Bujold Lois McMaster Cykl barrayarski 02 Barrayar

Lois McMaster Bujold

Barrayar

Cykl Barrayar tom 2








Synopsis

Podczas misji zwiadowczej na nowo odkrytej planecie grupa badawcza komandor Cordelii Naismith została zaatakowana przez oddział barrayarskich wojsk. Cordelia, schwytana przez osamotnionego dowódcę Barrayarczyków, kapitana Arala Vorkosigana, musiała zgodzić się na współpracę, aby ocalić ciężko rannego podporucznika Dubauera. Podczas wędrówki do barrayarskiego magazynu wojskowego dawni wrogowie zaprzyjaźnili się do tego stopnia, że ostatecznie Cordelia pomogła Vorkosiganowi odzyskać dowództwo nad zbuntowaną załogą. Widząc rozmiary ukrytego magazynu domyśliła się, że Barrayarczycy zamierzają zająć dziewiczą dotąd planetę. Już na pokładzie ich statku Vorkosigan oświadczył się jej, jednak zważywszy możliwe polityczne konsekwencje planowanego przez Barrayar ataku na Escobar, najbliższego sojusznika Kolonii Beta, oboje uznali, że należy zaczekać.

Załoga Cordelii, zamiast - zgodnie z jej rozkazem - uciec, wróciła, pomagając gromadce buntowników opanować statek Vorkosigana, “Generała Vorkrafta”; w wyniku ich działań jeden z oficerów, podporucznik Koudelka, został ciężko ranny. Spłacając dług honorowy, Cordelia przed ucieczką podstępnie obezwładniła napastników.

Niedługo potem Cordelia Naismith, awansowawszy do stopnia kapitana, wypełniając tajną misję wojskową, znalazła się w przestrzeni nie opodal Escobaru. Schwytana przez Barrayarczyków, trafiła w ręce sadystycznego admirała Vorrutyera, który próbował ją zgwałcić, lecz w ostatniej chwili sierżant Bothari poderżnął mu gardło. Ukrywając się w kabinie Vorkosigana Cordelia była świadkiem całkowitej klęski Barrayarczyków i śmierci następcy tronu, księcia Serga. Dopiero po rozmowie z Vorkosiganem, odkrywszy, iż cały czas wiedział on o przemyconej przez nią tajnej broni, która przesądziła losy wojny, Cordelia pojęła, że inwazja na Escobar była tylko przykrywką - prawdziwy cel wojny, zaplanowanej osobiście przez cesarza Ezara Vorbarrę, stanowiło pozbycie się księcia Serga i całego stronnictwa wojennego.

Odesłana wraz z jeszcze jedną więźniarką, poprzednią ofiarą Vorrutyera, do obozu jenieckiego, Cordelia mimo swych protestów została uznana za bohaterkę. Wkrótce potem na planecie pojawił się Vorkosigan, przygotowując obóz do kapitulacji. Po rozmowie z nim Cordelia postanowiła przed podjęciem ostatecznej decyzji wrócić do domu, na Kolonię Beta. Tymczasem Escobarczycy, odebrawszy pierwszą partię więźniarek, odesłali Vorkosiganowi szesnaście symulatorów macicznych, w których zamknięto płody, noszone przez ofiary

barrayarskich gwałcicieli, w tym sierżanta Bothariego. Vorkosigan zobowiązał się, że dopilnuje, by wszystkie dzieci bezpiecznie przyszły na świat.

Po powrocie na Kolonię Beta, witana jak przystało na bohaterkę Cordelia wpadła w depresję. Zdumieni jej zachowaniem przełożeni uznali, iż najprawdopodobniej została poddana praniu mózgu przez Barrayarczyków i odesłana do domu jako szpieg. Odkrywszy to, Cordelia obezwładniła przesłuchującą ją lekarkę i wykorzystując swoją nowo zdobytą sławę uciekła na Barrayar. Już jako małżeństwo lord i lady Vorkosigan asystowali w Cesarskim Szpitalu Wojskowym przy narodzinach córeczki Bothariego, Eleny. Wezwani do Pałacu Cesarskiego, złożyli wizytę umierającemu cesarzowi, który zmusił Vorkosigana, by ten przyjął po jego śmierci stanowisko regenta Barrayaru.

Rozdział pierwszy

Boję się.

Cordelia odsunęła zasłony w oknie salonu na trzecim piętrze Pałacu Vorkosiganów i wyjrzała na zalane promieniami słońca ulice. Długi srebrny pojazd skręcał właśnie w półkolisty podjazd przed budynkiem, mijając najeżone szpikulcami ogrodzenie oraz importowane z Ziemi krzewy. Po chwili zahamował. To był pojazd rządowy. Tylne drzwi otwarły się i ujrzała mężczyznę w zielonym mundurze. Mimo dość kiepskiego kąta widzenia Cordelia natychmiast rozpoznała brązową głowę komandora Illyana, jak zawsze bez czapki. Po sekundzie oficer zniknął jej z oczu, zasłonięty wystającym portykiem. Przypuszczam, że nie muszę się martwić, póki cesarska służba bezpieczeństwa nie zjawi się tu w środku nocy. Jednakże w ustach wciąż jeszcze czuła smak strachu. Czemu w ogóle przyjechałam tu, na Barrayar? Co zrobiłam ze sobą, ze swoim życiem?

Na korytarzu rozległy się ciężkie kroki i drzwi salonu uchyliły się ze skrzypnięciem. Sierżant Bothari wsunął głowę do środka. Na widok Cordelii mruknął z zadowoleniem:

wiszącym ponad archaicznym kominkiem. Trudno uwierzyć, że miejscowi ludzie wciąż jeszcze palą szczątki roślinne po to, by uwolnić zmagazynowane w nich chemicznie ciepło.

Uniosła podbródek nad sztywnym kołnierzem z białej koronki, poprawiła rękawy żakietu i z roztargnieniem poruszyła długą szeroką spódnicą, przynależną kobietom z klasy Vorów. Kasztanowej barwy tkanina idealnie odpowiadała odcieniowi żakietu. Kolor ten dodał Cordelii otuchy - bardzo przypominał jasny brąz jej starego kombinezonu Betańskiego Zwiadu Astronomicznego. Przygładziła dłonią rude włosy, rozdzielone na środku i podtrzymywane parą emaliowanych grzebieni, i odrzuciła je do tyłu. Kaskada loków opadła jej do połowy pleców. Z bladej twarzy w lustrze spoglądały na nią szare oczy. Nos odrobinę zbyt kościsty, podbródek nieco za długi, w sumie jednak to dobra twarz, porządna, praktyczna.

Cóż, jeśli pragnęła wyglądać delikatnie i filigranowo, wystarczyło jedynie stanąć obok sierżanta Bothariego. Jego ciężka dwumetrowa postać wznosiła się nad nią, rzucając żałobny cień. Cordelia uważała się za dość wysoką kobietę, jednakże czubek jej głowy sięgał zaledwie do ramienia sierżanta. Bothari miał twarz kamiennego gargulca, nieodgadnioną, czujną, z

wielkim sterczącym nosem. Krótko po wojskowemu obcięte włosy podkreślały kanciastość jego rysów, nadając mu wygląd kryminalisty. Nawet elegancka liberia księcia Vorkosigana -ciemnobrązowa, ozdobiona srebrnymi symbolami rodu - nie była w stanie złagodzić zdumiewającej brzydoty Bothariego. Niemniej to dobra twarz, jak najbardziej praktyczna.

Służący w liberii. Cóż za dziwaczny koncept. Czemu właściwie służył? Co powiesz na nasze życie, fortunę i święty honor? A to dopiero początek. Pozdrowiła go serdecznym skinieniem głowy w lustrze, po czym odwróciła się i ruszyła w ślad za sierżantem przez labirynt korytarzy Pałacu Vorkosiganów.

Musi jak najszybciej nauczyć się rozkładu pomieszczeń. To bardzo kłopotliwe zgubić się we własnym domu i prosić strażnika czy służącego, by wskazał jej drogę, szczególnie w środku nocy, gdy była owinięta jedynie w ręcznik. Kiedyś dowodziłam statkiem kosmicznym. Naprawdę. Jeśli potrafiła poradzić sobie z pięcioma wymiarami wisząc głową w dół, z pewnością zdoła opanować zaledwie trójwymiarową przestrzeń w normalnej pozycji.

Dotarli do szczytu szerokich kręconych schodów, opadających wdzięcznie trzema biegami w dół, ku wyłożonemu czarno-białymi kamiennymi płytkami holowi. Cordelia podążała lekko w ślad za ciężko stąpającym Botharim. Szeroka spódnica sprawiała, że sama Cordelia miała wrażenie, jakby unosiła się w powietrzu, opadając nieubłaganie w dół spirali.

Na dźwięk ich kroków czekający w holu wysoki młodzieniec z laską uniósł wzrok. Twarz porucznika Koudelki była równie przystojna i symetryczna, jak Bothariego wąska i nieprzyjazna. Młodzieniec uśmiechnął się ciepło do Cordelii. Nawet drobne linie bólu w kącikach oczu i ust nie zdołały go postarzyć. Miał na sobie polowy mundur imperialny, różniący się jedynie insygniami od uniformu komandora Illyana. Długie rękawy i wysoki kołnierz kryły sieć cienkich czerwonych blizn, oplatających połowę jego ciała, lecz Cordelia ujrzała ją wyraźnie oczami duszy. Nagi, Koudelka mógł służyć za model poglądowy na wykładzie o budowie ludzkiego systemu nerwowego, bowiem każda blizna oznaczała martwy nerw, zastąpiony sztuczną srebrną nicią. Porucznik Koudelka nie przywykł jeszcze do swojego nowego systemu nerwowego. Mów prawdę. Tutejsi chirurdzy to tępi, niezdarni rzeźnicy. Ich dzieło z pewnością nie dorównywało osiągnięciom medycyny betańskiej. Cordelia nie pozwoliła jednak, aby te myśli znalazły odbicie na jej twarzy.

Porucznik odwrócił się niezręcznie i pozdrowił Bothariego skinieniem głowy.

- Witaj, sierżancie. Dzień dobry, lady Vorkosigan.
Nowe nazwisko nadal brzmiało dziwnie w jej uszach. Miała wrażenie, że do niej nie

pasuje. Uśmiechnęła się w odpowiedzi.

- Dzień dobry, Kou. Gdzie jest Aral?

- Razem z komandorem Illyanem poszedł do biblioteki, aby ustalić najlepsze miejsce
do zamontowania nowej zabezpieczonej konsoli komunikacyjnej. Zaraz powinni wrócić. O,
właśnie nadchodzą - dodał, słysząc kroki w korytarzu.

Cordelia powiodła wzrokiem za ruchem jego głowy. Illyan, szczupły, miły i uprzejmy, zdawał się jeszcze drobniejszy - wręcz nikł - w cieniu mężczyzny w sile wieku odzianego we wspaniały galowy mundur Imperium. Oto powód, dla którego przybyła na Barrayar.

Admirał lord Aral Vorkosigan, w stanie spoczynku. Ściślej biorąc, to ostatnie było prawdziwe do wczoraj. Wczoraj ich życie nagle stanęło na głowie. Założę się jednak, że z czasem wylądujemy na czterech łapach. W krępej postaci Vorkosigana kryła się moc, jego ciemne włosy były przyprószone siwizną. Ciężką szczękę znaczyła stara blizna w kształcie litery L. Poruszał się ze stłumioną energią, jego szare oczy spoglądały czujnie wokół, póki nie rozbłysły na widok Cordelii.

- Bądź pozdrowiona, moja pani - zaintonował, ujmując jej dłoń.
Słowa zabrzmiały oficjalnie, lecz w oczach, lśniących niczym zwierciadła, wyraźnie

odbijało się prawdziwe uczucie. W lustrze jego oczu jestem naprawdę piękna, uświadomiła sobie nagle Cordelia. Wyglądam znacznie lepiej niż w zwierciadle na ścianie. Odtąd powinnam tylko w nich się przeglądać. Jego masywna ręka, sucha i gorąca - cóż za przyjemne, tętniące życiem ciepło! - zamknęła się wokół chłodnych wąskich palców Cordelii. Mój mąż. To określenie pasowało idealnie, przylegając do niego równie gładko, jak dłoń Vorkosigana do jej własnej ręki, choć nowe nazwisko, lady Vorkosigan, nadal zdawało się ześlizgiwać z jej ramion niczym świeżo kupiony płaszcz.

Obserwowała Bothariego, Koudelkę i Vorkosigana, stojących przez chwilę obok siebie. Gromada rannych, raz, dwa, trzy. I dama, która przy nich tkwi. Ci, którzy przeżyli. Wszyscy trzej odnieśli niemal śmiertelne rany podczas ostatniej wojny o Escobar. Kou ucierpiał na ciele, Bothari na umyśle, Vorkosigan otrzymał cios prosto w duszę. Życie toczy się dalej. Maszeruj bądź zgiń. Czy w końcu wszyscy zaczniemy wracać do zdrowia? Taką miała nadzieję.

- Gotowa, moja droga pani kapitan? - spytał Vorkosigan swym ciepłym barytonem z
wyraźnym barrayarskim akcentem.

- Bardziej gotowa już nie będę.
Illyan i porucznik Koudelka ruszyli przodem. Koudelka dreptał niezgrabnie na

uginających się nogach obok żwawo maszerującego komandora. Na ten widok Cordelia zmarszczyła brwi. Ujęła ramię męża i oboje powędrowali w ślad za nimi, pozostawiając Bothariego jego obowiązkom domowym.

Koudelka usiadł obok umundurowanego kierowcy, komandor Illyan zajął miejsce naprzeciwko Cordelii i Vorkosigana, tyłem do kierunku jazdy. Wóz jest opancerzony, uznała Cordelia, widząc niezwykłą grubość zamykającej się nad ich głowami przezroczystej osłony. Na sygnał Illyana kierowca ruszył, gładko skręcając w ulicę. Z zewnątrz nie dobiegał ich niemal żaden dźwięk.

- Regentka małżonka - Cordelia smakowała to określenie. - Czy tak brzmi mój
oficjalny tytuł?

- Hm, tak i nie. Musimy uczestniczyć w wielu uroczystościach - czy też w twoim
przypadku, uświetnić je swą obecnością. Poczynając od pogrzebu cesarza, niewątpliwie
ponurego wydarzenia dla wszystkich zainteresowanych - prawdopodobnie z wyjątkiem
samego Ezara Vorbarry. Z tym jednak trzeba poczekać, by wydał ostatnie tchnienie. Nie
wiem, czy zaplanował już sobie, kiedy ma to nastąpić. Ale niczego innego bym się po nim nie
spodziewał.

Które imprezy chcesz traktować jako obowiązki zależy wyłącznie od ciebie. Przemowy, uroczystości, ważne śluby, chrzciny i pogrzeby, witanie delegacji poszczególnych okręgów - krótko mówiąc, funkcje reprezentacyjne. Księżniczka wdowa Kareen wykonuje je z prawdziwym talentem. - Vorkosigan urwał, widząc przerażoną minę Cordelii, po czym dodał pospiesznie. - Albo, jeśli wolisz, możesz prowadzić całkowicie prywatne życie. W chwili obecnej masz po temu idealny pretekst - jego ręka, opasująca talię żony, w sekrecie pogładziła jej wciąż jeszcze płaski brzuch. - W istocie wolałbym nawet, abyś oszczędzała siły.

Natomiast co do politycznego aspektu twojego stanowiska... Byłbym bardzo rad, gdybyś została moją łączniczką z księżniczką wdową i... młodym cesarzem. Jeśli zdołasz, zaprzyjaźnij się z nią. To kobieta zachowująca niezwykłą rezerwę. Wychowanie chłopca jest kwestią najwyższej wagi. Nie wolno nam powtórzyć błędów Ezara Vorbarry.

- Mogę spróbować - westchnęła. - Widzę, że życie barrayarskich Vorów to ciężka

praca.

- Nie staraj się przesadnie naginać. Nie chciałbym, abyś zmuszała się do czegoś. Poza
tym, istnieje jeszcze jeden aspekt sprawy.

- Czemu mnie to nie dziwi? Mów dalej.
Zawahał się, starannie dobierając słowa.

- To kwestia naszej kultury. Moi ludzie wybaczą niemal wszystko odważnemu
żołnierzowi. Zaś ty łączysz w sobie dwie przeciwstawne frakcje - wojskową arystokrację i
progalaktyczny plebs. Naprawdę uważam, że gdybyś zechciała rozegrać dla mnie tę partię,
zdołałbym przeciągnąć na swą stronę cały trzon Ligi Obrońców Ludu.

- Wielkie nieba. Od jak dawna zastanawiałeś się nad tym?

- Nad samym problemem? Bardzo długo. Rola, jaką mogłabyś odegrać w jego
rozwiązaniu, przyszła mi do głowy dopiero dziś.

- Chciałbyś zrobić ze mnie figurantkę, kierującą czymś w rodzaju partii
konstytucyjnej?

- Nie, nie. Wkrótce złożę przysięgę na mój honor, nakazującą unikać mi czegoś
takiego. Przekazanie księciu Gregorowi stanowiska cesarza bez oddania władzy naruszałoby
ducha regenckiej przysięgi. Pragnę jedynie... pragnę jedynie znaleźć sposób, aby ściągnąć w
służbę cesarza najlepszych ludzi ze wszystkich klas, grup językowych i partii. Wśród Vorów
jest po prostu zbyt mało utalentowanej młodzieży. Chciałbym przekształcić rząd na wzór
wojska w jego najlepszym okresie, kiedy zdolności zapewniały promocję bez względu na
pochodzenie. Cesarz Ezar usiłował przeprowadzić podobne zmiany, wzmacniając
ministerstwa kosztem książąt, jednakże sprawy posunęły się za daleko. Teraz książęta są

bezsilni, a ministerstwa - przeżarte korupcją. Musi istnieć jakiś sposób odzyskania równowagi.

Cordelia westchnęła.

- Wygląda na to, że będziemy musieli zgodzić się na zachowanie rozbieżnych
stanowisk wobec konstytucji. Mnie nikt nie mianował regentem Barrayaru. Ostrzegam cię
jednak, że nie ustanę w próbach zmiany twojego zdania.

Na te słowa Illyan uniósł brwi. Cordelia, czując nagłą słabość, wyprostowała się na siedzeniu, obserwując przesuwającą się za oknami panoramę stolicy. Cztery miesiące temu nie poślubiła regenta Barrayaru. Wyszła za mąż za zwykłego żołnierza w stanie spoczynku. Owszem, po ślubie mężczyźni podobno zawsze się zmieniali, zazwyczaj na gorsze. Ale tak bardzo? Tak szybko? Nie do tych obowiązków się godziłam, mój panie.

- Tak też sądziłem.
Samochód zatrzymał się przed bramą w kamiennym murze. Czterech wartowników

dokładnie zbadało pojazd, sprawdziło przepustkę Illyana, po czym pozwoliło im przejechać. Wszyscy ci strażnicy, tutaj, w Pałacu Vorkosigana - przed czym nas strzegą? Zapewne przed innymi Barrayarczykami w owym podzielonym na liczne frakcje krajobrazie politycznym. Nagle Cordelia przypomniała sobie jakże barrayarskie powiedzenie, którego użył kiedyś stary książę. Wówczas rozbawiło ją, teraz jednak wzbudziło nagły niepokój. “Przy wszystkich tych stosach nawozu, gdzieś tu musi się kryć jakiś koń”. Na Kolonii Beta właściwie nie znano koni, zachowało się tylko kilka sztuk hodowanych w zoo. Przy wszystkich tych strażnikach...

Ale jeśli nie jestem niczyim wrogiem, jak ktokolwiek może żywić wrogie zamiary wobec mnie? Illyan, który wiercił się niespokojnie na swym fotelu, przemówił wreszcie:

- Nie mogę poprzeć tego pomysłu. Oczywiście wyłącznie ze względów
bezpieczeństwa. To najstarsza część miasta. Tutejsze ulice tworzą prawdziwy labirynt. W
okolicy przebiegają co najmniej trzy rodzaje starych tuneli, należących do dawnych systemów
kanalizacyjnych i transportowych. Poza tym wokół stoi zbyt wiele wysokich budynków,
dających widok na całą okolicę. Trzeba by sześciu pełnych patroli, aby zapewnić choćby
pobieżną ochronę.

- Zostańmy zatem przy Pałacu Vorkosiganów. - Widząc rozczarowanie oficera,
Vorkosigan dodał pocieszająco. - To może nie posłuży naszemu bezpieczeństwu, ale z
pewnością polepszy wizerunek. Doda nowej regencji aury wojskowej pokory. Powinno też
zmniejszyć nieco paranoiczne obawy przed przewrotem pałacowym.

I oto znaleźli się przed wspomnianym pałacem. W porównaniu z cesarską siedzibą rezydencja Vorkosiganów wydawała się niewielka. Szerokie skrzydła wznoszące się na dwa, a miejscami na cztery piętra, wieńczyły liczne wieże. Dodatki z przeróżnych epok sąsiadowały ze sobą tworząc rozległe i maleńkie dziedzińce, niektóre symetryczne, inne dziwnie nieproporcjonalne i sprawiające wrażenie przypadkowości. Wschodnia fasada była najbardziej jednorodna stylistycznie i ciężka od kamiennych rzeźb. Wzdłuż północnej, załamującej się pod dziwnymi kątami, rozciągały się starannie zadbane klasyczne ogrody. Najstarsza cześć pałacu leżała na zachodzie, najnowsza - na południu.

Pojazd zahamował przed dwupiętrowym gankiem po południowej stronie i Illyan mijając kolejne posterunki poprowadził swych towarzyszy szerokimi kamiennymi schodami do rozległego apartamentu na piętrze. Powoli wspinali się na górę, dostosowując kroki do niezręcznego marszu porucznika Koudelki. Koudelka posłał im przepraszające spojrzenie, po czym ponownie schylił głowę skupiony - czy może zawstydzony? Czy nie mają tu windy? pomyślała z irytacją Cordelia. Po drugiej stronie tego kamiennego labiryntu, w pokoju którego okna wychodziły na północne ogrody, bezsilny biały starzec leżał w swym ogromnym staroświeckim łożu czekając na śmierć...

W przestronnym korytarzu na górze, wyściełanym dywanami i ozdobionym obrazami oraz licznymi stolikami, pełnymi przeróżnych drobiazgów - Cordelia uznała, że zapewne są to drogocenne bibeloty - czekał już na nich kapitan Negri. Rozmawiał właśnie zniżonym głosem ze stojącą obok kobietą. Cordelia poznała sławnego - czy może niesławnego - szefa cesarskiej służby bezpieczeństwa zaledwie poprzedniego dnia; po historycznej rozmowie Vorkosigana z jeszcze nie świętej pamięci Ezarem Vorbarrą. Negri był mężczyzną o twardej twarzy, twardym ciele i krągłej łysej czaszce, który służył swemu cesarzowi ciałem i duszą przez niemal czterdzieści lat, złowrogą legendą o niezgłębionych oczach.

Teraz nachylił się nad jej dłonią i nazwał ją milady. Moja pani - a jednak zabrzmiało to szczerze. Kryła się w tym zwrocie nie większa ironia niż w normalnym tonie kapitana.

Czujna jasnowłosa kobieta - dziewczyna? - wysoka i silnie umięśniona, ubrana w zwykłą cywilną suknię spoglądała na Cordelię z ogromnym zainteresowaniem.

Vorkosigan i Negri wymienili krótkie pozdrowienia w telegraficznym stylu mężczyzn, którzy porozumiewają się od tak dawna, że zdołali wydestylować ze wszystkich grzeczności czystą esencję.

- A to jest panna Droushnakov.
Negri nie tyle przedstawił Cordelii swą towarzyszkę, co dokonał oficjalnej

identyfikacji.

- Droushnakov, czyli kto? - spytała zdesperowana Cordelia.
Najwyraźniej wszyscy oprócz niej orientowali się, co się dzieje, choć Negri nie

przedstawił także porucznika Koudelki; Koudelka i Droushnakov przyglądali się sobie ukradkiem.

- Należę do służby Kancelarii Wewnętrznej, milady - Droushnakov złożyła jej
półukłon-półdygnięcie.

Negriego figuruję jako członek ochrony pierwszej klasy.

Trudno było stwierdzić, który tytuł budził w niej większą dumę i radość. Cordelia podejrzewała, że ten drugi.

Jej liczne okna wychodziły na południe. Cordelia zaciekawiona, zastanawiała się, czy eklektyczna mieszanina sprzętów stanowi zbiór bezcennych antyków, czy może drugorzędnych rupieci. Nie potrafiła tego stwierdzić. Po drugiej stronie komnaty, na obitym żółtym jedwabiem szezlongu siedziała kobieta, obserwująca z powagą zbliżających się gości.

Księżniczka wdowa Kareen była szczupłą, znużoną trzydziestolatką. Miała piękne ciemne włosy, ułożone w misterną fryzurę, natomiast jej szara suknia została skrojona z zadziwiającą prostotą. Prostotą i elegancją. Na podłodze, rozciągnięty na brzuchu, leżał ciemnowłosy chłopiec, na oko czterolatek. Mruczał coś do mechanicznego stegozaura wielkości kota, który mamrotał w odpowiedzi. Księżniczka poleciła mu wstać i wyłączyć zabawkę. Chłopiec posłusznie przycupnął obok matki, choć w dłoniach nadal ściskał skórzanego zwierzaka. Cordelia z ulgą stwierdziła, że młody książę jest ubrany odpowiednio do swego wieku w wygodny strój sportowy.

Negri oficjalnym tonem przedstawił Cordelię księżniczce i księciu Gregorowi. Cordelia nie była pewna, czy powinna się ukłonić, dygnąć, czy może zasalutować. Ostatecznie skłoniła głowę jak wcześniej Droushnakov. Gregor, poważny i milczący, spojrzał na nią zalęknionym wzrokiem, toteż próbowała uśmiechnąć się w najbardziej ujmujący sposób.

Vorkosigan ukląkł przed chłopcem na jedno kolano - tylko Cordelia dostrzegła, jak gwałtownie przełknął ślinę - i powiedział:

pogodniejszą niż zwykle minę.

- Twój dziadek poprosił mnie, abym został twoim regentem. Czy ktoś wyjaśnił ci, co
to oznacza?

Gregor w milczeniu potrząsnął głową. Vorkosigan spojrzał na Negriego, z

dezaprobatą unosząc brwi. Kapitan nie zareagował.

- Znaczy to, że będę wykonywał pracę twojego dziadka, póki nie dorośniesz na tyle,
aby sam się nią zająć. Nastąpi to, gdy skończysz dwadzieścia lat. Przez następnych szesnaście
lat będę opiekował się tobą i twoją matką w zastępstwie dziadka. Dopilnuję też, abyś zdobył
wykształcenie, które pomoże ci dobrze rządzić. Równie dobrze, jak twój dziadek.

Czy ten dzieciak w ogóle wie, co oznacza rządzenie? Cordelia zauważyła, że Vorkosigan nie powiedział “w zastępstwie twojego ojca”. Uważał, żeby w ogóle nie wspomnieć imienia księcia. Wyglądało na to, iż Serg już wkrótce zniknie z historii Barrayaru równie doszczętnie, jak wcześniej jego ciało, unicestwione w bitwie na orbicie.

- Na razie - ciągnął dalej Vorkosigan - musisz się jedynie pilnie uczyć i słuchać
poleceń matki. Potrafisz to zrobić?

Gregor przytaknął, przełykając ślinę.

- Myślę, że sobie poradzisz. - Vorkosigan odpowiedział krótkim skinieniem głowy,
identycznym jak to, którym obdarzał swych oficerów sztabowych, i wstał.

Ty chyba sobie też poradzisz, Aralu, pomyślała Cordelia.

W jej głosie zabrzmiała leciutka nuta ironii. Vorkosigan posłał jej pełne wdzięczności spojrzenie.

- Dziękuję, milady.
Kareen pogładziła z roztargnieniem palcem swe pełne wargi. Kiedy mężczyźni

opuścili komnatę, odprężyła się lekko.

- Doskonale. Miałam nadzieję, że zdołamy poznać się bliżej. - jej twarz ożywiła się
nieco, oczy uważnie obserwowały Cordelię.

Na przyzwalający gest matki chłopiec zsunął się z szezlonga i co chwila oglądając się

za siebie wrócił do przerwanej zabawy. Droushnakov zmarszczyła brwi.

- Co się stało temu porucznikowi? - spytała Cordelię.

- Porucznik Koudelka został trafiony z porażacza nerwowego - odparła sztywno
Cordelia niepewna, czy osobliwy ton głosu dziewczyny nie oznacza przypadkiem skrywanej
dezaprobaty. - Rok temu, kiedy służył u Arala na “Generale Vorkrafcie”. Tutejsza
neurochirurgia najwyraźniej nie dorasta do galaktycznych standardów.

Ugryzła się w język w obawie, że gospodyni uzna to za krytykę. Nie żeby księżniczka Kareen odpowiadała za wątpliwy poziom medycznej wiedzy na Barrayarze.

Cordelia nie potrafiła odczytać wyrazu twarzy gospodyni. Jak wiele słynnych raportów Negriego trafiło także i do jej rąk?

- Cóż za okropna tragedia! Najwyraźniej kiedyś był bardzo wysportowany -
zauważyła strażniczka.

- Bo był - Cordelia uśmiechnęła się nieco cieplej, opuszczając nastroszone kolce. - W
mojej opinii porażacze nerwowe to paskudna broń.

Z roztargnieniem podrapała się w martwe i nieczułe miejsce na udzie, muśnięte zaledwie aurą pola porażacza, która na szczęście nie przeniknęła podskórnego tłuszczu i nie uszkodziła mięśnia. Powinna była wyleczyć to sobie przed wyjazdem.

- Proszę usiąść, lady Vorkosigan - księżniczka poklepała miejsce obok siebie, dopiero
co zwolnione przez przyszłego cesarza. - Drou, czy zechciałabyś zabrać Gregora na drugie
śniadanie?

Droushnakov ze zrozumieniem skinęła głową, jakby w owej prostej prośbie została zawarta dodatkowa zakodowana wiadomość. Zabrała chłopca i wyszła, prowadząc go za rękę. Obie kobiety usłyszały jeszcze echo dziecinnego głosu:

- Droushie, czy mógłbym dostać kremówkę? I jedną dla Steggiego?
Cordelia usiadła ostrożnie, myśląc o raportach Negriego i barrayarskiej dezinformacji,

dotyczącej niedawnej inwazji na Escobar. Escobar, sąsiada i sprzymierzeńca Kolonii Beta... Broń, która zabiła księcia Serga i zniszczyła jego statek wysoko nad Escobarem, została przemycona przez barrayarską blokadę dzięki odwadze i poświęceniu niejakiej kapitan

Cordelii Naismith z Betańskich Sił Ekspedycyjnych. Wszyscy o tym wiedzieli i nie musiała za nic przepraszać. Natomiast tajna historia, skrywane knowania najwyższego barrayarskiego dowództwa - to właśnie było tak... zdradzieckie, zdecydowała Cordelia. Oto najlepsze określenie. Niebezpieczne, niczym źle przechowywane odpady toksyczne.

Ku zdumieniu Cordelii księżniczka Kareen nachyliła się ku niej, ujęła jej prawą rękę, uniosła ją do ust i mocno pocałowała.

Dłonie Kareen zacisnęły się na kolanach. Jej oczy rozbłysły.


Skoro już postanowiły wyjaśnić wszystko do końca... Nikt nie wspomina o księciu. Jeszcze niedawno postanowił, na skróty, poprzez krew, sięgnąć po koronę, a teraz po prostu... zniknął.

- Ges Vorrutyer... - Kareen wyłamywała palce - znalazł w Sergu godnego siebie
przyjaciela. I zdolnego ucznia, towarzysza zboczonych zabaw. Może nie wszystko było winą
Vorrutyera. Nie wiem.

Cordelia wyczuwała szczerość w jej słowach. Księżniczka dodała cicho:

- Kiedy zaszłam w ciążę, Ezar ochraniał mnie przed Sergiem. Ostatni raz widziałam
mojego męża na rok przed jego śmiercią.

Może ja też nie będę już wspominać o księciu?

- Ezar był potężnym protektorem. Mam nadzieję, że Aral spisze się równie dobrze. -
Czy powinna wyrażać się o cesarzu w czasie przeszłym? Wszyscy inni tak robili.

Kareen nagle otrząsnęła się z zamyślenia.

- Herbaty, lady Vorkosigan? - spytała z uśmiechem.
Dotknęła komunikatora ukrytego w cennej broszy na ramieniu i wydała rozkazy

służbie. Najwyraźniej prywatna audiencja dobiegła końca. Kapitan Naismith musi przywdziać skórę lady Vorkosigan, pijącej herbatę z księżniczką.

Gregor i jego strażniczka zjawili się w chwili, kiedy podano kremówki i chłopiec oczarował obie damy do tego stopnia, że zdołał uprosić je o drugie ciastko. Kareen stanowczo odmówiła mu trzeciego. Syn księcia Serga sprawiał wrażenie zupełnie normalnego chłopca, choć towarzystwo obcych wyraźnie go onieśmielało. Cordelia obserwowała go z głębokim zainteresowaniem. Macierzyństwo. Wszystkim się przytrafiało. Jak trudne się okaże?

- Co pani sądzi o swym nowym domu, lady Vorkosigan? - zagadnęła uprzejmie
księżniczka.

Typowa rozmowa przy herbacie. Żadnego odsłaniania uczuć. Nie przy dzieciach. Cordelia zastanowiła się.

- Rezydencja wiejska na południu, w Posiadłości Vorkosiganów jest po prostu
cudowna. Wspaniałe jezioro. Większe niż jakikolwiek otwarty zbiornik wodny na całej
Kolonii Beta. A przecież Aral traktuje je jak coś oczywistego. Wasza planeta jest
niewiarygodnie piękna.

Wasza planeta? Nie moja? W umyśle Cordelii słowo “dom” nadal przywoływało hasło “Kolonia Beta”. A jednak mogłaby spędzić wieki w objęciach Vorkosigana nad jeziorem.

- Tutejsza stolica... cóż, jest bez wątpienia bardziej zróżnicowana, niż jakiekolwiek
miasto w do... Niż na Kolonii Beta. Choć - zaśmiała się z zakłopotaniem - wszędzie widzę

tylu żołnierzy. Ostatnio tak wiele zielonych mundurów otaczało mnie w obozie jenieckim.

- Ma pani bystry wzrok, lady Vorkosigan - księżniczka wypiła łyk herbaty,
uśmiechając się do swej filiżanki.

- Cóż, jeśli ludzie oddają swe życie w służbę społeczności, powinni cieszyć się
szacunkiem - odparła spokojnie Cordelia. - Brakuje mi moich sióstr-oficerów, tak je chyba
można nazwać. Mądrych, inteligentnych kobiet, techniczek, przyjaciółek, które zostały w
domu. - Znów to niebezpieczne słowo, dom. - Oprócz mądrych mężczyzn, muszą tu być
równie inteligentne kobiety. Czemu się ukrywają?

Cordelia ugryzła się w język, bowiem nagle przyszło jej na myśl, że Kareen może błędnie potraktować tę ostatnią uwagę jako przycinek.

Jeśli jednak Kareen poczuła się urażona, zachowała to dla siebie, zaś powrót Arala i Illyana uratował Cordelię przed dalszymi potencjalnymi gafami. Goście pożegnali się uprzejmie i wrócili do Pałacu Vorkosiganów.

***

Tego wieczoru komandor Illyan zjawił się w pałacu, prowadząc ze sobą Droushnakov. Dziewczyna dźwigała w dłoni wielką walizkę i rozglądała się ciekawie.

- Kapitan Negri wyznaczył pannę Droushnakov do ochrony regentki-małżonki -
wyjaśnił krótko Illyan.

Aral z aprobatą skinął głową.

Później Droushnakov wręczyła Cordelii zapieczętowany liścik na grubym kremowym papierze. Unosząc brwi Cordelia złamała pieczęć. Pismo było drobne i eleganckie, podpis czytelny i pozbawiony wszelkich ozdóbek.

Na pewno będzie ci odpowiadała. Pozdrowienia.

Kareen.

Rozdział drugi

Następnego ranka Cordelia obudziwszy się ujrzała, że Vorkosigan zdążył już zniknąć. Po raz pierwszy musiała samotnie stawić czoło Barrayarowi bez wsparcia męża. Postanowiła poświęcić ten dzień zakupom - przyszło jej to do głowy, gdy poprzedniego wieczoru obserwowała Koudelkę wspinającego się mozolnie na kręcone schody. Podejrzewała, że Droushnakov będzie idealną przewodniczką w zaplanowanej przez nią wyprawie.

Ubrała się i ruszyła na poszukiwania strażniczki. Jej znalezienie okazało się niezbyt trudne. Droushnakov siedziała w korytarzu tuż za drzwiami sypialni, na widok Cordelii zerwała się na równe nogi. Dziewczyna naprawdę powinna nosić mundur, stwierdziła w duchu Cordelia. Sukienka nadawała jej wysokiej postaci pozór ociężałości. Cordelia zastanawiała się, czy jako regentka-małżonka mogłaby odziać służbę w wymyśloną przez siebie liberię. Podczas śniadania zabawiała się wizjami kostiumu, który podkreślałby godną Walkirii urodę Droushnakov.

- Czy wiesz, że jesteś pierwszą kobietą-strażnikiem jaką spotkałam na Barrayarze? -
zauważyła, unosząc wzrok znad jajek, kawy i gotowanej na parze omaszczonej kaszy,
stanowiącej żelazny element każdego śniadania. - Jak trafiłaś do tej pracy?

- No cóż, nie jestem prawdziwą strażniczką, tak jak mężczyźni w liberiach...
Ach, i znowu ta magia munduru.
-...jednakże mój ojciec i wszyscy trzej bracia służą w wojsku. To, co robię, jest

najbliższe bycia prawdziwym żołnierzem, tak jak pani.

Zwariowana na punkcie armii, podobnie jak cała reszta Barrayaru.

- Tak?

- Kiedy byłam młodsza, trenowałam dżudo, dla rozrywki. Okazałam się jednak za
wysoka jak na kobiecą grupę. Żadna z dziewcząt nie była dla mnie równym przeciwnikiem,
poza tym same kata to okropne nudziarstwo. Bracia przemycali mnie ze sobą na zajęcia w
grupie mężczyzn. I dalej już poszło. Jeszcze w szkole dwukrotnie zdobyłam tytuł mistrzyni
Barrayaru. A potem, trzy lata temu, jeden z ludzi kapitana Negriego zwrócił się do mojego
ojca, oferując mi pracę. Wtedy właśnie przeszłam szkolenie z bronią. Najwyraźniej
księżniczka od lat prosiła o to, by do straży przyjąć parę kobiet, mieli jednak kłopoty ze
znalezieniem kogoś, kto przeszedłby wszystkie testy. Choć - uśmiechnęła się nieśmiało -
damie, która zabiła admirała Vorrutyera, nie potrzeba raczej moich nędznych usług.

Cordelia ugryzła się w język.

- Hm, miałam wtedy szczęście. Poza tym, w tej chwili wolałabym trzymać się z dala
od wszelkich fizycznych starć. Wiesz chyba, że jestem w ciąży.

- Owszem, milady. Przeczytałam o tym w jednym z...
-...raportów kapitana Negriego - dokończyła Cordelia, wpadając jej w słowo. - Nigdy

w to nie wątpiłam. Prawdopodobnie dowiedział się o mojej ciąży jeszcze przede mną.

- Niespecjalnie. Wszyscy uważali, że jestem dość dziwna - Droushnakov zmarszczyła
czoło i Cordelia domyśliła się, że poruszyła nieprzyjemne wspomnienia.

Z namysłem przyjrzała się dziewczynie.

- Tak przypuszczałam. - A ja bałam się Barrayaru widząc, jak traktuje swoich synów.
Nic dziwnego, że mieli kłopoty ze znalezieniem kogoś, kto zdołałby przejść wszystkie testy. -
Zatem odbyłaś szkolenie w posługiwaniu się bronią. Doskonale. Będziesz więc moim
przewodnikiem podczas dzisiejszych zakupów.

Twarz Droushnakov przybrała lekko sztuczny wyraz.

- Tak, milady. Jakie stroje panią interesują? - spytała uprzejmie, nie do końca
skrywając rozczarowanie, jakie wzbudziły w niej zainteresowania “prawdziwej” kobiety-
żołnierza.

- Gdzie można kupić porządną laskę z ukrytą szpadą?
Sztuczny entuzjazm zniknął jak zdmuchnięty.

- Och, znam doskonałe miejsce. Chodzą tam oficerowie z klasy Vorów oraz książęta,
kupując sprzęt dla swoich ludzi. To znaczy... sama nigdy nie byłam w środku. Moja rodzina
nie należy do Vorów, więc oczywiście nie wolno nam posiadać osobistej broni. Tylko sprzęt
wojskowy. Ale podobno to najlepszy sklep.


Jeden z członków straży książęcej zawiózł je na miejsce. Cordelia, odprężona, chłonęła widoki miasta, Droushnakov natomiast zachowała czujność. Jej oczy bezustannie śledziły przelewający się wokół tłum. Cordelia miała wrażenie, że niewiele ujdzie bystremu wzrokowi jej towarzyszki. Od czasu do czasu dłoń Droushnakov wędrowała ku rękojeści

paralizatora, ukrytego wewnątrz jej haftowanego bolerka.

Wreszcie skręcili w schludną wąską uliczkę. Po obu stronach wznosiły się stare budynki z rzeźbionymi kamiennymi frontonami. Sklep z bronią był oznaczony jedynie skromnym szyldem “Siegling”, wypisanym dyskretnymi złotymi literami. Najwyraźniej jeśli ktoś nie wiedział gdzie trafił, nie powinien tam wchodzić. Ich kierowca zaczekał na zewnątrz, podczas gdy Cordelia i Droushnakov weszły do środka. W wyściełanym grubym dywanem i obitym drewnem wnętrzu unosił się słaby zapach zbrojowni; Cordelii przywiódł on na myśl jej statek Zwiadu, znajomy element w obcym świecie. Ukradkiem przyjrzała się boazeriom, próbując oszacować ich wartość i przełożyć na betańskie dolary. Na Barrayarze drewno wydawało się niemal równie powszechne, co plastyk. Na ścianach, w eleganckich gablotach, wystawiono broń osobistą, jaką mógł mieć legalnie każdy członek klas wyższych. Oprócz paralizatorów i broni myśliwskiej Cordelia ujrzała imponujący zestaw szpad i noży; najwyraźniej surowe edykty cesarskie, znoszące pojedynki, zabraniały jedynie użycia rapierów, nie zaś ich posiadania.

Sprzedawca, starszy mężczyzna o wąskich oczach i kocich ruchach, wyszedł im na spotkanie.

- Co mogę dla was zrobić, moje panie? - spytał uprzejmie.
Cordelia przypuszczała, że kobiety z klasy Vorów muszą czasami odwiedzać to

miejsce, aby kupić prezenty dla swych krewnych płci męskiej. Jednakże sprzedawca tym samym tonem mógł rzec “co mogę dla was zrobić, moje dzieci?”. Lekceważenie wyrażone samą mową ciała? Daj spokój.

- Wygląda... Sama nie wiem. - Fircykowato? Jak to działa?
Sprzedawca zademonstrował ukrytą sprężynę. Drewniana osłona odpadła, ukazując

długie cienkie ostrze. Cordelia wyciągnęła rękę i mężczyzna z pewnym wahaniem podał jej broń. Kilka razy poruszyła szpadą, obejrzała ją uważnie, po czym oddała swej towarzyszce.

- Co o tym sądzisz?
Droushnakov najpierw uśmiechnęła się, potem jednak z powątpiewaniem zmarszczyła

brwi.

- Nie jest zbyt dobrze wyważona. - Zerknęła niepewnie na sprzedawcę.

- Wręcz przeciwnie, to wspaniała darkoińska robota, proszę pani - zaprotestował
chłodno sprzedawca.

Cordelia z uśmiechem odebrała broń strażniczce.

- Sprawdźmy twoją hipotezę.
Nagle uniosła szpadę w gwałtownym salucie i ostro zaatakowała ścianę. Ostrze

uwięzło w drewnie i Cordelia oparła się na nim całym ciężarem. Brzeszczot pękł. Z wdzięcznym uśmiechem oddała sprzedawcy kawałki.

Cordelia odparła rozdrażniona:

- Doskonale. Poślij rachunek mojemu mężowi, admirałowi Aralowi Vorkosiganowi,
zamieszkałemu w Pałacu Vorkosiganów. A skoro już przy tym jesteśmy, możesz mu również
wyjaśnić, dlaczego usiłowałeś wcisnąć podobny śmieć jego żonie - bosmanie.

To ostatnie było jedynie domysłem, jednakże zdziwienie malujące się w oczach mężczyzny powiedziało jej, że słusznie oceniła jego wiek i chód. Sprzedawca ukłonił się głęboko.

- Stokrotnie przepraszam, milady. Myślę, że mam coś odpowiedniego, jeśli milady
zechce zaczekać.

Ponownie zniknął i Cordelia westchnęła.

- Kupowanie z automatów jest zdecydowanie łatwiejsze. Przynajmniej jednak
odwołanie do Mitycznych Władz Wyższych działa tu równie dobrze, jak w domu.

Następna laska zrobiona była z prostego ciemnego drewna i wypolerowana gładko jak atłas. Sprzedawca podał ją z kolejnym ukłonem.

- Trzeba nacisnąć tutaj, milady.
Laska była znacznie cięższa niż poprzednia. Drewniana powłoka odskoczyła

gwałtownie, uderzając w ścianę po drugiej stronie pomieszczenia. Już samo to mogło stanowić niezłą broń. Cordelia ponownie powiodła wzrokiem wzdłuż ostrza. Dziwny delikatny wzór wygrawerowany na klindze zamigotał lekko. Raz jeszcze zasalutowała

ścianie, kątem oka spoglądając na sprzedawcę.

się znacznie dalej, zaś napierając na nie całym ciężarem zdołała tylko lekko wygiąć klingę. Nawet wtedy czuła jednak, że daleko jej jeszcze do punktu krytycznego. Podała broń Droushnakov, która obejrzała ją czule.

Kiedy sprzedawca pakował jej zakup, Cordelia przystanęła przed gablotą pełną inkrustowanych emalią paralizatorów.

Droushnakov powiodła wokół tęsknym wzrokiem i potrząsnęła głową. Jej dłoń ponownie powędrowała ku bolerku.

- Sprzęt kapitana Negriego jest bezkonkurencyjny. Nawet “Siegling” nie ma na
składzie nic lepszego. Wyłącznie ładniejsze.

***

Tego wieczoru do obiadu zasiedli bardzo późno. Przy stole było ich troje: Vorkosigan, Cordelia i porucznik Koudelka. Nowy osobisty sekretarz Arala sprawiał wrażenie nieco zmęczonego.

Koudelka podziękował uprzejmie z wdzięczną miną, która pokrywała rozdrażnienie. Wyraz jego twarzy zmienił się jednak gwałtownie, gdy porucznik ujął w dłoń laskę i niemal ją upuścił, zdumiony jej ciężarem.

-...w okno. Na szczęście drewniana osłona uderzyła we framugę i odbiła się z trzaskiem. Kou i

Aral podskoczyli gwałtownie.

Oczy Koudelki rozbłysły, kiedy uważnie oglądał ostrze, podczas gdy Cordelia podniosła z ziemi osłonę.

- Och, milady! - Nagle jego twarz posmutniała. Schował szpadę i oddał ją z żalem. -
Przypuszczam, że nie wiedziała pani o tym. Nie jestem Vorem. Nie wolno mi posiadać
prywatnego miecza.

- Och - westchnęła Cordelia.
Vorkosigan uniósł brwi.


- Poproszę Kou, żeby znalazł ci jakąś oficjalną historię. Ale nie dzisiaj. Ledwie
starczy mu czasu, aby uporządkować notatki. Wieczorem ma się tu zjawić Vortala z jeszcze
paroma zbłąkanymi duszami. Idź do biblioteki księcia, mojego ojca, Kou; spotkamy się tam
później.

Obiad dobiegł końca. Koudelka wycofał się do biblioteki, natomiast Vorkosigan i

Cordelia przeszli do sąsiadującego z nią salonu, aby nieco poczytać przed wieczornym spotkaniem. Vorkosigan miał ze sobą kilkanaście raportów, z którymi zapoznał się pobieżnie za pomocą ręcznej przeglądarki. Cordelia dzieliła swój czas pomiędzy sączące się ze słuchawki słówka i zwroty w barrayarskim a jeszcze bardziej onieśmielający dysk, dotyczący opieki nad dziećmi. Ciszę od czasu do czasu przerywało mruknięcie Vorkosigana, który raczej do siebie niż do żony, mówił: “Aha! A to sukinsyn! A zatem o to mu chodziło!”, albo “Do diabła! Ten wynik wygląda dość dziwnie. Muszę go sprawdzić”, czy też ze strony Cordelii: “O jej, ciekawe czy wszystkie dzieci to robią?”, oraz okazjonalne “łup!” przenikające przez ścianę z biblioteki. Po każdym z trzasków oboje spoglądali na siebie i wybuchali śmiechem.

- Twój podporucznik Dubauer nie miałby u nas żadnych szans.
Dubauer został trafiony w głowę z porażacza nerwowego i przeżył. W pewnym sensie.

- A jeśli chodzi o rannych, takich jak Koudelka czy w jeszcze gorszym stanie... ciąży
na nich ogromny społeczny stygmat. Przyjrzyj się kiedyś, jak zachowuje się w większej
grupie, nie w gronie przyjaciół. To nie przypadek, że wśród żołnierzy zwolnionych ze służby

ze względów zdrowotnych notuje się wysoką liczbę samobójstw.

Cordelia poczuła nagły chłód.

Później pojawił się książę Vortala wraz ze swymi “zbłąkanymi duszami” i Vorkosigan zniknął w bibliotece. Wieczorem do pałacu przybył też książę Piotr Vorkosigan, ojciec Arala. Porzucił swój okręg, aby uczestniczyć w głosowaniu.

Cordelię zdumiał ów zwięzły opis politycznych poglądów Arala Vorkosigana.

Stary książę przejawiał ogromne zainteresowanie rozwojem swojego wnuka. Cordelia odkryła wkrótce, że ciąża podniosła jej status w oczach teścia. Z ledwie tolerowanego kaprysu Arala stała się kimś niebezpiecznie graniczącym z istotą półboską. Książę wręcz zasypywał ją

dowodami uczucia. Nie mogła się temu oprzeć i nigdy się z niego nie śmiała, choć nie miała wobec niego żadnych złudzeń.

Reakcja księcia na wieść o jej ciąży okazała się zgodna z wizją nakreśloną przez Arala w dniu, kiedy przyniosła do domu oficjalną lekarską diagnozę. Tego letniego popołudnia po powrocie do Posiadłości Vorkosiganów ruszyła na poszukiwanie męża. Znalazła go na przystani. Krzątał się przy swej łodzi, drepcząc wokół w przemoczonych butach; właśnie rozłożył żagle, aby wysuszyć je na słońcu.

Natychmiast uniósł wzrok ku jej uśmiechniętej twarzy, nie potrafiąc ukryć zdenerwowania.

- Och.
Z jego ust wydarło się długie donośne westchnienie. Bez słowa porwał ją w ramiona i

okręcił wokół siebie.


zdołam do tego przywyknąć. Myślałam jednak...

pożytecznego odkrycia, że w pewnych momentach Vorkosigan ma większe łaskotki, niż ona. Zemściła się na nim solidnie, aż w końcu oboje wylądowali na trawie, zmęczeni śmiechem.

- Gwarantuję ci, że niełatwo nimi wstrząsnąć.
Cordelia pomachała ręką w stronę odległego poduszkowca, którego pasażer

całkowicie zignorował jej gest. Z początku złościła się na myśl, że Aral pozostaje pod stałą obserwacją cesarskiej służby bezpieczeństwa, w końcu jednak przywykła do tej myśli. Uznała, że to cena, jaką płaci za swe zaangażowanie w tajnych manewrach politycznych wojny o Escobar i kara za głoszone publicznie, nie najlepiej widziane, opinie.

- Zaczynam rozumieć, dlaczego kiedyś twoim hobby stało się podpuszczanie ochrony.
Może powinniśmy zaprosić ich na obiad, czy coś w tym stylu? Do tej pory znają mnie już tak
dobrze, że sama też chciałabym ich poznać. - Czy ludzie Negriego zarejestrowali
przeprowadzoną przed chwilą rozmowę? Czy zainstalowali podsłuch w ich sypialni? W
łazience?

Aral uśmiechnął się szeroko.

- Hm. - Vorkosigan uniósł wzrok ku łodzi, nie odpowiadając na jej pytanie. Po chwili
zerwał się na nogi. - Chodź, przekażmy ojcu radosne wieści.

Cóż, teraz już rozumiała. Książę Piotr ujął ją pod ramię i zawlókł do jadalni, gdzie pomiędzy kęsami spóźnionej kolacji dopytywał się o najnowsze wyniki badań i podsuwał jej przywiezione ze wsi ogrodowe smakołyki. Posłusznie zjadła kilka winogron.

Gdy po kolacji oboje przeszli do holu, usłyszała nagle dobiegające z biblioteki podniesione głosy. Nie zdołała odróżnić poszczególnych słów, jednakże brzmiały one ostro, gniewnie. Przystanęła zaniepokojona.

Po chwili rozmowa - kłótnia? - urwała się, drzwi biblioteki otworzyły się gwałtownie i wypadł stamtąd mężczyzna. Cordelia dostrzegła siedzących w środku Arala i księcia Vortalę. Twarz Arala stężała w gniewie, jego oczy płonęły. Vortala, skurczony ze starości mężczyzna o łysiejącej, obrzeżonej wianuszkiem białych włosów głowie pokrytej plamami wątrobowymi, był czerwony ze złości. Mężczyzna szorstkim gestem wezwał oczekującego w korytarzu służącego w liberii, który ruszył za nim z obojętną miną.

Cordelia oceniła, że gość ma jakieś czterdzieści lat. Ciemnowłosy mężczyzna ubrany był w kosztowny strój, typowy dla wyższej klasy. Jego twarz z profilu przypominała nieco półksiężyc, dzięki wypukłemu czołu i silnej szczęce, której nie potrafił zrównoważyć nos oraz bujny wąs. Nie był brzydki ani przystojny; w innych okolicznościach można by go nazwać człowiekiem o zdecydowanych rysach, w tej chwili jednak jego oblicze wykrzywiał gniewny grymas. Natknąwszy się na księcia Piotra przystanął, pozdrawiając go niemal niedostrzegalnym skinieniem głowy.

poruszeń szczęki.

- Zapamiętaj moje słowa - zagrzmiał. - Ty, ja i wszyscy godni szacunku ludzie na
Barrayarze pożałują jeszcze tego, co się jutro zdarzy.

Piotr ściągnął wargi, jego otoczone zmarszczkami oczy spoglądały czujnie na przybysza.

je było uznać za obraźliwe, jednakże wyczuła w nim przejmujący, odstręczający chłód. Nieznajomy z najwyższym trudem zdobył się na pożegnalny ukłon, zawrócił i wyszedł frontowymi drzwiami. Sługa postępował za nim niczym cień.

Aral z Vortalą wyłonili się z biblioteki. Aral przeszedł do przedsionka i stanął w drzwiach, spoglądając w ciemność przez płytę kryształowego szkła. Vortala uspokajającym gestem położył mu dłoń na ramieniu.

Aral przytaknął, krzywiąc się znacząco.

Rozdział trzeci

Następnego dnia Cordelia udała się na sesję połączonych Rad pod eskortą kapitana lorda Padmy Xava Vorpatrila. Okazało się, że Vorpatril jest nie tylko zaufanym współpracownikiem jej męża, ale także jego kuzynem, synem młodszej siostry dawno już nieżyjącej matki Arala. Lord Vorpatril był pierwszym bliskim krewnym Arala, jakiego poznała - oczywiście oprócz księcia Piotra. Z początku Cordelia obawiała się, iż rodzina męża unika jej, wkrótce jednak odkryła, jak niewielu jej członków pozostało przy życiu. Z najmłodszej generacji przeżyli tylko Aral i Vorpatril, poprzednie pokolenie reprezentował samotny książę Piotr. Vorpatril był potężnym wesołym mężczyzną, na oko mniej więcej trzydziestopięcioletnim. Na tę okazję przywdział elegancki zielony mundur. Kiedyś służył jako młodszy oficer na pierwszym statku Vorkosigana, jeszcze przed zwycięską wojną o Komarr, zakończoną polityczną katastrofą.

Cordelia usiadła między Vorpatrilem a Droushnakov na galerii oddzielonej misternie rzeźbioną poręczą od rozciągającej się na dole komnaty Rady. Samo pomieszczenie było zdumiewająco proste, ozdobione jedynie ciężką drewnianą boazerią, która w betańskich oczach Cordelii wydawała się niewiarygodnym luksusem. Wypełniały je ustawione w krąg drewniane ławki i pulpity. Poranne światło wpadało do środka przez wysokie, wyglądające na wschód witrażowe okna. Same obrady odbywały się ściśle wedle odwiecznego rytuału.

Ministrowie mieli na sobie archaiczne czarno-fioletowe szaty; ich szyje zdobiły złote łańcuchy - oznaki urzędów. Zdawali się bardzo nieliczni, przytłoczeni obecnością niemal sześćdziesięciu książąt ze wszystkich okręgów, olśniewających w szkarłacie i srebrze. Kilkunastu mężczyzn, dość młodych, by pozostawać jeszcze w służbie czynnej, wyróżniało się czerwono-niebieskimi paradnymi mundurami. Cordelia pomyślała, że Vorkosigan miał rację określając je jako krzykliwe, lecz we wspaniałym otoczeniu tej staroświeckiej komnaty wydawały się jak najbardziej na miejscu. Uznała też, że Vorkosigan wygląda całkiem dobrze w swoim mundurze.

Książę Gregor i jego matka siedzieli na podwyższeniu. Księżniczka wybrała na tę okazję czarną suknię ozdobioną srebrnym haftem, z wysokim kołnierzem i długimi rękawami. Jej ciemnowłosy syn w czerwono-niebieskim mundurze przypominał psotnego chochlika. Cordelia pomyślała, że zważywszy okoliczności nawet nie wiercił się przesadnie.

Cesarz także był obecny na tej sesji - nie ciałem wprawdzie, lecz za pomocą przekazu ze swej rezydencji. Holowid ukazywał Ezara siedzącego i w mundurze. Cordelia bała się

oceniać, ile musiało go to kosztować. Rurki i czujniki przeszywające jego ciało zniknęły -przynajmniej na czas relacji. Jego twarz była biała jak papier, skóra niemal przezroczysta, zupełnie jakby dosłownie znikał ze sceny, na której tak długo grał pierwsze skrzypce.

Galerię wypełniały żony, członkowie świt i strażnicy. Kobiety miały na sobie eleganckie stroje i mnóstwo biżuterii. Cordelia przyglądała się im z zainteresowaniem. Po chwili jednak wróciła do wyciągania z Vorpatrila informacji.

Vorpatril roześmiał się.

- Wyobrażam sobie. W młodości był prawdziwym konserwatystą. Jeśli chciałaś
wiedzieć, co Aral sądzi o czymkolwiek, wystarczyło jedynie zapytać o zdanie księcia Piotra i
pomnożyć to przez dwa. Kiedy jednak zacząłem służyć na jego statku, zaszła w nim pewna
zmiana. Oczywiście jeśli umiało się pociągnąć go za język...

W jego oczach rozbłysła psotna iskierka.

- W jaki sposób to robiliście? - spytała Cordelia, głęboko zainteresowana. - Sądziłam,
że oficerom nie wolno prowadzić dyskusji politycznych.

Vorpatril prychnął.

- Równie dobrze mogliby zabronić oddychania. Ów zakaz rzadko bywa
egzekwowany, jednakże Aral sumiennie go przestrzegał. Chyba że zabraliśmy go z Rulfem
Vorhalasem na miasto i zmusiliśmy, żeby się odprężył.

jego gniew. Boże, jak on potrafił mówić. Mniej więcej około piątego drinka - tuż przedtem, nim w końcu osuwał się pod stół - zaczynał wygłaszać ody na cześć rewolucji. Zawsze podejrzewałem, że kiedyś zostanie politykiem.

Roześmiał się i spojrzał z dziwną czułością na przysadzistą postać w czerwono-niebieskim mundurze, siedzącą wśród książąt po przeciwnej stronie komnaty.

Głosowanie połączonych Rad, potwierdzające nominację Vorkosigana, wydało się Cordelii nader osobliwe. Nie wyobrażała sobie dotąd, by siedemdziesięciu pięciu Barrayarczyków potrafiło zgodzić się nawet co do tego, po której stronie świata wschodzi słońce, jednakże głosujący niemal jednomyślnie poparli wybór cesarza Ezara. Wyjątek stanowiło pięciu zdecydowanych mężczyzn, którzy wstrzymali się od głosu. Czterech oznajmiło to donośnie, a jeden tak słabo, że przewodniczący obradom lord strażnik musiał poprosić go o powtórzenie. Cordelia zauważyła, że nawet książę Vordarian głosował za -może więc Vortala zdołał rano zażegnać wieczorny spór. Niezależnie od wszystkiego głosowanie wydało jej się pomyślnym znakiem, dobrym początkiem nowej pracy Vorkosigana. Powiedziała to zresztą lordowi Vorpatrilowi.

- Cóż, owszem, milady - odparł Vorpatril, posyłając jej krzywy uśmieszek. - Cesarz
Ezar dał im jasno do zrozumienia, że życzy sobie jednomyślności.

Ton jego głosu sugerował, że znów przeoczyła najważniejsze.

Otaczał ich pierścień pustych krzeseł. Cordelia nie była pewna, czy ma to związek z bezpieczeństwem, czy też stanowi wyraz szacunku. Okazało się, że to drugie, bowiem dwóch spóźnionych widzów - mężczyzna w zielonym mundurze komandora i młodzieniec w bogatym cywilnym stroju - z przepraszającym ukłonem zajęło miejsca przed nimi. Cordelia

pomyślała, że wyglądają jak bracia; jej domysł potwierdził się wkrótce, kiedy młodszy mężczyzna powiedział:

Za plecami młodzieńców Cordelia i Vorpatril wymienili znaczące spojrzenia. Cordelia uniosła palec do ust. Jej towarzysz uśmiechnął się i wzruszył ramionami.


- Zatem dobrana z nich para. Vorkosigana trudno nazwać pięknym mężczyzną.
Cordelia, szczerze rozbawiona, przesłoniła dłonią usta, aby ukryć uśmiech. Nagle

komandor rzekł:

- Nie wiem, kim jest ten trójnogi paralityk, który łazi w ślad za nim. Myślisz, że to

jeden z jego ludzi?

- Mógłby chyba dobierać sobie lepszych współpracowników. Co za dziwoląg. Z
pewnością Vorkosigan jako regent może przebierać w najlepszych żołnierzach.

Poczuła się, jakby ktoś wymierzył jej ogłuszający cios, tak wielki ból sprawiły jej owe słowa. Kapitan lord Vorpatril przyjął je zupełnie obojętnie, puszczając mimo uszu, bowiem cała jego uwaga była skupiona na tym, co działo się w dole, gdzie właśnie składano kolejne przysięgi. Natomiast Droushnakov, o dziwo, zarumieniła się i odwróciła głowę.

Cordelia pochyliła się. Na usta cisnęły jej się przeróżne słowa, jednakże wybrała tylko parę i wyrzuciła je z siebie najzimniejszym kapitańskim głosem.

- Komandorze. I pan, kimkolwiek pan jest. - Odwrócili się do niej zaskoczeni, że ktoś
wtrąca się do ich rozmowy. - Dla waszej informacji, ów człowiek to porucznik Koudelka. Nie
ma lepszego od niego oficera. W czyjejkolwiek służbie.

Spoglądali na nią zdumieni i rozdrażnieni, nie potrafiąc odgadnąć jej roli w tej sprawie.

Vorpatril, błądzący wzrokiem po sali, odwrócił się zaalarmowany.

- Spokojnie - rzucił kojącym tonem. - O co tu chodzi?
Komandor obejrzał się na niego.

Vorpatril ocknął się nagle i przypomniał sobie o swojej roli.

- Komandorze - zaczął. - Nie wie pan, kim...

- Nie... przedstawiaj nas, lordzie Vorpatrilu - przerwała Cordelia. - W ten sposób tylko
zawstydzimy się jeszcze bardziej. - Przycisnęła do nosa kciuk i palec wskazujący i
przymknąwszy oczy usiłowała znaleźć stosowne słowa pojednania.
I pomyśleć, że zawsze
szczyciłam się opanowaniem.
Spojrzała wprost w ich rozwścieczone twarze.

- Komandorze. Lordzie. - Prawidłowo użyła tytułu młodzieńca, który wcześniej
wspomniał, że jego ojciec zasiada wśród książąt. - Wyraziłam się nieuprzejmie; moje słowa
były niegrzeczne i niesprawiedliwe. Wycofuję je. Nie miałam prawa komentować prywatnej
rozmowy. Przepraszam zatem. Pokornie i szczerze.

- I powinna pani - warknął młody lord.
Jego brat, najwyraźniej przewyższający go samokontrolą, odparł z wahaniem:

Komandor wyraźnie się uspokajał, choć Droushnakov nadal wyglądała, jakby ugryzła coś gorzkiego.

- Sugeruje pani, że mógłbym wylądować jako dowódca straży na wyspie Kiryła? -
spytał z lekkim uśmiechem komandor.

Co to jest wyspa Kiryła? Zapewne jakiś odległy nieprzyjemny posterunek.

- Wątpię. Nie wykorzystałby w ten sposób swej władzy, jednakże podobne słowa
sprawiłyby mu zbędny ból.

- Pani.
Zupełnie nie rozumiał tej skromnej kobiety, jakże nie na miejscu wśród

zapełniających galerię wystrojonych tłumów. Odwrócił się z powrotem do sali i obserwowania rozgrywającej się na dole ceremonii. Przez następnych dwadzieścia minut wszyscy zachowywali niezręczne milczenie. Wreszcie ogłoszono przerwę. Tłumy z galerii i sali na dole wylały się na zewnątrz, aby spotkać się z sobą w korytarzach władzy.

Cordelia znalazła Vorkosigana z Koudelka u boku. Rozmawiał z ojcem, księciem Piotrem, i jeszcze jednym starszym mężczyzną w książęcych szatach. Vorpatril sprowadził ją

na dół, po czym zniknął. Aral przywitał żonę znużonym uśmiechem.

- Droga pani kapitan, jak to wszystko znosisz? Chciałbym, abyś poznała księcia
Vorhalasa. Admirał Rulf Vorhalas był jego młodszym bratem. Za chwilę musimy iść;
zostaliśmy zaproszeni na prywatne śniadanie z księżniczką i księciem Gregorem.

Książę Vorhalas ukłonił się głęboko i ucałował jej dłoń.

- Dziękuję, milady. Wszyscy tak sądziliśmy. O, są chłopcy. Obiecałem, że ich
przedstawię. Evon marzy o pracy w sztabie, zapowiedziałem mu jednak, że musi na nią
zasłużyć. Chciałbym, aby Carl przejawiał podobne zainteresowanie służbą. Moja córka
oszaleje z zazdrości. Pani przybycie poruszyło wszystkie dziewczęta, milady.

Książę śmignął na bok, aby przyprowadzić swoich synów. O Boże, pomyślała Cordelia, to na pewno oni.

Po chwili przedstawiono jej dwóch mężczyzn, którzy siedzieli przed nią na galerii. Obaj śmiertelnie zbledli i skłonili się nerwowo, całując jej dłoń.

Uśmiechnęła się, nie mrugnąwszy nawet okiem.

Komandor Evon Vorhalas sprawiał wrażenie ciężko chorego.

zbrojnych, wręczoną przed chwilą Vorkosiganowi jako regentowi-elektowi i własną laską, niepewny, czy powinien zasalutować nowo przybyłym, czy też uścisnąć im dłonie, upuścił w efekcie cały swój ładunek. Wszyscy zakrzątnęli się, zbierając rozrzucone przedmioty, zaś Koudelka poczerwieniał jak burak, pochylając się niezręcznie. Wraz z Droushnakov w tym samym momencie chwycili laskę.

- Nie potrzebuję twojej pomocy, moja panno - warknął cicho.

Dziewczyna odskoczyła i stanęła tuż za Cordelia, sztywno wyprostowana. Komandor Vorhalas podał mu kilka dysków.

- To... nie bolało.
Cordelia z osobistego doświadczenia wiedziała, że Koudelka kłamie. Z satysfakcją

obserwowała całą scenę. Kiedy zebrani rozeszli się do swych zajęć, przystanęła przed Evonem Vorhalasem.

- Miło było pana poznać, komandorze. Przewiduję, że w przyszłości zajdzie pan
daleko - i to nie w kierunku wyspy Kiryła.

Vorhalas uśmiechnął się z trudem.

- Pani chyba także, milady.
Wymienili czujne, pełne szacunku ukłony i Cordelia odwróciła się, ujmując

Vorkosigana pod ramię. Razem ruszyli naprzód, aby wypełniać dalsze obowiązki. W ślad za nimi postępowali Koudelka i Droushnakov.

***

W tydzień później cesarz Barrayaru zapadł w ostatnią śpiączkę, jednakże jeszcze przez siedem dni cudem utrzymywał się przy życiu. Pewnego dnia wczesnym rankiem Aral i Cordelia zostali wyrwani z łóżka przez specjalnego cesarskiego posłańca, który przyniósł im prostą wiadomość: już czas”. Ubrali się pospiesznie i ruszyli w ślad za przewodnikiem do pięknej komnaty, w której Ezar postanowił spędzić ostatni miesiąc swego życia. Wśród bezcennych antyków znajdował się sprowadzony z innych planet, najwyższej jakości sprzęt medyczny.

W pokoju panował tłok. Oprócz lekarzy starego cesarza zebrali się tam bowiem Vortala, książę Piotr, księżniczka i książę Gregor, kilku ministrów i grupka ludzi ze Sztabu Generalnego. Przez niemal godzinę trwali w milczeniu, aż wreszcie wyniszczona postać na łóżku niemal niepostrzeżenie zapadła w ostateczny bezruch śmierci. Cordelia pomyślała, że dla chłopca musi to być straszne przeżycie, jednakże jego obecność wydawała się niezbędna dla dopełnienia rytuału. Bardzo cicho, poczynając od Vorkosigana, zebrani odwracali się ku Gregorowi, klękali przed nim i wsuwali dłonie między ręce chłopca, aby odnowić hołd.

Na znak Vorkosigana Cordelia także pochyliła się przed Gregorem. Chłopiec - cesarz

- miał włosy matki, ale orzechowe oczy odziedziczył po Ezarze i Sergu. Ciekawe, jak wiele z ojca - albo dziadka - tkwi w nim czekając na władzę, która nadejdzie z wiekiem. Czy wraz z chromosomami dziedziczysz ich przekleństwo, chłopcze? pomyślała, wkładając dłonie między ręce księcia. Nieważne jednak, czy był błogosławiony, czy przeklęty; złożyła mu przysięgę. Uroczyste słowa przecięły ostatnią więź, łączącą ją z Kolonią Beta. Rozstaniu towarzyszył krótki jęk, słyszalny tylko dla Cordelii.

Teraz jestem Barrayarką. Cóż za dziwna długa podróż, która zaczęła się od obrazu pary wysokich butów w błocie, a zakończyła w czystych dziecięcych dłoniach. Wiesz, że pomogłam zabić twojego ojca, chłopcze? Czy kiedykolwiek się dowiesz? Oby nie. Zastanawiała się, czy fakt, że nigdy nie kazano jej złożyć hołdu Ezarowi Vorbarze był wynikiem przeoczenia, czy też poszanowania jej uczuć.

Ze wszystkich obecnych jedynie kapitan Negri opłakiwał śmierć cesarza. Cordelia wiedziała o tym dlatego, że stała tuż obok niego w najciemniejszym kącie komnaty i ujrzała, jak dwa razy ociera oczy wierzchem dłoni. Przez chwilę znużona twarz kapitana ożywiła się nieco, kiedy jednak wystąpił naprzód, aby złożyć hołd, na powrót zastygła, przybierając znajomy twardy wyraz.

Następnych pięć dni wypełnionych ceremoniami pogrzebowymi było - przynajmniej dla Cordelii - niezwykle męczące. Jednakże z tego, co słyszała, wszystko to stanowiło niewinną rozrywkę w porównaniu z pogrzebem księcia Serga, który trwał pełne dwa tygodnie mimo braku głównego elementu - ciała. Powszechnie wierzono, że książę zginął bohaterską żołnierską śmiercią. Wedle obliczeń Cordelii, jedynie pięć osób znało prawdę o jego zabójstwie. Teraz, po śmierci Ezara, już tylko cztery. Może grób stanowił najbezpieczniejszą kryjówkę dla wszystkich tajemnic cesarza? Cóż, cierpienia starca dobiegły kresu, jego czas się skończył, epoka także mijała.

Nie odbyła się żadna oficjalna koronacja chłopięcego cesarza; zamiast niej nastąpiło kilkanaście dni, wypełnionych dość prozaicznym, choć odbywającym się w eleganckiej scenerii komnaty Rady, odbieraniem osobistych hołdów od ministrów, książąt, ich krewnych i wszystkich, którzy nie uczynili tego przy łożu śmierci Ezara Vorbarry. Vorkosigan także odbierał przysięgi; ich masa przygniatała go, jakby każdemu słowu towarzyszył fizyczny ciężar.

Chłopiec, podtrzymywany na duchu przez matkę, znosił to wszystko zadziwiająco dobrze. Kareen pilnowała, by zajęci, niecierpliwi mężczyźni, przybywający do stolicy, by wypełnić swoje obowiązki, respektowali rozkład dnia chłopca, przewidujący cogodzinne krótkie odpoczynki. Z początku Cordelia przyjmowała to wszystko jak coś oczywistego,

stopniowo jednak dotarł do niej osobliwy charakter barrayarskiego systemu rządów, kierującego się niepisanymi zwyczajami. Jednak wszystko zdawało się działać całkiem sprawnie dzięki woli tutejszych ludzi. Udając, że wierzą w istnienie rządu, w istocie powołali go do życia. Może istotnie wszystkie rządy stanowią jedynie podobną fikcję?

***

Kiedy ceremonie dobiegły końca, Cordelia mogła wreszcie ustalić stały rozkład dnia w Pałacu Vorkosiganów. Nie żeby miała zbyt wiele do roboty. Zazwyczaj Vorkosigan wychodził o świcie w towarzystwie nieodłącznego Koudelki. Wróciwszy o zmroku, przełykał pospiesznie zimną kolację, po czym zamykał się w bibliotece, albo też przyjmował tam interesantów aż do chwili, gdy nadchodził czas na sen. Cordelia powtarzała sobie, że zbyt długie godziny pracy stanowią koszt, jaki płaci każdy świeżo upieczony dowódca. Stopniowo sytuacja wróci do normy. Vorkosigan zacznie działać sprawniej, wszystko przestanie być nowe i obce. Dobrze pamiętała okres, gdy po raz pierwszy została mianowana dowódcą statku w Betańskim Zwiadzie Astronomicznym - wcale nie tak dawno temu. Pierwszych kilka miesięcy przeżyła w szalonym transie, później jednak boleśnie przyswajane obowiązki stały się automatyczne, aż wreszcie niemal o nich zapomniała i ponownie odżyło jej życie osobiste. Aral także dojdzie do tego etapu. Czekała cierpliwie, codziennie witając męża ciepłym uśmiechem.

Poza tym ona też miała własną pracę. Nosiła w sobie dziecko. Sądząc po atencji, jaką darzyli ją wszyscy domownicy - od księcia Piotra do kuchennej posługaczki, która przynosiła jej o najdziwniejszych porach smaczne i pożywne kąski - było to zajęcie otoczone powszechnym społecznym szacunkiem. Nie doświadczyła podobnej aprobaty nawet wtedy, gdy wróciła do domu po rocznej misji zwiadowczej, przeprowadzonej bez żadnych, nawet najdrobniejszych wypadków. Wyglądało na to, że na Barrayarze rozmnażanie przyjmowane jest ze znacznie większym entuzjazmem, niż na Kolonii Beta.

Pewnego popołudnia, po drugim śniadaniu, ułożyła się na sofie w zacienionym patio pomiędzy domem i ogrodem - pilnie wykonując obowiązki ciężarnej matki - i zamyśliła nad odmiennymi zwyczajami, panującymi na Barrayarze i Kolonii Beta. W jej nowej ojczyźnie najwyraźniej nie znano symulatorów macicznych, sztucznych łon matki, które na Kolonii Beta były trzy razy popularniejsze niż poród naturalny, choć mniejszość podkreślała psychologiczne i społeczne zalety staromodnych metod porodu. Cordelia nigdy nie potrafiła dostrzec najmniejszej nawet różnicy pomiędzy dziećmi urodzonymi zwyczajnie i tymi z

probówki. A jeśli nawet takowe istniały, z pewnością znikały do czasu uzyskania pełnoletności w wieku dwudziestu dwóch lat. Jej brat przyszedł na świat metodą in vivo, ona sama - in vitro; partnerka brata zdecydowała się na naturalny poród obojga swoich dzieci i przechwalała się tym bezustannie.

Cordelia zawsze zakładała, że kiedy nadejdzie jej kolej, zdecyduje się na symulator umieszczony w klinice na początku misji zwiadowczej tak, aby po powrocie dziecko czekało już na chwilę, kiedy weźmie je w ramiona. Oczywiście, jeśli wróci - przy wyprawach w nieznane zawsze istniał element ryzyka. I zakładając też, że zdołałaby znaleźć odpowiedniego partnera, z którym mogłaby połączyć swe geny, spełniającego wymagania majątkowe, gotowego na przejście serii badań fizycznych i psychologicznych oraz ukończenie kursu kwalifikacyjnego, niezbędnego do uzyskania zezwolenia na posiadanie dziecka.

Była pewna, że Aral okaże się wspaniałym ojcem. Oczywiście, jeśli kiedykolwiek zstąpi z zajmowanych obecnie wyżyn. Początkowe szaleństwo musi w końcu minąć. Potencjalny upadek z tak wielkiej wysokości mógłby okazać się śmiertelnie groźny. Aral stanowił jej bezpieczną przystań. Gdyby runął... odpędziła podobne myśli, skupiając się na znacznie przyjemniejszych zagadnieniach.

Liczebność rodziny - oto prawdziwy, sekretny, fascynujący aspekt życia na Barrayarze. Tu nie istniały żadne prawne ograniczenia, żadne zezwolenia, na które trzeba było zasłużyć, żadne specjalne licencje na posiadanie trzeciego dziecka; w istocie nie było żadnych zakazów. Widziała na ulicy kobietę, za którą szło nie troje, a czworo dzieci; nikt nie zwracał na nią specjalnej uwagi. Z rozkosznym grzesznym dreszczykiem Cordelia zwiększyła w marzeniach liczbę swego potomstwa z dwojga do trojga, wkrótce jednak natknęła się na kobietę, która miała dziesięcioro. Może czworo? Sześcioro? Vorkosigana stać było na dużą rodzinę. Cordelia poruszyła zdrętwiałymi palcami nóg i skuliła się wśród poduszek, z głową w atawistycznych obłokach genetycznej chciwości.

Aral twierdził, że mimo strat, spowodowanych niedawną wojną, gospodarka Barrayaru przeżywa prawdziwy rozkwit. Tym razem obce siły nie dotarły do powierzchni planety. Adaptacja drugiego kontynentu z każdym dniem przesuwała coraz dalej granice cywilizacji, a kiedy nowa planeta Sergyar zostanie uznana za zdatną do kolonizacji, przed całym narodem otworzy się niezwykła szansa rozwoju. Wszędzie brakowało rąk do pracy, płace gwałtownie rosły - Barrayar uważał się za planetę o stanowczo zbyt małej populacji. Vorkosigan nazwał sytuację ekonomiczną swym darem niebios. Miał na myśli względy polityczne, natomiast Cordelia podzielała jego opinię z bardziej osobistych powodów: stada małych Vorkosiganów...

Mogłaby urodzić córkę. Nie tylko jedną, ale dwie - siostry! Cordelia nie miała siostry, natomiast siostra kapitana Vorpatrila szczyciła się dwiema.

Cordelia poznała lady Vorpatril na jednym z, jakże rzadkich, polityczno-towarzyskich przyjęć w Pałacu Vorkosiganów. Jego organizacją zajęła się służba. Ona sama musiała jedynie pokazać się odpowiednie ubrana (ostatnio przybyło jej strojów), dużo się uśmiechać i trzymać język za zębami. Zafascynowana, słuchała rozmów przy stole, próbując dowiedzieć się czegoś więcej o Tutejszym Porządku Rzeczy.

Alys Vorpatril także była w ciąży. Lord Vorpatril przedstawił je sobie, po czym uciekł. Oczywiście ich rozmowa natychmiast zeszła na dzieci. Lady Vorpatril skarżyła się na liczne męczące dolegliwości. Cordelia uznała, że jej samej dopisuje chyba szczęście -lekarstwo przeciw mdłościom, to samo, którego używali w domu, działało znakomicie i odczuwała jedynie naturalne zmęczenie, spowodowane nie ciężarem nadal maleńkiego płodu, lecz zdumiewającym obciążeniem metabolicznym. W myślach nazywała to sikaniem za dwoje. Cóż, czy po pięciowymiarowej matematyce kosmicznej, macierzyństwo mogło okazać się trudne?

Oczywiście pomijając opowiadane szeptem przez Alys ginekologiczne historie grozy. Krwotoki, ataki serca, niewydolność nerek, uszkodzenia porodowe, niedotlenienie mózgu dziecka, główki przerastające rozmiarami średnicę miednicy i nagłe skurcze macicy, powodujące śmierć zarówno matki, jak i maleństwa... Komplikacje medyczne stanowiły problem jedynie wtedy, kiedy pierwsze bóle dopadły cię w samotności, a przy całych stadach strażników, kręcących się wokół, to niezbyt prawdopodobne. Bothari jako położna? Zabawna myśl. Cordelia zadrżała.

Wygodnie usadowiła się na sofie, marszcząc brwi. Prymitywna barrayarska medycyna. To prawda, przed nastaniem epoki lotów kosmicznych przez setki tysięcy lat matki rodziły dzieci bez żadnej pomocy, jednakże nie umniejszało to wcale jej niepokoju. Może na czas porodu powinnam wrócić do domu?

Nie. Teraz była już Barrayarką. Zaprzysiężoną, podobnie jak reszta tutejszych szaleńców. Od Kolonii Beta dzieliły ją dwa miesiące podróży. A poza tym, z tego co wiedziała, w domu wciąż jeszcze czekał na nią nakaz aresztowania pod zarzutem dezercji, podejrzenia o szpiegostwo, oszustwa i zachowania antyspołecznego - chyba nie powinna była próbować utopić w akwarium tej kretynki, pani psychiatry. Cordelia odtworzyła w pamięci swą pospieszną nieskładną ucieczkę z Kolonii Beta. Czy jej imię kiedykolwiek zostanie oczyszczone? Z pewnością nie, póki tajemnice Ezara tkwiły bezpiecznie ukryte wewnątrz czterech czaszek.

Nie. Kolonia Beta była dla niej niedostępna. Skazała ją na wygnanie. Niewątpliwie Barrayar nie miał monopolu na polityczne zidiocenie.

Dam sobie radę z tą planetą. Aral i ja. Jak dwa a dwa cztery. Najwyższy czas, aby wrócić do środka. Od słońca rozbolała ją głowa.

Rozdział czwarty

Jednym z aspektów jej nowego życia jako regentki-małżonki, który ku zdumieniu Cordelii okazał się nadspodziewanie łatwy do zniesienia, był gwałtowny napływ strażników do ich domu. Doświadczenia z Betańskiego Zwiadu i lata, jakie Vorkosigan spędził w armii barrayarskiej, nauczyły ich życia w tłoku. Wkrótce Cordelia zaczęła rozpoznawać umundurowanych mężczyzn i przyjmować ich obecność jako coś oczywistego. Stanowili oni doborową grupkę, wybraną specjalnie do straży i niezwykle z tego dumną. Niemniej jednak, kiedy Piotr składał wizytę w mieście, dodatkowy oddział jego własnej służby, do której należał też Bothari, sprawiał, że Cordelia bardziej niż kiedykolwiek miała wrażenie, iż mieszka w koszarach.

Właśnie książę po raz pierwszy zaproponował zorganizowanie nieformalnego turnieju pomiędzy własnymi ludźmi a personelem IIlyana. I choć komandor mamrotał pod nosem coś o darmowym szkoleniu na koszt cesarza, wkrótce w ogrodzie na tyłach przygotowano ring i walki stały się cotygodniowym zwyczajem. Nawet Koudelka przyłączył się do zabawy, występując jako arbiter i doświadczony sędzia, podczas gdy Piotr i Cordelia służyli za entuzjastyczną widownię. Ku radości żony, Vorkosigan pojawiał się także, gdy tylko pozwalały mu na to obowiązki. Uważała, że potrzebna mu rozrywka, choćby na trochę odwodząca jego myśli od morderczej rządowej rutyny.

Pewnego letniego słonecznego ranka Cordelia sadowiła się właśnie na ustawionej pośrodku trawnika wyściełanej sofie, czekając na kolejny turniej, gdy nagle przyszło jej coś do głowy.

- Czemu nie grasz z nimi, Drou? - spytała swą towarzyszkę. - Z pewnością
potrzebujesz praktyki tak samo jak oni. Podstawowym pretekstem dla tych walk - nie
żebyście wy, Barrayarczycy, potrzebowali pretekstów, jeśli w grę wchodzi możliwość bójki -
było zapewnienie wszystkim maksimum treningu.

Droushnakov spojrzała tęsknie na ring.

spodoba.

Mówiąc “im” Droushnakov miała na myśli “prawdziwych” strażników, ludzi w liberiach.

- Aral nie będzie miał nic przeciw temu. Jeśli ktokolwiek inny zgłosi swe obiekcje,
może dyskutować z nim osobiście. O ile się ośmieli

Cordelia uśmiechnęła się szeroko i Droushnakov odpowiedziała tym samym, po czym śmignęła w głąb domu.

Po chwili Vorkosigan usiadł obok żony. Opowiedziała mu o swych planach. Uniósł brwi.

Cordelia nie słyszała ich rozmowy, lecz z gestów i mimiki zbudowała sobie w myślach następującą wymianę zdań, mamrocząc pod nosem. “Aral: Cordelia chce, żeby Drou dołączyła do zabawy. Kou: Au! Po co komu dziewczęta?! Aral: Życie jest ciężkie. Kou: Zawsze wszystko psują, a poza tym ciągle płaczą. Sierżant Bothari ją zmiażdży - hm, mam nadzieję, że to właśnie znaczył twój gest, w przeciwnym razie zaczynasz być nieprzyzwoity, Kou - zetrzyj z twarzy ten uśmieszek, Vorkosiganie! - Aral: Moja pani nalega. Wiesz, że żyję pod pantoflem. Kou: No dobrze, niech tam”. Transakcja zakończona: reszta zależy od ciebie, Drou.

Vorkosigan dołączył do niej.

- Wszystko ustalone. Zacznie z jednym z ludzi mojego ojca.
Po chwili pojawiła się Droushnakov, ubrana w luźne spodnie i koszulę z dzianiny,

strój możliwie najbliższy męskim dresom treningowym. Książę naradził się z sierżantem Botharim, kapitanem jego drużyny, po czym usiadł obok nich, grzejąc w słońcu swe stare

kości.

Lekkie ostrzegawcze uszczypnięcie ze strony Vorkosigana powstrzymało ją przed dalszym rozwijaniem tematu.

Nie było to zresztą konieczne. Piotr, chrząkając głośno, odwrócił się i zaczął dopingować swego człowieka. Podwładny księcia nieopatrznie zlekceważył zdolności swej przeciwniczki i błąd ten kosztował go pierwszy upadek. Zetknięcie z matą natychmiast go otrzeźwiło. Widzowie wykrzykiwali cierpkie komentarze. Po następnym rzucie człowiek księcia przyszpilił Drou do ziemi.

Podczas następnego starcia, decydującego o wyniku pojedynku, Droushnakov założyła elegancką dźwignię na ramię mężczyzny, lecz po chwili pozwoliła, by się jej wymknął.

- Prędzej zemdleje - odparł Aral. - Wtedy nie będzie musiał słuchać komentarzy
przyjaciół.

Droushnakov wyraźnie się zawahała, widząc jak twarz przeciwnika powoli sinieje. Zauważywszy, że dziewczyna zamierza go wypuścić, Cordelia zerwała się na nogi krzycząc:

- Trzymaj go, Drou! Nie daj się nabrać!
Dziewczyna wzmocniła chwyt i mężczyzna przestał się szamotać.

- No dalej, skończ walkę, Koudelka! - książę ze smutkiem potrząsnął głową. - Jutro
przypada jego służba.

W ten sposób Droushnakov zdobyła pierwsze punkty.

W następnym pojedynku wystąpił sierżant Bothari, który natychmiast dwukrotnie rozciągnął przeciwnika na macie. Pokonany z trudem wyczołgał się z ringu. Po kilkunastu walkach znów nastała kolej Droushnakov, tym razem w parze z jednym z ludzi Illyana.

Po pierwszym zwarciu mężczyzna wymknął się jej zręcznie wywołując chór złośliwych komentarzy. Droushnakov, zirytowana i zdekoncentrowana, pozwoliła zbić się z nóg i runęła na matę.

- Widziałeś? - krzyknęła Cordelia do Arala. - To nieczyste zagranie.

Droushnakov powróciła na ring z lekkim uśmiechem na twarzy. Jej zwężone oczy niebezpiecznie błyszczały. Wykonała szybki unik, po czym błyskawicznie kopnęła przeciwnika w szczękę, dodając do tego silne uderzenie w brzuch i podcinając mu kolana. Mężczyzna runął z łoskotem na matę. Nie podniósł się już. Zapadła złowieszcza cisza.

dopisywać jej szczęście, bowiem wylosowała sierżanta Bothariego.

- Hm - szepnęła Cordelia do Vorkosigana. - Nie jestem pewna co do aspektu
psychologicznego takiego pojedynku. Czy to bezpieczne? Chodzi mi o nich oboje, nie tylko o
nią. I nie tylko w sensie fizycznym.

- Chyba tak - odparł równie cicho. - Odkąd wstąpił na służbę księcia, Bothari wiedzie
spokojne, unormowane życie. Regularnie zażywa swoje lekarstwo. Uważam, że w tej chwili
jest w całkiem niezłym stanie, zaś atmosfera ringu dobrze na niego wpływa. Drou nie zdoła
wzbudzić w nim napięcia, które mogłoby wywołać nieoczekiwany wstrząs.

Cordelia skinęła głową, usatysfakcjonowana. Droushnakov wyglądała na zdenerwowaną. Początek był dość wolny, bowiem dziewczyna skupiała się głównie na tym, by pozostać poza zasięgiem rąk sierżanta. Obracając się, aby lepiej widzieć, porucznik Koudelka przypadkiem nacisnął rękojeść swojej laski i drewniana osłona wystrzeliła w krzaki. Bothari zdekoncentrował się na sekundę i w tym momencie Drou zaatakowała - nisko i szybko. Sierżant z łoskotem runął na matę, natychmiast jednak zerwał się na nogi.

- Świetny rzut! - zawołała z zachwytem Cordelia. Drou sprawiała wrażenie równie
zaskoczonej, co inni widzowie. - Punkt dla niej, Kou!

Porucznik zmarszczył brwi.


Cordelia urwała, po czym skinęła głową.

- Racja.
Pojedynek trwał dalej. Sierżant Bothari dwukrotnie cisnął Droushnakov na matę, po

czym z równą łatwością rozprawił się ze swym ostatnim przeciwnikiem.

Zgromadzeni po drugiej stronie ringu zawodnicy naradzali się przez chwilę, po czym Koudelka przekuśtykał do swego pracodawcy.

- Zastanawialiśmy się, czy zechciałby pan wystąpić w walce pokazowej. Z sierżantem
Botharim. Żaden z chłopców nie widział jeszcze czegoś takiego.

Vorkosigan pokręcił głową, nie wyglądało to jednak specjalnie przekonująco.

- Nie jestem w formie, poruczniku. Poza tym skąd w ogóle dowiedzieli się o naszych
pojedynkach? Opowiadałeś im o nich?

Koudelka uśmiechnął się szeroko.

- Owszem.
Aral wstał, witany oklaskami. Zdjął kurtkę mundurową, buty, pierścienie, opróżnił

kieszenie i wskoczył na ring, gdzie rozpoczął serię ćwiczeń rozgrzewających i rozciągających.

Dwaj mężczyźni stanęli naprzeciw siebie i skłonili się formalnie. Koudelka pospiesznie zszedł im z drogi. Rozbawieni dotąd gracze zamarli, obserwując milczących, chłodnych i skupionych przeciwników. Z początku Vorkosigan i Bothari ostrożnie krążyli

wokół siebie; nagle zwarli się tak szybko, że publiczność widziała jedynie zamazane sylwetki. Cordelia nie dostrzegła, co się dokładnie stało, kiedy jednak się rozłączyli, Vorkosigan spluwał krwią z rozciętej wargi, zaś zgarbiony Bothari trzymał się za brzuch. Podczas następnego starcia Bothari zdołał kopnąć Vorkosigana w plecy. Echo ciosu odbiło się od murów ogrodu, zaś jego siła wyrzuciła Arala z areny. Natychmiast jednak zerwał się na nogi i pobiegł na ring. Ludzie, których zadaniem była ochrona życia regenta, zaczęli spoglądać po sobie z niepokojem. Przeciwnicy starli się ponownie i Vorkosigan znów runął na ziemię. Bothari natychmiast przygwoździł go i zaczął dusić. Cordelia miała wrażenie, że widzi, jak pod kolanami sierżanta uginają się żebra. Kilku strażników ruszyło naprzód, lecz Koudelka powstrzymał ich. Vorkosigan z posiniałą twarzą klepnął wreszcie w ziemię, przyznając się do porażki.

- Pierwszy punkt dla sierżanta Bothariego - zawołał Koudelka. - Gramy do trzech?
Sierżant stanął z boku, uśmiechając się lekko. Vorkosigan przez minutę siedział na

macie, chwytając oddech.

Bothari wyleciał w powietrze. Vorkosigan przetoczył się po macie i założył przeciwnikowi dźwignię, która o mały włos nie wybiła mu barku. Sierżant szarpał się przez chwilę, po czym klepnął w ziemię. Tym razem to on siedział przez chwilę na ringu, zbierając siły.

- Zdumiewające - skomentowała Droushnakov, pożerając oczami pojedynek. -
Szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę, że jest drobniejszy.

- Drobny, ale groźny - zgodziła się Cordelia, zafascynowana. - Pamiętaj o tym.
Trzecia runda trwała bardzo krótko. Gwałtowna wymiana ciosów i paskudny upadek

zakończyły się nagle dźwignią, założoną przez Bothariego. Vorkosigan nierozsądnie próbował się uwolnić i Bothari, nie zmieniając wyrazu twarzy, z głośnym chrupnięciem wybił mu łokieć. Regent krzyknął i klepnął matę. Raz jeszcze Koudelka powstrzymał falę nieproszonych pomocników.

- Nastaw go, sierżancie - jęknął Vorkosigan, siedząc wciąż na ziemi.
Bothari wsparł się stopą o ramię dawnego kapitana i fachowym szarpnięciem nastawił

mu rękę.

- Muszę pamiętać - wydyszał Vorkosigan - żeby więcej tego nie robić.

- Przynajmniej tym razem jej nie złamał - wtrącił zachęcająco Koudelka i pomógł mu
wstać, wspomagany przez Bothariego.

Vorkosigan pokuśtykał przez trawnik i usiadł - bardzo ostrożnie - u stóp Cordelii. Bothari także poruszał się znacznie wolniej i bardziej sztywno niż przedtem.

- I tak właśnie... - powiedział Aral, nadal lekko zdyszany - zabawialiśmy się... na
pokładzie... starego “Generała Vorkrafta”.

- Zbyt wiele wysiłku - zauważyła Cordelia. - Jak często mieliście okazję
wykorzystania tych zdolności w praktyce?

- Bardzo rzadko. Ale kiedy już walczyliśmy, wygrywaliśmy.
Zawodnicy rozeszli się, mamrocząc pod nosem barwne komentarze. Cordelia

odprowadziła Arala, pomogła mu opatrzyć łokieć i wargi, a następnie zaaplikowała gorącą kąpiel, masaż i kazała się przebrać.

Podczas masażu poruszyła problem osobisty, który ostatnio coraz bardziej nie dawał jej spokoju.

- Och. - Cordelia zamilkła gwałtownie. - Zakładałam, że... Jego narządy płciowe
zostały naprawione i działają równie dobrze, jak reszta.

Cordelia zadowoliła się tym dwuznacznym stwierdzeniem. Pragnęła pomóc jakoś parze młodych, jej własny umysł bez trudu podsuwał twórcze rozwiązania praktycznych problemów, jakich mogły przysporzyć rany porucznika w sytuacjach intymnych. Nie miała jednak odwagi naruszyć nieśmiałej rezerwy Koudelki i Droushnakov. Podejrzewała zresztą, że jedynie by ich zszokowała. Na Barrayarze najwyraźniej nigdy nie słyszano o terapii seksualnej.

Jako prawdziwa Betanka zawsze uważała podwójne standardy zachowania seksualnego za coś logicznie niemożliwego. Obecnie zetknąwszy się - dzięki Vorkosiganowi - z barrayarską śmietanką towarzyską, poczęła wreszcie dostrzegać, że podobne zachowanie jest całkiem możliwe. Wszystko sprowadzało się do ograniczenia swobodnego przepływu informacji. Podlegały mu pewne osoby wybrane według szeregu niepisanych praw, najwyraźniej znanych doskonale wszystkim obecnym - z wyjątkiem samej Cordelii. Nie można było wspominać o seksie w obecności niezamężnych kobiet czy dzieci. Młodzi mężczyźni, rozmawiający między sobą, byli wyłączeni spod wszelkich zakazów, które jednak zaczynały znów obowiązywać w chwili, gdy w pobliżu znalazła się jakakolwiek kobieta, niezależnie od jej wieku czy stanu cywilnego. Reguły zmieniały się także w zależności od pozycji społecznej zebranych, zaś zamężne kobiety w grupkach wolnych od podsłuchujących mężczyzn ulegały czasem oszałamiającej przemianie. Pewne sprawy mogły stanowić temat żartów, ale nie - poważnych dyskusji, zaś o niektórych wariantach w ogóle nie należało wspominać. Kilka razy zdarzyło jej się dokumentnie spłoszyć rozmówców czymś, co według

Cordelii stanowiło normalną uwagę. Wówczas Aral odprowadzał ją na bok i napominał krótko.

Spróbowała raz sporządzić listę wydedukowanych przez siebie reguł, jednakże uznała je za tak nielogiczne i wewnętrznie sprzeczne, szczególnie w zakresie udawania niewiedzy przez pewnych ludzi wobec innych, że w końcu zrezygnowała. Pokazała jednak swój spis Aralowi który przeczytał go w łóżku i ze śmiechu niemal zgiął się wpół.

Na jakiś czas zapomnieli o antropologii. Cordelia odkryła jednak, że nadal potrafi go rozśmieszyć, w odpowiedniej chwili mrucząc mu do ucha:

- Reguła Numer 9, milordzie.

***

Mijała jesień. Tego ranka w powietrzu czuć było oddech zimy, który ściął część roślin w ogrodzie księcia Piotra. Cordelia nie mogła się już doczekać swojej pierwszej barrayarskiej zimy. Vorkosigan obiecał jej śnieg, zamarzniętą wodę, coś, co wcześniej widziała tylko podczas dwóch misji zwiadowczych. Przed nastaniem wiosny urodzę syna. Ha!

Jednakże po południu jesienne słońce przebudziło się do życia, ogrzewając powietrze. Płaski dach, okrywający frontowe skrzydło Pałacu Vorkosiganów promieniował ciepłem. Cordelia czuła je wokół swych stóp, gdy maszerowała po dachu, choć owiewające policzki

powietrze mroziło skórę. Słońce zniżało się już nad horyzontem.

na miasto z wysokości czterech pięter był doprawdy wspaniały. Za drzewami i budynkami dostrzegała nawet błyszczącą wstęgę rzeki, dzielącą na pół starą stolicę. Choć wielka dziura, która pojawiła się niedawno kilka przecznic dalej sugerowała, że wkrótce nowe dzieło architektów zasłoni stary krajobraz. Z cypla nad wodą sterczała najwyższa wieżyczka zamku Vorhartung, w którego komnatach odbyły się niedawne uroczystości.

Za zamkiem rozciągała się najstarsza część stolicy. Cordelia nie zwiedziła jej jeszcze -splątane uliczki, dostatecznie szerokie, by przepuścić jednego konia, były nieprzejezdne dla pojazdów naziemnych. Raz tylko przelatywała nad tym osobliwym, niskim, ciemnym kleksem, położonym w samym sercu miasta. Nowsze dzielnice, połyskujące na horyzoncie, były bliższe galaktycznym standardom, dostosowane do współczesnych systemów transportowych.

Nic tu nie przypominało Kolonii Beta. Vorbarr Sultana rozciągała się na powierzchni i wznosiła ku niebu, dziwnie dwuwymiarowa i odsłonięta. Miasta Kolonii Beta opadały w głąb ziemi złożonymi systemami wielopoziomowych szybów i tuneli, przytulne i bezpieczne. W istocie na Kolonii Beta uprawiano nie tyle architekturę, co projektowanie wnętrz. Zdumiewające, jak wiele pomysłów na zróżnicowanie swych siedzib mają ludzie, jeśli siedziby te dysponują powierzchnią zewnętrzną.

Strażnicy drgnęli i westchnęli, gdy nachyliła się naprzód. Naprawdę nie lubili, kiedy podchodziła bliżej niż na trzy metry do krawędzi, choć sam dach miał zaledwie sześć metrów szerokości. Wkrótce jednak zobaczy pojazd Vorkosigana, skręcający w ulicę. Choć czekała na zachód słońca, jednakże jej wzrok odruchowo powędrował w dół.

Odetchnęła, czując w powietrzu złożony zestaw woni, zapach roślin zmieszany z gryzącym swądem dymów fabrycznych. Barrayar pozwalał na zużywanie ogromnych ilości powietrza, jakby... No cóż, tutaj powietrze było za darmo. Nikt go nie mierzył, nie istniały opłaty przetwórcze ani filtracyjne... Czy ci ludzie mieli w ogóle pojęcie, jacy są bogaci? Tyle powietrza, którym mogli oddychać. A oni traktowali to jak coś oczywistego, podobnie jak zamarzniętą wodę spadającą z nieba. Odetchnęła raz jeszcze, jakby chciwość nakazywała jej wchłonąć jak największą ilość skarbów.

Odległy huk sprawił, że jej myśli zamarły. Niemal przestała oddychać. Obaj strażnicy

podskoczyli. A zatem słyszałaś huk. Niekoniecznie musi mieć on coś wspólnego z Aralem. I z lodowatym chłodem dodała w myślach: Brzmiało to zupełnie jak granat dźwiękowy. I to niemały. Dobry Boże. Ze środka wąskiej uliczki kilkanaście przecznic dalej wznosiła się kolumna dymu i kurzu. Cordelia nie widziała jej źródła. Wyciągnęła szyję.

- To był granat dźwiękowy czwartej klasy. Prawdopodobnie wystrzelony z
pneumatycznego granatnika - poinformowała go, zdumiona tak wstrząsającą ignorancją. -
Chyba że napastnik był samobójcą. Czy nigdy nie słyszałeś podobnego wybuchu?

Droushnakov wypadła na dach. W jednej dłoni ściskała bułkę z masłem, w drugiej paralizator.

- Milady.
Strażnik z wyraźną ulgą popchnął Cordelię w jej stronę i powrócił do swego

przełożonego. Cordelia, w duchu krzycząc ze złości, zacisnęła zęby i pozwoliła, by dziewczyna sprowadziła ją na dół.

- Co się stało? - syknęła do Droushnakov.

- Jeszcze nie wiem. W refektarzu zapalił się czerwony alarm i wszyscy pobiegli na
posterunki - wydyszała Drou. Tempo jej przybycia świadczyło, że niemal teleportowała się
sześć pięter w górę.

Cordelia pogalopowała schodami, marząc o windzie. Konsola łączności w bibliotece z pewnością działa już na pełnych obrotach. Ktoś musiał mieć komunikator. Wypadła ze spiralnej klatki schodowej i popędziła po podłodze wykładanej białymi i czarnymi kamiennymi płytami.

Dowódca straży pałacowej istotnie znajdował się na posterunku, wydając rozkazy swym ludziom. Za jego plecami kręcił się przełożony gwardzistów księcia Piotra.

wyłącznie ostry bieg po schodach.

Spojrzał na nią i zaczął coś mówić - uspokajający banał - lecz w połowie słowa zmienił zdanie.

poleciła mu wracać do pracy i odwróciła się na pięcie, zmierzając do przedsionka, gdzie krążyło już paru ludzi księcia Piotra. Z całych sił zniechęcali ją do stania zbyt blisko drzwi. Przywarła zatem do poręczy trzy stopnie nad posadzką.

- Czy sądzi pani, że był z nim porucznik Koudelka? - spytała słabo Droushnakov.

- Prawdopodobnie. Zazwyczaj mu towarzyszy - odparła z roztargnieniem Cordelia, nie
spuszczając wzroku z drzwi. Czekała.

Wreszcie usłyszała silnik. Jeden z ludzi księcia Piotra otworzył drzwi. Funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa wyroili się wokół srebrzystego pojazdu. Boże, skąd wzięło się ich tak wielu? Lśniąca maska była okopcona i porysowana, nie została jednak głęboko wgnieciona; tylna osłona pozostała nietknięta, choć przednią pokrywała siatka pęknięć. Tylne drzwi otwarły się i Cordelia wyciągnęła szyję, starając się dojrzeć Vorkosigana. Zasłoniły go jednak odziane w zieleń plecy ludzi z CesBez. Wreszcie ich szereg rozstąpił się. Porucznik Koudelka, wciąż siedząc w fotelu, mrugał oszołomiony, z jego podbródka ściekała krew. Po sekundzie jeden ze strażników dźwignął go na nogi. Wreszcie z pojazdu wynurzył się Vorkosigan. Gestem odprawił oferujących pomoc ludzi. Nawet najbardziej zaniepokojeni strażnicy nie śmieli dotknąć go bez pozwolenia. Vorkosigan pomaszerował do środka. Koudelka, wspierając się na swej lasce i ramieniu kaprala CesBez podążał za nim, rozglądając się w oszołomieniu. Jego nos krwawił mocno. Ludzie Piotra zatrzasnęli za nim drzwi Pałacu Vorkosiganów, odcinając panujący na zewnątrz chaos.

Ponad głowami ochrony Aral spojrzał jej prosto w oczy i wyraz jego twarzy zmienił się lekko. Niemal niedostrzegalnie skinął głową. Wszystko w porządku. Jej usta zacisnęły się w odpowiedzi. Na Boga, lepiej by tak było...

Kou mówił roztrzęsionym głosem:

- ...ogromna dziura w jezdni! Zmieściłby się w niej ciężki ładownik. Kierowca ma
zdumiewający refleks - co takiego? - Potrząsnął przecząco głową. - Przepraszam, ale dzwoni
mi w uszach. Możesz powtórzyć? - Stał tak z otwartymi ustami, jakby próbował spijać słowa
z ich warg. W roztargnieniu dotknął twarzy i spojrzał ze zdumieniem na zaplamioną

czerwienią dłoń.

- Jesteś tylko ogłuszony, Kou - powiedział Vorkosigan. Jego głos brzmiał spokojnie,
lecz zdecydowanie zbyt głośno. - Jutro rano wrócisz do normy.

Tylko Cordelia zrozumiała, że mąż mówi głośniej nie tylko ze względu na Koudelkę -sam też nic nie słyszał. Jego oczy śmigały pospiesznie tam i z powrotem - jedyna wskazówka, iż usiłował czytać z ruchu warg.

Simon Illyan i lekarz pojawili się niemal w tym samym momencie. Vorkosigan i Koudelka przeszli do spokojnego salonu na tyłach domu, zostawiając za sobą wszystkich - w opinii Cordelii całkowicie bezużytecznych - strażników. Cordelia i Droushnakov ruszyły za nimi. Lekarz, na polecenie Vorkosigana, zajął się najpierw zakrwawionym Koudelka.


- To stary granatnik - stwierdził Illyan. - Mogło być coś nie w porządku z
celownikiem. Nikt nie wykrył pulsacji laserowego dalmierza - urwał, dostrzegając nagle
pobladłą twarz Cordelii. - Jestem pewien, że w grę wchodzi jedynie samotny szaleniec,
milady. Z pewnością był to tylko jeden mężczyzna.

- W jaki sposób samotny szaleniec mógł zdobyć broń z zaopatrzenia wojskowego? -
spytała cierpko.

Illyan unikał jej wzroku.

- Potrzebował tylko jednego strzału. Gdyby zdołał bezpośrednio trafić w zamknięty
pojazd, z Arala nic by nie zostało. W tej chwili wasz zespół dochodzeniowy usiłowałby
ustalić, które cząsteczki należały do niego, a które do Kou.

Droushnakov pozieleniała na twarzy. Vorkosigan wyglądał jeszcze bardziej ponuro, niż przed chwilą.

Aral śledził uważnie tę wymianę zdań. Po raz pierwszy jego twarz rozjaśniło skrywane rozbawienie.

Illyan odmeldował się. Bez wątpienia w jego głowie wirowały liczne teorie spiskowe. Doktor potwierdził diagnozę Arala, który po latach doświadczenia bezbłędnie rozpoznał tymczasowe porażenie słuchu. Przepisał obu pacjentom silne środki przeciwbólowe - Aral skrzętnie połknął swą porcję - i umówił się, że przebada ich ponownie następnego ranka.

***

Kiedy późnym wieczorem Illyan wrócił do Pałacu Vorkosiganów, aby naradzić się z dowódcą straży, Cordelia z najwyższym wysiłkiem powstrzymała się, żeby nie złapać go za klapy munduru, przycisnąć do ściany i wydusić wszelkie informacje. Ograniczyła się do prostego pytania.

- Zbyt długa. Ale jeśli pani chce, mogę wymienić najpoważniejszych kandydatów. -
Zaczął odliczać na palcach. - Jak zawsze Cetagandanie. Liczyli, że po śmierci Ezara zapanuje
u nas polityczny chaos. Sami chętnie by go pogłębili. Zamach to bardzo tania operacja w
porównaniu z wysłaniem floty inwazyjnej. Komarrczycy, złaknieni zemsty, bądź planujący
nową rewoltę. Niektórzy ludzie wciąż jeszcze nazywają admirała rzeźnikiem Komarru...

Cordelia, która znała całą prawdę skrywaną za tym znienawidzonym przydomkiem, skrzywiła się gwałtownie.

Cordelia zdecydowała, że najbardziej niepokoi ją anonimowość próby zamachu. Kiedy zabójcą mógł być ktokolwiek, impuls nakazujący podejrzewanie wszystkich stawał się nie do zniesienia. Wyglądało na to, że na Barrayarze paranoja jest chorobą zakaźną. Tubylcy przekazywali ją sobie nawzajem. Cóż, połączone siły Negriego i Illyana muszą wkrótce wydobyć na światło dzienne jakieś fakty. Ukryła wszystkie lęki w malutkiej komnacie w głębi brzucha i zamknęła je tam, tuż obok swego dziecka.

Tej nocy Vorkosigan mocno obejmował wtuloną w siebie żonę, choć nie czynił jej żadnych awansów seksualnych. Po prostu tulił ją do siebie. Przez kilka godzin nie mógł zasnąć, mimo środków przeciwbólowych. Cordelia odczekała, póki w końcu nie zapadł w niespokojny sen. Jego chrapanie było dla niej najlepszą kołysanką. Nie mieli zbyt wiele do powiedzenia. Spudłowali, ale życie toczy się dalej.

Do czasu następnej próby.

Rozdział piąty

Urodziny cesarza były tradycyjnym barrayarskim świętem, podczas którego lud ucztował, tańczył i pił, odbywały się defilady weteranów oraz szalone i najwyraźniej całkowicie spontaniczne pokazy fajerwerków. Cordelia uznała, że dzień ten nadawałby się idealnie do ataku na stolicę. Ostrzał artyleryjski miał szansę przez dłuższy czas pozostać niezauważony w ogólnym rejwachu. Zabawy rozpoczęły się o świcie.

Strażnicy pałacowi, którzy nawet w normalnych okolicznościach podskakiwali na każdy głośniejszy hałas, byli zdenerwowani i rozdrażnieni, poza kilkoma przedstawicielami młodszych roczników, usiłującymi ożywić atmosferę za pomocą paru zręcznie odpalonych petard. Dowódca straży odwołał ich na bok; po wysłuchaniu długiej reprymendy pobledli i zgarbieni młodzieńcy zniknęli z oczu swym towarzyszom. Cordelia natknęła się na nich później w kuchni. Komenderowani przez złośliwie uśmiechniętą pokojówkę dźwigali kosze ze śmieciami, podczas gdy pomywaczka i drugi kucharz uradowani niespodziewanym wolnym dniem wesoło popędzili do miasta. Urodziny były świętem ruchomym i entuzjazm, z jakim Barrayarczycy przyjmowali sposobność do zabawy, nie ucierpiał bynajmniej na tym, że - biorąc pod uwagę śmierć Ezara i wstąpienie na tron Gregora - w tym roku już po raz drugi mieli okazję do obchodów.

Cordelia podziękowała za zaproszenie na przegląd wojsk, która to uroczystość pochłaniała Arala przez cały dzień; pragnęła być świeża i wypoczęta na wieczór - kiedy to w Cesarskim Pałacu miała się odbyć kolacja urodzinowa cesarza - najważniejsze wydarzenie całego roku; tak przynajmniej dano jej do zrozumienia. Z góry cieszyła się na ponowne spotkanie z Kareen i Gregorem, choć wiedziała, że nie potrwa ono długo. Przynajmniej jednak była pewna, że jej strój odpowiada randze uroczystości; Lady Vorpatril, odznaczająca się doskonałym gustem i dysponująca najświeższymi wieściami z dziedziny barrayarskiej mody ciążowej, zlitowała się nad betańską ignorantką i zaoferowała jej swoje usługi jako fachowa siła doradcza.

W rezultacie Cordelia miała na sobie idealnie skrojoną, ciemnozieloną jedwabną suknię, opadającą aż do podłogi, oraz długą otwartą kamizelę z grubego aksamitu w kolorze kości słoniowej. Fryzjerka, także przysłana przez Alys, wpięła jej we włosy świeże kwiaty w tym samym odcieniu. Barrayarczycy uczynili ze swych strojów rodzaj sztuki, równie wyrafinowanej, co betańskie malunki cielesne. Cordelia wolała nie polegać jedynie na zdaniu Arala - jego oczy zawsze rozbłyskały na jej widok - jednakże sądząc z zachwyconych

westchnień żeńskiej części personelu księcia Piotra, krawiecka drużyna znakomicie wykonała swoją robotę.

Czekając teraz u stóp spiralnych schodów w górnym holu, przygładziła ukradkiem fałdy zielonego jedwabiu, okrywające jej brzuch. Po trzech miesiącach metabolicznego przeciążenia mogła się pochwalić zaledwie drobną wypukłością wielkości grapefruita. Od ostatniego lata zdarzyło się tak wiele, że czasem miała wrażenie, iż jej ciąża także powinna rozwijać się szybciej, aby dotrzymać kroku ich pędzącemu w szalonym tempie życiu. Posłała w duszy zachęcającą mantrę w stronę brzucha. Rośnij, rośnij, rośnij... Przynajmniej jednak w końcu zaczynała wyglądać na kobietę w ciąży - miła odmiana po miesiącach znużenia. Aral podzielał jej fascynację rozwojem dziecka. Co wieczór łagodnie obmacywał palcami brzuch żony, bezskutecznie usiłując wyczuć delikatne niczym trzepot skrzydełek motyla ruchy pod jej skórą.

Po chwili pojawił się Vorkosigan z porucznikiem Koudelką u boku. Obaj byli świeżo umyci, ogoleni, uczesani i odziani w oślepiająco jaskrawe paradne czerwono-niebieskie mundury Imperium. Dołączył do nich książę Piotr w stroju, który Cordelia widziała już wcześniej podczas sesji Połączonych Rad: brązowo-srebrzystej elegantszej wersji liberii, noszonej przez jego gwardię. Cała dwudziestka gwardzistów Piotra uczestniczyła tego wieczoru w oficjalnej uroczystości i rozgorączkowany dowódca przez ostatni tydzień szykował ich do występu, sprawdzając każdy szczegół. Towarzysząca Cordelii Droushnakov miała na sobie prosty strój w barwach swej pani, starannie skrojony tak, by nie krępował ruchów i pozwalał ukryć broń oraz podręczne komunikatory.

Po chwili, podczas której wszyscy podziwiali się nawzajem, cała grupa opuściła pałac frontowymi drzwiami, kierując się do czekających już pojazdów. Aral osobiście odprowadził żonę, po czym cofnął się.

Wargi Arala zacisnęły się niemal niedostrzegalnie.

życia, wprost z serca Cordelii. Mieli tak mało czasu dla siebie, że nawet niewielka strata nieznośnie bolała.

Najwyraźniej książę Piotr miał tego wieczoru zastąpić Arala. Wsunął się na siedzenie

obok niej, Droushnakov przycupnęła naprzeciwko i osłona opadła. Wóz skręcił gładko w ulicę. Cordelia obejrzała się i wyciągając szyję usiłowała dojrzeć pojazd Arala, jednakże oba wozy dzieliła zbyt wielka odległość. Wyprostowała się z westchnieniem.

Otoczone żółtą mgiełką słońce kryło się powoli za szarą ławą chmur. Wokół zaczynały już płonąć pierwsze światła, rozjaśniając nieco wilgotny jesienny wieczór i nadając miastu atmosferę powagi i smutku. Może hałaśliwa uliczna zabawa - a minęli kilkanaście rozochoconych grup - nie była znów takim złym pomysłem. Świętujący ludzie przywiedli Cordelii na myśl prymitywnych Ziemian, bębniących w kotły i strzelających w niebo, aby odpędzić smoka, który pożerał Księżyc podczas zaćmienia. Ta dziwna jesienna melancholia mogła zagarnąć na zawsze nieostrożną duszę. Urodziny Gregora wypadły w odpowiednim czasie.

Kościste dłonie Piotra bawiły się brązową jedwabną sakiewką, na której srebrzystą nicią wyhaftowano herb Vorkosiganów. Cordelia spojrzała na nią z ciekawością.

dla oka. Cordelia pogładziła jedwab, przyglądając się z podziwem misternym haftom. Następnie wytrząsnęła na rękę kilka błyszczących rzeźbionych dysków.

- Ładne.
Czytała kiedyś, że za czasów Izolacji na Barrayarze złoto miało ogromną wartość. Co

prawda w jej betańskim umyśle kojarzyło się jedynie z metalem, używanym czasami w przemyśle elektronicznym, lecz starożytne ludy otaczały je niemal mistyczną czcią.

- Czy one coś znaczą?

- Ha! Oczywiście. To urodzinowy prezent dla cesarza. Cordelia wyobraziła sobie
pięcioletniego Gregora, bawiącego się sakiewką pełną złota. Nie miała pojęcia, co mógłby z
nim zrobić - poza budowaniem wież z monet i nauką liczenia. Miała nadzieję, że wyrósł już z
wieku, kiedy wkładał wszystko do buzi; wielkość złotych dysków pozwoliłaby dziecku
swobodnie przełknąć coś takiego i zadławić się na śmierć.

Nieodmiennie cieszyło go odkrywanie nowych pokładów ignorancji i wypełnianie ich wiedzą. Cordelia miała wrażenie, że mógłby pouczać ją przez dwadzieścia lat, nie wyczerpując wszystkich zaskakujących ją tematów.

Cordelia zmarszczyła brwi.



W odpowiedzi rozłożył jedynie ręce.

Odrzuć z góry przyjęte założenia, pomyślała z rozbawieniem Cordelia. W istocie najlepiej w ogóle nic nie zakładaj.

Wkrótce dotarli do wielkiej bramy Cesarskiego Pałacu. Od czasu wizyt przy łożu umierającego Ezara i pogrzebu cesarza, cały kompleks uległ zdumiewającej przemianie.

Barwne światła podkreślały detale architektoniczne wielkiej kamiennej bryły. Ogrody połyskiwały, fontanny mieniły się wszystkimi barwami tęczy. Ludzie w przepięknych strojach, wysypujący się na tarasy z uroczyście przybranych komnat północnego skrzydła, dodatkowo rozgrzewali atmosferę. Jednakże posterunki straży pracowały równie czujnie co zwykle, a liczba strażników wyraźnie się powiększyła. Cordelia odniosła wrażenie, że przyjęcie, które się tu odbywa, jest znacznie bardziej cywilizowane, niż zabawy, które mijali na ulicach.

Wóz Arala zatrzymał się tuż obok, przy zachodnim portyku. Cordelia z ulgą wsparła się ponownie na ramieniu męża, który uśmiechnął się do niej z dumą, i w chwili gdy nikt na nich nie patrzył, pocałował ją ukradkiem w kark udając, że wącha kwiaty wplecione w rude włosy. W odpowiedzi dyskretnie uścisnęła mu rękę. Przeszli przez drzwi i przystanęli w długim korytarzu. Majordomus w liberii rodu Vorbarrów głośno zaanonsował ich przybycie. I nagle znaleźli się pod ostrzałem krytycznych spojrzeń. Cordelii wydawało się, że obserwują ją tysiące barrayarskich Vorów, choć w istocie w sali zebrało się ich zaledwie parę setek. Mimo wszystko lepsze to, niż spoglądać prosto w lufę świeżo naładowanego porażacza nerwowego. Bez dwóch zdań.

Zaczęli krążyć po komnacie, wymieniając pozdrowienia i ukłony. Czemu ci ludzie nie noszą identyfikatorów? westchnęła Cordelia. Jak zwykle wszyscy - oprócz niej - najwyraźniej znali się nawzajem. Wyobraziła sobie, jak zaczyna z kimś rozmowę. Hej, ty tam, Vane... Mocniej przywarła do ramienia Arala, starając się sprawiać wrażenie tajemniczej i egzotycznej, a nie onieśmielonej i zagubionej. W sąsiedniej komnacie odbywała się skromna ceremonia wręczania sakiewek pełnych złotych monet. Książęta, bądź ich przedstawiciele, ustawili się w kolejce, aby wypełnić swoje zobowiązania. Każdy z nich wygłaszał kilka słów. Cesarz Gregor, który, jak Cordelia podejrzewała, już dawno powinien leżeć w łóżku, siedział na wysokiej ławie obok matki. Sprawiał wrażenie bezradnego i uwięzionego. Przez cały czas mężnie usiłował powstrzymać się od ziewania. Ciekawe, czy pozwolą mu zatrzymać te sakiewki, pomyślała Cordelia. A może po prostu włączą je do obiegu, aby wręczyć ponownie za rok? Też mi przyjęcie urodzinowe. Wokół nie dostrzegła ani jednego dziecka, ale książęta załatwiali sprawę szybko i sprawnie. Może wkrótce mały będzie mógł wrócić do łóżka.

Kolejna postać w czerwono-niebieskim mundurze uklękła przed Gregorem i Kareen wręczając sakiewkę ze złoto-kasztanowego jedwabiu. Cordelia rozpoznała księcia Vidala Vordariana, mężczyznę o płaskiej twarzy, którego Aral określił oględnym mianem “członka drugiego pod względem konserwatyzmu stronnictwa na Barrayarze”, podzielającego poglądy polityczne księcia Piotra. Sądząc z tonu męża Cordelia uznała, iż określenie to w

rzeczywistości oznacza fanatycznego izolacjonistę. Jednakże Vordarian nie wyglądał na fanatyka. Jego twarz, kiedy nie wykrzywiał jej gniew, była nawet przystojna. W tej chwili odwrócił się do księżniczki Kareen i powiedział coś, co sprawiło, że roześmiała się cicho. Jego ręka przez moment musnęła czule ukryte pod suknią kolano. Dłoń księżniczki przykryła ją na chwilę, po czym książę dźwignął się na nogi, ukłonił i ustąpił miejsca następnemu. Gdy Vordarian odszedł, uśmiech Kareen zniknął jak zdmuchnięty.

Smutne spojrzenie Gregora padło na Arala, Cordelię i Droushnakov; chłopiec powiedział coś do matki. Kareen wezwała gestem jednego ze strażników, po kilku minutach do Cordelii podszedł dowódca straży z prośbą o zwolnienie Drou. Zastąpił ją nie rzucający się w oczy młody człowiek, który postępował za nimi tuż poza zasięgiem słuchu, niemal niedostrzegalny - niezła sztuczka jak na mężczyznę jego wzrostu.

Szczęśliwie Cordelia i Aral natknęli się wkrótce na lorda i lady Vorpatril - kogoś, z kim Cordelia odważyła się rozmawiać bez wcześniejszych instrukcji społeczno-politycznych. Czerwono-niebieski mundur kapitański lorda Vorpatrila idealnie podkreślał jego śniadą urodę. Lady Vorpatril, odziana w krwistoczerwoną suknię, niemal zaćmiewała małżonka; w kruczoczarne loki, kontrastujące ostro z aksamitną bielą skóry wplotła czerwone róże. Cordelia pomyślała, że Vorpatrilowie stanowią niemal archetypiczną Vorowską parę, urodziwą i wyrafinowaną. Efektu nie psuł nawet fakt, że - jak uświadomiła sobie stopniowo, słuchając nieco niezbornych wypowiedzi kapitana - Vorpatril był pijany. Nie przeszkadzało mu to jednak zachowywać wesołości. Jego charakter pozostał taki sam, nie ulegając nieprzyjemnej przemianie.

Vorkosigan, odciągnięty na bok przez kilku mężczyzn, którzy z determinacją i zdecydowaniem namierzyli lorda regenta, przekazał Cordelię pod opiekę lady Vorpatril. Obie kobiety zaczęły krążyć pomiędzy eleganckimi tacami z przystawkami, roznoszonymi przez niezliczonych służących i porównywać najnowsze raporty ginekologiczne. Lord Vorpatril przeprosił je pospiesznie, ruszając w ślad za kamerdynerem, dźwigającym tacę z winem. Alys planowała już kolor i krój następnej sukni Cordelii.

- Na Święto Zimowe tylko czerń i biel - oznajmiła autorytatywnie. Cordelia przytaknęła słabo, zastanawiając się, czy w końcu usiądą przy stole, czy też są skazane na skubanie drobnych kąsków.

Alys zaprowadziła ją do toalety, obiektu częstego zainteresowania ich przytłamszonych ciążą pęcherzy, zaś w drodze powrotnej przedstawiła kilkunastu damom, należącym do elitarnego kręgu społecznego. Następnie zagłębiła się w ożywioną dyskusję z przyjaciółką; rozmowa dotyczyła zbliżającego się przyjęcia z okazji urodzin córki koleżanki

Alys.

Cordelia dyskretnie odeszła na bok, odłączając się (próbowała nie dodać w myślach od stada) na chwilę, aby spokojnie pomyśleć. Cóż to za dziwne miejsce, ten Barrayar - w jednej chwili ciepłe i przytulne, w następnej przerażające i obce... Trzeba jednak przyznać, że potrafią urządzić imponujące widowisko - ach! Nagle uświadomiła sobie, czego jej brakowało. Na Kolonii Beta podobna ceremonia byłaby przekazywana na żywo przez reporterów holowizyjnych na całą planetę. Każdy ruch uczestników stanowiłby element starannie wyreżyserowanego tańca, dopasowanego do kątów widzenia kamer i słów komentatora - tak że zabiłoby to całą radość z przyjęcia. Tu jednak w zasięgu wzroku nie dostrzegła ani jednego holowidu. Jedynie funkcjonariusze CesBez dokonywali rejestracji wszystkiego, co się działo, a im zupełnie nie zależało na choreografii. Ludzie zebrani w tej sali tańczyli tylko dla siebie. Jutro olśniewające przyjęcie pozostanie wyłącznie w ich pamięci.

- Lady Vorkosigan?
Dźwięk czyjegoś głosu wyrwał ją z zamyślenia. Cordelia odwróciła się i ujrzała

komodora Vordariana. Fakt, iż nosił czerwono-niebieski mundur, a nie strój w barwach swego rodu oznaczał, że książę wciąż pozostaje w służbie czynnej, bez wątpienia ozdabiając swą osobą cesarski sztab - który departament? A, tak. Aral wspominał coś o centrum dowodzenia. Mężczyzna trzymał w dłoni kieliszek i uśmiechał się do niej serdecznie.

Uniósł ku niej kieliszek, po czym pociągnął łyk wina. Serce Cordelii zamarło, jednakże zanim jeszcze szok zdążył odbić się na jej twarzy,

uświadomiła sobie, co się stało. Ostatnim barrayarskim oficerem, który w jej obecności wzniósł toast, był nieżyjący już admirał Vorrutyer. Działo się to w zupełnie odmiennych okolicznościach. Vordarian przypadkiem dokładnie powtórzył jego gest. Cordelia otrząsnęła się szybko. Nie czas teraz na wspomnienia tortur.

- Bardzo pomogła mi lady Vorpatril. Jest naprawdę wielkoduszna.
Vordarian delikatnym skinieniem głowy wskazał jej brzuch.

ironią.

Cordelia wzdrygnęła się.


Z jakichś przyczyn jej umysł nie mógł nadążyć za gwałtownymi zwrotami tej rozmowy.

- Słucham?

Vordarian uśmiechnął się, wzruszając ramionami. Cordelia zmarszczyła brwi.

- Chce pan powiedzieć, że gdybyśmy mieli córkę, wszyscy podejrzewaliby coś
takiego?

- Niewątpliwie.
Głośno wypuściła powietrze.

- Boże. To... Nie wyobrażam sobie, aby ktokolwiek o zdrowych zmysłach chciał się
choć zbliżyć do Imperium Barrayaru. W ten sposób człowiek staje się celem dla każdego
wariata, żywiącego pretensje do swych bliźnich. - W jej umyśle błysnęła wizja porucznika
Koudelki, zakrwawionego i ogłuszonego. - Ciężki jest też los pechowca, który akurat stoi

obok.

Jego twarz spoważniała.

- Szkoda.
Vordarian opróżnił swój kieliszek i zamienił go na pełny z tacy przechodzącego obok

kamerdynera w liberii rodu Vorbarrów. Cordelia zerknęła tęsknie na kieliszki z winem. Jednakże na czas trwania ciąży musiała odstawić wszystkie trucizny metaboliczne. Oto jeszcze jedna korzyść ze zwyczajów betańskich. Dzięki symulatorom macicznym kobieta nie musiała narzucać sobie całkowitej wstrzemięźliwości. W domu mogłaby swobodnie zatruwać swój organizm i narażać go na różne sposoby, podczas gdy jej dziecko dorastałoby bezpiecznie pod stałą opieką techników w banku symulatorowym. A gdyby to ona znalazła się obok Arala podczas wybuchu granatu... Nagle jeszcze bardziej zapragnęła się napić.

Cóż, nie potrzebowała oszołomienia sprowadzanego przez etanol. Rozmowy z Barrayarczykami były dostatecznie ogłuszające. Wśród wypełniającego salę tłumu poszukała wzrokiem Arala - był tam, z Kou u boku. Rozmawiał z Piotrem i dwoma innymi starcami w strojach książąt Zgodnie z przewidywaniami, po kilku dniach słuch Arala wrócił do normy, jednakże jego spojrzenie nadal wędrowało od twarzy do twarzy w poszukiwaniu najdrobniejszych niuansów, mimowolnego skrzywienia ust, które mogłoby stanowić cenną wskazówkę. Kieliszek w jego dłoni pozostawał jedynie symboliczną ozdobą. Bez wątpienia Aral był tu na służbie. Zresztą, czy kiedykolwiek pozostawał poza nią?

- Był biseksualny - poprawiła z roztargnieniem, patrząc czule na męża. - Teraz
zachowuje całkowitą monogamię.

Vordarian zakrztusił się, rozbryzgując wino. Cordelia patrzyła na niego zatroskana, zastanawiając się, czy nie powinna poklepać go po plecach, jednakże wkrótce odzyskał oddech i panowanie nad sobą.

na myśl, że w końcu udało jej się zaskoczyć Barrayarczyka. Wcześniej to zawsze oni wprawiali ją w zakłopotanie. Gdyby tylko wiedziała, co właściwie tak nim wstrząsnęło... Ciągnęła dalej z powagą:

Cordelia zmarszczyła nos.

- Wielki sekretny skandal? Czy to nie oksymoron? Podobnie jak kwadratura koła czy
pokojowa misja wojskowa. Choć to ostatnie, jak się zastanowić, to także typowe określenie
barrayarskie.

Vordarian patrzył na nią z dziwną miną. Wyglądał zupełnie jak człowiek, który rzucił bombę, usłyszał, jak zamiast BUM! robi ona psssss i teraz usiłuje podjąć decyzję, czy powinien wsadzić do środka rękę i poruszyć zapalnik, aby go wypróbować.

I nagle do niej także dotarła Straszliwa Prawda. Ten człowiek właśnie próbował zniszczyć moje małżeństwo. Nie, małżeństwo Arala. Przywołała na twarz niewinny,

promienny uśmiech, natomiast jej umysł wystartował do pracy. Vordarian nie mógł być członkiem starej wojennej partii Vorrutyera - wszystkich jej przywódców spotkały nieszczęśliwe wypadki jeszcze przed śmiercią Ezara, reszta zaś ukrywała się, rozproszona. Co chciał osiągnąć? Odruchowo bawiąc się kwiatem we włosach, rozważała możliwość wybuchnięcia niemądrym śmiechem.

- Nie wyobrażałam sobie, że wychodzę za mąż za czterdziestoczteroletniego
prawiczka, mój książę.

- Tak, też o tym słyszałam. W tym przypadku plotki były fałszywe.
Z ich rozmowy zniknął wszelki ślad udawanej serdeczności. Cordelię ogarnęło

nieprzyjemne wrażenie, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Nachyliła się naprzód, zniżając głos.

- Próbował zranić Arala za moim pośrednictwem. Nieco mnie to... zirytowało.
Wolałabym, aby przestał pan próbować mnie irytować, książę Vordarianie. Obawiam się, że
może się to panu udać. - jej głos opadł do szeptu. - Pan też winien się tego lękać.

Początkowy wyniosły sposób bycia Vordariana zniknął bez śladu, zastąpiony rosnącą czujnością. Książę pożegnał ją płynnym gestem, najwyraźniej zastępującym ukłon, i wycofał się dyskretnie.

- Milady - odchodząc obejrzał się przez ramię, mierząc ją dziwnym wzrokiem.
Odprowadziła go spojrzeniem.
O rany, co za dziwna rozmowa. Czego się spodziewał,

atakując ją tymi przestarzałymi informacjami, jakby były szokującą bronią? Naprawdę oczekiwał, że wpadnie w szał i zrobi awanturę mężowi za to, że dwadzieścia lat wcześniej dobierał sobie nie najlepszych przyjaciół? Czy naiwna barrayarska żona dostałaby ataku histerii? Nie lady Vorpatril, której entuzjastyczne zamiłowanie do zabaw skrywało bystry umysł; nie księżniczka Kareen, bowiem mistrz sadyzmu Serg z pewnością już dawno

zniszczył jej niewinność. Vordarian wystrzelił, ale spudłował.

I nagle ogarnął ją chłód. Może spudłował już wcześniej? Ich rozmowa nie była typowa, nawet wedle barrayarskich standardów. A może po prostu się upił? Nagle zapragnęła pomówić z Illyanem. Przymknęła oczy, usiłując rozjaśnić umysł.

I wtedy usłyszała tuż przy głowie zatroskany głos Arala.

- Dobrze się czujesz, najdroższa? Potrzebne ci lekarstwo przeciw mdłościom?
Natychmiast otworzyła oczy. Mąż stał obok niej, spokojny i bezpieczny.

- Świetnie. Miło będzie usiąść, zaczynają mi puchnąć nogi.
Vorkosigan wyglądał, jakby pragnął zanieść ją na miejsce, jednakże ruszyli naprzód

uroczystym krokiem, dołączając do pozostałych. Zajęli miejsca przy stole, ustawionym na podeście w pewnym oddaleniu od reszty oficjalnych gości. Towarzyszyli im Gregor, Kareen, lord strażnik Rady Książąt i jego żona, oraz premier Vortala. Gregor nalegał, aby również Droushnakov usiadła przy ich stole. Chłopiec sprawiał wrażenie niezwykle uradowanego widokiem swej dawnej strażniczki. Czy odebrałam ci towarzyszkę zabaw, moje dziecko? pomyślała Cordelia, czując lekkie wyrzuty sumienia. Najwyraźniej tak właśnie było. Gregor wdał się w negocjacje z Kareen prosząc, aby Drou odwiedzała go co tydzień pod pretekstem “lekcji judo”. Drou, przywykła do atmosfery pałacu, zachowywała się znacznie naturalniej niż Koudelka, sztywny i przesadnie poprawny, starający się usilnie ukryć własną niezręczność.

Cordelia odkryła, że posadzono ją pomiędzy Vortala i lordem strażnikiem. Bez większych problemów zagłębiła się w rozmowę. Vortala, na swój szorstki sposób, był naprawdę uroczy. Udało jej się skosztować niemal wszystkich elegancko podanych potraw z wyjątkiem truchła pieczonego wołu, wniesionego w całości na stół. Zazwyczaj potrafiła pogodzić się ze świadomością, że na Barrayarze białka nie hodowano w zbiornikach, lecz pobierano je z ciał prawdziwych martwych zwierząt. Ostatecznie wiedziała o ich prymitywnych praktykach kulinarnych, zanim jeszcze zdecydowała się tu przybyć, a podczas misji zwiadowczych parę razy próbowała tkanek zwierzęcych w interesie nauki, przetrwania bądź też potencjalnego rozwoju nowych gałęzi produkcji na swej rodzinnej planecie. Barrayarczycy powitali oklaskami pojawienie się przybranej owocami i kwiatami pieczeni, jakby wzbudziła w nich zachwyt, a nie wstręt. Kucharz, nerwowo postępujący w ślad za swoim dziełem, ukłonił się głęboko. Pierwotne obwody węchowe w jej mózgu musiały się jednak zgodzić, że zapach był doprawdy wspaniały. Vorkosigan nałożył sobie dokładkę

krwistego mięsa. Cordelia sączyła wodę.

Po deserze i kilku krótkich uroczystych toastach, wygłoszonych przez Vortalę i Vorkosigana, Gregor mógł wreszcie wstać i matka zaprowadziła go do łóżka. Kareen wezwała Cordelię i Droushnakov, aby do niej dołączyły. Gdy cała grupka opuściła wielką salę i wspięła się do cichych prywatnych komnat cesarza, Cordelia poczuła, jak z jej ramion ulatuje napięcie.

Gregor, wyzwolony z munduru i przebrany w piżamę, raz jeszcze stał się chłopcem, a nie symbolem. Drou doglądała ceremonii mycia zębów i dała się skusić na “tylko jedną” partyjkę jakiejś gry, wymagającej planszy i pionków, w którą zabawiali się tuż przed snem. Kareen zezwoliła na to i ucałowawszy syna na noc wraz z Cordelia wycofała się do sąsiedniego zalanego łagodnym światłem saloniku. Wpadający przez okna nocny wietrzyk chłodził niewielką komnatę. Obie kobiety usiadły wydając z siebie westchnienie i odprężając się wyraźnie. Cordelia, za przykładem gospodyni, zrzuciła niewygodne pantofle. Z ogrodów w dole dobiegały stłumione głosy i śmiechy.

- Jak długo potrwa przyjęcie? - spytała.

- Do świtu dla tych, którzy wykażą się większą odpornością ode mnie. Ja sama
pożegnam się o północy. Wówczas do głosu dojdą poważni pijacy.

Uśmiech Kareen wyostrzył się nieco.


kiedy ten zaczął spiskować przeciw ojcu, zachował lojalność wobec Ezara. I nie tylko. Także wobec Imperium oraz klasy Vorów. W okręgu Vordariana znajdują się cztery duże ośrodki przemysłowe oraz bazy wojskowe, magazyny, największy wojskowy port kosmiczny... Bez wątpienia majątek Vidala to dziś najważniejsze pod względem gospodarczym ziemie na Barrayarze. Wojna dotknęła ich w znikomym stopniu. Po podpisaniu traktatu Cetagandanie sami wycofali się stamtąd. Niewielu książąt miało podobne szczęście. Umieściliśmy tam nasze pierwsze bazy kosmiczne, ponieważ przejęliśmy budynki i urządzenia, porzucone przez Cetagandan. To doprowadziło do błyskawicznego rozwoju gospodarki.

- Musiałby stać się kimś... więcej. Vidal ma spore ambicje. Gdyby zachęcić go
odpowiednio i odwołać się do patriotyzmu - Bóg jeden wie, że Serg wstąpiwszy na tron
mógłby zniszczyć cały Barrayar - być może wtedy Vidal ocaliłby nas wszystkich. Jednakże
Ezar przyrzekł, że nie mam się czego lękać i dotrzymał słowa. Serg umarł przed swym ojcem
i... i od tego czasu próbowałam ochłodzić swe stosunki z Vidalem.

Cordelia z roztargnieniem potarła dolną wargę.


- Nie. Po prostu pragnę żyć.
Cordelia wyprostowała się, mocno poruszona.
Czy Serg nauczył cię, by nikogo nie

obrażać?

Te żałosne słowa aprobaty niezupełnie odpowiadały wyobrażeniom Cordelii o szalonej miłości. A jednak przysięgłaby, że to, co dostrzegła w oczach Vordariana podczas ceremonii, nie było jedynie żądzą władzy. Czyżby mianowanie Arala na stanowisko regenta przypadkiem zaszkodziło w zalotach księcia? To mogłoby tłumaczyć zabarwioną seksualnie wrogość, z jaką się do niej zwrócił.

Droushnakov wróciła na palcach.

- Zasnął - szepnęła ciepło.
Kareen przytaknęła i odchyliła głowę, odpoczywając przez chwilę, póki w komnacie

nie zjawił się posłaniec w liberii Vorbarrów.

- Milady, czy zechce pani rozpocząć tańce wraz z lordem regentem? Wszyscy już
czekają.

Czy była to prośba, czy może rozkaz? Beznamiętny głos kamerdynera zapowiadał raczej niemiłą konieczność niż przyjemną rozrywkę.

- Ostatni obowiązek wieczoru - zapewniła Cordelię Kareen.
Obie z powrotem wsunęły buty na nogi. Cordelia miała wrażenie, że od początku

przyjęcia jej pantofle skurczyły się co najmniej o dwa numery. Pokuśtykała za Kareen, Drou postępowała za nią jak cień.

Posadzka wielkiej sali na dole wyłożona była wielobarwnym drewnianym parkietem, tworzącym wzory kwiatów, pnączy i zwierząt. Na Kolonii Beta ta błyszcząca powierzchnia zostałaby umieszczona na ścianie w muzeum. A ci niewiarygodni ludzie na niej tańczyli. Żywa orkiestra - wybrana, jak poinformowano Cordelię, drogą morderczych konkursów z szeregów cesarskiej orkiestry wojskowej - odgrywała muzykę w iście barrayarskim stylu. Nawet walce przypominały nieco marsze. Aral i księżniczka stanęli naprzeciw siebie, po czym regent powiódł ją na parkiet. Uroczysty taniec wymagał, by partnerzy wykonywali te same kroki i poruszenia; ich ręce unosiły się, lecz nigdy nie dotykały. Cordelia obserwowała ich zafascynowana. Nigdy nie przypuszczała, że Aral potrafi tańczyć. Najwyraźniej stanowiło

to ostatni obowiązkowy element wieczoru; wkrótce na parkiet wysypały się inne pary, a rozbawiony mąż powrócił do jej boku.

- Zatańczy pani, milady?
Po kolacji znacznie bardziej pociągała ją drzemka. Jakim cudem udawało mu się

zachować tyle energii? Zapewne napędzał go skrywany lęk. Z uśmiechem potrząsnęła głową.

- Mógłbym cię nauczyć - zaproponował, gdy wyszli z sali i znaleźli się na pierwszym
z tarasów, prowadzących do ogrodu. Panował przyjemny chłód, ciemność rozjaśniały jedynie
nieliczne lampiony.

- Mhm - mruknęła z powątpiewaniem. - Jeśli uda ci się znaleźć spokojne miejsce.
Gdyby rzeczywiście je znaleźli, potrafiłaby wymyślić kilka ciekawszych sposobów

spędzania czasu niż taniec.

- Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy...
Koudelka potknął się i dziewczyna złapała go w ostatniej chwili. Jego dłonie objęły jej

talię.

- Jestem zmęczony - poskarżył się Koudelka.
Zatem zacznij ją całować, podpowiedziała w duchu Cordelia, z trudem dusząc śmiech.

To można robić na siedząco. Jednakże Droushnakov nie ustępowała. Znowu zaczęli tańczyć.

- Raz-dwa-trzy, raz-dwa-trzy...

I znów ich wysiłek zakończył się czymś, co w oczach Cordelii stanowiło bardzo obiecującą zapowiedź miłosnego uścisku, gdyby tylko choć jedna ze stron okazała dość rozsądku i opanowania, by zabrać się do rzeczy.

Aral potrząsnął głową i oboje wycofali się w milczeniu, kryjąc się za krzakami. Najwyraźniej oglądana scena zainspirowała go. Ich wargi zetknęły się, tłumiąc śmiech Arala. Niestety, okazana przez nich delikatność nie zdała się na nic; anonimowy lord z klasy Vorów wędrujący na oślep, zatoczył się wprost na tarasik, gdzie Kou i Drou zamarli w pół kroku, przechylił przez kamienną balustradę i bardzo tradycyjnie zwymiotował w bezbronne krzaki w dole. Po sekundzie z zacienionego ogrodu poniżej dobiegły dwa nowe głosy, kobiecy i męski, wykrzykujące donośne przekleństwa. Koudelka podniósł swą laskę i dwoje niedoszłych tancerzy wycofało się pospiesznie. Pijany lord ponownie zwymiotował i mężczyzna, który padł jego ofiarą ruszył na górę, ślizgając się na zarzyganych kamieniach i grożąc gwałtownym odwetem. Vorkosigan przezornie odprowadził Cordelię na bok.

Później, czekając w jednym z wyjść pałacowych na sprowadzenie pojazdów, Cordelia znalazła się tuż obok porucznika. Koudelka obejrzał się melancholijnie przez ramię, spoglądając na oświetloną budowlę, z której wciąż dobiegała muzyka i odgłosy zabawy.

- Podobało ci się przyjęcie, Kou? - spytała wesoło Cordelia.

- Słucham? A tak. Było niesamowite. Wstępując do wojska nie sądziłem, że
kiedykolwiek znajdę się tutaj. - Zamrugał gwałtownie. - Był taki czas, że w ogóle wątpiłem,
czy gdziekolwiek się znajdę. - Następne jego słowa zaskoczyły Cordelię. - Czemu kobiety nie
mają instrukcji obsługi?

Roześmiała się w głos.


*** Następnego ranka Cordelia dopadła Illyana, kiedy ten odwiedził Pałac Vorkosiganów,

aby odebrać codzienny raport od dowódcy straży.

podświadomych sygnałów nie dałoby się inaczej określić.

- Według mnie ma umysł zabójcy. Kogoś, kto strzela z ukrycia w plecy nieprzyjaciela.
Illyan uśmiechnął się kpiąco.

- Bardzo przepraszam, milady, ale opis ten nie przypomina znanego mi Vordariana.
Zawsze uważałem go za człowieka, który nie skrywa żywionej do kogoś wrogości.

Jak dotkliwa musi być krzywda, którą poniósł, i jak wielkie trawiące go pożądanie, by krzykacz uciekł się do subtelnych sztuczek? Sama nie wiedziała. Może nieświadom głębi łączącego ich uczucia Vordarian nie miał pojęcia, jak dotkliwe szkody może wyrządzić jego atak? I czy wrogość osobista i polityczna muszą koniecznie iść ze sobą w parze? Nie. Jego nienawiść była głęboka i szczera, cios starannie, choć błędnie, wymierzony.

- Przenieś go na krótką listę - poleciła.
Illyan uniósł otwartą dłoń. Sądząc z wyrazu jego twarzy, nie ustępował li tylko z

uprzejmości. Najwyraźniej jej słowa pchnęły jego myśli na nowe tory.

- Tak jest, milady.

Rozdział szósty

Cordelia obserwowała cień lotniaka, przesuwający się po ziemi w dole; smukłą ciemną plamę, zmierzającą na południe. Czarna strzałka muskała pola, strumienie, rzeki i zakurzone drogi - tutejsza sieć naziemnych szlaków była szczątkowa i prymitywna. Jej rozwój zahamowało nagłe pojawienie się osobistych lotniaków, które nastąpiło wraz z gwałtownym napływem technologii galaktycznych pod koniec Czasu Izolacji. Z każdym nowym kilometrem, który oddzielał ją od chaotycznej cieplarnianej atmosfery stolicy, napięte mięśnie karku Cordelii rozluźniały się coraz bardziej. Dzień na wsi to wspaniały pomysł. Już dawno powinna była go sobie podarować. Żałowała tylko, że nie ma z nią Arala.

Sierżant Bothari, kierując się jakąś tajemniczą wskazówką w dole, wprowadził pojazd na nowy kurs. Siedząca z tyłu obok Cordelii Droushnakov zesztywniała, usiłując nie przechylać się w stronę swej pani. Doktor Henri, zajmujący miejsce obok sierżanta, wyjrzał na zewnątrz z zainteresowaniem niemal równym temu, jakie czuła Cordelia.

Lekarz odwrócił się i powiedział przez ramię:

- Nigdy dotąd nie spotkałem generała.
Ta perspektywa najwyraźniej onieśmielała lekarza, który odruchowo poprawił

kołnierz polowego munduru. Jako naukowiec zatrudniony w Cesarskim Szpitalu Wojskowym Henri dostatecznie często stykał się z wyższymi oficerami, by uodpornić się na ich towarzystwo. Zapewne jednak przytłoczył go ciężar barrayarskiej historii, związanej z osobą Piotra.

Senior rodu Vorkosiganów uzyskał swój stopień wojskowy w wieku dwudziestu dwóch lat, walcząc z Cetagandanami w zażartej wojnie partyzanckiej, toczącej się w Górach Dendarii, których błękitne pasmo właśnie w tej chwili ukazało się na południowym horyzoncie. W owym czasie cesarz Dorca Vorbarra mógł mu ofiarować jedynie wojskowe zaszczyty. Bardziej namacalne korzyści, takie jak posiłki, zapasy i żołd były nieosiągalne.

Dwadzieścia lat później Piotr ponownie zmienił historię Barrayaru, wynosząc na tron Ezara Vorbarrę w wojnie domowej, która doprowadziła do upadku szalonego cesarza Yuriego. Niewątpliwie generał Piotr Vorkosigan nie zaliczał się do grona typowych oficerów sztabowych.

- Łatwo się z nim dogadać - zapewniła Cordelia. - Po prostu proszę zachwycać się
końmi i zadać mu kilka pytań, dotyczących wojen. Wówczas może się pan odprężyć i już
tylko słuchać jego opowieści.

Brwi Henriego uniosły się, gdy spojrzał jej prosto w twarz, wypatrując śladów ironii. Henri był bystrym człowiekiem. Cordelia uśmiechnęła się szeroko.

Zauważyła, że Bothari w milczeniu przygląda się jej w lusterku umieszczonym nad tablicą kontrolną. Tego dnia sierżant sprawiał wrażenie podenerwowanego - zdradzało to ułożenie dłoni i napięte mięśnie. Beznamiętne żółte oczy Bothariego zawsze pozostawały nieodgadnione; głęboko osadzone, rozmieszczone zbyt blisko siebie i niedokładnie na tym samym poziomie, powyżej ostrych kości policzkowych. Niepokój wywołany wizytą lekarza? To zrozumiałe.

Ziemia pod nimi falowała łagodnie, wkrótce jednak wydźwignęła się, tworząc poszarpane pasma wzgórz, które dzieliły krainę jezior na setki wąskich korytarzy. W dali wznosiły się góry i Cordelii wydało się, że na najwyższych szczytach dostrzega odległy połysk pierwszych śniegów. Bothari przeskoczył lotniakiem ponad trzema długimi pasmami skał, po czym znów skręcił, zagłębiając się w wąską dolinę. Po kilku minutach i pokonaniu kolejnego pasma ujrzeli pod sobą długie jezioro. Ogromny labirynt wypalonych fortyfikacji niczym czarna korona wieńczył szczyt cypla. Poniżej usadowiła się niewielka wioska. Bothari zgrabnie sprowadził lotniak na ziemię, celując w okrąg namalowany na bruku najszerszej ulicy osady.

Doktor Henri wziął swą torbę, pełną sprzętu medycznego.

- Badanie potrwa zaledwie kilka minut - zapewnił Cordelię. - Potem możemy ruszać
dalej.

Nie mnie to mów, tylko Bothariemu. Cordelia wyczuła, że obecność sierżanta niepokoi lekarza. Henri zwracał się do niej, jakby pełniła tu rolę tłumacza, który ujmie rzecz w słowach zrozumiałych dla sierżanta. Bothari rzeczywiście robił przytłaczające wrażenie, jednakże ignorowanie jego obecności nie mogło sprawić, by zniknął.

Zaprowadził ich do niewielkiego domku przy bocznej wąskiej uliczce, zbiegającej wprost ku błyszczącej wodzie. Na jego pukanie odpowiedziała przysadzista kobieta o siwiejących włosach. Uśmiechnęła się do przybyszów.

- Dzień dobry, sierżancie. Wejdźcie. Wszystko już gotowe, milady. - Pozdrowiła
Cordelię niezręcznym dygnięciem.

Cordelia skinęła głową, ciekawie rozglądając się wokół.

Poprowadziła ich w górę wąskimi schodami. Jedna sypialnia niewątpliwie należała do gospodyni. Druga, z wielkim oknem wychodzącym ponad dachami wprost na jezioro, została niedawno przerobiona na pokój dziecinny. Ciemnowłose niemowlę o wielkich brązowych oczach gaworzyło coś w kołysce.

- Jest nasze maleństwo - pani Hysopi uśmiechnęła się, podnosząc dziecko. - Przywitaj
się z tatusiem, dobrze, Eleno? Grzeczniutko.

Bothari zatrzymał się w drzwiach, czujnie obserwując małą.

Doktor Henri ułożył swe narzędzia na prześcieradle w kołysce. Gospodyni przyniosła mu dziecko i rozebrała je zręcznie. Oboje rozpoczęli fachową dyskusję o kupkach i odżywkach, podczas gdy Bothari wędrował po niewielkim pokoju, oglądając wszystko, ale niczego nie dotykając. Pomiędzy barwnymi dziecięcymi mebelkami wyglądał okropnie ciężko i niezręcznie, mroczny i niebezpieczny w brązowo-srebrnym mundurze. Czubek jego głowy dotknął ukośnego sufitu i sierżant cofnął się ostrożnie w stronę drzwi.

Cordelia stała tuż za plecami Henriego i Hysopi, nie odrywając wzroku od maleńkiej dziewczynki, która wierciła się i próbowała obrócić na plecy. Niemowlęta. Wkrótce ona sama też będzie miała coś takiego. Jakby w odpowiedzi poczuła słaby ruch w głębi brzucha. Na szczęście Piotr Miles jeszcze nie miałby nawet dość sił, by wydostać się z papierowej torebki, jeśli jednak będzie nadal rozwijał się równie szybko jak dotąd, ostatnich parę miesięcy ciąży upłynie pod znakiem bezsenności. Cordelia pożałowała, że na Kolonii Beta nie zapisała się na kurs dla przyszłych rodziców, nawet jeśli jeszcze nie była gotowa, aby wystąpić o zezwolenie. Chociaż barrayarscy rodzice najwyraźniej świetnie radzili sobie improwizując.

Pani Hysopi czerpała całą swą wiedzę z praktyki, a miała już troje dorosłych dzieci.

- Zdumiewające. - Doktor Henri potrząsnął głową, zapisując kolejne wyniki. - Mogę
stwierdzić, że rozwój postępuje zupełnie normalnie. Nic nie świadczy o tym, że dziewczynka
pochodzi z symulatora macicznego.


Bothari nachylił się wreszcie nad kołyską i spojrzał w dół. Między jego brwiami pojawiła się głęboka zmarszczka. Tylko raz dotknął niemowlęcia, muskając palcem policzek małej, po czym potarł palec kciukiem, jakby chcąc sprawdzić, czy zostało mu jakieś czucie. Pani Hysopi przyglądała mu się z ukosa, nic jednak nie powiedziała.

Bothari zabawił w domu chwilę dłużej, załatwiając sprawy finansowe z opiekunką. Tymczasem Cordelia i doktor Henri ruszyli spacerkiem w stronę jeziora. Droushnakov postępowała tuż za nimi.

Słysząc to Henri zagłębił się w szczegóły techniczne. Na ulicy spotkali dwie kobiety. Cordelia uprzejmie przedstawiła je lekarzowi.

- To są żony zaprzysiężonych gwardzistów księcia Piotra - wyjaśniła, kiedy ruszyli

dalej.

- Sądziłem dotąd, że kobiety wolą mieszkać w stolicy.

- Niektóre owszem. Inne zostają tutaj. To zależy od upodobań. Na wsi koszta
utrzymania są znacznie niższe, a ci ludzie nie zarabiają tak wiele, jak z początku myślałam.
Część mieszkańców zacofanych wsi podejrzliwie spogląda na życie w mieście. Uważają, że
tylko tu można zachować czystość - uśmiechnęła się przelotnie. - Pewien gwardzista ma jedną
żonę na wsi, a drugą w mieście. Jak dotąd żaden z towarzyszy go nie wydał. Są bardzo
solidarni.

Brwi Henriego uniosły się.

- Musi świetnie się bawić.

- Niekoniecznie. Chronicznie brak mu gotówki i zawsze sprawia wrażenie
zatroskanego. Nie potrafi jednak zdecydować, z którą żoną powinien się rozstać. Wygląda na
to, że kocha je obie.

Kiedy doktor Henri, zainteresowany możliwością wynajęcia łodzi, odszedł na bok, aby pomówić ze starym mężczyzną krzątającym się na przystani, Droushnakov zbliżyła się do Cordelii. Sprawiała wrażenie poruszonej.

- Nie.
Sądząc z jej miny, Droushnakov nie aprobowała podobnego braku powagi. Cordelia

nie miała do niej pretensji. Westchnęła. Jak by się z tego wykręcić?

bardzo. Lecz po wojnie dziewczyna nie chciała wrócić wraz z nim na Barrayar. Dziecko poczęto... w barrayarskim stylu, po czym, kiedy się rozstali, lekarze przenieśli je do symulatora. Zdarzyło się jeszcze kilka podobnych przypadków. Wszystkie symulatory zostały przesłane do CSW, bowiem tamtejsi uczeni bardzo zainteresowali się nową technologią. Po wojnie Bothari przez długi czas przebywał na leczeniu, jednak kiedy został zwolniony, a Elenę wyjęto z symulatora, zaopiekował się nią.

- Czy pozostali także wzięli do siebie swoje dzieci?

- Do tego czasu większość z ojców już nie żyła. Dzieci trafiły do wojskowego
sierocińca. -
Oto wersja oficjalna. Słowo w słowo.

Droushnakov popatrzyła na Cordelię; jej oczy mówiły wyraźnie “żartuje pani?”.

***

Krótki przeskok z wioski na drugą stronę wodnego jęzora przywiódł ich do wiejskiej posiadłości Vorkosiganów. Wiek temu ich dom stanowił przyczółek straży, strzegącej fortu

na cyplu, jednakże współczesna broń sprawiła, że zwykłe fortyfikacje naziemne stały się niepotrzebne i stare kamienne baraki zostały zaadaptowane do bardziej pokojowych zadań. Doktor Henn najwyraźniej spodziewał się więcej przepychu i wspaniałości, bowiem zauważył:

- Wszystko jest dużo mniejsze, niż oczekiwałem.
Gospodyni Piotra przygotowała dla nich miły lunch na przybranym kwiatami tarasie

od południowej strony domu, tuż przy kuchni. Tam też czekał na nich książę.

Ale to przecież twój dom, pomyślała bezradnie Cordelia. Nawet nie Arala...

- Tak lekko przysiadłaś między nami, że lękam się czasem, czy zaraz nie odlecisz -
Piotr zachichotał, lecz jego spojrzenie zdradzało szczerą troskę.

Cordelia poklepała swój rosnący brzuch.

- Można by ją umieścić przy tylnej klatce schodowej, obok przewodów
kanalizacyjnych. W ten sposób nie naruszy się wystroju wnętrza.

doktora Henriego, choć należał on niewątpliwie do ubogiej kasty. Henri, posłuchawszy rady Cordelii, także świetnie sobie radził. Piotr opowiedział mu o nowym źrebaku, urodzonym w jego stajniach za pobliskim wzgórzem. Stworzonko należało do czystej rasy, którą Piotr nazywał ćwiartką, choć według Cordelii wyglądało jak cały koń. Źrebak został sprowadzony za wielkie pieniądze z Ziemi, w formie zamrożonego zarodka i wszczepiony półkrwi klaczy.

Piotr osobiście czuwał nad przebiegiem ciąży. Henn, jako biolog, zainteresował się technicznym aspektem całej operacji i po lunchu Piotr zabrał go ze sobą, aby mógł na własne oczy obejrzeć wielkie zwierzęta.

Cordelia wymówiła się zmęczeniem.

- Chyba wolałabym nieco odpocząć. Ty możesz iść, Drou. Zostanie ze mną sierżant
Bothari.

W istocie Cordelia martwiła się o Bothariego. Podczas lunchu nie zjadł nawet kęsa, a od godziny nie odezwał się ani słowem.

Pełna wątpliwości, lecz szalenie zainteresowana końmi, Drou dała się przekonać. Cała trójka pomaszerowała w stronę wzgórza. Cordelia odprowadziła ich wzrokiem, po czym odwróciła się i zobaczyła, że Bothari znów ją obserwuje. Na jej widok skinął głową. W geście tym kryła się osobliwa aprobata.

- Chętnie, milady.
Razem okrążyli stary kamienny budynek, stojący na szczycie wzgórza. Pawilon,

którego okna wychodziły na jezioro, byłby świetnym miejscem do tego, by usiąść i porozmawiać, jednakże Cordelia czuła się zbyt pełna i ociężała, aby wspiąć się tak wysoko. Zamiast tego poprowadziła sierżanta ścieżką równoległą do zbocza, aż wreszcie dotarli w miejsce przypominające niewielki, ogrodzony murem ogród.

Cmentarz rodziny Vorkosiganów wypełniały najprzeróżniejsze groby - rodowe, odległych krewnych, oddanych sług. Pierwotnie należał on do kompleksu zburzonego fortu. Najstarsze groby oficerów miały wieleset lat. Vorkosiganowie pojawili się tu dopiero po atomowym zniszczeniu starej stolicy okręgu Vorkosigan Vashnoi podczas inwazji cetagandańskiej. Wówczas to w mieście martwi stopili się w jedno z żywymi. W ułamku sekundy zniknęła historia ośmiu pokoleń rodu. Cordelię zaciekawiły nagrobki nieco nowszych dat. Bez trudu dopasowała je do odpowiednich wydarzeń: inwazja cetagandańska, wojna szalonego Yuriego. Grób matki Arala pochodził dokładnie z jej początków. Obok zarezerwowano miejsce dla Piotra; czekało na niego już trzydzieści trzy lata. Żona cierpliwie

wyglądała przybycia męża... A mężczyźni oskarżają nas, kobiety, że zawsze się spóźniamy. Ich najstarszy syn, brat Arala, spoczywał po drugiej stronie matki.

- Usiądźmy tutaj - skinieniem głowy wskazała kamienną ławkę, otoczoną rządkiem
pomarańczowych kwiatów i ocienioną przez sprowadzony z Ziemi, teraz co najmniej stuletni
dąb. - Jesteśmy w towarzystwie wspaniałych słuchaczy, którzy nikomu nie powtarzają plotek.

Cordelia usiadła na ciepłym kamieniu, przyglądając się Bothariemu. Sierżant przycupnął na najdalszym skrawku ławki. Dziś zmarszczki przecinające jego twarz były szczególnie głębokie i ostre nawet w łagodnym blasku ciepłego jesiennego słońca. Ręka spoczywająca na szorstkiej kamiennej krawędzi zaciskała się w nieregularnym rytmie. Oddech sierżanta był zbyt wyważony, niemal sztuczny.

Cordelia starała się mówić” jak najłagodniej.

- W czym problem, sierżancie? Wydaje się pan dziś nieco spięty. Czy chodzi o Elenę?
Zaśmiał się bez cienia wesołości.

- Spięty. Tak, chyba tak. To nie ma nic wspólnego z dzieckiem... Cóż... Przynajmniej
bezpośrednio. - Jego oczy po raz pierwszy spojrzały wprost na nią. - Pamięta pani Escobar,
milady? Była pani tam. Prawda?


wspominać, ból znika. To proste. Cordelia przełknęła ślinę.

- Trochę. Będzie gorzej. - Wpatrywał się w nią, ściągając brwi. - Muszę o tym
porozmawiać. Z panią. To doprowadza mnie...

Cordelia odetchnęła głęboko, aby się uspokoić, próbując słuchać całym umysłem, ciałem i duszą. Ostrożnie. Tylko ostrożnie.

- Mów dalej.

- Mam... w głowie... cztery obrazy z Escobaru. Cztery obrazy i nie potrafię ich
wyjaśnić. Nawet samemu sobie. Kilka minut z - trzech miesięcy? Czterech? Każdy z nich
mnie niepokoi, ale jeden szczególnie. Jest w nim także pani - dodał, wbijając wzrok w ziemię.
Obie jego dłonie zaciskały się na ławce, ich kostki zbielały.


dowódców działy się najdziwniejsze rzeczy. Vorrutyer i Serg przekroczyli wtedy wszelkie granice. Zatem najprawdopodobniej jest to autentyczne wspomnienie. Jeśli chcesz, mogłabym zapytać Arala.


Bothari przyciągnął do siebie kolana. Jego długie ręce oplotły je ciasno. Wielki mężczyzna siedział skulony, jego oddech był płytki i szybki, niemal jak zadyszka. Twarz przybrała martwy biały kolor. Pokrywała ją warstewka zimnego potu.

pani. Patrzyłem wprost w pani... I chcę wiedzieć. Muszę wiedzieć. - Oparł głowę na kolanach i przekrzywiając ją wpatrywał się w Cordelię. Twarz sierżanta miała głodny, udręczony wyraz.

Jego ciśnienie musi być fantastycznie wysokie, aby sprowadzić tak potworną migrenę. Gdyby posunęli się za daleko, analizując ostatnie wspomnienia, czy mógłby grozić mu wylew? Cóż za niewiarygodne osiągnięcie psychoinżynierii - zaprogramować jego własne ciało, aby karało go za myślenie o zakazanych sprawach...

wiedzę? Śmieli mu ją odebrać?

Bothari zaczął płakać, jeśli to właśnie oznaczał urywany oddech, wykrzywiona twarz i łzy ściekające po policzkach. Płakał zarówno z bólu, jak i z ulgi.

- Och, dzięki Bogu. - I - Jest pani pewna...?

- Przez sześć miesięcy tkwiłeś obok nas, nękany podobnymi myślami, nie
odważywszy się zapytać...?

prosząc, by na niego zaczekała. Przeskoczył przez niski kamienny murek i znalazł kępkę krzaków. Cordelia słuchała niespokojnie, jak przez kilkanaście minut targały nim suche torsje. Niezwykle gwałtowny atak, uznała. Powoli jednak gwałtowne paroksyzmy uspokajały się, wreszcie ustały. Sierżant wrócił, ocierając usta. Był bardzo blady i wcale nie wyglądał lepiej - z wyjątkiem oczu. Teraz pojawiło się w nich lekkie ożywienie, nikła iskra wszechogarniającej ulgi.

Światełko to przygasło, gdy ponownie zagłębił się w myślach. Ocierając dłonie o

materiał spodni, wpatrywał się w czubki butów.

- Jednakże fakt, że nie stała się pani moją ofiarą nie oznacza, iż nie byłem
gwałcicielem.

Cordelia zastanawiała się, czy zdoła znieść kolejny nagły zwrot w rozmowie, nie uciekając z krzykiem. Sama zachęcałaś go, aby otworzył się przed tobą. Trudno, musisz brnąć dalej.

- Przypuszczam, że to kwestia nagłego wyładowania wściekłości - stwierdziła
ostrożnie. - Skąd bierze się w tobie tak wiele gniewu? Jest niemal namacalny. Ludzie
wyczuwają go natychmiast.

Dłoń Bothariego zacisnęła się w pięść tuż przy splocie słonecznym.

- Owszem. Obecnie przysiągłem bronić rodu Vorkosiganów. Zatem wszystko jest w
porządku. - Skinął głową, najwyraźniej uspokojony.

Na Boga, czym?

- Prosisz, żebym została twoim sumieniem. Dokonywała za ciebie osądu sytuacji. Ale
przecież jesteś w pełni człowiekiem. Widziałam, jak poddany najwyższemu napięciu
podejmowałeś właściwe decyzje.

Jego dłonie przywarły do czoła, wąskie szczęki zacisnęły się, gdy wydusił z siebie:

- Ale ja tego nie pamiętam. Nie pamiętam, jak to zrobiłem.

- Och. - Poczuła się nagle bardzo mała. - Cóż, czegokolwiek ode mnie żądasz,
zapłaciłeś za to własną krwią. Jesteśmy ci to winni, Aral i ja. Pamiętamy dlaczego, nawet jeśli
ty zapomniałeś.

Rozdział siódmy

Minął tydzień. Pewnego ranka Cordelia zasiadła właśnie do śniadania z Aralem i Piotrem w prywatnym saloniku, którego okna wychodziły na ogród na tyłach domu, gdy Aral wezwał do siebie lokaja.

- Czy mógłbyś odszukać porucznika Koudelkę? Powiedz, aby przyniósł ze sobą
dokumenty spraw, które wczoraj omawialiśmy.

- Powiedziano nam, że komandor Illyan dostarczy pełny raport, milordzie. Dowódca
straży uznał, że na niego zaczeka.

Na twarzy Vorkosigana niepokój walczył z irytacją.

- Czy to coś poważnego? Mam nadzieję, że to nie spóźniony efekt działania granatu
dźwiękowego? Co się stało?

o stół. Dostrzegłszy przerażone spojrzenie Cordelii, Vorkosigan obdarzył ją sztucznym pocieszającym uśmiechem. Nawet Piotr sprawiał wrażenie zaskoczonego.

- Kto chciałby pobić Kou? - spytała, oszołomiona. - To obrzydliwe. Przecież on w
ogóle nie może się bronić.

Vorkosigan potrząsnął głową.

- Przypuszczam, że ktoś szukał łatwego celu. Wkrótce się dowiemy. O tak, dowiemy
się.

Po chwili pojawił się przed nimi dowódca straży CesBez w zielonym mundurze.

- Tak jest. Wieści dotarły dość późno, milordzie. A ponieważ wiedzieliśmy już
wówczas, że obaj przeżyją, komandor Illyan polecił, bym pana nie budził.

- Tak jest. Cóż, porucznik Koudelka i sierżant Bothari wyszli razem wczoraj
wieczorem po cywilnemu. Wybrali się na tyły starego karawanseraju.

- Yhm.
Dowódca straży spojrzał na lokaja, błagając wzrokiem o pomoc.

- Sierżant Bothari nie ma specjalnych wymagań, jeśli chodzi o rozrywki - dodał
tamten z zakłopotaniem.

- W to nie wątpię! - rzekł Piotr.
Cordelia uniosła pytająco brwi, zerkając na męża.

do sieci komunikacyjnych?


Vorkosigan na moment zapomniał o przesłuchiwaniu dowódcy straży.

- Ależ moja droga! Co za pomysł! Moja rodzina to Vorowie od dziewięciu pokoleń!
Cordelia uniosła brwi.

- Skąd wiesz, skoro dopiero osiemdziesiąt lat temu nauczyliście się analizować
strukturę genów?

Zarówno dowódca straży, jak i lokaj śledzili tę wymianę zdań z osobliwym wyrazem

twarzy. Lokaj przygryzł wargę.

- Poza tym - ciągnęła dalej przekonującym tonem - jeśli wy, Vorowie, byliście choć w
połowie tak szczodrzy w obdarzaniu swymi łaskami kobiet, jak sugerują podręczniki historii,
które dotąd czytałam, w żyłach dziewięćdziesięciu procent ludzi na tej planecie musi płynąć
vorowska krew. Kto wie, kim są wasi krewni ze strony ojca?

Vorkosigan z roztargnieniem przygryzł płócienną serwetkę. Jego znużone oczy lekko zabłysły.

- Cordelio - mruknął - nie możesz... Naprawdę nie możesz siedząc przy śniadaniu, jak
gdyby nigdy nic sugerować, że moi kuzyni byli bękartami. Na Barrayarze to śmiertelna
obraza.

To gdzie niby miałabym siedzieć?

Vorkosigan cicho zagwizdał przez zęby.


- Najwyraźniej, tak mi przynajmniej mówiono, napastnicy byli uzbrojeni w pałki
elektryczne i odkryli, że posługując się nimi mogą uzyskać dość osobliwą reakcję sztucznych
nerwów porucznika. Kiedy już złamali mu nogi, zabawiali się nim. I to dość długo. Dzięki
temu zresztą schwytali ich ludzie komandora Illyana. Za bardzo zwlekali z ucieczką.

Cordelia odepchnęła talerz. Wstrząsały nią dreszcze.

- Możecie odejść - rzucił Vorkosigan. - Dopilnujcie, aby komandor Illyan zjawił się u
mnie natychmiast po przybyciu.

- Robactwo - stwierdził Piotr. Jego twarz miała cierpki, tryumfujący wyraz. - Powinno
się ich wszystkich wypalić.

Vorkosigan westchnął.

- Łatwiej jest zacząć wojnę, niż ją skończyć. Więc może nie w tym tygodniu.

***

Po niecałej godzinie Illyan zjawił się w bibliotece, przynosząc nieoficjalny ustny raport. Cordelia przydreptała w ślad za nim.

Illyan, który rozmawiał z Botharim i Koudelką w Cesarskim Szpitalu Wojskowym, gdzie obaj zostali odwiezieni, dysponował licznymi dodatkowymi, nieprzyjemnymi szczegółami. Tego ranka jego szczenięca twarz wyglądała dziwnie staro.

Kou został skojarzony z inną z tamtejszych pracownic, która zresztą śmiertelnie go przeraziła. Bothari twierdzi, że prosił o najlepszą z dziewcząt - czy raczej kobiet - i wygląda

na to, że właściciele źle zinterpretowali potrzeby Kou. W każdym razie sierżant załatwił, co miał do załatwienia, i czekał na dole, podczas gdy Kou nadal usiłował nawiązać uprzejmą rozmowę, wysłuchując przy okazji serii ofert, odwołujących się do najbardziej wyrafinowanych apetytów. O większości z nich nigdy wcześniej nie słyszał. W końcu zrezygnował i uciekł na dół. Tymczasem Bothari zdążył porządnie się upić. Zazwyczaj wypija drinka i wychodzi.

Następnie Kou, Bothari i owa dziewka wdali się w kłótnię co do zapłaty. Kobieta twierdziła, że czas, jaki jej zajął, wystarczyłby do załatwienia czterech zwykłych klientów. Poza tym - większość z tego nie trafi do oficjalnych raportów, zgoda? - nie potrafiła uruchomić jego obwodów. Kou zgodził się wreszcie zapłacić część żądanej sumy - Bothari twierdzi, że stanowczo za dużą, niewiele zresztą dało się zrozumieć z tego, co mówił dziś rano. Następnie ruszyli do domu. Żaden z nich nie uważał, by przyjemnie spędził wieczór.

- Ależ nie! Zawsze nalegam, aby moi ludzie pracowali nie zostawiając śladów.
Jesteśmy po to, aby zbierać informację, a nie je przekazywać.

Bothari wyciągnął paralizator i wystrzelił; zanim go dopadli, powalił trzech. Dziś rano któryś z mieszkańców wzbogacił się o porządną wojskową broń. Kou miał ze sobą laskę i nic poza tym.

Najpierw zaatakowali Bothariego. Po tym jak wytrącili mu z ręki broń, zdążył

ogłuszyć jeszcze dwóch. Wreszcie strzelili do niego z paralizatora, a kiedy upadł, usiłowali zatłuc go na śmierć. Kou do tej chwili posługiwał się laską jak pałką, wówczas jednak zrzucił osłonę. Teraz twierdzi, że żałuje, iż to uczynił, ponieważ wokół rozległ się szmer “Vor!” i atmosfera wyraźnie się zagęściła.

Przebił szpadą dwóch, w końcu jednak ktoś trącił ostrze pałką elektryczną i ręka porucznika odmówiła posłuszeństwa. Pozostała piątka usiadła na nim i wyłamała mu nogi w kolanach. Prosił, abym powtórzył panu, że prawie nie czuł bólu. Twierdzi, że przerwali tak wiele przewodów, iż w ogóle stracił czucie w nogach. Nie wiem, czy to prawda.

Moi ludzie odczekali pół godziny, po czym wysłali kolejnego agenta, który jednak skupił się na szukaniu pierwszego. Kou zniknął nam z oczu na trzy długie, przeklęte godziny, aż wreszcie dowódca nocnej zmiany zjawił się na służbie i połapał, że coś jest nie tak. Na szczęście większość z tego czasu porucznik spędził w domku dla emerytowanych ladacznic, wyszukanym przez Bothariego.

Dowódca nocnej zmiany zareagował błyskawicznie. Wydał nowe rozkazy agentowi i zaalarmował patrol powietrzny. Kiedy zatem nasz człowiek trafił wreszcie na miejsce zasadzki i ujrzał, co się tam dzieje, mógł natychmiast wezwać lotniaka z pół tuzinem komandosów, którzy przeszkodzili bandytom w zabawie. A co do pałek elektrycznych - było kiepsko, ale mogło być gorzej. Napastnikom Kou wyraźnie brakowało twórczego podejścia, charakteryzującego choćby nieżyjącego już admirała Vorrutyera w podobnych sytuacjach. Możliwe też, że nie mieli dość czasu, by wymyślić coś bardziej wyrafinowanego.

- Dzięki Bogu - mruknął Vorkosigan. - A ofiary śmiertelne?

- Dwóch poległo z ręki Bothariego. Czyste, ładne ciosy. Jednego zabił Kou
uderzeniem w kark, a jeden to, obawiam się, ofiara mojego śledztwa. Dzieciak doznał
wstrząsu anafilaktycznego po zastosowaniu pentatolu. Przesłaliśmy go do CSW, ale było już

za późno. Nie podoba mi się to. W tej chwili robią mu sekcję zwłok, aby stwierdzić, czy reakcja alergiczna była naturalna, czy też stanowiła ochronę przed przesłuchaniem.

- A banda?

- Wygląda na zupełnie prawowite - jeśli to odpowiednie słowo - miejscowe
towarzystwo zarobkowe. Zgodnie z tym, co mówią schwytani przez nas członkowie bandy,
postanowili zaatakować Kou, ponieważ “śmiesznie szedł”. Urocze. Choć Bothari też nieźle się
zataczał. Żaden z tych ludzi nie jest niczyim agentem, choć nie mam pewności co do
nieżyjących. Osobiście nadzorowałem przesłuchania i przysięgnę, że zostały przeprowadzone
właściwie. Byli wstrząśnięci odkryciem, że zajmuje się nimi Cesarska Służba
Bezpieczeństwa.

- Coś jeszcze? - spytał Vorkosigan.
Illyan ziewnął, zasłaniając dłonią usta, i przeprosił szybko:

Skinął głową.

- Podejrzewam, że się w kimś zakochał. Nie przeprowadza się przecież próby sprzętu,
jeśli nie zamierza się go użyć. Na nieszczęście próba okazała się katastrofalna. Przypuszczam,
że przez jakiś czas będzie przewrażliwiony na tym punkcie, zapewne wpadnie też w depresję.

Vorkosigan ze zrozumieniem skinął głową.

Illyan wzruszył ramionami i wyszedł, aby kontynuować poszukiwania swej zbłąkanej owieczki, zaginionego agenta, który miał obserwować Koudelkę.

***

Sierżant Bothari wrócił do pałacu Vorkosiganów po pięciu dniach, choć jeszcze nie

nadawał się do czynnej służby - jego złamaną rękę okrywał plastikowy opatrunek. Nie mówił nic na temat brutalnych wydarzeń tamtego wieczoru, zniechęcając ciekawskich groźnymi spojrzeniami i wymijającymi monosylabami.

Droushnakov nie zadawała żadnych pytań, jednakże Cordelia dostrzegła kilkakrotnie, jak jej towarzyszka spogląda z bólem na pustą konsolę w bibliotece, połączoną superchronionymi łączami z Pałacem Cesarskim i Sztabem Generalnym. Koudelka zazwyczaj pracował tam podczas pobytu w mieście. Cordelia zastanawiała się, jak wiele szczegółów dotyczących wydarzeń tamtej nocy dotarło do uszu dziewczyny, raniąc ją niczym ostrze miecza.

Porucznik podjął swe obowiązki miesiąc później, na razie jeszcze w ograniczonym zakresie. Robił wrażenie pogodnego i nie poruszonego tym, co go spotkało. Jednakże na swój własny sposób pozostał równie zamknięty w sobie, jak Bothari. Wypytywanie sierżanta przypominało mówienie do ściany; Koudelki - rozmowę ze strumieniem - w odpowiedzi słyszało się błahy bulgot, małe zawirowania żartów i anegdot, które kierowały nurt rozmowy na nowy tor, omijając pierwotne koryto. Cordelia doskonale rozumiała, że porucznik pragnie zostawić za sobą nieprzyjemne wspomnienia i czyniła wszystko, aby mu to ułatwić. W głębi duszy nękały ją jednak wątpliwości.

Jej własny nastrój także pozostawiał wiele do życzenia. Wyobraźnia raz po raz wracała do próby zamachu sprzed sześciu tygodni, kiedy to omal nie utraciła Vorkosigana. Potrafiła się odprężyć tylko gdy byli razem, zaś Aral coraz więcej czasu spędzał poza domem. W Sztabie Generalnym wrzało; cztery razy wzywano go na całonocne posiedzenia, wybrał się też na samotną wyprawę, lotną kontrolę oddziałów wojskowych. Nie podał żadnych bliższych szczegółów, a kiedy wrócił, był śmiertelnie znużony. Wychodził i wracał o najdziwniejszych porach, potok wojskowych i politycznych plotek i nowinek, którymi uwielbiał zabawiać ją podczas posiłków, czy też rozbierając się do snu, zupełnie wysechł, zastąpiony głuchą ciszą. Mimo wszystko Vorkosigan nadal zdawał się potrzebować jej obecności.

Co poczęłaby bez niego? Ciężarna wdowa pozbawiona rodziny i przyjaciół, nosząca w swym łonie dziecko jeszcze przed narodzinami stanowiące obiekt dynastycznej paranoi, spadkobiercę, na którego czekało dziedzictwo przemocy. Czy mogłaby opuścić planetę? A jeśli tak, dokąd by się udała? Czy Kolonia Beta kiedykolwiek przyjęłaby ją z powrotem?

Nawet jesienne deszcze i późna bujna zieleń miejskich parków przestały ją cieszyć. Och, jakże tęskniła za pustynnym, suchym powietrzem o znajomym alkalicznym posmaku, nieskończonymi piaszczystymi równinami. Czy jej syn kiedykolwiek pozna prawdziwą pustynię? Tutejszy horyzont, ograniczony budynkami i roślinnością, zdawał się wznosić

wokół niej niczym potężny mur. Czasami miała wrażenie, że ów mur lada moment runie, grzebiąc ją pod sobą.

Pewnego deszczowego popołudnia przycupnęła w bibliotece, skulona na starej sofie z wysokim oparciem, czytając po raz trzeci początek rozdziału ze starej książki z kolekcji księcia. Owo dzieło stanowiło okaz sztuki drukarskiej z czasów Izolacji. Choć księgę napisano po angielsku, wydrukowano ją zniekształconą odmianą cyrylicy, ze wszystkimi czterdziestoma sześcioma znakami, za pomocą których zapisywano niegdyś wszystkie języki Barrayaru. Tego dnia umysł Cordelii odmawiał jednak współpracy przy lekturze. Po chwili wyłączyła światło i przez kilka minut pozwoliła odpocząć oczom. Z ulgą ujrzała porucznika Koudelkę, który wszedł do biblioteki i usiadł, sztywno i ostrożnie, za swą konsolą.

Nie będę mu przeszkadzać, pomyślała. Postanowiła jeszcze przez chwilę zostawić w spokoju książkę i cieszyć się towarzystwem Koudelki, nieświadomego jej obecności. Porucznik pracował zaledwie parę chwil, po czym z westchnieniem wyłączył maszynę, spoglądając z roztargnieniem w głąb pustego rzeźbionego kominka. Nadal jej nie dostrzegał. A zatem nie tylko ja nie mogę się skupić. Może to z powodu pogody? Wyraźnie ma niekorzystny wpływ na ludzi...

Koudelka uniósł laskę i pogłaskał dłonią gładką osłonę. Po chwili otworzył ją, powoli zwalniając sprężynę. Powiódł wzrokiem wzdłuż błyszczącego ostrza, które zdawało się niemal jarzyć własnym światłem w mrocznym pomieszczeniu, następnie przechylił je, jakby podziwiając misterny wzór i wspaniałą pracę płatnerza. Odwróciwszy szpadę, owinął chusteczką ostrze, aby nie zranić ręki, i przycisnął lekko koniec do boku szyi, tuż nad tętnicą szyjną. Jego twarz miała odległy, zamyślony wyraz, palce czule obejmowały brzeszczot. Nagle dłoń zacisnęła się gwałtownie.

Donośne westchnienie Cordelii, przechodzące niemal w szloch, wyrwało go z zamyślenia. Uniósł wzrok i ujrzał ją. Jego usta zacisnęły się, twarz poczerwieniała. Opuścił broń. Ostrze pozostawiło na szyi porucznika białą szramę, niczym odcisk naszyjnika. Wzdłuż cięcia pojawiły się rubinowe kropelki krwi.

- Ja... nie widziałem pani, milady - powiedział szorstko. - Proszę nie zwracać na mnie
uwagi. Tak się tylko wygłupiałem.

Przyglądali się sobie w milczeniu. Nagle Cordelia usłyszała własny głos:

- Nienawidzę tego miejsca! Teraz już przez cały czas się boję.
Wtuliła twarz w oparcie sofy i, ku swemu przerażeniu, zaczęła płakać.
Przestań! Nie

przy Kou, do diabla! Chłopak miał dość prawdziwych kłopotów i nie wolno ci zwalać na niego swych własnych, wymyślonych trosk. Ale nie mogła przestać.

Koudelka dźwignął się z miejsca i przykuśtykał do niej, wyraźnie zaniepokojony. Z wahaniem usiadł obok Cordelii.

W obliczu tej niewątpliwej prawdy Cordelia nie potrafiła odpowiedzieć nic sensownego.

Koudelka porzucił z trudem własne troski, skupiając się na obawach Cordelii. Jego brwi ściągnęły się pytająco.

- Och, Kou - szlochała dalej, spoglądając ślepo w dół i gładząc rękaw porucznika. -
Nieważne, jak bardzo cię boli, nie rób mu tego. On cię kocha... Jesteś dla niego jak syn,
właśnie taki, jakiego zawsze pragnął. To - skinieniem głowy wskazała leżącą na kanapie
szpadę, błyszczącą jaśniej niż jedwab - przebiłoby także i jego serce. Ta planeta co dzień
zalewa go nowymi falami szaleństwa, żądając, by wymierzał jej sprawiedliwość. Jak ma to
robić, jeśli pęknie mu serce. Wówczas szaleństwo w końcu ogarnie i jego, podobnie jak
poprzedników. A poza tym - dodała w wybuchu niezrozumiałej logiki - tu jest tak okropnie
mokro. Obawiam się, że mój syn przyjdzie na świat ze skrzelami.

Koudelka objął ją przyjaźnie.

- Czy boi się pani połogu? - spytał łagodnie z niespodziewaną przenikliwością.
Cordelia zamarła, stając nagle twarzą w twarz z od dawna tłumionymi lękami.

Z jej ust wyrwał się krótki śmiech. Teraz ona objęła pierś porucznika i uniosła dłoń, aby otrzeć z jego szyi kropelki krwi.

Koudelka poczerwieniał i cofnął się jak oparzony.

- Milordzie - zaczął, podobnie jak Cordelia zaskoczony lodowatym gniewem w
oczach Vorkosigana.

Spojrzenie dowódcy omiotło postać młodzieńca. Obaj zacisnęli szczęki.

Cordelia głęboko zaczerpnęła powietrza, szykując się do riposty, jednakże syknęła tylko wściekle, bowiem Vorkosigan odwrócił się na pięcie i odmaszerował, z dumnie uniesioną głową. Jego kręgosłup był równie sztywny, jak szpada Kou.

Ten, nadal czerwony na twarzy, podpierając się ostrzem zerwał się na równe nogi, oddychając nieco zbyt szybko.

- Milady. Proszę o wybaczenie.
Jego słowa zdawały się zupełnie pozbawione znaczenia.


- A ty, ty bezużyteczna... lalko - warknęła Cordelia; jej gniew rozlewał się na
wszystkie strony. - Czemu nie zajmiesz się własnymi sprawami? Wy, Barrayarki,
najwyraźniej oczekujecie, że ktoś poda wam życie na tacy. W prawdziwym świecie jest
zupełnie inaczej!

Dziewczyna cofnęła się o krok, zaskoczona. Cordelia z trudem opanowała wściekłość i spytała nieco spokojniej:

poczucia humoru.

Podreptała w ślad za mężem. Jej gniew ulatniał się z każdym krokiem, wraz z energią potrzebną do tej wspinaczki. Rzeczywiście, ciąża bywa męcząca. Minęła stojącego w korytarzu strażnika.

państwa młodych odbędzie się przed sporą publicznością. Te zabytkowe mury nie są dźwiękoszczelne. Ciekawe, czy uda mi się powstrzymać od krzyku? Aral to żaden problem -kiedy się wścieka, zaczyna szeptać.

Otwarła drzwi sypialni i ujrzała go siedzącego na łóżku. Właśnie zdzierał z siebie kurtkę mundurową i buty. Uniósł wzrok i przez moment oboje spoglądali na siebie w milczeniu. Cordelia pierwsza otwarła ogień, dodając w duchu: Załatwmy to szybko.

wstrętne. Co się z tobą dzieje?

- Sam nie wiem. - Ze znużeniem potarł dłonią czoło. - Przypuszczam, że to wina tej
przeklętej pracy. Nie chciałem, aby wszystko skrupiło się na tobie.

Cordelia podejrzewała, iż nie zdoła uzyskać od niego wyraźniejszego przyznania się do błędu, toteż przyjęła stwierdzenie męża lekkim skinieniem głowy, pozwalając, by jej własny gniew także się ulotnił. Próżnia, jaką pozostawiła złość, natychmiast wypełniła się dawnym strachem.

- No cóż, nie zdziw się, jeśli pewnego ranka będziesz musiał wyważyć jego drzwi.
Vorkosigan zamarł, marszcząc brwi.

- Czy masz jakieś podstawy, by sądzić, że myślał o samobójstwie? Mnie wydawał się
całkiem zadowolony z życia.

- Jeśli zatem wewnątrz twojej zakutej czaszki kryje się wizja odgrywania króla Artura
wobec nas w rolach Ginewry i Lancelota, zapomnij o tym. To bzdura.

Zaśmiał się lekko.

Ich czoła zetknęły się lekko.

- Wyłącznie między nami - choć wygląda na to, że dyskrecja to część twojego
charakteru. Nie wiem, po co zawracałem sobie głowę podkreślaniem konieczności jej
zachowania. Najwyraźniej przed upływem roku czeka nas kolejna wojna. A jeszcze nie
otrząsnęliśmy się po klęsce na Escobarze.

- Sądziłam, że chętnie wyświadczyłbyś ją bratu Rulfa Vorhalasa. Czyżbym się myliła?
Potrząsnął głową z nieszczęśliwą miną.

- Najmłodszy syn księcia, zapalczywy osiemnastoletni idiota, który powinien był
trafić do szkoły wojskowej - o ile pamiętam, poznałaś go na sesji połączonych Rad...

- To klasyczny pojedynek, Cordelio. Zaczął się na żarty, ale skończył zupełnie
poważnie. I podpada pod dekret o pojedynkach. - Vorkosigan wstał i zaczął przechadzać się
po komnacie. Po chwili stanął obok okna, spoglądając w dal. - Jego ojciec przyszedł, aby
prosić mnie o cesarski akt łaski. Albo, gdyby okazało się to niemożliwe, o zmianę
kwalifikacji czynu i oskarżenie Carla o zwykłe morderstwo. W takim przypadku chłopak
mógłby stwierdzić, że działał w samoobronie i jedynie trafić do więzienia.

Usiadł obok niej i objął ją mocno.

- A to dopiero początek. Każdego miesiąca, każdego tygodnia pojawi się nowy
problem. Co ze mnie zostanie po piętnastu latach podobnego życia? Pusta skorupa, podobna
tej, jaką pochowaliśmy trzy miesiące temu, modlącej się ostatkiem sił, aby nie istniał żaden

Bóg? Czy też zdeprawowany władzą potwór, jak jego syn, tak dokładnie zarażony, że jedynie strzał z łuku plazmowego mógł zlikwidować chorobę? A może coś jeszcze gorszego? Nieskrywane cierpienie Arala przeraziło Cordelię. Przyciągnęła go do siebie.

- Nie wiem, nie wiem. Ale ktoś... ktoś od dawna podejmował podobne decyzje,
podczas gdy my żyliśmy w błogiej nieświadomości, traktując świat jak rzecz daną z góry. A
oni także byli tylko ludźmi. Ani gorszymi, ani lepszymi, niż ty.

- Złowroga myśl.
Westchnęła.

- Nie możesz wybrać pomiędzy dobrem ani złem posługując się jedynie logiką.
Musisz trzymać się jakichś zasad. Nie mogę podjąć za ciebie decyzji, ale jakiekolwiek zasady
wybierzesz, staną się twoim zabezpieczeniem, które pozwoli ci żyć dalej. Zaś dla dobra
twojego ludu, muszą być stałe i niezmienne.

Przez chwilę odpoczywał w jej ramionach.

- Wiem. Tak naprawdę zawsze wiedziałem, jaką decyzję podejmę, jedynie... szarpałem
się z nieuniknionym. - Uwolnił się łagodnie i wstał. - Droga pani kapitan, jeśli za piętnaście
lat zachowam choćby resztkę zdrowych zmysłów, będzie to wyłącznie twoją zasługą.

Spojrzała na niego.

- Co postanowiłeś?
Ból w jego oczach stanowił dostateczną odpowiedź.

Rozdział ósmy

Vorkosigan był obecny na publicznej egzekucji Carla Vorhalasa w trzy tygodnie później.


odrzucił nieśmiałą propozycję lunchu, odwołał popołudniowe spotkanie i wycofał się do biblioteki księcia Piotra, gdzie utkwił przy czytniku, wpatrując się w przestrzeń. Po jakimś czasie Cordelia dołączyła do niego i przycupnęła na kanapie, czekając cierpliwie, aby powrócił z odległej krainy, do której zawędrował jego umysł.

- Chłopak zamierzał dzielnie stawić czoło śmierci - powiedział Vorkosigan po
godzinie milczenia. - Widać było, że zaplanował sobie z góry każdy gest. Ale nikt inny nie
trzymał się scenariusza. Matka zupełnie go rozkleiła... A do tego przeklęty kat nie trafił.
Musiał trzy razy uderzyć, aby odciąć mu głowę.

Vorhalas musieli odciągnąć ją siłą. - Nagle jego opanowanie zniknęło. - Och, Cordelio. To nie mogła być słuszna decyzja. A jednak... a jednak... nie miałem innego wyjścia. A może?

Podszedł i objął ją. Wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać, lecz fakt, że tego nie zrobił, jeszcze bardziej przeraził Cordelię. W końcu napięcie ustąpiło.

- Muszę pozbierać się do kupy i przebrać się. Vortala zaplanował spotkanie z
ministrem rolnictwa, zbyt ważne, by je zlekceważyć. Potem zbiera się sztab... - Wychodząc
był już z powrotem sobą.

Tej nocy długo leżał obok niej, nie śpiąc. Jego oczy były zamknięte, jednakże oddech powiedział Cordelii, że Aral udaje. Nie potrafiła wymyślić żadnego słowa pociechy, które nie zabrzmiałoby pusto i niemądrze, toteż przez całą noc leżała w milczeniu, dotrzymując mu towarzystwa. Na zewnątrz zaczął padać deszcz, drobna monotonna mżawka. W końcu Vorkosigan odezwał się:

- Widziałem już wcześniej umierających ludzi. Zarządzałem egzekucje, kierowałem
oddziały do walki, wybierałem, kto przeżyje, a kto nie, popełniłem trzy morderstwa, a gdyby
nie łaska boska i sierżant Bothari, popełniłbym też czwarte... Nie wiem, czemu akurat ta
sprawa uderzyła we mnie jak taran. Zatrzymała mnie w biegu, Cordelio, a ja nie śmiem się
zatrzymać, bowiem wówczas wszyscy runiemy w przepaść. W jakiś sposób muszę pokonać tę
przeszkodę.

***

Obudził ją cichy brzęk i stłumiony huk. Zaskoczona, odetchnęła głęboko. Gaz oparzył jej płuca, krtań, nos, oczy. Żołądek ścisnął się w gwałtownym ataku mdłości, poczuła, jak jego zawartość napływa do gardła. Leżący obok Vorkosigan ocknął się z przekleństwem.

- Granat gazowy z soltoksinem! Cordelio, nie oddychaj! - Błyskawicznie zakrył jej
twarz poduszką, jego silne gorące ramiona oplotły ją i wyciągnęły z łóżka. Cordelia odzyskała
równowagę i w tej samej chwili ostatecznie straciła kolację. Oboje wypadli na korytarz, a
Vorkosigan zatrzasnął za nimi drzwi sypialni.

Budynkiem wstrząsnął tupot biegnących stóp. Vorkosigan krzyknął:

- Cofnąć się! Soltoksin! Oczyścić piętro! Wezwijcie Illyana! - po czym on także zgiął
się wpół, kaszląc i wymiotując.

Jacyś ludzie poprowadzili ich w stronę schodów. Cordelia widziała ich jak przez mgłę; jej oczy łzawiły szaleńczo.

Pomiędzy kolejnymi atakami mdłości Vorkosigan zdołał wykrztusić:

- Mają antidotum... w Pałacu Cesarskim... bliżej niż CSW... natychmiast sprowadźcie
Illyana. On będzie wiedział. Pod prysznic - gdzie jest kobieta milady? Znajdźcie służącą...

Po chwili wepchnięto ją do łazienki na dole. Vorkosigan nie odstępował jej na krok. Cały dygotał i ledwo trzymał się na nogach, nadal jednak usiłował jej pomóc.

Narastający lęk, wypełniający jej żołądek, serce, głowę, przytłumił następne słowa:

- Czy gaz może przeniknąć łożysko?
Przez chwilę - zbyt długą - Vorkosigan milczał. Wreszcie rzekł:

- Nie jestem pewien. Muszę spytać lekarza. Widziałem jedynie, jak działa na młodych
mężczyzn. - Dopadł go kolejny atak głębokiego kaszlu, który ciągnął się bez końca.

W łazience pojawiła się jedna ze służących księcia Piotra, zdyszana i wystraszona. Zaczęła pomagać Cordelii i przerażonemu młodemu strażnikowi. Następny strażnik wpadł do łazienki i przekrzykując szum wody, zameldował:


- Cholera - mruknął Vorkosigan - to także nie jego praca. - Karą za to stał się następny
paroksyzm kaszlu. - Złapali kogoś?

- Chyba tak. W ogrodzie tuż przy murze doszło do szamotaniny.
Jeszcze przez kilka minut stali pod strumieniem wody, aż w końcu pojawił się ten sam

strażnik.

nastroszonymi włosami, ubranego w spodnie, górę od piżamy i kapcie. Nieznajomy wyładowywał właśnie swój sprzęt. Wyjął z torby zbiornik sprężonego gazu i zamocował do niego maskę, spoglądając na zaokrąglony brzuch Cordelii, a potem na Vorkosigana.

- Proszę oddychać głęboko. Wdech... Wydech... Oddychać. A teraz wciągnąć
powietrze. Przytrzymać...

Antidotum miało kwaśnawy posmak, chłodniejszy, lecz niemal równie wstrętny, jak trucizna. Żołądek Cordelii ścisnął się gwałtownie, nie pozostało w nim jednak nic, czym mogłaby zwymiotować. Nie spuszczając oczu z obserwującego ją Vorkosigana, próbowała uśmiechnąć się pocieszająco. Najwyraźniej dopiero teraz jego organizm zaczynał reagować; z każdym kolejnym oddechem Cordelii sprawiał wrażenie bledszego i bardziej przygnębionego. Była pewna, że wchłonął większą dawkę niż ona, toteż odsunęła maskę mówiąc:

nie potrzebował żadnych instrukcji.

imienia młodego strażnika.

- Jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, milady. Tak sądzę.
Lekarz wyraźnie się odprężył.

Nie patrzył jej w oczy.

- Nie wiadomo. Nikt nigdy nie przeżył bezpośredniego kontaktu bez
natychmiastowego podania antidotum.

Cordelia czuła, jak wali jej serce.

Lekarz ruszył ku drzwiom, po drodze mijając mężczyznę, niosącego naręcze ubrań. Cordelia otworzyła oczy i oboje przyglądali się sobie przez chwilę.

Mrucząc pod nosem przekleństwa narzucił na siebie ubranie, zwykły mundur polowy.

- Przynajmniej ja mogę coś zrobić.
I znów obca maska przesłoniła jego twarz. Słowa odbijały się pustym echem w jej

pamięci; gdyby śmierć miała na sobie mundur, wyglądałaby jak on.

jakby parowała pchnięcie szpady.

- Idę z tobą.

- Naprawdę? - odszepnął. - Jesteś tego pewna?

Jego kroki rozbrzmiewały donośnie, bose stopy tłukły o kamienne schody. W wielkim hallu przy wejściu panował chaos. Wypełniali go strażnicy, ludzie w

liberii księcia, lekarze. Na mozaikowej posadzce leżał mężczyzna - czy może trup; Cordelia nie była pewna - w czarnym mundurze nocnej straży. Obok niego krzątał się medyk. Obaj byli przemoczeni i wysmarowani błotem. Wokół zbierała się kałuża czerwonej od krwi wody; podeszwy medyka skrzypiały na mokrych kamiennych płytach.

Komandor Illyan, w którego włosach wciąż jeszcze połyskiwały krople deszczu, wchodził właśnie frontowymi drzwiami, mówiąc:

- Zawiadomcie mnie, gdy tylko zjawią się technicy z detektorem. Tymczasem
trzymajcie wszystkich z dala od muru i alejki. Milordzie! - wykrzyknął na widok
Vorkosigana. - Dzięki Bogu, nic panu nie jest!

Vorkosigan mruknął coś niewyraźnie. Grupka mężczyzn otaczała więźnia przyciśniętego twarzą do muru. Jedną rękę unosił nad głową, drugą trzymał sztywno przy boku, wygiętą pod dziwnym kątem. Droushnakov stała tuż obok, odziana w mokrą koszulę. Z jej dłoni zwisała paskudna metalowa kusza - najwyraźniej broń, której użyto do wystrzelenia gazowego granatu. Na twarzy dziewczyny widniał wielki siniak, drugą dłonią tłumiła krwotok z nosa. Jej koszulę plamiła krew. Koudelka także tam był, wsparty na swej szpadzie; powłóczył jedną nogą. Miał na sobie zabłocony mundur i kapcie, jego twarz wykrzywiał grymas.

- Dopadłbym go - warknął właśnie, najwyraźniej kontynuując wcześniejszą kłótnię -

gdybyś nie rzuciła się z krzykiem...

- Naprawdę? - prychnęła Droushnakov. - Cóż, bardzo przepraszam, ale widziałam
zupełnie coś innego. Odniosłam wrażenie, że to on cię ma. Leżałeś przecież na ziemi.
Gdybym nie dostrzegła jego nóg, kiedy wspinał się po murze...

- Zamknijcie się! To lord Vorkosigan - syknął jeden ze strażników.
Grupka mężczyzn rozstąpiła się pospiesznie.

W tym momencie więzień odwrócił się, aby stawić czoło swym prześladowcom. Jeden ze strażników ruszył naprzód, zamierzając znów przyprzeć go do muru, jednakże Vorkosigan powstrzymał go prawie niezauważalnym gestem. Cordelia, stojąca za plecami męża, nie widziała jego twarzy, jednak z ramion Arala ulotniło się mordercze napięcie i wściekłość, pozostawiając jedynie ból. Sponad czarnego, pozbawionego insygniów kołnierza patrzyły na nich oczy Evona Vorhalasa.

- Och nie, tylko nie obaj! - jęknęła cichutko Cordelia.
Chłopak oddychał coraz szybciej, spoglądając z nienawiścią na swą niedoszłą ofiarę.

- Ty draniu. Zimny, bezwzględny draniu. Siedziałeś tam, niewzruszony, kiedy odcinali
mu głowę. Czy czułeś cokolwiek? A może świetnie się bawiłeś, milordzie regencie?
Przysiągłem sobie wówczas, że cię dostanę.

Zapadła długa cisza. Wreszcie Vorkosigan nachylił się ku niemu, jedną ręką wsparty o mur.

- Tyle że chybiłeś, Evonie - szepnął ostro.
Vorhalas splunął mu w twarz; jego ślina zmieszała się z krwią z rozciętej wargi.

Vorkosigan nie uczynił najmniejszego gestu, aby otrzeć policzek.

- Chybiłeś moją żonę - ciągnął dalej, cicho, łagodnie. - Ale trafiłeś syna. Czy marzyłeś
o słodkim smaku zemsty? Właśnie go poznałeś. Popatrz jej w oczy, Evonie. Człowiek mógłby
utonąć w ich szarej otchłani. Będę w nie spoglądał do końca mojego życia. Zatem napawaj się
zemstą. Smakuj ją. Udław się nią. Zachłyśnij. Jest twoja. Oddaję ci ją całą. Ja sam
pochłonąłem już dość; dawno straciłem apetyt na więcej.

Vorhalas po raz pierwszy przeniósł wzrok na Cordelię. Pomyślała o dziecku, które

nosiła, o delikatnej strukturze chrząstek, może nawet w tej chwili zaczynających się degenerować”, wykrzywiać, rozpływać. Jednakże nie potrafiła nienawidzić Vorhalasa, choć próbowała. Przejrzała go na wylot. Miała wrażenie, że wnika w głąb jego zranionej duszy, tak jak lekarz, który przez wziernik ogląda zranione ciało. Jej umysł dostrzegał każdą uczuciową bliznę, każdy siniak emocji, wyrastające z nich zaczątki raka nienawiści, a ponad nimi wielką czerwoną szramę, pozostawioną przez śmierć brata.

Vorhalas uniósł przed sobą nienawiść niczym tarczę.

- Idź do diabła.
Vorkosigan westchnął. Lekarz już czekał, aby odprowadzić regenta i jego żonę do

pojazdu, który miał ich zawieźć prosto do Cesarskiego Szpitala Wojskowego.


- Wolałbym, żebyś tego nie robiła - szepnął. - To mi przypomina jego brata. Czemu
przynoszę śmierć ich rodzinie?

- Nadal chcesz, żeby udławił się swą zemstą?
Przez moment wsparł czoło na jej ramieniu.

- Już nie. Odbierasz nam wszystko, moja droga pani kapitan. Ale to... - wyciągnął
rękę, jakby pragnął pogładzić brzuch żony, natychmiast jednak cofnął ją, świadom obecności
licznych gapiów. Wyprostował się. - Rano dostarczysz mi pełny raport, Illyanie - polecił. - Do
szpitala.

Ujął ją pod ramię i razem ruszyli w ślad za lekarzem. Cordelia nie była pewna, czy chciał podtrzymać ją - czy siebie.

***

Miała wrażenie, jakby uniosła ją rzeka ludzi - lekarzy, pielęgniarek, strażników, żołnierzy. Przed drzwiami Cesarskiego Szpitala Wojskowego rozłączono ją z Aralem i Cordelia poczuła się samotna, zagubiona w tłumie. Mówiła niewiele, wymieniając puste, automatyczne pozdrowienia. Pragnęła wstrząsu, który pozbawiłby ją świadomości, łaknęła zobojętnienia, szaleństwa, halucynacji, czegokolwiek. Zamiast tego była tylko zmęczona.

Dziecko poruszało się wewnątrz niej, obracało łagodnie; najwyraźniej teratogenne antidotum było trucizną o bardzo wolnym działaniu. A zatem pozostawiono im jeszcze trochę czasu - toteż pieściła go przez skórę, łagodnie masując brzuch czubkami palców. Synu, witaj na Barrayarze, w ojczyźnie ludożerców. To miejsce nie odczekało nawet zwyczajowych osiemnastu lat; zabrało cię od razu. Żarłoczna planeta.

Umieszczono ją w luksusowej separatce na oddziale dla najwyższych osobistości, pospiesznie przygotowanym na ich przybycie. Z ulgą odkryła, że Vorkosigan leży w pokoju naprzeciwko, po drugiej stronie korytarza. Odziany w zieloną wojskową piżamę, zjawił się, aby dopilnować, by ułożono ją jak najwygodniej. Cordelia zdołała powitać go uśmiechem, ale nawet nie próbowała usiąść. Siła grawitacji ściągała ją w dół, ku środkowi tego świata. Jedynie sztywna twardość łóżka, budynku, skorupy planety pozwalała jej utrzymać się na powierzchni. Wola przetrwania zniknęła.

Tuż za Vorkosiganem postępował gorliwy żołnierz. Mówił właśnie:

- Proszę pamiętać, milordzie, żeby za dużo nie rozmawiać, póki lekarze nie przepłuczą
panu gardła.

W oknach zabłysło pierwsze blade światło brzasku. Aral przysiadł na łóżku i ujął jej dłoń, rozcierając ją lekko.

- Zimno ci, moja droga pani kapitan? - szepnął ochryple.
Przytaknęła. Bolała ją przepona, piekło gardło, paliły zatoki.

Potrząsnął głową.

- Nic nie mów. Będziesz miała blizny na strunach głosowych.
Odparła pozbawionym wesołości “Ha!” i kiedy znów chciał się odezwać, położyła mu

palec na ustach. Z rezygnacją skinieniem głowy przyznał jej rację i przez jakiś czas patrzyli na siebie w milczeniu. Vorkosigan odsunął łagodnie na bok pasmo splątanych rudych włosów; Cordelia złapała jego szeroką dłoń, przyciskając ją do policzka w poszukiwaniu choćby cienia otuchy. Po chwili gromadka lekarzy i techników porwała go ze sobą, unosząc na dalsze zabiegi.

- Wkrótce się panią zajmiemy, milady - zapowiedział ich przywódca; w uszach
Cordelii zabrzmiało to dość złowieszczo.

Po jakimś czasie wrócili. Kazali jej przepłukać gardło paskudnym różowym płynem i wydmuchnąć powietrze do jakiejś maszyny. Potem znów zniknęli. Pielęgniarka przyniosła śniadanie, którego Cordelia nawet nie tknęła.

Wreszcie do pokoju wkroczył ponury trzyosobowy komitet. Lekarz, który przybył w nocy z Pałacu Cesarskiego, był teraz starannie uczesany, ogolony i odziany w cywilny strój. Obok swego osobistego medyka dostrzegła młodszego mężczyznę o brązowych włosach, w zielonym mundurze z dystynkcjami kapitana. Patrząc na ich trzy twarze pomyślała nagle o Cerberze.

Jej lekarz przedstawił nieznajomego:

- Jedno i drugie, milady.
Na moment wyprężył się, po czym stanął w pozycji na “spocznij”.

Jej własny lekarz przypominał człowieka, który wyciągnął na loterii pusty los, mimo że jego wargi uśmiechały się sztucznie.

- Obawiam się, że nie - odparł ze smutkiem lekarz.
Przybysz z pałacu poparł jego słowa skinieniem głowy.

Świat Cordelii ponownie zawirował. Spojrzała w twarz pełnego pomysłów mężczyzny. Znała ten typ - inteligentny, pewny siebie. Czasem miał rację, czasem nie; czasami odnosił sukcesy, częściej - porażki. Przerzucał się z jednej fascynacji na drugą, niczym pszczoła, która zapyla kwiaty, zbierając niewiele owoców, lecz zostawiając za sobą mnóstwo gotowych nasion. Ona sama była dla niego jedynie obiektem doświadczalnym, materiałem do ewentualnej monografii. Ryzyko, które podejmowała, nic dla niego nie znaczyło - w oczach Vaagena nie była człowiekiem, tylko przypadkiem chorobowym. Uśmiechnęła się do niego - powoli, szeroko - wiedząc już, że znalazła sprzymierzeńca w obozie wroga.

- Wyników! - przerwał mu jej osobisty lekarz. - Mój Boże, lepiej od razu powiedz jej,
co dla ciebie oznaczają wyniki. Albo pokaż zdjęcia - nie, nie rób tego. Milady - odwrócił się

do niej - kuracja, o której mówimy, została po raz ostatni zastosowana dwadzieścia lat temu. Poczyniła wówczas nieodwracalne szkody w organizmach matek. Zaś wynik - w najlepszym razie mogłaby pani urodzić kalekę. Albo gorzej. Nieskończenie gorzej.

- A zatem - zadała oczywiste pytanie - czy nie można przeprowadzić jej in vitro?
Vaagen posłał tryumfalne spojrzenie lekarzowi Cordelii.

- Co to znaczy jak”? - odparła Cordelia. - Macie tu siedemnaście escobarskich
symulatorów macicznych, wciśniętych w jakiś kąt od czasu zakończenia wojny. - Podniecona,
odwróciła się do Vaagena. - Zna pan może doktora Henriego?

Vaagen przytaknął.

Wargi mężczyzny zacisnęły się, jego oczy miały osobliwy wyraz. Dopiero po chwili zrozumiała, że to strach.

- Zdecydowanie nie. Groźba nieodwracalnych uszkodzeń - ostatecznie za parę

miesięcy możecie spróbować ponownie, o ile zmiany tkankowe nie dotknęły także jąder... cóż. Możecie spróbować jeszcze raz. Jestem pani lekarzem i stwierdzam to z całą stanowczością.

- Tak, o ile tymczasem ktoś nie zabije Arala. Muszę pamiętać, że to Barrayar. Tutejsi
ludzie tak bardzo kochają śmierć, że grzebią swoich bliskich, zanim ci przestaną się ruszać.
Czy zechcesz spróbować przeprowadzić tę operację?

Wyprostował się z godnością.

Vaagen popatrzył zwycięsko na jej byłego lekarza, który odpowiedział wściekłym grymasem.

- Radziłbym, abyś spytał o zdanie lorda regenta, a dopiero potem pozwalał, by jego
żona dała się ponieść fali zbrodniczo fałszywego optymizmu.

Vaagenowi nieco zrzedła mina.

- Pragnie pan własnego oddziału badawczego, kapitanie? - spytała Cordelia.
Vaagen wzruszył ramionami, bardziej zakłopotany, niż oburzony, wiedziała zatem, że

oskarżenia lekarza były choć w części prawdziwe. Uważnie przyjrzała się mężczyźnie, jakby chciała posiąść jego ciało, duszę i umysł - zwłaszcza umysł. Zastanawiała się, jak najlepiej zachęcić go do oddanej służby, jakiej użyć przynęty.

- Jeśli osiągniesz to, co obiecujesz, dostaniesz własny instytut. Powiedz mu -
szarpnięciem głowy wskazała pokój Arala - że ja ci to obiecałam.

Wszyscy trzej oddalili się - jeden niespokojny, drugi wściekły, trzeci - pełen nadziei. Cordelia leżała na wznak, nucąc bezdźwięczną melodyjkę; jej palce kontynuowały nieprzerwany masaż brzucha. Ciążenie, ściągające ją w głąb ziemi, nagle zniknęło.

Rozdział dziewiąty

Zasnęła wreszcie koło południa, a kiedy się ocknęła, była kompletnie zdezorientowana. Mrużąc oczy spojrzała w okno. Przez szybę wpadały ukośne promienie popołudniowego słońca, które zastąpiły szary poranny deszcz. Dotknęła brzucha i poczuła, jak ogarnia ją nowa fala rozpaczy. Obróciwszy się na drugi bok ujrzała siedzącego obok łóżka księcia Piotra.

Starzec miał na sobie wiejski strój: stare spodnie mundurowe, prostą koszulę i kurtkę, którą zakładał tylko w czasie pobytu w Posiadłości Vorkosiganów. Musiał przyjechać wprost stamtąd. Jego cienkie wargi wykrzywiły się w pełnym napięcia uśmiechu, oczy spoglądały z troską i znużeniem.

Pospiesznie nalał jej zimnej wody ze stojącego obok pojemnika i obserwował, jak pije.


- Na Kolonii Beta byłby to rutynowy zabieg - Cordelia wzruszyła ramionami.
Oczywiście nie jesteśmy na Kolonii Beta.

- Ale coś zwyklejszego, lepiej poznanego - w ten sposób znacznie szybciej mogłabyś
podjąć kolejną próbę. W ostatecznym rozrachunku oznaczałoby to mniejszą stratę czasu.

- To nie czas boję się utracić. - Co właściwie oznacza strata czasu? Każdego
barrayarskiego dnia traciła 26.7 godziny. - Zresztą nie zamierzam więcej przez to
przechodzić. Szybko się uczę.

W jego oczach błysnął niepokój.

- Moja droga - patrzył na nią z napięciem. - Właśnie. Gdyby tylko płód był
dziewczynką... albo nawet drugim synem... moglibyśmy pozwolić sobie na pofolgowanie
twoim zrozumiałym, więcej nawet - chwalebnym matczynym uczuciom. Jednakże to
stworzenie, jeśli przeżyje, któregoś dnia zostanie księciem Vorkosiganem. Nie możemy
dopuścić, aby tytuł ten przypadł kalece. - Wyprostował się, jakby właśnie przytoczył
niezbijalny argument.

Cordelia zmarszczyła czoło.

Odpowiedział jej zbolałym uśmiechem.

ostrzejszym tonem:

Im dłużej się nad tym zastanawiała, tym słuszniejsza wydawała jej się podjęta decyzja. I to pod wieloma względami.

Piotr gwałtownie szarpnął głową.

Co czy warto? Skąd mogła wiedzieć? Paliły ją płuca. Uśmiechnęła się ze znużeniem i potrząsnęła głową; w jej skroniach i karku pulsował ból.

- Ojcze - przemówił nagle szorstki głos. W drzwiach stał Aral, odziany w zieloną
piżamę. W nos miał wetkniętą końcówkę przenośnego generatora tlenu. Od jak dawna słuchał
ich rozmowy? - Myślę, że Cordelia powinna odpocząć.

Ich spojrzenia spotkały się ponad głową Piotra. Dziękuję ci, kochany...

Wracaj do siebie i połóż się, chłopcze... - Jego głos odpłynął korytarzem. Aral powrócił po chwili, gdy książę opuścił wreszcie oddział.

- Czy ojciec ci przeszkadzał? - spytał z ponurą miną.
Cordelia wyciągnęła do niego rękę, usiadł obok niej. Przeniosła głowę z poduszki na

kolana męża, jej policzek spoczął na twardym udzie, okrytym tylko cienkim materiałem piżamy. Vorkosigan pogładził jej włosy.

Palce Arala nadal miarowo gładziły jej włosy.


- Rozumiem jego lęk, ale... Jest jeszcze coś, o czym z nim nie rozmawiałem, i nie
zamierzam. Z następnym dzieckiem może nie pójść nam tak łatwo, jak z pierwszym.

Łatwo? Ty nazywasz to łatwym?

- Cii. Gdybym tylko nie podjął się tej pracy albo odesłał cię do Posiadłości
Vorkosiganów. Na miłość boską, darował nawet karę temu idiocie Carlowi. Gdybyśmy tylko
spali w oddzielnych pokojach...

- Nie! - jej dłoń zacisnęła się na kolanie Arala. - I nie zamierzam żyć w schronie przez
następnych piętnaście lat. Aralu, ta planeta musi się zmienić. Takie życie jest nieznośne. -
Gdybym tylko nie przybyła tutaj...

Gdyby tylko... Gdyby tylko... Gdyby tylko...

***

Sala operacyjna była jasna i czysta, choć jej wyposażenie nie dorównywało galaktycznym standardom. Cordelia, unosząc się w powietrzu na swej palecie, kręciła głową, starając się dostrzec jak najwięcej. Światła, monitory, stół operacyjny z wsuniętym pod spód zbiornikiem, technik sprawdzający pojemnik pełen bulgoczącego żółtego płynu. To wcale nie moment krytyczny, powiedziała surowo w duchu, a jedynie następne logiczne posunięcie.

Kapitan Vaagen i doktor Henri czekali obok stołu, odziani w sterylne ubrania. Obok nich tkwił przenośny symulator maciczny, pojemnik z metalu i plastyku, wysoki na pół metra, pokryty czytnikami, światełkami i otworami. Lampki na jego ścianach płonęły zielenią i żółcią. Oczyszczony, wysterylizowany, z uzupełnionymi zapasami tlenu i odżywki stał tam, gotów do pracy. Cordelia spojrzała na niego czując, jak ogarniają głęboka ulga. Prymitywna barrayarska ciąża, relikt zamierzchłych czasów, stanowiła jedynie miażdżące zwycięstwo uczuć nad rozsądkiem. Tak bardzo zależało jej, by dopasować się do tutejszej społeczności,

by stać się Barrayarką... A teraz moje dziecko płaci za to. Nigdy więcej.

Doktor Ritter, chirurg, był wysoki i ciemnowłosy. Miał oliwkową cerę i długie szczupłe dłonie. Cordelii spodobały się one od pierwszej chwili. Spokojne, pewne. Ritter i medtechnik umieścili ją tuż nad stołem operacyjnym i delikatnie wysunęli spod niej paletę. Chirurg uśmiechnął się uspokajająco.

- Wszystko idzie świetnie.
Oczywiście, ze tak. Przecież jeszcze nie zaczęliśmy, pomyślała z irytacją Cordelia.

Lekarz był wyraźnie zdenerwowany, choć napięcie zdawało się nie sięgać dalej niż do jego łokci. Był on bliskim przyjacielem Vaagena i właśnie Vaagen przekonał go do podjęcia się tego zadania. Wcześniej zmarnowali cały dzień przeglądając listę doświadczonych chirurgów, z których wszyscy odmówili zajęcia się jej przypadkiem. Vaagen wyjaśnił to Cordelii w kilku słowach.

uściskać. Przez ostatnie trzy dni tylko on pozwolił sobie na żart w jej obecności. Był chyba najszczerszym i najrozsądniejszym człowiekiem, jakiego poznała od czasu ucieczki z Kolonii Beta. Cieszyła się, że ma go przy sobie.

Przekręcili ją na bok i dotknęli jej kręgosłupa lekarskim paralizatorem. Poczuła lekkie mrowienie i jej zlodowaciałe stopy ogarnęła nagła fala ciepła. Nogi Cordelii znieruchomiały niczym bryły łoju.


nie patrzeć mu na ręce. Trudno.

Ritter zawahał się i raz jeszcze powiódł wzrokiem po sali, jakby sprawdzał w duchu

gotowość swego sprzętu i ludzi. Oraz własnych nerwów, domyśliła się Cordelia.

Prawdziwi wieloletni przyjaciele, oceniła Cordelia. Jednakże chirurg uniósł ręce, odetchnął głęboko, zacisnął palce na wibroskalpelu i jednym pewnym ruchem otworzył jej brzuch. Technik natychmiast przesunął wzdłuż brzegów rany blokadą chirurgiczną, zamykającą naczynia krwionośne; na zewnątrz wydostało się zaledwie parę kropel krwi. Cordelia czuła nacisk, ale żadnego bólu.

Kolejny ruch i macica była otwarta. Przeniesienie łożyska to zabieg znacznie bardziej skomplikowany, niż zwykłe cesarskie cięcie. Za pomocą środków chemicznych i hormonów należy przekonać delikatne łożysko, aby odłączyło się od bogato ukrwionej macicy, nie uszkadzając przy tym zbyt wielu maleńkich kosmków. Następnie macicę wypełnia się bogato natlenionym roztworem odżywczym, a potem wsuwa między jej ścianę i łożysko gąbkę symulatora, zmuszając kosmki łożyska, aby choć częściowo przyłączyły się do nowego gospodarza. Dopiero wtedy można wydobyć płód z ciała matki i umieścić go w symulatorze. Im bardziej zaawansowana ciąża, tym trudniejsze przeniesienie.

Pępowina, łącząca łożysko i dziecko, była przez cały czas monitorowana. W razie potrzeby wprowadzano do niej tlen. Na Kolonii Beta wykorzystywano do tego niewielkie urządzenie; tu należało to do obowiązków jednego z techników.

Technik zaczął wprowadzać do macicy przejrzysty żółty roztwór. Płyn wypełnił ją, przelewając się bokami, i zaczął wypływać na zewnątrz. Różowawe strużki ściekały po ciele Cordelii do zbiornika na podłodze. W tej chwili chirurg pracował jakby pod wodą. Bez dwóch zdań, przeniesienie łożyska trudno nazwać czystą operacją.

- Gąbka - powiedział cicho lekarz.
Vaagen z Henrim podtoczyli bliżej symulator maciczny i wydobyli z niego gąbkę,

podłączoną przewodami do urządzenia. Chirurg ani na moment nie przerywał, operując zręcznie niewielką blokadą. Jego ręce pozostawały poza zasięgiem wzroku Cordelii, która zezując zerkała ponad swą piersią ku leciutko zaokrąglonemu brzuchowi. Zadrżała. Ritter pracował dalej, zlany potem.

Płyn przelewający się przez białe tamy skóry Cordelii zmienił nagle barwę - z bladoróżowego stał się jaskrawoczerwony. Płynął teraz znacznie szybciej niż maleńki strumyczek, wyciekający ze zbiornika.

- Zacisk - syknął chirurg.
Cordelia kątem oka dostrzegła skryte pod grubą błoną maleńkie rączki i nóżki, mokrą

ciemną głowę, wijące się w rękach chirurga stworzenie nie większe, niż podtopiony kociak.

- Vaagen! Jeśli chcesz, zabieraj go natychmiast! - warknął Ritter.
Vaagen wsunął dłonie w rękawiczkach w głąb brzucha Cordelii. Przed oczami

zawirowała jej ciemność, w głowie wybuchnął oślepiający ból, fala czerni zalała świat. Ostatnią rzeczą, jaką usłyszała, był pełen rozpaczy syczący głos chirurga:

- O, cholera...!

***

Jej sny zasnuła mgła bólu. Najgorsze było uczucie duszności. Dławiła się i dławiła, płacząc z braku powietrza. Coś dziwnego wypełniało jej gardło - drapała je, póki nie związano jej rąk. Wówczas zaczęła śnić o torturach Vorrutyera, tysiąckrotnie rozciągniętych w czasie i spotęgowanych aż do szaleństwa, trwających całymi godzinami. Dotknięty obłędem Bothari klęczał na jej piersi, a ona się dusiła.

Kiedy wreszcie powróciła jej świadomość, Cordelia czuła się, jakby trafiła z podziemnego piekielnego więzienia wprost do raju. Ogarnęła ją tak ogromna ulga, że aż zapłakała; jej oczy zwilgotniały, z ust wyrwał się cichy szloch. Mogła oddychać, choć wciąż sprawiało jej to ból. Była posiniaczona, obolała i zesztywniała, ale mogła oddychać. To wystarczało.

- Cii, cii. - Ciepły palec dotknął jej powiek, ocierając łzy. - Wszystko w porządku.

respiratora.

To był rok, w którym oddział Szalonego Yuriego zamordował jego matkę i brata.

- Cii - szepnęła. - Nie, nie... Już wszystko dobrze.

***

Następnego ranka wyjęto pozostałe rurki, przebijające jej ciało, pozostawiając jedynie przewód tlenowy. Nadeszły dni, wypełnione spokojną rutyną. Rekonwalescencja Cordelii przebiegała spokojnie, Aral natomiast nieustannie pracował. Tłumy ludzi, dowodzonych przez ministra Vortalę, odwiedzały go o najdziwniejszych porach. Mimo protestów lekarzy, w jego pokoju zainstalowano zabezpieczoną konsolę komunikacyjną. Koudelka codziennie spędzał u boku regenta co najmniej osiem godzin, pracując w zaimprowizowanym biurze.

Porucznik wydawał się bardzo wyciszony, podobnie jak wszyscy przygnębiony niedawną katastrofą, choć daleko mu było do depresji i zakłopotania ludzi odpowiedzialnych za ochronę, która zawiodła. Nawet Illyan kulił się, czując na sobie wzrok Cordelii.

Każdego dnia Aral kilka razy oprowadzał ją ostrożnie po korytarzach. Wibroskalpel przeciął jej brzuch czyściej niż zwykła szabla, lecz równie głęboko. Jednakże gojąca się rana bolała mniej niż płuca. Albo serce. Brzuch Cordelii był nie tyle płaski, co wręcz oklapły, bez wątpienia pusty. Pozostała sama, nie zamieszkana. Znów była sobą po pięciu miesiącach dziwnej podwojonej egzystencji.

Któregoś dnia w jej pokoju pojawił się doktor Henri, popychając przed sobą unoszący się w powietrzu fotel, i zabrał swą pacjentkę na krótką wycieczkę po laboratorium, aby obejrzała na własne oczy bezpiecznie zainstalowany symulator. Cordelia obserwowała własne dziecko, poruszające się na ekranach skanerów, uważnie studiowała techniczne odczyty i raporty zespołu badawczego. Testy wskazywały, że układ nerwowy, skóra i oczy przedmiotu ich badań funkcjonują sprawnie, choć Henri nie miał pewności co do słuchu, ze względu na delikatne kostki ucha środkowego. Henri i Vaagen byli świetnie wyszkolonymi naukowcami, przypominali jej betańskich fachowców. Pobłogosławiła ich w duchu, na głos podziękowała, po czym wróciła do siebie, czując się dużo, dużo lepiej.

Kiedy jednak następnego popołudnia kapitan Vaagen wpadł do jej separatki, serce Cordelii zamarło. Twarz mężczyzny była gniewna i zachmurzona, usta zaciskały się w wąską linię.

- Na pani miejscu nie żywiłbym zbyt wielkiego optymizmu, milady.
Vaagen odetchnął głęboko, przybierając obronną oficjalną postawę. Tym razem w

jego głosie nie wyczuła ani śladu rozbawienia.

- Doktor Henn myślał podobnie jak pani. Oprowadziliśmy generała po laboratorium,

pokazaliśmy mu sprzęt, wyjaśniliśmy teorie, na których opiera się kuracja. Byliśmy całkowicie szczerzy, podobnie jak wcześniej z panią. Może zbyt szczerzy. Chciał usłyszeć, jakich oczekujemy rezultatów. Do diabła, nie mamy pojęcia. I tak powiedzieliśmy.

Po paru zawoalowanych aluzjach... cóż, krótko mówiąc, generał najpierw poprosił nas, potem rozkazał, wreszcie usiłował przekupić doktora Henriego, aby ten otworzył kurek i zniszczył płód. Mutanta, jak go nazwał. Odesłaliśmy go do diabła. Przysiągł, że jeszcze wróci.

Poczuła, jak żołądek ściska jej się nagle, choć twarz zachowała obojętny wyraz.

- Zaraz zobaczę... Zaczekaj tutaj.
Owinęła się ciaśniej szlafrokiem, ukrywając pod nim zieloną piżamę, poprawiła

przewód tlenowy i ostrożnie pomaszerowała na drugą stronę korytarza. Aral, odziany w spodnie mundurowe i koszulę, siedział przy małym stoliku obok okna. Jedyną oznaką, że nie całkiem powrócił jeszcze do zdrowia, był przewód tlenowy w nosie, ślad po przebytym zapaleniu płuc, wywołanym zatruciem soltoksinem. Naradzał się z jakimś mężczyzną, podczas gdy Koudelka uważnie notował każde słowo. Dzięki Bogu, mężczyzną tym nie był Piotr, a jedynie sekretarz ministra Vortali.

- Przepraszam na chwilę, panowie - po czym ruszył w ślad za nią do jej pokoju.
Cordelia zamknęła za nimi drzwi.

- Kapitanie Vaagen, proszę powtórzyć Aralowi to, co powiedział mi pan przed chwilą.
Vaagen, nieco bardziej zdenerwowany w obecności regenta, powtórzył swą opowieść.

Trzeba przyznać, że nie złagodził żadnych szczegółów. Zdawało się, że każde słowo kapitana przygniata Arala coraz to nowym ciężarem; jego ramiona zaokrąglały się coraz bardziej.

- Dziękuję, kapitanie. Postąpił pan słusznie meldując mi o tym. Natychmiast zajmę się
sprawą.

Vaagen wzruszył ramionami, zasalutował i wyszedł.

korytarzu.

Cordelia usiadła na łóżku męża patrząc, jak wystukuje kody na konsoli.

- Tu lord Vorkosigan. Chciałbym pomówić jednocześnie z dowódcą ochrony
Cesarskiego Szpitala Wojskowego i komandorem Simonem Illyanem. Proszę, wezwijcie ich
obu.

Po krótkiej chwili zlokalizowano obu mężczyzn. Sądząc z niewyraźnego tła na ekranie, szef ochrony CSW siedział gdzieś w swoim biurze na terenie szpitala. Illyana znaleziono w laboratorium kryminalistycznym w głównej siedzibie CesBez.

- Panowie - twarz Arala była zupełnie pozbawiona wyrazu. - Chciałbym odebrać
komuś przepustkę. - Obaj mężczyźni tkwili przy swych konsolach, gotowi do wykonania
rozkazów. - Od tej chwili generał książę Piotr Vorkosigan nie ma wstępu do instytutu
biochemii w budynku numer sześć Cesarskiego Szpitala Wojskowego. Zawiadomię was
osobiście, jeśli sytuacja ulegnie zmianie.

Illyan spojrzał niepewnie.

Illyan zagwizdał cicho, widząc jednak, jak Vorkosigan marszczy brwi, dodał natychmiast:

Cordelia wyobraziła to sobie natychmiast - nieszczęsnego młodego strażnika pozbawionego szans w starciu z chodzącą legendą...

- Jeśli twoi ludzie rzeczywiście boją się jednego bezbronnego starca, mogą użyć siły.

Włączając w to nawet paralizatory - odparł ze znużeniem Aral - To wszystko, dziękuję.

Szef ochrony skinął głową i rozłączył się. Illyan przez moment pozostał jeszcze na linii.

- Czy to dobry pomysł? W jego wieku? Strzał z paralizatora może spowodować atak
serca, zaś generał nie będzie zachwycony, kiedy powiemy mu, że nie wolno mu gdzieś
wchodzić. A tak przy okazji, dlaczego...?

Vorkosigan posłał mu chłodne spojrzenie; Illyan gwałtownie przełknął ślinę.

- Tak jest - rzucił, zasalutował i zniknął.
Aral siedział bez ruchu, wpatrując się z melancholią w pusty martwy ekran. Po chwili

zerknął na Cordelię, jego usta wykrzywiły się w grymasie pełnym ironii i bólu.

Cordelia westchnęła i potarła dłonią zdrętwiały kark. Koudelka zapukał do drzwi i ukradkiem wsunął głowę do pokoju.

Czy to zadziała? A jeśli powrócą w miejsce pełne radosnych wspomnień z lata i odkryją, że dawne szczęście ulotniło się, spłukane przez jesienne deszcze? Cordelia czuła, jak ogarniają desperacja. Ona także pragnęła odzyskać utraconą równowagę. Znaleźć coś, na czym mogłaby się oprzeć.

Brwi Arala uniosły się.

Rozdział dziesiąty

Cordelia obudziła się, przeciągnęła i otuliła ciaśniej wspaniałą pierzyną w jedwabnej powłoczce. Druga połowa łóżka była pusta - dotknęła zgniecionej poduszki - pusta i zimna. Aral musiał wymknąć się wczesnym rankiem. Napawała się świadomością tego, że wreszcie może się wyspać, że po przebudzeniu nie czeka jej kolejny dzień wypełniony ciągłym znużeniem, które tak długo nękało jej umysł i ciało. Przespała tak już trzecią noc, przytulona do męża; oboje z radością pozbyli się z twarzy irytujących przewodów tlenowych.

Tego ranka w ich narożnym pokoju na pierwszym piętrze starego kamiennego baraku panowały chłód i cisza. Frontowe okno wychodziło na jaskrawozielony trawnik, opadający w dół, ku wodzie, i ginący we mgle, która skrywała wioskę, jezioro i wzgórza na przeciwległym brzegu. Rześkie, wilgotne powietrze stanowiło miły kontrast z ciepłem puchowej kołdry. Kiedy Cordelia usiadła, nowa różowa blizna na brzuchu jedynie zaswędziała.

Droushnakov wsunęła głowę przez drzwi.

Drou uśmiechnęła się i postawiła tacę na stole przy oknie. Cordelia znalazła szlafrok i kapcie, po czym ruszyła w stronę dzbanka z kawą. Drou postępowała tuż za nią, gotowa chwycić ją, gdyby zachwiała się, jednakże tego dnia Cordelia pewnie stała na nogach. Usiadła przy stole i sięgnęła po parującą kaszkę z masłem oraz dzbanuszek gorącego syropu, który Barrayarczycy przyrządzali z gotowanego soku drzewa. Wspaniały posiłek.

trzymała się na uboczu. Cordelia odkryła, że po raz pierwszy od czasu opuszczenia szpitala

naprawdę przygląda się swej towarzyszce. Jak zawsze Drou była czujna i uważna, jednakże wyczuwało się w niej skrywane napięcie, połączone z wyrzutami sumienia. Cordelia, może dlatego, że sama czuła się lepiej, pragnęła, aby otaczający ją ludzie także przestali się zadręczać, choćby po to, by jej samej nie wpędzić w depresję.

- Dzisiaj czuję się tak lekko. Wczoraj rozmawiałam przez widłącze z kapitanem
Vaagenem. Uważa, że dostrzegł u małego Piotra Milesa pierwsze oznaki molekularnego
uwapnienia. To bardzo obiecujące, jeżeli umie się właściwie interpretować słowa Vaagena.
Kapitan nie stara się wzbudzać fałszywych nadziei. Na jego słowie można polegać.

Drou, siedząca ze spuszczoną głową, na moment uniosła wzrok. Jej usta wygięły się w sztucznym uśmiechu.

Cordelia wstydziła się przyznać, ile lat później. Była wówczas zupełnie nieprzystosowana społecznie. I niespecjalnie się zmieniłaś, dodała cierpko w duchu.

- Najpierw znużenie, a potem mdłości. Jednak dopiero niebieskie kropeczki... -
Urwała, widząc nagły ból na twarzy dziewczyny. - Drou, czy wszystkie te pytania są czysto
akademickie, czy też interesuje cię to osobiście?

Droushnakov śmiertelnie zbladła.

Aha, zatem chodzi o Kou? Świetnie, świetnie. Wobec tego wszystko mogło się dobrze skończyć. Cordelia uśmiechnęła się zachęcająco.

- Owszem. Bardzo lubię was oboje, ciebie i Kou. Gdybyście tylko mieli lepiej
poukładane w głowach... ale mów dalej. Musiało zajść coś więcej. - Chyba że Drou była
większą ignorantką, niż Cordelia przypuszczała.

- My... my... my...

- Przespaliście się ze sobą? - podsunęła z nadzieją Cordelia. - Tak, milady. - Drou
poczerwieniała jak piwonia i gwałtownie przełknęła ślinę. - Kou wydawał się taki
szczęśliwy... przynajmniej przez kilka minut. Ja także cieszyłam się z jego szczęścia. Nie
dbałam o ból.

A tak, barbarzyński barrayarski zwyczaj rozpoczynania życia seksualnego kobiet defloracją bez znieczulenia. Choć zważywszy, z jak wielkim bólem wiązały się ich zwyczaje rozrodcze, może stanowiło to uczciwe ostrzeżenie przed tym, co miało nadejść później. Jednakże Kou, z tego co dostrzegła Cordelia, bynajmniej nie robił wrażenia szczęśliwego młodego kochanka. Co ci dwoje wyprawiali?

I nie oczekiwalibyśmy teraz kolejnej publicznej egzekucji. Dopomóż nam, Boże. Nagle Cordelia pożałowała, że ta dwójka nie zajęła się swoimi sprawami, zamiast wyglądać przez okno. Jednakże Droushnakov miała w tej chwili dostatecznie dużo na głowie; nie potrzebowała dodatkowych komplikacji.

- Ale gdyby tylko...

- Przez ostatnich kilka tygodni słyszałam tu dostatecznie wiele “gdyby tylko”.
Uważam, że czas już zastąpić je nowym mottem: “życie toczy się dalej”. - Nagle Cordelia
zrozumiała niepokój swej towarzyszki. Drou była Barrayarką, zatem nie miała wszczepu
antykoncepcyjnego. Wątpiła też, by ten idiota Kou pomyślał o jakimkolwiek zabezpieczeniu.
Wynikało z tego, że przez ostatnie trzy tygodnie dziewczyna zastanawiała się, czy... -
Chciałabyś wypróbować jedną z moich niebieskich kropeczek? Zostało mi ich jeszcze
całkiem sporo.

dawnych zapasów. - Proszę - podała pasek Drou. - Idź, ulżyj sobie. W obu znaczeniach tego słowa.

Cordelii i Arala, sąsiadującej bezpośrednio z sypialnią. Wynurzyła się stamtąd po paru minutach, zgarbiona i ponura.

Co to znaczy? zastanawiała się zdesperowana Cordelia.

- Nie potrafię stwierdzić, czy cieszysz się z tego, czy też nie. Wierz mi, jeśli chcesz
mieć dziecko, powinnaś zaczekać parę lat, póki nie sprowadzicie tu nieco nowszego sprzętu
medycznego.

Choć przez jakiś czas metoda organiczna wydawała jej się fascynująca...

- Nie chcę... Chcę... Sama nie wiem... Od tamtej nocy Kou prawie się do mnie nie
odzywa. Nie chciałam zajść w ciążę, to by mnie zniszczyło, a jednocześnie myślałam, że
może byłby... znów podniecony i szczęśliwy, jak wtedy. Może stałby się taki, jak dawniej... -
wszystko szło tak świetnie, a teraz zupełnie się popsuło!

Ręce Drou zaciskały się, jej twarz pobladła.

Płacz, dziewczyno. Jednakże Droushnakov odzyskała panowanie nad sobą.

- Przepraszam, milady. Nie chciałam zawracać pani głowy moją głupotą.
Głupotą? Owszem. Ale nie zawiniła tu tylko jedna strona. Coś takiego wymagało

współpracy dwojga.

- Co się właściwie dzieje z Kou? Sądziłam, że po prostu ma wyrzuty sumienia z
powodu ataku, tak jak wszyscy w tym domu.

Poczynając od Arala i mnie.

prawdziwe ubranie, nie jakiś kolejny szlafrok. W kącie szafy Arala wisiały jej brązowe spodnie, należące do starego munduru Zwiadu. Przymierzyła je, zaciekawiona. Nie tylko

pasowały, więcej - były za luźne. Musiała naprawdę ciężko chorować. Zapięła je gniewnym gestem, zarzucając na wierzch kwiecisty kitel z długimi rękawami. Bardzo wygodne. Uśmiechnęła się do swego szczupłego, bladego odbicia w lustrze.

- A, droga pani kapitan - Aral zajrzał do sypialni - wstałaś - zerknął na Droushnakov. -
Widzę, że obie tu jesteście. Jeszcze lepiej. Chyba potrzebuję twojej pomocy, Cordelio. W
istocie jestem tego pewien.

W oczach Arala dostrzegła dziwny błysk. Rozbawienie, zdumienie, troska?

Nie czekając zaproszenia wszedł do pokoju. Miał na sobie swój domowy strój, który nosił w Posiadłości Vorkosiganów; stare spodnie mundurowe i cywilną koszulę. W ślad za nim dreptał spięty, wyraźnie nieszczęśliwy Koudelka w eleganckim czarnym mundurze, ozdobionym na kołnierzu czerwonymi naszywkami porucznika. W dłoni ściskał swą laskę. Drou cofnęła się pod ścianę i splotła ręce na piersi.

Usta Droushnakov otwarły się ze zdumienia. Po trzech sekundach zatrzasnęły się tak gwałtownie, że Cordelia usłyszała szczęk zębów.

- Uważasz, że co zrobiłeś?! - wykrztusiła Droushnakov, przerażona i oburzona. -
Sądzisz, że mógłbyś... Och!

Stała sztywno wyprostowana, jej ręce zaciskały się w pięści, oddychała szybko przez

usta.

- Kou, ty ośle! Ty idioto! Ty durniu! Ty... ty... ty... - całe ciało dziewczyny dygotało.
Cordelia obserwowała ją, zafascynowana. Aral z namysłem potarł dłonią usta.
Droushnakov skoczyła w stronę Koudelki i kopnięciem wytrąciła mu z ręki laskę.

Zaskoczony porucznik niemal upadł, usiłując złapać swą podporę. Chybił jednak i laska z trzaskiem potoczyła się po podłodze.

Drou fachowo pchnęła go na ścianę i sparaliżowała szybkim ciosem wyprostowanych palców w splot słoneczny. Porucznik stracił głos.

- Kretyn! Sądziłeś, że zdołałbyś mnie dotknąć bez mojej zgody? Żeby być takim,
takim, takim...

Słowa dziewczyny rozpłynęły się w krzyku oburzenia, który zabrzmiał tuż przy uchu Koudelki. Ciałem młodzieńca wstrząsnął nagły deszcz.

- Proszę, postaraj się nie uszkodzić mojego sekretarza, Drou. Jego naprawa jest bardzo
kosztowna - wtrącił łagodnie Aral.

- Och!
Odwróciła się na pięcie, uwalniając Koudelkę, który zachwiał się i osunął na kolana.

Zakrywając dłońmi twarz, zagryzając palce, wypadła za drzwi, z całych sił zatrzaskując je za sobą. Dopiero wtedy rozpłakała się głośno. Trzasnęły kolejne drzwi. Cisza.

- Przykro mi, Kou - powiedział Aral po długiej chwili milczenia - wygląda jednak na
to, że twoje oskarżenie nie ostałoby się w sądzie.

- Nic nie rozumiem - Kou potrząsnął głową.
Podczołgał się do swojej laski i chwiejnie stanął na nogach.

Jego głowa uniosła się nagle.

W oczach Arala płonęło nieskrywane rozbawienie.

- Przestań więc sam się ośmieszać - odparła ostro Cordelia. - Wyjmij głowę
spomiędzy nóg. Choć przez sześćdziesiąt sekund pomyśl o kimś innym, nie tylko o sobie.

- Milady. Milordzie.
Jego twarz zastygła w wyrazie lodowatego oburzenia. Ukłonił się i wymaszerował z

pokoju. Jednakże w korytarzu skręcił w przeciwnym kierunku do tego, w którym umknęła Droushnakov. Z donośnym tupotem zszedł po schodach.

Aral odprowadził go bezradnym wzrokiem. Z jego ust dobyło się ciche prychnięcie. Cordelia klepnęła go łagodnie w ramię.

- Przestań, dla nich to nic śmiesznego. - Ich oczy spotkały się. Cordelia zachichotała. -
Dobry Boże, miałam wrażenie, że on naprawdę chciał zostać gwałcicielem. Osobliwe
ambicje. Czy nie nazbyt długo przebywał w towarzystwie Bothariego?

Ten nieco makabryczny dowcip otrzeźwił ich oboje. Aral spojrzał na nią z namysłem.

Aral zgarbił się ze znużeniem.

- Bez wątpienia jest jej sporo winien, ale co powinienem zrobić? Jeśli sam nie zechce
spłacić długów, nie będzie to miało sensu.

Cordelia przytaknęła mruknięciem.

***

Dopiero podczas drugiego śniadania zorientowała się, że w ich niewielkim świecie czegoś brakuje.

- Gdzie jest książę? - spytała Arala, gdy we frontowe] jadalni wyglądającej na jezioro
ujrzeli stół zastawiony przez gospodynię Piotra jedynie dla dwóch osób.

Pogoda od rana nie poprawiła się ani trochę. Poranna mgła uniosła się tylko po to, by zakrzepnąć w ciężkie szare chmury, płynące z lodowatym wiatrem. Cordelia dodała do swej kwiecistej bluzy starą czarną kurtkę mundurową, należącą do Arala.

- Sądziłem, że jest w stajni. Zamierzał zająć się szkoleniem swego nowego nabytku -
odparł Aral, także spoglądając niespokojnie na stół. - Tak przynajmniej twierdził.

Gospodyni, wnosząca zupę, wtrąciła:

Cordelia przełknęła łyk zupy, która sparzyła jej gardło niczym płynny ołów, odłożyła

łyżkę i czekała. Panującą w domu ciszę zakłóciło jedynie echo głosu Arala i elektronicznie zmodulowanych odpowiedzi, podawanych obcym, oficjalnym tonem. Słowa były zbyt stłumione, by mogła je rozpoznać. Po chwili, która zdawała się trwać całą wieczność, choć zupa nie zdążyła nawet wystygnąć, Aral powrócił z ponurą miną.

Z nachmurzoną twarzą zaczął jeść zupę.

Książę wrócił kilka godzin później. Cordelia usłyszała cichy jęk silnika wozu, pokonującego podjazd i skręcającego za północny narożnik domu. Po przerwie rozległ się trzask otwieranej i zamykanej osłony, po czym wóz wjechał do garażu, przycupniętego po drugiej stronie szczytu, nie opodal stajni. Siedziała wraz z Aralem we frontowym pokoju z wielkimi nowymi oknami. Jej męża bez reszty pochłonęła lektura raportu rządowego na ręcznym czytniku, jednakże na dźwięk zamykanej osłony wcisnął pauzę i czekał razem z Cordelia, nasłuchując donośnych kroków, okrążających dom i wspinających się po frontowych schodach. Usta Arala wygięły się w oczekiwaniu nieprzyjemnej rozmowy. Jego oczy patrzyły groźnie. Cordelia skuliła się na swoim krześle, gotowa na najgorsze.

Książę Piotr wpadł do ich pokoju i stanął nieruchomo w rozkroku. Ubrany był w stary paradny mundur z generalskimi insygniami.

- Tu jesteście. - Towarzyszący mu gwardzista omiótł niespokojnym spojrzeniem Arala
i Cordelię, po czym usunął się nie czekając rozkazu. Książę nie zauważył nawet, jak
odchodził.

Pierwsza fala gniewu Piotra uderzyła w Arala.

- To ty! Ośmieliłeś się publicznie mnie zhańbić. Złapać w pułapkę.

- Obawiam się, że sam się zhańbiłeś, ojcze. Gdybyś nie poszedł tą ścieżką, nie
wpadłbyś w moje sidła.

Szczęka Piotra wysunęła się lekko, bruzdy na jego twarzy jeszcze się pogłębiły. Gniew; zakłopotanie walczące ze świętym oburzeniem, świadczące o tym, iż wiedział, że nie ma racji. Wątpi, uświadomiła sobie Cordelia. A zatem jest jeszcze wątła nić nadziei. Tylko jej nie przerwijmy, może wyprowadzi nas z tego labiryntu.

Wkrótce jednak zwyciężyło święte oburzenie.

Jeden mały łyk z tej czary wystarczył jej w zupełności, a jednak barrayarskie niewiasty raz po raz opróżniały ją aż do dna. Nie dziwiła się już, że ich potomkowie stworzyli nieco chaotyczną kulturę. Zdumiewało raczej, iż nie popadli w kompletne szaleństwo.

- Zawodzisz nas wszystkich, nie potrafiąc jej kontrolować - oznajmił Piotr. - Jak masz
rządzić całą planetą, skoro nie potrafisz pokierować nawet własnym domem?

Kącik ust Arala uniósł się lekko.

Uśmiechnął się, a przynajmniej obnażył zęby. Umysł Cordelii zawirował. Jeden jedyny pokaz: Nieposkromiona Siła kontra Nieporuszony Głaz. Bilety po pięć marek.

Drzwi prowadzące na korytarz otwarły się cicho i stanął w nich zdenerwowany porucznik Koudelka.

- A, tak. Każ dowódcy straży, żeby ją otworzył. Zobacz, czy nie ma jakichś
uszkodzeń. Następnie wezwij technika przez komunikator.

- Tak jest.
Koudelka wycofał się, rzucając zalęknione spojrzenie w stronę trojga spiętych ludzi,

czekających niecierpliwie, aż odejdzie. Książę nie rezygnował.

Mięśnie na policzku Piotra drgnęły. A jednak to nie nieposkromiona siła i nieporuszony głaz, ale nieposkromiona siła kontra niewzruszone morze. Ciosy Piotra wciąż chybiały celu, rozbryzgując jedynie wodę. Książę powoli tracił równowagę, zaczynał wymierzać uderzenia na oślep.

- Pomyśl o Barrayarze. O przykładzie, jaki dajesz innym.

Piotr odwrócił się ku niej.

- Owszem. A kto za to wszystko płaci, co? Imperium. Laboratorium Vaagena jest
opłacane z budżetu badań wojskowych. Cały Barrayar płaci za przedłużanie życia waszego
potwora.

Cordelia, nieco zbita z tropu, odparła:

- Może okaże się to lepszą inwestycją, niż sądzisz.
Piotr prychnął, pochylając lekko głowę. Jego chude ramiona wyraźnie się zgrabiły.

Spoglądał w dal poprzez Cordelię i Arala.

- Postanowiliście zatem obciążyć mnie tym potworkiem. Mój ród. Nie mogę was
przekonać, nie mogę wam rozkazać... Doskonale. Skoro tak bardzo zależy wam na zmianach,
oto jeszcze jedna do kompletu. Nie życzę sobie, aby ten stwór nosił moje imię. Tego
przynajmniej mogę wam zabronić.

Wargi Arala zacisnęły się, jego nozdrza zbielały. Jednakże nie wstał z krzesła. Zapomniany czytnik połyskiwał mu w dłoni. Cały czas kontrolował swoje ręce, nie pozwalając im zacisnąć się w pięści.

- Twój ojciec nie żyje - warknął Piotr.
Zamieniony w płonącą plazmę w wypadku promowym ponad dziesięć lat temu...

Czasami zamykając oczy odnosiła wrażenie, że nadal dostrzega scenę jego śmierci, na zawsze utrwaloną na siatkówce, w szkarłacie i zieleni.

- Nie do końca. Nie, dopóki żyję i pamiętam.
Piotr wyglądał jakby zadała mu cios w jego barrayarski brzuch. Tutejsze uroczystości

pogrzebowe przypominały niemal oddawanie przodkom wręcz boskiej czci, jakby pamięć mogła utrzymać dusze przy życiu. Czy tego dnia książę czuł w swych żyłach dreszcz, przypominający mu, że sam także jest śmiertelny? Posunął się za daleko i dobrze o tym wiedział, ale nie potrafił się cofnąć.

- Nic do was nie dociera! A zatem spróbujcie tego! - Ponownie stanął w rozkroku,
patrząc z góry na syna. - Wynoś się z mojego domu. Z obu domów. Także z Pałacu
Vorkosiganów. Zabierz swą kobietę i usuń się stąd. Jeszcze dziś.

Aral omiótł wzrokiem domostwo swego dzieciństwa. Delikatnie odłożył czytnik i wstał.

teraz Aral czynił w jego stronę gest pojednania, który wzruszył ją niemal do łez.

- Zwrócisz swoje czynsze i dochody do kasy okręgu - oznajmił z desperacją Piotr,

- Illyan od dawna nalega, abym ze względów bezpieczeństwa przeniósł się do pałacu
cesarskiego. Evon Vorhalas przekonał mnie, że Illyan ma rację.

Cordelia wstała jednocześnie z Aralem. Teraz podeszła do okna i wyjrzała na melancholijny, szaro-zielono-brązowy krajobraz. Na metalicznej tafli jeziora odcinały się ostro białe grzywy fal. Barrayarska zima zapowiadała się bardzo mroźnie...

- A więc zaczynamy jednak zadzierać nosa - zadrwił Piotr. - Cesarskie ambicje, tak? A
może zwykła próżność?

Aral skrzywił się, głęboko zirytowany.

- Wręcz przeciwnie. Jeśli moje dochody ograniczą się do połowy admiralskiej pensji,
nie stać mnie na odrzucenie propozycji darmowej kwatery.

Cordelia kątem oka dostrzegła poruszenie wśród unoszonych wiatrem chmur. Z niepokojem zmrużyła oczy.

- Co się dzieje z tym lotniakiem? - mruknęła do siebie.
Punkcik na niebie powiększał się szybko, dziwnie podskakując. Ciągnął za sobą

smugę dymu. Kołysząc się przeleciał nad jeziorem, celując wprost w nich.

- Boże, mam nadzieję, że nie jest pełen bomb.

- Co takiego? - spytali jednocześnie Aral i Piotr i także podeszli do okna, Aral po jej
prawej stronie, Piotr po lewej.

podjazdu ciągnęły się płytkie rowy. Gdyby w nich przycupnęli, to może...Jednakże lotniak wyraźnie zwalniał. Wylądował niepewnie na frontowym trawniku. Otoczyli go mężczyźni w liberii Vorkosiganów i czarno-zielonych mundurach CesBez. Teraz wyraźnie widać było uszkodzenia pojazdu - wypaloną łukiem plazmowym dziurę, otoczoną pierścieniem żużla, czarne plamy sadzy, wygięte od gorąca tablice kontrolne; cud, że w ogóle uniósł się w powietrze.

- Kto to? - spytał Aral.
Piotr jeszcze bardziej zmrużył oczy, przyglądając się uważnie sylwetce pilota pod

uszkodzoną osłoną.

ramiona. Złożyli go na trawie. Lewą stronę ciała i udo przecinało groteskowe oparzenie niemal metrowej długości. W tym miejscu zwęglony zielony mundur odsłonił krwawiące białe pęcherze oraz spękane ciało. Kapitan dygotał gwałtownie.

Drobna postać przypięta do fotela pasażerskiego okazała się cesarzem Gregorem. Pięcioletni chłopiec płakał przerażony - nie w głos, lecz cicho, tłumiąc szloch i przełykając łzy. Podobna samokontrola u kogoś tak młodego wydała się Cordelii czymś złowrogim. Powinien krzyczeć; ona sama miała na to ochotę. Ubrany był w zwykły strój do zabaw, miękką koszulkę i ciemnoniebieskie spodnie. Brakowało mu jednego buta. Strażnik z CesBez odpiął jego pas i wyciągnął cesarza z lotniaka. Chłopiec cofnął się przed nim, spoglądając z przerażeniem i zdumieniem na Negriego. Czy sądziłeś, mój mały, że dorośli są niezniszczalni? pomyślała Cordelia.

Na trawniku pojawili się Kou i Drou, wychynąwszy ze swych nor gdzieś w domu. Gregor natychmiast dostrzegł Droushnakov i pofrunął ku niej niczym strzała, chwytając oburącz jej spódnicę.

- Drou, pomóż!
W tym momencie wydawało się, że lada chwila rozpłacze się w głos. Dziewczyna

uniosła go i przytuliła do siebie. Aral ukląkł obok rannego dowódcy CesBez.

- Co się stało?
Negri wyciągnął swą zdrową prawą rękę i pochwycił jego kurtkę.


- Ty... weź chłopca - wykrztusił Negri. - Byli tuż za nami... - Jego drgawki przeszły w
konwulsje. Oczy uciekły w głąb głowy, oddech ze świstem dobywał się z piersi. Nagle
brązowe oczy ponownie spojrzały przytomnie. - Powiedz Ezarowi... - Kolejny atak konwulsji

wstrząsnął silnym ciałem.

I nagle Negri całkiem znieruchomiał. Całkiem. Już nie oddychał.

Rozdział jedenasty

Wzrok wszystkich zebranych powędrował w stronę jednego z członków CesBez, który trzymał straż przy drzwiach pokoju łączności. Teraz, odziany podobnie jak większość jego towarzyszy w czarny polowy mundur, stał rozbrojony pomiędzy dwoma innymi strażnikami. Kiedy na trawniku wybuchło zamieszanie, wszyscy trzej podążyli w ślad za swoim dowódcą. Twarz więźnia była niemal tak szara jak Negriego, jednakże jego oczy ożywiał strach.

zapłakanego Gregora.

- Nie potrzebuję serum, żeby stwierdzić, że jedno z was kłamie. Teraz jednak nie
mamy czasu na dalsze śledztwo. Niech pan aresztuje oboje. Później rozstrzygniemy tę
kwestię. - Z niepokojem zerknął na północ. - Ty - wskazał ręką jednego z członków CesBez -
zbierz dostępne środki transportu. Zarządzam natychmiastową ewakuację. A ty - te słowa
skierował do jednego z gwardzistów Piotra - idź, ostrzeż ludzi w wiosce. Kou, pozbieraj

wszystkie akta, weź łuk plazmowy, spal do końca konsolę, po czym wróć do mnie.

Koudelka pokuśtykał w stronę domu, oglądając się przez ramię na Droushnakov. Jego oczy były pełne bólu. Drou stała sztywno, oszołomiona, gniewna i przerażona. Zimny wiatr szarpał jej spódnicę. Ściągając brwi wpatrywała się w Vorkosigana. Zdawało się, że nie dostrzegła odejścia porucznika.

Czyżby lojalny garnizon?

Piotr skinął głową, jakby usatysfakcjonowała go ta odpowiedź. Cordelia milczała, ogłuszona. Mimo niespodziewanego pojawienia się Negriego, Piotr i Aral nie wpadli w panikę; nie marnowali gestów ani słów.



- Jak tylko zdołasz. Potem dołącz do lorda regenta.
Mężczyzna skłonił się i odbiegł równie szybko, jak Esterhazy.

- Sierżancie, ma pan być posłuszny lady Vorkosigan jak mnie samemu - polecił
Bothariemu Aral.

Cordelii zupełnie nie nadawał się do użycia, nie mówiąc już o szalonej ucieczce, skrętach i manewrach pod ostrzałem zawziętych nieprzyjaciół. Wygląda równie kiepsko, jak ja się czuję, pomyślała.

- Z pewnością - Piotr pożegnał się z nim skinieniem głowy i odwrócił się do
strażników, nadal usiłujących reanimować trupa.

- Zostawcie go, chłopcy. To nic nie da. - Polecił im załadować ciało do lotniaka.
Wreszcie Aral po raz pierwszy zwrócił się wprost do Cordelii.

- Moja droga pani kapitan... - od chwili, gdy Negri wypadł z pojazdu, twarz
Vorkosigana miała ten sam dziwny, obojętny wyraz.

Wczoraj wieczorem Negri skontaktował się ze mną. Uważał, że ma w ręku wystarczające dowody, by wreszcie wykonać jakiś ruch. Potrzebował cesarskiego rozkazu, aby zaaresztować księcia krwi. Dziś wieczór miałem polecieć do Vorbarr Sultany i osobiście dowodzić całą operacją. Najwyraźniej Vordarian został ostrzeżony. Pierwotnie planował, że wkroczy do akcji za miesiąc, najchętniej po udanym zamachu na moją osobę.

- Aralu... - z jej gardła wydobył się niemądry pisk; Cordelia przełknęła coś, co
przypominało grudę zamarzniętej śliny. Pragnęła zasypać go tysiącem pytań, dziesięcioma
tysiącami protestów. - Uważaj na siebie.

- Ty też. - W jego oczach po raz ostatni zabłysła iskierka, jednakże po sekundzie znów
stał się obojętny, zatopiony w wewnętrznym rytmie strategicznych kalkulacji. Nie ma czasu.

Aral podszedł, aby odebrać Gregora z ramion Drou. Szepnął coś do ucha dziewczyny, która niechętnie oddała mu chłopca. Cała czwórka wepchnęła się do lotniaka. Bothari siedział przy sterach, Cordelia przycupnęła z tyłu, obok trupa Negriego, z Gregorem na kolanach. Chłopiec nie odezwał się ani słowem, wstrząsały nim dreszcze. Jego szeroko otwarte, oszołomione oczy spoglądały wprost na nią. Cordelia odruchowo objęła go. Nie odpowiedział uściskiem, tylko splótł ręce na piersi. Leżący obok Negri niczego już się nie lękał. Cordelia niemal mu zazdrościła.

szczytu wzgórza. Pojazd piszczał, trzeszczał i jęczał, unosząc się zaledwie kilka metrów nad ziemią. Cordelia zawtórowała mu w duchu. Przekręciła głowę, by spojrzeć raz jeszcze - po raz ostatni? - na Arala, który maszerował już w stronę podjazdu. Jego żołnierze zebrali tam bogatą kolekcję pojazdów osobistych i rządowych. Czemu nie polecieliśmy jednym z nich?

- Sierżancie, kiedy przekroczycie drugie pasmo wzgórz, jeśli wam się uda, skręćcie w
prawo - polecił Bothariemu Piotr. - Lećcie wzdłuż strumienia.

Wkrótce o osłonę kabiny zaczęły uderzać gałęzie; lotniak unosił się niecały metr nad migotliwą strużką wody i ostrymi głazami.

- Wyląduj na tamtej polance i wyłącz silnik - rozkazał Piotr. - Zostawcie tu wszystkie
zasilane elektrycznie urządzenia, jakie macie przy sobie.

Sam dał przykład, pozbywając się zegarka i komunikatora. Cordelia także zostawiła swój chronometr.

Bothari, posadziwszy lotniaka tuż obok potoku w cieniu importowanych z Ziemi drzew, które nie zdążyły jeszcze zrzucić liści, spytał:

Bothari wydobył z zakamarków swego stroju cztery sztuki broni oraz inne użyteczne przedmioty: ręczny naprowadzacz, komunikator, chronometr, niewielkie urządzenie diagnostyczne.

- Nie, zwykły stalowy.

- Zatrzymaj go. - Piotr nachylił się nad tablicą kontrolną lotniaka i zaczął
przeprogramowywać autopilota. - Niech wszyscy wysiądą. Sierżancie, proszę zablokować
osłonę tak, żeby nie mogła się zamknąć.

Bothari dokonał tego za pomocą niewielkiego kamyka, wepchniętego siłą w prowadnicę osłony, po czym odwrócił się gwałtownie, słysząc szelest w krzakach.

- To tylko ja - zawołał zdyszany gwardzista księcia.
Esterhazy, liczący sobie czterdzieści lat, niemal młodzieniaszek w porównaniu ze

starymi wiarusami w służbie Piotra, zawsze dbał o formę. Musiał naprawdę wyciągać nogi, aby tak się zmęczyć.

- Mam je, milordzie.
Owe “je” okazały się czterema końmi Piotra, spętanymi za pomocą linek

przymocowanych do krótkich metalowych prętów w ich pyskach; Barrayarczycy nazywali je wędzidłami. Cordelia uznała, że to stanowczo zbyt małe urządzenie kontrolne jak na tak duży środek transportu. Wielkie stworzenia podskakiwały, tupały i potrząsały grzywiastymi głowami, ich nozdrza rozdymały się groźnie, potężne sylwetki tańczyły złowrogo wśród zieleni.

Piotr skończył programowanie autopilota.

- Bothari, pomóż mi - rzucił.
Wspólnie wcisnęli zwłoki Negriego na siedzenie i przypięli je pasami. Bothari

uruchomił silnik lotniaka, po czym wyskoczył. Pojazd szarpnął się w górę, o włos wymijając drzewo, i przeleciał nad krawędzią zbocza. Piotr odprowadził go wzrokiem, mamrocząc pod nosem:


- W końcu tak. Ale powinien zatonąć w miejscu głębokim na dwieście metrów.
Wyłowienie go trochę potrwa. Z początku nie będą też wiedzieli kiedy zatonął, ani ile osób
miał na pokładzie. Będą musieli przeszukać spory fragment dna, aby się upewnić, że Gregora
nie ma wśród ofiar. Zaś nieobecność dowodów nigdy nie daje stuprocentowej pewności.
Nawet wtedy nie będą wiedzieć. Wsiadajcie na konie i ruszamy. - Odwrócił się i

pomaszerował w stronę zwierząt.

Cordelia, pełna wątpliwości, podreptała w ślad za nim. Konie. Czym właściwie były? Niewolnikami człowieka, symbiontami, a może przyjaciółmi? Grzbiet zwierzęcia, do którego skierował ją Esterhazy, wznosił się niemal półtora metra nad ziemią. Żołnierz wsunął jej linkę do ręki i odszedł. Siodło znajdowało się na wysokości brody Cordelii. Jakim cudem miała się na nie wdrapać? Lewitować? Z tej odległości koń wydawał się znacznie większy, niż obserwowany z daleka, biegający dekoracyjnie po pastwisku. Pokryta brązową sierścią skóra na grzbiecie zadrżała nagle. O Boże, ten jest uszkodzony, zaraz dostanie drgawek. Z ust Cordelii wydobył się cichy jęk.

Bothari, o dziwo, zdołał dosiąść swojego wierzchowca. Jego przynajmniej nie onieśmielały rozmiary zwierzęcia. Obok sierżanta nawet najbardziej wyrośnięty koń wyglądał jak kucyk. Wychowany w mieście Bothari nie był urodzonym jeźdźcem i mimo szkolenia kawaleryjskiego, do którego zmusił go Piotr, niezbyt pewnie siedział w siodle. Niemniej niewątpliwie kontrolował swojego rumaka, choć jego styl jeździecki trudno byłoby nazwać wdzięcznym.

- Sierżancie, pojedziecie pierwsi - polecił mu Piotr. - Chcę, żebyśmy rozciągnęli się w
jak najdłuższą linię. Żadnej jazdy obok siebie. Ruszajcie w stronę płaskiej skały - znacie to
miejsce - i tam na nas zaczekajcie.

Bothari szarpnął koński pysk, ścisnął kolanami boki i podskakując w siodle popędził -na Barrayarze nazywano to cwałem - leśną ścieżką.

Pozornie zgrzybiały i stary Piotr jednym płynnym skokiem znalazł się na końskim grzbiecie. Esterhazy podał mu Gregora i Piotr posadził chłopca przed sobą. Młody cesarz rozpromienił się na widok wierzchowców; Cordelia nie potrafiła pojąć dlaczego. Według niej Piotr nie zrobił nic, jednakże jego koń sam skierował się na wybrany szlak. Telepatia, pomyślała przerażona. Tutejsi ludzie zmutowali, stając się telepatami i nikt mnie o tym nie powiadomił... a może to koń był telepatą?

- Dalej, kobieto, twoja kolej - warknął niecierpliwie książę.
Cordelia z desperacją wsunęła stopę w uchwyt, jak go nazywali?... a, strzemię, i

dźwignęła się w górę. Siodło przekręciło się powoli, pociągając ją za sobą, aż wreszcie zawisła pośród lasu końskich nóg. Z donośnym łupnięciem runęła na ziemię i odturlała się na bok. Wierzchowiec, wygiąwszy szyję, zerknął na nią, zdenerwowany znacznie mniej niż ona, po czym pochylił głowę i mięsistymi wargami zaczął skubać poszycie.

- O Boże! - jęknął Piotr.
Esterhazy pospieszył do Cordelii, pomagając jej wstać.

Złośliwe brązowe oczka z czerwonymi cętkami pośrodku zupełnie zignorowały Cordelię.

- Nie mogę - jej głos załamał się, przechodząc w szloch, pierwszy raz tego
koszmarnego dnia.

Piotr z rezygnacją przewrócił oczami, po czym obejrzał się przez ramię.

Może od razu całą nogę? Cordelia dygotała ze strachu i złości. Spojrzała wściekle na Piotra, po czym ponownie złapała siodło. W jakiś sposób Esterhazy zdołał dźwignąć ją na górę. Przywarła do grzbietu, ponura i zdeterminowana. Tylko raz zerknęła w dół i przysięgła sobie, że nie powtórzy tego.

Esterhazy rzucił wodze Piotrowi, który złapał je zręcznie i poprowadził za sobą wierzchowca Cordelii. Świat wokół zamienił się w kalejdoskop drzew, skał, błotnistych kałuż, gałęzi siekących po twarzy - wszystko to śmigało, pozostawiane w pędzie za nimi. Cordelia poczuła, jak zaczyna boleć ją brzuch, świeża blizna zakłuła nagle. Jeśli znów zacznę krwawić... Jechali coraz dalej i dalej.

Wreszcie konie zwolniły, przechodząc z cwału w łagodnego stępa. Cordelia zamrugała gwałtownie; w jej policzkach pulsowała krew. Dyszała ciężko, nękana zawrotami głowy i mdłościami. Jakimś cudem, okrążywszy rozległą płytką zatoczkę wrzynającą się w ląd po lewej stronic posiadłości, dotarli na polanę, z której roztaczał się widok na jezioro. Gdy wzrok Cordelii rozjaśnił się wreszcie, dostrzegła niewielką zieloną plamkę na rdzawoczerwonym tle - trawnik przed starym kamiennym domem. Po drugiej stronie jeziora leżała wioska.

Bothari wcześniej dotarł na miejsce i czekał już na nich, ukryty w krzakach. Spieniony koń był przywiązany do drzewa. Sierżant podniósł się i podszedł do Cordelii spoglądając na

nią z troską. Ześliznęła mu się w ramiona.

- Poradzę sobie - wykrztusiła Cordelia, zgięta w pół. - Po prostu dajcie mi chwilę
odsapnąć.

Wietrzyk, ochładzający się w miarę, jak jesienne słońce opadało ku zachodowi, gładził jej rozpaloną skórę. Niebo nad ich głowami poszarzało, przybierając jednolitą mleczną barwę. Po paru minutach Cordelia zdołała się wyprostować, bóle w brzuchu zelżały. Jednocześnie na polanie zjawił się Esterhazy.

Bothari skinieniem głowy wskazał odległą zieloną plamkę.

- Już są.
Piotr zmrużył oczy. Cordelia także spojrzała w tamtym kierunku. Na trawniku

lądowało kilka lotniaków. Nie był to sprzęt Arala. Ludzie w czarnych mundurach przypominali oszalałe mrówki. Rozbłysło parę jasnych cętek rdzawego brązu i złota oraz oficerskiej zieleni. Wspaniale. Nasi nieprzyjaciele noszą te same mundury co my. Co mamy robić? Strzelać do wszystkich i niech Bóg rozpozna swoich?

Piotr obserwował całą scenę z kwaśną miną. Właśnie żołnierze niszczyli jego dom, przetrząsając go w poszukiwaniu uciekinierów.

Na obrzeżach wioski wylądowały właśnie trzy kolejne lotniaki. Wyskoczyli z nich uzbrojeni ludzie, którzy zniknęli pośród domów.

- Nas, milady - odparł ponuro Esterhazy. Widząc zdumienie, malujące się w jej
oczach, dodał: - Nas, gwardzistów. Naszych rodzin. Poszukują zakładników.

Cordelia przypomniała sobie, że Esterhazy miał w stolicy żonę i dwoje dzieci. Co się z

nimi teraz działo? Czy ktokolwiek przekazał im ostrzeżenie? Gwardzista wyglądał, jakby sam się nad tym zastanawiał.

- Vordarian niewątpliwie tak to właśnie zaplanował - stwierdził Piotr. - Teraz nie ma
już odwrotu. Musi zwyciężyć albo zginąć.

Wąska szczęka Bothariego poruszyła się niespokojnie. Sierżant spojrzał niewidzącym wzrokiem w dal. Czy ktokolwiek pamiętał, by uprzedzić panią Hysopi?

pierwszy rzut oka w ogóle jej nie dostrzegła. Bothari i Esterhazy wspólnymi siłami dźwignęli ją na grzbiet wierzchowca. Tym razem Piotr, dyktujący tempo jazdy, zdecydował się na wolnego stępa. Cordelia podejrzewała, że uczynił to nie ze względu na jej znużenie, ale na zmęczenie mokrych od potu koni. Po potwornym galopie taka jazda wydawała jej się czystą przyjemnością - przynajmniej z początku.

Jechali wśród drzew i krzaków, wzdłuż jaru, przekraczając szczyt wzgórza. Kopyta koni z donośnym stukiem uderzały o kamienne podłoże. Cordelia wytężała słuch, wyczekując skowytu silników lotniaka nad głową. Kiedy w końcu go usłyszeli, Bothari sprowadził ją stromą niebezpieczną ścieżką w dół jaru, gdzie oboje zsiedli z koni i przez kilka minut kryli się pod wystającą skalną półką, póki odgłos nie ucichł. Powrót na górę okazał się jeszcze trudniejszy, musieli prowadzić konie. Bothari niemal siłą popychał swojego wierzchowca na szczyt porośniętego poszyciem zbocza.

Robiło się coraz ciemniej, chłodniej i bardziej wietrznie. Dwie godziny przerodziły się w trzy, potem w cztery i pięć. Świat ogarnęła nieprzenikniona ciemność. Teraz jechali tuż za sobą, ich konie niemal się stykały. Usiłowali nie zgubić Piotra. Wkrótce zaczęło padać; ciemna mżawka sprawiła, że siodło Cordelii stało się jeszcze bardziej śliskie i niewygodne.

Około północy dotarli na polanę, gdzie jednak było niewiele jaśniej niż w cienistym lesie, i Piotr w końcu zarządził postój. Cordelia usiadła, wsparta plecami o drzewo, oszołomiona ze zmęczenia i zdenerwowania. Na kolanach trzymała Gregora. Bothari rozłamał baton z racji żywnościowych, który znalazł w kieszeni - ich jedyny prowiant - i podzielił pomiędzy Cordelię i Gregora. Chłopiec, owinięty kurtką mundurową sierżanta, zdołał wreszcie rozgrzać się na tyle, by zasnąć. Wkrótce poczuła, jak pod jego ciężarem drętwieją jej nogi, przynajmniej jednak od drobnego ciałka promieniowało ciepło.

Gdzie był teraz Aral? A co ważniejsze, gdzie sami byli? Cordelia miała nadzieję, że Piotr wie. Przy wszystkich tych skrętach, manewrach i kluczeniu, nie mogli posuwać się

więcej niż pięć kilometrów na godzinę. Czy Piotr naprawdę sądził, że w ten sposób zdołają umknąć prześladowcom?

Książę, siedzący dotąd pod drzewem, wstał i poszedł w krzaki, żeby się załatwić. Po chwili wrócił, zerkając w półmroku na Gregora.

zapytać:


- Drobna, lecz pożyteczna dywersja. Hassadar nie ma najmniejszego znaczenia
strategicznego dla żadnej ze stron, jednakże Vordarian musi poświęcić część swych - z
pewnością nie tak licznych - wojsk, aby go utrzymać: głęboko na terytorium nieprzyjaciela,
wśród ludności od dawna zaprawionej w walkach partyzanckich. Nasza strona z łatwością
dowie się o każdym jego posunięciu, jednakże Vordarian nie znajdzie źródeł informacji.

Pamiętaj też, że to moja stolica. Vordarian zajmuje stolicę rządzącego księcia, wykorzystując do tego celu wojska Imperium - wszyscy moi bracia książęta muszą dokładnie rozważyć implikacje tego faktu i zadać sobie pytanie: czyja będę następny? Aral prawdopodobnie uda się do kosmoportu Tanery. Musi nawiązać bezpośrednią łączność z naszymi siłami kosmicznymi, jeśli Vordarian rzeczywiście zajął Cesarski Sztab Generalny. Zachowanie sił kosmicznych ma kluczowe znaczenie dla rozwiązania konfliktu. Spodziewam się, że w ich salach łączności wybuchnie istna epidemia usterek, podczas gdy dowódcy statków będą usiłowali odgadnąć, która strona wygra. - Piotr, skryty w cieniu, wydał z siebie złowieszczy chichot. - Vordarian jest za młody, by pamiętać wojnę szalonego cesarza Yuriego. Tym gorzej dla niego. Uderzając bez ostrzeżenia, zyskał dostateczną przewagę. Nie chciałbym, by jeszcze ją powiększył.

Na krótką chwilę ogarnął ich chłód, nie mający nic wspólnego z deszczową nocą. Oboje przypomnieli sobie, po co tego ranka Piotr pojechał do miasta.

W ogóle nie mamy łączności, pomyślała Cordelia, otępiała. Siedzimy w lesie na deszczu.

Ciąża Alys Vorpatril była bliska rozwiązania. Kiedy przyjaciółka odwiedziła Cordelię w CSW - zaledwie dziesięć dni temu? - jej lekki posuwisty krok zamienił się w ciężkie dreptanie, a brzuch napęczniał do ostatecznych granic. Lekarz obiecywał jej dużego chłopaka. Vorpatrilowie zamierzali nazwać go Ivan. Pokój dziecinny jest już od dawna wyposażony i gotów na przyjęcie dziecka - jęknęła Alys wiercąc się na krześle, i najwyższy już czas, aby...

Teraz jednak czas stał się, delikatnie mówiąc, niesprzyjający.

- Padma Vorpatril znajduje się na czele listy. Niewątpliwie będą go ścigali. On i Aral
to ostatni potomkowie księcia Xava, jeśli ktokolwiek okazałby się na tyle głupi, by wznowić
dyskusję o sukcesji. Albo jeśli coś złego spotkałoby Gregora.

Po tych słowach Piotr gwałtownie zacisnął usta, jakby wierzył, że dzięki temu zdoła powstrzymać nieunikniony los.

W tej chwili nie bardzo da się ich oddzielić.

Wiatr ucichł wreszcie. Cordelia słyszała chrzęst roślin, miażdżonych w końskich pyskach, miarowe chrup-chrup-chrup.

- Czy nie dostrzegą koni na swych termoczujnikach? I nas, mimo że pozbyliśmy się
wszystkich urządzeń elektrycznych. Wątpię, byśmy zbyt długo zdołali się ukrywać.

Czy gdzieś tam w chmurach krążą nieprzyjacielskie oczy?

Kiedy Bothari wsadził Cordelię z powrotem na grzbiet Rosę, ciemność zaczęły rozjaśniać pierwsze zorze przedświtu. Szare światło powoli przenikało między drzewa, gałęzie przypominały czarne kreski na tle wilgotnej lepkiej mgły. Cordelia przywarła do siodła, milcząca i nieszczęśliwa, i pozwoliła, by Bothari ją prowadził. Gregor nadal spał w ramionach Piotra; obudził się dopiero po dwudziestu minutach jazdy, skulony, zesztywniały i blady.

Pierwsze światło dnia ujawniło szkody poczynione przez noc. Bothari i Esterhazy byli brudni i zarośnięci, ich wygniecione brązowo-srebrne mundury pokrywały plamy błota. Sierżant, który oddał kurtkę Gregorowi, miał na sobie tylko koszulę. Rozpięty okrągły kołnierz sprawiał, że wyglądał jak skazaniec prowadzony na szafot. Zielony generalski mundur Piotra zniósł ucieczkę całkiem dobrze, jednakże zarośnięta twarz o przekrwionych oczach kojarzyła się raczej z ubogim pijaczkiem, niż z księciem. Sama Cordelia także czuła się okropnie ze splątanymi włosami, w dziwacznym ubraniu i domowych kapciach.

Mogło być gorzej. Nadal mogłabym być w ciąży. Przynajmniej teraz jeśli umrę, umrę samotnie. Czy małemu Milesowi nic nie groziło? Tkwił anonimowy w swym symulatorze na półce w tajnym laboratorium Vaagena i Henriego. Modliła się, aby tak było, nawet jeśli sama nie bardzo w to wierzyła. Wy barrayarskie dranie, lepiej zostawcie mojego chłopca w spokoju.

Posuwali się zygzakiem w górę łagodnego zbocza. Konie dyszały ciężko, choć nadal nie przyspieszały kroku; chwiały się na nogach i potykały o korzenie i głazy. Wreszcie zatrzymali się na krótki postój w niewielkim zagłębieniu. Zarówno ludzie, jak i wierzchowce,

napili się wody z błotnistego strumienia. Esterhazy ponownie rozluźnił popręgi. Głaskał zwierzęta po chrapach, a one sięgały pyskami do jego kieszeni w poszukiwaniu smakołyków. Gwardzista poklepał je przepraszająco, mrucząc cicho:

- W porządku, Rosie, odpoczniesz sobie później. Jeszcze tylko parę godzin.
Kryło się w tym więcej informacji, niż ktokolwiek zechciał podać Cordelii.
Esterhazy pozostawił konie Bothariemu i razem z Piotrem zniknął w porastającym

wzgórze lesie. Gregor zajął się zbieraniem roślin i karmieniem nimi koni, które chwytały w pysk rdzennie barrayarskie rośliny i wypluwały je z obrzydzeniem jako niejadalne. Młody cesarz nie ustawał w wysiłkach, podnosząc je z ziemi i podsuwając koniom między wiązkami trawy.

- Czy wiesz, co zamierza książę? - spytała Cordelia.
Bothari wzruszył ramionami.

- Poszedł się z kimś spotkać. Dłużej tego nie wytrzymamy - dodał, niewątpliwie mając
na myśli poprzednią noc, spędzoną w krzakach.

Nie mogła zaprzeczyć. Położyła się na ziemi nasłuchując, czy nie nadlatują lotniaki. Jednakże jej uszu dobiegał tylko bulgot wody w małym strumieniu, któremu wtórowało burczenie jej pustego brzucha. Jedynie raz zerwała się z miejsca, aby powstrzymać głodnego Gregora od skosztowania potencjalnie trujących roślin.

Gregor, wiedziony podświadomym impulsem, natychmiast potarł dłonią nos i oczy. Cordelia westchnęła i z powrotem usiadła na ziemi. Przełknęła ślinę, myśląc o wodzie ze strumienia. Miała nadzieję, że Gregor nie wytknie jej niekonsekwencji. Chłopiec zaczął rzucać kamykami w kałużę.

Esterhazy powrócił dobrą godzinę później.

- Idziemy.
Tym razem prowadzili konie za sobą - pewny znak, że czeka ich nieprzyjemna

wspinaczka. Cordelia potknęła się i obtarła sobie obie ręce; konie dyszały ciężko. Przekroczyli grzbiet wzgórza, zeszli na dół, znów ruszyli w górę, aż wreszcie dotarli do przecinającego las błotnistego traktu.

Wierzchowiec był znacznie lepiej utrzymany, niż jego pan. Białe plamy na skórze świeciły, czarne połyskiwały niczym jedwab. Grzywę i ogon miał starannie rozczesane, jednakże jego kopyta i nogi ociekały wodą, zaś brzuch pokrywało świeże błoto. Oprócz starego kawaleryjskiego siodła, identycznego z piotrowym, łaciaty stwór dźwigał cztery wielkie torby - dwie z przodu, dwie z tyłu - oraz śpiwór.

Mężczyzna, brudny i zarośnięty, miał na sobie kurtkę Cesarskich Służb Pocztowych, tak znoszoną i wyblakłą, że jej błękit zupełnie zszarzał. Jego strój uzupełniały fragmenty innych starych mundurów: czarna koszula, stare zielone spodnie, znoszone, lecz wyczyszczone i błyszczące oficerskie buty do konnej jazdy opinające krzywe nogi. Na głowę założył nieregulaminowy filcowy kapelusz, za którego wyblakły otok wetknął kilka suchych kwiatów. Nieznajomy, patrząc na Cordelię, oblizał swe pokryte czarnymi plamami wargi. Brakowało mu kilkunastu zębów, reszta była długa i żółtobrązowa.

Wzrok starego powędrował w stronę Gregora, ściskającego rękę Cordelii.


jednej z toreb. Po chwili wydobył z niej paczkę rodzynek, kilka niewielkich grudek brązowych kryształków, owiniętych w liście i coś, co przypominało garść skórzanych pasków, w zniszczonym plastikowym woreczku. Cordelia dostrzegła na nim napis: “Uzupełnienie kodeksu pocztowego C6.77A, wchodzi w życie od 6/17. Natychmiast wprowadzić do archiwów”.

Piotr uważnie obejrzał produkty.

- Weźmiemy połowę. I rodzynki. Cukier klonowy zachowaj dla dzieci. - Jakby
przecząc własnym słowom, wsunął do ust jedną ciemną grudkę. - Znajdę was może za trzy
dni, może za tydzień. Pamiętasz nasze zwyczaje z wojny Yuriego?


- Chłopak z miasta - odparł Piotr. - Należy do mego syna. Niewiele gada, ale potrafi
skręcać karki. Przyda się.

- Ach tak? Dobrze.
Piotr poruszał się z wyraźnym trudem. Pozwolił, by Esterhazy pomógł mu wskoczyć

na konia. Z westchnieniem opadł na siodło, jego plecy zgarbiły się boleśnie. Zupełnie nie przypominał dawnego dumnego księcia.

- Do diabła. Zaczynam być za stary na te zabawy.
Mężczyzna, którego Piotr nazywał majorem, sięgnął z namysłem do kieszeni i

wyciągnął z niej skórzaną sakiewkę.

- Chce pan trochę żujliści, generale? To lepsze niż koźlina, choć efekty nie trwają tak
długo.

Piotr rozpromienił się.

- Chętnie wezmę parę, ale nie cały zapas, mój stary.
Sięgnął do pojemnika i wydobył szczodrą garść sprasowanych suszonych liści;

wepchnął je do kieszeni na piersi. Kawałek wsunął do ust. Oddał swemu towarzyszowi sakiewkę, pozdrawiając go skinieniem głowy. Żujliść był łagodnym środkiem stymulującym; Cordelia nigdy nie widziała, by Piotr używał go w Vorbarr Sultanie.

- Opiekuj się końmi milorda - zawołał do Bothariego Esterhazy. - Pamiętaj, to nie
maszyny.

Bothari odburknął coś w odpowiedzi i książę wraz ze swym gwardzistą skierowali się z powrotem na szlak. Po kilku chwilach zniknęli im z oczu. Zapadła głęboka cisza.

Rozdział dwunasty

Major posadził Gregora za sobą i opatulił go śpiworem. Cordelia znów musiała wspiąć się na narzędzie tortur dla koni i ludzi, zwane siodłem. Nigdy nie zdołałaby tego dokonać bez pomocy Bothariego. Tym razem to major ujął jej wodze, prowadząc klacz pewną, choć łagodną ręką. Bothari jechał z tyłu, obserwując ich czujnie.

- A zatem - zagadnął starzec po jakimś czasie, zerkając na nią z ukosa - to pani jest
nową lady Vorkosigan?

Cordelia, wymięta i brudna, uśmiechnęła się ponuro.

- A... kim pan właściwie jest?

Chyba że górskim koboldem, którego Piotr wyczarował z wnętrza ziemi. Jej towarzysz uśmiechnął się, co - zważywszy stan jego uzębienia - wyglądało niezbyt

zachęcająco.

- Istotnie... - Kly westchnął głęboko, oglądając się przez ramię na zasępionego
Gregora.

Cordelia zerknęła z przygnębieniem na czarną kurtkę Arala.

- Liberia księcia także przyciąga uwagę - dodał Kly, oglądając się na Bothariego. -
Jednakże w odpowiednich ubraniach świetnie wtopicie się w tłum. Zobaczę, co da się
znaleźć.

Cordelia zwiesiła głowę, brzuch bolał ją coraz bardziej. Schronienie. Lecz jaką cenę zapłacą ci, którzy go jej użyczą?

jeśli miała okazać się pomocą, a nie ciężarem dla swych towarzyszy.


Kly wypuścił wodze flegmatycznego wierzchowca, sięgnął do kieszeni szarobłękitnej kurtki i wydobył sakiewkę. Niezbyt czystymi palcami odłamał kawałek liścia i nachylił się ku Cordelii.

Przez moment wpatrywała się z powątpiewaniem w ciemny okruch, leżący na dłoni. Nigdy nie wkładaj do ust nieznanych substancji organicznych, póki nie zostaną zbadane przez laboratorium. Zaczęła ssać kawałek liścia. Z początku był lepki od klonowego syropu, lecz kiedy jej ślina spłukała pierwszą zaskakującą słodycz, Cordelia poczuła przyjemny cierpki

posmak. Liść zdawał się oczyszczać jej zęby z całonocnego nalotu. Wyprostowała się w siodle.

Kly zmierzył ją rozbawionym wzrokiem.

Ze zdumieniem spojrzał na jej wąską talię.

siostrzenica?

Cordelia zerknęła na Gregora, który siedział na workach pocztowych, zasłuchany. To właśnie on podpalił wielki ofiarny stos pogrzebowy Ezara; jego dłonią kierował wówczas Aral.

Wspinali się coraz wyżej. Cztery razy Kly skręcił w boczną dróżkę, podczas gdy Cordelia, Bothari i Gregor czekali ukryci w krzakach. Po trzeciej takiej wycieczce Kly powrócił wioząc ze sobą zawiniątko - starą spódnicę, parę znoszonych spodni i trochę ziarna dla zmęczonych wierzchowców. Cordelia, przemarznięta do kości, narzuciła spódnicę na zwiadowcze spodnie. Bothari wymienił rzucające się w oczy brązowe spodnie mundurowe ze srebrnymi lampasami na góralskie portki. Były nieco przykrótkie; sięgały zaledwie do kostek, nadając sierżantowi wygląd złowrogiego stracha na wróble. Mundur Bothariego i czarna kurtka Cordelii zniknęły w pustej torbie pocztowej. Kly bardzo prosto rozwiązał problem brakującego buta Gregora - po prostu zdjął mu drugi. Stanowczo zbyt eleganckie niebieskie ubranie chłopca ukrył pod obszerną koszulą z podwiniętymi rękawami. Mężczyzna, kobieta, dziecko - wyglądali jak biedna rodzina ze wzgórz.

Wkrótce dotarli na szczyt przełęczy Amie i znów ruszyli w dół. Od czasu do czasu natykali się na czekające przy drodze grupki ludzi. Kly przekazywał ustne wiadomości, recytując je, jak podejrzewała Cordelia, słowo w słowo. Rozdawał listy, pisane na papierze i tanie dyski dźwiękowe, odgrywające cicho zakodowane na nich słowa. Dwukrotnie przystanął, aby odczytać listy miejscowemu analfabecie oraz ślepcowi, prowadzonemu przez małą dziewczynkę. Cordelia z każdym spotkaniem denerwowała się coraz bardziej. Czy ten mężczyzna nas zdradzi? Jak wyglądamy w oczach tej kobiety? Przynajmniej ślepiec nie zdoła nas opisać...

Niedługo przed zmierzchem Kly, wróciwszy z jednej ze swych wycieczek, powiedział:

- Trochę tu tłoczno.
Fakt, że Cordelia zgodziła się w duchu z jego uwagą, najlepiej świadczył o tym, jak

bardzo była spięta.

Kly najpierw zmierzył wzrokiem milczący leśny szlak, a potem przyjrzał się zatroskanym wzrokiem Cordelii.

- Wytrzyma pani jeszcze cztery godziny, milady?
A jaki mam wybór? Siąść obok kałuży i płakać, póki nas nie dościgną? Z trudem

dźwignęła się na nogi z kłody, na której czekała na powrót przewodnika.

- To zależy, co mnie czeka pod koniec tych czterech godzin jazdy.

- Mój dom. Zazwyczaj spędzam tę noc niedaleko stąd, u siostrzenicy. Kiedy
dostarczam pocztę, kończę objazd jakieś dziesięć godzin dalej, jeśli jednak pojedziemy
prosto, bez żadnych postojów, pokonamy tę trasę w cztery godziny. Jutro rano wrócę tu i jak
zwykle ruszę dalej. Nikt nie zauważy niczego szczególnego.

Co oznaczało “prosto”? Jednakże Kly bez wątpienia miał rację. Jak długo pozostawali anonimowi i niedostrzegalni, byli bezpieczni. Im prędzej znikną wszystkim z oczu, tym lepiej.

- Niech pan prowadzi, majorze.
Zajęło to sześć godzin. Tuż przed końcem podróży koń Bothariego okulał. Sierżant

zeskoczył na ziemię i poprowadził go ostrożnie. Zwierzę kuśtykało za nim, rzucając głową. Cordelia także zsiadła z konia, aby rozruszać obolałe nogi, rozbudzić się i rozgrzać w chłodnym mroku nocy. Gregor zasnął i spadł z siodła, krzykiem wzywając matkę, po czym, kiedy Kly posadził go przed sobą, znów zapadł w niespokojną drzemkę. Ostatni odcinek wspinaczki okazał się niemal ponad siły Cordelii. Jej serce tłukło się w piersi, mimo że cały czas trzymała się strzemienia Rosę. Oba konie poruszały się niczym zreumatyzowane staruszki, stąpając na sztywnych nogach. Jedynie stadny instynkt sprawiał, że wciąż podążały śladem łaciatego wierzchowca Klya.

Nagle, przekroczywszy szczyt wzgórza, droga zaczęła opadać w dół, zagłębiając się w rozległą dolinę. Drzewa rosły tu znacznie rzadziej, między nimi rozciągały się górskie łąki. Cordelia czuła przed sobą wielką otwartą przestrzeń. Wokół wznosiły się góry, pełne głębokich cienistych dolin i wielkich skalnych masywów, milczących i odwiecznych. Na twarz Cordelii opadły trzy płatki śniegu. Kiedy dotarli na krawędź rzadkiego zagajnika, Kly ściągnął wodze.

- Koniec trasy.
Cordelia zaniosła śpiącego Gregora do niewielkiej chaty, wymacała drogę do łóżka i

złożyła na nim chłopca. Kiedy nakryła go kocami, młody cesarz jęknął przez sen. Przez chwilę kołysała się, otępiała. Wreszcie, w ostatnim przebłysku świadomości, zrzuciła kapcie i opadła na łóżko obok niego. Stopy chłopca były lodowato zimne; przypominały w dotyku trupa. Ogrzała je własnym ciałem i stopniowo dreszcze, wstrząsające ciałem Gregora, ustąpiły. Chłopiec pogrążył się w głębokim śnie. Jak przez mgłę dostrzegła, że Kly, a może Bothari - któryś z nich rozpalił ogień na kominku. Biedny Bothari, był na nogach dokładnie tak samo długo jak ona. W czysto wojskowym sensie mogła go nazwać swoim człowiekiem. Powinna dopilnować, żeby coś zjadł, opatrzył stopy, przespał się... powinna, powinna... powinna...

***

Cordelia ocknęła się nagle, czując obok siebie jakiś ruch. Jednak był to tylko Gregor, który usiadł na łóżku i tarł dłońmi podkrążone oczy. Przez dwa brudne okna po obu stronach drewnianych drzwi wlewały się potoki światła. Szopa, czy raczej chata - dwie ściany zostały zbite z nieociosanych pni - składała się z jednego tylko pomieszczenia. Na szarym kamiennym kominku żarzyły się węgle. Na ruszcie ustawiono kociołek i garnek z pokrywką. Cordelia ponownie uświadomiła sobie, że tutaj drewno było oznaką biedy, a nie bogactwa. Wczoraj musieli minąć miliony drzew.

Usiadła i zachłysnęła się z bólu; w jej mięśniach najwyraźniej nagromadziły się ogromne zapasy kwasu mlekowego. Powoli wyprostowała nogi. Łóżko zbudowane było z drewnianej ramy, na której rozpięto mocną siatkę i ułożono najpierw słomiany, a potem puchowy materac. Przynajmniej oboje z Gregorem rozgrzali się tej nocy. W pomieszczeniu unosił się zapach kurzu, zmieszany z przyjemną wonią dymu z płonącego drewna.

Na werandzie na zewnątrz rozległy się ciężkie kroki i Cordelia, ogarnięta nagłą paniką, złapała rękę chłopca. Nie miała gdzie uciec, zaś czarny żelazny pogrzebacz niewiele by zdziałał przeciwko paralizatorowi bądź porażaczowi nerwowemu; po sekundzie odetchnęła jednak, bowiem w drzwiach stanął Bothari. Wsunął się do środka, przynosząc ze sobą powiew świeżego powietrza. Sądząc z rozmiaru okrywającej go prostej brązowej kurtki, musiał pożyczyć ją od Klya; z rozpiętych mankietów wystawały kościste nadgarstki. Sierżant z łatwością mógł uchodzić za mieszkańca wzgórz, póki się nie odezwał. Wtedy natychmiast zdradzał go miejski akcent.

Pozdrowił ich skinieniem głowy.

- Milady. Wasza wysokość. - Ukląkł przy kominku, zajrzał do garnka, sprawdził
temperaturę kociołka przesuwając nad nim jedną z wielkich dłoni. - Jest tu kasza i syrop -
stwierdził. - Gorąca woda, herbata ziołowa, suszone owoce. Niestety, nie mamy masła.

- Co się dzieje? - Cordelia potrząsnęła głową, odganiając resztki snu.
Spuściła nogi na ziemię, zamierzając zaatakować naczynie z herbatą.

- Parę godzin.
Herbata musiała zaczekać, póki Cordelia nie odeskortowała cesarza na zewnątrz do

wygódki Klya. Gregor zmarszczył nos i zmierzył nerwowym wzrokiem dziurę w desce, przystosowaną do rozmiarów dorosłego mężczyzny. Po powrocie na werandę Cordelia pomogła mu umyć buzię i ręce w pogiętej metalowej miednicy. Kiedy wreszcie sama wytarła twarz, po raz pierwszy rozejrzała się dokładniej.

Widok zapierał dech w piersiach. W dole rozciągała się połowa okręgu Vorkosiganów: brązowe wzgórza otoczone zielonożółtymi równinami.

nikt nie zdoła zbliżyć się tu niepostrzeżenie.

Gorąca kaszka z syropem, podana na pękniętym białym talerzu, smakowała wspaniale. Cordelia łapczywie pochłaniała ziołową herbatę, uświadamiając sobie, że jej organizm odwodnił się niebezpiecznie. Próbowała zachęcić Gregora, aby wypił choć łyk, jednak chłopcu nie odpowiadał gorzkawy posmak napoju. Bothari wyglądał, jakby chciał zapaść się pod ziemię ze wstydu, że mimo wyraźnych próśb cesarza nie potrafi dostarczyć mu mleka. Wreszcie Cordelia rozwiązała dylemat, słodząc herbatę syropem.

Kiedy skończyli śniadanie, umyli naczynia i wylali brudną wodę z miednicy, promienie porannego słońca dostatecznie rozgrzały werandę, by można było na niej siedzieć.

Cordelia westchnęła.

- W porządku. Prześpij się, sierżancie. Z pewnością będziemy cię jeszcze
potrzebować.

Usiadła na jednym z drewnianych krzeseł rozkoszując się promieniami słońca. Choć jej ciało odpoczywało, umysł pracował ze zdwojoną szybkością. Wytężała uszy, nasłuchując odległego skowytu silników lotniaka bądź ciężkiego pojazdu transportowego. Obwiązała stopy Gregora szmatami, tworząc prowizoryczne buty, i chłopiec zaczął wędrować wokół, oglądając okolicę. Towarzyszyła mu w wycieczce do szopy, w której umieszczono konie. Wierzchowiec sierżanta nadal kulał, zaś Rose stała niemal nieruchomo, miały jednak dość paszy oraz wodę z niewielkiego strumyka, który zahaczał o róg wybiegu. Drugi koń Klya, zwinny i szczupły gniadosz, spokojnie przyjął najazd nieproszonych gości. Zbuntował się

tylko raz, gdy Rose zbliżyła się zanadto do jego kopy siana.

Cordelia i Gregor usiedli na stopniach werandy, wygrzewając się w południowym słońcu. Oprócz szumu gałęzi, jedynym dźwiękiem, jaki zakłócał panującą w dolinie ciszę, było chrapanie Bothariego, dobiegające ze środka chaty. Uznawszy, że chłopiec dostatecznie się uspokoił, Cordelia odważyła się wreszcie wypytać go o szczegóły przewrotu w stolicy -był w końcu świadkiem. Relacja Gregora nie na wiele jej się zdała. Pięcioletnie oczy dostrzegały co prawda każdy drobiazg, jednakże chłopiec zupełnie nie potrafił interpretować faktów. Cordelia przyznała w duchu, że sama także miewa podobne problemy z Barrayarem.

- Z porażacza. Niebieski płomień. Gwardzista upadł. Potem zabrali nas na
Marmurowy Dziedziniec. Mieli wozy powietrzne. Wtedy przybiegł kapitan Negri ze swoimi
ludźmi. Jakiś żołnierz złapał mnie, ale mama nie puściła i dlatego właśnie nie mam jednego
buta. Został jej w ręku. Powinienem był... rano mocniej go zasznurować. Potem kapitan Negri
strzelił do żołnierza, który mnie zabrał, a żołnierze postrzelili kapitana Negriego...

- Z łuku plazmowego? Stąd wzięło się to okropne oparzenie? - spytała Cordelia
pilnując, by jej głos nie zdradzał zdenerwowania.

Gregor skinął głową.

Póki nie uznają tego za korzystne.

- Płakała.

- Tak.
Nagle znów poczuła, jak ściska się jej żołądek. Do mózgu napłynęły obrazy, które

odganiała przez cały wczorajszy dzień. Buty wyważające drzwi laboratorium. Rozwalające kopniakami stoły i półki. Ani jednej twarzy, wyłącznie buty. Kolby karabinów, zrzucające na ziemię delikatne szklane naczynia i monitory komputerów, pozostawiające za sobą jedynie kupę bezużytecznych śmieci. Otwarty przemocą symulator maciczny, jego sterylne pieczęcie przerwane, zawartość brutalnie wylana na kafle posadzki... Nie trzeba nawet tradycyjnego zamachu i roztrzaskania głowy dziecka o najbliższą betonową ścianę. Miles był tak mały, że buty mogły rozdeptać go na miazgę... Odetchnęła głęboko.

Milesowi nic nie grozi. Tkwi w ukryciu, anonimowy, tak jak i my. Wszyscy jesteśmy bardzo mali, cisi i bezpieczni. Siedź cicho, mój synu. Zachowaj spokój. Mocno przytuliła Gregora.

- Mój synek też został w stolicy, tak jak twoja mama, a ty jesteś ze mną.
Zaopiekujemy się sobą nawzajem.

***

Po kolacji, gdy Kly wciąż jeszcze się nie zjawił, Cordelia poleciła:

- Pokaż mi te jaskinie, sierżancie.
Kly trzymał na kominku pudełko zimnych świateł. Bothari przełamał jedno i

poprowadził Cordelię oraz Gregora w głąb lasu wąską kamienistą ścieżką. W zielonym blasku światła, promieniującego spomiędzy palców, sierżant robił złowrogie, dziwnie nierzeczywiste wrażenie.

Teren wokół wylotu jaskini został kiedyś starannie oczyszczony, choć rośliny zaczynały już z powrotem obejmować go we władanie. Samo wejście trudno było nazwać ukrytym - w skalnej ścianie ziała wielka czarna dziura, dwukrotnie wyższa niż Bothari i dostatecznie szeroka, by można wprowadzić przez nią lotniaka. Wewnątrz sklepienie wznosiło się gwałtownie, a ściany rozbiegały, tworząc mroczną pieczarę. Mogły tu obozować całe oddziały, zresztą sądząc po zgromadzonych wokół starych śmieciach, zapewne tak właśnie bywało. W skale wyrąbano prymitywne nisze, ściany pokrywały imiona, inicjały, daty i nieprzyzwoite komentarze.

Nad wygasłym z dawna paleniskiem dostrzegła poczerniały wylot, którym niegdyś uchodził dym. Cordelia ujrzała oczami duszy widmowy tłum górali, partyzantów i żołnierzy, jedzących, żartujących, spluwających żujliściem, czyszczących broń i planujących następny

wypad. Do kryjówki przybywali kolejni zwiadowcy, duchy pośród duchów, aby przedstawić młodemu generałowi zdobyte z narażeniem życia informacje, on zaś rozkładał swe mapy na płaskim kamieniu... Potrząsnęła głową i odebrawszy sierżantowi zimne światło zaczęła zwiedzać jaskinię. Z pieczary wychodziło co najmniej pięć korytarzy, trzy z nich zdradzały ślady częstego używania.

- Czy wszystkie jaskinie biegną na jednym poziomie, czy też opadają
niespodziewanie? Jak wiele z nich kończy się ślepo? Którędy mielibyśmy pójść? Czy w
podziemiach płyną jakieś strumienie?

- Pewnie zakładał, że jeśli tam wejdziemy, on sam nas poprowadzi. Zaczął mi
opisywać dalszą drogę, ale uznał, że to zbyt skomplikowane.

Zmarszczyła brwi, rozważając rysujące się przed nią możliwości. Podczas treningu zwiadowczego liznęła nieco speleologii - wystarczająco, by dobrze zrozumieć, co oznacza zwrot liczyć się z ryzykiem. Szyby, studnie, szczeliny, labirynt korytarzy... a także niespodziewane przybieranie wody, niebezpieczeństwo nie istniejące na Kolonii Beta. Tej nocy padał obfity deszcz. Czujniki nie na wiele się przydają podczas poszukiwań zagubionych grotołazów. A poza tym czyje czujniki? Jeśli system jaskiń był tak rozległy, jak sugerował Kly, mógł pochłonąć setki poszukiwaczy...

Jej usta wygięły się w powolnym uśmiechu.

- Sierżancie, przenocujmy tu dzisiaj.

***

Gregorowi spodobała się jaskinia, szczególnie kiedy Cordelia opisała mu jej historię. Chłopiec biegał wokoło, szepcząc do siebie wojskowe dialogi; strzelając z wyimaginowanej broni wdrapywał się do coraz to nowych nisz i próbował odczytać wyryte na ścianach słowa. Bothari rozpalił niewielki ogień w starym palenisku i rozłożył na ziemi śpiwór dla Gregora i Cordelii, sobie przeznaczając nocną wartę. Cordelia umieściła drugi śpiwór, owinięty wokół skromnych zapasów, żywności i najpotrzebniejszych przedmiotów, tuż obok wejścia, tak aby leżał pod ręką. Czarną kurtkę mundurową z napisem Vorkosigan ułożyła artystycznie w

jednej z nisz, jakby ktoś wymościł nią zimny kamień i odchodząc zapomniał zabrać ze sobą. Wreszcie sierżant przyprowadził obolałe, bezużyteczne konie, osiodłał je ponownie i przywiązał tuż obok wejścia do jaskini.

Po chwili Cordelia zagłębiła się z najszerszy korytarz. Dotarłszy na ćwierć kilometra w głąb skał, cisnęła niemal zużyte zimne światło na szczyt kamiennej półki, wznoszącej się dziesięć metrów nad poziomem podłogi. Można się było na nią wspiąć używając zwisającej tam starej liny. Roślinne włókna robiły wrażenie kruchych i bardzo wysłużonych. Wolała nie sprawdzać ich wytrzymałości.

W martwych oczach Bothariego zabłysła w końcu iskierka zrozumienia. Powoli powiódł wzrokiem po pięciu wylotach korytarzy.

- Będę rada, sierżancie.
Bothari zniknął wśród drzew, unosząc ze sobą zawiniątko z zapasami. Cordelia

owinęła Gregora śpiworem, po czym objęła posterunek na zewnątrz, wśród głazów u wylotu jaskini. Widziała stąd szarą dolinę, rozciągającą się w dole za drzewami. Dostrzegła też dach chaty Klya. Z jej komina nie unosił się już dym. Żaden termoczujnik nie wykryje ich nowego paleniska za grubą warstwą skały, choć woń dymu wisiała w chłodnym powietrzu, wyczuwalna dla każdego, kto znalazłby się w pobliżu. Wpatrywała się w niebo w poszukiwaniu ruchomych świateł, póki gwiazdy nie zaczęły rozpływać się przed jej oczami. Po długim czasie Bothari wreszcie wrócił.

Pozostawiając Bothariego przycupniętego na kamiennym występie w blasku gwiazd, niczym przyjaznego gargulca, wsunęła się do śpiwora tuż obok chłopca. Po chwili zasnęła.

***

Gdy się ocknęła, pierwszy szary brzask rozjaśniał już wylot jaskini niczym mglisty owal na czarnym skalistym tle. Bothari zaparzył herbatę. Podzielili się zimnymi kawałkami domowego chleba, pozostałymi z zeszłego wieczoru, i odrobiną suszonych owoców.

Cordelia popiła łykiem gorącej herbaty kawałek chleba, który nagle urósł jej w gardle. Czy jednak psychotropy, które zażywał sierżant, naprawdę miały znaczenie terapeutyczne? A może ich efekt był czysto powierzchowny?

Cordelia nie uczyniła nic, by usunąć ślady ich obozowiska. Zaprowadziła Gregora do najbliższego źródełka, gdzie oboje umyli twarze i ręce. Niewątpliwie zaczynali roztaczać wokół siebie autentyczną góralską woń. Potem wrócili do groty i Cordelia przysiadła na śpiworze. Wkrótce musi zluzować Bothariego. No dalej, Kly, gdzie jesteś...

Nagle w jaskini rozległ się niski napięty głos sierżanta:

przygotowanej kupki ostatnie żarzące się węgle. Następnie chwyciła przerażonego Gregora i wypchnęła go z jaskini. Bothari ściągał uprząż z koni, ciskając ją na stos wraz z siodłami. Cordelia, podciągnąwszy się w górę, rzuciła ostatnie spojrzenie w głąb doliny. Przed chatą Klya wylądował lotniak. Dwóch żołnierzy w czarnych mundurach ostrożnie obchodziło niewielki domek, trzeci zniknął pod dachem werandy. Z dala dobiegł cichy łoskot wyważanych drzwi. W lotniaku przybyli tylko żołnierze. Nie towarzyszył im żaden

miejscowy przewodnik ani więzień. Ani śladu Klya.

Pobiegli w głąb lasu. Bothari dźwignął Gregora i posadził go sobie na plecach. Rosę chciała biec za nimi i Cordelia odwróciła się, gwałtownie machając rękami.

- Nie! - szepnęła rozpaczliwie. - Idź sobie, głupi zwierzaku!
Klacz zawahała się, po czym zawróciła w stronę okulałego towarzysza.
Biegli naprzód, miarowym spokojnym krokiem. Bothari prowadził, wykorzystując

każdą osłonę, czy były to drzewa, skały czy wyrzeźbione przez wodę stopnie. Ich szlak unosił się, opadał, i znowu wznosił w górę. Cordelia miała wrażenie, że zaraz pękną jej płuca, a prześladowcy dopadną ich lada chwila, nagle jednak sierżant zniknął, dotarłszy do stromego zbocza.

- Tutaj, milady!
Czekał na nią przy wąskiej poziomej szczelinie w skale, wysokiej na pół metra i

głębokiej na trzy. Wsunęła się obok niego i ujrzała przed sobą zagłębienie, otoczone przez grube warstwy kamienia. Jego przód przesłaniał skalny nawis, w środku czekały śpiwór i zapasy.

Lornetka okazała się jedynie dwoma krótkimi walcami, zaopatrzonymi w zwykłe szklane soczewki, całkowicie biernie zbierające światło. Musiała pochodzić jeszcze z czasów Izolacji. Wedle nowoczesnych standardów dawała kiepskie powiększenie, nie była zaopatrzona w czujniki nadfioletu i podczerwieni, ani licznik odległości... Jednak nie miała też baterii, którą dałoby się wykryć. Leżąc płasko na brzuchu, z podbródkiem wspartym na kamieniu, Cordelia widziała przed sobą odległy wylot jaskini na zboczu, wznoszącym się po drugiej stronie wąwozu nad ostrą skalną krawędzią. Kiedy rzekła:

- Teraz musimy być bardzo cicho...
Blady Gregor zamarł, skulony w kącie.
Żołnierze w czarnych mundurach znaleźli wreszcie konie, choć wydawało się, że

zabrało im to całą wieczność. Następnie natrafili na wylot jaskini. Maleńkie figurki zaczęły biegać wokół, gestykulując z podnieceniem. Po chwili, przy wtórze łamanych krzaków, wylądował obok nich lotniak. Czterech mężczyzn weszło do środka, po jakimś czasie jeden z nich wyszedł. Wkrótce pojawił się drugi lotniak, następnie ciężki pojazd transportowy, który

wypluł z siebie cały patrol. Góra pochłonęła ich wszystkich. Niedługo potem przybył kolejny transportowiec. Wokół rozbłysły światła, żołnierze ustawili generator i komunikatory.

Cordelia opatuliła Gregora śpiworem, od czasu do czasu podsuwając mu drobne kęsy prowiantu i butelkę z wodą. Bothari wyciągnął się w głębi szczeliny. Pod głowę podesłał sobie cienki koc, poza tym jednak zdawał się ignorować niewygody i chłód kamienia. Wkrótce zasnął, zaś Cordelia starannie liczyła coraz to nowych żołnierzy, defilujących jej przed oczami. Obliczyła, że do południa pod ziemią zniknęło niemal czterdziestu mężczyzn. Żaden z nich nie pojawił się na zewnątrz.

Niedługo potem z jaskini wyniesiono dwóch ludzi, przypiętych do lotopalet. Obaj ranni zostali natychmiast ewakuowani. Kolejny lotniak obniżył się zbyt gwałtownie nad zatłoczoną polaną, wpadł w poślizg i z trzaskiem uderzył w drzewo. Żołnierze zajęli się wydobywaniem ofiar i naprawą pojazdu. Do zmierzchu ponad sześćdziesięciu ludzi zniknęło w otworze jaskini. Cała kompania, odwołana ze stolicy... Z pewnością nie czyniło to nieprzyjacielowi żadnej różnicy.

To już jakiś początek.

O zmierzchu Cordelia, Bothari i Gregor wyśliznęli się ze swej szczeliny i omijając wąwóz ruszyli przez las. Było już niemal ciemno, kiedy dotarli do szlaku, którym przyprowadził ich tu Kly. Gdy przekraczali grzbiet wzgórza Cordelia obejrzała się za siebie. W wylocie jaskini płonęły reflektory, ich promienie przecinały wieczorną mgłę. W powietrzu krążyły dziesiątki lotniaków.

Cała trójka zaczęła powoli zsuwać się w dół tego samego zbocza, które z takim trudem pokonali dwa dni wcześniej. Cordelia dobrze pamiętała tę wspinaczkę. Omal nie umarła wówczas ze zmęczenia, trzymając się kurczowo strzemienia Rose. Pięć kilometrów niżej, wśród porośniętych krzakami skał, Bothari zatrzymał się nagle:

- Milady, proszę posłuchać.
Męskie głosy, niezbyt odległe, lecz dziwnie głuche i stłumione. Cordelia usiłowała

przeniknąć wzrokiem ciemność, jednakże nigdzie nie widziała żadnych świateł. Nic się tam nie ruszało. Przycupnęli przy drodze, nasłuchując.

Bothari odczołgał się na bok, przechylając głowę i podążając za swym słuchem. Po kilku chwilach Cordelia i Gregor ostrożnie ruszyli w jego ślady. Zastali sierżanta klęczącego obok niewielkiej prążkowanej skały. Gestem wezwał ją bliżej.

- Tu jest szczelina - szepnął cicho. - Proszę posłuchać.
Głosy rozbrzmiewały znacznie wyraźniej; ostre, gniewne słowa, często przetykane

przekleństwami w dwóch czy trzech językach.

dostrzegła uśmiech na jego twarzy. Zasalutował jej w milczeniu. Wycofali się bezszelestnie w chłodny dendarejski mrok.

Kiedy wyszli z powrotem na szlak, Bothari westchnął głęboko.

- Gdybym tylko miał przy sobie granat. Wystarczyłoby go spuścić w tę szczelinę i
założę się, że ich patrole ostrzeliwałyby się przez najbliższy tydzień.

Rozdział trzynasty

Po czterech godzinach wędrówki dostrzegli w mroku charakterystycznego łaciatego konia. Mroczna postać Klya rozpływała się pośród cieni, jednakże natychmiast rozpoznali jego ostry profil i znoszony kapelusz.


Filcowy kapelusz podskoczył, gdy Kly ukłonił się jej ze znużeniem.

- Zdążyłbym, gdyby nie przeklęty patrol Vordariana. Wolałem, aby mnie nie
przesłuchali. Przez cały dzień i noc kluczyłem wokół nich. Wysłałem męża siostrzenicy, żeby
was ostrzegł, ale kiedy dziś rano dotarł do chaty, zastał tam ludzi Vordariana. Myślałem już,
że wszystko stracone. Kiedy jednak wieczorem nadal kręcili się wokół jaskini, nabrałem
otuchy. Gdyby was schwytali, nie szukaliby przecież dalej. Uznałem, że lepiej ruszę tyłek i
sam się rozejrzę. Okazało się, że słusznie nie traciłem nadziei.

Kly zawrócił konia, zmierzając z powrotem w dół szlaku.

To prawda. Fakt, że z własnej woli podeszła do konia Klya, najlepiej dowodził, jak bardzo czuła się zmęczona. Listonosz i Bothari wspólnie unieśli ją w górę i posadzili na oklep na ciepłym łaciatym grzbiecie. Ruszyli; Cordelia z całych sił ściskała kurtkę starca.

- Co się z wami działo? - spytał z kolei Kly.
Pozwoliła, aby Bothari odpowiedział na jego pytanie. Sierżant, niosący Gregora na

plecach, zrelacjonował krótko wydarzenia poprzedniego dnia. Kiedy wspomniał o głosach w głębi skalnej ściany, Kly zaśmiał się krótko, po czym przycisnął dłoń do ust.

Kly przekręcił się w siodle, aby spojrzeć na półprzytomną Cordelię.

- Aral i Piotr uważali, że przysłuży nam się każda dywersja - wyjaśniła. - Vordarian z
pewnością dysponuje ograniczoną liczbą ludzi.

- Myśli pani jak żołnierz, milady - stwierdził z aprobatą starzec.
Cordelia zmarszczyła czoło. Co za okropny komplement! Ostatnią rzeczą, jakiej

pragnęła, było przyjęcie żołnierskiego punktu widzenia, prowadzenie rozgrywki wedle ich zasad. Jednakże gdy człowiek już raz trafił między wojskowych, ich paranoiczna wizja świata okazywała się niebezpiecznie zaraźliwa. Jak długo mogę stąpać po linie nad przepaścią?

Wędrowali jeszcze dwie godziny. Kly kluczył, raz po raz skręcając. W głębokiej ciemności przedświtu dotarli w końcu do szopy, czy raczej domu. Budową swą przypominał chatę Klya, był jednak znacznie większy, z kilkoma dobudowanymi pomieszczeniami. W oknie płonęło światełko - niewielki płomyk tłustej, zrobionej domowym sposobem świecy.

Kiedy stanęli przy drzwiach, otworzyła im stara kobieta w nocnej koszuli i kurtce, z siwym warkoczem, zwisającym do połowy pleców. Gestem zaprosiła ich do środka. Jeszcze jeden starszy mężczyzna - choć młodszy od Klya - odprowadził konia do stajni.

- Czy będziemy tu bezpieczni? - spytała półprzytomnie Cordelia. Gdzie właściwie
jesteśmy?

Major wzruszył ramionami.

- Przedwczoraj przeszukali to miejsce, zanim jeszcze posłałem po męża siostrzenicy.
Dokładnie wszystko sprawdzili.

Stara kobieta prychnęła na to wspomnienie.

- Zostało im jeszcze mnóstwo domów i jaskinie - dodał Kly - nie wspominając o
jeziorze. Toteż trochę potrwa, zanim zaczną sprawdzać wszystko od nowa. Z tego, co
słyszałem, nadal przeszukują dno jeziora. Sprowadzili całe mnóstwo sprzętu. Tu nic wam nie
grozi. - Ruszył w ślad za swym koniem.

A przynajmniej nie bardziej, niż gdzie indziej. Bothari zdążył już zdjąć buty. Jego stopy musiały być w kiepskim stanie. Jej własne wyglądały tragicznie, z kapci pozostały jedynie strzępy, zaś szmaciane obuwie Gregora rozpadło się całkowicie. Cordelia nigdy nie czuła się tak bliska kresu wytrzymałości - śmiertelnie znużona, niemal załamana, choć zdarzało się jej pokonywać pieszo dłuższe trasy. Zupełnie jakby brutalnie przerwana ciąża wysączyła z niej życie, przekazując wszystko dziecku. Pozwoliła, by gospodyni zaprowadziła ją do środka, nakarmiła chlebem i serem, napoiła mlekiem i położyła do łóżka w niewielkim bocznym pokoju. Obok, na wąskiej ławie, spoczął Gregor. Tej nocy postanowiła uwierzyć w bezpieczeństwo, tak jak barrayarskie dzieci wierzą w Dziadka Mroza, odwiedzającego je

podczas Zimowego Święta - musiało istnieć, ponieważ rozpaczliwie go pragnęła.

***

Następnego dnia z lasu wynurzył się obdarty, na oko dziesięcioletni chłopiec. Dosiadał na oklep gniadosza Klya, kierując nim za pomocą uzdy zrobionej z kawałka sznurka. Major kazał Cordelii, Gregorowi i Bothariemu ukryć się w domu, podczas gdy sam rzucił chłopcu parę monet, a Sonia, jego wiekowa siostrzenica, dodała do tego kilka słodkich ciasteczek, aby umilić mu drogę do domu. Gregor, wyglądający przez szparę w zasłonie, odprowadził chłopca wzrokiem pełnym żałości.

Pokryte czarnymi plamami wargi skrzywiły się współczująco, podzielając jej oburzenie.

- Jeśli Vordarian nie zdoła odszukać Gregora, jego plany legną w gruzach. On sam
wie o tym najlepiej. W tym momencie odważy się na wszystko - urwał na chwilę. - Pozostaje
nam się cieszyć, że serum zastąpiło tortury.

Mąż siostrzenicy Klya pomógł staremu osiodłać gniadosza i przytroczyć worki z pocztą. Listonosz poprawił kapelusz, po czym dosiadł konia.

- Jeżeli nie będę trzymał się rozkładu, generał w żaden sposób nie zdoła się ze mną
skontaktować - wyjaśnił. - Muszę jechać. I tak jestem już spóźniony. Niedługo wrócę.
Najlepiej, gdybyście oboje z chłopcem przebywali jak najwięcej w domu, nie pokazując się
ludziom. - Zawrócił wierzchowca w stronę pozbawionego liści lasu. Zwierzę wtopiło się
szybko w rdzawobrązowy krajobraz.

Cordelia chętnie posłuchała ostatniej rady Klya. Większą część następnych czterech dni spędziła w łóżku. Godziny mijały wolno, spowite w martwą mgłę milczenia, ona zaś doświadczała powrotu przerażającego znużenia, które po raz pierwszy ogarnęło ją po operacji przeniesienia łożyska i jej niemal śmiertelnych powikłaniach. Rozmowy nie dostarczały żadnej rozrywki. Ludzie ze wzgórz okazali się równie małomówni jak Bothari. Cordelia przypuszczała, że sprawiła to groźba przesłuchań pod wpływem serum - im mniej się wie,

tym mniej można zdradzić. Stara kobieta, Sonia, często przyglądała jej się ciekawie, nigdy jednak nie zadawała żadnych pytań oprócz: Jest pani głodna? Cordelia nie znała nawet jej imienia.

Kąpiel. Po pierwszej nie poprosiła o dalsze. Starzy ludzie musieli pracować całe popołudnie, aby znieść i zagrzać dostateczną ilość wody dla niej i Gregora. Ich proste posiłki także wymagały mnóstwa pracy. Tu, w górach, nie znano torebek z napisem “wyciągnąć zatyczkę aby podgrzać zawartość”. Technologia, najlepszy przyjaciel kobiety - chyba że pojawi się pod postacią porażacza nerwowego w dłoni bezlitosnego żołnierza, polującego na nią jak na zwierzę.

Cordelia liczyła dni, które minęły od przewrotu, od momentu, kiedy rozpętało się piekło. Co działo się w szerokim świecie? Jak zareagowały siły kosmiczne, ambasady innych planet, podbity Komarr? Czy Komarr wykorzysta szansę, aby się zbuntować? A może Vordarian ich także zaskoczył? Aralu, co z tobą?

Sonia, choć o nic nie pytała, od czasu do czasu przynosiła od przyjaciółek lokalne plotki. Wojska Vordariana, stacjonujące w domu Piotra, były bliskie zrezygnowania z dalszego badania dna jeziora. Ogłoszono blokadę Hassadaru, jednakże bez przerwy uciekali stamtąd nowi ludzie. W Posiadłości Vorkosiganów większość rodzin członków gwardii Piotra zdołała umknąć w bezpieczne schronienie, poza żoną i starą matką gwardzisty Vogtiego. Obie kobiety zostały wywiezione w nieznane.

- A, tak, byłabym zapomniała - dodała. - Zabrali też Karle Hysopi. To przecież bez
sensu. Jest tylko wdową po emerytowanym sierżancie wojsk liniowych. Po co im ona?

Cordelia zamarła.

Uniósł wzrok, dostrzegając zaniepokojone spojrzenie Cordelii. Jego twarz nie zmieniła wyrazu, choć szczęki zacisnęły się lekko, jednakże niemal niedostrzegalne napięcie mięśni sierżanta sprawiło, że Cordelii gwałtownie ścisnął się żołądek. Bothari schylił głowę i podjął przerwane zajęcie, mocniej przyciskając ostrze, które zasyczało niczym woda na rozżarzonych węglach.

Wreszcie, zgodnie z planem, wieczorem siódmego dnia przed domem pojawił się Kly na swym gniadoszu. W kilka minut później w ślad za nim przybył gwardzista Esterhazy. Miał na sobie miejscowe łachy i dosiadał drobnego chudego konia, o długich cienkich nogach, jakże różnego od wspaniałych wierzchowców Piotra. Obaj mężczyźni odprowadzili konie do stajni, a następnie zasiedli do kolacji, którą Sonia najwyraźniej przygotowywała specjalnie na powrót Klya tak jak czyniła od osiemnastu lat.

Po posiłku przysunęli krzesła do kamiennego kominka, po czym zniżając głos zaczęli relacjonować najświeższe zdarzenia. Siedzący u stóp Cordelii Gregor uważnie przysłuchiwał się rozmowie.

Dłoń chłopca zacisnęła się na spódnicy Cordelii.

Gregor spojrzał na niego z powątpiewaniem, ale nie zadawał dalszych pytań, choć następnego ranka, gdy posadzono go za Esterhazym na grzbiecie zaniedbanego konia, wydawał się bliski łez.

- Ale także mały chłopiec, gwardzisto. Cesarz to... ułuda, która tkwi w waszych
głowach. Owszem, zajmij się cesarzem dla Piotra, ale Gregorem zaopiekuj się dla mnie.

Spojrzał jej prosto w oczy; jego głos złagodniał.

Nie potrzebowali więcej słów.

Bothari znajdował się poza zasięgiem słuchu, w głębi domu, gdzie pakował mizerne resztki zapasów. Cordelia podeszła do Klya, który właśnie szykował się, aby wskoczyć na grzbiet swego wierzchowca i wskazać Esterhazy’emu oraz Gregorowi ich nowe schronienie.

- Majorze, Sonia wspomniała, że wojska Vordariana zabrały panią Hysopi. Bothari
wynajął ją, aby opiekowała się jego córeczką. Wie pan może, czy wzięli też małą Elenę?

Kly zniżył głos.

- Z tego, co słyszałem, było dokładnie odwrotnie. Przyszli po dziecko, Karla Hysopi
zaczęła wrzeszczeć wniebogłosy, więc zabrali i ją, choć nie było jej na liście.

- Wie pan może dokąd?
Potrząsnął głową.

- Ach tak.
Kiedy odjeżdżali, Gregor obejrzał się na nią przez ramię i patrzył, póki nie zniknęli za

zakrętem.


Przez trzy dni mąż siostrzenicy Klya prowadził ich na przełaj przez góry. Bothari maszerował wytrwale, prowadząc za uzdę niosącego Cordelię niewielkiego kościstego konika z owczą skórą zarzuconą na grzbiet. Trzeciego popołudnia dotarli do ubogiej chaty. Tam napotkali chudego młodzieńca, który zaprowadził ich do szopy ukrywającej - o cudzie! -rozklekotanego lotniaka. Chłopak posadził Cordelię na tylnym siedzeniu w sąsiedztwie

sześciu garnków syropu klonowego. Bothari w milczeniu uścisnął dłoń męża siostrzenicy Klya, który dosiadł niewielkiego konika i zniknął w głębi lasu.

Pod czujnym okiem sierżanta chudy młodzian z trudem wzbił się pojazdem w powietrze. Muskając czubki drzew lecieli wzdłuż jarów i skalnych grani pokrytego śniegiem podnóża gór na drugą stronę, poza granicę okręgu Vorkosiganów. O zmierzchu dotarli do niewielkiego targowego miasta. Młodzian posadził swego lotniaka w bocznej uliczce. Cordelia i Bothari pomogli mu zanieść chlupoczący towar do niewielkiego sklepiku, w którym wymienił syrop na kawę, mąkę, mydło i baterie.

Po powrocie do lotniaka zastali zaparkowaną obok niego wiekową ciężarówkę. Pilot pozdrowił kierowcę krótkim skinieniem głowy, ten odpowiedział tym samym, po czym wyskoczył z kabiny i rozsunął drzwi części bagażowej, zapraszając do środka Cordelię i Bothariego. Niewielką przestrzeń w jednej czwartej wypełniały jutowe worki z kapustą. Nie sprawdzały się zbyt dobrze w charakterze poduszek, choć Bothari dołożył wszelkich starań, aby usadowić ją jak najwygodniej wśród ładunku. Ciężarówka podskakiwała nieustannie na rozpaczliwie nierównych drogach. Sam sierżant usiadł, wsparty plecami o cienką ściankę pojazdu, całą uwagę skupiając na szlifowaniu ostrza swego noża na zaimprowizowanej ostrzałce - kawałku skórzanego paska, który wyprosił u Soni. Po czterech godzinach jazdy Cordelia była gotowa nawiązać rozmowę z główkami kapusty.

Wreszcie ciężarówka zahamowała z jękiem. Drzwi odsunęły się gwałtownie i, najpierw sierżant, a potem Cordelia, wyskoczyli na zewnątrz, by odkryć, że znajdują się pośrodku zupełnie obcego pustkowia; żwirowa droga przebiegała ponad rowem odwadniającym i ginęła w mroku wśród pól nieznanego okręgu o niewiadomej lojalności.

- Odbiorą was przy znaczniku dziewięćdziesiątego szóstego kilometra - oznajmił
kierowca, wskazując białą plamę, kleks farby na przydrożnym kamieniu.

Powietrze wydmuchnięte przez silnik obsypało ich deszczem żwiru.

Cordelia przysiadła na głazie, zastanawiając się ponuro, która ze stron zjawi się tu pierwsza i jakim cudem zdołają poznać, czy mają do czynienia z przyjaciółmi, czy też z wrogiem. Czas mijał i stopniowo w jej umyśle górę brała jeszcze mniej przyjemna wizja - lęk, że w ogóle nikt po nich nie przybędzie.

Wreszcie z nocnego nieba spłynął zaciemniony lotniak; jego wytłumione silniki

pracowały prawie bezszelestnie. Płozy opadły na drogę, miażdżąc żwir. Bothari przyczaił się obok Cordelii, ściskając w dłoni bezużyteczny nóż. Jednakże mężczyzną, wychylającym się niezgrabnie z pasażerskiego fotela, okazał się porucznik Koudelka.

- Milady? - zawołał niepewnie w stronę dwóch ludzkich straszydeł. - Sierżancie?
Cordelia poczuła przejmującą radość, rozpoznawszy jasnowłosego pilota -

Droushnakov.

Mój dom to nie miejsce, ale ludzie.

Bothari podprowadził ją do pojazdu. Widząc ponaglający gest Koudelki Cordelia z ulgą osunęła się na miękkie siedzenie. Droushnakov obejrzała się groźnie na Bothariego, zmarszczyła nos i spytała:

przefiltrowane powietrze. Kolorowe lampki tablicy kontrolnej oświetliły twarze Kou i Drou. Kokon współczesnej technologii. Cordelia zerknęła przez ramię Droushnakov, sprawdzając odczyty. Wyjrzała przez osłonę; otaczały ich ciemne kształty lotniaków wojskowych. Bothari także je dostrzegł, kiwnął głową z aprobatą. Z mięśni sierżanta ulotniła się odrobina napięcia.

- Owszem - potwierdził Koudelka. - Zamierzał przyłączyć się do oddziałów
Vordariana, kiedy te zjawiłyby się, aby nas schwytać. Najwyraźniej Vordarian przekupił go
wiele miesięcy temu.

Paskudna myśl, ale musiała wypowiedzieć ją na głos...

- Hmm. Zapewne ucieszycie się słysząc, że Gregor jest zdrów i cały...
Koudelka uniósł rękę, przerywając jej w pół słowa.

Niech diabli porwą sytuację taktyczną! Co z moim dzieckiem? Niestety, obie te sprawy wydawały się nierozłącznie związane.


potrafimy stwierdzić, komu dochowają wierności. Większość z pozostałych dwudziestu trzech książąt ponownie złożyła przysięgi na wierność lordowi regentowi, choć paru z nich usiłuje się wykręcać. To ci, których krewni zostali w stolicy. Albo którzy obawiają się, że na ich terenach rozegra się potencjalna bitwa.

- A siły w kosmosie?

- Rozumiem.
Zerknęła na Bothariego, którego twarz nie zmieniła wyrazu. Czekała, by zapytał o

Elenę, ale sierżant milczał. Droushnakov na wspomnienie Kareen ponuro zapatrzyła się w ciemność.

Czy Kou i Drou pogodzili się wreszcie? Traktowali się chłodno, uprzejmie, czysto po służbowemu. Jeśli nawet kurtuazyjnie przeprosili się, Cordelia wyczuła, że rany nie zagoiły się jeszcze. Skrywane uwielbienie i ufność zniknęły z błękitnych oczu, których spojrzenie od czasu do czasu odrywało się od tablic kontrolnych i muskało mężczyznę w fotelu pasażera. Teraz jednak wzrok Drou wyrażał jedynie czujność.

Na ziemi przed nimi rozbłysły światła średniego miasta, a za nimi jaskrawe geometryczne kształty rozległego wojskowego kosmoportu. W miarę zbliżania się do celu Drou musiała kilkakrotnie podawać swój kod dostępu. Wreszcie opadli po stromej spirali w stronę oświetlonego dla nich lądowiska, otoczonego uzbrojoną strażą. Eskortujące ich lotniaki śmignęły dalej, kierując się ku własnym miejscom przeznaczenia.

Gdy tylko cała czwórka wyszła z lotniaka, żołnierze otoczyli ich ścisłym kordonem i

tak szybko, jak tylko pozwalały na to nogi Koudelki, odprowadzili do windy. Cordelia i jej towarzysze zjechali na dół i pokonawszy pancerne drzwi ponownie wsiedli do windy. Najwyraźniej baza Tanery została wyposażona w specjalnie chronione podziemne centrum dowodzenia. Witamy w bunkrze. A jednak przez chwilę Cordelia poczuła, jak nagły smutek ściska jej gardło. Wszystko to wyglądało dziwnie znajomo i przez chwilę miała wrażenie, że znalazła się na poziomie technicznym zapomnianego betańskiego miasta, cichym i bezpiecznym... Chcę do domu.

Ujrzeli przed sobą trzech dyskutujących cicho oficerów w zielonych mundurach. Jednym z nich był Aral. Po sekundzie dostrzegł ją.

- Dziękuję, panowie. Możecie odejść - powiedział, przerywając komuś w pół zdania,
po czym dodał, nagle wracając do rzeczywistości: - Zajmiemy się tym później. - Jednak
mężczyźni, niewątpliwie złaknieni sensacji, zostali na miejscu.

Wyglądał zupełnie nieźle, był jedynie zmęczony. Serce Cordelii wyrywało się ku niemu, a jednak... Podążałam za tobą i trafiłam tutaj. Nie na Barrayar moich snów, lecz Barrayar moich lęków.

Objął ją z bezdźwięcznym “Ha!” i przytulił mocno. Odpowiedziała tym samym. Jak dobrze. Idź sobie, Świecie. Lecz kiedy uniosła wzrok, świat nadal czekał w postaci siedmiu niecierpliwych widzów. Aral odsunął ją od siebie i zmierzył niespokojnym wzrokiem.


Vorkosigan skinął głową, uśmiechając się lekko.

- Podejrzewałem, że ci się przyda.
Droushnakov, zajmując natychmiast swą dawną pozycję u boku Cordelii, z

powątpiewaniem potrząsnęła głową i pomaszerowała w ślad za swą panią, wspartą na ramieniu męża. Reszta dreptała niepewnie za nimi.

- Pobieżnie. Ale na razie wystarczy. Nie przypuszczam też, żebyś coś słyszał o
Padmie i Alys?

Z żalem pokręcił głową.

- Wiem tylko, że nie figurują na listach jeńców Vordariana. Przypuszczam, że
ukrywają się gdzieś w mieście. Bez przerwy mamy przecieki z ich strony; usłyszelibyśmy,
gdyby dokonano aresztowania tak ważnych osobistości. Zastanawiam się tylko, czy nam
udaje się coś przed nimi ukrywać. Na tym właśnie polega problem z wojnami domowymi.
Każdy ma jakiegoś brata...

Nagle zabrzmiało przed nimi donośne:

- Milordzie! Milordzie!

Jedynie Cordelia dostrzegła, że Aral wzdrygnął się gwałtownie, jego ręka zadrżała. Członek Sztabu Generalnego prowadził w ich stronę mężczyznę w czarnym

mundurze; na kołnierzu jaśniały naszywki pułkownika.

- Wreszcie pana znalazłem, milordzie. To jest pułkownik Gerould z Marigradu.

- Och, doskonale. Muszę niezwłocznie z nim pomówić. - Aral rozejrzał się
pospiesznie, w końcu jego wzrok spoczął na Droushnakov. - Drou, proszę, odprowadź
Cordelię do szpitala. Każ ją zbadać i dostarczyć wszystkiego, czego będzie chciała.

Pułkownik zupełnie nie przypominał sztabowych biurokratów. Równie dobrze mógł tu trafić prosto z linii frontu - gdziekolwiek mieścił się ów front w wojnie, której stawką były ludzkie dusze. Jego wymięty, poplamiony mundur wyglądał, jakby mężczyzna przespał w nim kilka nocy. Przenikająca go ostra woń dymu zagłuszyła nawet smród, roztaczany przez Cordelię. Twarz pocięta była zmarszczkami znużenia. Mimo wszystko jednak nie wyglądał na pokonanego.

- W tej chwili w Marigradzie toczą się walki o każdy dom, admirale - zameldował bez
wstępów.

Vorkosigan skrzywił się lekko.

- Zatem muszę wkroczyć do akcji. Chodźmy do sali operacyjnej. Co ma pan na
ramieniu, pułkowniku?

Górną część rękawa oficera opasywała szeroka wstęga białego materiału, którą przecinał węższy brązowy pasek.

Pułkownik robił wrażenie wstrząśniętego gwałtowną reakcją Vorkosigana. Po sekundzie, gdy dotarło do niego znaczenie słów dowódcy, pospiesznie zerwał z ramienia przepaskę i wsunął ją do kieszeni.

tydzień. Cordelia bezradnie potrząsnęła głową, po raz ostatni zmierzyła wzrokiem przysadzistą postać męża, jakby dzięki temu mogła zapisać ją w pamięci, i w ślad za Droushnakov zagłębiła się w plątaninę podziemnych korytarzy bazy Tanery. Przynajmniej dzięki Drou zdołała złamać polecenie Vorkosigana, upierając się najpierw przy kąpieli. Czysta i odświeżona, zajrzała do szafy w pokoju Arala i znalazła tam pół tuzina nowych ubrań w jej rozmiarze, zdradzających wykształcony w pałacu dobry gust Drou.

***

Miejscowy doktor nie dysponował żadnymi danymi na jej temat - opis leczenia Cordelii pozostał, rzecz jasna, w Vorbarr Sultanie, w rękach wroga. Lekarz potrząsnął głową, wystukując nowy formularz.

- Przykro mi, lady Vorkosigan, ale będziemy musieli zacząć od początku. Proszę
okazać cierpliwość. Czy dobrze rozumiem, że miała pani jakieś kłopoty kobiece?

Nie, większość moich kłopotów wiązała się z mężczyznami. Cordelia ugryzła się w język.

- Rozumiem. Pięć tygodni po porodzie. Na co się pani uskarża?
Nie cierpię Barrayaru, chcę wracać domu, mój teść pragnie zabić moje dziecko,

połowie moich przyjaciół grozi śmierć, nie mogę zostać choćby na dziesięć minut sam na sam z moim mężem, któremu cały wolny czas zajmują wasi ludzie, bolą mnie nogi, głowa, dusza... wszystko to było zbyt skomplikowane. Biedak pragnął czegoś, co mógłby zapisać w swojej ankiecie, nie całego wypracowania.

- Zmęczenie - wykrztusiła w końcu.
Jego twarz rozjaśniła się wyraźnie, gdy zanotował tę informację.

- Zmęczenie poporodowe. To normalne. - Przyjrzał się jej uważnie. - Zalecałbym
gimnastykę, lady Vorkosigan.

Rozdział czternasty

O cudzie, byli w końcu sami w jego podziemnej kwaterze. Ordynans przyniósł im tacę z kolacją i rozłożył naczynia na stole. Aral, ku ogromnej uldze Cordelii, odprawił wyczekującego mężczyznę prostym “Dziękuję, kapralu. To wszystko.”

Teraz przełknął kawałek mięsa, po czym ciągnął dalej:

- Kim oni są? W przeważającej części to zwykli żołnierze, których dowódcy
począwszy od najniższego stopnia przeszli na stronę Vordariana, oni zaś nie mieli dość
odwagi bądź rozsądku, by zaaresztować oficera albo zdezerterować i zameldować się w
innym oddziale. Pamiętaj, że naszym ludziom od początku wpaja się konieczność
posłuszeństwa i dyscypliny. Ich motto brzmi: “Kiedy sytuacja robi się gorąca, trzymaj się
swego oficera”, toteż nieszczęsny traf, który zrządził, iż oficer prowadzi ich do zdrady
sprawia, że jeszcze mocniej trzymają się swych towarzyszy. Poza tym - uśmiechnął się
ponuro - przejście na stronę Vordariana będzie zdradą jedynie wtedy, jeśli ich wódz przegra.

- A czy przegrywa?

- Jak długo żyję i ochraniam Gregora, Vordarian nie może zwyciężyć - z
przekonaniem skinął głową. - Tymczasem przypisuje mi coraz to nowe zbrodnie. Ledwie
nadąża z ich wymyślaniem. Rozpuścił pogłoskę, że pozbyłem się Gregora i sam usiłuję
przejąć władzę nad Imperium. Przypuszczam, że to podstęp mający nas zmusić do ujawnienia
kryjówki chłopca. Vordarian wie, że Gregora tu nie ma. Gdyby było inaczej, chętnie
potraktowałby nas bombą nuklearną.

Wargi Cordelii wygięły się z odrazą.

- Czy zatem chce schwytać Gregora, czy go zabić?

- Zabić tylko wtedy, jeśli nie zdoła go pojmać. Kiedy nadejdzie właściwy czas,
przedstawię chłopca światu.

- Czemu nie teraz?
Aral odetchnął ciężko i odsunął tacę, na której pozostał jeszcze kawałek chleba.

- Ponieważ przedtem chcę sprawdzić, jak wiele oddziałów Vordariana zdołam
przekonać, aby przyłączyły się do nas. Trudno to nazwać dezercją; przejście na naszą stronę
brzmi stanowczo lepiej. Nie chciałbym rozpocząć drugiego roku urzędowania czterema
tysiącami egzekucji. Wszyscy poniżej pewnego stopnia mogą zostać objęci amnestią. Na ich
korzyść przemawia fakt, że złożyli przysięgę zobowiązującą ich do posłuszeństwa rozkazom
dowódców. Chciałbym jednak ocalić jak najwięcej oficerów. Losy pięciu książąt i Vordariana
są już przesądzone, nie ma dla nich żadnej nadziei. Niech go diabli! Po co w ogóle
rozpoczynał tę walkę?

- A jak sądzisz, czemu zadałem sobie tyle trudu, by utrzymać bazę Tanery?
Rozważałem plusy i minusy przeniesienia mojego sztabu na pokład statku. Uznałem, że
jeszcze na to za wcześnie. Ludzie mogliby potraktować takie posunięcie jako przygotowania
do ucieczki.

Ucieczka? Co za kusząca myśl. Daleko, jak najdalej od tego szaleństwa. Uciekać póki wszystko to nie zostanie zredukowane do jednowymiarowego obrazka gdzieś pod koniec wiadomości z galaktyki. Ale... uciec od Arala? Spojrzała na męża, który siedział na miękkiej sofie, wpatrując się niewidzącym wzrokiem w resztki kolacji. Znużony mężczyzna w średnim wieku, nie wyróżniający się specjalną urodą (może oprócz przenikliwych szarych oczu); wygłodniały intelekt pozostający w stałym wewnętrznym konflikcie z napędzaną lękiem

agresją. Pamięć pełna dziwacznych barrayarskich wspomnień. Jeśli pragnęłaś szczęścia, trzeba było zakochać się w szczęśliwym człowieku, ale nie, ty musiałaś stracić głowę dla oślepiającego piękna bólu.

I dwoje złączą się w jedno. Jakże dosłowne okazało się to staroświeckie porzekadło. Niewielka drobinka ciała, uwięziona w symulatorze macicznym na terytorium wroga, łączyła ich ze sobą niczym syjamskie bliźnięta. A jeśli mały Miles umrze? Czy więź zostanie przerwana...?

- Co... co zamierzasz zrobić z zakładnikami Vordariana?
Aral westchnął.

Toteż planujemy różne warianty misji ratunkowych, ale to musi jeszcze poczekać do chwili, gdy zmiany przekroczą punkt krytyczny i Vordarian wpadnie w panikę... Jednak w ostatecznym rozrachunku... poświęcę życie zakładników, byle nie pozwolić mu wygrać. - Jego oczy spoglądały posępnie w dal.

- Najlepszy dowód, że ja sama nie jestem Vorem - stwierdziła Cordelia
przygnębionym tonem. - Zupełnie nie pojmuję tego... usankcjonowanego szaleństwa.
Uważam, że wszyscy, jak jeden mąż, powinniście trafić na leczenie.

Aral uśmiechnął się lekko.

- Sądzisz, że dałoby się przekonać Kolonię Beta, aby przysłała nam batalion
psychiatrów w ramach pomocy humanitarnej? Doborowy oddział pod dowództwem pani
doktor, z którą starłaś się osobiście jakiś czas temu?

Cordelia prychnęła. Cóż, oglądana z daleka historia Barrayaru miała w sobie osobliwe dramatyczne piękno, rodzaj abstrakcyjnego uroku. Rozgrywka namiętności. Dopiero z bliska

człowiek dostrzegał głupotę. Piękna mozaika rozpadała się na pojedyncze, bezsensowne elementy. Po chwili wahania spytała:

- Będziemy pertraktować w sprawie zakładników? - Nie była pewna, czy chce
usłyszeć odpowiedź.

Vorkosigan potrząsnął głową.

- Nie. Przez cały tydzień spoglądałem w oczy ludziom, którzy zostawili w stolicy żony
i dzieci i mówiłem “nie”. - Ułożył starannie sztućce obok talerza, po czym dodał
melancholijnym tonem: - Nikt nie dostrzega, o co naprawdę toczy się gra. Jak na razie nie
mamy do czynienia z rewolucją, a jedynie z przewrotem pałacowym. Ogół ludności, poza
nielicznymi informatorami, zachował neutralność, czy raczej postanowił wszystko
przeczekać. Vordarian odwołuje się do konserwatywnej elity starych Vorów oraz wojska. Ten
książę nie potrafi liczyć. Nowa technokultura i jej szkoły tworzą coraz liczniejszą warstwę
plebejskich zwolenników postępu. To oni będą kreować naszą przyszłość. Chciałbym
wskazać im drogę, jakiś sposób - poza kolorowymi opaskami na ramionach - pozwalający
odróżnić dobro od zła. Moralność i perswazja bywa potężniejszą bronią, niż przypuszcza
Vordarian. Który ziemski generał powiedział, że siła moralna jest trzykroć ważniejsza niż
fizyczna? A tak, Napoleon. Szkoda, że nie posłuchał własnej rady. W dzisiejszej wojnie
szacuję ten stosunek na pięć do jednego.

- Ale czy wasze siły można porównać? Liczbę wojsk, uzbrojenie?
Vorkosigan wzruszył ramionami.

- Obaj dysponujemy dostateczną ilością broni, by zniszczyć cały Barrayar, ale potęga
technologii to jeszcze nie wszystko. Póki do jej obsługi potrzebni są ludzie, mam ogromną
przewagę, jaką daje mi legalność mego stanowiska. Stąd próby jej podważenia i oskarżenia o
pozbycie się Gregora. Zamierzam publicznie przyłapać Vordariana na kłamstwie.

Cordelia zadrżała.

nastąpić. Szczerze mówiąc, wśród przedstawicieli mojego pokolenia nie dostrzegam człowieka podobnego kalibru.

Spójrz w lustro, pomyślała ponuro Cordelia.

***

- A więc to dlatego chciałeś, żebym jak najszybciej zobaczyła się z doktorem? -
zakpiła nieco później.

Lekarz, kiedy Cordelia skorygowała już błędnie przyjęte przez niego założenie, zbadał ją bardzo dokładnie, zamiast gimnastyki zalecił wypoczynek i zezwolił na podjęcie stosunków małżeńskich przy zachowaniu niezbędnej ostrożności. Aral uśmiechnął się w odpowiedzi i zaczął się z nią kochać - delikatnie, jakby była zrobiona ze szkła. Po chwili uznała, że zupełnie przyszedł już do siebie po ataku soltoksinowym. Resztę nocy przespał jak kamień, póki o świcie nie obudziła ich konsola łączności. Najwyraźniej wśród personelu zawiązał się spisek, dzięki któremu mogli spać aż tak długo. Cordelia wyobraziła sobie jednego z młodszych oficerów, szepczącego do Kou: “Tak, niech stary przeleci parę razy żonę, może wtedy nieco złagodnieje...”

Tym razem spowijająca umysł Cordelii bolesna mgła znużenia zniknęła wcześniej niż poprzednio. Zaledwie po upływie dnia, w towarzystwie nieodłącznej Droushnakov, wybrała się na zwiedzanie bazy.

W sali gimnastycznej bazy natknęła się na Bothariego. Książę Piotr wciąż jeszcze nie wrócił, toteż po złożeniu raportu Aralowi, sierżant nie miał żadnych obowiązków.

wyznaczoną do optymalnych ćwiczeń. Pocił się, by zabić czas i odpędzić niepokojące myśli. Cordelia w duchu życzyła mu powodzenia.

Dzięki rozmowom z Aralem i Koudelką oraz starannie cenzurowanym wiadomościom telewizyjnym, poznała wkrótce szczegóły obecnej sytuacji - którzy książęta sprzymierzyli się ze sobą, kto znalazł się wśród zakładników, gdzie go uwięziono, jakimi siłami dysponowały obie strony, które oddziały podzieliły się, jakie poniesiono straty, którzy dowódcy odnowili przysięgi... wiedza pozbawiona praktycznego znaczenia. W istocie wszystko to stanowiło bardziej wyrafinowaną wersję nie kończących się biegów Bothariego; jednak trudno było jej

przestać rozważać możliwe zagrożenia, realne i wymyślone. I tak nie mogła nic na nie poradzić.

Wkrótce odkryła, że od bieżących wiadomości politycznych woli historię dawnych wojen, odległych o parę stuleci. Wyobrażała sobie chłodnego obserwatora z przyszłości, śledzącego ją przez czasowy teleskop, i w myślach pozdrowiła go nieprzyzwoitym gestem. Szybko jednak dostrzegła, że wszystkie dzieła z zakresu historii wojskowości opuszczają najważniejsze informacje - nigdy nie wspominały, co się działo z dziećmi.

Chociaż nie - tam wszyscy byli dziećmi. Tysiące czyichś synów w czarnych mundurach. Nagle przypomniała sobie coś, co kiedyś powiedział jej Aral; znów usłyszała aksamitny głos męża: “Właśnie wtedy w moich oczach żołnierze zaczęli wyglądać jak dzieci...”

Odsunęła się od widkonsoli i zaczęła przetrząsać łazienkę w poszukiwaniu środków przeciwbólowych.

***

Trzeciego dnia idąc korytarzem prawie wpadła na porucznika Koudelkę, który niemal biegł, zarumieniony i podniecony.

nią nadążyć. Aral, mający po bokach dwóch oficerów sztabowych, siedział z rękami splecionymi na stole i słuchał z najwyższą uwagą. Komandor Illyan przysiadł na skraju blatu, wymachując rytmicznie nogą. Jego lewe ramię okrywał bandaż, przesiąknięty żółtą ropą. Illyan był blady i brudny, lecz jego rozgorączkowane oczy lśniły triumfalnie. Miał na sobie cywilne ubranie, które wyglądało, jakby ukradł je z kosza z brudną bielizną, a następnie wytarzał się w błocie.

Obok niego siedział starszy mężczyzna - jeden z oficerów podał mu szklankę napoju, w którym Cordelia rozpoznała wzbogaconą solami potasu odżywkę metaboliczną o delikatnym smaku owocowym. Mężczyzna posłusznie pociągnął łyk i skrzywił się nieznacznie, jakby wolał bardziej staroświecki środek pobudzający, na przykład brandy. Niski, dotknięty wyraźną nadwagą, z nagą czaszką otoczoną wianuszkiem siwiejących włosów, admirał Kanzian zupełnie nie przypominał żołnierza. Kojarzył się z poczciwym dziadkiem - choć jedynie wówczas, gdyby ów dziadek był przypadkiem profesorem na

uniwersytecie. Jego twarz wyrażała głęboki intelekt, który zdawał się nadawać nowy sens pojęciu “nauki wojskowe”. Cordelia wcześniej zawsze widywała go wyłącznie w mundurze, jednakże jego autorytet nie ucierpiał, mimo iż w tej chwili Kanzian miał na sobie cywilną koszulę i spodnie, pochodzące zapewne z tego samego kosza z brudami, co strój Illyana. Illyan mówił właśnie:

- ...następną noc spędziliśmy w piwnicy. Rankiem zjawił się oddział ludzi Vordariana,
ale... Milady!

Jego powitalny uśmiech nie do końca zdołał ukryć poczucie winy, z jakim Illyan zerknął na jej brzuch. Cordelia wolała, by dalej plótł niestworzone historie na temat swych przygód, jednakże jej przybycie najwyraźniej odebrało mu cały zapał. Poczuła się jak zjawa, która zakłóca zwycięską ucztę, przypominając dawne klęski.

- Cudownie jest znów was widzieć, Simonie, admirale.
Wymienili pozdrowienia; Kanzian usiłował wstać, jednakże wszyscy jednogłośnie go

powstrzymali. Admirał uśmiechnął się, rozbawiony. Aral gestem wskazał Cordelii fotel obok siebie.

Illyan ciągnął dalej swoją opowieść, tym razem jednak ściślej trzymał się faktów. Relacja z dwóch tygodni zabawy w chowanego z ludźmi Vordariana przypomniała Cordelii jej własne przeżycia, choć przygody komandora rozgrywały się na znacznie bardziej złożonym tle okupowanej stolicy. Niemniej Cordelia rozpoznała skryte pod prostymi słowami znajome lęki. Simon w kilku zdaniach doprowadził swą historię do chwili obecnej. Od czasu do czasu Kanzian wtrącał się do opowieści, potwierdzając prawdziwość relacji.

- Świetna robota, Simonie - rzekł Vorkosigan, gdy Illyan zamilkł w końcu. Skinął
głową w stronę Kanziana. - Naprawdę znakomita.

Illyan uśmiechnął się.


się, podając najróżniejsze wymówki, jednakże w końcu zabrakło im pomysłów.

Cordelia zdołała w końcu zwrócić na siebie uwagę Illyana.

- Simonie, czy kiedy tkwiłeś w Vorbarr Sułtanie, natrafiłeś na jakiekolwiek informacje
dotyczące Centralnego Szpitala Wojskowego? Laboratorium Vaagena i Henriego?

Mojego dziecka?

Z żalem potrząsnął głową.

- Nie, milady. - Zerkając na Vorkosigana, dodał: - Milordzie, czy to prawda, że
kapitan Negri nie żyje? Słyszeliśmy jedynie pogłoski i propagandowe biuletyny Vordariana.
Mieliśmy nadzieję, że to kłamstwo.

- Gdy tylko się wykąpiesz i odwiedzisz lekarza, Simonie, czeka cię sporo pracy -
ciągnął dalej Vorkosigan. - Chcę wiedzieć, dlaczego CesBez nie zorientowała się w porę w
zamiarach Vordariana. Wolałbym nie oczerniać umarłych - Bóg jeden wie, że kapitan zapłacił
za własne błędy najwyższą cenę - jednakże nadszedł czas, by całkowicie przebudować starą
strukturę służby z jej tajnymi komórkami, znanymi jedynie Negriemu i Ezarowi. Trzeba
starannie zbadać każdy element, każdego człowieka, a potem złożyć wszystko na nowo. To
będzie twoje pierwsze zadanie jako nowego szefa Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa,
kapitanie Illyanie.

Blada twarz Illyana zzieleniała.

- Tak jest. - Głos Illyana załamywał się lekko.
Kanzian dźwignął się z fotela, odrzucając pomoc gorliwego oficera. Aral ścisnął pod

stołem dłoń Cordelii i wstał, aby towarzyszyć zarodkowi swego nowego Sztabu Generalnego. Gdy opuszczali salę, Kou posłał Cordelii przez ramię szeroki uśmiech i szepnął:

- Sytuacja wygląda coraz lepiej, prawda?
Odpowiedziała słabym uśmiechem. W jej głowie ponownie zadźwięczały słowa

Vorkosigana. Kiedy zmiany osiągną punkt krytyczny i Vordarian zacznie wpadać w panikę...

***

Pod koniec tygodnia wąska strużka uchodźców przybywających do bazy Tanery przerodziła się w szeroki strumień. Po ucieczce Kanziana najbardziej spektakularne okazało się przybycie premiera Vortali, który wymknął się z aresztu domowego. Zjawił się w bazie w otoczeniu kilkunastu rannych gwardzistów, przynosząc mrożącą krew w żyłach opowieść o przekupstwie, podstępach, pościgu i wymianie strzałów. Wkrótce dołączyło do niego dwóch mniej ważnych ministrów; jeden z nich przyszedł pieszo. Z każdym nowym przybyszem wzrastało morale żołnierzy. Atmosfera panująca w bazie stawała się coraz gorętsza. Wszyscy czekali na podjęcie działań. Oficerowie, mijający się w korytarzach, nie pytali już: “kto się zjawił?” ale “kto zjawił się dziś rano?” Cordelia usiłowała robić dobrą minę do złej gry, starannie skrywając targający nią lęk. Vorkosigan, pozornie pogodny i pełen optymizmu, z każdą chwilą stawał się coraz bardziej spięty.

Posłuszna zaleceniom lekarza, Cordelia sporo odpoczywała w swojej kwaterze. Wkrótce zaczęła rozpierać ją energia. Spróbowała urozmaicić codzienną rutynę kilkunastoma eksperymentalnymi pompkami i skłonami (choć jeszcze nie przysiadami). Właśnie zastanawiała się nad tym, czy nie warto by dołączyć do Bothariego w sali gimnastycznej, kiedy zadźwięczał dzwonek konsoli.

Na ekranie pojawiła się zalękniona twarz Koudelki.

- Milord prosi, aby dołączyła pani do niego w sali odpraw numer siedem. Chciałby coś
pani pokazać.

Jej żołądek ścisnął się nagle.

- W porządku. Już idę.
Grupka mężczyzn, czekających w sali odpraw, tłoczyła się wokół widkonsoli,

dyskutując cicho. Oficerowie sztabowi, Kanzian, nawet premier Vortala. Vorkosigan uniósł wzrok i pozdrowił ją krótkim sztucznym uśmiechem.

- W najświeższym wydaniu wiadomości specjalnych Vordariana pojawił się nowy
element. Kou, odtwórz proszę nagranie.

Zazwyczaj propagandowe materiały, nadawane ze stolicy, stanowiły obiekt kpin wśród ludzi Vorkosigana, tym razem jednak twarze zebranych miały bardzo poważny wyraz.

Vordarian znajdował się w miejscu, które na pierwszy rzut oka dawało się rozpoznać jako jedno z oficjalnych pomieszczeń Pałacu Cesarskiego - elegancka i skromna Błękitna Komnata. Właśnie ten pokój stanowił tło wszystkich publicznych wystąpień Ezara Vorbarry. Vorkosigan zmarszczył brwi.

Vordarian siedział w paradnym zielonym mundurze na kanapie, obitej jedwabiem w kolorze kości słoniowej. U boku miał księżniczkę Kareen. Ciemne włosy, mocno ściągnięte do tyłu i spięte kosztownymi grzebieniami, otaczały owalną twarz; księżniczka założyła na tę okazję wspaniałą czarną suknię, poważną i uroczystą.

Vordarian przemówił krótko, przywołując uwagę widzów, po czym na ekranie pojawiła się wielka sala Rady Książąt w zamku Vorhartung. Holowid zrobił najazd na Lorda Strażnika, przystrojonego w oficjalne oznaki swego urzędu. Kamera nie pokazywała wprawdzie, co jeszcze poza jej obiektywem celowało w głowę starca, jednakże dyskretne spojrzenia, jakie rzucał na bok sugerowały, że znajdował się tam co najmniej jeden uzbrojony mężczyzna, a może nawet cały oddział.

Lord Strażnik uniósł w górę cienki arkusz plastiku.

Obraz znów przemówił:

- ...podstępnego zamordowania cesarza Gregora Vorbarry i złamania uświęconej
przysięgi przez niedoszłego uzurpatora Vorkosigana, Rada Książąt uznaje fałszywego regenta
niegodnym tego miana, odbiera mu wszelką władzę i ogłasza wyjętym spod prawa.
Niniejszym Rada Książąt zatwierdza komodora księcia Vidala Vordariana na stanowisku
premiera i pełniącego obowiązki regenta w imieniu księżniczki wdowy Kareen Vorbarry, a
także powierza mu zadanie utworzenia tymczasowego rządu do czasu odnalezienia nowego
następcy tronu, który zostanie uznany przez pełny skład Rady Książąt i Ministrów.

Nastąpiły dalsze formułki prawne; holowid omiótł całą salę.

- Patrz na Kareen - polecił Cordelii Vorkosigan.
Na ekranie znów pojawili się Vordarian i księżniczka. Mężczyzna zaczął coś mówić,

jednak wyrażał się tak niejasno i oględnie, że Cordelia dopiero po chwili pojęła, iż określając się mianem “osobistego obrońcy” księżniczki wdowy Vordarian oficjalnie ogłasza ich zaręczyny. Jego dłoń uścisnęła rękę Kareen, choć ani na moment nie oderwał oczu od holowidu. Kareen nie zmieniając wyrazu twarzy uniosła dłoń, aby przyjąć pierścionek. Zabrzmiała poważna muzyka. Koniec. Oszczędzono im komentarzy i sond ulicznych w betańskim stylu. Najwyraźniej na Barrayarze nikt nie interesował się opinią zwykłych ludzi, chyba że wybuchłyby zamieszki na skalę, która nie pozwalała ich zignorować.

- Właśnie. Czy według ciebie wyglądała na otępiałą? Znarkotyzowaną? Działającą
pod przymusem? Czy też zgodziła się z własnej woli? Czyżby dała się oszukać propagandzie
Vordariana? - Vorkosigan sfrustrowany wpatrywał się w pustą przestrzeń. - Zawsze była
opanowana, ale tym razem przeszła samą siebie.

- Puść to jeszcze raz, Kou - poprosiła Cordelia.
Tym razem kazała porucznikowi zatrzymywać obraz na kolejnych ujęciach Kareen.

Uważnie badała wzrokiem zastygłą w bezruchu, pozbawioną życia twarz.

Vorkosigan skrzywił się boleśnie. Cordelia ciągnęła dalej:

- Vordarian z pewnością kontroluje jej dostęp do informacji. Może Kareen uważa
nawet, że jego strona zwycięża. Jest mistrzynią przetrwania; jak dotąd przeżyła Serga i Ezara.
A co, jeśli zamierza przeżyć też ciebie i Vordariana? Może jedyną zemstą, o jakiej marzy, jest
doczekanie chwili, gdy będzie mogła splunąć na wasze groby?

Jeden z oficerów sztabowych mruknął:

- Ale przecież pochodzi z rodu Vorów. Nie powinna była ustąpić.
Cordelia posłała mu słodki uśmiech.

- Nigdy nie wiadomo, co myśli barrayarska kobieta. Nie da się tego odgadnąć z jej
słów, wypowiadanych w obecności mężczyzn. Jak wiadomo, nie cenią oni przesadnie
szczerości.

Oficer spojrzał na nią, wyraźnie poruszony. Drou uśmiechnęła się kwaśno, Vorkosigan głośno wypuścił powietrze. Nawet Koudelka wzdrygnął się lekko.

***

Przez resztę dnia Cordelia wciąż widziała przed sobą upiorną maskę Kareen. Następnego ranka ów obraz nadal tkwił jej przed oczami. O czym myślała Kareen? Co czuła? Może zobojętniała na wszystko, jak sugerowało jej zachowanie. Może grała na czas? A może oddała się Vordarianowi duszą i ciałem? Gdybym wiedziała w co wierzy, wiedziałabym też, co zamierza. Gdybym wiedziała co zamierza, wiedziałabym, w co wierzy.

To równanie miało zbyt wiele niewiadomych. Gdybym była na miejscu Kareen... Czy to uprawnione porównanie? Czy potrafiłaby wczuć się w rolę tamtej? Ona sama albo ktokolwiek inny? Kareen i ją łączyły liczne podobieństwa. Obie były kobietami w zbliżonym wieku, matkami synów, którym groziło śmiertelne niebezpieczeństwo... Cordelia wyjęła ze skromnego stosiku górskich pamiątek but Gregora i obróciła go w dłoni. Jakiś żołnierz złapał mnie, ale mama nie puściła. Jeden but został jej w ręku. Powinienem był mocniej go zasznurować... Uznała, że najlepiej zaufać własnemu osądowi. Możliwe, że sama najlepiej wiedziała, jakie myśli kryją się w głowie Kareen.

Kiedy konsola rozdzwoniła się donośnie, niemal dokładnie o tej samej porze co poprzedniego dnia, Cordelia natychmiast rzuciła się naprzód. Czyżby nowe wieści ze stolicy? Jakieś nowe dane? Coś, co pomoże przerwać błędne koło? Jednakże twarz, która zmaterializowała się na ekranie, nie należała do Koudelki, tylko do nieznanego mężczyzny. Na jego kołnierzu dostrzegła naszywki wywiadu.

- Jestem major Sircoj, dowódca patrolu przy głównym wejściu. Do moich
obowiązków należy przesłuchiwanie każdego przybysza, który zamelduje się przy bramie -
ludzi porzucających zdradzieckie oddziały i tak dalej - oraz zbieranie wszelkich nowych
informacji. Pół godziny temu pojawił się u nas człowiek, który twierdzi, że uciekł ze stolicy i
odmawia podania szczegółów. Stwierdziliśmy, że przeszedł pełne uwarunkowanie - jeśli
spróbujemy zaaplikować mu serum, umrze. Cały czas prosi - więcej, domaga się - rozmowy z
panią. Możliwe, że to skrytobójca.

Serce Cordelii zaczęło bić mocniej. Nachyliła się nad holowidem, jakby mogła

przeniknąć na drugą stronę.

Major zorientował się, że przemawia do pustej komnaty. Droushnakov musiała ruszyć biegiem, aby nadążyć za swą panią. Po niecałych siedmiu minutach Cordelia dotarła do biur ochrony przy głównej bramie i przystanęła w korytarzu, aby złapać oddech - więcej - duszę, która pragnęła wyfrunąć przez usta. Spokojnie. Tylko spokojnie.

Uniosła podbródek i wkroczyła do środka.

- Powiedz majorowi Sircojowi, że chce się z nim widzieć lady Vorkosigan - poleciła
żołnierzowi, który z wrażenia uniósł brwi i posłusznie nachylił się nad konsolą.

Po nie kończącej się chwili w gabinecie pojawił się Sircoj. Tędy, pomyślała Cordelia, starając się dokładnie zapamiętać ewentualną drogę ucieczki.

Może powinna nietypowym gestem złapać Sircoja za gardło i wbić mu do głowy trochę rozsądku? Nie, to niepraktyczne. Odetchnęła głęboko.

- Na jak bliski kontakt pozwoli mi pan zatem? Czy możemy porozmawiać przez
widłącze?

Sircoj zastanawiał się przez chwilę.

cicho. Vaagen tkwił samotnie w separatce, przechadzając się od ściany do ściany. Miał na sobie zielone spodnie mundurowe i pokrytą brązowymi plamami, niegdyś białą koszulę. Jego wygląd uległ okropnej zmianie. Energiczny naukowiec, z którym ostatnio rozmawiała w

laboratorium w CSW zniknął. Oczy Vaagena otaczały purpurowe krwiaki, jedna powieka napuchła mocno, niemal zupełnie przesłaniając tęczówkę. Widoczne w szparze białko płonęło złowrogą krwistą czerwienią. Kapitan poruszał się wolno, przygarbiony i skulony, brudny, niewyspany, spuchnięty...

- Sprowadźcie natychmiast lekarza!
Cordelia uświadomiła sobie, że krzyczy dopiero wtedy, gdy Sircoj podskoczył

zaskoczony.

Sircoj wyraźnie zaniepokoił się jej rozkazem, jednakże nie zaniechał procedur bezpieczeństwa. Mijały kolejne przeraźliwie długie sekundy. Wreszcie jeden ze strażników pojawił się w areszcie i podprowadził Vaagena do konsoli.

Po chwili na ekranie zapłonęła jego twarz. Uzyskali połączenie.

Niemal przestaliśmy się już ich spodziewać, kiedy w końcu przyszli. Wczoraj. -Przeczesał palcami włosy, usiłując połączyć świat rzeczywisty z krainą koszmaru, w której czas płynął w sobie tylko znanym tempie. - Oddział ludzi Vordariana. Przyszli po symulator. Zamknęliśmy laboratorium, ale oni wyłamali drzwi. Zażądali wydania dziecka. Odmówiliśmy. Milczeliśmy, a oni nie mogli użyć na nas serum, wiec zaczęli nas bić. Zatłukli go na śmierć niczym ulicznego włóczęgę, jakby był nikim. Zmarnowali całe to ogromne wykształcenie, talent, inteligencję. Wszystko na próżno. Wystarczył jeden kretyn, wymachujący kolbą karabinu... - Po jego policzkach spływały łzy.

Cordelia stała blada, wstrząśnięta. Przeżywała właśnie gwałtowny atak niepełnego

deja vu. Tysiące razy odtwarzała w myślach scenę w laboratorium, ale nigdy nie widziała martwego doktora Henriego na podłodze, ani Vaagena, pobitego do nieprzytomności.



Za jej plecami rozległ się niespodziewanie głos Vorkosigana.

- Najprawdopodobniej do Pałacu Cesarskiego. Zgromadzili tam wszystkich
najcenniejszych zakładników. Natychmiast zapędzę do roboty nasz wywiad. - Stał obok niej,
nieruchomy jak kamień. Jego twarz poszarzała. - Wygląda na to, że nie tylko my zwiększamy
presję.

Rozdział piętnasty

Nie minęły nawet dwie minuty od chwili, gdy Vorkosigan zjawił się przy głównym wejściu, a sanitariusze złożyli już kapitana Vaagena na lotopalecie i powiedli go w stronę szpitala, wzywając po drodze najlepszego w bazie specjalistę od wstrząsów pourazowych. Oto przewaga przynależności do hierarchii władzy, pomyślała z goryczą Cordelia. Najwyraźniej prawość, rozsądek, a nawet wyższa konieczność nie wystarczyły, by użyczyć mocy komuś, kto znalazł się poza ową hierarchią.

Dalsze przesłuchanie naukowca musiało zaczekać; najważniejsze było zapewnienie mu opieki medycznej. Vorkosigan wykorzystał ten czas na rozmowę z Illyanem - cały departament wywiadu natychmiast zajął się nowym problemem. Cordelia tymczasem krążyła niecierpliwie po szpitalnej poczekalni. Droushnakov obserwowała ją w milczeniu zatroskanym wzrokiem, zachowała jednak dość rozsądku, by nie próbować jej pocieszać -obie wiedziały, że byłyby to puste słowa.

Wreszcie lekarz stanął w drzwiach i oznajmił, że Vaagen odzyskał świadomość i ma dość sił na krótkie - podkreślił: krótkie - przesłuchanie. Wkrótce w szpitalu zjawił się Aral w towarzystwie Koudelki i Illyana. Zastali Vaagena w szpitalnym łóżku. Jedno oko zakrywał mu opatrunek, tkwiąca w żyle kroplówka dostarczała niezbędnych płynów i leków.

Naukowiec znużonym ochrypłym głosem dodał kilka nowych szczegółów do wcześniejszej opowieści, jednakże nic z nich nie zmieniło wizji, którą ujrzała wcześniej w wyobraźni Cordelia.

Illyan słuchał go z niezwykłą uwagą.

- Nasi informatorzy z pałacu potwierdzają tę historię - zameldował, kiedy Vaagen
skończył swą relację i jego szept umilkł wreszcie. - Ludzie Vordariana przynieśli wczoraj
symulator i umieścili go w najsilniej strzeżonym skrzydle pałacowym, w pobliżu komnat
księżniczki Kareen. Lojaliści nie wiedzą, co to za urządzenie, uważają, że to coś groźnego,
może nawet bomba, która w ostatecznej bitwie miałaby zmieść z powierzchni ziemi pałac i
wszystkich jego mieszkańców.

Vaagen prychnął, zakasłał i skrzywił się boleśnie.

- Czy ktoś opiekuje się symulatorem? - Cordelia pierwsza zadała to pytanie. - Lekarz,
medtechnik, ktokolwiek?

Illyan zmarszczył brwi.

- Nie wiem, milady. Mogę próbować się dowiedzieć, ale każde dodatkowe nawiązanie

łączności zwiększa ryzyko dla naszych ludzi.

Cordelia odetchnęła głęboko.

Cordelia starannie unikała wzroku Arala. Spoglądała wprost na Vaagena, który patrzył na nią swym jednym zdrowym okiem. Na jego twarzy malowało się coś więcej niż fizyczny ból.

Vaagen poruszył się niespokojnie w łóżku. Aral spojrzał prosto w oczy żony i skinął głową w stronę drzwi.

Cała grupka wycofała się z pokoju, pozostawiając Vaagena na wyboistej drodze ku wyzdrowieniu. Vorkosigan odesłał Illyana do jego nagle powiększonych obowiązków. Cordelia stanęła naprzeciw męża.

- I co teraz?
Jego wargi zacisnęły się w wąską twardą linię, oczy spoglądały w dal, zamyślone.

Cordelia zgadywała, że w tej chwili myśli Arala zaprzątają podobne kalkulacje, jakim ona sama oddawała się przed chwilą, obejmujące jednak tysiące dodatkowych, komplikujących sprawę czynników, o jakich nie miała pojęcia. Wreszcie powiedział wolno:

- Tak naprawdę nic się nie zmieniło. Wszystko pozostało po staremu.

- Zmieniło się. Różne są kłopoty uciekiniera i więźnia. Czemu jednak Vordarian
czekał tak długo? Jeśli wcześniej nie był świadom istnienia Milesa, kto mu o nim powiedział?
Może Kareen, kiedy zdecydowała się na współpracę?

Droushnakov wzdrygnęła się słysząc to.

- A jeśli Vordarian bawi się z nami? - odparł Aral. - Może zawsze trzymał symulator
w rezerwie, do chwili, aż będzie potrzebował nowego środka nacisku?

- Trzymał w rezerwie naszego syna - poprawiła Cordelia.
Spojrzała wprost w owe nieobecne szare oczy, żądając w myślach:
Popatrz, na mnie,

Aralu.

- Musimy o tym pomówić.
Pociągnęła go za sobą korytarzem do najbliższego pomieszczenia, sali narad lekarzy, i

włączyła światła. Posłusznie zajął miejsce przy stole z Kou u boku i czekał na jej ruch. Cordelia usiadła naprzeciwko. Do tej pory zawsze siadywaliśmy obok siebie... Drou stanęła za jej plecami. Aral czujnie obserwował żonę.

- Ja... żałuję, że wcześniej nie zorganizowałem wypadu. W tej chwili znacznie trudniej
byłoby przeniknąć do pałacu, niż przedtem do szpitala wojskowego, choć nawet atak na CSW
byłby niezwykle niebezpieczny. A jednak... nie zmieniłbym swojej decyzji. Wymagam, aby

członkowie mojego sztabu czekali cierpliwie, mimo swojego lęku, nie mógłbym zatem ryzykować ludzi i środków, załatwiając swoje prywatne sprawy. Sytuacja Milesa pozwalała mi domagać się lojalności moich ludzi mimo nacisków Vordariana. Wiedzieli, że nie żądam od nich niczego, na co nie narażam się sam.

- Teraz jednak wszystko się zmieniło - zauważyła Cordelia. - Obecnie ryzyko nie jest
już takie samo. Ich krewni dysponują nieograniczoną ilością czasu. Miles ma tylko sześć dni,
minus czas, jaki spędzimy na kłótni. - Czuła, jak w jej głowie tyka nieubłaganie zegar.

Vorkosigan nie odpowiedział.

- Aralu, od dnia mojego przybycia, czy kiedykolwiek prosiłam cię o przysługę? O to,
abyś skorzystał dla mnie ze swych uprawnień?

Na jego wargach zatańczył smutny uśmiech, który po sekundzie zniknął. Teraz cała uwaga Vorkosigana skupiła się na jej twarzy.

- Nigdy - szepnął.
Oboje siedzieli spięci, nachylając się ku sobie. Aral wsparł łokcie na blacie, splatając

dłonie pod brodą. Ręce Cordelii spoczywały płasko przed nią, nieruchome, opanowane.

Cordelia zastanowiła się przelotnie, jak wielu dowódców Vorkosigana prowadzi w tej chwili tajne rokowania, zamierzając sprzedać się stronie przeciwnej. Czas pokaże. Czas.

jeśli zadziałam pospiesznie, kilka tysięcy ludzi może zapłacić życiem za mój błąd. Pojmowała to doskonale.

- W porządku. Proponuję, abyśmy na moment zapomnieli o armiach Barrayaru.
Pozwól mi jechać w towarzystwie jednego czy dwóch gwardzistów. Wszystko odbyłoby się w
całkowitym sekrecie. Stuprocentowo prywatna akcja.

Jego dłonie uderzyły o blat.

- Czy “droga pani kapitan” to tylko pieszczotliwe powiedzonko, czy też naprawdę w to
wierzysz?

- Widziałem, jak dokonywałaś niezwykłych wyczynów...
Widziałeś też, jak padam na twarz. I co z tego?

- To bardzo pochlebne, ale nieprzekonujące.
Przewidział jej następny ruch; widziała to w jego bezlitosnych oczach.

- Nie. Żadnych wypraw na własną rękę. Zabraniam tego, Cordelio. Kategorycznie,
absolutnie. Wybij to sobie z głowy. Nie mogę ryzykować was obojga.

- Właśnie to robisz. W tej chwili.
Jego szczęki zacisnęły się. Skłonił głowę. Cios dosięgnął celu. Siedzący obok

Koudelka wodził zaniepokojonym wzrokiem od jednego do drugiego, nie wiedząc, co się dzieje. Cordelia czuła, jak Drou napiera na nią, zaciskając zbielałe palce na oparciu krzesła.

Vorkosigan wyglądał jak ktoś, kto trafił nagle między dwie wielkie, zaciskające się płyty. Nie chciała patrzeć, jak miażdżą go w pył. Za chwilę zażąda, by dała mu słowo, że zostanie w bazie, nie podejmując żadnego ryzyka. Pojednawczym gestem uniosła dłoń.

- Na twoim miejscu zdecydowałabym inaczej, ale nikt nie mianował mnie regentką
Barrayaru.

Vorkosigan westchnął głęboko, z jego ramion ulotniło się napięcie.

- Cóż za brak wyobraźni.
To powszechna wada Barrayarczyków, ukochany.

***

W drodze do kwatery Arala Cordelia natknęła się na księcia Piotra, który właśnie zawracał od ich drzwi. Nie przypominał już wyczerpanego dzikusa, z którym rozstała się na górskim szlaku. Obecnie ubrany był w dyskretny, kosztowny strój, jakże lubiany przez starszych vorowskich wielmożów i najważniejszych ministrów Imperium: eleganckie spodnie, błyszczące buty do kostek, misternie skrojona tunika. Bothari dreptał tuż za nim, raz jeszcze przyodziany w oficjalną, brązowo-srebrną liberię. Przez rękę przerzucił sobie gruby płaszcz, z czego Cordelia wywnioskowała, że Piotr dopiero co wrócił do bazy, zakończywszy misję dyplomatyczną u któregoś z książąt okręgów, leżących na północ od terenów kontrolowanych przez Vordariana.

Najwyraźniej poza centralnym regionem kraju ludzie Vorkosigana mogli poruszać się całkiem swobodnie.

- Ach, Cordelio...
Piotr obdarzył ją oficjalnym ostrożnym ukłonem. Żadnej otwartej wrogości. Nawet jej

to odpowiadało. Nie była pewna czy w znużonym sercu miała jeszcze choćby odrobinę woli walki.

Piotr odrzucił głowę i zaśmiał się z goryczą.

wszelkie granice. Niech cię diabli! No dalej, wypluj to z siebie! Jego usta wygięły się w półuśmiechu-półgrymasie.

- Chcę powiedzieć, że Vordarian wyświadczył rodowi Vorkosiganów niezamierzoną
przysługę. Jestem pewien, że nie zdaje sobie z tego sprawy.

Nie odważyłbyś się tego rzec, gdyby stał tu Aral, starcze. Czy to twoja sprawka? Boże, nie mogę rzucić mu tych słów prosto w twarz.

- To członek twojej starej vorowskiej partii. Jeden z twoich prawdziwych
sprzymierzeńców. Zawsze twierdziłeś, że Aral jest zbyt postępowy.

- Śmiesz mnie oskarżać!... - jego oburzenie przerodziło się w gniew.
Cordelię ogarnęła oślepiająca furia.

- Wiem, że próbowałeś już morderstwa, czemu nie miałbyś spróbować zdrady? Mam
tylko nadzieję, że jak zawsze pokpisz sprawę.

Głos Piotra drżał z wściekłości.

wyryta w kamieniu. Ręka Piotra zadrżała, jakby zamierzał uderzyć Cordelię. Sierżant przyglądał się owej dłoni z dziwnym błyskiem w oczach.

- Choć wyrzucenie tego mutanta z jego puszki to najlepsza przysługa, jaką
kiedykolwiek mógłby wyświadczyć mi Vidal Vordarian, nie zamierzam mu o tym mówić -
warknął Piotr. - Chętnie natomiast popatrzę, jak będzie próbował zagrać dżokerem jakby był
asem, a potem zastanawiał się, co poszło nie tak. Aral dobrze o tym wie - przypuszczam, że
odczuwa gigantyczną ulgę widząc, jak Vordarian robi to za niego. A może tak bardzo go
opętałaś, że planuje jakąś głupią widowiskową akcję?

- Aral nie zamierza nic robić.

- Dobry chłopiec. Zastanawiałem się, czy na zawsze go zniewoliłaś, ale mimo
wszystko jest Barrayarczykiem.

- Na to wygląda - odparła bezdźwięcznie.
Cała dygotała. Piotr był w nie lepszym stanie.

- Poza tym to kwestia uboczna - powiedział bardziej do siebie, niż do Cordelii,
próbując odzyskać panowanie nad sobą. - Mam wiele ważnych spraw do omówienia z lordem

regentem. Żegnam, milady.

Z ironią skłonił głowę i odwrócił się.

- Miłego dnia - warknęła w kierunku jego pleców, po czym szarpnięciem otwarła
drzwi i zniknęła w pokoju Arala.

***

Przez dwadzieścia minut przechadzała się tam i z powrotem. Drou wcisnęła się w narożne siedzenie, skulona i przestraszona.

- Nie sądzi pani chyba, że książę Piotr jest zdrajcą, prawda milady? - spytała, kiedy jej
towarzyszka zwolniła w końcu kroku.

Cordelia potrząsnęła głową. Wreszcie zdołała zapanować nad głosem na tyle, by się odezwać.

- Nie... nie. Po prostu chciałam go zranić. Ta planeta zaczyna mnie zmieniać. Już to
zrobiła. - Ze znużeniem opadła na fotel i odchyliła głowę do tyłu. Po chwili dodała: - Aral ma
rację. Nie wolno mi ryzykować. Nie, to niezupełnie prawda. Nie wolno mi ponieść klęski.
Poza tym już sobie nie ufam. Nie wiem, gdzie podział się mój rozsądek. Straciłam go w
obcym kraju.

Nic nie pamiętam. Nie pamiętam, jak sobie radziłam. Byli z Botharim niczym bliźnięta, dwie osobowości, każda odrębnie, lecz równie mocno okaleczona przez zbyt wielką dawkę Barrayaru.

na to?



- Ach - Cordelia potarła dłonią usta. - To chyba sprawiedliwa wymiana. Jedno
nieważne życie za drugie. Kareen za Milesa. - Osunęła się w głąb fotela, pogrążona w
rozmyślaniach.

Najpierw zastanów się, później działaj.

- To nie wystarczy - Cordelia potrząsnęła głową. - Potrzebujemy... kogoś, kto zna
miasto. Kogoś silnego, kto udzieli nam wsparcia. Człowieka znającego się na broni, czujnego,
wytrzymałego. Potrzebujemy przyjaciela. - Kąciki jej ust uniosły się w lekkim uśmiechu. -

Bliższego niż brat.

Wstała i podeszła do konsoli.

***

Cordelia gestem wskazała mu krzesło. Sama zajęła miejsce Arala po drugiej stronie stołu. Drou ponownie przycupnęła w kącie, obserwując w milczeniu całą scenę.

Cordelia przyjrzała się Bothariemu, który odpowiedział jej tym samym. Fizycznie wyglądał normalnie, choć jego twarz pokrywały bruzdy napięcia. Jakimś szóstym zmysłem wyczuła krążące w jego ciele niespokojne energie; strumienie gniewu, siatki opanowania, a pod spodem spleciony elektryczny węzeł niebezpiecznej zmysłowości, wibrujące energie, narastające i nie znajdujące ujścia, rozpaczliwie złaknione działania, zanim same nie zerwą swych więzów w niekontrolowanym wybuchu. Cordelia zamrugała i ponownie skupiła się na mniej przerażającej powierzchowności Bothariego. Zmęczony brzydki mężczyzna w eleganckim brązowym mundurze.

Ku jej zdumieniu Bothari przemówił pierwszy.

- Milady, czy słyszała pani coś nowego o Elenie?
Zastanawiasz się, czemu cię wezwałam? Ze wstydem uświadomiła sobie, że niemal

zapomniała o dziewczynce.

- Mojego mutanta, jak powiedziałby Piotr.
Obserwowała go, odczytując więcej z napiętych ramion, brzucha i kręgosłupa, niż z

niewzruszonej kościstej twarzy.

- Co do księcia Piotra... - zaczął i urwał, splatając dłonie miedzy kolanami. Palce
zacisnęły się gwałtownie. - Zamierzałem pomówić z admirałem. Nie przyszło mi do głowy,

aby zwrócić się z tym do pani. Powinienem był o tym pomyśleć.

Twarz Drou mogłaby posłużyć każdemu za wzorcowe studium niepewności i nieufności, na szczęście jednak Bothari siedział do niej tyłem i nic nie zauważył. Cordelia posłała dziewczynie karcące spojrzenie.

- Ja... także mam pewien dylemat - przyznała Cordelia. - Słyszałeś zresztą, jak
rozmawiałam o tym z Piotrem.


Oczywiście. Przyglądał jej się uważnie, kącik jego ust powędrował do góry w cichym niesamowitym uśmiechu.

Cordelia uniosła brwi.

Jego uśmiech stał się nieco bardziej wymuszony.

***

Park maszynowy bazy mieścił się w niskiej, rozległej hali, której mrok rozjaśniały promienie światła, dobiegające z oszklonego biura. Cordelia stała przy ciemnych drzwiach windy z Drou u boku, wpatrując się w odległy prostokąt szkła, za którym Bothari dyskutował zawzięcie z oficerem dyżurnym parku. Gwardzista generała Vorkosigana wybierał pojazd dla swego pana. Przepustki i karty identyfikacyjne, którymi dysponował sierżant, najwyraźniej spełniły swoją rolę. Oficer wsunął je do komputera, kazał Bothariemu odcisnąć dłoń na płytce czujnika i niezwłocznie wydał odpowiednie rozkazy.

Czy ich prosty plan zadziała? - zastanawiała się desperacko Cordelia. A jeśli niejaką mieli alternatywę? W myślach raz jeszcze ujrzała zaplanowaną trasę wyprawy - czerwone świecące linie, przecinające mapę. Nie na północ, gdzie leżał ich cel, lecz prosto na południe, pojazdem naziemnym do sąsiedniego lojalnego okręgu. Tam mieli porzucić charakterystyczny pojazd rządowy i kolejką jednoszynową pojechać na zachód, do następnego okręgu. Potem na północny zachód, do kolejnego, na wschód do neutralnej strefy księcia Vorannisa, skupiającej dyplomatyczną uwagę obu stron. Ponownie usłyszała słowa

Piotra: “Słowo daję, Aralu, jeśli Vorannis nie przestanie wkrótce grać na dwa fronty, kiedy już wszystko dobiegnie końca, powinieneś powiesić go wyżej, niż Vordariana”. Następnie do okręgu stołecznego i wreszcie do objętego blokadą miasta. Przeraźliwa liczba kilometrów, trzy razy więcej, niż bezpośrednia trasa. Tyle zmarnowanego czasu. Jej serce, niczym igła kompasu, rwało się na północ.

Najtrudniejsze będą okręgi pierwszy i ostatni. Wojska Arala mogą stanowić większe zagrożenie dla jej wyprawy, niż armie Vordariana. Cordelię przerażała niemożliwość całego przedsięwzięcia.

Krok po kroku, upomniała się stanowczo. Jeden za drugim. Najpierw wydostańmy się z bazy Tanery; to przynajmniej mogli zrobić. Podziel nieskończoną przyszłość na pięciominutowe fragmenty i pokonaj je kolejno.

No proszę, pierwsze pięć minut już minęło. Z podziemnej hali wynurzył się zgrabny błyszczący pojazd sztabu generalnego. Niewielkie zwycięstwo w nagrodę za odrobinę cierpliwości i śmiałości. Co zatem przyniesie im wielka cierpliwość i odwaga?

Bothari dokładnie obejrzał podstawiony wóz, jakby wątpił, czy odpowiada on stanowisku jego pana. Oficer dyżurny czekał niespokojnie. Westchnął z ulgą, gdy gwardzista wielkiego generała, przesunąwszy dłonią po osłonie i stwierdziwszy z dezaprobatą obecność kilku niewidocznych pyłków, niemal niechętnie zaakceptował otrzymany pojazd. Bothari podprowadził wóz do wyjścia z windy i zaparkował go tak, by z biura nie dało się dostrzec wsiadających pasażerów.

Drou schyliła się, aby podnieść torbę, wypełnioną osobliwym zestawem strojów, łącznie z tymi, które Cordelia i Bothari przywieźli z gór, oraz skromnym zapasem broni. Bothari ustawił polaryzację tylnej osłony tak, że przypominała ona lustro i uniósł ją.

- Milady! - zawołał z niepokojem męski głos z głębi windy. Należał on do porucznika
Koudelki. - Co pani tu robi?

Cordelia zmełła w zębach paskudne przekleństwo i z najwyższym trudem nadała zrozpaczonej twarzy wyraz pogodnego zdumienia.

Wybrał sobie fatalny moment na odwiedziny.

Cordelia nadludzkim wysiłkiem woli utrzymywała uśmiech na twarzy, podczas gdy w jej umyśle pojawiła się wizja oddziału ochrony, wypadającego z windy, aby zatrzymać ją

samą albo przynajmniej położyć kres jej planom.


Koudelka pochylił się.

- Co takiego? - spytał niecierpliwie.
Cordelia skrzywiła się, gdy otwarta dłoń Bothariego uderzyła porucznika w kark.

Głowa Koudelki z ciężkim tąpnięciem rąbnęła o wewnętrzną ścianę przedziału, gdy sierżant dźwignął go za pas i bezceremonialnie wrzucił do środka. Laska z brzękiem runęła na chodnik.

- Wsiadać - warknął Bothari, zerkając szybko na drugi koniec hangaru w stronę
oszklonego biura.

Droushnakov cisnęła torbę do wnętrza przedziału i zanurkowała w ślad za Koudelka, odsuwając brutalnie jego długie bezwładne kończyny. Cordelia złapała laskę i wgramoliła się na siedzenie. Bothari zasalutował, zamknął osłonę i zasiadł w fotelu pilota.

Ruszyli gładko. Cordelia z trudem opanowała irracjonalną panikę, gdy sierżant przystanął na pierwszym punkcie kontrolnym. Tak wyraźnie widziała i słyszała strażników, że z trudem pamiętała, iż tamci mogą dostrzec tylko odbicia swoich własnych twarzy. Najwyraźniej jednak generał Piotr mógł istotnie poruszać się bez żadnych ograniczeń. Jak to miło być generałem Piotrem, choć w tych ciężkich czasach prawdopodobnie nawet Piotr nie zdołałby dotrzeć do bazy Tanery bez otwarcia osłony i dokładnego sprawdzenia wnętrza pojazdu. Straż przy ostatniej bramie, która przepuściła ich bez problemów, zajmowała się właśnie podobną inspekcją dużego konwoju robotników. Moment wyjazdu okazał się idealny, tak jak zaplanowała go Cordelia. Modliła się, aby szczęście dalej im dopisywało.

Wraz z Droushnakov zdołała w końcu posadzić prosto nieprzytomnego Koudelkę. Porucznik zaczął już odzyskiwać świadomość. Zamrugał i jęknął cicho. Jego głowa, szyja i górna część tułowia stanowiłyjedyne części ciała, w których zachowały się naturalne nerwy. Cordelia miała nadzieję, że cios Bothariego nie zniszczył żadnych nieorganicznych części organizmu.

W głosie Droushnakov pobrzmiewało napięcie.

- Obawiam się, że dość już sobie z nim radzono.
Droushnakov zdołała unieruchomić dłonie Koudelki za pomocą skręconego szalika.

Szło jej to znakomicie.

Powieki Koudelki przestały drgać i uniosły się. Cordelia z ulgą stwierdziła, że obie źrenice porucznika są wciąż tej samej wielkości.


jednakże w powietrzu zawisł nagle wilczy uśmiech.

- Jedź z nami, Kou - poprosiła. - Pomóż mi.

Droushnakov, uśmiechając się drapieżnie, szepnęła w drugie ucho porucznika.

- Spójrz na to w ten sposób, Kou. Kto inny dałby ci możliwość bezpośredniego uczestniczenia w walce?

Oczy Koudelki przenosiły się z prawa na lewo, muskając twarze obu kobiet. Silnik wozu jęknął gwałtownie, gdy przyspieszyli, znikając w zapadającym zmroku.

Rozdział szesnasty

Czarny rynek. Cordelia siedziała, zatopiona w myślach, pomiędzy workami kalafiorów i skrzynkami hodowlanych krasojagód. Trzęsąca się ciężarówka poduszkowa parła wolno naprzód. Rzeka warzyw z południa spływała do Vorbarr Sultany krętą trasą, podobną do tej, którą sami wybrali. Cordelia była niemal pewna, że gdzieś w stosach towaru kryje się kilka worków tej samej kapusty, która towarzyszyła jej w podróży dwa czy trzy tygodnie temu, migrującej zgodnie z osobliwymi regułami wojennej ekonomii.

Okręgi kontrolowane przez Vordariana poddano obecnie całkowitej blokadzie. Choć ludzie nie marli jeszcze z głodu, ceny żywności w stolicy osiągnęły niebotyczny poziom. Wszyscy gromadzili zapasy na nadchodzącą zimę, toteż biedacy gotowi byli podjąć ryzyko w imię zysku, zaś ten, kto już ryzykował własną skórą, nie miał nic przeciw temu, by za stosowną opłatą dodać do swego ładunku kilkoro pasażerów.

To Koudelka wpadł na ten pomysł. Kiedy już przestał protestować, niemal wbrew własnej woli dał się wciągnąć w dalsze przygotowania. To właśnie Koudelka znalazł magazyny hurtowe w mieście, należącym do okręgu Vorannisa, on też przeczesał miejscowe rampy, poszukując niezależnych dostawców, wyruszających z ładunkiem w stronę stolicy. Bothari oszacował wysokość łapówki. Według Cordelii była to żałośnie niska suma, najwyraźniej jednak pasowała do odgrywanych teraz przez nich ról zdesperowanych wieśniaków.

- Mój ojciec był handlarzem - oznajmił sztywno porucznik, przedstawiając swój plan.
- Wiem, co robię.

Cordelia przez moment nie pojmowała, co oznaczało czujne spojrzenie, które Koudelka posłał Droushnakov. Wreszcie jednak przypomniała sobie, że ojciec Drou był żołnierzem. Kou często wspominał o siostrze i owdowiałej matce, ale dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, że porucznik pomijał w swych wspomnieniach postać ojca nie dlatego, że go nie kochał, ale z powodu wstydu, jaki przynosiła mu jego pozycja społeczna. Koudelka nie zgodził się na wybór ciężarówki z mięsem.

- Bardzo prawdopodobne, że zatrzymają ją straże Vordariana - wyjaśnił - aby wydusić
z kierowcy parę steków. - Cordelia nie była pewna, czy przemawia przez niego
doświadczenie wojskowe, kupieckie czy też jedno i drugie. W każdym razie ucieszyło ją, że
nie musi jechać w ponurym towarzystwie mrożonych połci mięsa.

Wykorzystując przebranie i zapasy z torby, usiłowali jak najlepiej upodobnić się do

zwyczajnych ludzi. Bothari i Koudelka odgrywali rolę dwóch niedawno zwolnionych weteranów, starających się nieco dorobić do marnej odprawy, zaś Cordelia i Drou były dwiema wieśniaczkami, które im towarzyszyły. Kobiety przystroiły się w kombinacje znoszonych sukienek góralskich i gałganów, pochodzących z garderoby dam z wyższych sfer, na oko wyszukanych w sklepie z używanymi rzeczami. Udało im się osiągnąć właściwy efekt dzięki temu, że wymieniły się strojami. W ten sposób każdy mógł stwierdzić, że ubrania na nie nie pasują.

Powieki Cordelii opadły ze znużenia, choć na próżno łaknęła snu. Jej umysł bezustannie odliczał mijające sekundy. Dotarcie w to miejsce zabrało im dwa dni. Tak blisko celu, tak daleko do sukcesu... Kiedy ciężarówka zahamowała i przystanęła, oczy Cordelii otwarły się gwałtownie.

Bothari przecisnął się przez otwór prowadzący do kabiny kierowcy.

- Tu wysiadamy - zawołał cicho.
Po kolei przemknęli za nim, wyskakując na trotuar. W mroźnym powietrzu z ich ust

wydobywały się kłębki pary. Na dworze panował mrok, poprzedzający nadejście poranka, rozświetlany tylko nielicznymi światełkami, było ich znacznie mniej, niż oczekiwała Cordelia. Bothari gestem odprawił ciężarówkę.

Kou, w chwilach, kiedy zapominał się i przestawał udawać Vora, przejawiał zdumiewająco dokładną orientację w gospodarce czarnorynkowej. Z drugiej strony, jakże inaczej zwykły kupiec mógł zapewnić swemu synowi wykształcenie wystarczające, by przebrnąć przez niezwykle trudne egzaminy wstępne do Cesarskiej Akademii Wojskowej? Cordelia uśmiechnęła się ukradkiem i powiodła wzrokiem wzdłuż ulicy. Znajdowali się w starej części miasta, wzniesionej w czasach, kiedy nie znano pneumowind. Żaden budynek nie miał więcej niż pięć pięter. Kanalizacja, kable elektryczne i rury świetlne wgryzały się w kamienne ściany jak nieproszeni goście, dodani już po zakończeniu budowy.

Bothari szedł pierwszy; wyglądało na to, że wie, dokąd zmierza. Okolica z każdym krokiem stawała się coraz mniej zachęcająca. Uliczki i alejki zwężały się gwałtownie, unosiła

się w nich wilgotna woń rozkładu, od czasu do czasu urozmaicona smrodem starego moczu. Światła rozbłyskały coraz rzadziej. Drou zgarbiła plecy. Koudelka mocniej ścisnął w dłoni laskę.

Sierżant przystanął przed wąskimi ciemnymi drzwiami, nad którymi wisiał ręcznie wypisany szyld: “Pokoje”.

- To się nada.
Drzwi, antyk pochodzący sprzed okresu automatyki, wisiały nieruchomo na

zawiasach, zamknięte i zaryglowane. Bothari zapukał raz, a potem drugi. Po długiej chwili klapka na środku przesunęła się i wyjrzały z niej podejrzliwe oczy.

dziewczyny.

- Hmm - mruknął stłumiony głos. - No cóż... - Rozległo się brzęczenie łańcuchów,
zgrzyt metalu i drzwi otwarły się powoli.

Wszyscy stłoczyli się w przedsionku, w którym dostrzegli schody, biurko i półkoliste przejście prowadzące do ciemnego pomieszczenia. Ich gospodarz stał się jeszcze bardziej ponury słysząc, że potrzebują tylko jednego pokoju. Nie protestował jednak. Najwyraźniej prawdziwa desperacja, jaką odczuwali, nadawała ich przebraniom aurę autentyzmu. Obecność dwóch kobiet, ale bardziej jeszcze Koudelki, sprawiała, że nikt nie wątpił w ich tożsamość. Wkrótce wylądowali w zatłoczonym pokoju na piętrze. Kou i Drou pierwsi skorzystali z łóżek. Przez okna sączyły się już pierwsze promienie świtu, gdy Cordelia, w ślad za Botharim, zeszła na dół w poszukiwaniu żywności.

- Słusznie. W takim razie, jeśli zdołasz, nawiąż rozmowę z tym człowiekiem.
Chciałabym wysłuchać opinii kogoś miejscowego.

Karczmarza - jeśli w ogóle nim był - zastali w niewielkim pomieszczeniu za półkolistym wejściem. Sądząc z obecności szynkwasu oraz paru poobijanych stolików i krzeseł, służyło ono jednocześnie za bar i jadalnię. Mężczyzna niechętnie sprzedał im nieco żywności w zapieczętowanych opakowaniach i butelkowanych napojów po niezwykle

wygórowanych cenach, cały czas narzekając na reglamentację. Bezustannie też zadawał pytania.

- Planowałem tę wyprawę od miesięcy - stwierdził Bothari, opierając się o szynkwas -
a ta cholerna wojna wszystko popsuła.

Karczmarz chrząknął zachęcająco, niczym jeden przedsiębiorca do drugiego.

- O tak. W dodatku ma klasę. Zamierzaliśmy sprzedać ją jakiemuś Vorowi podczas
Zimowego Święta. Zarobilibyśmy ładną sumkę, ale wszyscy panicze opuścili miasto.
Mógłbym pewnie znaleźć bogatego kupca, tylko że dziewce to się nie spodoba. Obiecałem jej
prawdziwego lorda.

Cordelia przesłoniła dłonią usta, usiłując nie wydać z siebie żadnego dźwięku, który mógłby przyciągnąć uwagę karczmarza. Na szczęście Drou nie słyszała, jaką przykrywkę wymyślił dla nich Bothari. Dobry Boże. Czy Barrayarczycy naprawdę płacili za przywilej poddawania seksualnym torturom niedoświadczonych kobiet?

Karczmarz zerknął na Cordelię.

- Zwolniony za porozumieniem stron.
Był to eufemizm oznaczający “odejdź sam albo trafisz do twierdzy”. Cordelia

wiedziała, że podobny los czekał chronicznych rozrabiaków, którzy balansowali na granicy prawa.

gdybym kazał ją zarżnąć i oprawić.

Karczmarz przyjrzał mu się z nowym zainteresowaniem.

- Ach tak? Mam na oku pewną sprawę i przydałby mi się pomocnik. Od tygodnia
obawiam się, że ktoś sprzątnie mi sprzed nosa ten interes. Wchodzisz?

- Mów dalej.
Mężczyzna przechylił się przez szynkwas i powiedział cicho:

- Chłopcy księcia Vordariana, ci z CesBez, ofiarowują ładne sumki za informacje. W
normalnych warunkach nie zadawałbym się z bezpieką, nieważne, kto nią kieruje. Ale w
okolicy pojawił się dziwny gość. Wynajął pokój i tkwi tam cały czas. Od czasu do czasu
wychodzi po jedzenie i zawsze kupuje więcej, niż wypadałoby na jedną osobę. Ma tam z sobą
kogoś, kogo nikt nie widział i kto z pewnością nie należy do nas. Pomyślałem więc sobie, że
mógłby... być dla kogoś wiele wart.

Bothari zmarszczył brwi.

Bothari potrząsnął głową.

- Przyjechałem ze wsi, widziałem to i owo. Ale kiedy znalazłem się w mieście... nie
czujesz tego, stary? Tak cuchnie klęska. Ludzie Vordariana wyglądają jak skazańcy. Na
twoim miejscu przemyślałbym dokładnie całą sprawę.

Wargi gospodarza zacisnęły się. Mężczyzna robił wrażenie sfrustrowanego.

- Tak czy inaczej, taka sposobność trafia się tylko raz.
Cordelia szepnęła Bothariemu do ucha:

- Zgódź się. Dowiedz się o kogo chodzi. To może być sprzymierzeniec. - Po chwili
namysłu dodała: - Zażądaj pięćdziesięciu procent.

Bothari wyprostował się, przytakując.

- Pół na pół - powiedział głośno. - Za ryzyko.

Karczmarz spojrzał z szacunkiem na Cordelię.

- Pięćdziesiąt procent czegoś to więcej, niż sto procent niczego - stwierdził z
wahaniem.

Cordelia odchrząknęła i odparła, naśladując góralski akcent:

***

Cordelia zapadła w niespokojną drzemkę i ocknęła natychmiast, gdy Bothari powrócił do niewielkiego pokoju. Sierżant sprawdził korytarz, po czym zamknął za sobą drzwi. Jego twarz miała ponury wyraz.


- Decyzja należy do lady Vorkosigan. To mogłoby poważnie zagrozić naszej
podstawowej misji.

I pomyśleć, że sama pragnęła dowództwa.

- Czy z nimi wszystko w porządku?

- Nie widzę, w jaki sposób dołączenie do nas mogłoby poprawić ich sytuację.
Ukrywają się z powodzeniem od kilku tygodni. Jeśli uda nam się w pałacu, spróbujemy
zabrać ich w drodze powrotnej. W najgorszym razie po powrocie każemy Illyanowi, aby
wysłał do nich swoich agentów... - Cholera. Gdyby przybyła w oficjalnej misji,
dysponowałaby dokładnie tymi kontaktami, których potrzebowali Vorpatrilowie. Ale
wówczas nie trafiłaby w to miejsce. Zastanawiała się gorączkowo. - Nie, na razie żadnych
kontaktów. Lepiej jednak zróbmy coś, aby zniechęcić twojego przyjaciela z dołu.

- Już to załatwiłem - odparł Bothari. - Powiedziałem mu, że wiem, gdzie moglibyśmy
dostać lepszą cenę, nie ryzykując przy tym głową. Może zdołamy go przekupić, aby nam
pomógł.

- Ufasz mu? - spytała z powątpiewaniem Droushnakov.
Bothari skrzywił się.

- Dopóki patrzę mu na ręce. Na razie spróbuję mieć na niego oko. I jeszcze jedno.
Kiedy tu wracałem, usłyszałem kawałek wiadomości. Zeszłego wieczoru Vordarian ogłosił
się cesarzem.

Kou zaklął.

- I rzeczywiście w ten sposób przyciągnie do siebie więcej ludzi, niż zniechęci?
Koudelka potrząsnął głową.

- Tu, na Barrayarze, naprawdę obawiamy się chaosu. Przerabialiśmy go już. To
paskudna sprawa. Od czasu, gdy Dorca Vorbarra odebrał władzę wojującym książętom i

zjednoczył planetę, Imperium stało się symbolem potęgi. W słowie “cesarz” kryje się dla nas prawdziwa moc.

- Nie dla mnie. - Cordelia westchnęła. - Odpocznijmy trochę. Może jutro o tej porze
wszystko się skończy.

Dziwna myśl; mogła być jednocześnie optymistyczna lub ponura, w zależności od interpretacji. Po raz tysięczny odliczyła w głowie godziny. Został jeden dzień na to, by przeniknąć do pałacu, dwa na powrót na tereny Vorkosigana... niewiele. Cordelia miała wrażenie, jakby leciała naprzód, coraz szybciej i szybciej. I z każdą chwilą coraz bardziej brakowało jej przestrzeni, żeby zawrócić.

***

Ostatnia szansa, aby wszystko odwołać. Drobna mżawka sprawiła, że w mieście wcześnie zapadł zmierzch. Cordelia wyjrzała przez brudne okno na błyszczącą od deszczu ulicę, w której odbijał się blask ulicznych latarni, otoczonych bursztynową poświatą. Dostrzegła jedynie kilka skulonych osób, spieszących naprzód z pochylonymi głowami. Zupełnie jakby wojna i zima pochłonęły ostatni oddech jesieni i otoczyły miasto całunem śmiertelnej ciszy. To nerwy, powiedziała sobie w duchu Cordelia. Wyprostowała plecy i poprowadziła na dół swoją niewielką gromadkę.

Za biurkiem nie dostrzegła nikogo. Właśnie uznała, że mogą pominąć zbędne formalności, na przykład wymeldowanie - ostatecznie zapłacili z góry - kiedy przez frontowe drzwi wpadł do środka gospodarz, otrząsając z kurtki zimne krople i klnąc półgłosem. Natychmiast zauważył Bothariego.

- Ty! To wszystko twoja wina, marny tchórzu. Spóźniliśmy się, cholera, i teraz kto
inny odbierze nagrodę! Mogła przypaść mnie, powinna przypaść mnie...

Potok żalów, płynący z ust gospodarza, urwał się nagle, gdy Bothari przyszpilił mężczyznę do ściany. Karczmarz rozpaczliwie machał nogami, usiłując dosięgnąć podłogi; przed sobą widział złowrogą twarz sierżanta.

Nadal istnieje pewna szansa, uświadomiła sobie Cordelia. Decyzja bojowa czy taktyczna konieczność - w tej chwili nie miało to żadnego znaczenia. Wyrwała z torby paralizator; Bothari cofnął się i Cordelia jednym strzałem ogłuszyła zdumionego karczmarza. Bothari zawlókł jego bezwładne ciało za biurko.

- Musimy im pomóc. Drou, rozdaj broń. Sierżancie, prowadź. W ten sposób znalazła
się na ulicy, biegnąc w stronę miejsca, gdzie rozgrywała się scena, którą każdy rozsądny
Barrayarczyk ominąłby jak największym łukiem: nocne aresztowanie przez służby
bezpieczeństwa. Drou dotrzymywała kroku Bothariemu, Koudelka objuczony torbą wlókł się
za nimi. Cordelia pożałowała, że mgła spowijająca miasto nie jest jeszcze gęściejsza.

Okazało się, że kryjówka Vorpatrilów leży dwie przecznice dalej, przy bocznej uliczce, w wąskim zdewastowanym budynku, bardzo przypominającym ten, w którym spędzili dzień. Bothari uniósł ostrzegawczo rękę i w trójkę ostrożnie wyjrzeli zza węgła, po czym wycofali się cicho. Przed niewielkim zajazdem parkowały dwa wozy Bezpieczeństwa, blokując wejście. Poza tym jednak okolica była dziwnie wyludniona. Po chwili doścignął ich zdyszany Koudelka.

- Droushnakov - polecił Bothari - okrąż ten budynek. Zajmij pozycję strzelecką po
drugiej stronie ich pojazdów. Uważaj, z pewnością mają ludzi przy tylnym wejściu.

Najwyraźniej taktyka walk ulicznych była dla Bothariego chlebem powszednim. Drou skinęła głową, sprawdziła czy broń jest załadowana i spokojnym krokiem skręciła w uliczkę, nawet się nie odwracając. Kiedy zeszła z oczu nieprzyjaciołom, wystartowała do biegu.

Bothari wetknął swój porażacz nerwowy za pazuchę. Cordelia wsunęła paralizator pod spódnicę i lekko ujęła ramię sierżanta. Spacerkiem okrążyli narożnik.

To naprawdę głupi pomysł, uznała, usiłując dotrzymać kroku Bothariemu. Jeśli zamierzali zorganizować pułapkę, powinni byli przygotować wszystko parę godzin temu albo

też trzeba było od razu zabrać stąd Padmę i Alys. A jednak - kiedy właściwie żołnierze wyśledzili Padmę? Może Vorpatrilowie wpadli w dawno zastawioną zasadzkę, która mogła pochłonąć także Cordelię i jej towarzyszy? Żadnych “może”. Skup się na chwili obecnej.

Bothari zwolnił kroku. Gdy zbliżyli się do ukrytego w cieniu wejścia, przyciągnął ją do siebie i oparł o ścianę. W tej chwili znajdowali się dostatecznie blisko, by słyszeć głosy żołnierzy.

Zdążyli akurat na czas. Mimo znoszonej koszuli i spodni, Cordelia natychmiast poznała ciemnowłosego mężczyznę, przypartego do wozu przez jednego ze strażników. Kapitan Vorpatril. Jego policzek krwawił, spuchnięte wargi rozciągały się w typowym uśmiechu, wywołanym podaniem serum prawdy. Uśmiech ów przerodził się w grymas cierpienia, po czym znów bezmyślność rozlała się na jego twarzy. Chichot Padmy przeszedł w jęk.

Funkcjonariusze w czarnych mundurach wyprowadzili na ulicę kobietę, którą znaleźli w zajeździe. Uwaga całej grupy skupiła się na niej; podobnie wzrok Cordelii i Bothariego.

Alys Vorpatril miała na sobie jedynie nocną koszulę i szlafrok, bose stopy wsunęła w płaskie pantofle. Jej ciemne włosy zwisały nieporządnie, okalając bladą twarz. Wyglądała jak piękna wariatka. Istotnie, wciąż jeszcze była w ciąży; czarny szlafrok rozsunął się, odsłaniając brzuch, opięty białą tkaniną. Prowadzący ją strażnik wykręcił ręce Alys za plecami; kobieta chwiała się na nogach, usiłując utrzymać równowagę.

Dowódca patrolu, pułkownik, sprawdził coś na czytniku.

Strażnik trzymający Alys uśmiechnął się szeroko i przycisnął biodra do pośladków kobiety, wykonując parę obscenicznych ruchów.

- Nie musimy zabierać jej od razu, prawda? To przecież kawał Vorowskiego mięcha.
Taka okazja może się nie powtórzyć.

Pułkownik spojrzał na niego i splunął z niesmakiem.

- Kapralu, jesteście zboczeni.
Cordelia uświadomiła sobie wstrząśnięta, że Bothari nie obserwuje rozgrywającej się

przed nimi sceny jedynie z punktu widzenia taktyki. Był niezwykle podniecony. Jego oczy dziwnie błyszczały, wargi rozchyliły się.

Pułkownik wsunął do kieszeni komunikator i wydobył porażacz nerwowy.

- Nie - potrząsnął głową. - Załatwmy to szybko i czysto. Odsuńcie się, kapralu.
Łaska kroczy dziwnymi ścieżkami...
Strażnik fachowo podciął nogi Alys i pchnął ja mocno, po czym cofnął się o krok.

Kobieta wyciągnęła przed siebie ręce, za późno jednak, by ochronić brzuch przed zderzeniem z chodnikiem. Padma Vorpatril, nadal zamroczony po serum, jęknął. Pułkownik uniósł broń i zawahał się, jakby nie był pewny, czy powinien celować w głowę czy tułów.

- Zabij ich - syknęła Cordelia do ucha Bothariemu, po czym wyszarpnęła swój
paralizator i wystrzeliła.

Bothari nie tylko ocknął się z transu, ale wpadł w szał bojowy. Strzał z jego porażacza trafił pułkownika w tej samej chwili, co promień paralizatora Cordelii, choć ona pierwsza dobyła broni. Następnie ruszył naprzód; ciemna rozmazana sylwetka, znikająca za zaparkowanym pojazdem. W biegu strzelił kilkakrotnie. Rozbłysły błękitne błyskawice, dwóch kolejnych żołnierzy upadło na ziemię, podczas gdy reszta ukryła się pod osłoną swych wozów.

Alys Vorpatril, nadal leżąca na chodniku, zwinęła się w ciasny kłębek, próbując osłonić brzuch. Padma Vorpatril, oszołomiony i ogłupiały, ruszył chwiejnie w jej stronę, rozkładając ręce; najwyraźniej także pragnął się ukryć. Młody porucznik, który przeturlał się chodnikiem, zmierzając już w stronę bezpiecznej kryjówki, zatrzymał się nagle, aby wycelować swój porażacz nerwowy w oszołomionego mężczyznę.

Ta chwila wahania okazała się śmiertelna w skutkach; porażacz Droushnakov i paralizator Cordelii wystrzeliły jednocześnie, powalając mężczyznę - o ułamek sekundy za późno. Promień jego porażacza trafił Padmę Vorpatrila prosto w tył głowy. Błękitne iskry zatańczyły wokół, ciemne włosy rozbłysły pomarańczowym blaskiem; ciało Padmy gwałtownie wygięło się w łuk i wstrząsane konwulsjami runęło na ziemię. Alys Vorpatril krzyknęła, jednakże jej głos urwał się nagle w donośnym sapnięciu. Zamarła, wsparta na łokciach i kolanach, niepewna, czy powinna podczołgać się do męża, czy też umknąć na bok.

Miejsce wybrane przez Droushnakov okazało się idealne. Ostatni strażnik zginął, usiłując unieść osłonę pancernego pojazdu. Kierowca, ukryty bezpiecznie w kabinie drugiego wozu, uznał najwyraźniej, że ucieczka to najlepsze wyjście. Promień ustawionego na najwyższą moc łuku plazmowego Koudelki uderzył w pojazd, gdy ten skręcał już za róg. Wóz zatańczył szaleńczo, otoczony chmarą iskier, po czym z trzaskiem uderzył w jeden z ceglanych budynków.

Pięknie, tylko czy moja cała strategia nie opierała się na tym, by pozostać niewidzialną? - pomyślała oszołomiona Cordelia i pobiegła naprzód. Jednocześnie z Droushnakov dotarła do Alys Vorpatril; razem dźwignęły na nogi drżącą kobietę.

- Musimy stąd uciekać - powiedział Bothari, opuszczając swe stanowisko i
podchodząc do nich.

- Czy nie powinniśmy wziąć ich pojazdu? - Cordelia skinęła głową w stronę
otoczonego trupami wozu.

- Nie. Zbyt łatwo go wyśledzić. Poza tym nie zmieściłby się tam, dokąd idziemy.
Cordelia nie była pewna, czy zapłakana Alys zdoła pobiec dokądkolwiek, wsunęła

więc paralizator za pasek spódnicy i ujęła jedną z rąk ciężarnej kobiety. Drou złapała drugą i razem poprowadziły Alys w ślad za sierżantem. Przynajmniej Koudelka nie był już najwolniejszym członkiem ich grupki.

Alys płakała, choć jak dotąd nie wpadła w histerię. Tylko raz obejrzała się przez ramię na zwłoki męża, po czym całą uwagę skupiła za biegu. Nie szło jej najlepiej; z trudem trzymała się na nogach, rękami opasywała brzuch, próbując złagodzić wstrząsy, wywołane ciężkimi krokami.

- Cordelia - wykrztusiła, rozpoznając swą wybawicielkę.
Nie miała czasu na to, by zażądać wyjaśnień.
Pokonali zaledwie trzy przecznice, gdy Cordelia usłyszała w dali syreny. Jednakże

Bothari nie wpadł w panikę, znów kontrolował sytuację. Przecięli kolejną wąską uliczkę i Cordelia uświadomiła sobie, że dotarli do dzielnicy pozbawionej jakichkolwiek latarni i w ogóle świateł. Wytężając oczy usiłowała przebić wzrokiem mglistą ciemność.

Alys zatrzymała się nagle, Cordelii z trudem udało się wyhamować; o mało nie zwaliła jej z nóg. Jej towarzyszka przez pół minuty stała nieruchomo, zgięta w pół, dysząc

głośno.

Cordelia dostrzegła, że pod cienką wyściółką tłuszczu brzuch Alys jest twardy jak skała; tył jej szlafroka pokrywała wielka mokra plama.

- Zaczynasz rodzić? - spytała.
Nie wiedziała, czemu to zrobiła. Odpowiedź była oczywista.

Gorący gniew, aby przepędzić lodowaty lęk. Równie dobrze można by próbować ogrzać świeczką lodowiec.

- Powiedziałbym, że już wkrótce - wtrącił w mroku głos Bothariego. - Lepiej się
ukryjmy. Chodźcie.

Lady Vorpatril nie mogła już biec. Wędrowała dalej rozkołysanym krokiem, przystając bezradnie co dwie minuty, potem co minutę.

Poprowadził ich do drewnianych drzwi, jeszcze niedawno zabitych gwoździami, osadzonych w starożytnym, pokrytym gipsem murze. Sądząc po świeżych drzazgach sterczących z drewnianej framugi, sierżant przed chwilą wyważył je kopniakiem. Kiedy

znaleźli się w środku, Droushnakov odważyła się wreszcie wyjąć z torby latarkę. Oświetliła nią pusty brudny pokój. Bothari pospiesznie zwiedził cały dom. Dwoje wewnętrznych drzwi zostało wyrwanych z zawiasów dawno temu, poza tym jednak w opuszczonym mieszkaniu panowały cisza i ciemność.

- To musi wystarczyć - oświadczył.
Cordelia zastanawiała się, co dalej. Choć ostatnio stała się fachowcem w dziedzinie

operacji przeniesienia łożyska i cięć chirurgicznych, tak zwany poród naturalny znała jedynie z teorii. Alys Vorpatril zapewne jeszcze mniej orientowała się we własnej biologii, o Drou nie ma co wspominać, zaś Koudelka był zupełnie bezużyteczny.

- Moja matka zajmowała się kiedyś położnictwem. Czasami zabierała mnie ze sobą,
żebym jej pomógł. To nie takie trudne.

Cordelia z trudem powstrzymała się od uniesienia brwi. Sierżant po raz pierwszy wspomniał o rodzicach. Bothari westchnął, widząc wyraźnie po minach swych towarzyszy, że objął dowodzenie operacją.

- Pożycz mi kurtkę, Kou.
Koudelka szarmancko zsunął okrycie i ofiarował je trzęsącej się z zimna lady

Vorpatril. Mina wyraźnie mu zrzedła, gdy sierżant okrył Alys swą własną kurtką, po czym kazał jej położyć się na podłodze, na której rozłożył okrycie Koudelki. Leżąc tak, wyglądała nieco mniej blado, nie wydawało się już, że w każdej chwili może stracić przytomność. Jednak nagle ze świstem wypuściła powietrze i krzyknęła, gdy mięśnie brzucha zacisnęły się w ponownym skurczu.

- Proszę tu zostać, lady Vorkosigan - wymamrotał Bothari.
Po co?- zastanawiała się Cordelia, kiedy jednak sierżant ukląkł i łagodnie uniósł

koszulę Alys Vorpatril, zrozumiała nagle. Chce, żebym go pilnowała. Jednakże walka najwyraźniej zaspokoiła tę przerażającą żądzę, która wcześniej odbiła się na twarzy Bothariego. Jego spojrzenie zdradzało jedynie zwykłe zainteresowanie. Na szczęście Alys Vorpatril była zbyt zaabsorbowana sobą, by zauważyć, że Bothari nie do końca potrafi

zachować lekarską obojętność.

się dzieje, zwinęła kawałek szmatki, tworząc coś w rodzaju knebla, i wsunęła go do ust położnicy.

I tak to trwało; od jednego skurczu macicy do drugiego. Alys sprawiała wrażenie całkowicie wykończonej. Płakała cichutko, niezdolna powstrzymać wysiłku ciała, próbującego przenicować się na lewą stronę - choćby na tyle, by odetchnąć, odzyskać straconą równowagę. Między jej nogami pojawił się czubek główki dziecka porośniętej ciemnymi włosami.

- Ile to jeszcze potrwa? - zapytał Kou.
Porucznik usiłował opanować głos, nie zdołał jednak ukryć dręczącej go troski.

- Chyba podoba mu się tam, gdzie jest - odparł Bothari. - Nie chce wychodzić na
chłodny, ciemny świat. - Ten żart przeniknął zasłonę bólu, spowijającą Alys; jej urywany
oddech nie uległ najmniejszej zmianie, jednakże w oczach rozbłysła przelotna iskierka
wdzięczności. Bothari przykucnął, z namysłem zmarszczył czoło, przesunął się na bok, oparł
wielką dłoń na jej brzuchu i zaczekał na następny skurcz. Wówczas nacisnął mocno.

Pomiędzy zakrwawionymi udami lady Vorpatril pojawiła się główka niemowlęcia.

- Proszę bardzo - rzucił sierżant z satysfakcją.
Koudelka patrzył na niego z podziwem.
Cordelia ostrożnie ujęła główkę między dłonie i przy następnym skurczu łagodnie

wyciągnęła dziecko. Chłopczyk zakasłał dwukrotnie, kichnął jak kociak, odetchnął, poróżowiał i wydał z siebie przenikliwy wrzask. O mało go nie upuściła. Bothari zaklął gwałtownie.

- Nie o to mi chodziło - odparł z godnością sierżant - choć to niezgorszy pomysł -
dodał, słysząc następne krzyki. Wyjął zza pasa łuk plazmowy, ustawił go na najmniejszą moc
i rozgrzał klingę. Sterylizuje ją, uświadomiła sobie Cordelia.

Podczas kolejnego skurczu na kurtce Kou wylądowało łożysko - krwawy strzęp mięsa. Cordelia patrzyła ze skrywaną fascynacją na ten zużyty organ, który jej samej sprawił tyle

kłopotów. Czas. Cała ta akcja trwała tak długo. Jakie są szansę Milesa? Czy właśnie zamieniła życie syna na małego Ivana? Prawdę mówiąc, nie takiego znów małego. Nic dziwnego, że sprawił swej matce tak wiele kłopotów. Alys musiała mieć niezwykle szeroką miednicę, w przeciwnym razie nigdy nie przeżyłaby tej koszmarnej nocy.

Kiedy pępowina zbielała, Bothari odciął ją wysterylizowanym ostrzem, zaś Cordelia zawiązała najlepiej jak umiała. Następnie otarła dziecko, owinęła je czystą zapasową koszulą i wreszcie złożyła w wyciągniętych ramionach Alys.

Alys spojrzała na chłopca i znów zaczęła cicho płakać.

- Padma powiedział... że będę mieć najlepszych lekarzy. Padma mówił... że w ogóle
nie będzie bolało. Mówił też, że zostanie przy mnie... Niech cię diabli, Padmo! - Przycisnęła
do siebie syna. Po chwili dodała głosem, w którym brzmiało łagodne zdumienie: - Au!

Usta noworodka odnalazły jej pierś i najwyraźniej przywarły do niej z siłą barrakudy.

- Niezły refleks - zauważył Bothari.

Rozdział siedemnasty

- Na miłość boską, Bothari, nie możemy jej tu zabrać! - syknął Koudelka.
Stali w uliczce głęboko w labiryncie karawanseraju. Przed nimi, w zimnej wilgotnej

ciemności, wznosił się wysoki dwupiętrowy budynek o grubych murach. Jego stiukową, obłażącą z farby fasadę przecinały wąskie smugi światła ze szpar w rzeźbionych okiennicach. Olejna lampa mrugała żółtym blaskiem nad drewnianymi drzwiami, jedynym wejściem, jakie dostrzegła Cordelia.

- Nie możemy jej tu zostawić. Ona potrzebuje ciepła - odparł sierżant.
Na rękach dźwigał lady Vorpatril, która przywarła do niego kurczowo. Była słaba,

wstrząsały nią dreszcze.

- Kiedyś, w czasach Izolacji, kiedy ta dzielnica leżała w centrum Vorbarr Sultany,
mieściła się tu siedziba jednego z pomniejszych lordów. O ile się nie mylę, był to książę
Vorbarra, z bocznej linii. Dlatego właśnie budynek przypomina fortecę. Teraz to... coś w
rodzaju gospody.

A zatem to jest twój burdel, Kou. Cordelia w ostatniej chwili ugryzła się w język, by nie powiedzieć tego na głos. Zwróciła się do sierżanta:

Postawił lady Vorpatril na ziemi i wezwał Droushnakov, aby ją podtrzymała. Zamieniwszy parę cichych słów z kimś po drugiej stronie drzwi, zniknął w głębi budynku. Cordelia przytuliła do siebie mocniej małego Ivana, starannie opatulając go kurtką w obronie przed zimnem. Na szczęście noworodek przespał całą kilkunastominutową wędrówkę z opuszczonej kamienicy do tego miejsca. Po kilku minutach Bothari wrócił i gestem wezwał ich, aby szli za nim.

Znaleźli się w korytarzu, przypominającym tunel w skale. W jego ścianach ziały wąskie szczeliny i otwory, rozmieszczone co pół metra.

- W dawnych czasach służyły do obrony - szepnął Koudelka. Droushnakov ze
zrozumieniem skinęła głową.

Tego wieczoru jednak nie przywitały ich strzały ani wrzący olej. Drzwi otworzył im mężczyzna równie wysoki jak Bothari, lecz szerszy w ramionach.

Wkrótce znaleźli się w wielkim mrocznym pomieszczeniu, zamienionym w rodzaj tawerny. Przebywały w nim jedynie dwie przygnębione kobiety w szlafrokach i mężczyzna, chrapiący z głową na stole. Na absurdalnie ogromnym kominku żarzył się ogień.

Wkrótce pojawiła się przewodniczka. Smukła kobieta skinęła na nich i poprowadziła w stronę schodów. Piętnaście, może nawet dziesięć lat wcześniej, mogła być wiotka i zgrabna niczym źrebak; teraz stała się sucha i koścista, odziana w nie pasujący do niej jaskrawy szkarłatny szlafrok z obwisłymi falbankami, podkreślającymi jeszcze smutek w oczach kobiety. Bothari dźwignął z ziemi lady Vorpatril i wniósł ją po schodach. Koudelka rozejrzał się niespokojnie, po czym poweselał, najwyraźniej nie znalazłszy szukanej osoby.

Przewodniczka zaprowadziła ich do pokoju wychodzącego na górny hali.

- Zmień pościel - mruknął Bothari, ona zaś skinęła głową i zniknęła.
Sierżant nadal trzymał w ramionach wyczerpaną lady Vorpatril i najwyraźniej nie miał

zamiaru sadzać jej na posłaniu. Kobieta wróciła po kilku minutach, zsunęła zręcznie wygniecione prześcieradła i zastąpiła je świeżą płócienną pościelą. Dopiero wtedy Bothari złożył lady Vorpatril na łóżku, zaś Cordelia wcisnęła jej w ramiona śpiącego noworodka. Alys z wdzięcznością skinęła głową.

Gospodyni - Cordelia uznała, że tak właśnie będzie nazywać w myślach przewodniczkę - spojrzała na dziecko z błyskiem zainteresowania w oku.

Kobieta prychnęła, wspierając dłonie na biodrach.

- Odebrałam w życiu sporo porodów, Bothari. Powiedziałabym, że raczej dwie
godziny.

Bothari posłał Cordelii osobliwe, niemal zalęknione spojrzenie. Gospodyni uniosła rękę w pojednawczym geście.

kwalifikowało się jako należące do innej cywilizacji.

- Posiedzę z nią trochę - zgłosiła się na ochotnika Droushnakov.
Zerknęła podejrzliwie na gospodynię, która, jej zdaniem, za blisko podeszła do

dziecka. Cordelia nie przypuszczała, aby Drou dała się oszukać historyjce Koudelki. Zapewne lady Vorpatril, kiedy odzyska już nieco sił, także zorientuje się w sytuacji.

Droushnakov opadła na brudny wyściełany fotel, marszcząc z niesmakiem nos na widok wzbijającej się z niego chmary kurzu. Pozostali wycofali się cicho. Koudelka ruszył na poszukiwania czegoś, co w tym starym budynku służyło za toaletę. Potem zamierzał spróbować kupić coś do jedzenia. Ostra woń, unosząca się w powietrzu sugerowała, że budynek, w którym się znaleźli, podobnie jak reszta karawanseraju, nie był podłączony do miejskiej kanalizacji. Nie miał też centralnego ogrzewania. Bothari zmarszczył brwi, gospodyni ulotniła się pospiesznie.

W kącie hallu stała kanapa, parę krzeseł i stolik, oświetlone czerwoną lampą na baterie. Bothari i Cordelia usiedli tam, wykończeni. Uwolniony przed chwilą z ciążącego mu napięcia Bothari przypominał obdartego nędzarza. Cordelia nie miała pojęcia, jak sama wygląda, ale z pewnością nie była w najlepszej formie.

- Czy na Kolonii Beta znacie dziwki? - spytał nagle sierżant.
Myśli Cordelii zawirowały. Pytanie, zadane zmęczonym głosem, zabrzmiało niemal

banalnie, tyle że Bothari nigdy nie prowadził banalnych rozmów. Jak bardzo gwałtowne wydarzenia ostatniego tygodnia naruszyły chwiejną równowagę jego umysłu, podkopały fundamenty racjonalnego zachowania?

- Licencjonowanych Praktycznych Terapeutów Seksualnych. Każdy z nich musi
zostać zatwierdzony przez komisję rządową i uzyskać licencję. Wymagane też jest
ukończenie studiów z psychoterapii. Tyle że w zawodzie pracują wszystkie trzy płcie.
Hermafrodyci zarabiają najwięcej. Są bardzo popularni wśród turystów... To niezbyt
szanowana praca, ale też trudno nazwać ich mętami. Właściwie na Kolonii Beta nie mamy
mętów. Nasze społeczeństwo zaczyna się od niższej klasy średniej. LPTS-ów można
porównać do... - urwała, usiłując znaleźć odpowiedni odnośnik kulturowy - fryzjerów, tu, na
Barrayarze. Świadczą usługi osobiste o wysokim standardzie profesjonalnym, stanowiące
połączenie rzemiosła i sztuki.

Choć raz udało jej się zaskoczyć Bothariego. Jego brwi zmarszczyły się lekko.

Sierżant potrząsnął głową. Zawahał się, zerkając na nią z ukosa.

Cordelia zakrztusiła się.

- Na Kolonii Beta byłoby to nie do pomyślenia.

- Niewiele przypominam sobie z tamtych czasów. Uciekłem, kiedy skończyłem
dwanaście lat i urosłem dość duży, by pobić jej przeklętych klientów. Przyłączyłem się do
gangu ulicznego, a kiedy miałem szesnaście lat udałem osiemnastolatka i zdołałem zaciągnąć
się do wojska. Wtedy wreszcie zdołałem wydostać się stąd. - Potarł lekko dłonie pokazując,
jak zręczna i szybka była ta ucieczka.

- W porównaniu z poprzednim życiem, wojsko musiało wydawać ci się z rajem.

- Dopóki nie spotkałem Vorrutyera. - Rozejrzał się niewidzącym wzrokiem. -
Wówczas żyło tu więcej ludzi. Teraz dzielnica niemal wymarła - w jego głosie zabrzmiała
zaduma. - Znacznej części mojego życia w ogóle nie mogę sobie przypomnieć. Zupełnie
jakby moja pamięć składała się z samych plam. Ale i tak jeszcze parę rzeczy chciałbym z niej
wyrzucić.

Cordelia już miała spytać, co takiego pragnął zapomnieć, jednakże odchrząknęła tylko zachęcająco.

Czemu mówi mi to wszystko? Czego ode mnie chce? Kiedy zaczął, robił wrażenie zalęknionego, teraz jednak wygląda niemal na zadowolonego. Co takiego mu powiedziałam? Westchnęła.

Ku skrywanej uldze Cordelii, w tym momencie pojawił się Koudelka, niosący ze sobą świeże kanapki z chleba i sera oraz butelkowane piwo. Cordelia ucieszyła się na widok

napoju - jakość wody w tym miejscu budziła w niej poważne wątpliwości. Popiła pierwszy kęs łykiem piwa i rzekła:

- W żadnym razie nie możemy zabrać ze sobą lady Vorpatril i dziecka. Zostawienie jej
tutaj także nie wchodzi w grę. Pozostawiliśmy straży Vordariana pięć trupów i płonący wóz.
Wkrótce zaczną na serio przeszukiwać całą okolicę. Jednakże póki co, wciąż będą polować na
kobietę w niezwykle zaawansowanej ciąży. To daje nam nieco czasu. Musimy się rozdzielić.

Koudelka, nie wiedząc co odrzec, ugryzł kanapkę.

- Pojedzie pani z nią, milady?
Potrząsnęła głową.

- Nie mogę opuścić grupy zmierzającej do pałacu, choćby dlatego, że tylko ja mogę
powiedzieć: “To niewykonalne. Zawracamy”. Drou jest niezbędna, potrzebuję też Bothariego.
-
Zaś na swój dziwny sposób Bothari potrzebuje mnie. - Zostajesz ty.

Wargi Koudelki zacisnęły się z goryczą.

- Przynajmniej nie będę krępował wam ruchów.

- Wybór nie był wcale oczywisty - odparła ostro. - To twojej pomysłowości
zawdzięczamy, że dotarliśmy do Vorbarr Sultany. Uważam, że dzięki niej zdołasz wydostać
stąd lady Vorpatril. Z tobą ma największe szansę.

Westchnął.

męża i ojca.

- Klienci zawsze zostawiają tu rzeczy - mruknął na odchodnym.
Cordelia zastanawiała się, co zdołają wyszukać dla lady Vorpatril. Kou zaniósł

jedzenie Alys i Drou. Wrócił z ponurą miną i ponownie usiadł koło Cordelii. Po jakimś czasie odezwał się nagle:

Zaskoczony potrząsnął głową.

- Nie zastanawiałem się nad tym. Pragnąłem jedynie być normalny, jak inni
mężczyźni.

- To naturalny odruch, kłopot w tym, że sam instynkt nie wystarczy. Gdybyś tylko
mógł choć raz zmusić go do współpracy z rozumem, zamiast wywoływać stałe konflikty.

Porucznik prychnął.

- Nie mogłam pożegnać się z Aralem. Jeśli... cokolwiek mi się zdarzy - albo jemu,
skoro już o tym mowa - na zawsze pozostałoby między nami pewne niedopowiedzenie. I w
żaden sposób nie dałoby się go naprawić.

Skulił się w sobie, wciśnięty w głąb fotela. Cordelia zastanowiła się przez moment.

- Czego jeszcze próbowałeś, oprócz: “Przykro mi”? Co powiesz na: Jak się czujesz?

Nic ci nie jest? Pomóc ci? Kocham cię”. To klasyczne odżywki, słowa jedno - i dwusylabowe. Jak się nad tym zastanowić, większość z nich to pytania. Ułatwiają rozpoczęcie rozmowy. Uśmiechnął się ze smutkiem.

Nic dziwnego, że pogubił się w tym wszystkim.


Droushnakov tkwiła na posterunku, obserwując śpiącą kobietę. Obok, na stoliku, leżały kanapki i dwie butelki piwa.

Cordelia wśliznęła się do środka i łagodnie zamknęła za sobą drzwi.

- Wiesz co - mruknęła - dobrzy żołnierze nigdy nie rezygnują z posiłku ani chwili snu.

Nie wiedzą, czego jeszcze przyjdzie im dokonać, zanim nadarzy się następna sposobność.

Cordelia usiadła obok.

- Dziś wieczór - powiedziała wolno Drou - po raz pierwszy uczestniczyłam w
prawdziwej walce.



- Owszem. Bothari świetnie się bawił, ale też trudno go nazwać normalnym
człowiekiem, nawet wedle barrayarskich standardów. Czy pragniesz stać się potworem?

sobie. Cordelia zastanawiała się, czy Droushnakov słyszała kiedyś o pradawnej ziemskiej

tradycji wyboru kozła ofiarnego, zwierzęcia, które co rok wypuszczano do lasu, aby uniosło ze sobą grzechy całej społeczności... Bothari niewątpliwie dźwigał jej własne grzechy; tego była pewna. Nie wiedziała jednak, dlaczego sierżant tak rozpaczliwie potrzebuje jej pomocy. -Ja tymczasem cieszę się, że tak to odebrałaś. Dwoje patologicznych zabójców w mojej służbie byłoby lekką przesadą. Ciesz się swoim cierpieniem, Drou. Dziewczyna potrząsnęła głową.

Cały czas powątpiewać w z góry przyjęte założenie, zapobiegać eskalacji zbrodni.

Drou zmarszczyła brwi i spuściła głowę.

- To do niego podobne. Oczywiście uznał, że musisz być nieszczęśliwa z jego
powodu. - Uśmiech zniknął z jej warg. - Zamierzam wysłać go z lady Vorpatril. Może zdoła
wydostać ją i dziecko z miasta. Rozstaniemy się, gdy tylko Alys będzie w stanie chodzić.

Na twarzy Drou odmalował się niepokój.

- To okropnie niebezpieczne. Ludzie Vordariana wpadną w furię, kiedy zrozumieją, że
lady i młody lord zdołali im się wymknąć.

Prawda, nadal istniał lord Vorpatril, który mógł pokrzyżować genealogiczne kalkulacje Vordariana. Cóż za szalony system sprawiający, że noworodek stanowi śmiertelne zagrożenie dla dorosłego mężczyzny.

- Dopóki ta paskudna wojna się nie skończy, nikt nie może czuć się bezpieczny.
Powiedz mi, czy nadal kochasz Kou? Wiem, że twoje pierwsze naiwne zauroczenie minęło.
Dostrzegasz jego wady. To okropny egoista, niezmiernie czuły na punkcie swych obrażeń i
zranionej męskości. Ale trudno nazwać go głupim. Jest jeszcze dla niego nadzieja. Czeka go
ciekawe życie w służbie regenta. - Zakładając, że wszyscy przeżyją następne czterdzieści
osiem godzin. Cordelia uznała, że nieźle byłoby zaszczepić jej agentom gorączkowe

pragnienie życia. - Czy wciąż jeszcze go pragniesz?

Droushnakov uśmiechnęła się nieco sceptycznie na tę wspaniałą wizję, nakreśloną przez Cordełię.

- Kto wie, może Kou któregoś dnia także zostanie generałem? - powiedziała miękko.
Westchnęła, marszcząc czoło. - Tak, nadal go chcę. Ale... chyba boję się, że znów mnie zrani.

Cordelia zastanowiła się nad tym.

- Zastanów się, Drou. Czy wyobrażasz sobie, co czuje Aral od chwili mojego
wyjazdu? Ja to wiem.

- Och.

Cordelia ściągnęła wargi.

- Tak, to wystarczy. Chodź ze mną.
Dziewczyna posłusznie podniosła się z miejsca. Cordelia zaprowadziła ją do hallu, siłą

posadziła Kou po jednej stronie kanapy, Drou po drugiej, i opadła między nich.

- Posłuchaj Drou, Kou ma ci parę rzeczy do powiedzenia. Ponieważ najwyraźniej
władacie różnymi językami, poprosił, abym posłużyła mu za tłumacza.

Zakłopotany Kou pokręcił głową.

- Ten gest znaczy: “Prędzej zrujnuję sobie resztę życia, niż przez pięć minut miałbym
wyglądać na głupca”. Zignoruj go - poleciła Cordelia. - A teraz zobaczmy. Kto zaczyna?

Zapadła cisza.

- Czy wspominałam, że występuję także w roli waszych rodziców? Chyba zacznę od
mamy Kou. “I co, synku? Poznałeś już jakąś miłą dziewczynę? Masz w końcu prawie
dwadzieścia sześć lat”. Oglądałam ją na holowidzie - dodała swym własnym głosem, gdy Kou
zachłysnął się ze zdumienia. - Znam jej styl, co? I to, co się pod nim kryje. A Kou na to: “Tak
mamo, jest pewna wspaniała dziewczyna. Młoda, wysoka, bystra”. “Hohoho!” - odpowiada
mama Kou i wynajmuje mnie, waszą doświadczoną pośredniczkę z sąsiedztwa. Ja zaś idę do
twojego ojca i mówię, że jest pewien młodzieniec, porucznik w służbie cesarskiej, osobisty
sekretarz lorda regenta, bohater wojenny, rozpoczynający karierę w Sztabie Generalnym, a on
na to: “Ani słowa więcej. Bierzemy go! Hohoho!” I...

- Obawiam się, że miałby znacznie więcej do powiedzenia! - przerwał Kou.
Cordelia odwróciła się do Droushnakov:

- Kou chciał przez to rzec, iż nie sądzi, by spodobał się twojej rodzinie, ponieważ jest
kaleką.

- Bzdura! - odparła z oburzeniem Drou. - Nie chodzi o to...
Cordelia uniosła dłoń, przerywając jej w pół słowa.

- Pozwól, że odpowiem jako twoja pośredniczka, Kou. Kiedy jedyna córka wskazuje
palcem i oświadcza stanowczo: “Tato, pragnę tego mężczyzny”, rozsądny ojciec odpowiada
tylko: “Tak, kochanie”. Przyznaję, że zapewne trudniej przyjdzie ci przekonać trzech
starszych braci. Doprowadź ją do płaczu, a z pewnością spotka cię niemiła przygoda w
bocznej alejce. Przy okazji, zakładam, że jeszcze im się nie poskarżyłaś, Drou?

Dziewczyna zachichotała.

- Nie!
Kou wyglądał na przestraszonego.

- Widzisz? - ciągnęła dalej Cordelia. - Nadal możesz uniknąć braterskiej zemsty, Kou,
jeśli mocno się przyłożysz. - Obróciła się do Drou. - Wiem, że zachował się jak gbur i
prostak, ale przynajmniej potrafi słuchać dobrych rad.

- I tu przechodzimy do sedna sprawy - oznajmiła z powagą Cordelia. - Kou chce
powiedzieć, że tak naprawdę wcale nie jest mu przykro. Wszystko było wspaniałe, ty byłaś
wspaniała i chce to przeżyć jeszcze raz. Wiele razy. Z tobą i tylko z tobą. Na zawsze, w
społecznie akceptowanym związku. Bez żadnych dalszych przeszkód. Mam rację, Kou?

uniosła się z miejsca i zerknęła na chronometr. Natychmiast opuścił ją dobry humor.

- Macie jeszcze trochę czasu. Możecie powiedzieć sobie bardzo wiele, jeżeli będziecie
trzymać się krótkich, najwyżej dwusylabowych wyrazów.

Rozdział osiemnasty

Mrok przedświtu w wąskich uliczkach karawanseraju nie mógł konkurować z nieprzeniknioną ciemnością nocy w górach. Zamglone niebo rozjaśniała słaba pomarańczowa łuna miasta. Twarze przyjaciół Cordelii przypominały szare plamy; wyglądały jak wizerunki ludzi na najstarszych fotografiach. Z trudem powstrzymała się, by nie dodać w duchu: są jak oblicza umarłych.

Lady Vorpatril, umyta, najedzona i wypoczęta po kilku godzinach snu, nie była może okazem zdrowia, ale trzymała się na nogach. Gospodyni dostarczyła im zestaw zdumiewająco skromnych ubrań: szarą spódnicę do kostek i parę ciepłych swetrów. Koudelka zmienił swój mundur na luźne spodnie, znoszone buty i kurtkę; starą pozostawił w zaimprowizowanej sali porodowej. W ramionach niósł maleńkiego lorda Ivana, owiniętego w pieluszki i kocyk. W sumie przypominali skromną młodą parę, uciekającą z miasta przed walkami do mieszkających na wsi rodziców żony. Po drodze do Vorbarr Sultany Cordelia widziała setki podobnych uciekinierów.

Koudelka po raz ostatni zmierzył uważnym spojrzeniem swą niewielką grupkę. Po chwili jego wzrok padł na dzierżoną w dłoni laskę. Nawet jeśli ktoś nie wiedział o ukrytej w środku klindze, gładkie aksamitne drewno, wypolerowane okucie i intarsjowany uchwyt rzucały się w oczy. Porucznik westchnął.

- Drou, czy mogłabyś to jakoś ukryć? Zupełnie nie pasuje do mojego stroju. Skoro
mam nieść dziecko, tylko by mi przeszkadzała.

Droushnakov skinęła głową, uklękła, owinęła laskę w koszulę i wepchnęła do torby. Cordelia przypomniała sobie, co się zdarzyło, kiedy Koudelka poprzednim razem zabrał laskę do karawanseraju i rozejrzała się nerwowo, próbując przeniknąć wzrokiem ciemność.

imponująco, poza tym dzięki nim ludzie myślą o lordzie Vorkosiganie jak o nieprzyjacielu.

- A zresztą - Bothari uniósł połę kurtki, ukazując połyskujący srebrzyście porażacz
nerwowy - tym razem mam przy sobie odpowiednią broń.

Nadszedł moment rozstania. Cordelia uścisnęła Alys Vorpatril, która objęła ją mocno i szepnęła:

- Spróbu... Tak jest, milady - odparł Koudelka.
Z powagą zasalutował Droushnakov. W tym wojskowym pozdrowieniu nie kryła się

żadna ironia, najwyżej odrobina zazdrości. Dziewczyna odpowiedziała powolnym skinieniem głowy. Nie chcieli obarczać tej chwili dodatkowym brzemieniem słów. Obie grupki rozstały się w wilgotnym mroku. Drou patrzyła przez ramię, póki Koudelka i lady Vorpatril nie zniknęli za zakrętem, po czym przyspieszyła kroku.

Zostawili za sobą ciemne bezludne alejki i znaleźli się na jasno oświetlonych ulicach, po których od czasu do czasu przemykali ludzie spieszący, aby załatwić swe sprawy tego wczesno-zimowego poranka. Wszyscy przechodnie jak mogli unikali towarzystwa i Cordelia odetchnęła nieco swobodniej uznawszy, że nie rzucają się w oczy. Nagle zesztywniała w duchu, gdy ujrzała wolno jadący pojazd straży miejskiej. Jednakże wóz minął ich i zniknął w oddali.

Wreszcie przystanęli, spoglądając na budynek po drugiej stronie ulicy, aby upewnić się, czy został już otwarty. Wielopiętrowy gmach w utylitarnym stylu boomu budowlanego, który nastąpił ponad trzydzieści lat wcześniej, tuż po objęciu tronu przez Ezara, nie należał do rządu, lecz był placówką handlową. Przecięli hali, zeszli do windy i bez przeszkód zjechali na dół.

Kiedy dotarli do piwnic, Drou zaczęła co chwila oglądać się przez ramię.

- Teraz niewątpliwie rzucamy się w oczy.
Bothari czuwał, gdy dziewczyna nachyliła się i wyważyła zamek drzwi,

prowadzących do tunelu technicznego. Poprowadziła ich naprzód, dwukrotnie skręcając na skrzyżowaniach korytarzy. Płonące na ścianach lampy świadczyły dobitnie, że obsługa korzystała z tego przejścia. Cordelia nadstawiała uszu, nasłuchując zbliżających się kroków. W końcu dotarli do włazu w podłodze. Droushnakov szybko rozluźniła śruby.

- Zawiśnijcie na rękach i skaczcie. To niewiele ponad dwa metry. Zapewne będzie
mokro.

Cordelia wcisnęła się w ciemny krąg i wylądowała z pluskiem. Zapaliła latarkę. Czarna migotliwa tafla wypełniającej syntonową rurę wody sięgała jej do kostek. Ciecz była lodowato zimna. Po sekundzie tuż obok znalazł się Bothari. Drou uklękła mu na ramionach, umocowała z powrotem właz, po czym rozbryzgując wokół fontannę zimnych kropel zeskoczyła na ziemię.

- Ten kanał burzowy ma jakieś pół kilometra długości. Chodźcie - szepnęła.
Cordelia, będąc tak blisko celu, nie potrzebowała dodatkowej zachęty.
Istotnie, po pięciuset metrach dotarli do miejsca, gdzie w ścianie ział mroczny otwór.

Wdrapali się tam i znaleźli się w znacznie starszym i węższym tunelu, zbudowanym z poczerniałych ze starości cegieł. Zginając plecy i kolana wędrowali dalej. Cordelia pomyślała, że zważywszy wzrost sierżanta, musi to być dla niego szczególnie bolesne. Po jakimś czasie Drou zwolniła i zaczęła opukiwać sufit tunelu stalowym okuciem laski Koudelki. Kiedy uderzenia zabrzmiały głucho, przystanęła.

- To tutaj. Klapa opada w dół. Uważajcie.
Zsunęła drewnianą osłonę i ostrożnie wetknęła ostrze szpady pomiędzy dwie mokre,

oślizłe cegły. Rozległ się szczęk i starannie zamaskowana klapa śmignęła gwałtownie w dół, omal nie miażdżąc głowy dziewczyny. Drou ponownie ukryła klingę w jej drewnianej pochwie.

- Na górę.

Pierwsza podciągnęła się na rękach. Przejście prowadziło do następnego starożytnego kanału, jeszcze węższego niż

poprzedni. Ten odpływ ostro wspinał się ku górze. Przeciskali się naprzód, ich ubrania ocierały się o ściany zbierając z nich brud i wilgoć. Drou wyprostowała się nagle i pokonawszy stos strzaskanych cegieł znalazła się w mrocznym pomieszczeniu, wspartym na licznych kolumnach.

- Ich istnienie to chyba żadna tajemnica. Z pewnością uwieczniono je na starych
rysunkach i planach. Ludzie - służba bezpieczeństwa - muszą wiedzieć, że tu są.

Cordelia spojrzała w głąb mrocznej wilgotnej sali, wspartej na bladych łukach oświetlonych przez migoczące promienie latarek.

- Owszem. Ale widzimy przed sobą piwnice najstarszych stajni, nie tych należących
do Dorki, lecz jego ciotecznego dziadka. Hodował ponad trzysta koni. Stajnie spłonęły w
niezwykle widowiskowym pożarze ponad dwieście lat temu. Zamiast je odbudować, po

prostu wyburzono wszystko do reszty i na wschód od tego miejsca wzniesiono nowe stare stajnie, które za czasów Dorki zamieniono na mieszkania dla służby. W tej chwili trzymają tam większość zakładników. - Drou maszerowała szybko naprzód, niewzruszenie pewna siebie. - Znajdujemy się na północ od głównego kompleksu pałacowego, pod zaprojektowanymi przez Ezara ogrodami. Z tego co wiem, Ezar natknął się przypadkiem na tę starą piwnicę i trzydzieści lat temu zaplanował z Negrim tajną drogę ucieczki, o której nie wiedziała nawet jego własna służba bezpieczeństwa. Cóż za zaufanie, nieprawdaż?

- Dziękujemy, Ezarze - mruknęła Cordelia ciepło.

- Prawdziwe niebezpieczeństwo zacznie się wtedy, gdy dotrzemy do pałacu -
skomentowała dziewczyna.

Wciąż jeszcze mogli się wycofać, powrócić po własnych śladach; nadal nikt nie wiedział o ich obecności. Czemu ci ludzie tak beztrosko dają mi prawo do narażania ich własnego życia? Boże, nienawidzę dowodzenia. Coś przemknęło w mroku, gdzieś w dali kapała woda.

- To tutaj - oznajmiła Droushnakov, oświetlając stos skrzyń. - Tajny magazyn Ezara.
Ubrania, broń, pieniądze. W zeszłym roku, tuż przed inwazją na Escobar, kapitan Negri kazał
mi uzupełnić go o stroje stosowne dla kobiety i małego chłopca. Obawiał się niepokojów
związanych z wojną, jednak zamieszki nigdy tu nie dotarły. Moje stroje mogą być na panią
nieco za duże.

Pozbyli się brudnych, przemoczonych łachów. Droushnakov wydobyła ze skrzyni czyste suknie, odpowiednie dla wyższych rangą służących pałacowych, spoglądających z góry na zwykłe kucharki i pokojówki; kiedyś Drou sama tak się ubierała. Bothari wyciągnął z torby czarny mundur i zarzucił go na siebie, dodając stosowne insygnia Cesarskiej Służby Bezpieczeństwa. Z daleka przypominał zwykłego strażnika, choć był nieco zbyt brudny i znużony, by ujść uwagi CesBez w razie dokładniejszej inspekcji. Zgodnie z zapowiedzią Drou, w kolejnej skrzyni czekał na nich kompletny zestaw broni, w pełni załadowanej i w zapieczętowanych pojemnikach. Cordelia wybrała sobie paralizator, podobnie Drou. Ich oczy spotkały się.

- Tym razem nie będziesz się wahać, co? - mruknęła Cordelia.
Dziewczyna z ponurą miną skinęła głową. Bothari wsunął za pas po jednej z każdego

rodzaju broni: paralizator, porażacz nerwowy i łuk plazmowy. Cordelia miała nadzieję, że nie będzie brzęczał i dzwonił przy każdym kroku.

- Nie możesz z tego strzelać w pomieszczeniach! - zaprotestowała Droushnakov na
widok łuku plazmowego.

- Nigdy nic nie wiadomo - Bothari wzruszył ramionami.
Po chwili zastanowienia Cordelia dodała do swego arsenału laskę z ukrytą szpadą,

przywiązując ją sobie do pasa. Nie była to może poważna broń, ale w trakcie tej podróży okazała się niespodziewanie użyteczna. Oby przyniosła nam szczęście. Następnie z dna torby wydobyła coś, co uważała za najpotężniejszy oręż ze wszystkich.

- But? - spytała ze zdumieniem Drou.

- Bucik Gregora. Podejrzewam, że Kareen wciąż ma drugi od pary. - Cordelia
umieściła go głęboko w wewnętrznej kieszeni należącego do Drou bolerka z wyhaftowanym
herbem Vorbarrow, narzuconego na suknię i dopełniającego stroju pałacowej służącej.

Gdy zakończyli wreszcie przygotowania, Drou ponownie poprowadziła ich mrocznym wąskim korytarzem.

- Teraz jesteśmy już pod samym pałacem - szepnęła skręcając nagle. - Musimy wspiąć
się po drabinie między ścianami. Dodano ją już po ukończeniu budowy. Nie ma tu zbyt wiele
miejsca.

Okazało się to sporym niedopowiedzeniem. Cordelia wypuściła powietrze i ruszyła w ślad za dziewczyną, przeciskając się przez szparę pomiędzy dwoma murami. Rzecz jasna, drabinę zbudowano z drewna. Cordelii szumiało w głowie ze zmęczenia i podniecenia. Oszacowała odległość między ścianami. Zniesienie tędy symulatora może okazać się trudnym zadaniem. Więcej optymizmu, upomniała się w duchu, po czym zdecydowała, że właśnie ta obawa stanowi największy objaw optymizmu. Co ja tu robię? Mogłabym w tej chwili siedzieć spokojnie w Bazie Tonery u boku Arala, pozwalając, by Barrayarczycy mordowali się nawzajem, jeśli naprawdę sprawia im to przyjemność...

Tuż nad nią Drou przesunęła się na bok, stając na czymś w rodzaju wąskiego parapetu, zrobionego ze zwykłej grubej deski. Kiedy Cordelia stanęła obok niej, uniosła dłoń, jakby mówiąc: “zaczekaj” i wyłączyła latarkę. Drou dotknęła ukrytego mechanizmu zamka i tuż przed nimi przesunęła się bezszelestnie płyta w ścianie. Najwyraźniej aż do śmierci Ezara wszystkie mechanizmy regularnie oliwiono.

Ujrzały przed sobą starą sypialnię cesarską. Spodziewały się, że będzie pusta. Usta Drou otwarły się w bezdźwięcznym jęku rozpaczy i przerażenia.

Ogromne rzeźbione drewniane łoże, należące do Ezara; to samo, w którym cesarz wydał swe ostatnie tchnienie, było zajęte. Słaba pomarańczowa lampa rzucała plamy światła i cienia na dwie półnagie, śpiące postaci. Nawet ze swego miejsca Cordelia natychmiast rozpoznała okrągłą twarz i wąsy Vidala Vordariana. Mężczyzna zajmował cztery piąte łóżka, jego ciężka ręka obejmowała zazdrośnie księżniczkę Kareen. Czarne włosy kobiety leżały

rozsypane na poduszce. Księżniczka spała, skulona w ciasny kłębek w górnym rogu łoża, z twarzą zwróconą na zewnątrz. Białe ramiona przyciskała do piersi. Wyglądała, jakby za moment miała wypaść z łóżka.

No cóż, dotarliśmy do Karem. Ale jest pewien problem. Cordelia zadrżała, czując nagły impuls, każący jej zastrzelić Vordariana we śnie. Jednakże uwolnienie energii z pewnością uruchomiłoby alarm. Dopóki nie miała w swej pieczy symulatora Milesa, nie była gotowa do ucieczki. Gestem poleciła Drou zamknąć wejście i niemal bezdźwięcznie szepnęła:

- Schodzimy - do czekającego na drabinie Bothariego.
Po nie mniej męczącej wędrówce w dół, z wysokości czterech pięter, znów znaleźli się

w korytarzu. Wówczas Cordelia odwróciła się do płaczącej cicho dziewczyny.

- Sprzedała mu się - wyszeptała cicho Droushnakov.
W jej głosie słychać było smutek i odrazę.

Niestety, wypad komandoski nie może zrobić sobie przerwy na śniadanie. Nadszedł czas na podjęcie decyzji. Tak czy nie? Czy napędzała ją szaleńcza odwaga, czy głupota? To nie mogła być odwaga, czuła się chora ze strachu, nękały ją te same kwaśne mdłości, które nawiedziły ją tuż przed walką w czasie wojny o Escobar. Skojarzenie to bynajmniej nie poprawiło jej nastroju. Jeśli czegoś nie zrobię, moje dziecko umrze. Będzie musiała poradzić sobie bez odwagi.

- Teraz - zadecydowała Cordelia. - Lepszej sposobności już nie będzie.

Ponownie ruszyli w górę wąskiej drabiny. Drugie wyjście prowadziło do dawnego cesarskiego gabinetu. Cordelia z ulgą stwierdziła, że pomieszczenie, ciemne i zakurzone, pozostało nietknięte, odkąd wysprzątano je i zamknięto zeszłej wiosny, po śmierci Ezara. Jego konsola komunikacyjna, ze wszystkimi super-zabezpieczeniami, została odłączona, pozbawiona swych tajemnic, martwa jak jej właściciel. Za oknami nadal panowała ciemność późnego zimowego ranka.

Kiedy Cordelia szła przez pokój, o jej łydkę obijała się laska Kou. Niewątpliwie wyglądała dziwnie wisząca u pasa; zanadto przypominała broń. Na biurku, na szerokiej antycznej tacy, stała płaska ceramiczna misa; typowy bibelot, jakimi zapchany był cały pałac. Cordelia położyła laskę na tacy i uniosła ją z powagą, jak na służącą przystało.

Droushnakov z aprobatą skinęła głową.

- Proszę ją trzymać dokładnie w połowie odległości pomiędzy piersiami a talią -szepnęła - i wyprostować kręgosłup. Tak mnie zawsze uczono.

Cordelia przytaknęła. Zamknęli za sobą sekretne drzwi, wygładzili ubrania i wyszli na jeden z dolnych korytarzy północnego skrzydła. Dwie pałacowe służące i strażnik. Na pierwszy rzut oka wyglądali zupełnie naturalnie, nawet w tych niespokojnych czasach. Kapral, pełniący wartę u stóp Mniejszej Klatki Schodowej u zachodniego wylotu korytarza, stanął na baczność na widok insygniów Bothariego. Mężczyźni wymienili saluty. Cordelia z najwyższym trudem powstrzymała się, by nie zacząć biec w panice. Subtelny podstęp, pozwalający zmylić przeciwnika: dwie kobiety nie mogły stanowić zagrożenia, miały już przecież niezbędną eskortę. Fakt, że ich strażnik także może okazać się groźny, mógł umknąć kapralowi jeszcze przez kilka minut.

Skręcili w górny korytarz. To tu, za tymi drzwiami, zgodnie z raportami lojalistów, przechowywano porwany symulator. Tuż pod okiem Vordariana. Może miał mu posłużyć jako ludzka tarcza? Każda bomba wycelowana w kwaterę Vordariana musiała zabić także maleńkiego Milesa. A może Barrayarczyk w ogóle nie traktował jej uszkodzonego dziecka jak człowieka?

Przy drzwiach czuwał kolejny strażnik. Zerknął na nich podejrzliwie, odruchowo sięgając po broń. Cordelia i Droushnakov przeszły obok niego nie odwracając głów. Bothari zasalutował, po czym jednym płynnym gestem wymierzył mężczyźnie potężny cios w szczękę. Głowa strażnika z trzaskiem uderzyła o ścianę. Bothari złapał go, zanim tamten runął na ziemię. Otworzyli drzwi i wciągnęli strażnika do środka; Bothari zajął jego miejsce na korytarzu.

Cordelia rozejrzała się w panice po niewielkiej komnacie wypatrując automatycznych

kamer. Pokój mógł pełnić funkcję sypialni, pozwalającej służbie odpowiadać błyskawicznie na każde wezwanie vorowskich panów albo może nietypowo dużej garderoby. Nie miał nawet najmniejszego okna, wyglądającego na mroczny wewnętrzny dziedziniec. Przenośny symulator maciczny stał na zasłanym obrusem stole, na samym środku komnaty. Jego lampki nadal świeciły przyjaznym zielonym i żółtym blaskiem. Żadne złowrogie czerwone światełko nie ostrzegało na razie o grożącej awarii. Na ten widok z ust Cordelii wyrwało się ciężkie westchnienie, pełne bolesnej ulgi.

Droushnakov z nieszczęśliwą miną rozejrzała się wokół.

Odstawiła tacę na stół, sięgnęła po uchwyt symulatora i zamarła. Coś było nie tak... uważniej przyjrzała się odczytom. Monitor tlenowy w ogóle nie działał - choć jego lampka połyskiwała na zielono, wskaźnik poziomu odżywki pokazywał 00.00. Pusty.

Usta Cordelii otwarły się w milczącym jęku. Jej żołądek ścisnął się gwałtownie. Nachyliła się bliżej, pożerając wzrokiem migotaninę fałszywych odczytów. Jej najczarniejsza wizja nagle stała się rzeczywistością - czyżby wylali zawartość na podłogę, do kanału, a może klozetu? Czy Miles zginął szybko, miłosiernie zmiażdżony jednym ciosem? A może pozwolili maleńkiemu, pozbawionemu podtrzymującego życie sprzętu dziecku zwijać się w agonii, podczas gdy obserwowali go, rozbawieni? Możliwe, że nawet nie zawracali sobie głowy patrzeniem...

Numer seryjny. Sprawdź numer seryjny. Próżna nadzieja, ale... zmusiła swe załzawione oczy do patrzenia, rozpędzony umysł do skupienia, do przypomnienia sobie. Jeszcze w laboratorium Vaagena i Henriego przesuwała palcem po tabliczce z numerem, rozmyślając o tym cudzie technologii i odległym świecie, który go stworzył - i był to inny numer. Nie ten symulator, nie Milesa! Jeden z szesnastu pozostałych, użyty jako przynęta.

Jej serce zamarło. Ile jeszcze zastawiono pułapek? Wyobraziła sobie, jak biega szaleńczo od symulatora do symulatora, niczym rozkojarzone dziecko, uczestniczące w upiornej zabawie w chowanego... Chyba zwariuję.

Nie. Gdziekolwiek podział się prawdziwy symulator, musiał być w pobliżu Vordariana. Tego była pewna. Uklękła obok stołu i na moment oparła czoło, aby przegnać czerwoną mgłę, przesłaniającą jej wzrok i zagrażającą świadomości. Uniosła obrus. No

proszę. Czujnik uciskowy. Czy Vordarian sam to wymyślił? Zręczny, paskudny pomysł. Drou nachyliła się w ślad za nią.

Na korytarzu zabrzmiały ciężkie kroki i krzyki. Wysoki bzyk paralizatorów. Bothari, klnąc, uskoczył za drzwi.

- To koniec. Zauważyli nas.
Kiedy rozlegnie się alarm, wszystko skończone, dopowiedziała w myślach Cordelia,

ogłuszona poczuciem porażki. Nie ma okna, jedne drzwi, a oni właśnie stracili kontrolę nad jedyną drogą ucieczki. A więc mimo wszystko pułapka Vordariana zadziała. Niech go piekło pochłonie...

Droushnakov zacisnęła palce na swym paralizatorze.

- Samobójcza chwała to luksus dla ludzi nieodpowiedzialnych. Jeszcze się nie
poddajemy. Czekamy na lepszą sposobność, której nie zdołamy wykorzystać, jeśli zostaniemy
zabici bądź ogłuszeni. - Oczywiście gdyby na stole stał prawdziwy symulator... Cordelia
uświadomiła sobie ze zgrozą, że jest już dość szalona, by poświęcić życie tych ludzi za
swojego syna, ale nie zwariowała jeszcze ostatecznie. Nie odda ich za nic. Jeszcze nie stała
się do tego stopnia Barrayarką.

Po kilku minutach wykrzykiwanych przez drzwi negocjacji uzgodnili, że się poddają, choć nerwy strażników były napięte do ostatnich granic. Wyrzucili na zewnątrz swoją broń. Strażnicy zbadali pomieszczenie skanerem energetycznym, by upewnić się, że nic im nie grozi, po czym czterech z nich wpadło do komnaty, aby przeszukać więźniów. Dwóch

pozostałych czekało na zewnątrz, gotowych wesprzeć swych towarzyszy. Cordelia zachowała całkowity spokój, aby ich nie zdenerwować. Jeden ze strażników zmarszczył ze zdumieniem czoło, kiedy interesujące wybrzuszenie w jej kieszeni okazało się jedynie dziecięcym butem. Położył go na stole tuż obok tacy.

Dowódca, mężczyzna w kasztanowo-złotej liberii Vordariana, przemówił do swego naręcznego komunikatora:

- Tak. Wszystko zabezpieczone. Zawiadom milorda. Nie, kazał żeby go obudzić.
Chcesz mu wyjaśnić, czemu tego nie zrobiłeś? Dziękuję.

Strażnicy nie wypchnęli ich na korytarz, ale czekali cierpliwie. Wynieśli jedynie nieprzytomnego mężczyznę, którego ogłuszył Bothari. Żołnierze ustawili Cordelię z szeroko rozłożonymi rękami i nogami, przyciśniętą do ściany obok Bothariego i Droushnakov. Czuła, jak ogarniają czarna rozpacz, ale wiedziała, że kiedyś Kareen przyjdzie do niej. Musi przyjść. Potrzebowała jedynie trzydziestu sekund rozmowy, może nawet mniej. Kiedy spotkam się z Kareen, jesteś trupem, Vordarianie. Możesz jeszcze chodzić, mówić, wydawać rozkazy przez całe tygodnie, nieświadom tego, co cię czeka, ale przypieczętuję twój los równie nieuchronnie, jak ty skazałeś mojego syna.

W końcu w drzwiach stanął Vordarian we własnej osobie, odziany w zielone mundurowe spodnie i kapcie, nagi do pasa. W ślad za nim dreptała księżniczka Kareen, owijając się ciasno ciemnoczerwonym aksamitnym szlafrokiem. Serce Cordelii zaczęło bić szybszym rytmem. Teraz?

- A zatem pułapka zadziałała - zaczął z zadowoleniem Vordarian, jednakże urwał,
wydając z siebie jedynie autentycznie zdumione “Ha!”, kiedy Cordelia odepchnęła się od
ściany i odwróciła, żeby stawić mu czoło. Gestem powstrzymał strażnika, który zamierzał
interweniować. Na twarzy Vordariana pojawił się drapieżny uśmiech. - Mój Boże, i to jak
zadziałała! Wspaniale! - Kareen, stojąca tuż za nim spojrzała oszołomiona na Cordelię.

MOJA pułapka zadziałała, pomyślała Cordelia, ogłuszona nadarzającą się sposobnością. Teraz patrz...

- W tym właśnie problem, milordzie - oznajmił mężczyzna w liberii z niezadowoloną
miną. - Wcale nie zadziałała. Nie wyśledziliśmy ich przy wejściu do pałacu i nie oczyściliśmy
przed nimi drogi. Po prostu się tu zjawili, nie uruchamiając żadnych alarmów. To nie
powinno się zdarzyć. Gdybym akurat nie przyszedł, moglibyśmy ich przeoczyć.

Vordarian wzruszył ramionami, zanadto uszczęśliwiony swoją zdobyczą, by zawracać sobie głowę drobiazgami.

- Przesłuchajcie tę dziewkę - polecił wskazując Droushnakov. - Podajcie jej serum, a z

pewnością dowiecie się, jak się tu dostali. Kiedyś pracowała w ochronie pałacu.

Droushnakov posłała przez ramię oskarżycielskie spojrzenie księżniczce Kareen. Kareen bezwiednie ciaśniej owinęła się szlafrokiem, w jej ciemnych oczach czaiło się równie bolesne pytanie.

- No cóż - rzekł Vordarian do Cordelii - czyżby mojemu milordowi Vorkosiganowi aż
tak brakowało żołnierzy, że wysyła swoją żonę, aby wykonała ich pracę? Zatem nie możemy
przegrać. - Uśmiechnął się do strażników, którzy odpowiedzieli tym samym.

Do diabła, żałuję, że nie zastrzeliłam go we śnie.

- Co zrobiłeś z moim synem, Vordarianie?
Mężczyzna zacisnął zęby.

Usta stojącej za plecami Vordariana Kareen wygięły się w smutnym uśmiechu. Tak, słuchaj mnie, Kareen!

- Gdzie jest mój syn, Vordarianie? - powtórzyła z uporem Cordelia.

- Teraz to cesarz Vidal - zauważyła Kareen, wodząc wzrokiem między parą
przeciwników - jeśli zdoła zachować ten tytuł.

Kiedy Kareen znów uniosła twarz, malowała się na niej straszliwa nadzieja.

Tak, pomyślała Cordelia. Zostałaś zdradzona, okłamano cię. Twój syn żyje. Musisz znów zacząć poruszać się, myśleć i czuć. Koniec z obojętnością martwego ducha, którego nie dosięgnie żaden ból. Nie przynoszę ci daru, ale przekleństwo.

Serce Cordelii zabiło mocniej z wdzięczności za przekleństwo, jakim ją obdarowała.

O-ho, zaczekaj, Kareen. Cordelia przygryzła wargę. Nie tutaj. Zbyt niebezpieczne. Zaczekaj na lepszą okazję, a przynajmniej póki ten drań nie zaśnie - lecz jeśli nawet Betanka nie mogła się zdobyć, by zastrzelić swego wroga we śnie, to co powiedzieć o jednej z Vorów? To prawdziwa przedstawicielka ich klasy...

Usta Kareen skrzywiły się w nieprzyjaznym uśmiechu. Jej oczy płonęły.

- Ten but nigdy nie znalazł się w wodzie - powiedziała cicho.
Cordelia dosłyszała w jej głosie morderczą nutę; zadźwięczała w jej uszach jak

dzwon. Vordarian najwyraźniej dostrzegł jedynie zwykły dziewczęcy żal. Zerknął na bucik, nie pojmując jego znaczenia i potrząsnął głową, jakby chciał się uwolnić od natrętnych myśli.

porażacz nerwowy, wycelowała go wprost w Vordariana i wystrzeliła.

Zdumiony strażnik podbił jej rękę; promień porażacza chybił, uderzając w sufit. Vordarian zanurkował za stół, jedyny mebel w całym pokoju, i przeturlał się po podłodze. Jego gwardzista, wiedziony czystym odruchem, chwycił swą broń i wypalił. Mięśnie twarzy Kareen zastygły w śmiertelnym skurczu, gdy błękitny płomień spowił jej głowę; usta księżniczki otwarły się w ostatnim bezdźwięcznym krzyku. Zginęła, jęknęła w duchu

Cordelia.

Vordarian, śmiertelnie przerażony, ryknął:

- Nie! - zerwał się na nogi i wydarł porażacz nerwowy z dłoni najbliżej stojącego
żołnierza.

Gwardzista, uświadomiwszy sobie ogrom popełnionego błędu, odrzucił broń, w tej samej jednak chwili padł trafiony przez Vordariana.

Pokój zawirował wokół Cordelii. Jej dłoń zacisnęła się na rękojeści laski i nacisnęła sprężynę celując tak, by osłona uderzyła w głowę najbliższego strażnika. Następnie wymierzyła szybkie cięcie w przegub dzierżącej broń ręki uzurpatora. Mężczyzna krzyknął, z otwartej rany trysnęła krew. Droushnakov zanurkowała tymczasem w stronę pierwszego odrzuconego porażacza. Bothari wyłączył z rozgrywki kolejnego strażnika morderczym ciosem w szyję. Cordelia zatrzasnęła drzwi przed nosami stojących na korytarzu żołnierzy, którzy właśnie rzucali się naprzód. O ściany uderzył promień paralizatora, po czym trzy błękitne błyskawice wystrzelone przez Droushnakov wyeliminowały ostatnich ludzi Vordariana.

Do Milesa. Pozostali strażnicy Vordariana, szykujący się do strzału, zamarli na widok swego pana.

- Cofnąć się! - ryknął Bothari i mężczyźni odskoczyli od drzwi.
Cordelia złapała rękę Droushnakov i przekroczyły ciało Kareen. Białe kończyny

księżniczki leżały bezwładnie rozrzucone na czerwonej materii, abstrakcyjnie piękne nawet po śmierci. Kobiety, cały czas pozostając pod osłoną Bothariego i Vordariana, powoli cofały się korytarzem.

- Proszę wyjąć z kabury mój łuk plazmowy i zacząć strzelać - polecił gwałtownie
Bothari.

Rzeczywiście, w całym zamieszaniu zdołał odzyskać broń; zapewne dlatego miał na swym koncie tak niewielu wrogów.

- Nie może pani podpalić pałacu! - zachłysnęła się Drou.
Bez wątpienia w tym skrzydle przechowywano ogromny majątek w antykach i

historycznych barrayarskich pamiątkach. Cordelia uśmiechnęła się dziko, złapała broń i wystrzeliła w głąb korytarza. Drewniane meble, drewniane parkiety i wysuszone wiekowe gobeliny stanęły w płomieniach, gdy tylko dotknął ich ognisty promień.

Płońcie, płońcie. Dla Kareen. Niechaj stos pogrzebowy na jej cześć dorówna jej odwadze i bólowi, wznosząc się coraz wyżej i wyżej. Gdy dotarli do drzwi sypialni starego cesarza, na wszelki wypadek strzeliła także w głąb korytarza po przeciwnej stronie. Za to, co uczyniliście mnie i mojemu synowi. Ogień powinien na kilka minut powstrzymać pościg. Miała wrażenie, że jej ciało unosi się nad podłogą, lekkie niczym powietrze. Czy tak właśnie czuje się Bothari, kiedy zabija’?

Droushnakov śmignęła w stronę ukrytych drzwi, prowadzących do drabiny. Poruszała się niczym automat, jakby jej dłonie należały do innego ciała niż zalana łzami twarz. Cordelia cisnęła szpadę na biurko i podbiegła wprost do wielkiej rzeźbionej dębowej szafy, stojącej przy najbliższej ścianie. Gwałtownie otwarła drzwi. W mroku środkowej półki połyskiwały zielone i żółte światełka. Boże, nie pozwól, aby był to kolejny podstęp... Cordelia objęła rękami kanister i uniosła go w stronę światła. Tym razem miał właściwą wagę, ciężki od zawartych w nim płynów; właściwe odczyty, właściwy numer. To ten, którego szukała.

Dziękuję ci, Kareen. Nie zamierzałam cię zabić. Z pewnością była szalona. Nie czuła niczego, żalu ani bólu, choć jej serce waliło opętańczo, a oddech rwał się gwałtownie. Wstrząsające podniecenie walką, nagłe oszołomienie, które sprawia, że ludzie gołymi rękami atakują karabiny maszynowe. A zatem to tego łaknęli nałogowi wojacy.

Vordarian nadal szamotał się w uścisku Bothariego, klnąc paskudnie.

- Nie zdołacie uciec! - Przestał się szarpać, aby móc spojrzeć prosto w oczy Cordelii. -
Proszę pomyśleć, lady Vorkosigan. Nigdy wam się nie uda. Musicie posłużyć się mną jako
tarczą, ale nie możecie nieść mnie ogłuszonego. Przytomny, będę walczył o każdy metr. Moi
ludzie otoczą was natychmiast - szarpnął głową w stronę okna. - Ogłuszą nas i pochwycą. - W
jego głosie zabrzmiała przymilna nuta. - Jeśli poddacie się teraz, ocalicie życie. Także życie
tego dziecka, jeśli tak wiele dla pani znaczy - dodał, wskazując symulator, który Cordelia
dzierżyła w ramionach. Stąpała teraz ciężej, niż jeszcze niedawno Alys Vorpatril.

- Nie rozkazałem temu durniowi Vorhalasowi, aby zabił następcę Vorkosigana -
ciągnął z desperacją Vordarian, próbując wypełnić słowami ciszę. Spomiędzy jego palców
ściekała krew. - Chodziło tylko o jego ojca. Prowadzona przez niego fatalna postępowa
polityka zagraża Barrayarowi. Jeśli o mnie chodzi, twój syn mógł spokojnie odziedziczyć
księstwo po Piotrze. Piotr nigdy nie powinien porzucać partii, do której naprawdę należał. To
zbrodnia, co lord Aral uczynił Piotrowi...

A zatem to byłeś ty. Od samego początku. Wstrząs i utrata krwi sprawiły, że Vordarian przypominał zaledwie cień, nędzną parodię dawnego zręcznego polityka. Zupełnie jakby uważał, że może jeszcze wykręcić się od odpowiedzialności, jeśli zdoła znaleźć właściwe słowa. Cordelia poważnie w to wątpiła. Vordarian nie miał w sobie złowieszczej wesołości Vorrutyera, nie był też zdegenerowanym szaleńcem jak Serg; a jednak otaczała go aura zła, wypływającego nie z wad, lecz z zalet: odwagi konserwatywnych przekonań, głębokiego uczucia do Kareen. Cordelia czuła tępy ból w skroniach.

- Nigdy nie udowodniliśmy, że stałeś za zamachem Evona Vorhalasa - odparła cicho. -
Dziękuję za tę informację.

To uciszyło go na moment. Zerknął niespokojnie na drzwi, które w każdej chwili mogły stanąć w płomieniach. Na korytarzu szalało ogniste piekło.


sierżanta, ściskającej rękojeść.

- Bothari, zabij proszę dla mnie tego człowieka.
W jej własnych uszach głos Cordelii zabrzmiał dziwnie pogodnie, jakby właśnie

poprosiła Bothariego, żeby podał jej masło. Morderstwo nie wymagało wcale podniecenia i histerii.

czyste, mimo rozbryzgu krwi z przeciętych tętnic. Vorkosigan powinien był skorzystać z usług Bothariego w dniu, kiedy odbyła się egzekucja Carla Vorhalasa. Ogromna siła ramion w połączeniu ze wspaniałą stalą... rozbiegane myśli Cordelii skupiły się nagle na otaczającej ją rzeczywistości, gdy Bothari runął na kolana, upuszczając szpadę i chwytając się za głowę. Wrzasnął, zupełnie jakby z jego gardła wydobył się śmiertelny krzyk Vordariana.

Opadła na ziemię obok niego, nagle znów ogarnięta lękiem, choć od chwili, gdy

Kareen chwyciła porażacz i zapoczątkowała całe to szaleństwo, Cordelia miała wrażenie, że jej przeciążony system nerwowy zobojętniał na strach. Bez trudu odgadła, co się stało. Śmierć Vordariana przywołała zakazane wspomnienia; Bothari przypomniał sobie, w jaki sposób umarł Vorrutyer - coś, co najwyższe barrayarskie dowództwo tak usilnie starało się wymazać mu z pamięci. Czy to wspomnienie go zabije?

- Drzwi są gorące jak ogień - zameldowała Droushnakov, blada i wstrząśnięta. -
Milady, musimy stąd uciekać, i to natychmiast.

Bothari dyszał gwałtownie, nadal przyciskając dłonie do czoła, jednakże stopniowo jego oddech zaczynał się uspokajać. Cordelia zostawiła go skulonego na podłodze. Potrzebowała czegoś nie przepuszczającego wilgoci... W głębi szafy dostrzegła solidną plastikową torbę, zawierającą kilkanaście par butów Kareen, bez wątpienia pospiesznie spakowanych i przyniesionych do sypialni przez jedną ze służących, gdy Vordarian rozkazał, by księżniczka wprowadziła się do niego. Cordelia wysypała buty, przebiegła przez pokój i podniosła głowę Vordariana, która wcześniej odturlała się pod ścianę. Była ciężka, lecz nie tak, jak symulator maciczny. Cordelia włożyła ją do środka i ciasno ściągnęła sznurki.

- Drou, jesteś w najlepszej formie. Weź symulator. Zacznij schodzić na dół. Tylko go
nie upuść.

Cordelia uznała, że jeśli nawet sama upuści głowę Vordariana, raczej mu to nie zaszkodzi.

Droushnakov skinęła głową i podniosła zarówno symulator, jak i porzuconą szpadę. Cordelia nie była pewna, czy dziewczyna postanowiła ocalić broń ze względu na jej nową wartość historyczną, czy też kierowało nią osobliwe poczucie odpowiedzialności za przedmiot należący do Kou. Sama z trudem przekonała Bothariego, by podniósł się z ziemi. Z tajnego wyjścia wiało chłodem. Zimny prąd powietrza podsycał płonący za drzwiami ogień. Tunel stanowił idealny przewód kominowy, dostarczający świeżego paliwa, dopóki płonąca ściana nie zawali się, całkowicie blokując wylot. Ludzi Vordariana czekała prawdziwa zagadka. Wyobraziła sobie, jak przeszukują zgliszcza, zastanawiając się, gdzie się podziali uciekinierzy.

Zejście po drabinie przypominało senny koszmar. Cordelia z trudem poruszała się w potwornej ciasnocie. Bothari jęczał u jej stóp. Nie mogła nieść torby przed sobą, toteż zarzuciła ją na ramię i schodziła dalej, niezręcznie posługując się tylko jedną ręką. Z każdym następnym szczeblem coraz bardziej bolał ją przegub.

Kiedy w końcu dotarli na dół, bezlitośnie pchnęła Bothariego, nie pozwalając mu przystanąć, dopóki nie znaleźli się w tajnym magazynie Ezara w piwnicy najstarszej stajni.

- A pani? - spytała nieśmiało Droushnakov. - Dobrze się pani czuje?
Cordelia nie mogła się powstrzymać; wybuchnęła śmiechem. Dostrzegłszy nagły lęk

na twarzy dziewczyny, z trudem stłumiła wybuch wesołości.

- Nie.

Rozdział dziewiętnasty

Pośród zapasów Ezara znajdowała się też szkatuła pełna pieniędzy, barrayarskich marek o najróżniejszych nominałach. Oprócz nich ukryto tam również spory zestaw kart identyfikacyjnych, przygotowanych specjalnie dla Drou. Nie wszystkie z nich były przestarzałe. Cordelia posłała dziewczynę, aby kupiła gdzieś używany pojazd naziemny. Tymczasem jej towarzysze czekali w ukryciu. Bothari powoli wracał do siebie, nie kulił się już z bólu niczym zranione dziecko. Po jakimś czasie odzyskał dość sił, by móc utrzymać się na nogach.

Wydostanie się z Vorbarr Sultany zawsze stanowiło najsłabszy punkt jej planu - może dlatego, że Cordelia nigdy tak naprawdę nie wierzyła, iż dotrą tak daleko. Vordarian, lękając się, że przerażona ludność opuści miasto, wprowadził ścisłe restrykcje. Podróż koleją jednoszynową wymagała przepustek i pokonania licznych punktów kontrolnych. Całkowicie zabroniono korzystania z lotniaków. Pojawienie się pojazdów powietrznych wywoływało natychmiastową reakcję uzbrojonych strażników. Wozy naziemne musiały przekraczać całą serię blokad drogowych. Wędrówka piesza byłaby ponad siły niewielkiego wyczerpanego oddziałku Cordelii. Nie istniało żadne bezpieczne wyjście.

Po upływie całej wieczności śmiertelnie blada Drou wróciła i poprowadziła ich z powrotem tunelami. Wkrótce znaleźli się w wąskiej bocznej uliczce. Miasto pokrywała cienka warstwa przykurzonego śniegu. Od strony pałacu, wznoszącego się kilometr za nimi, na szarym zimowym niebie rosła ciemna złowroga chmura. Najwyraźniej służbie wciąż jeszcze nie udało się opanować pożaru. Jak długo pozbawione głowy dowództwo Vordariana zdoła panować nad sytuacją? Czy wieści o jego śmierci przeciekły już na zewnątrz?

Zgodnie z poleceniem, Drou znalazła dla nich zwykły, nie rzucający się w oczy pojazd, choć ich zasoby gotówki wystarczały na kupno najbardziej luksusowej limuzyny, jaką dałoby się znaleźć w mieście. Cordelia chciała zachować pieniądze w rezerwie na ewentualne łapówki w czasie kontroli.

Jednakże punkty kontrolne okazały się nie tak straszne, jak się obawiała. W istocie, przy pierwszej blokadzie nie zastali nikogo; obsługujący ją strażnicy zostali zapewne wezwani do pomocy przy gaszeniu pożaru albo pilnowania wyjść z pałacu. Przy drugim punkcie kontrolnym kłębił się tłum pojazdów i niecierpliwych kierowców. Inspektorzy, badający wyjeżdżających, pobieżnie sprawdzali dokumenty, zdezorientowani i na wpół sparaliżowani najświeższymi plotkami z miasta. Gruby plik banknotów, ukryty pod idealnie

sfałszowaną kartą identyfikacyjną, zniknął w kieszeni strażnika, który przepuścił Drou bez dalszych pytań, pozwalając jej odwieźć do domu “chorego wuja”. Bothari, skurczony pod kocem, który okrywał również symulator, niewątpliwie wyglądał na chorego. Podczas ostatniej kontroli Drou “powtórzyła” dość prawdopodobną wersję pogłosek o śmierci Vordariana i przerażony strażnik natychmiast porzucił swój posterunek, w biegu zdejmując mundur i zastępując go cywilnym płaszczem. Po sekundzie zniknął za rogiem.

Przez całe popołudnie lawirowali, wybierając wyłącznie boczne drogi, aż wreszcie dotarli do neutralnego okręgu Vorinnisa, gdzie wysłużony pojazd ostatecznie wyzionął ducha. Stwierdziwszy, że jego system zasilania został nieodwracalnie uszkodzony, porzucili wóz i dalej ruszyli koleją. Cordelia nieubłaganie poganiała swój oddziałek świadoma upływających minut. O północy zgłosili się na pierwszym posterunku wojskowym, którym okazał się skład żywności tuż za granicą okręgu. Drou przez kilkanaście minut dyskutowała z oficerem, pełniącym nocną służbę, zanim przekonała go, aby 1) potwierdził ich tożsamość, 2) wpuścił ich do środka i 3) pozwolił skorzystać z wojskowej sieci łączności, skontaktować się z Bazą Tanery i zażądać transportu. Od tej chwili wydarzenia potoczyły się z zadziwiającą szybkością. Oficer dyżurny wezwał pospieszny prom, aby dowiózł ich do domu.

Kiedy o świcie na horyzoncie pojawiła się Baza Tanery, Cordelię ogarnęło nieprzyjemne uczucie deja vu. Chwila ta tak bardzo przypominała jej pierwszy powrót z gór, że miała wrażenie, jakby znalazła się w pętli czasu. Może umarła i trafiła do piekła, a jej karą miało być bezustanne przeżywanie wydarzeń ostatnich trzech tygodni? Zadrżała.

Droushnakov obserwowała ją zatroskanym wzrokiem. Wyczerpany Bothari drzemał w pasażerskim przedziale promu. Dwaj ludzie Illyana z CesBez, według Cordelii nie różniący się niczym od strażników Vordariana, których zabili w pałacu, zachowywali nerwowe milczenie. Symulator maciczny tkwił na kolanach Cordelii, plastykowa torba między jej nogami. Ani na moment nie spuszczała z nich oczu, choć Drou wyraźnie wolałaby, aby torba trafiła do przedziału bagażowego.

Prom usiadł gładko na wyznaczonym lądowisku, silniki zawyły po raz ostatni i umilkły.

- Chcę tu mieć kapitana Vaagena, i to natychmiast - powtórzyła po raz piąty Cordelia,
kiedy ludzie Illyana prowadzili ich pod ziemię do strefy bezpieczeństwa.

- Tak, milady, już idzie - ponownie zapewnił ją człowiek z CesBez.
Spojrzała na niego podejrzliwie.

Strażnicy ostrożnie uwolnili ich od ciężaru osobistego arsenału. Cordelia nie miała o to do nich pretensji; sarna na ich miejscu także nie powierzyłaby załadowanej broni grupce

wynędzniałych szaleńców. Dzięki zapasom z magazynu Ezara kobiety miały na sobie całkiem przyzwoite stroje, jednakże żadne z przechowywanych tam ubrań nie pasowało na Bothariego, toteż sierżant zatrzymał swój popalony i cuchnący mundur. Na szczęście plamy zaschniętej krwi nie odcinały się od czarnego materiału. Cała trójka miała podkrążone czerwone oczy. Cordelia dygotała, dłońmi i powiekami Bothariego wstrząsały nagłe skurcze, zaś Droushnakov przejawiała niepokojącą tendencję do wybuchania cichym płaczem w najdziwniejszych momentach; po paru minutach uspokajała się równie szybko.

Wreszcie - to tylko parę minut, powiedziała sobie Cordelia - zjawił się kapitan Vaagen z technikiem u boku. Ubrany był w zielony polowy mundur, stąpał szybko, z energią przypominającą dawnego Vaagena. Jedyną pamiątką po odniesionych ranach wydawała się zakrywająca oko czarna przepaska; wyglądał w niej zresztą całkiem nieźle - przypominał zawadiackiego pirata. Cordelia miała nadzieję, że przepaska to tylko tymczasowy element kuracji.

Vaagen obejrzał dokładnie urządzenie, sprawdzając najważniejsze wskaźniki.

- Dobrze, doskonałe. Zapas odżywki jeszcze się nie wyczerpał, choć niewiele
brakowało. Filtry wciąż działają, poziom kwasu moczowego jest wysoki, ale nie krytyczny -
chyba wszystko w porządku, milady. Dziecko z pewnością żyje. Ustalenie, jakie szkody
poczyniła przerwa w kuracji wapniowej, wymaga nieco więcej czasu. Będziemy w izbie
chorych. Za jakąś godzinę zabiorę się do pełnego przeglądu.

- Czy ma pan tutaj wszystko, czego trzeba? Wszelkie niezbędne środki?
Jego białe zęby błysnęły w uśmiechu.

- Lord Vorkosigan polecił mi zorganizować nowe laboratorium w dzień po pani
wyjeździe. Powiedział, że to na wszelki wypadek.

Aralu, kocham cię.

- Dziękuję panu, proszę już iść - oddała mu symulator i Vaagen pospieszył do swego
królestwa.

Cordelia usiadła niczym marionetka, której przecięto wszystkie sznurki. Po raz

pierwszy pozwoliła sobie odczuć w pełni, jak bardzo była zmęczona, nie mogła jednak jeszcze odpocząć. Wciąż miała do przekazania bardzo ważne informacje i to nie kręcącym się wokół strażnikom z CesBez, którzy nieustannie ją nękali - zamknęła oczy, demonstracyjnie ignorując ich obecność i pozwalając, by jąkająca się Drou udzieliła odpowiedzi na ich głupie pytania.

W duszy Cordelii pragnienie walczyło z obawą. Marzyła o tym, by zobaczyć Arala, a przecież otwarcie sprzeciwiła się jego życzeniom. Czy jej ucieczka nadwerężyła honor męża, uraziła jego - niewątpliwie niezwykle elastyczne - męskie barrayarskie ego do kresu wytrzymałości? Czy na zawsze pozbawiła się prawa do jego zaufania? Nie, z pewnością obawy te nie miały żadnych podstaw. Jednakże jego wiarygodność, szacunek, jakim darzyli go współpracownicy; wszystkie te elementy delikatnej psychologii władzy - czy im zaszkodziła? Czy jej postępek będzie miał jakieś nieprzewidywalne polityczne konsekwencje? I czy naprawdę ją to obchodziło? Tak, uznała ze smutkiem. To okropne być tak zmęczoną, a jednocześnie martwić się o przyszłość.

- Kou!
Krzyk Drou sprawił, że Cordelia gwałtownie otworzyła oczy. W drzwiach biura

ochrony przy głównej bramie stanął Koudelka. Dobry Boże, porucznik był znowu w mundurze, wymyty i ogolony. Jedynym śladem po nieregulaminowej wycieczce pozostały szare kręgi pod oczami.

Cordelia z radością zauważyła, że powitanie Kou i Drou nie miało w sobie nic służbowego. Porucznik znalazł się błyskawicznie w objęciach wysokiej brudnej blondynki, oboje wymieniali stłumione nieregulaminowe pozdrowienia, takie jak: najdroższa, kochany, dzięki Bogu, bezpieczny, cudownie... Strażnicy z CesBez odwrócili się, zakłopotani blaskiem nieskrywanego uczucia, promieniującym z ich twarzy. Cordelia napawała się nim. To znacznie sensowniejszy sposób powitania przyjaciela, niż wszystkie te idiotyczne saluty.

Kou i Drou rozłączyli się w końcu tylko po to, by przyjrzeć się sobie lepiej. Nadal trzymali się za ręce.

korytarzu Vaagena, niosącego symulator - uratowaliście syna lorda Vorkosigana! Droushnakov zgarbiła się nagle.

Jednym gestem odprawił ludzi z CesBez niczym natrętne muchy. Cordelia od dłuższego czasu marzyła, aby to zrobić.

Bothari pomógł jej wstać. Ostatkiem sił uniosła żółtą plastykową torbę. O ironio, napis i logo wskazywały, że pochodziła ona od jednego z najbardziej ekskluzywnych krawców w stolicy. Kareen pokonała cię wreszcie, ty draniu.

Cordelia otwarła worek i uniosła go do oczu Koudelki. Porucznik zerknął do środka.

- Pozwól mu zadbać o własny tyłek, Kou - westchnęła Cordelia.
Koudelka raz jeszcze zerknął do torby. Jego usta wykrzywiły się w szerokim

uśmiechu.

Kou odebrał jej broń, spojrzał na torbę, skojarzył te dwie rzeczy i ostrożnie uniósł ostrze.

Członkowie ochrony rozstąpili się przed osobistym adiutantem admirała Vorkosigana. Kou poprowadził Cordelię, Bothariego i Drou w głąb bazy. Cordelia ponownie zaciągnęła

sznurki, niosąc w palcach rozkołysany worek.

- Obawiam się, że nadal trzeba będzie przeprowadzić atak - stwierdziła z
westchnieniem. - Wojska Vordariana nawet w stanie rozpadu mogą okazać się niebezpieczne.
Desperacja doda im sił. - Pomyślała o hotelu w centrum Vorbarr Sultany, w którym
najprawdopodobniej wciąż jeszcze więziono córeczkę Bothariego, Elenę. Mniej ważni
zakładnicy. Czy zdoła przekonać Arala, by posłał dodatkowych żołnierzy na ratunek mniej
ważnym zakładnikom? Niestety nie udało jej się jeszcze pozbawić żołnierzy pracy.
Próbowałam. Boże, naprawdę próbowałam.

Schodzili w dół, coraz niżej i niżej, do centrum nerwowego Bazy Tanery. Wreszcie dotarli do superstrzeżonej sali konferencyjnej. Pilnował jej oddział uzbrojonych po zęby żołnierzy. Na znak Koudelki rozstąpili się, przepuszczając przybyszów. Drzwi rozsunęły się bezszelestnie i ponownie zamknęły za ich plecami.

Cordelia ogarnęła wzrokiem całą scenę, wszystkich zebranych tu ludzi, spoglądających na nią znad błyszczącego stołu. Aral, rzecz jasna, tkwił pośrodku. Po obu jego bokach siedzieli Illyan i książę Piotr. Był tu też premier Vortala, Kanzian i kilku innych oficerów sztabowych w paradnych zielonych mundurach. Dwóch podwójnych zdrajców siedziało naprzeciwko wraz ze swymi adiutantami. Całe stado świadków. Pragnęła zostać sam na sam z Aralem, pozbyć się tego krwiożerczego tłumu. Już wkrótce.

We wpatrzonych w siebie oczach Arala dostrzegła niemy ból. Jego usta wygięły się w pełnym ironii uśmiechu. To wszystko; a jednak lęk Cordelii ustąpił. Słusznie wierzyła w swego męża. Ani śladu lodowatej złości. Wszystko będzie dobrze. Znów stali po tej samej stronie; żadne uściski i potoki słów nie zdołałyby przekazać tego lepiej. Choć te pierwsze niewątpliwie nadejdą, przyrzekały jej to szare oczy. Kąciki ust Cordelii uniosły się lekko, po raz pierwszy od - jak dawna?

Książę Piotr huknął dłonią w stół.

- Dobry Boże, kobieto, gdzieś ty była? - krzyknął wściekle.
Cordelię ogarnęło dziwne szaleństwo. Uśmiechnęła się obłąkańczo i uniosła torbę.

- Na zakupach.
Przez sekundę stary człowiek niemal jej uwierzył. Na jego twarzy odbiły się przeróżne

uczucia: zdumienie, niedowierzanie, wreszcie gniew, gdy zrozumiał, że z niego zadrwiła.

- Chcesz zobaczyć co kupiłam? - ciągnęła dalej Cordelia.
Nadal miała wrażenie, jakby unosiła się w powietrzu. Jednym szarpnięciem otwarła

torbę i wyturlała na stół głowę Vordariana. Na szczęście krew przestała ciec wiele godzin temu. Głowa zatrzymała się tuż przed Piotrem twarzą do góry, patrząc na niego niewidzącymi oczami. Jej wargi zastygły w złowrogim grymasie.

Usta Piotra otwarły się gwałtownie. Kanzian podskoczył, oficerowie sztabowi zaklęli, zaś jeden ze zdrajców Vordariana runął na ziemię, ze wstrętem odpychając się od stołu. Vortala ściągnął wargi i uniósł brwi. Koudelka, czując ponurą dumę z roli, jaką odegrał w tym historycznym pokazie bezwzględności, położył obok szpadę jako dodatkowy dowód. Illyan ze świstem wypuścił powietrze i uśmiechnął się szeroko.

Aral przyjął to doskonale. Jego oczy rozszerzyły się nieznacznie, potem jednak oparł podbródek na splecionych dłoniach i z chłodną ciekawością spojrzał ojcu przez ramię.


odpowiedź, którą dojrzał w twarzy Cordelii, brzmiała Nie.

- Panowie. Pozwólcie, że przeproszę was na kilka minut. Chciałbym zostać sam z
moją żoną.

Wśród szmeru odsuwanych krzeseł Cordelia dosłyszała cichy głos:

- Odważny człowiek...
Przygwoździła nieubłaganym spojrzeniem cofających się ludzi Vordariana.

- Panowie oficerowie, radzę, abyście po wznowieniu tej narady zdali się bez żadnych
zbędnych dyskusji na łaskę lorda Vorkosigana. Może jeszcze odrobina mu została.

Bo mnie z pewnością nie, brzmiał niedopowiedziany komentarz.

- Zmęczyła mnie wasza głupia wojna. Zakończcie ją.
Piotr ominął ją ostrożnie. Uśmiechnęła się do niego z goryczą. Odpowiedział

niespokojnym grymasem.

Wymienili z Piotrem niechętne ukłony, przypominające formalne pozdrowienia dwóch pojedynkowiczów.

- Nie - odparł stanowczo Vordarian. - Aż nadto spełniła już swą rolę.
Kou delikatnie odebrał Cordelii torbę i owinął nią głowę Vordariana, dotykając jej

wyłącznie przez grubą warstwę plastiku.

Aral objął wzrokiem znużoną drużynę Cordelii, dostrzegając rozpacz Droushnakov i nerwowe tiki Bothariego.

- Drou, sierżancie. Idźcie umyć się i coś zjeść. Po skończeniu narady zameldujcie się
w mojej kwaterze.

Droushnakov skinęła głową, Bothari zasalutował i oboje wyszli w ślad za Koudelką.

Gdy tylko drzwi zamknęły się z sykiem, Cordelia rzuciła się w ramiona Arala opadając mu na kolana w chwili, gdy właśnie zaczął się podnosić. Oboje wylądowali na krześle z siłą, która zagroziła jego równowadze. Objęli się tak mocno, że musieli lekko rozluźnić uścisk, aby się pocałować.

- Tak bardzo bałem się o ciebie, że zapomniałem także lękać się o twoich
nieprzyjaciół. Powinienem był pamiętać, moja droga pani kapitan.


działa?

- W tej chwili Vaagen go sprawdza. Miles żyje. Nie wiemy, jakie szkody wyrządziło
przerwanie kuracji. Och, przy okazji, wygląda na to, że Vordarian maczał palce w zamachu
Evona Vorhalasa. Nie bezpośrednio, posłużył się swymi agentami.

- Illyan to podejrzewał.
Mocniej przycisnął ją do siebie.

- Mam nadzieję. Jest do mnie przywiązany jak pies. Sam to powiedział. A ja
wykorzystałam go jak psa. Zawdzięczam mu... wszystko. A jednak mnie przeraża. Czemu
wybrał akurat mnie?

Vorkosigan zamyślił się przez moment.


***

Trzeciego dnia po śmierci Vordariana stolica skapitulowała przed lojalnymi wojskami Imperium. I choć nie odbyło się to bez jednego strzału, zdobycie miasta pochłonęło znacznie mniej ofiar, niż obawiała się Cordelia. Żołnierze musieli rozbić tylko dwa punkty oporu: w dowództwie CesBez i samym pałacu. Garnizon strzegący śródmiejskiego hotelu, w którym przetrzymywano zakładników, poddał się bez walki po paru godzinach intensywnych tajnych negocjacji. Piotr udzielił Bothariemu jednodniowego urlopu, aby sierżant mógł osobiście odebrać swoją córkę wraz z opiekunką i odwieźć je do domu. Tej nocy Cordelia po raz pierwszy od swego powrotu spała spokojnie do rana.

Evon Vorhalas, który dowodził stacjonującymi w stolicy oddziałami piechoty Vordariana, odpowiadał za ostatnią linię obrony centrum łączności kosmicznej w kompleksie wojskowym. Zginął podczas walk, zastrzelony przez własnych ludzi, kiedy odrzucił ofertę amnestii w zamian za bezwarunkową kapitulację. W pewnym sensie Cordelia poczuła ulgę. Tradycyjną karą za zdradę jednego z Vorów było wystawienie na widok publiczny i śmierć głodowa. Nieżyjący cesarz Ezar nie wahał się podtrzymać tej potwornej tradycji. Cordelia modliła się w duchu, aby panowanie Gregora położyło kres podobnym zwyczajom.

Bez Vordariana u steru stworzona przezeń buntownicza koalicja rozpadła się błyskawicznie na odrębne frakcje. Niezwykle konserwatywny lord w mieście Federstok wzniósł swój sztandar i ogłosił się cesarzem. Jego “panowanie” trwało niecałych trzydzieści godzin. W okręgu na wschodnim wybrzeżu, należącym do jednego z sojuszników Vordariana, schwytany książę popełnił samobójstwo. Antyvorowska grupa, korzystając z zamieszania, ogłosiła powstanie niezależnej republiki. Nowy książę, pułkownik piechoty, pochodzący z bocznej gałęzi rodu, który nigdy nie oczekiwał, że spadną na niego podobne zaszczyty, podjął natychmiastowe skuteczne działania, dusząc w zarodku wybuch nadmiernie postępowych

idei. Vorkosigan pozostawił to w gestii okręgowej milicji, zachowując wojska imperialne w odwodzie “dla zapobieżenia wewnętrznym kłopotom poza okręgami”.

- Nie możesz zatrzymać się w połowie drogi - mruknął złowieszczo Piotr.

- Krok po kroku - odparł ponuro Vorkosigan - mogę okrążyć cały świat. Sam
zobaczysz.

Piątego dnia Gregor wrócił do stolicy. Vorkosigan i Cordelia razem powiedzieli mu o śmierci Kareen. Oszołomiony chłopiec wybuchnął płaczem. Kiedy uspokoił się w końcu, zabrano go na przejażdżkę w pojeździe naziemnym, otoczonym przejrzystym polem siłowym. Młody cesarz dokonał przeglądu wojsk; w istocie to wojska go oglądały. Żołnierze na własne oczy mogli się przekonać, że żyje. Publiczne pojawienie się Gregora ostatecznie zadało kłam rozsiewanym przez Vordariana plotkom o jego śmierci. Cordelia siedziała obok chłopca. Na widok milczącej rozpaczy cesarza ściskało jej się serce, uznała jednak, że lepsze to niż ukrywanie przed nim prawdy. Gdyby przez całą drogę musiała znosić wciąż ponawiane pytania o to, kiedy zobaczy się z matką, z pewnością sama by się załamała.

Pogrzeb Kareen odbył się ze stosowną pompą, choć nie był tak uroczysty, jak w czasach pokoju. Gregor po raz drugi tego roku musiał zapalić stos ofiarny. Vorkosigan poprosił Cordelię, aby poprowadziła dzierżącą pochodnię dłoń chłopca. Po tym, co zrobiła z pałacem, ta część ceremonii pogrzebowej wydała jej się niemal zbyteczna. Cordelia dodała do stosu gruby kosmyk własnych włosów. Gregor nie odstępował jej na krok.

- Czy mnie także zabiją? - w jego głosie nie było lęku, najwyżej niezdrowa ciekawość.
Ojciec, dziadek, matka - wszyscy odeszli w ciągu jednego roku. Nic dziwnego, że czuł się jak
żywy cel, mimo że w jego wieku dzieci zazwyczaj nie pojmują jeszcze w pełni znaczenia
śmierci.

- Nie - odparła stanowczo Cordelia, mocniej obejmując ramiona Gregora. - Nie
pozwolę im na to. - O dziwo, jej nie mające żadnych podstaw zapewnienia zdawały się go
pocieszyć.

Zaopiekuję się twoim chłopcem, Kareen, pomyślała Cordelia, gdy płomienie wystrzeliły w niebo. Przysięga ta kosztowała ją więcej, niż jakakolwiek rzucona na stos ofiara, bowiem na całe życie wiązała ją z Barrayarem. Jednakże owiewający policzki żar złagodził nieco ból, pulsujący w jej głowie.

Sama Cordelia czuła się jak wyczerpany ślimak, zamknięty w szklistej skorupie obojętności. Ruszając się niczym automat wytrzymała do końca uroczystości, choć od czasu do czasu nawiedzały ją przebłyski irytacji, gdy nie mogła zrozumieć, co dzieje się wokół niej. Zgromadzeni wokół barrayarscy Vorowie traktowali ją niezwykle oficjalnie. Bez wątpienia

uważają mnie za szaloną i niebezpieczną, wariatkę wypuszczoną ze strychu przez nadopiekuńczych krewnych. Wreszcie uświadomiła sobie, że ich przesadna grzeczność to oznaka szacunku.

Kiedy to zrozumiała, wpadła w furię. Cała odwaga i cierpliwość Kareen nie zdały jej się na nic. Niebezpieczny, bolesny poród lady Vorpatril uznano za coś oczywistego. Wystarczyło jednak odrąbać głowę jakiemuś idiocie i od razu stawałeś się kimś. Na Boga!

Kiedy wrócili do siebie, Aral musiał uspokajać ją przez dobrą godzinę. Gdy wreszcie gniew minął, Cordelia dostała ataku płaczu. Aral wytrzymał i to.

- Czy masz zamiar to wykorzystać? - spytała, kiedy znużenie zwyciężyło wreszcie
histerię. - Ten, ten... mój zdumiewający nowy status.

Jakże nienawidziła tego słowa; niczym kwas paliło jej usta.

- Użyję wszystkiego - odparł cicho - jeżeli tylko pomoże mi to za piętnaście lat
posadzić Gregora na tronie i uczynić z niego mądrego, kompetentnego władcę, kierującego
stabilnym rządem. Wykorzystam ciebie, siebie, co tylko trzeba. Nie wolno mi ponieść klęski
po tym, jak wielką zapłaciliśmy cenę.

Westchnęła i wsunęła ręce między jego dłonie.

- W razie jakiegoś wypadku przekaż także lekarzom resztki mojego ciała. To po
betańsku. Kto nie marnuje...

Aral nie zdołał powstrzymać uśmiechu. Ich czoła zetknęły się przez moment, dodając im sił.

- ...ten nie potrzebuje.
Milcząca obietnica, którą Cordelia złożyła Kareen w dniu pogrzebu stała się prawem,

kiedy Rada Książąt mianowała ich oficjalnymi opiekunami Gregora. W jakiś sposób różniło się to prawnie od opieki, jaką Aral sprawował nad Imperium jako regent. Premier Vortala poświęcił sporo czasu instruując ją i podkreślając, że jej nowa pozycja nie daje jej żadnej władzy politycznej. Cordelia miała natomiast obowiązki ekonomiczne, między innymi zarząd części majątku rodu Vorbarra, nie należącej do posiadłości cesarskich, a związanej wyłącznie z tytułem Gregora jako księcia Vorbarry. Zaś na polecenie Arala sprawowała nadzór nad gospodarstwem cesarza i jego wykształceniem.

Rozdział dwudziesty

Jednym z pierwszych rozkazów Cordelii było przydzielenie Droushnakov z powrotem Gregorowi. Miało to pomóc chłopcu choć w części odzyskać równowagę emocjonalną. Fakt ten jednak nie oznaczał, że musiała zrezygnować z towarzystwa dziewczyny, przyjemności, do której przywykła przez ostatnie miesiące, bowiem Aral ustąpił w końcu naleganiom Illyana i zgodził się zamieszkać w Pałacu Cesarskim. Kiedy Drou i Kou pobrali się w miesiąc po Zimowym Święcie, Cordelii spadł z serca wielki kamień.

Rzecz jasna, zaoferowała im swoje usługi jako pośredniczki. Z niewiadomych przyczyn Kou i Drou odrzucili jej ofertę, choć, oczywiście, bardzo podziękowali za wyświadczony im zaszczyt. Zważywszy niespodziewane zasadzki, jakie kryły w sobie barrayarskie zwyczaje, Cordelia z radością pozostawiła sprawę w rękach doświadczonej starszej pani, wynajętej przez młodą parę.

Często widywała się z Alys Vorpatril; obie składały sobie nawzajem wizyty. Jeśli nawet mały lord Ivan podczas długiej rekonwalescencji Alys nie dostarczał jej pociechy, to z pewnością odwodził myśli matki od niedawnych tragicznych wydarzeń i cierpień, które stały się jej udziałem. Chłopak rósł błyskawicznie, ale był bardzo kapryśny. Cordelia zorientowała się wkrótce, że jest to cecha nabyta, spowodowana nadmierną troskliwością Alys. Ivan powinien mieć trójkę czy czwórkę rodzeństwa, zdecydowała Cordelia patrząc, jak jego matka podrzuca niemowlę na ramieniu, planując głośno, że w wieku osiemnastu lat Ivan przypuści atak na słynne ze swej trudności egzaminy wstępne Cesarskiej Akademii Wojskowej.

Alys Vorpatril otrząsnęła się na moment ze swej pełnej goryczy żałoby po śmierci Padmy i snucia szczegółowych planów, dotyczących życia Ivana, kiedy spojrzała na zdjęcie sukni ślubnej, którą zachwycała się Drou.

- Nie, nie, nie! - krzyknęła, wzdrygając się ze wstrętem. - Wszystkie te koronki -wyglądałabyś w tym jak wielki, biały, włochaty niedźwiedź! Jedwab, moja droga, długie fałdy jedwabiu; oto, czego ci trzeba. - I tak się zaczęło. Pozbawiona matki i sióstr Drou nie mogłaby znaleźć lepszej konsultantki. Ostatecznie lady Vorpatril dołączyła suknię ślubną do długiej listy prezentów, aby upewnić się, że kreacja zadowoli jej wymagania estetyczne. Oprócz tego podarowała młodej parze “mały wakacyjny domek”, który okazał się sporą nadmorską rezydencją. Wyglądało więc na to, że marzenie Drou o samotności na plaży spełni się następnego lata. Cordelia uśmiechnęła się szeroko i kupiła dziewczynie koszulę nocną oraz peniuar, ozdobione dostateczną ilością falbanek i koronek, by zaspokoić nawet

najbardziej złaknioną ozdóbek duszę.

Aral użyczył im stosownego pomieszczenia: Czerwonej Sali w Pałacu Cesarskim wraz z sąsiadującą z nią salą balową, wyłożoną przepięknym parkietem, który ku ogromnej uldze Cordelii uniknął zniszczenia w pożarze. Teoretycznie ów wspaniały gest miał posłużyć uspokojeniu Illyana i jego służby bezpieczeństwa, bowiem młoda para poprosiła Cordelię i Arala o to, by zostali ich świadkami. Osobiście Cordelia uznała, że zaangażowanie CesBez do organizacji przyjęcia weselnego to całkiem miła odmiana.

Aral przejrzał listę gości i uśmiechnął się lekko.

- Nie odważą się. Pamiętaj, że macza w tym palce Alys Vorpatril.
Stopniowo wydarzenia nabierały rozpędu. Tydzień przed planowanym ślubem Kou i

Drou, śmiertelnie przerażeni tym, co się dzieje, straciwszy jakąkolwiek kontrolę nad całym przedsięwzięciem, całkiem poważnie rozważali możliwość ucieczki. Jednakże służba pałacowa wzięła wszystko w swoje sprawne, fachowe ręce. Ochmistrzyni krzątała się wokół szczebiocąc:

- A już się bałam, że kiedy admirał się tu sprowadzi, nie będziemy mieli nic do roboty
poza potwornie nudnymi kolacjami dla oficerów sztabowych.

Wreszcie nadszedł oczekiwany dzień i godzina. Na posadzce Czerwonej Sali usypano wielki krąg z kolorowej kaszki, wokół niego nakreślono gwiazdę. Tradycja nakazywała, by liczba jej ramion odpowiadała liczbie rodziców i świadków; w tym wypadku było ich czworo. Wedle zwyczajów barrayarskich młoda para sama udzielała sobie ślubu - stojąc w kręgu wygłaszali słowa przysięgi. Nie wymagano obecności kapłana ani urzędników, choć tuż za granicą kręgu czuwał sufler, zwany, jakże stosownie, Suflerem, by w razie potrzeby podpowiedzieć właściwe słowa zalęknionym bądź oszołomionym państwu młodym. Wieloletnie doświadczenie uczyło, że od zdenerwowanej pary trudno wymagać wyższych czynności umysłowych. Na wypadek utraty sprawności motorycznej narzeczeni zbliżali się do kręgu podtrzymywani przez przyjaciół. Wszystko to było szalenie praktyczne i niezwykle widowiskowe.

Uśmiechnięty Aral szarmancko odprowadził Cordelię na wyznaczone dla niej miejsce i zostawił ją tam niczym bezcenny bukiet, po czym sam stanął we własnym ramieniu gwiazdy. Lady Vorpatril uparła się, że okazja wymaga nowej sukni, i odziała Cordelię w powłóczystą biało-niebieską kreację z czerwonymi kwietnymi akcentami, dopasowaną kolorystycznie do superparadnego czerwono-niebieskiego munduru Arala. Dumny i podenerwowany ojciec Drou także miał na sobie paradny mundur. To dziwne, ale wojsko, które Cordelii zazwyczaj kojarzyło się wyłącznie z totalitaryzmem, na Barrayarze stanowiło awangardę przemian społecznych. Aral nazwał to cetagandańskim darem. Ich inwazja po raz pierwszy wymusiła promocję talentów, niezależnie od pochodzenia, i echa tych zmian wciąż jeszcze wstrząsały posadami barrayarskiej społeczności.

Sierżant Droushnakov był niższy i szczuplejszy, niż oczekiwała Cordelia. Geny matki Drou bądź lepsze odżywianie sprawiły, że wszystkie jego dzieci wyrosły na wyższe od niego. Trzej bracia, od kapitana do kaprala, uzyskali przepustki ze swych oddziałów, aby móc uczestniczyć w ślubie. Teraz stali w większym zewnętrznym kręgu świadków obok podnieconej młodszej siostry Kou. Jego matka zajęła pozycję w ostatnim ramieniu gwiazdy, płacząc i uśmiechając się jednocześnie. Jej błękitna suknia miała tak doskonały odcień, że Cordelia uznała, iż musiała mieć w tym swój udział Alys Vorpatril.

Pierwszy pojawił się Koudelka, wsparty na lasce z jej nową obudową i ramieniu sierżanta Bothariego. Bothari przywdział na tę okazję najelegantszą wersję brązowo-srebrnej liberii Piotra. Cały czas szeptał przyjacielowi do ucha niezwykle sugestywne rady, takie jak: “jeśli zrobi się panu naprawdę niedobrze, poruczniku, proszę po prostu schylić głowę”. Sama myśl o tym sprawiła, że twarz Kou pozieleniała gwałtownie; lady Vorpatril na pewno przyjęłaby z dezaprobatą kontrast, jaki stanowiło to z uroczystym, czerwono-niebieskim mundurem.

Głowy zebranych odwróciły się nagle. O rany. Alys Vorpatril miała rację co do sukni Drou. Panna młoda wpłynęła majestatycznie na salę, oszałamiająco wdzięczna, niczym biała fregata; wyniosła doskonałość formy i barwy - złamana biel jedwabiu, złote włosy, błękitne oczy, białe, niebieskie i czerwone kwiaty. Kiedy stanęła obok Drou, zebrani nagle uświadomili sobie, jak wysoki musi być porucznik. Alys Vorpatril, w srebrzystoszarej kreacji, podprowadziła narzeczoną do kręgu i wypuściła jej dłoń niczym bogini łowów, uwalniająca białego sokoła, który śmignął w powietrze i wylądował na wyciągniętej ręce Kou.

Kou i Drou bez najmniejszego zająknięcia wyrecytowali przysięgi małżeńskie. Żadne z nich nie zemdlało, zdołali też ukryć wzajemne zakłopotanie wobec publicznego ogłoszenia swych znienawidzonych imion: Clementa i Ludmiły.

- Moi bracia nazywali mnie Lud - zwierzyła się Drou Cordelii. - Rymuje się z “bród”.
Oraz głód, trud, chłód i smród.

- Dla mnie zawsze będziesz Drou - przyrzekł Koudelka.
Następnie Aral, jako pierwszy świadek, przesunął stopą po podłodze przerywając krąg

i wypuścił z niego młodą parę; rozpoczęły się tańce, muzyka, uczta i pijaństwo.

Do tańca przygrywała orkiestra, przygotowany bufet był znakomity, zaś picie... tradycyjne. Po pierwszym, obowiązkowym kielichu ofiarowanego przez Piotra starego wina, Cordelia podpłynęła do Kou i mruknęła mu do ucha parę słów na temat betańskich badań, dotyczących szkodliwego wpływu etanolu na pożycie seksualne; później porucznik pił już tylko wodę.

przyjrzeli się jej z owym pełnym grozy szacunkiem, który sprawiał, że miała ochotę zazgrzytać zębami. Choć ulżyło jej nieco, kiedy ojciec uciszył gestem jednego z braci nie pozwalającego wypowiedzieć się pannie młodej na temat zastosowań broni ręcznej.

- Cicho, Jos - polecił synowi sierżant Droushnakov. - Nigdy nie używałeś w walce
porażacza nerwowego.

Drou spojrzała, zaskoczona, po czym uśmiechnęła się; jej oczy rozbłysły. Cordelia wykorzystała nadarzającą się sposobność, by pomówić chwilę z Botharim, którego, odkąd Aral zamieszkał w pałacu, widywała bardzo rzadko.

Brwi Bothariego uniosły się lekko.

dziecka.

W odróżnieniu od miejsca, w którym dorastałem, dodała w myślach Cordelia. - Chcę, żeby miała wszystko, co potrzeba. Nawet swego tatę.

Najwyraźniej całkiem dobrze. Sierżant robił wrażenie spokojnego i odprężonego. Niemal opuściła go jego złowieszcza czujność, choć nadal był pierwszą osobą, która uniósłszy wzrok w stronę bufetu spytała:

- Czy on nie powinien już spać?
Gregor, ubrany w piżamę, skradał się wzdłuż rzędu bogato zastawionych stołów.

Najwyraźniej usiłował nie rzucając się w oczy zwędzić parę smakołyków, zanim ktoś zauważy go i odprowadzi do pokoju. Cordelia podbiegła do niego, wyciągając chłopca niemal spod nóg nieuważnego gościa. O włos wyprzedziła ludzi z ochrony, w osobach zdyszanej pokojówki i przerażonego strażnika, który na ten wieczór zastąpił Drou. W ślad za nimi zjawił się blady jak ściana Simon Illyan. Na szczęście dla jego zdrowia, zniknięcie Gregora zgłoszono najwyraźniej zaledwie sześćdziesiąt sekund wcześniej. Otoczony gromadą podnieconych dorosłych, Gregor schronił się za spódnicą Cordelii.

Drou, która dostrzegła, jak Illyan sięga po komunikator, zbladła i ruszyła naprzód, wiedziona siłą przyzwyczajenia.

- Co się stało?

- Jakim cudem się wymknął? - warknął Illyan do opiekunów Gregora, którzy wyjąkali
coś niewyraźnie.

Cordelia dosłyszała tylko myślałem, że spał i ani na moment nie spuszczałem z niego wzroku.

Panna młoda zerknęła na dowódcę, który skrzywił się z dezaprobatą. Cordelia bez wahania rozstrzygnęła sporną kwestię.

- Owszem, możesz.

I tak, pod czujnym okiem Cordelii, cesarz zatańczył z panną młodą, zjadł trzy kremówki i zadowolony wrócił do łóżka. Pragnął jedynie piętnastu minut zabawy. Biedny dzieciak.

Przyjęcie bez przeszkód toczyło się dalej.

- Zatańczymy, milady? - spytał z nadzieją Aral, stając u jej boku.
Czy ośmieli się spróbować? Orkiestra grała właśnie spokojny rytmiczny taniec

lustrzany - z pewnością sobie poradzi. Skinęła głową, Aral opróżnił kieliszek i poprowadził ją na środek błyszczącego parkietu. Krok, ukłon, gest: skupiwszy się, Cordelia dokonała interesującego, całkowicie nieoczekiwanego odkrycia. W tym tańcu prowadzić mógł każdy z partnerów, a jeżeli tancerze mieli szybki refleks, widzowie nie byli w stanie dostrzec różnicy. Spróbowała wprowadzić parę własnych figur i Aral odtworzył je gładko. Wkrótce przekazywali sobie prowadzenie niczym piłkę. Gra z każdą chwilą stawała się coraz bardziej zajmująca, póki nie zabrakło im muzyki i tchu.

***

Na ulicach Vorbarr Sultany topniały ostatnie zimowe śniegi, kiedy Cordelia odebrała wezwanie od kapitana Vaagena z CSW.

- Już czas, milady. Zrobiłem wszystko, co mogę in vitro. Łożysko ma dziesięć
miesięcy i wyraźnie się starzeje. Z maszyny także nie wydusimy już nic więcej.

Wojskowym: Aral, Cordelia, książę Piotr z Botharim u boku. Cordelia nie była pewna, czy życzy sobie obecności Piotra, jednakże póki starzec nie uczyni jej tej grzeczności i nie padnie trupem, musiała go znosić. Może jeszcze jedno odwołanie się do rozsądku zdoła go wreszcie przekonać? Wrogość panująca między nimi martwiła Arala; przynajmniej całe odium zapoczątkowania konfliktu spadło na Piotra, nie na nią. Proszę bardzo, starcze. Rób wszystko, co najgorsze. Twoja przyszłość i tak zależy ode mnie. Mój syn podpali twój stos ofiarny. Ucieszyła się jednak z ponownego spotkania z Botharim.

Nowe laboratorium Vaagena zajmowało całe piętro w najnowocześniejszym budynku kompleksu. Cordelia poleciła mu przenieść stare laboratorium z powodu duchów. Pewnego dnia, niedługo po powrocie do Vorbarr Sultany, złożyła mu kolejną wizytę i zastała Vaagena niemal w stanie paraliżu, niezdolnego do pracy. Wyznał jej, że za każdym razem, kiedy

wchodził do tego pomieszczenia, przed oczami stawała mu scena gwałtownej, bezsensownej śmierci doktora Henriego. Nie potrafił się zmusić, by stanąć w miejscu, gdzie padło ciało Henriego, musiał okrążać je szerokim łukiem; nawet najlżejsze hałasy sprawiały, że podskakiwał nerwowo.

- Jestem rozsądnym człowiekiem - powiedział szorstko. - Te przesądy nic dla mnie nie
znaczą.

Niemniej Cordelia pomogła mu spalić prywatną ofiarę za duszę Henriego w palniku na podłodze laboratorium i zarządziła przenosiny pod przykrywką awansu.

Nowe laboratorium było jasne, przestronne i wolne od mściwych duchów. Kiedy Vaagen wprowadził ich do środka, Cordelia ujrzała przed sobą tłum wyczekujących ludzi: naukowców, przydzielonych kapitanowi w celu zbadania technologii symulatorów, oraz zainteresowanych sprawą cywilnych lekarzy, między innymi doktora Rittera, przyszłego pediatrę Milesa i współpracującego z nim chirurga. Zmiana warty. Skromni rodzice musieli przepychać się siłą przez rzeszę naukowców.

Vaagen krzątał się wokół, ważny i szczęśliwy. Nadal nosił przepaskę na oku, przyrzekł jednak Cordelii, że już niedługo znajdzie czas na ostatnią operację. Technik wytoczył na środek symulator maciczny i Vaagen przystanął, jakby zastanawiał się, jak dodać stosownego dramatyzmu i powagi prostej w gruncie rzeczy operacji. Ostatecznie zdecydował się uraczyć swych kolegów długim wykładem, pełnym szczegółów technicznych. Wstrzykując roztwory hormonalne do odpowiednich otworów podawał ich skład, głośno interpretował wskazania czujników, opisywał proces oddzielania łożyska, zachodzący wewnątrz maszyny, podkreślał podobieństwa i różnice pomiędzy porodem naturalnym a wyjęciem z symulatora. Istniało jednak kilka zasadniczych różnic, o których nie wspomniał ani słowem. Alys Vorpatril powinna to zobaczyć, pomyślała Cordelia.

Vaagen uniósł wzrok, umilkł na moment, po czym uśmiechnął się.

- Lady Vorkosigan. - Skinął dłonią, wskazując zatrzaski podtrzymujące pokrywę
symulatora. - Zechce pani pełnić honory?

Wyciągnęła rękę, zawahała się i poszukała wzrokiem Arala. Stał niedaleko, poważny i skupiony.

Każde z nich ujęło jeden zatrzask. Przesunęli je jednocześnie, przerywając

hermetyczną osłonę, i dźwignęli pokrywę symulatora. Wówczas do akcji wkroczył doktor Ritter. Trzymanym w dłoni wibroskalpelem przeciął grubą, przypominającą filc warstwę dostarczających odżywkę przewodów. Uczynił to tak delikatnie, że kryjący się pod nią srebrzysty pęcherz owodni pozostał nietknięty. Następnie jednym ruchem lekarz uwolnił Milesa od ostatniego fragmentu biologicznego opakowania i oczyścił jego usta i nos z płynów. Zdumione dziecko po raz pierwszy gwałtownie wciągnęło powietrze. Ręka Arala, spoczywająca na ramieniu żony, zacisnęła się tak mocno, że Cordelia poczuła ostry ból; z jego ust wyrwał się stłumiony bezdźwięczny ni to śmiech, ni szloch. Przełknął ślinę i zamrugał kilka razy oczami, aby opanować wyraz twarzy, na której malował się przemieszany z bólem zachwyt.

Wszystkiego najlepszego w dniu urodzin, pomyślała Cordelia. Ma całkiem ładny kolor...

Niestety, był to jedyny komplement, jakim mogła obdarzyć swoje dziecko. Cóż za kontrast w porównaniu z małym Ivanem. Mimo dodatkowych tygodni rozwoju - dziesięć miesięcy u Milesa wobec dziewięciu i pół u Ivana - Miles był niemal dwukrotnie mniejszy i znacznie bardziej skurczony i pomarszczony. Jego kręgosłup wyginał się wyraźnie, zakleszczone pałąkowate nogi sterczały pod osobliwym kątem. Niemniej był niewątpliwie potomkiem płci męskiej. Pierwszy krzyk noworodka, cichy i słaby, zupełnie nie przypominał gniewnego płaczu Ivana. Stojący tuż za plecami Cordelii Piotr syknął, wyraźnie zawiedziony.

badania. Aral i Cordelia stali obok, obserwując ich zachłannie.

- To skrzywienie wyprostuje się samo, milady - wskazał pediatra. - Natomiast część
krzyżowa kręgosłupa powinna zostać skorygowana chirurgicznie, i to jak najszybciej. Miałeś
rację, Vaagenie, kuracja zmierzająca do optymalizacji rozwoju czaszki uszkodziła stawy
biodrowe. To dlatego nóżki są zakleszczone w tej dziwnej pozycji, milordzie. Trzeba będzie
złamać je i nastawić od nowa, zanim dziecko zacznie raczkować i chodzić. Nie zalecałbym
tego w pierwszym roku. Operacja kręgosłupa to i tak duże obciążenie. Pozwólmy mu
najpierw nabrać sił i wagi...

Chirurg obmacujący ręce noworodka zaklął nagle i chwycił swój czytnik diagnostyczny. Miles pisnął. Dłoń Arala spoczywająca na szwie spodni zesztywniała, żołądek

Cordelii ścisnął się gwałtownie.

Piotr odwrócił się i pomaszerował w stronę drzwi. Aral uniósł wzrok, jego wargi zbielały. Przeprosił otaczających go ludzi i wyszedł w ślad za ojcem. Cordelia czuła się rozdarta między dwoma pragnieniami. Kiedy jednak obserwacja upewniła ją, że lekarze zabrali się już za nastawianie złamanej kości, zaś ostrożność, z jaką pochodzili do dziecka, powinna uchronić Milesa przed dalszymi obrażeniami, pozostawiła grono lekarskie i ruszyła w ślad za mężem.

Na korytarzu Piotr przechadzał się tam i z powrotem. Aral stał w pozycji na spocznij, spokojny i niewzruszony. Bothari, niemy świadek całej sceny, trzymał się na uboczu.

- Byłby to zbędny wysiłek - warknęła Cordelia.
Wargi Piotra wykrzywiły się w milczącym grymasie. Ponieważ nie znalazł w niej

ustępliwej ofiary, zaatakował Arala.

- Ty, ty, ty miękki, bezwolny pantoflarzu - gdyby twój starszy brat dożył tej chwili... -
Książę gwałtownie zamknął usta. Za późno.

Twarz Arala powlekła się szarawą bladością. Cordelia tylko dwukrotnie widziała go w

takim stanie; za każdym razem był o włos od popełnienia morderstwa. Piotr często żartował na temat słynnych ataków wściekłości Arala. Dopiero teraz Cordelia uświadomiła sobie, że starzec w istocie widywał swojego syna jedynie lekko rozdrażnionego i nigdy nie był świadkiem prawdziwego wybuchu furii. Najwyraźniej Piotr także to pojmował. Jego czoło wygładziło się; spoglądał na syna wyraźnie zbity z tropu.

Ręce Arala, schowane za plecami, zwarły się w gwałtownym uścisku. Cordelia widziała jak dygoczą, dostrzegła pobielałe kostki. Jej mąż uniósł głowę i przemówił cichym szeptem:

- Gdyby mój brat przeżył, byłby ideałem. Ty tak uważałeś, ja tak uważałem, i
najwyraźniej sądził tak również cesarz Yuri. Musiałeś zatem zadowolić się resztkami z
krwawej uczty cesarza, synem, którego oszczędził szwadron śmierci. My, Vorkosiganowie,
zawsze jakoś sobie poradzimy. - Jego głos zniżył się jeszcze bardziej. - Ale mój pierworodny
będzie żył. Nie zawiodę go.

Lodowate słowa Arala były niczym śmiertelny cios, zadany w samo serce. Nawet Bothari używając szpady Koudelki nie zdołałby zadać boleśniejszej rany. Niewątpliwie Piotr nie powinien był zaczynać tej rozmowy. Z ust starca ze świstem uleciało powietrze, jego twarz wyrażała ból, połączony z niedowierzaniem.

Aral spojrzał gdzieś w dal.

- Nie zawiodę go ponownie - poprawił się cicho. - Ty nigdy nie miałeś podobnej
szansy.

Za jego plecami ręce rozplotły się wolno. Lekkim szarpnięciem głowy uciął dalszą dyskusję, nie zainteresowany tym, co mógłby jeszcze powiedzieć Piotr.

Dwukrotnie pokonany, wyraźnie poruszony kolosalnym błędem, jaki popełnił, Piotr rozglądał się desperacko w poszukiwaniu łatwego celu, na którym mógłby wyładować swoją frustrację. Jego wzrok padł na Bothariego, obserwującego wszystko z obojętną miną.

- A ty! Od początku maczałeś w tym palce. Czy mój syn umieścił cię u mnie jako
swego szpiega? Komu jesteś posłuszny? Jemu czy mnie?

W oczach Bothariego zabłysła dziwna iskierka. Skłonił głowę w stronę Cordelii.

- Jej
Jego odpowiedź tak wstrząsnęła Piotrem, że starzec dopiero po kilku sekundach

odzyskał głos.

- Świetnie - wykrztusił w końcu. - Może zatem sobie ciebie wziąć. Nie chcę więcej
oglądać twojej paskudnej gęby. Nie wracaj do Pałacu Vorkosiganów. Przed wieczorem
Esterhazy dostarczy im twoje rzeczy.

Zawrócił na pięcie i odmaszerował. Jego wielkie wyjście, i tak niezbyt przekonujące, zostało ostatecznie zepsute gdy, zanim skręcił w boczny korytarz, obejrzał się przez ramię. Aral westchnął z głębokim znużeniem.

Cordelia pomyślała o dziecku, którego krew wiązała ich wszystkich, ją i Arala, Arala i Piotra, Piotra z nią samą.

- Och.
Oto coś, czego zawsze pragnęłam. Mój własny potwór. Co mam z nim zrobić?

Zamknąć w szafie? Potarła palcem nos i uważnie przyjrzała się swej dłoni, tej samej, która spoczęła na dzierżącej szpadę ręce Bothariego. A zatem tak się sprawy miały.

wstrzymała dech.

- Strażnika - wtrącił - i opiekuna. Żadne męty nie mogłyby mu dokuczać, gdyby...
Proszę pozwolić mi pomóc.

Proszę pozwolić mi pomóc. Brzmi niemal jak kocham cię, prawda?

- To... - niemożliwe, szalone, niebezpieczne, nieodpowiedzialne - bardzo uprzejmie z
twojej strony, sierżancie.

Jego twarz rozjaśniła się jak pochodnia.

upuścić swojego kruchego podopiecznego.

Aral głośno wypuścił powietrze i przytulił ją do siebie.

Wrócili do laboratorium, gdzie wysłuchali uważnie reszty wykładu lekarza na temat szczególnych potrzeb i słabości Milesa, ustalili przebieg pierwszych zabiegów i opatulili ciepło synka, by nie zmarzł w drodze do domu. Był taki mały - drobny skrawek ciała, lżejszy niż kot, jak odkryła Cordelia, kiedy wreszcie uniosła go w ramionach, tuląc do siebie po raz pierwszy od dnia, gdy wyjęto go jej z brzucha. Na moment ogarnęła ją panika. Włóżcie go z powrotem do zbiornika na następnych osiemnaście lat. Nie poradzę sobie z tym wszystkim. Dzieci nie zawsze bywają błogosławieństwem, jednakże wydać je na świat tylko po to, by potem je zawieść, oznaczało ostateczne potępienie. Nawet Piotr o tym wiedział. Aral otworzył przed nimi drzwi.

Witaj na Barrayarze, synu. Proszę, to wszystko dla ciebie: oto świat, pełen bogactw i biedy, gwałtownych zmian i uświęconych tradycji. Po raz drugi witaj wśród nas. Zapamiętaj swe imię. Miles znaczy “żołnierz”, ale nie daj się temu zasugerować. Bądź kaleką w społeczeństwie, które nienawidzi i lęka się mutacji, uznanej tu za największe nieszczęście. Przyjmij tytuł, bogactwo, władzę i całą nienawiść i zazdrość, jakie się z nimi wiążą. Cierp, podczas gdy lekarze rozdzierają i przebudowują twoje ciało. Odziedzicz bogaty poczet przyjaciół i wrogów, których nawet nie poznałeś. Miej dziadka z piekła rodem. Znoś ból, napawaj się radością i odnajdź własny sens w życiu, ponieważ wszechświat z pewnością ci go nie zapewni. Zawsze bądź ruchomym celem. Żyj. Żyj. Żyj.

EPILOG

Posiadłość Vorkosiganów. Pięć lat później.

- Niech cię diabli, Vaagenie! - wydyszała Cordelia cicho. - Nigdy nie uprzedzałeś
mnie, że ten smarkacz będzie nadaktywny!

Zbiegła po schodach, przecięła kuchnię i wypadła na stary kamienny taras. Jej spojrzenie omiotło trawnik, drzewa i długie jezioro, połyskujące w słońcu. Ani śladu ruchu.

Aral, ubrany w stare spodnie mundurowe i wyblakłą wzorzystą koszulę, wyłonił się zza węgła. Ujrzawszy ją, rozłożył ręce w bezradnym geście.

Okazało się, że Bothari dotarł tu pierwszy. Właśnie wychodził z jednego z budynków i znikał w głębi drugiego. Do uszu Cordelii dobiegł krzyk sierżanta, stłumiony i odległy:

Na wargach Arala zatańczył krzywy uśmieszek.

- Twoje oczy się śmiały. On też o tym wiedział. Owinął cię sobie wokół palca.
Gdy zbliżyli się do budynków, poczuli unoszącą się w powietrzu ciepłą organiczną

woń koni i ich nieuniknionych produktów ubocznych. Bothari ponownie pokazał się przed nimi i przepraszająco machnął ręką.

Jest archaiczne, niebezpieczne i trzeba uważać na każdy krok.

O wilku mowa, a wilk tuż. Piotr we własnej osobie wynurzył się ze starego

kamiennego składu z narzędziami. Kończył właśnie zwijać w ciasny kłąb kawałek cienkiej jak nitka liny.

- Ha. Tu jesteście - powiedział obojętnym tonem. Jego twarz miała, o dziwo, dość
przyjazny wyraz. - Nie przypuszczam, abyście zechcieli obejrzeć nową klaczkę.

Jego głos był tak beznamiętny, że Cordelia nie potrafiła stwierdzić, czy pragnie, by się zgodzili, czy raczej odmówili. Jednakże nie omieszkała skorzystać z nadarzającej się sposobności.

Cordelia gwałtownie obróciła się na pięcie. Ze stajni wynurzył się właśnie jeden z największych wierzchowców Piotra; pozbawiony uzdy, siodła, wędzidła czy jakiejkolwiek uprzęży. Jego grzywy uczepił się, niczym rzep, ciemnowłosy skarlały chłopiec. Mała twarz o ostrych rysach promieniała mieszaniną podniecenia i strachu. Cordelia niemal zemdlała.

- Mój importowany ogier! - huknął z przerażeniem Piotr.
Wiedziony czystym refleksem, Bothari wyrwał z kabury paralizator, po czym zamarł

w bezruchu, niepewny, do czego właściwie ma strzelać. Gdyby koń runął na ziemię i przygniótł swego drobnego jeźdźca...

- Spójrz, sierżancie! - zawołał cienki głosik. - Jestem wyższy od ciebie!
Bothari ruszył ku niemu biegiem. Koń, wyraźnie przestraszony, zawrócił i

pocwałował naprzód.

- ...i potrafię szybciej biec! - Ostatnie słowa rozpłynęły się w głośnym tętencie kopyt.
Po sekundzie koń zniknął im z oczu za węgłem stajni.

Czworo dorosłych pobiegło za nim. Cordelia nie słyszała żadnego krzyku, kiedy jednak skręcili za róg, Miles leżał na ziemi, zaś koń zatrzymał się nieco dalej, skubiąc świeżą trawę. Ujrzawszy ich uniósł głowę, zatańczył, przebierając nogami, po czym wrócił do posiłku.

Cordelia padła na kolana obok Milesa, który właśnie siadał na ziemi. Był blady, jego prawa dłoń ściskała lewe przedramię w jakże znajomym bolesnym geście.

że nie masz pozwolenia.

Sierżant mruknął coś pod nosem, podwinął rękaw chłopca i obmacał palcami przedramię. Miles syknął.

Piotr przyglądał mu się uważnie.

- Istotnie - stwierdził z lekkim rozbawieniem. - To mój najbardziej obiecujący
nabytek... Lubisz konie?

- Są wspaniałe. Cudowne - Miles zawirował w szalonym piruecie.

- Twojego ojca nigdy nie zdołałem nimi zainteresować - Piotr posłał Aralowi
nieprzychylne spojrzenie.

Dzięki Bogu, pomyślała Cordelia.

- Naucz mnie - wtrącił natychmiast chłopiec.
Brwi Piotra uniosły się wysoko. Stary książę zerknął na Cordelię i uśmiechnął się

kwaśno.

- Jeśli twoja matka pozwoli.
Zakołysał się na piętach zadowolony z siebie, znając głęboką niechęć, jaką żywiła do

tych zwierząt.

Cordelia ugryzła się w język, by nie rzec Po moim trupie. Jej myśli pędziły szaleńczo.

Aral usiłował przekazać jej coś wzrokiem, nie potrafiła jednak nic odczytać z jego błyszczących oczu. Czy był to nowy podstęp Piotra? Czy stary książę zamierzał raz jeszcze spróbować zabić Milesa? Wywieźć go gdzieś i zrzucić z wysoka, połamać, zmiażdżyć... wyczerpać do ostateczności? Całkiem niezły pomysł...

Ryzyko czy bezpieczeństwo? Przez ostatnich kilka miesięcy, odkąd Miles uzyskał wreszcie pełną sprawność ruchową, Cordelia w panice usiłowała ochronić go przed wszelkim niebezpieczeństwem. Chłopak poświęcał równie wiele czasu na rozpaczliwe próby wymknięcia się spod opiekuńczych skrzydeł matki. Jeśli walka ta po trwa jeszcze trochę, albo ona oszaleje, albo on.

Skoro nie mogła zapewnić mu bezpieczeństwa, może powinna nauczyć go, jak ma stawiać czoło życiowym zagrożeniom? W wodzie umiał już radzić sobie znakomicie, zapewne nie dałoby się go utopić. Jego wielkie szare oczy spoglądały na nią błagalnie Pozwól mi, pozwól, pozwól... Promieniująca z nich energia zdolna była przepalić stalową płytę. Dla ciebie walczyłabym z całym światem, ale nie mam pojęcia, jak cię ocalić przed samym sobą. Wygrałeś, mały.

- Zgoda - powiedziała na głos. - Pod warunkiem, że będzie ci towarzyszył sierżant.
Bothari spojrzał na nią ze zgrozą. Aral potarł dłonią podbródek, jego oczy lśniły

dziwnym blaskiem. Piotr, kompletnie zaskoczony, przez moment nie potrafił znaleźć właściwych słów.

- Świetnie - odparł Miles. - Czy mógłbym dostać własnego konia? Na przykład tego?

- Nie, nie tego - zaprotestował z oburzeniem książę, po czym, dając się wciągnąć do
gry, dodał: - Może kucyka.

- Konia - upierał się Miles, obserwując go uważnie.
Cordelia natychmiast rozpoznała Tryb Negocjacyjny, odruchową reakcję,

wywoływaną najdrobniejszym nawet ustępstwem. Dzieciak powinien się zajmować uzgadnianiem traktatów z Cetagandanami. Zastanawiała się, jak wiele koni zdoła wytargować.

- Kucyka - wtrąciła, udzielając Piotrowi wsparcia; sam jeszcze nie wiedział, jak
bardzo będzie go potrzebował. - Łagodnego kucyka. Łagodnego niskiego kucyka.

Książę ściągnął wargi, posyłając jej wyzywające spojrzenie.

- W istocie właściwy trening jeździecki rozpoczyna się od jazdy w kółko na lonży.
Uczeń nie może używać rąk, póki nie siedzi swobodnie w siodle.

- Naprawdę? - spytał Miles słuchając go z nabożeństwem. - Co jeszcze?
Do czasu, gdy Cordelia ruszyła na poszukiwanie lekarza, towarzyszącego ich

wędrownemu cyrkowi, to jest świcie lorda regenta, Piotr zdążył już schwytać swego konia -dość sprawnie, choć Cordelia zastanawiała się, czy kostki cukru w kieszeniach nie ułatwiły mu zanadto zadania. Teraz wyjaśniał Milesowi, jak z kawałka zwykłej liny zrobić uzdę, po której stronie wierzchowca należy stanąć i w którą stronę zwracać się przy podejściu. Chłopiec, sięgający starcowi zaledwie do pasa, chłonął jego słowa niczym gąbka; jego uniesiona twarz promieniała.

- Nie sądzę, aby książę miał jakiekolwiek szansę - zgodził się Aral.
Cordelia uśmiechnęła się, rozbawiona tą wizją, po czym nagle spoważniała.

- Pewnego razu, kiedy ojciec przyjechał na urlop z Betańskiego Zwiadu
Astronomicznego, nauczył mnie budować latawce. Aby wzleciały w powietrze, potrzeba
dwóch rzeczy: najpierw należy porządnie się rozpędzić, a potem - wypuścić je z rąk -
westchnęła. - Najtrudniej nauczyć się, kiedy trzeba puścić sznurek.

Piotr, jego koń, Bothari i Miles zniknęli im z oczu. Sądząc z gestów, chłopiec zasypywał starego księcia istnym gradem pytań. Aral uścisnął jej rękę i razem ruszyli w stronę domu.

- Myślę, że nasz syn poszybuje wysoko, moja droga pani kapitan.

KONIEC tomu 2


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron