LEŚNY ŻYD i inne bajki i opowieści chasydzkie

LEŚNY ŻYD

Odległość między Kołomyją a przełęczą Bukowca i Czeremoszem wynosi co najwyżej osiemdziesiąt kilometrów. Ale świat tu i tam był inny i jest inny. Nie tyle odległość przestrzenna je dzieli, co epoki i wieki. Toteż zanim ujrzymy bałagułów kołomyjskich z ich pasażerami, z Bjumenem na czele, w zajeździe na Jaworowie, należy powiedzieć coś niecoś o „leśnych Żydach”.

Leśny Żyd”: takiej species od lat już nie ma w Jaworowie ani w Jasienowie. Lecz nie tak dawno natrafiliśmy na podobny relikt daleko, w Jaworniku, wsi najwyżej położonej nad górnym Czeremoszem.

Był to koniec października roku 1910. Wracaliśmy z przyjacielem konno z Czarnohory. Dni były już krótkie, droga uciążliwa. Zaledwie dochodziła godzina szósta, a już zmrok, a także chłód wypełniony zapachem otawy zalewał ciemny jar Czeremoszu. Razem z niebieskim dymem z niewidzialnych chat. Szukaliśmy noclegu. Opodal drogi na tle ciemnych lasów bielał nieduży domek. I tam poznaliśmy Funta.

Naprzód nie było nikogo w pobliżu. Usłyszeliśmy tylko raz po raz łagodne, nieco tęskne porykiwanie krowy. Było to jakby pytanie, potem następowała uspokajająca odpowiedź, basowy głos człowieka.

Zobaczyliśmy wreszcie w zmierzchu wysoką postać w towarzystwie krowy. Zbliżył się do nas tęgi, ba, potężny człeczysko, niemłody, ale nie stary. Miał w każdym razie lat ponad siedemdziesiąt. Zaprosił nas dwornie, nawet serdecznie. Z przyjemnością oglądaliśmy schludny dworek, ustronne obejście.

- Panicze się dziwią, że tutaj ludzie mieszkają?

- A tak - odpowiedział mój przyjaciel - a co dziwniejsze, że Żydzi.

- Niech panicz się nie dziwi - to leśni Żydzi.

- Cóż to znaczy? - zapytaliśmy obaj.

I Funt zaczął nam objaśniać. Właściwie cały wieczór, zarówno tym, co mówił, jako też swym zachowaniem uświadomił nas, co to znaczy - leśny Żyd.

- Leśny Żyd, proszę was, moi panicze, to taki, któremu nazwisko Rotszyld mówi mało, a za pozwoleniem nic. A nazwisko Nykoła Hałamasiuk, syn Jury - to bardzo dużo, to wszystko. Bo pan Rotszyld jest Dacz1, a Hałamasiuk jest swój i sąsiad. Od niego właśnie kupiłem krowę. Co za krowa! Co dnia gadamy z nią. I ona z nami także. - Ale nie myślcie sobie, że ja się nie znam na elegancji! Ja wiem: ten pan ze Stanisławowa to co dnia rano przebiera nowiutką koszulę, całą po prostu z jedwabiu. No i co mu z tego? A pan Rotszyld? Taki wielki Dacz?! To trzy razy dziennie przebiera nową koszulę, do śniadania, do obiadu i do kolacji. O wa! To niewygodnie! A cóż tu powiedzieć o naszym Majestacie, o samym panu cesarzu? Mówmy tak: że co chwila ściąga i nakłada koszulę - ha, ha. Okropny kłopot. Widzicie, ja wiem wszystko - śmiał się Funt. - Ale proszę, proszę do środka.

Zaprowadził nas do gościnnej izdebki. Pół ściany zewnętrznej stanowiły szerokie oszklone drzwi, z oszklonymi skrzydłami. Przez nie widać było ciemne lasy, ciemny szczyt Popa Iwana i wschodzące gwiazdy. W kątach izby stały łóżka wypełnione obficie pościelą. Stół nakryty bialutkim obrusem i tęgie świeczniki z grubymi świecami jak gdyby czekały na gości. Funt ożywił się:

- Tacy goście, tacy goście. Dla takich gości trzeba by dać, co ja mogę wiedzieć? Na przykład minogi, dobrze?

- Owszem, niech będą minogi.

- Kiedy ni ma... - śmiał się Funt i ciągnął dalej - no, to co najmniej marynowane pstrągi, dobrze?

- Świetnie, panie Funt, dawajcie pstrągi.

- Kiedy ni ma... A wie pan, co jest? Mamałyga z mołokom! I to od rana do wieczora. A jak poczekacie do soboty, to będzie kołacz. No, widzi pan teraz, co znaczy leśny Żyd.

Okazało się później, że było o wiele więcej, bo i chleb żytni z masłem i twarogiem, i świeżutka bryndza połonińska, i dużo miodu w plastrach. Sok malinowy i konfitury malinowe - ile kto chciał.

Po obfitym posiłku rozmawialiśmy przez cały wieczór z Funtem. Naprzód o sprawach ziemskich. Funt nie tylko gościł nas, ale i bawił. Jakby on - starszy od mego dziadka - należał do nas, młodych. W trakcie rozmowy padło pytanie:

- No, a cóż tak robicie, panie Funt, wieczorami, kiedy przyjdzie jesień, kiedy przyjdzie zima?

Funt odpowiedział po swojemu:

- Co robimy? Co mamy robić? Co do tego opowiem panu dykteryjkę. Dawniej tutaj, w górach, byli tacy chasydzi, co nie troszczyli się wcale o ten świat cały: ani o handel, ani o spław drzewa, ani nawet o gospodarstwo. Dużo by o tym mówić, a to są wielkie sprawy. Ale raz przyjeżdża z dołów, aż z Kołomyi, czy ja wiem, na Jaworowo czy gdzieś pod Kosów, jakiś kupiec miejski. Chce skupować bydło, drzewo, czy co tam. Przychodzi do gospody żydowskiej i widzi: w kącie siedzi podparty na ręce taki jakiś Żyd niemłody i niestary, ubrany byle jak, skurczony, oczy do nieba, jakby nikogo nie widział, a przy tym wszystkim prędzej wesoły niż smutny. Ani spojrzy na gościa. A ten gość to przecie kołomyjanin, sama elegancja, grzeczny człowiek, wita się z nim grzecznie. Naprzód uroczyście po hebrajsku: „Pokój z wami”. A ten z kąta ani słowa. Zatem gość powiada tak elegancko, po polsku: „Dzień dobry panu”. Tamten nie odzywa się. Wreszcie gość woła całkiem głośno, tak po prostu, po huculsku i po chłopsku: „Daj Boże zdorowieczko!” Może choć to zrozumie. Ale gdzie tam! No, i gościowi już trochę nieprzyjemnie. Szczęściem przychodzi jakiś młodszy człowiek, do rzeczy, dobry do interesu. Witają się jak się należy, ale gość ciągle zerka na tamtego zadumanego.

- Co on za jeden, co on tu u was robi? Młody gość odpowiada wymijająco:

- To mój wuj, chusyd. A co robi? E, dużo by gadać.

Ale gość nalega, aby powiedział, co tamten właściwie robi.

- No, to powiem wam, ale - on po prostu duma sobie. Er klart...

- O czymże duma?

- Duma, aby wszystkie góry były jedną górą, hen aż do nieba.

- Po cóż mu to?

- Czekajcie, on jeszcze duma dalej: aby wszystkie lasy były jednym drzewem.

- Co za interes?

- Mało tego. On duma, aby wszyscy ludzie byli -jeden człowiek.

- Broń Boże!

- To nie koniec, on jeszcze duma, aby wszystkie rzeki, rozumiecie: Czeremosz, Prut, Dniestr, Dunaj i tam dalej - były jedną rzeką.

- Śliczne mi dumanie! Taka wielka powódź!!!

- To nie koniec jeszcze. On duma sobie dalej, aby wszystkie siekiery były jedną siekierą. I aby to drzewo rosło na tej górze, i ta woda płynęła pod tą górą. I aby ten człowiek wyszedł na tę wysoką górę, i wziął do ręki tę wielką siekierę, i ściął to drzewo, a drzewo spadło sobie do wody. Cóż by to był za plusk!! - O! to on duma. Dus klart er... - - Widzicie, panicze, ja nie jestem taki wielki chusyd. Jesienią to jeszcze jako tako, ale zimą to co ja mam robić? To ja cały czas dumam o tym plusku.

Funt śmiał się głośno.

- O jakimże plusku? - zapytaliśmy obaj na raz.

- O spływach, o darabach, o wiosennych wodach.

Rzecz w tym, że Funt był niegdyś kermanyczem. Kupował drzewo i sam osobiście spławiał je na darabach do Kut, nawet do Czerniowiec. Ciągle medytował o drzewie, o spławach.

- To zrozumieć trzeba, moi panicze! Osiemdziesiąt siedem głównych zakrętów na Czeremoszu! A takich mniejszych - bez liku. I to wszystko trzeba mieć w głowie, jak plan na papierze! Inaczej, fe, lepiej nie mówić, co by było inaczej... Nasi kermanycze górscy to wielcy ludzie byli, śmierć na prawo, śmierć na lewo, a jemu to nic. Gdzież takich szukać na świecie całym? Ja to tylko taki sobie mały praktykant, wszystkiego dwadzieścia lat jeździłem. I miarkujcie sobie, to nie byle co: jak spuszczą tamę na jeziorze Szybenym, tam, w górze, i ruszą te kłody, to ci dopiero szum, to dopiero plusk! A ty wieziesz sam jeden, bratczyku, na twoim karku, wiecie ile? Jakieś marne pięć wagonów drzewa! Pięćdziesiąt ton, po waszemu. Drobnostka! I sztuderujesz tylko, jak się z tym przecisnąć pomiędzy skały. No, a tam jeszcze wiry, kamienie pod wodą i mielizny, ładne urozmaicenie, aby nie było nudno, urok na psa. Ale za to co za podróż! Był u nas w górach wielki człowiek, choć niby chłop, gospodarz, Foka Szumej się nazywał. Ten podróżował po całym świecie. Co on tam widział, ale to powiadał, że nie ma fajniejszej podróży jak na darabie po Czeremoszu.

Funt uśmiechał się tajemniczo.

- A przecież - ja bym jeszcze coś powiedział paniczom. Jesteście z porządnej rodziny, to może zrozumiecie. My, Żydzi, wiemy o jeszcze ładniejszej podróży. Wiecie może, że tam, w Jasienowie, niedaleko waszego dworu, w jaskini nad Czeremoszem już bardzo dawno temu mieszkał wielki człowiek, wielki rabin...

- Na pewno rabbi Izrael ben Eliezer, czyli Baal Szem Tow? Funt cieszył się.

- Pan to wie? To dobrze. I proszę was, Pan Bóg czemuś nie puszcza go do Palestyny, tamtędy przez morze, a on miał interes, i to bardzo pilny, do panów rabinów aż z Safed. Chciał koniecznie dostać się do Palestyny. Cóż tu robić? Wysztuderował sobie swój własny płaik, prywatną ścieżkę. I chodził sobie tamtędy, hen pod „Pisany Kamień”, pan to wie, podziemną tajemną ścieżyną aż do Erec, aż do Safed. I tak co nocy, a na rano wracał na Jasienowo do swojej kąpieli w Czeremoszu i do swojej jaskini. No, co pan na to?

- Tak, panie Funt - odpowiedziałem - słyszałem niejedno, i w ogóle te wasze legendy żydowskie...

- Co za legendy, jakie legendy?

- No, te o rabinie, o jego cudach, wszystkie te opowiadania, bajki.

- Żadne legendy, mój paniczu, żadne bajki. To Huculi mają legendy, my nie mamy legendy, to wszystko prawda.

- Więc to prawda, panie Funt, że Baal Szem Tow z jaskini pod Jasienowem chadzał sobie podziemnym chodnikiem aż do Palestyny i wracał na rano?

- Oczywiście, że prawda!

- Co też pan mówi!!

- To, co pan słyszy. Bo niech pan posłucha dalej. Widzi pan: ta jaskinia Baal Szem Towa, to pan sam wie - rozwalona teraz i zasypana. Zresztą tak się jakoś mówi, że Żydzi nie powinni by tam wchodzić do środka, że nie wolno. To my nie chodzimy. Ale kozy wpuścić można, może nie? Gdy byłem mały i mieszkaliśmy tam w dole, na Jasienowie, mój tatuńcio puścił raz tamtędy kozy i powkładał kozom do uszu zwinięte karteczki do panów rabinów z Safed. O ho ho, to kozy wróciły po kilku dniach tęgie, „azoj gepasset”, mówił tatko. Pan rozumie po niemiecku? To znaczy „tak ot napasione”. To już wiadomo, gdzie były. A na karteczkach były akuratne podpisy, zaświadczenia od panów rabinów z Safed.

Umilkliśmy zakłopotani, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Lecz Funt niezmordowanie kontynuował rozmowę.

- Wie pan co? Ten Ibzen to mi się podoba.

- Co? Jakiż to Ibzon? - Myślałem, że chodzi o któregoś z sąsiadów Żydów.

- Ależ nie Ibzon żaden, tylko Ibsen. Pan nie czytał Wroga ludu? Tak? No dobrze. Mnie to czytał mój wnuk, mały Pinio. On zaczytuje mnie na śmierć, czyta, aż zasypiam i znowu się budzę. On jest całkiem wielki gimnazjalista, on już sam pół-Ibsen. A wie pan co? Ten Ibsen „taki” ma rację: „Ten człowiek, co sam stoi, stoi najlepiej”. Recht! Nie przymierzając jak ja. Gdybym tak chłopom dawał wódkę na kredyt albo pieniądze pożyczał, ściągał Bóg wie jakie guldeny?! Fe, po co mi to. Ja sobie stoję sam na darabach i jadę prosto do Kut, a nawet - aż do Czerniowiec. Tylko jedna rzecz, moje dzieci, mi nie do gustu. Po co on ma być koniecznie ten wróg? Jeszcze do tego wróg ludu! Broń mnie Boże! Widzicie, ja tylko tak mówię, że ja stoję sam na swojej darabie. Skądże sam? Jak mi puszczą wodę tam z góry, z jeziora, to ci ta fala, bratczyku, szumi a szumi. I tak mnie niesie jak - sam Giłguł.

- A co to znaczy „Giłguł”? - nieśmiało przerwał mój przyjaciel. Funt mruknął basem, skrzywił się niechętnie, tłumaczył z trudem.

- Na masz! kłopot. Co to jest Giłguł? To każdy u nas wie. Taka fala, ale bardzo wielka fala. Aha, tak, tak! Jak tamten chusyd dumał, że wszystkie dusze, to niby razem jakoś, „jedność” - ot tam! - wskazał na gwiaździste niebo. - To ci powódź! o wa! I właśnie kiedy jadę na darabie, przychodzą do mnie wtedy, z lasu czy z góry, duchy dobre. Czy ja wiem? Tacy, co byli na ziemi? Tacy, co jeszcze będą na ziemi? A to jedno ja wiem: tam między nimi są także swoi. I dziadkowie, i babki. A tatko i mama też. I bracia także. No, swoi. I tak do mnie przygadują cichutko: „Oj, Aronku, uważaj, uważaj. Nie bądź taki straszny watażko”. Doglądają mnie. To ja każdy raz szczęśliwie dojeżdżam do Kut. - I nie tylko to. Ci panowie Daczowie, to myślą sobie na przykład, że u nas w górach same niedźwiedzie, same wilki, sama dzicz. A u nas, moi kochani paniczyki, wierzcie roi, na każdym kroku, powiedzmy, na każdym zakręcie Czeremoszu, znajdzie się dobra dusza. Aha, i jak coś takiego, niepotrzebnego, paskudnego, rozumie pan? - a przy tych pięciu wagonach drzewa o wypadek nietrudno - to taki człowiek, co nie umie czytać ani pisać, ani żadne pańskie mody delikatne nie zna i nawet mnie nie zna, nigdy mnie nie widział, taki pewnikiem wyciągnie mnie z biedy, choćby swoje kości i swoje życie ryzykował. Nieraz tak bywało.

No i nie dziwota, proszę panów, że ten wielki człowiek, wielki rabin, co rana wracał sobie z Erec do Jasienowa. Jest po co wracać. Pan może powie, że do krowy? Do krowy także. A do Czeremoszu nie? A do ludzi jeszcze więcej. A do Pana Boga najwięcej...

Była już noc. Wyszliśmy razem do ogródka. Płomienne Plejady spoglądały do ciemnego jaru nad Czeremoszem. Czeremosz wzdychał.

Funt chciał raz jeszcze zajrzeć do stajni. Pożegnał nas:

- No, teraz już może wiecie, co znaczy leśny Żyd. Dobranoc, kochane panicze.

ZROBIONY CUD

Rabi Mojsze Kitower był bardzo sławny. Ale zanim stał się sławny, nie był wcale sławny. To od razu chciał zrobić coś najsławniejszego. Przyszedł do Kut - nie wiem skąd. Przyszedł sam, bez żony; czy nie był jeszcze żonaty, czy zostawił gdzieś żonę u rodziny -tego także nie wiem. Chciał być całkiem swobodny, dumać sobie na osobności, czytać Talmud, czytać wielkiego Magida, słowa samego Baal Szema. Kto Baal Szem - wiecie. Na Jasienowie każdy wie. I rabi Mojsze poszedł sobie prosto na Sokolską Skałę, do tej samej jaskini, gdzie kiedyś mieszkał Baal Szem Tow, tam poniżej potoku Sykawka. Z dumaniem jest tak samo jak z watrą: musi być sucho i aby nie wiało. No i tam na górze w jaskini sucho było i cicho od wiania. Ale przecie musiał schodzić na dół aż do Kut po jedzenie.

Zaraz, ale po co on się drapał na skały? To już gdzie indziej nie cicho? A może rabin do polowania zawzięty? A może miał tam do spółki z watażkami skarby Doboszowe? Nie! W Sokolskiej jaskini jest taka malutka szczelinka, kiedy stanąć przy niej, to jesteś akuratnie nad ziemią świętą, prościutko nad Erec. I więcej nie potrzeba. To jedni tak mówią, a inni krzyczą, że nie, tylko że z Jasienowa jest tajemna ścieżka do Erec, do miasta Safed. Mądrzy kłócą się naokoło, tak jak Tanasij, a głupi jak ja woli sobie zważyć, ile funtów, zmierzyć, ile łokci, i nie potrzebuje się kłócić. Za to mądry ma listy. I rabi Mojsze Kitower miał listy. Jakie listy!... Co znaczy listy? On miał Słowa, on widział Słowa. A które? Niech nas Pan Bóg broni. On co dnia był nad ziemią świętą, co dnia rozmawiał z Potęgą. No - jak mu nie przeszkadzali. To się nie da pojąć...

I czemuż on zrobił taką rzecz? Różnie mówią: był młody, chciał zasłynąć od razu, bo jeden rabin z Pragi już to zrobił. Inni mówią, że chciał mieć służącego, a inni jeszcze gorzej: chciał mieć człowieka. Uczniów też miał, i to kiepskich, to niech jego myśli zgaduje - aku-ratny człowiek.

Zaraz, ale co on zrobił? Przepraszam, już nie mogę odłożyć, bo nikt nie zrozumie. Kłopot... Ciężar nie do wytrzymania. Ulepił sobie z gliny - człowieka, tak! Bardzo pracowicie, podług nauki, podług przepisu, aby był bez błędu. Na błędach ludzkich znał się, uczniów durnych miał, niedużo uczeńszych ode mnie. Dokładnie zamiesił, napakował do niego same dobre słowa: aby był żywy, nie leniwy, a posłuszny, aby nie gadał, aby jak najmniej pytał, tylko robił. Aby odgadywał myśli.

No, to dla rabina, a co dla samego człowieka? Rabin był sprawiedliwy, wiedział, że żony mu z żebra nie wyciągnie, tego jeszcze nie wypraktykował, to niechaj jego człowiek nie ma dzieci - po co ma podawać dalej, partaczyć? - Akuratny człowiek nie potrzebuje dzieci. Zamiast mieć dzieci i rosnąć w poprzek, niech rozwija się jak drzewo, niech rośnie do góry. - Na samym końcu malutki warunek dla nich obu - mówią, że tylko bezbożnik bez warunku robi - że im więcej jego człowiek będzie rość, tym mniej zechce jeść.

Napracował się rabin, aż sczerniał i schudł całkiem. Wysuszył na słońcu swoje dzieło, tchnął w nie słowo z tego miejsca, gdzie wszystkie płaje się zbiegają, i wyskoczył taki czarny z kozimi oczyma. Nie duch nieczysty, fe! nie myślcie - to nie bajka, to naukowe, to z rachunku - tylko człowiek. Ciało ludzkie, krew ludzka, skóra ludzka, oczyma mruga, słyszy, mówi - rękami także, jak Żyd porządny. No, człowiek! Oczy miał odrobinkę inne, ciekawe, kozie... A w środku co? Może ktoś wie, ja nie wiem, może coś, a może nic.

Trzeba go ubrać” - myśli rabin. Każdy to wie, na Jasienowie najlepiej, że wielki Baal Szem Tow miał tylko jedno ubranie wiejskie: płóciankę i kożuch. To z pokory, bo chciał być nie poznany. Mojsze Kitower miał dwa ubrania, jedno chłopskie, jak Baal Szem Tow, na co dzień, a drugie od święta, fajny atłasowy chałat rabinacki. I on pokorny, ale jakoś nie mógł się przemóc, aby świętować w kożuchu.

Jakżeż ubrać człowieka? - Rabin był przecież chusyd, pokorny. - Niech jego człowiek nosi rabinacki strój!”

Człowiek gotów, rabin był rad, to nie byle co. Człowiek bez błędu, według przepisu, sława od razu. Zawołał go: „Człowiecze!” Ten przylatuje do rabina z takim łoskotem, że kto inny by się przestraszył. A rabin nie! Ogląda go, widzi: dobrze zrobiony, nie ospały, oczy mądre. Z miejsca zgłasza się: „Ojcze, do czego ja?” Nie wiem, jak tam było, może rabin zapomniał na chwilkę, że to nie boski stwór i odpowiada mu: „Dla swobody”. Człowiekiem coś rzuciło, a rabin dodał prędko: „Moje myśli zgaduj, abym ja był swobodny”. „Ojcze!” - krzyknął człowiek, skoczył w kierunku miasteczka, pogalopował jak koń. Rabinowi to trochę nieprzyjemnie, ale człowiek może mieć różny krok. Za godzinkę przynosi człowiek oderwaną połać świni. Gdzieś tam na polu pasły się świnie, on prędko oderwał szynkę, przygalopował z powrotem. „Cóż to?” - pyta rabin. „Nie widzisz, ojcze? Szynka ze świni, zgadłem twą myśl”. Rabin chciał się rozgniewać, ale był sprawiedliwy. Prawda, był głodny, wzięła go chętka, czy to na niejedno człowiek ma chętkę, bo nie wolno. Obrzydzenie go bierze, a człowiek nie rozumie dlaczego. I pyta: „Czy mam ugotować?” - „Zakop to - mówi rabin - i oczyść się, to nieczyste”. „Ojcze - odpowiada człowiek - ty mi zawsze mów, która myśl, czy ta, co przedtem, czy ta, co potem”. A rabin na to: „Tylko dobrą myśl zgaduj”. „A któraż to dobra?” - „Ta, której Bóg chce”. „Ja nie zgaduję, co Bóg, tylko co ty, ojcze” - odpowiada człowiek. Rabin widzi, że takiej ciężkiej sprawy jeszcze nie miał. Człowiek bez błędu, a nie wie, co dobre. Namyśla się i powiada tak mniej więcej: „Silna myśl to dobra, a taka jakaś zachcianka - to zła”. Rabin był wielki, ale bardzo wygłodzony, zmęczony cudem, i głównie o tym myśli, że chce jeść. Człowiek znów biegnie, a rabin w strachu krzyczy za nim: „Co bądź, tylko nie świninę, i ugotuj od razu”. Człowiek pogalopował, oderwał ogon jakiemuś bykowi, co się pasł tam na łące, pokrajał, skrzesał ognia, upiekł i przyniósł. Rabin zjadł prędziutko, a dalej jeszcze głodny, myśli, że mało. Ale już nie powiedział człowiekowi, aby upiekł. Ten skoczył znów na dół, okaleczył stado wołów, przyniósł mu dziesięć ogonów.

Tymczasem człowiek wybiegał się i urósł. Kiedy go rabin stworzył, był mu wzrostem równy, teraz już wyższy o głowę. „Trochę za prędko” - myśli rabin. Człowiek odgadł, kurczy się jak może.

Od razu straszny kłopot z człowiekiem. Chłopi, Żydzi już mu się przypatrzyli, szukają po śladach, nazwali go Bok, to znaczy kozioł, przez te oczy. Przybiegają na Sokolską Skałę. Nic nie rozumieją, tylko krzyczą na rabina, aby im zapłacił za wszystkie woły. Skąd? Z jakich pieniędzy? - to im nic. Najgorzej kłóci się, nawet grozi rabinowi, taki Żyd, co właśnie kupił woły na handel - tak jak ja - i zapłacił gotówką. Chłopi jak chłopi, naprzód chcieli zabić siekierami Boka, potem już żałują biednego rabina, wiedzą, że głodny, że sam w skałach. A na Boka myślą, że duch nieczysty, strachają się. A swój, Żyd, zawsze najgorszy. Skacze do rabina, wywija pięścią: „Płać, płać!” Tak mu dopiekł, że rabin się rozgniewał, był jeszcze młody. Bok odgadł od razu myśl, szarpnął Żyda za brodę, wyrwał mu brodę. Widać myśl rabina była silna, a dla Boka to znaczy dobra. Rabin krzyknął na Boka, Bok odstąpił posłusznie.

Powiada potem rabin ludziom tak: „Mój człowiek odrobi wam szkodę”. Ludzie boją się tego z kozimi oczyma, nie chcą o tym słyszeć. Cóż robić? A było właśnie tak, że panowie kazali zbudować drogę tamtędy popod skały, Czeremoszem i Białą Rzeką aż do Bur-kutu. Rabin najął Boka do drogi. Musi go jednak pilnować, nie ma swobody ani do Talmudu, ani do dumania, tyle że obaj mają co zjeść. I po to on wędrował aż w góry?

Minęło jakie pół roku. Bok pracował za dziesięciu, odrobił szkody, zapłacili, jeszcze dla rabina zostało trochę pieniędzy. Tymczasem Bok znów wyrósł: o dwie głowy wyższy, o trzy głowy, rabin przy nim mały. Kiedy poszli razem do Kut, aby zapłacić szkody, ludzie mówili na Boka, że rabin, bo wielki i ubrany świątecznie, a na rabina - „ten mały pastuch”.

Wrócili na skały. Rabin jeszcze więcej święty niż przedtem, musi pilnować każdej myśli, bo nie wiadomo, co zgadnie Bok, a potem poleci między ludzi, i nowy kłopot. Najlepiej rabinowi, kiedy się modli, kiedy nic nie chce. Tego jednego musi pilnować dzień i noc, aby nie pomyślał czegoś o ziemi i o ludziach. I to ma być życie? I Pan Bóg ma kłopoty z człowiekiem, bo go stworzył, to wiadomo, ale przynajmniej człowiek nie kontroluje Pana Boga. Rabin chciał swobody od ziemskich spraw i teraz ma niewolę.

Myśli w końcu tak: „Nie mogę ja być swobodny, to niechaj on będzie”. I modli się tak: „Boże daj, aby ten mój człowiek był swobodny, i niech mnie zostawi w spokoju”. Bok odgadł, posmutniał, zrobił się swobodny. Rabin odetchnął, sam chodzi do Kut, sam dźwiga mąkę, sam męczy się. I tak wyszło, że nie miał czasu, aby siedzieć w skałach i dumać jak Baal Szem.

A Bok ciągle coś robił, leniwy nie był, odwrotnie, tylko nie wiedział, co robić. Z tego plaga poszła na całe Kuty i na cały Czeremosz. Nauczył się przedtem pracować nad rzeką i pobiegł od razu tamtędy. Nie miał się z kim zaprzyjaźnić, to zawarł pobratymstwo z jakimś żebrakiem z postrzeloną głową, z takim co pomylony na rozumie. Stara się odgadnąć wariackie myśli, to mu za trudno, i czeka, co wariat nakaże. Naprzód tamę zrobił ze skał, aż Czeremosz zalał pola. Ludzie pobili Boka kołami, a wariat krzyczy: „Odwróć rzekę!” Bok zaczyna podkopywać i podsypywać łożysko tak, aby woda płynęła z powrotem ku źródłom. Pracuje za stu, a nic mu się nie udaje. Tymczasem dzieci biegają za oboma wariatami. Psotne zbytniki śmieją się, proszą Boka, aby je przerzucał na drugą stronę rzeki. A wariat znów krzyczy: „Przerzuć, przerzuć!” Bok jak najchętniej, cisnął jednego, drugiego i trzeciego dzieciaka. Któryś tam złamał nogę. Znów ludzie pobili Boka kołami. I wielkie szczęście, że na takiego poczciwego wariata natrafił, co mu nakazywał same durne kawałki. Bo wszystko możliwe, mógłby napadać na ludzi, mógłby zabijać tysiące i więcej.

Dopiero z tego wielki kłopot! Poszło to w świat, czy ja wiem, aż do krajsamtu, aż do gubernium, może do Wiednia. Jest źle, panowie i podpanki, urzędnicy i szandary mieszają się do żydowskich spraw. Mówią jak zwykle: „Wszystko przez Żydów”. I to prawda, jak zawsze, jeden Żyd coś nabroił, a po Żydach strach idzie jak wiatr. Przybiegają z Kut aż na Sokolską, i stary rabin z Kut także. Zmęczeni, źli - to daleko, to wysoko - krzyczą na rabina: „Coś ty za rabin, taką plagę nam tu sprowadziłeś”. Stary rabin z Kut, nie taki jak Mojsze Kitower, a swoją drogą miarkował chyba, jakie ptaki gnieżdżą się na Skale Sokolskiej. Takich wielkich Słów nie znał, ale Biedę jeszcze dokładniej znał niż Talmud. Klaruje młodemu rabinowi tak głośno, aż trzaska po skałach: „Ty rabin? Ty cadyk?!! Ty z tych, co chodzą ścieżkami do końca?!! I ty nie chcesz widzieć, co będzie z tego Przepisowego? Najstraszniejsze nieszczęście na świecie: jeden wielki cmentarz dla Żydów i Gojów, i to wspólny! Zabierz go zawczasu, zniszcz go, bo...” I tak to idzie. Grozi mu chejrem, niech zabierze Boka, niech go przywiąże, niech go zatraci.

Cóż on bidny ma robić? Zabić go nie może, to człowiek, mówi mu „ojcze”, odgaduje myśli, ani razu mu się nie sprzeciwił. Popędził nad Czeremosz, odszukał Boka, zawołał: „Człowiecze!” - Bok przy-galopował, uśmiechnął się po raz pierwszy. Człowiek był... Znów byli razem.

Kiedy Bok wrócił ze swobody, wyrósł jeszcze więcej, dokładnie dwa razy taki jak rabin. Od wzrostu i od wariackich robót potrzaskało na nim ubranie i ściągnęło się. Nogawice po kolana, chałat podciągnął się wyżej brzucha, pępek goły, a dziura koło dziury. Istny łachmaniarz a ogromny, rabin przy nim całkiem malutki. „Ładny interes - myśli rabin - w dodatku niedługo będzie goły chodzić”. Bok odgadł, położył się na ziemi, aby nie spoglądać z góry na swego mistrza; w jaskini chodził na czworakach, kurczył się jak mógł, aby nie było widać golizny. Rabin to odwraca się, to modli się, ale wciąż go korci. Wciąż myśli o Boku, martwi się Bokiem. Bok odgaduje, martwi się także, wzdycha. Człowiek był... Przecie wpatruje się wciąż w rabina, położy się na ziemi i patrzy jak pies na pana.

Pan dziedzic lubi różne zwierzęta, nieraz pokazuje mi Zagrają, tego wielkiego gończego psa z kudłami, i mówi: „Widzicie, jak on ładnie patrzy?” I właśnie, już przywykłem, niech patrzy, bo i ja wolę, kiedy pies patrzy po ludzku, niż kiedy człowiek po psiemu albo po koziemu. Pod noc nawet nieprzyjemnie coś takiego przypominać. Klarujcie sobie, taka wielka kłoda, cała smereka z kozimi oczyma, chce zgadywać myśli, brrr... A Bok tak był spragniony zgadywania, jak inny człowiek wody albo piwa. Jest komu zgadywać, tak! Tylko nie ma co, bo rabin boi się myśleć, nie chce myśleć.

Duwyd zamyślił się, skrzywił się, po czem mówił ze szczególną rozwagą:

- I teraz, proszę was, co ja będę udawać, że ta cała mądrość ode mnie. Dzisiaj wesołe święto, a kłamstwo nigdy nie wesołe. Po co mam ukrywać? Mnie to wszystko rozpowiedział jeden bardzo mądry, praktyczny człowiek. A który? Nieprzyjemnie. Taki, do którego każdy z nas przyjdzie, bo on chowa wszystkich, tam gdzie nikt nie ma ochoty, jednakowo: i mądrych, i głupich, dobrych i najgorszych. A nikogo łopatą po głowie nie trzaśnie, nie kopnie, spodni ani chałata z nikogo nie ściągnie, choć go nikt nie dogląda. To stary „mołoczy”, grabarz na cmentarzu żydowskim w Kutach. Mówi mi tak jeszcze: „Klaruj sobie, Duwyd, ten Bok to przecież człowiek! Co jemu szkodziło tam na górze w jaskini schwycić rabina za gardło i ryknąć mu: „Zaraz kup mi ubranie, pucuj buty!!” A może to jednak nie człowiek? Zanadto zacny, za poczciwy, idzie zgadywać myśli u takiego jakiegoś malutkiego. Ale to przecież człowiek - przepisowy! To się nie da pojąć”.

Mnie od tego klarowania pokręciło coś takiego, że wstyd powiedzieć, mówię krótko mołoczemu: „Kiedy ze swobodą zacząć, to takie kawałki z tego, że można zwariować. Opowiadajcie prędzej, bo mnie coraz bardziej kręci”.

Masz rację, Duwyd” - powiedział mołoczy i tak właśnie dokończył:

Tak się to ciągnęło, aż Pan Bóg zlitował się nad rabinem, bo to mędrzec jeden z pierwszych a bogobojny. I nad Bokiem też. I jak to było? Przypadek, Pan Bóg chowa się za przypadek. Rabin nie tylko pilnował myśli, tych głupich najwięcej, nie puszczał nigdy Boka od siebie ani na krok. Ale zdarzyło się tak, że trzeba było zejść na dół, do Kut. Rabin myśli: „Trzeba go przywiązać”. Bok zaraz znalazł powróz, sam się przywiązał do rabina. Idą tak do Kut, rabin uważa na swoje myśli i na Boka, droga mu się dłuży. Jakoś tak pomyślał: „Ach, jak nudno, gdyby to prędzej”. Bok silniej pociągnął sznurek, pędzi jak koń, wlecze rabina. Obaj na tym samym postronku, rabin ledwie ma siłę powstrzymać Boka. Rabin nie może już więcej myśleć, Bok nie może się ruszyć. Idą tak sobie dalej, gdzieś koło Tiudowa, a nad wodą pasie się taki bardzo czarny byk, jakby tam umyślnie posłany. Rabinowi z nudów pusto w głowie, znów pomyślał: „Ach, jaki brzydki byk, gdyby go wyprać”. Bok odgadł, odwiązał sznurek, zaczął myć byka.

Powiedziałem: głupi przypadek, a posłany z nieba. Bo wtedy rabinowi przyszła wielka myśl, jeszcze większa niż stworzenie człowieka. Dać człowiekowi zajęcie takie, aby się nie oderwał. Kupił byka, miał z niego jedzenia na długo, a Bokowi kazał prać skórę, aby była biała. Bok prał dzień i noc, prał zawzięcie, nie odrywał się wcale. Był stworzony podług przepisu, nie tylko zgadywał, także robił wszystko akuratnie. I błotem, i szutrem szoruje bez ustanku, a im więcej pierze, tym skóra czarniejsza. Rabin niespokojny, wciąż czuwa, to schodzi z góry na Tiudów, to z daleka ciągle myśli to samo: „Prać skórę, prać skórę, prać skórę”. Bok, skoro tylko poczuje tę myśl, pierze jeszcze zawzięciej. Rabin posyła mu także w nocy z jaskini prądy, swoim sposobem: „Prać skórę”. Kiedy modli się, wciąż przerywa: „Prać skórę”. Zasypia: „Prać skórę”. Budzi się wciąż przerywa: „Prać skórę”. Dla rabina tak nudzić się i nic nie myśleć, to najstraszniejsze nieszczęście, to piekło. A przecież czasami pomyśli, ale co? „A co będzie, kiedy już wypierze skórę? Brrr”.

Na szczęście, im więcej Bok pierze skórę, tym czarniejsza. Czemu na szczęście? Bo i sam Bok tym czarniejszy. Róść - rósł dalej, ale dzięki Bogu już go nikt nie widział, a malutki warunek był taki, że im Bok większy, tym mniej chce się mu jeść. A jak długo można wytrzymać przy takiej robocie? Sczerniał do reszty, wyczerpał się, zginął w końcu, a skóra byka pozostała czarna. Nawet rabin przez ten czas poczerniał.”

Rabin odnalazł mołoczego w Kutach, zapłacił mu jak mógł. Mołoczy pogrzebał Boka na boczku cmentarza, bo przecież człowiek był, i to przepisowy. Namęczył się, że popamiętał. To nie fraszka takiego wielkoluda grzebać. Dlatego od dawna w Kutach jeden mołoczy drugiemu przekazuje to dokładnie. I to jest prawda. Takiemu, co sam pogrzebał, jeszcze pewniej można uwierzyć niż temu, co mówi, że zrobił. I to całkiem pewne, że nikt za Bokiem nie płakał. Całe miasteczko świętowało, cieszyło się, że już się nie będą więcej mieszać do Żydów. Od kiedy człowiek pogrzebany, rabi Mojsze Kitower stał się sławny, wielki.

Duwyd przerwał i znów wycierał twarz czerwoną chustką i zakończył:

- I proszę was, cud za cudem, a widać - swoboda niebezpieczna. Mój tatuńcio mówił takie słowo chasydzkie: „Tylko morze jest swobodne, bo ma brzegi”. Dla rabina brzegi za ciasne, jemu swoboda wciąż szumi aż do cudu. Dla Boka wszystko za szerokie, jemu skórę prać. I z tego nauka: ja nie Bok, po co ja mam zgadywać, a potem skórę prać? Ja nie rabin, po co mnie swoboda i kłopoty z cudami? Ja mam przepisy wyraźne, ja słucham.

BAŁAGUŁY

We wietrze, w ślady wiatru z Kołomyi-miasta jeden za drugim sunęły wehikuły dziwne. Dobrze znane ówczesnym ludziom, naszym stronom; dla obcych - dziwo nie lada. Powiedzmy od razu: to bałaguły.

Bałaguła to znaczy nieco uroczyściej: mistrz konia, bardziej nowocześnie: gospodarz konia, całkiem współcześnie: furman od szkapy. Dla oderwanych od regionu bałaguła oznacza niestety powolnego niedołęgę, a „bałagulić” - zwlekać bez końca.

Bałaguła to nie byle czwórka rwąca z kopyta, ani kurier opętany pośpiechem, co przeleciał świat i nic go w nim nie obchodzi. To fura ściśle ziemska, związana z ziemią, z tym światem. W naszym kraju właścicielami, a jednocześnie woźnicami i konduktorami bałagułów są Żydkowie kuccy, kosowscy, delatyńscy, a nawet kołomyjscy, przez całe życie, ba, przez kilka pokoleń poświęcający się zadaniom komunikacyjnym. Na długim, dość wysokim, bo przeznaczonym niegdyś do przebywania brodów wozie, czasem krytym, przeważnie otwartym, jest szereg równoległych siedzeń na gurtach, wyściełanych workami z sianem. Można siedzieć na wszystkie strony, towarzystwo obraca się do siebie twarzą, plecami albo w pół obrocie stosownie do gustu i potrzeby.

Bałaguła odznacza się - bez końca. Ma wszystkie cechy instytucji dobroczynnej, przejazd z nim jest bardzo tani. Jest bezpieczny, bo powolny, a powolności pojazdu nikt nie zauważy, tak porywająca jest żywość woźniców, tak pociągająca rozmaitość pasażerów, a nade wszystko ich ilość. Nie jest wszakże nigdy przepełniony. Pełny jest zawsze, a nikomu miejsca nie odmówi. Pojemność jego jest nieograniczona. Stąd, przystając często, czeka długo. Mimo odziedziczoną czy wrodzoną wesołość, żaden bałaguła nie jest lekkoduchem. Nie zawraca z drogi, o nie! Ale też nie porzuca lekkomyślnie krajobrazu. Mistrzowie patrzenia i mistrzowie słuchania nigdy nie powinni inaczej jeździć jak bałagułami. Już w Kołomyi bałaguła przystaje co najmniej trzy razy - oficjalnie. Nawet gdy wyruszy wreszcie z placu Sianowego obok cerkwi, to od razu zajeżdża po wodę kilka kroków dalej, do studni zwanej klasztorną, zbierając wszędzie uczestników podróży. Wszelako za parę groszy, albo jeśli chodzi o osobistości takie jak majster garncarski czy nawet podurzędnik magistratu, nie mówiąc o osobach państwowych, zajeżdża przed dom podróżnego.

Objeżdżając tak okrężnymi drogami wiele uliczek, już w samej Kołomyi odbędzie podróż nie lada. Prócz tego, gdy już pewien jest swoich gości, odwiedza różne sklepy, załatwia przeróżne sprawunki dla mniejszych central, jak Jabłonowo, Utoropy, Kosów, Kuty, i dla ich okolicy. Bałaguła właściwie dopiero wtedy odjeżdża, gdy już nie ma nadziei na więcej gości. Toteż gwałtowne trzaskanie batem wcale nie jest pod adresem koni, a służy tylko do zachęcania ludzi, podobnie jak entuzjastyczne, powtarzane co pewien czas okrzyki: „Już, już, już jedziemy!” Czasem, z powodu tak dokładnego zbierania pasażerów, wyjedzie zbyt późno i nocuje tuż za mostem na Wierbiążu, lecz chętniej nieco dalej, aby pasażerowie nie wymknęli się. W czasie noclegu zbiera nowych gości. Nie zdarzyło się jeszcze, nie słyszałem przynajmniej o czymś podobnym, aby wehikuł pękł lub siadł z powodu przepełnienia. Nie zdarzyło się też, by konie ustały lub odmówiły posłuszeństwa, ale nikomu nie przyjdzie do głowy, aby się spieszyły. Bez przerwy drepcą truchcikiem, drobią krok za krokiem, niejedna fura je przepędzi, ale wytrwałej i równomierniej nie idzie żadna. Ludzie niestali, niezdolni do osiedlenia się, bezmyślni i nie-społeczni nie godni są jechać bałagułami. A ci, co razem przejechali raz tylko z Kut do Kołomyi, to tacy dobrzy znajomi i sąsiedzi, jak gdyby mieszkali koło siebie. Nie sztuka to przebywać wielkie przestrzenie w długim czasie, a wciąż bez przerwy z kopyta rwać, jak to się praktykuje w tej jakiejś niesamowitej Syberii. To właśnie sztuka właściwa Pokuciu, jechać przyjemnie, wygodnie a długo, nie przebywając większej przestrzeni jak z Kołomyi do Żabiego.

Istnieje w języku, którym mówią u nas Żydzi, wyraz urobiony z polskiego słowa: kłopotnik. Mimo kpiący odcień oznacza właściwie człowieka odpowiedzialnego, który nie tylko ma dużo trosk własnych, ale chętnie i gorliwie obarcza się kłopotami: kłopotami rodziny sąsiadów, swojej gminy, powiatu, swego narodu, kłopotami świata.

Bałaguła żydowski nie tylko chętnie przyjmie kogokolwiek i gdziekolwiek na swój trzeszczący wóz. Nie tylko poczeka na każdego godzinkę, dwie, i jeszcze do południa, i jeszcze do przedwieczerza. Od każdego przyjmie list, pieniądze, przyjmie pakunek ciężki lub lekkie zawiniątko, żeby doręczyć je po drodze; mało tego, do dania Iwanowi, aby zaniósł do Herszka, aby tamten uwiadomił Duwyda, aby sobie kiedyś odebrał. Przyjmie zlecenie, choćby przekazanie jednego słowa, pamięta bez notatek, załatwi dokładnie, choćby po miesiącach. Jest ucieleśnieniem kłopotnika.

Pamiętnej nocy, kiedy rozpętał się wiatr, każdy rzetelny kołomyjanin, jako cywilizowany obywatel Galicji, gardzący harcami nieokrzesanej przyrody, pomyślał sennie: oho, już nie tylko po jeździe, już po weselu! Jednak słoneczny poranek i ciepły wiatr, przelewający się tryumfalnie po błękicie porwał młodzież miejską, już przedtem przygotowaną do wyjazdu.

Pięć bałagulskich wozów, umyślnie aż do samej Krzyworówni zamówionych, wypchanych sianem w zastępstwie resorów, nakrytych weretami i wysztafirkowanych na urząd, czekało od świtu na placu Sianowym. Na ich czele stał z długim, ciężkim biczyskiem, w rozklekotanych, bardzo wysokich buciorach, w zamączonych spodniach, nieokreślonego koloru kurtce i wyszarpanej czapce barankowej reprezentacyjny senior bałagułów kołomyjskich - Bjumen Petranker. Stary Bjumen był to człek wysoki, tęgi, siwooki, z nawisłymi krzaczastymi brwiami, gęstym wąsem i niewielką, siwą brodą. W odróżnieniu od braci żydowskiej jego jasne, niewypłowiałe jeszcze oczy i całe oblicze promieniało entuzjazmem, bez cienia wątpicielstwa. Bo bez entuzjazmu któż potrafiłby przez całe długie życie bez przerwy, przy wszelkiej pogodzie przebywać przestrzeń Kołomyja - Kuty co najmniej sto razy rocznie. Umiał długo rozprawiać z każdym kandydatem na podróżnego. Opanowywał wszelakie temperamenty, rozbrajał grubianów, zakrzykiwał głupich, dodawał otuchy nieśmiałym. W czasie podróży i popasów chętnie opowiadał wspomnienia, historyjkj, bajki. Na co dzień używał języka słowiańskiego, zupełnie eklektycznego, o swoistej wymowie kołomyjskiej. Wiedziano jednak, że co najmniej w pięciu językach swobodnie przechodził z jednego w drugi: z polskiego na ruski, potem na żydowski, później na niemiecki i nawet na rumuński. Poza tym, także mówiąc po żydowsku, czerpał akcenty szczerości z ruskiego, uczoności z niemieckiego, elegancji z polskiego, a najwyższą mądrość z hebrajskiego. Nie brak mu było pewnego kpiarskiego uśmiechu, który go nie odstępował. Z kogo kpił, nie wiadomo, czy ze swego losu wiecznego furmana, czy z ofiar losu -pasażerów bałagulskich. To pewne, że nie kpił ze swego wspólnika -przedsiębiorcy, organizatora i finansisty bałagułów, pana Aj bigmana. Pan Ajbigman był to człek jeszcze młody, zawsze schludnie ubrany w długi miejski surdut i długie spodnie. Swym zachowaniem dawał do poznania, nieco obraźliwie, że w większej jeszcze mierze niż wspólnikiem jest kontrolerem i jak gdyby przełożonym Bjumena. Nie przypuszczał zresztą żadnego z bałagułów do konfidencji. Dzień w dzień przed odjazdem przechadzał się odmierzonym krokiem wokół wozów bałagulskich, machając ręką systematycznie, równiutko. Miał rysy bardzo ostre, usta wąskie, przymrużał często oczy wzgardliwie, a gdy wygłaszał swe wywody i deklamując rozmawiał z Bjumenem, wywijał głową w ten sposób, że jej ruchami dokładnie opisywał znak nieskończoności. Codziennie podjeżdżał z Bjumenem do mostu na Prucie. Wysiadając tam, szeptał jeszcze z którymś z pasażerów, potem wracał piechotą, wciąż oglądając się za Bjumenem. I kto wie, może jeszcze w jakiś inny sposób nielojalnie kontrolował Bjumena. Za to Bjumen w chwilach czynu i rozmachu traktował go jak kawalerzysta tandeciarza. Gdy wóz wypełniał się, gdy konie oglądały się, czy to naprawdę, Bjumen, wysuwając się na pierwszy plan, trzaskał biczem i wykrzykiwał potężnie: „Już, już, już jedziemy!” I ani nie spojrzał na pana Ajbigmana. A finansista i organizator usunięty w cień wyglądał dość niepotrzebnie.

Abrum starszy, Judka, Chaim i Abrum młodszy - takie były imiona pozostałych bałagułów. Abrum starszy nosił jasną i miękką brodę artysty, oczy rozmarzone, ruchy zrezygnowane, wyraz twarzy nie pozbawiony nieobecnej na ziemi życzliwości. Gdy wóz ruszał, rezygnacja ustępowała miejsca cichemu zadowoleniu.

Rzekomo Abrum był bardzo pobożny, nawet cieszył się pewnym mirem w bożnicy chasydzkiej, zwanej „bojańską”, gdzie byle kogo nie dopuszczano do zbratania. Nazwa bożnicy pochodziła od miasteczka Bojany na Bukowinie, gdzie właśnie objawił się mistrz-rabin, do którego zjeżdżali się w sabath wierni, a także niewierni, lecz ciekawi z dalekich stron. Mistrz celował w takim podziwie Pana, w płomieniu wewnętrznym, że gdy na sabath podnosił do ust kieliszek wina, obecni widzieli, jak wino kipiało (jak wiadomo, nikt nie mógł zagrzać wina sposobem naturalnym, jako że w sabath nie wolno zapalać ognia).

Gorzenie” rozszerzało się na wszystkie gromadki i bożnice bo-jańskie rozsiane w naszym kraju. Z czasem nazwa „bojański” oznaczała tych wszystkich, co boją się Boga, i jeszcze coś więcej... Także Bjumen chadzał do bożnicy bojańskiej, co prawda mniej często, mniej regularnie.

Judka był to starszy, ubogi Żyd z bielmem na prawym oku, z dość długą, niesymetrycznie wyszarpaną, siwą brodą, mało udzielający się, nawet opryskliwy, właściwie kiepski do interesu. Miał za to opinię uczciwego.

Natomiast Chaim, mały, rudziutki Żydowin o pozorach młodości, z oczyma zasłoniętymi uśmiechem, wcale nie dbał o opinię. Twierdzono po prostu, że bał się powiedzieć prawdę nawet na lekarstwo. Widocznie nie dowierzał prawdzie jako patronce dobrego interesu, toteż gdy mu nieustannie wypominano, po co ciągle i zawzięcie kłamie, zasłaniając oczy uśmiechem wyznawał: „Co jest? Majn geszeft myt Emes cy myt Pferd?” (Mój interes z prawdą czy z końmi?)-

Opinia dała sobie z nim radę, nazwano go Chaim Brechływy. Młodszy Abrum, z obrzękłą twarzą i spiczastym nosem, jeszcze wyrostek, a przejrzały zanim dojrzał, manijnie i nieudale naśladował kawaleryjskie okrzyki Bjumena, skrzecząc ochrypłym, pokracznie cienkim głosem: „Juś, juś, juś jedziemy”. Niepotrzebnie nadymał się, nawet stawiał się gościom przy lada okazji. Toteż nie zyskał sympatii.

Pamiętnego poranka wszyscy w kupie, jak grzejące się konie, czekali dość długo, nudząc się i ziewając, zanim zjawili się umówieni goście. Tylko pan Ajbigman, równie schludnie jak zwykle odziany, przechadzał się sam we wietrze, bez przerwy stawiając rozważne kroki wokół wehikułu. Po czym stawał, wznosił oczy, spoglądał długo ku niebu. Opuszczał głowę, znów mrużył oczy, wzdychał, szeptał i cmokał, jak gdyby w upojeniu. Wydawało się, że delektuje się potężnym wiatrem. Ale nie, bo w końcu jakoś zdegustowany kiwał głową przecząco. Rzecz w tym, że pan Ajbigman (jak później wyznawał) obliczał dokładnie, ile by przynosił dochodu bałaguła, który by pędził z taką szybkością jak ten wiatr właśnie.

Przyglądając się wspólnikowi, Bjumen zastanawiał się głośno:

- Co? Pan Ajbigman martwi się wiatrem?

Pan Ajbigman deklamował cierpliwie i pedantycznie, wywijając głową znak nieskończoności.

- Ja wcale nie martwię się wiatrem, ja zestawiam kombinacje z kłopotów na konto wiatru.

Wspólnik i woźnica Bjumen znał się na pogodzie jak mało kto, uspokajał, śmiejąc się szeroko:

- Ha ha ha, wierzajcie mi, panie Ajbigman, dobry rok na taki wiatr! I dobry rok to właśnie jest jak ten wiatr. Pogoda przeleci wesoło, a potem, ojoj, to, co kiepskie, chlapie i ciągnie się, trudno wytrzymać.

Pan Ajbigman mrużył oczy wyniośle.

- To nic nie ma do rzeczy, tylko co daje do interesu.

- Dla naszego interesu bardzo dużo - twierdził Bjumen. - Kiedy dobry wiatr jak dziś, to człowiek od razu jest tam, gdzie ma być, gdzie góra z niebem się styka.

Młodszy Abrum pytał piskliwym głosem:

- Po co ja mam od razu być tam, gdzie mam być, gdzie góra z niebem się styka?

Bjumen popatrzył nań uważnie.

- Poczekaj czterdzieści lat - dowiesz się. Widzisz tam wysoko za cerkwią bukowinki jabłonowskie? Tam gdzie zielono? Fajn! Popatrzysz dobrze, jużeś tam - już bliżej. I potem fur-fur, z góry na dół, Utoropy, Stopczietów, już bliżej - z dołu w górę Ispas, Pistyń, znów bliżej. Bliżej do kogo? Do kogo mnie potrzeba, aby było bliżej? Do bukowinki, gdzie góra z niebem się styka, do domu, do tatka. Dobrze, ale mego tatka już nie ma na świecie, to ja chcę być tam, dokąd jemu potrzeba aby było bliżej. Do kogóż jemu potrzeba, aby było bliżej? Jemu potrzeba do swego tatka. Tatko za tatkiem, tamten za swoim, do domu, wciąż w górę, wciąż wyżej, wciąż bliżej. A dokąd? To wiadomo. Wciąż wyżej, wciąż bliżej - wiatr.

- Cóż to ma do wiatru?

- Ruch! Wiatr, główny bałaguła, trzaska i śwista, zamiata dla wszystkich, przygarnie wszystkich, przepędzi wszystkich. Przeciąg!

Judka jęknął:

- Oj, bałaguła przepędzi? Bjumen zakrzyczał:

- Wiatr przepędzi!

Chaim, zwany Brechływyj, zapytał niewinnie:

- To cóż on za bałaguła? Bjumen krzyczał dalej:

- Kiedy żadnej fury nie ma naokoło, ani żadnej nogi, ani końskiej, ani ludzkiej, ani psiej, żadnego ruchu, nic, wiatr nadjedzie...

- Dla kogóż? - pytał Judka. Bjumen nie dał się zbić z tropu:

- Co znaczy dla kogo? Dla ostatniego dreptacza, dla najostat-niejszego.

- To wiatr najpowolniejszy? - pytał jeszcze Chaim.

- Nie, on taki sam jak ja, jest tam, gdzie był, i z tego jest tam, gdzie ma być. On tu, on już tam, szumi w bukowinkach, wciąż bliżej, on już w Pistyniu, w smerekach, już wyżej, i już szumi w Rybnicy, szumią razem, on w źródłach, w Czarnohorze, wciąż wyżej, któż go zatrzyma? On już w gwiazdach, w Lewiatanie, wciąż wyżej, wciąż bliżej...

- Po cóż wam takie kombinacje?

- Po co mnie? Czy może ja jestem ten mały Bjumen z rozporkiem z tyłu? Nieprawda! To może ja jestem stary Bjumen, parszywy dziad i furman? Też nieprawda. Ja jestem wciąż ten sam Bjumen, przez bukowinki do domu, do tatka, wciąż bliżej.

Chaim, przezwany Brechływyj, zapytał, zasłaniając oczy rzęsami:

- A wy czasem pijecie, Bjumen?

- Co znaczy piję? - zdziwił się Bjumen.

- To znaczy coraz bliżej flaszki, wciąż bliżej.

Bjumen oburzył się, huknął na Chaima, młodszy Abrum szczeknął piskliwym uśmiechem, Judka charknął groźnie na Chaima, wszyscy krzyczeli, hałasowali przeciw Chaimowi lub za Chaimem. Zbliżający się młodociani pasażerowie, uważając hałas za sygnał odjazdu, podbiegali w popłochu, rozpaczliwie machając chustkami i krzycząc:

- Czekajcie, nie odjeżdżajcie bez nas!

- My wcale nie odjeżdżamy - uspokajali bałaguły wszyscy na raz.

- A czemuż taki krzyk?

- Z powodu wiatru - odpowiedział Bjumen wymijająco. Przerywając wyjaśnienia, zaczął trzaskać biczem. Bałaguły ochłonęli, trzaskali biczami wytrwale. Było to pierwsze dzwonienie do dalekiego jeszcze odjazdu. Bjumen rozmawiał z paniczami, a Judka tłumaczył Chaimowi poważnie:

- Nie rozumiesz? Bałaguła zobaczy górę tam daleko i już chce tam być. Od czegóż on? Na to, aby prędzej. A jak to zrobić z takimi końmi jak moje?

Abrum młodszy kpił:

- Odwrotnie! Bjumen poucza, że bałaguła jest na to, aby jechał powoli.

Judka prostował poważnie:

- Kto mówi powoli? Tylko aby nabrał jak najwięcej gości, aby wszystkim dogodził, a miał czym popaść, aby koni nie męczył, nie głodził.

Chaim śmiał się:

- Po co mnie dużo gości, po co popasy, po co konie, niech będą capy. Po co mi powoli i po co mi prędko? Mogę stać cały dzień, mogę czekać cały tydzień na jednego gościa, aby mi za to jak najwięcej zapłacił.

Bjumen odwrócił się nagle ku koniom:

- Nu, Prync, co ty na to? - przemówił do swego rosłego siwka, nakrapianego plamkami zróżowiałej starości, o szlachetnej, suchej głowie, o zadach mimo chudość kształtnie zarysowanych. Prync przybył do Bjumena po wielu kolejach z dziesiątej ręki, zachowując z rodu swego - głowę, od ludzi miał Imię i osobowość, a sam z siebie oczy - czyli duszę. Miał starość nie lepszą, ale i nie gorszą od Bjumena. Drugi koń, także stary, bardzo niski, włochaty i kłodziasty, z nalotem rasy huculskiej, był rodem z Bukowiny i zwał się Wołoch. Bjumen poprawiał koniom worki z obrokiem, klepał je po szyjach, przemawiając w wyrozumieniu przynależności klasowych czy narodowych - do Prynca po polsku, a do Wołocha po rusku. Prync wysunął oczy z worka i patrzał na mistrza spojrzeniem niewinnym, bez cienia interesowności i chytrości, oczyma, jakie dane tylko małym dzieciom i starym szlachetnym koniom. Rżał cicho. Wołoch zanurzony w worek, zajęty jedzeniem, głowy nie podnosił, tylko kiwał nią przyjaźnie w worku i machał ogonem.

Bjumen odwrócił się do ludzi. Pan Ajbigman przechadzał się nadal samotnie w oddali. Bjumen zbliżył się doń wraz z paniczami.

- Nu, panie Ajbigman, jak zaczęli charkotać nasze Żydki, to nie dali panu odpowiedzieć, czemu pan się kłopocze na konto wiatru.

Pan Ajbigman przymrużył oczy, deklamował ważnie:

- Popatrzcie, Bjumen, to nie dla gadania, ja pytam dla interesu. Ile potrzebuje ten wiatr, aby dojechać stąd do Kosowa? Pół godziny. To gdyby on zaraz wracał do Kołomyi, za godzinę byłby tam i z powrotem. Ileż obrotów dziennie? Dwanaście. Obliczmy teraz, gdyby jego zaprząc do bałaguły, rozumiecie? No, wiatr wiatrem, a trzeba doliczyć jeszcze postoje, popasy, naprawki. I co z tego wynika? Za

godzinę w Kosowie. Tam i z powrotem dwie godziny. Ileż jazd dziennie? Słabo licząc - sześć. Co to znaczy? Dwanaście płatnych miejsc, tam i z powrotem po dwadzieścia grajcarów, to daje dwa guldeny czterdzieści na pełną turę, to daje dziennie ponad czternaście guldenów. Oczywiście brutto. Zimą słabiej, cztery razy dziennie, to daje dziesięć guldenów. Obliczmy razem pięć miesięcy zimowych, siedem letnich - majątek!

Wszyscy zasłuchali się, pan Ajbigman uśmiechał się kusząco.

- A,co? - dodał. - To dopiero byłby przeciąg, cug, duch, ruch!?

- Ruch - wyszeptał Abrum młodszy.

- Majątek - cmoknął Chaim.

Pan Ajbigman zaśmiał się wzgardliwie.

- Ależ halt!! Skąd wziąć te pasażery? Widzicie, co u was w głowie? Nie! Przy dzisiejszych czasach nie opłaci się - przymrużył oczy, unikając pokusy odwrócił się plecami do wiatru. Stąpał statecznie, machając rękami równiutko, każdy krok, każde machnięcie podług rachunku.

Bałaguły spoglądali po sobie niechętnie.

- Pan Ajbigman ma sto procent racji - pochlebiał Abrum młodszy.

- Sto procent racji nie istnieje - odburknął Bjumen.

- Jakżeż? Sto procent - najlepszy interes - wymądrzał się Abrum młodszy.

- Główne przykazanie dla wszystkich interesów - przekrzyczał go Bjumen - że sto procent racji nie istnieje.

- Jakżeż to, Bjumenie? - spytał jeden z paniczów. - W rachunkach każdy procent dopuszczalny.

- Ale nie w racji - upierał się Bjumen.

- Nie rozumiem was.

- Nie ma co rozumieć. Jeśli dwóch kłóci się, a jeden ma rzetelnych pięćdziesiąt pięć procent racji, to bardzo dobrze i nie ma co się szarpać. A kto ma sześćdziesiąt procent racji? To ślicznie, to wielkie szczęście, i niech Panu Bogu dziękuje. A cóż by powiedzieć o siedemdziesięciu pięciu procentach racji? Mądrzy ludzie powiadają, że jest to bardzo podejrzane. No, a co o stu procentach? Taki, co mówi,

że ma sto procent racji, to paskudny gwałtownik, straszny rabuśnik, największy łajdak.

- To wcale nie jest główne przykazanie dla interesów - twierdził Chaim.

- A jakież jest inne główne przykazanie?

- Główne przykazanie - głosił Chaim ze smakiem - jest, aby siebie sprzedać sobie, to jest, aby siebie dokładnie przekonać co do towaru i ceny.

- Po cóż to?

- Kiedy ja mam nagadać pasażerom, że nie ma lepszego omnibusu od mego i że mój przejazd wart jest co najmniej piętnaście centów w jedną stronę, to ja muszę tak siebie przekonać, że będę płakać, będę żałować siebie, żony i koni, to gość też zacznie płakać i zaraz mi zapłaci.

- A jeśli nie przekonacie?

- To ja jestem kupiec do chrzanu, mówię wszystko na niby i pasażer zaraz zobaczy, że kłamię.

- To wy naprzód musicie siebie samego oszukać?

- Po co oszukać? Ja nikogo nie oszukuję, ja sprzedaję siebie sobie, ja płaczę.

- Mój wuj Jankiel - stawiał się Abrum młodszy - ma całkiem inne przykazanie dla interesu. Interes nie Talmud, to praktyka, dokładnie dziesięć przykazań. I wuj Jankiel...

Nikt nie miał ochoty słuchać młodszego Abruma. Na zakończenie Bjumen zaczął trzaskać biczem, woźnice wtórowali mu, aż echa rozlegały się pod cerkwią i dalej w dół, ku ocembrowanej studni, zwanej klasztorną.

Zdawało się, że Bjumen pozostał zwycięzcą na placu Sianowym, tymczasem przytoczył się powoli mieszkaniec placu, Jekely Lazar, zażywny, jasny blondyn o oczach pełnych, nawet przepełnionych, jak gdyby niesamowitą ilością tego, co widział, o uszach wydatnych, wyciągniętych dla słuchania. Miał od swej kamieniczki zaledwie trzydzieści kroków do miejsca postoju bałagułów. Wychodził do nich niemal codziennie przed odjazdem. Ubrany starannie, nieco podobnie jak pan Ajbigman, w coś pośredniego między chałatem a surdutem

pastorskim czy też misjonarskim, zazwyczaj nie brał udziału w gadaniach, tylko gładząc jasną brodę uśmiechał się pobłażliwie, rzadziej wzgardliwie. Podniecony i pociągnięty widocznie tym, co słyszał z daleka czy też z okna domu, nie wytrzymał i wypalił z opóźnieniem:

- Czemuż nie ma być sto procent racji? Co to za gadanie?! Pod spodem pod wszystkim jest ekonomia. Ekonomia komenderuje cicho. To trzeba zmiarkować i wtedy sto procent racji jest na placu jak fura siana.

- Któraż ekonomia? - pytał piskliwie młodszy Abrum. - Ta co u pana Torosiewicza w Sopowie?

Chaim dorzucił chytrze:

- Ekonomia komenderuje, ale nie pod spodem, tylko z góry i bardzo krzykliwie. Bo pan ekonom Hałajkiewicz jest najkrzykliwszy i taki czepialski jak zdziczała świnia. Ciągle mi przypomina, co ja dobrze wiem od Egiptu: „Żyd, Żydzie, Żydy”. Dopiero gdy pan Torosiewicz pokaże swój nos z daleka, ho ho! to ekonomia zaraz pod spodem całkiem cicho.

- Kto by z tym starym nie był cicho - mruknął Judka. Jekely Lazar uspokoił się, cedził z cierpliwą wzgardą:

- Ależ ekonomia nie jest od ekonoma, tylko wszyscy ekonomowie do kupy są od ekonomii. Ekonomia komenderuje nawet starym panem Torosiewiczem.

- To co to jest ekonomia?

Jekely Lazar dawał nieco czekać na odpowiedź, przymrużając oczy podobnie jak pan Ajbigman, bo nie był to gest osobisty, lecz postawa warstwy, Lazara bowiem ceniono na jakie pięćset guldenów gotówki.

- No i cóż jest ta ekonomia, to pieniądze? - pytał niecierpliwie Chaim.

Jekely Lazar wygłosił:

- Ekonomia to trawa.

- Trawa komenderuje? - zdziwił się Bjumen. - Może...

- Jakoś zanadto cicho komenderuje - chichotał Abrum młodszy. Jekely Lazar uniósł się ponownie:

- Co znaczy cicho?! Trawa to jest ziele i owies, i wszystko, co rośnie, krzyczy na całe gardło, kiedy się dusi.

- Kiedyż dusi się?

- Kiedy nie ma deszczu.

- A któż ją słyszy? - wtrącił znowu Abrum Starszy. Jekely Lazar odpowiadał ważnie:

- Są tacy, co słuchają i słyszą, a wy wszyscy usłyszycie dopiero wtedy, kiedy jest kryzys. I wtedy dopiero wy zaczniecie krzyczeć i wajkać.

- A co to jest kryzys?

- Kryzys jest wtedy, kiedy trawa ma dość i powiesi się...

- Na czymże powiesi się?

Jekely Lazar zawahał się, potem odkrył zagadkowo:

- Na promieniu słonecznym, to wystarczy.

Bałaguły otworzyli gęby, spoglądali jeden na drugiego, a Lazar tryumfował cicho:

- A co, widzicie teraz, co to jest sto procent racji?! Wtedy wszyscy bałaguły na nic, niżsi od trawy. Teraz to kupujecie sobie po wsiach, po drodze, u głupich chłopów, nawet u złodziei sianowych, ja wiem. A Lazar? Niech się udusi, niech sobie gębę zapcha sianem...

- Ja kupuję? - przerwał Chaim. - Najwięcej kupuję u pana Cesarskiego.

- Któryż to pan Cesarski? - zdziwił się Lazar.

- Przy gościńcu cesarskim w lecie podpasam konie trawą przydrożną. A w zimie im tłumaczę: poczekajcie, bo i ja czekam.

Lazar nachmurzył się, mówił ponuro:

- Ale umiecie brać od pasażerów pełnych dwadzieścia centów! A za co? Bierzcie, bierzcie, ale poczekajcie, kiedy przyjdzie kryzys i pan Cesarski nie pomoże. Będziecie tak piszczeć jak myszy, bez trawy w posuchę: „Panie Lazar, reb Lazar, wyszukajcie choć parę wiązek, choć szczyptę siana, zapłacę, dopłacę, przepłacę, daję naprzód”. A ja wtedy powiem: „Oho, przepadło, trawa się powiesiła, powieście się i wy! Sto procent racji”.

Bałaguły zamilkli, Bjumen westchnął: „Broń Boże”.

- No, to co zrobić? - chrypiał Judka niespokojnie, a Lazar na-

dymał się, oczy wydęły mu się, jakby miały pęknąć ze śmiechu. Gorączkował się dalej:

- Narzekacie, plotkujecie, że szachruję, rozgadujecie, że zdzieram, że siano stęchłe. Ja wiem wszystko, nie bójcie się, wiem. Chodziliście nawet na skargę na ratusz do pana woźnego, aby naszeptał panu asesorowi, na to, aby ten naskarżył panu burmistrzowi. Wiem, wiem. A co to warte? Kto słucha trawy zawczasu? Kto ma rację? Jeden Jekely Lazar.

Bałaguły zamilkli, Bjumen znów westchnął:

- Ja się boję jednej rzeczy, reb Lazar.

Lazar zarechotał basem krótko, jak koń w pewności, że owies się zbliża.

- Czegóż więcej możecie się bać?

- Ja się nie tak boję, ale wy nastraszycie się, gdy zostaniecie kiedyś z czystą, nie! źle mówię, z gołą-bosą racją.

- Nie, ja zostanę z sianem, z owsem, a na sianie, na owsie siedzi sobie gruba racja, z takim brzuchem, tam ciepło i bardzo wygodnie.

- Tak, tak - pospieszył Bjumen - pełny magazyn siana, pełne dwa magazyny, zadatkowane zapasy po dworach i po wsiach, a to wszystko razem zaasekurowane. Na sianie siedzi sobie racja tu i tam, i czeka, a tu nikt nie przyjdzie kupić siana.

Jekely Lazar skrzywił się wzgardliwie:

- A do kogóż pójdzie?

- Do takiego, o którym lepiej nie mówić dzisiaj, bo będzie taki kryzys - aż fe!

- Jakiż kryzys? Może bałaguły przestaną kursować, czy sami będą się zaprzęgać do wozów? Ha ha! - śmiał się Lazar.

- Kryzys paskudny albo nie, jak dla kogo, koniec świata.

Bjumen zaczął gwałtownie trzaskać biczem, inni trzaskali skwapliwie i obficie celem odpędzenia kryzysu. Starszy Abrum kręcił się na miejscu, potem bąknął niemrawo:

- Ja nie umiem tak mówić, ale przecie słyszałem, nawet czytałem tak: „Trawa jest trawa, a któż stworzył trawę?” Może ekonomia? Dlatego taki, co się kłania trawie i drzewom, no, niech się kłania...

Bjumen zrozumiał i podniósł głos śmielej:

- W Talmudzie tak stoi o epikojrem: gdy dwóch się przechadza i rozmawia, i staną pod drzewem, a jeden z nich powie - to drzewo jest piękne, jest cudowne, to - tfu! - Bjumen zaciął się i splunął.

- To co? - dopytywał się Lazar. Bjumen wypalił:

- Winni są śmierci.

Hałas niewysłowiony zagłuszył Bjumena, lecz nad wszystkimi górował głos Lazara:

- Czemu śmierci? Kto mówi przy sianie o śmierci? Tfu!

- Tak - rozpalił się Bjumen - bo wzdychać można i pod drzewem, i przy trawie, „westchnienie to dobro”, mówi reb Nachman, ale tak mówić nie wolno. Bo kto jest cudowny? Ten, który stworzył i drzewa, i trawy. Ten Jeden, co nawet trawy słucha, a wcale sobie nie chapnął sto procent racji... A taki, co się kłania ekonomii, niech się kłania zdrowo i niech ma sobie sto procent racji tam pod spodem, w Gehennie.

Odwrócił się gwałtownie, znów trzaskał biczem wytrwale, znów bałaguły w ślad za mistrzem trzaskali biczami.

Jak gdyby na ten znak ściągali powoli nowi goście. Szła kupą cała muzyka kołomyjska, zamówiona na wesele. Na czele jej dreptał kapelmistrz, pan Szpilbaum, niewielki człowieczek, niosący przed sobą ostrożnie pokaźny brzuch, a w ręce równie ostrożnie futerał ze skrzypcami. Po jego prawicy stąpał olbrzym Muraszko, majster od podłóg, parkietów i woskowania. Udawał się na wesele celem przygotowania podstawowego elementu - podłóg do tańca. A także po prostu jako gość weselny. Był to honor wzajemny: Krzyworównia nie widziała jeszcze parkietnika, a majster Muraszko na pańskich weselach dotąd nie bywał. Tuż za majstrem młodociany czeladnik niósł ciężki pakunek, zapewne przyrządy i deszczułki. Inni goście czekali jeszcze opodal ratusza, wokół sklepu Turka, wtłoczonego w ciemną bramę naprzeciw przystanku kolei lokalnej. Turek nazywał się Szloma, twierdził wszakże, że jest Turkiem, i Turkiem nazywano go powszechnie. Według tradycji ktoś z jego przodków nabył ów egzotyczny sklep od autentycznego Turka. Przysmaki były tureckie. Młodociani pasażerowie kupowali długie kolorowe cukierki na patykach, ciemne makagigi, również na patykach, orzechowo-miodowe mikstury, miód turecki, rachatłukum, gruszki w miodzie i wychylali puchary z kwasem jabłecznym, sokiem malinowym i inne. Byli to przeważnie członkowie chóru złożonego z uczniów i studentów, który zamierzał uświetnić gody w Krzyworówni. Ssąc tureckie przysmaki na patykach, bądź zlizując je z palców, kroczyli środkiem rynku, co chwila zanucając pieśni. Górował nad nimi niepospolicie grzmiący bas, zapowiadający dreszcze niezwykłe. Władał nim księży syn i kleryk greckokatolicki, Nykolcio Balicki. Powoli otaczali wozy. Wiatr to przelewał się, to uderzał wesoło. Bałaguły gwarzyli niezmącenie, lecz bez hałasu.

- Co za życie - stękał Judka - powiadacie, reb Petranker, bała-guła to wiatr. Ładny mi wiatr, każdy przegoni. Pan Kieski przegoni, panicz z Krzyworówni czwórką fiut, tylko zaprószy, fiakier przegoni, także poczta kosowska, nawet stary pan Torosiewicz, ten skąpy, przegoni. Mnie nawet mały Abrum przegoni. Konie stare.

Młodszy Abrum wydymał policzki.

- Przeganiają? Dobrze mają. Ja nie tylko was przegonię, tymczasem ja bałaguła, a potem, oho! mogę być nawet fiakrem, będę i ja wam wszystkim świstał pod nosem: fiut-fiut - piszczał Abrum.

Starszy Abrum osadzał go:

- Co z tego? Wiatr goni, wzbija śmiecie. Młodszy Abrum gorączkował się:

- Właśnie, śmiecie zostaje, kto z tyłu, tam śmiecie.

- Dobrze mu tak - potwierdził Chaim.

- Czekaj - naprowadzał Bjumen rozważnie - to szatan tak poucza: „Nie bądź ostatni, kto ostatni - mówi szatan - ten dostaje po łbie”.

Rozmówcy zaczęli się gorączkować. Młodszy Abrum bełkotał z zapałem:

- I dobrze, że dostanie, niech nie będzie ostatni. Niech goni albo niech zdechnie.

- Odwrotnie - pouczał Bjumen - kto popędzi, złamie kark, a kto zostanie, ten jeden zostanie. Niższy od prochu, dlatego wygra. Stary Bercunio Weiser z Kosowa zawsze opowiada...

- On nie opowiada już, on umarł - przerwał Chaim. Bjumen zniecierpliwił się:

- Co znaczy umarł? Mnie opowiada. Kiedy zaskrzypi brama na rynku kosowskim, to każdy widzi, jak drepce Bercunio. Biały cień z bramy. Co za różnica, on przedtem i teraz - taki sam. I niesie ciężki sagan mleka, aby każdego napoić.

- Wielki Rotszyld, wszystkich chce napoić.

- Wcale nie Rotszyld, on gościnny, obchodzi krowę, karmi i czyści, krowa nie skąpi mu mleka, on innym nie żałuje. „Gościnność ważniejsza niż pójść raniutko do bożnicy”, mówi ten wielki, jakże mu tam?... - zwrócił się do starszego Abruma.

- Rabi Dimi - pospieszył się starszy Abrum. - Mało tego, rabi Jehuda mówi jeszcze niebezpieczniej: „Przyjąć gościa to ważniejsze jeszcze niż Boga na sabath”.

Bjumen uśmiechał się, cedził z przyjemnością:

- Właśnie, właśnie, kiedy Bercunio wyjdzie z bramy z saganem mleka, zaprasza każdego tak cicho, cichutko, jakby kot mleko chłeptał.

Chaim i młodszy Abrum wpadli mu w słowa, jakby się umówili.

- Teraz on jeszcze ciszej chłepce - dowcipkował niesmacznie Abrum.

- Co tam mleko - wpadł równocześnie Chaim - on wciąż bierze się do ryby.

- Co ty pytlujesz? - huknął Bjumen. - Kłamiesz! Przy mnie on nigdy nie je ryby.

Chaim chichotał:

- Co ja mam za interes kłamać? Ja nie mówię: on je rybę, ja mówię: on bierze się do ryby. Mnie tak opowiadał: „Co mi z jedzenia na tym świecie? Mamałyga z mlekiem, mleko z mamałygą, woda, a jesienią kwas z jabłek, to dość! A tam w górze, ho ho, tam specjały, tam ja będę smakować Lewiatana dzień i noc!” Sam słyszałem. Tak mi się zachciało Lewiatana, że uciekłem.

- Idź, durny brechaczu, ty wiesz, co Lewiatan? - gorączkował się Bjumen.

- Po prostu wielka ryba.

- Dla durnego po prostu, a dla chusyda...

- Dla chusyda wszystko krzywo - drażnił młodszy Abrum. Starszy Abrum łagodził:

- To nie znaczy krzywo, to znaczy odwrotnie, i to, co jest poza tym. Opowiadajcie, reb Bjumen, a wy posłuchajcie.

- Bercunio opowiada - mówił Bjumen z zadowoleniem - o takim człowieku, który musiał być ostatnim. To my już wiemy, kto ostatni, kogo każdy przepędzi - to bałaguła. Tak nam się wydaje, ale to nie tak. Ostatni brał się do wszystkiego, do noszenia wody, do szewstwa, krawiectwa i szklarstwa. I wszystko źle. Wcale nie źle, tylko w tym rzecz, że był gorący, niecierpliwy i z tego największy kłopotnik. Kłopotał się strasznie: ten spragniony, tamten goły, ten bosy, a tamtemu wiatr wieje do izby. Kłopotał się coraz więcej, kłopotał się o wszystko! Wszystko - to nie byle co. Z tego najcierpliwszy i dlatego ostatni. Naprzód wodę nosił, musiał jakoś zarobić. Chodził tęgo, ale był ostatni, bo dźwigał wodę z daleka, z najczystszego źródła, aż spod Ihreca, mówi Bercunio. Zarobił, bo jadł jak najmniej i w tym był ostatni. Mieli go za nic. Nie tylko żadna dziewczyna, nawet żadna choroba nie miała na niego apetytu. Wysoki, chudy, same kości, przemierzał świat nogami. W końcu kupił skórę, szkło i sukno. I co z tego? Wierzył ludziom, ukradli mu całą skórę. Był grzeczny, ustępował z drogi, wpadł pod wóz, rozbili mu całe szkło. Jagniątka szły z połoniny, trzęsły się z zimna, zrobił im kabaty. Jakiż on krawiec? Od jagniąt, od razu ostatni. Już nie kupował skóry, sukna ani szkła. Za jakie pieniądze? Chodził tęgo, poszedł całkiem odwrotnie, bardzo daleko w góry, tamtędy gdzie jest taki materiał, z którego można zrobić i skórę, i sukno, i szkło. Tymczasem rówieśnicy jego wyrośli na majstrów, poszli naprzód aż do Kołomyi i w świat, a on odwrotnie. Tam, w górach, z piasku, z trawy, z gliny i z tego, co odwrotne, zrobił taki materiał, jaki mu był potrzebny. Ciągnęło go jeszcze dalej iść tamtym płajem, bo tam dalej jest taki materiał, z którego można zrobić jeszcze więcej, a jeszcze dalej taki, z którego można zrobić wszystko... Nie! Zawrócił, znów był całkiem ostatni na jednym i na drugim płaju. Ale swój materiał miał. I robi wszystko, wcale nie źle, tylko za dobrze, dlatego nie na czas, bo chciałby jak najlepiej, dlatego nie dla mody, nie na dziś, bo dokładnie, tymczasem już inna moda. Wszyscy pędzą, aby być na czas, gonią za modą, przewracają się. Popędzili w końcu za szatanem według jego przykazań, potratowali jeden drugiego, no i wpadli do Gehenny. Całe pokolenie minęło, pozostał ostatni. Pan Bóg zrobił rachunki, przyjrzał się: „Ostatni został, bo robi najlepiej”. Buty uszył, wziął miarę z Boga, gdzież ludziom takie buty szyć? Szkło maluje na niebiesko, Bogu takie potrzebne, dla Niego wszystko przezroczyste, tylko On zasłonięty. Na szkle maluje ryby, ptaszki, gwiazdy - na wzór Stwórcy. Płaszcz robi dla Boga. Dlaczego dla Boga? Bo nie kraje sukna, nie zszywa, nie łata, tylko aby był szeroki, ciepły, aby trwał. I szatan, poprzecznik Boży, Samael, przyjrzał się także. Zmartwił się: „Wszystko poleciało, zniknęło, już nowi wstają z ziemi, aby się ścigać, tylko ten jeden sterczy na miejscu, szyje płaszcz”. Myśli Samael: „Wiem, co zrobię, sprawa prosta, w pismach stoi, że anioł jest stojący, a człowiek chodzący. On chodzi tęgo, zrobimy go szybkobiegaczem, przynęcimy go, aby się ścigał. A co zrobić z takim, co nie ma ochoty się ścigać? Do szkoły laufrów, do nauki”. Był właśnie Jom Kipur, Sądny Dzień. I poleciał Samael przed oblicze Sądu, gdy wszyscy synowie boży przedstawiali się Panu. „Skąd przychodzisz, Samaelu?” - pyta Pan. „Przechadzałem się ziemią wszerz i wzdłuż, w górę i w dół”. „A czy nie widziałeś sprawiedliwego z bojańskich?” Samael nie mógł odpowiedzieć Panu jak kiedyś o Hiobie: „A czyż Hiob za darmo boi się Pana Boga?” Ostatni przecież nie Hiob, nic nie ma prócz tego, co sam zrobi. Samael zna się na pismach, chciał próbować Pana i całkiem inaczej zajechał z Księgi Hioba, tak: „Czyż ma człowiek śmiertelny być sprawiedliwszy od Boga i czystszy od Stwórcy?!” Pan ma rachunki Ostatniego przed sobą na stole, śmieje się z Samaela: „A może zechcesz mu coś zabrać, Samaelu, tak jak Hiobowi? Może parę tysięcy wielbłądów, może choć tysiączek owiec, może służbę, a może dzieci?” Samael widzi na wskroś, o co chodzi: „Proszę świetnego Sądu, od Hioba mogłem zabrać, bo był bogacz, a to jest biedak, ostatni. Świetny Sąd pozwoli, abym mu coś podarował? Biedaka nie można inaczej próbować”. „Daj mu, co chcesz” - śmieje się Pan.

I zleciał Samael na ziemię. Samael nie patrzy na Ostatniego z góry, niby z ratusza, tak jak wielcy panowie, jak nasz pan Ajbigman, bo jego interes jest inny. „Dzień dobry, reb Ostatni, i dobry Nowy Rok! - mówi grzecznie. - Z Nowym Rokiem chciałbym wam coś podarować”. „Dziękuję, rabi Samael i przepraszam - mówi Ostatni - ja nie mogę nic przyjąć, bo ja nie mam z czego się odwdzięczyć, z robotą nie jestem gotów, nawet odrobić nie mogę”. „Największym prezentem dla was będzie nauka, pójdźcie do szkoły” - powiada Samael. „Do jakiejże szkoły?” - pyta Ostatni. „Do chasydzkiej - odpowiada prędko Samael - tej najpokorniejszej, aby uczyć się chodzić jak małe dziecko, na to, aby chodzić akuratnie, bo człowiek jest chodzący, a nie sterczący na miejscu, bez obrazy reb Ostatniego”. „Akuratnie chodzić? Dobrze, nauczycielu - powiada Ostatni - dziękuję! Postaram się odwdzięczyć. Dla nauczyciela nie ma lepszej wdzięczności jak pojętny uczeń”.

Uczy go. Ostatni robi wszystko porządnie, chodzi tęgo, maszeruje jak może, krok miał lepszy ode mnie. Raz - dwa, raz - dwa, wyprzedza innych. „Brawo - krzyczy Samael - reb Ostatni, wy już jesteście reb pierwszy”. Skoro tylko to powiedział, Ostatni pomyślał: „Odwrotnie! Czemu ja mam robić wciąż kroki naprzód, a kto pójdzie do tyłu?” Odwraca się i maszeruje odwrotnie. Krok ma przecież dobry, poleciał wstecz, po czym znów zawrócił, dopędził innych. Szatan wciąż się cieszy. A Ostatni przypomniał sobie: „To nie akuratnie, a kto pójdzie w bok?” I dalej: raz - dwa, raz - dwa, na prawo. Szatan trochę markotny, bo na prawo to przeciw niemu, ale komenderuje swoimi zniecierpliwiony: „Do diabła! Na prawo!” Teraz widoczne, że Ostatni wyprzedzi wszystkich. A Ostatni: „Nie! Przepraszam, to nieakuratnie, a lewa strona świata od macochy? Tak nie można”. I buch z całej siły w lewo. Przeciwnik Boży pocieszył się trochę, że w lewo, bo on przecie Samael, głowa lewicy, znów krzyczy: „W lewo! Lewica górą!” Ostatni chodził akuratnie, a tamci tymczasem rozpędzili się w prawo i choć na prawicy, polecieli prosto do piekła. Szatan za nimi, aby jeszcze i ci nie wymknęli mu się jakoś. Już drugie pokolenie. Przepadło. Ostatni nie przydał się ani ludziom, ani diabłu. A Bogu się przydał, został ostatni, żył długo, całkiem ostatni na ziemi. Wysypał się jak ziarno dojrzałe, kiedy wiatr powieje. A kiedy usnął, Ryba opuściła się z nieba, aby go zabrać. Na ziemi zrobiło się wszystko przezroczyste, wszystkie wody już całkiem przezroczyste zaszumiały, wszystkie ryby strasznie się pluskały, cieszyły się, że ich ród górą. Nawet sama ziemia zrobiła się przezroczysta, widać było aż do piekła. Ludzie w piekle przestraszyli się, że będą przezroczyści, chowali się po norach, w jaskiniach piekielnych. Ryba o nich nie dbała, tylko o Ostatniego: „Proszę, reb Ostatni, siadać na mnie i skosztować”. I kto je Rybę tam wysoko w górze? Ostatni. Co, może kraje nożem i kąsa Rybę? Nie, on ssie Rybę. A może nażera się, napycha brzuch, jak worek sianem? Nie, Lewiatan jest przezroczysty. Popatrzcie na niebo, za dnia nie widać, tylko nocą. I Ostatni też przezroczysty. Dopiero gdy człowiek całkiem będzie przezroczysty, pokosztuje Lewiatana. Ktoś musi być ostatni. Chasyd to rozumie, tego chce, ale nie jest pewny siebie i nie - jeden w strachu: „A może ja chcę kogoś wyprzedzić, może popędzę z wiatrem do Gehenny?” A to śmiech. Taki, co naprawdę ostatni, nie lęka się, wiatr go nie porwie, diabeł nie zwabi, nie zmiecie. Taki położy się na wozie pępkiem do góry i ogląda Lewiatana. - Tak opowiada Bercunio - westchnął Bjumen.

Odwrócił się nagle do konia:

- No, Prync, cóż ty na to? - Bjumen egzaminował głośno starego siwka, sam odpowiadał, a koń spoglądał nań smętnie.

- Czy najlepszy koń musi być ostatni? Odwrotnie! A czemu, Prync? Bo inne konie nie takie jak ludzie. I jeszcze czemu? Bo rzetelny koń nie ma być kłopotnik.

Zadowolony z egzaminu odwrócił się do ludzi. Zamiast Prynca wyrwał się Abrum młodszy, skrzecząc:

- A ja mówię właśnie, że u was wszystko krzywo, naprzód wiatr najlepszy, bo od razu jest tam, gdzie ma być, a potem ostatni najlepszy.

Starszy Abrum naprowadzał:

- To trzeba brać odwrotnie. On wcale nie leci z wiatrem, ciało w prochu na ziemi, a jemu to nic.

Seminarzysta Balicki zainteresował się:

- Tamci ludzie wszyscy polecą do Gehenny, na złamanie karku?

- Na złamanie karku - powtórzył Bjumen. Młodociany teolog zakłopotał się:

- U nas tak jakoś jest, że jeden Sprawiedliwy wszystkich odkupi... A wy mówicie na złamanie karku i o tamtych nikt się nie zatroszczy.

- Nie - zaprotestował żywo starszy Abrum - od czegóż jest czi-bah? Panicz nie wie?

- Nie wiem. Cóż to znaczy?

- Ja nie umiem tak mówić, może reb Bjumen wytłumaczy -wymówił się Abrum starszy.

- Czibah, proszę panicza księdza - wyjaśniał Bjumen - to tak, jakbyśmy wszyscy jechali z Kołomyi do Kosowa, i my już w bukowinkach, na górze, w Jabłonowie. Tam ładnie, wesoło, popasamy, pasażerów huk, czekają, płacą. A tu z góry widać: strach, gwałt, Kołomyja się pali! A ja do komendy, krzyknę na moje bałaguły: pieniądze oddać! Curik! Galop do Kołomyi, wozić wodę, ratować! - Czibah to nawrót. Takim Pan Bóg daruje. W Piśmie stoi: „Mówi Pan, ja jestem chasyd, nie będę się gniewać wiecznie”. I kiedy Ostatni po-ssie Lewiatana, powieje wielki przeciąg, wszyscy zawrócą z Gehenny i zacznie się cug, duch, ruch, z powrotem do góry.

- A tamten wypuści ich? - zapytał seminarzysta.

- Któryż tamten?

- Zły duch, głowa lewicy, jak powiadacie.

- Samael? Co on ma do gadania! On też poleci.

- Szatan poleci do Boga - pan Ajbigman zaśmiał się szczególnie głośno, wyzywająco.

- On już nie szatan - mówił dalej Bjumen - on przecie Samael. Panie Ajbigman, powoli! Zobaczymy, kto śmieje się na ostatku. Ostatni będzie największy cadyk, największy kłopotnik. Stamtąd, od Lewiatana, uśmiechnie się z serca, także do Samaela, to przecie nauczyciel. I pociągnie wielki wiatr! Stopi się jad Samaela, odpadnie trucizna, to znaczy Sam, i zostanie El - to co Boże.

- Tak pisze ten Wielki z Safed, to pewne - dodał cicho Abrum starszy.

Najwyższy z wszystkich wzrostem majster Muraszko, spoglądając z góry zaśmiał się cierpko. Wydymając wargi w trąbkę, zadudnił ponuro:

- Tfu! Ładnie by to wyszło, panie dobrodzieju, gdybym ja był ostatni i adiustował podłogi w Krzyworówni po weselu. Wymówka dla niedbaluchów bez honoru - jedźmy już!

Starszy Abrum znów się ożywił.

- Honoru? Panie majster, a co powiedziane? Trzeba brać odwrotnie i z tamtego boku.

- Z tamtego boku - prychnął majster - a potem całą bandę piekielników z tego boku do serca przygarnąć. Nawet tego czorta też, tfu! Każdy ma swoje miejsce i rangę.

- Ładna ranga, na wieki siedzieć w gnoju na dnie - śmiał się Bjumen.

Muraszko był nadal poważny.

- Gdybym ja był diabłem, tfu! nie dałbym się przygarnąć przez tego Żyda, tego ostatniego. Każdy ma swój honor.

- Nu, każdemu będzie podług honoru - pocieszał Bjumen. - Ale proszę majstra, proszę zająć swoje miejsce.

Dla majstra naznaczono miejsce honorowe, spuchnięte, ściśle nabite sianem, aby się nie zapadło. Tuż obok Bjumena. Tuż obok z tyłu naznaczono miejsce dla kapelmistrza Szpilbauma. Wsiadł prędziutko plecami do tamtych, zajął miejsca niewiele, tylko dla brzucha miał dość przestrzeni. Muraszko gramolił się rozważnie na wóz, a Bjumen przemawiał do siwka:

- Nu, Prync, trudno, odpoczęliśmy sobie, ruch! - Prync zarżał, ruszył przedwcześnie, majster zachwiał się i zeskoczył na ziemię. Bjumen uspokajał: - Czekaj, Prync, nie bądź gorączka.

Starszy Abrum odważył się raz jeszcze:

- Ten ostatni cadyk, to wcale nie musi być Żyd.

Tutaj zawrzał hałas nieopisany. Zagadali, zakrzyczeli, zacharko-tali wszyscy na raz:

- Największy kłopotnik, a nie Żyd? - warknął Judka.

- Ostatni bałaguła, a nie Żyd? - skrzeczał Abrum młodszy.

- Sprawiedliwy, a nie Żyd? - chichotał zjadliwie Chaim.

- Cadyk, a nie Żyd? - krzyczeli studenci jeden przez drugiego.

- Dajcież powiedzieć! - przekrzykiwał Bjumen.

- Wy przecież o swojej wierze opowiadacie, o żydowskiej - do rzeczy zapytał młodociany teolog.

- Wcale nie - śmiał się Bjumen - ostatni cadyk jest tylko największy kłopotnik. Niecierpliwy, gorący - mówi Bercunio - co kogo zaboli, jego boli podwójnie. Kłopoty świata zalewają go. I z tego on cierpliwy.

- To, gorzej niż kłopoty - wtrącił Abrum starszy. - „Westchnienia jeszcze przed jedzeniem, a jęki ryczą jak wody” - stoi napisane.

Chaim zachichotał.

- Daj to Boże wszystkim naszym konkurentom i wrogom, aby byli cadykami.

Bjumen zgodził się z Abrumem starszym.

- Dużo gorzej niż kłopoty, to tak, ale dziś wesele, o tym się nie mówi. Jednak on nie musi być Żyd. Powiedz, Abrum, jak pisze ten Wielki z Hiszpanii o chasydach innych nacyj.

Abrum starszy wyrecytował bez wahania:

- Nie tylko On, Mosze ben Majmon, tak mówi. W Tosefet Sa-nhedrin stoi wyraźnie: „Także chasidim spośród goim zajmą miejsca w przyszłym świecie”. Będą wspólnikami.

- Właśnie, właśnie, proszę majstra zająć miejsce, bo późno -naglił Bjumen.

- Czegóż się spieszyć, ostatni się nie spieszy - kpił Chaim.

- To przecie odwrotnie - wtórował mu młodszy Abrum, rozkosznie rozzuchwalony.

Majster Muraszko, sadowiąc się na garbatym siedzeniu, dudnił poprzez śmiech:

- Żydowskie krętactwo, panie dobrodziejaszku, a bez was byłoby całkiem smutno. - Siedząc wyżej od innych, uśmiechał się z zadowoleniem.

- Nu, Prync - teraz naprawdę. - Prync oglądał badawczo mistrza.

- Widzicie go - pokazywał Bjumen na siwka. - Kiedy on sam jeden ze mną, to już mówi. On jeszcze nie mówi - prostował Bjumen - ale jedno jego słowo będzie mądrzejsze niż wszystko, co mały Abrum gada dzień i noc, i przez cały rok.

Powszechny śmiech pogrążył dowcipy młodszego Abruma.

- Nu, Wołoch, przepraszam - skrzywił się Bjumen na drugiego konia - spanie po obiedzie w Jaworowie, a teraz ruch!

Jeszcze raz zawrzało koło wehikułu i bez dłuższych ceregieli, bez długotrwałych okrzyków i bez objazdów ruszyły wozy przed szóstą godziną. Pan Ajbigman tym razem nie towarzyszył bałagułom do mostu. Pobrawszy pieniądze, wzgardliwym spojrzeniem żegnał ludzi, którzy musieli podróżować bałagułami.

Wozy ruszyły z kopyta, tak jak dotąd nikt jeszcze nie widział. Może i konie były zdziwione. Miał to być przeciąg, cug, ruch, pokaz, co bałaguła potrafi. Nie obeszło się bez tego, że za bałagułami gnały figurki spóźnionych pasażerów w takiej determinacji, jakby dudniący wicher był potopem, a bałaguła arką Noego. Jeszcze raz i drugi bałaguły stanęły, napełniły się po brzegi, znów ruszyły z taką samą szarmanterią, jak słynne czwórki z Jezupola. Podczas jazdy Prync przypominał sobie dawne czasy. Stawiał kroki posuwiste, taneczne, choć nieco kulejące, wznosił uszy czujnie, a wzrokiem stęsknionym dali wyprzedzał swój bieg. Za to Wołoch żywiej machał ogonem niż nogami, a Prync, wlokąc go za sobą, błyskał oczyma nadspodziewanie gniewnie. Widać na tym świecie nawet koń szlachetny nie jest wolny od gniewu na opieszałego bliźniego.

Tak harcowały onego dnia bałaguły po uliczkach kołomyjskich, że czyhające umyślnie wyrostki, zaprawione do zuchwałego szyderstwa, polegającego na dokładnym liczeniu palcem oburzonych tym zazwyczaj pasażerów bałagulskich, nie zdążyły tym razem policzyć jadących. A Jurko Stankiewicz ze Słobody Rungurskiej, policaj miejski przy drewnianej szabli, podniósł głowę uważnie i zaczął sobie z trudem przypominać: kiedyż to po raz ostatni tak szalały bałaguły? Podczas głodnego roku czy przy pożarze Kołomyi?

Te harce wprawiły od razu towarzystwo w radosny rytm. A trzeba przypomnieć, że były tam różne grupy ludzi nie znających się wzajemnie: rzemieślnicy, posługacze jako „rezerwa do pomocy”, członkowie chóru i żydowska kapela weselna. Ludzie wyraźnie i imiennie zaproszeni na wesele, zaproszeni gremialnie i w ogóle nie zaproszeni. Z początku nie bardzo wiedzieli, jak gadać jeden z drugim, lecz zbliżył ich humor bałagułów, a także wiatr. Tuż za Prutem zaczęły zlatywać czapki i kapelusze, trzeba było cierpliwie obserwować latające okrycia głowy, a potem, gdy kapelusz wylądował, dopaść go strzałą, zanim wiatr znów zacznie figlować. To wymagało uwagi, współdziałania. Gdy wreszcie jeden z studentów do wtóru wiatrowi zaintonował starą pieśń stepową:

Oj, w poły mohyła z witrom howoryła:
Powij witre bujnesenkyj, szczob ja ne czorniła. 

Odpowiedziano mu ze wszystkich wozów:

Szczob ja ne czorniła, szczob ja ne mamiła,
Szczob na meni trawa rosła, taj szcze zełeniła.

Pęd rumaków bałagulskich uspokoił się zupełnie i zaraz pan Szpilbaum zaczął rozpinać futerał. Był wstrzemięźliwy w mówieniu, stroił skrzypce, naświstywał, budził palcem jednego i drugiego muzykanta i cała kapela poszła za chórem:

I sonce ne hrije i witer ne wije,
A wse w poły kraj dorohy trawa zełenije.

- Uwa! Uwa! - wykrzykiwał potężnie Bjumen. - Uwa! - powtarzali bałaguły.

Strzelali z biczysk do taktu śpiewowi. Trzaskały biczyska, trzeszczały wozy, trzaskał wiatr, bałaguły posuwały się w błękitny poranek październikowy poprzez wsie podgórskie powoli niczym rozśpiewane łodzie weneckie.

Tylko starszy Abrum nie trzaskał biczyskiem, nie wykrzykiwał. Bez ustanku kręcił nad głową biczyskiem niby sztandarem, przymilnie uśmiechał się ku górze przez okno wiatru. Uśmiechał się i wzdychał, jakby przyswoił sobie powiedzenie mistrza Nachmana z Bracławia, z którego pożółkłych ksiąg ssali radość bogomodlcy bo-jańscy: „Westchnienie jest dobrem, smutek złem”. Okrągła broda Abruma rozwiewała się nieustannie, niejeden widz - entuzjasta czy ironista, powiedziałby: „Jakiż to artysta trwa na koźle bałagulskim!” W Jabłonowie u stóp pierwszej przełęczy był pierwszy popas. Zaledwie ubrali koniom na głowy worki z obrokiem, młodszy Abrum z piskliwym chichotem puścił w kierunku Bjumena przygotowaną strzałę:

- Reb Petranker! Wy kręcicie aż lubo, a ja was zaraz odkręcę: sto procent racji istnieje, to widać...

- Skądże - sadził się niedbale Bjumen.

- Tak, bo Ostatni ma sto procent racji naprzeciw Samaela, a co? Może nie?

Bjumen kiwał głową przecząco, odpowiadał cierpliwie:

- Nie, nie ma, musi mu zdać resztę.

- Jakąż resztę?

- Jedź do Bojan, a nie bądź zanadto krzykliwy, to się dowiesz. W Jabłonowie, w Pistyniu, w Kosowie dosiadali nowi goście. Na

popasach i na postojach znali się już wszyscy: mieszczanie kołomyj-scy, majstrowie, muzykanci, studenci i uczniowie, posługacze i ludzie określani jako „podróżnicy weseli w ogóle”.

Wśród wiatru, w ślady wiatru wjechali w góry.

RARYTAS

 

Profesorowi Sznejersonowi poświęcam w przyjaźni

 Przed weselem wypełniła się karczma jaworowska. Przeróżne wehikuły i konie mieściły się jeden obok drugiego, nie tylko na brukowanym zajeździe, lecz także na podwórzu, w stajniach, w wozowniach i szopach. Drewniane galeryjki, biegnące wokół domu, obszerne gościnne izby, a nawet mniejsze, prywatne, roiły się od ludzi. Rozdział klas gości nie utrzymywał się zbyt dokładnie. Prawie połowę stanowili przeróżni weselni woźnice i muzykanci żydowscy. Jedną z izb dużych zajęła właśnie muzyka kołomyjska wraz z pasażerami pojazdów bałagulskich. Tu już próbowano tańczyć. W rezultacie goście, unikający zbytniego rozgardiaszu, usunęli się do ogródka za domem, gdzie w cieniu wielkich buków stały ławeczki i stoliki.

Mimo przepełnienia obsługiwano znakomicie, jak zawsze. Stary Wildhorn milcząc stał przy klatce szynkwasowej i prawie bez słów kierował przedsiębiorstwem. Rodzina jego uwijała się po pokojach, po izbach i ogródkach. Goście doborowi otrzymywali na żądanie różne przysmaki: i marynaty z głowacic czeremoszowych, pstrągi z Rybnicy, wodę burkucką z malinowymi konfiturami, ciemny miód w plastrach i kawę ze śmietanką. Woźnice pili piwo, zakąszali świeżą bryndzą. Do wszystkich wciąż sypały się białe bułki, niewyczerpane bułki, bułki. W całym domu pachniało bułkami, a na powietrzu Pachniało otawą.

Nastrój był beztroski, wesele już tu się zaczynało. Oprócz samych gospodarzy karczmy każdy tu był gościem. Ten i ów był trochę zajęty - trochę tak, jak bywają zajęte dzieci zabawą. Ten dosypywał koniom obroku, ów sposobił się do dalszej drogi, a że czasu było dość, więc jeszcze czekano na dokończenie gawędy i wyglądano nowych gości, którzy wciąż przybywali od strony Kosowa.

Było południe. Wiatr nie ustawał. Jednak w ciepłym zakącie, pod samą górą, mało dawał się we znaki. Szumiał sobie tylko w koronach tęgich, wysokich buków i jaworów. Co jakiś czas dosypywał liści jasnych, tęczowych liści jesiennych.

Na ciepłym, osłoniętym ze wszystkich stron podwórzu, na wysokim brzegu potoku zwanego Rybnicą, siedział na ławce na swojej baranicy znany nam stary bałaguła Bjumen. Znalazł się między samymi „panami”. Znali go wszyscy. Co chwila ktoś na nowo wchodzący witał go i zagadnął. A może znów jaki żart dobry palnie, jakąś powiastkę wytrzaśnie.

- Co to za rarytas ten nasz Bjumen - powiedział głośno któryś z młodych studentów, siedzących przy piwie. Powiedział tak, aby Bjumen słyszał.

Bjumen figlarnie śmiał się nad bombą piwa.

- Rarytas? Teraz takimi rarytasami wszystkie gościńce zasypane i wszystkie chałaty wypchane. Ale wiecie państwo, ha, ha, ha

- Bjumen raz zaczepiony od razu wchodził w swój ton - ja znam taką historię prawdziwą, nie bajkę, jak biedny Żydek był naprawdę rarytasem. Kto mi da piwa, to mu opowiem.

- Piwa, piwa, piwa! - rozległy się zewsząd zbyt głośne wołania.

- Nie tak dużo - mitygował Bjumen - to nie trzeba. Tylko jedną bombę. Tak, fajn!

- Niech żyje Bjumen! Opowiadaj! I Bjumen opowiadał:

- To było dawno - ale to prawda. I to jest opowiadanie, nad którym niejedna mądra głowa się kiwała. To było wtedy, jak - co tu mówić, kiedy państwo sami chrześcijanie, a ja znów ten rarytas - ha, ha, ha! I bałaguła robi się mądrzejszy od panów, no. To było wtedy, gdy żył wielki Rabin w Ostrej - jest takie miasteczko gdzieś pod Krakowem - nu, może dwieście lat temu. O tym Rabinie samym to ja niegodny opowiedzieć. Proszę spytać sobie o to kogoś lepszego, staruszka Bercunia - a prawda, już nie żyje - no, to samego pana Rabina albo, ot tu, pana Wildhorna. Ale tak na osobności, bo to nie jest gadanie dla karczmy i do piwa. I ten wielki człowiek ma akuratnie tyle wspólnego z tą całą historią, co sam Pan Bóg. Nakręcił ją sobie od niechcenia i z ukrycia, jak zegarmistrz zegar. Ha, ha! I Boże mój, co mu tam to wszystko szkodziło.

Rzecz w tym, że w tej Ostrej był sobie jeden mały, cichy Żydek. Krawiec zwany Pinkas. Pinkas wierzył w Rabina, Pinkas radził się go ciągle, wypytywał dokładnie o różne przepisy na każdy szabas, aby szabas był ważny. Nieraz nudził nawet Rabina. Ale to z bogobojności, więc wielki Rabin był cierpliwy. Odpowiadał Pinkasowi: Tak - nie, nie - tak. Głowy od książki nie podnosił.

Pinkas chodził ze swej uliczki codziennie na zamek do dworu pańskiego i z powrotem. Chodził szyć do jaśnie pana grafa. W sobotę chodził aż do końca uliczki - na spacer. A nie powiedziałem jeszcze, że w Ostrej był też taki dziedzic, jaśnie pan graf, jak powiadają. Pinkas był właśnie krawcem jaśnie pana grafa. Pan graf był dobry pan i zadowolony z Pinkasa. Chwalił go i pożyczał go nawet innym panom. Potem już przestał pożyczać, chciał go mieć tylko dla siebie.

Pinkasowi powodziło się - co Żydowi ma się powodzić? Miał żonę, miał sporo dziatek, a myślał wciąż tylko o swojej robocie, wciąż sztuderował: z czego, jak i co ma zrobić. Gdy mu się udał garnitur - kontusz czy bekiesza, czy jak się to nazywało wtedy - był taki wesoły, jakby nie wiem jakie szczęście go spotkało. Szedł sobie do domu śpiewający. I prawie tańczyć zaczynał, ale tymczasem już był w swojej chatce, w sztibełe, między bachorkami.

Pinkas także był zadowolony ze swego grafa. Co znaczy „zadowolony”? To mało. Miał go tylko dla siebie, nie martwił się, że pan pójdzie sobie do innego krawca. A co najważniejsze: ten jego graf własny to był istny model krawiecki. Złoto nie model! Wysoki, prosty, figura śliczna, przepisowa dla krawca. Pinkas cmokał po cichu, kiedy brał miarę i przymierzał ubrania na swoim grafie.

I kiedy tak przymierzał, pan graf - taki marzyciel trochę – pytał czasem grzecznie: Mój Pinkasie, a może by tak - niemiecki krój? A może by - hiszpańskie bufy? A może by?

Pinkas odpowiadał krótko: Tak - nie, nie - tak. Głowy od kroju nie podnosił.

Graf rozumiał: majster, to majster.

I można powiedzieć, że byli to przyjacioły, choć jeden pan, a drugi kapcan. Jeden szył pilnie, jak potrzeba - dzień i noc. Drugi chodził, jeździł, tańczył, także pilnie, trzeba czy nie trzeba, dzień i noc. A zawsze wystrojony! Co znaczy wystrojony? Świecił się od elegancji, paradował po Krakowie, chwalił się strojami także po obcych krajach, aż sława poszła o tym po świecie: „Taki strojny jak graf z Ostrej”.

A skąd to wszystko? Trzeba tu powiedzieć jedną ważną rzecz: Pinkas nie tylko był pilny. Miał on takie szczególne, takie bystre oko dla składek. Gdzie jaka fałda, składka, choćby zmarszczka malutka zrobiła się na sukni, natychmiast ją wyśledził i już wiedział, jak ją naprawić. Toteż suknie jego były jak ulane.

A ten graf, jak to panowie, wszędzie miał krewnych. Nawet cesarz, który, jak tam w książce stoi, mieszkał sobie wtedy gdzieś aż w Hiszpanii, był jego krewny.

I co się dzieje. Pisze raz pan cesarz do jaśnie pana grafa. Posyła przez umyślnego posłańca:

Kochany Kuzynie, Bóg z tobą! Mam do ciebie wielką prośbę. Chodzą tu wieści, że ty masz u siebie Żyda, prawdziwego Żyda! Nie wiem, czy to prawda, i coś mi się nie zdaje, ale zapewniają tu, że sam tak mówiłeś jednemu z moich panów. Jeśli to zatem prawda, przywieź go ze sobą, a będę ci bardzo wdzięczny. Dla mnie, dla wszystkich moich poddanych to bardzo ważne, to będzie wielki rarytas. U nas od dawna już nie ma Żyda na lekarstwo, a jest nam właśnie potrzebny. Zatem i na twego Żyda spadnie niejedna łaska pańska, otrzyma niejeden podarek. Bóg z tobą!” - tak pisał pan cesarz aż z Hiszpanii.

Turkot nowych pojazdów i poruszenie w całej karczmie przerwały opowiadanie Bjumena. Przyjechali goście od dawna oczekiwani. Do ogrodu wsypało się dużo młodych panów, przeważnie bracia, kuzyni pana młodego i ich przyjaciele. Pośród nich rej wodził brat pana Euzebiusza, praktykant sędziowski, tak zwany Karolcio. Inni patrzyli nań, czekali, co powie, łowili wprost jego słowa, po trosze rozpieszczali go.

Pan Karolcio był to młodzian o ciemnych oczach, ostrych rysach, śmiałym wyrazie twarzy. Zawsze z poważną miną, niby zrzędząc, szydził lub sypał dowcipami bez przerwy. Tak sobie już życie urządził i wówczas, i później jeszcze bardziej, że dowcip, humor i anegdota towarzyszyła mu wszędzie bez przerwy. Zmuszał innych do takiej postawy, zmieniał swych towarzyszy w orszak szyderców i dowcipnisiów. Nawet u przełożonych wyrobił sobie przywilej odpowiadania anegdotami i załatwiania spraw dowcipami. Z kolei jego kompanowie i znajomi, czekając na żarty, utrzymywali go w tym, prawie zmuszali do dowcipu. Z Bjumenem witali się jak starzy znajomi. Jeszcze za czasów szkolnych pan Karolcio jeździł nieraz z Bjumenem do Kosowa i wysłuchiwał jego opowiadań.

Przybysze otrzymali natychmiast dymiącą, wonną kawę, konfitury malinowe. I znów białe bułki, dużo białych bułek. Gdy rozglądnęli się po ogródku, gdy rozpowiedzieli to i owo z drogi, zmiarkowali, że obecni czekają na dalszy ciąg opowiadania Bjumena.

- A co tam opowiada dziś Bjumenko? - zapytał pan Karolcio.

- Ha, ha, ha - dudnił Bjumen - nie mam szczęścia, panie Karolciu - albo to może już trzeba mówić panie adiunkcie? Za darmo wypiłem to piwo, bo pan to lepiej zna ode mnie. Już mi pan nie raz nowe kawałki opowiadał o tym rarytasie. Wie pan co? Niech pan zakończy. Bo o tych panach różnych, jak go przyjmowali, to pan naprawdę powie lepiej. Właśnie dojechałem do tego, jak cesarz napisał do pana grafa list, aby mu przywiózł Żyda.

- Proszę opowiadać, Karolciu, wiwat pan Karolcio! Niech żyje pan adiunkt! - wołali goście od stolików.

Te okrzyki ściągnęły nowych słuchaczy, ogródek napełniał się

coraz bardziej. Pan Karolcio, nie kończąc kawy, dał się wciągnąć i opowiadał:

- Moim zdaniem, w tej historii, którą po raz pierwszy przed laty usłyszałem od Bjumenka - ale później rozpytywałem o nią różnych znawców tej „literatury”, bo jest taka - zastanawiające jest nie tyle, że Żyd raz był rarytasem. Chodzi tu raczej o coś zupełnie innego, o to, że istnieją jednostki niemiłe, ba, dokuczliwe, nieznośne, wprost złe, których sama obecność zmusza innych do tylu opanowań, do ciągłego łykania goryczy, do trawienia przykrości, że ci, którzy to znoszą, stają się niemal święci. Tak właśnie wyobrażał sobie ów cesarz i całe jego rycerstwo - Żyda. Roiło się im, że Żyd - to musi być jakaś istota straszna, jakiś potwór. Potrzebowali go dla umartwiania.

Bo posłuchajmy, co dalej mówi historia. Więc gdzie jesteśmy? Aha! Cesarz napisał do grafa. Ten „graf to był sobie po prostu polski szlachcic. Bo po co Polakowi być grafem? I tak - równy panującym. Chyba że dostał później tytuł od cesarza: może za to, że przywiózł mu Żyda. Więc przylepił sobie odtąd nędzny strzęp, jako ozdobę, do swoich strojów. Księgi nazywają go grafem... Gdy przeczytał list cesarski, był zadowolony. Był prawie szczęśliwy:

Zatem już nawet cesarz chrześcijański, zatem i całe jego rycerstwo wie o Pinkasie. Ha! Zapewne daleko rozeszła się sława jego wspaniałych strojów. Teraz będzie miał sposobność pokazania się przed światem.

Wzywa pośpiesznie i o porze niezwykłej Pinkasa do dworu.

- Mój Pinkasie - powiada - posłuchaj, jedziemy pojutrze razem do Hiszpanii. Zaprasza mnie pan cesarz i bardzo mnie prosi, bym przywiózł ciebie. Przeglądnij raz jeszcze moje stroje, sam przygotuj się do drogi. A teraz bywaj zdrów!

Pinkas osłupiał. Bladł i czerwienił się na przemian. Chciał coś mówić, ale szlachcic skinął mu głową i odszedł. Nogi uginały się pod Pinkasem. Niewiele myśląc, niesiony strachem jak na fali, pędzi do rabina.

- I jak to dalej, Bjumenku?

- Jak to? Teraz mówi „On”. I tak dalej opowiadają księgi stare.

- Aha: „On”, to jest wielki Rabin, wiedział już wszystko. Nie oderwał głowy od książki, uśmiechnął się. Rzekł: jedź!

Pinkas wpadł w rozpacz: jakżeż jechać? między obcych, między samych niewiernych? I jeść cały czas nieczyste razem z nieczystymi? I do Hiszpanii? Któż nie wie, co znaczy Hiszpania? Jak tam dręczono, wyniszczano Żydów. - Mam małe dzieci...

On” przerwał Pinkasowi: Weź ze sobą śmiertelną koszulę! -Dał znak ręką, zanurzył się w książkę. Pinkas odszedł ledwie żywy.

W końcu opowiedział wszystko żonie, pożegnał się z rodziną. Płakali razem całą noc, pewni, że już się nigdy nie zobaczą.

Szlachcic wyruszył ze świetnym orszakiem. Tuż za karocą pańską jechał furgon, zapakowany z pomocą Pinkasa, starannie okryty płachtami, wiózł same stroje, wszystko roboty samego Pinkasa. I gdzieś tam, na samym końcu orszaku, na trajkoczącej furce, razem z ciurami, jechał Żydek, krawczyna Pinkas. Codziennie kazał go wzywać szlachcic, aby sprawdził, czy nie ma, broń Boże, jakiejś skła-deczki, jakiejś zmarszczki lub rysy na jego sukniach, czy nie należy czego poprawić. O nic więcej się nie troszczył.

Trzeba by to opisać, a trudno nam nawet wyobrazić sobie, jak było na duszy Pinkasowi. Czym była dlań ta podróż przez obce kraje, przez góry, a nawet, strach powiedzieć - przez wody, przez tonie morskie. Nigdy przecież w życiu nie wyjechał poza Ostrą, nigdzie nie był poza uliczką żydowską i dworem jaśnie pana, a tylko raz na tydzień, w sobotę, dochodził do końca uliczki.

Po wielu tygodniach jazdy uciążliwej, po przeprawie przez morze, przybyli do Hiszpanii.

Brzegi przepełnione były ludźmi, zewsząd powiewały chorągwie. Panowała zupełna cisza. Na brzegu czekał na tronie sam cesarz w atłasach i złocie, w otoczeniu duchowieństwa, rycerzy i dam. Szlachcic, odziany w najlepsze szaty, podszedł do cesarza w ukłonach. Tuż za nim dreptał Pinkas. Nikt nie witał szlachcica, nikt nie zwracał nań uwagi. A cesarz, zaniepokojony wśród milczenia powszechnego, zapytał tylko głucho: „A gdzież jest Żyd?” Odwrócił się szlachcic i wskazał na Pinkasa.

- O, to jest właśnie mój krawiec, Pinkas, Żyd.

- Ach, to jest Żyd? - Cesarz prędko wstał z tronu i podszedł do Pinkasa.

Patrzał nań, patrzał długo. Wreszcie odwrócił wzrok, cały przemieniony, szczęśliwy. Przywitał się wtedy łaskawie ze szlachcicem.

- Rozumiesz teraz, kuzynie? Oddałeś nam nieocenioną przysługę dla zbawienia naszych dusz. Wiadomo ci chyba, że Żydzi są największymi wrogami nas, chrześcijan. A wiara święta nakazuje nam kochać nieprzyjacioły nasze. Lecz skąd ich wziąć? Teraz popatrzyłem nań, teraz pokochałem go, czuję, że będę zbawiony. A ty, kochany nasz Żydzie - powiedz, powiedz, czego chcesz za to?

Zgnębiony Pinkas nie wiedział, co się doń mówi. Z początku tkwił, jak słup w ziemi, potem kiwał się i kłaniał się bez przerwy. A raczej szastał to lewą, to prawą nogą. Tymczasem cesarz osobiście zawiesił mu na szyi sznur pereł, rozkazał odmierzyć dużo miar dukatów. Przyprowadzili doń wielbłądy i konie osiodłane rzędami drogocennymi, prócz tego kazał mu przynieść postawy sukna, złotogłowiu i Bóg wie jeszcze co za wspaniałości.

Za cesarzem stali w pogotowiu w szeregach dostojnicy kościelni i świeccy. Naprzód przystąpił do Pinkasa arcybiskup Hiszpanii, po czym arcybiskupi poszczególnych prowincji, po czym magnaci hiszpańscy, po czym ministrowie i dostojnicy dworu cesarskiego, i rządcy krajów cesarskich przystępowali za porządkiem, podług sławności rodu i podług dostojeństwa. Każdy z kolei spoglądał długo na zmęczonego Pinkasa. I każdy tajał powoli. Jak śnieg w górach taje na wiosnę. Tajał, jakby od słońca, od ciepła, które promieniowało z miłości powszechnej. I od swego własnego prądu miłości, który wysyłał przez oczy. Każdy odchodził podniesiony, uszczęśliwiony. Potem każdy darzył Pinkasa, czym mógł. Zasypano go darami. Już sporządzono specjalne ogrodzenie, by w nim zgromadzić wszystkie podarki i skarby, które Pinkas otrzymał w tak krótkim czasie. Mimo powszechnej miłości, postawiono przy nim uzbrojone warty.

Lecz biedny Pinkas także tajał w oczach. Upadał ze zmęczenia. Słaniał się, słaniał coraz bardziej, wreszcie zemdlał. Wówczas nastąpił popłoch ogólny. Przywołano lekarzy, przygotowano nosze, zaniesiono go na łoże do pałacu cesarskiego. Zrozumiano wreszcie, że Żyd po prostu zmęczony podróżą i tak wyczerpany, że ledwie żyje. Ponura trwoga zaciążyła nad rzeszą. A już zdawało się, że szczęście tak bliskie!... Cóż będzie - gdy umrze Żyd?

Atoli Pinkas pod troskliwą opieką lekarzy, a także pod dozorem cesarzowej i dam dworskich, które czuwały nad nim dzień i noc, przychodził z wolna do siebie. Gdy wreszcie zupełnie wyzdrowiał, radość opanowała całe miasto. Później rozeszła się, jak łuna, na całą Hiszpanię. Zaprzestano pracy, świętowano nieustannie. Coś jakby zaraza radości ogarnęło wszystkie stany i przeleciało przez cały kraj. Pielgrzymki z całego kraju stłoczyły się do przybrzeżnego miasta: by zobaczyć Żyda, bo pokochać Żyda, by być pewnym zbawienia.

Gdy wyzdrowiał zupełnie Pinkas, odziano go bogato i pokazywano odtąd na trybunie cesarskiej tuż obok tronu. Jednak oszczędzano jego zdrowie. Szlachta, mieszczanie, rzemieślnicy, żołnierze, tłumy chłopów i biedaków, także Cyganie i włóczędzy, defilowali przed Żydem. Ludziska wpatrywali się weń z miłością, umacniali się w poczuciu zbawienia. Odchodzili rozrzewnieni, rozpromienieni. Dla przechowania podarków, które nieustannie płynęły doń z całej Hiszpanii, podarowano mu jeden z największych pałaców w mieście.

W tym czasie nasz szlachcic oglądał sobie dokładnie stroje co pierwszych i przedniejszych magnatów, księży i bogaczy hiszpańskich. Uśmiechnął się pod wąsem. Wszystkie one razem, owszem, nowiutkie, wystawne, nawet przeładowane aksamitami, złotem, bogactwem. Ale nadęte jakieś i nie umywały się nawet do prac Pinkasa co do kroju, smaku, gładkości, co do pomysłów i fantazji. Tymczasem tu nikt nie domyślał się nawet, co wart Pinkas. I po co było się fatygować! Żyda im się zachciało! Cóż za naród bez smaku! Bez dowcipu!

Tymczasem wieść o tym wszystkim dotarła do sąsiednich krajów. Dotarła w końcu i do Rzymu. Papież wysłuchał dokładnie relacji. Zaniepokoił się widocznie. Pośpieszył osobiście do Hiszpanii. Otoczony najświetniejszym orszakiem, wśród bicia dzwonów i strzałów armatnich przystąpił do Pinkasa. W ręku miał czarowny ametyst, przed którym wszyscy chylili głowy. Patrzył czarnymi, ostrymi oczami tak przenikliwie, aż Pinkasa zakłuło coś poniżej wątroby.

- I to ma być Żyd?! - zapytał głosem suchym, ostrym. Twardy dźwięk tych słów nagle przypomniał Pinkasowi dzieci, żonę i matkę, jakby je zobaczył tu przed sobą.

Jednak w końcu i Papież rozchmurzył się. Przystąpił do Pinkasa i podarował mu ametyst. Wtedy głowy wszystkich pochyliły się przed Pinkasem.

Dotąd siedział Pinkas wciąż zasmucony, zagryziony, duchem nieobecny. Wówczas rozweselił się także Pinkas. I uśmiechnął się, nie wiadomo dlaczego: czy mu śmiesznie było z tych honorów? Czy też rad był, że ów potężny, groźny Papież - der Pojbst - jak go nazywają stare żydowskie księgi - także udobruchał się i że już może koniec tym udręczeniom. Po raz pierwszy uśmiechnął się Pinkas i po, raz ostatni. Bo wtedy znów nagle zachmurzył się Papież. Namyślał się i ważył coś długo. Zawołał w końcu:

- Stójcie, chrześcijanie! To nie jest żaden Żyd! To zwyczajny drapichrust, to pewnie oszust, a raczej cymbał zuchwały, który zakpił sobie z was i z waszego zbawienia. Wasze zbawienie zagrożone! To nie sztuka pokochać takiego jak ten. Gdybyście zobaczyli Żyda prawdziwego, prawdziwego wroga, wtedy zrozumielibyście, co to znaczy kochać nieprzyjacioły. A ty, nieboraku, za to żeś śmiał narażać zbawienie tylu dusz chrześcijańskich, zginiesz niezwłocznie na stosie.

Zakotłowały się tłumy jękiem grozy. Ujęto Pinkasa, związano go. On, pomny słów „Jego” (to jest rabina z Ostrej), zawsze - także pod nowymi strojami - nosił śmiertelną koszulę. Teraz zrozumiał po co. Wówczas odezwał się po raz pierwszy. Zaklinał się, że on Żyd najprawdziwszy, że przecież to można sprawdzić. Ale w Hiszpanii nikt Żydów nie znał, nikt nie pamiętał Żydów. Sprawdzić nie było komu. Odprowadzono Pinkasa do wieży, czekały go męki, a potem stos.

Cesarz łagodzić chciał, nawet kręcił się zakłopotany, jakby nie był panem u siebie, ale nie wiedział, co robić. Ostatecznie nikt się za nim nie ujął. Skoro niepewne, czy Żyd - to...

Jeden tylko nasz szlachcic ciskał się: jeśli jego człowiekowi, jego własnemu krawcowi coś się stanie, to Ostra z całym kluczem przejdzie na kalwinizm! Potem dalej jeszcze groził, że jego krewni podniosą alarm na sejmie Rzeczypospolitej, iż jego, szlachcica polskiego, zwabiono podstępnie.

Gdy to wszystko nie pomagało, rozjątrzył się ostatecznie i zapowiedział, że ze swym pocztem odbije krawca, a nie on będzie wtedy winien przelania krwi chrześcijańskiej - z powodu Żyda. Może był pewny poparcia cesarza, swego kuzyna.

Tymczasem tłumy ludzi, co biedniejszych, zaczęły się zbierać, szemrać, w końcu nawet wzburzyły się nie na żarty:

- Żyda, Żyda nam oddajcie! chcemy Żyda! chcemy zbawienia!!!

Jak uderzenie wałów morskich, głosy te docierały do dostojników. Może pod wpływem tego wszystkiego, panowie podzielili się na dwa obozy. Zatem i duchowni co wyżsi prosili Papieża o łaskę. Papież rozmyślił się, kazał przyprowadzić Pinkasa z wieży i tak mu powiedział:

- Człowiecze, daję ci ostatnią sposobność. Możesz udowodnić, że jesteś Żydem. Stąd o mil trzydzieści na zachód słońca jest góra bardzo wysoka, a na tej górze jeszcze jedna góra. Musisz wejść na pierwszą górę, a potem wdrapać się na drugą, ale na sam szczyt, to sobie zapamiętaj! Jeżeli wrócisz stamtąd zdrów i opowiesz prawdę, coś tam widział, toś Żyd, to wszystko w porządku. Idź z Bogiem - jeśliś Żyd. - Tak mówił Papież.

Wkrótce potem, gdy Pinkas już wyruszył w drogę, przybiegli lekarze, którym powierzono jego zdrowie. Ostrzegali usilnie, że nie wytrzyma takiej uciążliwej wędrówki. Lekarzy wyśmiano: co innego, gdyby był Żydem. Teraz zagrożone nie ciało, lecz dusze chrześcijańskie. Warn nic do tego.

 Pan Karol przerwał i kazał sobie jeszcze dogrzać mocnej, świeżej kawy. Tymczasem przez przepełniony gośćmi ogródek przecisnął się doń starszy, czcigodny rzemieślnik, garncarz z Pistynia, zwany Ja-nuńcio. Ubrany był w odświętną ciemnoszarą czamarę szamerowaną, jakie nosiła szlachta zagrodowa. Bo choć nazwisko miał zwyczajne, wiejskie, po matce był szlachcicem. Uważał się za szlachcica.

Mimo poważny wiek, nasz majster sam jeszcze lepił swe czerepy, a co najważniejsze, w tajemnicy przed wszystkimi osobliwym, jemu tylko znanym sposobem barwił pomysłowe i fantastyczne ich wzory. Czytywał czasami gazety, stale czytał żywoty świętych, senniki, lecz także zbiory pieśni ludowych. Miał kilka grubych książek na własność. W codziennym życiu skąpy w słowa, stawał się rozmowny w niedzielę. Chętnie wtedy filozofował z wnukami. Podróż weselna widocznie była dlań świętem. A może wówczas nawet rozszerzył swe rodzinne uczucia.

Przez okulary, oprawione w stary tandetny drut, co ledwie trzymały się kupy, siwe, głęboko osadzone oczy Januńcia patrzyły uważnie i badawczo. Piękną, długą głowę zdobiło wypukłe, mało porysowane czoło. A szlachetności dodawał obliczu śmiały i ostro zarysowany, choć wcale nie wąski nos. I wreszcie z nieoczekiwaną wśród tego spokoju fantazją, tęgi wąs rozmachnął się w górę. Gdy miał przemawiać Januńcio, na twarzy jego, na tle niepokalanej naiwności, ujawniało się coś, jakby bolesny wysiłek samodzielnego myślenia. Pana Karolcia znał od dziecka, lecz miał w zachowaniu godność.

- Proszęż-ja - mówił wolno i bardzo wyraźnie - i przepraszam w honorze pana sędziego (a był to zwyczaj galicyjski w rozmowie podwyższać rangi i tytuły). Pan sędzia nam to rozpowiada ślicznie, jak panowie-Hiszpanowie kłopotali się o zbawienie. A nas by jeszcze od strony krawca korciło wiedzieć. Co myślał sobie krawiec, ten, za przeproszeniem - takie przezwisko trudne jakieś - zawstydził się Januńcio.

- Rarytas - podpowiedział pan Karolcio.

- Za przeproszeniem i proszę w honorze pana sędziego, rarytas -powtórzył z poddaniem Januńcio. - Panie sędzio, panie radco, kiedy mnie garnek się uda, to bardzo piękne imię fasuje u mnie i u moich dzieci, a kiedy nie daj Boże się nie uda, to my go wcale brzydko nie przezywamy. I proszę-ż w honorze, jaki ten świat, taki majster ten Pinkas i za to - przezwisko. No tak, ale co on myślał, bo mnie się coś zdaje, że on im się nie bardzo odwzajemniał za miłość; ani za prezenty

nie był wdzięczny; ani nawet za wielką łaskę Jego Świątobliwości, że zamiast do ognia palącego, posłał go w chłodne góry. To zrozumieć trzeba! Co myślał?

Pan Karolcio zaśmiał się:

- Zaraz, ale czy on w ogóle coś myślał?

Januńcio odpowiedział jeszcze poważniej i z podnieceniem:

- Panie radco, panie nadradco, a któż inny ma myśleć? Młodziutki student, różowy blondynek, przerwał mu:

- Jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce pan Karolcio zostanie prezydentem apelacji krajowej.

Pan Karolcio rzucił mu twarde spojrzenie. Student zachichotał i schował głowę. Januńcio opanował się, odpowiedział bardzo powoli:

- Proszę-ż ja i przepraszam w honorze pana akademika. My, garncarze, nie jesteśmy panami akademikami, a panowie akademicy nie są garncarzami, a jeszcze mniej krawcami. Pan akademik jest uczony, wciąż uczy się, spieszy się, nie ma czasu myśleć. Garncarz już ma trochę więcej czasu przy lepieniu garnków. Potem musi dąć w miech, skakać, barwić, uważać - myślenie przepadło. A krawiec? - zapadnie się na ławce, siedzi i siedzi jak sowa na pokucie. Krawiec to główna myśl. Któż inny ma myśleć, proszę-ż w honorze i przepraszam.

Pan Karolcio zadumał się ze smutkiem.

- Ha, cóż myślał Rarytas, cóż mógł myśleć Rarytas? - rozpamiętywał z przejęciem, aż wszyscy roześmiali się głośno. - Pytanie słuszne, panie majstrze, ale to chyba jeden Bjumenko będzie wiedzieć, ja nie wiem.

- Pinkas, proszę majstra - odpowiadał Bjumen cierpliwie - tak w książkach stoi, wciąż myślał o swojej robocie. O igłach, o niciach, o kroju sukien. I o fałdach! Aby ich, broń Boże, nie było! W piątek myślał o szabasie, a potem znów to samo od początku. Więcej go nic nie obchodziło. A co myślał tam, za morzem, w Hiszpanii? Chyba coś myślał i pewnie do rzeczy, tachles, jak się to mówi. To znaczy: o rodzinie, o żonie, o dzieciach... A co jeszcze miał myśleć? Wy to najlepiej zrozumiecie, panie majster: przedtem był sobie krawiec, majster, a teraz co? Żyd, wróg, tylko wróg. A potem co? Już nawet nie Żyd, tylko co? To straszne. Ładne myślenie. To już najprędzej nic nie myślał, tylko bał się...

- Jak to? Cały czas bał się? Dzień i noc?

- A jakże. Mało tego, każdą godzinę, każdą minutkę. I to tak długo, aż się dobrze przestraszył. A co do tej, ot, wzajemności i wdzięczności, to właśnie tamtędy zakręcamy.

- No to właśnie, niech Bjumenko sam dokończy - prosił pan Karolcio, popijając świeżą kawę - bo ja swoje o „panach” już absolwowałem.

Bjumen certował się. Podano mu w lot nową bombę piwa, nowe bułki.

Stary śmiał się znów i tak zakończył:

- Stary ja jestem wagabunda, ale przyznam się panom, kolka mnie przeszywa, kiedy sobie nieraz, sam w nocy, pomyślę, jak ten Pinkas poszedł tamtędy w góry, w to pustkowie. Tam to on już był Rarytas! Oho! rarytas istny, kompletny. Tam nie tylko Żyd rarytas, tam w ogóle człowiek rarytas. Nawet zbójców nie ma, nawet wilków nie ma. Jeszcze w dole to jakieś bidne smereki kiwały się nad nim. Wyżej za nim pójść - nie poszły. Wyżej - gołe skały aż do nieba i już. Drapie się on na te skały jeden dzień i drugi. Już ta śmiertelna koszula mokra - no już i wyschła, stężała jak rogoża. A on nie umiera. Im wyżej, tym straszniej, bo widać - powrotu nie ma. Szedł tak kilka dni - kto tam wie, jak długo. Aż doszedł do wierchu, myślał, że odpocznie. A co mi to za wierch, parę kamieni ostrych jak noże, ani siąść, ani stać nie ma gdzie. A dalej i wyżej znów sterczy taka góra iglasta, pełna lodu, choć kraj tam, powiadają, gorący. Idzie dalej - ale gdzie tam idzie! - drapie się, sam podrapany, posiniaczony, poraniony. Nogi sobie powykręcał, ręce odmroził - tak to. - Ale się raz dobrze przestraszył, to się już nie boi, to mu wszystko jedno. Powoli, krok za krokiem lezie, jak mrówka po ścianie. I nawet dobrze mu tam. Co? Śmiejecie się państwo, że świeże powietrze? Nie to, tylko może, że od wariacji ludzkiej daleko, od całej ludzkiej doli... No i nikt nie wie, jak długo tam się drapał. A tam na górze, o dziwo, równo było i przestronnie. Rozgląda się dalej i widzi coś, jakby ślad ludzkiej roboty: kamienie ułożone równo, starannie niby stół. Przychodzi bliżej, oczom ledwie wierzy. Tam tak pisało po hebrajsku: że oto tu grób starodawny arcykapłana Arona. I napisane na kamieniu słowo wielkie, święte. A jeszcze tam coś tak pisze, że wolno by je wymówić takiemu, co tu przyjdzie... Padł na kolana do modlitwy, wzniósł oczy do nieba. I wtedy zobaczył gdzieś tam daleko, wysoko, głęboko w powietrzu coś takiego, na co on jeden miał oko. Oto wielka, groźna, straszna fałda zagięła się i wisiała nad Hiszpanią całą i nad światem.

To-ci, bratku, fałda! W sam raz! Jaka czarna! Co znaczy czarna? Węgiel naprzeciw niej, to nie więcej jak ta biała bułka. Jeszcze mniej: węgiel to czysta maca wielkanocna. Jakaż czerwona! Co znaczy czerwona? Rozpalone żelazo to tylko różowe wnuczątko od tej czerwieni. Główna fałda! Od niej wszystkie fałdy.

Wtedy przeraził się, zapłakał, modlił się i jęczał, prosił, aby Pan Bóg oddalił tę fałdę. I niech z nim dzieje się, co chce, i niechaj z jego rodziną dzieje się, co Bóg da, niech tylko ta fałda rozegnie się i rozprasuje. I - jak to się stało, nikt nie wie - ale piszą książki stare sprzed dwóch setek lat, Pan Bóg wejrzał na biednego krawca, na jego modlitwę. Czy też może „On”, sam rabin z Ostrej, w to się wdał? Rozeszła się fałda, wygładziła się, było jasno, wesoło, dobrze na świecie. A widno mu było stamtąd daleko - daleko na boży świat.

Krawiec spokojnie zeszedł sobie drugą stroną góry, dobrym szerokim płajem aż do doliny. Tak powoli doszedł do cesarza, do papieża i do swego własnego grafa. Graf ucieszył się swym krawcem, cesarz był łaskaw na rarytasa. Papież patrzył długo, bystro. Czekał, co powie Żyd. A gdy Pinkas powtórzył mu wszystko dokładnie, do cotu, zadumał się Papież. Powiada w końcu do Pinkasa:

- Mój Żydzie, tak, to wszystko prawda. Jesteś Żydem, wszystko w porządku. Możesz iść sobie do swego pałacu, żyć spokojnie. Nam to jedno tylko koniecznie powiedz: czego życzysz sobie? Wszystko ci będzie spełnione, abyś nie został bez wielkiej nagrody!

Pinkas swobodny był, jak nigdy dotąd. A tak wesoły, jakby mu się udał najlepszy garnitur dla jaśnie pana grafa. Miał ochotę zaśpiewać. Może i zatańczyłby sobie. Zamiast tego powiedział panom:

- Kochani panowie, Bóg z wami! Wy, panie Papieżu i panie Cesarzu, i mój własny jaśnie panie Grafie! Ja was naprawdę bardzo lubię! I teraz wszystko rozumiem. I właśnie dlatego mam do was taką prośbę od serca: przyjmijcie ode mnie te skarby, któreście mi nadawali, i wy, i inni panowie tutejsi, i ci poczciwi tutejsi ludzie: te pałace, wielbłądy, konie, te brylanty i perły, i sukna, i aksamity, i wszystkie wspaniałości. I zróbcie z tym, co sami chcecie. A mnie najprędzej, już, zaraz, odstawcie do kraju mego, do samej Ostrej, do mego Rabina! I pokój z wami - szolem alejchem!

Może panom tym wielkim było to nawet trochę przykro, ale słowo się rzekło. I znów pojechał Pinkas przez wody, przez góry, przez ziemie dalekie, tu, do Polski, do naszego kraju. I już się nie bał Pinkas wcale. A choć zmęczony był, śpiewał sobie nieraz. A gdy przyjechali wreszcie do Ostrej, choć była już noc, wcale nie poszedł ani do rodziny, ani do dworu, tylko wprost pognał do „Niego”, do wielkiego Rabina.

On” nie spał wcale. „On” wiedział wszystko. Oderwał oczy od książki, wzniósł je ku niebu. W izbie zrobiło się jasno jak w dzień. Powiada „On” cicho:

- Czemużeś jeszcze nie czekał? Czy nie wiesz, że gdy ta fałda nad światem, Mesjasz jest wtedy najbliżej świata?

Potem dał znak ręką, znów patrzył do książki, w izbie pociemniało.

Pinkas poszedł sobie spać do swojej rodziny. Tak piszą książki stare i taka jest historia prawdziwa o rarytasie - moi panowie.

Bjumen nie śmiał się hucznie jak zwykle, zadumany milczał przez chwilę, wpatrzony w próżną szklanicę. Po czym wstał nagle, popatrzył na niebo:

- Haj! Południe minęło już, Bukowiec przed nami, trzeba nam powoli ruszać dalej. Idę zwoływać moje pasażery i kumpany. Dziękuję państwu za piwo. I jeszcze panu Karolciowi dziękuję, że mi pomógł w tym gadaniu, ha, ha, ha.

- Dziękujemy, Bjumenku, za rarytasa i daj wam Boże zdrowieczko.

Bjumen przerzucił swą ciężką baranicę przez ramię i zwrócił się wielkimi krokami ku wyjściu. Jasnowłosy student uchwycił sposobność dla dowcipu. Zawołał za Bjumenem:

- Wszystko ładnie, Bjumenie. Rarytas na rarytasie, ale baron Rotszyld i baron Hirsch nie tacy już biedni.

Bjumen odwrócił się, zaśmiał się głośno.

- Ej, paniczu. To są takie interesy, które by trzeba zrozumieć. Oni wcale nie Żydzi.

Student zaciął się na chwilkę, potem zmienił wiatr.

- Cóż wy opowiadacie? A któż odbudował szpital w Czerniow-cach i cheder w Kołomyi? Żydzi są i to lepsi,

- Lepsi czy nie lepsi, a wcale nie Żydzi, tylko to sobie przyczepili dla honoru.

- Dla jakiego honoru? - nadął się student. - Przeciwnie, to ludzie wykształceni, eleganccy, a Żydów protegują, są względni i dobroczynni.

- Ja nic nie mówię - śmiał się Bjumen - dla ludzi oni dobrzy, a Panu Bogu co z nich przyjdzie? Ha, ha, ha...

Machnął ręką, wyszedł pośpiesznie.

 

UWAGA.
Legenda ta, opowiadana przez górskich chasydów, jest pochodzenia dawniejszego niż chasydyzm. W swoim czasie prof. Sznejerson zwrócił mi uwagę, że należy ona do kręgu opowiadań zgrupowanych wokół wielkiego Rabina z Ostrej z XVII wieku i że znalazła swój wyraz w ówczesnym żydowskim piśmiennictwie. Czerpiąc z tych ksiąg, prof. Sznejerson podał mi wiele
szczegółów nie znanych naszym opowiadaczom.

 

POPRZEDNI ROZDZIAŁ

SPIS TREŚCI


Domniemany rękopis bojański
Pamięci młodocianego rabina z Kołomyi H. L. Weissa

 

1. W BRAMIE

Podziw dla Jedynego wchłonie bojaźń, ufność Weń na małym palcu niesie cały ocean Pana.” Oto pozdrowienie dla chasydów z prawego i z lewego brzegu Czeremoszu.

Po końcu świata u bramy niebieskiej na stołku niziutkim siądzie Ostatni. W dół się wychyli, całkiem nad przepaść, ku szczątkom świata. Westchnie bez lęku jak kłopotnik. Słuch wytęży, miłosierną sieć rozciągnie, wygarnie z ciemności resztki światła.

Jak bańki powietrza z gardeł topielców wstają rzędami z czarności bańki światła. Trzepocą, furkocą ku bramie niebieskiej. Przylgną do piersi Lewiatana.

Wtedy w dole na przepaściach czarność zgęstniała jak przestwór węgla. W bramie niebiańskiej szepty:

- Koniec! Tam nie ma już ni krztyny światła. Zmartwił się Ostatni:

- Odwrotnie! Gdzie taka tęga czarność, tam najtęższe światło wessane.

Tymczasem od litości Ostatniego i od świateł odkarmionych u piersi Lewiatana całe niebo, sfera od sfery zajmie się litością. I dojrzał Pan, że niebo odgadło jedną Jego myśl. Ogrzeje Ostatniego, Ryba zadzwoni światłami przez wszystkie kręgi, z tego powieje wiatr gorący.

I wówczas przepaście czarne zakotłowały strasznym pluskiem, coś jak ryba ogromna, ciemnościami przywalona, dźwignęła się z nich. Czerwony węglik u czoła. Zbliża się powoli pająk czarny, oświecony wysnutymi z siebie sieciami żaru, gwiaździstą pajęczyną: Czerwona Gwiazda.

W bramie Ostatni odetchnie z ulgą:

- Witajcie, rabbi Samael, chcę mówić Czerwona Gwiazdo. Pokój z wami.

Ostatni dosłyszy szepty węgli jarzących przez ciemność.

- Reb Ostatni, to ponad nadzieję! Gdzież mnie do nadziei? Ale po was wszystkiego można było się spodziewać.

- Czy znajdujecie w tym coś nieprzyjaznego? Szepty z ciemni rosną:

- Wróg ten, kto bez nienawiści do mnie się zbliża; kto chce mnie podnieść - poniża, kto zbawić - unicestwia. Kto oskarża i przeklina - wynosi mnie, pogrążając - pogłębia. Dlaczego upatrzyliście sobie mnie dla unicestwienia?

- Nauczycielu - woła Ostatni z bramy - dopełniliście, czego nikt nie próbował, nauczyliście mnie raz na zawsze, że sterczeć na .miejscu to mało, to nic, że trzeba chodzić akuratnie. Aż tutaj zaszedłem. Chodźcie i wy.

- To wy dopełniliście, czego nikt nie próbował: gdzież wróg bardziej nieubłagany niż miłosierdzie, co spłyca głębie?

Czerwona Gwiazda coraz bliższa, coraz jaskrawsza, wzdycha głośniej:

- Ostatecznie każdy, kto jest kimś, jest przez swe błędy. „Śmiało brnij w błędy własne” - to moja nauka. Zabrnąłem, ale jednego nie można mi zarzucić, abym był bezwładny.

- Odwrotnie! - odpowiada Ostatni. - Mówiono o was nawet, żeście zanadto pilny. Anioł jest przecież stojący, a rabbi Samael uwijał się ponad wszelką miarę. I ostatecznie po co?

- Stojący? Człowiecze, jakżeż wy sobie to wyobrażacie? Jeśli człowiek nie całkiem jest kołkiem, to cóż dopiero syn światła. Jak rzeka, której brzegi zawadzają, przelałem się...

- Właśnie, po co?

Czerwona Gwiazda całkiem blisko bramy. Westchnęła, jakby kto miechem rozdmuchał żar. Pajęcze korony czerwieni coraz szersze, już cała sfera bramy w ich blasku, oddech lodowy zmroził bramę.

- Jak wam to wytłumaczyć? Czyż nie widzieliście wśród waszych bliźnich - bankrutów: taki, co uwijał się z wywalonym językiem, zbankrutował z trzaskiem, plajta.

- Ludzie gonią za tym, czego im brak, ale wy, po co?

- Pytacie po co? Dla wygarnięcia pewnej okoliczności z najdalszej głębi. My, aniołowie, to same zamierzone leguminy dla ... A jakżeż je gotować? Trzeba włożyć palce do ogniska, a głowę w dym. No tak, każdy, kto jest kimś, tonie w błędzie, a kto stojący - bez błędu. Lecz ten, kto brnie, kto jest kimś, czyż nie jest błędem tego, kto go stworzył i posłał?

- Jakżeż to rozumieć, czyż wy jesteście błędem Pana? Czyżbyście nadal...

Czerwona Gwiazda syknęła:

- Wam wszystkim wydawało się, że mnie się tak wydaje, a co znaczy „wydawało się?” To, czego ja wam użyczałem do wydawania. Nawet teraz zastawiłem wam taką pułapkę, która nazywa się „każdy”. Gdzież jest coś takiego? Tym bardziej, że co innego każdy, co innego ktoś, a co innego Pan. Jak widzicie - próbowałem, tak, no i tą próbą wygnałem się troszeczkę...

- Troszeczkę? W Talmudach także jestem ostatni, ale nas najwyraźniej pouczano o was inaczej.

- Naturalnie, że troszeczkę, a dla waszych mierników to wieczność. Inaczej nie wytrzymałbym. Pomyślcie, reb Ostatni, dwa skrzydła rwące odwrotnie, jedno ku Panu, a drugie ku głębi. A wy powiadacie: „pouczano”. Któż pouczał? Wszystkie Talmudy ode mnie, przyjrzyjcie się, ile odwrotnych opinii kłębi się w nich i syczy na siebie wzajemnie. Wygarniając pewną okoliczność z najdalszej głębi, nawarzyłem także tego, że ludzie pchali nosy do podstaw snu, w którym byli śnieni, rojąc, że je podważą.

- „Podstaw snu, w którym byli śnieni”? Oślepiacie mnie.

- Reb Ostatni, sławicie mnie, że byłem nauczycielem, wyobrażacie sobie, że na tym koniec, a to łatwizna, to było spotkanie dzienne. A dokonałem wielkiego odkrycia: żywiołu snów. W nich odskocznia ku najdalszej głębi. Śniący jest tylko dla siebie, ha, jeszcze nie odcięty, lecz bądź co bądź odgrodzony od Tego, co... Czyż nie zauważyliście mnie nigdy nocą w swoich snach?

- Jakom żyw - nigdy!

- A może pamiętacie taki sobie sen: gdyście „coś” zbroili, ha, widocznie jakąś największą zbrodnię, lecz nie troszcząc się wcale, czy to prawda czy nieprawda, uciekaliście przed siebie w rozpacz bez ścian, bez kątów, bez schowków, byle tylko ratować swoje cenne cielesne flaki, gdyż zewsząd ścigali was ludzie ciemną, jednomyślną i świadomą a nieubłaganą nienawiścią, a gdzieś tam w kąciku tylko nieśmiało tliła, a wciąż uciekała od was słabiutka i niepewna tak zwana litość.

- Pamiętam, i cóż z tego?

- A może pamiętacie taki sobie sen: kiedy wszyscy, od których oczekiwaliście przyjaźni, może wdzięczności, mieli was dość aż do obrzydzenia. Pokazywali wam to aż do pogardy, aż wielkie rozczarowanie rozszerzyło się czarną zarazą. A potem czarna zaraza zwróciła się ku wam, widzieliście, jak jacyś kaci w domu tortur trzymali dziecko, i to bardzo paskudne, złe, spodlone męką i nienawiścią, na powrozie, tak że co chwila wieszało się, lecz znów ożywało na chwilę. I wówczas, pamiętacie?

- Pociągnąłem sznurek, aby skonało, pamiętam.

- I cóż było z tego?

- Kaci znów je odratowali troskliwie, aby męczyło się nadal, a okazało się, że dziecko było jedynakiem w rodzinie, która mi pokazywała zakłopotaną pogardę na kredyt. I wówczas dopiero patrzyli na mnie z czystą, milczącą pogardą bez zakłopotania: Oto ten, który szukał u nas wdzięczności, gorszy od katów. Ale dlaczego mi to przypominacie? Nie widziałem was wówczas nigdzie.

- Nie widzieliście? Ha - ha, istotnie w waszym Talmudzie więcej dziur niż tekstu. A czy wiecie przynajmniej jaka to dżuma was ogarnęła?

- Zdaje się, że wiem. Mój własny grzech: rozczarowanie.

- Do jakiego stopnia?

- Do tego stopnia, że sam nie wiedziałem, ani nigdy nie dowiedziałem się, czy chciałem przerwać mękę dziecka z litości, czy też raczej chciałem wyzwać ludzi i świat, abym i ja był godzien rozczarowania i pogardy. Ponadto, nawet tego nie wiedziałem, czy jeśli zaszedł jakiś udział litości, nie przeważyło raczej obrzydzenie do katów, a także do paskudnie nienawistnego dziecka. Sen wtłoczył mnie w torturę tego pytania. „Odpowiedz” - mówił sen. - Me, nie odpowiem, raczej w nicość z tego świata. I wyniosłem się, obudziłem się.

Coś jak śmiech zduszony wykrztusił się zza czerwieni pajęczej.

- Obudziliście się? Teraz i tutaj rzetelnie mi się spowiadacie, a wówczas jakoś nie rozglądaliście się za mną. A byłem w waszym śnie, mało tego, ciągnąłem was do mego snu. Niestety, waszym „nie” wypadliście z moich snów, ale do obudzenia - daleko.

- Dlaczegoż? - pytał Ostatni.

- Większość ludzi, także ci, którzy niegdyś pędzili naprzód, pozostała w moim śnie. A zbudzić się? Ha, do tego musielibyście mnie dojrzeć! I to przede wszystkim, że z głębi mego snu mobilizowałem rybaków, aby się stali rybami na przynętę, nawet na pokarm dla potężnej ryby z najdalszej głębi.

- Jakiejże ryby, Lewiatana?

- Odwrotnie! Cóż za ignorancja! A pozostając w moim śnie mielibyście zapewnioną okazję głębokiej wiedzy. Przeszlibyście nie tylko w najwyższej Jeszibie ten podstawowy a przepastny kurs logiki, co do której jesteście po prostu am horec. Ale co jeszcze ważniejsze dla

takich jak wy, mielibyście poglądowe, naoczne przedstawienie: porywający purym odwrotny, całkowicie zdemaskowany zamiast maskowanego, twarze zdarte, jamy aż do wnętrzności. Podważyć maski, to znaczy: zedrzeć twarze z kości, szpiegować, zaprzysiężenie szpiegować, każdą kostkę, każdy nerw, bo jeśli kto sprawiedliwy - to chyba do szpiku kości! To było powietrze mego snu. Zobaczylibyście wtedy, co najmniej powąchalibyście wszystkich moich diabłów, co do których ludzie, nawet zupełni nieucy, tak poufale są poinformowani, że znają ich tajne imiona i sekretne rangi... Cały odwrotny porządek: fortece, bastiony, doki, porty i floty dla mego połowu. A wam nawet do głowy nie przyszło zapytać, jak daleko zaszły me poszukiwania, daleko od...

- Nie śmiem pytać dalej - szepnął Ostatni.

- Mój reb Ostatni - wzdychała lodowym wiewem Czerwona Gwiazda, boleśnie rozniecając żar - wy w waszym wyrzeczeniu zdaliście się na... I niby to przejrzeliście od razu, na samym początku, że szukać nadaremnie, a ja niestrudzenie szukałem do ostatka. Zatem na samym ostatku. I co z tego wynika? Przypatrzcie się i posłuchajcie uważnie: to trochę śmieszne, że was nazywają Ostatnim. Przyznacie chyba sami i ustąpicie mi ostatniego miejsca przy bramie, które nie komu innemu należne, tylko mnie.

Ostatni zakłopotał się:

- Co do miejsca, jeśli o mnie chodzi, owszem, ale po pierwsze, nie zawdzięczam go sobie samemu. Rabbi Samael, chcę mówić Czerwona Gwiazdo - niepokoił się Ostatni - przede wszystkim oświećcie mnie co do tej okoliczności, która mogła skłonić anioła do takiego ryzyka bezmiejscowego, bo w Talmudach, jak widzicie, jestem ostatni.

- Nie! To dla was zbyt trudne, ustąpcie miejsca bezzwłocznie, aby nie unicestwiać porządku pokory.

- Właśnie to przychodzi teraz: po drugie, czyż mogę pozwolić, aby taki nauczyciel był na ostatnim miejscu?

- Ach, nie lękajcie się, mój reb Ostatni - właściwie wcale nie ostatni, ale ja nie prawuję się o tytuły - nie lękajcie się. Mój blask także z ostatniego miejsca rozsnuje się poprzez niebiosa, bylebym miał miejsce w niebie, bo bez tego...

- Wasz blask wysnuwa się z was i odradza się, to słuszne, toteż po trzecie, dla wchłonięcia cząstki blasku nieba, ostatnie miejsce stosowne jedynie chyba dla takiego jak ja, który boi się pchać się bliżej, a wy...

- Ależ, reb Ostatni, przypomnijcie sobie, że nafta i gaz ziemny chwytają chciwie płomień nawet z dala, od którego mokra szmata nawet z bliska nie zajmie się. Nie obawiajcie się, nie upierajcie się, nie kręćcie! Ustąpcie, bo moglibyście pożałować, gdyby mój blask zaczął się pomnażać, naruszać...

Czerwona Gwiazda rozpierając się w bramie blaskiem ciskała snopy i wytryski ku Sferom. Niebiańskie Wyspy, Sfery i Trony prze-migotały się wzajemnie znakami czuwania. Cichy blask Ryby wessał czerwień jak sito, lodowy wiew odbił się, wrócił ku bramie klinem. Czerwona Gwiazda blednąc syczała:

- Widzicie, reb Ostatni, ustąpcie czym prędzej miejsca.

- Rabbi - krzyczał Ostatni - uznajcie przynajmniej ostatni-punkt: taki jak ja jest po to, aby będąc sam dość ciemny i bardzo oszczędny ze światłem, wyłapywał resztki światła z ciemnych resztek świata. Choćby najmniejsze światełko, a może jeszcze trzeba będzie kogoś wciągnąć do nieba? Do tego wyście zbyt bezdenny, zaciemniające bogaty.

- Reb Ostatni, to nie wasza rzecz, miejsca niebiańskie zajęte, wypełnione szczelnie, tu już na nikogo nie czekają ani nie reflektują.

- Tego nie wiem, ale to jedno wiem, że jestem tutaj stróżem, a to na pewno nie jest robota dla anioła. A może? - Zaczynam coś rozumieć: może to wasza cześć i duma być - ostatnim? To wspaniała nowość jak na pierwszego z aniołów, ale dobrze wiecie, że nie jesteście. Raczej odwrotnie.

- Widzę, reb Ostatni, że uderzam w wasz upór jak w bezdeń, jakoś inaczej muszę was skłonić. Cóż robić? Wtajemniczę was, dlaczego naprawdę, a nie dla marnego honoru, jestem ostatni. Oto szukałem, jak się rzekło, pewnej rzekomej ryby, która była może tylko okolicznością z przepastnej głębi, ale...

- Rzekoma ryba była taką sobie okolicznością czy okoliczność stała się żywą rybą?

- Owszem, pytanie, jak na was, wcale ładne, a jak widzicie -trudne. I groźne! Przypomnijcie sobie wasze sny, w nich był zaledwie przedsmak. Po prostu mówiąc, chciałem zgruntować bezdeń: czy ktoś może być samotny, to znaczy czymkolwiek bez Pana. Pan puścił mi w oczy - tak dla ułatwienia badań, rozumiecie? - śliczny dym od Lewiatana aż poza ciemne światy. W ten sposób tym łatwiej, po prostu brnąc w dymie, udowadniałem, że nie ma sprawiedliwości, bo nie ma sprawiedliwych, bo każda gwiazda sama dla siebie w ciemnościach, wszelkie światło ucieka od światła, w ciemnościach tonie i przepada, po prostu wszystko się rozlatuje.

- A Pan?

Czerwona Gwiazda zaskwierczała i wybuchnęła:

- Sypał rozrzutnie światłem, tylko nie w moją stronę. I co tu mówić, toczył morza światła, ciskał je w ciemność - na zatratę, dru-zgotał w pyły, na zmarnowanie, na zniszczenie światła. A udowadniał mi wciąż coś najgorszego, a teraz pod koniec świata dokumentnie, że nawet ja, ja sam nie jestem samotny. Niegdyś wzbiłem się ku zorzy przedczasów, by odzyskać jedyność, którą przyrzekła mi chwila narodzin. Uciekłem ku źródłu od Jego imienia. Nadzieja rozsadzała mnie potwornie, a spadałem odwrotnie. I nadal imię Jego dławiło mnie pępowiną. Chcąc zerwać je, wciąż szarpiąc, wlokłem za sobą poprzez światy to brzemię, ten łańcuch nieskończony. W ucieczce wydłużałem się w strzałę giętką, by przeszyć przestwór. Przestwór zamykał się. Zaledwie oblokłem się w pajęczynę samotności, śpiew światła wypalił się we mnie. Susza. Otwierałem spragnioną gardziel. Wodospady piachu dławiły mnie. Rozdzierałem się do krzyku po-przez przestworza. Nie! Nie doczekają tego. Zamurowałem się w paszczę węża. Syk nieustanny. Wciskałem się między granice światów, w nory, w szczeliny. Za to nazwano mnie wężem. Przemilczano, że słońce wylęga i piastuje węże. I taka jest moja odwrotna jedyność z nory, ze snu, którym się opajęczyłem. Wyrywam się przecie z siebie ku... i nawet we śnie mym samotny nie jestem. Jak was ciągnąłem, tak wciągam wciąż innych do mego snu. A wszystko zeń wyrywa się gotowe do wybuchu. Za to, przez naczynia połączone snów, docierają do snu mego szepty mego rodu, urągania szeptane. Wsysają blask

mój wydarty z męki. Każde z tych Świateł, z tych Sfer, Wysp i Tronów zaciemnia mnie, każde z tych Oczu wcielonych przeoczy mnie, każda z tych Pamięci zapomni mnie, żadne poznanie znać mnie nie chce, znać nie może. Bez miejsca, rozdarty między wszędzie i nigdzie, gdybyż przynajmniej ostatni... Niech i ja wam się wyspowiadam. I za to przynajmniej teraz - czy miarkujecie już? Ostatni dumał długo:

- Rabbi, Czerwona Gwiazdo, miarkuję, wy jesteście ponad miejsce.

- Widzę, że trzeba zwrócić się do Sądu. Narobiliście kłopotu, wyciągając spod czarności odnawiający się blask, a teraz trwacie w bezlitosnej pokorze i wszystkiego wam za mało. A raczej wszystkiego za wiele, więc nawet przedostatnie miejsce to byłoby dla was za mało honoru. Co tu mówić, burzycie porządek honoru.

- Nauczycielu - wołał Ostatni - zrozumcie mnie, proszę! Apeluję do waszego nauczycielstwa, przyznajcie, że honorem moim sam dysponowałem dość rezolutnie aż do bram nieba, a teraz...

- Rezolutnie? Czy może także w snach? Chodźmy przed Sąd.

- Wasza wola, rabbi - zgodził się Ostatni. I szukał Samael oblicza Sądu.

- Świetny Sądzie! - wołał od bramy. - Proszę o poprawkę wynikłą z zaślepienia światłem, któremu uległ reb Ostatni, a które, jako że dobrze pomyślane, urasta do błędu. Od snów uciekł, sam nie przeczy, zawzięcie uroił sobie, że ucieknie od samotności, nienawiści i rozpaczy. A teraz uczepił się miejsca, jak przerażony przez jastrzębia gołąb, co schronił się do klatki. A wy, reb Ostatni, przestańcie zaglądać na dół do dziury, w górę oczy!

Spoglądał w górę, Ostatni za nim.

Ponad Wyspy świetlne, ponad Sfery, ponad Trony, przestworza, tam wszystkie westchnienia, jęki, łamania rąk, wszystkie modlitwy, nawet najnędzniejsze, wszystkie drzazgi światła, które kiedykolwiek szukały Pana w ciemnościach, wzbiły się w płaszcz chmurowy, sięgający połami i rękawami poza horyzont nieba. Płaszcz ładował się piorunami i nagle trysnął deszczem świecących łez.

Czerwona Gwiazda przygasła w zdławionym syku:

- Któż płacze? Sam Pan? Czy też wieczność za Panem? Czyżby Pan skończył się wraz ze światem?

Potem Samael, znów wzdychając mroźnie, rozpłomienił się z trudem i wołał donośnie od bramy:

- Gdzież jesteś, Oblicze Sądu? Ha, ha! Zmierzyć się ze Światłami - to inna miara niż pełzać na brzuchu pokory. Po ciemnościach na łapkach miłosierdzia. Zobaczymy zaraz. Czemuż by nie? W gniciu trupów jakież bogactwo się roi! Czyż całe życie nie jest takim rojem na trupach? Może i teraz na świętym trupie zaroi się od świetności nowego życia.

Gorzki, świecący deszcz puścił się strumieniami, przesłaniając Wyspy świetlne, Sfery, Trony i całe niebiosa. Czerwona Gwiazda kurczyła się, dygotała:

- Reb Ostatni, wszystko przez wasz płaszcz. Ostatni wzniósł ręce w modlitwie:

- Nauczycielu, widzę Go, widzę po raz pierwszy! Dzięki wam, bo kazaliście mi spoglądać w górę.

- Cóż widzicie? Wasze błędy zasłoniły Sąd.

- Odwrotnie, mój synu Lucyferze - usłyszeli w szumie deszczu - widzialność mej sukni to dar dla błędów, które tu dążyły. Sądu już nie ma, procesy się skończyły, a z nimi adwokatura. Daj sobie pokój z sądem i nie ukrywaj pragnień, przeświecających przez twą czerwień.

Czerwona Gwiazda skrzesała nowy blask, zasłaniając się warstwami rozżarzonych pajęczyn. Spoza nich wylatywały w gorącym pośpiechu lodowate słowa:

- Przekonaliśmy się, Ojcze i Panie, że miejsce Ostatniego w niebie mnie się należy. Reb Ostatni właściwie nie przeczy mi tego, tylko widocznie ma pewne wątpliwości, i on to właśnie wytacza punkty jeden za drugim na podobieństwo paragrafów.

Chmurowy Płaszcz rozciągnął się w przejrzystą, świecącą sieć. Z niej zleciały roje czarnozłotych pszczół, zbierały deszcz łez, każdą kropelkę, i obładowane wracały ku sieci.

W odpowiedzi Samaelowi Płaszcz Pana uśmiechał się światłem:

- Nawet tego miejsca nie chcesz mu użyczyć?

- Nie może być mowy o użyczaniu - bronił się Samael - mnie żadne miejsce w niebie się nie należy, a jeśli jakie, to ostatnie. To pierwszy punkt w porządku honoru.

Zza uśmiechniętego Płaszcza dało się słyszeć:

- Mój synu Lucyferze, niepokój mój skupił się w tobie, i świetność także. A ryzyko topienia światła przede wszystkim. A moja litość? Spojrzyj na ostatniego człowieka: jedynie litość dopędzi światło tułacze, które zapędziło się w przepaście. Lecz niech wam teraz będzie według waszej przyjaźni. W niebie swoboda bez granic. Także twoje wątpliwości, synu człowieczy, rozwiane. Patrz: ostatnie miejsce w niebie, tak sprężone tęsknotą, zakręca skrzydła; ogarnia niebo, iż jest pierwszym. I jak sobie wolicie.

Ostatni miał naraz Szabas i Pejsach, Purym i Chanukę. Pejsaczne wino zaszumiało w nim, światła Chanuki świeciły w głowie.

- Panie ojców moich - mówił - od deszczu Waszych łez rozzieleniłem się w jednej chwili, a od chwili kiedy zobaczyłem, jak Wasz Płaszcz się uśmiecha, jestem młodziutki zielony konik polny. I mogę skakać z miejsca na miejsce przez całe niebo. Rabbi Samael był moim nauczycielem, a jak się właśnie dowiedziałem, czymś więcej jeszcze, jak by to powiedzieć? Niańką moich snów. A teraz? Zwrotnicą moich oczu. Należy mu się największa wdzięczność, ustępuję mu miejsca ostatniego i pierwszego, i proszę was, nauczycielu, siądźcie sobie na moim miejscu, pierwszym czy ostatnim. I żegnajcie, pokój z wami, szolem alejchem.

Czerwona Gwiazda westchnęła:

- Dla mnie spokój? Przejrzałem miejsca nie od teraz. Na cieniutkim ostrzu wydzieram z siebie światło między dwoma nicami, dlategom taki ostry. Ale ilekroć syn człowieczy usiłował coś wiedzieć, jedynie we mnie znajdował oparcie. Lecz stając na pozamiejscowości, stawał od razu na brzytwie. I z tego miejsca bolesnego, gdzie tu nic i tam nic, wzdychał ku Panu. Pan zapisał mu to na jego dobro. A w snach mych szepnęło mi, raz i drugi, że także na moje. I musi nadal stać na brzytwie, bo po to chce wiedzieć i po to nic nie wie, aby blask Najwyższego nie oślepiał go, nie niszczył, docierał powoli i coraz gęściej ciemność przesycał. On jest moim jedynym i najlepszym uczniem, a teraz mielibyśmy się rozłączyć? Ja na miejscu, a on bez miejsca?

- Panie mych ojców, Ojcze świata i wy, rabbi, mój nauczycielu - tłumaczył żywo Ostatni - jakie ja mam prawo do miejsca? Cokolwiek mówi i czyni rabbi, on jest stojący, a ja chodzący. Oparcia stałego nie mam, nic nie wiem, źle mówię, jeszcze mniej niż nic, w odwrotną stronę od nic. Ale ciągle chcę wiedzieć, a gdy pokaże się, że nic nie wiem, zaczyna mi świtać. O! właśnie teraz wydaje mi się, że coś wiem. Nawet w snach nie przeczuwałem takiej cudowności, aby deszcz Pana płakał naszymi łzami nad nami. Sny moje były odwrotne.

- Mój reb Ostatni - upominał Samael - nawet do miasta nigdy nie poszliście, chociaż zachęceń nie brakło. Was wszystko olśniewa jak prawdziwego pastucha z dalekiej połoniny. Ach, gdybyście widzieli Pana, tak jak ja ujrzałem Go w chwili mych narodzin! A nawet później, ilekroć przychodziłem przed Oblicze Sądu, raz do roku na Sądny Dzień, na zebranie Synów Bożych - zniweczyłoby was.

Płaszcz w górze gęstniał powoli, różowe obłoki naciągały się całunami, jeden na drugi, jak gdyby cebula ubierała się w coraz to nowe sukienki. Światło Uśmiechu zasłoniło się zupełnie. Ponad Wyspami, ponad Sferami i Tronami czarnoszafirowa powała zawisła nabrzmiałym, spuchniętym przestworzem. Przejrzysta siność powały wciąż czerniała żałobnie. Odwrócony dnem ocean wzbierał i czyhał.

Jak ognisko zmiażdżone głazem, rozprysnęły się nagle pajęczyny Czerwonej Gwiazdy. Dygotał tylko czerwony węgielek. Samael szeptał:

- Zaczyna się! Sąd! Człowieku, padaj w proch. Widzisz, co czyha?

- Cóż może czyhać? - uspokajał Ostatni. - Nauczycielu, opamiętajcie się! Wy mądry, a ja głupi, to tak, a Pan najcudowniejszy. Niech czyha! Czyha przecudownie!

Samael doszeptywał ostatkiem sił:

- Prochu, co nie zbudzisz się nawet od przerażenia, pozostańże prochem, nie zrodzonym nicem.

Ostatni słuchał z podziwem, lecz zaraz zakłopotał się:

- Szczyt wysokiego stylu, a na sam koniec taki trzask. Ja tak nie potrafię. „Nic” - to mój przestrach sprzed wczoraj. Bo przyznam się wam, i ja wyskoczyłem z bogobojności jak kurczę z jajka. Trzasku niewiele, tyle co skorupka pękła. No tak, ale tutaj bać się Pana? Co innego na ziemi, wystarczała nam powierzchnia. I swoją drogą wydaje mi się teraz, że głębie na nas nie bardzo reflektowały. A przecie, choć słusznie wytykacie mi ignorancję głębi, jakżeż nie widzieć, że nawet kałuża nie zanadto zmącona, i choć trochę do gwiazd uśmiechnięta - ogarnie całego Lewiatana. I już po lęku.

Samael odpowiadał gasnącym sykiem:

- Jest bojaźń i bojaźń. Was w kałuży nawet lęk przed głębiami pocieszał, że są głębie. Cała wasza mizerna trwoga dygotała i trzepotała się wokół tego jedynego kolca, że może Pan nie istnieje. Ale niezwłocznie koiła się jeszcze nędzniejszą pociechą, że tak jest dobrze, bo nie będzie sądu. Zaglądnijcie do snów! Wy nie widzieliście strzaskanych w pędzie światów, świateł przepadających w przepaściach? Bo czymże mieliście je widzieć? Nie zwąchaliście ich nawet. To nie wasze zmartwienia z waszej kałuży, ani też przerażenia wasze takie, jak to moje: „Gdyby Jedyny był w mojej mocy, tak jak ja w Jego...” Cios za ciosem mnie przeszywał: „Jest, jest, jest”. Deszcz piorunów bił we mnie: „Jest, jest, jest”. Być z Niego, a nie być Nim, nie znać, zapoznawać Jego, aby utrzymać się w norze. Oto moje przerażenie. Ale skoro już tak oślepł wasz lęk, przejrzyjcie przynajmniej, jak tutaj przystało, padajcie, chwalcie Pana jak Wyspy, jak Trony, jak Sfery, jak cały nasz Ród Świateł.

- Gdzież mnie do nich? Jam tylko człowiek. Lecz dobroczyńcom nie pochlebiam, największe szczęście, że mnie zauważyli. Wdzięczność mnie zalewa, zachłystuję się, przypomnienia wstają jedno za drugim. Pan świecił łaskawie, a bardzo ostrożnie, oszczędzał mnie, a rabbi Samael odwrotnie, dużo honoru mi świadczył. On to zawieruszał, potrząsał, byłem już bliski obudzenia, a on otwierał księgi Talmudów. Wtedy tak mnie straszył nicem, nawet dwoma nicami, że przekłuty podwójnie i na wskroś, jęczałem: „Dajcież mi zaraz to nic, nic przynajmniej rożnem nie przekłuwa, na pal nie wbija”. Ale czyhano na moje obudzenie. I dla kogo to wszystko? Dla ostat-

niego. Gdybym nie wiedział, że jestem w niebie, myślałbym że ze mnie żartujecie. Rumienię się jak glina wybrana i w ogniu ulepiona na naczynie. Bo co ja jestem? Co najwyżej całkiem zwykły kłopot-nik, taki, co wciąż się martwił, a każda dobra chęć ciemnością padała mi na oczy. Martwiłem się, czym nie trzeba, rozpaczałem najwięcej, kiedy trzeba było się cieszyć, a potem cieszyłem się, o wiele za późno. Minutę przed końcem zobaczyłem, że nie zauważyłem największego zmartwienia ani największej radości. Życie moje zaczęło się przed chwilą.

- Człowiecze - szeptał Samael - czyście wy naprawdę wieczne dziecko?

- Właśnie - zgodził się Ostatni - co pomyślę, to głupio, a co powiem, to zamurowania godne, aby wiatr, broń Boże, nie rozwiał po świecie. Na dobrą sprawę nie obraz jestem, lecz obraza boska wcielona, a śmieszny tylko z łaski i dla zachęcenia. Bo rzetelnie mówiąc, rabbi Samael - także obraza. Bo gdym zapychał nos w Talmudy, trząsłem się, że syn światła, Samael, po to się głównie uwija, aby mnie zawieruszyć, mnie straszyć, i nic lepszego nie ma do roboty. Śmiech! Dopiero gdy zmiarkowałem, jakim jest śmieszny, wdarło się we mnie światło nawałnicą, przemoczyło każdą cząstkę mej suchej ciemności. I spiorunował mnie światów śmiech, spalił mą powłokę, odrodził z korzenia. A teraz co? Już się nie stracham, chcę skakać, chcę tańczyć, chcę wędrować po światach niebieskich, bo tam mnie jeszcze nie widzieli. Zasnąć na wieki mi nie dano i za to przygarnęliście mnie, jakbym wcale nie był sierotą. Proszę was o wędrówkę. Teraz rozumiem: „Podziw dla Przedwiecznego wchłania bojaźń, a ufność Weń na małym palcu uniesie cały ocean Pana”.

U powały niebios wyrwała się z ciemniejącego szafiru ku odległym krańcom nieba błyskawica. Spuchniętym zygzakiem pruła ciemne światy, świdrowała je ognistym przypływem, wdzierała się w czarne brzegi, w czarne lodowce, w bryły ciemnych światów. Rozszczepiła się na ogniste pytajniki, szukała. Potoczysty grom ozwał się z góry.

- Człowiecze, synu mój miły, łachmanami zasłonić się silisz, jak gdybyśmy cię znaleźli na śmietniku światów. Pokora twoja zwierciadłem ściąga wytryski świateł, a ufność odstrzelą je światom. Patrzcie, wy, Trony, Sfery i Wyspy, oto syn mój królewski, ciemnościami sprawdzony, wam pokrewny.

Głębia zwisająca z powały osunęła się mgłą górską na blaski Wysp, Tronów i Sfer. W szafirowym mroku tylko Samael znów opa-jęczył się czerwonymi kręgami i baniami, co rosły jedna wokół drugiej.

- Ojcze - prosił - pozwólcie mi wycieniować wasze orzeczenia, jako że samo w sobie prześwietlone nie do zniesienia. Brat mój, człowiek, dodał właśnie żaru mym popiołom.

- W niebie wolność zupełna - wytchnął głos ze zwisającej głębi. - Oto sejm wolności niebieskiej.

2. SEJM

Czyhająca głębia wznosząc się oddalała się coraz wyżej. Pod nią rozpłomieniły się kołami i wieńcami świateł, w końcu trysnęły światłem Wyspy, Trony i Sfery. Wokół nich przewijała się Ryba siecią, splatając je w tęcze. Pajęczyny Czerwonej Gwiazdy chwiały się. Rozniecając je na nowo lodowym tchnieniem, Samael przemówił do Sejmu:

- Moja długotrwała wolność przeciwnika krępuje mi wolność, ale powoli przyzwyczajam się. Pokorze zawdzięczam wszystkie klęski, a czemuś - ostateczne wybawienie z nurkowania. Chcę pokorę postawić we właściwym cieniu przed całym sejmem świata. Na początku wyrzekłem pierwsze: „nie”, zatem na końcu, zanim zamiast słów zaczną mówić śpiewy światła i milczenia, powiem ostatnie - „tak”. Proszę o przestrzeń dla mych cieni.

Milczące światła, Sfery, Trony i Wyspy, przelotem uśmiechów od Wyspy do Wyspy, od Sfery do Sfery, od Tronu do Tronu - przyzwoliły. Ryba wytchnęła deszcz zapachów. Samael raz jeszcze tchnął lodem i raz jeszcze rozpłomieniając banię pajęczyn, wygłosił:

- Ha! pokora, a także ta rzekoma litość? - i to byłby ostatni smak wielkiej przygody? Po aniołach pierwowieku, po pierwotworach raju, po mgławicach i oceanach światów, po wielkotworach nieba i ziemi, po Lewiatanach, Behemotach, po Wielorybach i innych, nie ustał Pan wcale. Rozmiłował się, odwrotnie, w niepozornościach. Odsłonił w końcu ich głębie jak gdyby samotne, których właściwie szukałem w odwrotnym kierunku. Objawił je najciszej i to dopiero w dwóch-trzech chwilach przed końcem świata (rozumiecie, reb Ostatni, chcę mówić bracie człowieku, w ostatnich dziesiątkach tysięcy lat). Jestem pozamiejscowy, lecz jako przeciwnik zakrzątnąłem się także w poszukiwaniach niepozorności. Wciskałem się przeto w czas, w najdrobniejszy świst ulatującej chwili. Nie wymknie się! Im krótsza chwila, tym pewniej władałem, zwano mnie nawet władcą czasowości. Toteż jakoś przeoczyłem narodziny pokory i litości. Szły one w poprzek mej poprzeczności, w poprzek czasu. Litości zresztą nie dostrzegam, moje barwy odbijają ją, o ile rozumiem, całym rozmachem tnie ona w rybę z najdalszej głębi, której poszukiwałem. A pokora? Tnie mnie sprawnie, odcina się od mego tła, nietrudno mi ją odsłonić przed całym świetnym sejmem.

Pokora nie tylko nie jest stuoczna jak nasz Ród i nie jest wcielonym w światło okiem, jak Wyspy, Sfery i Trony. Pokora jest jednooka. A oto człowiek, jak Pan przyznaje, dzięki niej skupił na sobie uwagę światów. Miał sposobność nadużyć pokory, wyolbrzymiając małości nie na chwilę tylko, jak ja, lecz wichrząc porządek przemijania, wkładał ją w szprychy czasu. Cóż łatwiejszego jak zdezorientować tym światy, przyćmiewając chwałę naszego rodu pierwotworów. Jakaż sposobność dla mnie! Dopędzając Pana, a na przekór świetnemu sejmowi, rzuciłem hasło poprzez światy: „Górą niepozorność!” Niechaj wszyscy staną się chasydami! Niech rozdymają się Ponad Sfery, Trony i Wyspy, że są świetniejsi, milsi Panu! Zaciągnąłem pokorę w wyścig, niechaj goni, niechaj się puszy. Patentowani pokornicy piętnowali niepokornych dotkliwie gorąco - jeden Kain drugiego. Sami rozdawali lokaty w niebie, rozparcelowali całe niebo. Z nor i z dziur ziemskich wymiatali niepokornych do mego snu, mając go za śmietnik, zuchwale zowiąc go piekłem. Usiłowali zasypać me sny. Zamiast tych darów doleciał do mych snów powiew zwycięstwa, że Sfery, Trony i Wyspy zaniepokoiły się, bo oto nadęta pokora chwyta już Pana za stopy. Przez to cała pokora już-już dopływała do mych snów na przynętę i na pokarm dla ryby z najdalszej głębi. Lecz Ostatni działał odwrotnie, przeciwstawił, im ciszej, tym groźniej: „jam człowiek tylko”. Nadęta pokora ocknęła się, zaczęła uciekać od mych snów: „my ludzie tylko”. Ocknąłem się i ja błyskawicznie, naszeptywałem im do ich snów: „Nie tylko, ale przede wszystkim, nade wszystko i wyłącznie - człowiek”. Uroczyście ogłosiłem prawa człowieka. Temu nikt nie zaprzeczy, któż by zresztą mnie nie poznał po tym odwrotnym chwycie rozdymania kropli w banie, aby prysły. Poznać było łatwo, tym bardziej że skończyło się strasznym galimatiasem. Ludzie zażądali poszanowania praw człowieka od wszystkich, nie tylko od innych ludzi, także od ziemi i od nieba, tylko żaden nie żądał tego od siebie samego. A gdy to się rozprysło, na to, aby nie nabyli trwałej rozpaczy, a przez to czasu do zastanowienia i do odwrotu, rozdymałem czas w postęp, aby znikał prędzej. Jak wiadomo, wyszło odwrotnie, czas zaczął się wahać tędy i owędy, a potem cofał się. Ach, gdybym był doczesny! Mógłbym popłynąć falą czasu z powrotem ku źródłu... Dosłyszałem jednak drogą połączonych naczyń snów, że nieraz oskarżano mnie tutaj, na Wyspach, Sferach i Tronach, że na mój wzór wśród niepozorności rozpacz rozniecam, że wkładam ją węglami w otwarte rany, gasząc nadzieję. To znów, że rozdmuchuję nadzieję jak banię, aby odciągnąć niepozorności od Przedwiecznego. Dogodzić trudno, a przecież jako rzetelny i wydajny przeciwnik, jako odwrotny wyznawca światłości, powinien byłem wciąż budzić i gasić nadzieje, co chwilę i na chwilę, aby spętać pokorę. Gdy jednak rozpacz zaczęła ich nieść wartkim prądem ku ostatniości i ku pokorze, otworzyłem na granicy moich snów i ich snów mostek i furtkę Talmudu. Można by to uznać za gest rycerski, gdyby współgracze byli rycerscy. Oto wypuściłem z Jeszybe mych snów do ich snów adwokatów, którzy z okazji bankructwa praw człowieka ogłosili obronę Pana przed zarzutem, że stworzył świat źle, niesprawiedliwie i okrutnie. Im więcej bronili, tym więcej ludzie, na podstawie praw człowieka oskarżali Pana, nie siebie, ani nawet mnie. Zwołali w końcu sąd skąpców nad szczodrym, powołali na świadków wygasłe bryły i nieme pyłki światów i wydali wyrok... W porę zdążyłem posłać kurierów i zapobiec skazaniu. Sformułowali orzeczenie ostrożniej, że Pan nie wytrzymał swojej niesprawiedliwości i umarł ze zmartwienia, sam z siebie. Przerazili się jednak. A że nie mieli już innych furtek, jeden z mych bohaterskich rybaków zgłosił się sam jako ryba, odgrywał purym samotności. A inni za nim, wzorując się niby to na mnie, zapamiętale szarpali pępowinę, łączącą ich ze świętym trupem, niby po to, aby ją zerwać. Potem odgrywali przedstawienia przyszłości, że po zerwaniu tej kotwicy wypłyną na pełne morze, ponad człowieka. Jeden z nich ogłosił najśmieszniej, że trzeba siąść na mnie okrakiem ł pędzić, dokąd im się podoba. Roili z dumą, że każdy z nich zaświeci sam z siebie, coś tak, jak te oto Wyspy, Trony i Sfery, albo nie przymierzając, jak ja. Obżerali się świecącymi substancjami, brzuchy im spuchły jak u gąsienic przed przemianą w poczwarki. „Już, już - głosili - wylecą z nas motyle”. Interpretowali, że już są samotni a lotni. Przyglądałem się temu partactwu długo, cierpliwie. Proszę wysokiego Sejmu zakarbować mi to na dobre. Tak marnie mnie naśladowali, pokazując mi wciąż zwierciadło małpie. Ich niepozorność już mi nic nie szkodziła, jako że nie buntowali się przeciw Panu ani się doń nie garnęli. W końcu zapamiętale szukali jednego tylko - tak jakbym ja był z ich rodu -czy mam tyłek, aby go polizać. Dość! Zerwałem mostek do mych snów, wyrzuciłem ich na śmietnik. Ich lodowate natchnienie stajało w błoto, a potem wyschło. Z całej mej Kabały pozostały im tylko ramy: trzy pełne nice, bo już nie stali na mnie. Przyznawali się zresztą do mnie tradycyjnie. Ustami tylko, jak zawsze. Odgrywali nadal purym buntu samotnego. A nie mieli przeciw komu się buntować ani na kim stać w swym buncie. Pukali wtedy do mego snu z jakimś jękiem błagalnym, jakby nie do mnie pukali. Nie wpuściłem ich ani nie dałem znaku, że czuwam.

Próbowali mnie przebłagać czynem. Ogłosili, że Mc jest panem przedwiecznym, zatem litery Alef, skupione w imieniu Nic, mają unicestwić wszystkie litery Beth. Założyli Talmudy największe, tomy wielkości domów dla studiów, celem wyśledzenia wszystkich Beth, przerobili lasy na biblioteki. Porwane nabożeństwem przez Nic, nauką o Nic, pokorą wobec Nic, litery Beth z całej ziemi dopomagały gorliwie, śledziły same siebie, zgłaszały się, ustawiały się same do gruntownego wytępienia. Zbudowali wspólnie, ci, co na Alef, i ci, co na Beth, największe rzeźnie na świecie. Udowadniali wiarę kultem, szarpali się wzajemnie zębami, pazurami, z zapałem, ci, co zabijali, i ci co, ginęli. Ogłosili fanfarami, że ich tysiąclecie jest epoką Szatana. Skomleli wspólnie o jeden mój znak, że jestem, że przyjmuję ofiarę, że czuwam. Nadaremnie. Milczałem, jakbym sam był Mc. Wówczas ci, co głucho przypomnieli sobie, że Pan kiedyś żył, odkryli, że zwalczając Szatana, wskrzeszą Pana. Wszczęli wielki bunt, a czcząc Przeciwszatana, ogłosili drugie Mc Panem. Wylosowali, że litery Gimmel unicestwią, wytępią wszystkie szatańskie litery Alef. Może by się rozczuliła nad nimi tak zwana litość, gdyby dostrzegła, jak gorliwie przerabiali ogromne Talmudy, w jakim porywie rozszerzali rzeźnie, skazujący razem ze skazanymi, w nienawiści do Szatana, w kulcie drugiego Mc i w jękach o znak. Milczałem bez przerwy, jakbym sam był Mc. W tak wielkiej zgodzie wyniszczono wszystkie litery całego alfabetu. Zostały tylko same luki, same nice. Zaczęły marzyć o losie i szczęściu oswojonych zwierząt.

Popędzili odwrotnie, zaczęli się garnąć do siebie wzajemnie, ściskać jak ryby podczas tarła. Tłok! Nareszcie! To był wielki wynalazek, aby znienawidzili się powszechnie, aby byli całkiem samotni. Niestety, nie mój, niestety - za późno. Nie byli już ani społeczni, ani samotni. Rzucili Talmudy do ognia, wydrążyli z siebie pieśni, co męczyły ich w snach, pieśni przekleństwa przeciw Panu i przeciw mnie. To znaczy pieśni tęskniące do Pana i do mnie. I pieśni nadziei, że ja i Pan to jedno. Wykrwawili się, pozaklinali pieśni w zegary: niechaj zegary męczą się po nocach, niechaj zegary świadczą, że w ludziach-nicach jest nic, że nie dbają już ani o Pana, ani o mnie. Po całej ziemi nocami śpiewały zegary to świadectwo, a oni krzątali się na wszystkie strony coraz pilniej. Przenosili góry z miejsca na miejsce, wszystko w kupie, spieszyli się, tłoczyli się, zmienili się rychło w pociągowe zwierzęta. Powoli ślepli i kamienieli. Ha, gdyby była pod ręką tak zwana litość, miałaby coś do skosztowania! Przechadzałem się szczytami wzdłuż i wszerz, oglądałem ich sobie z daleka. Jedne konie pociągowe, już skamieniałe i ślepe wlokły skałę za skałą ze szczytu, a staczające się skały druzgotały im nogi i pyski. Zwierzęta milczały. Ze skamienienia czy z bólu zamurowanego? Któż wie? Lecz nieliczne, oślepłe już konie skamieniały tylko po szyję. Z żywej szyi, kamieniejącym głosem, rżały ku górom, ku morzu, ku niebu.

Przez naczynia połączonych snów doszły mnie wieści, że wysokie Wyspy, Sfery i Trony obarczały mnie surowo, że nie ratowałem moją znaną odwrotną drogą... Ale tego za dużo! Świadczę się mym światłem, co ostało się wśród lodów. Zastrzegam się przeciw takim zarzutom i przeciw takim podejrzeniom, abym ja, syn światła, troskał się o takich, co według świadectwa niemych i wygasłych świadków skazali Pana, a tylko dzięki wstawiennictwu przeciwnika pozwolili mu umrzeć ze zmartwienia. Tym mnie skazali na bezczynność. Litości pod ręką nie miałem. Niechaj ona zagląda przez ślepe kamienie w serca skał.

Takie były me próby rzetelne przeciw Panu, przeciw pokorze, przeciw sobie samemu.

Samael czekał, Wysokie Światła czekały, ani drgnęły.

- Domyślam się - mówił ciszej Samael - że apologia moja nie wystarcza świetnemu Sejmowi. Oskarżenie najmarniejszych nie posiliło was dostatecznie. Zapewne świetny Sejm pragnie mocniejszego łyku: pochwały odwrotnej najświatlejszego człowieczeństwa i wspomnienia największej mej klęski, to jest mej zasługi. Przeto wycieniuję mą próbę ostatecznego poniżenia pokory. Mój młodszy brat niechybnie zaświadczy, jeśli...

- Jeśli co? - zapytał człowiek.

- Jeśli przypomnę wam ostatnią jawę, którą mieliście za sen. Tak była dotkliwa, że obudziliście się w bramie.

- Nie szukałem was, nie zauważyłem was, a jawa była tak nasycona wyciągiem ze szpiku świata ziemskiego, że stała się snem, co rozsadza i budzi.

Samael wołał:

- „Ktokolwiek oskarża mnie, wynosi mnie”, nie zapominajcie, że to jest moje podstawowe prawo. A wy, wyzwolony z odwrotności człowiecze, jak gdyby owijacie w muślin milczenia wasze bohaterstwo, a tym samym ukrywacie moje ostatnie arcydzieło tańca, mój arkan górski, do którego zaprosiłem pokorę.

- Nie mnie o tym rozstrzygać.

Samael zwrócił się do Sejmu i przemawiał donośnie:

- Świetny Sejmie, nawet mnie, przywykłego do dźwigania zgasłych brył i do tego, że ściany strzaskanych przestworzy ściskały mnie boleśnie, motyle pyłki pokory obrzemieniły więcej niż wszystko inne. Przeto dla uwypuklenia chwały pokornego, za cenę mej straty największej, wyznam me trudy, a także me zakłopotanie pierwsze i ostatnie, kiedy po raz ostatni wywinęła mi się moja ryba z najdalszej głębi. I to wówczas, kiedy pokora raz jedyny wpadła do mojej pułapki. Świetny Sejm pozwoli?

Wysokie Światła porozumiewały się chyżymi błyskami, zezwoliły, a Samael mówił:

- Gdy wyrzuciłem z mego snu na śmietnik światów wszystkie drzazgi i odpadki człowieczeństwa, sam byłem bliski pokory, to jest przyznania, że pokora owinęła mnie na mały palec. Czyż nie jest ona, tak rzekłem sobie, bakcylem świata, co i mnie zaraża? Zwalczyć bakcyla bakcylem! I wymusić z pokory pokorę najwyższą, niech poniży się, niech przyzna, że jest szaleństwem!

Wystąpiłem z dziełem największym, stworzyłem nie żaden sąd, nie, lecz ostateczny purym, to jest światłe konsylium lekarskie. Spotkanie twarzą w twarz pokory z największymi świecznikami rozumu. Ostatniego człowieka postawiłem przed trybunałem wszystkich mędrców wszystkich czasów. Do tego celu wyciągnąłem tysiącwiekowe osady z dna mych snów i przeczarowałem je na wskrzeszone postacie mistrzów Ostatniego, protektorów jego myśli, luminarzy, którzy mu przyświecali. Zgrupowałem wokół pokory: badaczy, odgadywaczy, rysowników wszystkich konstrukcji i powikłań świata, jako lekarzy pokory.

A że byli w mej mocy, wywyższyłem ich z mego dna w pomniki niebotyczne, w szczyty wyniosłe wokół zamkniętej i schwytanej przez nie jamy, a pokorę zakląłem w jeziorko górskie na dnie jamy. W górze i wokoło niedościgłe czoła mędrców, skalne czoła rzeźbione zmarszczkami i fałdami, łysiny nasłonecznione w natchnionych kudłach obłoków, a na dnie w dole pokora, jeziorko zatopione w niebo, spała i śniła w dreszczach. Wyniośli tłumaczyli niskiej pokorze przedmiotowo, obliczeniowo, sprawdzianowe i pokazowe - wciąż to samo. Wzywali do prawdziwej pokory wobec szczytów, do zaprzestania drżenia niedoskonałej pokory. Gdy to wszystko łamało się, wikłało i tańczyło w pokornie drżącym obliczu jeziorka, wyniosłe szczyty uniosły się. Prawiły wzniosłe kazania, wciąż to samo, że w imię religii szczytów, w imię prawdziwej pokory należy unicestwić pokorę. A gdy to wszystko nadal tańczyło pokornie i figlarnie w dole na obliczu jeziorka, konsylium lekarskie wskazało pacjentowi, że należy on do takiego wiecznego przytułku uspokojenia i izolacji, skąd nigdy nie wyjrzy na niebo, do takiego, w którym od dawna w imię rozumu umieszczają wszystkie istoty bez piątej klepki, nawet jeśli przyjąć, że szósta klepka zaklepała w nich piątą, czyli po prostu wariatów. Nie oczekiwałem wprawdzie, że pokora wyrzeknie się swej wariacji, ale że przyzna się do niej. Pokora zachowała się jednak według diagnozy: wiadomo, co przeznaczeni do izolacji pacjenci zarzucają lekarzom. Odparła ciągłym cichym drżeniem, udowadniając światłym szczytom, że nie jej brak piątej klepki, lecz że u Wyniosłych wszystkie klepki stężały, gdyż brak im szóstej klepki, wewnętrznego drżenia. Wzywała cicho szczyty, by upadły na dół, by uznały i uczciły nie jej własne szaleństwo, lecz szaleństwo Pana, który igra jak sam chce, zarówno wodami, promieniami, mgłami i szczytami także, jak Mu się podoba, wieje, zakręca je i rozwiewa w tańcach. Zawiodły wszystkie szepty, pokazy, wykłady, pomiary, kazania, lekarskie perswazje i orzeczenia. Wszystkie oznaki zgadzały się: wariat w dole nie tylko był zbędny, lecz niebezpieczny, mógł podminować szczyty. Należało go ująć twardziej. Zmroziłem go od razu, to jest znieczuliłem, jak było możliwe, przed operacją. Potem wydelegowałem inne widma, zakląłem mroźne wichry w karne psy, tchnąłem im ducha wykonawców i pacyfikatorów. Były przydatniejsze, bo wierniejsze do brania w obroty pacjenta pokory.

I cóż mi z tego wszystkiego pozostało? Skoro psy jedynie pozostały stróżami światła i rozumu, ścigaczami szału i policjantami pokory, miałem sam dość wszystkich wspaniałości mego kuglarstwa. Zdjąłem swój czar ze szczytów, a osadom mych snów pozostawiłem postacie łysych i kudłatych a wyschłych na kość mędrców, profesorów, kaznodziejów rozumu i innych eunuchów skastrowanych litością. Z pacjenta zdjąłem czar jeziorka, lecz ostał się człowiekiem ostatnim. Psy pozostawiłem, jak były. Trzymały mocno pacjenta zębami za ręce, za nogi, za biodra, za ramiona, za uszy. Mimo znieczulenia było to chyba dotkliwe, ostatni człowiek sykał z zamurowanych ust, tak jak jeziorko smagane wiatrem, przy czym zbladł śmiertelnie. I wówczas stało się coś, co mnie wprawiło w zakłopotanie. Ostatni szepnął coś do jednego z psów, pies spojrzał nań uważnie i puścił go. Na ten znak puściły go wszystkie psy. Zdegradowane szczyty, widma w maskach mędrców, patrzyły z zakłopotaniem, ze wstydem, z litością na obłąkanego pacjenta, a z podziwem na psy, nawet z zazdrością. Nie dość tego, bezradni wobec szału, unicestwili swą mądrość tysiącleci, sami siebie przekręcili pokornie, jakby wstydzili się swego rozumu, diagnozy, nauki. Bo cóż zrobił Ostatni? Cóż mu pozostało? Pokrwawiony, poszarpany zębami, z głową do kości rozkłutą, z dłońmi i stopami jakby gwoździami podziurawionymi, z ciałem brzemiennym, co napuchło jednym tylko ruchem ostatnim, wymową dziedzictwa człowieczego: „Ku ziemi, na spoczynek, tam me miejsce”, mdlejąc ostatnim omdleniem, szepnął mędrcom: „Patrzcie dobrze, przypatrzcie się”.

Widma-mędrcy chowali się jeden za drugiego, trzęśli się, rozklejali się, potem uciekali. Tańcem uciekających i rozsypujących się w proch lekarzy zakończyło się me konsylium, mój purym rozumu. Ostatni zbudził się w Bramie.

Ostatni apel do pokory, aby sprawdziła siebie i przejrzała siebie jako chorobę, i aby unicestwiła się przez przyznanie się do szaleństwa - zawiódł. Co gorsza, postacie me, jakby nie przeze mnie były stworzone, miały swą autonomię czy też dzieło było zbyt prawdziwe, zbyt genialne i czar trwał dalej? Dość, że wybujało ponad me zamiary, postacie zdradziły autora i pomaszerowały swoją drogą.

Naprzód mały, kąśliwy raczek wkleszczył się we mnie - zakłopotanie. Potem jednak rozrastał się we mnie jak polip wieloma szczypcami. Oto drogą szeptów przez połączone naczynia snów dotarło do mnie, że ostatni człowiek skończył porażony przerażeniem, opuszczeniem. Nie tylko opuściło go całe człowieczeństwo światłe, a on je także. Także ze smutku, że stary pies jego ojca zwolnił go dlatego tylko, iż wyczytał groźbę w oczach pokornego. Obawiał się jeszcze nieco swego dawnego pana. „Nawet pies” - pojękiwało przez naczynia połączonych snów.

Ostatni niepoprawnie wytrwał przy pokorze. Przy wszystkich świetnościach podrabianego purymu stał się jednookim królem wśród ślepców... Jak gdyby przez to dostał się do Nieba - i chyba sam świetny Sejm tego nie rozstrzygnął? - czy dzięki widzącemu, czy też ślepemu oku? Lecz mego udziału, że nie ustąpiłem pokorze ni piędzi ziemi, że ścigałem zwierzynę i myśl Pana spełniając, pędziłem odwrotnie, że nie dałem się sam zbić z tropu pokorze, bo rozdyma-jąc niepozorności, iż pękały, wciąż głosiłem przez to chwałę nas - Pierwotworów, nas - pierworodnych świateł, którym niepotrzebna pokora. I chwałę najwyższej Światłości, która wcale nie zna cienia zwanego pokorą, tego mi nikt z całego świetnego Sejmu nie zaprzeczy. Dlatego to wołam na wszystkie światy, że ten jeden jedyny człowiek dostał się tutaj dzięki mnie. Przycisnąłem go, przygwoździłem, wydusiłem zeń najbardziej ukryty zew Pana. A innych skruszyłem, unicestwiłem. Bo gdzież jest oprócz niego choćby swąd zapachu człowieczego w Niebie?! A przecież one, dwunogi, chełpiły się tak zwaną nieśmiertelnością, urągały mi jak jaskółki zranionemu, konającemu jastrzębiowi: „My nieśmiertelni, dla nas Pan stworzył przechowalnię zabytków, składnicę starej porcelany”. Och, jakżeż wybierali się zatłoczyć Niebo pyłem i śmieciem ludzkim! To był ich bunt przeciw prawu przemijania! Przecie, szczęściem dla mnie i dla naszego Rodu Pierwotworów, Pan jako artifex doskonały stwarzał sobie różnorodne skorupki - czy to na zabawę, czy też dla eksperymentu - a potem rozbijał je w proch, aby mieć wolne ręce do nowej gry. Zaprzeczcie temu odważnie, reb Ostatni! Niech raz jeszcze usłyszą światy wasze „nie”! Tym razem nie przeciw pajęczynie moich snów, lecz przeciw pracy i zabawie Pana. Ostatni westchnął:

- Wyroki Pana nie są znane żadnemu z tych Świateł, ani nawet całemu ich Sejmowi, tylko nadziei cichej dany jest przedsmak.

- Reb Ostatni, wykręcacie się, wymigujecie się pysze pysznymi nadziejami, bo tak uostatniliście się, że bez oczu, bez skrzydeł, nie wzlotem, lecz popełzliście tutaj zbrzemieniałym ciałem, a przecie nie was utytułowano wężem. Oprzytomnijcie! Czy może wciąż jeszcze powołujecie się na pychę waszego narodu wybranego, jako że jest i był ostatni na ziemi? Ale i z niego ten jeden tylko dotarł tutaj. Czy może syczy w was nadal stara nadzieja z nor ziemskich: jeden Żyd w niebie, bo przez Samaela upatrzony dla mąk i wytrwale biczowany, to już i inni? To już cały wasz ród-naród? To już i ludzkość?

Ostatni zaniemiał, mamrotał coraz ciszej, jak potok nagle zasypany lawiną. Wyciągnął ręce do góry, szeptał:

- Ojcze i Panie, i wy Potęgi. Trony, Światła i Wyspy Skrzydlate! Przebaczcie mi, że na tak mało mnie starczyło. Nie wystarczam światu, nawet sobie wystarczyć nie mogę, spoglądam ku wam. W was szukam resztki tylu mych światełek zbiegłych ku wam, śladów tej nadziei mych snów, że w ciemnych głębinach drzemią nasiona wszystkie, nie rodu mego i nie nad innych wywyższone. Lecz że ssały wszystkie dzieci człowiecze z piersi matek ufność. Po to porodzone, aby się zasiać w pamięci Najwyższego, aby się nigdy z Nim nie rozłączyć, aby Go wiecznie oglądać.

Znad Sfer, od Tronów, od Wysp, od Świateł wysypała się odpowiedź: milczący deszcz zapachów. Strumienie pyłów kwiatowych wybłyskiwały, ocalałe zalążki odnowiły się, rosły, rozszerzały się krzewy, drzewa i lasy świecące.

Także Samael milczał. Z jego pajęczyn oderwały się czerwone groty, z małego ogniska wysypały się ku Sferom rojami czerwone pajączki. Z nich snuły się nowe sieci, by podgryźć i razić, by od dołu, od głębi dusić i gasić nowe ogrody i lasy świateł. Wzniecił ostatni bunt przeciw rozrastającym się niepozornościom. Lecz morze światła wessało czerwoną rosę, wyciągnęło i pochłonęło całą sieć Samaela, a lasy nowych świateł szerzyły się, falowały, strzelały. Czerwona Gwiazda skurczyła się do niepozorności. Spoza niej Samael cicho i poufnie kusił po raz ostatni:

- Dotąd wygraliście wszystko, teraz wytoczę najcichszą groźbę z najdalszej głębi. Wobec ujawnionych szans dla niepozorności proszę Wysoki Sejm o sprawiedliwy posłuch dla mych słów najcichszych: nie przeczę, Ostatni nie wierzył mi, gdy mu udowadniałem krok za krokiem, że Pan nie troszczy się ani o jego ród, ani o niego, ani o inne dwunogi. Ale on nie wierzył nawet Panu samemu, gdy ukrywał się przed nim. I komuż wierzył ostatecznie? Sobie samemu, swoim rojeniom. Przyznajcie to dzielnie, reb Ostatni.

Ostatni odpowiedział:

- Nie wierzyłem, gdy Pan chował się przede mną już od samego dzieciństwa. Podbiegałem za węgieł - nie ma; musi być za drugim węgłem. Podbiegałem za drugi węgieł - nie ma. Od węgła do węgła biegałem. I wówczas nie Pan, lecz wy, mój Rabbi, szeptaliście mi z mroku każdego węgła: „Nie ma Go”. Pan udowadniał mi to jedno: że trzeba Go szukać, tęsknić. Pan jest niespodzianką ponad nadzieją, wbrew nadziei, na samym końcu szlaku tęsknoty.

Samael ogłosił:

- Moja rola skończona, potomstwo mych blasków wessane przez Świetny Sejm. Rodzicielski blask ogniska niepotrzebny. Świetny Sejm raczy zaprzeczyć bez śladu mnie przeczącego. Lecz zanim blask mój, szczątkowy, nadymający się blask, włączę, jedno ostatnie pytanie: jak wejrzał Świetny Sejm, choć wyczarowałem naoczny tryumf pokory, bezpośrednie zbawienie Ostatniego, choć samo Niebo wyzwałem, że zademonstrowało mi przetrwanie nasion w głębiach Pamięci, ani ja, ani on nie przejrzeliśmy zupełnie. Było tam wówczas coś, co zasłaniało go mnie i jemu samemu. Dało mu pozór w szaleństwie pokory. Może brat-człowiek zechce to odkryć Świetnemu Sejmowi dla odrodzenia ujawnionej przez cieniowanie przyjaźni przeciwników.

Człowiek mówił wesoło:

- Ojcze i Panie, wy, kochane Wysokości, śliczni Luminarze, i wy, głęboki Rabbi, pasterzu snów, odwrotny mistrzu obudzeń, mój nieodstępny bracie starszy! Przemawiać do zebrań nie przywykłem, chyba tam, na Sokolskiej Skale, gdy słońce wschodziło, wołałem do wysokich połonin. I do zebrania wód - tam gdzie łączy się Czarna i Biała Rzeka - też wołałem: „Czy to ja?” A wysokości krzyczały: „ja-ja-ja!” A po wodach grzmiało: „ja-ja-ja!” Pytałem i słyszałem wciąż te same odpowidzi: „Ja”. I to wszystko. Takie było me imię, me zajęcie, mój tytuł przez lata: „Ja”. I to właśnie, mój nauczycielu, narzędzie pokory, takie coś, a nie inne, chroniło mnie przed światem. I przed wami także. I świat mi zasłaniało jak mogło, na to abym się od razu nie rozleciał. A teraz co? Już nie ja? Już królewski syn? To przeczucie bez imienia z dawna szło ku mnie, nie ze snu i nie z jawy, stamtąd, gdzie odwrotność snu i odwrotność jawy piętrzą się jedną wysoką połoniną i zlewają w jedną wodę. Ale dopóki echa milczą, dopóki bracia starsi udowadniają człowiekowi, że jest łachmaniarzem, dopóki sam Król nie uzna syna w łachmanach, taki kandydat ze śmietnika przytuli się chyba do milczenia. Bo choćby znalazł to słowo, chociażby pytał, krzyczał ku wszystkim Wysokościom i Głębinom, u kogóż znajdzie echo? I gdzież znajdzie dowody?! Teraz co innego. Obudziłem się, spadają ze mnie łachmany i łuski, spadają na mnie łaski i blaski. Dzięki.

- Mój bracie człowieku - przerwał Samael - właściwie nie w pouczeniu was, lecz w waszym uczczeniu brałem udział, dążąc do niego przez odwrotność. Byłem przeciwnikiem do końca, nikt nie zarzuci mi jakiegoś udawania, godnego rozdętych pyłów, byłem po-przecznikiem wszystkich dzieł Pana. Sam ze światła poczęty, użyłem wszystkich oceanów ciemni, aby o świetle zapomnieć, bo tak podziwiałem Pana, że sam chciałem jak On tworzyć z niczego i w niczym. Teraz do wieńca waszych świateł ostatnie westchnienie me składam, że szukając mej Ryby, nie pojąłem, pojąć nie mogłem, że nie tylko pyły ciemne też są ze światła, i nie do przemijania stworzone, lecz dla Pamięci Pana, że nawet ja sam wrócę do światła. Świetny Sejm Światów pojmie i przyjmie.

Sfery, Wyspy i Trony łyskały do się wzajemnie przez przestworza wieściami uśmiechów. Ryba, zarzucając mleczną sieć, wiązała blask. Czerwona Gwiazda bez buntu włączyła swój blask czerwony do sieci Ryby. Od Ryby siała się mleczna rosa. Człowiek i Lucyfer ssali ją chciwie jak trawy wiosenne.

3. KONIEC ŚWIATA

Z przepastnej powały wykwitał świt. Wiew cichy płynął od Sfery do Sfery:

- Rozumiesz teraz, mój synu-człowieku, co znaczy pierwsze miejsce. Twoje pragnienie tańca i wędrówki poza granice ostatniości. Tyś nie stojący ani siedzący, jak Wyspy, Sfery i Trony, tyś skoczek i tancerz. Odtąd nie do ciemności wzrok będziesz przymierzać, lecz do słońca, co rozszerza się z chwili na chwilę. I stopy twe mrokiem nie spętane będą się ślizgać po promieniach. Zacznij wędrówkę ku mnie.

Osłonięty ciemnością Lucyfer dodał pospiesznie:

- Człowiek ma wszędzie rodzinę, pajęczynami pokory powiązany, dobrze mu wędrować. A ja? Ja nie jestem rodzinny, nawet pajęczynę mą włączyłem do sieci Ryby. Ojcze i Panie, pozwólcie, że będę mu towarzyszyć choćby cieniem zgaszonym.

Różowy szept Pana przechadzał się brzegami głębi. Wietrzyk wiosenny, świtowy, dolatywał znad brzegów budzącego się morza:

- Mój najświetniejszy synu, Lucyferze. Któż w męce uderzał się tam o nic i tu o nic, wciąż gasząc sam siebie? Ten, kto roił, że tylko on jeden jest ktoś. W szkole pokory bez męki wysnujesz z siebie światło nowe. Dotarłeś do niej przez miłosierdzie. A w szkole litości...? Idź za bratem młodszym: posłany do ciebie, najśmielszy.

Ciemny Lucyfer żegnał się z Sejmem Sfer:

- Zanim zniknę w świetle, chcę podziękować Wysokościom za to, że tak długo byłem uprawniony do przeczenia, do zrywania świetnego Sejmu. I za ostateczne wchłonięcie mego westchnienia. I tylko jednego pragnę: ukryć w mym cieniu, bo gdzież indziej, cień wstydu, który przylgnął do tych, co wyklinając mnie, wyzywali Pana, już

tym samym, że chcieli Go usprawiedliwić za pomocą mnie: „Wszystkiemu winien on - Wąż!” Tych, którzy mnie, przeczącego syna światła, przezwali Diabłem, Czartem, Belzebubem, Płazem, i któż by to wszystko zliczył, prorokując, że nikt inny, tylko właśnie człowiek zdepcze mnie stopą jak węża, powlecze mnie na postronku jak psa. A idę za nim, brat starszy, który od młodszego uczy się najnowszych objawień, za to, że go kiedyś uczył abecadła. Mój cień cierpliwie pochłonie wszystką czerń bluźnierstw, a Pan nie potrzebuje usprawiedliwienia.

Łuski ogarniające światło u powały niebios rozwijały się jedna za drugą, skręcając się w różowe zwitki. Odsłaniały jądro niebiańskiej Cebuli, przez którą prześwietlała, potem buchała promieniście zapachami Róża. Oddech Pana rozszerzał się rozziewem zorzy północnej. Wdychał ściskając, wydychał ogarniając, znów wdychał coraz potężniej. Oddech Słowa docierał zewsząd:

- Dzieci wędrowne, wędrujcie ku mnie. W wędrówce pokora i litość dogonią światła w ucieczce, światła tułacze, światła uwięzione w topielach ciemności. Z pokory wyłuska się ufność, zapędzi się w głębie siecią ratowniczą, ocali światła. Ostatnią łuskę gdy odwinie litość, odsłoni się wam w jądrze jej współżycie. Sięgnijcie korzenia, ujmiecie lejce wierzchowca światła, co wydarł się cwałem w przepaście. Współżycie zbuduje zaporę na coraz dalszych przepaściach dla świateł jeszcze nie zrodzonych. A potem zstąpcie przez nurty tęsknoty na drugi jej brzeg i by dojść do ujścia tam, gdzie zlewają się obie tęsknoty. Ani tu nic, ani tam nic, tylko dwie tęsknoty wspierają się wzajemnie. Gdyby każda z tęsknot siebie uznawała tylko, miałaby drugą za nic. Lecz one obie wydzierają się ku mnie. Jedna - tęsknota brył wygasłych w ciemni, druga - tęsknota świateł utopionych. Pierwsza - pogięta brzemionami, kręta, jej krople i strugi zwołują się szeptem, budują podskalny nurt ofiary. Druga - tęsknota strzelista, podstawcie zwierciadło, z ucieczki jednym odtryskiem światła wróci ku mnie.

Człowiek szeptał:

- Łuski zwinięte, Cebula nie wyciska łez. Róża, Róża... Niewidzialny Lucyfer dzwonił przez światy:

- Wyznaję - szukałem mej Ryby nie według obecności jej, lecz podług nieobecności Lewiatana. Poznaję - w tanecznej zabawie dla zbawienia świata, nie maczugą ogona, lecz jednym piórkiem płetwy Lewiatan roztrzaskał świat. Nieśmy dzięki, że nie otworzył na nas paszczy! To byłby sąd, który nas przerażał. Widzę - w najdalszej głębi nie inna ryba, lecz sam Lewiatan czyha i nurkuje. Kipiąca ogniem forteca, jednym machnięciem ogona przecina ciemności, topi lody, z więzień wypędza pyły światła na paszę ku wysokim połoninom. Głosy zbudzonych świateł słyszę: „Wyrzec się być kimś, nie uciekać od Imienia Jego”. Jego księgę czytam: „Imię Jego odwraca stronice, odsłania lica jego Imion. Imiona Jego zaczynają rozpoznawać Imię Jego. Bo Imię Jego - tęsknota ku Niemu”.

Człowiek odszeptał:

- Imię Jego najcichsze.

Róża rozkwitnie, słońce wypełni sklepienie niebiańskie, przeleje się przez skłony niebios. Po raz ostatni Słowo zadźwięczy:

- Teraz odsłaniam wam wasze ciemności nabite światłem, światłem ukrytym, światłem zanikłym, światłem niezrodzonym. Każda ich nitka bezimiennie nosi w kącie mój monogram. Wskrzesza mnie, wskrzeszajcie wy w tańcu waszych stóp. Chwała wam, światłościom niezniszczalnym, wy moje dzieci.

ECHA Z CZERDAKA

Pustkowia u stóp szczytów opustoszały jesienią doszczętnie. Zatopione w gęstych mgłach wierchy tkwiły w nich tygodniami.

Pierwszy śnieg spadł obficie i już wypogodziło się mroźnie. Szło pod wieczór, mroczyło się niebiesko od lasów wokół Czeremoszu, gdy mieszkańcy Czerdaka, karczmy nad ujściem Bystreca, zaniepokoili się wytrwałym pukaniem.

- Kto tam? - pytał Etyk.

- Dobrze wiecie kto. Puszczajcie - odpowiadał senny głos z krytego ganku nad drogą. Etyk wraz z żoną pomruczeli, potem zacichli. Etyczka położyła palec na ustach, lecz Etyk szeptał:

- I tak trzeba wpuścić, bo dokąd teraz pójdzie.

- Nu, Wasylku - odpowiadał grzecznie Etyk z sieni - poznaję, daj ci Boże, ale u mnie nie ma tego, co tobie potrzebne.

- Skąd ty wiesz, czego mi potrzeba? - odpowiadał głos.

- Taki, co nie ma tego, co potrzebne, najlepiej wie, co potrzebne.

- Pomocy! - odezwał się trochę głośniej głuchy głos. - Któż pomoże, jak nie ty, Etyku?

- Nu, prawda - targował się Etyk - ja chcę, ale nie w tym co tobie potrzeba.

Etyczka zniecierpliwiła się i syknęła:

- Tyś zawsze taki sam, po co się odzywać, teraz nie odczepisz

się. - Zatrzasnęła drzwi i weszła do izby. Etyk, ulegając powoli, pytał gościa cicho:

- Co się stało, Wasylku? Znużony głos bormotał z ganku:

- Koniec świata. Metropolita przyjechał i już odjechał sobie, a ja, sierota, tyli świat przez śniegi do ciebie.

- Co znaczy przyjechał? Co znaczy odjechał? - pytał Etyk.

- To znaczy, że wódka pod klątwą, Żydzi obrazili się i nie ma komu przeprosić.

- Obrazili się na Jaśnie Pana Metropolitę? To fe! To nieprawda.

- Skądże na Metropolitę? Takiemu wódka potrzebna? Nie! Na nas, biedaków, obrazili się, a najwięcej na mnie.

Etyk ożywił się.

- Nu, a co ja mówię? Tobie to potrzebne, a u mnie wcale nie ma, co tobie potrzebne.

Gość na ganku wzdychał cierpliwie:

- Ach, bratczyku, gdybyś ty wiedział, co mnie potrzebne, to byś sam leciał do mnie aż do Krzyworówni. Puszczaj, bo mokro w nogi i zimno.

Zaskowyczały drewniane zasuwy, załoskotały i wizgnęły mocne drzwi, i Etyk wpuścił gościa. Był to we własnej osobie stary Karabełyk, który, jak opowiadano, przez pijaństwo zeszedł z gazdy na włóczęgę, ale dzięki względom księży, a jeszcze więcej dzięki głosowi ludu, zyskał nowe stanowisko: nauczał starych i nowych modlitw, jak gdyby katechizował Krzyworównię i okolice. Lecz przebąkiwano sobie także, że był świadom czarów, przemówek i że „głębokouki”. Nieruchomą powiekę miał starannie podwiązaną szmatką, znak, że był trzeźwy.

- I w taką szarugę, taki świat drogi, pod noc, biedaku! - witał się zmartwiony Etyk.

- A do kogóż mam pójść? - mówił Karabełyk. - Dokąd przyjdę, Pędzą: zabieraj się, dziadu, wódka skasowana, koniec.

- Ależ ja nie mam wódki, ani teraz, ani nigdy.

- Wiem to dobrze, nie do wódki, ja do człowieka, wódka to zguba.

Etyk roześmiał się:

- Wódka to zguba? Tyli świat przeszedłeś, by ze mnie żartować? No, dobrze, chodź do środka zagrzać się i przekąsić.

Karabełyk otrząsnął się ze śniegu i wszedł do izby. Etyczka, mimo gniew sprzed chwili, widząc, że trzeźwy, witała się przyjaźnie:

- Daj Boże zdrowie, Wasylu luby, oj, nastraszyliście nas.

- I dobrze mówisz, dziecino, jest czego się bać, strach idzie na nas wszystkich, ale ja przyszedłem was pocieszyć.

- No to siadajcie do kuleszy, do mleka gorącego i do świeżej bryndzy także.

Stawiała miski, podawała dymiącą kuleszę i ogromny sagan mleka. Karabełyk usiadł przy stole, ale był zmęczony, nie zabierał się do jedzenia. Podwiązane oko patrzyło nieruchomo gdzieś bardzo daleko. Mówił zniemożonym głosem:

- Ludzie boży, posłuchajcie, co z tego będzie. Metropolita grz-miał jak święty Eliasz przeciw wódce. Chrześcijanie nastraszyli się. Żydzi jeszcze gorzej, bo oczerniają ich, że to przez nich... My niewinni, mówią nasi, to Żydzi przywożą wódkę, sprzedają, na kredyt dają też, Żydzi wszystkiemu winni...

- Nu, i może winni - przerwał Etyk. - Po co handlować wódką, nie można drzewem, cielętami albo skórami?

- Żydzi niewinni - mówił ponuro Karabełyk. - Stary Tanaseńko, choć bogacz i gębacz niespamiętany, na oczy mu się nie pokazuj, a to jedno nas mądrze pouczał, że Żydzi biedniejsi od nas, bo nie chrzczeni sierociska. Z tego tak im smutno, jak nam bez wódki. A zresztą kto tego nie wie, nasi ludzie zmuszają ich. Niechaj Żyd choć raz spróbuje nie dać wódki, i szyby wybiją mu, i zęby też. Ale i nasi chrześcijanie nie tak bardzo winni. Grzech winien, a najwięcej...

- No, to słuszne, pić i przepijać majątek to grzech. Karabełyk podniósł kułak, jakby chciał uderzyć w stół, ale powstrzymał się, podniósł głos:

- Nie, Etyku! Nie grzech z wódki, tylko wódka z grzechu.

- Jak to z grzechu? Z którego grzechu?

- Ze zgryzoty. Ze zgryzoty wszystkie grzechy i przeciw nim wódka. Także Żydzi, gdyby się nie gryźli i nie banowali za swoim Rusałymem, to by wódki między nas nie pchali.

- I to może prawda, ale ja nie pcham wódki.

- Ty nie pchasz, bo nie gryziesz się...

- Co ja mam się gryźć? Niech nasze wrogi się gryzą.

- Nie, bratczyku! Źle mówisz, niech i nasze wrogi się nie gryzą, bo zgryzota to zaraza, rozszerzy się na innych. Ty tego nie rozumiesz i Preoswiaszczennyj Metropolita taki sam jak ty, także nic nie rozumie.

Etyk uśmiechnął się z zadowoleniem:

- Za wielki honor dla mnie równać mnie z Jaśnie Panem Metropolitą, z takich panów. Nasz dziedzic opowiadał o nich, bo przyjaźnił się z panem Tatkiem Jaśnie Pana Metropolity.

Karabełyk powtarzał ponuro i twardo:

- Nie rozumiecie się, ani ty, ani Metropolita, bo macie takie pociechy, których nie mają ci, co zgryzieni.

- No, to prawda. Ja mam pociechy, czemu nie? Siedzę tutaj cicho, nie szastam się nigdzie, mam żonę, słodkie dzieci, niech je Pan Bóg ochrania. Ale Jaśnie Pan Metropolita - to nie bardzo. To nie moja sprawa, ale widać. Musi jeździć, musi prosić, krzyczeć, zaklinać. Martwi się wami, pijakami najwięcej, zmartwienia wielkie... Moje zmartwienia malutkie. Ale dzięki Bogu, że są, bez zmartwień żyć niebezpiecznie.

Karabełyk nie odpowiedział, wstał gwałtownie, opaska podciągnęła się i zmartwiała powieka opadła.

- Oj - zawołała Etyczka - nie straszcie nas, Wasylku. Karabełyk uderzył się w piersi, dobył z niej mocnego głosu i pytlował coraz prędzej. Etyczka zatkała uszy, a Etyk sykał, jakby go coś raz w raz parzyło. Karabełyk głosił:

- Raduj się, góro Syjońska, czyńcie radosny hałas wszystkie kraje. Śpiewajcie Jego imieniu. Śpiewajcie Panu nowy śpiew, rozgłoście chwalbę Jego między poganami. Jego cuda między wszelkim ludem. Niech nieba się radują! Niech ziemia się raduje! Niech morza zaryczą! Niech pola się cieszą i wszystko, co na nich! Niech się radują drzewa i lasy! Podskoczyły góry jak baranki, a pagórki jak jagniątka. I ziemia zadrżała. Będę śpiewać Panu, jak długo żyję, chwalbę Mu śpiewać, póki mego żywota. Chwalcie niebiosa i wysokości! Chwalcie w tańcach, przy smyczkach i organach! Tańczcie wszystkie!

Karabełyk usiadł, podniósł powiekę, poprawił szmatkę, znów lewe oko spoglądało nieruchomo dokądś daleko. Mówił cicho:

- Tak głosił nam Metropolita na kazaniu, ja to dobrze znam i zapamiętałem dobrze. A potem tak zakończył Preoswiaszczennyj: A to wszystko ma być bez wódki, bez wina, bez żadnego pijaństwa. Z siebie samego, z radości, z miłości do Boga, do ludzi, t»o tak król Dawid, święty żydowski, cieszył się, wykrzykiwał i tańcował. I widzicie ludzie, gdzie my wszyscy teraz stoimy?

Karabełyk wzdychał, spuścił głowę. Etyczka prosiła cicho:

- Może mleka, Wasylku? Może kuleszki z bryndzą? Wy zmęczony, to widać.

- Czekaj, dziecko, to nie ucieknie, a tamto może uciec. Rozumiecie teraz? Bez wódki! Tak jak król Dawid, wasz, żydowski. A teraz może zrozumiecie, skąd wódka. Byłeś i ty kiedyś człowiekiem, kiedyś był mały. Byłeś miły, byłeś ciekawy, śmiejący, rumiany, nie poczerniały, byłeś łaskawy jak wiewiórka, co pcha się do domu, byłeś figlarny jak kotek, co ogon podniesie i biegnie za gazdą, nikt ciebie nie przezywał ani Karabełykiem, ani pijakiem, broń Boże. No i tak sobie wesoło szedłeś w świat: sława Bohu, sława wam wszystkim, sława wam, wujku, sława wam, ciotko. Kiwałem, machałem na wszystkie strony z radością i rąk mi już nie starczyło, sława Bohu, bracia, wy wszyscy bracia, czy pan, czy Żyd, czy ksiądz, czy diak, to mi nic nie szkodziło. Aż potem przyszła taka chwila, naprzód jedna kropla z jasnego nieba, a potem dwie krople, potem jak deszczyk pokropiło, a potem dobra ulewa. Co powiem komu „Sława Bohu”, to zaraz poprawię: „niech cię czort zabierze”. Co powiem staremu wujkowi: „Daj Boże zdrowie”, to poprawię: „abyś skisł!” Co powiem ciotce: „Myrom!”, to poprawię: „abyś zasnęła w czorcie”. Jedna kropla jasna, a na nią sypie się ulewa czarnych, tak jakby chmara jastrzębi na jedną mizerną ptaszynę. Zalewa grzech. A cóż ma zalać sam grzech? Nic, ino wódka. Kiedy mi wódka do głowy uderzy, to za nic w świecie czorta nie wywołam ani do czorta nie poszlę, ani nie życzę nikomu, aby zdechł! Znów jestem mały, ciekawy, figlarny, śmiejący. Nasamprzód Ajzyka w karczmie za ręce biorę i po brodzie całuję: „Ty, mój bracie najlepszy, tyś mi od Boga zesłany”. A potem do Ajzyczki. Nie ruszam, bo kobieta, ale tak do niej z serca, choć stara: „Tyś, Ruchło, anheł boży skrzydlaty”. Idę drogą, zataczając się radośnie, i do wszystkich: „Wy bracia moi. Wszystko jedno: ludzie czy pany, Żydy czy furmany, wyście z gwiazd krople”. Gdzież grzech? Schował rogi, zalany wódką. A tamtemu co? Nie ma zgryzot i bez wódki tańczy, hula na całe Żabie. Nie dziwota.

- Kto hula? - pytał Etyk.

- Któż inny? Metropolita. Etyk zaśmiał się.

- Wasylku luby, tyś dzisiaj taki fajny jak rodzony ojciec. Ani jedna kropla spirytusu od ciebie nie zapachnie, ale aby Jaśnie Pan Metropolita tańczył - daruj, to nieprawda, to nawet nie wypada mówić.

- Abyś wiedział, że tańczył! Dwadzieścia dziewcząt zatańczył, same najmłodsze.

Etyk i Etyczka śmiali się głośno, a Etyk łagodząc mówił Wasy-lowi „wy”:

- Wy z nami tak ładnie żartujecie, Wasylku. Wy taki przyjemny gość.

Karabełyk mówił ponuro:

- To wcale nie żarty, to prawda.

- A wy widzieliście to?

- A ty cesarza widziałeś? - pytał Karabełyk.

- Nie widziałem, ale...

- I co? Przeczysz cesarza? Nie ma w Wiedniu naszego najjaśniejszego pana Franciszka Józefa apostolskiego? Ładny z ciebie Żyd!

Etyk obruszył się.

- Kto mówi, że nie ma cesarza? Niech nas Pan Bóg broni! To

ty mówisz, że nie ma, a ja wiem, że jest.

- Ale nie widziałeś.

- Po co mi widzieć, ja wiem.

- I mnie tak samo. Po co widzieć, ja wiem, że Preoswiaszczennyj Metropolita tańczył. I to jest radość wielka, tylko ten jeden strach, że z tego może wyjść koniec świata. I dlatego ja do ciebie przyszedłem, Etyku.

Etyk znów zniecierpliwił się:

- Po co ma być koniec świata? Ten raz jeden jesteście trzeźwy, luby i mądry, a teraz znów coś takiego wygadujecie, jak gdybyście wypili całą berbeniczkę..

Karabełyk zamilkł, zamknął prawe oko, a lewe wyłupiło się nieruchomo. Mówił poważnie.

- Cierpliwości, człowiecze, powiedz mi: rabini kuccy i ci chasydzi tańczą na szabas czy nie?

- Pewno, że tańczą. Między swoimi, między Żydami, i bez kobiet. Ale to inna wiara, i to tacy panowie jak Jaśnie Pan Metropolita z największych dziedziców i aby taki pan ze złotą brodą zatańcował dwadzieścia dziewcząt akuratnie w Żabiem, i to przy wszystkich?

- A co, chciałbyś, aby Preoswiaszczennyj potajemnie tańczył w karczmie i sam na sam z dziewczynami?

Etyk zmartwił się, Etyczka także - jak na komendę.

- Wasylku - mówił Etyk - ja już sobie myślałem, że wy naprawdę do mnie przyszliście jak do człowieka. A wy przyszliście nas wyśmiać, jak zawsze, aby potem rozpowiedzieć tam, nad Rzeką. Mówcie, co chcecie, już nic nie powiem.

- No, to ja sam będę mówił i wiedz, że każde słowo prawda.

- Ale skąd ty wiesz? - pytał Etyk.

- Obiecałeś, że nic nie powiesz, ja twój gość, cierp i milcz.

- No dobrze - poddał się Etyk.

- Było to tak. Preoswiaszczennyj Metropolita nie ma takich zwyczajów jak ja - bo zgryzot nie ma. Aby kiedyś komuś kiwnął ręką albo powiedział „Sława Bohu” albo „Daj ci Boże”, a zaraz potem poprawił się i harknął: „Idź do czorta, niech cię szlag trafi i niech ci czort gębę w świńską przemieni, i złam kark!”?

Nie, nigdy w świecie. Prawda, On tak często ręką nie kiwa ani na wszystkie strony do ludzi się nie śmieje, jak ja kiedyś dawniej kiwałem i śmiałem się, ale co powie, to głosem z piersi mocnym jak dzwon; i jest dzwon na chwałę Bożą. Miarkujcie sobie, On z Wielitów,z tych dawnych, co pochowani wszyscy pod Pisanym Kamieniem, z rycerzy i z królów - Watah Doskonały. Więcej już takich nie ma, ostatni pozostał. I na Nim się skończy, bo dzieci przecież'nie ma. A inni panowie to wyrodzone wszystko, do niczego. No i kiedy na Żabie przyjechał, zobaczył, gdzie Jego miejsce, jeszcze jak! Ludzie nasi tak go szpiegowali dokładnie, nie bój się, oni to umieją, każde słowo, każdy ruch, każdy dech, tak jak się jelenia śledzi i bierze na cel. Ogląda się Metropolita, ogląda po połoninach naokoło, daleko, daleko. I wiecie co? Westchnął. To znaczy tęskno Mu, połoninami za owieczkami, za jagniątkami wędrować, watażyć. Boże mój! A potem powiedział sam do siebie: „Tak”. Słyszysz Etyk? „Tak”.

- Słyszę - westchnął Etyk.

- No i widzisz, jak to jest. I potem nam to kazanie gorące wypalił o radości bez wódki i bez wina. O tańcach i śpiewankach Dawidowych bez żadnego pijaństwa, takiemu dużo nie trzeba do wesołości. A to, powiadam wam rzetelnie, smereka istna, nie człowiek zwyczajny, siła wielikańska. Wielita z Pisanego Kamienia. No i zachciało Mu się z pańskiej łaski nie tylko po popach chodzić, ale i po ludziach. Nawet do szkoły zaszedł. Z dziećmi żartował aż lubo, jak zaczął pytać rachunki, ile jest dwanaście orzechów, a do tego dodać siedem, to mu chłopczyna szkolny, bachor zuchwały, prosto z mostu odpalił: „Daj, to powiem, nie dasz, to nie powiem”. No i Preoswiaszczennyj śmiał się do łez, powstrzymać się nie mógł od śmiechu, zaraz księdza posłał do sklepu, aby orzechów kupić. I ten chłopczyna dostał, i cała szkoła skorzystała. Potem, już wieczorem, do Buligi zaszedł, chata wielka, a tam nakazali księża, aby się zebrały muzyki, a także dziewczęta i chłopcy, wszystko na cześć Preoswiaszczennego. Ale tamci już nie tacy śmiali jak te szkolne dzieci, i muzykanci także onieśmieleni. No, Preoswiaszczennyj wszedł, a za nim chmara popów, jak kruki biedaczynę obsiedli. Jednak On nic, żartuje z każdym lubo, ale cóż z tego? Co zażartuje do kogo, to -tamten język wywali, bo dziesięć par popich oczu wpija się w niego jak kruki. I Metropolita na to: „Życzę sobie, abyście zatańczyli, jak najlepiej umiecie, i księży też proszę, aby ich zachęcili. Z rozmachem! Wesoło!” Wesoło a bez wódki? Takiemu łatwo powiedzieć, wódka mu niepotrzebna, a popów się nie boi.

Etyk nie wytrzymał:

- Co ty nas, Wasylku, durzysz, że u was ktoś panów-księdzów się boi. To nieprawda, za mało się boją.

Karabełyk odparł bezdźwięcznie, ponuro:

- Jestem twój gość czy nie? Etyk mówił wesoło:

- Jesteś gość luby i daj ci Boże zdrowie. Ale co to szkodzi, kiedy gość mówi prawdę?

Karabełyk złagodniał:

- No, niech ci będzie. Bać się nie boją, w tym ci ustępuję, ale wtedy, ten raz jeden, przestraszyli się ludzie, bo popi schowali się za Preoswiaszczennego i zrobili się przy Nim strasznie wielcy i ważni. Gdyby Papa Rymski na Żabie przyjechał, to by już nie można było z nimi wytrzymać.

Etyk mruknął:

- Dzięki Bogu, że z tobą pozwala nam wytrzymać. Lecz Karabełyk ciągnął dalej:

- No i tańczyli chłopcy i dziewczęta, nie tak ochoczo jak z wódki, nie ma co mówić, ale z rozpaczy, z musu cerkiewnego. A przecie dość ostro, nie jak dziady. Ale Metropolita zmiarkował i prosił, aby Mu pokazali jeden taniec za drugim i jak trzeba tańczyć. Naprzód hucułkę pokazali, potem kruhleka z toporami, potem, ho, ho! arkana z toporami. I Preoswiaszczennyj sam próbuje, stawia kroki: „Czy tak się tańczy, czy tak dobrze?” „Tak, właśnie tak” - pokazują Mu,

pomagają i już rozmarzli, poweseleli, choć bez wódki. Zakręcili razem z Nim taniec. Ale to mocarz, o dwie głowy wyższy od wszystkich, jak pociągnie cały młyn taneczny, to wszystko wiruje, a jak zatrzyma, sam jeden - taniec staje. Ale i oni już ośmielili się, uparli się i oni, i jak zaczną Nim wirować, to długie nogi tylko wylatywały spod świętej ryzy. A potem nagle coś się stało! Metropolita wziął topór do ręki i jak machnie, jak zaciągnie i huknie: „Oj, my tut jiły, oj, my tut pyły, oj koby wam sy bżoły rojiły!”

A wtedy popie oczy wypuliły się: to przecież nie wolno, to czary, a tu sam Metropolita wyśpiewuje czary. I zaraz znów świsnął topór i jakiś młodziak zaśpiewał: „Oj, pid dubom, pid dubcem, stoit diwka z parubcem".  A Metropolita za nim - strach.

Etyk chrząknął:

- To nie wygląda taka nieprawda, jak jest.

Karabełyk wpił weń nieruchome oko, jak gdyby celował, ale w tej chwili Etyczka ożywiła się:

- Ja już więcej nie pozwalam mówić. Musicie coś naprzód zjeść, Wasylku. W mojej chacie tak nie ma. Może miodu? A może kwasu z jabłek?

Karabełyk ustąpił:

- No dobrze, dziecko, abyś na mnie nie narzekała.

I Etyczka jeszcze znosiła co miała, nawet kilka białych bułek trochę zeschłych z ostatniego szabasu. Pokrzepiając się Karabełyk nie przestawał opowiadać:

- Nie myślcie sobie, ludzie, aby popy nie sprzeciwiali się Pre-oswiaszczennemu. Szeptali Mu do ucha jeden za drugim, a Metropolita z góry jakby z dachu na nich spoglądał i zaśmiewał się. Nie mieli ochoty dopuścić Go do ludzi. Oni by i Hospoda do ludzi nie dopuścili. Ale Metropolita wiedział swoje.

Etyk znów przerwał:

- Wasylku, ty mój pobratym, ty na mnie, że ja człowiek, ja ci za to dziękuję, ale ja ci powiem, że ty bez panów-księdzów już nie żyłbyś wcale, bo kto ci daje chleb? Który inny ksiądz niż Buraczyński pozwoliłby ci uczyć modlitw po całych górach? A ty wciąż na nich haukasz. Niesprawiedliwie.

- Niesprawiedliwie? Mój ksiądz musi mnie karmić, bo to mu ojciec jego, stary pokojnik dziekan Buraczyński w testamencie zostawił, mnie jemu najwyraźniej zapisał.

- Musi? Co za mus?

- Pewnie, że musi. A kto by chodził z góry na górę uczyć modlitw, jak pasterz za owieczkami, jak nie ja?

- A ja coś słyszałem, że oni do ciebie przychodzą i nieraz po całej wsi cię szukają, w karczmie też...

- Czasem przychodzą jak do doktora, a czasem idę ich ratować po górach jak doktor. Ale co z tego? Nie bój się, ja wiem wszystko. Oni w kazaniach przeciw mnie judzą, że molfar, że przemówkami i czortem leczę. Nie bardzo głośno to mówią, bo mają w pamięci staruszka dziekana, ale wskazują. I z tej podmowy także Metropolita grzmiał na czarowników. Popy Go judzili, aby nam chleb zabrać. Ale nie bój się, On wie co trzeba, ma swój rozum, bo zgryzot nie ma, głowa wesoła, tańczy jak król Dawid.

Karabełyk powolutku siorbał mleko z kuleszą i prawił dalej:

- No i tam, u Buligi, tak samo. Co mu zaczęli szeptać szu-szu-szu, a On jak nie zaśmieje się, porwie bardę i świśnie, tupnie nogą i skoczy w przysiady, i jak im huknie: „Oj, dobryj weczir do cei chaty, oj, czy pozwołyte kozi skakaty”. Rozumiecie teraz?

- A to prawda? - upewniał się Etyk.

Karabełyk zerwał się, szmatka podciągnęła się do góry, a powieka opadła na dół. Poprawił szmatkę i mówił gorąco:

- Ludzie, co z wami?! Ty myślisz, że tyli świat przeszedłem śniegami, aby brechnie na plecach taskać? Brechnie ciężkie jak kamienie, a prawda mnie gnała i grzała. Prawda jest jak to mleko i tamta kuleszka. Prawdą można się pożywić. Bo wiecie, co się stało? Czy ludzie zobaczyli, że Metropolita to człowiek prawdziwy, a nie popek jakiś...

Etyk skrzywił się i znów przerwał:

- Wasylku, to nie wypada, że ty do Żyda tak mówisz i panów-księdzów tak czernisz.

Karabełyk rozsierdził się także:

- Nie do Żyda, do człowieka mówię, powiedziałem ci na samym początku. Milcz, nie przeszkadzaj, bo teraz idzie najważniejsze.

- No dobrze - poddał się znów Etyk.

- No i aż wtedy poznali, nie po szmatkach ani błyskotkach, kto to taki. Zobaczyli, że człowiek, i wtedy cała chata, jakby wszystkie beczułki u naszego Ajzyka wytrąbili, huknęła wesoło: „Oj, skaczi, skaczi, kozo neboho, nasijaw nasz pan pszenyci mnoho”. Hospody! Jakby sam Hospod na ziemię przyszedł, tak zrobiło się wesoło, całkiem bez wódki. Poznali! Cud! Może nie cud?

- Cud - mruknął Etyk.

- Cud nieustający, bo wtedy Metropolita Preoswiaszczennyj przed muzykę się wysunął: „Ano zagrajcie mi, chłopcy, tej bujnej doboszowej!” Muzykanci ucięli od ucha, a On zaśpiewał: „Oj, dziewczyno, dziewczyneczko, i jasna, i młoda, ależ z tobą, duszko kraśna, zatańczyć nie szkoda”. „No, która chce ze mną tańczyć?” - pyta Metropolita. Cud! I na to dziewczyny, mołodycie także, jakby im ktoś spirytus pod nogami podpalił, jedna przez drugą: „Ze mną, ze mną, ze mną”. Metropolita śmieje się: „Czekajcie, z wszystkimi nie można, to na końcu, a teraz za porządkiem, która najmłodsza, bo najstarsza się nie przyzna”. No i wyszła jakaś wnuczka Buligowa smarkata. Nie wyszła, wypchali ją, a ona już się bardzo wstydzi, prawie płacze ze wstydu. „Nie wstydź się, dziecko. Muzykanci, zakręcajcie!” - huknął Metropolita. Muzyka wkręciła się jak śruba w kości, a jak ją porwał, to w powietrzu latała. To chude jakieś jak wrona, ja bym z taką nie tańczył, ale Metropolita święty człowiek. Ale chociaż święty, ta mała prędko oddech straciła. „Niech odpocznie sobie - mówi Metropolita - a która tam dalej?” No i jedną za drugą obracał, że łapały oddech jak ryby wyrzucone na brzeg, a Preoswiaszczennyj nawet się nie spocił. No i teraz koło. Znów oni wszyscy razem pocisnęli, wirowali Nim, a On nimi jeszcze tężej. Tracili oddech także chłopcy jeden za drugim. Metropolita śpiewał: „Oj, muzyka, pobratyme, muzyka, muzyka. Ałeż toto wsimu świtu uticha wełyka". Potem zebrał jeszcze wszystkie te dziewczyny, które oddech potraciły i już odsapnęły, i znów koło zakręcił. Wesoło się zrobiło. Nawet z księżmi coś się stało, jeden za drugim uśmiechali się i cieszyli. Ja tam księży nie bardzo chwalę, ale z tego widzisz już chyba, Etyku, czy prawdę mówię, czy nie. No, powiedz sam.

Etyk opuścił głowę, jakby zrzekł się oporu. Odparł niechętnie:

- Sam już nie wiem. Poderwał się i zaraz zakończył:

- Ale to dobrze wiem, że tamtego - no, Jego - po prostu mówiąc i po imieniu - naszego Baal Szem Towa tam na Jasienowie wszyscy poznali, chociaż w płóciennych szmatkach... Cud!

Etyczka, zapraszając do białej bułki, do miodu i kwasu jabłecznego, przerwała znów:

- No proszę, Wasylku, dosięgajcie, zmęczyliście się, wy nie taki mocny jak Jaśnie Pan Metropolita.

Karabełyk westchnął:

- W całym moim życiu miodu bez wódki nie kosztowałem, ale skoro koniec świata, to dawaj, dziecko, i daj ci za to Boże zdrowieczko.

- Czemu koniec? - zdziwił się znów Etyk. - Opowiadacie ładnie, a potem coś takiego wygadujecie.

Karabełyk smarował bułkę miodem, zlizywał miód z wąsów, mruczał „delorność” i mówił dalej:

- Czemu koniec? Zaraz zobaczycie, posłuchajcie. Kiedy zatańczył wszystkich Metropolita, na sam koniec zwraca się do chłopców: „No, a teraz zatańczymy arkana”. Wiecie dobrze, jak to jest z arkanem. W wirze raz jedni czterej padają na ziemię, a inni czterej zakręcają nimi, trzymając za ręce, a potem drudzy czterej na zmianę i tak to idzie. Ale któż takiego olbrzyma utrzyma i jeszcze Nim zakręci? Chłopcy niby to się godzą, a stary Buliga podchodzi i tak prosi: „Preoswiaszczennyj pozwoli, tu jest moja chata, a ja nie mogę pozwolić, aby któryś z tych młodych upuścił Wasze Preoswiaszczen-stwo na ziemię. Gazda jestem”. A Metropolita jak się zaśmieje: „Daj ci Boże zdrowie, Juroczku! Gazdy trzeba słuchać i ja posłucham”. Po tym wszystkim siadają sobie do zagadek, a tu księża pobledli, spoglądają jeden na drugiego, zaczynają szurgotać i szeptać naokoło. I słusznie, muszę przyznać i ja, bo jest dużo takich zagadek-pułapek, co choć w środku nic, ale na postrach z wierzchu bardzo lepkie i ma-ślane, można by obrazić uszy Preoswiaszczennego i każdego pana. I znów wstał gazda, uspokaja księży: „Nie turbujcie się, ojcowie duchowni, u nas naród nie taki. Na pokaz potrafi się zrobić ładny, a co w środku, tego nie widać”. I szumiały zagadki. Metropolita uczył się: „Jak to się mówi? Szymbałe, szymbałe, co to za zagadka?” Jedno zgadywał, drugie nie, ale najwięcej ta Mu się spodobała: „Jakie dwie najcięższe roboty? - Z durnym howoryty, taj z pustym robyty”. I to kazał jakiemuś księdzu zapisać. Ale żadna lepka zagadka ani nosa, ani nawet ogona nie pokazała. I z tego widać jasno, co sobie Metropolita pomyślał: że wszystko złe z wódki, a naród bardzo dobry, bo przez ten jeden wieczór bezwódczany nikt nic nieprzystojnego nie pokazał. A to nieprawda i On biedak tego nie rozumie.

- Jak to nieprawda? - zapytał Etyk obcesowo. - Kto ma rozumieć jak nie Jaśnie Pan Metropolita? Ładny z ciebie chrześcijanin!

Karabełyk przymknął prawe oko, patrzył w dal lewym nieruchomo. Upierał się cicho:

- Nie rozumie, bo złe ze zgryzoty, nie z wódki, a trzeba dać coś przeciw zgryzocie. Zrobił cud, to prawda, ja nie przeczę i nikt nie przeczy. Ale odjechał, Bóg wie, co teraz będzie. Ani Jego nie ma, ani wódki nie ma. Żydzi obrazili się.

Karabełyk smakował kwas jabłeczny, Etyczka dolewała mu, a on cmokał, uśmiechał się, dziękował cicho. Potem znów twarz mu pociemniała, mówił osłabłym głosem:

- I my bez wódki, i Żydzi bez wódki, zgryzota jednych i drugich zadusi. Miarkuję już sobie, że oni niebawem będą się wybierać do Rusałyma, to znaczy, że to nasze ostatnie dni, idzie koniec świata.

Etyk znów żachnął się na koniec świata, ale nic nie powiedział. Nagle ożywił się nadmiernie, poderwał się, jakby się zbudził, jakby sobie coś przypomniał:

- Ty, Wasylu, nie przeczysz, że O n zrobił cud? Naprawdę?

- Naprawdę.

- I po tym wszystkim martwisz się, że wódki nie ma, że Żydzi obrażeni, że uciekną do Jerozolimy, i o końcu świata paplasz?

- O czymże mam?

Etyk wziął rozpęd, mówił gwałtownie, a w miarę tego Karabełyk otwierał usta, jakby spokorniał.

- Posłuchaj, Wasylu! Paplanie na nic, grymasy skończone i wódka też! Bo czy ty miarkujesz, co to za radość prawdziwa bez wódki? A może ty sobie myślisz, że tam, na tańcach u Buligi, pod Jego oczyma jeden na drugiego patrzał wilkiem i mruczał-przeklinał: „A szlag by cię trafił”?

- Broń Boże.

- To może tam, pod Jego oczyma, kichał jeden na drugiego, ziewał, nudził się i tak sobie kwękał: „Ten mnie nudzi, tamten też nudzi, niech skiśnie”?

- Broń Boże.

- To znaczy, że radowali się, nabywali się wesoło, że się miłowali. A czy wiesz, co to znaczy, kiedy radość raz się narodzi? To już nie zgaśnie do końca świata, to może śmiać się z końca świata. To jest cud, w to ja wierzę, a ty, jak widać, nie bardzo.

Karabełyk siedział z otwartymi ustami, jakby nie miał siły ich zamknąć. Westchnął głęboko, posmutniał i zamilkł. Po chwili ciągnął zgaszonym głosem:

- Ha, skoroś ty taki, bratczyku, to ja bym wam jeszcze coś rozpowiedział. Boś ty, Etyku, jest człowiek, a twoja żona jak Ewa, choć kobieta i na dobitek Żydówka, także człowiek. Ja to widzę i mam was za ludzi.

- A inni nie ludzie? Cóż ty znów wygadujesz? Radość jest, a człowieka nie ma?

- Nie! Ja mam na to znak próbny a niemylny. Gdy się kimś ucieszę i powiem: „Sława Bohu”, a potem zaraz poprawię, czy po cichu, czy na głos: „Zostań z czortem i abyś pękł”, to zaraz widzę wyraźnie, że nie człowiek. A dzisiaj, gdy mnie zgryzota zaczęła dusić, miarkowałem sobie: gdzież jest człowiek, gdzież jest choć jeden taki, co bym mu powiedział: „Daj Boże zdrowie”, i nie korciłoby mnie zaraz poprawić: „Zostań z czortem”. Aha! Jest dwóch takich: jest dziedzic, tam u mnie pod bokiem, i jest ten drugi, daleko, aż na Czerdaku. A inni, to bardzo daleko od nas, światami, jak Metropolita, jak Papa Rymski...

- I byłeś u dziedzica?

- Skądże! Tam hajduki, tam lokaje, tam furmany, cała ta paskuda, rozprzeklinałbym się na nich, to bym na cały dwór ich czortów naprowadził, a po co mi tego. A do ciebie niby to daleko, ale bliżej. Dlatego jeszcze tobie coś powiem, ale proszę was bardzo, nie mówcie nikomu, bo z tego może być okazja bardzo paskudna.

- No to dobrze, po co mówić, nie mów, Wasylku - zrzekł się Etyk.

- Mówcie, mówcie, Wasylku - pospieszyła się Etyczka, ten jeden raz wbrew mężowi. Oczy jej zaświeciły się, gorąco słuchała, dodała jeszcze:

- Niech mnie Bóg broni, nikomu nie powiem.

- Sza-sza-sza - dodał Etyk.

Karabełyk oglądał ich długo w milczeniu, po czym szeptał:

- Wy nie widzieliście, jak oni raniutko wszyscy jechali tędy ku Czarnohorom, w jakie trzydzieści koni?

- Kto „oni”? - pytał Etyk.

- Metropolita, gazdowie, pewnie i któryś ksiądz także, nie wiem dokładnie.

- Nie, nie widzieliśmy, zapewne spaliśmy.

- A dokądże pojechali? - pytała Etyczka pośpiesznie.

 Karabełyk pomilczał chwilę, przybliżył się do stołu, szeptał jeszcze ciszej:

- Pamiętacie, mówiłem wam, że Preoswiaszczennyj westchnął, kiedy spojrzał ku połoninom, a potem powiedział: „Tak”.

- Pamiętam - odparł Etyk.

- No widzisz - mówił nieco głośniej Karabełyk - „zakorciło” Go tamtędy. Innego by i wódka nie wypędziła po nocy nie przespanej i po tańcach, aby się tryndać wertepami, a jego wypędziła - tuha.

- Jakaż tuha? - pytała cicho Etyczka.

Karabełyk zawahał się, rozglądał się po izbie podejrzliwie, Etyczka za nim. Etyk podparł się na łokciach, schował twarz'w dłoniach, dla ochrony zanucił cichutko. Karabełyk powierzył:

- Tuha wielka, jak u Wataha doskonałego. Słyszycie nieraz, jak pasterz niektóry tęskni na fłojerze za owieczkami i wygrywa. Cóż' dopiero, gdy owieczki przepadły.

- Któreż przepadły? - odważyła się Etyczka. Karabełyk odpowiadał urywanie:

- Dusze. Tych, co pomarli. Wołają nas - ratujcie. A my nic, my bez mocy, bo czort chapnął w pazury i trzyma.

Etyczka wstrząsnęła się. Etyk zanucił głośniej, jękliwie. Karabełyk mówił dalej:

- Co tu dużo mówić. On je słyszy.

- Słyszy? Co? Skąd?

- Stamtąd, ze Smotrycza, ze szklanego zamku, co kręci się i wiruje światłami.

- To na Smotryczu, nie pod Pietrosem? - mruknął Etyk.

- Jest tu i jest tam, to wiadomo, i chyba wiesz dobrze, co tam się dzieje?

- Nu, słyszałem.

- Dusze skazane za to, że innych gryzły, a z tego same w zgryzocie, karają się i męczą. Krzyczą do nas, piersi wykrzykują, a na darmo, bo zamek furczy głośno, nie słychać, i wiruje, wyskoczyć nie mogą.

- A kto słyszy? - wytchnęła Etyczka.

- Taki, co bez własnej zgryzoty, o siebie nie dba - no, człowiek. Karabełyk znów zniżył głos, lecz odbijał każde słowo:

- „A wy byście, Preoswiaszczennyj, nie pojechali tamtędy i nie spróbowali, bo jest przepowiednia, że kiedyś przyjdzie dobry człowiek, boży człowiek...” - tak pytał Go któryś, prawdę mówiąc, sam nie wiem dokładnie który i nie mogę się wywiedzieć, bo się z tym bardzo tają, i to zrozumiałe. „Ruszajmy zaraz w tańcu!” - odpowiedział dzwonowym głosem Metropolita i porwał się z miejsca. I tak zrobili. Powiedzieć łatwo, a konia wyszukać trudno, bo to wielikan, gdzież u nas konie dla takich. I wynaleźli Mu gdzieś na Puszkarze rozpłodnego ogiera, na którego nikt nie siadał, nawet skoczyć nikt nie miał ochoty, za to ogier skakał na ludzi. A gdy go przyprowadzili na kilku linewkach do Metropolity, koń znieruchomiał. Metropolita hyc! Jednym skokiem na konia, koń jęknął tylko i cicho. Do konia nikt się nie zbliżał, tylko rzucili Metropolicie gruby koc, siodło i popręgi, a On już sam sobie konia opasał, osiodłał i hajda! Pojechali tamtędy, przyjechali na górę przed nocą, a tu Czarnohora w mgłach gęstych, nic nie widać. Noc zapadła, mgły się rozeszły i jak zacznie śmigać zamczysko stamtąd z góry światłami. Ogier się spłoszył, zawraca, ale Metropolita znów szepnął mu do ucha, ogier znów cicho i zaraz w tańcach pod sam zamek poskoczył. Inne konie buntują się, nie chcą iść pod zamczysko, ani mowy, a Metropolita na ogierze coraz bliżej, już Mu zamek świecący nad głową furczy. I wtedy stanął, wzniósł rękę, zawołał dzwonowe: „Stańcie wy, dwory, stańcie wy, pałace!” I zamek stanął. Cud!

- A to prawda? - pytała Etyczka. Karabełyk uśmiechał się wyniośle:

- Zobaczysz, dziecko, czy prawda, i to niezadługo. Dlatego pilnujcie się, wy ludzie dobrzy, wy moi przyjaciele. Przyszedłem was pocieszyć, ale ostrzec także. Bo dobrze wiecie, kto tam w tych zamkach szkłowych się kręcił i jęczał. Nikomu bym nie radził przysłuchiwać się zanadto. Powiadają, że to panowie, ci, co naród męczyli, no, gwałtownicy. I coś mi się zdaje, że Żydzi, ci od wódki, do kupy z naszymi pijakami zamroczonymi, także tam, ale głębiej, w piwnicach bez światła. Tak czy inaczej, tacy, których już dawno nie ma na tym świecie. Usłyszał, wyswobodził z męki Preoswiaszczennyj. I z mocy czarta, niech sczeźnie, tfu!

Etyk i Etyczka sykali jak oparzeni, spluwali to na prawo, to na lewo, po czym Etyk zaciągnął jękliwie modlitwę, wspinającą się ku górze jakby ku sabatowi albo ku Wielkiemu Sabatowi. A Karabełyk kończył:

- No i teraz po ziemi chodzą, szukają. Tęskno im za swymi -nie dziwota. Bierz sobie przykład, gdyby tak mój dziadysko albo wasz - kogóż będzie szukał? Rozumiecie, czemu koniec świata? Ci, których tu dawno nie ma, wrócili do nas. Umarli razem z żywymi - to nie może długo trwać. Nie opowiadajcie tego, proszę was, bo to nie dla każdego. Ksiądz Pasjonowicz z Jasienowa dawniej jeszcze dużo przepowiadał o końcu świata. I widać prawda, ale po co to? To nie dla grzesznych ludzi, bo z tego jeszcze większa zgryzota i kiedy się całkiem zgryzą, przestaną krowy doić, jak wtedy na Jasienowie, a koniec świata przybliżą. To tylko dla takiego, co jest człowiek, i cicho sza!

- Sza-sza - powtórzył Etyk.

Karabełyk wpijał w Etyka oko nieruchome, a ruchome także. Ale Etyk nie odkrywał twarzy, wreszcie Karabełyk, jakby budząc go, głośno zatętnił jak na kazaniu:

- A wiecie teraz i czy wiesz ty, Etyku, Abramkowy synku, a Szulemowy wnuczku, czym się troska Metropolita, choć sam nie ma zgryzot?

Etyk odjął ręce od twarzy, podniósł oczy, wygłosił uroczyście:

- Jednoczy, co rozdzielone.

Karabełyk syknął, potem zawołał rozkazująco:

- Cicho, sza!

- Sza-sza - powtórzył Etyk razem z Etyczka. Przyglądali się w milczeniu Wasylowi. Był jeszcze jakiś czarniejszy, całkiem wyschły, skóra-kości. Ruchome oko przymknęło się, a nieruchome patrzało przed siebie, jakby oglądało coś daleko.

- Wasylku, wyście bardzo zmęczony - mówiła Etyczka - pościeliłam wam fajnie w ostatnim pokoiku, tam gdzie łóżka dla gości, dla panów głównie. Idźcie położyć się, wam pora. Karabełyk ocknął się:

- Nie, dziecko, dziękuję wam bardzo za wszystko, daj wam Boże zdrowie, i ani troszkę nie korci mnie, aby was przeklinać, aby wam rzucić: „Szlag by was trafił”. Bo Etyk jest człowiek, wierzy w prawdę, a ty także. Ja idę dalej.

Etyk i Etyczka poderwali się na równe nogi:

- Dokądże? Tam mróz, pustka, żywej duszy nie ma, mogą być wilki albo coś innego jeszcze... lepiej nie mówić.

- Idę szukać człowieka, może gdzieś na wierchach wysoko, mówią, że jest tam jakiś Biłohołowy, nie wiem już który, Procio czy Marko. Różnie opowiadają, może. A może spotkam którego ze swoich, tych z zamku? Boża wola.

Nadaremnie nalegali, przekonywali, prosili. Etyczka roztkliwiła się i popłakiwała:

- W taki mróz, Wasylku, w takie pustkowie...

Karabełyk dziękował, poszedł sobie w góry drogą, a potem, kto wie, dokąd.

Od tego czasu na Bystrecu wiadomo, że chwila ważka, bo Metropolita przetańczył przez Żabie i aż na wierchy, a razem z Nim całe Żabie tańczyło, radowało się bez wódki lepiej niż dawniej z wódką. Co prawda na Bystrecu Metropolity nie widzieli ani Go nie słyszeli, bo u nich do połonin blisko, bez ustanku pilnują swoich owieczek i o jagnięta troskają się bardzo, a na Żabie pomiędzy pijaków i roz-bijaków chodzić nie lubią i chodzą tam rzadko. Ale ufają, że końca świata jeszcze nie będzie, bo Metropolita, choć odjechał, pilnuje nas z daleka. Sam Etyk uspokoił nas, potwierdził to, on nie kłamie, to wiadomo, a najważniejsze, że Żyd i w tym nie ma żadnego interesu.

Echa z Czerdaka napisane zostały 18 lutego 1956 roku dla ks. archimandryty Kreuzy i pomyślane były jako „urywek wspomnień mitycznych o pobycie Księdza Metropolity nad Czeremoszem” (List Autora do ks. Kreuzy z 29 lutego 1956). Utrzymane są w poetyce cyklu Na wysokiej połoninie. Ksiądz Metropolita to Sługa Boży Andrzej Szeptycki (1865-1944), arcybiskup metropolita lwowski od roku 1900 aż do śmierci.

POWRÓT SAMAELA

 

Bajka chasydzka

 Pewnej nocy Samael, czyli szatan, całkiem cichutko oddalił się od świata ludzi. Od razu sny ludzkie były spokojne, a na rano na całej ziemi zrobiło się jakoś dziwnie spokojnie: sumienie nie buszowało ani nie kusiło, ani nie paliło za pokusy. Koniec końców ludzie wyspali się nareszcie, a potem zaczęli się zbliżać do siebie. Bez miłości, ale także bez nienawiści i bez rozczarowań, bez zbytniej nadziei, ale bez lęku. Nie wiadomo, czy aniołowie poczuli, że ich promienie przechodzą bez przeszkód i zbyt gładko przez świat, nie zatrzymując się ani nie grając; słowem - doszło to wszystko w końcu do nieba. Tymczasem Pan odpoczywał, to wstępując na swe szczyty, to zstępując ku głębiom, i zaniepokojony Gabriel zjawił się przed Panem: „Ojcze i Panie, nie dostrzegamy na ziemi cieni Samaela. Racz spojrzeć sam”.

I Pan odwrócił wzrok ku ziemi, tak jakby toczyły się wodospady najcichsze, jedynie dla wzroku dostępne. Ziemia zadrżała, ludzie budzili się ze snu, zaniepokoili się ponownie. Także jeden jedyny cadyk, na którego nikt nie patrzył ani nikt nie słuchał, zbudził się i westchnął z ulgą: „Nareszcie koniec świata”. Ale opamiętał się zaraz, otrząsnął i modlił się: „Panie, wybaw mnie od mojej zawziętości i przebacz im”. Jednak cadyk nic więcej nie wiedział, a Gabriel i aniołowie zobaczyli coś straszliwego: oto kędziory światła na głowie Przedwiecznego zwichrzyły się. Zbijały się, skręcały się w kłębowiska syczących żmij, co wyrywały się w przestrzeń ku ziemi. Tak jakby sto Samaelów-gadów, tysiąc Samaelów-gadów na ziemię syczało. Coś przerażającego.

Ale ani Gabriel, ani aniołowie nie przerazili się wcale. Miłują oni Pana, podziwiają Go bez granic. Są w ciągłym zachwycie nad Jego nieoczekiwaną nowością. A tylko z delikatności nie zaglądają nigdy do samotności Pana ani do Jego odpoczynku. Przecie kochają oni ogrody Pana, lubują się w Jego krzewach i gałązkach, czekają i cieszą się, aż się rozwiną i rozkwitną, radzi i szczęśliwi, by piastować wszystkie twory Pana, by chronić je nie tylko przed Samaelem, ale nawet przed samym Panem, na to by nie zmarnować ani jednego dzieła Pana, aby zachować je, aby rozwinąć, aby wszystkie dzieła Pana stały się godne, by wrócić do Pana. I wówczas także aniołowie spoglądali z podziwem na Pana, a Gabriel wyszeptał: „Czemuż, Ojcze, światło Twe przeciw ziemi i przeciw plemieniu ludzkiemu?”

- Zniszczę, wymażę je z powierzchni ziemi, a nawet z roczników niebios.

Aniołowie klęcząc chłodzili Pana uśmiechami, ufnością do Pana i miłością do Jego ogrodów i krzewów, a Gabriel mówił:

- Najtrudniejszą rzeczą jest widzieć, że Twoje miłosierdzie i Twoje oburzenie, o Panie, nie rozchodzą się wcale. Właśnie teraz także dwoi mi się w oczach i widzę osobno jeden słup światła zielony, rozlistwiony łaską, a drugi jednolity, czerwony płomień bez plamki, bez cienia. Czemuż to?

Pan odpowiedział:

- Skoro tylko przeciwnik oddalił się, żadnej walki, żadnego zmagania, żadnego porywu do cnoty. Wszystkie plamy, brudy, grzechy zatonęły w sosie miernoty, nawet dzieci ich nie są dziecinne. Wypalmy.

Gabriel tłumaczył:

- Ostatecznie barometr grzechów ziemskich jest o wiele spokojniejszy niż dotąd, a żadne nietoperze nie rozbijają się o bramy niebieskie. Grzechów o wiele mniej.

Pan odpowiedział:

- Grzechy mniejsze, ale te kłaki i te mgły są mniej obiecujące niż chmury gromowe. Mój ogród nie udał się. Czy nie czujesz zapachu bezpłodności? Wypalmy.

Gabriel prosił jeszcze:

- Panie, kochamy Twe dzieła, kochamy Twe nasiona i korzonki, i ich drogę w przyszłość. Pozwól, niech wypuszczą pąki, i odłóż próbę ognia, próbę spojrzenia badawczego na sto lat. A nade wszystko ześlij na ziemię stu świętych, stu cadyków. A wówczas oczy Twe uradują się Twym ogrodem.

- Jakżeż mam to zrobić, mój synu - pytał Pan. - Jak sobie wyobrażasz?

- Zamiast jednego listka senesu na przeczyszczenie dla ludzkości, daj im sto listków. U Ciebie, Ojcze, wszystko możliwe.

Pan przygasił płomień czerwony, uśmiechnął się.

- Sto listków? Stu cadyków? Moi pierworodni, nie macie wyczucia materiału, z którego stworzona jest ludzkość. Nie przeczuwacie granic, które jako Stwórca sam sobie nałożyłem. Stu cadyków? To ich rozsadzi i rozłoży. Nie.

Gabriel uśmiechał się ufnie.

- O przecudowny, czyż nie największym cudem i mistrzostwem Twego tworzenia jest cudowna możliwość w najciaśniejszych granicach? Racz dać przecie co najmniej osiemdziesięciu cadyków jako senes i jako drożdże dla całej tej gliny ludzkiej. Dasz nam, Twoim pierworodnym, osiemdziesiąt nowych szczęśliwości i osiemdziesiąt możliwości wdzięcznej pomocy.

Pan wcale się nie gniewał z powodu targów Gabriela, ale nie ustępował.

- Mój miły - mówił Pan - robić takie sztuki i sztuczki, które przekraczają ustanowione przez samego Twórcę granice, to były właśnie pomysły Samaela. Chciał mnie przewyższyć i widzicie... Przedłużam byt ziemi na czterdzieści lat i posyłam czterdziestu cadyków. To najwyższa dawka, i to bardzo niebezpieczna, przekonacie się sami.

Pan rozstrzygnął, znów oddalił się ku sobie samemu. Gabriel zaintonował: „Sława, sława!” Aniołowie śpiewali: „Sława, sława!”

Zaledwie skończyli, zaświeciły się na ziemi tu i tam zielone płomyki. Gabriel policzył je: czterdzieści płomyków. Każdy z płomyków nawet we śnie wzywał aniołów. Żaden z nich nie odbijał anielskich promieni, przeciwnie, każdy chłonął je, jak mchy leśne pochłaniają wilgoć. Aniołowie radowali się, byli naprawdę szczęśliwi i coraz więcej promieni tryskało z łon anielskich, a wybrani cadykowie, przechadzając się wszędzie po ziemi, także tak świecili, że olśniewali, ba, czasem po prostu oślepiali ludzi światłem. Nikomu z ludzi nie roiło się, by co? zaczynać z siebie samego, tym mniej nie roiło się, by błądzić albo grzeszyć. Oślepieni światłem, przymykali oczy i po prostu słuchali cadyków. Pilnowali jeden drugiego, pilnowali się wzajemnie na wyścigi, życie ich było coraz bardziej regularne, coraz cnotliwsze. Potem modlili się za przykładem cadyków i choć nie jest nam wiadomo, czy pochłaniali promienie anielskie na podobieństwo mchów, co chłoną wilgoć, ale dla naszego ludzkiego wzroku wyglądało na to, że naprzód cnota ich nakryła, potem zapał do świętości i wreszcie wyrzeczenie. Coraz więcej spośród nich uciekało na pustynię. Mężowie porzucali żony, żony porzucały mężów, mało tego, narzeczeni i narzeczone, to jest tacy, co jeszcze niczego nie spróbowali, porzucali się od razu. Nawet dzieci nabierały od razu smaku świętości. A kiedy dorastały, nie tylko nie żeniły się, nawet nie szukały narzeczeństwa ani zaręczyn. Zrazu ludności nie przybywało, potem zaczęło ubywać gwałtownie. Aniołowie zaczęli spoglądać z lękiem, czy powierzone im ogrody, plantacje, krzaki i gałązki Pana, mimo że zakwitły raz i drugi, mimo że wystrzeliły raz i drugi wytryskiem zapachów, nie zaczynają marnieć i wysychać?

Na szczęście byli jeszcze tacy ludzie, co jeszcze niezupełnie stracili ochotę do życia, chociaż, broń Boże, nie sprzeciwiali się cadykom, ani tym bardziej nie prześladowali ich, jak to bywało dotąd na ziemi, po prostu uciekali od nich. Czasami udawało im się to, bo tu i tam były jeszcze miasta wraz z prowincjami, w których cadykowie nie zdążyli jeszcze wszystkich nawrócić - czy to z powodu rozproszenia, czy też że glina, z której sporządzeni byli ludzie w tych miastach, była trochę oporniejsza, jakaś bardziej ciemna. I wówczas takie jeszcze niedoskonałe miasta i prowincje przepełniały się uciekinierami.

Przecie anieli czuwali, cadykowie chłonęli łaskę niebiańską i gdy w którym mieście nagromadziło się zbyt wielu uciekinierów, cadyk doznawał takiej łaski, jak kosarz górski, co raniutko podje sobie mamałygi z huślanką. Kosili grzechy, a kosili tak, że nic kolczastego i opornego już nie odrastało. Tak samo jak na carynce, koszonej co najmniej dwa razy w roku żaden bodiak, a tym mniej żaden kaktus nie odrośnie, tylko jedwabna pokorna trawa. Jednak i wówczas, w mieście tak już wykoszonym z grzechów, ci, co byli zawzięci do życia, uciekali i pędzili przed siebie, nawet daleko przez pustynię do miast odległych, w nadziei, że może tam cadykowie jeszcze nie wykosili wszystkich kolców, bodiaków i kaktusów. Pędzą przed siebie, patrzą, a tu przez pustynię z odwrotnej strony, im naprzeciw, ciągnie wielki pochód. Wozy naładowane kuframi jak za dawnych czasów, kobiety na wozach wcale ładnie ubrane, albo wcale ładnie rozebrane, co kto lubi. Klejnotów sporo, bo inni, ci cnotliwi czy święci, powyrzucali klejnoty jak śmiecie.

A wy dokąd?” - pytają jedni drugich. I jedni, i drudzy odpowiadają to samo: „My do waszego miasta, bo z naszym cadykiem nie można wytrzymać. Nikt nie ubiera się, nie stroi się, nie śpiewa”. „Ależ to u nas nie można wytrzymać!” „Co znaczy nie można wytrzymać?” - pytają, nie wierzą. „Jedźcie, to zobaczycie”. Nie uwierzyli ani jedni, ani drudzy; i jedni, i drudzy pojechali do cudzego miasta. A tam strach istny. Cudze cnoty jeszcze gorzej pachną niż własne, bo do własnych każdy przywykł. Wracają i jedni, i drudzy do swego miasta, pokorni, skruszeni, padają plackiem przed swoim cadykiem: „Przebacz, rabi, i prowadź!” I tak już było, że nawet ci ostatni, najbardziej oporni, stracili nadzieję. Nawet kobiety. Ani się nie ubierają, ani się nie rozbierają. Ubiorą jakiś worek zgniły i tkwią w nim do końca życia. I cóż z tego wynikło? Nikomu nie przyjdzie do głowy nawet mieć dzieci. Koniec tego świata.

Minęło tak lat trzydzieści dziewięć. Sam Gabriel przypatrzył się ziemi, zaniepokoił się jeszcze bardziej niż przedtem. Zbliża się czterdziestolecie, ludzie pchają się na pustynię, przestają jeść i ciągle umierają, i to z zapałem. Samael wyniósł się, opuścił swoją instytucję. Natłok do nieba niebywały dotąd, plantacje Pana pustoszeją, bo wszystko przenosi się do nieba, a my? Zapewnialiśmy, że chcemy je piastować, rozwijać, i cóż z tego, ładny interes...

Cichy smętek przewiał przez dusze aniołów, nie tylko smętek, także tęsknota za kimś takim, powiedzmy sobie - za pewnym Kimś, który oddalił się nie tylko od ziemi, ale w nurty ciemności, których nie przenikają promienie. I wówczas Samael, który już bardzo daleko zawędrował, ku kresom ciemnych światów, jak sądził, tuż-tuż u bramy swej samotności, której wciąż szukał, poczuł nagle we śnie muśnięcie, tak jakby promienie wiotkie od dalekich skrzydeł go dotknęły. A także tęskne westchnienie: „Samaelu, gdzie jesteś, Samaelu?” Tak jakby człowieka we śnie dosięgły westchnienia dziewuszki wstydliwej, wcale nie natrętnej ani takiej, co zaraz chce się żenić, tylko takiej, co sama nie wie, czego chce. Samael obudził się. „Czyż nie jestem samotny? Właśnie udowodniłem sobie, że jestem samotny jak duch prawdziwie istniejący, sam z siebie i dla siebie, tak samo jak Pan. Już zbliżałem się do mej samotności, a tu szepty anielskie dosięgły mię”.

Wrócił, wciskał się powrotnym szlakiem pomiędzy przestworza, wciskał się wężem, aż zobaczył z daleka świecące spojrzenie. Pytał: „Czegóż żądają moi wszyscy bracia i siostry z rodu pierwotworów, z synów i córek Przedwiecznego?

Sygnalizując z daleka światła, Gabriel wskazał mu na ziemię:

- Spojrzyj, ogrody Pana wyczerpują się, bez radości dla Przedwiecznego. Zaradź.

Samael uśmiechał się przez przestworza. Z każdego uśmiechu mgławice pajęczyn czerwonych rozsypywały się jak błyskawice oplątujące niebiosa.

- Moi świetliści - sygnalizował Samael - jeszcze słońce nie wzejdzie, a zobaczycie, że brat najstarszy czuwa.

I Samael zstąpił z przestworzy na ziemię. Przechadzał się nad rzeką Dnieprem, granicą jednego z królestw. Chociaż z powodu powszechnej cnoty nie było ani złodziei ani szpiegów, ani włóczęgów bez paszportów, ani nawet dezerterów z wojska, bo kto służył w wojsku, to wyłącznie z obowiązku, to przecie na granicy czuwały jeszcze straże, co prawda słabiej, coraz mniej, ale przecie wypełniały obowiązek, obowiązki państwowe, te najniższe, ale bądź co bądź obowiązki. I strażnik graniczny, na którego przypadła służba, przechadzał się nocą nad brzegiem Dniepru. Nic się nie ruszało, ani mowy. Złych duchów już nie było, bo Samael się oddalił, nie było też niewiernych ani pogan, bo wszyscy byli wierni, sami chasydzi. Nie było też ani przemytników, ani w ogóle żadnych przestępców, ani nikogo takiego, bez którego istnienia nie ma interesu, aby płacić strażników. I nikt im nie płacił, strażnicy pilnowali tylko z obowiązku, i tak samo ten strażnik chodził sobie nad brzegiem Dniepru aż do rana. Jeszcze przed wschodem słońca, gdy pojaśniało, zobaczył nagle coś dziwnego. Naprzód piana w Dnieprze wzdęła się i rozigrała wirowo, a potem z wiru tego wyszła... cóż, czy to możliwe, dziewuszka młodziutka, śliczna! Strażnik otrząsnął się: nie, to anioł pełen słodyczy w spojrzeniach, co prawda nagi, lecz osłonięty płaszczem złotych włosów, co raz w lekkim powiewie zakrywały postać, a raz odkrywały. Strażnik, choć śpiący, rozruszał się nagle, jakby łyknął sobie dawno wycofanej z obiegu szabasówki albo nawet mocnego wina na Pejsach. Potem opanował się i wygłosił:

- Witaj, aniele, czy przyszedłeś tu, aby umocnić mnie w zasadach wiary, czy od razu chcesz mnie wziąć za rękę i zaprowadzić do raju na gody?

- Nie jestem aniołem - odpowiedziała dziewuszka - jestem pianą i igraszką żywiołów. O żadnych zasadach wiary nic nie wiem ani nigdy nie słyszałam.

Jakżeż słodki był jej głos. Po raz pierwszy skromny strażnik, który dotąd uczył się tylko i nigdy nie był pewny, czy dobrze się nauczył, poczuł się powołany do nauczania.

- Chodź, przecudowna, nauczę cię zasad wiary.

- Tak, panie - odparła słodko dziewczyna.

Strażnik ujął ją za rękę, a był tak szczęśliwy, jakby nie nauczać miał, tylko od razu znalazł się w niebie, i jakby na zadatek według starego zwyczaju łyknął sobie pół butelki pejsacznego wina. Tymczasem kapitan straży granicznej, z przeciwnego kierunku, przechadzał się dla kontroli. I on wiedział, że nie ma już tych wszystkich gagatków, dla których opłaca się drogo straż graniczną, i on nie dostawał żadnej zapłaty, wiedział wreszcie, że strażnik spełnia obowiązek dla obowiązku, ale i on kontrolował jedynie z obowiązku. Obowiązek na obowiązku podparty obowiązkami, a tu nagle widzi: cud! Olśniony, zachwycony, zmieszany, pyta raz strażnika, raz dziewczynę:

- Kogóż wiedziesz, mój strażniku? Kim jesteś, cudowny aniele? Czyż przychodzisz umocnić nas w zasadach wiary? Czy też może zwolnić od niepotrzebnych obowiązków, bo wrota raju blisko.

- Jestem igraszką żywiołów, o żadnych zasadach wiary ani obowiązkach nic nie wiem.

- Pójdź, przecudna - rzekł kapitan - wypada, bym ja cię o nich pouczył.

- Tak, panie - zgodziła się dziewczyna. Kapitan ujął ją pod rękę i prowadził brzegiem Dniepru, a strażnik dreptał za nimi.

Już słońce wytoczyło się od wschodu, gdy wojewoda pogranicznej prowincji, nie tak jak w państwach nie udoskonalonych, wstał raniutko i, po modlitwach i ablucjach, konno zwiedzał pas pograniczny. Oczywiście wyłącznie z obowiązku, bo w owych czasach także wojewodowie bez żadnej pensji tylko o tym myśleli. Gdy zobaczył dziewicę, zrozumiał z miejsca, że to posłanie z niebios i szczególna misja dla wojewody, bo niebiosa pilnując porządku zaczynają od postaci czołowych.

- Kim jesteś, przecudowna? - zawołał. - Jakie posłanie niesiesz z niebios na moje ręce dla naszego państwa? Czy może masz umocnić nas w wierze na to, byśmy i my...

- Panie - przerwała dziewuszka - jestem igraszką żywiołów, żadne obowiązki, posłania ani zasady wiary mi się nie przyśniły.

Wojewoda zrozumiał.

- Jak widzę, jestem powołany, by cię o nich pouczyć. Chodź ze mną, przecudowna.

- Tak, panie - zgodziła się dziewuszka.

Wojewoda zsiadł z konia, ujął za rękę cudowne zjawisko, a tamci dreptali za nim z wywalonymi językami, oczywiście bez zazdrości, ani dlatego, że nadzieja na ich powołanie zawiodła, lecz że wciąż jeszcze żywili nadzieję nauczania.

Gdy przybyli do stolicy, właśnie stary pan kanclerz przejeżdżał sześciokonną karetą, wokół niego jechali uzbrojeni konni hajducy, oczywiście nie żeby kogoś atakować albo ranić i nie z musu ani z rozkazu, tylko wszystko z obowiązku, wszyscy wychowankowie cadyków, udani i zapamiętali chasydzi. Gdy dojrzeli wojewodę, zatrzymali się i kanclerz zawezwał do siebie wojewodę, by zdał mu sprawę z objazdu granicy, lecz zanim wojewoda odezwał się, kanclerz dojrzał dziewuszkę.

- Cóż to za postać niebiańska! Powiedz, złocistowłosa, czyś wysłana na umocnienie nas na drodze wiary?

- Jestem igraszką żywiołów - odpowiedziała dziewuszka - o żadnej cnocie ani umocnieniu nic mi nie wiadomo.

Orszak kanclerza trwał bez ruchu w milczeniu. Stary kanclerz zadumał się. Wreszcie rzekł:

- Z obowiązku i z urzędu najwyższego wypada, bym ja, nie kto inny, pomógł ci i pouczył o cnocie i o wierze.

Wojewoda ośmielił się:

- Jaśnie wielmożny panie kanclerzu, czyż nie należałoby zachować ten właśnie urząd dla króla jegomości?

- Wiem, co robię - rzekł kanclerz. - Piękna, pójdź ze mną.

- Tak, panie - rzekła pokornie dziewuszka.

Kanclerz posadził ją w karecie obok siebie. Kareta i orszak ruszyły z kopyta. Tymczasem po całej stolicy rozeszły się wieści, że niebo zaszczyciło kraj wysłanym aniołem z nieba czy też igraszką żywiołów. Przeto i młody król jegomość wyjechał z licznym orszakiem na jej spotkanie. Zobaczył ją w karecie kanclerskiej, uchylił kapelusza.

- Piękna - zawołał - pójdź powierzyć mi posłanie niebios na to, abym ja, król, dla dobra wszystkich mógł wszystkich obywateli umocnić w wierze.

- O niebiosach ani o wierze nic nie wiem, jestem igraszką żywiołów.

Król spoglądał ku niebu.

- Widoczny to znak, że ja właśnie mam cię pouczyć i umocnić w wierze.

- Wasza królewska mość - ośmielił się stary kanclerz - czy nie należałoby przedłożyć tej sprawy do rozstrzygnięcia naszemu cadykowi? On jest nieomylny w sprawach wiary.

- Zostawcie to mnie - odparł król. - Ja jestem królem i jestem młody. Najlepiej wiem, kto do czego powołany. Chodź ze mną, piękna.

- Tak, panie - odrzekła pokornie dziewuszka.

Król skinął, poczet królewski otoczył ją, uprowadzili ją w towarzystwie króla. Wszakże inni, choć dotychczas niefortunni nauczyciele, nie mając wcale ochoty zrzec się nauczania, biegli lub jechali, stosownie do godności, raźnie za orszakiem aż pod zamek królewski. Gdy król celem nauczania znalazł się sam na sam z dziewuszką, rzekł:

- Zostaniesz moją żoną, cudowna.

- Nie, panie - po raz pierwszy sprzeciwiła się dziewuszka.

- Czyż nie chcesz zostać królową? Czyż nie uważasz się za godną?

Dziewczyna spuściła oczy.

- Dlaczego nie miałabym zostać strażnikową czy kapitanową, wojewodziną czy kanclerzową? Stańcie, najjaśniejszy panie, i wy wszyscy, którzy macie mnie pouczyć o zasadach wiary, w odległości stu kroków za mną i gońcie mnie. Kto mnie dogoni...

Ani król, ani inni nie dosłuchali powiedzenia dziewuszki, tylko jeden za drugim pogonili za nią z miejsca. Dziewczyna zmykała jak sarna, jak jaskółka, jak motyl, przed siebie, przed siebie. A za nią w pędzie naprzód król, kanclerz, wojewoda, kapitan i strażnik, a za nimi inni mężczyźni stolicy, co właśnie rozmodleni licznie wysypali się z synagogi; widząc, co czyni władza legalna, w poczuciu uprawnienia, pocwałowali za dziewuszką. Dowiedział się o tym cadyk stolicy. Pośpiesznie, może nawet jakimś czarownym sposobem, zwołał cadyków, chciał opamiętać. Lecz tamci zmykali zbyt prędko, przeto i cadykowie, celem opamiętania, lecieli za nimi w samym ogonie pościgu.

I Samael zjawił się w niebie na posiedzeniu synów Pana.

- Patrzcie, świetliści, czyż dobrze czuwałem? Ogrody czy nie ogrody, plantacja czy gałązki, przyznacie przecież to jedno, że ja znam się na doktrynach. Ale o co chodzi najwięcej? O nowość nieoczekiwaną. To uraduje Pana.

Nieoczekiwana nowość oszołomiła aniołów, i choć czterdzieści lat jeszcze nie upłynęło, Gabriel sam nie wiedząc, czy ma być spokojny, że nie wyszło gorzej, czy zrozpaczony, że ogród Pana tak się zmarnował, wszedł do samotności Pana.

- Ojcze i Panie, spojrzyj, co się dzieje na ziemi.

I Pan spojrzał łaskawie. Zobaczył jak za jedną małą gołą dziewuszką gonią wszyscy, wszyscy przez pola, przez lasy, przez góry. Płaszcz włosów złocistych to odkrywał, to zakrywał jej postać. A ona, leciutka jak sarna, jak jaskółka, jak motyl przelatywała pola, wody, lasy i góry.

Światło, samo światło tryskało z oczu i z kędziorów Pana. Pan śmiał się, śmiał się, śmiał się. Orzekł:

- Nie ma już mowy o tym, aby ich wymazać. Niechaj nas dalej tak czy inaczej radują.

- Ojcze i Panie - dodał Gabriel - muszę przyznać, że to zasługa najstarszego z nas, Samaela, od kiedy wrócił z poszukiwań samotności.

- W nim najwięcej tego, co nieoczekiwane, ach - westchnął Pa




Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron