nie teraz, chłopcze.

Emanuel nie ruszył się z miejsca, by podejść do chłopaka, nie zmienił wyrazu twarzy, wpatrując się w kąt kuchni, gdzie znajdowało się posłanie psa.

— Adelo Hohenstauf, odsuń się od niej — powiedział cicho Perun spokojnym głosem.

Suka zacharczała spazmatycznie i znieruchomiała.

Spieniona ślina wylewała się powoli z jej pyska. Adela z zaskoczeniem patrzyła na psa, nie zmieniając pozycji. I nagle wszystko zrozumiała.

— Adelo, odsuń się natychmiast! — krzyknął Emanuel, rzucając się w jej kierunku.

Brzuch suki poruszył się i nadął jeszcze bardziej, choć stan, w jakim był do tej pory, wskazywał, że jeszcze większe wzdęcie rozsadzi napiętą do granic możliwości skórę. Z cichym plaśnięciem, obrzydliwym i miękkim, skóra wzdłuż sutków zaczęła pękać, pokazując wielki, pokryty błoną płód. Brzegi pęknięcia szybko się powiększały, pozwalając obślizgłemu kokonowi wydostać się na zewnątrz. Leżące w kojcu zakrwawione resztki psa wyglądały jak parujące czarno-czerwone gniazdo, w którym spoczywało coraz bardziej rosnące jajo.

— Zaskoczy świat — wyszeptała ze zdziwieniem Adela, siedząc na podłodze, nie spuszczając oczu z kojca. A potem zaczęła się śmiać, spazmatycznie łapiąc powietrze.

Emanuel szarpnął ją za ramiona, próbując odciągnąć od poruszającego się w środku żyłkowanego kokonu. Błona pękła prawie bez dźwięku, wypuszczając na wolność najpierw jedną półludzką głowę na bardzo długiej, wijącej się szyi, a potem następne dwie. Wszystkie z jeszcze ślepymi oczami, ale za to z w pełni uzębionymi paszczami. Emanuel w ostatniej chwili wyciągnął histerycznie śmiejącą się Adelę z zasięgu kłapiących wkoło szczęk i przewrócił się razem z nią na plecy. Obydwoje podpełzli do nóg Peruna. Trójgłowy potwór wydostał się z kokonu i zaczął szybko rosnąć. Jedna z głów zachwiała się niepewnie na zbyt giętkiej jeszcze szyi i opadła w dół, uderzając w resztki wnętrzności Edny. Wyciągnąwszy długi, rozwidlony na końcu jęzor, badała przez chwilę zakrwawione mięso, zanim zaczęła je zachłannie pożerać. Powiększający się z sekundy na sekundę korpus potwora pokrywał się ciemną, mieniącą się w świetle łuską, ale łapy obrośnięte były aksamitną czarną sierścią, przypominającą skórę Edny. Perun stał spokojnie z założonymi na piersi rękoma.

— Trygław, cholera, ależ ty jesteś uparty.

Wszystkie trzy głowy podniosły się w kierunku boga. Przez chwilę chwiały się bezradnie, by nagle zdecydowanie wyprężyć swoje szyje. Delikatne, miękkie kości z każdą sekundą twardniały.

— Perun, ty ssskurwysynu… — rozległ się syk, wydobywający się równocześnie z trzech gardzieli.

— Nie mam matki, sukinsynu. — Głos Peruna był prawie rozbawiony. — Czepiasz się coraz bardziej żałosnych sposobów. Naprawdę mógłbyś już dać sobie spokój? Nie ma powrotu.

— Zdrajca… Sssprzedajny dupek — wysyczał stwór trzema paszczami i równocześnie rozpostarł cienkie, poprzecinane widocznymi żyłkami błoniaste skrzydła.

Nieustannie się powiększał, jego cielsko zajmowało już większą część kuchni. Poprzewracane meble, miażdżone ciężkimi łapami, zamieniały się w stertę drewnianych szczap, pomiędzy którymi leżały skorupy potłuczonych naczyń.

Perun wyciągnął przed siebie ręce.

— Pogadałbym jeszcze, przecież spotykamy się tak rzadko. Zapytałbym, co u mojej żony, ale wiesz co? Gówno mnie to obchodzi.

Błyskawice, wystrzelone z dłoni Peruna, uderzyły w każdą z głów. Trygław stracił równowagę, kiedy pchnięte ciosem łby odchyliły się w tył, i przysiadł na tylnych łapach, opierając się o ścianę. Następny atak skierowany był w korpus, wyrywając w nim dziury z poszarpanymi brzegami. Rozchodzący się po pomieszczeniu swąd palonego mięsa stawał się coraz mocniejszy. Jedna z głów, z kapiącym krwią oczodołem, podniosła się i szczerząc zęby, rzuciła się w kierunku Peruna, ale osłabiony korpus siedział nadal unieruchomiony. Głowa zatrzymała się na wyprężonej do ostateczności szyi w zbyt dużej odległości od mężczyzny, by dosięgnąć go zębami. Jak pies, który za każdym razem rzuca się do ataku, zapominając, jak krótki jest jego łańcuch. Kolejne pioruny, padając jeden po drugim, zmieniały cielsko w krwawy strzęp. Nie zawsze trafiały do celu, uderzając to w ścianę, to w szczątki mebli i drewnianą podłogę. Pojedyncze płomienie paliły coraz mocniej, pochłaniając wszystko, co napotkały na swej drodze. Ryk stwora zamienił się w jednostajny charkot, by po chwili zniknąć całkowicie w syku ognia, trawiącym świeże mięso.

Adela, oparta o Emanuela, leżała przy wyjściu, patrząc obojętnie na palącą się kuchnię. Z korytarza dobiegały szybkie, lekkie kroki. Antośka stanęła w drzwiach, przytrzymując się futryny. Zawarczała na widok stojącego do niej tyłem Peruna, a potem szybko się rozejrzała, przez ułamek sekundy zatrzymując wzrok na Adeli. Syknęła przez zęby z wściekłością, kiedy dostrzegła w kłębiącym się coraz mocniej dymie przerażonego Diega. Nadal nie mógł się poruszyć, sparaliżowany rozkazem Peruna. Tylko jego zatrwożone oczy drżały w panicznym tańcu, zdradzając, jak bardzo każdym mięśniem ciała stara się rzucić do ucieczki. Staruszka jednym skokiem znalazła się przy nim, zarzuciła go sobie na plecy i wybiegła z kuchni. Jej wykrzywiona wściekłością twarz nie była już pobrużdżonym, sympatycznym obliczem z jasnymi ciepłymi oczami.

Odsłaniające ostre zęby wywinięte wargi, czarne oczy bez białek i lśniąca czarna skóra przypominały bardziej goryla niż oblicze nieszkodliwej, zrzędliwej starszej pani.

Adela przymknęła oczy z ulgą. Nie czuła, kiedy Emanuel brał ją na ręce. Nie słyszała jednostajnej melodii nuconej przez stojącego nieruchomo Peruna ani też nie poczuła chłodu, gdy Ossiriens położył ją w śniegu przed domem.

Dom, w którym od paru miesięcy mieszkała z matką, nie wyglądał znajomo. Może gdyby tak często nie zmieniały miejsc, tylko od zawsze żyły w jednym, teraz odczuwałaby coś ciepłego.

Zaraz wejdzie do mieszkania, które nazywała przecież domem, zobaczy znajome sprzęty, własny pokój, prawie oswojone cienie w każdym kącie. Będzie wiedziała, skąd wzięła się rysa na szafce w kuchni, kiedy powiesiły obrazy w salonie i jak długo wybierały kształt wiszącego w łazience lustra. Znała to mieszkanie, ale nie czuła żadnej radości ani wzruszenia.

Otworzyła drzwi swoim kluczem, uchyliła je, ale zaskoczona zatrzymała się na progu. To nie to samo mieszkanie, urządzane z obsesyjną dbałością o szczegóły przez matkę, sprzątane bezsensownie siedem razy w tygodniu. Poczuła obcy zapach, który nigdy nie kojarzył jej się z miejscem mogącym być domem Martyny. Gnijące w koszu śmieci. Niewietrzona, zapocona pościel. Wylany na dywan alkohol. Przesiąknięte dymem papierosowym firany i meble. A wszystkie te nuty tworzyły ciężki, mdlący zapach unoszący się w zakurzonym powietrzu.

Dziewczyna rozglądała się z niedowierzaniem, zamykając za sobą drzwi. Na podłodze w przedpokoju leżał zwinięty płaszcz matki, rzucony najwyraźniej z niemożliwą u Martyny obojętnością. Salon wyglądał prawie normalnie, nie licząc kilku brakujących mebli i grubej warstwy kurzu. Na blatach kuchennych stały puste butelki i brudne szklanki, które najwyraźniej służyły też za popielniczki. To one sprawiały wrażenie, że to miejsce wyglądało bardziej na pokój w akademiku po ciężkiej kilkudniowej imprezie niż na kuchnię maniakalnej pedantki. Amelka zaśmiała się głośno.

— Jak kobieta po rozwodzie, nadrabiająca stracony czas, tak?

A potem nagle osunęła się, opierając się o lodówkę, i usiadła na poplamionej podłodze. Ukryła twarz w dłoniach, po czym rozpłakała się tak głośno i rozdzierająco, jak nie pozwoliła sobie od bardzo dawna. Zdała sobie sprawę, jak bardzo nie chciała zmian w życiu i jak cholernie była przerażona.

Gorączkowo przesuwała palcami po przylegającym do szyi sznurze pereł. Z chęcią zerwałaby go teraz i zapomniała o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatniego miesiąca, równocześnie bojąc się, co się stanie, gdy kiedyś będzie musiała je ściągnąć, pozbawiając się dodatkowego ładunku Mocy, jubilerskiego dopalacza.

Na Kopcu powinna zjawić się o północy. Tak powiedziała Adela, spokojnie tłumacząc, co powinna zrobić.

„Północ — pomyślała z przekąsem. — Oczywiście!”.

Miała jeszcze dość czasu, by przygotować się na egzamin z dorosłości. Zacisnęła palce na naszyjniku, szukając siły na najbliższe godziny, przekonania samej siebie, że sobie poradzi.

Miarowe suche trzaski, z jakimi przesuwał się sekundnik elektrycznego zegara wiszącego na ścianie, wydawały się ogłuszającą kanonadą w ciszy mieszkania. Wstała powoli, opierając się plecami o lodówkę, pokonując tę samą drogę, w tym samym tempie, kiedy osuwała się tutaj minutę, a może godzinę temu. Odwróciła się i prawie pobiegła do pokoju matki.

Jak wtedy, gdy gnana koszmarami wpadała nocą do jej łóżka.

„Mamo, znowu mi się śniło… Boję się, mamusiu”. Chowała się pod kołdrą, przytulając się do Martyny, która mówiła wtedy: „Kładź się tutaj, dzieciaku. Przytulamy, przytulamy. Nie ma Amelki, nie ma, idź sobie, zły potworze, idź sobie, zły śnie, mama chowa Amelkę, chowa, nie odda nikomu”. „Już?”. „Już sobie poszedł. A teraz przytulamy się i śpimy. Muszę wstać za dwie godziny. Od jutra nie oglądasz tych głupich bajek z kościotrupem”.


Porozrzucana pościel na łóżku nie była zwykłym widokiem w tej sypialni. Ani leżące w nieładzie ciuchy. W otwartej na oścież szafie nadal spoczywały jednak poukładane odcieniami bluzki, a żakiety oraz płaszcze matki wisiały równo na drewnianych wieszakach. Ulubiony papirus Martyny, rosnący w wielkiej misie obok okna, zmienił się w odpoczywające na podłodze suche siano. Niewyłączony komputer szumiał po swojemu, zdradzając, że za ciemnym ekranem wygaszacza może znajdować się to, czym ostatnio zajmowała się tutaj matka. Nie teraz, za chwilę to sprawdzi, najpierw…

Dziewczyna rozejrzała się po pokoju, szukając jakiegoś punktu zaczepienia. Wreszcie sięgnęła po szal, przewieszony przez skrzydło drzwi szafy. Przyciskając materiał do twarzy, usiadła na łóżku i zamknęła oczy. Nawet po praniu na ciuchach Martyny utrzymywała się delikatna woń jej perfum, ale na tym szalu była mocna, intensywna, jakby matka używała go niedawno.

„Mamo, pomóż. Proszę cię, zrób coś. Zabierz to ode mnie.

Zrób to za mnie” — powtarzała w myślach.

Wciągnęła zapach, próbując przywołać wspomnienie jej twarzy. I wtedy właśnie coś zaskoczyło, coś się zmieniło. Mama jej nie pomoże, bo ona sama oczekiwała na pomoc Amelki. To ona umierała gdzieś, czekając na cud — na to, że córka okaże się dorosła i wystarczająco silna, by poradzić sobie z czymś takim, jak negocjacje z demonem. Czekała pewnie, zastanawiając się, czy mała nie stchórzy i nie zostawi jej. A najgorsze w tym wszystkim było to, że gdyby Amelka naprawdę nie dała rady, nie wytrzymała presji i uciekła, nie stawiając się na Kopcu — nie usłyszałaby złego słowa ani od Adeli, ani od Martyny.

Oczywiście, jeśli jakimś cudem mama jednak by przeżyła.

Obraz, który do tej pory Amelia usilnie odsuwała od siebie, stanął jej nagle przed oczami — tym razem przywołany świadomie. Pobita, zakrwawiona twarz matki. Jej wijące się w bólu ciało i oszalałe ze strachu oczy. Mama, dla której w takim stanie największym zmartwieniem było to, czy Amelka bała się przyjść ją uratować, a ona nie mogła teraz pocieszyć córki i zabrać z jej barków tego ciężaru. Znała Martynę, znała ją wystarczająco dobrze, ale do tej pory łatwiej było skupiać się na tym, jak matka potrafi być upierdliwa. Ale wiedziała od zawsze, że tak właśnie jest. Martyna pewnie modliła się, żeby Amelka nie odważyła się przyjść na Kopiec i nie ryzykowała. To była ta lina, której jeden koniec trzymała Martyna, a drugi ona — ale to Martyna będzie ją trzymać kurczowo do końca. Tak jak Adela trzymała swoją linę, choć jej córka wielokrotnie puszczała należącą do niej końcówkę.

Wstała i znowu podeszła do szafy. Sięgnęła po jedne z ulubionych spodni matki, które maniakalnie kupowała, a tak rzadko zakładała przy córce. Teraz już wiedziała dlaczego.

Babcia powiedziała jej, czym dokładnie zajmowała się matka, kiedy znikała wieczorami. Skórzane wąskie spodnie ze wzmocnieniami na kolanach, sięgające połowy łydki, tak by wygodnie chowały się w cholewkach wysokich butów. Spodnie, na których nie widać zacieków z ciemnej cieczy. Amelia zdjęła jeansy i powoli włożyła spodnie matki, patrząc w przykręcone do wewnętrznej strony drzwi szafy lustro. Ściągnęła przez głowę czerwoną bluzę z kapturem i zamieniła ją na jeden z czarnych podkoszulków na ramiączkach, leżących równo na półce. W jej oczach z coraz większą częstotliwością błyskały małe iskierki.

Usiadła na łóżku, by porządnie zasznurować buty, te wysokie, na grubej żłobionej podeszwie — takie same jak te matki. Wiążąc drugi, spojrzała na szemrzący cicho komputer.

Tak, teraz była już gotowa. Kiedy sięgała po myszkę, gdzieś w ostatniej chwili usłyszała słowa Martyny o prywatności pewnych rzeczy: szczoteczki do zębów i poczty. A potem ekran zrzucił z siebie czerń wygaszacza i pokazał, co ma pod spodem. Mejl od Andrzeja:

Dzisiaj koszmar był tak wyraźny, że obudziłem się z krzykiem i nie mogę zasnąć. Jasnoniebieskie oczy, zimne i nieludzkie, wpatrują się we mnie. Nie czuję z jego strony nienawiści, zagrożenia, tylko taką straszną obojętność. Taką, która sprawia, że masz chęć podciąć sobie żyły, myśląc, jak bardzo jesteś nikim. I bardzo chcę, żeby te oczy choć trochę mnie polubiły. Zrobiłbym wszystko, by właściciel tych oczu wykonał

jakikolwiek gest albo pomyślał o mnie coś pozytywnego. Ale on tylko każe mi zapomnieć, zniknąć, być nikim. I wiem, że te sekundy, które poświęca na ten rozkaz, to i tak zbyt wiele. Nie zasługuję na więcej. A ja patrzę na niego z rozpaczą, bo bardzo chcę jego uwagi. Zrobię dla niego wszystko. Czuję się jak śmieć.

Patrzę na cienkie warkocze zwisające przy jego policzkach i nie mogę oderwać wzroku od jasnych refleksów na splotach. I oddala się ode mnie, coraz bardziej i bardziej. Dopiero gdy jest wystarczająco daleko, rozpoznaję tę twarz. I wiesz, co jest najśmieszniejsze? To śnił mi się ten twój znajomy, to mięsko, z którym cię widziałem.

Nieprzyjemny ścisk w żołądku, zimne szpony strachu zaciskające się na płucach. O co chodzi? Dlaczego mama przed wyjściem czytała mejla od Andrzeja? Kiedyś zaniepokoiłby ją fakt, że Martyna zostawiła otwartą wiadomość i włączony komputer, ale, zważywszy na stan mieszkania, rzeczywiście wiele się zmieniło. I o co chodziło z Andrzejem? Ten nagły wyjazd matki, jej reakcja na historię z „Mnichem”… Martyna o czymś wiedziała, ale nie podzieliła się tym z córką. Dlaczego?

Bo nadal uważała ją za słabą gówniarę, którą trzeba przede wszystkim chronić, nie dopuszczając do niej nieprzyjemnych informacji? Bo i tak jest bezużyteczna? I wreszcie — o jakim znajomym Martyny napisał Andrzej?

Zamknęła pocztę i wyłączyła komputer. Spoconymi dłońmi powoli pocierała uda, ściśnięte czarną skórą spodni. Ciało kiwało się w przód i w tył, zgodnie z ruchem dłoni. Mijały sekundy, minuty ciszy, kiedy chęć, by uciec, zapomnieć i rozsypać się na milion kawałków, walczyła z nowym, nieznanym jej dotąd głosem, każącym jej natychmiast się pozbierać: „Natychmiast wstań i ułóż wszystko w jedną spójną całość. Wprowadź nowe dane i zmodyfikuj plan działania. I nie udawaj już, że się boisz i wolałabyś nie być tu i teraz. Tak naprawdę właśnie tego chcesz. Zawsze tego chciałaś. Sprawdzić się. Potrzebujesz tylko małego, malutkiego wsparcia.

Symbolicznego gestu, poprawiającego humor. Już wiesz, co to ma być”. Oczywiście, że wiedziała. Jeszcze raz stanęła przed lustrem, przyglądając się badawczo swojemu odbiciu. Koszulka matki była przykrótka, odsłaniała płaski dziewczęcy brzuch.

Naszyjnik z pereł w zestawieniu ze skórzanymi spodniami i ciężkimi butami wyglądał jak tanie koraliki. Matka zawsze nosiła srebrne łańcuszki z mnóstwem przywieszek.

Poszła do swojego pokoju, nucąc pod nosem i przesuwając dłonią wzdłuż ścian. Powinna zapamiętać tę chwilę, ten moment, kiedy coś się złamało.

Obrastam w siłę, bronię się,

Nie złoszczę się, nie złoszczę się,

Lubię chleb, więc sobie zjem,

I po brzuchu się poklepię.

Szuflada biurka miała w sobie wszystko, co nie było potrzebne do szkoły. Stare szpargały, nieopisane płyty, kartki z numerami telefonów, ale nie wiadomo do kogo, niepiszące długopisy i wyczerpane baterie. Oraz węzły poplątanych, niezakładanych od lat łańcuszków i rzemyków z wisiorkami.

Wysypała zawartość szuflady na podłogę i, rozkładając dłoń nad stertą tych najpotrzebniejszych z niepotrzebnych rzeczy, wyobraziła sobie to, czego szuka. Srebrny łańcuch z dwiema płaskimi blaszkami wysunął się spod pocztówki znad morza i jak przyciągany magnesem przywarł do jej palców.

Nieśmiertelnik, prezent od Martyny z okresu, kiedy Amelka przeżywała okres fascynacji kobietami w typie Lary Croft.

Obróciła w palcach blaszki, przyglądając się wytłoczonemu wzorowi. Właśnie z jego powodu nie była zachwycona podarunkiem. Oczekiwała, że matka każe wybić jej grupę krwi, imię i nazwisko. Zamiast tego na obydwu blaszkach znajdował się znak nieskończoności. Obrócona ósemka. Opuszkiem palca delikatnie potarła delikatnie wypukły grawer, zanim założyła łańcuszek na szyję. Odetchnęła głęboko, z zadowoleniem.

Wracając do pokoju matki, zaczęła się już spieszyć.

Wiedziała, co kryje stara rzeźbiona szafa. Niezrozumiała kiedyś fascynacja matki mieczami zaowocowała ciekawą kolekcją, starannie powieszoną na specjalnych uchwytach przymocowanych do tylnej ścianki mebla, a Amelka po miesiącu znajomości z babcią i Diegiem otwierała tę skarbnicę z całkiem nowym podejściem do jej zawartości. Z czułością przesuwała dłoń po błyszczących w świetle lampy klingach. Od najniżej umocowanych, znanych jej już ninjatō, którymi kazał jej się posługiwać Diego, szybko przeszła do dwóch mieczy z podobnymi jelcami w kształcie smoków. Katana i wakizashi, do których mimowolnie uśmiechnęły się jej oczy.

Płaszcz matki pachniał nadal jej perfumami (a może czekoladą z orzechami?). Amelia zmrużyła oczy, stojąc przed lustrem, by zamazać odbicie. Jeszcze nie tak. Przygładziła włosy, zbyt mocno odstające na boki, a potem zaczesała je palcami tak, by zasłaniały twarz. Odbicie w lustrze tylko przez ułamek sekundy wyglądało na tyle znajomo, by mogła oszukać samą siebie. Mogła wyglądać jak mama. Złudzenie dało ten mały ładunek pocieszenia, którego pragnęła.

— Co w niej jest, czego nie mam ja? / Pełnia człowieczeństwa wiele kosztuje mnie…” — zanuciła.

Nie tak. Coś łamało się dalej, pękało, uwalniając ukryte wcześniej odczucia. Nie musiała wchodzić w nową rolę w cieniu matki. Potrzebowała jej wsparcia, ale jakaś część własnego ego dopominała się o zmianę dawno przypisanych ról. Cień Martyny nie musiał wisieć tak wyraźnie nad każdą decyzją, mając gwarantować powodzenie. Mógł stać z boku, by dodawać pewności siebie, albo… siedzieć w loży, by być widzem, kiedy Amelka sama zagra główną rolę. Potrzebowała matki na widowni, bo wiedziała, że w jej oczach znajdzie zawsze aprobatę, jeśli nie ślepe uwielbienie. Ale na scenę musiała i chciała wyjść sama.

Wróciła do sypialni, zdjęła płaszcz, założyła swoją czerwoną bluzę i naciągnęła kaptur na głowę. Już prawie w biegu włożyła czarną skórę z powrotem i chwyciła leżące na łóżku miecze. Przechodząc przez salon, wyciągnęła kaptur bluzy na kołnierz, prawie widząc przed sobą skrzywioną twarz matki, dla której takie połączenie stylów ocierało się o profanację. Mały ruch dłoni i drzwi prowadzące na taras otworzyły się przed nią na oścież, wpuszczając zimny wiatr i deszcz. Stanęła przy barierce i popatrzyła w górę. Krople tworzyły długie szare smugi, zaznaczając przebytą drogę. Pewność siebie i rozpierająca ją od środka Moc powracały spokojnie, dając jej czas na świadomą zmianę tej płaczącej Amelii sprzed parudziesięciu minut na nową, gotową na wszystko czarownicę.

Coś małego, drażniącego nie pozwalało jej całkowicie zatracić się w euforii wzbierającej w niej siły. Coś, o czym zapomniała. Odwróciła się w stronę otwartych drzwi, machnęła ręką i szklane skrzydła zatrzasnęły się cicho. Martyna zabiłaby ją za zacieki na parkiecie.

Ale będzie zabawa. Świetna zabawa, jak skok na bungee. Z zaciekawieniem rozejrzała się po dachach stojących najbliżej budynków.

Paraliż powoli mijał. Najpierw poczuł zimno na koniuszkach palców, którymi mógł poruszyć. Mokre od topniejącego śniegu ciuchy, przyklejone do ciała, były kolejnym sygnałem, że wreszcie powraca świadomość własnego ciała.

Diego z jękiem obrócił się na bok i zwymiotował w zaspę, nie podnosząc głowy. Przejście do pozycji na czworakach zajęło mu bolesne kilkadziesiąt sekund, a każda z nich wydawała się wiecznością. Najgorsze było jednak poczucie całkowitej bezradności i wściekłości, rodzące się przy każdym słyszanym słowie. A, niestety, świetnie słyszał wszystko, co działo się wokół niego.

— Nie obiecywałem ci, że chłopak i wiedźma przeżyją.

Powiedziałem, że zastanowię się, jak możemy obejść prawo.

Rację stanu, powiedzmy. Ale teraz… Trygław zamienił się w dymiące truchło, czyli teoretycznie osiągnęliśmy zamierzony cel. Weszliśmy do Źródła, fakt, na uprzejme zaproszenie Adeli.

Pomińmy milczeniem to, że aby zaproszenie zdobyć, Weles musiał posunąć się do szantażu.

Perun założył ręce na piersi, wpatrując się w ogień, obejmujący już cały parter domu. Obydwaj z Emanuelem stali na granicy topniejącego wokół budynku śniegu, przyglądając się, jak płomienie zaczynają przedostawać się z parteru na pierwsze piętro. Wywołany w kuchni pożar spokojnie pożerał każdy kolejny metr domu, lizał przyjaźnie spotykane na drodze przedmioty i drewniane elementy wykończeń, by zaraz po tym pozornie nieśmiałym przywitaniu posiąść je całkowicie.

Podglądający go z zewnątrz byli świadkami, jak subtelnie zaleca się do drzwi wejściowych, mrugając do publiczności przez witrażowe szybki.

— Ostrzegałem cię, Emanuelu, miałeś czas, żeby ostrzec Adelę i zabrać stąd chłopaka.

— Nie. Powiedziałeś tylko, że przejście jest w Wolfensteinie, a zanim wprowadziłeś mnie w szczegóły, zdążyłeś zaplanować całą akcję z Welesem. Powiedziałeś też wyraźnie, że chodzi o Źródło, przejście, a nie o Hohenstaufów i artefakt.

— Artefakt? — Twarz Peruna stężała.

— Nie ma go w Źródle, nie czuję go.

Popatrzyli na siebie w milczeniu.

Setki lat szarpania się z tym pastuchem od wołów, układy i porozumienia, kompromisy i współpraca, wszystko to na krawędzi pragnienia, by go zniszczyć. Ze świadomością, że Weles czuje dokładnie to samo. Ale wzajemna zależność trzymała ich razem, równocześnie każąc sobie słono płacić. I te kolejne próby oszukania się nawzajem.

— Weles nie był chyba tak głupi, by zażądać naszyjnika dla siebie… — mruknął Perun ze znużeniem.

— Naszyjnik zwiększa Moc. Nie tylko Źródła… Jeśli dostanie go w swoje ręce, masz problem.

— Mamy problem, Emanuelu.

— Posłuchaj…

Perun spojrzał na niego oczami wypełnionymi płynnym złotem, jakby białka odbijały blask pożaru. Ale to nie było odbicie ognia.

Diegowi udało się wreszcie usiąść, pomimo wciąż powracających mdłości i bólu mięśni. Schylił głowę między kolanami, czekając, aż poczuje się na tyle lepiej, by móc przynajmniej skoncentrować wzrok na jednym punkcie.

Wprawdzie blokada Peruna zatrzymała przemianę jego ciała, ale zmysły pracowały już jak u wilka. Czuł Adelę z odległości kilku metrów od siebie, słyszał jej równy oddech i wiedział, że jest przytomna. Zaciskając zęby, zaczął się powoli czołgać w jej kierunku. Z ulgą wyczuł nagle obecność Antośki przy czarownicy. Podniósł z trudem głowę, którą do tej pory przesuwał w śniegu. Antośka siedziała, trzymając Adelę za ramiona i mruczała coś gniewnie, przyciskając swoją twarz do jej włosów. Kiwała się rytmicznie w przód i w tył, patrząc na mężczyzn stojących na tle ognia. Ciemna pomarszczona twarz wykrzywiała się z wściekłością, jak poprzednio w kuchni, gdy poczuli śmierć Martyny.

— Antosia… — powiedział cicho. Jeśli staruszka była przy Adeli, to wszystko będzie dobrze. Zaopiekuje się nią, nie pozwoli skrzywdzić, nie zawiedzie jej, tak jak on zawiódł.

Antośka zawarczała, patrząc na czołgającego się chłopaka, i drgnęła, jakby chciała się poderwać.

— Dzieckooo… — zawyła rozdarta między chęcią pomocy Diegowi i niepokojem o Adelę.

— Zostań z nią — powiedział, minimalnie kręcąc głową.

Po raz pierwszy czuł się zdany na własne siły i wcale nie było mu z tym dobrze. Po raz pierwszy nie czuł, że Emanuel zjawił się po to, by wyciągnąć go z tarapatów, bo właśnie on sam był problemem. Jeszcze nie dopuścił do siebie myśli, że wuj zdradził jego i Adelę, jeszcze łudził się, że za chwilę wszystko się wyjaśni. Ale słyszał wciąż to, co wuj mówił mu od dziecka; słowa powtarzane jak mantra, słowa kierunkowskazy, słowa usprawiedliwiające i wyjaśniające każde działanie Emanuela: „Sprawy honoru bywają bardzo kłopotliwe, ale to one są najważniejsze dla Ossiriensa”.

Mężczyźni odwrócili się tyłem do domu. Dwie czarne sylwetki na pomarańczowym tle.

— Jeszcze raz cię proszę. Przez wieki spłacałem swoje długi, nigdy cię nie zawiodłem. Dałem słowo i wywiązywałem się z niego…

— Przyjacielu, wywiązywałeś się z niego, bo nie miałeś wyjścia. Gdybyś nie służył mi tak, jak nakazywał ci ten twój honor, to służyłbyś mi jako niewolnik. To był moja dobra wola, że pozwoliłem ci dać słowo jako rękojmię. Tylko po to, żebyś się lepiej poczuł. To prawda, nasze relacje można porównać do przyjaźni, nawet na upartego możemy je przyjaźnią nazwać, ale czy tak naprawdę pokusiłbyś się o coś takiego? Może to syndrom sztokholmski? Jesteś zależny ode mnie, służysz mi, bo musisz, a to, że taki układ istnieje jako kulturalna, miła współpraca, to tylko kwestia wybrania formy najmniej uciążliwej dla nas obu, czyż nie? Ty robisz dla mnie rzeczy, na które sam nigdy byś się nie odważył, łamiąc wszelkie reguły i zasady. Ja ze swojej strony bywam uprzejmy, żeby nie psuć atmosfery między nami. Ale dzisiaj, niestety, nie ma ani nastroju, ani możliwości, by rozważyć twoją propozycję. Nie mogę zostawić świadków. Nie czuję tego, ale dodam z kurtuazji, żeby nie psuć naszych stosunków: przykro mi.

Wolnym krokiem ruszył w kierunku siedzących na śniegu kobiet i leżącego obok nich chłopaka. Jego przyjacielski uśmiech niezbyt pasował do płynnego złota przelewającego się w oczodołach. Idąc, otrzepywał kawałki sadzy z kraciastej flanelowej koszuli, jakby nagle z zakłopotaniem zdał sobie sprawę, że wykonywanie egzekucji w nieporządnym stroju jest niezbyt uprzejme. Emanuel wyprzedził go i zagrodził mu drogę.

— Daj mi chwilę. Tylko chwilę.

Demon nie odpowiedział, ale wymownie schylił się, by poprawić sznurowadła. Wilkołak odwrócił się i padł na kolana przy Adeli. Patrzyła na niego przytomnie, uśmiechając się lekko.

— Spełniło się, prawda? — Zakaszlała głucho. — Miałam swojego championa, to dopiero dowcip…

— Adelo, wiesz, że…

— Żyłam długo. Wystarczająco. — Popatrzyła mu w oczy.

— Ja wiem, Emanuelu, nic nie mów. Miesiąc dłużej, miesiąc krócej. Ale…

Przerwał jej, przykładając rękę do ust. Pokiwał potakująco głową. Przymknęła oczy z ulgą.

— Honor Ossiriensa, co? — Głos chłopaka drżał z wściekłości. Podnosił się powoli, patrząc na wuja. — Mam w dupie taki honor, który każe ci zdradzać i zgadzać się na śmierć…

— Zamknij się, Diego — powiedziała spokojnie Adela. Z trudem odwróciła się w ramionach Antośki tak, by widzieć chłopaka. Patrzyła na niego z czułością, starając się kolejny raz, już ostatni, zapamiętać każdy szczegół jego twarzy. — Diego, zaopiekujesz się Amelią.

Zacisnął zęby, myśląc, że Adela nie zdaje sobie sprawy z ich sytuacji. Zginą, a Emanuel będzie się spokojnie temu przyglądał, zdradzając ich obydwoje. Przypomniał sobie zdarzenie sprzed lat, kiedy znajome ciepłe dłonie trzymają jego twarz, nie pozwalając, by odwrócił wzrok. Zielone iskrzące oczy nie pozwalają myśleć o niczym innym, tylko o tych iskierkach.

Pękają zapory w jego głowie, które ustawił, by nigdy się nie przyznać do tego, co zrobił. Płacz niemowlaka rozlega się po korytarzach, słychać go nawet tutaj, w kuchni. „Diego, powiedz mi prawdę. Próbowałeś ją zagryźć?”. Małe ciałko leżące w łóżeczku, zaślinione i nieporadne. Czuje jego intensywny zapach zamaskowany jakimiś kosmetykami, które tylko drażnią woń.

„Nee…”. To dziecko jest ważniejsze od niego. Odkąd się zjawiło, Adela ciągle je dotyka albo przytula. Nienawidzi tego widoku, kiedy jego Adela patrzy w ten sposób na tego robala.

„Myślałeś, że kocham ją bardziej od ciebie, głuptasie? Kocham ją tak samo, jak ciebie, ale całkiem inaczej. Inaczej, rozumiesz?

Zawsze jesteś dla mnie moim jedynym, wyjątkowym Diegiem.

A ona pewnie niedługo wyjedzie, razem z matką. Dlatego tak bardzo chcę ją zapamiętać. A ty zostaniesz ze mną. Jeśli ją skrzywdzisz, skrzywdzisz mnie i będę bardzo smutna”. — Przytuliła go mocno. „Szmutna Adela?”. „Tak, bo będzie mnie boleć, że to ty zrobiłeś coś złego”. Ta jej cholerna wiara w niego…

— Oczywiście. Zajmę się nią, nie musisz się martwić — powiedział wolno, patrząc jednak na Emanuela. Błagał go wzrokiem, by nie wyprowadzał czarownicy z błogiej nieświadomości. Wuj jednak milczał.

Głos Peruna zabrzmiał dziwnie spokojnie, wdzierając się w ciszę, która zapadła po słowach chłopaka. Jak epilog w rodzinnym dramacie.

— Spieszymy się, Emanuelu. Już czas.

Popatrzyli na siebie ostatni raz, stary wilkołak i stara czarownica. Rozumieli się bez słów, obydwoje pewni tego, co miało się zaraz wydarzyć. Zmęczeni latami i odpowiedzialnością za innych, dokonali najsłuszniejszego wyboru, ze spokojem przyjmując wyrok. Emanuel podniósł się i szarpnął chwiejącego się chłopaka, który był zbyt słaby, by się mu oprzeć. Ciągnął go po śniegu kilka metrów, nie zważając na wyrywanie się i przekleństwa. Odwrócił się do stojącego nad Adelą Peruna.

Patrzył na nich ze spokojem, który ktoś mógłby uznać za rezygnację. Ale to był tylko spokój.

— Adelo Hohenstauf, masz cholernego pecha. — Perun uśmiechnął się przepraszająco. — Nie bierz tego do siebie, ale nie mogę pozwolić, by ktoś wiedział. To niewygodne, sama rozumiesz… — szepnął konspiracyjnym szeptem — …trochę krępujące.

— To, że Źródła to przejścia do Prawii, czy to, że Triumwirat czegoś się boi? — odpowiedziała prawie rozbawiona.

Mrugnął do niej.

— O to, to! Widzisz sama, że nie mam wyboru… — Ostatnie słowa wypowiedział już innym głosem, głębokim i brzmiącym jak grzmot.

Gdzieś z boku rozległ się przeraźliwy krzyk Diega, szarpiącego się z wujem. Równocześnie Antośka, warcząca do tej pory, ale nieruszająca się z miejsca, puściła Adelę. W ułamku sekundy wybiła się do góry i, lecąc z wystawionymi przed siebie szponami, zaatakowała demona. Błysk wystrzelił z ręki Peruna dopiero wtedy, gdy z nieludzkim wrzaskiem prawie drasnęła jego dłoń. Ciche puknięcie i staruszka zmieniła się w mały obłok jasnego pyłu, który powoli opadł na śnieg.

— Niepotrzebnie to utrudniacie — powiedział zniecierpliwiony i uderzył kolejnym błyskiem w leżącą kobietę.

Adela zniknęła w niebieskim pyle.

Diego już nie krzyczał, klęczał, chowając głowę w ramionach. Dłonie na śniegu, który topniał zbyt szybko w kontakcie z jego skórą, szukały czegoś trwalszego, co dałoby oparcie. Zaciskał grudy zmrożonej ziemi, pozwalając, by zamieniały się w wypływające między palcami błoto. Zawsze uważał, że kiedy nadejdzie jego śmierć, będzie dzielnie spoglądał jej w oczy i umrze z sarkastycznym uśmiechem na twarzy. Będzie twardy i nieczuły, prawdziwy Ossiriens, który zbyt wiele razy patrzył na koniec życia i zbyt często sam był jego przyczyną. Ale taki moment miał być tylko jego — on i przeciwnik niosący śmierć. Nie miało być bólu i wściekłości, wywołanych bezradnością, gdy patrzył na śmierć jedynej osoby, którą kochał bezwarunkowo. Nie miało być żalu i zaskoczenia, że zdradzała go najbliższa mu osoba. Oraz wstydu, że nie dotrzyma danego Adeli słowa.

Klęczał z zamkniętymi oczami, nie chcąc widzieć Emanuela. Zbierał siły, by pokazać Perunowi spokojną twarz, kiedy ten stanie przed nim, by pozbyć się ostatniego świadka.

Umrzeć z powodu trzygłowego smoka, który przypadkiem wybrał sobie za matecznik akurat dom Adeli — nie tak sobie wyobrażał swój koniec. Słyszał chrzęst śniegu, gdy demon powoli odwrócił się od miejsca, gdzie w powietrzu wciąż opadał niebieskawy pył. Zbliżał się powoli, jakby chciał dać chłopakowi dość czasu, by się przygotował albo oszalał w oczekiwaniu na nieuniknione.

— Per, dałem ci słowo honoru… — Emanuel nagle wystąpił naprzód, stając między Diegiem a demonem. Prawie równocześnie chłopak i jego przyszły zabójca syknęli ze zniecierpliwieniem. Emanuel jednak kontynuował, jedną ręką prosząc Peruna o cierpliwość, drugą uderzając chłopaka w głowę. Diego przewrócił się na bok. — …że będę ci służył w podzięce za uratowanie życia. Zażądałeś czterystu czterdziestu czterech lat i sam przyznasz, że przez cały ten czas byłem zawsze u twego boku. Został rok. Pamiętasz, co powiedziałeś, kiedy zawieraliśmy umowę?

Perun przyglądał się mu, wydymając lekko usta, jakby powstrzymywał się od śmiechu. Jak ojciec patrzący na dziecko, które przekręca swoje pierwsze słowa. A może bardziej jak właściciel, który, mając skarcić psa za zabranie smakołyku ze stołu, czuje rozczulenie i dumę ze sprytu swojego pupila.

— Powiedziałem, że zgadzam się, by Ossiriens służył mi przez czterysta czterdzieści cztery lata i wiążę go na ten czas jego własnym słowem honoru. Parę godzin temu zaproponowałeś, że oddasz mi kolejne pięćset lat. Odmówiłem, tak? Co ty kombinujesz, Emanuelu?

— Jeszcze rok na służbie u Peruna musi pozostać Ossiriens.

Czy uzgodniliśmy, który dokładnie Ossiriens?

Demon nie odzywał się przez chwilę, wpatrując się w ogień, wyglądający już ze wszystkich okien domu. Blask płomieni oświetlał jego twarz, podkreślając głębokie bruzdy. Te zrodzone z okrucieństwa i te, które daje doświadczenie. A czasem samotność.

— Zdajesz sobie sprawę, że to wszystko brzmi jak nieudolna próba przechytrzenia mędrca przez prostego wieśniaka? Diogenes może żyć bez Manesa… Pamiętasz?

Potężny huk, wywołany zawaleniem się schodów w holu, nie zrobił na nich najmniejszego wrażenia. Coraz większy żar bijący z pożaru powiększał pas roztopionego śniegu wokół budynku. Z pozbawionych już szyb okien wydostawał się ogień, próbujący dosięgnąć teraz drzew, które mimo największych chęci nie zdążyły uciec. W powietrzu unosiły się małe iskry wyglądające jak złoty deszcz.

Stary wilkołak zasłaniał sobą leżącego chłopaka, nie mając zamiaru ustąpić.

— Ty potrzebujesz Manesa, wiesz o tym tak samo, jak ja.

Brak odpowiedzi Peruna był przyznaniem mu racji. Demon potarł twarz rękami, jakby właśnie się obudził i chciał zmusić się do szybkiego powrotu do rzeczywistości. Przesuwał rękoma po bruzdach, tych zrodzonych z samotności.

— Ossiriens musi wypełnić obietnicę i służyć mi przez rok. Jeden Ossiriens.

Emanuel z zadowoleniem kiwnął głową.

— Jeden. Który słowem honoru zaręczy, że będzie ci służył, a dane słowo nie pozwoli mu nigdy, nawet po upływie roku, zdradzić tego, co przeżył. Zapomni wszystko i będzie żył

dalej. — Ostatnie zdania Emanuel wypowiedział powoli i choć brzmiało jak zapewnienie, było tak naprawdę pytaniem.

— I będzie żył dalej — powtórzył Perun, przypieczętowując umowę i udzielając równocześnie odpowiedzi. — Żegnaj, przyjacielu.

Diego śledził uważnie każde ich słowo z twarzą wciśniętą w śnieg uderzeniem wuja. Słysząc ostatnie zdania, próbował nieporadnie wstać, ale zdołał tylko podnieść głowę, by zobaczyć, jak Emanuel znika w oślepiającym błysku. Chłopak nie krzyknął nawet, patrząc tępo w szary pył opadający na wydeptany śnieg.

— Wiesz, że go chyba kochałem? — odezwał się demon tonem towarzyskiej konwersacji. — Bardzo kochałem.

— Wolałbym, żebyś mnie aż tak nie kochał. A co robisz z wrogami? — Diego powoli przeciągał dłonią po mokrych włosach, zaczesując je do tyłu.

Właśnie umarł Emanuel. Zamienił się w proch. Po prostu.

A zanim to zrobił, oficjalnie, z przytupem przehandlował swoją śmierć za życie bratanka. Nie to, żeby Diego miał do niego żal o tę zamianę, ale pozostawała jeszcze kwestia niewolnictwa. Dobrowolnego oddania się woli demona, który wykazywał dziwnie pojętą lojalność.

Perun podszedł do chłopaka i szarpnięciem zmusił go do przyjęcia pozycji pionowej. Przybliżył twarz do jego oczu. Płynne złoto powoli szarzało, przechodząc w coraz jaśniejszy odcień, by po chwili znowu przypominać oczy człowieka.

— Nie zawiedziesz jego i mnie, prawda? — zapytał.

Nieważna była przeszłość i żal za tym, co się stało. Ważne było to, co można zrobić teraz, by coś naprawić i mieć szansę na spełnienie obietnic. Chłopak, sam zdziwiony swoim opanowaniem, ukląkł przed demonem, oparł dłonie o śnieg i schylił głowę.

— Ja, Diego José Ossiriens… — zawahał się na ułamek sekundy, zanim z przekonaniem wypowiedział należne mu po przybranej matce nazwisko — … Hohenstauf, daję słowo honoru, że wypełniając wolę Emanuela Blanca Romasanta Ossiriensa de Carranza, będę ci służył przez rok… — Podniósł oczy na obserwującego go z rozbawieniem demona.

— Dobra, dobra. A teraz powiedz mi, Diego, gdzie jest ten wasz cholerny naszyjnik?

Dachy Krakowa to całkiem inny świat niż stare ulice zamienione w modne miejsca spacerów, prowadzące od jednej nowoczesnej witryny sklepowej do drugiej, między którymi zdarza się brama wiodąca w głąb kamienicy, kusząca szyldami knajp i barów ukrytych w starych podwórkach. To świat inny nawet od zaniedbanych wąskich uliczek Podgórza, gdzie nie opłaca się inwestować w nazbyt oddalony od rynku lokal, gdzie frontowe elewacje jeszcze nie wprawiają w osłupienie zbyt krzykliwym blichtrem. Na dachach nie widać zmian ostatnich dwudziestu lat. Czasem zdarzy się maszyneria klimatyzacji, bywa nawet, że można się poślizgnąć na nowych dachówkach albo błyszczącej nowością blasze cynkowo-tytanowej. Ale to rzadkość. Dachy pozostały rejonem, gdzie nie trzeba zasłaniać, odświeżać, zadziwiać. Dachy płaskie i skośne, z okienkami połaciowymi i jaskółkami. Miejsca spotkań gołębi, gargulców i świrów. Czasem nawiedzonych artystycznie studentów, rzadziej zakręconych kochanków.

Amelka początkowo obawiała się, czy skacząca z jednego budynku na drugi postać nie wzbudzi nadmiernego zainteresowania, ale szybko wytłumaczyła sobie, że mało kto patrzy w górę, gdy pada deszcz — to raz; dwa — jest wystarczająco ciemno, a światła latarni zaczynają swoje panowanie poniżej jej trasy; trzy — nie mogła sobie odmówić zabawy. Przebiegała po dachach, nabierając rozpędu, by przeskakiwać nad ulicami i chodnikami zatłoczonymi przez wieczornych przechodniów. Mokre grzyby parasoli odbijały światła ulicznych latarni i cień przelatującej nad nimi wiedźmy.

Szerokie poły płaszcza rozchylały się w czasie lotu jak wielki łopoczący ogon ptaka. Amelka przyznała w duchu, że matka ma jednak niesamowite wyczucie ciuchów. Trochę teatralne, ale jakże efektowne!

To był prosty płaski dach kryty papą. Właśnie brała rozbieg do kolejnego skoku, prawie zdołała wybić się w górę, kiedy uderzenie lodowatego bólu w okolicy piersi sparaliżowało ją w ułamku sekundy. Gdyby przyszło chwilę później, leciałaby już w powietrzu i nie zdołała zapanować nad ciałem na tyle, by bezpiecznie wylądować. Teraz leżała zgięta wpół na brzegu mokrego dachu, przyciskając policzek do brudnej kałuży i próbując z trudem złapać oddech. Czuła już dzisiaj coś takiego, ale to, co teraz prawie pozbawiło ją przytomności, było intensywniejsze i bardziej… wyraziste. Tak jak bardziej wyrazista jest śmierć niż śpiączka. Nie zdawała sobie sprawy, że gdzieś w sobie ciągle czuła obecność Adeli, a teraz nie było tam nawet pustki, ale boląca, wyszarpana rana. Objęła ramionami kolana, przyciskając je do piersi. Wciągnęła kilka razy powietrze, próbując pokonać skurcz i zmusić płuca do głębszego oddechu, ale dławiący gardło żal nie ustępował. Jęknęła głośno i zwymiotowała. Na czworakach, szarpana kolejnymi torsjami przesuwała się od krawędzi dachu.

— A czymżeś się, panna, tak nabombiła? — usłyszała skrzeczący głos. Owinięta w brudne szmaty głowa wychyliła się dyskretnie zza komina i tkwiła tak, wpatrując się w Amelkę bez mrugnięcia, za to intensywnie przeżuwając coś bezzębnymi ustami. — Leciała, leciała i zdechła. A ładnie ci szło. Ej, ty!

Dziewczyna podniosła głowę i załzawionymi oczami spojrzała na niezdarnie wysuwającą się z cienia zamazaną postać. Krótkie krzywe nogi unosiły pękaty korpus, owinięty tak jak głowa wieloma warstwami burych szmat, na których tle wyraźnie odznaczał się jaskraworóżowy szalik, fantazyjnie i nonszalancko przerzucony przez ramię.

— I nic was, kurna, nie obchodzi, proszę ja ciebie. Latacie po dachach, ptaki straszycie, zostawiacie truchła niesprzątnięte, i tyle. Żeby tak jeden z drugim czasem się zastanowił, że komuś włażą na teren, to nie. Proszę ja ciebie.

Amelka wierzchem dłoni wytarła wargi, krzywiąc się, bo wciąż czuła kwaśny smak w ustach, i ciężko usiadła, w ostatniej chwili odsuwając spod siedzenia pustą butelkę.

— Przepraszam — powiedziała cicho, bardziej chcąc przerwać słowotok pękatego stwora niż z poczucia przyzwoitości.

W bezzębnych ustach zniknął następny kawałek rozmokłego obwarzanka.

— A leciałaś ładnie. Tak lekko. Jak Kosiarze lądują na moim dachu, to, proszę ja ciebie, aż dudni. Zero finezji chłopaki mają. I te gadki: „Nie widziałeś, Gieniuś, tu takiego albo takiej, co przemykała rach-ciach-ciach?”. A co ja jestem, fotoradar, kurna chata? Przemykają, przemkną, przelecą i popędzą, proszę ja ciebie, ale co mi do tego? Byle gołębi nie straszyli, nie zabijali się tutaj i nie zadawali głupich pytań. Ej, panna, a ty co? Czegoś popiła?

Gieniuś zrobił dwa małe kroczki i odskoczył do tyłu. Z nerwów znowu skubnął trochę obwarzanka i wrzucił go do ust.

Szczęki przyspieszyły, ruszając się na boki.

— Rzygaj sobie, rzygaj, jak musisz. Ale polecisz sobie dalej, co? Gieniuś cię nie widział i nikomu nic nie powie, wiesz?

Pociągnęła nosem, obszukując kieszenie płaszcza w nadziei, że znajdzie coś, czym będzie mogła się wytrzeć. Kto jak kto, ale Martyna powinna być przygotowana na takie sytuacje wymagające natychmiastowego wyczyszczenia rąk albo twarzy.

Nie zawiodła się — znalazła dwie paczki chusteczek higienicznych.

— Gieniuś, zaraz znikam — burknęła uspokajająco. — Ale powiedz mi tylko… Byłeś na Kopcu?

Pękaty aż podskoczył ze zdenerwowania.

— Się dowcipów pannie zachciało. Ja? Przecież ja nie jestem jednym z was, proszę ja ciebie, po cholerę mi łazić na ten wasz Kopiec? Ani w dzień, ani nocą, kiedy ta mgła się zaczyna.

Podniosła się z trudem i stanęła pochylona, opierając dłonie na kolanach.

— Nie jesteś…? To skąd wiesz o Kosiarzach?

— Bo z was dupy, nie konspiratorzy, proszę ja ciebie.

Wystarczy posiedzieć na takim dachu, to człowiek od razu zobaczy to i owo. Nie patrzę na tych na dole, nie słucham, co mówią, proszę ja ciebie, to sobie co nieco przyuważę. I stary jestem, bliżej mi do zejścia, więc mroczki w oczach mam czasem takie. Skrzydła pod płaszczem, zęby na wierzchu, ogon spod portek… wszystko jak na dłoni, proszę ja ciebie. Trzeba się uważnie przyglądnąć, a nie myśleć tylko o sobie. Łazicie wszędzie, tymi czerwonymi ślepiami strzelacie i myślicie, że takie spryciule z was, że niby nikt, proszę ja ciebie, nic nie widzi. A guzik. Ale Kosiarze wiedzą, że niezwyczajnie spokojny i ugodowy człowiek jestem, więc mnie z szacunkiem traktują.

Dziewczyna odwróciła się w kierunku Kopca. Gęsta, przypominająca śmietanę mgła poruszała się, tworząc fantastyczne kształty. Była bliżej celu, niż myślała.

— Gieniuś, a Kosiarzy niedawno tu gdzieś widziałeś? — zapytała dla podtrzymania konwersacji. Ciągle kręciło się jej w głowie i kolejny skok nie byłby najlepszym pomysłem.

— Na moim dachu — nie. Przemkną, przelecą, kto by tam się dziwakom przyglądał — odpowiedział przyjacielsko, jakby zaliczył już Amelkę do grona znajomych godnych zaufania.

Wyciągnął nawet w jej kierunku obślinionego obwarzanka.

Podziękowała, kręcąc głową. Gieniuś zapatrzył się w tym samym kierunku, mrużąc oczy. — I to mnie najbardziej wkurza, proszę ja ciebie. Że jak umrę i, nie daj Boże, trafię tutaj z powrotem jako jeden z was, to znowu będę musiał użerać się z panami władzami. Pilnować, czy komuś na odcisk nie nadepnąłem. Nie chcę tu wracać. Jak to zrobić, panna, hę?

Dziewczyna klepnęła go po plecach, prawie go przewracając, i dodała:

— Unikaj śmierci gwałtownej, a umierając, nie żałuj tego, co zostawiasz. I nie zadawaj się z nikim z nas. Może wystarczy.

Pieszczotliwym ruchem potarła perły na szyi i przeskoczyła na następny dach.

Rozgląda się, stojąc na szczycie dachu Wolfensteinu. Jedną ręką trzyma piorunochron i kręci się wokół niego, odchyliwszy głowę do tyłu. Gwiazdy na niebie zmieniają się w jasne promienie otaczające okręgami ją i cały dom. Ciepły wiatr owiewa jej twarz.

— Martyna… — To Adela, stojąca obok niej w swoich nieśmiertelnych poprzecieranych jeansach, z okularami przytrzymującymi włosy. — Martyna, przestań, bo zakręci ci się w głowie!

— Ale jest mi tak dobrze — odpowiada rozbawiona. — Jestem wolna i mogę robić, co chcę. Spróbuj sama!

— Nie mogę, Mati, bo nie żyję i nie ma mnie tutaj naprawdę.

Kręci się coraz wolniej, a przy każdym okrążeniu miga jej przed oczami postać matki.

— Jak to nie żyjesz? Więc kto zajmuje się Amelką?

— Amelka już nie potrzebuje opieki — odpowiada spokojnie Adela i zaczyna szukać po kieszeniach niebieskiego swetra papierosów.

Martyna kiwa ze zrozumieniem głową i dalej kręci się w kółko.

— To dobrze — mówi uspokojona.

— Martyno, proszę cię, przestań, musisz się skupić.

Amelka nie potrzebuje opieki, ale powinnaś jej teraz pomóc.

Martyna niechętnie zwalnia. Oblizuje wyschnięte, popękane wargi. Mają smak krwi i bardzo bolą. Język zatrzymuje się na zębach i bada je delikatnie.

— Mamo, mam wystające kły — mówi zdziwiona i z lekkim wyrzutem.

— Tak, kochanie, niedługo będziesz pełnokrwistym wampirem. Jeszcze tylko jedna dawka, tak jak ustalaliście z Runem. Przestań się kręcić i skup się przez chwilę. Jeszcze jedna dawka jego krwi i skończysz Przemianę.

Martyna staje przed Adelą, niepewnie stawiając kroki.

Bardzo boli ją głowa, nie może skupić wzroku na twarzy matki.

— I spełni się przepowiednia? Trzy razy narodzona… Trzy razy, a umrze tylko dwa… — mówi rozbawiona, spoglądając na ręce. Są jasne, widać każdą niebieską, pulsującą żyłkę.

Adela z troską wpatruje się w córkę i zaciąga się papierosem.

— Niedługo przyjdzie Amelka, musisz mieć siłę, żeby jej pomóc. Słuchaj Runego, on wie, co robić.

Martyna odrywa oczy od swoich dłoni.

— Właśnie chciałam ci powiedzieć — kocham go. To dobrze, prawda?

— Bardzo dobrze. — Adela wyrzuca papierosa.

Wkoło zaczyna kłębić się mgła, taka, jaka otacza Kopiec, kiedy Triumwirat wzywa kogoś, by ogłosić swój wyrok. Ale ta mgła dusi, to dym…

— Pali się coś? — pyta cicho matkę, czując znowu paraliżujący ból w piersi. Coś jej to przypomina.

— Tak, kochanie. Wolfenstein się pali. — Postać Adeli jest rozmazana, zespala się z dymem.

— Aha — spokojnie mówi Martyna. — Ale Amelki tam nie ma?

— Amelka już jedzie do ciebie. Pomóż jej.

W odpowiedzi zamyka oczy, bo nagle nie ma siły mówić.

Całe ciało płonie jednym, nieustającym bólem.

— Mati… — To nie głos Adeli, a ona nie ma siły, by otworzyć oczy. — Mati, ostatni raz. To już teraz…

Ostatnią dawkę krwi piła już świadomie, patrząc na Lemminkäinena pytającymi oczami. Pokręcił głową. Jeszcze nie czas. Przemiana nie dobiegła końca, choć czarownica już przestała odczuwać ból, a jej rany powoli zasklepiały się, by jedna po drugiej znikać pod niepotrzebnymi już strupami.

Obydwoje wiedzieli, że Martyna będzie potrzebna, gdy stanie się nasyconym, silnym wampirem. Ale wraz z powrotem przytomności powróciły do niej także małe, ale wytrwałe igiełki wątpliwości, czy zaufanie wampirowi naprawdę było dobrym rozwiązaniem. Przymknęła oczy z rezygnacją, którą coraz bardziej zagłuszało potężne pragnienie, by wypić więcej krwi, przyssać się mocniej do dającej ją rany.

— Nie przedawkuj, Lemminkäinen — powiedział Weles tak, by oddać w swoim głosie obrzydzenie. — Zrobienie z dziwki wampira to świetny pomysł, ale, mój drogi…

umówiliśmy się, że będziesz się z nią bawił, jak już skończymy tutaj. Trochę cierpliwości… — Odwrócił wzrok, krzywiąc się z pogardą. „Zapamiętać: nigdy więcej nie wynajmować wampirów albo przynajmniej robić to przez pośredników”.

— Chcę ją tylko utrzymać przy życiu. Wiem, ile może wypić przed Przemianą. — Wampir wyszarpnął rękę z dłoni czarownicy i przyjrzał się nadgarstkowi. Rana zmniejszała się, by po chwili zniknąć całkowicie. Oczywiście, że wiedział, ile Martyna powinna wypić. Dlatego dwie pierwsze dawki podał u siebie w domu, zanim pozwolił jej wyjść na schody do czekających na nią Kosiarzy.

Weles oparł jedną nogę o pień dębu, a po chwili spróbował dojrzeć majaczące we mgle postacie, których Obecność bardzo dobrze czuł. Otaczający Kopiec Kosiarze z obnażonymi mieczami i żołnierze Lemminkäinena — wszyscy stali nieruchomo, czekając na rozkaz. Na pojawienie się dziewczyny, która miała przynieść bardzo miły prezent.

Uśmiechnął się sam do siebie z zadowoleniem, powoli pocierając nasadę nosa. Sprawnie przeprowadzona akcja właściwie nie mogła się nie udać, choć wiedział, że zaczyna się wyścig z czasem. Wystarczy, by ta młoda dziwka zjawiła się tutaj odpowiednio wcześnie, zanim Perun zorientuje się w sytuacji i — voila! — coś tu będzie można ugrać. Na przykład zdecydowaną przewagę w tej ciągnącej się od setek lat zabawie.

Zjawiła się cicho, otoczona aurą uniemożliwiającą zlokalizowanie jej położenia. Dopiero krzyk pierwszych mordowanych zdradził, w którym miejscu rozpoczęła witanie się z gospodarzami tego urządzonego na jej cześć przyjęcia.

Pierwszych dwóch Kosiarzy, stojących obok siebie, zaskoczyła, wchodząc między nich i tnąc równocześnie dwoma mieczami po korpusach. Zakończyła, stojąc ze skrzyżowanymi przed sobą rękami trzymającymi miecze i czekając spokojnie, aż przecięte w pasie ciała przewrócą się w błoto. Uśmiechnęła się na widok biegnących w jej stronę postaci. Wybiwszy się do góry, zaczęła kręcić się wokół własnej osi z niesamowitą prędkością, jak czarno-czerwone wrzeciono z wystającymi ostrzami, które cięły wszystko, co znalazły na swej drodze. Wylądowała parę metrów dalej, wbijając mocno buty w ciepłe błoto. Zatrzymała się na chwilę, by spojrzeć za siebie, ale mgła skryła okaleczone ciała, znaczące drogę, którą właśnie przebyła. Wierzchem dłoni wytarła twarz, chcąc pozbyć się czegoś, co powinno być krwią, ale przypominało bardziej czarną galaretę. Poczuła, jak włoski na jej karku podnoszą się w znajomy sposób.

Wampiry stały nieruchomo kilka metrów dalej, wpatrując się w nią z niepokojem. Nie widziała, że staczają obecnie walkę między pragnieniem zabicia jej a twardym rozkazem, który właśnie otrzymały. Nie atakować. Zawahała się chwilę, ale następni Kosiarze postanowili najwidoczniej popełnić dzisiaj zbiorowe samobójstwo. Nie robili tego jednak w pełnej skupienia ciszy — wrzeszczeli, atakując ją i zaraz potem, kiedy po raz kolejny otrzymywali ciosy pozbywające ich życia. Czuła się jak we śnie, zabijała w szale, nawet nie myśląc, co robi; jej ciało reagowało odruchowo, jakby ktoś przejął jej wolę. Patrzyła przez różową mgłę, upajając się każdym kolejnym krzykiem, który był reakcją na spotkanie z jej ostrzami.

Weles stał obok dębu, krzywiąc twarz ze złości.

— Ależ oczywiście! Nic w tym kraju nie może się odbyć tak, jak powinno. Lemminkäinen, każ swoim ją zabić.

Wampir stał obok niego z rękami założonymi na piersi i obojętnie wpatrywał się we mgłę. Kiedy odwrócił głowę do leżącej czarownicy, spotkał jej wzrok: niepewny i proszący.

Kolejny raz pomyślał, że wyjątkowo dużo płaci za związanie się z tą kobietą, ale, zamiast odpowiedzieć Welesowi, wzruszył tylko ramionami.

— Lemminkäinen! — krzyknął demon, odwrócił się i szarpnięciem podniósł Martynę do góry.

— Chyba nie minęło jeszcze osiem tygodni, co? — wysyczał jej w twarz, nie zwracając uwagi na to, że mówiąc, pluł na swoją brodę. — A może gówniara wcześniej przeszła Przemianę i teraz myśli, że może odgrywać tu bohaterkę?

Czarownica wyprostowała się nagle i ścisnęła trzymającą ją za gardło rękę. Jej zielone oczy nabrały barwy malachitu, dzięki czarnym i nieprawdopodobnie długim rzęsom wydawały się większe i jeszcze bardziej wyraziste. Dopiero teraz zauważył, że jej skóra ma błękitny odcień bieli. Oblizała się, patrząc mu w oczy.

— Weles trzęsie się przed młodą, niesprawną w pełni czarownicą. I ja to widzę… I nie robię zdjęć… Widzisz, mój drogi — ciągnęła dalej, naśladując jego sposób mówienia, równocześnie bez trudu wykręcając mu rękę. — Widać tutaj pewne niedouczenie z twojej strony, a może nawet ignorancję.

Artefakt, którego tak pragnąłeś, nie służy tylko do wzmacniania Mocy Źródła, do ochrony. Przede wszystkim wzmacnia Moc tego, kto go nosi, jeśli oczywiście ten ktoś jest odpowiednią osobą, a nie pieprzniętym, chorobliwie ambitnym demonikiem.

Kimś, kto ma w sobie krew Małgorzaty, bo naszyjnik należał kiedyś do niej. Nadal jest jej własnością. Nie doczytałeś czy nie dopytałeś gdzie trzeba?

Demon szarpał się, klęcząc w błocie, ale wiedział, że nie ma szans na ucieczkę z tego słabego ciała, a w pobliżu nie było innego, które mógłby zająć. Przejście w byt astralny nie wchodziło w grę, w tej postaci przez kilka godzin byłby jeszcze słabszy niż teraz.

— Podnosisz rękę na Triumwirat, suko… — wychrypiał.

— Lemminkäinen, ty kundlu…

Wampir drgnął. Z mgły zaczęły dobiegać inne głosy niż do tej pory. Krzyki stały się tylko tłem do ryku i charkotu dobiegającego z nieludzkich gardeł. Martyna spojrzała szybko na wampira, wykrzywiając z wściekłością usta, z których wydobyło się podobne warczenie jak to dobiegające z mgły.

— Mieliście jej nie dotykać!

Lemminkäinen zacisnął zęby, nie patrząc na nią.

— To ona zaatakowała. Oni tylko się bronią, nie mogę ich skazać… Miała nie…

Z mgły wyszła ciemna postać trzymająca szeroko rozłożone ręce. Martyna rzuciła w błoto ciało jęczącego Welesa i zrobiła krok w tamtą stronę. Przyklejone do twarzy mokre włosy dziewczyny zasłaniały jej oczy. Ubłocone poły długiego płaszcza były poszarpane, podobnie jak rękawy. Przez nacięcia na czarnej skórze prześwitywał czerwony materiał bluzy, wyglądający jak krwawiące rany. Martyna wciągnęła powietrze, ale nie wyczuła na ciele córki ani jednego draśnięcia, z którego sączyłaby się prawdziwa krew. Dziewczyna szła pewnie, choć powoli, nie zwracając uwagi na przesuwające się za nią cienie gotowych do ataku wampirów. Zatrzymały się jednak na warknięcie Lemminkäinena.

— Mamo — powiedziała poważnie, wysoko podnosząc głowę — chyba zniszczyłam ci płaszcz.

Broda jej drżała, gdy patrzyła na kobietę, która wprawdzie przypominała jej matkę, ale wyglądała teraz dziwnie niepokojąco. Czuła jej Obecność, jednak inaczej niż wcześniej.

Ten ktoś przed nią był obcy.

— Widzę właśnie — odpowiedziała tym samym tonem Martyna, zbliżając się do niej powoli, jakby chciała dać jej czas na oswojenie się z sytuacją. — Ten wystający spod płaszcza kaptur psuje wszystko…

Stały naprzeciwko siebie, patrząc sobie w oczy. Pierwsza nie wytrzymała Amelia, zadrżały jej usta i uśmiechnęła się.

— Nieźle wyglądasz — mruknęła, przyglądając się wyostrzonym, nienaturalnie idealnym rysom twarzy. — Może też się skuszę…

— Ani mi się waż! — powiedziała matka.

Nie zwróciły uwagi, że mgła zaczęła jeszcze bardziej gęstnieć. Powietrze stało się wilgotniejsze i cieplejsze. Leżący do tej pory w błocie Weles podniósł głowę i syknął z irytacją, wpatrując się w białe kłęby:

— Proszę, oto w ostatnim akcie zjawia się i upierdliwy gość.

Szpakowaty mężczyzna w kraciastej flanelowej koszuli szedł sprężystym krokiem, trzymając ręce w kieszeniach spodni.

Mijając wampiry, spojrzał tylko na nie, a ciemne postacie stały się ciemnym dymem rozmywającym się w białych oparach.

Lemminkäinen rzucił się w jego kierunku, ale mężczyzna tylko niedbale machnął ręką i odrzucony w tył wampir przeleciał w powietrzu, zanim uderzył plecami o pień drzewa. Perun, nie zwracając uwagi na obserwujące go kobiety, podszedł do Welesa i kopnął go z całej siły.

— Wiesz za co? — zapytał dobitnie, nie oczekując wcale odpowiedzi. Łysawy ksiądz zgiął się z bólu, szeroko otwartymi ustami starając się złapać powietrze. — Kiedy ty się nauczysz?

Nigdy nie tracisz nadziei, ale zawsze wychodzi ci jak zwykle. — Perun pociągnął nosem i splunął z odrazą. — I potem zostaje tylko burdel do posprzątania.

Odwrócił się, a po chwili spojrzał na czarownice, jakby dopiero teraz zauważył ich obecność. Martyna zrobiła krok w przód, chcąc zasłonić wyższą od siebie córkę. Otworzyła usta, by coś powiedzieć, ale demon podniósł dłoń.

— Nie przedłużajmy. Sytuacja wygląda tak: wprawdzie przez Welesa pewne sprawy się skomplikowały, ale efekt będzie ten sam. Dobre imię Triumwiratu, ryzyko utraty poparcia społecznego, zaufanie do władzy, bla, bla i takie tam… — Machnął ręką ze znużeniem. — …wymagają, by to, co przydarzyło się dzisiaj waszej rodzinie, zostało pogrzebane razem z nią. Używając eufemizmu oczywiście.

Amelia ścisnęła ramię matki, przytrzymując ją przy sobie.

„Żadnych gwałtownych działań, nic nie jest jeszcze stracone, przecież, do cholery, to nie może się tak skończyć” — pomyślała.

— A że miałem dzisiaj naprawdę męczący dzień, nie będziemy tego przedłużać. Martyno Hohenstauf, choć mówię to niechętnie, umrzesz za podniesienie ręki na członka Triumwiratu. — Mówiąc to, kopnął jeszcze raz, od niechcenia, jęczącego Welesa. — Porządek musi być, kochana. Poza tym miałaś po prostu pecha — dodał prawie z żalem.

Amelia krzyknęła, kiedy jej zaciskająca się na ramieniu matki dłoń opadła nagle, trafiając w próżnię. Szary pył sypał się powoli na jej buty. Przez chwilę nie mogła uwierzyć w to, co widziała, a kiedy wreszcie dotarła do niej prawda, wrzasnęła i wyskoczyła w górę, biorąc zamach mieczami. Znieruchomiała pół metra nad ziemią. Perun pokręcił głową z niezadowoleniem.

— Z tobą porozmawiam za chwilę — powiedział, odwracając się jednocześnie do Lemminkäinena. — Od początku byłem przeciwny, by cię zatrudnić, ale nie wiedziałem, że przysporzysz aż takich kłopotów, choć twoja reputacja zawsze pozostawiała wiele do życzenia, Lemminkäinenie, synu Lempiego, dupcyngielu wieczności. Nie zauważyłeś, że zawsze, kiedy w grę wchodzi jakaś kobieta, wszystko ci się pieprzy? A tam, gdzie jest kobieta, jest też spisek… — Zamyślił się na chwilę. — To ostatnie gdzieś przeczytałem.

Wampir nie ruszał się, patrzył tylko obojętnie na demona.

— Tym razem naprawdę było warto — powiedział wreszcie cicho.

Perun roześmiał się w odpowiedzi, a zanim skończył się śmiać, po wampirze nie było już śladu. W powietrzu czuć było tylko mocniejszą woń spalenizny. Amelia obserwowała to wszystko, nie mogąc się ruszyć. Czuła złość, której tym razem nie mogła dać upustu, uderzając Mocą w cokolwiek, i która znalazła inne ujście. Łzy płynęły jej po policzkach, rozmazując brud i błoto.

— Nie mogę ci zabrać naszyjnika, jeśli sama nie zechcesz mi go oddać, ale mogę cię zabić, choć tego nie zrobię. Bo nie chcę. To nieprawda, co o nas mówią: że nie lubimy starych rodów, że ich nie cenimy. Wręcz przeciwnie. Jesteście ważni i potrzebni, by Nawia istniała nadal. Dlatego nie chcę dopuścić do sytuacji, kiedy kolejny ród wygasa w tak głupi sposób.

Oczywiście nie możesz tutaj zostać. Idź, gdzie chcesz, bylebyś tylko opuściła granice, zabierając ze sobą naszyjnik. Żeby przypadkiem nie wpadł w niepowołane ręce. — Tym razem też nie odmówił sobie przyjemności posłania kolejnego kopniaka w plecy Welesa. — I nie wracaj tutaj, wiedziona jakąś głupiutką żądzą zemsty, rozumiesz? Wtedy już mogę być w całkiem innym nastroju.

Dziewczyna spadła nagle w ciepłe błoto, czując, że nie ma nawet siły się podnieść.

— Jedź gdzieś i zachwiej równowagę swoim artefaktem, narób problemów komuś innemu.

Kiedy podniosła głowę, szczytu Kopca nie spowijała już mgła, a noc właśnie zaczynała zmieniać się w szary grudniowy poranek. Leżała na zamarzniętej ziemi, trzęsąc się z zimna. Nagi Kopiec, bez wieńczącego go dębu, wyglądał tak, jak zwykle widzieli go ludzie. Podniosła się powoli, z trudem poruszając mięśniami. Odruchowo chwyciła się za szyję i uspokoiła się, czując pod palcami drobne koraliki.

— Nie mogłem nic zrobić — usłyszała głos nad swoją głową.

Odwróciła się. Diego siedział na ziemi, opierając ręce na kolanach. Patrzył przed siebie i płakał. Usiadła obok niego, nie wiedząc, czy ma go nienawidzić, czy cieszyć się z jego obecności.

— Adela mówiła ci, jaka jest dla mnie przepowiednia? — zapytała, nie patrząc na niego.

— Tak. Ale czasem lepiej nie wiedzieć… I w ogóle to wszystko to kwestia interpretacji. Zbieraj się, musisz wyjechać — powiedział wreszcie, ale żadne z nich się nie ruszyło.

Siedzieli — obydwoje dorośli, a jednak dzieci — i patrzyli na niechętnie budzące się miasto.



Epilog


Nie wiem, w jaki sposób Diego zapakował mnie do auta, co mówił albo próbował mi tłumaczyć. Wiedziałam tylko, że jesteśmy w samochodzie Adeli i jedziemy gdzieś, bo musimy.

Zasnęłam na bardzo długo, a kiedy obudziłam się z płaczem, byliśmy już w Wiedniu. Zamieszkaliśmy w jakimś małym hotelu z dala od centrum. Pamiętam tylko swoje odbicie w lustrze, kiedy jechaliśmy starą skrzypiącą windą do swojego pokoju.

Dwa dni na przemian płakałam i spałam. Diego leżał obok mnie w dużym, podwójnym łóżku, cały czas mnie obejmując albo przynajmniej trzymając rękę na moich plecach. Potem mówił, że kiedy próbował się odsunąć, kiedy nie czułam jego ciepła, budziłam się z krzykiem.

Trzeciego dnia zaniósł mnie do łazienki i włożył do wanny z gorącą wodą. Płakałam, kiedy namydlał moje ciało; płakałam, kiedy mył mi włosy i potem także, gdy siedząc między jego nogami, opierając się o niego plecami, pozwalałam, by suszył mi włosy ręcznikiem.

A potem zaczął mówić. Nie chciałam go słuchać, każde słowo przypominało mi z bólem o tym, co się stało. Dusiłam się, kiedy wymawiał imię Adeli albo Martyny, tak bardzo chciałam udawać sama przed sobą, że nie muszę o tym myśleć. Lepiej, żebym nie myślała. A on monotonnym, spokojnym głosem opowiadał o pożarze, śmierci Adeli i Antosi. Miał dwa dni na dokładne przygotowanie tego monologu. Kiedy doszedł do momentu, gdy złożył przysięgę Perunowi, musiał wyczuć, jak cała sztywnieję i zaczynam się trząść. Objął mnie wtedy mocno, jakby sam chciał pocieszenia i, płacząc, próbował mi tłumaczyć, dlaczego to zrobił. Ofiara Emanuela, by ocalić mu życie. Byłam w stanie zrozumieć, że czuł się w obowiązku postąpić zgodnie z wolą wuja. Ale kiedy powiedział, że tylko w ten sposób mógł spełnić obietnicę daną Adeli, zaczęłam wrzeszczeć, a po chwili wyrywać się z jego ramion. Płakał i przeklinał, trzymając mnie mocno, błagając, bym spróbowała zrozumieć. Byłam wściekła, chciałam go zabić, klęłam, plując mu w twarz, że ratował własne życie, oddając się w niewolę mordercy Adeli i Martyny.

Wrzeszczeliśmy na siebie, szarpiąc się nawzajem, ale on mnie nie puścił dopóki nie wykrzyczał, że ja jednak przeżyłam. I wtedy zrozumiałam, co zrobił.

— Co mu obiecałeś? Czego chciał w zamian?

— Dwa lata. To niedużo.

— Dwa lata twojego życia…

— W zamian za ciebie. Jaki miałem wybór?

Zawsze zastanawiał się, dlaczego Perun przywiązał do siebie Emanuela. Czy potrzebował kolejnego niewolnika wykonującego ślepo każde żądanie? Kupował lata przywiązania za doraźną pomoc, jakby nie chciał niczego za darmo. I wtedy, na Kopcu, Diego zapytał Peruna, dlaczego przyjął jego przysięgę, dlaczego chciał mieć obok siebie kogoś tak niedoświadczonego jak młody wilkołak. Czasem lepiej nie wiedzieć o pewnych sprawach. Szczególnie jeśli prawda może okrutnie zakpić z pytającego.

— Ami, musisz wiedzieć o czymś jeszcze. Perun jest silniejszy od Welesa i Roda z jednego powodu. Znalazł sposób.

Kiedy zażądał od Emanuela posłuszeństwa, nie zamienił go w bezmyślne narzędzie, tylko pozwolił mu służyć sobie, wierząc w jego słowo honoru. Wtedy zrozumiał, że dobrowolne przywiązanie i wdzięczność są więcej warte niż wymuszone poddaństwo. Zyskał wyznawcę, oddanego mu duszą i ciałem.

Który z innych bogów wpadł na taki pomysł? Stąd jego siła i przewaga nad Welesem. Powiedział mi to, śmiejąc mi się w twarz, bo, widzisz… kiedy zabił Emanuela, wtedy był ten moment, który zaważył na wszystkim. Gdybym nie przysiągł, nie oddał mu się dobrowolnie… byłby tak słaby, jak Weles. I nic nie mógłby zrobić przeciw Mocy Martyny, która wzmocniona była już wtedy wampirzą krwią. Rozumiesz? Ja dałem mu z powrotem siłę…

Nie mogłam zdobyć się na to, by go pocieszać, wmawiać mu, że to nie jego wina. Mówić, że wszyscy mamy pecha.

Siedziałam spokojnie, pozwalając, by gładził mnie po włosach i, płacząc, błagał o wybaczenie. Nie umiałam mu go dać.

Przyjechał Paweł, prawnik Adeli. Długo rozmawiali z Diegiem, a ja, choć byłam w tym samym pokoju, nie słyszałam nic. Nie chciałam słyszeć.

Zabrano nam Wolfenstein, Adela i Martyna zostały oficjalnie uznane za wrogów Triumwiratu i zdrajczynie — skonfiskowano nam więc Źródło. Dom Martyny, o którym nawet nie wiedziałam, że istnieje, został wcześniej przekazany jako darowizna na rzecz Sabiny. Mieszkanie Martyna oddała w jakiś skomplikowany prawnie sposób wujkowi Piotrkowi, chyba jedynemu jej przyjacielowi, jakiego znałam. To i tak nie miało znaczenia, bo nie wolno mi wrócić do Nawii, do Polski.

Dostałam do ręki plik kart bankomatowych, dzięki którym mogę spokojnie żyć, gdzie tylko zechcę. I kartę z numerem telefonu, pod który mam dzwonić w razie potrzeby.

Diego zostawił mnie tamtego wieczoru, wychodząc razem z Pawłem. Nie pożegnałam się z nim, siedząc bez ruchu na brzegu łóżka. Zostawił mi swój adres w Grenadzie, zaklinając mnie, żebym się tam zjawiła. Najpóźniej na święta. Nie powiedział

tego głośno, ale wiedziałam, że zostawia mnie, bo musi stawić się na wezwanie swego pieprzonego suwerena.

Nie wiem, co robiłam tamtej nocy, czekając na świt.

Samochód stał przed hotelem. Jechałam długo, zanim pierwszy raz się zatrzymałam, by zatankować. Wtedy odkryłam też, że coś mi zostało z przeszłości. W bagażniku leżały dwa obrazy, owinięte nadpalonymi kapami.

Jadę do Włoch, do Bari. Wiem już, co Małgorzata miała na myśli, mówiąc, że mam się tam stawić wzmocniona. Nie chodziło tylko o naszyjnik. Jestem silna niezależnością, wolnością i stwardniałym sercem. Nie czuję nic. Nie można mnie zranić, bo nie ma na świecie niczego, na czym by mi zależało.

Przepowiednie Rodzanic jednak się spełniają i nie trzeba wymyślać do nich zawsze pokrętnych interpretacji. Diego w końcu mi powiedział. I za to jestem mu wdzięczna. „Bez korzeni, bez więzów, sama, zagubiona będzie szukać, nie wiedząc, czego szuka. A potem zrozumie”. Czyli raczej jednak nie odkryję sensacyjnego przepisu na kurczaka.

Przepraszam, Adelo. Na razie nie mogę myśleć o pierścieniu. Interesuje mnie tylko sito.

Przypisy

1 Fragment „Kruka” Edgara Alana Poego w tłumaczeniu Władysława J. Kasińskiego.

2 hiszp. Przestań, idiotko, zanim skrzywdzisz siebie albo kogoś innego!

3 hiszp. Wiedźmo, przestań albo cię unieszkodliwię!

4 hiszp. Będzie dobrze, poradzisz sobie. Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Bałem się, że coś może ci się stać za granicą. Przepraszam, kochanie. Płacz, wypłacz to! Cholera, co ja robię…?!

5 Weles za czasów swojej świetności miał w zwyczaju zsyłać skrofuły (przewlekłą postać gruźlicy) na krzywoprzysięzców, którzy przysięgali na jego imię. Choroba ta była bardzo malownicza, dlatego też zapewne Kapetyngowie uznali sposób na jej leczenie za wystarczająco ważny czy atrakcyjny, by uczynić z niego temat przewodni swojej rodzinnej tajemnicy. Według zwyczaju umierający król przekazywał

swojemu następcy tajniki jej leczenia — poprzez magiczną siłę w rękach. Cóż, bywają rodziny mające dużo bardziej pokręcone sekrety.




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron