Rice Anne Sluga kosci

Anne Rice

Sługa Kości


Servant of the Bones

Przekład: Maciejka Mazan

Wydanie oryginalne: – 1996

Wydanie polskie: – 2000

Ta książka dedykowana jest BOGU

Psalm 137

Nad rzekami Babilonu -

tam myśmy siedzieli i płakali, kiedyśmy wspominali Syjon.

Na topolach tamtej krainy zawiesiliśmy nasze harfy.

Bo tam żądali pieśni od nas ci, którzy nas uprowadzili,

pieśni radości ci, którzy nas uciskali: „Zaśpiewajcie nam

jakąś z pieśni syjońskich!”

Jakże możemy śpiewać

pieśń Pańską

w obcej krainie?

Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie, niech uschnie moja prawica!

Niech język mi przyschnie do podniebienia, jeśli nie będę pamiętał o tobie, jeśli nie postawię Jeruzalem ponad największą moją radość.

Przypomnij, Panie, synom Edonu, dzień Jeruzalem, kiedy oni mówili: „Burzcie, burzcie -

aż do jej fundamentów!”

Córo Babilonu, niszczycielko, szczęśliwy, kto ci odpłaci za zło, jakie nam wyrządziłaś!

Szczęśliwy, kto schwyci i rozbije o skałę twoje dzieci*1

1* Wszystkie cytaty z Pisma Świętego zostały zaczerpnięte z Biblii Tysiąclecia (przyp. tłum.) Wstęp

Zamordowana. Czarne były jej włosy, tak jak i oczy.

Popełniono je na Fifth Avenue, morderstwo, w pięknym sklepie z ubraniami, pomiędzy ludźmi. Histeria, kiedy upadła... być może.

Ujrzałem to w ciszy na ekranie telewizora. Estera. Znałem ją. Tak, Estera Belkin. Była moją studentką. Estera. Bogata i miła oku.

Jej ojciec. Główny kapłan tej ogólnoświatowej Świątyni. Banały rodem z New Age, koszulki z hasłami. I proszę: Belkinowie posiadają fortunę, jakiej pragnąłby i o jakiej marzyłby każdy śmiertelnik, a oto Estera, słodka Estera, dziewczyna podobna kwiatu, zawsze tak płochliwie zadająca pytania – nie żyje.

W dzienniku, „wiadomościach na żywo”, ujrzałem jej śmierć. Czytałem książkę, nie darząc jej uwagą. Telewizor pracował niemo, plącząc ze sobą gwiazdy filmu i wojnę. Rzucał

jaskrawe refleksy na ściany pokoju. Milczące fajerwerki, nieoglądane przez nikogo. Wróciłem do lektury, kiedy już umarła „na żywo”.

W dniach, które nastąpiły potem, od czasu do czasu wracałem do niej myślą. Po jej śmierci doszło do innych strasznych wydarzeń, związanych z jej ojcem i tym elektronicznym Kościołem. Znowu rozlano krew.

Nie znałem jej ojca. Jego wyznawcy to proch z ulicy.

Ale dobrze pamiętałem Esterę. Chciała wiedzieć wszystko, jedna z tych pokornych, zawsze uważnych i słodkich, tak bardzo słodkich... Pamiętałem ją. Pewnie. Cóż za ironia, zabójstwo tej gołębicy, a potem upadek fałszywych nauk jej ojca.

Nigdy nie siliłem się, by zrozumieć owo zdarzenie.

Zapomniałem o niej. Zapomniałem, że ją zamordowano. Zapomniałem o jej ojcu. Chyba zapomniałem, że w ogóle istniała.

Wiadomości, wiadomości, ciągle wiadomości.

Nadeszła pora, by na jakiś czas zarzucić nauczanie.

Wycofałem się z życia, by napisać książkę. Wyjechałem w góry, wyjechałem w wieczne śniegi. Nie odmówiłem nawet jednej modlitwy za duszę Estery Belkin, ale jestem historykiem, nie kapłanem.

W górach dowiedziałem się o wszystkim. Jej śmierć poszła za mną, prawdziwa i brzemienna znaczeniem.

CZĘŚĆ I

Kości niedoli

Złote są kości niedoli.

Gdzie podzieje się ich blask.

Sięgnąć może do wnętrza,

Drążyć brzask.

Płaczący ojcowie, z którymi piliśmy, i mleko matki, i finalny smród.

Możemy marzyć, lecz nie myśleć.

Złote kości u twych stóp.

Złoto, srebro, jedwab, miedź.

Niedola to woda wstrząśnięta z mlekiem.

Atak serca, zabójca, rak.

Kto by pomyślał, że kości tańczą tak.

Złote są kości niedoli.

Szkielet tuli szkielet.

Słowa duchów są nieznane.

Uczymy się ignorancji.

Stan Rice, „Piękne jagniątko”, 1975

1.

Oto historia Azriela, tak jak mi ją opowiedział, gdy poprosił, bym stał się świadkiem i kronikarzem jego słów. Nazywajcie mnie Jonatanem, tak jak on. To imię wybrał owej nocy, kiedy pojawił się w otwartych drzwiach i uratował mi życie.

Pewne jest, że gdyby nie przyszedł w poszukiwaniu skryby, umarłbym przed świtem.

Pozwolę sobie wyjaśnić, że jestem powszechnie znany w środowisku historyków, archeologów, badaczy kultury sumeryjskiej. A Jonatan w rzeczy samej jest jednym z nadanych mi imion, choć nie znajdziecie go na okładkach książek, które studenci czytają z konieczności lub przez zamiłowanie do tajemnic historii starożytnej, równie wielkie jak moje.

Azriel był tego świadom – iż jestem naukowcem, nauczycielem – kiedy przyszedł.

Jonatan to poufałe imię, na które obaj się zgodziliśmy. Wybrał je spośród trzech imion, widniejących na notkach o prawach autorskich do moich książek. A ja na nie zareagowałem. I stało się dla niego moim właściwym imieniem, przez te wszystkie godziny, kiedy opowiadał

swoją historię – historię, jakiej nigdy nie opublikowałbym pod swoim prawdziwym profesorskim nazwiskiem, ponieważ doskonale zdaję sobie sprawę, podobnie jak i on, że nikt nie zaakceptowałby takiej opowieści pomiędzy moimi pracami.

Zatem jestem Jonatanem; jestem skrybą. Opowiadam tę historię tak, jak przekazał mi ją Azriel. Jest mu obojętne, jakim się nazwę imieniem. Liczy się jedynie, że ktoś spisał to, co miał do powiedzenia. Księga Azriela została podyktowana Jonatanowi.

W istocie wiedział, kim jestem. Znał wszystkie moje prace i przed pojawieniem się u mnie zadał sobie trud ich mozolnego przeczytania. Znał moją akademicką pozycję i coś w moim stylu i poglądach zdołało go ująć. Być może miłe wydało mu się to, iż osiągnąłem szacowny wiek sześćdziesięciu pięciu lat i nadal piszę i pracuję dniami i nocami niczym młodzik, daleki od myśli o odejściu na emeryturę, choć czasem muszę uciec z uczelni, w której wykładam.

A więc to nie przypadek kazał mu się wspinać na strome zbocza porośniętych lasami gór, w śniegu, pieszo, ze zwiniętą gazetą jako jedynym bagażem. Jego wysoką sylwetkę otulała gruba opończa czarnych kędzierzawych włosów, sięgających mu daleko za ramiona – prawdziwie zacny przyodziewek, chroniący głowę i kark – a także jeden z tych dwurzędowych i powiewających zimowych płaszczy, które jedynie ludzie słusznego wzrostu i romantycznego serca potrafią nosić z pewnością siebie lub czarującą nonszalancją.

Przy blasku ognia wydał mi się zrazu szlachetnym młodzieńcem, o wielkich czarnych oczach i grubych wyraźnych brwiach, nosie krótkim i szerokim i wydatnych wargach cherubina; jego włosy znaczyły płatki śniegu, a wiatr wydymał mu płaszcz i szarpał nim z furkotem; jego podmuch wdarł się do wnętrza domostwa i rozrzucił na wszystkie strony cenne dokumenty.

Aż nagle płaszcz stał się dla niego zbyt obszerny. Powierzchowność mojego gościa zmieniła się zupełnie, dopasowała się do zdjęcia w gazecie, którą ze sobą przyniósł.

Był to cud, który zobaczyłem najpierw, zanim dowiedziałem się, kim jest, a także, że będę żyć, że gorączka spadła.

Musicie zrozumieć, że nie jestem szalony ani nawet ekscentryczny, a także, że nigdy nie miałem skłonności autodestrukcyjnych. Nie wyjechałem w góry, żeby umrzeć. Wydało mi się dobrym pomysłem poszukać absolutnego odosobnienia w moim domu na północy, niepołączonym ze światem telefonem, faksem, telewizją ani elektrycznością. Musiałem dokończyć książkę, którą zajmowałem się już od dziesięciu lat, i chciałem tego dokonać właśnie na owym dobrowolnym wygnaniu.

Dom należy do mnie i w owym czasie był dobrze zaopatrzony w mnóstwo wody pitnej, oleju i nafty do lamp, skrzynie pełne świec, a także baterie wszelkich możliwych rodzajów: do małego magnetofonu, z którego zwykłem korzystać, jak również do roboczych laptopów; na cały okres pobytu miałem też szopę pełną suszonej dębiny.

W metalowej skrzynce przeniosłem niezbędne lekarstwa. Zaopatrzyłem się w proste pożywienie, które gotowałem na ogniu w kominku: ryż, suszoną kukurydzę, mnóstwo puszek z niesolonym bulionem oraz parę baryłek z jabłkami, dzięki którym powinienem przetrwać zimę. Przywiozłem również parę worków słodkich ziemniaków, ponieważ odkryłem, iż mogę zawinąć je w folię i upiec w węglu i dębinie na kominku.

Podobał mi się soczyście pomarańczowy kolor słodkich ziemniaków. Spieszę z wyjaśnieniem, iż nie byłem szczególnie dumny z tej diety i nie chciałem napisać o niej artykułu do gazety. Jestem po prostu zmęczony obfitym jedzeniem; zmęczony modnymi restauracjami Nowego Jorku, wystawnymi przyjęciami z bufetem, a nawet nierzadko wspaniałymi posiłkami, na jakie zapraszają mnie koledzy. Staram się to wytłumaczyć.

Pragnąłem pokrzepienia dla ciała i umysłu.

Przywiozłem z sobą wszystko, czego mi było potrzeba, by móc w spokoju pisać. Nie było w tym nic szczególnego.

Mieszkanie i tak już wypełniały książki; stare drewniane ściany stodoły zostały ocieplone i zabudowane półkami aż po sufit. Trzymałem tu duplikaty każdego istotnego tekstu, z jakiego korzystałem w domu, a także te nieliczne tomiki poezji, które czytywałem bez końca ze względu na uniesienie, jakie mi dawały.

Komputery, małe i potężne ponad wszelkie zrozumienie, jakim kiedykolwiek mógłbym ogarnąć owe twarde dyski, bajty, megabajty pamięci bądź czterysta osiemdziesiąt sześć chipów, sprowadziłem tu już wcześniej, wraz z nieprawdopodobnie obfitym zapasem dyskietek, na których miałbym zapisywać pracę lub robić jej kopię zapasowe.

Prawda wygląda tak, że przeważnie piszę ręcznie w dużych żółtych notesach. Mam kartony pełne długopisów, z gatunku tych bardzo cienkich, z czarnym wkładem.

Wszystko zapowiadało się wspaniale.

W tym miejscu powinienem zaznaczyć, że świat, kiedy go porzuciłem, wydawał się jeszcze bardziej szalony niż zazwyczaj.

Dzienniki były pełne wieści o sprawie makabrycznego morderstwa na zachodnim wybrzeżu, mającym coś wspólnego ze znanym sportowcem oskarżonym o poderżnięcie gardła swojej żonie; ta sensacja zelektryzowała bez reszty wszystkie talk-show, dzienniki i nawet ten miałki, naiwny i infantylny łącznik ze światem, który nazywa się „R jak Rozrywka”.

Budynek rządowy w Oklahoma City został wysadzony w powietrze – i nie przez obcych terrorystów, jak uważano, lecz przez naszych rodaków, członków milicji obywatelskiej, za jakich się mają, którzy na wzór hipisów z zamierzchłych czasów uznali nasz rząd za niebezpiecznego wroga. Ale podczas gdy hipisi i uczestnicy protestów przeciwko wojnie wietnamskiej ograniczali się do leżenia na torach i wspólnego śpiewania, ci świeżo upieczeni działacze – z głowami pełnymi rojeń o nadchodzącej zagładzie – odebrali życie innym Amerykanom. Setkom Amerykanów.

Za granicą toczyły się walki, które zaczęły przypominać prawdziwe igrzyska. Nie było ani jednego dnia bez wzmianki o okrucieństwach popełnianych przez Bośniaków i Serbów na Bałkanach – w regionie, który od wieków był areną działań wojennych, toczonych z tego czy innego powodu. Straciłem rozeznanie, kto był tu muzułmaninem, chrześcijaninem, rosyjskim sprzymierzeńcem czy przyjacielem. Dla amerykańskich telewidzów Sarajewo już od lat było dobrze znaną nazwą. Na jego ulicach codziennie umierali ludzie, nie wyłączając tych, którzy nazywali się orędownikami pokoju ONZ.

W krajach Afryki ludzie cierpieli głód w wyniku wojen domowych lub nędzy. Widok wychudzonych małych Murzyniątek ze wzdętymi brzuszkami i twarzami oblepionymi przez muchy stał się równie zwyczajny jak reklama piwa.

Żydzi i Arabowie walczyli na ulicach Jerozolimy. Wybuchały bomby; żołnierze strzelali do uczestników protestów, a terroryści mordowali niewinnych ludzi, by udowodnić, że nie żartują.

Na Ukrainie ostatni zwolennicy upadłego Związku Radzieckiego wszczęli walki z narodem górali, którzy nigdy nie poddali się obcym naciskom. Ludzie umierali na śniegu i mrozie za sprawy, których właściwie nie sposób było wyjaśnić.

W sumie w dziesiątkach miejsc gorzały punkty zapalne, pełne walk, śmierci, dziennikarzy, podczas gdy rządy wszystkich państw na próżno starały się je ugasić bez używania przemocy. Ta dekada była orgią przemocy.

A potem śmierć Estery Belkin, po niej zaś skandal ze Świątynią Umysłu. W jej filiach od New Jersey po Libię znaleziono istny skład śmiercionośnej broni. W szpitalach Świątyni utworzono magazyny materiałów wybuchowych i trujących gazów. Wielki przywódca tego popularnego międzynarodowego Kościoła – Gregory Belkin – był szaleńcem.

Przed jego pojawieniem się znaliśmy trzech innych obłąkańców z wielkimi zamierzeniami, lecz mniejszymi możliwościami. Jim Jones popełnił wraz ze swoją Świątynią Ludu zbiorowe samobójstwo w dżunglach Gujany; David Koresh, uważający się za wcielenie Chrystusa, zginął od kul i ognia na dziedzińcu Waco w Teksasie.

Ostatnio pewien japoński religijny przywódca został oskarżony o zabijanie niewinnych ludzi w metrze.

Członkowie Kościoła o wdzięcznym mianie Świątyni Solaire nie tak dawno popełnili zbiorowe samobójstwo jednocześnie w trzech różnych miejscach w Szwajcarii i Kanadzie.

Gospodarz popularnego programu dał publiczności wskazówki, jak zamordować prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Śmiercionośny wirus zaatakował niedawno z furią pewien afrykański kraj, a potem zanikł, przypomniawszy wszystkim myślącym ludziom o znanej od dawna obsesji: zbliżającym się końcu świata. Najwyraźniej istniały więcej niż trzy mutacje wirusa, a wiele innych, równie niebezpiecznych, czai się jeszcze w dżunglach.

Codziennie w wiadomościach i rozmowach światowców spotykamy się z setkami równie surrealistycznych opowieści.

A więc uciekłem od tego, podobnie jak od wszystkiego innego. Uciekłem w samotność, w śnieżną biel, brutalną obojętność niebosiężnych drzew i okruchy zimowych gwiazd.

Mój jeep przewiózł mnie przez „lasy Skórzanej Pończochy”, jak jeszcze czasami się je nazywa na cześć Jamesa Fenimore’a Coopera, bym mógł zamknąć się na zimę w swojej twierdzy. W samochodzie jest telefon, przez który można przy pewnej dozie samozaparcia skontaktować się ze światem zewnętrznym. Zamierzałem go przenieść, ale prawda wygląda tak, iż nie jestem zbyt zręczny i nie potrafiłem wyjąć tego urządzenia, nie uszkadzając samochodu.

Zatem rozumiecie już, że nie jestem głupcem, a jedynie naukowcem. Miałem plan. Byłem przygotowany na nadejście obfitych śnieżyc i wichur, wyjących w metalowym kominie nad centralnym paleniskiem. Zapach książek, dymu z dębiny, śnieg prószący od czasu do czasu w kominek oto rzeczy, które kocham i których czasem potrzebuję i przez wiele zim mój dom dawał mi dokładnie to, o co prosiłem.

Ta noc zaczęła się jak każda inna. Gorączka wzięła mnie zupełnie z zaskoczenia i pamiętam, jak rozpaliłem potężny ogień na okrągłym palenisku, ponieważ nie chciałem do niego dokładać. Nie wiem, kiedy wypiłem całą wodę stojącą w pobliżu łóżka. Nie mogłem być wówczas w pełni przytomny. Przypominam sobie, że podszedłem do drzwi, odciągnąłem zasuwę i nie potrafiłem jej zasunąć z powrotem; tyle potrafię odnaleźć w pamięci.

Prawdopodobnie chciałem dostać się do jeepa.

Zamknięcie zasuwy okazało się po prostu niemożliwe. Przez długi czas leżałem w śniegu, po czym wczołgałem się do domu, uchodząc z paszczy zimy. Przynajmniej tak to wyglądało.

Pamiętam to wszystko, ponieważ przypominam sobie, iż poczułem, że znajduję się w wielkim niebezpieczeństwie. Długa podróż powrotna do łóżka i ciepła ognia wyczerpała mnie do cna. Pod stertą wełnianych koców i kołder znalazłem schronienie przed porywistym wichrem, który wtargnął do wnętrza domu. I wiedziałem, że jeśli nie odzyskam jasności myśli, jeśli jakoś nie zdołam dojść do siebie, zima wkrótce przekroczy próg, by na zawsze uśpić ogień i zabrać mnie ze sobą.

Leżąc na plecach, przykryty kołdrami po brodę, pociłem się i drżałem na zmianę.

Patrzyłem, jak płatki śniegu wirują pod belkami sufitu. Patrzyłem na płonącą stertę bierwion.

Czułem swąd spalonego garnka, z którego wygotowała się zupa. Widziałem, jak śnieg zasypuje moje biurko.

Zamierzałem wstać, a potem zapadłem w sen. Śnił mi się jeden z tych głupich majaków, jakie sprowadza ze sobą gorączka. Wreszcie obudziłem się gwałtownie, poderwałem, upadłem na wznak i znowu zasnąłem. Świece już się wypaliły, ale ogień jeszcze nie wygasł, a śnieg zdążył zasypać cały pokój, pokryć grubą warstwą biurko, krzesło, może nawet i łóżko.

Raz zlizałem śniegowe płatki z warg, tyle sobie przypominam, i smakowały mi, więc od czasu do czasu piłem roztopiony śnieg, który zgarniałem dłonią. Paliło mnie piekielne pragnienie.

Lepiej było spać, niż je czuć.

Azriel pojawił się chyba około północy.

Czy wybrał tę godzinę, kierując się zamiłowaniem do mocnych efektów? Wprost przeciwnie. Już z daleka, idąc przez śnieg i wiatr, widział ogień na szczycie góry, iskry strzelające z komina i światło migoczące przez otwarte drzwi. Pospieszył ku tym drogowskazom.

Mój dom był jedynym gospodarstwem na tym terenie, a on o tym wiedział.

Wywnioskował to z przypadkowych taktownych uwag tych wszystkich, którzy oficjalnie i delikatnie dawali mu do zrozumienia, iż przez najbliższe miesiące nie będzie ze mną kontaktu, że ukryłem się w swojej pustelni.

Ujrzałem go w chwili, kiedy stanął w drzwiach. Widziałem lśnienie gęstej fali czarnych kędzierzawych włosów oraz ogień w jego oczach. Widziałem siłę i zręczność, kiedy zamknął

drzwi i zbliżył się do mnie.

Zdaje się, że powiedziałem:

– Umieram.

– Nie, nie umierasz, Jonatanie – odrzekł.

Natychmiast przyniósł butelkę wody i uniósł mi głowę. Piłem i piłem, i piła moja gorączka, a ja go błogosławiłem.

– To zwykła rzecz, Jonatanie – powiedział z prostotą.

Zapadłem w drzemkę, a on rozpalił ogień na nowo, zmiótł śnieg i przypominam sobie z wielką wyrazistością i zdumieniem, jak pozbierał zewsząd moje notatki, bardzo pieczołowicie, po czym ukląkł i rozłożył je przed ogniem, by wyschły i by można było z nich coś jeszcze uratować.

– To twoja praca, twoja cenna praca – odezwał się, kiedy spostrzegł, że na niego patrzę.

Zdjął obszerny, fałdzisty płaszcz. Został w koszuli z długimi rękawami, co oznaczało, że nic nam już nie grozi. Znów poczułem zapach gotującej się zupy, bulgoczący bulion z kury.

Przyniósł mi go w glinianej misce – z tych rustykalnych, jakie wybrałem specjalnie do tego domu – i kazał mi wypić, a ja usłuchałem.

W istocie to dzięki wodzie i bulionowi powoli sprowadził mnie z powrotem. Do tej pory nie miałem na tyle przytomności umysłu, by wspomnieć o lekarstwach z białej apteczki.

Obmył mi twarz zimną wodą.

Umył mnie całego, powoli i cierpliwie, obracając łagodnie moje ciało. Na łóżku rozesłał

świeże prześcieradło.

– Bulion – powiedział. – Bulion, nie, musisz.

I woda. Nieustannie poił mnie wodą.

Czy wystarczy także dla niego, spytał. Niemal się roześmiałem.

– Oczywiście, mój przyjacielu, na Boga, bierz wszystko, czego chcesz.

Zaczął pić łapczywymi łykami i powiedział, że tylko tego mu potrzeba teraz, gdy Droga do Nieba znikła, a on pozostał sam.

– Nazywam się Azriel – powiedział, siadając przy mym łóżku. – Nazywają mnie Sługą Kości – ciągnął – lecz stałem się zbuntowanym duchem, rozgoryczonym i niepokornym.

Rozwinął gazetę, bym mógł na nią spojrzeć. Mój umysł nie był już tak zmącony.

Siedziałem, podparty boskim dobrodziejstwem czystych poduszek. Wydawał mi się tak niepodobny do ducha, jak tylko może być niepodobny człowiek muskularny, tryskający życiem, z ciemnymi włosami na grzbietach dłoni i ramionach, co nadawało mu jeszcze bardziej witalny wygląd.

Ze strony słynnej gazety „Time” spoglądała na mnie twarz Gregory’ego Belkina. Gregory Belkin – ojciec Estery – założyciel Świątyni Umysłu. Człowiek, który mógłby skrzywdzić miliony osób.

– Zabiłem go – powiedział Azriel.

Odwróciłem się, żeby na niego spojrzeć, i wtedy po raz pierwszy ujrzałem cud.

Chciał, żebym go zobaczył. Uczynił go dla mnie.

Skurczył się, choć nieznacznie; splątana grzywa ciemnych kędziorów znikła. Miał teraz schludną fryzurę nowoczesnego biznesmena. Nawet jego obszerna koszula przekształciła się w godny pochwały i nieskazitelnie skrojony czarny garnitur, a on sam stał się... na moich oczach... stał się Gregorym Belkinem.

– Tak – odezwał się. – Tak wyglądałem w dniu, w którym dokonałem wyboru i na zawsze utraciłem moją moc, kiedy przybrałem prawdziwe ciało i prawdziwy wyraz cierpienia.

Wyglądałem tak jak Gregory, kiedy go zastrzeliłem.

Zanim zdołałem wyrzec choć słowo, znowu się zmienił; jego głowa stała się masywniejsza, rysy – bardziej wyraziste, czoło szersze i bardziej wypukłe, a na miejsce zaciśniętych w linijkę ust Belkina pojawiły się wargi cherubina. Płonące oczy powiększyły się pod grubymi brwiami, które obniżały się przy uśmiechu, nadając i jemu, i intensywnemu spojrzeniu tajemniczy i uwodzicielski wyraz.

Uśmiech ten nie był wyrazem szczęścia. Nie było w nim wesołości ni słodyczy.

– Myślałem, że zawsze będę tak wyglądać – powiedział, podsuwając mi gazetę, bym się jej przyjrzał. – Myślałem, że umrę w tej postaci. – Westchnął. – Świątynia Umysłu legła w gruzach. Ludzie nie będą umierać. Kobiety i dzieci nie będą padać na ulicach, odetchnąwszy śmiercionośnym gazem. Ale ja nie umarłem. Znów jestem Azrielem.

Ująłem jego dłoń.

– Jesteś człowiekiem z krwi i kości. Nie wiem, co zrobiłeś, że wyglądałeś jak Gregory Belkin.

– Nie, nie człowiekiem. Duchem – sprostował. – Duchem tak silnym, że potrafię otoczyć się formą, jaką miałem za życia, a teraz nie potrafię się jej pozbyć. Dlaczego Bóg mi to uczynił? Nie jestem istotą niewinną. Zgrzeszyłem. Lecz czemu nie mogę umrzeć?

Nagle jego twarz rozjaśniła się uśmiechem. Stał się niemal dzieckiem ze splątanymi lokami wokół wypukłych policzków i pięknymi mięsistymi wargami cheruba.

– Może Bóg kazał mi żyć, bym mógł cię uratować, Jonatanie. Może to wszystko dlatego.

Oddał mi dawne ciało, bym mógł wspiąć się na tę górę i opowiedzieć ci o wszystkim, a ty byś umarł, gdybym tu nie przyszedł.

– Być może, Azrielu.

– Teraz odpoczywaj. Czoło masz chłodne. Zaczekam przy tobie i będę cię pilnować, a jeśli od czasu do czasu zobaczysz, że znów zmieniam się w tamtego mężczyznę, to tylko dlatego, że za każdym razem staram się ocenić, jak trudne jest to zadanie. Nigdy nie było mi tak trudno zmienić kształt – dla czarownika, który powołał mnie z kości. Nigdy nie było mi tak trudno rzucić czar, by oszukać wrogów mojego Pana lub tych, których chciał okraść lub zwieść. Ale teraz prawie nie mogę przybrać czyjejkolwiek postaci, z wyjątkiem młodzieńca, którym byłem, zanim wszystko się zaczęło. Kiedy uwierzyłem w ich kłamstwa. Kiedy zostałem duchem, a nie męczennikiem, jak mi obiecali. Leż spokojnie, Jonatanie, śpij. Oczy masz czyste, a na policzki wróciły ci kolory.

– Daj mi jeszcze bulionu – poprosiłem.

Usłuchał.

– Azrielu, naprawdę umarłbym bez ciebie.

– Tak, tak wygląda prawda, czyż nie? A ja stałem już na Drabinie do Nieba, powiadam ci, tym razem już na niej byłem, kiedy dokonałem wyboru. I myślałem, że kiedy wszystko się skończy, a Świątynia zostanie zniszczona, Droga znowu ku mnie spłynie. Chasydzi są czyści i niewinni. Są dobrzy. Ale walkę muszą pozostawić potworom takim jak ja.

– Boże Wszechmogący – powiedziałem. Gregory Belkin. Plan szaleńca. Przypominałem sobie strzępy... – I ta piękna dziewczyna.

Postawił miskę z bulionem i otarł moją twarz i dłonie.

– Miała na imię Estera.

– Tak.

Rozpostarł przede mną pomiętą i mokrą gazetę. Zaczynała schnąć w cieple i jej papier się pomarszczył. Ujrzałem słynne zdjęcie Estery Belkin na Fifth Avenue. Zobaczyłem ją leżącą na noszach tuż przed przeniesieniem do ambulansu, tuż przed śmiercią.

Ale tym razem skupiłem się na postaci, na którą zwróciłem już uwagę w telewizyjnym dzienniku, i na większych fotografiach tej właśnie sceny. Ale aż dotąd nie przyjrzałem się jej naprawdę. Przy noszach Estery stał młody człowiek z rękami uniesionymi do twarzy, jakby płakał nad nią z żalu, młodzieniec równie trudny do rozpoznania, jak pozostałe osoby z tłumu na słynnej fotografii, wyjąwszy jego mocne, piękne w kształcie brwi i grzywę ciemnych kędzierzawych włosów.

– To ty – odezwałem się. – Azrielu, jesteś na tym zdjęciu.

Był roztargniony. Nie odpowiedział. Położył palce na postaci Estery.

– Umarła tam, Estera, jego córka.

Wyjaśniłem, że ją znałem. Świątynia była wówczas nowym zjawiskiem, raczej kontrowersyjnym, jeszcze nieustabilizowanym, niewzruszonym i niezmordowanym. Estera była dobrą studentką, poważną, skromną i uważną.

Patrzył na mnie przez długą chwilę.

– Była słodką, dobrą dziewczyną, prawda?

– Tak, rzeczywiście. Bardzo niepodobną do swego ojczyma.

Wskazał na własną postać na zdjęciu.

– Tak, duch, Sługa Kości. Widziano mnie w moim bólu. Nigdy się nie dowiem, kto mnie przywołał. Może tylko jej śmierć, jej mroczne i straszne piękno. Nigdy nie będę tego wiedział.

Ale teraz widzisz, teraz czujesz, jak prawdziwy jest ten kształt, który dotąd stanowił jedynie mgłę. Bóg przyodział mnie w dawne ciało; sprawił, że coraz trudniej jest mi znikać i wracać; wtapiać się w powietrze, nicość i znów się z niej wyłaniać. Co się ze mną stało, Jonatanie?

Tak bardzo rosnę w siłę w tej ludzkiej postaci, że boję się, iż nie mogę umrzeć. Że nigdy nie umrę.

– Azrielu, musisz mi o wszystkim opowiedzieć.

– O wszystkim? O, bardzo tego pragnę, Jonatanie. Pragnę tego.

Po godzinie mogłem już chodzić po domu bez zawrotów głowy. Azriel przyniósł mi gruby szlafrok i skórzane kapcie. Minęło jeszcze kilka godzin i poczułem głód.

Pewnie już świtało, kiedy zapadłem w sen. I wreszcie obudziłem się późnym popołudniem, będąc już sobą, przytomny i bystry, i dom był zapobiegliwie ogrzany ogniem, a w dodatku Azriel porozstawiał parę świec, z tych grubych, które dają subtelny i niejaskrawy blask.

– Czy może tak być? – spytał łagodnie.

Powiedziałem, żeby przyniósł jeszcze kilka i zapalił naftową lampę na biurku. Poradził

sobie z tym bez kłopotu. Zapałki nie były mu obce, tak jak zapalniczka. Przyciął knot lampy.

Postawił dwie nowe świece na kamiennym blacie stolika przy łóżku.

Pokój z drewnianymi okiennicami zamkniętymi równie szczelnie jak drzwi był

oświetlony równomiernie i łagodnie. W kominie wył wiatr. W palenisko znowu osypał się śnieżny pył, który wyparował przy zetknięciu z płomieniami. Burza już straciła impet, ale śnieg nadal padał. Zima nas osaczyła.

I nikt nie miał się pojawić, nikt nie miał nam przeszkadzać, odrywać od tematu.

Patrzyłem na niego z żywym zainteresowaniem. Byłem szczęśliwy. Niebywale szczęśliwy.

Nauczyłem go robić kawę po kowbojsku, gdy należy wrzucać całe ziarna do garnka, i wypiłem jej mnóstwo, rozkoszując się aromatem.

Choć chciał mnie wyręczyć, wymieszałem ziarno na solidny posiłek i pokazałem mu, że znajduje się ono w małych torebkach i wystarczy jedynie zagotować wodę i wymieszać z nim, by otrzymać gęstą i pyszną kukurydzianą polewkę.

Przyglądał się, jak jadłem. Powiedział, że nie trzeba mu niczego.

– Może choć spróbujesz? – spytałem. Zacząłem nalegać. – Moje ciało tego nie przyjmie – odparł. – Nie jest ludzkie. Mówiłem ci.

Wstał i powoli podszedł do drzwi. Sądziłem, że otworzy je na szalejący za nimi wicher, i skuliłem się, gotów na przyjęcie uderzenia nawałnicy. Nawet nie pomyślałem, by zabronić mu wyjścia. Po tym, co dla mnie zrobił, nie mogłem mu niczego odmówić.

Ale on uniósł ramiona. I choć drzwi się nie otworzyły, nagle zerwał się silny podmuch wiatru, a sylwetka Azriela zblakła, przez chwilę jak gdyby migotała, jej kolory i faktura rozpłynęły się w wirze i wreszcie wszystko znikło.

Jak zaczarowany wstałem powoli w krzesła przy kominku. W rozpaczliwym dziecinnym geście przygarnąłem miskę do piersi.

Wiatr ustał. Nigdzie nie widziałem Azriela, a potem wiatr uderzył znowu, i tym razem był

gorący: podmuch z pieca hutniczego.

Azriel stał naprzeciw ognia i spoglądał na mnie. Ta sama biała koszula, te same czarne spodnie. Te same kruczoczarne włosy, gęsto porastające mu pierś, wyłaniającą się z rozpięcia kołnierzyka.

– Czy nigdy nie będę już nefesz? To znaczy jednym ciałem i duszą.

Znałem to hebrajskie słowo.

Poprosiłem, by usiadł. Powiedział, że może pić wodę. Powiedział też, że wszystkie duchy i dusze mogą pić wodę i chłonąć zapachy ofiar, dlatego wszyscy starożytni mówią o kadzidłach, paleniu ofiar i dymie, unoszącym się z ołtarzy. Napił się wody, która wydawała się go uspokajać.

Usiadł na jednym z moich licznych popękanych i kulawych krzeseł, nie zważając na jego podartą skórzaną tapicerkę. Przysunął stopy do kamiennego paleniska; zauważyłem, że ma mokre buty.

Dokończyłem posiłek, posprzątałem i wróciłem ze zdjęciem Estery. Wokół mojego okrągłego paleniska mogłoby usiąść sześć osób. Znajdowaliśmy się blisko siebie, wystarczająco blisko, on tyłem do biurka i znajdujących się za nim drzwi, ja w cieplejszym, odleglejszym i ciemniejszym kącie pokoju, w ulubionym fotelu z połamanymi sprężynami i okrągłymi, grubymi oparciami, poplamionymi nieostrożnie pitym winem i kawą.

Przyjrzałem się jej. Zdjęcie zajmowało pół strony, przypomniane wyłącznie przy okazji historii upadku Gregory’ego.

– To on ją zabił, prawda? – spytałem. – To było pierwsze morderstwo.

– Tak – potwierdził Azriel. Z zadziwieniem przyglądałem się jego brwiom, tak gęstym, mocnym i pięknym, i ustom tak delikatnym gdy się uśmiechał. – Nikt nie mógł umrzeć zamiast niej. Zabił własną pasierbicę. Wtedy się pojawiłem – ciągnął. – Wtedy właśnie wyłoniłem się z ciemności, jakby wezwany przez mojego Pana, choć go nie odnalazłem.

Zjawiłem się w pełnym kształcie i pobiegłem ulicą Nowego Jorku tylko po to, by być świadkiem jej śmierci, okrutnej śmierci, i po to, by zabić tych, którzy odebrali jej życie.

– Tych trzech? Tych, którzy ją zasztyletowali?

Nie odpowiedział. Przypomniałem sobie. Mężczyźni zostali zakłuci własnymi szpikulcami do lodu zaledwie o dwie przecznice od miejsca zbrodni. Tego dnia Fifth Avenue była tak zatłoczona, że nikt nie powiązał śmierci trzech wyrzutków z zamordowaniem pięknej dziewczyny w modnym sklepie Henri Bendela. Dopiero następnego dnia szpikulce do lodu zdradziły historię mordu, wszystkie zbrukane krwią Estery; jeden noszący na sobie krew ich trzech został przez kogoś wybrany za narzędzie zemsty.

– A więc to musiał być spisek – powiedziałem. – Oznajmił, że zabili ją terroryści, i sam się pozbył swoich siepaczy, by bez przeszkód głosić kłamstwo.

– Nie, ci siepacze mieli uciec, by on mógł głosić kłamstwo o terrorystach. Ale pojawiłem się i zabiłem ich. – Spojrzał na mnie. – Zobaczyła mnie przez okno, zanim umarła, przez okno ambulansu, który ją zabrał, i wypowiedziała moje imię: Azriel.

– Więc to ona cię wezwała.

– Nie, nie była czarodziejką, nie znała zaklęcia. Nie miała kości. Byłem Sługą Kości. – Odchylił się na oparcie fotela. W milczeniu spojrzał w ogień, oczami o palącym spojrzeniu, ocienionymi ciemnymi wygiętymi rzęsami. Jego czoło było równie mocno zarysowane jak szczęka.

Minęło sporo czasu, zanim rzucił mi promienny i niewinny chłopięcy uśmiech.

– Jesteś już zdrowy, Jonatanie. Gorączka cię opuściła.

Roześmiał się.

– Tak – potwierdziłem. Siedziałem, chłonąc suche ciepło pokoju, zapach płonącej dębiny.

Wypiłem kawę do końca, aż poczułem na zębach jej ziarna. Potem odstawiłem kubek na okrągłe kamienne palenisko. – Czy pozwolisz mi spisać swoje słowa?

Jego twarz znowu rozpromieniła się intensywnym blaskiem. Pochylił się ku mnie z chłopięcym entuzjazmem, oparł potężne dłonie na kolanach.

– Zrobisz to? Zapiszesz wszystko, co ci powiem?

– Mam urządzenie, które zapamięta za nas każde twoje słowo.

– A, wiem. – Uśmiechnął się z zadowoleniem i znowu oparł się wygodnie. – Nie sądź, że jestem ograniczonym duchem, Jonatanie. Sługa Kości nigdy taki nie był. Zostałem stworzony na potężnego ducha. Zostałem stworzony jako ten, którego Chaldejczycy nazwaliby geniuszem. Kiedy mnie sprowadzono, wiedziałem wszystko, co powinienem wiedzieć – o czasach, języku, obyczajach świata bliskiego i odległego – wszystko, czego trzeba, bym mógł

służyć mojemu Panu.

Przerwałem mu, błagając, by wstrzymał się na chwilę.

– Pozwól, niech włączę magnetofon.

Dobrze było znowu wstać bez zawrotów głowy, bólu w piersiach i zamętu gorączki.

Przyniosłem dwa małe urządzenia, jak to leży w zwyczaju wszystkich tych, którzy już kiedyś stracili opowieść, zawierzywszy tylko jednemu magnetofonowi. Sprawdziłem baterie i przekonałem się, czy kamienie paleniska nie są dla nich zbyt ciepłe. Potem włożyłem do nich kasety i wreszcie ze słowami: „Opowiadaj” włączyłem je, by ich małe uszka słuchały nas uważnie.

– I pozwól, że wyjaśnię – dodałem, zwracając się do mikrofonów – iż wydajesz się młodym mężczyzną, nieliczącym więcej niż dwadzieścia lat. Masz owłosioną pierś i ramiona, twój zarost jest ciemny i zdrowy, skóra ma oliwkową karnację, a burza włosów na głowie musi być obiektem zazdrości kobiet.

– Lubią jej dotykać – powiedział ze słodkim i dobrym uśmiechem.

– I ufam ci – powiedziałem, by to nagrać. – Ufam ci. Uratowałeś mi życie i ufam ci. I nie wiem, dlaczego to robię. Na moich oczach zmieniłeś się w innego człowieka. Później uznam, że mi się to przyśniło. Widziałem, jak znikasz i znowu się pojawiasz. Później nie będę w to wierzyć. To także pragnę zarejestrować, jako skryba Jonatan. A teraz rozpocznij swoją opowieść, Azrielu. Zapomnij o tym miejscu, zapomnij o czasie. Wróć razem ze mną do samego początku. Powiedz mi o tym, co jest wiadome duchowi: jak się to zaczyna, co się pamięta z życia, lecz... – urwałem, nie bacząc na pracujące magnetofony. – Już teraz popełniłem najgorszy błąd.

– Jakiż to błąd, Jonatanie? – spytał.

– To ty chcesz mi opowiedzieć historię i to ty powinieneś ją mi przekazać.

Skinął głową.

– Szlachetny nauczycielu – powiedział. – Zbliżmy się do siebie. Zsuńmy fotele.

Przysuńmy te małe urządzenia, byśmy mogli mówić cicho. Ale nie widzę nic złego w rozpoczęciu w sposób, jaki mi podsunąłeś. Chcę zacząć właśnie w ten sposób. Chcę ci wszystko powiedzieć.

Przesunęliśmy fotele tak, jak sobie życzył, aż zetknęły się oparciami. Ująłem jego dłoń, a on jej nie cofnął. Jego uścisk był mocny i ciepły. A kiedy znowu się uśmiechnął, nieznaczne drgnięcie brwi nadało mu wyraz niemal figlarny. Ale był to tylko układ jego rysów: brwi zbiegające się jak przy groźnym grymasie, a potem unoszące się łagodnym łukiem. Dzięki nim jego spojrzenie wydaje się pełne sekretnej wiedzy, a uśmiech staje się jeszcze bardziej promienny.

Pociągnął łyk wody, długi łyk.

– Czy jest ci przyjemnie przy ogniu? – spytałem.

Skinął głową.

– Ale wygląda jeszcze piękniej.

Potem spojrzał na mnie.

– Będzie się zdarzać, że się zapomnę. Będę do ciebie przemawiać po aramejsku lub hebrajsku. Czasem po persku. Mogę też użyć greki lub łaciny. Sprowadź mnie z powrotem, szybko przypomnij mi swoją mowę.

– Dobrze, choć nigdy wcześniej tak głęboko nie żałowałem braku znajomości tych języków. Mógłbym zrozumieć hebrajski, również łacinę, ale nie perski.

– Nie żałuj – powiedział. – Może strawiłeś ten czas na patrzeniu w gwiazdy, przyglądaniu się padającemu śniegowi lub miłości. Mój język powinien być mową duchów. Geniusz przemawia językiem Pana, któremu musi służyć, a także tych, których spotyka, wypełniając jego rozkazy. Tutaj to ja jestem Panem. Teraz już to rozumiem. Wybrałem dla nas twój język.

To wystarczy.

Byliśmy gotowi. Jeśli mój dom był kiedykolwiek cieplejszy i rozkoszniejszy, jeśli kiedykolwiek bardziej cieszyło mnie towarzystwo drugiej osoby, nie pamiętam tego.

Pragnąłem tylko jednego: być z nim i rozmawiać, a słaby ból w sercu przypominał mi, że kiedy Azriel skończy swą opowieść, kiedy ta bliskość między nami zostanie przerwana, nic już nie będzie takie samo.

Od tej chwili nic już nie będzie takie jak kiedyś.

I zaczął mówić.

2.

– Nie pamiętałem Jeruzalem. Nie urodziłem się tam. Moja matka została wywieziona jako dziecko przez Nabuchodonozora wraz z całą naszą rodziną i plemieniem, a ja ujrzałem światło dzienne jako Hebrajczyk w Babilonie, w bogatym domu – pełnym ciotek, wujów i kuzynów, bogatych kupców, skrybów, czasami proroków, a od czasu do czasu tancerzy, śpiewaków i paziów na dworze.

Uśmiechnął się.

– Naturalnie każdego dnia płakałem za Jeruzalem. Śpiewałem pieśń: „Jeruzalem, jeśli zapomnę o tobie, niech uschnie moja prawica”. A w nocnych modlitwach błagaliśmy, by Pan przywiódł nas do naszej ziemi, i czyniliśmy to także w modlitwach porannych.

Ale chcę tylko powiedzieć, że to Babilon był moim całym życiem. W wieku dwudziestu lat, kiedy spotkała mnie pierwsza – niech mi będzie wolno powiedzieć – wielka tragedia, znalem pieśni i bogów Babilonu równie dobrze jak hebrajski i psalmy Dawidowe, które codziennie przepisywałem, albo Księgę Samuela czy jakiekolwiek inne teksty, które nieustannie studiowaliśmy w rodzinie.

Było to wspaniałe życie. Ale zanim opiszę samego siebie i moje, by tak powiedzieć, otoczenie, pozwól opowiedzieć mi o Babilonie.

Pozwól, że zaśpiewam pieśń Babilonu w obcym kraju. Nie jestem miły Panu, w przeciwnym razie nie byłoby mnie tutaj, więc chyba wolno mi śpiewać pieśni, na które mam ochotę, jak ci się wydaje?

– Chcę ją usłyszeć – powiedziałem z powagą. – Nadaj jej kształt, jaki ci się spodoba.

Niech słowa płyn§. Nie chcesz chyba ograniczać swojej wymowy? Zwracasz się do Boga czy tylko opowiadasz historię?

– Dobre pytanie. Zwracam się do ciebie, żebyś w moim imieniu ubrał tę opowieść w słowa. Tak. Gniewam się, krzyczę i bluźnię wtedy, kiedy zechcę. Niech moje słowa spłyną niczym potok. Zawsze tak jest, muszę wyznać. Uciszenie Azriela to obsesja całej rodziny.

Po raz pierwszy usłyszałem jego śmiech i był on lekki i serdeczny, tak naturalny jak oddech, ani powstrzymywany, ani świadomy.

Przyjrzał mi się uważnie.

– Mój śmiech zaskoczył cię, Jonatanie? – spytał. – Według mnie śmiech to jedna z najpowszechniejszych cech duchów, zjaw, a nawet bytów tak potężnych jak ja. Nie uczestniczyłeś w uczonych dysputach? Duchy słyną ze swego śmiechu. Anioły się śmieją.

Święci się śmieją. Śmiech to odgłos z niebios. Tak mi się wydaje. Nie wiem.

– Może czujesz się bliski niebu, kiedy się śmiejesz.

– Może. – Jego duże wargi cherubina były prawdziwie piękne. Gdyby były mniejsze, nadawałyby mu wygląd dziecka. Ale nie były, a z grubymi czarnymi brwiami i żywymi wielkimi oczami doprawdy wyglądał wyjątkowo pięknie.

On także patrzył na mnie, jakby potrafił czytać w myślach.

– Mój uczony panie – powiedział. – Przeczytałem wszystkie twoje książki. Studenci cię kochają, prawda? Ale zdaje się, że starzy chasydzi są wstrząśnięci twoimi biblijnymi studiami.

– Ignorują mnie. Dla chasydyzmu nie istnieję, ale jeśli to się liczy, moja matka była chasydką, więc być może będę miał nieco zrozumienia dla tego, o czym mi opowiesz.

Już wiedziałem, że go lubię, bez względu na to, czego się dopuścił; lubiłem go za niego samego – dwudziestoletniego młodzieńca, jak twierdził – i choć byłem jeszcze otępiały po gorączce, jego pojawieniu się, jego sztuczkach, naprawdę zaczynałem do niego przywykać.

Odczekał parę minut, zamyślony, po czym podjął opowiadanie: – Babilon. Babilon! Któż zna miasto, którego echa niosły się równie głośno i daleko jak echa Babilonu? Powiadam ci, nie jest nim nawet Rzym. A w owych czasach nie było jeszcze Rzymu. Centrum świata leżało w Babilonie. Babilon został wzniesiony przez bogów. Babilon był wielkim miastem Hammurabiego. Statki Egiptu, Ludzie Morza, lud Dilmun przybywali do portów Babilonu. A ja byłem szczęśliwym jego dziecięciem.

Widziałem to, co istnieje dziś w Iraku, udałem się tam osobiście, by ujrzeć mury odbudowane przez tyrana Saddama Husajna. Widziałem kopce piasku znaczące oblicze pustyni, wszystkie ukrywały stare grody i miasta, niegdyś asyryjskie, babilońskie, judejskie.

Poszedłem też do muzeum w Berlinie, by opłakać to, co wasz archeolog Koldewey odtworzył z potężnej niegdyś Bramy Isztar oraz Drogi Procesji.

O mój przyjacielu, czymże było chodzenie po tej ulicy! Czym było spoglądanie na ściany lśniące glazurą błękitnych cegieł, mijanie złotych smoków Marduka!...

Ale choćbyś schodził starą Drogę Procesji wzdłuż i wszerz, poczułbyś jedynie przedsmak tego, czym był Babilon. Wszystkie nasze ulice były proste, wiele z nich pokrywał bruk z wapienia i czerwonej brekcji. Mieszkaliśmy w miejscu jakby całym wykutym z półszlachetnych kamieni. Wyobraź sobie miasto pełne glazury i emalii w najpiękniejszych kolorach, pomyśl o wszechobecnych ogrodach.

Bóg Marduk wzniósł Babilon własnymi rękami, tak nam mówili, a my wierzyliśmy.

Żyłem według babilońskich obyczajów, a wiesz, że każdy z nas miał wówczas prywatnego boga, własnego boga, do którego się modlił i którego prosił o pomoc. Zatem wybrałem Marduka. Sam Marduk stał się moim bogiem.

Wystaw sobie zamieszanie, które powstało, gdy wszedłem do domu z małym szczerozłotym posążkiem Marduka, rozmawiając z nim tak, jak to było w zwyczaju Babilończyków. Ale potem mój ojciec wybuchnął śmiechem. Bardzo to do niego podobne, do mojego pięknego i niewinnego ojca.

Odrzucając głowę do tyłu, zaśpiewał swym cudownym głosem: „Jahwe jest twoim Bogiem, Bogiem twego Ojca i Ojca twego Ojca, Bogiem Abrahama, Izaaka i Jakuba”.

Na to poderwał się jeden ze spochmurniałych wujów.

– A cóż on przyniósł za bożka?

– To zabawka! – odparł mój ojciec. – Dajcie się mu nią bawić. Azrielu, kiedy znudzą ci się te babilońskie przesądy, roztrzaskaj posążek. Albo go sprzedaj. Naszego Boga nie można sprzedać, ponieważ nie jest on ze złota czy innego cennego kruszcu. Nie ma on swojej świątyni. Jest ponad to.

Skinąłem głową i poszedłem do swojego pokoju, dużego i pełnego jedwabnych poduszek i zasłon, z przyczyn, do których przejdę później, położyłem się i zacząłem – pojmujesz – prosić Marduka o opiekę nade mną.

W obecnych czasach Amerykanie zwracają się w tej sprawie do anioła stróża. Nie wiem, ilu Babilończyków traktowało to poważnie, swego osobistego boga. Znasz przysłowie: Bóg pomaga tym, którzy pomagają sobie? I co ono może znaczyć?

– Babilończycy – powiedziałem – byli raczej praktyczni niż przesądni, prawda?

– Jonatanie, byli dokładnie tacy jak współcześni Amerykanie. Jeszcze nigdy nie spotkałem ludzi tak podobnych do starożytnych Sumeryjczyków i mieszkańców Babilonu jak oni.

Handel był dla nich wszystkim, ale cały naród chodził do astrologów, rozprawiał o magii i zajmował się wypędzaniem złych duchów. Ludzie zakładali rodziny, jedli, pili, walczyli o sukces w każdej możliwej dziedzinie, a jednak bez przerwy zabiegali o przychylność losu.

Obecnie Amerykanie nie rozmawiają o demonach, o nie, za to paplają o „myśleniu negatywnym” i „samosprawdzających się przepowiedniach” oraz „wizualizacji”. Mają ze sobą wiele wspólnego, Babilon i Ameryka, wiele wspólnego.

Powinienem wspomnieć, że dopiero w Ameryce znalazłem coś najbardziej pokrewnego Babilonowi w dobrym znaczeniu tego wyrażenia. Nie byliśmy niewolnikami naszych bogów!

Nie byliśmy niczyimi niewolnikami.

O czym to mówiłem? O Marduku, moim prywatnym bogu. Modliłem się do niego przez cały czas. Składałem mu ofiary, pojmujesz, małe kawałki kadzidła, kiedy nikt nie patrzył; ulewałem mu odrobinę miodu i wina w świątyńce, którą dla niego zrobiłem w grubej ceglanej ścianie swojej sypialni. Nikt nie zwracał na to zbytniej uwagi.

Aż wreszcie Marduk zaczął mi odpowiadać. Nie jestem pewien, kiedy zrobił to po raz pierwszy. Zdaje się, że byłem jeszcze bardzo młody. Powiedziałem do niego coś nierozważnego: „Spójrz, moi bracia dokazują, a ojciec tylko się śmieje, jakby sądził, że jest jednym z nich, ja zaś muszę wszystko robić sam!”, a Marduk się roześmiał. Jak powiedziałem, duchy często się śmieją. Potem powiedział łagodnie: „Znasz swojego ojca.

Zrobi, co mu powiesz, Duży Bracie”. Jego głos był cichy i męski. Ale nie zaczął szeptać mi pytań do ucha, dopóki nie zbliżyłem się do dziewiątych urodzin, a wtedy były to proste zagadki i żarty, a także przekomarzanie się na temat Jahwe...

Nigdy nie było mu dosyć wykpiwania Jahwe, Boga, który mieszkał w namiocie i nie potrafił wyprowadzić swego ludu z małej nędznej pustyni przez ponad czterdzieści łat.

Rozśmieszał mnie. I choć starałem się traktować go z jak największym respektem, zacząłem zwracać się do niego ze swobodą, a czasem nawet nieco przemądrzale i niegrzecznie.

– Może sam powtórzysz te nonsensy Jahwe, skoro jesteś bogiem? – pytałem. – Zaproś go do swej bajecznej świątyni pełnej cedrów libańskich i złota.

Na co Marduk wybuchał:

– Co? Rozmawiać z twoim bogiem? Nikt nie może spojrzeć mu w twarz i pozostać przy życiu! Czego ty mi życzysz? A jeśli zmieni się w ognisty słup jak wtedy, gdy wywiódł was z ziemi egipskiej... ho, ho, ho... i zburzy mi świątynię, tak że i ja będę musiał zamieszkać w namiocie?

Nie zastanawiałem się nad tym zbytnio aż do czasów, gdy ukończyłem jedenaście lat.

Dopiero wtedy dowiedziałem się, że nie każdy słyszy swojego osobistego boga, a także odkryłem jedną rzecz: nie muszę odzywać się pierwszy do Marduka. Przemawiał do mnie, kiedy chciał, czasem w najbardziej niesprzyjających momentach. Miał też głowę pełną pomysłów. Mówił: „Chodźmy do dzielnicy garncarzy” albo „Chodźmy na targ”. I szliśmy.

– Azrielu, pozwól, że przerwę – odezwałem się. – Kiedy wszystko to miało miejsce, mówiłeś do posążka Marduka i nosiłeś go ze sobą?

– Nie, ależ skąd. Widzisz, osobisty bóg jest zawsze przy tobie. Bożek w domu, no cóż, otrzymywał kadzidło, myślę, że można powiedzieć, iż bóg wstępował w niego, by poczuć zapach kadzidła. Ale nie, Marduk po prostu był.

Przejąłem dość głupio zwyczaj Babilończyków, którzy czasami straszyli swoich bogów...

Pojmujesz, mówiłem: „Ha, co z ciebie za bóg, skoro nie potrafisz pomóc mi odnaleźć naszyjnika siostry! Nie dam ci już więcej kadzidła!”. Babilończycy tacy już byli, ostro ganili swoich bogów, jeśli sprawy nie szły po ich myśli.

Azriel znowu wybuchnął śmiechem. Zastanawiałem się nad tym problemem, który naturalnie nie był mi całkiem obcy jako historykowi. Ale także się roześmiałem.

– Zdaje się, że czasy jednak aż tak się nie zmieniły. Katolicy potrafią się bardzo rozsierdzić na swoich świętych, kiedy ci nie sprawują się jak należy. Przypominani sobie, że kiedyś w Neapolu, gdy miejscowy święty odmówił uczynienia dorocznego cudu, zebrani w kościele wierni wstali ze swoich miejsc i krzyknęli: „Ty święta świnio!”.

– Istnieje tu pewne podobieństwo – przyznał Azriel. – Właściwie ma ono parę poziomów.

Węzłów, by tak powiedzieć. A prawda wygląda tak, że bogowie nas potrzebują! Tak było z Mardukiem... – Znowu urwał. Nagle wydało mi się, że nadzieja go opuściła. Wbił wzrok w płomienie.

– Potrzebował ciebie?

– A przynajmniej mojego towarzystwa. Nie mogę powiedzieć, żeby potrzebował akurat mnie. Miał do dyspozycji cały Babilon. Ale te uczucia są nieznośnie skomplikowane. – Zwrócił spojrzenie na mnie. – Gdzie leżą kości twojego ojca?

– Tam gdzie je porzucili hitlerowcy w Polsce – wyjaśniłem. – Albo unoszą się w powietrzu, jeśli je spalono.

Wyglądał tak, jakbym go uderzył.

– Wiesz, że mówię o drugiej wojnie światowej i holokauście, zagładzie Żydów, prawda?

– Tak, tak, wiem o tym dość dużo, ale to tak boli, wiedzieć, że także twoi rodzice wtedy zginęli. Poza tym moje pytanie traci sens. Chciałem tylko zauważyć, że prawdopodobnie jesteś przesądny w związku ze swoimi rodzicami, tylko tyle, że nie chciałbyś zakłócać spoczynku ich kości.

– Jestem przesądny – potwierdziłem. – Tylko w przypadku fotografii rodziców. Nie pozwoliłbym, żeby coś się im przytrafiło, a kiedy zdarza mi się zgubić choć jedną, czuję się jak grzesznik, jakbym zhańbił moich przodków i cały naród.

– Ach – rzekł Azriel. – Otóż właśnie o tym chciałem powiedzieć. I pragnę ci coś pokazać.

Gdzie jest mój płaszcz?

Wstał od paleniska, odnalazł swój fałdzisty płaszcz i wyjął z jego wewnętrznej kieszeni plastikową torebeczkę.

– Ten plastik, rozumiesz. Można rzec, że go uwielbiam.

– Tak – zgodziłem się, podczas gdy on wrócił na swoje miejsce i otworzył torebkę. – Pozwolę sobie zauważyć, że cały świat uwielbia plastik, ale dlaczego ty?

– Ponieważ dzięki niemu rzeczy pozostają czyste i nieskalane – oznajmił, podnosząc na mnie wzrok, a potem podał mi zdjęcie, które przedstawiało kogoś wyglądającego zupełnie jak Gregory Belkin. Jednak nie był to on. Mężczyzna ze zdjęcia miał długą brodę i pejsy, a także czarny jedwabny chasydzki kapelusz. Byłem zbity z tropu.

Azriel niczego mi nie wyjaśnił.

– Zostałem stworzony, by niszczyć – powiedział – a na pewno pamiętasz piękne hebrajskie słowa przed tak wieloma psalmami, które mieliśmy śpiewać na tę określoną melodię „Nie będziesz niszczyć”.

Musiałem się zastanowić.

– No, Jonatanie, z pewnością wiesz – ponaglił mnie.

– Altaszet! – wykrzyknąłem. – „Nie będziesz niszczyć”.

Uśmiechnął się, a w jego oczach pojawiły się łzy. Drżącymi dłońmi zabrał zdjęcie i złożył

plastikową torebkę na niskim zydlu pomiędzy naszymi fotelami, na tyle daleko od paleniska, by ogień nie uczynił jej szkody. Potem na powrót zapatrzył się w płomienie.

Nagle doznałem dojmującego wrażenia. Nie mogłem się odezwać. Nie chodziło tylko o to, że wspomniał o moich rodzicach zamordowanych w Polsce przez hitlerowców. Nie szło wyłącznie o to, że przypomniał mi o szalonym planie Gregory’ego Belkina, katastrofalnie bliskim realizacji. Nie chodziło jedynie o jego urodę ani o to, że byliśmy tu razem, ani też o to, że rozmawiałem z duchem. Nie wiem, co się ze mną działo.

Przyszedł mi na myśl Iwan z „Braci Karamazow” i pomyślałem: czy to sen? Tak naprawdę umieram, śnieg zasypuje wnętrze domu, a ja umieram i majaczę o rozmowie z tym pięknym młodzieńcem o czarnych kędziorach – jakby żywcem przeniesionym z mezopotamskich kamiennych rzeźb z Muzeum Brytyjskiego, tych wizerunków dostojnych królów, którzy nie przypominają kotów, jak to jest w przypadku faraonów, lecz mają włosy o niemal seksualnym uroku – ciemnych włosach, tak gęstych jak łonowe. Nie wiem, co mnie wtedy naszło.

Spojrzałem na niego. Odwrócił się powoli i przez jedną chwilę poczułem strach. Był to pierwszy raz. Odwrócił głowę w jakiś szczególny sposób. Zwrócił się ku mnie, najwyraźniej zasłuchany w moje myśli, albo odczytując moje emocje, czy też zaglądając do mego serca, albo jak też zechcecie to nazwać, a potem zorientowałem się, że zrobił dla mnie sztuczkę.

Był ubrany zupełnie inaczej. Tym razem miał na sobie miękką tunikę z czerwonego aksamitu, związaną luźno w talii, a także czerwone aksamitne spodnie i pantofle.

– Ty nie śnisz, Jonatanie Ben Izaaku. Jestem tutaj.

Ogień strzelił nadzwyczaj gwałtowną racą iskier. Tak jakbyśmy coś w niego rzucili.

Zdałem sobie sprawę, że w wyglądzie Azriela zmieniło się coś jeszcze. Teraz jego gęste wąsy i broda były kunsztownie trefione, jak zarost królów i żołnierzy na owych starych płaskorzeźbach, i ujrzałem, czemu Bóg dał mu te duże usta cheruba: by były widoczne mimo bujnych skrętów – usta przemawiające, usta odsłonięte przez naturę nawet wówczas, gdy musiały iść o lepsze z zarostem.

Wzdrygnął się. Podniósł dłoń. Dotknął wąsów i spochmurniał.

– Tego nie zamierzałem. Chyba muszę się poddać. Broda chce wrócić.

– Czy to Pan Bóg chce, żeby tak było?

– Nie sądzę. Nie wiem!

– Jak sprawiłeś, że twoje ubranie się zmieniło? W jaki sposób znikasz?

– Nie ma w tym niczego szczególnego. Pewnego dnia naukowcy znajdą na to sposób.

Dzisiejsza nauka wie wszystko o atomach i neutrinach. Ja tylko odrzuciłem wszystkie cząstki mniejsze od atomów, które utrzymywałem przy sobie siłą, jak byś powiedział, magnetycznego przyciągania i dzięki którym miałem na sobie dawne ubranie. Nie było prawdziwe. To tylko rzeczy stworzone przez ducha. Aby je oddalić, wyrzekłem słowa, których użyłby czarownik: „Odejdźcie, póki was znów nie wezwę”. Potem przywołałem nowe ubranie. W głębi serca zawołałem tak, jak uczyniłby to mag: „Przez żywych i umarłych, przez surową ziemię i przez to, co wykute i wysublimowane, utkane i cenione, przybądźcie do mnie mniejsze od ziaren piasku i bezgłośne, nie czyniąc nikomu krzywdy, a najszybciej jak możecie, mijając wszelkie granice, obleczcie mnie w czerwony aksamit, miękki strój barwy rubinu. Ujrzyjcie go w mej głowie i przybądźcie”.

Westchnął.

– I stało się.

Przez jakiś czas siedział w milczeniu. Byłem tak poruszony tym nowym czerwonym odzieniem, a także królewskim wyglądem, jaki mu nadało, że nie mogłem przemówić.

Dorzuciłem wielkie polano do wysokiego ognia, sypnąłem szufelkę węgla, nie wstając przy tym z sanktuarium mego starego, toczonego przez korniki fotela.

Dopiero potem spojrzałem na niego. I w tej samej chwili, ujrzawszy jego oczy o nieskończenie odległym spojrzeniu, zdałem sobie sprawę, iż bardzo cicho śpiewa jakąś pieśń, pieśń tak cichą, że musiałem wytężyć słuch, by rozróżnić jej słowa mieszające się z trzaskiem buzującego ognia.

Śpiewał po hebrajsku, choć nie był to hebrajski, jaki znałem. Ale pojmowałem go na tyle, by rozpoznać ową pieśń: psalm „Nad rzekami Babilonu”. Kiedy skończył, byłem przejęty i wstrząśnięty jeszcze bardziej niż do tej pory.

Chciałbym wiedzieć, czy w Polsce padał śnieg. Chciałbym wiedzieć, czy moi rodzice zostali pogrzebani w ziemi, czy spaleni. Chciałbym wiedzieć, czy Azriel potrafi pozbierać ich prochy, lecz myśl ta wydała mi się okropna i bluźniercza.

– O to mi właśnie chodziło: mamy coś, co traktujemy przesądnie – powiedział Azriel. – Kiedy tak niefortunnie spytałem cię o rodziców, chciałem powiedzieć, że w pewne rzeczy wierzymy, choć im nie wierzymy. Żyjemy jakby w podwójnej perspektywie.

Zastanowiłem się.

Patrzył na mnie rozumnie, ze ściągniętymi brwiami, choć jego usta cheruba wyginały się w uśmiechu. Szczery, pełen respektu wyraz twarzy.

– I nie mogę przywrócić im życia. Tego nie potrafię – dodał.

Wbił wzrok w płomienie.

– Rodzice Gregory’ego Belkina zginęli podczas zagłady Żydów w Europie – oznajmił. – Gregory stał się szaleńcem, a jego brat świętym mężem, cadykiem. A ty zostałeś naukowcem i nauczycielem, obdarzonym szlachetnym darem uczenia studentów.

– Jesteś dla mnie bardzo łaskawy – odezwałem się cicho. Dziesiątki pytań brzęczały mi w głowie niczym rój maleńkich pszczół. Nie zamierzałem niczego ułatwiać. – Proszę, mów dalej, Azrielu. Powiedz mi to, o czym chcesz powiedzieć. Powiedz mi to, co chcesz, żebym wiedział.

– Cóż... Jak już wspomniałem, byliśmy bogatymi uchodźcami. Znasz historię.

Nabuchodonozor przybył do Jeruzalem i wymordował żołnierzy, a ulice zasłał trupami, kiedy zaś odchodził, zostawił babilońskiego gubernatora, by rządził wieśniakami, którzy zajmowali się naszymi majątkami i winnicami, a plon mieli odsyłać na jego dwór. Typowe.

Ale ludzie bogaci, handlarze, pisarze, tacy jak mężczyźni w mojej rodzinie? Nie zostaliśmy zamordowani. Nikt nie przyszedł, by wypróbować miecze na naszych karkach.

Zostaliśmy deportowani do Babilonu ze wszystkim, co zdołaliśmy unieść, pozwolę sobie dodać, z wozami pełnymi pięknych mebli, które pozwolono nam zatrzymać, choć Nabuchodonozor splądrował dokładnie świątynię. Dano nam piękne domy, w których mogliśmy założyć sklepy i służyć rynkowi Babilonu, a także świątyni i dworowi.

W tamtych wiekach było to dość powszechne zjawisko. Nawet okrutni Asyryjczycy robili tak samo. Zabijali żołnierzy, a potem wywozili ludzi, którzy posiedli umiejętność pisania w trzech językach, oraz chłopca, który doskonale rzeźbił w kości słoniowe j. Tak samo było z nami. Babilończycy nie byli tak niegodziwi, jak mogliby być inni wrogowie. Wyobraź sobie, że zawleczono cię do Egiptu. Pomyśl. Egipt, gdzie żyło się tylko po to, by umrzeć, ludzie dniem i nocą śpiewali o śmierci i o trupach, a w całym kraju nie było niczego, tylko wioska za wioską i pole za polem.

Nie, nie było nam aż tak źle.

Kiedy skończyłem jedenaście lat, zostałem zaprowadzony do samej świątyni – paź, jak to było w przypadku wielu bogatych żydowskich chłopców – i wreszcie ujrzałem potężny posąg Marduka we własnej osobie, boga w jego najświętszym sanktuarium na szczycie wielkiego zikkuratu Etemenanki. Wszedłem do wewnętrznej świątyni w towarzystwie kapłanów i raptem uderzyła mnie najdziwniejsza myśl pod słońcem! Wielka statua była o wiele bardziej podobna do mnie niż ta mała, która także – jak mi się zawsze zdawało – miała rysy wyraźnie przypominające moje.

Oczywiście nie powiedziałem tego na głos. Ale kiedy przyglądałem się potężnemu Mardukowi, wielkiemu złotemu Mardukowi, posągowi, w którym bóg żył i rządził, i w którym powinien być obnoszony w dorocznej procesji noworocznej – statua uśmiechnęła się do mnie.

Byłem za mądry, by odezwać się do kapłanów. Akurat trwały przygotowania wewnętrznego sanktuarium dla kobiety, która miała się tu zjawić, by spędzić noc z bogiem.

Ale kapłani sami coś zauważyli. Spostrzegli, że spoglądam na Marduka, i jeden z nich spytał: „Co powiedziałeś?”, choć oczywiście niczego nie powiedziałem. Ale Marduk odezwał się do mnie słowami: „I jak ci się podoba mój dom, Azrielu? Tak często gościłem w twoim”.

Od tamtej chwili czujność obudziła się w kapłanach. A jednak i tak wszystko mogło jeszcze potoczyć się inaczej. Mogłem mieć długie, ludzkie życie. Mogłem iść inną ścieżką.

Synowie, córki. Nie wiem.

Jednak wówczas sądziłem jedynie, że jest to zabawne i zadziwiające zdarzenie, i czułem do Marduka uwielbienie za tę sztuczkę. I dalej przygotowywaliśmy komnatę, prawdziwie wspaniałą w złotych blachach i z jedwabnym łożem, na którym miała spocząć tej nocy kobieta, by bóg mógł ją posiąść, a kiedy wyszliśmy, jeden z kapłanów odezwał się: – Bóg uśmiechnął się do ciebie.

Zesztywniałem ze strachu. Nie chciałem odpowiadać.

Jak już mówiłem, bogaci żydowscy zakładnicy czy wygnańcy, tacy jak my, byli traktowani bardzo dobrze, ale nigdy nie rozmawiałem z kapłanami tak, jakby byli moimi rodakami. Służyli bogom, których nam nie wolno było czcić. Poza tym nie ufałem im, było ich zbyt wielu, a pomiędzy nimi trafiali się i głupi, i bardzo chytrzy, i przebiegli. Więc po prostu powiedziałem, że ja też widziałem ten uśmiech i sądzę, że to gra promieni słonecznych.

Kapłan zadrżał.

Zapomniałem o tym na wiele lat. Nie wiem, dlaczego akurat teraz zdarzenie to powróciło do mnie, chyba po to, bym mógł powiedzieć, że właśnie wtedy mój los został

przypieczętowany.

Od tej pory Marduk mówił do mnie bez ustanku. Przebywałem w domu tabliczek, gdzie uczyłem się pilnie wszelkich sumeryjskich tekstów, bym mógł je przepisywać, a nawet wygłaszać, choć w naszych czasach nikt już nie mówił w tym języku. A, muszę ci opowiedzieć o jednej zabawnej rzeczy, o której dowiedziałem się w tym dwudziestowiecznym świecie. Usłyszałem o tym w Nowym Jorku, kiedy było już po wszystkim, to znaczy, kiedy skończyłem z Gregorym Belkinem i włóczyłem się po mieście, usiłując nadać swojemu ciału kształt innych mężczyzn – a ono wciąż przyjmowało dawną formę. Wtedy usłyszałem o tej zabawnej rzeczy...

– Jakiej? – spytałem niezwłocznie.

– Nikt nie wie, skąd przybyli Sumeryjczycy! Aż do dzisiaj. Pojawili się nie wiadomo skąd w Sumerii, mówili językiem kompletnie różnym od wszystkich innych i zbudowali pierwsze miasta w naszych przepięknych dolinach. Aż do dzisiejszego dnia nikt nie zna prawdy.

– Rzeczywiście. A wy znaliście?

– Nie. Wiedzieliśmy to, co było napisane na tabliczkach: że Marduk ulepił ludzi z gliny i tchnął w nich życie. To cała nasza wiedza. Ale żeby dowiedzieć się w dwa tysiące lat później, że wy także nie macie żadnych archeologicznych czy historycznych dowodów na pochodzenie Sumeryjczyków – jak rozwijał się ich język i jak przybyli do doliny, i tak dalej – to zabawne.

– A czy nie zauważyłeś, że nikt nie wie, skąd przybyli Żydzi? Albo czy chcesz mi powiedzieć, że w czasach swego dzieciństwa w Babilonie uważałeś za fakt to, iż Bóg wyprowadził Abrahama z miasta Ur i że Jakub walczył z aniołem?

Roześmiał się i wzruszył ramionami.

– Słyszało się tyle wersji tej opowieści! Gdybyś tylko wiedział... Oczywiście ludzie bez przerwy walczyli z aniołami. To nie podlega dyskusji. A co mamy obecnie w Świętej Księdze? Same resztki! Cała historia o Jahwe pokonującym Lewiatana przepadła, przepadła!

A ja tak często ją przepisywałem! Ale uprzedzam wypadki. Chcę opisywać wydarzenia w pewnym porządku. Nie, wcale mnie nie dziwi, że nikt nie wie, skąd pochodzą Żydzi. Już wtedy krążyło o nich zbyt wiele opowieści...

Pozwól, że opowiem ci o moim domu. Stał w bogatej dzielnicy żydowskiej. Już wiesz, jak wyglądało nasze wygnanie.

Mieliśmy być obywatelami miasta pełnego różnych nacji. Stanowiliśmy zdobycz wojenną, puszczoną wolno, by pomnażała babiloński majątek. Z czasem, jak zapewne odgadujesz, Nabuchodonozor umarł i trafiliśmy pod rządy Nabonida, ale on nie przebywał w mieście i wszyscy go nienawidzili. Tak, nienawidzili.

Uważano, że był szalony lub owładnięty obsesją. Tak stoi w księdze Daniela, aczkolwiek nazywa się go tam błędnym imieniem. I rzeczywiście, nasi prorocy naprawdę starali się go doprowadzić do obłędu ciągłym wieszczeniem, jak to powinien puścić nas do domu. Ale nie sądzę, żeby coś wskórali.

Nabonid kierował się własnymi sekretnymi zamierzeniami. Przede wszystkim był

naukowcem kopiącym w kurhanach i postanowił pomnażać chwałę Babilonu, o tak, ale żywił

obłąkańczą miłość do boga Sina. A Babilon był miastem Marduka. Oczywiście nawet w świątyni Marduka znajdowało się wiele rozmaitych świątyń i kaplic, ale czy przystoi, by król popadał w szaloną miłość do innego boga?

A potem ucieczka, która trwała dziesięć lat, dwa lata na pustyni, porzucenie Baltazara – cóż, przez to wszystko Nabonid stał się jeszcze bardziej znienawidzony. Przez cały czas jego nieobecności noworoczna procesja nie mogła się odbywać, a było to największe święto Babilonu, kiedy Marduk ujmował dłoń króla i szedł wraz z nim przez ulice! Coś takiego nie mogło się zdarzyć, skoro nie było króla. Kapłani Marduka, zanim przybyłem, by podjąć poważną pracę w świątyni i pałacu, szczerze pogardzali Nabonidem. Podobnie jak wiele innych osób.

Prawdę mówiąc, nigdy nie poznałem w pełni tajemnicy Nabonida. Gdybyśmy potrafili go przywołać, pojmujesz, tak jak wróżka z Endor przywołała zmarłego proroka Samuela, zakłócając jego spoczynek – pamiętasz? – by król Saul mógł z nim porozmawiać... gdybyśmy mogli przywołać Nabonida, pewnie opowiedziałby nam zadziwiające historie. Ale nie to jest obecnie moją misją. Nie chodzi o to, bym stał się czarnoksiężnikiem czy nekromantą, lecz bym znalazł Schody do Nieba i rozstał się z mgłą, w której zagubione dusze błąkają się w poszukiwaniu kogoś, kto wypowie ich imię.

Poza tym może Nabonid odszedł w blask. Może wspiął się po Schodach. Nie strawił życia na okrucieństwach i rozwiązłości, lecz na służbie bogu, który nie był bogiem jego miasta, ot i wszystko.

Widziałem go tylko raz, w ostatnich dniach mojego życia, kiedy uwikłał się w spisek, i już wtedy wyglądał jak umarły – król, którego dni przeminęły – i wydawał się obdarzony błogosławieństwem obojętności wobec życia. Chciał jedynie – tego ostatniego dnia, kiedy się spotkaliśmy, lub też tej nocy – żeby żołnierze nie zniszczyli Babilonu. Wszyscy tego chcieli.

Tak właśnie utraciłem duszę.

Ale do tego okropnego wydarzenia przejdę za chwilę.

Mówiłem o moim życiu. Nabonid wcale mnie nie obchodził. Mieszkaliśmy w bogatej dzielnicy żydowskiej. Stało tam wiele pięknych domów; wznosiliśmy ściany grubości około dwóch metrów – wiem, że dziś brzmi to absurdalnie, ale nie wyobrażasz sobie, jak skutecznie takie mury trzymały chłód. Budynki rozgałęziały się na wszystkie strony, miały wiele przedpokojów i ogromne jadalnie, a wszystkie pomieszczenia otaczały przestronny centralny dziedziniec. Dom mojego ojca miał cztery kondygnacje i jego drewniane pokoje na górze zawsze były pełne kuzynów i podstarzałych ciotek, które często nie schodziły na dół, na podwórzec, lecz siadywały w otwartych oknach i rozkoszowały się wietrzykiem.

Sam dziedziniec stanowił prawdziwy raj. Wyglądał jak fragment wiszących ogrodów lub publicznych ogrodów w mieście. Był wielki. Mieliśmy tam drzewo figowe, wierzbę i dwie palmy daktylowe, a także kwiaty wszelakich rodzajów, winne pnącza oplatające altanę, w której jadaliśmy wieczerzę, oraz fontanny, dniem i nocą wystrzeliwujące iskrzące się strugi wody, które wpadały do zbiornika z rybkami, migającymi niczym żywe klejnoty.

Piękne cegły powleczono glazurą, a na wielu z nich widniały figurki – dzieło jakiegoś Akadyjczyka, jeszcze sprzed nadejścia Chaldejczyków – i mieniły się błękitami, czerwienią i żółcienia, na podwórcu rosło także mnóstwo trawy, z kolei dalej znajdowało się pomieszczenie, w którym chowaliśmy przodków.

Dorastałem, bawiąc się pomiędzy palmami daktylowymi i kwieciem, które kochałem aż do dnia... do dnia mej śmierci. Uwielbiałem kłaść się tam późnym popołudniem, wsłuchiwać się w szmer fontanny i ignorować wszystkich, którzy napominali mnie, że powinienem być w scriptorium i przepisywać psalmy czy coś podobnego. Nie byłem leniwy z natury.

Powiedzmy, że po prostu robiłem tylko to, na co miałem ochotę. Często wykręcałem się od różnych spraw. Dawałem sobie radę z każdą dziedziną; w gruncie rzeczy byłem najtęższą głową w rodzinie, a przynajmniej tak to widziałem – i wiele razy wujowie, choć nie mieli ochoty przyznać się do tego, przynosili mi trzy wersy psalmów króla Dawida i pytali mnie, który, moim zdaniem, jest najbardziej odpowiedni, a potem szli za moją radą.

Nie mieliśmy oficjalnego miejsca modlitw, ponieważ żyliśmy szczytnymi marzeniami powrotu do domu i odbudowania świątyni Salomona; dlatego nikt z nas nie zamierzał

budować jakiejś świątyńki w zaułku Babilonu. Nasza świątynia miała być wzniesiona według uświęconych zasad, a kiedy umarłem, zostałem przeklęty i stałem się Sługą Kości, Żydzi wrócili do swego kraju i rzeczywiście zbudowali świątynię. Wiem to, bo raz ją widziałem...

wprawdzie jakby we mgle, ale widziałem.

W Babilonie zbieraliśmy się na modlitwy w prywatnych domach, a także po to, by nasi starsi przeczytali nam listy, które otrzymywaliśmy od buntowników nadal ukrywających się na górze Syjon i proroków w Egipcie. Przez długi czas więziono w nim Jeremiasza. Nie pamiętam, czy ktoś czytywał listy od niego. Za to pamiętam mnóstwo szalonych listów Ezechiela. Nie pisał ich sam. Snuł bezładne opowieści o rozmowach i przewidywaniu, a inni je zapisywali.

I tak modliliśmy się w domach do naszego niewidzialnego i wszechmocnego Jahwe, przypominając sobie nawzajem, że zanim Dawid obiecał wybudować świątynię, Jahwe i Arka Przymierza mieli za schronienie zwykły namiot i że ma to duże znaczenie. Wielu starszych twierdziło, że sam pomysł budowania świątyni zrodził się w Babilonie. No wiesz, powrót do namiotu.

Z drugiej strony nasza rodzina od dziewięciu pokoleń składała się z bogatych kupców, mieszczan, przed Jeruzalem żyjących w Niniwie, jak mi się zdaje, i nie znaliśmy się na koczowniczym życiu czy przenoszeniu świątyń w namiotach. Historia Mojżesza nie wydawała nam się specjalnie sensowna. Na przykład, jak można błąkać się po pustyni przez czterdzieści lat? Ale powtarzam się, prawda? O czym to mówiłem?...

Dla mnie namiot był tym jedwabiem nad łóżkiem, czerwonym blaskiem, w którym leżałem z rękami pod głową, rozmawiałem z Mardukiem i słuchałem jego żartów.

Na niektórych naszych modlitewnych spotkaniach gościliśmy proroków, których dzieła są obecnie nieznane i którzy ogromnie hałasowali i krzyczeli. Często wskazywali na mnie i mówili, że znalazłem łaskę w oczach Jahwe, choć nikt nie wiedział, co to właściwie oznacza.

Prawdopodobnie wszyscy czuli, że widzę dalej niż inni, że zaglądam w ich dusze, pojmujesz, jak cadyk, święty, ale ja nie byłem żadnym świętym, tylko krnąbrnym młodzikiem.

Zamilkł. Wyrazistość wspomnienia wydawała się go wstrzymywać.

– Byłeś szczęśliwy – odezwałem się. – Z natury byłeś szczęśliwy, prawdziwie szczęśliwy.

– O tak, wiedziałem o tym, podobnie jak moi przyjaciele. Tak naprawdę często droczyli się ze mną, mówiąc, iż jestem zbyt szczęśliwy. Nic nie było dla mnie trudne. Nic nie wydawało się mroczne! Mrok nadszedł wraz ze śmiercią, a najgłębsze ciemności czekały mnie tuż przed nią, a może... może nawet teraz. Ale mrok... O, życie w świecie pełnym ciemności jest jak szukanie Schodów do Nieba.

O czym mówiłem? Wszystko było dla mnie łatwe. To mnie bawiło. Na przykład, żeby zostać człowiekiem wykształconym, musiałem pracować w domu tabliczek. Musiałem odebrać prawdziwą babilońską edukację. Tak było mądrze, dobrze na przyszłość, w handlu trzeba być światłym mężem. Bili nas bez litości, jeśli się spóźnialiśmy albo nie umieliśmy lekcji, ale ja na ogół nie miewałem problemów.

Uwielbiałem stary sumeryjski. Uwielbiałem przepisywać całe opowieści z „Gilgamesza”

albo „Na początku” i przenosić je na te nowe tabliczki, które sprzedawano w innych miastach Babilonii. Właściwie mógłbym rozmawiać w tym języku. Mógłbym teraz usiąść i napisać ci mój życiorys po sumeryjsku... – Urwał. – Nie, tego nie mógłbym zrobić. Nie mógłbym, ponieważ gdybym potrafił spisać koleje swojego życia, nie wspinałbym się na szczyt tej ośnieżonej góry, by oddać je w twoje ręce. Nie mogę... nie potrafię... zapisać ich w żadnym języku. Kiedy mówię, ból spływa...

– Rozumiem to doskonale. Jestem tu, by słuchać. Mówiłeś, że znasz sumeryjski, potrafisz w nim czytać i tłumaczyć.

– Tak, tak, tak, i akadyjski, język, którego używano po nim, oraz perski, który już zaczynał nas atakować, i grekę – potrafię dobrze czytać – jak również aramejski, który liczył

się w naszym codziennym życiu, choć pisałem również po hebrajsku.

Zawsze byłem przygotowany. Pisałem szybko. Mój sposób wbijania rysika w glinę rozśmieszał wszystkich, ale byłem dobry. Naprawdę dobry. Uwielbiałem też wstawać i głośno czytać, więc kiedy nauczyciel był chory lub miał jakieś sprawy, bądź też nagle musiał przyjąć lekarstwo, znane powszechnie jako piwo, to ja czytałem wszystkim „Gilgamesza”, afektowanym głosem, żeby ich rozbawić.

Oczywiście znasz ten stary epos. Ma on znaczenie dla naszej opowieści – jest głupi i szalony jak ona. Mamy więc króla Gilgamesza, który rozbija się po mieście – na części tabliczek jest olbrzymem, na innych nie przerasta człowieka. Zachowuje się jak rozszalały byk. Bez przerwy wali w bębny, czym unieszczęśliwia wszystkich. Nie powinno się bić w bębny bez szczególnego powodu: tylko żeby odstraszyć duchy i wezwać wszystkich na ceremonię ślubu, no wiesz.

Dobrze, a zatem mamy Gilgamesza, który przewraca do góry nogami miasto Uruk. I co robią bogowie – bogowie sumeryjscy, tak inteligentni jak stado bawołów – wymieniają Gilgamesza na dzikusa Enkidu, całego porośniętego sierścią i żyjącego w lasach, dzikusa, który lubi pijać ze zwierzętami (o, jakże ważne jest na tym świecie, z kim i co się jada i pija!).

Mamy więc dzikusa Enkidu, który przychodzi do wodopoju razem ze zwierzakami, i oswajamy go dzięki siedmiu dniom spędzonym z nierządnicą ze świątyni.

Głupie, nie? Zwierzęta nie chcą mieć z nim nic wspólnego po tym, jak zadał się z nierządnicą. Dlaczego? Czy są zazdrosne, że to nie one ją posiadły? Czy wśród zwierząt nie ma nierządnic? Dlaczego kopulacja z kobietą ma uczłowieczyć mężczyznę? Cała ta historia nigdy nie miała najmniejszego sensu, jeśli nie liczyć dziwacznego kodu. Wszystko jest kodem, nie sądzisz?

– Masz rację, jest kodem – zgodziłem się. – Ale kodem czego? Opowiedz mi historię Gilgamesza. Powiedz mi, jak skończyła się twoja wersja – poprosiłem. Nie mogłem powstrzymać się przed zadaniem tego pytania. – Wiesz, że obecnie mamy tylko jej fragmenty, i brak starego zapisu, o którym mówiłeś.

– Kończy się tak samo jak w waszych współczesnych wersjach. Gilgamesz nie chciał się pogodzić z tym, że Enkidu miałby umrzeć. Enkidu zresztą umarł, choć nie pamiętam dokładnie dlaczego. Gilgamesz zachował się tak, jakby nigdy w życiu nie widział niczyjej śmierci i poszedł do nieśmiertelnego, który przeżył wielki potop. Wielki potop. Wasz potop.

Nasz potop. Potop całego świata. U nas był Noe i jego synowie. U nich nieśmiertelny, który żył w kraju Dilmun na morzu. Był wielkim, który przeżył potop. I to do niego idzie nasz Gilgamesz, by otrzymać nieśmiertelność. I co mówi ów starożytny bohater, którego Żydzi nazwali Noem? „Gilgameszu, jeśli nie będziesz spać przez siedem dni i nocy, możesz stać się nieśmiertelny”.

I co dzieje się dalej? Gilgamesz natychmiast zapada w sen. Natychmiast! Nie zaczekał

nawet jednego dnia. Ani nocy! Runął na ziemię. Trach. Uśpiony. I taki był koniec jego planu, ale nieśmiertelna żona nieśmiertelnego mężczyzny, która też przeżyła potop, ulitowała się nad nim i razem powiedzieli Gilgameszowi, że jeśli przywiąże kamienie do stóp i zanurzy się w morzu, znajdzie roślinę, która, gdy ją zje, obdarzy go wieczną młodością. Według mnie oboje chcieli go utopić!

Ale nasza wersja, podobnie jak wasza, śledziła każdy krok Gilgamesza. Zszedł na dno i znalazł roślinę. A potem wynurzył się na powierzchnię. I zasnął. Najwyraźniej spanie było jego najgorszym nawykiem... I oto zbliża się do niego wąż i kradnie roślinę. O, jakże to smutne dla Gilgamesza, lecz wreszcie nadchodzi pora na morał dla wszystkich: ciesz się życiem, napełniaj żołądek strawą i winem i pogódź się ze śmiercią. Bogowie zachowują nieśmiertelność dla siebie, śmierć pozostawili człowiekowi... Widzisz, jakie to głębokie!

Roześmiałem się.

– Podoba mi się twoja opowieść. Czy w domu tabliczek czytałeś z takim samym ferworem?

– O, zawsze! – zakrzyknął. – Ale nawet wtedy, cóż mieliśmy? Strzępy i fragmenty starej opowieści. Uruk zostało wzniesione tysiące lat przed nami. Może panował tam taki król.

Może.

Pozwól jednak, że przejdę do tego, co chciałem powiedzieć. Szaleństwo u władców jest zjawiskiem powszechnym. W gruncie rzeczy sądzę, że do rzadkości należy król obdarzony zdrowym umysłem. Gilgamesz oszalał. Nabonid był szalony. W każdej znanej mi historii faraon zachowywał się jak obłąkany.

A ja to rozumiem. Rozumiem to, ponieważ spoglądałem w twarz Cyrusa Persa i Nabonida, i ujrzałem, że władcy są samotni, całkowicie samotni. Spojrzałem w twarz Gregory’ego Belkina, samozwańczego króla, i dostrzegłem to samo osamotnienie i straszliwą słabość: bez matki, bez ojca, bez granic władzy – gdyż klęska jest udziałem wszystkich królów. Spoglądałem w twarze innych władców, ale o tym wspomnimy później, ponieważ moje uczynki jako złego Sługi Kości nie mają w tej chwili znaczenia, choć za każdym razem, gdy przerywałem ludzkie życie, niszczyłem wszechświat, czyż nie?

– Być może. A może odsyłałeś płomień zła, by oczyścił się w wielkim boskim ogniu.

– Ach, to piękne – powiedział.

Pochlebił mi. Ale czy w to wierzyłem?

– A więc dalej o moim życiu. Podjąłem służbę na dworze, gdy tylko opuściłem dom tabliczek, a wówczas moja umiejętność czytania i pisania miała ogromną wagę. Znałem wszystkie języki. Widziałem wiele dziwnych dokumentów i starych sumeryjskich listów, toteż byłem użyteczny dla następcy tronu, Baltazara. Jak powiedziałem, nikt nie liczył się z Baltazarem. Nie mógł prowadzić noworocznej procesji, czy to dlatego, że kapłani go nie chcieli, czy też że Marduk go nie akceptował, kto wie? Nie była mu pisana miłość ludu.

A jednak nie mogę powiedzieć, że w pałacu panowała zła atmosfera. Odpowiadała mi ze wszech miar, a korespondencja nie miała końca. Z rubieży kraju nadchodziły listy, donoszące o nacierających Persach lub Egipcjanach, bądź też o gwiazdach, z których rozmaici astrologowie odczytywali bardzo złe lub dobre rzeczy dla króla.

W pałacu poznałem mędrców, których król radził się w każdej sprawie; lubiłem się im przysłuchiwać i zdałem sobie sprawę, że kiedy Marduk do mnie przemawiał, niektórzy z nich to słyszą. Stało się też jasne, że sprawa jego uśmiechu nigdy nie odeszła w zapomnienie.

Marduk uśmiechnął się do Azriela.

Proszę, miałem swoje sekrety.

A więc słuchaj. Idę do domu. Mam dziewiętnaście lat. Zostało mi już bardzo niewiele życia, o czym nie wiem. Pytam Marduka: jak to możliwe, że mędrcy słyszą, kiedy do mnie mówi? Odpowiada, że ci mężowie, ci mędrcy, są prorokami i czarownikami, podobnie jak niektórzy z naszych żydowskich proroków, naszych mędrców, choć nikt nie kwapił się, by to przyznać – i że podobnie jak ja mają dar słuchania duchów.

Westchnął i powiedział po sumeryjsku, że muszę zachowywać największą ostrożność.

„Ci mężowie znają twoją moc”.

Nigdy dotąd Marduk nie wydawał mi się przygnębiony. Dawno już minęliśmy etap, kiedy głupio żądałem od niego przysług lub robienia kawałów innym ludziom; teraz przez cały czas dyskutowaliśmy o różnych sprawach, a on często mawiał, że przez moje oczy widzi wyraźniej. Nie rozumiałem, co by to mogło znaczyć, ale tego dnia, kiedy zdradzał taki smutek, i ja się martwiłem.

– Moją moc! – rzekłem sarkastycznie. – Jaką znowu moc. Uśmiechnąłeś się. Jesteś bogiem!

Milczenie, choć wiedziałem, że nadal jest ze mną. Zawsze go wyczuwałem, tak jak wyczuwa się ciepło. Słyszałem go, jak słyszy się oddech. Pojmujesz, tak jak ślepiec wyczuwa bliskość drugiej osoby.

Podszedłem do drzwi frontowych, chcąc wejść do domu; odwróciłem się i po raz pierwszy moim oczom ukazał się Marduk. Ujrzałem go. Nie złoty posążek z mojego pokoju.

Nie wielkie posągi ze świątyni. Ujrzałem Marduka we własnej osobie.

Stał pod ścianą z rękami splecionymi na piersi, ugiętym jednym kolanem i przyglądał się mi. To był Marduk. Złoto pokrywało całą jego postać, tak jak w świątyni, ale on był żywy i kędzierzawe włosy i broda nie wydawały się odlane ze złotego kruszcu, lecz złote, a przecież naturalne. Jego oczy miały odcień bardziej brązowy niż moje, to jest jaśniejszy i bardziej żółty. Uśmiechnął się do mnie.

– Ach, Azrielu – przemówił. – Wiedziałem, że do tego dojdzie. Wiedziałem.

Podszedł i pocałował mnie w oba policzki. Miał tak delikatne dłonie... Dorównywałem mu wzrostem i rzeczywiście byliśmy do siebie podobni, choć jego brwi rysowały się nieco wyżej niż moje, a czoło miał gładsze, dzięki czemu nie wyglądał tak przebiegle i drapieżnie jak ja.

Chciałem go objąć. Nie czekał, aż to powiem.

– Zrób to – rzekł – lecz za chwilę zobaczą mnie również inni. Uścisnąłem go niczym najdawniejszego przyjaciela, drogiego mi tak jak własny ojciec. I właśnie tej nocy popełniłem błąd i wyznałem ojcu, że przez cały czas rozmawiam z bogiem. Nie powinienem tego robić.

Ciekawe, jak wyglądałoby moje życie, gdybym się wówczas powstrzymał.

Przerwałem mu.

– Czy widział go ktoś oprócz ciebie?

– Tak, w rzeczy samej. Widział go nasz odźwierny i omal nie padł trupem, gdy ujrzał

mężczyznę całego w złotej farbie, a jedna z moich sióstr wyjrzała przez kraty i również go dostrzegła. Z kolei jeden z żydowskiej starszyzny ujrzał go na mgnienie oka i wieczorem przybył wraz ze sługami, twierdząc, iż widział mnie z diabłem lub aniołem – co do tego nie miał pewności.

I wtedy mój ojciec, mój ukochany, słodki, dobroduszny ojciec powiedział: „Widzieliście Marduka, babilońskiego boga”. I może to dlatego... może to dlatego rozmawiamy ze sobą.

Ojciec nie chciał mnie skrzywdzić. Nigdy. W całym swoim życiu nie potraktował nikogo w okrutny sposób! On tego nie chciał! Był moim... moim małym braciszkiem.

Pozwól, że ci to wyjaśnię. Zastanawiałem się nad tym. Byłem pierworodnym; urodziłem się, kiedy mój ojciec był bardzo młody. Wygnanie z Jeruzalem dotkliwie doświadczyło mój lud, toteż młodzi ludzie bardzo wcześnie pobierali się, by mieć synów.

Ale mój ojciec był pieszczochem swojej rodziny, beniaminkiem ukochanym przez wszystkich i jakoś tak się stało, że czułem się jego starszym bratem i traktowałem go jak starszy brat. Trochę nim komenderowałem – a raczej staliśmy się... staliśmy się przyjaciółmi.

Ojciec ciężko pracował, ale byliśmy sobie bliscy. Piliśmy razem. Razem chodziliśmy do tawerny. Dzieliliśmy się kobietami. I tamtej nocy wyznałem mu, pijany, że Marduk od lat rozmawia ze mną i że nawet go widziałem, a także że moim osobistym bogiem jest bóg Babilonu.

Jakiż ze mnie głupiec, że to zrobiłem! Co dobrego mogło mi z tego przyjść! Z początku ojciec śmiał się, potem się zasępił, wreszcie spojrzał na mnie z zaciekawieniem. O, nie powinienem tego robić. A Marduk wiedział o wszystkim. Był z nami w tawernie, ale tak daleko ode mnie, że nie przybrał widzialnego kształtu, był niczym opar, złocisty jak słoneczne światło; tylko ja go widziałem. Kręcił ostrzegawczo głową, a kiedy opowiedziałem o wszystkim ojcu, odwrócił się do mnie plecami. Ale zrozum, kochałem ojca i byłem taki szczęśliwy! I chciałem, żeby o tym wiedział. Chciałem, żeby wiedział, że uścisnąłem boga!

Głupiec!

Pozwól, że odmaluję ci tło tej historii. Pierwszy plan nagle stał się dla mnie zbyt bolesny; oczy palą mnie od jego widoku.

Rodzina. Wspomniałem ci już, kim byliśmy. Bogatymi kupcami i kopistami Świętej Księgi. Wszystkie hebrajskie plemiona w Babilonie miały swoich kopistów Świętej Księgi, którzy nieustannie przepisywali ją dla rodzin, ale my prowadziliśmy bardzo rozległą działalność, ponieważ słynęliśmy z szybkości i dokładności. I mieliśmy ogromny zbiór starych tekstów. Chyba już mówiłem, że mieliśmy jakieś, nie wiem, dwadzieścia pięć różnych opowieści o Józefie, Egipcie, Mojżeszu i tak dalej i że problem, co pozostawić, a co usunąć, stanowił zawsze temat wielu dyskusji. Mieliśmy tak wiele opowieści o Józefie w Egipcie, że postanowiliśmy nie wierzyć w nie wszystkie. Ciekawe, co się stało z tymi tabliczkami, zwojami... Nie sądziliśmy, żeby wszystkie te opowieści mogły być prawdziwe. Ale może nie mieliśmy racji. Och, któż to może wiedzieć?

Wracając do kolei mojego losu. Kiedy opuszczałem pałac, dom tabliczek czy rynek, zmierzałem prosto do domu, gdzie przez cały wieczór wraz z siostrami, kuzynami i wujami pracowałem nad Pismem Świętym w scriptoriach naszego domu, które mieściły się w dużych pokojach.

Jak już mówiłem, nigdy nie byłem milczkiem i często, przepisując psalmy, śpiewałem je głośno, co najbardziej irytowało mojego głuchego wuja. Nie wiem dlaczego. Był głuchy! A poza tym mam ładny głos.

– To prawda.

– Dlaczego głuchy człowiek tak się denerwował? Wiedział, że śpiewałem nie tak, jak przed chwilą dla ciebie, lecz jak powinno się śpiewać przy wtórze cymbałów, tańcząc, pojmujesz, z pewnym przytupem, by tak powiedzieć. To z tego powodu wuj był zły.

Powiedział, że mamy pisać wtedy, kiedy trzeba pisać, i śpiewać Panu wtedy, gdy przychodzi na to odpowiednia pora. Wzruszyłem ramionami i umilkłem, ale nieustannie dokazywałem. Nie, źle się wyrażam. Nie byłem aż tak zły...

– Wiem, jakim jesteś człowiekiem i jaki byłeś wtedy...

– Tak, chyba już to wiesz i może gdybyś uważał, że jestem zły, wyrzuciłbyś mnie na śnieg.

Spojrzał na mnie. W jego oczach nie dostrzegłem drapieżności. Brwi miał nisko opuszczone i grube, lecz oczy pod nimi były tak duże, że wyglądał z tym ładnie. Poza tym wydawało mi się, że jest nieco cieplejszy i bardziej odprężony niż wcześniej. Coś ciągnęło mnie do niego; chciałem wysłuchać wszystkiego, co zechce mi opowiedzieć.

Ale zamyśliłem się: czy mógłbym go wyrzucić na śnieg?

– Odebrałem życie wielu ludziom – powiedział, jakby wyjaśniając moje wątpliwości – ale nie mógłbym cię skrzywdzić, Jonatanie Ben Izaaku, wiesz o tym. Nie mógłbym skrzywdzić takiego człowieka. Zabijałem morderców. Przynajmniej kiedy stałem się sobą, przyjąłem taki kodeks honorowy. Przestrzegałem go do tej pory.

Kiedy stałem się Sługą Kości, złym, rozgoryczonym duchem należącym do potężnego czarownika, z początku zabijałem niewinnych, ponieważ taka była wola mojego Pana i myślałem, że muszę ją wypełniać. Myślałem, że człowiek, który mnie przywołał, ma nade mną władzę, i wykonywałem jego rozkazy, aż nadszedł wreszcie moment, kiedy zrozumiałem, że nie muszę być wiecznie niewolnikiem, że choć moja dusza została odarta z ducha, a duch i dusza z ciała, nadal mogę podobać się Bogu. I że w jakiś sposób wszystko może na powrót scalić się w jedną postać! Ach!

Pokręcił głową.

– Azrielu, może to właśnie się stało.

– Dobry Boże, Jonatanie, nie pocieszaj mnie. Tego nie zniosę. Po prostu mnie wysłuchaj.

I sprawdź, czy te taśmy zachowują moje słowa. Zapamiętaj mnie. Zapamiętaj moje słowa...

Pewność siebie nagle go opuściła. Znów zapatrzył się w płomienie.

– Moja rodzina, mój ojciec... Mój ojciec! Jakże go ugodziło to, co mi uczynił, i jak wtedy na mnie spojrzał... Czy wiesz, co powiedział o swoim postępku? Powiedział: „Azrielu, który z moich synów kocha mnie tak jak ty? Żaden z nich nie wybaczyłby mi tego, tak jak ty mi wybaczasz!”. I mówił to z przekonaniem. Naprawdę, mój ojciec, mój mały braciszek, patrzył

na mnie ze łzami w oczach, szczerze i z absolutnym przekonaniem!

Przepraszam. Pospieszyłem się. Wkrótce już umrę. Jeszcze tylko parę stron. – Zadrżał

cały. I znów w jego oczach pojawiły się łzy. – Wybacz i wiedz, że przez tysiące lat nie pamiętałem o tych wydarzeniach. Byłem gniewnym duchem bez wspomnień. A teraz wszystko do mnie wróciło, a ja składam to przed tobą. Składam to we łzach.

– Mów dalej. Daj mi swoje łzy, ufność i ból. Nie zawiodę cię.

– Ach, jesteś kimś wyjątkowym, Jonatanie Ben Izaaku.

– Raczej nie. Jestem nauczycielem i szczęśliwym człowiekiem. Mam żonę i dzieci, które mnie kochają. Nie wyróżniam się.

– O, lecz jesteś dobrym człowiekiem, który chce rozmawiać z kimś złym! To nie zdarza się często. Rabin chasydów odwrócił się do mnie plecami! – Roześmiał się nagle, głęboko i gorzko. – Był zbyt dobry, by rozmawiać ze Sługą Kości.

Uśmiechnąłem się.

– Jesteśmy Żydami, a są Żydzi i Żydzi.

– Tak, ale teraz są też Izraelici, którzy powinni być Machabeuszami. I są też chasydzi.

– I żydzi ortodoksyjni, i „zreformowani”, i tak dalej. Wróćmy do twoich czasów. Jesteście wielką i szczęśliwą rodziną.

– Tak, i było rzeczą normalną – muszę to wyjaśnić – by bogaci Hebrajczycy służyli na dworze, tak jak mój ojciec i wielu kuzynów. Byliśmy skrybami, ale także kupcami, handlarzami drogich kamieni, jedwabi, srebra i książek. Dzięki mojemu ojcu królewski stół, a także Stół Bogów w świątyni Marduka i sam Marduk wzbogacili się o najpiękniejsze naczynia.

Świątynia składała się wówczas z wielu kaplic i codziennie dla każdego bóstwa, łącznie z Mardukiem, przygotowywano posiłek, więc zgromadzono ogromną liczbę złotych i srebrnych naczyń. A do zadań mojego ojca należało odkładanie tych, które nie były w dobrym stanie.

Zawsze chodziłem z nim do portu, kiedy przybijały statki powracające z pełnego morza, obarczone ładunkiem najdoskonalszych nowych dzieł greckich i egipskich. Od niego nauczyłem się oceniać płaskorzeźby na kielichu oraz rozpoznawać najcięższy i najlepszy stop złota. Nauczyłem się też rozpoznawać prawdziwe rubiny, diamenty i perły – perły, kochałem je, mieliśmy do czynienia z perłami wszelakich rodzajów i nie nazywaliśmy ich perłami, tylko oczami morza, pojmujesz.

W ten sposób zarabialiśmy na życie – na rynku, w świątyni i w pałacu.

Moja rodzina miała stragany na całym rynku, gdzie handlowali rozmaitymi klejnotami, miodem, materiami barwionymi purpurą i błękitem, najdelikatniejszymi jedwabiami i płótnem, a sprzedawali też kadzidło i wonności, choć tylko czcicielom bożków, którzy palili je dla Nabu, Isztar i oczywiście Marduka.

Ale było to nasze życie, źródło naszej siły, nasza wspólnota, umacnianie sił, które miało umożliwić pewnego dnia powrót do domu. Stało się to równie ważne jak kopiowanie Świętej Księgi.

– Stara historia – zauważyłem.

– Natomiast handel sprawił, że mój dom pławił się w luksusie, którego byśmy nie zaznali, gdybyśmy handlowali wielbłądami. Musisz to zrozumieć, ponieważ otaczające nas bogactwo nadawało duże znaczenie mojemu ojcu, a także mnie.

Chcę powiedzieć, że nie tylko pomnażaliśmy pieniądze, ale nasz dom był pełen kupców, którzy się przez niego przewijali. No, wiesz. Mieliśmy wspaniały cedrowy posąg Isztar, dopiero co przywieziony z Dilmun, i mój wuj trzymał go dla ozdoby w salonie, dopóki nie ubił interesu. Wszędzie stało mnóstwo prześlicznych podnóżków, delikatnych mebli z Egiptu, cudnych czarnych i czerwonych greckich urn i amfor oraz wszystko, co było łatwe do przeniesienia i miłe oku.

– Rosłeś otoczony pięknem, czy tak?

– Właśnie. To prawda. W rzeczy samej. Kiedy dorastałem, otaczała mnie miłość. Miłość mojego ojca. Miłość braci. Sióstr. Nawet wujów. Nawet tego wuja, który był głuchy. Kiedyś prorok Azarel powiedział do mnie: „Jahwe spogląda na ciebie z miłością”. Tak też mówiła stara wiedźma Asenath. O, ileż miłości.

Umilkł dla zaczerpnięcia oddechu. Siedział, wspaniały w czerwonych aksamitach, jego włosy były błyszczące i naturalnie piękne, a czysta skóra policzków równie delikatna jak cera dziewczyny. Chyba się starzeję. To dlatego młodzieńcy wydają mi się równie piękni jak dziewczęta. Nie przez to, że ich pożądam. To samo życie ma dla mnie ten wielki urok.

Był stropiony. Zbolały. Nie wiedziałem, czy go ponaglać. Potem rozchylił wargi, ale nie padło z nich żadne słowo.

3.

– Jak wyglądała świątynia, kiedy po niej wędrowałeś? I pałac? – spytałem. – Piękny dom potrafię sobie wyobrazić, ale pałac... Czy pałac był wykładany złotem? A świątynia?

Nie odpowiedział.

– Przedstaw mi obrazy, Azrielu. Opisz tę chwilę za pomocą obrazów. Świątynia, czy opowiesz mi, jak wyglądała?

– Tak – rzekł. – Była to budowla ze złota i drogich kamieni. Świat rozedrganych blasków klejnotów, cudownych woni i dźwięków harf i fletów; był to świat, w który wkraczało się boso po gładkich płytkach, przyciętych w kształt kwiatów.

Uśmiechnął się.

– I – powiedział – stanowiła cholernie dobre miejsce do zabawy. Nie całkiem poważne.

Oczywiście oba budynki były wielkie, wiesz chyba, że Nabuchodonozor zbudował pałac ku czci pełnej chwały przeszłości, a przynajmniej tak mu się zdawało, przy czym bardzo wyeksponował prywatne ogrody; świątynia była potężną budowlą znaną jako Esagila, za którą stał wielki zikkurat Etemenanki, ze schodami do nieba i tarasami, prowadzącymi do świątyni na szczycie, świątyni mojego ulubionego i wspaniałego uśmiechniętego boga.

I w świątyni, i w pałacu znajdowało się mnóstwo zamkniętych i zapieczętowanych drzwi.

Niektóre z tych pieczęci trwały nietknięte od stu lat. I oczywiście, jak pewnie wiesz, w ten sam sposób zawieraliśmy kontrakty. Spisywano go na glinianej tabliczce, którą suszono, a następnie zamykano w glinianej kopercie z tym samym tekstem, który także wysychał, tak że nie można było dostać się do oryginalnej tabliczki bez przełamania koperty. Gdyby jakiś nieuczciwy osobnik chciał zmienić coś w kopercie, zapieczętowana wewnętrzna tabliczka by go zdradziła.

Na dworze było tego mnóstwo; ludzie zawierali kontrakty, rozłamywali koperty, odkrywali, że jakiś podstępny nikczemnik dokonał zmiany w kontrakcie, a wtedy król i jego doradcy wraz z mędrcami wydawali wyrok. Nigdy nie uczestniczyłem w egzekucjach. Jak powiedziałeś, wyrosłem otoczony pięknem.

Na ulicach Babilonu nigdy nie widziałem głodnych. Ani okaleczonych niewolników.

Babilon był miastem, w którym ludzie pragnęli zamieszkać; w Babilonie i pod rządami króla wszyscy żyli szczęśliwi.

Ale wróćmy do twojego pytania. Można było wędrować po świątyni. Można było włóczyć się bez celu. Mogłem wśliznąć się w moich wyszywanych drogimi kamieniami pantoflach do kaplic innych bogów – Nabu i Isztar, a także każdego boga i bogini, którzy zostali sprowadzeni z innego miasta do sanktuarium.

Widzisz, tak to było. Cyrus Pers zdecydowanie znajdował się w natarciu, podbijał greckie miasta na wybrzeżu, jedno po drugim. Przerażeni kapłani z całej Babilonii zostawiali nam pod główną bramą swoich bogów, byśmy ich chronili, a myśmy ustawiali te przyjezdne bóstwa w kaplicach i kaplice te wypełniały migoczące światełka.

Ta obawa o boga, o to, że wróg może go pojmać, była bardzo realna. Samego Marduka przez dwieście lat więziono w innym mieście, skradziono i przetrzymywano, a dzień, na długo przed moim narodzeniem, kiedy odbito go i przywieziono do domu, był dla Babilonu wielkim świętem.

– Czy opowiadał ci o tym? – spytałem.

– Nie. Ale ja go nie pytałem. Dojdziemy do takich rzeczy...

Jak powiedziałem, lubiłem wałęsać się po świątyni. Zanosiłem wiadomości kapłanom; czekałem przy stole, kiedy Baltazar ucztował, i zaprzyjaźniłem się z całym, można rzec, pałacowym tłumem: eunuchami, świątynnymi niewolnikami, innymi paziami i niektórymi ze świątynnych prostytutek, które, rzecz jasna, były pięknymi kobietami.

W całej tej pracy, wykonywanej dla świątyni i pałacu, tkwił pewien sens. Rząd prowadził

bardzo rozsądną politykę. Kiedy bogaci zakładnicy, tacy jak my, majętni wygnańcy zostają przyjęci do miasta, nie tylko wzbogacają jego kulturę, ale także młodzi ludzie są wychowywani w babilońskim duchu. W ten sposób, gdybyśmy zostali odesłani do naszego kraju lub do jakiejś odległej prowincji, bylibyśmy dobrymi Babilończykami, to jest wykształconymi członkami świty królewskiej.

Na dworze szydziło się z Hebrajczyków.

Mimo iż niektórzy z moich wujów z wściekłością napadali na mnie i ojca za to, że służymy w świątyni, obaj wzruszaliśmy ramionami i mówiliśmy: „Nie czcimy Marduka! Nie ucztujemy z Babilończykami. Nie jemy pożywienia, które przyjmowali bogowie”. I większość społeczeństwa myślała tak jak my.

Pozwól, że zrobię tu dygresję; chodzi o to wspólne ucztowanie. Nadal jest istotne dla Hebrajczyków. Nie? Nie jada się z poganami. Wtedy się tego nie robiło. I nie jada się niczego, co było złożone przed bogiem. To bardzo ważne.

Jako dobrzy Hebrajczycy łamaliśmy się chlebem tylko między sobą, starannie myliśmy dłonie, odmawiając rytualną modlitwę przed dotknięciem jedzenia, potem zaś nic nie zagłuszało w nas potrzeby chwalenia Jahwe, naszego Pana Zastępów.

Ale musieliśmy jakoś żyć w Babilonie. Mieliśmy zamiar powrócić do ojczyzny bogaci.

Musieliśmy być silni. A to znaczyło tyle samo co zawsze. Trzeba być na tyle silnym, by rozproszyć się i nie zginąć.

Znowu nastąpiła nieunikniona chwila ciszy. Azriel pochylił się i poruszył polana w kominku, jak to czynią ludzie, którzy chcą się zastanowić, a jednocześnie mieć poczucie, że robią coś pożytecznego. Poruszanie polan może to zapewnić, zwłaszcza jeśli się niczego nie pije, tak jak to robiłem; kubek z kawą trzymałem tak kurczowo, jakby miała wystarczyć na całą noc.

– Wtedy wyglądałeś dokładnie tak jak teraz, prawda? – odezwałem się, choć już go o to pytałem. Był to delikatny sygnał: Bóg dał ci wszystkie zalety, młodzieńcze.

– Tak – powiedział. – Tylko teraz chciałbym mieć gładką twarz. Wydawało mi się, że ci już mówiłem. Ale chyba nie będę mieć tego szczęścia.

Tym razem przybyłem we własnej postaci i aż do tej pory nie wiem, kto mnie wezwał.

Dlaczego teraz? Czemu moje ciało otoczyło mnie na powrót? Czemu? Nie wiem.

W przeszłości, kiedy byłem przyzywany przez czarowników, nadawali mi wygląd taki, jaki im odpowiadał i przeważnie bywał odstręczający. Rzadko, jeśli w ogóle, czekali bodaj przez chwilę, by ujrzeć mnie w mojej własnej postaci. Przyzywano mnie specjalną formułą: „Azrielu, Sługo Złotych Kości, które trzymam w dłoni, przybądź w płomieniach i pochłoń moich wrogów. Zmień ich w popiół”. Takie zaklęcie.

Bez względu na wszystko, w odpowiedzi na twoje pytanie, wyglądam dokładnie tak jak w chwili śmierci, z wyjątkiem pewnej cechy charakterystycznej, którą dodano mi przed morderstwem, ale o tym opowiem później. Wyglądam tak jak wtedy, gdy umarłem.

– Twój ojciec... dlaczego błędem było opowiedzenie mu o Marduku? Dlaczego? Co to wszystko znaczy? Co on ci zrobił, Azrielu?

Potrząsnął głową.

– Jonatanie Ben Izaaku, to jest najgorsze, co mam ci do opowiedzenia, ale nigdy nie zdradziłem tego nikomu, wiesz? Nigdy nie powiedziałem o tym żadnemu Panu. Czy Bóg nigdy nie zapomina? Czy Bóg na zawsze odmówi mi Schodów do Nieba?

– Azrielu, pozwól, że cię upomnę, jako człowiek starszy od ciebie, choć moja dusza może być nowo narodzona. Nie bądź taki pewien zamiarów niebios. Nie bądź bardziej pewien twarzy naszego Boga niż Marduka.

– To znaczy, że wierzysz w jednego, a nie w drugiego?

– To znaczy, że chcę złagodzić twój ból, z jakim opowiadasz mi o swym losie. Chcę złagodzić twoje poczucie daremności i przekonanie, że zostałeś przeznaczony do czegoś strasznego ze względu na czyny innych.

– To mądre – rzekł. – I wspaniałomyślne. Nadal w tak wielu sprawach jestem głupcem.

– Wiem. Rozumiem. Jednak wróćmy do Babilonu, dobrze? Czy możesz mi to wyjaśnić?

Co w końcu zrobił twój ojciec?

– O, mój ojciec i ja, jakimiż byliśmy przyjaciółmi! Nie miał lepszego przyjaciela ode mnie, a moim najlepszym przyjacielem był Marduk.

To ja byłem prowodyrem naszych pijaństw, a on... tylko on na całym świecie mógł

skłonić mnie do uczynku, przez który stałem się tym, kim jestem... do tego, co uczyniło mnie Sługą Kości.

Dziwne, jak to się wszystko składa... – Jego głos stał się niewyraźnym pomrukiem. Znów popadł w roztargnienie. – Wybierają składniki i mieszają je ze sobą, ponieważ napój nie będzie mieć mocy, jeśli nie znajdzie się w nim wszystko, czego potrzeba. Sami kapłani nigdy by go do tego nie zmusili. Cyrus Pers? Ufałem mu tak samo jak każdemu innemu tyranowi. A stary Nabonid, który był jego doradcą? Znalazł się tam tylko dzięki pewnej życzliwości Cyrusa oraz swojemu sprytowi. Wszystko w perskim imperium opierało się na sprycie. Może dzieje się tak we wszystkich imperiach.

– Nie spiesz się – wtrąciłem. – Zaczerpnij oddechu.

– Tak... pozwól, że opiszę ci moją rodzinę. Matka umarła, kiedy byłem mały. Bardzo chorowała i płakała, że nie dożyje chwili, w której Jahwe znowu zwróci ku nam Swoją Twarz i przywróci nam Syjon. Pochodziła z rodu skrybów. Ona także się tym zajmowała, a niegdyś, jak słyszałem, była kimś w rodzaju prorokini, lecz to ustało, kiedy urodziła synów.

Ojciec tęsknił za nią beznadziejnie aż do ostatniego dnia, który spędziłem razem z nim.

Miał dwie gojki, podobnie jak ja; prawdę mówiąc, przeważnie dzieliliśmy ze sobą te same dwie kobiety, ale nie chodziło o dzieci ani małżeństwo, a jedynie uciechę.

W domu ojciec ciężko pracował, przepisując psalmy i ustalając każde słowo, jakie usłyszeliśmy od Jeremiasza, o co wszyscy spieraliśmy się dniem i nocą. Rzadko, jeśli w ogóle, przewodniczył modlitwie. Ale miał piękny głos i nadal pamiętam, jak śpiewał pieśni ku chwale Pana.

Kiedy pracowaliśmy w świątyni, w sekrecie uznaliśmy, że wszyscy czczący bóstwa są zupełnie szaleni, więc czemu nie mielibyśmy dla nich pracować i bawić ich?

Jak już wyjaśniałem, od czasu do czasu pomagaliśmy kapłanom przygotować ucztę dla samego Marduka. Miałem wśród nich wielu, wielu przyjaciół, i wiesz, jak w każdej innej grupie duchownych, niektórzy wierzyli we wszystko, a inni nie wierzyli w nic. Zaciągaliśmy zasłony wokół boskiego stołu, a potem zabieraliśmy jedzenie, które Marduk smakował na swój sposób i które spożywał – wyczuwał zapach i sok – i przyrządzaliśmy je dla członków rodziny królewskiej, królewskich zakładników, kapłanów i eunuchów, którym wolno było spożywać boskie potrawy i zasiadać przy królewskim stole.

Ale my, jako dobrzy Hebrajczycy, nigdy nie wzięlibyśmy takiego jedzenia do ust. Nie, nigdy byśmy tego nie zrobili.

Przestrzegaliśmy prawa mojżeszowego na wszystkie dostępne nam sposoby. I kiedy zostałem rzucony do Nowego Jorku i rozpocząłem podróż w poszukiwaniu morderców Estery Belkin, trafiłem do dziadka Gregory’ego Belkina, rabina Brooklynu. Ujrzałem wtedy, że wielu Żydów żyje w wielkim mieście Nowy Jork z handlu, tak jak my w Babilonie.

Widziałem także Żydów na różnych poziomach wiary, jak sam powiedziałeś.

Znowu zamilkł. Nie bał się bólu, który miał nadejść.

– Ale pozwól, że wrócę do Babilonu. Spójrz, tańczę z ojcem w tawernie. Tam mężczyźni tańczyli ze sobą, pojmujesz. Tamtej nocy nie było z nami nierządnic. Miejsce dozwolone tylko dla mężczyzn. A ja mówię: „Na własne oczy widziałem mojego boga. Widziałem go i czułem w sercu. Ojcze, jestem bałwochwalcą, ale przysięgam ci, widziałem Marduka i Marduk chodzi wraz ze mną”.

A w odległym kącie, patrz, Marduk odwraca się do mnie plecami i kręci głową.

Mija kilka godzin, a ja nadal spieram się z ojcem. „Jesteś mędrcem, prorokiem, i źle używasz swoich mocy – twierdzi ojciec. – Powinieneś je spożytkować na naszą korzyść”.

„Zrobię to, ojcze, użyję ich dla nas, lecz powiedz, co chcesz, żebym zrobił? Marduk o nic mnie nie prosi. Czego ode mnie żądasz?”.

Nazajutrz Marduk pojawił się o parę przecznic od domu, złocisty i przejrzysty, lecz widzialny. Ostrzegł mnie:

– Nie dotykaj mnie, albo będziemy odpowiedzialni za religijne niesnaski.

– Co, jesteś na mnie zły za to, że powiedziałem ojcu? – spytałem niezwłocznie.

Rozmawialiśmy jak przyjaciele, a fakt, że go widziałem, przyniósł mi wielką ulgę.

– Nie, Azrielu, nie jestem zły, tylko nie ufam kapłanom ze świątyni. Jest tak wielu starych i podstępnych duchownych i nigdy nie wiadomo, czego właściwie chcą. Teraz posłuchaj mnie. Mam ci coś do powiedzenia, zanim wejdziemy w to głębiej. To znaczy, zanim ty wejdziesz, bo ja siedzę już tak głęboko, jak tylko można. Chodźmy do publicznych ogrodów.

Chcę popatrzeć, jak jesz i pijesz.

Poszliśmy do jego ulubionego miejsca, wielkiego miejskiego ogrodu nad Eufratem, z dala od portu, cieśli i zgiełku. W to miejsce dochodził jeden z licznych kanałów i wody należały raczej do niego niż do rzeki, na której zawsze panował ruch. W ogrodzie rosło wiele topoli, wiesz, całkiem jak w tym psalmie, i było w nim też kilku muzykantów grających na fletach i tańczących za drobne datki.

Marduk usiadł naprzeciw mnie i założył ręce na piersi. Naprawdę, byliśmy do siebie tak podobni, że mogliśmy uchodzić za braci. Uderzyła mnie myśl, iż znam go lepiej niż któregokolwiek z moich rodzonych braci. A, właśnie – nie czułem do nich nienawiści, wbrew wszystkim historiom, w których Żydzi nienawidzą swego rodzeństwa. Zapomnij o tym.

Kochałem moich braci. Byli nieco zbyt zasadniczy, jeśli idzie o picie i tańce. Lepiej bawiłem się z ojcem. Ale kochałem ich.

Zamilkł. Wydawało się, że z szacunku do zmarłych braci. Był teraz nieopisanie piękny w czerwonych aksamitach, a pauzy, jakie czynił, ściągały moją uwagę z powrotem na niego w prawdziwie uwodzicielski sposób. Ale on znów podjął opowiadanie: – Słuchaj, chcę ci powiedzieć całą prawdę, więc uważaj – od razu mnie zaatakował

Marduk. – Nie pamiętam swoich początków. Nie pamiętam zabicia smoczycy Tiamat i wydobycia świata z jej brzucha i nieboskłonu z reszty jej ciała. Ale to nie znaczy, że to się nie zdarzyło. Niemal przez cały czas poruszam się we mgle. Widzę duchy bogów i błąkające się dusze zmarłych, słucham modlitw i staram się na nie odpowiadać. Ale mieszkam w przykrym miejscu. Przyjście do świątyni na ucztę jest wielką przyjemnością, ponieważ wtedy mgła się rozstępuje. Wiesz, co ją rozwiewa?

– Nie, ale mogę zgadnąć... że kapłani cię widzą, że widzą cię potężni jasnowidze – powiedziałem.

– Tak właśnie się dzieje, Azrielu. Potrafię stać się widzialny dla wiedźm i czarowników, dla tych, którzy mają oczy do patrzenia, a potem piję wodę, wdycham opary kadzideł oraz zapach potraw, co wprawia mnie w nastrój przychylny wszelkiemu życiu. Następnie wchodzę w posąg i wypoczywam w ciemnościach, a czas nie ma dla mnie znaczenia. I słucham Babilonu. Słucham. Słucham. Ale podań o początkach nie pamiętam, rozumiesz, co chcę powiedzieć?

– Nie całkiem – wyznałem. – Czy mówisz, że nie jesteś bogiem?

– Nie, jestem bogiem i to potężnym. Gdyby taka była moja wola, mógłbym zmieść ten rynek, ten ogród w jednej chwili, uderzeniem wichru. To łatwe. Mówię, że bogowie nie wiedzą wszystkiego, a opowieść o tym, jak Marduk stał się przywódcą bogów, jak zabił

Tiamat, jak wzniósł wieżę sięgającą nieba... cóż, albo o tym zapomniałem, albo staję się słaby i pamięć już mnie zawodzi. Bogowie mogą umierać. Mogą się rozwiewać. Tak jak królowie.

Mogą zapaść w sen i trzeba wiele czasu, by ich obudzić. Kiedy nie śpię i jestem gotów do działania, kocham Babilon, a Babilon odpłaca mi tym samym.

– Panie, mój Panie – rzekłem. – Jesteś zmęczony, ponieważ od dziesięciu lat nie mieliśmy procesji noworocznej, gdyż król Nabonid zaniedbał ciebie i twoich kapłanów. To wszystko.

Gdybyśmy mogli skłonić tego starego tępego idiotę do powrotu i ogłoszenia procesji, odżyłbyś; wypełniłoby cię życie tych wszystkich, którzy przybyliby do Babilonu, by ujrzeć cię na Drodze Procesji.

– To sympatyczny pomysł, Azrielu, i jest w nim nieco racji, ale nie darzę już miłością procesji noworocznej, ponieważ muszę tkwić w posągu i trzymać króla za rękę. W samym środku uroczystości kusi mnie, żeby go zrzucić wprost do rynsztoka Drogi Procesji. Nie rozumiesz? Nie jest tak, jak ci mówią! Nie jest!

Zamilkł i nakazał mi gestem, bym rozważył jego słowa, a potem oznajmił, że chce spróbować coś zrobić. Kilka następnych chwil miało mieć decydujący wpływ na mój los, ale wtedy nie mogłem o tym wiedzieć.

– Azrielu – powiedział. – Chcę, żebyś to zrobił. Spójrz na mnie i w swoim umyśle pozbaw mnie tego złota, ujrzyj mnie równie różowego i żywego jak ty, o czarnej brodzie i brązowych oczach, a potem dotknij mnie obiema rękami. Wyzwól boga ze złota. Spróbuj.

Zadrżałem.

– Czemu się tak lękasz! Wszyscy zobaczą tylko szlachcica w pięknej szacie, to wszystko.

– Boję się, ponieważ mogłoby się nam udać, mój Panie – odrzekłem – i ponieważ przyszła mi do głowy najbardziej niepokojąca myśl. Chcesz uciec, Marduku. Chcesz się wydostać. A jeśli to się uda, jeśli moje oczy i dotyk podarują ci widzialne ciało, będziesz mógł uciec, prawda?

– I czemu, do pioruna, miałoby to martwić syna Jahwe! – Odetchnął głęboko. – Przepraszam, że się uniosłem. Kochani cię ponad wszystkich moich wyznawców i kapłanów.

Nie zamierzam opuścić Babilonu. Pozostanę tu tak długo, jak długo będę potrzebny. Będę tu, kiedy przyfrunie piasek, by nas zasypać. A wtedy może ucieknę. Ale rzeczywiście, to mogłoby mnie uwolnić, a nawet nauczyć, że jako bóg potrafię wejść w widzialne ludzkie ciało i poruszać się w nim. Mógłbym się nauczyć czegoś o swoich umiejętnościach, rozumiesz?

Mogę budzić burze, czasami leczyć, chociaż z tym nigdy nic nie wiadomo, i mogę spełniać życzenia, ponieważ posiadłem wiedzę i wiem, że demony, których obawiają się ludzie, to tylko zmarli, niemogący zaznać spokoju.

– Czy to prawda? – spytałem. A pozwolę sobie wtrącić, że w Babilonie wypędzanie demonów było wspaniałym interesem. Ludzie zbijali fortuny na wypędzaniu demonów z domów, chorych ludzi i tak dalej. Istniały specjalne rytuały i zaklęcia, szło się do egzorcysty i robiło to, co powiedział. Dlatego chciałem wiedzieć, czy demony istnieją. Ale on nie odrzekł

mi od razu.

Potem przemówił.

– Azrielu, większość demonów to zmarli, którzy nie mogą zaznać spokoju. Ale są też potężne duchy, duchy tak silne jak bogowie, a niektóre kipią nienawiścią i lubią krzywdzić.

Lecz przeważnie nie tracą czasu na sprowadzanie chorób na mleczne krowy czy rzucanie przekleństw na małe domki. To zajęcia dla niespokojnych zmarłych! A oni muszą to robić, by mgła i opary, w których wędrują, rozpłynęły się.

Nie czekałem dłużej. Byłem tak przejęty jego wspaniałomyślnością i cierpliwością, z jaką się do mnie odnosił – a musisz wiedzieć, że wyglądał wspaniale, pokryty i przeniknięty złotem, taka piękna szlachetna osoba – że pokochałem go całym sercem. Pokochałem go we łzach. Pokochałem w śmiechu.

Wyciągnąłem dłonie i dotknąłem go, poprosiłem, by złoty pancerz został z niego zdjęty i by pozwolono mu chodzić wśród nas na podobieństwo zwykłego człowieka. Odgadujesz, co się stało?

– Przybrał widzialną postać.

– Tak, a ja wtedy dowiedziałem się o duchach czegoś, co później wykorzystywałem na swoją korzyść, aż do niedawna. Tak. Stał się widzialny, wspaniały szlachcic w odświętnych szatach, który siedział naprzeciw mnie przy marmurowym stole z kubkiem wina przed sobą i uśmiechał się. Wśród ludzi nastąpiło poruszenie na jego widok. Nie sądzę, żeby zauważyli jego materializację, jakbyśmy powiedzieli w dzisiejszych czasach. Zauważyli go, to wszystko.

Ponieważ był piękny.

– Czy zauważono, że to Marduk?

– Nie. Bez złotej pokrywy mógł być królem lub ambasadorem. No, wiesz. Posąg był

bardziej stylizowany, pamiętaj o tym. Ale wszyscy go zobaczyli. Nawet muzykanci rzucili swe flety, do czasu gdy Marduk spojrzał na nich i skinął, by grali. Ujrzeli go! I podjęli grę.

Byłem sparaliżowany strachem.

– Pójdź, przyjacielu! – powiedział. – Widzę wyraźniej niż kiedykolwiek, a choć ciało to jest lekkie, podoba mi się jego kształt, który zwraca na mnie uwagę. To daje mi tyle samo mocy, ile procesja noworoczna. Widzą mnie! Nie wiedzą, kim jestem, ale mnie widzą. Pójdź, przyjacielu, chodźmy na spacer, chcę wszystko zobaczyć z nową wyrazistością, mając cię u swego boku. Nie musisz mnie prowadzić do swego domu, twoi wujowie oszaleliby co do jednego. Niestety, słyszę już moim boskim uchem, że gromadzą mędrców Judei, by rozmawiać o tobie i o tym, że widzisz i słyszysz pogańskie bóstwa. Pójdź, wyjdźmy stąd, chcę się przejść.

Wstał, objął mnie i wyszliśmy z ogrodu. Spacerowaliśmy przez całe popołudnie.

Spytałem:

– Co się stanie, jeśli nie wrócisz do świątyni na poranną ucztę?

– Głupi! – rzekł ze śmiechem. – Dobrze wiesz, co się stanie. Ja tylko wącham jedzenie.

Nie spożywam go. Położą potrawy przed posągiem, zabiorą je i dadzą wszystkim pracownikom świątyni, którzy są dopuszczeni, by spożywać potrawy z boskiego stołu. Nic się nie stanie!

Schodziliśmy wszystkie dzielnice Babilonu, przeszliśmy brzegami kanałów, nad rzeką, przemierzyliśmy mosty, różne osiedla, rynek, wiele otwartych ogrodów i parków. Wpatrywał

się dziko we wszystko, a teraz oczywiście, kiedy sam jestem duchem, wiem, co dla niego znaczyło ujrzenie tych żywych kolorów. Teraz lepiej rozumiem jego los.

Nagle koło Bramy Isztar zatrzymał się gwałtownie.

– Widzisz to?

I rzeczywiście widziałem; była to sama bogini. Patrzyła na nas groźnie, opancerzona złotem i klejnotami i niewidzialna. Jej zła twarz była przezroczysta.

– Ha, nie podoba się jej, że uciekłem!

Zatrzymał się, zmartwiony. Potem po raz pierwszy spojrzał na mnie ze strachem. Nie, nie ze strachem. Czujnie. I zrozumiałem dlaczego. Teraz otaczało nas wiele duchów, patrzących na niego zazdrośnie i wyzywająco, ze zmarszczonymi brwiami. Byli tam też bogowie. Przybył

bóg Nabu! Widziałem go. Pojawił się też bóg Szamasz. Wszystko to były babilońskie bóstwa, mające własne świątynie i kapłanów. I widziałem, że są na nas złe.

– Czemu nie boisz się ich, Azrielu? – zwrócił się do mnie Marduk szeptem.

– Czy powinienem, Panie mój? Przede wszystkim jestem z tobą, a poza tym jestem Hebrajczykiem. To nie są moi bogowie.

To wydało mu się bardzo zabawne, więc wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. Nie słyszałem jego śmiechu od chwili, kiedy stał się widzialny.

– To doskonała hebrajska odpowiedź.

– Tak, mnie też się tak zdaje – odrzekłem. – Panie mój, czy obrażą się, jeśli spróbuję ich nie widzieć? Czy obraziłeś ich, odchodząc?

– Nie, to ja tu jestem największym bogiem. – I podjął decyzję. Uczynił gniewny i gwałtowny gest i wszystkie duchy zbladły i rozwiały się jak dym, nawet zły, zły Szamasz, i wszystkie znikły. Pozostali jednak zmarli, którzy nie mogli zaznać spokoju. Marduk rozłożył

ramiona i wypowiedział słowa błogosławieństwa. Mówił po sumeryjsku i przekazywał jedno błogosławieństwo po drugim. – Odejdźcie w sen, odejdźcie na spoczynek w Matce Ziemi, wróćcie do spokoju mogił i schronienia wspomnień o was w sercach i umysłach waszych dzieci.

I, dzięki Bogu, martwi odeszli. Oczywiście obaj staliśmy na ulicy, doskonale widoczni i skupiający na sobie uwagę wszystkich, szlachetny pan, wykonujący ekstrawaganckie gesty do kogoś niewidzialnego, oraz bogaty Hebrajczyk, ociekający złotem i klejnotami, stojący u jego boku niczym paź, towarzysz czy ktoś inny.

Zmarli odeszli. Serce mi się ścisnęło. Przypomniałem sobie ducha Samuela, który został

przywołany przez wróżkę z Endor dla króla Saula. Powiedział: „Dlaczego zakłócasz mój spoczynek?”. O, jakiż smutny to spoczynek. Nie chciałem umierać. Nie chciałem. Nie chciałem być martwy. Ująłem dłoń Marduka. Był już znacznie silniejszy, ponieważ widziało go tak wielu. Nie muszę ci tłumaczyć tego od podstaw, to proste: rósł w siłę tym bardziej, im częściej się pojawiał.

Wiele spraw budziło moje wątpliwości. Na przykład: dlaczego nie pozwolił, by kapłani powołali go do życia, by chodził w złocie – bóg we własnej osobie – po mieście? Oczywiście nigdy nie słyszałem, żeby jakikolwiek bóg tak postępował, ale przecież nie znałem żadnego boga oprócz Marduka. A on czytał moje myśli. Nadal miał ten czujny wygląd.

– Azrielu, przede wszystkim kapłani nie mają dość mocy, by nadać mi realną i widzialną złotą postać. Nie mogą poruszyć posągu! Nie potrafią stworzyć wizji mojej osoby w złocie, co dla ciebie jest łatwe, ani skłonić jej do chodzenia. Nie mają mocy. Nie mają twego daru. A nawet gdyby mieli, jak wyglądałoby moje życie? Niekończąca się procesja noworoczna, tłumy wiernych? Widziałem już bogów, którzy dali się na to złapać! A w rezultacie nie mieli niczego, należeli do każdego, kto zdołał dotknąć ich szat, skóry czy włosów, aż wreszcie uciekli we mgłę, zawodząc niczym potępieni zmarli. Nie, coś takiego mógłbym zrobić tylko wtedy, gdyby Babilon tego potrzebował, a tak nie jest. Ale Babilon potrzebuje czegoś, i to szybko, a ty wiesz dlaczego.

– Cyrus Pers – rzekłem. – Z każdym dniem się zbliża. Podbije Babilon. I... i... Albo zgładzi mój lud wraz ze wszystkimi w mieście, albo pozwoli nam żyć.

Marduk objął mnie i ruszyliśmy śmiało przez gęsty tłum, który zebrał się, by popatrzeć na nas i nasze dziwne zachowanie. Poszliśmy do innego wielkiego ogrodu, jednego z moich ulubionych, w których zawsze można było spotkać muzyków grających na harfach. A konkretnie, to właśnie tutaj Hebrajczycy grali swoją muzykę i gromadzili się na tańce. Nie chodziło mi o to, żeby znaleźć się pomiędzy swoimi, ale jak się okazało, nie miało to znaczenia. Marduk wkrótce przemówił:

– Azrielu, chyba idziemy w niewłaściwym kierunku.

– Dlaczego? Nie zwrócą na nas więcej uwagi niż inni. Zobaczą mnie z bogatym mężczyzną. Jestem kupcem. Powiem, że sprzedałem ci ten oto złoty pas i klejnoty.

Na to roześmiał się głośno, ale poprosił, byśmy usiedli. Znowu zaczęliśmy szeptać.

– Co wiesz o Persach? – spytał. – Co wiesz o miastach, które podbija Cyrus? Jak wiele wiesz?

– Cóż, znam kłamstwa, które rozgłaszają Persowie, twierdząc, że Cyrus przynosi nam pokój i dostatek i że pozostawi nas w spokoju, ale nie wierzę w nie. Jest królem niosącym śmierć, jak każdy inny. Wyruszył na wojnę niczym Asurbanipal. Nie wierzę, że Persowie wkroczą bez gwałtów do miasta, jeśli się ono podda. Kto im wierzy? Ty?

Zauważyłem, że już mnie nie słucha. Wskazał przed siebie.

– O to mi właśnie chodziło – powiedział – kiedy wspomniałem, że idziemy w niewłaściwym kierunku. Ale i tak by nas znaleźli. Zachowaj spokój. Nie odzywaj się. Nie zdradzaj niczego.

Ujrzałem to, co mi pokazywał – wielką grupę hebrajskiej starszyzny, idącej szybko w naszym kierunku, pomiędzy tłumem, który rozstępował się przed nimi. Otaczali nas ze wszystkich stron. A na czele tłumu kroczył prorok Enoch z siwymi włosami rozwianymi we wszystkie strony; spojrzał na Marduka i ujrzał go, choć wszyscy inni, zakłopotani i niepewni, nie chcąc spowodować zamieszek, widzieli tylko szlachcica z ich nieco szalonym Azrielem, którego już znali jako psotnika, choć łagodnego i posłusznego.

Marduk spojrzał prorokowi prosto w oczy! Uczyniłem podobnie. Enoch zatrzymał się tuż przy nas. Był na wpół nagi, jak to zwykłe bywa w przypadku proroków. Pokrywał go popiół i ziemia, niósł kostur i po raz pierwszy od chwili, w której o nim usłyszałem – a nie był moim ulubieńcem – zrozumiałem, że jest prawdziwym prorokiem, zwłaszcza gdy ujrzałem spojrzenie, jakim obrzucił Marduka, spojrzenie pełne ognia, wściekłości i zaciekłej wiary.

– Ty! – krzyknął, unosząc kostur i wskazując nim Marduka. Tłum cofnął się z lękiem.

Marduk naprawdę wyglądał niczym możny pan! A potem nastąpiło najgorsze. Prorok otworzył szeroko oczy i powiedział: – Odziej się na powrót w swój łup, złoto, które twoi żołnierze zdarli ze świątyni w Jeruzalem, ubierz się w nie, ty głupi, niepotrzebny bożku, no już, zostałeś stworzony, by być z metalu!

I zanim zdołałem zareagować, złoto naprawdę zaczęło pokrywać Marduka niczym pancerz; opierał się jednak, a i ja starałem się mu pomóc i razem sprawiliśmy, że złoto pojawiło się jedynie cienką warstewką i nie miało w sobie tego niekłamanego autentyzmu wizji, jakich dotychczas doświadczałem. Ale i tak Marduk cały lśnił złotem i na ulicach nagle usłyszeliśmy tupot stóp. Spojrzałem w stronę odległych domów, które otaczały ogród, i przekonałem się, że na ich dachach roi się od obserwatorów.

Ojciec utorował sobie drogę pomiędzy tłumem i machnął ręką przed Enochem.

– Nie widzisz, że czynisz nam krzywdę! – zakrzyknął, a potem i on ujrzał Marduka oproszonego złotem. Enoch uderzył ojca kosturem.

Zapłonąłem gniewem, ale moi bracia otoczyli proroka, a Marduk wziął mnie za ramię.

– Zostań ze mną – szepnął prosząco. – Czy jestem cały złoty?

Wyjaśniłem, że jest pokryty złotem, które z każdą chwilą narasta grubszą warstwą, ale że nie wygląda jak ruchomy posąg, tak jak wtedy, gdy ukazał mi się po raz pierwszy. Uśmiechnął

się blado, spojrzał na ludzi zgromadzonych na dachach budynków i obrócił się wokół własnej osi; tłum podniósł krzyk.

– Cisza! – krzyknął Enoch, waląc kosturem w bruk i trzęsąc siwą brodą. Powinieneś go zobaczyć. Powiadam ci, prorokowie to zbrodnicze, zbrodnicze plemię. – Ty, Marduku, boże Babilonu, jesteś niczym więcej, jak samozwańcem wysłanym przez świątynię! – ryknął.

Marduk roześmiał się cicho.

– Daje nam furtkę, Azrielu, co za ulga!

– Chcesz, żeby w ciebie wierzyli, mój Panie? Musisz tylko zniknąć i pojawić się na nowo.

Pomogę ci.

Spojrzał na mnie z bólem.

– Wiem – rzekłem. – Zawiodłem cię. Nie chcesz być bogiem.

– Kto by chciał, do wszystkich diabłów? Nie, nie powinienem tego mówić. Pomyśl raczej, kto chciałby oddać za to życie? Ale nie mamy czasu. Twój prorok za chwilę zacznie ryczeć, niczym byk.

I rzeczywiście, tak właśnie się stało. Enoch natężył swój donośny głos, choć trudno pojąć, jak z tej wątłej piersi mógł wydobyć się tak potężny grzmot, i zakrzyknął: – Babilonie, twoje dni się dopełniły! Będziesz upokorzony. Już teraz zbliża się pomazaniec boży, Cyrus Pers, bicz, który zesłał na was Pan Nasz Jahwe, by ukarać was za to, co uczyniliście jego ludowi wybranemu i by wyprowadzić nas do naszej ojczyzny!

Hebrajczycy zaczęli wznosić okrzyki, modlić się i śpiewać, i kłaniali się Panu Zastępów, a Babilończycy patrzyli zadziwieni, niektórzy nawet ze śmiechem, a potem Enoch znów zaczął prorokować:

– Jahwe zsyła nam zbawcę w osobie Cyrusa, który uratuje to miasto... o tak, nawet ty, Babilonie, nawet i ty będziesz wybawiony z rąk szalonego Nabonida i znajdziesz się we władaniu wyzwoliciela.

Nastąpiła chwila ciszy. Tylko chwila. A potem wszyscy zakrzyknęli – Hebrajczycy, Babilończycy, Grecy, Persowie. Cały tłum krzyczał z radości: – Tak, tak, niech pomazaniec, Cyrus Pers, uwolni nas od szalonego króla, który opuścił

miasto.

Masy zaczęły kłaniać się Mardukowi, chylić się mu do stóp, wyciągać ramiona i znów padać mu do nóg...

– Dobrze, samozwańcu, ciesz się chwilą tryumfu! – wrzasnął Enoch. – Wolą Jahwe jest, by twoje miasto poddało się bez rozlewu krwi. Ale nie jesteś prawdziwym Bogiem. Jesteś samozwańcem i w świątyniach nie ma nic prócz posągów. Posągów, powiadam. Ty i twoi kapłani ujrzycie nas odchodzących w tryumfie i będziesz nam dziękować za to, że uratowaliśmy Babilon!

Doprawdy, odebrało mi mowę. Nie potrafiłem tego pojąć. Ale Marduk tylko skinął głową, przyjął zniewagi proroka, a potem odwrócił się i uniósł ręce.

– Teraz opuszczę cię, Azrielu, ale uważaj na siebie i nie rób niczego, nie zasięgając mojej rady! Strzeż się tych, których kochasz. Lękam się nie o Babilon, Babilon bowiem zwycięży, ale o ciebie. A oto moja chwila chwały.

Rozjaśnił się złocistym światłem; w jego oszalałych oczach widziałem, że bije ono z wnętrza, a kiedy Babilończycy i Żydzi przyglądali się temu, on czerpał z nich siłę, dzięki której światło stało się jeszcze silniejsze. Odezwał się donośnym głosem, głosem ponad ludzkie wyobrażenie, który wstrząsał kratami i odbijał się echem od ścian: – Odejdź ode mnie, Enochu, wraz z twoim plemieniem. Wybaczam ci złe słowa. Twój Bóg nie ma twarzy ani litości. Wezwę teraz wiatr, by was rozpędził!

I wiatr uderzył. Spadł z ogromną siłą sponad dachów, pełen piasku wiatr znad pustyni.

Złota postać Marduka nagle urosła, ale ja wiedziałem, że to iluzja, ponieważ zaczęła blednąc, i kiedy tak stałem, zapatrzony, Marduk nagle eksplodował deszczem złota, a tłum kompletnie oszalał.

Wszyscy zaczęli uciekać. Owładnęła nimi panika. To, co ujrzeli, ścigało ich. Słowa, które usłyszeli, a przede wszystkim wiatr z piaskiem, ścigały ich.

Tylko ja stałem nieruchomo. Bracia podbiegli do mnie, a prorok Enoch śmiał się, nie inaczej, śmiał się i machał ramionami! Potem podszedł wprost do mnie, odsuwając z drogi mego ojca wraz ze służbą. Spojrzał na mnie złym okiem! Zmierzył mnie wzrokiem i powiedział:

– Zapłacisz za to, żeś spożywał jadło ze stołu fałszywego boga. Zapłacisz za to!

Zapłacisz.

I plunął na mnie, nabrał w dłoń piasku, który już zaczął się gromadzić, i rzucił go we mnie. Bracia moi błagali go, by przestał, ale on śmiał się i powtarzał: – Zapłacisz za to!

Owładnęła mną furia, prawdziwa furia. Opuściła mnie moja dobroduszna natura. Po raz pierwszy poczułem gniew, który po śmierci miał się stać dla mnie chlebem powszednim.

Pochyliłem się ku prorokowi i rzekłem:

– Wezwij Jahwe, niech uciszy burzę, ty głupcze! – A wtedy bracia dosłownie odciągnęli mnie na bok.

Przywódca starszych pospieszył, by osłonić Enocha, i razem wzięli go i nieśli, szamoczącego się i rzucającego niczym szaleniec, aż stopniowo, stopniowo... kiedy biegliśmy w stronę naszego domu, wiatr ucichł.

4.

Kiedy dotarliśmy do domu, byłem niemal chory. Bracia nieśli mnie na rękach. I kogóż to spotkaliśmy tuż przed bramą?

Najpierw dwóch innych proroków, spokojniejszych, którzy tylko powtarzali stare słowa Jeremiasza, nadesłane z Egiptu, a z nimi starą kobietę, której wszyscy bali się i którą pogardzali. Nosiła imię Asenath, a pochodziła z naszego plemienia, lecz była nekromantką, o czym wiedzieli wszyscy, to zaś było zabronione, choć król Saul wezwał Samuela dzięki wróżce z Endor.

Wszyscy od czasu do czasu chodzili do niej po pomoc. Więc widzisz, nie było mi zbyt miło ujrzeć ją u naszych bram. Jednak znała moją matkę i dziadków i nie była nam wrogiem, tylko kimś o niesławnej reputacji, kobietą potrafiącą sporządzać trucizny zabijające ludzi i napoje budzące miłość.

Miała rozwichrzone włosy, zupełnie białe, i oczy, które z wiekiem stały się bardziej błękitne i nie wyblakły, a także pobrużdżoną pociągłą twarz i wyzywającą minę, a ubrała się w szkarłat, tryumfalny szkarłat, cała w jedwabiach, jakby była egipską nierządnicą czy kimś podobnym. Trzymała zakrzywioną laskę z wężem na końcu, całkiem podobną do kosturów, jakie nosili prorocy. I zwróciła się do mnie:

– Azrielu, pójdź do mnie. Albo wpuść mnie do środka.

Wszyscy domownicy wylegli na podwórzec i krzyczeli: „Odejdź od naszego domu, ty stara wiedźmo”, a moi bracia również powiedzieli, żeby odeszła, ale ku memu zaskoczeniu ojciec odezwał się:

– Wejdź, Asenath, wejdź.

Pamiętam, że potem ległem na łożu i słuchałem, jak inni rozmawiają. Bracia chcieli wiedzieć, jak, u diabła, się w to wpakowałem i jak mogłem uwierzyć, że ten demon to Marduk, skoro to najwyraźniej demon, i dlaczego nie powiedziałem im, że rozmawiam z innymi bogami! Siostry powtarzały: „Och, zostawcie go w spokoju” i przez chwilę wydawało mi się, że widziałem ducha matki, ale mogło to być tylko złudzenie.

Wszyscy wujowie i starszyzna zgromadzili się w podłużnych scriptoriach, które opasywały podwórzec przez połowę jego obwodu... a był on całkiem spory, jak już mówiłem.

I nie wiedziałem, gdzie jest mój ojciec.

Wreszcie posłali po mnie. Brat wsparł mnie ramieniem, dźwignął na nogi i poprowadził

ze sobą. Nie spodobały mi się drzwi, przez które weszliśmy. Był to mały przedpokój komnaty przodków, to jest pokoiku, w którym mieszkający w tym domu dawni Asyryjczycy i Akadyjczycy chowali zmarłych. W pokoiku owym odbywały się ich pogańskie obrzędy, więc nigdy nie zmyliśmy ze ścian wizerunków kapłanów i kapłanek oraz przodków tych ludzi.

Powstrzymywały nas przesądy, a poza tym obecność owych pogan, których kości leżały pod podłogą.

W pokoju stały trzy krzesła, zupełnie zwykłe, znasz ten rodzaj, ze skóry i ze skrzyżowanymi malowanymi nogami, ale należały one do naszych najlepszych. Były też trzy lampy, a w każdej knoty zanurzone w oliwie z oliwek paliły się jasnym płomieniem, więc pomieszczenie wyglądało wspaniale, choć przerażająco.

Stara Asenath siedziała na jednym krześle, ojciec mój na drugim i szeptali ze sobą; przerwali, kiedy wszedłem do pokoju. Usiadłem na wolnym krześle, a bracia zostawili nas samych. Znajdowaliśmy się pomiędzy malowanymi Asyryjczykami, w migoczącym świetle, w dusznym pomieszczeniu. Chciałem ujrzeć duchy tych zmarłych, tak jak widywałem Marduka, kiedy był przy mnie. I przez chwilę mi się udało. Dostrzegłem zjawy snujące się po pokoju, z tych, co to człapią, mamroczą i pokazują cię palcami, toteż potrząsnąłem głową i wyrzekłem: – Odejdźcie.

Asenath, która miała bardzo młody głos jak na tak starą wiedźmę, roześmiała się na to.

– Nauczyłeś się tego pańskiego tonu od wielkiego boga Marduka, co?

Zmilczałem. Potem powiedziała:

– Co? Nie przyznasz się do znajomości z bogiem w obecności ojca? Nie dziwi mnie to.

Sądzisz, że jesteś pierwszym Hebrajczykiem, który czci babilońskie bóstwa? Wzgórza wokół

Jeruzalem pełne są ołtarzy, na których Hebrajczycy nadal modlą się do bożków.

– Co mówisz, stara kobieto? – odrzekłem, zaskoczony własnym gniewem i niecierpliwością. – Przejdź do rzeczy. Co masz mi do powiedzenia?

– Tobie nic. Wszystko powiedziałam twemu ojcu. Dokonaj wyboru. Musisz wybrać.

Dziesięć lat minęło, odkąd odbyła się ostatnia procesja, ale o wiele, wiele więcej lat od czasu prawdziwego cudu procesji. Starzy kapłani zdają sobie z tego sprawę, ale nie wiedzą wszystkiego. A za to, za to, co tu mam – wyciągnęła z fałd szaty pękate zawiniątko – daliby mi wszystko.

Spojrzałem. Była to starodawna gliniana sumeryjska koperta, co oznaczało, że w środku znajdowała się nietknięta tabliczka. Nikt nie próbował jej przeczytać. Widziałem to.

– Co mi po tym? Czym jest dla mnie prawdziwy cud procesji? Ojciec skinął na mnie, bym milczał.

Wiedźma złożyła w jego ręce glinianą kopertę z ukrytą w niej sekretną tabliczką.

– Schowaj ją wraz z kośćmi Asyryjczyków – powiedziała i roześmiała się. – I pamiętaj, co mówię, dadzą ci za nią Jeruzalem! Zrób, co mówię! Już po mnie posłali. Widać beze mnie nie umieją nawet mieszać złota. Pomogę im, ale kiedy zażądają tabliczki, będzie ona bezpieczna u ciebie.

– Kto dał ci tę jakże cenną tabliczkę? – spytałem sarkastycznie. Wszystko to coraz bardziej mnie niepokoiło i drażniło. Jeszcze nigdy nie widziałem mego ojca tak poważnego!

Nie podobało mi się to.

– Patrzcie go, tego skrybę, jakiż mądrala! – odrzekła. – Jak ci się wydaje, ile lat ma ta tabliczka?

– Od jej czasów tysiąc królów zasiadło na tronie. Jest stara jak Uruk.

I rzeczywiście, było to tak samo, jak gdybym ci powiedział po angielsku, że coś ma dwa tysiące lat.

Skinęła głową.

– Ofiarowana mi przez kapłana, którego skazali na śmierć po to, by ich upokorzyć.

– Chcę przeczytać zewnętrzną część – powiedziałem.

– Nie! – krzyknęła. – Nie!

Potem wstała i wsparła się na swym wężowym kosturze, czy jak też go tam zwała, i zwróciła się do mego ojca.

– Pamiętaj, można to zrobić na dwa sposoby. Dwa sposoby. Daję ci radę. Gdyby był on moim synem, oddałabym im tę tabliczkę. Oddałabym ją w ręce najbardziej ambitnego spośród nich. Oddałabym ją w ręce najbardziej niezadowolonego i dążącego do odejścia stąd, a jest nim młody kapłan Remath. Bądź rozważny. Los twego ludu spoczywa w twoich rękach.

Potem odwróciła się i machnęła laską i patrzcie! Drzwi otworzyły się same, a ona obejrzała się na mnie i powiedziała:

– Jesteś wybrańcem, ponieważ daję ci moją jedyną szansę na nieśmiertelność. Gdybym ją zatrzymała, gdybym ją wykorzystała, mogłabym wznieść się nad tym światem i zmarłymi mocą wielkiego ducha.

– Więc czemu tego nie zrobisz? – spytałem.

– Ponieważ możesz ocalić swój lud. Możesz uratować nas wszystkich. Możesz sprowadzić nas do Jeruzalem i wtedy, ponieważ na coś zasługujesz, tak, zasługujesz na coś z tego powodu... zostać aniołem lub bogiem.

Zerwałem się na równe nogi i starałem się ją zatrzymać, i usłyszeć więcej, ale zaraz wyszła, rozpędzając całą rodzinę dzikimi pogróżkami, przemierzyła przedpokoje i brama otwarła się przed jej laską, a ona odeszła, płomień czerwonego jedwabiu, ulicą i dalej.

Wróciłem spojrzeniem do ojca. Siedział nieruchomo, trzymając tę tabliczkę w kopercie, i patrzył na mnie wielkimi oczami pełnymi łez. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby miał tak znieruchomiałą twarz. Tak jakby jego mięśnie nie znały wyrazu żalu, bólu czy strachu, by się w niego ułożyć. Mój ojciec był całkiem zdruzgotany.

– Ojcze, o czym ona mówiła, do diabła? – zwróciłem się do niego.

– Usiądź przy mnie – rzekł i łzy potoczyły się mu ciurkiem po policzkach, tak otwarcie, jakby płakała kobieta. Ujął moją dłoń.

– Pozwolisz mi przeczytać tę przeklętą tabliczkę? – spytałem.

Nie odpowiedział. Przycisnął ją do piersi. I zastanawiał się. Drzwi stały otworem i widziałem przez nie braci zaglądających do środka; potem nadeszła siostra i odezwała się: – Ojcze, bracie, czy chcecie napić się wina?

– Nie ma dość wina na całym świecie, by mnie dziś upić – odparł ojciec. – Zamknij drzwi.

Zrobiła to.

Ojciec odwrócił się do mnie raptownie, ze skrzywionymi ustami, potem przełknął ślinę i zaczął:

– To Marduk był z tobą, prawda? Czy też duch, który twierdził, że jest Mardukiem. To była prawda.

– Tak, rzekłbym, że najprawdziwsza na świecie. Rozmawiałem z nim od dzieciństwa.

Czy teraz mam być za to ukarany? Co się stanie? Kim jest Remath, kapłan? Znasz go? Nie wiem, czy ja go znam.

– Znasz go, tylko nie pamiętasz. W dniu, kiedy Marduk uśmiechnął się do ciebie, kiedy byłeś jeszcze chłopcem, Remath stał w kącie komnaty jadalnej. Jest młody, ambitny, kipi nienawiścią do Nabonida i na tyle nie znosi Babilonu, by chcieć go opuścić.

– Co ja mam z tym wspólnego?

– Nie wiem, mój synu, mój piękny i ukochany synu. Nie wiem. Wiem tylko, że cały Izrael błaga cię, byś zrobił to, czego chcą od ciebie kapłani Marduka. A co do tej tabliczki? Nie wiem. Po prostu nie wiem.

Długo płakał. Kusiło mnie, by wyrwać mu tabliczkę, i niespodziewanie zrobiłem to.

Przeczytałem sumeryjski tekst. „Stworzyć Sługę Kości”.

– Co to jest, ojcze? – spytałem.

Odwrócił się – łzy nieco zniekształcały mu twarz – wytarł mokrą brodę i usta i odebrał mi tabliczkę.

– Zostaw to memu osądowi – rzekł niskim głosem, wstał i ruszył wzdłuż ściany, szukając obluzowanych kamieni, cegieł, które dałyby się wyjąć, aż znalazł to, czego szukał, kryjówkę, i umieścił w niej tabliczkę.

– Stworzyć Sługę Kości – powtórzyłem. – Co to znaczy?

– Musimy iść do świątyni, mój synu, do pałacu. Królowie na nas czekają. Zawarto umowy. Wymieniono obietnice. – Potem objął mnie i powoli ucałował całą moją twarz, całował me usta, czoło, oczy. – Kiedy Jahwe kazał Abrahamowi przywieść Izaaka i poświęcić go – powiedział – wiesz, że nasz wielki Ojciec Abraham usłuchał rozkazu.

– Tak mówią nam tabliczki i zwoje, ale czy to Jahwe powiedział ci, że musisz mnie poświęcić? Czy to Jahwe do ciebie przyszedł z Enochem i Asenath, i innymi? Czy spodziewasz się, że w to uwierzę? Ojcze, ty mnie opłakujesz. W twoich oczach już jestem martwy. Co to jest? Dlaczego mam umrzeć? Za co? Czego oni chcą – żebym osobiście oddał

się bogu, żebym powiedział królowi, że bóg życzy mu dobrze! Jeśli to ma być jakieś zadanie, podejmę się go! Ale, ojcze, nie opłakuj mnie, jakbym już umarł!

– Tak, to zadanie, lecz trzeba wyjątkowej siły, by mu sprostać, wytrzymałości i przekonania, a także wielkiego serca pełnego miłości. Miłości do twego ludu, miłości do rodu, miłości do naszego utraconego Jeruzalem i miłości do Świątyni, którą tam wzniesiemy na chwałę Pana. Gdybym sądził, że mogę tego dokonać, że doprowadziłbym to zadanie do końca, podjąłbym się go. Ale ty możesz odmówić, możesz się nie zgodzić, możesz uciec.

Kapłani Marduka jednak żądają ciebie, mój synu, żądają ciebie. A także inni, bardziej potężni od nich. Żądają ciebie. I wiedzą, że jesteś silniejszy niż twoi bracia. – Głos mu się załamał.

– Rozumiem – powiedziałem.

– I jesteś jedynym, który może mi przebaczyć to, że skazałem cię na taki los.

Byłem jak porażony. Spojrzałem na niego, na jego oczy pełne łez i odezwałem się: – Wiesz, ojcze, zapewne masz rację, przynajmniej na razie. Mógłbym ci wszystko wybaczyć, ponieważ znam cię, a ty nigdy nie uczyniłbyś mi krzywdy. Nie mógłbyś tego zrobić.

– Nie, nie mógłbym. Azrielu. Czy wiesz, co dla mnie znaczy, że mi cię zabierają, ciebie, twoją przyszłą żonę, przyszłych synów i córki? Och, to nieważne. Wybacz mi, synu, to, co zrobię. Wybacz mi. Błagam cię. Zanim się zacznie, zanim pójdziemy do pałacu, usłyszymy kłamstwa i spojrzymy im w twarz, wybacz mi.

Był moim ojcem. Słodkim, dobrym i owładniętym rozpaczą, straszną rozpaczą i bólem.

Tak łatwo przyszło mi objąć go niczym małego braciszka i powiedzieć: – Ojcze, przebaczam ci.

– Nigdy tego nie zapominaj, Azrielu – rzekł na to. – Kiedy będziesz cierpieć, kiedy godziny będą ci się dłużyć, kiedy będziesz cierpieć, wybacz... nie tylko ze względu na mnie, lecz i na siebie!

Zapukano do drzwi. Przybyli kapłani z pałacu.

Wstaliśmy od razu, otarliśmy twarze i wyszliśmy na podwórzec.

Stał tam Remath, a kiedy tylko go zobaczyłem, przypomniało mi się, co powiedział

ojciec. Nigdy z nim nie rozmawiałem, ponieważ był prawdziwym zrzędą; chcę powiedzieć, że nienawidził Nabonida ponad wszelkie wyobrażenie za to, że nie dał świątyni Marduka tego, co się jej należało, lecz nienawidził także wszystkich innych. Zwykle kręcił się bezczynnie po pałacu i świątyni. Ale był sprytny. Wiedziałem o tym. I nie potrafił spocząć w miejscu. Był

młody i inteligentny.

Przyjrzał się nam oczami głęboko osadzonymi w białej twarzy; długi i cienki nos nadawał

mu pogardliwy wyraz. Poza tym zwykła burza czarnych kędzierzawych włosów... i szaty kapłana, bardzo piękne, aż po naszywane klejnotami sandały. Potem stanął przed mym ojcem i odezwał się:

– Czy Asenath ci to dała?

– Tak – rzekł ojciec. – Ale to nie znaczy, że ja dam to tobie.

– Jesteś głupi, skoro nie chcesz tego zrobić. Twój syn i tak pójdzie do ziemi. Co dobrego ci z tego przyjdzie?

– Nie ubliżaj mi, poganinie – powiedział mój ojciec. – Nie traćmy czasu. Pójdźmy.

W przedpokoju stali inni kapłani, a kiedy wyszliśmy na dwór, ujrzeliśmy kolorowo przystrojone lektyki, na których zabrano nas do pałacu, każdego w osobnej. Położyłem się i zacząłem się zastanawiać.

– Marduku, czy mi pomożesz? – szepnąłem.

Marduk odpowiedział:

– Nie wiem, co ci rzec, Azrielu. Nie wiem. Nie widzę, co się ma wydarzyć. Nie widzę!

Wiem, że kiedy to się skończy, tak czy inaczej będę tutaj. Będę przemierzał ulice Babilonu w poszukiwaniu oczu, które zdołają mnie ujrzeć, oraz modlitw i kadzideł, które mnie ożywią.

Ale gdzie wtedy będziesz ty, Azrielu?

– Chcą mnie zabić. Dlaczego?

– Powiedzą ci. Sam się przekonasz. Ale mogę cię zapewnić: jeśli odmówisz ich żądaniom, i tak cię zabiją. I prawdopodobnie zabiją też twego ojca, ponieważ wie już o intrydze.

– Rozumiem. Powinienem to przewidzieć. Potrzebują mojej pomocy, a jeśli jej nie udzielę, cóż, lepiej, żebym o nic nie pytał.

Milczał, ale dobiegał mnie szmer jego oddechu i wiedziałem, że jest blisko. Nie przybrał

materialnej postaci, ale to nieważne; w mroku lektyki byliśmy sobie jeszcze bliżsi, wiezieni za zaciągniętymi zasłonami przez puste ulice Babilonu.

– Marduku, czy możesz mnie z tego wyciągnąć?

– Myślałem nad tym godzinami, odkąd wasz prorok bluznął na mnie swymi obelgami.

Zadawałem sobie pytanie: „Marduku, co możesz zrobić?”. Ale widzisz, Azrielu, bez twojej siły nie potrafię robić tego, co chcę. Nie mogę. Mogę być złotym bogiem na tronie i to wszystko. Mogę być stojącą statuą, którą obnosi się podczas procesji. A gdybym miał z tobą uciec... gdybyśmy mieli zbiec, gdzie byśmy się podziali?

Ciasną zaciemnioną przestrzeń lektyki wypełnił dziwny dźwięk. Marduk płakał. A potem nagle:

– Azrielu, nie zgadzaj się! Odrzuć ich plugawe propozycje. Odrzuć je. Nie rób tego ani dla Izraela, ani dla Abrahama, ani dla Jahwe. Nie zgadzaj się.

– I umrzyj.

Nie odpowiedział.

– Cóż, i tak umrę, prawda?

– Jest trzecie wyjście.

– Masz na myśli Asenath i tabliczkę.

– Tak, ale to straszne, Azrielu. Straszne. I nie wiem, czy jest w tym prawda. Tabliczka jest starsza ode mnie. Jest starsza niż Marduk i Babilon; pochodzi z miasta Uruk. Może z czasów, zanim je zbudowano. Jest bardzo stara. Co mogę ci powiedzieć? Znasz siebie. Wykorzystaj tę szansę!

– Marduku, nie zostawiaj mnie. Proszę.

– Nie zrobię tego. Jesteś mi najdroższym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem. Nie opuszczę cię. Spraw, żebym się pojawił, jeśli chcesz ich przestraszyć lub powstrzymać.

Spraw, żebym się pojawił, a będę się starał. I nie opuszczę cię. Jestem twoim bogiem, twoim osobistym bogiem i pozostanę z tobą.

Przybyliśmy do pałacu. Wpuszczono nas przez prywatną bramę i zostaliśmy zaproszeni do wyjścia z naszych małych pojazdów, byśmy szli wspaniałymi schodami ze złota i polewanych cegieł, przez wspaniałe zasłony, oddzielające jedną gigantyczną komnatę od następnej, i szliśmy zaiste w milczeniu, mój ojciec i ja, szliśmy w ślad za kapłanem, aż wprowadzono nas do królewskiej komnaty, w której Baltazar wysłuchiwał petycji i odprawiał

codzienną farsę czynienia sprawiedliwości i w której jego mędrcy informowali go godzina po godzinie, co powiedziały im gwiazdy. Następnie weszliśmy do małych i pięknych apartamentów, których jeszcze nigdy nie widziałem.

Ujrzałem, iż pieczęć została złamana, starożytna pieczęć, a drzwi otworzono. Ale oto przybyli słudzy. Wszystko tu było luksusowe: piękne dywany, poduszki, tradycyjne kotary i lampy, które zwisały spod sufitu, a olej w nich był słodki, światło zaś jasne.

Na środku komnaty stał stół. Wokół niego zasiedli mężowie. A za nimi stali moi wujowie, dwóch z nich, w tym ten, który był głuchy, niech jego imię pozostanie nieznane, a także starszyzna Izraela na wygnaniu, Asenath i prorok Enoch.

Bardzo powoli skierowałem wzrok na mężów przy stole, choć zostaliśmy posadzeni naprzeciw nich – słudzy w pośpiechu podsunęli nam złote krzesła.

Ujrzałem naszego żałosnego regenta Baltazara, który wydawał się oszołomiony alkoholem i przerażony; bełkotał pod nosem coś o Marduku, a potem zorientowałem się, że patrzę na Nabonida, starego Nabonida, naszego prawowitego króla, który nie wracał do miasta przez niemal połowę mojego życia. Nasz prawowity król siedział ze wszystkimi insygniami, choć nie na tronie, a jego duże wodniste oczy były martwe i już puste; uśmiechnął się do mnie blado i powiedział:

– Ładny, ładny... wybraliście tak ładnego... jak bóg.

– Na tyle ładny, żeby być bogiem! – odezwał się jakiś głos i spojrzałem przed siebie, na tego przystojnego mężczyznę, wyższego od wszystkich obecnych i drobniejszego, z krótkimi wąsami i brodą.

Był to Pers! A inni u jego boku także byli Persami. Mieli na sobie perskie szaty, bardzo podobne do naszych, lecz w królewskim błękicie, i cali migotali od blasku drogich kamieni i złotych haftów, ich palce obciążały pierścienie, a kielichy przed nimi były naszymi kielichami ze świątyni!

Znajdowałem się przed obliczem mężów z cesarstwa perskiego, tych, którzy nas podbijali, tych, którzy nas zabijali. Wróciły do mnie wszystkie dziwne proroctwa Enocha; ujrzałem, iż mierzy mnie on palącym spojrzeniem i uśmiecha się niemal demonicznie, Asenath zaś wydawała się zdumiona.

– Siadaj, młodzieńcze – odezwał się wysoki i tryskający życiem mężczyzna o wielkich śmiejących się oczach, najprzystojniejszy z nich wszystkich, mężczyzna, z którego promieniowała moc. – Jestem Cyrus i chcę, żeby ci było wygodnie.

– Cyrus! – zakrzyknąłem. Cyrus zwycięzca.

Jego wszystkie osiągnięcia stały mi wyraźnie przed oczami. Był to król Cyrus Achemenida, już teraz rządzący połową świata. Mąż, który przejmował strachem wszystkie miasta wokół nas. Skończyły się rozmowy o wojnie, jakie prowadzi się w tawernie. Przed nami siedział Cyrus we własnej osobie.

Powinienem paść przed nim na twarz, ale nikt z obecnych tego nie zrobił, a on sam powiedział wyraźnie i z doskonałą znajomością aramejskiego, że mam czuć się swobodnie.

Bardzo dobrze. Spojrzałem mu prosto w oczy. W końcu mam umrzeć. Czemu nie?

Ojciec zajął puste krzesło obok mnie.

– Azrielu, mój chłopcze, mój piękny chłopcze – odezwał się Cyrus. Miał rześki głos, tryskał dobrym humorem. – Od wielu dni jestem w Babilonie, wraz ze mną tysiące moich żołnierzy. Od bardzo dawna przybywaliśmy tu różnymi bramami. Kapłani o tym wiedzą.

Proszę, twój ukochany król – niech bogowie zachowają go w zdrowiu na wieki – sam Nabonid także o tym wiedział. – Skinął głową podejrzliwemu i umierającemu staremu królowi. – Wszyscy jego następcy i jego urzędnicy wiedzą, że tu jestem. Widzisz, wasza starszyzna. Nie obawiaj się. Raduj się. Twój naród będzie bogaty, będzie żyć wiecznie i wróci do domu.

– Ach, i to zależy od tego, co zrobię? – spytałem.

Nie wiedziałem wtedy i nadal nie wiem, czemu traktowałem go tak zimno i pogardliwie.

Mimo władczej postawy pozostał człowiekiem. Poza tym był młody. A wreszcie, bez względu na to, co zrobił, dla mnie ucieleśniał poganina i nawet nie Babilończyka. A więc traktowałem go chłodno.

Uśmiechnął się w milczeniu.

– Więc to zależy od tego, co zrobię? – powtórzyłem pytanie. – A może, panie, podjąłeś już decyzję?

Cyrus roześmiał się, oczy błyszczały mu radością. Owszem, miał w sobie wigor właściwy władcom, lecz nie ich kompletne szaleństwo. Był zbyt młody i poił się krwią Azji. Rozpierały go siły. I zwycięstwo.

– Przemawiasz śmiało – powiedział dobrodusznie. – Spoglądasz odważnie. Jesteś pierworodnym swego ojca, nieprawdaż?

– Musi być bardzo silny przez trzy dni – odezwał się jeden z kapłanów. – Odwaga jest tu wymagana.

– Postawcie jeszcze jedno krzesło przy stole – rzekłem – za twoim pozwoleniem, królu Cyrusie, oraz waszym, królu Nabonidzie i panie Baltazarze. Postawcie je tutaj, u szczytu.

– Dlaczego, dla kogo? – spytał Cyrus uprzejmie.

– Dla Marduka. Mojego boga, który przyszedł ze mną.

– Nasz bóg nie jest ci posłuszny! – zagrzmiał arcykapłan. – Nie schodzi ze swego ołtarza dla ciebie! Nigdy nie widziałeś naszego boga, ty kłamliwy Żydzie, ty...

– Zamilknij, mistrzu – powiedział Remath półgłosem. – On widział boga, rozmawiał z nim i bóg uśmiechnął się do niego, więc jeśli zaprasza boga na to krzesło, bóg najprawdopodobniej się pojawi.

Cyrus uśmiechnął się i pokręcił głową.

– Wiecie – oznajmił – to miasto jest prawdziwie cudowne. Już je zaczynam kochać. Nie tknąłbym nawet kamienia w takim miejscu. O, Babilonie!

Słysząc coś takiego, mógłbym się uśmiechnąć na widok jego podstępów, braku szacunku do starszyzny i kapłanów, bezwzględności i rozumu. Ale śmiech nie miał już do mnie dostępu. Patrzyłem w płomienie lamp i myślałem: Oni mnie zabiją.

Poczułem dotyk jakiejś dłoni. Przejrzystej dłoni. Nikt jej nie zauważył. Jednak był to Marduk. Zajął krzesło po mojej lewicy, przezroczysty, złocisty i pełen życia. Ojciec mój siedział po prawej stronie; zakrył twarz dłońmi i płakał, płakał...

Płakał jak dziecko.

Cyrus spojrzał na niego cierpliwie i ze współczuciem.

– Skończmy już z tym – powiedział arcykapłan.

– Tak – zgodził się Enoch. – Skończmy, i to już!

– Stołki dla tych mężów, starszych, kapłanów, tej prorokini, stołki, by było im wygodnie – rzucił Cyrus przyjaźnie i radośnie. Uśmiechnął się do mnie. – Tkwimy w tym razem.

Odwróciłem się do Marduka.

– Naprawdę?

Wszyscy przyglądali się w milczeniu, jak mówię do mego niewidzialnego boga.

– Nie potrafię ci powiedzieć, co zrobić – oznajmił Marduk. – Za bardzo cię kocham, by popełnić błąd. Nie znam właściwych odpowiedzi.

– Zostań więc.

– Do końca.

Szybko przyniesiono stołki i krzesła i starszyzna otrzymała bardzo niedbałe pozwolenie, by usiąść obok nas i zwycięskiego króla Persów, monarchy, który doprowadzał Greków do szaleństwa na całym świecie, teraz zaś pragnął naszego miasta i miał wszystko, co należało do nas, z wyjątkiem miasta.

Tylko kapłan Remath nadal stał w pewnej odległości pod złoconą kolumną. Arcykapłan kazał mu odejść, ale on zlekceważył rozkaz i najwyraźniej zapomniano o jego istnieniu.

Patrzył na mnie oraz mojego ojca i nagle zdałem sobie sprawę, że on także widzi Marduka.

Niezbyt wyraźnie, ale jednak go dostrzega. Zmienił nieco pozycję, by mieć lepszy widok na naszą trójkę, przeszedł pod kolumnę za Cyrusem, gdzie – nawiasem mówiąc – stali żołnierze Cyrusa, gotowi do rozpoczęcia rzezi. Tam stanął i spojrzał na puste krzesło zimnymi i podstępnymi oczami, potem zaś przeniósł wzrok na mnie.

5.

– Czego więc chcesz ode mnie, mój panie? – spytałem. – Czemu ja, hebrajski skryba, tak nagle stałem się ważny?

– Słuchaj, dziecko – odparł Cyrus. – Chcę mieć Babilon bez walki, chcę go bez śmierci.

Chcę go mieć tak, jak brałem greckie miasta, kiedy były na tyle mądre, że pozwalały mi na to.

Nie chcę popiołów za sobą i morza ruin! Nie przychodzę z pochodnią i torbą na łupy jak złodziej. Nie chcę gwałcić i wypędzać. Przeciwnie, odeślę was wszystkich do domu.

Jeruzalem będzie pod łaskawą opieką Cyrusa.

– On jest Mesjaszem – zwrócił się do mnie Enoch. Cóż za zmiana tonu u tego starca.

Skoro Wielki Cyrus do mnie mówi, mój prorok również pójdzie w jego ślady. Teraz przez Mesjasza rozumiał „pomazańca bożego”. Później chrześcijanie nadali temu zwrotowi wielkie znaczenie, ale wtedy znaczył tylko tyle. A jednak i tak miał swoją wagę.

– A do tej proklamacji – ciągnął Cyrus – dodaj złoto, ilość złota ponad ludzkie wyobrażenie, a także pozwolenie zabrania wszystkiego, co do was należy, odzyskanie waszych winnic, ziem i posłuszeństwo potężnemu imperium, które pozwoli wam wznieść Świątynię Jahwe.

Spojrzałem na Marduka, który westchnął.

– Mówi prawdę, to wszystko, co mogę stwierdzić. Zamierza zwyciężać, tak czy inaczej.

– A zatem mogę mu ufać? – spytałem mego boga.

Wszyscy byli wstrząśnięci.

– Tak – potwierdził Marduk – ale do jakiego stopnia... uważaj. Masz coś, czego chcą: swoje życie. Może, kto wie, może uda ci się jednak z nim ujść.

– Ach, nie! – zakrzyknęła Asemath. – Marduku, mylisz się. Jest tylko jedna droga ucieczki i powinien ją wykorzystać do czegoś lepszego niż życie.

Dopiero teraz pojąłem, że i ona go widzi, przynajmniej częściowo, i że słyszy jego słowa.

Odwrócił się ku niej.

– Pozwólmy mu to osądzić. Śmierć może być lepsza niż to, co masz dla niego.

Cyrus przyglądał się nam w zadziwieniu. Potem rzucił okiem na kapłanów, arcykapłana Marduka i podstępnego Rematha, stojącego w cieniu kolumny.

– Potrzebuję błogosławieństwa waszego boga – rzekł Cyrus. – Macie rację, macie zupełną rację – przyznał skromnie, lecz także dość rozważnie, ponieważ było to właśnie coś, co kapłani chcieli usłyszeć. – Widzisz, Azrielu – kontynuował – to takie proste. Kapłani są potężni. Świątynia jest potężna. Twój bóg, jeśli z nami siedzi, a muszę wyznać, że jestem gotów go czcić, jest potężny. I może zwrócić miasto Babilon przeciwko mnie. I resztę Babilonii, ale to jest jej najpiękniejszy klejnot, to Brama Niebios.

– Ale jak mógłbyś zdobyć resztę kraju! – zawołałem. – Nasze miasta są zbrojne i warowne. Wiedzieliśmy, że nadchodzisz, ale ktoś zawsze na nas naciera.

– On mówi prawdę – przemówił Nabonid, a wszystkie oczy zwróciły się na niego. Nie był

tępy ani głupi. Tylko bardzo stary i zmęczony. – Miasta są wzięte, każde z nich wpadło w ramiona Cyrusa. Wieże sygnalizacyjne są już w jego władaniu, a ludzie Cyrusa wysyłają z nich wiadomości, by uśpić czujność Babilonu, lecz miasta upadły, a sygnały są fałszywe.

– Widzisz – rzekł Cyrus – wyślę do tych miast wszystkich bogów, którzy tutaj znaleźli schronienie. Chcę, by wasze świątynie kwitły. Nie rozumiesz? Chcę was przygarnąć. Nie zniszczyłem Efezu ni Miletu! To nadal greckie miasta, a filozofowie wciąż toczą w nich dysputy. Chcę, by Babilonia znalazła się w mych ramionach, nie w gruzach.

Potem odwrócił się gwałtownie i spojrzał na „puste” krzesło.

– Ale wasz bóg Marduk musi podać mi rękę – powiedział – jeśli mam zdobyć to miasto bez ognia. A wtedy odeślę do domu wszystkich bogów Babilonii, jak obiecałem.

Marduk, niewidoczny jego oczom, tylko słuchał i nie odzywał się. Lecz arcykapłan stracił

cierpliwość.

– Na tym krześle nie ma żadnego boga! Nasz bóg został zaniedbany przez króla i zapadł

w głęboki sen, z którego nikt nie może go obudzić.

– Powiedz – wtrąciłem – czemu mnie wezwałeś? Co ja mam z tym wspólnego? Tutaj, w świątyni Esagila, przechowujesz posąg Marduka, którego potrzebujesz w procesji. Jedź z nim na wielkim wozie, trzymaj go za rękę, tak jak on będzie trzymał ciebie, i zostaniesz królem Babilonu. Jeśli kapłani pozwolą ci zabrać posąg, do czego mogę ci być potrzebny? Musisz mieć tylko złotego idola! Jest tutaj, w tej kaplicy.

– Nie, mój synu – odrzekł Cyrus. – Wszystko to mogłoby dać wspaniałe rezultaty, gdybyście rok w rok mieli tu procesję z bogiem i gdyby ludzie ujrzeli złotego idola, jak go nazwałeś, i wznosili okrzyki na cześć jego i waszego króla Nabonida, lecz ich procesji dawno zaniechano, a drogocenny posąg nie pojawi się przy innej okazji, nawet gdybym tego chciał.

Potrzeba mi teraz ceremonii takiej, jaką odprawiano w dawnych czasach.

Przeszedł mnie dreszcz. Marduk spojrzał na mnie i powiedział: – Wiem bardzo niewiele o tym, co się tu mówi, ale wszystkie duchy widzą przyszłość, a ja widzę straszny los przeznaczony tobie. Nie odzywaj się. Czekaj.

Tymczasem pomiędzy kapłanami zapanowało poruszenie. Do naszego stołu przyniesiono na marach jakiś pękaty kształt owinięty w płótno. Słudzy z pochodniami unieśli materiał.

Spojrzeliśmy i zabrakło nam tchu.

Była to statua procesyjna, pęknięta, a z jej toczonego zgnilizną wnętrza wystawały kości, które chyba należały do człowieka. One także gniły, a w miejscu, gdzie pękła powlekana złotem emalia, wyzierała połowa czaszki. Cała postać leżała w pohańbieniu i zniszczeniu.

Arcykapłan zmierzył mnie palącym spojrzeniem. Splótł ręce na piersi.

– Czy ty to zrobiłeś, Hebrajczyku? Czy namówiłeś Marduka, by opuścił posąg? I odszedł

z miasta? Czy to ty, czy też nasz król, którego tak oskarżamy?

W jednej chwili niemal wszystko zrozumiałem. Spojrzałem na mego boga, który przyglądał się zimno zniszczonemu idolowi.

– Czy to twoje kości, mój Panie? – spytałem go.

– Nie – odrzekł – i z największym trudem przypominam sobie, jak się tu znalazły. Duch tego młodzieńca był słaby, pokonałem go więc i nadal panowałem. Być może dodał mi sił

fakt, iż chciano mnie zastąpić. Nie wiem, Azrielu! Pamiętaj, to najroztropniejsze słowa, jakie mam dla ciebie. Teraz chcą zastąpić mnie tobą, tyle wiemy już obaj.

– Czego pragniesz, Panie?

– By cię nie skrzywdzono, Azrielu. Ale czy chcesz się stać tym, kim jestem? Czy chcesz, by twoje kości zostały uwięzione na trzysta lat? Aż spróchnieją i rozpocznie się polowanie na następnego młodego człowieka? Ale sam mi to powiedz. – Pochylił się ku mnie. – Zapomniałem, jak wielkie masz serce. Pytałeś o moje dobro. Zapewniam cię, mogę przychodzić i odchodzić zgodnie z własnym upodobaniem. Ostatniego zastępcę oddaliłem jednym skinieniem dłoni i rozwiał się we mgle. Śmiertelnik zamordowany w ten wyrafinowany sposób niekoniecznie musi stać się bogiem czy potężnym duchem. – Wzruszył

ramionami. – Myśl o sobie, tylko o sobie. Jestem tym... czym wiesz. – Smutek na jego twarzy wstrząsnął mną. – Nie chcę, żebyś umarł! – szepnął.

Arcykapłan nie mógł ścierpieć naszej rozmowy ani chwili dłużej. Nie widział Marduka ani nie słyszał jego głosu. Dławił się furią. Ale Asenath słyszała wszystko i wodziła wzrokiem ode mnie do boga z wielkim zadziwieniem, z kolei lis Remath nie zdradzał się, lecz widział, że puste krzesło nie było puste. Zdawał sobie z tego sprawę. Rozumiał też nieco z naszej rozmowy.

– Mówicie o złotym posągu – odezwał się mój ojciec. – Nie możecie zrobić złotego posągu bez mojego syna?

– Te kości są kośćmi boga! – oznajmił arcykapłan. – To dlatego nasze miasto jest tym, czym jest, to dlatego potrzeba nam perskiego wybawiciela. Bóg jest stary, kości zgniły, posąg nie może stać i trzeba nam nowego boga.

– A posąg z Wielkiego Sanktuarium? – spytał ojciec w bardzo dziecinny sposób.

– Nie można go nieść ulicami – odrzekli kapłani. – To zwykły kawał...

– Metalu! – wtrącił prorok Enoch z okrutnym uśmiechem.

– Tracicie czas – odezwał się Cyrus. – Ceremonia musi się odbyć na starodawną modłę – dodał, spoglądając na mnie. – Wyjaśnijcie mu to, kapłani, nie stójcie tak. Wyjaśnijcie. A ty, mój dzielny Azrielu, co mówi ci Marduk?

Ale to siwowłosa Asenath zabrała głos, wprzódy uderzywszy wężowatym kosturem w posadzkę, by wszyscy wiedzieli, że mają zamilknąć.

– Bóg mówi, że odejdzie lub zostanie, jeśli mu się spodoba, że kości wewnątrz posągu nie mają dla niego znaczenia, nie są to jego kości, oto co mówi! – Potem spojrzała wprost na Marduka. – Cóż, czy nie tak brzmiały twe słowa, ty żałosny bożku, który drżysz w blasku Jahwe!

Kapłani byli zupełnie zbici z tropu. Jak mieli bronić honoru Marduka, który w ogóle nie powinien się tu znajdować?

– Słuchaj, mój chłopcze – zwrócił się do mnie Cyrus. – Zostaniesz bogiem. Pójdziesz w procesji. Zostaniesz pokryty delikatnie złotem, choć stara formuła chyba się gdzieś...

zapodziała? – Rzucił spojrzenie arcykapłanowi. – Pod tą pokrywą pozostaniesz żywy. Musisz żyć na tyle długo, by uścisnąć mi dłoń i unieść drugą rękę do swych poddanych. I będziesz żyć przez trzy dni, by zwalczyć siły chaosu, a potem wrócisz wraz ze mną na Podwórzec Esagila, gdzie zostanę ogłoszony przez ciebie królem. Zrobimy to szybciej, jeśli przyjdzie nam na myśl sposób, by uczynić to bardziej znośnym.

– Żywy pod pokrywą złota – rzekłem zdumiony. – A potem?

Przemówiła Asenath.

– Potem złoto stwardnieje i umrzesz. Przez pewien czas będziesz jeszcze widział i słyszał, ale umrzesz, a kiedy zobaczą, że oczy twe gniją, wyłupią je, a na ich miejsce wprawią oczy z drogich klejnotów, i posąg Marduka stanie się twym grobem.

Ojciec ukrył twarz w dłoniach, a po chwili jednak podniósł głowę.

– Nigdy nie widziałem tej uroczystości na dawną modłę – powiedział cicho. – Ale ojciec mojego ojca był jej świadkiem, przynajmniej tak twierdził. W złocie tym jest trucizna, która cię zabije. Umrzesz powoli, w miarę jak złoto będzie przenikać twe ciało, kiedy sięgnie twego serca i płuc, a wtedy... jak mówią, wreszcie zaznasz spokoju.

– Ale – dodała Asenath – dopiero wtedy, gdy przeniosą cię przez całą Drogę Procesji, lśniącego złotem, z uniesioną dłonią, a nawet lekko obracającego głowę, podczas gdy gruba pokrywa będzie stopniowo twardnieć.

– I za to – zakrzyknął Enoch – wrócimy do Jeruzalem, wszyscy, nawet ci, co są w więzieniu, i będziemy mieć dość bogactw, by na nowo wznieść Świątynię Pana Naszego, tak jak przykazał król Salomon!

– Rozumiem – rzekłem. – A więc w dawnych czasach był to żywy człowiek! A kiedy posąg wreszcie się skruszy...

– Bluźnierco! – przerwał mi arcykapłan. – To kości Marduka.

Tego było już za wiele dla mojego boga. Widzialny czy nie, wstał, przewrócił krzesło i potężnym ciosem lewej ręki rozrzucił kości na wszystkie strony. Rozpadły się i pokruszyły, uderzając o ściany. Wszyscy padli na podłogę. Nawet ja schyliłem głowę. Cyrus nie drgnął, lecz patrzył na wszystko dzikimi, dziecięcymi oczami, a stary Nabonid oparł głowę na ramieniu, jakby zamierzał zapaść w sen. Prorok Enoch parsknął szyderczo.

Potem Marduk zwrócił się do mnie. Obrzucił mnie twardym wzrokiem, a następnie przeniósł spojrzenie na Asenath.

– Znam twoje podstępy, starucho. Ale opowiedz mu o wszystkim! Wyjaw mu całą prawdę. Znasz zmarłych. Wiesz, co mówią tobie i twojemu ludowi. Będę tu zawsze, tak jak jestem teraz, i czy to wy mnie widzicie i dajecie mi siłę, czy też ja widzę was i daję wam siłę, tego nikt nie potrafi powiedzieć. Nikt nie może orzec, czy to ja mówię do ciebie. Twoja dusza zostanie poddana próbie w tej wielkiej procesji, walce z chaosem, koronacji na dziedzińcu, w tej burzy! Ale burza owa nie musi koniecznie dać życia twemu duchowi. I możesz rozpłynąć się we mgle wraz z innymi zmęczonymi i błąkającymi się zmarłymi. Zmarłymi całego świata, którzy nie dbają o bogów, anioły, demony czy Jahwe. Zrób, co musisz zrobić jako człowiek honoru. Lecz kiedy los twój się dokona, nie wiem, nawet ja, tak potężny, czy zdołam cię odnaleźć lub udzielić ci pomocy.

Asenath była pełna uniesienia.

– Oddawałabym ci cześć, Marduku, gdybyś nie był takim złym, nikczemnym bogiem.

Jesteś mądry.

– Tak rzekł bóg! – zakrzyknął Cyrus.

Enoch spojrzał na Asenath.

– Musimy mu powiedzieć, co się z nim stanie, i tyle. Azrielu, przypominasz posąg Marduka. Powleczony złotem zdołasz oszukać swych przyjaciół. Nikt się nie dowie, że nie jesteś bogiem, będziesz wyglądać jak żywy złoty mężczyzna i będziesz odczuwać odrętwienie i również ból, tak, powolny ból, gdy życie będzie cię opuszczać, lecz nie będzie on straszny.

A kiedy będziesz szedł Drogą Procesji, twój lud zacznie się gotować do opuszczenia Babilonu!

– Tak, to dość proste – rzekłem. – Niech całe plemię hebrajskie odejdzie teraz, a zrobię to.

Czułem ściskanie w gardle. Wiedziałem, że to głupota młodości i że wkrótce ogarnie mnie przerażenie.

– To niemożliwe, mój synu – odpowiedział Cyrus. – Twój lud i twoi prorocy są nam potrzebni. Muszą ogłosić, że Cyrus Pers jest pomazańcem twojego boga. Całe miasto musi zakrzyknąć jednym głosem, lecz ja cię nie zwiodę. Nie wierzę w twego boga Marduka i nie wierzę, że sam staniesz się bogiem, jeśli to uczynisz.

– Powiedz mu o wszystkim! – odezwał się Marduk.

– Nie teraz, to nie ma znaczenia – wtrąciła Asenath. – On mógłby się na to nie zgodzić, wiesz o tym równie dobrze jak ja.

– Azrielu – rzekł Marduk, odwracając się ku mnie i biorąc mnie w ramiona. – Kocham cię. Będę przy tobie na procesji. Oni mówią prawdę. Pozwolą odejść twojemu ludowi. Nie mogę dłużej znieść towarzystwa tych śmiertelników. Asenath, bądź dobra dla zmarłych, których tak często przywołujesz, gdyż za wszelką cenę chcą być blisko życia. Za wszelką cenę.

– Wiem o tym, boże pogan – odpowiedziała. – Przyjdź teraz do mnie i przemów.

– Nigdy! – wrzasnął arcykapłan. Potem ucichł. Spojrzał na dwóch innych mężów, których niemal nie pamiętałem. Wtedy przemówił podstępny Remath.

– Wiedz, że tylko ona umie mieszać złoto.

Roześmiałem się. Nie mogłem się powstrzymać. Wybuchnąłem śmiechem.

– Ach, rozumiem – rzekł Cyrus. – Więc zwróciliście się do kanaanejskiej czarownicy, ponieważ wasi mędrcy nie znają już tej tajemnicy.

Mój śmiech – odosobniony – wreszcie sprowadził na mnie spokój.

Wiele odwagi ode mnie wymagało zwrócenie się do ojca. Siedział, złamany i zrozpaczony, z mokrymi oczami i zastygłą w maskę twarzą. Można by pomyśleć, że już mnie pochował.

– Ty także musisz pójść, ojcze, ty i wszyscy moi bracia.

– Och, Azrielu...

– Nie, to ostatnia moja prośba, ojcze. Pójdź. Gdy poprowadzą nas Drogą Procesji, pozwól mi ujrzeć twoją twarz oraz twarze mego rodzeństwa. Oczywiście, jeśli wierzysz tym ludziom i ich obietnicom.

– Pieniądze już przeszły z rąk do rąk – odezwał się Cyrus. – Posłańcy zmierzają do Jeruzalem. Twoja rodzina urośnie w siłę pomiędzy swoim plemieniem, a ciebie będą pamiętać za twe poświęcenie.

– Akurat, wielki władco – powiedziałem. – Hebrajczycy nie pamiętają tych, którzy podają się za babilońskich bogów. Ale zrobię to. Zrobię to, ponieważ ojciec mój pragnie, żebym to zrobił... i... i wybaczam mu.

Ojciec spojrzał na mnie. W jego oczach ujrzałem wszystko, miłość i to, że ma złamane serce. Potem spojrzał na Enocha, Asenath i starszych, którzy przez cały czas siedzieli w milczeniu, i rzekł najprostszymi słowy:

– Kocham cię, mój synu.

– Ojcze, chcę, żebyś to wiedział – odrzekłem. – Jest jeszcze jeden powód, dla którego to robię... Robię to dla ciebie, dla naszego narodu, dla Jeruzalem i dlatego, że rozmawiałem z samym bogiem. Ale robię to jeszcze z innej przyczyny, i jest to proste. Nie chcę, by los ten spotkał kogoś innego. Nie życzyłbym tego nikomu.

Oczywiście, w słowach mych kryła się próżność, lecz nikt tak nie pomyślał. A jeśli tak, to zostało mi to wybaczone. Starsi wstali z proklamacją w dłoniach. Wszyscy byli zadowoleni.

Stało się. Cyrus Pers był Mesjaszem.

– Jutro rano zadmiemy w trąby – odezwał się arcykapłan. – Zostanie obwieszczone, że Marduk przywiódł Cyrusa, by ten uwolnił nas od Nabonida! Droga Procesji jest już przygotowana. Zanim słońce znajdzie się wysoko na niebie, wszyscy wyjdą na ulice. Na rzece czeka już łódź, by zabrać nas do ogrodu, gdzie zabijesz smoczycę Tiamat, co oczywiście nie sprawi ci najmniejszego kłopotu. Następnego dnia wrócimy z tobą. Będziemy cię trzymać i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by złagodzić twój ból.

Trzeciego ranka, na Podwórcu, musisz żyć tak długo, by wstać i włożyć koronę na głowę Cyrusa. To wszystko. Potem możesz stać, podtrzymywany przez złoto, które cię zabije, oszołomiony nim, i możesz w nim umrzeć. Przez resztę uroczystości musisz tylko pilnować, by oczy ci się nie zamknęły.

– A jeśli nie przeżyję tych trzech dni?

– Przeżyjesz. Inni przeżywali. Dopiero potem możemy złagodzić twoją agonię, zapewne wlejemy ci do ust trochę więcej złota. Ale nie będziesz cierpieć.

– Na pewno – rzekłem. – Czy wiesz, jak tobą pogardzam?

– Jest mi to obojętne – odparł arcykapłan. – Jesteś Hebrajczykiem. Nigdy mnie nie kochałeś. Nigdy nie kochałeś naszego boga.

– O, ależ kocha! – wtrąciła Asenath. – Cóż za szkoda! Ale nie obawiaj się, Azrielu, twoje poświęcenie jest tak cenne dla Izraela, że Pan Zastępów wybaczy ci i twój płomień zjednoczy się z wielkim ogniem, jakim jest On.

– Przysięgam na to – rzekł Enoch.

Roześmiałem się pogardliwie. Uniosłem wzrok, by okazać im wzgardę, lecz nagle ujrzałem, że w sali roi się od duchów. Niczym dym snuły się tu i tam. Nie wiem, kim były za życia lub teraz, ich szaty bowiem należały do najprostszych. Nie zostało z nich nic prócz tunik czy sukni, czasami nie miały nawet postaci, a jedynie wpatrującą się we mnie twarz.

– Co się stało, synu? – spytał Cyrus łagodnie.

– Nic. Tylko widzę zbłąkane dusze i mam nadzieję, że naprawdę znajdę ukojenie w ogniu mego Boga. Ale... głupotą jest samo myślenie o tym.

– Zostawcie nas teraz, wszyscy, zostawcie chłopca z nami – odezwał się Remath. – Musimy go uczesać i ubrać, by stał się najwspanialszym Mardukiem, jakiego kiedykolwiek niesiono Drogą Procesji, a ty, stara kobieto, dotrzymaj swej obietnicy i powiedz nam, jak mieszać złoto i jak je na niego nałożyć, na skórę, włosy, ubranie.

– Odejdź, ojcze – rzekłem. – Ale wróć jutro, by mnie zobaczyć. Wiedz, że cię kocham.

Wiedz, że ci wybaczam. Uczyń nasz dom potężnym, uczyń potężnym nasz naród.

Pochyliłem się i ucałowałem mocno jego usta i policzki, a potem spojrzałem na króla Cyrusa.

Ale on nie pozwolił mi odejść. Mój ojciec odszedł, a kapłani zabrali starego Nabonida, który faktycznie zapadł w sen, oraz żałosnego mamroczącego Baltazara, pijanego i zagubionego, i chyba w każdej chwili spodziewającego się, że go zamordują. Nie obchodziło mnie, co się z nimi stanie. Słuchałem kroków ojca, dopóki nie umilkły.

Enoch wyszedł ze starszymi, na pożegnanie wygłaszając wspaniałe przemówienie, z którego nie pamiętam ani słowa, oprócz tego, że wydało mi się kiepską imitacją stylu Samuela.

Cyrus spojrzał na mnie. Jego oczy były pełne wyrazu, pełne szacunku, wybaczenia za moje szorstkie zachowanie, brak pokory i uprzejmości.

– Są gorsze rodzaje śmierci! – odezwał się arcykapłan. – Będziesz otoczony wyznawcami; kiedy wzrok ci się zmąci, będziesz widział padające ci do stóp płatki róż, będziesz widział

klękającego przed tobą króla.

– Musimy go zabrać – powiedział Remath.

Cyrus skinął na mnie. Wstałem, okrążyłem stół i pochyliłem się, by mógł mnie objąć, a on wstał, trzymając mnie w mocnym uścisku.

– Trzymaj moją dłoń przez te trzy dni, mój synu, trzymaj pewnie, a obiecuję ci, Izrael będzie na wieki żyć pod moimi rządami w pokoju, jak długo będzie Cyrus i Persja, a Jahwe dostanie Świątynię. Jesteś dzielniejszy ode mnie, synu, a uważam się za najdzielniejszego męża na całym świecie. Ale ty mnie zaćmiłeś. A teraz idź, jutro zaś rozpoczniemy naszą wspólną podróż. Masz moją miłość, masz moją bezgraniczną miłość, miłość króla, który był

królem, zanim przybył do ciebie, i zostanie potężniejszym królem dzięki twojemu czynowi.

– Dziękuję ci, mój panie – odrzekłem. – Bądź dobry dla mojego ludu. Jestem nędznym mówcą mojego Boga, lecz jest On potężny.

– Oddaję mu cześć – powiedział Cyrus – a także wszystkim wierzeniom i wszystkim bogom, których otaczam opieką. Dobrej nocy, dziecko. Dobrej nocy.

Odwrócił się, a żołnierze otoczyli go pierścieniem, i wyszedł, wyprostowany i spokojny.

Pozostałem tylko ja, kapłani i Asenath.

Rozejrzałem się. Zmarli rozpłynęli się. Ale Marduk powrócił i obserwował nas z rękami splecionymi na piersi. Może to on rozpędził duchy.

– Pożegnalne słowa? – spytałem.

– Pozostanę z tobą – odparł. – Użyję wszystkich mych sił, by złagodzić twój ból i by ci pomóc. Jak powiedziałem, nie pamiętam niczego z takich procesji, ani z narodzin, ani ze śmierci. I może, kiedy twój płomień zniknie w wielkim ogniu waszego Boga, ja nadal zostanę w Babilonie. Skoro tak bardzo kochasz swój lud, zapewne i ja mogę bardziej pokochać mój.

– O, możesz mu wierzyć, wspaniały z niego demon – wtrąciła Asenath.

Marduk spojrzał na nią gniewnie i zniknął.

Stary kapłan uniósł dłoń, jakby chciał ją uderzyć, ale Asenath roześmiała się mu w twarz.

– Nie poradzisz sobie beze mnie, ty głupcze – powiedziała. – I lepiej zapisz sobie każde słowo, które wypowiem. Jesteście pośmiewiskiem, wy wszyscy, wierni kapłani Marduka. To cud, że w ogóle potraficie odczytać modlitwy!

Remath zbliżył się do niej.

– Pamiętaj, co mi obiecałaś – rzekł zniżonym głosem.

– W swoim czasie, we właściwym czasie – odparła Asenath. – Ojciec ukrył tabliczkę tam, gdzie nigdy jej nie znajdziesz, a kiedy dopełnią się owe trzy dni, kiedy wojsko wejdzie przez wszystkie bramy i kiedy Hebrajczycy wyruszą w drogę, dopilnuję, by przekazano ci jej treść.

– Czym jest tabliczka, o której mówisz? – spytałem. – Jaką rolę odgrywa?

Oczywiście wiedziałem, gdzie się znajduje, gdzie ojciec ukrył ją w naszym domu.

– Modlitwa za twą duszę, synu – odrzekła. – Byś mógł zobaczyć Boga, ale oczywiście wiesz, że cię okłamuję. – Pokręciła głową. Wesołość ją opuściła, podobnie jak nienawiść. To stare zaklęcie. Możesz więc wybrać. Będziesz konać. Nie musisz się tym teraz trapić. To tylko zaklęcie, z tych, w które wierzyli starożytni, to wszystko, nic innego. Reszta, którą mamy się zająć, to tylko medycyna, nie magia.

Poprowadzili mnie w głąb pałacu i oto złamaliśmy jeszcze jedną starą pieczęć, i weszliśmy do dużej komnaty. Słudzy przemknęli obok nas, by wstawić do niej stoły i lampy.

Ujrzałem, iż wniesiono wielką kadź. Ujrzałem palenisko, na którym miał zapłonąć ogień pod kadzią. Po raz pierwszy poczułem paraliżujący lęk. Lęk przed bólem, ranami i oparzeniami.

– Jeśli skłamaliście co do bólu, powiedzcie mi prawdę, łatwiej go zniosę.

– Nie skłamaliśmy ci w niczym! – rzekł arcykapłan. – Pozostaniesz w świątyni Esagila przez setki lat i będziesz przyjmować nasze ofiary. Staniesz się naszym bogiem. Jeśli go w ogóle widziałeś, stań się nim! Jakże mógłby zostać tym, kim jest, jeśli nie dzięki nam?

Przynieśli łoże, a ja położyłem się na nim i zamknąłem oczy. Kto wie? Może byłem w domu i to tylko sen. Ale jednak nie. Zaczęli się mną zajmować. Leżałem z zamkniętymi oczami, odwrócony to do ściany, to do nich, i czułem ich dłonie przycinające mi włosy i brodę, i paznokcie, by miały idealną długość, a kiedy musiałem, unosiłem kończyny, by mnie rozebrali i wykąpali. Potem zrobiło się ciemno. Palił się tylko ogień pod kadzią.

Słyszałem, jak starucha recytuje coś po sumeryjsku. Była to formuła mieszania złota, ołowiu i ziół oraz mikstur, jednych mi nieobcych, a innych znanych jedynie czarownicom, lecz i tak wiedziałem tyle, by zorientować się, iż mogłyby zabić każdego.

Zorientowałem się też, iż ów napar zawierał nasiona, które ludzie żują, aby doznawać wizji, oraz wielką liczbę substancji, które pije się, by mieć dzikie sny, i zrozumiałem, że miały one złagodzić cierpienie i zmącić myśli.

Kto wie? Może nie zauważę własnej śmierci, przebiegło mi przez głowę.

Remath zbliżył się do mnie. Jego twarz nie ukrywała niczego i nie było w nim podłości.

Przemówił niemal ze smutkiem:

– Nie włożymy ci wierzchniego stroju aż do świtu – rzekł. – Jest już gotowy w innej komnacie. Złoto już się gotuje, ale będzie chłodne, nie obawiaj się, będzie chłodne i gładkie, gdy nałożymy je na skórę. Więc co możemy ci dać, Panie nasz, Marduku, co możemy ci dać, byś był dziś szczęśliwy?

– Chyba chcę spać – powiedziałem. – Obawiam się tego wrzącego złota.

– Nie, będzie chłodne – oznajmiła Asenath. – Pamiętaj, że musisz żyć jeszcze parę dni, zanim złoto cię przeniknie. Będzie ochłodzone. Musisz być uśmiechniętym bogiem najdłużej, jak zdołasz, a potem bogiem z uniesioną dłonią, najdłużej, jak zdołasz, a potem widzącym bogiem, także najdłużej, jak zdołasz.

– Tak, dobrze, zostawcie mnie.

– Nie chcesz pomodlić się do własnego Boga? – spytała Asenath.

– Nie ośmieliłbym się – szepnąłem.

Odwróciłem się i zamknąłem oczy. Może to dziwne, ale zasnąłem.

Przykryli mnie najdelikatniejszym kocem. Było mi słodko.

Spałem ze zwykłego wyczerpania, jakbym miał już wszystko za sobą, nie przed sobą.

Spałem. I nie pamiętam, o czym śniłem. Czy to ważne? Pamiętam, że dziwiło mnie, iż nie chcę znów ujrzeć Marduka. Pamiętam, jak myślałem: dlaczegóż to, czemu nie płaczę na jego ramieniu? Ale tak właśnie było, nie chciałem płakać na niczyim ramieniu. Przyjąłem śmiertelny cios. Nie wiedziałem, co mnie czeka. Dym, mgła, płomień czy moc równa jego mocy. Nie mogłem tego wiedzieć. Tak jak on.

Zdaje się, że zacząłem śpiewać psalm, który tak kochałem, a potem pomyślałem: do diabła z tym, Jeruzalem będzie ich, nie moje.

Nawiedziła mnie wizja. Zdaje się, że z Ezechiela, którego zawsze przepisywałem w domu, o którego zawsze kłóciłem się i spierałem... była to wizja doliny kości, kości wszystkich zmarłych, kości wszystkich śmiertelnych mężczyzn, kobiet i dzieci. I nie myślałem o powstających kościach. Nie myślałem, że są powołane do życia. Po prostu je ujrzałem i pomyślałem: za tę dolinę, zrobię to, za tę dolinę, za nas wszystkich, którzy jesteśmy ludźmi.

Czy byłem nazbyt dumny? Nie wiem. Byłem młody. Nie chciałem niczego. Spałem. I zbyt szybko, zaprawdę zbyt szybko pojawiły się lampy, światło i odległy blask słońca na marmurowych podłogach, daleko od drzwi komnaty.

6.

Czułem oszołomienie. Zdaje się, że przez opary. Przez całą noc w kotle warzył się ów niezwykły stop, złota glazura, ogromna ilość złota, ołowiu i wszystkiego innego. Wyziewy były gęste, rozkoszne i zakręciło mi się od nich w głowie.

Podnieśli mnie z łoża.

Otrząsnąłem się, by się ocknąć, by lampy nie raziły mnie w oczy. To było światło słoneczne, prawda? Asenath już przyszła, a potem kapłani zaczęli nakładać na mnie złoto.

Zaczęli od stóp, nakazawszy mi stać prosto i nieruchomo, a potem pokryli złotem całe moje nogi, starannie, ruchami niemal kojącymi. Stop był ciepły, ale nie parzył. Nie ranił też mojej skóry. Powoli pomalowali mi twarz. Wprowadzili farbę do nozdrzy i powlekli nią rzęsy, jedną po drugiej, a wreszcie zajęli się kędziorami mych włosów i brody, i jeden po drugim uczynili złotym.

Do tego czasu zdążyłem się już obudzić.

– Nie zamykaj oczu – powiedziała Asenath.

Potem przynieśli mi wszystkie piękne szaty Marduka. Były to prawdziwe ubrania, które wkładano codziennie posągowi, lecz ujrzałem, co zamierzają zrobić – nie chcieli przystroić ich złotem, lecz zanurzyć je w nim, bym w rzeczy samej wyglądał niczym żyjący posąg.

Ubrali mnie i przystąpili do pracy; malowali każdą fałdę długiej szaty, jej długie sute rękawy i ciągle prosili mnie, bym unosił ręce i się poruszał.

Stanąłem przed lustrem. Spojrzałem na siebie i zobaczyłem boga. Stałem się bogiem.

– Jesteś bogiem! – odezwał się do mnie młody kapłan. – Jesteś naszym bogiem i będziemy ci wiecznie służyć. Uśmiechnij się do mnie, Marduku, nasz Panie, proszę.

– Zrób to – powiedziała Asenath. – Widzisz, emalia nie może zbyt szybko zastygnąć. Nie możemy dopuścić, żeby zaczęła pękać. A za każdym razem, gdy wyda ci się zbyt sztywna, kapłani nałożą nową warstwę na to miejsce, byś mógł poruszać mięśniami. Uśmiechnij się, otwórz oczy i zamknij je, tak, właśnie, mój piękny chłopcze. Tak dobrze. Słyszysz ten hałas?

– Wydaje się, że całe miasto podniosło krzyk – powiedziałem. Słyszałem także trąby, ale nie wspomniałem o nich. – Kręci mi się w głowie!

– Przytrzymamy cię – rzekł młody kapłan. – Sam Cyrus cię podtrzyma i twoi adiutanci.

Pamiętaj, weź jego rękę, trzymaj go za dłoń. Często odwracaj się do niego i całuj go. Ta odrobina złota z twoich warg nie zrobi mu krzywdy. Musisz to zrobić.

Nie minęła nawet minuta, a byliśmy już na wozie, a wokół siebie ujrzałem sterty kwiatów – wszelkich pięknych kwiatów, jakie wyhodowano w Babilonii lub poza nią, a także kwiatów z zamorskich krajów, kwiecie Egiptu i wysp południowych.

Znajdowaliśmy się na wojennym rydwanie, stojącym na wozie, lecz jego koła były unieruchomione, a adiutanci stali niżej i z tyłu i trzymali mnie mocno w pasie. Jeden z boku również obejmował mnie wpół. I oto na rydwan wspiął się Cyrus.

Zewsząd rozległy się okrzyki i wołania. Bramy przez cały czas stały otworem. Ludzie napływali do miasta. Procesja się rozpoczęła. Zamrugałem. Chciałem wytężyć wzrok.

Widziałem płatki wirujące w powietrzu, różowe, czerwone i białe, czułem wznoszące się opary kadzidła. Spojrzałem w dół pomimo sztywnego karku i dostrzegłem wszystkich kapłanów i wszystkie kobiety ze świątyni. Leżeli twarzą w dół na wspaniałej, wykładanej płytkami posadzce dziedzińca. Białe muły rozpoczęły powolny marsz naprzód.

Odwróciłem się w oszołomieniu i spojrzałem na króla! Jakże wspaniale wyglądał i jaki był piękny.

Kiedy tylko minęliśmy bramę, zerwały się najgłośniejsze krzyki i wrzaski. Hebrajczycy wylegli na dachy domów. Spojrzałem. Wszystko pokrywała mgła. Ale słyszałem, że śpiewają psalmy Syjonu. Ich twarze były małe i odległe.

Powóz nabrał niewielkiej szybkości, gdyż tylko taka była możliwa w przypadku tak wielkiego pojazdu, ale sunęliśmy naprzód w równym tempie, a ja trzymałem się krawędzi rydwanu jedną ręką, zaciskając złote palce, potem wyciągnąłem drugą dłoń – jakby wiedziony instynktem, gdyż nikt mi tego nie mówił – i podałem ją Cyrusowi, natomiast na jego policzku złożyłem pierwszy pocałunek.

Tłum szalał. Każdy dom wzdłuż Drogi Procesji wydawał się żywym stworzeniem, krzyczącym ze swych okien i dachów, życie kipiało w jego drzwiach, a po obu stronach ulicy ludzie śpiewali i machali dłońmi, zewsząd słyszałem hebrajską muzykę. Ta muzyka szła za nami.

Nie pamiętam, kiedy przemierzyliśmy wielki kanał, choć wydaje mi się, że widziałem wodną kipiel. Adiutanci trzymali mnie mocno i napominali szorstko, bym okazał siłę.

– Jesteś moim bogiem, Marduku – odezwał się Cyrus. – Okaż im cierpliwość, to głupcy.

Trzymaj moją dłoń, mój panie. Teraz jesteśmy królem i bogiem i nikt nie może temu zaprzeczyć.

Uśmiechnąłem się i znów pocałowałem go w policzek, i znów przez tłum przeszła fala radosnych okrzyków. Zbliżaliśmy się do rzeki. Mieliśmy zostać przeniesieni na łódź i dowiezieni do Domu Sądu Bożego z Tiamat, na miejsce wielkiej boskiej walki z chaosem.

Cóż by to mogło oznaczać?

Czułem się niczym człowiek zupełnie pijany, więc nic nie miało dla mnie znaczenia.

Pokrywa złota twardniała na mnie. Czułem jej pieszczotę, tak jak mnie uprzedzili.

Przynajmniej pewnie stałem na nogach, a adiutanci trzymali mnie krzepko, żywa i ciepła ręka Cyrusa ściskała mocno moją dłoń, on sam z kolei machał, kłaniał się i wykrzykiwał tysięczne powitania do gorliwych mieszkańców Babilonu.

Kiedy tak łódź sunęła rzeką, przyszła mi do głowy śmieszna myśl. Na obu brzegach stały tłumy. A ja pomyślałem: Wydaje mu się, że to wszystko dla niego, dla Cyrusa. A to po prostu Babilon. Babilon urządził wielką zabawę czy procesję, tak jak to często robi, a Cyrus nigdy nie widział, jak całe miasto szaleje, tańcząc i pijąc, toteż jest pod wielkim wrażeniem. A zatem niech się bawi. Przypomniałem sobie jednak mętnie, że nie zauważyłem mojej rodziny.

Przybyli, byłem tego pewny, lecz dotąd ich nie spostrzegłem.

Dom Sądu Bożego był szczodrze przybrany srebrem, szmaragdami i rubinami. Kolumny były ze złota, a ich zwieńczeniom nadano kształt kwiatów lotosu. Dach był na środku otwarty, a wokół nas wszędzie tłoczyły się setki setek szlachetnych Babilończyków, bogaczy, wielkich urzędników z innych miast, kapłanów, którzy przysłali swych bogów do Babilonu, by zapewnić im bezpieczeństwo, a także setki i tysiące ludzi Cyrusa, podobnych nam, a jednak innych. Wyższych, szczuplejszych, bardziej zaprawionych w bojach i o ostrzejszym spojrzeniu.

Nagle znalazłem się samotny – pośrodku otwartego dziedzińca. Wszyscy się cofnęli. U

mego boku stał Remath, po drugiej zaś stronie młody współczujący kapłan.

– Unieś ramiona – powiedział ten ostatni. – Wyjmij miecz z pochwy.

– Miecz, nie wiedziałem, że go mam.

– Tak – rzekł gorliwie młody kapłan. – Och, tak, unieś go wysoko.

Niemal nie pamiętam, kiedy go usłuchałem. Świat tańczył mi przed oczami. Szlachetnie urodzeni śpiewali, grały harfy, a potem usłyszałem dźwięk, który znałem z wielu przedstawień i z polowań z ojcem i braćmi. Usłyszałem ryk lwów uwięzionych w klatkach.

– Nie obawiaj się – powiedział Remath. – Zwierzęta są nakarmione do syta i napojone wywarami, które je oszołomiły, zostaną wypuszczone pojedynczo. Staną na tylnych łapach, tak jak były uczone, by zlizać ci z ust miód, który teraz nałożę, miód i krew, a kiedy to zrobią, przeszyjesz je mieczem.

Roześmiałem się.

– A wy, gdzie będziecie?

– Tutaj, tuż za tobą – rzekł młody kapłan. – To nic wielkiego, Marduku, nasz panie, te lwy chcą dla ciebie umrzeć.

Uniósł kielich do moich warg.

– Wypij ten miód i krew.

Usłuchałem go, choć niemal nie czułem, że coś przełykam. Raptem zdałem sobie sprawę, że moja skóra niemal zupełnie utraciła wszelką wrażliwość. Byłem niczym człowiek w zimnym i kąsającym nocnym pustynnym wietrze. Ale przełknąłem, a on dał mi więcej, aż wreszcie mój język i wargi były oblepione krwią i miodem.

Przez tłum przebiegło ogromne podniecenie. Widziałem ich strach. Pojawił się pierwszy lew i podszedł do mnie. Zdawało mi się, że Persowie cofnęli się pod ściany. Czułem zapach ich strachu. I znowu wybuchnąłem śmiechem.

– To takie zabawne – powiedziałem. – Ja jestem na wpół martwy, a ten lew się zatacza.

Nagle zwierzę skoczyło, a obaj kapłani musieli mnie podtrzymać, żebym nie upadł pod jego ciężarem. Uniosłem miecz. Wezwałem moją złotą emalię, by dała mi siłę, i przeszyłem serce lwa. Jego gorący, cuchnący oddech uderzył w me nozdrza, a język musnął wargi, a potem zwierzę przewróciło się, niezdarne, martwe, tłum zaś śpiewał, śpiewał, śpiewał o odwadze.

Teraz u mego boku stanął król i on także miał miecz, a ja ujrzałem, że oto wypuszczono drugiego i trzeciego lwa, mieliśmy zabić je wspólnie. Twarz króla była tak nieruchoma jak moja; zmierzył bestie spojrzeniem przymrużonych oczu.

– Zdaje mi się, że jest w nich wiele życia – rzekł.

– O, lecz ty jesteś królem, a ja bogiem, więc zabijmy je.

Kapłan stojący za lwami strzelił z bata, a jedna bestia skoczyła na Cyrusa. Ten cofnął się, dobył miecza i odepchnął zwierzę od siebie. Drugi lew był już u mych warg. Poczułem, że kapłan unosi mój nadgarstek.

– Uderzaj!

Usłuchałem. Uderzyłem więcej niż raz, pragnąc pozbyć się przygniatającej mnie bestii.

I znowu wszyscy zaczęli śpiewać i wznosić okrzyki, i słyszałem też wrzawę dobiegającą z zewnątrz. Ujrzałem, że słudzy zabierają lwy i wynoszą. Dobiegła mnie śpiewana przez kapłana pieśń o tym, jak Marduk zabił złą Tiamat.

– I z jej skóry uczynił niebo i ziemię, i morza... – rozbrzmiewały starosumeryjskie słowa.

A potem akadyjskie i hebrajskie, i były niczym wzburzone fale dźwięków, a ja się w nich pławiłem.

Stałem samotnie na dziedzińcu. Kapłani smarowali mnie krwią i miodem.

– Nie zrobią ci krzywdy – powiedział Remath.

– Kto? – spytałem. Ale już wiedziałem. I słyszałem równie wyraźnie jak bestie. Pszczoły.

I oto, gdy zbliżał się ku mnie wielki jedwabny smok, mocno zszyty, z wygiętymi złotymi żebrami, ujrzałem, że jest pełen pszczół. Owinięto go wokół mnie i zostałem uwięziony w jedwabnym namiocie. Smoczy ogon nakrywał mi nawet głowę. Dobiegł mnie trzask rozrywanego materiału. Pszczoły zostały wypuszczone i pokryły całe ciało. Byłem zrozpaczony. Lecz moje stopy nie chciały nawet drgnąć. Ale żądła pszczół nie potrafiły przebić złota, a kiedy owady podeszły do mych oczu, przymknąłem powieki i stopniowo zdałem sobie sprawę, że pszczoły umierają. Umierały od własnego jadu i być może od zawartej w złocie trucizny. Odetchnąłem głęboko.

– Otwórz oczy! – krzyknął Remath.

A kiedy wszystkie pszczoły padły na ziemię i wielki jedwabny smok osunął się w ślad za nimi, kazano mi rozedrzeć go mieczem i znowu rozległy się okrzyki.

Wniesiono mnie po schodach aż na dach. Widziałem stamtąd otwarte pola. Widziałem, jak tłum nieustannie powiększa się, i uniosłem ramię z mieczem, unosiłem je raz po raz, obracając się na wschód, zachód, północ i południe, a wznosząc je, uśmiechałem się, tłum zaś śpiewał na moją cześć.

– Jakie to piękne – rzekłem. – Jakie nieopisanie piękne.

Ale nie było przy mnie nikogo, kto by to usłyszał. Świeże powietrze obudziło mnie nieco, dotknęło nozdrzy i gardła, ochłodziło oczy. Otoczyły mnie kapłanki ze świątyni, rzucające kwiaty w powietrze, a potem przypominam sobie, że zostałem zaprowadzony na królewskie łoże.

– Możesz ich mieć, ile zechcesz, ale radzę ci zasnąć – powiedział Remath.

– Tak, dobry pomysł. Co zrobicie, żebym nie umarł?

– Słyszę twoje serce. Będziesz żyć na tyle długo, by wrócić. Jesteś silniejszy, niż ktokolwiek mógł przypuszczać.

– Więc dajcie mi nierządnicę.

Wszyscy byli poruszeni.

– No? – spytałem.

Nierządnice zakrzyknęły z radości. Skinąłem na nie, by się zbliżyły. Jednak nie mogłem tego z nimi zrobić. Mogłem jedynie wziąć jedną z nich w ramiona i złożyć trujący pocałunek na jej wdzięcznych słodkich usteczkach, a potem odesłać ją, by jak najszybciej je wytarła, na co liczyłem. Roześmiałem się głęboko w duchu.

Tej nocy robiono inne rzeczy, ale ja spałem. Ognie, wiersze, tańce, rzeczy, których nie dane mi było ujrzeć.

Spałem. Stałem tak, że wydawałem się sam podtrzymywać, oczy miałem otwarte, gdyż powleczono je świeżym złotem i nie mogłem ich zamknąć, ale spałem.

Świat zdawał mi się otchłanią szaleństwa. Od czasu do czasu budziłem się i widziałem płomienie i tańczące sylwetki. Albo słyszałem tupot stóp i czułem dotykające mnie ręce.

Sądzę, że raz ujrzałem króla tańczącego pode mną. Widziałem króla w tańcu z kobietą, w dziwnym powolnym tańcu, w którym postacie obracały się uroczyście, a potem król uniósł

ręce i skłonił się przede mną. Ale niczego już ode mnie nie chciano. Uśmiech zastygł na mojej twarzy, utrwalony w zakrzepłym złocie. I tylko kiedy się śmiałem, czułem jeszcze drgnięcia ciała.

W południe następnego dnia, kiedy procesja rozpoczęła powrót do świątyni Esagila, wiedziałem już na pewno, że umieram. Już prawie wcale nie mogłem się poruszać. Adiutanci, pod przykryciem jedwabnych wstęg i sukni, z zapałem malowali złotym płynem moje kolana, by zachowały giętkość, lecz nie chcieli, by ludzie ich zobaczyli. A ja, nie tyle zmęczony, ile oszołomiony, gapiłem się przed siebie.

Podeszliśmy pod bramy... weszliśmy na dziedziniec, gdzie miał być odczytany wielki poemat „Na początku” i gdzie aktorzy mieli pokazywać żywe obrazy. W pewnej chwili nawiedził mnie smutek, okropny smutek i zmieszanie. Coś było nie tak.

Ale nagle, jakby w odpowiedzi na modlitwę, wszystko zostało naprawione. Usłyszałem głos mojego ojca. Usłyszałem jego i moich braci: Uczynię męża cenniejszego niż szczere złoto; cenniejszego niż złoty kraniec Ofiru.

Wytężyłem słuch, by uchwycić słowa, ich błogosławione, znajome głosy: Tak bowiem rzekł Pan do swego pomazańca, do Cyrusa, którego prawicę trzymałem, by poddać mu narody...

– Odwróć ku nim głowę, Marduku, nasz Panie – odezwał się Cyrus. – To twój ojciec, śpiewający z całego serca.

Odwróciłem się. Nie ujrzałem niczego z wyjątkiem zamazanych machających rąk, girland rzucanych w powietrze, padających kwiatów, ale słyszałem śpiew mego ojca: Pójdę oto przed tobą

i wygładzę drogę przed tobą...

I obdarzę cię skarbami ciemności i zakazanymi bogactwami tajemnych miejsc, aby ci było wiadome, że ja, Pan, który wołam imię twoje,

jestem Bogiem Izraela.

Śpiew niósł się bez końca, szedł za nami aż do bram świątyni. A potem zerwały się okrzyki „Mesjasz, Mesjasz, Mesjasz!”, Cyrus zaś machał dłonią i posyłał tłumowi pocałunki, i wreszcie nadeszła pora koronacji.

Zdjęto nas z rydwanu i wozu i poprowadzono na dywan z kwiatów, do którego wiodły niekończące się schody wielkiego zikkuratu Etemenanki, tak że nawet ci, którzy stali daleko, widzieli je przez szerokie bramy. Sądziłem, że umrę, zanim dotrę na sam szczyt; nie mogłem patrzeć w górę, tylko na złote stopnie przede mną, i myślałem o drabinie do nieba ze snu Jakuba, po której wchodziły i schodziły anioły.

Wreszcie stanęliśmy na szczycie, górze stworzonej przez i dla bogów, a mnie podano koronę. Do tego czasu utraciłem już władzę w kończynach. Nie czułem niczego.

Uśmiechałem się, ponieważ tak było łatwiej, ale ramiona zabolały mnie nagle ze znużenia, kiedy podniosłem wielką perską koronę, całą ze złota, i osadziłem ją na głowie Żyjącego Króla.

– Teraz pozwólcie mi umrzeć – szepnąłem. Ogarnęło mnie wielkie zmęczenie. Czułem ból w kolanach, moje stopy, całe moje ciało nie mogło się już swobodnie poruszać ani stać.

Widziałem wyraźnie kochające oczy Cyrusa, ujrzałem na jego twarzy powagę, dostrzegłem w nim... oddanie królestwu. Być może zobaczyłem też odrobinę szaleństwa władców.

Kapłani otoczyli mnie chytrze i przemyślnie i znów malowali, i malowali, aż mogłem poruszać nogami i wróciło we mnie nieco życia.

– Nie zamykaj oczu – powiedział Remath. – Trzymaj oczy otwarte.

Usłuchałem go. Zabrano nas na dziedziniec. Uczta trwała godzinami. Wiem, że przyszli poeci i że śpiewali, i wiem też, że król spożywał potrawy w towarzystwie szlachetnie urodzonych. Lecz ja siedziałem sztywno i patrzyłem. Oczy nie chciały mi się już zamykać, obojętne na moje starania. Głupcy, nakładali na nie złoto, pomyślałem. Ono zmiękcza powieki tylko na chwilę. Spojrzałem na swe dłonie leżące na stole i pomyślałem: Marduku, ani razu cię nie wezwałem.

W moich uszach rozległ się jego głos:

– Nie potrzebujesz mnie, Azrielu. Lecz jestem przy tobie.

Wreszcie nastąpił koniec. Zapadły ciemności. Skończyło się. Koronacja dobiegła końca, Babilonia stała się Persją, miasto piło za bramami pałacu i świątyni, w których również pito i weselono się.

– Teraz – powiedział młody kapłan – zaniesiemy cię do świątyni. Nie musisz już chodzić.

Zajmiesz tylko miejsce przy swoim stole, a jeśli nie umrzesz w ciągu kilku godzin, podamy ci złoto do ust.

– Jeszcze nie – odezwał się Remath. – Idź za mną, i to szybko, gdyż musimy dopełnić jeszcze jednego rytuału, i musimy dopełnić go jak należy.

Młody kapłan był zmieszany. Ja również, lecz o nic nie dbałem. Miałem to w pogardzie.

Nie obchodziło mnie już nic. Zacząłem tracić przytomność i ujrzałem niewyraźne cienie zmarłych, chwiejące się w kątach komnaty i patrzące na mnie z lękiem. Byłem zadowolony.

Myślałem, że rzucą się na mnie dziką hordą i wywloką ze złotych strojów, mówiąc: „Pójdź z nami błąkać się przez wieczność!”, ale nie zrobiły tego.

Nagle poczułem nieznośne gorąco. Ujrzałem wielki ogień. Wydawało mi się, że słyszę głos ojca, choć nie wiedziałem, czy to nie złudzenie, a potem dobiegły mnie słowa Asenath: – To wielka, wielka magia! Chcesz, żeby umarł! Oddaj mi to!

Przez krótką chwilę ujrzałem ojca, a on, zmieszany, oddał wiedźmie starą tabliczkę w glinianej kopercie.

– Azrielu! – zawołał. Wyciągnął ku mnie rękę.

Chciałem przemówić, ale nie mogłem dobyć głosu. Nic nie mogłem zrobić.

Drzwi zatrzasnęły się przed ojcem i całym światem.

Byliśmy w komnacie, w której palił się wielki ogień, stał kocioł pełen wrzącego złota, a powietrze niemal wrzało. Asenath rozłamała glinianą kopertę starej tabliczki. Wyrzuciła tę osłonę, jakby była ona nędznym śmieciem, i uniosła tajemną tabliczkę ku światłu pochodni.

Stałem, niepodtrzymywany przez nikogo, zbyt sztywny, by się poruszyć, zbyt sztywny, by upaść, i patrzyłem na nich nieruchomo. Nawet nie byłem zbyt przerażony widokiem ognia. Co zamierzali, Remath i starucha? Gdzie arcykapłan? Czy nie ujrzałem go przelotnie?

Potem Asenath zaczęła czytać, lecz nie były to słowa sumeryjskie, tylko hebrajskie, stary hebrajski z krainy Kanaan.

– ...i by ujrzał swą śmierć i by ujrzał swą duszę, celem i ducha, i ciało razem ugotowane w kościach, by żył w kościach, na wieki, przywoływany jedynie przez Pana, który będzie znać jego imię i zawoła je...

– Nie! – krzyknąłem. – To nie jest zaklęcie! To po hebrajsku. Klątwa. Ty kłamliwa wiedźmo.

Mój złoty pancerz zaczął pękać i osypywać się, kiedy rzuciłem się na nią z desperacją, lecz ona uskoczyła niczym tancerka, a Remath chwycił mnie za gardło. Byłem otępiały i słaby jak te lwy, które na nas wypuszczono.

– Ty wiedźmo, to klątwa – powtórzyłem.

– By ujrzał całego siebie widzialnego i niewidzialnego, i by wszystkie płyny z jego ciała wygotowały się i przeniknęły przez kości i by był on związany z tymi kośćmi i tym, który jest ich Panem, i by nie pochłonęły go ciemności Szeolu ani wieczne życie u boku Boga.

– Marduku! – krzyknąłem.

Poczułem, że ktoś popycha mnie do tyłu i rzuca we wrzące złoto. Krzyczałem i wyłem.

To było niewyobrażalne. Nie wierzyłem, bym naprawdę czuł taki ból. Nie wierzyłem, by spotkało mnie coś takiego, by wrzące złoto zalało mi usta i zalepiło oczy!

A kiedy wydawało mi się, że oszalałem, oszalałem z przerażenia i bólu, że nie zostało we mnie nic z człowieka, wystrzeliłem nagle z kotła, uwolniony od ciała, które pływało i gotowało się w kotle, z jednym okiem ponad burzącym się złotem. Ciało, które należało do mnie! Ale mnie w nim nie było.

Znajdowałem się nad ich głowami, z rozłożonymi ramionami, zwrócony twarzą w dół. I ujrzałem, że Asenath spogląda na mnie.

– Tak, Azrielu! – wrzasnęła. – Patrz! Patrz, jak gotuje się złoto, patrz, jak ciało odpada od twych kości, patrz, jak kości stają się złotem, nie odwracaj oczu, bo wrócisz w to cierpienie i śmierć.

– Marduku! – krzyknąłem.

– Musisz wybrać – powiedział. – Wróć do tego kotła, wróć do kaźni, a umrzesz.

Głos jego był smutny. Spostrzegłem, że stoi pode mną. Wznosił twarz ku mnie.

I po raz pierwszy wydał mi się mały i zwyczajny. Nie boski i dostojny. A Asenath była tylko starą głupią kobietą. Remath zaś patrzył na ciało tonące w bulgoczącym kotle, podskakiwał, zaciskał dłonie w pięści, przeklinał i krzyczał.

Nie miałem czasu. Nie mogłem podjąć decyzji. A może było to czyste tchórzostwo. Nie mógłbym wrócić do takiego bólu. Nie mogłem ugotować się żywcem. Nie mogłem znieść, że taki los mógł spotkać jakąkolwiek ludzką istotę. Patrzyłem, patrzyłem i patrzyłem, a kawałki ciała unosiły się swobodnie na powierzchni złotej mazi, czaszka kołysała się tuż obok, złoto gotowało się, gotowało i gotowało, a pokój wypełniały coraz gęstsze opary.

Asenth zaczęła się krztusić. Nie mogła odetchnąć i upadła na twarz. Remath stał tylko i patrzył na kocioł. A Marduk przyglądał mi się zdziwiony.

I wreszcie cała zawartość kadzi wygotowała się i pozostały tylko resztki, które niegdyś były mną. Remath zaczął grzebać w ogniu, żeby je wyjąć. Podszedł tak blisko, jak tylko mógł, i przyjrzał się kupce złotych kości leżących na dnie kotła. Ubranie znikło, rozpuściło się, ciało znikło, rozpuściło się, płyn zniknął, również rozpuszczony. Zostały jedynie kości, oraz wyziewy i cząsteczki, które ze mnie zostały w zapieczętowanej komnacie, kości zaś były całe ze złota.

– Przywołaj je do siebie, duchu – rzekł Remath. – Przywołaj ciało do siebie, wezwij je z całego świata, wezwij z głębi tych kości i z powietrza, w które chciało uciec, zawołaj na nie.

Spłynąłem w dół i stanąłem. W gęstej, okropnej parze ujrzałem, że mam ciało. Składało się z mgły. Ale należało do mnie, a potem zaczęło coraz bardziej gęstnieć.

Marduk odstąpił o krok i pokręcił głową.

– Co to? Dlaczego to robisz? – spytałem.

– O, na dawnych bogów – rzekł Marduk. – Cóżeście uczynili, ty i ta wiedźma?

Remath ryknął:

– Jesteś mój, Sługo Kości, gdyż ja jestem Panem Kości. Będziesz mi posłuszny. Będziesz posłuszny.

Marduk cofnął się pod ścianę, patrząc na mnie z niekłamanym strachem.

Remath chwycił gruby węzeł materii z kanapy, by chronić dłonie, i zdołał przewrócić kadź. Kości rozsypały się, a on sięgnął po to, co zostało, i zbierał je, cierpiąc oparzenia, dopóki nie odnalazł wszystkich.

– Obudź się, starucho! – wrzasnął. – Obudź się! Co mam teraz zrobić!

Stanąłem za jego plecami. Moje ciało miało pewną jędrność, jakby nadał żyło; różowe i tak pełne życia jak i on, lecz nie było prawdziwe. Nie czułem, żeby było prawdziwe. Nie miało serca, płuc, duszy, krwi, tylko kształt, który nadał mu mój duch, taki sam w najdrobniejszym szczególe.

– Słuchaj, głupcze – rzekłem. – Asenath nie żyje. Jeśli chcesz wiedzieć, co robić, lepiej przynieś mi tę tabliczkę. Tylko ja potrafię odczytać stare kanaanejskie słowa.

7.

Remath się nie poruszył. Był na to zbyt przerażony. Nawet wypuścił kości. Leżały, połyskując, na kafelkach posadzki. Rozsypane, ohydne, a pomiędzy nimi zęby i drobne kosteczki moich dłoni i stóp, niczym kamyki.

Marduk milczał.

Otoczyło nas niskie wycie. Słyszałem je tak, jakby wiatr sunął po pałacu i i świątyni, powoli, korytarz za korytarzem, alkowa po alkowie, a potem podniosłem głowę i ujrzałem cały świat duchów, jakich nigdy dotąd nie oglądałem.

Ściany i sufit celi znikły. Cały świat wypełnił się zabłąkanymi duszami, mamroczącymi, gapiącymi się na nas i wskazującymi nas palcami, i sięgającymi ku mnie zakrzywionymi palcami, choć lękliwie.

– Precz! – ryknąłem. I cały tłum natychmiast się rozproszył, lecz wycie nadal drażniło mi uszy i dokuczało, a kiedy znowu spojrzałem, twarz Marduka była mi obca, bez lęku, lecz również pozbawiona ufności i łagodności.

Odwróciłem się, podszedłem z łatwością i lekko do ciała upadłej Asenath i zabrałem jej tabliczkę. Tekst sprawiał mi kłopoty. Był to dialekt hebrajski, owszem, lecz pochodzący z czasów daleko przed moim narodzeniem. Odczytałem słowa najlepiej, jak potrafiłem.

„A gdy ujrzy swą śmierć i ujrzy, jak płyny jego ciała i duch, i dusza przenikają w kości i zostają zapieczętowane w złotych kościach na wieki, niech zostanie wezwany do kości, niech każą mu w nie wejść i pozostać w nich, dopóki Pan jego nie zechce go wezwać”.

– Zrób to! – krzyknął Remath. – Wejdź w kości.

Spojrzałem na tabliczkę.

„A kiedy kości zostaną zebrane, na zawsze zatrzymają jego ducha, przechodząc z pokolenia na pokolenie, by służył Panu swemu ze wszystkich sił, by wypełniał jego rozkazy i poruszał się jedynie wedle woli swego Pana. Kiedy Pan jego powie: «Przybądź», Sługa Kości pojawi się. Kiedy Pan powie: «0blecz się w ciało», Sługa Kości oblecze się w nie, a kiedy Pan powie: «Wróć do kości», Sługa Kości usłucha go, a kiedy Pan powie: «Zabij dla mnie tego człowieka», Sługa Kości zabije go, a kiedy Pan powie: «Leż cicho i pilnuj, mój niewolniku», Sługa Kości uczyni to. Gdyż Sługa i kości są teraz jednym. I żaden duch na świecie nie będzie się równał siłą ze Sługą Kości”.

– No! – powiedziałem. – A to dopiero historia.

– Do kości! – zakrzyknął Remath. – Wejdź w kości. – Stał drżący, zaciskał pięści i uginał

kolana. – Wróć do kości! – zakrzyknął. – Leż cicho i pilnuj, mój niewolniku! – zakrzyknął.

Nic nie uczyniłem.

Przyglądałem mu się przez długą chwilę. Nic się we mnie nie zmieniło.

Spojrzałem na płótno, które zdjął z łoża. Było to prześcieradło, świeże, położone na miejscu tego, na którym spałem, a ja wziąłem je i zrobiłem z niego zawiniątko, w które włożyłem tabliczkę, a za nią kości. Wziąłem kość udową i piszczel, i kości rąk, i czaszkę, moją własną czaszkę, ciągle gorącą i połyskującą złotem, i zebrałem każdy kawałeczek tego, kim był niegdyś Azriel, żyjący człowiek, głupiec, idiota. Pozbierałem zęby i kości palców. A wtedy związałem małe zawiniątko, przerzuciłem przez ramię i spojrzałem na Rematha.

– Niech cię piekło pochłonie, wróć w kości! – ryknął. Podszedłem do niego, wyciągnąłem prawicę i skręciłem mu kark.

Nie żył, zanim opadł na kolana. Ujrzałem, jak ulatuje z niego duch, zataczający się i przerażony, przejrzysty – i wkrótce rozpłynął się i zniknął.

Spojrzałem na Marduka.

– Azrielu, co teraz poczniesz? – spytał. Wydawał się całkiem zagubiony.

– Co mogę począć z sobą, mój Panie? Mogę znaleźć najpotężniejszego maga w Babilonie, na tyle silnego, by pomógł mi zrozumieć moje przeznaczenie i ograniczenia, albo po prostu błąkać się w tej postaci. Jestem niczym, jak widzisz, niczym jak tylko naśladownictwem żyjącego człowieka. Czy mam się błąkać? Spójrz, wydaję się żywy i prawdziwy, lecz jestem niczym, a to co ze mnie pozostało, mieści się w tym zawiniątku.

Nie czekałem na jego odpowiedź. Odwróciłem się i odszedłem. Odwróciłem się do niego plecami. Porzuciłem go ze smutkiem, jak sądzę, niegrzecznie i bezmyślnie. Ale kiedy kroczyłem, miałem wrażenie, że mi towarzyszy.

Przeszedłem przez świątynię, w przekonująco prawdziwej postaci mężczyzny, co chwila zatrzymywany przez strażników, których odsuwałem prawą ręką. Włócznia przebiła mi plecy.

Miecz przeszył ciało. Nie czułem niczego, tylko spoglądałem na zbitego z tropu i żałosnego wojownika. I szedłem dalej.

Wkroczyłem do pałacu i przemierzyłem go, kierując się do komnaty króla. Strażnicy rzucili się na mnie, a ja przeszedłem przez nich, odczuwając to jedynie jako dreszcz, a potem podniosłem głowę i ujrzałem Marduka, przyglądającego mi się z daleka.

Wtargnąłem do komnaty króla. Cyrus leżał z piękną nierządnicą, a kiedy mnie zobaczył, zerwał się nagi z łoża.

– Znasz mnie? – spytałem. – Co widzisz?

– Azriel! – wykrzyknął i dodał ze szczerą radością: – Azrielu, oszukałeś śmierć, darowali ci życie, o mój synu, mój synu.

Było to tak szczere i wzruszające, że poczułem zaskoczenie. Zbliżył się do mnie, ale kiedy mnie objął, zrozumiał, że jestem nicością, jedynie pozorem prawdziwego kształtu, skorupą lub czymś bardziej od niej ulotnym, bańką na powierzchni wody, tak lekką, że może pęknąć i zniknąć. Ale nie znikła. Nie znikłem. Poczułem tylko wokół siebie jego mocne i ciężkie ramiona, a potem Cyrus się cofnął.

– Tak, jestem martwy, królu – rzekłem. – A to, co ze mnie zostało, jest w tym węzełku, i pokrywa je złoto. Teraz musisz mi odpłacić.

– Jak, Azrielu? – spytał.

– Kto jest największym czarownikiem na całym świecie? Z pewnością Cyrus to wie. Czy najsilniejszy i najmądrzejszy mąż mieszka w Persji? Czy w Jonii? A może w Lidii? Powiedz mi, gdzie jest. Stałem się potworem. Potworem! Nawet Marduk się mnie boi! Cyrusie, kto jest najmądrzejszym mężem, któremu powierzyłbyś własną potępioną duszę, gdybyś stał tutaj tak jak ja?

Cyrus osunął się na łoże. Tymczasem nierządnica tylko okryła się prześcieradłami i patrzyła. Marduk wszedł milcząco do komnaty i choć z jego twarzy zniknął zimny podejrzliwy wyraz, nie było w niej ciepła, które zawsze miał dla mnie.

– Wiem kto – powiedział Cyrus. – Ze wszystkich czarowników, którzy przede mną przeszli, tylko on ma prawdziwą moc i prostotę ducha.

– Wyślij mnie do niego. Przypominam człowieka, prawda? Wyglądam, jakbym żył?

Wyślij mnie do niego.

– Wyślę – powiedział. – Mieszka w Milecie, gdzie codziennie chadza po rynku, skupując manuskrypty z całego świata, żyje w wielkim greckim mieście portowym, gdzie gromadzi wiedzę. Mówi, że celem życia jest wiedzieć i kochać.

– Twierdzisz, że to dobry człowiek?

– Czy nie takiego chcesz?

– O tym nie pomyślałem.

– A twój lud?

To pytanie zmieszało mnie. W jednej chwili znałem całą listę imion, pamiętałem zapach skóry i włosów, a w następnej tożsamość tych istot zniknęła z mej pamięci.

– Mój lud? Czy mam własny lud? – Zrobiłem rozpaczliwy wysiłek, by cofnąć się, odświeżyć wspomnienia. Jak trafiłem do tej komnaty? Pamiętałem kocioł. Pamiętałem tę kobietę, ale jak brzmiało jej imię, a tego kapłana, którego zabiłem, a tego boga, dobrego łagodnego boga, który stał z nami, niewidzialny dla oczu króla, kim był ten król? – Ty jesteś Cyrus, król Persów i Babilonii, król całego świata – rzekłem.

Byłem przerażony, że nie znałem imion tych, których kochałem, że zapomniałem je zaledwie przed chwilą. A ta starucha, która umarła, znałem ją przez całe życie! Odwróciłem się i w rozterce powiodłem wzrokiem po komnacie. Była pełna darów, prezentów od szlachetnych rodzin z całej Babilonii. Ujrzałem kuferek z drewna cedrowego i złota. Nie był

duży. Podszedłem i otworzyłem go.

Król obserwował mnie, nie mogąc dobyć z siebie głosu. W kuferku znajdowały się talerze i kielichy.

– Weź je, jeśli chcesz – powiedział Cyrus, bardzo dobrze maskując strach. – I pozwól, że przywołam Siedmiu Mędrców.

– Chcę jedynie kuferek – rzekłem. Delikatnie opróżniłem go, by nie zniszczyć cennych przedmiotów, a potem uniosłem i poczułem woń cedru dobywającą się spod czerwonego jedwabiu, który go wyściełał. Rozdarłem mój płócienny węzełek i najpierw przełożyłem do kuferka tabliczkę z całym tekstem, w tym również ze słowami, których nie przeczytałem jeszcze na głos, potem zaś dopiero ostrożnie włożyłem do niego moje kości.

Nie zdążyłem skończyć, kiedy stanęła obok mnie piękna nierządnica, która podała mi złocisty jedwabny szal.

– Proszę, owiń je – odezwała się. – By je ochronić.

Wziąłem szal i owinąłem kości, a ona przyniosła następny, ciemnopurpurowy, który również przyjąłem, i owinąłem je ściślej, tak że teraz nie hałasowały przy poruszeniu kuferkiem.

– Wyślij mnie do nich, Cyrusie – poprosiłem. – Wyślij mnie w kości!

Cyrus potrząsnął głową.

Odezwał się Marduk:

– Azrielu, sam w nie wejdź, a potem wyjdź, zrób to teraz, bo nigdy już nie zdołasz tego dokonać, zrób to teraz, bo nigdy się tego nie nauczysz. To rada drugiego ducha. Odrzuć cząstki, które nadają ci kształt, i szukaj ciemności, a jeśli nie zdołasz wrócić, ja cię przywołam.

Król, który nie słyszał ani nie widział Marduka, był zdumiony. Jeszcze raz wspomniał o Siedmiu Mędrcach i w rzeczy samej słyszałem ich głosy pod drzwiami komnaty, słyszałem ich szepty.

– Nie wpuszczaj ich, panie – rzekłem. – Mędrcy to łgarze, kapłani to łgarze, bogowie to łgarze!

– Rozumiem cię, Azrielu – odparł Cyrus. – Jesteś potężnym aniołem lub demonem. Nie wiem, którym z nich, ale nie może tobą kierować zwykły mędrzec.

Spojrzałem na Marduka.

– Wejdź w kości – powiedział. – Obiecuję, że użyję całej mej mocy, by cię przywołać.

Sprawdź, czy znajdziesz tam schronienie, tak jak ja znajduję je w moim posągu. Musisz mieć jakieś schronienie!

Skłoniłem głowę.

– Do kości, dopóki sam nie zechcę wrócić; wszystkie jesteście częścią mnie, macie pozostać w pobliżu i czekać, aż was wezwę.

Gwałtowny wicher zatrzepotał baldachimem łoża. Nierządnica podbiegła do króla, a on spokojnie ukrył ją w swych ramionach. Poczułem się ogromny i podobny powietrzu – w rzeczy samej, dotknąłem ścian, sufitu i czterech rogów malowanego pokoju, z kolei potem wir zacieśnił się wokół mnie i poczułem nieznośnie napierające na mnie, wyjące i krzyczące dusze.

– O, nie, przeklęte! – krzyknąłem. – Kości, mam schronienie we własnych kościach.

Wracam do mych kości.

Zapadł mrok. Absolutny mrok i cisza. Odpłynąłem. Był to najsłodszy odpoczynek, jakiego zaznałem. Tylko czy nie powinienem teraz czegoś zrobić? Ale nie mógłbym. Nie mogłem. A potem usłyszałem głos Marduka:

– Sługo Kości, powstań i przybierz kształt.

Oczywiście, to właśnie było to, co powinienem zrobić. Tak jakbym nabrał głęboki haust powietrza, a potem bezgłośnie krzyknął. Znowu stałem się idealnie wierną repliką Azriela, stojącą przed otwartym kuferkiem i złotymi kośćmi. Moje ciało drżało, lecz stopniowo się uspokoiło. Poczułem chłodne powietrze, jakby po raz pierwszy w życiu.

Spojrzałem na Cyrusa. Spojrzałem na Marduka. Wiedziałem, że kiedy wejdę w kości, nie będę mógł powrócić. Lecz czy to miało znaczenie? Sen mój był tak aksamitny. W taki sen zapada się, kiedy jest się chłopcem i leży się na ciepłej trawie pagórka, wietrzyk gładzi cię lekko, a ty nie masz żadnych trosk.

– Królu – odezwałem się. – Błagam cię. Wrócę teraz do kości. Wyślij je w tym kuferku do twego mędrca z Miletu. Zrób to dla mnie, a jeśli mnie zdradzisz, co wtedy? Nie wiem.

Ktoś... ktoś mnie już zdradził, ale nie pamiętam, kto taki...

Podszedł i pocałował mnie. Był to pocałunek w usta, jakim w Persji obdarzają się królowie i równi sobie. Odwróciłem się i spojrzałem na Marduka.

– Marduku, chodź ze mną. Nie pamiętam, co nas łączyło, z wyjątkiem tego, że zawsze było to dobre.

– Nie mam tyle mocy, Azrielu – odparł spokojnie. – Jest tak, jak mówi król Cyrus. Stałeś się tym, co magowie nazywają aniołem lub demonem mocy. Nie mam tyle sił. Łagodny płomień moich myśli jest karmiony przez lud Babilonu, który wierzy we mnie i zanosi do mnie modlitwy. Nawet jako więzień jestem podtrzymywany przy życiu przez tych, którzy mnie uwięzili. Nie mogę iść z tobą. Nawet nie wiem, jak mam to zrobić.

Zmarszczył czoło.

– Lecz dlaczego ufać jakiemuś człowiekowi, nawet królowi? Weź swój kuferek i idź tam, gdzie chcesz.

– Nie. Spójrz, nawet teraz moje ciało drży. Jestem noworodkiem, nie mam siły. Nie mogę.

Muszę zaufać... Cyrusowi, królowi Persów, ale jeśli on się mnie pozbędzie, jeśli okaże się tak podstępny i okrutny, jak ci, których kochałem, jeśli to zrobi, znajdę sposób, by się zemścić, czyż nie, potężny władco?

– Nie dam ci powodu, byś się mścił – odparł Cyrus. – Odwróć ode mnie swą nienawiść.

Rani mnie. Czuję ją.

– Ja też – powiedziałem. – To boskie uczucie! Czuć gniew! Niszczyć!

Zrobiłem krok w jego kierunku.

Nie cofnął się nawet o cal. Wpatrywał się we mnie, a ja poczułem, że coś mnie łagodnie wstrzymuje, i mogłem co najwyżej spojrzeć mu w oczy. Nie starałem się zbyt usilnie, by mu się przeciwstawić, ale czułem jego władzę, której korzenie tkwiły w nieulękłości i zwycięstwie. Stanąłem spokojnie.

– Zaufaj mi, Azrielu, gdyż dziś uczyniłeś mnie Królem Świata, a ja dopilnuję, by zabrano cię do maga, który nauczy cię wszystkiego, co powinien wiedzieć duch.

– Królem Świata? Czy to właśnie dla ciebie zrobiłem, o piękny? – spytałem.

Wzdrygnąłem się cały. Oczywiście, znałem go. Znałem tę historię. Oddech lwa.

A potem już jej nie znałem. Nie pamiętałem niczego.

Odezwał się Marduk, ale on stał się jedynie zwyczajnym duchem, przyjaznym i dobrym.

– Azrielu, wiesz, kim jestem?

– Przyjacielem, przyjaznym duchem?

– A poza tym?

Poczułem wielki ból.

– Nie pamiętam.

Powiedziałem, że pamiętam kadź, zamordowanie tego bezimiennego kapłana i martwą staruchę. Wiedziałem o królu. Znałem go. Ale tak naprawdę nie potrafiłem przywołać wspomnień. Poczułem nagłą falę woni róż. Spuściłem wzrok i ujrzałem, że podłoga była zasłana ich płatkami.

– Daj mu je – zwrócił się Cyrus do nierządnicy, wskazując płatki.

A słodka, łagodna nierządnica nabrała ich w obie dłonie.

– Złóż je do skrzyni – rzekłem. – Co to za miasto? Gdzie jesteśmy?

– Babilon – odparł Cyrus.

– A ty wyślesz mnie do Miletu, do wielkiego czarnoksiężnika. Muszę wiedzieć i zapamiętać jego imię.

– On cię przywoła – obiecał Cyrus.

Obrzuciłem ich ostatnim spojrzeniem. Podszedłem do okien, wychodzących na rzekę, spojrzałem i pomyślałem: Jakież to piękne miasto, tak pełne dziś płonących ogni, śmiechu i wesela.

Nie podnosząc głosu, jeszcze raz rozproszyłem mój kształt, krzyknąłem gniewnie na dusze, które mnie otoczyły, i na powrót zapadłem w aksamitną czerń, ale tym razem czułem woń róż, a wraz z różami wróciło wspomnienie, wspomnienie procesji i ludzi wiwatujących, płaczących i machających rękami, oraz przystojnego mężczyzny, który śpiewa coś pięknym głosem, a inni tak wysoko rzucają płatki, że opadają na nas niczym deszcz, na nasze ramiona... ale wspomnienie zblakło.

Przez dwa tysiące lat nie było mi dane pamiętać tych chwil, tych spraw, o których ci tu opowiadam.

Azriel odchylił się na oparcie fotela.

Niemal świtało.

Zamknął oczy.

– Musisz teraz odpocząć, Jonatanie – powiedział – bo jutro znowu będziesz chory, a i ja muszę zasnąć, choć boję się, co się stanie. Ale jestem zmęczony, zmęczony!

– Gdzie są twe kości, Azrielu? – spytałem.

– O tym opowiem ci, kiedy się obudzimy. Opowiem ci, co się stało z Esterą, Gregorym i Świątynią Umysłu. Opowiem ci...

Wydawał się zbyt zmęczony, by mówić.

Wstał, a potem uniósł mnie bardzo silnym ramieniem.

– Musisz wypić jeszcze bulionu, Jonatanie.

Podał mi go, z kubka przy palenisku, a ja wypiłem, potem zaś pomógł mi przejść do małej łazienki i grzecznie odwrócił się, kiedy oddawałem mocz. Następnie zaprowadził mnie do łóżka.

Miałem silne dreszcze. Gardło mnie bolało i miałem opuchnięty język.

Dostrzegłem, iż Azriel jest bardzo niespokojny. Opowieść musiała być dla niego ciężkim przeżyciem.

Pewnie dostrzegł, że mu współczuję.

– Już nigdy nie opowiem tego nikomu – rzekł. – Nie chcę o tym kiedykolwiek wspominać. Nie chcę oglądać wrzącego kotła...

Jego głos ucichł.

Potrząsnął głową i gęstymi włosami, by się obudzić, a potem pomógł mi położyć się na łóżku. Kazał mi napić się chłodnej wody, która wyjątkowo dobrze smakowała.

– Nie trap się o mnie – powiedziałem. – Czuję się dobrze. Jestem tylko trochę zmęczony i słaby.

Pociągnąłem jeszcze jeden łyk i podałem mu butelkę, a on zaczął pić, znacznie łapczywiej. I uśmiechnął się.

– Co mogę dla ciebie zrobić? – spytałem. – Jesteś moim gościem i obrońcą.

– Pozwolisz mi spać obok siebie? Tak jakbyśmy byli chłopcami śpiącymi razem na polu, żebym kiedy... kiedy... żebym... jeśli wir przyjdzie po mnie, jeśli pojawią się dusze, mógł

dotknąć twojej ciepłej ręki.

Skinąłem głową. Przykrył mnie kołdrą i ułożył się obok. Odwróciłem się ku niemu, a on odwrócił głowę. Objąłem go. Czerwona aksamitna szata była wygodna, gruba i ciepła.

Rozluźnił się, kiedy tak leżeliśmy, jego głowa zapadła się głęboko w poduszkę, bogactwo czarnych kędziorów rozsypało się tuż obok mej twarzy i pachniało czystym powietrzem górskim i słodkim dymem z paleniska.

Promienie słońca zakradały się już pod próg. Po ich jasności i cieple w pokoju mogłem poznać, że burza śnieżna już przeszła. Ogień płonął raźno. Ranek był spokojny.

Obudziłem się w południe.

Byłem rozpalony, mamrotałem coś i przyśnił mi się straszny sen. Azriel uniósł mnie i dał

mi dużo chłodnej wody. Włożył do niej śnieg i smakowała czystością. Piłem i piłem, a potem znowu się położyłem.

Wydawało mi się, że sylwetka Azriela migocze, postać obleczona w czerwień, postać o głębokich czarnych oczach. Jego broda i włosy przypominały jedwab i przyszły mi na myśl wszystkie stare teksty, w których mówiło się o olejkach i pachnidłach, jakimi namaszczało się włosy; jego włosy są tego warte, pomyślałem. Przed oczami przesunęła mi się panorama ściennych płaskorzeźb, które widziałem na całym świecie.

Widziałem w Muzeum Brytyjskim wspaniałe asyryjskie płaskorzeźby. Widziałem obrazki w książkach. „Czarnogłowi ludzie”, oto jak Sumeryjczycy nazywali samych siebie. A my pochodziliśmy od nich lub w jakiś sposób zmieszaliśmy się z nimi i teraz wiedziałem już, że te dziwne rzeźbione postaci brodatych królów w długich szatach były mi bliższe niż europejskie symbole, które uważałem za tak mi pokrewne, podczas gdy znaczyły bardzo niewiele.

– Dobrze spałeś? – spytałem, choć znowu zacząłem odpływać.

– Tak – odpowiedział. – Teraz zaśnij. Wyjdę na śnieg, na przechadzkę. Śpij, słyszysz?

Zrobię ci kolację, kiedy się obudzisz.

8.

Obudziłem się bardzo późnym popołudniem. Po świetle w szparze pod drzwiami poznałem, że niebo musiało być błękitne, a słońce zachodziło jasno.

Azriela nie było w domu, który miał rozmiary niewiele większe niż sam pokój. Wstałem, okręciłem się najgrubszym z moich szlafroków, kaszmirowym, i zacząłem go szukać – w małych pokoikach na zapleczu, w łazience, spiżarce. Nie znalazłem. Przypomniałem sobie, że wspomniał coś o chodzeniu po śniegu, ale jego nieobecność mnie zdenerwowała.

Kiedy spojrzałem na palenisko, ujrzałem duży garnek bulionu z ziemniakami i marchwią, co oznaczało, że nie śniłem. Ktoś mnie odwiedził. Czułem się też jeszcze nieco chory. Głowa nie oczyściła mi się jeszcze, tak jak wtedy, gdy choroba zupełnie nas opuszcza.

Spojrzałem na swoje stopy. Miałem na nich grube wełniane skarpetki ze skórzanymi podeszwami. To on musiał mi je włożyć. Podszedłem do drzwi. Musiałem go odnaleźć, odszukać. Nagle przeraziłem się, że odszedł. Ogromnie się przeraziłem.

Przerażenie nawiedziło mnie z wielu powodów, ale nie wiem jakich.

Włożyłem wysokie buty i szubę, która jest niezwykle pękata, waży tonę i została uszyta, by mogły pod nią wejść najgrubsze swetry, a potem otworzyłem drzwi.

Zachodzące słońce nadal rzucało blaski na odległe ośnieżone góry, ale reszta nieba zaczynała już ciemnieć. Świat stał się szary i biały, metaliczny i przyćmiony.

Nie mogłem go odnaleźć. Powietrze było nieruchome i całkiem znośne, na tyle, na ile może być podczas najsroższej zimy, kiedy wiatr na chwilę ustaje. Z dachu zwisały sople lodu.

Na śniegu nie zobaczyłem żadnych śladów. Był świeży, ale nie nadto głęboki.

– Azrielu! – zawołałem. Dlaczego byłem tak zdesperowany? Czy bałem się o niego? Tak, na pewno. Bałem się o niego, o siebie, o swoje zdrowe zmysły, o rozum, bezpieczeństwo i spokój całego życia...

Zamknąłem drzwi i oddaliłem się nieco od domu. Mróz zaczął kąsać twarz i dłonie.

Popełniałem szaleństwo i dobrze o tym wiedziałem. Gorączka mogła wrócić. Nie powinienem zostawać na dworze.

Zawołałem jeszcze kilka razy, ale nikt nie odpowiedział. Przede mną rozciągał się piękny śnieżny krajobraz. Świerki z godnością dźwigały kożuchy śniegu, a wieczorne gwiazdy zaczęły się już zapalać. Słońce zaszło. Panował jednak tylko półmrok.

W pewnej odległości zauważyłem samochód; przez cały czas miałem go przed oczami, ale nie spostrzegłem go dotąd, ponieważ był przysypany śniegiem. Uderzyła mnie pewna myśl. Podbiegłem do niego – stopy miałem już niemal zupełnie zdrętwiałe – i otworzyłem tylne drzwi.

W środku znajdował się stary telewizor, przenośny, z tych, które produkuje się dla rybaków, by mogli zabierać je na łodzie. Miał maleńki ekran, był podłużny, z wbudowanym uchwytem i przypominał wielką latarkę. Działał na baterie. Nie używałem go od lat. Zabrałem go, zamknąłem jeepa i pobiegłem do domu.

Zamknąłem drzwi i poczułem się jak zdrajca. Tak jakbym chciał przeniknąć do świata, o którym mówił – świata Belkina, brzydkiego świata terroryzmu i ohydnej przemocy rozsiewanej przez Świątynię Umysłu.

Nie powinienem tego robić, pomyślałem. No, może w ogóle nie będzie działać. Usiadłem przy ogniu, zdjąłem buty i ogrzałem dłonie i stopy. Głupiec, głupiec, myślałem, ale nie zadrżałem. Potem poszedłem po wielką stertę baterii i nakarmiłem nimi telewizor, który trzymałem za uchwyt. Postawiłem go tak, by widzieć ekran z fotela.

Wyciągnąłem antenę i pokręciłem gałką. Jeszcze nigdy nie używałem telewizora w tym domu. Zawsze trzymałem go w samochodzie. Gdybym sobie o nim przypomniał przed wyjściem, nie wziąłbym go.

Ale używałem go na łodzi, kiedy wypłynąłem na połów pięć lat temu, a on działał tak jak teraz. Na ekranie pojawiły się czarne i białe błyski, zygzakowate linie, a potem wreszcie napłynął „dziennikowy głos”, bardzo wyraźny i władczy, wyliczający ostatnie wydarzenia.

Podkręciłem dźwięk. Obraz tańczył, skręcał się i migotał, ale głos był wyraźny. Wojna na Bałkanach wkroczyła w kolejny okropny etap. Pociski padające na Sarajewo zabiły ludzi w szpitalu. W Japonii aresztowano kultowego przywódcę pod zarzutem planowania morderstwa.

W niedalekim mieście popełniono morderstwo. Lista ciągnęła się w nieskończoność, fakty wciśnięte w krótkie brutalne zdania... obraz się uspokoił. Widziałem spikerkę, niezbyt wyraźnie, ale dzięki temu mogłem bardziej się skupić na jej głosie.

– ...kolejne koszmarne wydarzenia wokół Świątyni Umysłu. Wszyscy członkowie boliwijskiej świątyni nie żyją; woleli zginąć w ogniu, niż poddać się agentom. Tymczasem trwają aresztowania nowojorskich zwolenników Gregory’ego Belkina.

Byłem poruszony. Wziąłem telewizorek, by przyjrzeć się obrazowi z bliska. Ujrzałem zamazane zarysy aresztowanych, skutych kajdankami.

– ...w Nowym Jorku ilość gazu wystarczającą, by zabić wszystkich jego mieszkańców.

Tymczasem władze Iranu zapewniły ONZ, że aresztowano wszystkich członków Świątyni Belkina, choć kwestia ekstradycji terrorystów Belkina, jak nas poinformowano, wymaga jeszcze rozważenia. Kair zapewnia, że wszyscy zwolennicy Belkina zostali aresztowani.

Środki chemiczne, które przy nich znaleziono, zostały zabezpieczone.

Kolejne zdjęcia, twarze, mężczyźni, strzelanina, ogień, okropny ogień, zredukowany do czarno-białego migotania w moich dłoniach. Potem wróciła jasna twarz spikerki, która zmieniła ton, spoglądając prosto w oczy kamery i moje.

– Kim był Gregory Belkin? Czy to prawda, że miał bliźniaczego brata Natana, jak podejrzewają najbliżsi temu tyranowi? Pozostały dwa ciała, jedno pogrzebane na żydowskim cmentarzu, drugie w kostnicy na Manhattanie. I choć nieliczni reprezentanci chasydzkiego społeczeństwa w Brooklynie, wspieranego przez ojca Belkina, odmawiają rozmowy z władzami, biuro koronera nadal prowadzi dochodzenie w sprawie tych dwóch mężczyzn.

Twarz kobiet rozpłynęła się. Ujrzałem Azriela. Jego fotografię, zamazaną i odległą, lecz ponad wszelką wątpliwość przedstawiającą właśnie jego.

– Tymczasem mężczyzna oskarżony o zamordowanie Estery Belkin, mężczyzna, który może być zamieszany w spisek, wciąż pozostaje na wolności.

Pokazano kilka zdjęć, najwyraźniej zrobionych przez kamery systemu alarmowego – Azriel bez brody i wąsów przechodzi przez hali budynku; Azriel w tłumie, opłakujący Esterę Belkin. Zbliżenie Azriela, bez brody i wąsów, patrzącego przed siebie przy wchodzeniu w drzwi. I jeszcze inne zdjęcia, zbyt nieostre, by cokolwiek na nich zobaczyć, w tym jedno przedstawiające Azriela bez brody idącego z samą Rachelą Belkin, matką Estery i żoną Gregory’ego, zgodnie z objaśnieniami spikerki. Rachelą była jedynie szczupłym ciałem na niemożliwie wysokich obcasach i z napuszonymi włosami. Ale przy niej szedł Azriel, co do tego nie było wątpliwości.

Patrzyłem jak zahipnotyzowany.

Twarz jakiegoś łysego urzędnika, najwyraźniej także znękanego mrozem, prawdopodobnie w Waszyngtonie, nagle pojawiła się na ekranie i oświadczyła krzepiąco: – Nie ma powodu, by obawiać się Świątyni i jej wielkich planów. Wszystkie miejsca pobytu jej członków zostały przeszukane przez policję, spalone przez samych wyznawców lub dokładnie oczyszczone, członkowie Świątyni znaleźli się pod kluczem. Co do tego tajemniczego mężczyzny, nie mamy żadnego świadka, który widziałby go w nocy po śmierci Racheli Belkin, a mógł on równie dobrze zginąć wraz z setkami innych w pożarze nowojorskiej Świątyni, który trwał pełną dobę, zanim zdołano go opanować.

Mikrofon przejął inny mężczyzna, jeszcze bardziej władczy i chyba zły.

– Świątynia została unieszkodliwiona; została powstrzymana. W tej chwili dokonujemy aresztowań w kręgach finansowych Paryża, Londynu i Nowego Jorku.

Rozległ się szum, a na małym ekranie pojawiły się białe światełka. Potrząsnąłem telewizorkiem. Głos nadal mówił, lecz tym razem donosił o zamachu terrorystycznym w Ameryce Południowej, kartelach narkotykowych i sankcjach handlowych przeciwko Japonii.

Odstawiłem odbiornik. Wyłączyłem. Mogłem jeszcze poszukać innego kanału, ale miałem już dość.

Parę razy zakaszlałem, zdziwiony tym, jak głęboko brzmiał mój kaszel i jaki był bolesny, a potem wytężyłem pamięć. Rachelą Belkin. Rachelą Belkin zamordowana. Miało to miejsce parę dni po Esterze Belkin. Rachelą Belkin w Miami. Zamordowana.

Bliźniacy. Przypomniałem sobie zdjęcie, które pokazał mi Azriel – chasyda z brodą, pejsami i w jedwabnym kapeluszu.

Z głębi potężnej biblioteki mojej pamięci nadeszła do mnie wiadomość, iż Rachelą Belkin była ustosunkowaną żoną Gregory’ego, otwarcie krytykującą jego Świątynię, ja zaś zapamiętałem jej imię, powiązania i wręcz istnienie, kiedy zobaczyłem fragment pogrzebu Estery. Kamery szły za jej matką do czarnego samochodu, a głosy domagały się jej opinii. Czy to wrogowie Belkina zabili jej córkę? Czy to spisek terrorystów z Dalekiego Wschodu?

Poczułem zawroty głowy. Zanosiło się, że będzie jeszcze gorzej. Wróciłem do łóżka.

Położyłem się. Byłem zmęczony i chciało mi się pić. Przykryłem się i usiadłem, żeby się napić wody. Piłem, piłem i piłem, a potem położyłem się i zacząłem rozmyślać.

To nie telewizja i jej ponure doniesienia wydawały mi się realne.

Realny wydawał mi się ten pokój, taniec płomieni na palenisku oraz to, że Azriel był ze mną. Realna wydawała mi się wizja wrzącego kotła i niewyobrażalna myśl o tym, że można się w nim znaleźć. Znaleźć się we wrzącym płynie. Zamknąłem oczy.

Znów usłyszałem jego głos:

– Nad rzekami Babilonu, tam myśmy siedzieli i płakali, kiedyśmy wspominali Syjon.

Usłyszałem, że sam śpiewam.

– Wróć, Azrielu, wróć! Opowiedz mi, co się stało dalej! – powiedziałem i zasnąłem.

Obudził mnie odgłos otwieranych drzwi. Na zewnątrz zrobiło się już zupełnie ciemno, a w pokoju było rozkosznie ciepło. Zimno całkowicie opuściło moje kości.

Przy palenisku stała jakaś postać, wpatrzona w płomienie. Krzyknąłem cicho, zanim zdołałem się opanować. Nie było to szczególnie mężne czy godne pochwały.

Ale z postaci uniosła się para lub mgła i ujrzałem, że jest to Gregory Belkin, a przynajmniej ktoś z jego głową i włosami, które wkrótce zmieniły się w grzywę kędziorów Azriela i jego grymas. Widziałem kolejną próbę. W pokoju pojawił się ohydny odór, straszny jak wyziewy z kostnicy. Potem ulotnił się.

Azriel, w odzyskanej własnej postaci, stał przy palenisku, odwrócony do mnie plecami.

Rozłożył ręce i powiedział coś najprawdopodobniej po sumeryjsku, choć nie jestem tego pewien. Poprosił o coś, a tym czymś okazał się słodki zapach.

Zamrugałem powiekami. W powietrzu widziałem płatki róż. Widziałem, że spadają na moją twarz. Odór kostnicy zniknął.

Z kolei on jeszcze raz rozłożył ramiona przed ogniem i znowu dokonał zmiany; był to blady obraz Gregory’ego Belkina. Zadrżał i natychmiast pokryła go postać Azriela. Opuścił

ręce i westchnął.

Wygrzebałem się w łóżka i poszedłem po magnetofon.

– Mogę go włączyć? – spytałem.

Podniosłem wzrok i ujrzałem go w pełnym blasku ognia; zdałem sobie sprawę, że tym razem ma na sobie garnitur z błękitnego aksamitu, ozdobiony złotym motywem wokół

kołnierza, mankietów i nogawek. Azriel miał także szeroki pas tego samego koloru, haftowany złotem, jego twarz zaś wydawała się nieco starsza.

Wstałem i podszedłem do niego, starając się zachować największą uprzejmość. Co właściwie się w nim zmieniło? Cóż, miał nieco ciemniejszą cerę, jak ktoś, kto przebywa na słońcu, a jego oczom chyba przybyło szczegółów, powieki stały się delikatniejsze, nie tak doskonałe i chyba piękniejsze. Widziałem pory skóry i drobne niesforne włoski, ciemne, delikatne, na linii czoła.

– Co widzisz? – spytał.

Usiadłem blisko magnetofonu.

– Wszystko jest nieco ciemniejsze i bardziej szczegółowe.

Skinął głową.

– Nie mogę już dowolnie przybierać kształtu Gregory’ego Belkina. Nie potrafię zbyt długo utrzymać podobieństwa do kogoś innego. Nie jestem tak biegły w nauce, by to zrozumieć. Niegdyś zostanie to wytłumaczone. Musi mieć coś wspólnego z cząstkami i wibracją. To zwykłe sprawy.

Byłem nieprzytomny z ciekawości.

– Czy próbowałeś przybrać jakiś inny kształt, kształt kogoś, kogo lubisz bardziej niż Gregory’ego Belkina?

Pokręcił głową.

– Mógłbym stać się brzydki, gdybym chciał cię przestraszyć, ale nie chcę być brzydki. Nie chcę już nikogo straszyć. Nienawiść opuściła mnie i zabrała mi nieco mocy, jak sądzę. Ale mogę robić sztuczki. Popatrz.

Uniósł dłonie do szyi i powoli pociągnął nimi po haftowanym gorsie marynarki; spod nich wyłonił się stopniowo naszyjnik z grawerowanych złotych dysków, jakby starożytnych monet.

Cały dom zatrząsł się w posadach. Ogień buchnął na chwilę, a potem przygasł.

Azriel podniósł naszyjnik, by zaprezentować jego namacalność i ciężar, po czym upuścił

go na podłogę.

– Lękasz się zwierząt? – spytał. – Czujesz niesmak do noszenia ich skór? Nie widzę tu zwierzęcych skór, ciepłych, na przykład niedźwiedzich.

– Nie czuję lęku – powiedziałem. – Nie czuję niesmaku.

Temperatura w pokoju podniosła się raptownie, a ogień jeszcze raz buchnął płomieniem, jakby ktoś dolał do niego oliwy, nagle poczułem otulającą mnie ciemną niedźwiedzią skórę, podbitą jedwabiem. Przeciągnąłem po niej dłonią i poczułem dotyk futra. Było bujne i gęste i przywiodło mi na myśl rosyjskie lasy oraz mężczyzn z rosyjskich powieści, zawsze odzianych w futra. Pomyślałem o Żydach, którzy w Rosji mieli zwyczaj noszenia futrzanych kapeluszy, a może nawet nadal je noszą.

Usiadłem i okręciłem się skórą ciaśniej.

– To zadziwiające – powiedziałem. Zadrżałem. W głowie wirowało mi tyle myśli, że nie mogłem się zdecydować, co powiedzieć najpierw.

Azriel westchnął i opadł dramatycznie na krzesło.

– To cię zmęczyło – zauważyłem. – Zmiany, sztuczki.

– Tak, nieco. Ale nie zmęczyło mnie tak, bym nie mógł mówić. Chodzi jedynie o to, że mogę zrobić tylko tyle i nic więcej... chociaż... kto wie? Co Bóg ze mną robi? Wydawało mi się, że tym razem, kiedy zakończę moje zadanie, wiesz, że schody pojawią się... albo że spadnie na mnie głęboki sen. Myślałem o... tak wielu sprawach.

– I pragnąłeś końca.

Zamilkł na chwilę.

– Dowiedziałem się czegoś – oznajmił. – Przez te dwa ostatnie dni dowiedziałem się, że opowiedzenie mej historii nie będzie tym, co przypuszczałem.

– Wyjaśnij mi to.

– Myślałem, że jeśli opowiem o wrzącym kotle, ból mnie opuści. Nie opuścił. Niezdolny do nienawiści i gniewu, jestem w rozpaczy.

Zamilkł.

– Chcę, żebyś opowiedział mi o wszystkim. Wierzysz w to. To dlatego się tu zjawiłeś, żeby mi to opowiedzieć.

– Cóż, powiedzmy, że skończę tę historię, ponieważ... ktoś powinien ją znać. Ktoś powinien ją zapisać. A także z uprzejmości wobec ciebie, ponieważ jesteś wdzięcznym słuchaczem i chyba chcesz znać moje losy.

– Tak. Ale muszę przyznać, że z wielkim trudem przychodzi mi wyobrazić sobie takie okrucieństwo, z trudem pojmuję, że wydał cię własny ojciec. I nie umiem zrozumieć śmierci tak zaplanowanej. Czy nadal nie czujesz żalu do ojca?

– Nie w tej chwili – powiedział. – Właśnie o tym mówię, opowiedzenie ci tej historii nie spowodowało, że mu wybaczyłem. Zbliżyłem się tylko do niego, chcę mu to przyznać, chcę go zobaczyć.

– Nie był tak silny jak ty, co do tego się nie mylił.

Zapadło milczenie. Pomyślałem o Racheli Belkin, morderstwie Racheli Belkin, ale nie wspomniałem o tym.

– Dobrze chodziło ci się po śniegu? – spytałem.

Odwrócił się do mnie z zaskoczeniem, a potem się uśmiechnął. Bardzo wesoło i życzliwie.

– Owszem, ale nie zjadłeś jeszcze kolacji, którą ci przygotowałem. Nie, ty siedź, ja ci przyniosę, razem z jedną z twoich srebrnych łyżek.

I tak właśnie zrobił. Zjadłem miskę gulaszu, a on przyglądał mi się z założonymi rękami.

Odstawiłem talerz, który od razu mi zabrał wraz ze srebrną łyżką. Usłyszałem szum wody; Azriel zmywał. Przyniósł mi małą miseczkę z czystą wodą i ręcznik, tak jak się to robiło w jego kraju. Nie musiałem tego robić. Ale zanurzyłem palce w wodzie i otarłem ręcznikiem usta, co sprawiło mi sporą ulgę, on zaś zabrał miseczkę i ręcznik.

Wtedy to właśnie zauważył telewizorek z łodzi, z wbudowaną rączką i maleńkim ekranem. Prawdopodobnie zostawiłem go za blisko ognia. Poczułem ukłucie zażenowania, jakbym wtargnął do jego świata, by sprawdzić, czy mówił prawdę.

Patrzył przez chwilę na aparat, a potem odwrócił wzrok.

– Działa? Mówił do ciebie? – spytał bez zachwytu.

– Dziennik z lokalnej stacji, chyba nadawany na wspólnym paśmie. Świątynie Belkina zostały zniszczone, ludzie aresztowani, same zapewnienia.

Długo się nie odzywał. Potem rzekł:

– Tak, cóż, są też pewnie inne, których jeszcze nie znaleźli, ale ludzie w nich już nie żyją.

Kiedy spotyka się ich uzbrojonych, przysięgli bowiem zadać śmierć sobie i wszystkim mieszkańcom kraju, najlepiej ich po prostu... zabić na miejscu.

– Pokazali twoją twarz – powiedziałem. – Gładko ogoloną.

Roześmiał się.

– Co oznacza, że nigdy mnie nie znajdą pod tym zarostem.

– Zwłaszcza jeśli zetniesz włosy, choć byłoby naprawdę szkoda.

– Nie muszę. Nadal potrafię to, co najważniejsze.

– A mianowicie?

– Znikać.

– Ach! Dobrze to słyszeć. Wiesz, że cię szukają? Powiedzieli coś o morderstwie Racheli Belkin. Jej imię prawie nic mi nie mówi.

Nie wydawał się zaskoczony, urażony ani wytrącony z równowagi.

– Była matką Estery. Nie chciała umrzeć w domu Gregory’ego Belkina. Ale opowiem ci, co jest najdziwniejsze. Kiedy spojrzał na jej martwe ciało, wydawał się zrozpaczony. Sądzę, że ją kochał. Zapominamy, że tacy ludzie także kochają.

– Chcesz mi powiedzieć... czy ją zabiłeś? A może nie powinienem o to pytać?

– Nie zabiłem jej – oznajmił z prostotą. – Wiedzą o tym. Byli tam. Wcześniej. Dlaczego zadają sobie tyle trudu i jeszcze mnie szukają?

– To ma coś wspólnego ze spiskiem, bankami i intrygami, a także długimi mackami Świątyni. Jesteś tajemniczą postacią.

– O, tak. I, jak powiedziałem, jestem tym, który w razie potrzeby potrafi zniknąć.

– Wrócić do kości?

– O, kości, złote kości.

– Jesteś gotów, by mi opowiedzieć?

– Zastanawiam się, jak to zrobić. Powinienem wspomnieć o czymś jeszcze, zanim przejdę do chwili śmierci Estery Belkin. Byli Panowie, których kochałem. Powinienem coś jeszcze wyjaśnić.

– Nie opowiesz mi o nich wszystkich?

– Zbyt wielu ich było. Niektórzy nie są warci wspominania, innych zaś w ogóle nie pamiętam. Dwóch z nich pragnę ci opisać. Pierwszego i ostatniego Pana, którym byłem posłuszny. Odmówiłem posłuszeństwa każdemu innemu. Wezwany zabijałem – nie tylko mężczyznę lub kobietę, którzy mnie wezwali, ale wszystkich, którzy byli świadkami mojego pojawienia się. Robiłem to przez wiele, wiele lat. A potem kości zostały opatrzone w ostrzeżenia w języku hebrajskim, niemieckim i polskim i nikt nie odważał się wezwać Sługi Kości.

Ale chcę ci opowiedzieć o tych dwóch – pierwszym i ostatnim, którym byłem posłuszny.

Pozostałych możemy skwitować paroma słowami.

– Wydajesz się bardziej pogodny, bardziej wypoczęty.

– Tak? – roześmiał się. – Jak to możliwe? Ach, tak, spałem i jestem silny, bardzo silny, nie ma co do tego wątpliwości. Ta historia w jakiś sposób mnie do siebie wzywa.

Westchnął.

– Nie znam życia w śmierci bez bólu – rzekł. – Ale sądzę, że na to zasługuję, jako że jestem demonem mocy. Ostatni Pan, któremu okazywałem posłuszeństwo, był Żydem z miasta Strasburg, kiedy to spalono w nim wszystkich Żydów, oskarżając ich o sprowadzenie czarnej śmierci.

– A – odezwałem się. – Prawdopodobnie czternasty wiek.

– Rok 1349 obecnej ery – przyznał z uśmiechem. – Zawitałem tam. Zabijano wówczas Żydów w całej Europie jako tych, którzy byli odpowiedzialni za pojawienie się czarnej śmierci.

– Wiem. Tak, od tego czasu wiele razy dopuszczano się zagłady Żydów.

– Wiesz, co powiedział mi Gregory Belkin? Nasz ukochany Gregory Belkin? Kiedy sądził, że jest moim Panem i że mu pomogę?

– Nie zgadnę.

– Powiedział, że gdyby czarna śmierć nie nawiedziła Europy, Europa byłaby dziś pustynią. Powiedział, że ludności przybywało zbyt szybko; że tak szybko wycinano drzewa, iż do naszych czasów nie byłoby już lasów. A europejskie lasy rosną od czternastego stulecia.

– To prawda – zgodziłem się. – Tak mi się zdaje. Czy tak usprawiedliwiał mordowanie ludzi?

– O, było to jedno z wielu usprawiedliwień. Doprawdy Gregory był człowiekiem niezwykłym, ponieważ nie kłamał.

– Nie był szalony, skoro założył Świątynię działającą na całym świecie i zaludnił ją terrorystami?

– Nie. – Azriel pokręcił głową. – Był jedynie okrutny i uczciwy. Powiedział mi, że istnieje tylko jeden człowiek, który zdecydowanie zmienił historię świata. Sądziłem, że mówi o Chrystusie lub Cyrusie. A może o Mahomecie. Ale on powiedział, że nie. Za człowieka, który zmienił bieg historii świata, uważał Aleksandra Wielkiego. To był jego idol. Gregory był najzupełniej przy zdrowych zmysłach. Zamierzał przeciąć węzeł gordyjski. I prawie mu się udało. Prawie...

– Jak go powstrzymałeś? Jak do tego doszło?

– Przeszkodziła mu jego fatalna wada. Czy wiesz, że staroperska religia głosiła w jednej z legend, iż zło pojawiło się na świecie nie w wyniku grzechu czy mocą Boga, lecz przez pomyłkę? Pomyłkę w rytuale.

– Słyszałem o tym. Mówisz o bardzo starych mitach, wyjątkach z zoroastryzmu.

– Tak. Mity, które Medowie przekazali Persom, a ci – Żydom. Nie chodzi o nieposłuszeństwo, tylko o złą ocenę sytuacji. Coś podobnego mamy w Genesis, nie sądzisz?

Ewa błędnie ocenia sytuację. Lamie rytualną zasadę. To chyba coś innego niż grzech, jak uważasz?

– Nie wiem. Gdybym wiedział, byłbym o wiele szczęśliwszy.

Roześmiał się.

– Gregory potknął się na błędzie w ocenie sytuacji.

– Jak to?

– Liczył na to, że moja próżność jest równie wielka jak jego. A może tylko nie docenił

mojej mocy, mojego pragnienia interwencji... Sądził, że można mnie oszołomić kłamstwami.

Sądził, że są nieodparte. Gdyby nie zdradzał mi różnych spraw, kluczowych spraw w odpowiednim momencie, nawet ja nie potrafiłbym pokrzyżować jego planów. Ale on musiał

mówić, chełpić się, bym go rozpoznał i pokochał... tak, myślę, że właśnie po to.

– Czy wiedział, kim jesteś? Sługą Kości? Duchem?

– O, tak, zeszliśmy się bez żadnych pytań o wiarygodność, jakbyście to dzisiaj powiedzieli. Ale dojdę do tego.

Odchylił się na oparcie fotela. Sprawdziłem oba magnetofony. Wyjąłem z nich stare kasety i zastąpiłem nowymi, a potem zrobiłem notatki na etykietach, żebym się nie pomylił.

Oba urządzenia postawiłem obok paleniska.

Obserwował mnie przyjaźnie, z żywym zainteresowaniem.

A jednak ociągał się z rozpoczęciem, a może zadanie to wydawało mu się trudne, acz pociągające.

– Czy Cyrus Perski dotrzymał danego ci słowa? – spytałem. Zastanawiałem się nad tym od czasu, kiedy Azriel urwał opowieść. – Czy naprawdę wysłał cię do Miletu? Trudno mi uwierzyć, żeby cię nie zawiódł...

– Naprawdę? – Spojrzał na mnie z uśmiechem. – A jednak dotrzymał słowa danego Izraelowi, jak ci wiadomo. Żydzi mogli opuścić. Babilon, więc wrócili do domu i jeszcze raz odbudowali Królestwo Judei oraz Świątynię Salomona. Wiesz o tym z historii. Cyrus dotrzymywał słowa danego podbitym ludom, a zwłaszcza Żydom. Pamiętaj, jego religia nie była tak strasznie różna od naszej. W gruncie rzeczy jest to religia... etyki, nie sądzisz?

– Tak, i wiem, że Jerozolima kwitła pod rządami Cyrusa.

– O, tak było, zawsze, przez setki lat, aż do Rzymian, kiedy rozpoczęły się bunty, a potem ostateczne zdobycie Masady. W tamtych czasach nie wiedziałem, co się stanie. Ale wiedziałem, że Cyrus dotrzyma słowa, że odeśle mnie do Miletu. Zaufałem mu od pierwszej chwili, gdy go ujrzałem. Nie był kłamcą. Przynajmniej nie takim jak większość ludzi.

– Ale jeśli miał własnych mędrców, dlaczego pozwolił, by coś tak potężnego... chcę powiedzieć, ktoś tak potężny jak ty wymknął się mu z rąk?

– Chciał się mnie czym prędzej pozbyć! – powiedział Azriel. – A mówiąc szczerze, tego samego pragnęli jego mędrcy! Nie wypuścił mnie z rąk. Odesłał mnie do Zurvana, najpotężniejszego maga, jakiego znał. A Zurvan był lojalny wobec niego. Bogaty Zurvan mieszkał w Milecie, który poddał się Cyrusowi i Persji bez walki, tak jak Babilon. Oczywiście później Grecy z jońskich miast powstali przeciwko Persom. Ale na razie, kiedy stałem przed wielkim królem i błagałem go, by wysłał mnie do potężnego czarnoksiężnika, Milet był

greckim miastem kwitnącym pod perskimi rządami.

Przyjrzał mi się. Chciałem zadać następne pytanie, ale powstrzymał mnie.

– Wyszedłeś na mróz, a nie powinieneś. Teraz już się rozgrzałeś, ale gorączka nieco się wzmogła. Trzeba ci zimnej wody. Przyniosę ci jej. Wypijesz i wtedy zaczniemy.

Wstał i podszedł do drzwi. Przyniósł butelkę stojącą obok nich. Woda była bardzo zimna, wiedziałem to, a mnie chciało się pić.

Spojrzałem i zauważyłem, że Azriel nalewa wodę do srebrnego kubka. Nie był to żaden starożytny kubek. Wydawał się dość nowy, wyprodukowany przez maszyny, a jednak piękny, i oczywiście od razu zrobił się zimny od wody. Był niczym Graal lub kielich, z którego mogliby pić Babilończycy. Albo może Salomon.

Przed fotelem stał drugi kubek.

– Jak je stworzyłeś? – spytałem.

– Tak samo jak moje odzienie. Zwołałem wszystkie cząstki, których potrzeba, by przybyły czym prędzej i bez zwłoki. Nie jestem zbyt wprawnym projektantem. Gdyby mój ojciec je zaprojektował, byłyby wspaniałe. Ja tylko powiedziałem cząstkom, że mają stworzyć ozdobne kubki w stylu tych czasów... Trzeba do tego wiele więcej słów, mnóstwo energii, ale na tym polega sedno problemu.

Skinąłem głową. Byłem mu wdzięczny za to wyjaśnienie.

Wypiłem całą wodę. Jeszcze raz napełnił kubek. Wypiłem. Kubek był prawdziwy i namacalny. Srebro dobrej próby. Przyjrzałem się mu. Był ozdobiony zwykłym motywem bachicznym – kiściami winogron biegnącymi wokół krawędzi – i miał prostą nóżkę. I był

naprawdę piękny.

Trzymałem go w obu dłoniach, chyba z miłością, i podziwiałem smukły kształt oraz głębokie linie rzeźbień, kiedy na nozdrzach poczułem subtelne poruszenie powietrza. Nagle zdałem sobie sprawę, że na kubku wygrawerowane jest moje nazwisko. Było napisane po hebrajsku. Jonatan Ben Izaak. Słowa biegły wokół całego kubka, a pismo było drobne i doskonałe.

Spojrzałem na Azriela. Niemal leżał w fotelu, z zamkniętymi oczami. Zaczerpnął głęboko powietrza.

– Pamięć jest wszystkim – przemówił cicho. – Niech ci się nie wydaje, że można żyć ze świadomością, iż Bóg nie jest doskonały, dopóki wiemy, że On nie zapomina... nie zapomina niczego...

– Chcesz powiedzieć, że wie wszystko. Chcielibyśmy, żeby zapomniał o naszych wykroczeniach.

– Chyba tak.

Nalał wody do swojego kielicha, nieoznaczonego imieniem, lecz podobnego do mojego jak dwie krople wody. Wypił z niego. Znowu odpoczął, wpatrzony w ogień. Ciężko oddychał.

Zastanowiłem się, czym było życie w świecie takich jak on.

Czy właśnie tak wyglądała Esagila? Brodaci mężczyźni w długich szatach kapiących złotem i lśniących?

– Czy wiesz – spytał z uśmiechem – że starożytni Persowi sądzili, iż... w ostatnim tysiącleciu przed ostatecznym Zmartwychwstaniem ludzie będą stopniowo odchodzić od spożywania mięsa, mleka, a nawet roślin i że będą odżywiać się jedynie wodą? Czystą wodą.

– A potem nadejdzie Zmartwychwstanie.

– Tak, powstaną kości... dolina kości powstanie do życia. – Uśmiechnął się. – Więc czasami, kiedy chcę się pocieszyć, myślę, że anioły i demony mocy, takie jak ja... że jesteśmy po prostu ostatnim etapem człowieczeństwa... kiedy ludzie będą żyć wyłącznie wodą. Więc...

nie jesteśmy nieczyści. Jesteśmy tylko bardzo postępowi.

Uśmiechnąłem się.

– Są tacy, którzy uważają, że nasze ziemskie ciała to tylko jeden z etapów, że duchy tworzą sobie następne, a wszystko to jest kwestią atomów i cząstek, jak powiedziałeś.

– Dajesz im posłuch?

– Oczywiście. Nie obawiam się śmierci. Mam nadzieję, że moje światło dołączy do światła Boga, choć być może tak nie będzie. Ale słucham z wielką uwagą tego, w co wierzą inni. To nie jest wiek obojętności, choć może się tak wydawać.

– Owszem, zgadzam się z tobą – powiedział. – To praktyczny, pragmatyczny czas, kiedy przyzwoitość stała się najpierwszą cnotą – pojmujesz, przyzwoite ubrania, przyzwoity dom, przyzwoite jedzenie...

– Tak.

– Ale jest to też czas wielkich, wspaniałych duchowych idei, może jedyny czas, kiedy takie myślenie nie ściąga na nikogo kar, ponieważ można głosić wszystko i nie zostać zakutym w łańcuchy. Nikt nie nosi w sercu inkwizycji.

– Nie, ona istnieje, żyje w sercach wszystkich fundamentalistów ze wszystkich sekt, ale w większości krajów świata nie mają oni dość władzy, by zakuć w łańcuchy proroka czy bluźniercę. Chyba to zauważyłeś.

– Tak.

Nastąpiła długa cisza.

Azriel wyprostował się, najwyraźniej znów pełen sił i gotów do podjęcia opowieści.

Odwrócił się lekko w moją stronę, cofnął lewy łokieć, trzymając wyciągnięte ramię na oparciu fotela. Złoto na błękitnym aksamicie kreśliło pętle i koła, które w historii wzornictwa miały bez wątpienia szacowną tradycję, może nawet nazwę. Nić była złota i gruba. Migotała w blasku ognia.

Azriel spojrzał na taśmy. Zrobiłem gest oznaczający, iż obie zamieniły się w słuch, tak jak i ja.

– Cyrus dotrzymał słowa – zaczął i wzruszył ramionami. – Danego wszystkim. Dotrzymał

obietnicy, jaką dał rodzinie mego ojca, Hebrajczykom z Babilonu. Ci, którzy chcieli, gdyż nawiasem mówiąc nie wszyscy sobie tego – życzyli, ale ci, którzy chcieli, wrócili do Syjonu i odbudowali Świątynię, Persowie zaś nigdy nie byli okrutni wobec Palestyny. Problemy zaczęły się kilkaset lat później, wraz z nadejściem Rzymian, jak powiedzieliśmy. A wiesz również, że wielu, bardzo wielu Żydów pozostało w Babilonie, gdzie uczyli się i pisali Talmud, a Babilon był wspaniałym miejscem aż do jednego strasznego dnia w późniejszych stuleciach, kiedy został spalony, a potem zniszczony. Ale to nastąpiło znacznie później.

Najpierw chcę ci opowiedzieć o dwóch mistrzach, od których nauczyłem się wszystkiego, co było mi potrzebne.

Skinąłem głową. Azriel zamilkł, a ja nie przerywałem jego milczenia.

Spojrzałem w ogień i przez chwilę odczułem zawroty głowy, jakby tempo mego życia, moje serce, oddech zaczęły stopniowo zwalniać. Ogień powstał z drewna, którego nie przyniosłem. Ogień trawił cedr wraz z dębiną i innymi gatunkami drewna. Jego dym był

wonny, płomienie trzaskały głośno i znowu zaczęło mi się wydawać, że chyba umarłem, że to jakiś stan umysłu. Czułem kadzidło, a całe moje ciało przenikało niezmącone szczęście.

Wiedziałem, że jestem chory. W piersi i gardle czułem ból, ale były to sprawy niegodne uwagi. Czułem się bez reszty szczęśliwy. A jeśli umarłem, pomyślałem.

– Żyjesz – powiedział Azriel cichym, spokojnym głosem. – Niech Pan cię błogosławi i zachowa.

Patrzył na mnie. Milczał.

– O co chodzi, Azrielu? – spytałem.

– Tylko o to, że cię lubię – odparł. – Wybacz mi. Czytałem twoje księgi, kochałem je, ale nie wiedziałem... że polubię ciebie. Widzę teraz, jak będzie wyglądać moja egzystencja...

Widzę coś, co zaplanował Bóg, ale to nieważne. Rozmawiamy o przeszłości, nie o Bogu i przyszłych wydarzeniach...

CZEŚĆ II

TEORIA ESTETYKI

Wysnuj wiersz z uszu.

Powiedz go

tak, by jego płatki wysłodziły się jak mózg w słoju.

Orzech włoski, roztopiony myślą.

Zrób z niego wiersz niemal nieuczenie świadomy

i niech jego świadomość

sączy się syropem z ugodzonego pnia.

Niech wśliźnie się do molekularnej kurewki i przyłoży usta

atomu do jej rdzenia.

Wysnuj jego łodygę,

by ukazał płód. Niech rodzi dzieci o lśniących, żwawych żuchwach, niech psy jęczą, kiedy je minie, wypuść go ze słoja,

niech ułoży się z naszym ciałem, naszym chaosem.

Niech będzie głodnym, złym wrogiem Śmierci.

Przenieś go na papier. Odczytaj. Uczyń operację

jego westchnieniem, a takie żądło skorpiony zwą Jahwe & Kimś.

Zrób to teraz, zanim przegrasz.

Wysnuj go, zapłodnij, wygłaszcz, niech będzie wydajny, niech będzie sprawny, uczyń go poezją bardziej, niż Poezja zdoła znieść.

Stan Rice, „Piękne jagniątko”, 1975

9.

Teraz rozpocznę opowieść o dwóch moich Panach i tym, czego mnie nauczyli. I zapewniam cię, że będzie to najkrótsza część mej historii. Pragnę jak najszybciej przejść do teraźniejszych wydarzeń. Ale chciałbym, żeby to również zostało przez ciebie zapisane, jeśli będziesz tak dobry. A więc...

Zurvan pojawił się w moim życiu w dramatyczny sposób. Jak powiedziałem, odszedłem w kości. Znajdowałem się w ciemnościach i uśpieniu. Świadomość mnie nie opuściła, jak zawsze, choć nie wiem, jak ją wyrazić słowami. Może tak, że jestem w swoim uśpieniu niczym tabliczka, na której zapisuje się historia. Ale to wyobrażenie jest zbyt niezgrabne i dosłowne.

Spałem, nie znając strachu ni bólu. Z pewnością nie czułem się uwięziony. Nie wiedziałem, kim jestem ani gdzie się znajduję. Wtedy Zurvan zawołał mnie tymi słowami: – Azrielu, Sługo Kości, przybądź do mnie, niewidzialny, jedynie jako celem, przyfruń ku mnie na skrzydłach swej mocy.

Poczułem się jakby wessany przez niebo. Pofrunąłem w stronę głosu, który do mnie wołał, i tak jak poprzednio ujrzałem powietrze pełne duchów, duchów we wszystkich miejscach, i duchów, przez które przemykałem w pośpiechu, starając się nie robić im krzywdy, choć przerażały mnie ich krzyki i twarze wykrzywione rozpaczą.

Niektóre z nich nawet chwytały mnie i starały się zatrzymać. Ale musiałem spieszyć na wezwanie, więc odrzucałem je z zadziwiającą siłą, co było strasznie śmieszne.

Kiedy ujrzałem pod sobą Milet, było południe; powietrze oczyściło się z duchów albo poruszałem się w innym tempie i przez to ich nie widziałem. Milet leżał na półwyspie, pierwsze jońskie lub greckie miasto kolonialne, jakie ujrzały moje oczy.

Był piękny i przestronny, pełen zadziwiających rynków, kolumnad i wszystkich doskonałych dzieł greckiej sztuki tego wczesnego okresu. Agora, palestra, świątynie, amfiteatr... wszystko to wyglądało jak dłoń, otwarta, by chwytać powiew letniego wietrzyka.

A z trzech stron rozlewały się wody pełnego morza, rojące się od greckich, fenickich i egipskich statków handlowych, w porcie zaś mrowili się kupcy i niewolnicy skuci łańcuchami w długie szeregi.

Im niżej schodziłem, tym bardziej uderzała mnie uroda tego wszystkiego; oczywiście w Babilonie również było pięknie, lecz widok miasta pełnego tak wspaniałych marmurów – białego, lśniącego i nieobudowanego przed atakami pustynnego wiatru – o, widok taki był

prawdziwie wspaniały. W mieście tym ludzie wychodzili z domów, by spacerować i gawędzić, a także uczestniczyć w zebraniach i wypełniać codzienne obowiązki, upał nie był

dokuczliwy, a pustynne piaski nie nękały nikogo.

Niezwłocznie przybyłem do domu Zurvana. Zastałem go przy biurku, z listem w dłoni.

Był Persem, a może raczej Medem, czarnowłosym, mimo iż na jego głowie lśniło już wiele srebrnych włosów, a przecież niestarym – i miał wielkie niebieskie oczy, które od razu na mnie podniósł, bezbłędnie rozpoznając moją niewidzialną postać, po czym powiedział: – Ach, stwórz swoje ciało. Wiesz, jak to zrobić. Zrób to zaraz!

Był to doskonały pomysł, ponieważ czułem się ogromnie dumny z umiejętności przywoływania ciała. Nie znałem żadnych słów z wyjątkiem tych, które znajdowały się na tabliczce. Ale potrafiłem przyoblec ciało w ciągu kilku sekund, i to dobrze. Zurvan roześmiał

się z zadowoleniem, spoglądając na mnie, odchylając się na krześle i wznosząc jedno kolano.

Przypuszczam, że wyglądałem tak jak w tej chwili.

Pamiętam, że byłem zaskoczony widokiem tego pięknego greckiego domu z dziedzińcem i wszędzie otwartymi drzwiami, ze ściennymi malowidłami smukłych, wielkookich Greków i Greczynek w rozwianych szatach, które przywiodły mi na myśl Egipt, choć miały cechy zdecydowanie jońskie.

Zurvan postawił stopę na podłodze, rozplótł założone ręce i wstał. Miał na sobie luźniejsze szaty, odsłaniające więcej ciała – na modłę grecką – i pozbawione dopasowanych rękawów, jakie my nosiliśmy. Miał także sandały. Przyjrzał mi się bez lęku wzrokiem, jakim mój ojciec szacowałby srebrny przedmiot.

– Gdzie twoje paznokcie, duchu? – spytał. – Gdzie zarost na twarzy? Gdzie rzęsy! Spiesz się! Musisz jedynie powiedzieć: „Sprowadźcie wszystkie te szczegóły, których mi w tej chwili potrzeba”, nic więcej. Stwórz obraz, a ukończysz swe zadanie. Tak jest. Tak jest.

Klasnął w dłonie.

– Teraz jesteś już gotów do tego, co musisz zrobić. Usiądź. Chcę zobaczyć, jak się poruszasz, chodzisz, unosisz ręce. No, usiądźże.

Usłuchałem go. Było to greckie krzesło, wyglądające wdzięcznie z wysokimi oparciami na ręce i bez pleców. Słońce wydawało się tu bardziej olśniewające i odmienne; chmury płynęły wyżej. Powietrze było bardziej przejrzyste.

– To dlatego, że jesteśmy na brzegu morza – powiedział. – Czujesz wodę w powietrzu, duchu? To ci zawsze pomoże. To dlatego otępiałe duchy zmarłych i demony lubią wilgotne miejsca, potrzebują wody, jej szumu, zapachu, ogarniającego ich chłodu, jakąkolwiek przybrałyby postać.

Zaczął przechadzać się po pokoju. Siedziałem arogancko, nie okazując mu szacunku. Nie wydawało się, żeby sprawiało mu to jakąś różnicę.

W bardziej kompletnym babilońskim lub perskim stroju wyglądałby lepiej przy jego cienkich i długich kończynach. Ale na to było zbyt ciepło.

Mój wzrok odpłynął od niego. Zachwyciłem się mozaiką na podłodze. Nasze posadzki były często tak samo barwne i wykonane z równym mistrzostwem, ale tu nie widziałem sztywnych rozet czy figur z procesji, lecz rozbawionych tancerzy i obfite winne grona, a krawędzie stanowiła intarsja z najróżniejszych rodzajów marmuru. Ozdobne wzory były płynne i radosne. Pomyślałem o wszystkich tych greckich wazach, które znajdowałem na targu, i jak zachwycała mnie ich finezja. Freski na ścianach były równie piękne i pełne życia, a powtarzające się w nich pasma barw cieszyły moje oko.

Zurvan zatrzymał się na środku pokoju.

– Zachwyca nas piękno, tak?

Nie odpowiedziałem. Wtedy ponaglił mnie:

– Przemów, chcę usłyszeć twój głos.

– I co mam powiedzieć? – odrzekłem, nie podnosząc się z miejsca. – Co mam ci do powiedzenia? A co ty chcesz usłyszeć? Moje prawdziwe myśli czy jakieś służalcze bzdury – że jestem twoim niewolnikiem?

Urwałem raptownie. Straciłem całą pewność siebie. Zdałem sobie sprawę, że nie wiem, dlaczego powiedziałem to wszystko. Z wysiłkiem przywołałem wspomnienia. Zostałem do niego wysłany. Był wielkim magiem. Ten mężczyzna miał być mistrzem w swojej sztuce. A ja byłem Sługą. Kto mnie nim uczynił?

– Nie gub się w tych małostkowych żalach – powiedział. – Mówisz dobrze i wyraźnie, to właśnie chciałem usłyszeć, myślisz i masz wielką moc. Prawdopodobnie jesteś najpotężniejszym aniołem mocy, jakiego kiedykolwiek spotkałem, a nic, co stworzyłem, nie miało twojej potęgi.

– Kto mnie tu przysłał? Był królem – rzekłem. – Ale mój umysł zaćmił się nagle, niewiedza zaś jest dla mnie męczarnią.

– To słabość duchów, która nie pozwala im urosnąć w siłę, to usterka, zesłana przez Boga, żebyś nigdy nie zgromadził tyle mocy, by zanadto krzywdzić ludzi. Ale wiesz, kto cię przysłał. Myśl! Niech odpowiedź pojawi się w twej głowie. Teraz zaczniesz przypominać sobie różne sprawy, zaczniesz zwracać na nie uwagę. Lecz najpierw pozbądź się wściekłego krzyku, który w sobie nosisz. Nie mam nic wspólnego z tymi, którzy zadali ci ból i odebrali życie. I podejrzewam, że cała ta historia pociągnęła za sobą wiele zdarzeń, których duch słabszy od ciebie mógłby nie przetrwać. Ale ty przetrwałeś. A mąż, który cię tu przysłał?

Zrobił to, o co go prosiłeś, pamiętasz? Spełnił twą prośbę.

– O tak, król Cyrus, rzeczywiście wysłał mnie do Miletu, tak jak go prosiłem.

Odzyskałem jasność myśli, która wzmogła się jeszcze, kiedy wypuściłem z siebie gniew, jak wypuszcza się powietrze z płuc. I czułem nawet, że mam płuca. Czułem, że oddycham.

– Nie trać na to czasu – powiedział Zurvan. – Pamiętasz pytania, jakie ci zadałem?

Paznokcie? Rzęsy? Szczegóły, które są widzialne. Nie potrzebujesz wewnętrznych organów.

Twój duch doskonale wypełnia skorupę, którą jesteś i której nikt nie odróżni od żyjącego człowieka. Nie trać sił na tworzenie serca, krwi czy płuc, tylko po to, by poczuć się bardziej ludzki. To głupie i nierozważne. Od czasu do czasu będziesz musiał pokazać nieco krwi, wypływającej z twego ciała. To niewiele, lecz nie pożądaj ludzkiej postaci. Teraz jesteś lepszy!

– Naprawdę? – spytałem, nadal siedząc na krześle z nogą założoną na nogę. A ten starszy i mądrzejszy mężczyzna spokojnie znosił mą arogancję. – Jestem dobry czy też mam coś wspólnego ze złem? Nazwałeś mnie aniołem mocy. Te słowa wypowiedział król. Lecz wspomniał także o demonie. A może był to ktoś inny.

Zurvan stał na środku pokoju, kołysząc się nieco, i przyglądał mi się spokojnie, przymrużonymi oczami.

– Podejrzewam, że możesz być, kim zechcesz – powiedział – choć inni mogą próbować uczynić cię kimś według swojej woli. Masz w sobie tyle nienawiści, Azrielu, tyle nienawiści.

– Masz rację. Rzeczywiście, czuję nienawiść. Widzę wrzący kocioł i czuję przerażenie, a potem nienawiść.

– Nikt nigdy nie zdoła cię tak skrzywdzić. I pamiętaj, powstałeś z tego kotła, czyż nie?

Czułeś to palące złoto?

Cały zadrżałem. Nie mogłem powstrzymać łez. Nawet teraz nie mogę znieść rozmowy na ten temat, a wtedy nie chciałem z nim mówić.

– Czułem je przez chwilę – rzekłem. – Przez jedną chwilę poczułem je i poznałem, co znaczy pozostać w nim i umrzeć w bólu. Czułem je... czułem, jak przewierca się przez moją skorupę, ten gruby i krępujący pancerz, ale prawdziwy ból poczułem, gdy... gdy zalało mi oczy.

– Ach, rozumiem. Cóż, twoim oczom nic już nie dolega. Muszę mieć tę kanaanejską tabliczkę. Muszę mieć te kości.

– Nie ma ich tutaj?

– Nie, do diabła – rzekł. – Ukradła je banda głupców. Napadli na ludzi Cyrusa, zabili ich dla złota, które tamci mieli na sobie, i zabrali im kuferek. Przeżył tylko jeden Pers, który dotarł do pobliskiej wioski. Wysłano wieści. Musisz odnaleźć kości i tabliczkę, całą skrzynkę, i przynieść mi ją.

– Potrafię to zrobić?

– Z pewnością. Przybyłeś, kiedy cię wezwałem. Wróć w to miejsce albo w miejsce, z którego przybyłeś. Widzisz, na tym polega tajemnica magii, mój synu. Dokładność. Powiedz, że chcesz wrócić w to samo miejsce, z którego przybyłeś. W ten sposób, jeśli bandyci oddalili się o dziesięć mil od miejsca, z którego do mnie przyszedłeś, dogonisz ich. Kiedy już przybędziesz na miejsce, pozostań w widzialnej postaci i zabij tych złodziei, jeśli zdołasz.

Jeśli nie jesteś dość silny, by to uczynić, jeśli przeciwstawią ci się bronią, która zbije cię z nóg, jeśli rzucą na ciebie czary, które cię przerażą – a twierdzę, że nie ma na świecie czaru, który ma moc przerazić Sługę Kości – wtedy stań się niewidzialny, lecz zabierz ze sobą kości, porwij je, jakbyś był podmuchem pustynnego wiatru, porwij je i przynieś do mnie. Później sam rozprawię się ze złodziejami. Idź i przynieś mi kości.

– Ale wolisz, żebym ich zabił?

– Pustynnych bandytów? Tak, zabij ich. Zrób to ich własną bronią. Nie trać czasu na magię. Szkoda sił. Chwyć miecze i odrąb im głowy. Przez chwilę ujrzysz ich duchy, wtedy krzyknij na nie, by je przerazić, a wierz mi, nie będziesz miał żadnych kłopotów. Może to ukoi twój ból. Idź, przynieś mi kości i tabliczkę. Spiesz się.

Wstałem.

– Czy mam ci podsunąć właściwe słowa? – spytał. – Poproś o powrót do miejsca, z którego wyruszyłeś, wszystkie cząstki twego obecnego ciała czekają na wezwanie i otoczą cię, uczynią widzialnym i silnym, kiedy znajdziesz się w pobliżu kości. Polubisz to. Spiesz się.

Sądzę, że wszystko to potrwa aż do wieczerzy. Będę jadł, kiedy powrócisz.

– Czy coś może mi się stać?

– Możesz pozwolić się im tak zastraszyć, że poniesiesz klęskę, a ja będę się z ciebie śmiał

– powiedział, wzruszając ramionami.

– Czy mają potężne duchy?

– Pustynni bandyci – nigdy! Zrozum, to ci się spodoba. A, zapomniałem powiedzieć, kiedy zaczniesz się sposobić do powrotu, musisz oczywiście stać się niewidzialny. Oni będą martwi, a ty otocz ściśle skrzynkę swym duchem, tak jakbyś otaczał ją podmuchem wiatru.

Nie chcę, być wracał tu w namacalnej postaci. Musisz się nauczyć przenosić przedmioty. Jeśli ktoś cię zobaczy, nie zwracaj na niego uwagi, ponieważ znikniesz mu sprzed oczu, zanim zacznie rozumieć, co ujrzał. Spiesz się.

Powstałem i – z wyciem w uszach – pojawiłem się z całą skorupą mego ciała w małym pustynnym domku, gdzie wokół ognia zebrali się Beduini.

Zerwali się na równe nogi, krzyknęli i wyciągnęli miecze.

– To wy ukradliście kości, czy tak? – spytałem. – To wy zabiliście ludzi króla.

Jeszcze nigdy, przez całe swoje ludzkie życie nie odczuwałem tak wielkiej rozkoszy, nigdy nie czułem się tak silny i wolny. Zdaje się, że zaciskałem zęby ze szczęścia. Odebrałem miecz jednemu z nich i posiekałem wszystkich, co do jednego, na kawałki, bez trudu odcinając ręce, co chciały ich bronić, zdejmując głowy z korpusów i rozrzucając nogi.

Następnie spojrzałem w płomienie. Upuściłem miecz i wszedłem w ogień, a potem z niego wyszedłem. Nie zadał bólu mojemu ciału ani nie umniejszył jego podobieństwa do ciała ludzkiego! Wydałem z siebie ryk, który chyba słyszano nawet w piekle. Byłem histerycznie szczęśliwy.

Chata śmierdziała potem i krwią. Jeden z mężczyzn wydał przedśmiertne rzężenie, a potem zapanowała cisza. Drzwi otworzyły się i rzuciło się na mnie dwóch uzbrojonych Beduinów, ja zaś porwałem jednego z nich i ukręciłem mu głowę. Drugi padł na kolana. Ale i jego zabiłem w ten sam sposób – bez trudu. Z zewnątrz słyszałem odgłosy wydawane przez wielbłądy i jakieś krzyki.

W pomieszczeniu nie było już nikogo żywego, ale pod kocami z surowej wełny ujrzałem wybrzuszenie. Odrzuciłem je, zobaczyłem skrzynkę z moimi kośćmi i zajrzałem do nie j. To, muszę przyznać, nie należało do przyjemności. Zmąciło mi rozkosz zabijania. Zajrzałem, ujrzałem kości, westchnąłem i pomyślałem: Ach, wiedziałeś przecież, że nie żyjesz. I co z tego? W chacie było wiele innych skarbów. Całe torby.

Zebrałem wszystko w koc, objąłem mocno dłońmi i powiedziałem: „Opuśćcie mnie, cząstki tego ciała. Pozwólcie mi stać się niewidzialnym, szybkim i silnym niczym wiatr, i zachowajcie przy mnie te cenne przedmioty, i unieście mnie do mego Pana z Miletu, który mnie tu przysłał”.

Wielki skarb był niczym kotwica, głaz, który spowolnił moją podróż, lecz uczynił ją tym przyjemniejszą. Wznosiłem się z nadzwyczajną rozkoszą, wszedłem pomiędzy chmury, a potem zacząłem zniżać się ku migoczącemu morzu. Byłem tak zadziwiony jego pięknem, że niemal upuściłem swoje brzemię, lecz potem zbeształem się i powiedziałem sobie: „Wracaj do Zurvana, idioto! Wracaj do męża, który cię wysłał, i to natychmiast!”.

Wraz ze skrzynką wylądowałem na podwórcu. Zmierzch. Niebo wypełniło się cudownym, żywym światłem. Chmury były nim zabarwione. Leżałem, we własnej postaci, najwyraźniej sprowadzonej moim życzeniem, a skarb znajdował się obok, skrzynka pękła od zetknięcia z ziemią, a jakaś kasetka z listami leżała otwarta.

Mój nowy Pan wyszedł do ogrodu i natychmiast zaczął zbierać listy.

– Co za bydlęta; wszystko to listy Cyrusa do mnie! Mam nadzieję, że ich zabiłeś.

– Z wielką radością – odrzekłem.

Wstałem, podniosłem pękniętą skrzynkę z kośćmi i czekałem, czy nie zechce, bym mu pomógł. Ułożył mi w objęciach kilka miękkich toreb, najwyraźniej zawierających klejnoty, co do tego nie miałem pewności, choć dotyk o tym świadczył – przyniosłem je z sobą, wraz ze skrzynką i listami – koc zaś odrzucił.

Ku memu najwyższemu zdumieniu koc po prostu odfrunął, jakby porwany wiatrem, uniósł się ponad ścianami, trzepocząc na wietrze, aż zniknął.

– Znajdzie go jakiś zmarznięty biedak i będzie wiedział, co z nim zrobić – powiedział

Zurvan. – Odrzucając to, czego nie chcesz, zawsze pamiętaj o biednych i głodnych.

– Naprawdę obchodzi cię ich los? – spytałem. Poszedłem za nim. Wrócił do wielkiego pokoju, teraz oświetlonego licznymi olejnymi lampkami. Dopiero w tej chwili zauważyłem półki pełne tabliczek i lekkie drewniane ramy na zwoje, w których gustowali Grecy. Kiedy pojawiłem się tu po raz pierwszy, znajdowały się za moimi plecami.

Postawiłem pękniętą skrzynkę na podłodze i otworzyłem ją. Kości znajdowały się w środku, nietknięte.

Zurvan zaniósł listy i torby z klejnotami na stół, usiadł za nim i natychmiast zaczął szybko czytać, opierając się na łokciach i od czasu do czasu sięgając po winne grono ze srebrnego talerza. Otworzył torby, wytrząsnął z nich wielkie kłęby klejnotów, z których większość przypominała egipskie ozdoby, choć część była wyraźnie grecka, a potem znów zabrał się do czytania.

– Ach – powiedział wreszcie – oto kanaanejska tabliczka z zaklęciem, które cię stworzyło. Pękła na cztery części, lecz mogę ją złożyć.

Zestawił ze sobą wszystkie ćwiartki tabliczki.

Chyba mi ulżyło. Całkiem o niej zapomniałem. Nie znalazłem jej w skrzynce. Była mała, gruba, pokryta drobnym pismem klinowym i wydawała się w znakomitym stanie, jakby nigdy nie doznała uszczerbku.

Zurvan podniósł nagle wzrok i powiedział:

– Nie stój tak. Musimy zabrać się do pracy. Rozłóż wszystkie kości w kształt ludzkiej postaci.

– Nie zrobię tego! – uniosłem się. Gniew buchnął we mnie płomieniem, który poczułem nawet w tej skorupie. Nie spalił mnie. Ale czułem w sobie buzowanie ukropu. – Nie dotknę ich.

– Dobrze, jak wolisz. Usiądź i bądź cicho. Myśl, staraj się myśleć o wszystkim, co wiesz.

Użyj rozumu, który zawsze należał do twego ducha, a nigdy do ciała.

– Jeśli zniszczę te kości, czy umrę? – spytałem.

– Powiedziałem, byś myślał, nie gadał. Nie, nie umrzesz. Nie możesz umrzeć. Chcesz skończyć jako niespokojny duch, idiota mamroczący na wietrze? Widziałeś je, prawda? Albo stać się ogłupiałym aniołem, który włóczy się po polach, nie mogąc przypomnieć sobie niebiańskich hymnów? Teraz należysz do nich, na wieki, i możesz zapomnieć o tak wspaniałych pomysłach, jak pozbycie się kości. Te kości nadają ci kształt, dosłownie. Kości dadzą ci miejsce spoczynku, którego będziesz potrzebować z całych sił. Kości utrzymają twego ducha w takiej postaci, byś mógł korzystać z jego mocy. Słuchaj, co ci mówię. Nie bądź głupcem.

– Nie spieram się z tobą – powiedziałem. – Skończyłeś już czytać tabliczkę?

– Bądź cicho.

Westchnąłem gniewnie i siedziałem dalej. Spojrzałem na swoje paznokcie. Były wypolerowane. Czułem, że mam włosy, gęste, takie jak zawsze. Jak to jest? Żyć w doskonałym zdrowiu, zawsze w pełni sił i przytomności umysłu, nie znając głodu, zmęczenia, najmniejszej niedogodności... u szczytu możliwości fizycznych. Kopnąłem drzwi stopą w miękkim pantoflu. Miałem na sobie ulubione haftowane szaty i aksamitne buty. Stukały tak, jak powinny.

Wreszcie Zurvan odłożył tabliczki i powiedział: – Dobrze, skoro tak niechętnie myślisz o dotknięciu własnych kości, kapryśny i tchórzliwy młody duchu, wykonam to zadanie za ciebie.

Wyszedł na środek pokoju. Wysypał na podłogę wszystkie kości. Odstąpił o krok, wyciągnął ręce, a potem opuścił je powoli, aż przykucnął, z jego ust popłynęła litania perskich zaklęć – i ujrzałem, że z jego rąk coś się wydziela, niczym rozgrzane powietrze ponad ogniem, lecz nie bardziej widoczne niż ono.

Ku memu zdumieniu kości same ułożyły się w kształt człowieka przygotowanego do pochówku. Zurvan nadal wymawiał magiczne słowa, jednocześnie czyniąc dłonią siekące gesty, zupełnie jakby szył. Przyciągnął do siebie wielki kłąb grubego drutu, miedzianego lub złotego, lub jeszcze innego, nie potrafię powiedzieć, po czym powtarzanymi wciąż gestami przeciągnął go przez cały szkielet, nawlekając kości po kolei, niczym korale. Połączył drutem kość po kości, nie dotykając niczego, samymi ruchami, ale nad rękami i nogami szkieletu, mającymi tak wiele drobnych kosteczek, zawiesił dłonie na chwilę. Potem przeszedł do żeber i miednicy, i wreszcie, długim zgarniającym gestem prawej ręki, złożył kręgosłup i połączył

go z czaszką. Wreszcie wszystko było przewleczone drutem. Można by teraz powiesić szkielet na haku, by klekotał na wietrze.

Ujrzałem go, niczym w otwartym grobie. Odepchnąłem od siebie wszelką myśl o kotle i bólu i ledwie na niego spojrzałem.

Tymczasem Zurvan pospieszył do innego pokoju i wrócił z dwoma małymi chłopcami, dziećmi w wieku około dziesięciu lat, które natychmiast rozpoznałem jako duchy w cielesnej postaci. Nieśli drugą skrzynkę, mniejszą niż pierwsza, prostokątną, pachnącą drewnem cedrowym, choć hojnie inkrustowaną złotem i srebrem, i migoczącą drogimi kamieniami.

Zurvan otworzył szkatułkę. Ujrzałem fałdy jedwabiu. Powiedział chłopcom, by wzięli szkielet i ułożyli go niczym dziecko w łonie matki, z podkurczonymi rękami, schyloną głową i kolanami pod brodą.

Malcy usłuchali rozkazu. Obaj wstali i spojrzeli na mnie oczami czarnymi jak atrament.

Skulony szkielet doskonale mieścił się w szkatułce. Nie została nawet odrobina wolnego miejsca.

– Odejdźcie – rzekł do nich Zurvan – i czekajcie na mój następny rozkaz.

Ale oni nie chcieli tego zrobić.

– Precz! – ryknął.

Wybiegli z pokoju i stanęli pod drzwiami, popatrując na mnie.

Wstałem i podszedłem do szkatułki. Teraz wyglądała jak trumna wykonana zgodnie z wymogami zasad starego pochówku, jedna z tych, które znajdujemy w pagórkach, ze starożytnych czasów, kiedy właśnie w ten sposób grzebano ludzi w łonie Matki Ziemi.

Spojrzałem na nią.

Zurvan dumał nad czymś głęboko.

– Wosk – odezwał się. – Potrzebuję wiele roztopionego wosku.

Wstał i odwrócił się. Raptem wstrząsnął mną lęk.

– Co się z tobą dzieje? – spytał.

Znowu pojawili się dwaj mali słudzy, przyglądający mi się nieufnie. Nieśli wielkie naczynie z roztopionym woskiem. Zurvan odebrał im je, po czym oblał woskiem kości, tak że kiedy zakrzepł, uwięził je w sobie. Było to delikatne, białe więzienie. Potem Zurvan powiedział malcom, by odeszli i pozbyli się naczynia. Pozwolił im pobawić się w ciałach przez godzinkę w ogrodzie, jeśli nie będą hałasować. Usłuchali z wielką ochotą.

– To duchy? – spytałem.

– Nie wiedzą tego – odparł, nadal przyglądając się kościom, teraz zatopionym w wosku.

Najwyraźniej ta kwestia nie była dla niego interesująca. Zamknął szkatułkę. Miała mocne zawiasy i zamek. Sprawdził go i jeszcze raz ją otworzył. – Z czasem – powiedział – choć nie będę czekał zbyt długo, biorąc pod uwagę mój wiek, z czasem zrobię srebrną plakietkę, którą tutaj dołączę. Będzie na niej wszystko, co trzeba, przepisane z kanaanejskiej tabliczki. Lecz na razie kości spoczywają tak, jak zawsze powinny. Wejdź w nie i wyjdź z powrotem.

Naturalnie nie chciałem tego robić. Targały mną nienawiść do kości i buntowniczy charakter. Ale Zurvan zaczekał, niczym mądry nauczyciel, i usłuchałem wreszcie, rozpłynąłem się, zatonąłem w łagodnym spokoju mroku, potem zaś wir gorąca wessał mnie i oto znów stałem u boku Zurvana, na powrót w cielesnej postaci.

– Znakomicie – powiedział. – Znakomicie. Teraz powiedz mi o wszystkim, co pamiętasz ze swego życia.

Jego pytanie rozpoczęło najbardziej niemiłą rozmowę w całym moim nieśmiertelnym życiu. Nie pamiętałem niczego, co przeżyłem. Bez względu na to, jak mnie nękał, nie potrafiłem sobie przypomnieć. Pamiętałem strach przed kotłem. Pamiętałem, że bałem się ukropu. Pamiętałem, że bałem się pszczół, a wosk nasunął mi wspomnienie o nich.

Pamiętałem, że widziałem Cyrusa, króla Persji, i że prośba, jaką do niego miałem, nie była nadmiernie śmiała. A poza tym? Wiedziałem tylko rzeczy ogólne.

Bez końca żądał, żebym się postarał. Bez końca ponosiłem klęskę. Płakałem. Wreszcie powiedziałem, żeby zostawił mnie w spokoju, czego ode mnie chce, a on dotknął mego ramienia i powiedział:

– No, no, czy nie rozumiesz, jeśli nie będziesz pamiętać swego życia, nie zapamiętasz nauk, jakie ci daje.

– A jeśli nie dawało mi żadnych nauk! – rzekłem groźnie. – Jeśli widziałem tylko oszustwo i zdradę?

– To po prostu niemożliwe – rzekł. – Ale pamiętasz Cyrusa i pamiętasz, co dziś robiłeś?

Pamiętałem tylko swoje przybycie, pamiętałem, że mnie wysłał, bym zamordował

Beduinów, przyjemność, jaką mi to sprawiło, powrót i wszystko, co zdarzyło się potem.

Rzucił kilka przypadkowych pytań o szczegóły... na przykład, czym palono w obozie Beduinów – odpowiedź brzmiała: wielbłądzim łajnem. Czy były tam kobiety? Nie. Gdzie znajdowało się to miejsce? Musiałem pomyśleć, gdyż nie zwracałem na to uwagi, ale ku jego zadowoleniu miejsce okazało się leżeć siedemdziesiąt mil od brzegów pustyni na wschód od Miletu.

– Kto jest obecnie królem?

– Cyrus Pers.

Następnie przeszedł do całego szeregu pytań. Odpowiedziałem na wszystkie. Kim byli Lidyjczycy, Medowie, Jończycy, gdzie są Ateny, kim był faraon, w jakim mieście Cyrus obwieścił się królem świata. Odpowiadałem, odpowiadałem, odpowiadałem.

Zadawał mi praktyczne pytania o kolory, pożywienie i powietrze, o ciepło i gorąco.

Znałem odpowiedzi na wszystkie. Wiedziałem o wszystkich ogólnych sprawach, ale nic o własnym życiu. Wiedziałem wiele o srebrze i złocie i mogłem mu o tym powiedzieć – był pod wielkim wrażeniem. Przyjrzałem się szmaragdom, które przysłał mu król, i powiedziałem, że są one wyjątkowo cenne i piękne, jeden wspanialszy od drugiego. Wymieniłem nazwy kwiatów w jego ogrodzie. Potem poczułem zmęczenie.

I wydarzyło się coś dziwnego. Zacząłem szlochać. Zacząłem szlochać niczym dziecko.

Nie potrafiłem się powstrzymać i nic dla mnie nie znaczyło upokorzenie czy ośmieszenie w jego jasnych, zaciekawionych i raczej bezlitosnych błękitnych oczach.

– Czy mówiłeś szczerze, kiedy rzekłeś, by zawsze pamiętać o głodnych i ubogich? – spytałem.

– Tak. Chcę ci teraz powiedzieć o najważniejszej ze znanych mi rzeczy. Słuchaj. Chcę, żebyś mi to powtarzał, kiedy poproszę. Dobrze? Nazwij to naukami Zurvana i długo po mojej śmierci żądaj od swych Panów, by powiedzieli, że je znają. I zatrzymaj je w pamięci, nawet jeśli to coś głupiego, a ty będziesz to wiedział. Jesteś mądrym, mądrym duchem.

– Dobrze, błękitnooki Panie – powiedziałem gniewnie. – Powiedz mi, co wiesz.

Zmarszczył brwi na ten obraźliwy sarkazm. Usiadł, zamyślony. Założył nogę na nogę. W

swej tunice wyglądał na bardzo kościstego. Siwe włosy sięgały mu do ramion i dalej nie rosły.

Lecz na twarzy miał wyraz najwyższej czujności.

– Azrielu – powiedział. – Mógłbym cię ukarać za tę impertynencję. Mógłbym sprawić, że poczujesz ból. Mógłbym rzucić cię w kadź, której się tak obawiasz, że nie wiesz, iż nie istnieje! Mogę to zrobić w każdej chwili.

– Ale wtedy wydostanę się z niej i rozedrę cię na sztuki, magu!

– Tak, dlatego właśnie jeszcze tego nie zrobiłem. Więc pozwól, że ujmę to w ten sposób.

Życzę sobie i spodziewam się, że będziesz mi okazywał uprzejmość w zamian za to, czego cię nauczę. Jestem twoim Panem – za twym przyzwoleniem.

– Na to chyba mogę się zgodzić – przyznałem.

– Dobrze. A oto, co wiem. Nigdy o tym nie zapominaj. Dopóki czujesz nienawiść, póki płoniesz w piekle gniewu, twoje możliwości mają swój kres. Będziesz na łasce innych duchów i magów. Gniew jest siłą, która gubi, a nienawiść zaślepia. Tym samym okaleczasz siebie i właśnie dlatego miałbym ochotę wybić ci to z głowy, choć to niemożliwe.

Moja rada. Pogódź się z tym, z czym gniew i nienawiść pozwolą ci się pogodzić. Po pierwsze, jest jeden Bóg, a jego imię nie ma większego znaczenia. Jahwe, Ahuramazda, Zeus, Atena, to zupełnie bez znaczenia. Jak należy go czcić, służyć mu, jakie są obrządki, to także nie jest ważne.

W życiu ma się jeden jedyny cel: należy być świadkiem i rozumieć w miarę możności złożoną istotę świata, jego piękno, tajemnice, zagadki. Im więcej rozumiesz, im pilniej się przyglądasz, tym większe jest twoje upodobanie do życia i pragnienie pokoju. To wszystko.

Reszta to zabawa i gry. Jeśli coś nie bierze korzeni w „kochać” czy „uczyć się”, nie ma żadnej wartości.

Po trzecie, bądź dobry. Zawsze, jeśli masz jakiś wybór, bądź dobry. Pamiętaj o biednych, głodnych i nieszczęśliwych. Zawsze pamiętaj o cierpiących i potrzebujących. Największa twórcza moc, jaką można mieć na ziemi, czy jesteś aniołem, duchem, mężczyzną, kobietą, czy dzieckiem, to pomaganie innym... biednym, głodnym, uciśnionym. Koić ból, dawać radość – oto twoja najwspanialsza moc. Dobroć to cud, który czynią ludzie, jeśli można tak powiedzieć. Jest wyłącznym przywilejem nas, ludzi, a także bardziej doskonałych aniołów czy duchów.

Po czwarte, co do magii. Cała magia wszystkich krajów i wszystkich szkół polega na tym samym. Jest próbą panowania nad niewidzialnymi duchami, a także duchami osób żyjących, bądź też sprowadzaniem duchów umarłych, które nadal otaczają ziemię. I to wszystko.

Tworzenie iluzji, robienie sztuczek, sprowadzanie bogactwa, wszystko to czynią duchy, znaczy byty bezcielesne, które mogą poruszać się szybko, niezauważalnie, kraść, szpiegować, przenosić się i tak dalej. To wszystko magia. Słowa zaklęć różnią się w zależności od kraju, od Efezu po Delfy i północne stepy, ale to jedno i to samo. Znam wszystkie zaklęcia, o których nam wiadomo, i nadal prowadzę poszukiwania. Nauczenie się nowego zaklęcia daje mi nowe możliwości. Teraz posłuchaj! Otrzymuję nowe możliwości, ale nie powiększa to mojej mocy, gdyż ta rośnie wraz ze zrozumieniem i siłą woli. Cała magia jest tym samym.

Chcę ci powiedzieć, że możesz niemal wszystko, niezależnie od tego, czy znasz odpowiednie zaklęcie!

Magowie przeważnie rodzą się z darem, lecz niektórzy ludzie mogą się dopiero stać magami... zaklęcia uczą ich i nakierowują, ale w ogólnym rozrachunku słowa nie mają znaczenia. Dla Boga wszystkie języki są jednym. Dla duchów wszystkie języki są jednym.

Zaklęcia bardziej pomagają słabym magom niż potężnym. Ale ty to rozumiesz, prawda?

Jesteś bardzo silny. Możesz robić wszystko bez żadnych zaklęć. Widziałem to dzisiaj. Ty także. Nie pozwól się przekonać, że ktokolwiek mocą zaklęcia może zdobyć nad tobą władzę.

To prawda, mag może cię opanować, owszem, ale nie dawaj się ogłupić samymi słowami.

Staw czoło sile, jeśli chcesz wiedzieć, czy zdołasz się jej oprzeć. Powstań i stwórz własne zaklęcie. Zaklęcia przerażają zarówno duchy, jak i ludzi. Ułóż pieśń siły, pieśń mocy, kiedy będziesz chciał obstawać przy swoim. A drzwi się otworzą.

Strzelił palcami. Odczekał chwilę, a potem ciągnął: – I wreszcie, żaden człowiek nie wie, co leży za rzeczywistą śmiercią. Duchy potrafią bardzo się zbliżyć do tej wiedzy; mogą widzieć jasne schody do nieba, mogą ujrzeć owocowe drzewa raju, mogą rozmawiać ze zmarłymi pod różnymi postaciami, mogą nawet ujrzeć w przelocie światło Boga, o, to się już zdarzało, te przebłyski światła, ale nie wiedzą naprawdę, co leży za rzeczywistą śmiercią! Nikt, kto prawdziwie opuścił ziemię i przykute do niej duchy, nigdy nie powrócił. Czasem może się pojawić, nawet przemówić. Ale nie można kogoś takiego skłonić do przybycia zza granicy śmierci. Więc nie wierz nikomu, kto twierdzi, że wie wszystko o niebie. Królestwo duchów i aniołów, które objawia się tobie lub mnie, nie jest spoza granic śmierci, lecz pochodzi z tego świata. Rozumiesz.

– Tak, boję się, że rozumiem – powiedziałem. – Ale dlaczego kochać i uczyć się? Czemu ma to być celem życia? Dlaczego nim się stało, dlaczego tylko to możemy robić z takim oddaniem?

– Zadałeś głupie pytanie. Nie jest ważne, dlaczego się tak dzieje; dzieje się tak i już.

Celem życia jest kochać i uczyć się. – Westchnął. – Wyobraźmy sobie, że odpowiem na pozostałe... dlaczego tak ważne jest, by kochać i uczyć się? Dla okrutnego, głupiego człowieka taka odpowiedź byłaby wystarczająca: „To najbezpieczniejszy sposób, by przeżyć życie”. Dla człowieka wielkiego odpowiedź byłaby taka: „To najbardziej wynagradzający i oświecający sposób, by przeżyć życie”. Do osoby samolubnej i krótkowzrocznej mógłbym powiedzieć: „Zyskasz najwięcej spokoju, jeśli będziesz pamiętać o biednych, głodnych, uciśnionych, jeśli będziesz myśleć o innych, jeśli będziesz kochać, jeśli będziesz się uczyć”. – Wzruszył ramionami. – Dla samych uciśnionych odpowiedź brzmi: „To złagodzi wasz ból, wasz okrutny ból”.

– Rozumiem – powiedziałem. Uśmiechnąłem się. Poczułem silny dreszcz rozkoszy.

Silny, słodki dreszcz rozkoszy.

– Ach. Zatem naprawdę rozumiesz.

Znowu zacząłem płakać.

– Czy nie ma jakiegoś prostego hasła?

– Jakiego?

– Nie zawsze jest łatwo kochać i uczyć się; można popełniać ohydne błędy, potworne pomyłki, ranić innych. Czy nie ma jakiegoś prostego hasła! Na przykład... w języku hebrajskim istnieje słowo „altaszet” – nie niszcz. – Prawie nie mogłem mówić. Krztusiłem się łzami. Zacząłem powtarzać to słowo bez końca. Wreszcie skończyłem szeptem: „altaszet”.

Zurvan zastanowił się, całkiem poważnie, a potem powiedział: – Nie. Nie ma tak prostego hasła. Nie możemy śpiewać „altaszet”, dopóki cały świat nie dołączy do nas.

– A czy to się kiedyś stanie, czy cały świat zaśpiewa tę samą pieśń?

– Tego nikt nie wie. Ani Medowie, ani Hebrajczycy, ani Egipcjanie, ani Grecy, ani wojownicy z północnych krajów, tego nie wie nikt. Pamiętaj. Powiedziałem ci o wszystkim, co sam wiedziałem. Reszta to zaklęcia, gusła i ułuda. A teraz daj mi słowo honoru, że będziesz mi służyć, a ja dam ci słowo honoru, że dopóki żyję, nigdy nie zaznasz bólu, jeśli będzie w mojej mocy mu zapobiec.

– Daję ci słowo – powiedziałem. – Dziękuję ci za cierpliwość. Wydaje mi się, że raz w życiu byłem dobry.

– Dlaczego ciągle płaczesz?

– Ponieważ nie lubię czuć nienawiści ani gniewu. Chcę uczyć się i kochać.

– To wystarczy. Będziesz kochać i będziesz się uczyć. Zapadła już noc. Jestem stary i zmęczony. Chcę czytać, aż zasnę, taki mam zwyczaj. Chcę, byś spał w kościach, póki cię nie przywołam. Nie odpowiadaj na żadne wezwanie z wyjątkiem mojego. Najprawdopodobniej nie wezwie cię nikt poza mną, ale nigdy nie wiadomo, jakie są zamiary demonów, czego mogą dopuścić się zazdrosne złe anioły. Odpowiadaj tylko na mój głos. A wtedy znów będziemy działać razem. Jeśli zostaniesz wezwany, przybądź i obudź mnie. Tak naprawdę nie martwię się o ciebie... Przy swojej mocy możesz zdobyć dla mnie wszystko, czego zapragnę.

– Wszystko, czego zapragniesz? Ale czego pragniesz? Nie mogę – Chodzi przeważnie o książki, synu, nie unoś się tak – rzekł. – Bogactwa używam jedynie do gromadzenia pięknych drobiazgów, które widzisz dokoła, co w rzeczy samej oznacza, że jestem bogaty, lecz wystarczy mi już pieniędzy. Pragnę książek ze wszystkich krain, pragnę znaleźć się w różnych miejscach, północnych pieczarach i egipskich miastach na południu. Ty możesz tego dokonać. Powiem ci o wszystkim, co wiem, a kiedy umrę, będziesz już na tyle silny, by oprzeć się mistrzom niegodnym twojej mocy. A teraz wracaj do kości.

– Kocham cię, Panie – powiedziałem.

– A tak, tak – rzekł i machnął ręką. – Ja też cię będę kochać, lecz pewnego dnia będziesz musiał patrzeć na moją śmierć.

– Ale czy ty mnie kochasz... to znaczy właśnie... mnie... czy mnie kochasz?

– Tak, młody gniewny duchu, kocham właśnie ciebie. Jeszcze jakieś pytania przed snem?

– Jakie pytania mógłbym zadać?

– Kanaanejska tabliczka, przez którą powstałeś. Ani razu nie poprosiłeś mnie, bym ci ją przeczytał, ani nie chciałeś jej sam przeczytać, choć najwyraźniej potrafisz.

– Znam wiele języków – powiedziałem. – Nie chcę jej już oglądać. Nigdy.

– Ach, tak. Rozumiem. Pójdź do mnie, pocałuj mnie, tak, właśnie, w usta na sposób perski, w policzki na sposób grecki, a potem odejdź, dopóki cię znów nie przywołam.

Ciepło jego ciała było mi miłe, tak bardzo miłe... dotknąłem czołem jego policzka, a potem, nie czekając na dalsze rozkazy, nakazałem sobie wrócić w kości, w ciemność. Czułem się niemal szczęśliwy.

10.

– Jak ci wspomniałem, ta część opowieści – historia przynależności do dwóch moich Panów – będzie najkrótsza. Ale muszę wyjaśnić dokładnie wszystko na temat Zurvana, jego nauk oraz tego, kim był. Panowie po nim – czy ich pamiętam, czy też nie – nie dorównywali mu potęgą, jestem co do tego przekonany, lecz co ważniejsze, nie mieli jego zamiłowania do nauki i nauczania, a była to pasja Zurvana, nauczanie mnie, ten brak lęku przede mną, przed niezależnością, która miała wpływ na moje dalsze życie, nawet w okresach, kiedy nie potrafiłem sobie przypomnieć niczego o Zurvanie, jego przenikliwych błękitnych oczach i rozwichrzonej białej brodzie.

Innymi słowy, lekcje Zurvana były ze mną zawsze, nawet w najmroczniej szych czasach.

Zurvan był bogaty dzięki Cyrusowi i miał wszystko, czego pragnął; nie kłamał, mówiąc, że manuskrypty są jego najcenniejszymi skarbami. Zlecał mi mnóstwo zadań, bym odnalazł

miejsca ukrycia licznych manuskryptów, czasami wręcz kradłem lub tylko wracałem z informacją, dzięki której mógł targować się o nie. Jego biblioteka miała ogromne rozmiary, a ciekawość była niezaspokojona.

Ale tego pierwszego dnia, kiedy się obudziłem, Zurvan miał dla mnie o wiele bardziej interesujące lekcje niż wskazówki dotyczące tego, jak mam niewidzialny podróżować na jego rozkaz.

Moje pierwsze przebudzenie następnego dnia było zadziwiającym przeżyciem. Pojawiłem się przybrany w najlepszą imitację ciała i w babilońskie szaty z długimi rękawami i stanąłem w gabinecie. Słońce wychodziło ponad horyzont i rzucało wspaniałe blaski na marmurową podłogę. Przyglądałem się im przez chwilę i stopniowo napłynęła do mnie świadomość samego siebie, tego, że jestem Azrielem i że przybyłem tu z jakiegoś powodu, i że nie żyję.

Przeszedłem przez cały dom, szukając kogoś żyjącego. Otworzyłem drzwi malowanej sypialnej komnaty. Tutaj uderzyło mnie nie piękno fresków czy łukowatych okien wychodzących na ogród, lecz ogromna horda półwidzialnych stworzeń, które runęły na mnie, skrzecząc i skacząc, a potem otoczyły postać Zurvana, który leżał na łóżku, jakby uśpiony.

Trudno było dojrzeć te postacie, będące czymś pomiędzy zarysem sylwetki i błyskiem światła. Pokazywały obnażone zęby i wydawały dźwięki, przemykając tak gwałtownie, że niemal nie nadążałem za nimi wzrokiem. Czasami nawet sprawiały wrażenie, że brak im jakiegokolwiek kształtu. Były podobne do człowieka, lecz mniejsze, słabsze, bardziej kruche i zachowywały się jak rozbrykane dzieci.

Wreszcie zebrały się wszystkie wokół łóżka, najwyraźniej po to, by strzec Zurvana lub może szukać jego pomocy. Zurvan otworzył oczy. Patrzył na mnie długo, potem podniósł się z ożywieniem i jeszcze raz na mnie spojrzał, jakby nie wierzył świadectwu własnych oczu.

– Z pewnością pamiętasz wczorajszy dzień, kiedy przybyłem do ciebie, Panie.

Powiedziałeś wtedy, że mnie wezwiesz.

Skinął głową i wyciągnąwszy ramiona, odprawił inne duchy, aż pokój stał się pusty i spokojny, piękna grecka sypialnia z zachwycającymi freskami. Stanąłem w nogach łóżka.

– Więc co zrobiłem źle?

– Usłyszałeś, jak wołam cię we śnie, oto co zrobiłeś, i przybyłeś, a to oznacza, że twoja siła jest jeszcze większa, niż sądziłem. Leżałem tu, na wpół rozbudzony, i zaledwie myślałem o tobie i o tym, jak zacząć, a to wystarczyło, by przywołać cię z kości. Nawiasem mówiąc, są one tutaj. Nie dotykałem ich. Obudziłeś się, słysząc, iż jesteś przedmiotem moich rozmyślań.

Wskazał szkatułkę i ujrzałem ją na podłodze, bardzo blisko łóżka.

– Ale wykorzystamy tę moc, nie będziemy jej dławić dla moich celów czy dla celów innych.

I zadumał się.

– Wróć do kości – powiedział następnie – a kiedy cię zawołam, stań się namacalny i przybądź do mnie w południe na agorę, w pełnym stroju, rzeczywisty, idąc przez całą drogę i rozpytując o mnie.

Zrobiłem, jak mi kazał. Zatonąłem na powrót w aksamitnej, mrocznej głębi, ale tym razem dręczyło mnie wiele pytań – na przykład, dlaczego ocknąłem się w innym pokoju, choć było to pomieszczenie, w którym poprzedniego dnia zastałem Zurvana. Potem zasnąłem.

Byłem na wpół świadomy, tak jak ktoś, kto tylko drzemie, ale nie czułem nic, prócz ulgi, jaką niesie spoczynek.

Kiedy poczułem, że zbliża się południe – dzięki licznym drobnym sygnałom, związanym ze światłem i temperaturą – znowu znalazłem się w salonie, w pełnej postaci i kompletnym stroju. Sprawdziłem szczegóły. Spojrzałem na dłonie, stopy i ubranie, i przekonałem się, że moje włosy i broda są uczesane, a dokonałem tego, przesuwając dłońmi po ciele i życząc sobie, by tak się stało.

W pokoju znajdowało się wielkie wypolerowane lustro. Kiedy ujrzałem w nim swoje odbicie, byłem zaskoczony, gdyż spodziewałem się przesądnie, że duchy nie odbijają się w zwierciadłach. Potem zaświtała mi pewna myśl. Powinienem natychmiast pójść do mojego Pana, tak jak mi rozkazał, ale dlaczego nie miałbym najpierw wezwać innych? Sprawdzić, czy tu są?

– Ukażcie się, wy tchórzliwe potworki! – powiedziałem głośno i natychmiast w pokoju pojawiły się zastępy małych duchów, które patrzyły na mnie z wielkim strachem. Tym razem nie ruszały się i wyglądało na to, że nakładają się na siebie warstwami, jakby ich substancja z łatwością przenikała substancję innych. Spostrzegłem, iż znajdują się między nimi wysokie, dobrze ukształtowane ludzkie postacie, przyglądające mi się nieufnie, oraz małe skrzaty, składające się jedynie z twarzy i kończyn. Nie odwróciłem wzroku i powiedziałem: – Pokażcie się.

I wkrótce ujrzałem inne duchy, duchy, które wydały mi się zmęczone i odarte z nadziei, być może niedawno umarły, a jeden z nich podniósł powoli rękę w moim kierunku i spytał: – Którędy?

– Nie wiem, bracie – odrzekłem. Spojrzałem do ogrodu, a w nim roiło się od duchów.

Widziałem je tak wyraźnie, jakby były przytwierdzone do jednego miejsca. Wyczułem, że tylko tak można je zobaczyć. Przypomniałem sobie ich atak w pałacu, kiedy zostałem duchem, i wtedy sytuacja zmieniła się raptownie.

Pomiędzy nieruchomych i zadumanych zmarłych wpadły ze wszystkich stron gniewne, wirujące, wyjące duchy, które pamiętałem ze swoich pierwszych chwil w nowej postaci.

Krzyknąłem:

– Precz! Precz ode mnie!

Byłem zadziwiony rykiem, jaki wydobył się z mego gardła. Nieprzyjaciele w większości pierzchli, lecz jeden przylgnął do mnie, wbił się we mnie pazurami, choć nie zrobił na moim ciele żadnych śladów, ja zaś odwróciłem się i grzmotnąłem go pięścią, a następnie rzuciłem zaklęcie nakazujące mu wrócić do kryjówki. W przeciwnym razie musiałbym go zniszczyć.

Zniknął w panice.

Komnata stała się pusta i cicha. Zmrużyłem oczy. Ujrzałem, że małe duchy czekają. Ale potem usłyszałem bardzo wyraźny głos:

– Kazałem ci przyjść na agorę, do tawerny. Gdzie jesteś?

Oczywiście głos należał do Zurvana.

– Mam ci narysować mapę? – pytał. – Pamiętasz, co ci rozkazałem? Ruszaj w moim kierunku. Znajdziesz mnie i nie zawracaj sobie głowy żywymi ani umarłymi.

Przeniknął mnie miażdżący strach; nie posłuchałem go natychmiast, ale pamiętałem jego rozkaz, pamiętałem poranek, uczyniłem wysiłek, by go zapamiętać, a potem wyszedłem z domu na ulicę.

Po raz pierwszy przechadzałem się ulicami Miletu, który był pięknym i przestronnym greckim miastem, pełnym marmurów i otwartych miejsc zgromadzeń, świeżego morskiego powietrza i olśniewających odblasków, jakie migoczące fale rzucały na chmury. Szedłem i szedłem, przyglądając się wielu rzeczom, sklepikom i straganom, prywatnym domom i fontannom, małym świątyńkom wyciętym w ścianach, aż wreszcie dotarłem do rynku, otoczonego ze wszystkich stron bazarem, i ujrzałem tawernę na świeżym powietrzu, z olśniewająco białym żaglem płóciennej markizy, trzepoczącej na morskim wietrze, wewnątrz spostrzegłem Zurvana, wszedłem więc i stanąłem przed nim.

– Siadaj – powiedział. – Powiedz, dlaczego otworzyłeś drzwi mojego domu, zamiast po prostu przejść przez nie.

– Nie wiedziałem, że mogę to robić. Jestem namacalny. Powiedziałeś, żebym przyszedł

do ciebie w namacalnej postaci. Jesteś na mnie zły? Zatrzymałem się przy duchach. Wszędzie widziałem mnóstwo duchów i jeszcze nigdy nie byłem świadkiem takiego widowiska...

– Ćśś, nie pytałem się, co myślałeś, chciałem tylko wiedzieć, dlaczego nie przeszedłeś przez drzwi. Nawet w najbardziej rzeczywistej postaci możesz przez nie przenikać. Możesz to robić, ponieważ to, co czyni cię namacalnym, nie jest tym samym, dzięki czemu one mają rzeczywisty kształt. Rozumiesz? A teraz zniknij i znów się tu pojaw. Nikt tego nie zauważy.

Tawerna jest prawie pusta. No, już.

Usłuchałem go. Było to uczucie rozpierającej radości, jakbym rozrzucił szeroko kończyny i roześmiał się, a potem znów przybrał realny kształt.

Zurvan miał znacznie pogodniejszą minę i zechciał wysłuchać, co zobaczyłem.

Opowiedziałem mu więc. Potem spytał:

– Kiedy żyłeś, także widziałeś duchy, czy nie? Odpowiedz bez namysłu lub postaraj się sobie przypomnieć.

– Tak – rzekłem. Czułem ból i nie mogłem sobie przypomnieć żadnych szczegółów. Nie chciałem. Czułem się zdradzony. Czułem nienawiść.

– Wiedziałem – powiedział z westchnieniem. – Cyrus mi o tym powiedział, lecz wyrażał

się tak oględnie i dyplomatycznie, że nie miałem pewności. Cyrus żywi względem ciebie uczucie wyjątkowej miłości oraz zobowiązania. Uważaj, teraz wejdziemy do królestwa duchów. Tak będzie najlepiej, byś wiedział, czym ono jest. Lecz najpierw posłuchaj. Każdy mag, jakiego kiedykolwiek zdarzy ci się poznać, ma inną mapę ziem należących do duchów.

Będzie miał inne wyobrażenie o tym, czym są duchy i dlaczego zachowują się tak, jak się zachowują. Lecz w ogólności, wszystko, z czym spotkasz się podczas duchowych podróży, jest tym samym.

– Czy chcesz jeszcze wina, Panie? – spytałem. – Twój puchar jest pusty.

– Dlaczego mi przerwałeś? – spytał.

– Ponieważ jesteś spragniony – odrzekłem. – Wiem o tym.

– I co ja mam z tobą zrobić? Jak mam cię skłonić do słuchania?

Odwróciłem się i skinąłem na pomocnika karczmarza, który natychmiast podbiegł i napełnił puchar mojego Pana. Spytał, czy nie trzeba mi jeszcze czegoś, i zwracał się do mnie z wielkim szacunkiem, o wiele większym niż do mojego Pana. Zdałem sobie sprawę, iż to przez moje ozdobne szaty, ten wielki babiloński spektakl z klejnotami i haftami, a także przez moją oficjalną fryzurę i brodę.

– Nie – powiedziałem. Poczułem smutek, iż nie mam pieniędzy, by go obdarzyć, lecz oto ujrzałem na stole kilka szekli. Dałem mu je, a on odszedł.

Kiedy zwróciłem wzrok na Zurvana, ujrzałem, iż przygląda mi się, podparty na łokciach.

– Chyba już rozumiem – powiedział.

– Co konkretnie? – spytałem.

– Nie zostałeś stworzony ani urodzony, byś komukolwiek okazywał posłuszeństwo. Całe to kanaanejskie zaklęcie odciśnięte na tabliczce...

– Musisz mówić o tej obrzydliwej tabliczce?

– Sza! Nigdy nie spotkałeś nikogo starszego, nauczyciela, ojca, króla? Przestań mi przerywać. I słuchaj. O bogowie, Azrielu, dlaczego tego nie potrafisz pojąć, ty już nie możesz umrzeć! Nauczę cię tego, co ci pomoże! Nie bądź aż takim impertynentem i przestań się rozpraszać. No! Słuchaj.

Skinąłem głową. Czułem łzy zbierające się pod powiekami. Byłem zawstydzony, iż go rozgniewałem, więc wyciągnąłem z szaty jedwabną chusteczkę i przytknąłem ją do oczu. Tak jak sądziłem, zostały na niej ślady wody. Woda.

– Ach, więc o to chodzi! Rozgniewałem się i przez to musisz mi być posłuszny.

– Czy mógłbym cię opuścić, gdybym tego zapragnął?

– Prawdopodobnie, lecz byłbyś głupcem, gdybyś to uczynił. A teraz uważaj. Co ci powiedziałem, zanim uznałeś, że powinienem napić się wina?

– Powiedziałeś, że magowie mogą na różne sposoby widzieć świat duchów, a także, iż mogą nadawać duchom różne imiona i atrybuty.

Moja odpowiedź wyraźnie go zadziwiła! Nie pojmowałem dlaczego. Lecz wydawało się, że zdobyłem jego przychylność.

– Tak, właśnie. A teraz zrób, co ci powiem. Rozejrzyj się. Spójrz na tawernę i agorę, spójrz prosto w słońce. Zobaczysz duchy. Nie rozmawiaj z nimi, nie reaguj na zaproszenia czy gesty. Zobacz tylko wszystko, co można. Przetrząśnij niebieski przestwór, tak jak szukasz rzeczy cennych i drobnych, które gdzieś ci się zapodziały, lecz nie poruszaj ustami.

Zrobiłem, jak mi nakazał. Sądzę, iż spodziewałem się ujrzeć te same natrętne demonki, które trapiły jego dom, lecz tych nie znalazłem, podobnie jak zabłąkanych duchów zmarłych.

Widziałem ich kształty czy duchy w tawernie, zgarbione nad stołami, próbujące rozmawiać z żywymi, włóczące się jakby w poszukiwaniu czegoś...

– Teraz spójrz poza zmarłych przykutych do ziemi, nowo umarłych, i ujrzyj starsze duchy, duchy na swój sposób pełne życia.

Uczyniłem to i ujrzałem owe wysokie postacie z nieruchomymi oczami, lecz o ludzkich kształtach i wyraźnych twarzach. Widziałem nie tylko te, które na mnie spoglądały i wskazywały, lecz chmary innych. Zapełniały całą agorę. Uniosłem wzrok i dostrzegłem inne, promienne duchy. Wydałem cichy okrzyk. Owe promienne duchy nie były udręczone, gniewne, zagubione czy poszukujące, lecz wydawały się pełnić rolę strażników ludzi żyjących, jako bogowie lub anioły, a widziałem je, jak daleko sięgał mój wzrok. Pojawiały się i znikały szybko. W rzeczy samej, cały świat duchów znajdował się w ciągłym ruchu, same zaś duchy można by podzielić wedle ich poruszania się – cienie zmarłych były ślamazarne, duchy starsze powolne i bardziej ludzkie, a owe byty anielskie, te radosne, przemieszczały się z szybkością, której oko ludzkie nie potrafiło uchwycić.

Pewnie wydałem wiele okrzyków zachwytu. Byłem przejęty urodą niektórych z powietrznych istot, wznoszących się wprost ku słońcu. Lecz nagle ujrzałem zbliżający się cień zmarłego, zgłodniały i zrozpaczony, więc wzdrygnąłem się i cofnąłem. Niektóre duchy spostrzegły mnie i teraz pokazywały innym. Jak zauważyłem, były to duchy pośrednie, pomiędzy aniołami i zmarłymi, wśród nich przemykały dzikie duchy, śmigające tam i tu, wykrzywiające się w straszliwy sposób i czyniące gesty, jakby chciały mnie zaatakować.

Potrząsały pięściami i starały się mnie sprowokować do walki.

Wizja zaczęła nabierać nieznośnej realności. Straciłem z oczu tawernę, agorę, stojące naprzeciwko budynki. Znalazłem się na ziemiach należących do stworzeń gromadzących się w pobliżu. Wówczas poczułem dotyk czegoś żywego i ciepłego. Była to dłoń Zurvana.

– Stań się niewidzialny – rzekł – i otocz mnie, przylgnij ze wszystkich sił i wynieś mnie stąd. Pozostanę widzialny, gdyż muszę, lecz ty mnie otaczaj, oblecz mnie w niewidzialność i chroń.

Odwróciłem się i ujrzałem go w soczystych kolorach żyjącego ciała, i usłuchałem, oplotłem się wokół niego, czyniąc każdą moją kończynę długą i szeroką, aż osłoniłem go bez reszty i uniosłem się z nim w powietrze, prosto w niebo, przez gęstą opokę duchów, przez zaskoczone demony, które wyły, syczały i chciały nas złapać. Odtrąciłem je.

Wznieśliśmy się ponad miasto. Widziałem je pod sobą, tak jak za pierwszym razem, piękny półwysep kładący się na błękitnym morzu, stojące na kotwicy statki o różnych flagach i gorączkowo pracujących łudzi, wykonujących najwyraźniej bezsensowne, lecz wyuczone prace.

– Zabierz mnie w góry – odezwał się mój Pan. – Zabierz mnie na najdalszą i najwyższą górę na świecie, górę, z której zeszli bogowie i wokół której obraca się słońce, zabierz mnie na górę zwaną Meru. Zabierz mnie tam.

Wznieśliśmy się ponad pustynię, ponad Babilonię, i ujrzałem jej miasta rozrzucone niczym kwiaty lub pułapki. Pułapki. Wyglądały jak pułapki. Jak pułapki, do których mieli się zbliżyć bogowie... tak jak kwiaty są pułapkami na pszczoły.

– Kieruj się na północ – powiedział. – Na daleką północ, i otul mnie kocami, bym nie poczuł chłodu. I nieś mnie prędzej. Poruszaj się szybciej, aż usłyszysz, że krzyczę z bólu.

Usłuchałem, otuliłem go przednią wełną i otoczyłem sobą, po czym skierowałem się na północ, aż wreszcie pod nami nie było niczego prócz gór przykrytych czapami śniegu, a od czasu do czasu i pól ośnieżonych i pustych, na których pasły się stada, a mężczyźni ujeżdżali konie, po czym znów nastały same góry.

– Meru – rzekł mój Pan. – Znajdź ją. Meru.

Nastroiłem umysł tylko na tę górę i powoli napłynęła do mnie świadomość, iż nie mogę tego zrobić.

– Nie ma tu góry Meru, bym mógł ją odnaleźć – powiedziałem.

– Tak właśnie sądziłem. Postaw nas na ziemi, w tej dolinie, w której biegają konie, postaw nas właśnie tam.

Stanęliśmy na ziemi, lecz nadal otulałem go kocem i własną niewidzialnością i pojąłem, że w tej postaci mogę dotykać twarzą jego twarzy.

– Jest to stara opowieść, mit o wielkiej górze – rzekł. – Na górze tej wzorowano zikkuraty i piramidy, opierały na niej swe wizje plemiona, w których pamięci niemal się zatarła. Jest to góra, na której wzorują się wszystkie wysokie świątynie na całym świecie. Puść mnie teraz, Azrielu, oblecz się w ciało i uzbrój się dobrze przeciwko tym stepowym wojownikom. Nie daj im mnie skrzywdzić. Zabij ich, jeśli spróbują.

Uczyniłem, jak kazał, i odstąpiłem od niego, mimo że drżał w kocach. Jedynie kilku pasterzy ujrzało nas i natychmiast uciekli do owych uzbrojonych jeźdźców, których było chyba sześciu; rozproszeni w szyku pełnili pewnie funkcję strażników. Śnieg wokół nas wyglądał pięknie, lecz wiedziałem, że jest zimny, czułem, iż Pan mój marznie, więc otoczyłem go cielesnymi ramionami i nakazałem sobie, bym stał się ciepły i ogrzał go, i to przyniosło mu natychmiastową ulgę.

Tymczasem sześciu wojowników, którzy śmierdzieli bardziej niż ich konie, niechlujnych ludzi stepów, otoczyło nas kręgiem. Mój Pan zawołał do nich w języku, którego nigdy nie słyszałem, lecz który był dla mnie zrozumiały, a spytał ich o górę będącą pępkiem świata.

Wszyscy cofnęli się i zaczęli się spierać, po czym zgodnie wskazali w tym samym kierunku, mianowicie na północ, lecz żaden z nich nie był tego pewien i nikt nigdy nie widział

owej góry.

– Stań się niewidzialny, unieś mnie i zabierz od nich. Zamąć im w głowach. Nie mogą nas skrzywdzić, a nie obchodzi nas, co zobaczą.

I znowu pomknęliśmy na północ. Wiatr stał się dla niego nieznośnie zimny. Nie wiedziałem, czy mogę chronić go lepiej, więc zebrałem skóry, by go chroniły, i stałem się tak gorący, jak tylko mogłem, lecz wkrótce Zurvan zaczął odczuwać ból. Posunąłem się za daleko.

– Meru – powiedział. – Meru.

Ale to nie pomogło mi w znalezieniu kierunku, a on nagle rzekł: – Najszybciej, jak możesz, Azrielu, zabierz mnie do domu.

Rozległ się potężny ryk, gdy przyspieszyłem, krajobraz raptownie rozpłynął się w eksplozji bieli, a duchy wydawały się rzucać na nas ze wszystkich stron, po czym odskakiwały, jakby odrzucone wielką siłą naszego pędu. Przed oczami majaczył mi płowy kolor pustyni, a potem znowu rozpostarł się przede mną Milet i znaleźliśmy się w sypialni Zurvana, a ja wyjąłem go z koców i skór i zaniosłem do łoża.

Małe duchy stały wokół nas zdziwione.

– Jedzenia i picia – zwrócił się do nich. Pospieszyły, by wypełnić jego rozkaz, i wróciły z czarką bulionu i złotym pucharem pełnym wina. Puchar pochodził z Grecji i był bardzo piękny, jak wszystkie ówczesne greckie przedmioty, bardziej wdzięczny i nie tak surowy jak kielichy orientalne.

Bałem się o Zurvana. Leżał, prawie zamarznięty, a ja starałem się go ogrzewać; wpierw wirowałem wokół niego, potem trzymałem go w ramionach, aż wreszcie wróciły mu kolory człowieka żywego, a jego błękitne oczy otwarły się szeroko. Zostawiłem go wtedy, przykrytego pościelą.

Gromadka małych duchów pomogła mu się podnieść i nawet przytrzymała łyżkę i kielich u jego warg.

Usiadłem w nogach łoża. Nie musiałem jeść i to mnie napawało dumą. Wyzwolony.

Byłem też bardzo silny. Po długiej chwili Zurvan spojrzał na mnie.

– Dobrze się spisałeś – powiedział. – Zadziwiająco dobrze.

– Nie znalazłem góry.

Roześmiał się.

– I pewnie nigdy nie znajdziesz, tak jak i ja, i tak jak wszyscy inni.

Oddalił duchy, które usłuchały niczym niewolnicy, i pokój opustoszał.

– Każdy człowiek pielęgnuje jakiś mit, starą historię, którą mu opowiedziano i która jest dla niego prawdziwa lub piękna. Tak było ze mną i świętą górą. Dzięki twej mocy przemierzyłem najwyższe rejony świata i ujrzałem, że Meru nie jest miejscem, nie bardziej, niż się spodziewałem, lecz ideą, pojęciem, wyobrażeniem.

Odpoczywał przez chwilę, a potem na jego twarzy ukazał się wyraz zaciekawienia. Nie pochłonęło go zmęczenie ani rozczarowanie. Spojrzał na mnie, a jego oczy wypełniły się zachwytem.

– Czego się nauczyłeś, Azrielu, podczas naszej podróży? Co zobaczyłeś?

– Przede wszystkim dowiedziałem się, że można dokonać czegoś takiego – odrzekłem.

Potem zaś opowiedziałem o wszystkim, co widziałem i jak miasta wydały mi się pułapkami wabiącymi bogów, by zeszli z nieba na ziemię.

To go rozbawiło i zainteresowało.

– Wydawały się – ciągnąłem – zaprojektowane z myślą o przyciągnięciu uwagi bogów, skłonieniu ich do porzucenia podniebnych lotów i zejścia na dół, na przykład do świątyni Marduka. Góry, jak sam powiedziałeś, znaczyły ziemię niczym zapraszające dłonie, a może źle się wyraziłem, może wyglądały jak piękne wejścia na ziemię, bramy, o, to słowo spodobałoby się kapłanom, jestem pewien, że Babilon jest Bramą Bogów.

– Każde miasto – rzekł Zurvan pogardliwie – jest bramą jakiegoś boga.

– Co to za duchy, które widziałem, te radosne, śmigające tu i tam, te, co przenikają duchy pośrednie i niewidzialne dla duchów zmarłych?

– Tak jak mówiłem, każdy mag ma na to swoje wytłumaczenie, lecz zobaczyłeś najważniejsze; ujrzałeś ich wielkie mrowie. Z czasem zobaczysz jeszcze więcej, ale teraz byłeś świadkiem własnej mocy i tego, jak one ją szanują, ujrzałeś, że duchy pośrednie, jak je nazywasz, nie mogą cię skrzywdzić, demony zaś są głupie, a ty możesz je przepędzić groźną miną. Zrozumiałeś to.

– Ale czy to wszystko, Panie?

– O tym właśnie mówiłem wczoraj. To wszystko, czego możesz się dowiedzieć na tej ziemi. Duchy radosne wznoszą się, pośrednie widzą, blade i smutne duchy zmarłych zachowują się tak jak pośrednie, a skąd przychodzą demony? Kto wie? Czy wszystkie były ludźmi? Nie, nie sądzę. Czy mogą nawiedzać ludzi i trapić ich? O, tak. Ale ty, Sługa Kości, możesz przejrzeć ich wszystkie słabości i nie musisz się obawiać z ich strony niczego, pamiętasz? Gdy staną ci na drodze, odsuń je tylko. Gdy zechcą wstąpić w człowieka będącego pod twoją opieką, wtargnąć w jego ciało i żyć w nim, dążąc do własnych celów, sięgnij swą niewidzialną ręką i uchwyć niewidzialne ciało intruza, a dowiesz się, że możesz go wyciągnąć i wydrzeć z ludzkiego nosiciela.

Potem westchnął głęboko.

– Teraz muszę odpocząć, ta podróż mnie utrudziła. Jestem istotą ludzką. No, a ty idź na spacer po mieście. Idź w swym widzialnym ciele, idź, jak to czynią wszyscy ludzie, i patrz jak oni. Nie przechodź przez zamknięte drzwi czy mury, gdyż możesz kogoś przerazić, a jeśli pojawią się duchy, by cię niepokoić, odeprzyj je mocą swego gniewu i pięści. Jeśli będziesz mnie potrzebować, zawołaj. Ale przede wszystkim spaceruj.

Byłem zachwycony tą perspektywą. Wstałem i podszedłem do drzwi. Jego głos zawrócił

mnie.

– Jesteś najpotężniejszym duchem, jakiego znałem lub o jakim wiem. Spójrz na siebie, w wspaniałych błękitnych szatach i złocie, z włosami lśniącymi i spływającymi na ramiona.

Spójrz na siebie. Widzialny, niewidzialny, wizja, postać namacalna, dla ciebie wszystko jest możliwe. Możesz być idealnym narzędziem zła.

– Nie chcę nim być! – zawołałem.

– Pamiętaj o tym, pamiętaj o tym nade wszystko. Zostałeś stworzony w niedoskonały sposób przez niedouczonych idiotów! A w rezultacie stałeś się bardziej potężny, niżby to leżało w zamiarach jakiegokolwiek maga, i masz to, co mają ludzie...

Zacząłem płakać. Było to to samo niepohamowane i natychmiastowe łkanie, które nawiedziło mnie wcześniej.

– Duszę? – spytałem. – Czy mam duszę?

– Nie znam odpowiedzi na to pytanie – odrzekł Zurvan. – Mówiłem o czymś innym.

Masz wolną wolę.

Położył się i zamknął oczy.

– Przynieś mi coś, co nikomu nie sprawi cierpienia.

– Kwiaty – powiedziałem. – Piękny bukiet kwiatów, z tej ściany, tamtej bramy i tego ogrodu.

Roześmiał się.

– Tak, a co do śmiertelników – bądź łagodny! Nie czyń im krzywdy. Nawet jeśli będą cię lżyć, biorąc za człowieka śmiertelnego, nie czyń im krzywdy. Bądź cierpliwy i dobry.

– Tak się stanie, przysięgam – powiedziałem.

I ruszyłem w drogę.

11.

– To, czego Zurvan nauczył mnie przez następne piętnaście lat, było kontynuacją i rozwinięciem tego, o czym powiedział podczas pierwszych trzech dni. To, iż pamiętam je tak wyraźnie – po raz pierwszy od stuleci – napełnia mnie szczęściem. Chcę opowiedzieć ci o wszystkich szczegółach. Ach, Boże, to, że pamiętam, jak żyłem, a potem żyć przestałem, że potrafię połączyć jedno wspomnienie z innym, to... to coś o wiele bardziej łaskawego niż spełnienie moich modlitw.

Powiedziałem, że wydaje mi się, iż go rozumiem, ale nie rzekłem nic więcej, gdyż pragnąłem, by opowiadał dalej.

– Kiedy Zurvan zezwolił mi przechadzać się w namacalnej postaci, nie wróciłem, dopóki mnie nie przywołał, a stało się to o północy lub później. Do tego czasu miałem już ogromny bukiet niezwykle delikatnych kwiatów, z których żaden się nie powtarzał, wstawiłem je w wazon z wodą i postawiłem na stole do czytania.

Zurvan nakazał mi wyliczyć wszystko, co zobaczyłem i uczyniłem. Opisałem każdą ulicę Miletu, powiedziałem, jak bardzo mnie kusiło, by przenikać przez przedmioty, lecz byłem posłuszny jego zaleceniu, i jak długo obserwowałem statki w porcie i słuchałem języków, które w nim rozbrzmiewały. Powiedziałem, że czasami czułem pragnienie i piłem z fontanny, niepewny, co się stanie, i jak woda przeniknęła me ciało, nie przez narządy wewnętrzne, których nie miałem, lecz każde jego włókienko.

Wysłuchał mnie i rzekł:

– Jak oceniasz wszystko, co widziałeś, każdą rzecz, o której zechciałeś mi opowiedzieć?

– Wspaniałe – odpowiedziałem, wzruszając ramionami. – Świątynie niewiarygodnej urody. Marmur, cóż za marmur. Ludzie tutaj pochodzą ze wszystkich narodów. Jeszcze nigdy dotąd nie spotkałem tylu Greków; przysłuchiwałem się grupie Ateńczyków, spierających się na tematy filozoficzne, które wydały mi się śmieszne, lecz cieszyło mnie przyglądanie się im, a także zawędrowałem w pobliże dworu perskiego i pozwolono mi wejść do świątyni i pałacu, najwyraźniej dzięki mym szatom i wyglądowi; przechadzałem się więc nowo wzniesionymi cytadelami z mojego starego świata, a potem wróciłem do świątyń greckich bogów i podobały mi się ich otwarte przestrzenie i biel, a także temperament Greków, którzy różnią się od Babilończyków bardziej, niż przypuszczałem.

– Ale – spytał – czy jest coś, co przede mną ukrywasz, coś, co cię rozgniewało lub napełniło smutkiem?

– Nie chcę cię zawieść, lecz nic takiego nie przychodzi mi na myśl. Wszędzie moim oczom ukazywał się wielki splendor. Ach, cóż za barwy mają te kwiaty, spójrz na nie. Od czasu do czasu spostrzegałem duchy, ale musiałem tylko zamknąć na nie oczy, jeśli mogę się tak wyrazić, i znów widziałem tylko jasny, żyjący świat. Pożądałem wielu rzeczy. Pożądałem biżuterii i wiem, że mógłbym ją ukraść. Prawdę mówiąc, udało mi się odkryć pewną sztuczkę.

Potrafię nakazać klejnotom, by do mnie przyszły, jeśli stoję dość blisko i zwracam się do nich całą siłą woli. Ale oddałem wszystko, co ukradłem. Natomiast w kieszeniach znalazłem pieniądze, złoto. Nie wiem, skąd się tam wzięło.

– Ja je tam włożyłem – powiedział. – Coś jeszcze? Czy spostrzegłeś lub poczułeś coś jeszcze?

– Tych Greków. Są tak praktyczni jak mój lud... jakikolwiek był mój lud... ale wierzą w zasady moralne w sposób, który nie ma nic wspólnego z czczeniem bóstw; nie jest to jedynie kwestia oszczędzania biednych, wspierania słabych i robienia wszystkiego dla chwały bogów, lecz potwierdzenie czegoś, co jest... co jest...

– Abstrakcyjne – powiedział. – Niewidzialne i niezwiązane z działaniem na swoją korzyść.

– Tak, właśnie. Mówią o zasadach, które regulują zachowanie w sposób niebędący religią, o to chodzi. Ale nie mają wrażliwszego sumienia. Potrafią być okrutni. Czy nie jest tak w przypadku wszystkich ludzi?

– Na razie wystarczy. Powiedziałeś mi to, czego chciałem się dowiedzieć.

– Cóż to takiego?

– Nie zazdrościsz żyjącym.

– O niebiosa, dlaczegóż miałbym to robić? Wędrowałem przez cały dzień i nie czuję zmęczenia, jedynie niewielkie pragnienie. Nikt nie może mnie skrzywdzić. Dlaczego miałbym zazdrościć ludziom, którzy są jeszcze żywi? Lituję się nad nimi, jeśli ich przyszłością ma być żywot zagubionego ducha czy demona. Chciałbym, by wszyscy mogli być na nowo zrodzeni, tak jak ja, ale wiem także, iż widzę tylko to, co – jak ująłeś – należy do tego świata. Poza tym...

– Tak...

– Nie pamiętam, co to znaczy żyć. Wiem, że powiedziałeś, iż kiedyś żyłem, a może to ja sam mówiłem, a może wiemy o tym obaj i rozmawialiśmy o tej przeklętej tabliczce i spartaczonym zadaniu, lecz nie pamiętam, że byłem żywy. Nie pamiętam bólu, oparzeń, upadków czy krwawienia. A właśnie, miałeś rację. Nie potrzebuję narządów wewnętrznych. A kiedy się skaleczę, mogę krwawić lub nie, jeśli mi się spodoba.

– Oczywiście zdajesz sobie sprawę – powiedział – że wielu umarłych, których spotkałeś, nienawidzi żyjących? Nienawidzą ich.

– Dlaczego?

– Ponieważ ich własna egzystencja jest mdła, monotonna i przepełniona tęsknotą za tym, czego mieć nie mogą. Nie mogą być widzialni, nie mogą poruszać przedmiotów, mogą tylko przelatywać przez świat niczym niewidzialne pszczoły.

– Co się wydarzy, jeśli stanę się niewidzialny i przyłączę się do tych bardziej radosnych istot, tych, które są tak zajęte i wydają się sięgać tak wysoko?

– Zrób to i wróć do mnie cały i zdrowy, chyba że dotrzesz do raju – powiedział.

– Myślisz, że to możliwe?

– Nie, ale nigdy nie odmówię ci raju czy nieba; czy ty odmówiłbyś tego komukolwiek?

Usłuchałem go bez zwłoki. Po raz pierwszy odrzuciłem ciężar ciała i ubrania, nakazując im jednak pozostawać w pobliżu.

Wyszedłem na podwórzec, rozejrzałem się za duchami i znalazłem je wokół siebie, otaczały mnie ciżbą; a kiedy moje oczy spoczęły na nich, te, które były demonami, stały się drapieżne i wiele walk musiałem stoczyć. Zbłąkani zmarli bez końca dręczyli mnie żałosnymi pytaniami, pytaniami o tych, których pozostawili w świecie żywych.

I ujrzałem, iż owi zbłąkani zmarli znajdowali się zarówno na wyższych poziomach, jak i na bardzo niskich, tylko stali się bardziej świetliści i silniejsi, a może tylko znajdowali się w lepszym położeniu niż ci oślepieni i zagubieni zmarli, przemierzający samą ziemię.

Wzniosłem się w wyższe rejony owych radosnych istot i wszystkie natychmiast zwróciły się ku mnie ze zdumionymi minami, po czym łagodnymi gestami nakazały mi wrócić na dół.

W ułamku chwili otoczyły mnie, a wiele z nich miało niewyraźne, lecz migotliwe sylwetki, niektóre nawet skrzydła, a inne długie białe szaty, lecz wszystkie nakazywały mi wracać na ziemię, wskazywały w dół, czyniły gesty i napominały mnie, jakbym był dzieckiem, które zbłądziło do sanktuarium. Nie było w nich gniewu ni pogardy, wskazywały jedynie w dół i mówiły, że muszę odejść.

– Nie, nie odejdę – powiedziałem, lecz kiedy chciałem wznieść się wyżej, ujrzałem drogę całkowicie wypełnioną nimi i ich ciałami, a przez jedną chwilę zdało mi się, iż dostrzegam światło, lecz raziło ono moje oczy i upadłem, niczym strącony, uderzając o ziemię.

Leżałem w ciemnościach, a demony rzuciły się na mnie, szarpiąc za niewidzialne włosy i ciało, tak że musiałem rozpłynąć się w powietrzu i wymknąłem się im, a potem uczyniłem prawe i lewe ramię i odepchnąłem je na boki, przeklinając w ich własnych językach, dopóki nie uciekły.

Starałem się opanować; czy znajdowałem się pod powierzchnią ziemi? Nie wiedziałem.

Upadłem w popioły i proch, we mgłę, przez którą nie widziałem nic materialnego. Duchy, które ode mnie uciekły lub czaiły się w pobliżu, stanowiły część zanieczyszczeń i zaduchu, panującego w tym miejscu.

Potem z oparów wyłonił się potężny duch w postaci mężczyzny, tak jak i ja, uśmiechał się do mnie podstępnie i natychmiast wyczułem niebezpieczeństwo. Rzucił się z wyciągniętymi rękami i chwycił mnie za szyję, demony zaś znów otoczyły nas pierścieniem. Walczyłem z nim zawzięcie, przeklinając dla odebrania mocy i wyrzucając z siebie zaklęcia, by go przepędzić, aż wreszcie schwyciłem za gardło i potrząsałem tak długo, aż zaczął błagać o litość; utracił ludzką postać; potem uciekł, zmieniwszy się w smużkę mgły, a demony pierzchły.

– Muszę wrócić do mego Pana – powiedziałem. Zamknąłem oczy. Zawołałem do mojego Pana i ciała, które czekało, a także ubrania, które również czekało, i obudziłem się, siedząc na greckim krześle w gabinecie mego Pana, a on siedział za stołem, z jednym kolanem wzniesionym i stopą na podnóżku, bębniąc palcami i przyglądając mi się.

– Czy widziałeś wszystko to, co ja? – spytałem.

– Część. Widziałem, że się wznosisz, ale nie mogłeś sięgnąć wyżej, duchy wyższych rejonów nie pozwoliły ci na to.

– Nie, nie pozwoliły, lecz były dobre. Czy widziałeś światło, drogę za nimi?

– Nie, nie widziałem.

– To pewnie światło niebios – rzekłem – na dół prowadziła drabina, schody, tak, aż do ziemi, lecz dlaczego nie dla wszystkich zmarłych, dlaczego nie dla wszystkich, którzy są zagubieni czy rozgniewani?

– Tego nie wie nikt. Nie oczekuj, że ci odpowiem. Sam możesz znaleźć odpowiedź. Lecz dlaczego jesteś taki pewien, że owa drabina czy schody są przeznaczone dla kogokolwiek?

Czy to obietnica zikkuratów, piramid? Legenda o górze Meru?

Namyślałem się długo, zanim odpowiedziałem.

– Nie. Choć oczywiście są to dowody, nie, nie dowody, lecz wskazówki. Wiem to dzięki twarzom owych wyższych duchów... kiedy nakazywały mi wracać na ziemię. Nie było na nich złośliwości. Ani zła. Ani gniewu. Nie krzyczały jak odźwierni w pałacu; po prostu uniemożliwiły mi przejście i nieustannie wskazywały gestem drogę, którą musiałem podążyć... z powrotem na ziemię.

Zadumał się nad tym w milczeniu. Byłem zbyt poruszony, by się nie odzywać.

– Czy widziałeś tego potężnego, który mnie zaatakował? – spytałem. – Tego, który podszedł do mnie, równy mi wzrostem i wagą, i uśmiechał się, a potem rzucił się na mnie?

– Nie. Co się stało?

– Złapałem go za gardło i trząsłem, i pognębiłem, i odrzuciłem.

Mój Pan roześmiał się.

– Biedny głupi duch.

– Mówisz do mnie?

– Wyrażam się sarkastycznie o nim.

– Lecz dlaczego nie odezwał się do mnie? Dlaczego nie spytał, kim jestem? Dlaczego, powiedz, nie powitał mnie jak istoty równej mu mocą, dlaczego nie miał dla mnie nic prócz walki?

– Azrielu, większość duchów nie wie, co robi i dlaczego – odparł mój Pan. – Im dłużej dryfują, tym mniej wiedzą. Nienawiść jest ich zwykłą cechą. Wypróbował na tobie swoją siłę.

Może gdyby zwyciężył, starałby się uczynić cię swym niewolnikiem pomiędzy niewidzialnymi, lecz nie zdołał tego dokonać. Najprawdopodobniej nie pojmuje niczego poza walką, dominacją i poddaniem. Wielu ludzi żyje w ten sam sposób.

– O tak, wiem o tym – powiedziałem.

– Idź tam, do dzbana z wodą. Wypij wszystko. Możesz pić, kiedy tylko zechcesz. Woda wzmocni twoje ulotne ciało. To dotyczy wszystkich duchów i zjaw. Uwielbiają wodę i tęsknią za wilgocią, ale o tym już mówiłem. Pospiesz się. Mam dla ciebie zadanie.

Woda smakowała mi wybornie i wypiłem jej tyle, ile nie zdołałby wypić żaden normalny człowiek. Kiedy odstawiłem dzban, byłem już gotów do działania.

– Chcę, byś przywdział ciało i przeszedł przed ścianę do ogrodu i z powrotem. Poczujesz opór. Nie zwracaj na niego uwagi. Składasz się z innych cząstek niż mur i możesz przejść pomiędzy jego cząstkami, nie niszcząc go. Rób to dopóty, dopóki nie nauczysz się przechodzić przez przedmioty stałe bez wahania.

Okazało się to bardzo proste. Przeszedłem przez zamknięte drzwi, przeniknąłem przez ścianę grubości pięciu stóp, przeniknąłem przez kolumny. Przenikałem przez różne meble. Za każdym razem czułem wirowanie cząstek, które stanowiły barierę lub przedmiot, lecz owa penetracja nie sprawiała mi bólu i wystarczyła siła woli, by przezwyciężyć naturalne instynkty, nakazujące mi schylenie się czy cofnięcie.

– Jesteś zmęczony?

– Nie – powiedziałem.

– Dobrze, oto twoje pierwsze prawdziwe zadanie. Idź do domu greckiego kupca Lisandra na ulicy pisarzy, ukradnij wszystkie manuskrypty z jego biblioteki i przenieś je. Będziesz musiał odbyć cztery wycieczki, zanim przyniesiesz wszystkie. Zrób to w widzialnej postaci i nie zwracaj uwagi na tych, którzy cię zobaczą. Pamiętaj, że aby zwoje przeniknęły ścianę, musisz je umieścić wewnątrz swego ciała, które obejmuje również i szaty. Musisz je otulić swym duchem. Jeśli jest to zbyt trudne, wejdź i wyjdź drzwiami. Ktokolwiek cię uderzy... nie zrobi ci krzywdy.

– A czy ja mam ich zaatakować?

– Nie. Nie, chyba że będą mieli moc cię powstrzymać. Ogólnie rzecz biorąc, ich sztylety i miecze przejdą przez ciebie na wylot i nie zrobią ci krzywdy. Ale jeśli chwycą zwoje, które są materialne, musisz ich odepchnąć. Zrób to... delikatnie. Albo... jak ci będzie wygodniej, zależnie od tego, czy ktoś cię obrazi. Zostawiam to twojej decyzji.

Uniósł pióro i zaczął pisać. Potem zdał sobie sprawę, że nie drgnąłem.

– Cóż? – spytał.

– Mam kraść?

– Azrielu, mój moralisto, mój nowo narodzony duchu, wszystko, co znajduje się w domu Lisandra, zostało skradzione! Zdobył wszystko, kiedy przez Milet przeszli Persowie. Większa część jego biblioteki należała do mnie. Jest złym człowiekiem. Możesz go zabić, jeśli zechcesz. Nie jest to dla mnie ważne. Ale idź i przynieś mi wszystkie jego księgi. Zrób, co mówię, i nigdy nie kwestionuj moich poleceń w takich sprawach.

– Więc nigdy nie zechcesz, bym okradł biednego czy skrzywdził pognębionego lub przeraził pokornych i maluczkich?

Wzniósł oczy ku niebu.

– Azrielu, ten etap mamy już za sobą. Twoje słowa przypominają owe pompatyczne inskrypcje u stóp asyryjskich królów.

– Nie chciałem marnować twego czasu dłuższymi pytaniami.

– Nie interesuje mnie nic poza dobrym zachowaniem. Staraj się zapamiętać moje nauki.

Kocham nawet te nieznośne duchy, które trzymam tu, by mi służyły, lecz Lisander jest zły, kradnie i sprzedaje dla zysku, a poza tym nie umie czytać.

Zadanie okazało się dość łatwe. Musiałem jedynie zdzielić mocno służących, bym mógł

za trzema podejściami przenieść całą bibliotekę do mojego Pana. Ale kłopot sprawiało mi przeniknięcie przez drzwi z wielkimi naręczami zwojów. Nie zdołałem otoczyć ich duchem i przejść pomiędzy cząstkami. Jednak z czasem stawałem się coraz lepszy. Nawet nauczyłem się czegoś, o czym Zurvan mi nie powiedział – mogłem rozrzedzać i powiększać ciało przy przechodzeniu przez mury, dzięki czemu lepiej okrywałem zwoje, by później kurczyć się do rozmiarów człowieka.

By być wobec niego uczciwym i otwartym, zrobiłem to za ostatnim razem, kiedy wszedłem przez ścianę do jego gabinetu z ogromnym naręczem łupów, powiększając się, a potem kurcząc.

Obrzucił mnie nieruchomym spojrzeniem, a ja zdałem sobie z czegoś sprawę. Przez cały dzień i całą noc, odkąd się pojawiłem, zadziwiałem go. A on to wyrażał takim właśnie spojrzeniem. I nie okazywał strachu.

– Nie czuję przed tobą obawy – odezwał się w odpowiedzi na moje myśli – ale masz rację, jako mag, naukowiec i mężczyzna nie zwykłem zdradzać zdumienia i krzyczeć.

– Co teraz, Panie? – spytałem.

– Wróć do kości i nie przychodź, dopóki mnie nie usłyszysz... póki nie usłyszysz mojego wezwania. Sam sen czy myśl o tobie nie wystarczą.

– Postaram się, Panie – rzekłem.

– Sprawisz mi zawód, jeśli mnie nie posłuchasz. Jesteś zbyt młody i silny, by biegać samopas. Zranisz mnie, jeśli spróbujesz wyjść, kiedy o tobie pomyślę.

Znowu poczułem łzy, grożące wylaniem.

– A więc nie zrobię tego, mistrzu.

Wróciłem do kości. Przez chwilę, zanim zamknąłem oczy, ujrzałem samą szkatułkę, która została przeniesiona do kryjówki w niszy w ścianie, ale wkrótce opadł na mnie aksamitny sen i myśl: Kocham go i chcę mu służyć. Potem nie było nic.

Następnego ranka obudziłem się, lecz nie drgnąłem. Minęło wiele czasu, gdy leżałem w ciemnościach, nie czując żadnych cielesnych doznań, czekając, a potem bardzo wyraźnie usłyszałem jego głos i odpowiedziałem na wezwanie.

Znowu rozpostarł się przede mną żywy świat. Siedziałem w ogrodzie pomiędzy kwiatami, on zaś spoczywał na leżance, czytając, potargany i ziewający, jakby spędził noc pod gwiazdami.

– No, tym razem zaczekałem – odezwałem się.

– A, więc poczułeś, że się obudziłeś, zanim cię wezwałem? – Tak, lecz czekałem, byś był

zadowolony. Powrócił do mnie strzęp wspomnień, a może odzyskałem go w tej chwili – dość, że chcę ci zadać pytanie.

– Pytaj. Jeśli nie będę mógł odpowiedzieć zgodnie z prawdą, nie zmyślę niczego.

Na to roześmiałem się szczerze i długo nie mogłem przestać! Mimo gnębiącej mnie niepamięci wiedziałem, że kapłani i magowie łżą jak najęci. Zurvan skinął głową z satysfakcją.

– Twoje pytanie?

– Czy mam jakieś przeznaczenie?

– Jaka dziwna wątpliwość. Dlaczego sądzisz, że ktokolwiek ma jakieś przeznaczenie?

Robimy, co robimy, a potem umieramy. Już ci mówiłem. Jest tylko jeden Bóg Stwórca, a jego imię nie ma większego znaczenia. Naszym przeznaczeniem, przeznaczeniem całej ludzkości, jest kochać, poznawać i cenić wszystko, co nas otacza. Dlaczego twoje miałoby być inne?

– Ach, tylko tyle... Moje przeznaczenie powinno być wyjątkowe czy nie?

– Wiara w pisany nam wyjątkowy los jest jednym z najdzikszych i najbardziej szkodliwych przekonań. Odejmuje się niewinne dzieciątka od piersi królowych i mówi się, iż przeznaczono im wyjątkowy los – by rządziły Atenami, Spartą, Miletem, Egiptem czy Babilonem. Co za głupota. Ale wiem, co kryje się za twoim pytaniem. I lepiej mnie teraz posłuchaj. Idź po kanaanejską tabliczkę i nie zniszcz jej. Jeśli ją zniszczysz, będę musiał ją na powrót poskładać i sprawię, że będziesz płakać.

– Hmmm... Z łatwością doprowadzasz mnie do łez, prawda?

– Chyba tak. Idź po tabliczkę. Spiesz się. Dziś czeka nas podróż. Skoro zaniosłeś mnie na stepy północy, w góry, pomiędzy którymi miała się znajdować wielka góra bogów, możesz mnie zabrać także gdzie indziej. Chcę wrócić do Aten. Chcę się przechadzać po Atenach.

Dalej, potężny duchu. Przynieś tabliczkę. Żywo. Ignorancja nikomu nie wychodzi na dobre.

Nie bój się.

12.

Położyłem dłonie na kanaanejskiej tabliczce, choć przepełniała mnie wstrętem i nienawiścią. W rzeczy samej aż dygotałem z nienawiści. Byłem jej tak pełen, że przez chwilę nie mogłem się poruszyć. Głos Zurvana przywołał mnie z powrotem rozkazem, którego nie mogłem nie usłuchać. Pismo jest bardzo drobne, przypomniał mi, i jeden odprysk może zaszkodzić całości, a ja muszę znać cały tekst.

– Dlaczego? – spytałem. Skinąłem w stronę poduszek, leżących w pokoju. – Czy mogę wziąć jedną z nich, by na niej usiąść u jego stóp, nie brudząc szat? – Kiwnął głową.

Usiadłem ze skrzyżowanymi nogami. Zurvan leżał na łóżku, uniósłszy jedno kolano, co wydawało się jego ulubioną pozycją, i trzymał tabliczkę tak, by móc ją odczytać w słonecznym świetle. To wspomnienie jest dla mnie nadal żywe, może dlatego, że ściany były białe i pokryte czerwonymi kwiatami, drzewo oliwne stare, powykręcane i rozgałęzione, a zielona trawa, wyrastająca pomiędzy marmurowymi płytami – miękka. Lubiłem przesuwać po niej dłonią. Lubiłem kłaść dłoń na marmurze i czuć ciepło słońca.

I oczywiście wspominam go z miłością, ubranego w luźną, długą i obszerną grecką tunikę ze złotymi nitkami wystającymi na brzegach, dość chudego, zadowolonego i w wieku trudnym do określenia, kiedy jego błękitne oczy przebiegały tabliczkę, którą od czasu do czasu przysuwał blisko twarzy i odsuwał daleko. Sądzę, że pewnie odczytał każde maleńkie słowo, które na niej wyżłobiono w długich i wąskich kolumnach pisma klinowego.

Nienawidziłem tej tabliczki.

– Uciekłeś w świat duchów z rąk idiotów – powiedział. – To stare kanaanejskie zaklęcie wzywające potężnego złego ducha, sługę zła równie silnego, jak złe duchy zesłane na ziemię przez Boga. Ma ono stworzyć mal’aka dla potrzeb maga, równie potężnego jak Mal’ak, którego Jahwe zesłał, by zgładził pierworodnych Egipcjan.

Byłem oszołomiony. Nie odpowiedziałem. Znałem wiele tłumaczeń historii ucieczki z Egiptu i słyszałem o Mal’aku, świetlistym aniele Bożego Gniewu.

– Kanaanejczycy uznali tę informację za niebezpieczną i zapieczętowali ją w tej tabliczce, jeśli data jest ścisła, przed tysiącem lat. To czarna magia, zła magia, magia taka, jaką posługiwała się wróżka z Endor, która sprowadziła ducha Samuela, by rozmawiał z królem Saulem.

– Znam tę historię – powiedziałem cicho.

– Mag może stworzyć własnego mal’aka, potężnego niczym szatan, upadły anioł czy zły duch, który niegdyś dzielił moc z samym Jahwe.

– Rozumiem.

– Zasady są tu bardzo określone. Kandydat na mal’aka musi być z gruntu zły, przeciwny Bogu i wszelkim dobrym rzeczom, musi być zrozpaczony i pogardzać okrucieństwem, z jakim Bóg traktuje człowieka, oraz niesprawiedliwością, jaką zesłał na świat. Kandydat na mal’aka musi być tak zdeterminowany, zły i gniewny, by mógł walczyć z samym Bogiem, gdyby nadarzyła mu się taka okazja lub gdyby otrzymał taki rozkaz. Powinien przeciwstawić się każdemu aniołowi i pokonać go.

– Mówisz o dobrych aniołach?

– Tak, dobrych i złych; miałeś być im równy i być może będziesz. Jesteś mal’akiem, całkiem niezwykłym duchem. Ale jak powiedziałem, człowiek, który ma nim zostać, powinien być zły do głębi serca, musi stracić cierpliwość do Boga i musi pragnąć służyć tym wywrotowym siłom, które nie zgadzają się postępować zgodnie z boskimi zasadami. Tego ducha nie stwarza się, by służył diabłu czy demonowi, lecz by nim został.

Straciłem dech.

– Wydajesz się zbyt młody na tak zaciekłą złość... przynajmniej w postaci, którą sobie wybrałeś i która zdaje się doskonałym odzwierciedleniem twojego wizerunku za życia. Czy byłeś aż tak zły? Czy aż tak nienawidziłeś Boga?

– Nie, przynajmniej nie wydaje mi się. Jeśli tak było, nie zdawałem sobie z tego sprawy.

– Czy twoją decyzją było stać się Sługą Kości?

– Nie. Wiem, że nie.

– Znowu partactwo. Nie byłeś zły, nie zgłosiłeś się dobrowolnie i nie przysiągłeś służby temu, kto będzie posiadał kości, prawda?

– Z pewnością nie!

Natężyłem pamięć. Teraz wydawało mi się to nad wyraz trudne, przeszłość rozbłyskiwała jasnym światłem i znowu blakła, lecz udało mi się przedrzeć do komnaty Cyrusa, przypomniałem sobie, że Cyrus wysłał mnie do Zurvana i jeszcze coś wcześniejszego...

martwego kapłana na posadzce.

– Zabiłem tego, który mógł być moim Panem – odezwałem się. – Zabiłem go, a wokół

mnie była tylko śmierć, konałem, kiedy mnie stworzono. Pozostał we mnie jedynie słaby płomyk. Miałem umrzeć. Być może schody do nieba już zbliżały się do mnie, a może miałem odejść w światło i stać się jego częścią. Nie wiem, co się stało. Ale cokolwiek to było, nie chciałem zostać Sługą Kości, próbowałem uciec... pamiętam, jak biegłem i wołałem pomocy, lecz nie pamiętam, do kogo się zwracałem. Dopiero później przyniosłem moje kości do komnaty króla.

– Tak też mi powiedział. Cóż, z tego wynika, że powinieneś być znawcą zła i okrucieństwa, zanim cię wybrano, a także powinieneś błagać o przywilej wiecznego życia na równi z boskimi aniołami i z własnej woli powinieneś zgodzić się na poniesienie śmierci w męczarniach. W chwili gdy ból stanie się dla ciebie zbyt wielki, twój duch miał się oddzielić i obserwować, jak ciało wygotowuje się aż do kości. Ale dopiero wtedy, gdy ból stanie się zbyt wielki. Tylko wtedy. Miałeś cierpieć wrzące złoto tak długo, jak tylko mogłeś, by wzrosła twa nienawiść do Boga za to, że uczynił ludzi tak słabymi, i dopiero wtedy mogłeś się uwolnić, świadomy ogromu swego tryumfu nad śmiercią oraz nienawiści do Boga, który stworzył

śmierć, a także pełen zapału, by zostać mal’akiem, równie potężnym jak okrutne serce Jahwe, kiedy odwrócił się od tych, których zgładzili Saul, Dawid czy Joszua.

Miałeś zostać mścicielem Adama i Ewy, którzy zostali tak podle oszukani przez twojego Boga. Czy coś ci to mówi?

– Wszystko to partactwo, jak sam powiedziałeś. Nie pamiętam, bym był w kotle, pamiętam jedynie straszny lęk przed nim. Sądzę, iż uciekłem z ciała, zanim nadszedł ból, myślę, iż nie mógłbym go znieść. Wszystko to było chaosem, otaczały mnie słabe i niepewne stworzenia, zniknął wszelki majestat. Zrobiłem coś, być może to, czego spodziewali się po mnie inni, ale akt ten był napiętnowany, a ja czułem jedynie zagubienie.

– Czy ów napiętnowany postępek miał w sobie majestat?

– Cóż, tak mi się wydaje. Pamiętam poczucie wielkiego poświęcenia, jakiegoś celu.

Przypominam sobie płatki róż i senną, powolną śmierć, której najgorszą dolegliwością była świadomość, iż jest ona nieodwracalna i może trwać długo, lecz nic jej nie zmieni. Nie wiem, dlaczego wspomniałem o majestacie. Co powiedział ci o mnie Cyrus?

– Niewiele. Ale z tej tabliczki wynika, że jesteś niezniszczalny. Jeśli kości zostaną zniszczone, spadniesz na świat, by zemścić się na wszystkim, co żyje, niczym zaraza.

Przejęła mnie rozpacz. Przejęła mnie całego, rozpacz niepojęta dla ducha, którym byłem zaledwie parę godzin przedtem. Kiedy zbliżałem się do owych radosnych twarzy, kiedy ujrzałem blask światła, nie znałem rozpaczy! Nie wiedziałem o niej więcej niż dziecko niedopuszczone do talerza słodyczy. Teraz już ją znałem.

– Chcę umrzeć – szepnąłem. – Chcę naprawdę umrzeć, tak jak było mi przeznaczone, zanim mi to uczynili, nieświadomi głupcy! Zanim tknęli to przerażające zaklęcie. Ach, głupcy! Ach, Boże!

– Umrzeć? – spytał Zurvan. – I błąkać się pomiędzy głupimi umarłymi? Stać się demonem jęczącym wraz z innymi duchami, stać się wielkim wrogiem wszystkiego, co dobre, posłańcem śmierci i zagłady?

– Nie, po prostu umrzeć, jakby w ramionach matki, umrzeć i spocząć w matce ziemi, jakbym stał się światłem, a jeśli istnieje niebo, by się w nim znaleźć, jeśli zaś nie, tylko umrzeć i żyć w pamięci za wszystkie moje dobre uczynki, za wszystkie zacne czyny, akty dobroci i miłości, i...

– I co?

– Chciałem powiedzieć, że chcę żyć w pamięci za wszystko, co zrobiłem ku chwale Boga, lecz w tej chwili nie dbam o to. Chcę tylko umrzeć. Wolałbym, żeby Bóg dał mi spokój.

Wstałem. Spojrzałem na niego.

– Czy Cyrus powiedział ci, kim byłem za życia? Jak mnie poznał? – Nie, możesz sam przeczytać jego listy. Napisał tylko, że twoja moc jest zbyt wielka dla jakiegokolwiek maga poza mną, a także, że ma u ciebie wielki dług, że twoja śmierć jest jego dziełem. – Zurvan zamilkł, zamyślony, i szarpnął się za brodę. – Oczywiście król całego świata nie może wyznać w liście, że duch zdołał go przerazić i że chce go oddalić od siebie tak bardzo, jak to tylko możliwe, ale treść listu miała takie, powiedzmy, zabarwienie. Rozumiesz. „Nie mogę rozkazywać temu duchowi. Nie śmiałbym tego uczynić. A jednak zawdzięczam mu królestwo”.

– Nie pamiętam, żeby był mi coś winien. Pamiętam, że prosiłem, by mnie odesłał...

pamiętam...

– Tak?

– Że opuścili mnie wszyscy.

– No, ale ci idioci nie stworzyli demona. Stworzyli kogoś podobnego aniołowi.

– Aniołowi mocy – powiedziałem. – Sam użyłeś tych słów. Podobnie jak Cyrus. I Marduk... – urwałem. To imię poraziło mnie, lecz za nim nie przyszło nic, by je potwierdzić.

– Marduk, bóg Babilonu? – spytał Zurvan.

– Nie drwij z niego, on cierpi – rzekłem, zadziwiając tym sam siebie.

– Chcesz pomsty na tych, którzy cię skrzywdzili?

– Dokonałem jej. Nie pamiętam nikogo, kto nie byłby martwy. To wina owego kapłana, a on... i tej starej kobiety, co umarła, tej wiedźmy, czarownicy. Nie pamiętam... Wiem, że tylko Cyrus mógł mi pomóc, i wiem, że miałem prawo wejść do jego łożnicy, że mogłem go skłonić, by mnie wysłuchał. Nie, nie pragnę zemsty. Nie. Nie pamiętam aż tyle, by jej zapragnąć, nic więcej jak tylko to, że nie tęsknię za życiem. Nie tęsknię. Jest coś, czego pragnę... umrzeć... spocząć, zasnąć, leżeć martwy w wonnej ziemi... albo ujrzeć światło, gdy się z nim scalę, maleńka iskra bożego ognia, która powróciła, skąd przyszła. Śmierci pragnę najbardziej... nawet bardziej niż owego światła. Jedynie spokoju śmierci.

– Teraz tego chcesz. Nie pragnąłeś jej, kiedy spacerowałeś czy zwiedzałeś królestwo duchów, albo gdy przyniosłeś mi zwoje. Albo kiedy po raz pierwszy usiadłeś w tym ogrodzie i gładziłeś trawę.

– To dlatego, że jesteś dobrym człowiekiem.

– Nie, to dlatego, że to ty nim jesteś. Lub byłeś. A dobroć pali się w tobie równie jasnym płomieniem jak zawsze. Dusze bez pamięci są niebezpieczne. Ty pamiętasz... lecz tylko to, co dobre.

– Nie. Powiedziałem ci, jak ich nienawidzę...

– Owszem, lecz oni odeszli, szybko oddalają się od ciebie. Nie przypominasz sobie ich imion czy twarzy... nie czujesz do nich nienawiści. Ale pamiętasz to, co dobre. Wczoraj wieczorem powiedziałeś mi, że znalazłeś w kieszeniach złoto. Co z nim zrobiłeś? O tym mi nie wspomniałeś.

– Dałem je biednym i głodnym, całej rodzinie, by mieli co jeść. – Wyciągnąłem dłoń i zamknąłem w niej pojedyncze źdźbła trawy, wychylające się spomiędzy marmurowych płyt.

Spojrzałem na delikatne zielone łodyżki. – Masz rację. Rzeczywiście pamiętam rzeczy dobre i znam je. Wiem o nich, widzę je i czuję...

– A więc nauczę cię wszystkiego, co potrafię – powiedział. – Będziemy podróżować.

Pojedziemy do Aten, a potem do Egiptu. Jeszcze nigdy nie zapuściłem się w głąb tego kraju.

Chcę do niego pojechać. Będziemy poruszać się dzięki magii. A czasami w naturalny sposób, ponieważ jesteś potężnym strażnikiem i musisz zapamiętać wszystko, czego cię nauczę...

twoją skłonnością i słabością jest ucieczka od bólu w niepamięć, a kiedy umrę, będziesz odczuwać pewien ból.

Zamilkł. Uznałem, że lekcja na razie się skończyła. Zamknął oczy. Ale mnie dręczyło jeszcze jedno pytanie.

– Zadaj je, zanim pójdę na spoczynek.

– Owi Kanaanejczycy, którzy stworzyli zaklęcie. Czy byli Hebrajczykami?

– Nie, nie tak jak ty. Ich Jahwe był jednym z wielu bóstw, najpotężniejszym z nich, zdaje się, że był bogiem wojny. Był to lud starożytny i wierzył także w innych bogów. Czy ta odpowiedź cię zadowala?

Mój umysł odpłynął.

– Chyba tak – powiedziałem. – Tak, jestem zadowolony. Ale teraz nie przynależę już do żadnego narodu. Moim przeznaczeniem jest należeć do najlepszego z Panów, bez którego mogę zapomnieć o wszystkim, mogę odpłynąć... mogę przestać widzieć, słyszeć czy czuć... i nie umrę, lecz tylko będę czekać na tego, który mnie przywoła.

– Moje życie nie będzie trwało długo – powiedział. – Nauczę cię wszelkich sztuczek, jakie znam, byś był silny, nauczę cię, jak zwodzić ludzi iluzjami i jak rzucać na nich zaklęcia słowami i zachowaniem... to wszystko, nic więcej... pamiętaj... słowa, zachowanie... to abstrakcja... nic konkretnego. Możesz rzucić zaklęcie, czytając listę baryłek z ziarnem, jeśli zrobisz to we właściwy sposób, wiesz? Ale nauczę cię wszystkiego, ty zaś będziesz mnie słuchać, a kiedy umrę...

– Tak...

– Zobaczymy, czego nauczy cię wielki świat.

– Nie spodziewaj się po mnie zbyt wiele – powiedziałem. Spojrzałem mu prosto w oczy, czego do tej pory niemal nie robiłem. – Pytasz mnie, co pamiętam. Pamiętam, że zabiłem Beduinów i że spodobało mi się to. Nie aż tak jak kwiaty, jak zrywanie kwiatów, ale zabijanie... czy coś może się z tym równać?

– Masz rację. Będziesz musiał się nauczyć, że miłość jest lepsza... a bycie dobrym jest jeszcze lepsze. Zabijając, niszczysz cały wszechświat wierzeń, uczuć i pokoleń w tej jednej osobie, której odbierasz życie. Ale kiedy czynisz dobro, jest to niczym wrzucenie kamyka do wielkiego oceanu, który faluje przez całą wieczność, a żadna fala, nawet te tak odległe, w Italii czy Egipcie, żadna z nich nie ma sobie podobnej. Dobroć niesie ze sobą więcej mocy niż zabijanie. Ale musisz się sam o tym przekonać. Wiedziałeś o tym za życia.

Zastanowił się przez chwilę, a potem podsumował wszystko, czego nauczył mnie tego dnia.

– Widzisz, jest to kwestia tego, jak oceniasz te rzeczy. Kiedy powalisz człowieka, nie widzisz wszystkich implikacji swego czynu. Nie wtedy. Czujesz szum krwi, nawet jako duch w postaci człowieka. Ale kiedy zrobisz coś dobrego, widzisz to często... możesz to oglądać bez końca... i to właśnie odbiera ci w końcu przyjemność zabijania. Dobro świeci zbyt mocnym blaskiem, jest zbyt... niezaprzeczalne. Kiedy spacerowałeś, widziałeś je w oczach ludzi, prawda? Dobro. Nikt nie chciał cię skrzywdzić. Nawet strażnicy w pałacu. Pozwolili ci przejść. Czy chodziło o twe szaty lub wygląd? A może uśmiechnąłeś się do nich? Czy twoja twarz promieniała dobrą wolą? Za każdym razem, kiedy do mnie wracasz, jesteś szczęśliwy, a twój duch, cokolwiek go ukształtowało, ma ogromną moc miłości.

Nie odpowiedziałem.

– Co ci znów chodzi po głowie? – spytał. – Powiedz.

– Chodzi o Beduinów – powiedziałem. – Ależ przyjemnie było ich zabić – rzekłem.

– Jesteś uparty!

Zamknął oczy i zasnął. Siedziałem, przyglądając się mu, i stopniowo również zapadłem w sen, usnąłem w moim ciele, słuchając kwiatów tuż przy uszach i od czasu do czasu spoglądając w gałęzie drzewa oliwnego, by ujrzeć na nim ptaki, a odległy gwar miasta zdał mi się dźwiękami muzyki. A kiedy spałem, śniłem o ogrodach, świetle i drzewach owocowych, a także radosnych duchach o twarzach rozjaśnionych miłością.

I we śnie moim snuły się słowa:

„I oddam ci skarby ciemności i ukryte bogactwa miejsc tajemnych, byś widział, że ja, Pan, który wołam twoje imię, jestem Bogiem Izraela... Ja stwarzam światło i mrok; Ja stwarzam pokój i zło... „.

Otworzyłem oczy, ale potem poznałem słowa bardziej pełne słodyczy i znów zapadłem w półsen o pieśni i topolach chwiejących się na lekkim wietrzyku.

13.

Przez piętnaście lat podróżowałem razem z Zurvanem, posłuszny mu we wszystkim. Jak wspomniałem, był bogaty i często chciał podróżować jak wszyscy, więc wchodziliśmy na pokład statku płynącego do Egiptu, a potem do Aten i innych miejsc, które odwiedził w młodości i gorąco pragnął zobaczyć raz jeszcze.

Chyba nigdy nie zdradził, że jest magiem, choć od czasu do czasu ktoś rozpoznawał go po bliższym przyjrzeniu się. A kiedy wzywano go, by uleczył chorego, robił wszystko, co było w jego mocy. W każdym mieście, które odwiedzaliśmy, kupował albo polecał mi pożyczyć czy nawet ukraść tabliczki i zwoje dotyczące magii, które następnie studiował i odczytywał mi na głos, bym nauczył się ich na pamięć, i wszystkie one potwierdzały jego przekonanie, iż wszelkie zaklęcia są mniej więcej takie same.

To, iż pamiętam te lata z tak kryształową jasnością, jest błogosławieństwem, ponieważ czas dzielący jego śmierć od teraźniejszości niemal zupełnie ginie dla mnie w niepamięci.

Wiem, że w czasach po śmierci Zurvana budziłem się bez żadnych wspomnień i służyłem mym Panom z nudów, a czasami przyglądałem się, jak sami sprowadzają na siebie zagładę, i uważałem to za zabawne, czasami zaś sam odbierałem swoje kości jednemu i zanosiłem innemu. Ale wszystko to tonie we mgle i zapomnieniu. I nie ma żadnego znaczenia.

Zurvan miał rację. Moją reakcją na ból i cierpienie była niepamięć. I jest to cecha właściwa wszystkim duchom. Ciało i krew, potrzeby ciała, to wszystko zasila pamięć człowieka. A kiedy tych nie stanie, słodko jest nie pamiętać zupełnie nic.

Zurvan zdołał sporządzić za swego życia lepszą skrzynkę na moje kości. Wykonał ją z bardzo trwałego drewna, wykładanego na zewnątrz i wewnątrz złotem, w środku zaś umieścił

komorę na kości, ułożone w skulonej pozycji, niczym uśpione dziecko. Zlecił tę pracę stolarzom, ponieważ wysiłki mieszkających z nim duchów nie wydawały mu się wystarczające.

Na zewnętrznej stronie skrzynki, mającej kształt prostokąta, na tyle długiego, by pomieścić mój szkielet, wyrzeźbił imię tego, którym byłem, oraz imię, którym miałem być nazywany, a także ostrzeżenie, iż nie wolno mnie zmuszać do czynienia zła, gdyż obróci się ono przeciwko temu, który mnie wezwał. Ostrzegł także przed zniszczeniem moich kości, gdyż wówczas pękną wszystkie wiążące mnie pęta.

Zapisał to wszystko na powierzchni całej szkatułki w formie wierszowanego zaklęcia w licznych językach.

A także umieścił na niej hebrajski symbol lub literę oznaczającą życie.

Bardzo dobrze, że zdążył to zrobić dość wcześnie, gdyż śmierć go zaskoczyła. Zmarł we śnie, a ja zostałem przywołany dopiero wówczas, gdy na jego dom napadli złodzieje i ludzie z wioski, którzy wiedzieli, że nie miał on rodziny, i nie żywili przed nim strachu. A ponieważ nie postawił demonów na straży swego ciała, ludzie złupili jego dom, znaleźli skrzynkę, zaczęli rozmawiać o kościach i obudziłem się.

Zgładziłem wszystkich, którzy tam byli, nawet najmniejsze dziecko gmerające w ubraniach Zurvana. Zgładziłem ich wszystkich. Tej nocy wieśniacy przybyli, by spalić dom maga, licząc, iż oczyszczą go ze zła. Byłem zadowolony, ponieważ wiedziałem, iż Zurvan, jako Grek z urodzenia, choć z wyboru nie posiadający plemienia ni narodu, życzył sobie, by jego szczątki zostały spalone, a ja ułożyłem je w domu w ten sposób, że spłonęły w pierwszej kolejności.

Wróciłem do Miletu, a potem ruszyłem w stronę Babilonu, choć nie wiedziałem, czemu to czynię. Byłem pogrążony w żałobie po Zurvanie. Myślałem tylko o nim. Ból gnębił mnie dniem i nocą, niewidzialnego, w cielesnej postaci, a nie chciałem wrócić do kości z obawy, iż nigdy już z nich nie wyjdę. I tak wlokłem za sobą własny szkielet przez piaski pustyni.

Wreszcie dotarłem do Babilonu, lecz nagle zrozumiałem, iż brzydzę się nim i czuję do niego nienawiść, a każdy krok w jego kierunku sprawia mi ból. Nie ujrzałem nic, co rozjaśniłoby moje wspomnienia, miałem jedynie niejasne przeczucie. Zostałem tam bardzo krótko i wróciłem do Aten, które były miejscem narodzin Zurvana. Znalazłem niewielki domek, urządziłem kryjówkę dla moich kości głęboko, bardzo głęboko pod jego fundamentami i schowałem się w nich. I zapadła ciemność.

Po długim czasie obudziłem się ze słabym wspomnieniem o Zurvanie i pamiętając jeszcze jego nauki, choć istniało już inne stulecie. I możliwe, że jego lekcje pozostały ze mną na zawsze. Stąd chyba wywodzą się korzenie mego buntu – gdyż pamiętałem jego nauki i znienawidziłem ich przewrotność.

W każdym razie w Atenach znowu mnie wezwano. Żołnierze Filipa II Macedońskiego napadli na Ateny i zwyciężyli Greków, a Filip Barbarzyńca, jak go nazywano, łupił całe miasto i w ten sposób znaleziono moje kości.

Kiedy przybyłem, znalazłem się w namiocie macedońskiego maga, który zdumiał się, gdy objawiłem się jego oczom, ja zaś również byłem zaskoczony.

Niemal go nie pamiętam. Przypominam sobie tylko soczystość tego świata, urok ponownego znajdowania się w namacalnej postaci, smakowania wody i pragnienia zostania żyjącą i oddychającą istotą, nawet gdyby miały to być jedynie pozory. Znałem także moją wielką moc, zataiłem ją przed tym Panem i posłusznie wypełniałem jego niezmiernie nikczemne i głupie rozkazy. Był pomniejszym magiem.

Z jego rąk przeszedłem do innego czarownika, a potem do jeszcze innego. Moje następne wspomnienie jest wyraźne tylko dlatego, iż obudził je we mnie Gregory Belkin... gdyż byłem w Babilonie w chwili śmierci Aleksandra Wielkiego. Jak się tam znalazłem, komu służyłem – nie pamiętam. Ale pamiętam, jak się ubierałem, jak przywdziewałem ciało jednego z żołnierzy Aleksandra, bym mógł przedostać się do łoża wielkiego wodza i ujrzeć, jak daje znak ręką, że umiera.

Pamiętam Aleksandra, jak leżał na łożu, wokół niego płonęła aura równie płomienna jak aura Cyrusa, króla Persji. I choć umierał, był bardzo piękny i dziwnie czujny. Obserwował

własną śmierć i nie walczył, by pozostać przy życiu. Nie czepiał się go. Tak jakby wiedział, że to musi być koniec. Nie przypominam sobie, by rozpoznał we mnie ducha, a ja przybrałem postać namacalną i bardzo szczegółową. Pamiętam, jak wróciłem do mojego ówczesnego Pana i powiedziałem mu: „Tak, ten, który podbił cały świat, umiera”. Tamten Pan, który również był starym Grekiem, zapłakał, a ja przypominam sobie, że objąłem go i pocieszałem.

Nie przypomniałbym sobie tego tak dokładnie, gdyby Gregory nie wykrzyczał imienia Aleksandra z taką furią i nie oznajmił, że był on jedynym człowiekiem, który naprawdę zmienił oblicze świata.

Mógłbym teraz opisać moich innych Panów... ocalić z kotła pamięci skrawki i strzępy.

Ale nie widzę w nich żadnej godności, magii czy wielkości, które by do mnie przemówiły, nie chcę zadawać sobie tyle trudu. Byłem chłopcem na posyłki, duchem wysyłanym na przeszpiegi, złodziejem, czasami nawet mordercą. Pamiętam, że zabijałem. Ale nie przypominam sobie skruchy. Nie pamiętam, bym służył komuś, kogo uznałbym za niezaprzeczalnie złego. I pamiętam, że zabiłem dwóch moich Panów, ponieważ byli źli.

Ale jak powiedziałem, wszystko to tonie we mgle, jest nieostre. Następne moje prawdziwe i żywe wspomnienie, które powróciło do mnie zaledwie przed paroma tygodniami, gdy przebudziłem się na zimnych ulicach Nowego Jorku, bym stał się świadkiem zamordowania Estery Belkin, dotyczy mojego ostatniego Pana, Samuela ze Strasburga – nazwanego na cześć proroka, ma się rozumieć.

Samuel był przywódcą i magiem społeczności żydowskiej w Strasburgu. Pamiętam, że kochałem jego i jego pięć pięknych córek, lecz nie pamiętam początków czy środka naszej znajomości, a tylko ostatnie dni, kiedy nadeszła czarna śmierć, w mieście zapanował chaos, a możni goje orzekli, że wszyscy Żydzi powinni odejść, ponieważ władze nie będą w stanie chronić nas przed tłumem.

Ostatnią noc nadal mam przed oczami. Tylko Samuel pozostał w domu. Jego pięć córek wykradło się ze Strasburga w bezpieczne miejsce, a ja siedziałem razem z nim w głównej komnacie domu, domu bardzo bogatego, muszę zaznaczyć, po czym on wyjawił mi, iż bez względu na to, co bym powiedział czy zrobił, nie będzie uciekał przed wściekłością tłumu.

Wielu biednych Żydów nie mogło uciec przed tym, co miało nastąpić. A Samuel, ku memu wielkiemu zdumieniu, powziął przekonanie, iż ktoś z jego narodu czy rodu może go potrzebować i dlatego postanowił pozostać. Nie zawsze był tak skłonny do poświęceń, a jednak teraz postanowił nie uciekać.

Byłem rozgorączkowany, uderzałem pięściami w stół, wypadałem na dwór i wracałem z wieścią, iż cała okolica została otoczona, że wkrótce wszyscy mieszkańcy dzielnicy zginą w płomieniach.

Historia świata nie była tajemnicą ani dla mnie, ani dla Samuela; charakter człowieka był

dla nas jasny. Zdobywałem dla mojego Pana obfitość złota; szpiegowałem jego partnerów w interesach; byłem źródłem jego ogromnego i ciągle powiększającego się majątku. Morderstwo – o to jedno nigdy mnie nie prosił, ponieważ nie przyszło mu na myśl coś tak okrutnego. Był

żydowskim handlowcem, bankierem, inteligentnym, kochanym i szanowanym przez społeczeństwo gojów ze względu na niski procent, na jaki pożyczał, oraz rozsądne warunki, kiedy przychodziło do spłaty długu. Człowiek dobry? Tak, lecz również światowy, choć do pewnego stopnia religijny. Teraz siedział w swej komnacie, tłuszcza podchodziła coraz bliżej z ogniem, miasto wokół nas zmieniło się w piekielną czeluść, a on spokojnie oświadczył, że nie odejdzie.

– Jeszcze istnieje droga ucieczki, mogę cię wyprowadzić! – powiedziałem.

W rzeczy samej, obaj wiedzieliśmy o tunelu pod jego domem, prowadzącym poza mury żydowskiej dzielnicy. Były stare, to prawda, ale znaliśmy je. Mogłem go przez nie przeprowadzić. Albo górą, dzięki mojej mocy, przenieść go w niewidzialnej postaci.

– Panie, co zamierzasz? Pozwolisz, by cię zabili? Rozszarpali cię na sztuki? Albo by ogień cię otoczył, albo by oni zdarli z ciebie pierścienie i szaty, nim cię zabiją? Panie, dlaczego chcesz umrzeć?

Dwadzieścia razy kazał mi milczeć i wracać do kości. Nie usłuchałem go. Wreszcie powiedziałem:

– Nie pozwolę na to. Zabiorę cię stąd, ciebie i kości!

– Azrielu! – krzyknął. – Wystarczy! Nie ruszaj się!

Starannie odłożył ostatnią z książek, ukochany Talmud, oraz księgi Kabały, z których czerpał wiele magicznych zaklęć, po czym zamarł w oczekiwaniu, wpatrzony w drzwi.

– Panie – odezwałem się. Pamięć moja o tej chwili nadal żyje. – Panie, a co ze mną? Co się stanie? Czy kości zostaną znalezione bez skrzynki? Gdzie się podzieję, Panie?

Z pewnością jeszcze nigdy nie zadałem tak samolubnego pytania. Wiem to, gdyż na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. Samuel ocknął się z zamyślenia, odwrócił wzrok od drzwi i spojrzał na mnie.

– Panie, kiedy umrzesz, czy możesz zabrać mojego ducha ze sobą? – spytałem. – Czy możesz zabrać swego wiernego sługę w światło?

– O, Azrielu – powiedział najbardziej zrozpaczonym głosem. – Skąd ci się wzięły takie przekonania, ty głupi, głupi duchu. Za kogo się uważasz?

Ton jego głosu rozwścieczył mnie. Rozwścieczył mnie wyraz jego twarzy.

– Panie, zostawiasz mnie pomiędzy popiołami! Pomiędzy grabieżcami! – krzyknąłem. – Czy nie zechcesz chwycić mnie za rękę, kiedy cię będą zabijać, czy nie weźmiesz mnie ze sobą? Służyłem ci lat trzydzieści, pomnożyłem twój majątek, pomnożyłem majątek twych córek. Panie! Zostawiasz mnie tutaj. Skrzynka może spłonąć. Spłonąć mogą moje kości. Co się ze mną stanie!

Spoglądał na mnie z zaskoczeniem. I ze wstydem. Wtedy właśnie otworzyły się drzwi i weszli dwaj pięknie ubrani bankierzy, chrześcijanie, których znałem.

– Musimy się spieszyć, Samuelu – powiedzieli. – Podkładają już ogień pod mury.

Wszędzie zabijają Żydów. Nie możemy ci pomóc w ucieczce.

– Czyż prosiłem was o to? – rzekł Samuel z pogardą. – Dajcie mi dowód, że moje córki są bezpieczne.

Lękliwie podali mu list. Ujrzałem, iż napisał go jeden z wielu dłużników, najbardziej zaufany, a mieszkający w Italii – zapewniał go, iż córki jego przybyły na miejsce, opisywał

kolor sukni każdej z nich, a także kolor ich włosów, dołączył też umówione słowa każdej dziewczyny, tak jak wymagał tego ich ojciec.

Chrześcijanie stali niespokojnie.

– Musimy się spieszyć, Samuelu. Jeśli zdecydowałeś tutaj umrzeć, dotrzymaj słowa!

Gdzie skrzynka?

Słowa te zdumiały mnie. Jednak zrozumiałem wszystko, zbyt szybko to zrozumiałem!

Zostałem sprzedany w zamian za uratowanie pięciu córek! Mężczyźni ci nie widzieli mnie, lecz widzieli skrzynkę z mymi kośćmi, stojącą na stole wraz z księgami Kabały. Podeszli do niej, otworzyli ją, a tam leżały moje kości!

– Panie – odezwałem się do niego tajemnym głosem. – Nie możesz mnie oddać tym mężom! To chrześcijanie. Nie są magami. Nie są ludźmi wielkimi.

Samuel nadal nie mógł ochłonąć ze zdumienia i wpatrywał się we mnie.

– Wielkimi? A kiedyż to ci powiedziałem, że jestem wielki czy choćby dobry? Czy mnie o to pytałeś?

– Klnę się na Pana Zastępów – powiedziałem. – Robiłem to, co było dobre dla ciebie, twojej rodziny, starszyzny i synagogi. Samuelu! Cóż mi teraz czynisz?

Chrześcijańscy bankierzy zamknęli skrzynkę.

– Do widzenia, Samuelu – powiedzieli, jeden z nich przycisnął skrzynkę do piersi i obaj spiesznie wyszli. Widziałem już łunę pożaru. Czułem dym. Słyszałem krzyki ludzi.

– Ty nikczemniku! – zawołałem. – Myślisz, że Bóg ci przebaczy, bo ogień cię oczyści, i sprzedałeś mnie dla pieniędzy, dla złota!

– Dla moich córek, Azrielu. Duchu, dopiero pod koniec zdobyłeś się na potężny głos.

– Pod koniec czego? – Ale wiedziałem. Czułem już wołanie innych, tych, którzy dostali w ręce moje kości. Już teraz znaleźli się za bramami miasta. A we mnie wrzała nienawiść i pogarda. Ich wołania kusiły mnie!

Ruszyłem na Samuela.

– Nie, duchu! – zakrzyknął. – Bądź mi posłuszny, idź do kości. Bądź posłuszny jak zawsze. Zostaw mi moje męczeństwo.

Wołanie znowu mnie dosięgnęło. Nie potrafiłem utrzymać własnego kształtu. Byłem zbyt rozgniewany. Rozpływało się moje ciało. W gniewie straciłem zbyt wiele sił. Głosy, które mnie wzywały, były silne. Oddalały się coraz bardziej, ale były silne.

Chwyciłem Samuela i wypchnąłem go przez otwarte drzwi. Ulice płonęły.

– Oto twoje męczeństwo, rabbi! – wrzasnąłem. – Przeklinam cię, byś przez całe swoje bytowanie błąkał się pomiędzy tymi, którzy nie mogą zaznać spokoju, dopóki Bóg nie wybaczy ci tego, co mi zrobiłeś, póki ci nie wybaczy, żeś mnie zostawił, sprzedał, żeś pozwolił, bym cię pokochał, i żeś sprzedał mnie niczym złoto!

Ze wszystkich stron podbiegli do niego przerażeni ludzie, ludzie zdjęci śmiertelnym strachem.

– Samuelu, Samuelu! – wykrzykiwali jego imię.

W jednej chwili moje rozgoryczenie prysło, kiedy ujrzałem, jak ich obejmuje i tuli do siebie.

– Samuelu! – krzyknąłem. Podbiegłem ku niemu. Siły opuszczały mnie, ale nadal byłem dla niego widzialny. – Weź moją dłoń. Ujmij dłoń mojego ducha, proszę cię, Samuelu, zaprowadź mnie ze sobą w śmierć.

Nie odezwał się. Tłum otaczał go, ludzie szlochali i lgnęli do niego, lecz usłyszałem jego ostatnią myśl, kiedy mnie odtrącił i odwrócił ode mnie oczy.

– Nie, duchu, ponieważ jeśli umrę z dłonią w twoim uścisku, możesz zabrać mnie do piekła.

Przekląłem go.

– Nie ma dla nas obu dość łaski i dobroci, Panie! Panie! Przywódco! Nauczycielu! Rabbi!

Płomienie otoczyły tłum. Wzniosłem się ponad ogień i dym i poczułem, że przenika mnie zimna noc. I pomknąłem ku sanktuarium mych kości. Uciekłem od dymu, przerażenia, niesprawiedliwości i krzyków niewinnych. Przemierzałem ciemne lasy jak wiedźma lecąca na sabat, frunąłem z rozpostartymi ramionami, a potem ujrzałem dwóch chrześcijan u drzwi małego kościółka z dala od miasta. Skrzynka leżała na ziemi pomiędzy nimi, a ja spocząłem w kościach, pragnąc jedynie śmierci i spokoju.

Dowiedziałem się wówczas, że opłakiwali cały Strasburg, Żydów, Samuela, całą tragedię.

A także, że zamierzali sprzedać mnie w Egipcie. Nie byli magami, mnie zaś potraktowali jak cenny towar.

Nie spałem długo i spokojnie. Wzywano mnie, zabierano w różne miejsca, a ja zabijałem tych, którzy mnie wzywali, i kilku z nich pamiętam, innych zaś nie. Historia świata zapisywała się na pustych i niezliczonych tabliczkach mojego umysłu, kolumna za kolumną.

Ale nie myślałem o tym. Spałem.

Pewnego razu przywołał mnie mameluk w pięknych jedwabiach. Działo się to w Kairze, a ja posiekałem go na kawałki jego własnym mieczem. Wszyscy mędrcy w pałacu musieli połączyć siły, by sprowadzić mnie z powrotem do kości. Pamiętam te piękne turbany oraz przerażone krzyki. Cóż to za barwne plemię ci muzułmańscy wojownicy, ci dziwni mężczyźni, którzy potrafią całe życie przeżyć bez kobiet, tylko po to, by walczyć i zabijać.

Dlaczego nie zniszczyli mnie wtedy? Ze względu na inskrypcje, które przestrzegały ich przed bezpańskim duchem szukającym zemsty.

Przypominam sobie Paryż i sprytnego diabolicznego magika w pokoju oświetlonym światłem gazowym. Najbardziej zaciekawiły mnie tapety na ścianach. Na wieszaku spostrzegłem dziwny czarny płaszcz. Życie niemal mnie skusiło. Światło gazowe i maszyny; pojazdy turkoczące na bruku. Ale i tak zabiłem owego tajemniczego mężczyznę i jeszcze raz poszukałem schronienia w kościach.

Tak było zawsze. Spałem. Zdaje się, że przypominam sobie zimę w Polsce. Przypominam sobie spór pomiędzy dwoma uczonymi mężczyznami. Ale wszystko to ginie we mgle, jest niewyraźne. Mężczyźni mówili hebrajskim dialektem i wezwali mnie, ale żaden z nich nie zauważył mojej obecności. Byli to dobrzy, łagodni ludzie. Znajdowaliśmy się w zwykłej synagodze, a oni spierali się ze sobą. A potem uznali, że należy schować moje kości w ścianie. Dobrzy ludzie. Spałem dalej.

– Kiedy znów ożyłem, a było to pewnego jasnego zimowego dnia przed paroma tygodniami, trzej zabójcy przedzierali się przez tłum na Fifth Avenue, by zabić Esterę Belkin, która wysiadła z czarnej limuzyny i weszła do sklepu – niewinna, piękna, ani przez chwilę nie spodziewająca się śmierci, która już zataczała wokół niej kręgi.

Lecz dlaczego się tam znalazłem? Kto mnie wezwał? Wiedziałem tylko, że zabójcy chcą odebrać jej życie, ci ohydni, prymitywni, źli ludzie, oszołomieni narkotykami, głupi i podnieceni przyjemnością zabicia dziewczyny oraz jej niewinności. Musiałem ich powstrzymać. Musiałem.

Ale było już za późno. Wiesz, o czym piszą gazety.

Kim było to niewinne dziecko? Gdy się jej ukazałem, wymówiła moje imię. Skąd je znała? To nie ona mnie wezwała. Widziała mnie jedynie na tym wąskim skrawku ziemi pomiędzy życiem i śmiercią, na którym widzialne są prawdy, wszędzie indziej pozostające w ukryciu.

Zostańmy przy tym zabójstwie. Śmierć kogoś takiego jak Estera zasługuje na więcej słów.

A może muszę policzyć moje powroty do świadomości. Może muszę opisać, co znaczy znowu widzieć i oddychać w tak potężnym mieście, którego wieże sięgają wyżej niż tajemnicza góra Meru, pomiędzy tysiącami ludzi, dobrych i złych, i bardzo prostymi słowami opowiedzieć, jak Estera została skazana na śmierć.

CZĘŚĆ III

JAK ODSUNĄĆ CIEMNOŚĆ I SZABLON

Jak odsunąć ciemność

i szablon, który znosi każdy, od siebie – pod ścianę, tam gdzie kapelusz wynika ze szpiku & ziewnięć -

jak utrzymać głowę ponad krzykiem & pochówkiem, gdzie rodzą się szablony -

jak szeregi myją swe serca & wyżymają je po to, by znów nasiąkły – ludzie

plamiący lustra – ostrzenie kling -

język & rzęsy Słodkiej Sprawy chwiejny kształt dnia w obszernym cieniu -

jak odsunąć ciemność?

A może jako kula, w lśniącym stroju lub naga – przeszyć

każdą jednostkę – każdy zegar – wyostrzoną sztuką

lub winem – jak

wejść w igłę, w materiał -

jak przyjąć szablon, który znosi każdy, i nie stracić niczego, kiedy go zedrzesz.

Stan Rice, „Piękne jagniątko”, 1975

14.

Pójdź razem ze mną w świadomość – jeśli zechcesz.

Satonowie w jasnym świetle zimowego dnia. Zobacz, jak jaśnieją. Tak ich ujrzałem po raz pierwszy. Los zażartował z nich, ponieważ szatan był dla nich synonimem zła, a ich nazwisko brzmiało: Saton. Trzej bracia z Teksasu, wynajęci do zabicia bogatej dziewczyny.

I oto idą zatłoczoną aleją, w potokach południowego słońca, popychając się, śmiejąc, podając sobie nawzajem papierosa, brutalni i rozpaleni wizją morderstwa. Jakże lubią przyglądać się sobie w lustrach sklepów, a to przecież Nowy Jork, największe miasto świata.

Gdzie udadzą się z pieniędzmi, które dostaną za rozwalenie jej, co w ich rodzimym dialekcie oznacza morderstwo?

Nie zamierzają wrócić do Teksasu. Kto wie, jakie zadania zleci im jeszcze „facet”? Ale najpierw muszą dobrze wykonać robotę.

Czułem ich prostą nikczemność, niemal tak wyraźnie jak oni sami – Billy Joel Saton na przedzie, z rewolwerem w kieszeni i długim ostrym szpikulcem, okrutnym ostrym szpikulcem z klingą z toczonej stali. Doby Saton zaraz za nim, a Hayden Saton w ogonie, jak mówią, kiedy się z niego naśmiewają, a wszyscy mają te straszne ostrza, długie szpikulce ze stali, och, tak im spieszno, by ją zabić, lecz kim ona jest?

Musiał istnieć jakiś powód, dla którego to zobaczyłem, musiała istnieć przyczyna, dla której znalazłem się w Nowym Jorku, wdychając jego wyziewy, jakbym żył, widzialny, wiedząc jedynie to, co zawsze wiedzą duchy... że zostałem wezwany do wykonania jakiegoś zadania, że jeszcze raz moje oczy i umysł otworzyły się na olśniewający i tętniący życiem świat.

Wiesz, że zawsze byłem buntownikiem, mówiłem ci o tym, jak byłem obojętny, jak zawsze chciałem rozsiekać znienawidzonego Pana. Ale co się tu działo?

Przeklęcie tych prymitywnych potworów było bardzo łatwe. Szedłem tuż obok nich!

Widziałem ich blisko siebie, ubranych w miejskie stroje opryszków, w kurtki z nylonu i obszarpane bawełniane spodnie, maszynowo robione buty nabijane ćwiekami i haczykami na sznurówki. Billy Joel nie mógł się doczekać, żeby ją zobaczyć, chciał jak najszybciej zbliżyć się do niej, i tylko Hayden się ociągał, nie śmiejąc wyznać braciom, że nie bardzo mu się podoba to całe morderstwo. Gdyby tylko znali tego, który im zapłacił.

Kto im zapłacił?

– Kolega kolegi kolegi – powiedział Doby Saton. – Jakbyś sam nie wiedział.

Nagle poczułem, że moje stopy dotknęły chodnika. Jednak byłem zbyt ulotny, by mnie ktoś zobaczył, jak powoli idę za nimi, jak zbliżam się do nich tak bardzo, że gdyby się obejrzeli, zobaczyliby mnie, oczywiście, gdyby ktokolwiek mógł mnie ujrzeć, a nie byłem tego pewien.

– Kto mnie wezwał? – szepnąłem. Poczułem, że moje usta się poruszają. Na tej ulicy panował tłok tak wielki, że jeszcze nigdy nie widziałem podobnego, a bogactwo wyzierało ze wszystkich stron, niczym na rynku w Babilonie w Nowy Rok lub na bazarze w Bagdadzie czy Istambule.

Przez szklane tafle widziałem pozbawione twarzy białe plastikowe boginie we wspaniałych szatach i futrach, lśniące prawdziwymi rubinami, o stopach uwięzionych w magicznych butach z cienkich metalowych pasków.

I wszystko to bez słowa wyjaśnienia.

Cóż, znasz mnie już dość dobrze, człowieka łasego na rozkosze.

Podaj mi świat w kielichu, a wypiję go.

Ale to zabicie dziewczyny, trzeba było mu zapobiec.

Dogoniłem ich i szedłem pomiędzy nimi, ale oni nadal mnie nie widzieli, choć sam czułem już kształt swego ciała, jego ciepło, narastającą gęstość. Tak, byłem tam, bez dwóch zdań, nie mogłem tego nazwać ohydnym i zniekształconym snem.

Z chodnika pod stopami promieniowało ciepło i słyszałem coś niby odgłos stukania zwykłych skórzanych butów, którymi chciałem się do nich upodobnić. Wiedziałem, że wyziewy pochodzą z pojazdów na ulicy, a kiedy podniosłem wzrok, ujrzałem wieże sięgające chmur, choć światło lało się ze wszystkich stron, z okien, spod pisanych znaków, wszystko napędzane elektrycznością.

Cóż to za nowoczesny świat – przepełniony bogaczami – cóż za miasto, gdzie garbaty karzeł i kaleka, którzy mnie minęli, noszą piękne szaty i złoto, a skrzecząca kobieta na rogu, od dawna szalona, rozdarła na sobie bluzkę z czystego jedwabiu i obnażyła piersi. Ktoś zepchnął ją z krawężnika. Zastępy młodzieńców w poważnych ciemnych garniturach, każdy z krawatem pod kołnierzykiem koszuli, szły szybko i wyraźnie z jakimś zadaniem, choć nie razem, nawet nie patrząc na siebie.

Satonowie roześmiali się.

– Słowo daję, niezły ten Nowy Jork, słowo daję, patrzcie na nią, widzieliście to? No, znacie tę sukę, co ją mamy rozwalić, nie jest aż tak walnięta, nie, brachu, dobra, to róbcie, co wam każę...

– Co każesz, akurat – obruszył się jego brat Hayden. Szedłem tuż obok nich, czułem ich pot i tanie mydło, którym się nie domyli, i czułem zapach broni, ale nie chodziło o to; broń, kula, wybuch – starałem się nauczyć tego najszybciej, jak mogłem – oni zamierzali zabić ją tymi ostrymi szpikulcami, które nieśli ukryte pod odzieniem.

Czemu chcecie jej do zrobić?

Chyba powiedziałem to na głos, bo Billy Joel zatrzymał się, podrywając prawe ramię, z wykrzywionymi ustami, zmierzył Haydena spojrzeniem i powiedział: – Zamknij się wreszcie, skurwielu, i chodź, mówię ci, że inaczej się stąd nie wydostaniemy, jak tylko tak.

– Jasne, stukniemy ją i uciekniemy, uciekniemy jak dzieci, damy nogę! – rzekł na to Hayden, szturchając brata w plecy, a jego brat, Billy Joel, powiedział: – Odwal się, skurwielu, sam zobaczysz. Doby, ten jej wózek, zobaczysz, jaki ma wózek.

Wszyscy trzej szli razem, a ja zostałem w tyle, nadal niewidzialny, lecz zupełnie ukształtowany, a może raczej przekształcony na podobieństwo otaczających mnie ludzi.

Chciałem zobaczyć dziewczynę, którą zamierzali zabić tymi strasznymi szpikulcami, a oni zatrzymali się nagle, opływał ich strumień ludzi, i szturchali jeden drugiego, by się zatrzymał, oto ona! Nadszedł czas.

Spójrz. Widzisz długą czarną limuzynę przy krawężniku oraz siwowłosego szofera, otwierającego drzwi przed dziewczyną?

Estera. Burza czarnych włosów, czarnych jak skrzydło kruka, czarnych tak jak moje, z oczami większymi od moich, których białka były tak lśniące, że robiły wrażenie ulanych z masy perłowej, i długa biała szyja, obnażona aż do wznoszących się piersi, otulona płaszczem malowanym w zwierzęce prążki, które nie miały naśladować zwierzęcej skóry, lecz wyglądać jak jej naśladownictwo.

Nawet ich nie zauważyła, tych trzech, tak pospolitych i niekryjących się bandytów, którzy chcieli ją „rozwalić”. Tłum zakołysał się i rozstąpił, robiąc dla niej nierówną ścieżkę.

– Co mam zrobić? – szepnąłem. – Powstrzymać ich? Dlaczego miałaby umrzeć, za co?

Nie chciałem być tego świadkiem.

Dziewczyna pchnęła szklane drzwi sklepu i weszła do środka, w tłum tak gęsty, że zanim Satonowie weszli w ślad za nią, wyprzedziło ich pięć osób, a oni zorientowali się, że znaleźli się w kłopotliwej sytuacji.

– Jezu, mamy to zrobić tutaj?

Hayden chciał przez to powiedzieć, że jest to pałac pełen dóbr, skarbiec pękający w szwach od futer i welonów, skór barwionych na wszelkie kolory i pachnideł unoszących się ze szklanych stołów niczym z ołtarzy.

Nie wyglądali tu aż tak ordynarnie, ci wieśniacy idący śmiałym, zwinnym krokiem, nie, raczej sprawiali wrażenie włóczęgów z portu, wyczołgujących się z zakamarków wraz ze szczurami, by kraść to, co zgubili ludzie. Ale jakiż tłum się tu przewalał, ramię przy ramieniu, policzek odwrócony od policzka, rzęsy spuszczone, by chronić tajemnicze spojrzenia. I jakże było głośno. Nikt nie widział, co się dzieje – trzej oberwańcy śledzący piękną kobietę.

A ona, młoda królowa o włosach ciemnych i lśniących, odziana w malowany płaszcz, weszła po schodach na podest, z twarzą niewinną i jasną, i sięgnęła po długi czarny szal, naszywany paciorkami, cudny i migoczący, i ujęła go w palce, szal pełen ciemnych dzierganych kwiatów i iskrzących się haftowanych wzorów, piękny i jakby stworzony dla niej.

– Dzień dobry, panno Belkin.

A więc królowa miała nazwisko, a kupcy tych czasów byli nie mniej sprytni niż inni.

Ale ujrzałem, że Billy Joel zadał cios! W jednej sekundzie uderzył jej smukłe plecy, Hayden zaatakował z lewej, a Doby, tak samo ogarnięty szałem jak Billy Joel, zamachnął się szpikulcem z prawej, tak że trzy rany zostały zadane w jednej chwili. Życie w niej zgasło i mowa umarła, choć nie serce. Jej płuca wypełniła krew.

Cóż za geniusze zbrodni, ci tani zabójcy. Natychmiast odskoczyli od niej, jeszcze zanim upadła, nie zadali sobie nawet tyle trudu, by biec, wyszli, nim zatoczyła się na szklaną gablotę. Szal nadał tkwił pomiędzy palcami jej prawej ręki. Kobieta pochyliła się nad nią: – Co się stało?

Musiałem pójść za nimi. Upadała już martwa, chyliła się na gablotę, jakby tylko poczuła ból, który minie. Śmierć miała nadejść w ciągu paru sekund! A ja znałem morderców, handlarka zaś nie wiedziała nawet, że dziewczyna umiera.

Wyskoczyłem przez drzwi. Wiem, że wpadałem na śmiertelników, by odsunąć ich sobie z drogi. Czułem ich. Nie chciałem stracić z oczu Salonów. Uniosłem się w powietrze.

Poszybowałem nad głowami tłumu, ukształtowany, lecz przejrzysty, niezauważony przez nikogo, i szybko ich dogoniłem.

Rozdzielili się. Ale i tak nikt z tych sunących przed siebie setek przechodniów nie zauważył ich; po co więc mieli się spieszyć? Na twarzy Billy’ego Joela ujrzałem uśmiech, szeroki uśmiech.

Od miejsca morderstwa dzieliło ich trzysta osób i dziesięć sekund marszu.

– Zabiję was za to! – usłyszałem własny donośny głos. Poczułem w sobie wirowanie powietrza, jakbym robił się na tyle solidny, by karmić się wyziewami chodników, silników, ryczących klaksonów, mrowia ludzkich ciał.

Pójdźcie do mnie, szaty takie, jakie ma mój wróg, jako że stałem się ciałem!

Wylądowałem przed Billy Joelem. Sięgnąć po szpikulec. Odebrać. Zabić. Ujrzałem, że moje palce zamykają się na jego przegubie. Właściwie nie zobaczył mnie wyraźnie, poczuł tylko, że kości mu pękają. Bracia odwrócili się, słysząc krzyk. Pchnąłem Billy’ego Joela szpikulcem, wyszarpnąłem drewnianą rękojeść z ciała i przeciągnąłem nim głęboko przez koszulę, tak jak on wbił go w Esterę, tylko ciosy padały znacznie gęściej.

Parsknął krwią, zdumiony.

– Giń, nieczysty psie, zabiłeś tę dziewczynę, więc giń.

Hayden zbliżył się do mnie, wprost na szpikulec, bez żadnych problemów, a ja pchnąłem go trzy razy, szybko, w tym raz w szyję. Ludzie przechodzili obok, nie odwracając głów w naszym kierunku. Inni patrzyli na leżącego Billy Joela.

Teraz został mi tylko Doby, ale Doby uciekł, Doby zobaczył, jak bracia padają, i rzucił się przed siebie tak szybko, jak można biec przez tor przeszkód, jakim jest tłum. Wyciągnąłem rękę, złapałem go za ramię...

– Czekaj, czekaj! – powiedział. Zatopiłem mu szpikulec w piersi, tak samo trzy razy, żeby na pewno zabić, po czym pchnąłem go na ścianę. Ludzie schodzili nam z drogi, odwracali głowy. Osunął się martwy na chodnik, a jakaś kobieta zaklęła, kiedy nastąpiła mu na lewą nogę.

Teraz pojąłem w pełni geniusz zbrodni w rojnym mieście. Ale nie miałem czasu zastanawiać się nad tym. Musiałem wrócić do Estery.

Powietrze drżało od krzyków. Do imperium strojów wbiegli mężczyźni. Przepchnąłem się przez tłum, by podejść bliżej. Czułem swoje splątane czarne włosy. Czułem swoją brodę. Ale oczy wszystkich skierowane były na nią.

Wynieśli ją, złożoną na białych płóciennych noszach. Ujrzałem, iż jej głowa odwraca się w moją stronę, ujrzałem wielkie lśniące oczy z perłowymi białkami, krew sączącą się z ust jak na starych fontannach. Słabym strumyczkiem.

Mężczyźni krzyczeli na ludzi, by się cofnęli. Jakiś starzec zawodził wniebogłosy, a na jej widok zaczął się chwiać. Był to jej szofer, może i strażnik, siwowłosy mężczyzna. Miał zrytą zmarszczkami twarz, wąskie przygarbione plecy. Kiwał się i krzyczał, wykrzykiwał coś w hebrajskim dialekcie. Kochał ją. Delikatnie przepchnąłem się w jej kierunku.

Jakiś biały samochód nadjechał w pełnym pędzie, oznakowany czerwonymi krzyżami i z migającym światłem na dachu. Syreny wyły w niewysłowiony sposób. Równie dobrze mógłbym przebijać sobie uszy gwoździami, lecz nie miałem czasu martwić się o własny ból.

Estera nadal żyła, oddychała. Musiałem jej powiedzieć.

Zapakowali ją do samochodu, unieśli wysoko, niczym ofiarę ponad tłumem... Wnieśli ją do wnętrza, a jej oczy ciągle czegoś szukały, ciągle szukały kogoś.

Zebrałem wszystkie siły i odsunąłem ludzi z drogi. Moje dłonie – prawdziwe, znane, moje – uderzyły w podłużne oszklone boczne tafle białego samochodu. Spojrzałem przez szybę.

Dotknąłem jej nosem. Ujrzałem ją! Te wielkie, senne oczy pełne rozmarzonej śmierci.

Ujrzałem ją.

A ona powiedziała na głos, słyszałem to, szept unoszący się niczym smużka dymu: – Sługa... Azriel, Sługa Kości!

Drzwi się otworzyły. Służący jej mężczyźni pochylili się nisko.

– Co, kochanie? Co powiedziałaś?

– Nie zmuszaj jej.

Patrzyła na mnie przez szkło i przemówiła jeszcze raz. Widziałem ruch jej warg.

Słyszałem jej głos. Słyszałem jej myśli.

– Azriel – szepnęła. – Sługa Kości.

– Oni nie żyją, najdroższa! – krzyknąłem. Nikt z ludzi wokół mnie, cisnących się tak gwałtownie jak ja, nie zważał na to, co mówię.

Ona i ja spojrzeliśmy na siebie. Potem jej dusza i duch zapłonęły przez chwilę jasnym blaskiem, widzialne i połączone, pełny kształt jej ciała ponad nią, włosy niczym skrzydła, twarz bez wyrazu lub na wieki odwrócona od ziemi, któż może wiedzieć, a potem odeszła, uniosła się w oślepiające światło. Uchyliłem się przed nim, lecz po chwili znowu chciałem je zobaczyć. Ale już znikło.

Ciało leżało niczym pusty worek.

Drzwi zamknięto z hukiem.

Syrena znowu zraniła moje uszy.

Samochód z rykiem włączył się w strumień innych pojazdów, wymuszając dla siebie drogę, ludzie wokół mnie poruszali się, wzdychali i jęczeli. Ja stałem nieruchomo niczym posąg. Jej dusza odeszła.

Uniosłem wzrok. Jakieś kolana naparły na moją nogę. Czyjaś stopa mocno nadepnęła moją. Nosiłem takie same brudne sznurowane buty jak mój wróg. Niemal zostałem zepchnięty z niskiego krawężnika.

Samochód zniknął już z oczu, a Satonowie leżeli martwi nie dalej niż dziesięć stóp od nas, choć nikt w całym zamieszaniu nie zwrócił na to uwagi, tak wielki tłum się zebrał, a ja pomyślałem – nagle, bez przyczyny – o tym, co powiedziano o Babilonie w czasach, kiedy Cyrus go podbił, o tej zabawnej uwadze, jaką uczynił grecki historyk Ksenofont, a może to był Herodot: że Babilon był tak wielki i tak gęsto zaludniony, że minęły całe dwa dni, zanim mieszkańcy jego centrum dowiedzieli się, że zostali podbici.

No, ja nie!

Jakiś mężczyzna odezwał się:

– Widział pan, kto to był? – Mówił po angielsku, czy nowojorsku, a ja odwróciłem się do niego, jakbym był żyjącym człowiekiem i chciałbym odpowiedzieć, lecz w moich oczach lśniły łzy. Chciałem wyrzec: „To oni ją zabili”. Żadne słowo nie padło z moich ust, ale miałem usta, a mężczyzna pokiwał głową, ujrzawszy łzy. Boże, pomóż mi. Ten człowiek chciał mi ulżyć w cierpieniu. Ktoś inny przemówił: – To była córka Gregory’ego Belkina, właśnie ona – rzekł jakiś mężczyzna. – To była Estera Belkin.

Córka Belkina...

... Świątynia Umysłu.

Świątynia Bożego Umysłu. Belkin.

Co znaczyły dla mnie te słowa?

Panie! Gdzie jesteś? Wyjaw swe imię lub ukaż mi się! Kto mnie wezwał? Dlaczego miałem być tego świadkiem!

– Córeczka Gregory’ego Belkina, Umysłowcy...

Którędy?

Zacząłem blednąc. Czułem, że dzieje się to szybko i przerażająco jak zawsze, gdyż mój Pan z pewnością rozkazał wszystkim sztucznym i zebranym cząstkom, tak jak zostało napisane: Teraz powróćcie na swoje miejsce. Na jedną chwilę objąłem tę burzę materii, rozkazałem jej okryć mnie, ale mój krzyk brzmiał jak łkanie. Spojrzałem na dłonie, stopy, te wstrętne buty z materiału, wiązań i skóry, bardziej podobne do domowych pantofli niż butów do chodzenia po trotuarze.

– Azrielu, pozostań żywy! – wyrwał się głos z moich ust.

– Spokojnie, synu – odezwał się mężczyzna. I spojrzał tak, jakby mnie żałował. Uniósł

ramię, żeby mnie objąć. Podniosłem rękę. Ujrzałem łzy.

Ale wiatr już się zerwał, ten wiatr, który przychodzi po wszystkie duchy. Traciłem punkt zaczepienia.

Mężczyzna szukał mnie wzrokiem i nie mógł znaleźć, i nie wiedział, dlaczego tak się dzieje. Pomyślał, że to wszystko przez zdenerwowanie.

A potem on i wszyscy obok niego – i to wielkie miasto – również znikli.

Stałem się niczym, stałem się nicością.

Starałem się ujrzeć tłum u swoich stóp, ale nie potrafiłem odnaleźć miejsc, w których Satonowie leżeli martwi w kałużach własnej krwi lub z których odnoszono ich z taką samą troską jak królową o ciemnych włosach, boginię, która umarła, patrząc na mnie. Powiedziała to, słyszałem wyraźnie, że powiedziała: „Azriel, Sługa Kości”. Słyszałem ją tak, jak słyszą duchy, choć mężczyźni w samochodzie mogli nie wychwycić tego szeptu, tak cichego i tragicznego.

Porwał mnie wiatr. Wiatr wypełnił mnie łkaniem dusz, pędzącymi twarzami, rękami starającymi się mnie pochwycić, a ja jak zwykle odwróciłem się do nich plecami i odszedłem.

Przez ułamek chwili widziałem jeszcze niewyraźny zarys dłoni; czułem kształt ramion i nóg; czułem łzy na policzkach. Tak, poczułem to. A potem zniknąłem.

Do kości, Azrielu. Byłem bezpieczny.

Więc teraz już mnie rozumiesz! Bezpański, obudzony, bym stał się świadkiem, bym pomścił jej śmierć. Dlaczego? Mrok opadł na mnie jak kojący balsam. Bezpieczny, tak, ale ja nie chciałem być bezpieczny. Chciałem odnaleźć człowieka, który wysłał tych Satonów, by ją zabili.

15.

Mijał czas.

Czułem jego wpływ intensywniej niż zazwyczaj. Wiedziałem, że nasłuchuję. Byłem.

Wiedziałem mniej więcej, czym stał się obecny świat. Miej jeszcze cierpliwość.

Wiedziałem to, co wiedzą wszyscy ludzie – ci, których widziałem i dotykałem na ulicach Nowego Jorku.

Szczegóły stworzyły wrażenie moralności. Uczucie stopniowo towarzyszyło kształtowaniu się wiedzy. Duchy nie muszą niczego interpretować. Duchy nie muszą się dziwić czy przerażać.

Ale umysł ducha, oddzielony od ciała, może bez wyboru i chyba bez końca chłonąć wszystko, co kryją sąsiednie ludzkie umysły.

Jeszcze raz obudzony w mroku, pojąłem wszystko w ogóle i szczególe – że zbliżamy się do końca dwudziestego wieku ery, którą ludzie zwą czasami nowożytnymi, że paliwo i elektryczność są niezbędne do wytwarzania żywności i napojów, do spania, porozumiewania się, podróżowania, budowania i walki, że niezwykle skomplikowane mikromaszyny potrafią przechowywać mnóstwo informacji i że ruchome obrazy, na których pojawiają się i przemawiają ludzie, mogą być przenoszone na falach lub innych drobnych i delikatnych włóknach, cenniejszych niż szlachetne szkło.

Fale. Powietrze było ich pełne. Chór głosów przemawiających zarówno prywatnie, jak i publicznie – przez telefony, odbiorniki radiowe, telewizory. Świat był ściśle otoczony głosami, tak samo jak powietrze.

A Ziemia w rzeczy samej była kulista. Ani jedna jej piędź nie pozostała zapomniana, bez właściciela czy nazwy. Żadna jej część nie pozostawała poza zasięgiem komunikacji, ponieważ tajemnicze fale telefonów, radioodbiorników i telewizorów mogą odbijać się od satelitów w przestrzeni kosmicznej i wracać znów na Ziemię, do jakiegokolwiek miejsca.

Czasami obrazy i głosy telewizyjne przedstawiały ludzi i wydarzenia dziejące się w tej chwili; jest to przekaz na żywo.

Chemia sięgnęła niespotykanych szczytów, poprzez ekstrakcję, oczyszczenie, analizę i nowe połączenia produkuje się wszelkiego rodzaju substancje, materiały, leki. Sam proces łączenia uległ takiej transformacji, że spowodował zmiany fizyczne, chemiczne, reakcje łańcuchowe, reakcje chemiczne i fuzje, by wymienić tylko kilka z nich. Materiały rozkładano i tworzono z nich inne materiały, a proces ten przebiegał bez ograniczeń.

Nauka prześcignęła wszelkie rojenia alchemików.

Diamenty umieszczano w wiertłach, a jednak ludzie nadal nosili je jako klejnoty i płacili za nie miliony dolarów, co było najwyraźniej preferowaną walutą, amerykańskie dolary, choć na świecie było mnóstwo innych walut i języków. Ludzie z Hongkongu rozmawiali z mieszkańcami Nowego Jorku dzięki przyciśnięciu kilku guzików. Katalog materiałów syntetycznych i produkowanych z nich przedmiotów przerastał możliwość rozumienia przeciętnego człowieka, tak że niemal nikt nie potrafił określić składników nylonowej koszuli, którą miał na sobie, ani plastikowego kalkulatora noszonego w kieszeni.

Oczywiście pewne wnioski były nieuniknione, nawet dla mnie. Samochód czy samolot, napędzany paliwem ze skamieniałości, mógł w każdej chwili eksplodować, zamiast ruszyć. Z

jednego kraju do drugiego można było wysłać bomby bez pilotów, by zniszczyć nawet największe miasto z najwyższymi budynkami. Niemal nigdzie na świecie nie istniało morze, którego wody nie miałyby posmaku benzyny.

Nowy Jork leży bardzo na północ od równika, to oczywiste, i można powiedzieć, iż jest on stolicą zachodniego świata swych czasów.

Świat Zachodu. To tutaj się znalazłem. I czymże jest ów świat Zachodu? Najwyraźniej to on dziedziczy kulturę helleńską Aleksandra Wielkiego, jej pojęcie o sprawiedliwości i czystości, nieskończenie złożone i skomplikowane, lecz nigdy tak naprawdę nie wyparte przez chrześcijaństwo w jego najróżniejszych postaciach – od prymitywnego i wrzaskliwego wysławiania Jezusa po liczne sekty teologiczne, nadal spierające się o istotę Trójcy Świętej, to znaczy rozważające, czy Bóg naprawdę może występować w trzech postaciach. Trudno było znaleźć taki zakątek zachodniego świata, który nie byłby wzbogacany i doskonalony przez niezwykle twórczy i nieustępliwie uduchowiony judaizm. Żydowscy naukowcy, filozofowie, lekarze, kupcy i muzycy znajdowali się pomiędzy największymi swoich czasów.

Dążenie do doskonałości było zrozumiałe samo przez się, tak jak w Babilonie. Nawet dla tych pogrążonych w rozpaczy.

Prawa naturalne i te, które stworzył rozsądek, stały się wartościami powszechnymi, choć prawa objawione i odziedziczone uważano za podejrzane i często poddawano je dyskusji, a wszystkie ludzkie stworzenia były obecnie „stworzone jako równe sobie”. To znaczy, że życie rolnika było równie cenne, jak życie królowej Anglii lub jej premiera.

Z technicznego i prawnego punktu widzenia nie istniało niewolnictwo.

Bardzo niewiele osób znało sens życia, równie niewiele jak za czasów, kiedy sam cieszyłem się życiem.

Niegdyś, jako śmiertelny chłopiec, odczytałem w scriptorium sumeryjski lament: „Kto kiedykolwiek poznał zamiary niebios?”. Mężczyźni i kobiety na ulicach Nowego Jorku mogliby powiedzieć to samo.

Ten zachodni świat, ta spuścizna hellenizmu, zmieszana z ciągle rozprzestrzeniającym się judaizmem i chrześcijaństwem, najbujniej rozkwitał w północnych rejonach planety, zarówno w Europie, jak i w Ameryce, w pewien sposób poskramiając okrucieństwo i nieustępliwość owych wyższych, bardziej szorstkich i często bardziej prawych mieszkańców lasów i stepów, którzy nie nauczyli się być ludźmi w Edenie, lecz w krajach, gdzie po lecie zawsze następuje dręczące zimno i śnieg.

Cały świat Zachodu, w tym jego najbardziej tropikalne placówki, żył teraz tak, jakby zima miała nastąpić lada chwila.

Od miast w pobliżu bieguna północnego aż po dżungle Peru ludzie żyli w miejscach zaprojektowanych i obsługiwanych przez maszyny, mikrochipy i mikrobiologię, otoczeni zapasami energii, paliwa, kruszców i żywności.

Nikt nie chciał żyć w niedostatku, również w niedostatku informacji.

Magazyny. Archiwa. Banki informacji. Twarde dyski, dyskietki, zapasowe taśmy, taśmy-matki – wszystko, cokolwiek miało wartość, było powielane i przechowywane.

Taka sama teoria stworzyła babilońskie archiwa tabliczek, które niegdyś studiowałem.

Nietrudno to pojąć.

Ale mimo tych oszałamiających wynalazków, spomiędzy których Estera Belkin w jakiś sposób przyciągała mnie ku sobie na podobieństwo magnesu, istniał jeszcze Stary Świat.

Pójdź za strumieniem w stronę mokradeł, w góry, na pustynię.

Nazywali to Wschodem albo Trzecim Światem, albo krajami rozwijającymi się, albo rejonami prymitywnymi – i termin ten obejmował kontynenty, na których Beduini w ponadczasowych białych szatach przemierzali na wielbłądach pustynię, jak zawsze szczęśliwi, że mogą żyć w swoich spalonych słońcem samotniach. Ale teraz wieźli ze sobą telewizory na baterie i puszki rozniecającego ogień specyfiku zwanego sterno, by rozbiwszy namioty, mogli słuchać nadawanego w telewizji czytania Koranu i podgrzewać żywność bez drewna czy węgla.

Na polach ryżowych, na polach Indii, w mokradłach Iraku, w wioskach na całym świecie, mężczyźni i kobiety schylali się przy zbiorach i żniwach, jak to było od początku czasów.

Wielkie nowoczesne miasta wznoszono pomiędzy milionami mieszkańców Azji, lecz ogromna liczba plemion, wieśniaków, tkaczy, sprzedawców, matek, kapłanów, żebraków i dzieci pozostawała poza zasięgiem zachodnich wynalazków, bogactw, medycyny i higieny.

Higiena była najważniejsza.

Higiena oznaczała chemiczne oczyszczanie odpadów ludzkich i przemysłowych, oczyszczanie wody pitnej oraz służącej do kąpieli, eliminowanie brudu we wszelkiej postaci, a także utrzymywanie porządku w otoczeniu, w którym ludzie rodzą się, rodzą swe dzieci, dorastają i umierają, ze zwróceniem uwagi na jak najmniejsze skażenie środowiska.

Na Zachodzie higiena nie podlegała dyskusji; na Wschodzie patrzono na nią podejrzliwie, a może ludność była zbyt liczna, by nauczyć się pewnych koniecznych nawyków.

W dżunglach szalały choroby; podobnie na mokradłach i w biednych dzielnicach wielkich miast oraz w dzikich ostępach, w których wieśniacy, robotnicy, fellahowie nadal żyli tak jak przed wiekami.

Głód. Taka obfitość, a jednak istnieje głód. Na każdej ulicy Nowego Jorku leży wyrzucone jedzenie, a telewizyjne programy ukazują głodujących w Azji. To kwestia podziału.

Wszędzie dramatyczne kontrasty, które zarówno zbijają z tropu, jak i zachwycają oko.

Święci mężowie w Indiach przechadzają się nago obok ryczących automobili na tętniących życiem ulicach Kalkuty. Ludzie na Haiti leżą na ziemi i umierają z głodu, a nad ich głowami latają aeroplany.

Nil płynie przez metropolię Kair, w której budynki ze stali i szkła sięgają równie wysoko jak na Manhattanie, a jednak na ulicach pełno jest mężczyzn i kobiet w luźnych, przewiewnych bawełnianych szatach, białych i czarnych, równie czystych jak ubrania noszone przez lud Izraela, kiedy faraon wypuścił go z Egiptu.

Piramidy w Gizie pozostały takie jak zawsze, tylko otaczające je powietrze zgęstniało od wyziewów pojazdów, a nowoczesne miasto podpełzło niemal do ich stóp.

Na rzut kamieniem od klimatyzowanych biur rozciąga się dżungla, której mieszkańcy nie wiedzą nic o Jehowie, Allahu, Jezusie czy Sziwie, tak jak nieznane jest im żelazo, miedź, złoto i brąz. Polują drewnianymi włóczniami i trucizną gadów, czasem tylko stając w zadziwieniu na widok wielkich mechanicznych buldożerów, kładących pokotem lasy, które są ich światem.

Stado kóz w górach Judei nadal wygląda dokładnie tak samo jak stado kóz z czasów Cyrusa, króla Persji. Pasterze pędzący owce pod Betlejem wyglądają dokładnie tak samo jak za czasów proroka Jeremiasza.

Mimo iż Wschód i Zachód komunikują się nieustannie, są sobie przeciwne. Pustynni szejkowie, bogaci dzięki ropie odkrytej pod piaskami, nadal noszą przybrania głowy i szaty, choć jeżdżą automobilami. Ogromna liczba kobiet nadal żyje niemal wyłącznie w domu i wychodzi na ulicę z zasłoniętą twarzą.

W Nowym Jorku, stolicy Zachodu i miasta ulubionego przez mądrych i potężnych, zwykły człowiek jednocześnie pokłada ogromne zaufanie w „nauce”, będąc w jej kwestii zupełnym ignorantem.

Któż na całym świecie wie, czym naprawdę jest kod binarny, półprzewodnik, triody, elektrolity czy promienie laserowe?

W wyższych sferach elity technologicznej, mającej potęgę równą władzy kapłanów, z całkowitym przekonaniem mówi się o niewidzialnym: jonach, neutrinach, promieniach gamma, promieniach ultrafioletowych i czarnych dziurach w kosmosie.

Mojemu przebudzeniu przyświecały ikony, tak samo jasne jak oczy umierającej Estery.

– Sługo Kości, słuchaj – mogłaby równie dobrze powiedzieć. – Sługo Kości, przybądź, patrz.

Przed moimi oczami otworzył się cały świat materialny, który miałem podziwiać, poznawać, bez pośpiechu czy niepokoju, pogrążony w żałobie po Esterze i rozgniewany, o, jakże rozgniewany na jej zabójców.

Niewidzialny i milczący, widziałem, jak jakiś mężczyzna parkuje samochód na rogu Pięćdziesiątej Szóstej i Piątej, jak rozmawia przez maleńki telefon po niemiecku ze swoim pracownikiem w Wiedniu.

Kobieta w budynku w Atlancie, amerykańskim mieście, przez dwadzieścia cztery godziny dziennie mówiła przed kamerą o pogodzie na całej kuli ziemskiej.

Po Esterze Belkin, mojej utraconej, płakało tysiące ludzi, którzy jej nawet nie znali, gdyż jej historia rozeszła się po wszystkich krajach, które odbierały kablową sieć informacyjną, znaną powszechnie jako CNN. Członkowie międzynarodowej Świątyni Bożego Umysłu, do której Estera nigdy nie należała, przywdziali żałobę po niej.

Jej ojczym, Gregory Belkin, tryskający energią mężczyzna słusznego wzrostu, założyciel Świątyni, płakał przed kamerami i mówił o sektach, terrorystach i spisku.

– Dlaczego chcą nam zadać ból?! – powiedział. Oczy miał czyste i lśniąco czarne, włosy krótko obcięte, lecz gęste tak, jak gęste były jej włosy, a skórę niemal tego koloru, jaki ma miód w słonecznym świetle.

Matka zamordowanej Estery unikała publicznego pokazywania się. Odziane w biel pielęgniarki przeprowadziły panią Belkin obok krzyczących reporterów. Z długimi, dziewczęco rozpuszczonymi włosami i chudymi drżącymi rękami wyglądała na starszą siostrę swojej córki.

Policjanci i urzędnicy potępili przemoc panującą w naszych czasach.

A czasy były pełne przemocy. W rzeczy samej przemoc teraz istniała, jak wszystkie inne usługi, we wszelkich rodzajach i formach.

Kradzieże, gwałty i napady zdarzały się codziennie pod płaszczykiem cywilizacji i pokoju. Małe, zorganizowane wojny rozwijały się nieustannie. Ludzie walczyli na śmierć i życie w Somalii, Afganistanie, na Ukrainie. Dusze nowo umarłych snuły się nad ziemią niczym dym.

Rynek broni był czarny, biały, chaotyczny i nie miał końca. Małe walczące kraje konkurowały z większymi i bardziej potężnymi narodami w legalnych i nielegalnych zakupach broni i materiałów wybuchowych. Potężne kraje protestowały przeciwko wzrostowi produkcji pocisków, granatów, kul i kanistrów z trującymi gazami, choć same wytwarzały bomby nuklearne, zdolne zniszczyć całą Ziemię.

Bardzo ważne były leki. Wszyscy o nich mówili.

Leki przywracały zdrowie. Leki odbierały życie. Leki pomagały. Leki krzywdziły.

Leków było tak wiele i miały tak różnorodne przeznaczenie.

Tylko w jednym nowojorskim szpitalu liczba leków, które codziennie ratowały ludzkie życie poprzez zastrzyki, kroplówki lub podawanie doustne, przekraczała niemal ludzkie pojęcie. A jednak system komputerowy orientował się w tym bezbłędnie.

Na całym świecie giganci zbrodni walczyli o handel nielegalnymi lekami – produkowanie, rozprowadzanie i sprzedawanie kokainy i heroiny – substancjami chemicznymi, służącymi tylko wywoływaniu uzależniającej euforii czy spokoju.

Sekty. Sekty były przedmiotem powszechnej obsesji i lęku. Sekty wydawały się nieoficjalnymi religijnymi organizacjami, to jest organizacjami, których członkowie przysięgali posłuszeństwo przywódcy, człowiekowi, którego postawa moralna i cele były niepewne. Sekty powstawały z niczego i skupiały się wokół jednej osoby – jak Gregory Belkin. A czasem mogły się wyłonić z większej zorganizowanej grupy religijnej i utworzyć fanatyczną enklawę.

Sekty niosły pokój i wojnę.

Śmierć Estery Belkin wywołała burzliwą dyskusję na temat sekt.

Jej twarz bez końca pojawiała się na ekranach telewizorów.

Ona, nienależąca do żadnej organizacji, była przypisywana do wszystkich – przeciwko rządowi, przeciwko Bogu, przeciwko bogaczom.

Czy członkowie sekty jej ojca rzeczywiście byli winni jej śmierci?

Niegdyś słyszano, jak prywatnie zauważyła, iż Świątynia Bożego Umysłu ma zbyt wiele pieniędzy, za dużo władzy, za wiele filii na całym świecie. A może to wrogowie Gregory’ego Belkina i jego Świątyni chcieli poprzez śmierć córki zadać cios ojcu, wysłać skierowane do niego i jego potężnych popleczników ostrzeżenie, iż organizacja stała się zbyt duża i niebezpieczna, ale dla kogo?

Sekty mogły być liberalne, radykalne, reakcyjne, staromodne.

Sekty mogły dopuszczać się strasznych czynów.

Dryfowałem, obserwowałem, słuchałem; wiedziałem, co wiedzą wszyscy.

Był to świat imperiów, narodów, krajów i gangów; a najmniejszy z nich mógł zagarnąć dla siebie ekrany telewizorów na całym świecie dzięki jednej dobrze obmyślanej eksplozji.

Dzienniki przez cały dzień mówiły o przywódcy pięćdziesięciu ludzi, tak jak innym razem mówiłyby o przywódcy milionów.

Wrogowie byli poddawani takiemu samemu demokratycznemu i dokładnemu badaniu jak ich ofiary.

Twarze Salonów – Billy’ego Joela, Doby’ego i Haydena – ukazywały się na pierwszym planie telewizyjnych ekranów i przez parę sekund jaśniały tak jak twarz Estery. Czy ludzie, którzy zabili Esterę Belkin, należeli do tajnego ruchu? Mówiło się o żyjących w lasach „surwiwalistach”, otaczających się ogrodzeniami z kolczastego drutu i chronionych przez złe psy. Nie ufali ponoć żadnej władzy. Spisek. Mógł czaić się wszędzie, w każdej postaci.

Byli także chrześcijanie Apokalipsy, mający więcej niż kiedykolwiek dowodów na zbliżanie się Sądu Ostatecznego.

Czy bracia Satonowie należeli do takiej organizacji?

Gregory Belkin, ojczym Estery, mówił cichym, władczym głosem o spisku wymierzonym we wszystkich ludzi żyjącym w bojaźni bożej. Niewinność Estery była niezaprzeczalna i wołała o pomstę. Terroryści, brylanty, fanatycy – te słowa krążyły wokół pojawiającej się na chwilę twarzy Estery.

Wiadomości we wszystkich postaciach – drukowane, transmitowane, rozprowadzane w Internecie – powtarzały się bez końca, na zmianę alarmujące, przewidujące, fatalistyczne, szczegółowe, śmieszne w zamierzony i niezamierzony sposób.

Jak powiedziałem, każdy duch potrafi to pojąć.

Pozostawało pytanie, dlaczego o tym myślałem? Czemu obudziłem się z głębokiego snu bliskiego śmierci i znalazłem się pomiędzy Billym Joelem, Haydenem i Dobym Satonami – niespodziewany, przerażony świadek ich zbrodni?

Cokolwiek było tego przyczyną, na razie straciłem zamiłowanie do unoszenia się na powierzchni, egzystowania, nienawiści.

Chciałem skupić uwagę. Chciałem zrobić pełny użytek z umysłu, niegnębionego sprawami ciała, umysłu rosnącego w siłę z każdym nowym przebudzeniem, ginącego w mroku nie z samym doświadczeniem, lecz z uczuciem i być może z pewnym postanowieniem.

Musiał istnieć jakiś Pan, który uszeregowałby to wszystko poprzez odpowiedzi, reakcje, siłę woli.

Gnębiło mnie pewne szczególne pytanie. Tak, wróciłem i chciałem wrócić. Ale czyż nie dopilnowałem mych spraw, by nigdy więcej nikt mnie już nie przywołał?

Gdybym chciał, chyba przypomniałbym sobie, co zrobiłem. Na chwilę zapomniałem o świecie i jego sprawach. Jestem Azrielem. Azriel może sobie przypomnieć własne czyny.

Zabijałem mych Panów.

Gdybym zechciał, mógłbym sobie przypomnieć więcej martwych magów niż ci, których już opisałem. Mógłbym znowu poczuć zapach mongolskiego obozu, skałę, słonie, wonne oleje – migotanie ogni pod obwisłym jedwabiem, przewróconą szachownicę i maleńkie rzeźbione figurki ze srebra i złota toczące się po kwiecistym dywanie.

Krzyki mężczyzn. Zniszczyć go, to demon, niech wraca do kości!

Szereg okien w Bagdadzie z widokiem na bitwę. Do kości! Potwór z piekła! Zamek pod Pragą. Lodowaty kamienny pokój wysoko w Alpach. I może nawet więcej – już po jaskrawym, czarującym blasku światła na kwiecistych tapetach w paryskim pokoju czarnoksiężnika.

Ten sługa nie będzie już służyć!

Tak, dowiodłem sobie i tamtym, że potrafię zgładzić każdego czarownika.

Więc gdzie się kryje to chytre, skryte istnienie, które sprowadziło mnie na ten pokaz siły?

O, jakżebym chciał powiedzieć, że nie podobało mi się, iż znów jestem świadomy, jakże chciałbym przekląć całe życie i to, co się z nim łączy, lecz nie mogłem tego uczynić. Nie mogłem zapomnieć oczu Estery, pięknego szkła na Fifth Avenue czy chwili, kiedy przez podeszwy butów poczułem ciepło i gdy objął mnie ów mężczyzna, dobry i nieświadomy!

Byłem zaciekawiony i wolny! Te dziwne wypadki przyciągały mnie na swą orbitę. Lecz nie kierował mną żaden Pan.

Estera znała mnie, lecz to nie ona mnie wezwała. Czy ktoś zrobił to w jej imieniu, ktoś, kogo już teraz tragicznie zawiodłem?

Minęły dwie noce prawdziwego czasu, zanim zdałem sobie sprawę, że znowu się obudziłem i unoszę się w powietrzu – anioł mocy, anioł zła, kto wie?

Oto, co ujrzałem:

16.

Miasto niedaleko Nowego Jorku. Samochód jadący w deszczu był tym, który zawiózł

Esterę na spotkanie z Salonami. Wraz z nim jechał inny pojazd, pełen strażników, których oczy lustrowały mroczne i opuszczone budynki.

Procesja ta była tajna, lecz pełna godności.

Przez potoki deszczu widziałem lśniące wieże ulicy, na której umarła Estera. Dostojna niczym Aleksandria czy Konstantynopol, kamienna stolica zachodniego świata, Nowy Jork, w całym swym nuklearnym splendorze. Jej tnące niebo budynki przypominały mi narzędzie zbrodni Satonów. Twarde i bardzo ostre.

Mężczyzna jadący w samochodzie był z niego bardzo dumny, podobnie jak ze strażników, którzy podróżowali razem z nim, dumny ze swojego pięknego wełnianego płaszcza i dobrze przystrzyżonych gęstych kędzierzawych włosów.

Zbliżyłem się, by przyjrzeć się mu przez przyciemniane szyby: Gregory Belkin, jej ojczym, założyciel Świątyni Bożego Umysłu, człowiek bogaty. Bogaty ponad wyobrażenia dawniejszych władców, ponieważ nie mogli oni latać na magicznych dywanach.

Samochód? Mercedes-benz, zupełnie wyjątkowy, gdyż przerobiony z małego sedana i przedłużony trzema doskonale złączonymi segmentami, tak że dwukrotnie przerastał

długością otaczające go pojazdy, lśniący i czarny, ostentacyjnie piękny, jakby wyrzeźbiony z obsydianu i wypolerowany cierpliwymi dłońmi.

Przemierzał całe dzielnice, zanim się zatrzymał, z szoferem czujnym na każdy gest ręki Belkina.

Potem ten dumny kapłan, prorok, czy kimkolwiek się mienił, wyszedł bez ochrony prosto w krąg światła rzucany przez uliczną latarnię, jakby chciał, by zalśniło na jego młodzieńczej, wygolonej twarzy, włosach przyciętych krótko na karku, niczym u rzymskiego żołnierza, lecz pomimo to kręcących się lekko.

Przeszedł całą nędzną dzielnicę, samotny, obok ponurych, zabitych deskami sklepów, obok znaków w języku angielskim i hebrajskim, aż do miejsca, które chciał odwiedzić, a jego strażnicy sunęli w mroku przed nim i za nim, idącym z kroplami deszczu lśniącymi niczym klejnoty na ramionach długiego płaszcza.

Dobrze. Czy to on był Panem? Jeśli tak, dlaczego o tym nie wiedziałem? Nie podobał mi się. W moim półśnie widziałem, jak płakał nad Estera i mówił o spisku, i nie spodobał mi się.

Dlaczego zbliżyłem się tak, że mógłbym dotknąć jego twarzy? Był przystojny, nikt nie mógłby zaprzeczyć, w kwiecie wieku, barczysty, wysoki niczym człowiek z północy, choć bardziej śniady, o oczach czarnych jak węgiel.

Czy jesteś Panem?

Mózg Umysłowców, tak nazywali go cyniczni dziennikarze, jego – miliardera, Gregory’ego Belkina. Teraz powtarzał sobie ostatnią mowę, którą wygłosił pod brązowymi drzwiami Świątyni na Manhattanie. „Najbardziej obawiam się, że wcale nie byli to złodzieje i że naszyjnik nic dla nich nie znaczył. To nasz kościół był ich celem. To źli ludzie”.

Naszyjnik, pomyślałem. Nie widziałem żadnego naszyjnika.

Strażnicy, obserwujący Gregory’ego z pobliskich samochodów, byli jego „wyznawcami”.

Piękna mi świątynia pokoju i dobra. Mieli pistolety i noże, a sam prorok był uzbrojony w mały rewolwer, bardzo lśniący – całkiem jak jego samochód – i ukryty w lewej kieszeni płaszcza.

Był niczym król nawykły do tego, że każdy jego gest jest śledzony przez liczne oczy, choć nie wiedział, że go obserwuję. Nie czuł, że u jego boku idzie duch, jak osobisty bóg.

Ale ja nie byłem bogiem tego człowieka. Nie byłem jego sługą. Natomiast obserwowałem go i musiałem się dowiedzieć dlaczego.

Zatrzymał się przed ceglanym domem o wielu oknach, wszystkich zasłoniętych. Budynek miał spiczasty dach z uwagi na śnieg. Wyglądał jak tysiące, może nawet miliony innych domów w tym rejonie miasta. Doprawdy, proporcje tych czasów i miejsca wymykały się moim ocenom.

Byłem zafascynowany. Na jego wspaniałych, czarnych skórzanych butach pięknie lśniły kropelki deszczu. Dlaczego nas tu sprowadził?

Skręcił w wąską alejkę. Szedł w stronę światełka. Miał klucz do małej furtki. A potem klucz do drzwi pomiędzy oświetlonymi drzwiami.

Weszliśmy do środka, on i ja. Poczułem wir ciepła wokół siebie.

Sufit nad głową. Noc zostawiona za progiem. A za drewnianym biurkiem siedział starzec.

Zapach człowieka, słodki i dobry. I wiele innych cudownych woni, zbyt wiele, by każdą się rozkoszować czy choćby nazwać.

Wszystkie duchy, bogowie i zjawy karmią się zapachami, jak ci już wspominałem.

Byłem wygłodzony, a te wonie niemal mnie upoiły.

Wiedziałem, że jestem na miejscu.

Powoli przyjmowałem postać. Pod czyim kierunkiem? Z czyjego rozkazu? Byłem zachwycony.

Z moich ust nie padło żadne stare słowo; stawałem się namacalny. To działo się samo z siebie, tak jak w Nowym Jorku, kiedy ścigałem morderców. Czułem to. Czułem, że otacza mnie dobre ciało, ciało, które lubiłem, choć nie wiedziałem, co to właściwie oznacza.

Teraz już wiem: stałem się widzialny i namacalny we własnym ciele lub ciele, w którym mnie teraz widzisz, w postaci, jaką miałem za życia.

Nikt więcej o tym nie wiedział. Stałem za szafą z książkami i patrzyłem.

Gregory Belkin stanął na samym środku pokoju, tuż pod żarówką z postrzępionym sznurem. A starzec za biurkiem, ten starzec prawdopodobnie mnie nie widział.

Siedział z pochyloną głową. Miał czarną jedwabną jarmułkę, właściwą religijnym Żydom.

Lampa z zielonym abażurem na jego biurku rzucała łagodne i złociste światło.

Broda i włosy starca były białe jak śnieg, czyste i piękne, a dwa faliste pejsy obejmowały jego twarz niczym ramy. Na czubku głowy, gdzie włosy były najrzadsze, przeświecała różowa skóra, lecz brodę miał bujną i gęstą.

Książki na półkach były napisane po hebrajsku, arabsku, aramejsku, grecku, niemiecku i po łacinie. Czułem zapach pergaminu i skóry. Wciągnąłem w nozdrza tę woń i na chwilę ożyły wszystkie wspomnienia, wypłynęły na powierzchnię pamięci nadal żywe, choć chciałem je zamordować.

Ale ten starzec także nie był moim Panem! Poznałem to w jednej chwili.

Starzec nie czuł mojego nadejścia, nie czuł go wcale, jedynie patrzył na młodszego mężczyznę, mężczyznę silnego i strzelistego, który stanął w dość oficjalnej pozie, zdjął

gładkie szare rękawiczki i starannie włożył je do prawej kieszeni płaszcza. Dotknął lewej kieszeni, w której znajdowała się broń. Mały śmiercionośny drobiazg. Pragnąłem usłyszeć strzał. Ale mężczyzna nie zjawił się tu, by strzelać.

W pokoju niemal nie było wolnego miejsca. Rzędy półek dzieliły mnie od starca, lecz mogłem spoglądać ponad grzbietami książek. Czułem woń kadzidła, od którego przeszedł

mnie dreszcz rozkoszy. Czułem zapach żelaza, złota, atramentu. Czy kości mogą się tu znajdować?

Starzec miał niezwykle jasne oczy, co mnie uderzyło, jak zwykle; bardzo przyjemny widok – oczy bardziej podobne wodzie niż kamieniom. Ale były małe i osłabione wiekiem, i nie lśniły spomiędzy głębokich zmarszczek na jego twarzy.

Silniejszy, z każdą chwilą stajesz się silniejszy. Jesteś już niemal zupełnie widoczny.

Nie widziałem całej twarzy młodszego mężczyzny. Przesunąłem się jeszcze bardziej na jego lewą stronę, by się lepiej ukryć. Za półką z książkami stałem się kompletny i skończony, wzrostem równy Belkinowi.

Jego czarny płaszcz lśnił kroplami deszczu, na plecach miał długi szew, a szyję, ocierając się o czarne kędziory włosów, okalała biała jedwabna szarfa, równie piękna jak szal, który został w martwej dłoni Estery, szal, który pewnie nadal znajduje się w sklepie, miejscu jej śmierci. Starałem się przypomnieć go sobie, szal, po który sięgnęła przez śmierć, nie mając pojęcia o znaczeniu tego ostatniego gestu, jeśli rzeczywiście miał on jakieś znaczenie. Szal, którego pragnęła, był czarny, lecz migotliwy, obsypany czarnymi koralikami. Chyba już ci o nim mówiłem. Ale teraz znowu jestem z nimi, znowu z nimi. Miej do mnie cierpliwość.

Starzec przemówił w jidysz:

– Zabiłeś swoją córkę.

Byłem zdumiony. A więc tak od razu przechodzimy do rzeczy?

Miłość, którą do niej czułem, dręczyła mnie tak, jakby ona sama podeszła do mnie, wbiła paznokcie w mą skórę i powiedziała: „Nie zapomnisz mnie, Azrielu”. Umarła tak upokorzona; kiedy wymówiła moje imię, w jej głosie pobrzmiewało zdziwienie.

Zbyt okropne było jeszcze raz ujrzeć ten widok, jej agonię.

Idź, fruń, duchu. Odwróć się plecami do nich wszystkich – do jej śmierci i oskarżeń starca, do tego fascynującego pokoju o kuszących kolorach i zapachach. Odejdź, duchu. Niech sami, bez twojej interwencji, brną ku Drabinie do Nieba. W końcu, czy dusze potrzebują Sługi Kości, by zawlókł je do Szeolu?

Nigdzie się nie wybierałem. Chciałem się dowiedzieć, co miał na myśli ów starzec.

Młodszy mężczyzna tylko się roześmiał.

Nie bez szacunku; był to niełatwy, gniewny śmiech kogoś, kto nie chciał dać się zmusić do natychmiastowej odpowiedzi. Nie zaskoczył mnie niecierpliwy gest jego ręki. Pokręcił

głową.

Chciałem zbliżyć się do niego, przyjrzeć się mu, ale na to było już za późno, wiedziałem, że jestem kompletny, że stoję na ziemi, że dotykam książek na półce; bardzo powoli przesunąłem się na lewo, by ukryć się zupełnie za półkami, z obawy, iż starzec mnie zobaczy, choć aż do tej pory w niczym nie zdradził, że zauważył moją obecność. Młodszy mężczyzna westchnął.

– Rebe, po co miałbym zabić córkę Racheli? – spytał w jidysz. – Dlaczego miałbym zabić moje jedyne dziecko? – Ten język sprawiał mu trudności. – Estera, moja piękna Estera – powiedział z uczuciem i mocą. Nie lubił mówić w jidysz, wolał angielski.

– Ale zrobiłeś to – odrzekł starzec. Słowa padły z jego wyschniętych warg, pełne nienawiści. Znowu przemówił, teraz po hebrajsku. – Jesteś bałwochwalcą. Jesteś mordercą.

Zabiłeś swoje dziecko. Zamordowałeś ją. Chodzisz ścieżkami zła. Cuchniesz złem!

Byłem wstrząśnięty. Czułem fizyczny wstrząs, rozdzierające zaskoczenie na widok gniewu starca.

Młodszy mężczyzna udawał cierpliwość, przestąpił z nogi na nogę, pokręcił głową, jakby naśmiewał się z półnagiego proroka pomstującego u jego drzwi.

– Nauczycielu – szepnął po angielsku. – Mój mistrzu. Dziadku. Oskarżasz mnie o jej śmierć?

Na to starzec wpadł w furię.

On także przemówił po angielsku.

– Czego ode mnie chcesz, Gregory? Nigdy nie pojawiłeś się w tym domu bez powodu.

Jego furia była cicha i zimna. Nie miał wpływu na śmierć tej dziewczyny. Siedział za biurkiem z rękami splecionymi na otwartej księdze. Drobny maczek hebrajskich liter.

Znowu odczułem jej brak, jakby ktoś wymierzył mi kopniaka, chciałem powiedzieć na głos: „Starcze, pomściłem ją. Zgładziłem trzech zabójców bronią ich przywódcy. Zgładziłem ich. Umarli na chodniku”.

Czułem, jakbym tylko ja z obecnych w pokoju palił świeczkę w jej pamięci. Nie opłakiwali Estery, niech będą przeklęte ich oskarżenia.

Dlaczego pozwalasz, by się to działo, Azrielu? Żałoba po tych, których nie znasz, jest łatwa. Może nawet interesująca. Ale samotność? Samotność oznacza życie. A ty z pewnością jesteś tu nieznany i sam.

– Łamiesz mi serce, rebe – powiedział Gregory po angielsku. Najwyraźniej obecny język Ameryki był dla niego znacznie łatwiejszy. Całe jego ciało zgasło wraz z tym szeptem rozpaczy. Ręce trzymał głęboko w kieszeniach. Był nieco zmarznięty po pobycie na zewnątrz, a w pokoju panował zaduch.

Czułem ich zapach, niezagłuszony przez woń wosku, pergaminu, stare szacowne wonie, czułem zapach ich obu – ciepłą i żywą skórę starszego mężczyzny, czystą i delikatną, wolną od chorób i jedwabistą ze starości, czystą jak kości w głębi jego żywego ciała, kości bez wątpienia tak kruche, że mogłyby się złamać przy najlżejszym uderzeniu.

Młodszy mężczyzna wyglądał nieskazitelnie i był namaszczony pięknym i subtelnym pachnidłem. Woń przenikała przez pory jego skóry, unosiła się z kędziorów, z ubrania, delikatna mieszanina zapachów. Perfumy nowoczesnego monarchy.

Podszedłem do niego bliżej. Stałem pewnie nie dalej niż o dwie stopy od niego, po jego lewej stronie, nieco z tyłu. Widziałem jego profil. Grube brwi, gładkie i wypielęgnowane, o pięknym kształcie, urodziwe rysy o dobrych proporcjach; można by nazwać go wybrańcem bogów. Nie miał ani jednej blizny ni skazy. Coś nieuchwytnego dla mnie wzbogacało go i powiększało jego potęgę. Kiedy się uśmiechał, kiedy mówił coś ze smutkiem i błagalnie, ukazywał idealnie białe zęby.

Oczy miał wielkie tak jak ona, lecz nie tak piękne. Uniósł dłonie, jeszcze jeden błagalny gest, drobny, spokojny. Miał ładne palce, przyjemnie gładkie policzki. Był dorodny tak jak i ona, nasycony miłością, tak jakby świat przez całe życie był mu niczym pierś matki. Czego mu brakowało? Nie zauważyłem w nim ani jednej zmarszczki, żadnej rany, tylko nieskończoną doskonałość.

Później zdałem sobie sprawę, co mnie niepokoi. Jaśniał urodą młodości, lecz liczył sobie ponad pięćdziesiąt lat! Jakie to zadziwiające. W jak zaskakujący sposób wiek uwydatnił jego fizyczne zalety i nadał spojrzeniu tak wielką moc.

– Przemów do mnie – odezwał się starzec pogardliwie – i powiedz, po co przyszedłeś, albo opuść mój dom.

Jego gniew znowu mną wstrząsnął.

– Dobrze, rebe – powiedział młodszy mężczyzna, jakby ton i forma rozkazu nie były dla niego niczym nowym.

Starzec czekał.

– Mam w kieszeni czek, rebe – powiedział Gregory. – Przyszedłem, by ci go dać dla dobra całej gminy.

Miał na myśli ludzi, dla których starzec był rabbim, cadykiem, przywódcą.

Zraniły mnie odpryski wspomnień, jak ostre kawałki szkła – obraz mojego od dawna nieżyjącego Pana, Samuela. Ale one nie oznaczały nic i odsunąłem je od siebie. Wiedz, że na tamtym etapie nie potrafiłem sobie przypomnieć niczego z mojej przeszłości. Niczego. Ale wiedziałem, kim jest ten człowiek – szacowny, potężny w święty sposób, być może mag; lecz jeśli był magiem, dlaczego nie wyczuł mojej obecności?

– Zawsze przynosisz nam czeki – powiedział teraz. – Twoje czeki idą do banku bez ciebie. Bierzemy te pieniądze przez wzgląd na twą zmarłą matkę i ojca, który był moim ukochanym synem. Bierzemy pieniądze, ponieważ mogą pomóc tym, których twoi rodzice niegdyś kochali. Wracaj do swojej Świątyni. Wracaj do swoich komputerów. Wracaj do swojego światowego Kościoła. Wracaj do domu, Gregory! Weź swoją żonę za rękę. Jej córka została zamordowana. Opłakuj ją wraz z Rachelą Belkin. Czy nie ma do tego prawa?

Młodszy mężczyzna kiwnął lekko głową, jakby mówiąc: no, tutaj już nic się nie da zrobić, potem zaś przechylił ją na bok i odezwał się znowu: – Potrzebuję czegoś od ciebie, rebe.

Konkretnie, to prawda, lecz gładko.

Starszy mężczyzna uniósł dłonie i wzruszył ramionami. Poprawił się na krześle w świetle elektrycznej lampy, westchnął. Wargi miał pełne jak na starego człowieka. Na czubku głowy zalśniła mu cienka warstewka potu.

Za jego plecami widniały jeszcze inne półki z książkami. Pokój pękał w szwach od książek. Fotele, które w nim stały, były duże, pokryte skórą i otoczone książkami. Były tu też zwoje, zwoje w pokrowcach i zwoje ze skóry.

Przecież nie można spalić czy zniszczyć starych zwój ów Tory. Muszą zostać zakopane zgodnie z zasadami albo być przechowywane, tak jak tutaj.

Kto wiedział, co ten starzec skrywał u siebie przed całym światem? Jego angielszczyzna nie była czysta i płynna jak ta, którą posługiwał się Gregory, i zdradzała naleciałości z innych języków. Polska. Ujrzałem Polskę i ujrzałem śnieg.

Gregory włożył lewą rękę do kieszeni. Miał w niej czek, papierową kartkę, banknot, prezent, który tak bardzo pragnął ofiarować. Usłyszałem szelest, kiedy go dotknął. Czek leżał

tuż obok broni.

Starzec się nie odzywał.

– Rebe, kiedy byłem bardzo mały – powiedział Gregory – słyszałem, jak opowiadałeś pewną szczególną historię. Słyszałem ją tylko jeden raz. A jednak ją zapamiętałem. Pamiętam każde słowo.

Starzec nie odpowiedział. Luźne fałdy jego skóry lśniły w świetle, ale kiedy uniósł białe brwi, podniosły się także fałdy na czole.

– Rebe – ciągnął Gregory – niegdyś mówiłeś mojej ciotce o legendzie, tajemnicy...

rodzinnym skarbie. Przyszedłem tu, by zapytać cię o to, co wtedy słyszałem.

Starszy mężczyzna był zaskoczony. Nie, nie tak. Starzec był zaskoczony tylko dlatego, że młodszy okazał, iż się nim niegdyś interesował. Przez chwilę milczał, potem zaś odrzekł w języku jidysz, tak jak poprzednio:

– Skarb? Ty i twój brat, to wy byliście skarbami waszych rodziców. Co sprowadziło cię do Brooklynu, byś pytał mnie o opowieści o skarbach? Masz majątek ponad ludzkie wyobrażenie.

– Tak, rebe – powiedział Gregory cierpliwie.

– Słyszę, iż twój Kościół opływa w dostatki, a twoje misje w innych krajach to zbytkowne kurorty, do których przybywają bogacze, by wspomagać biednych. Doprawdy. Słyszałem, że twoja fortuna powiększa się szybciej niż fortuna twej żony czy jej córki. Słyszałem, że nikt nie potrafi oszacować majątku, jaki posiadasz, i pieniędzy, którymi rządzisz.

– Tak, rebe – przyznał cierpliwie Gregory po angielsku. – Jestem tak bogaty, jak tylko można sobie wyobrazić, ale wiem, że nie chcesz tego robić ani myśleć o tym, ani czerpać z tego korzyści...

– Dobrze, dobrze, do rzeczy – przerwał starzec w jidysz. – Marnotrawisz mój czas.

Marnujesz te cenne chwile, jakie mi pozostały, a raczej wolę je spędzić na czynieniu dobra niż na potępianiu. Czego chcesz?

– Mówiłeś o rodzinnej tajemnicy. Rebe, mów do mnie po angielsku, proszę.

Starzec prychnął pogardliwie.

– I co mówiłem, kiedy byłeś chłopcem? – spytał w jidysz. – Czy wtedy mówiłem w jidysz, po polsku, czy też może po angielsku?

– Nie pamiętam – rzekł młodszy mężczyzna. – Ale chciałbym, żebyś teraz mówił po angielsku. – Wzruszył ramionami i dodał z wielkim pośpiechem: – Rebe, ja opłakuję Esterę!

To nie dzięki moim pieniądzom miała te brylanty. To nie ja spowodowałem, że nosiła je tak beztrosko. To nie mnie należy winić, że złodzieje dopadli ją, gdy się tego nie spodziewała.

Brylanty? Nie było w tym prawdy. Estera nie nosiła żadnych brylantów. Satonowie jej nie obrabowali. Ale Gregory mówił gładko, jak zawsze.

Jakże on to rozgrywał. Jakże przyglądał się mu starzec!

Starszy mężczyzna cofnął się nieco, jakby odepchnięty mocą słów, może nawet rozdrażniony. Obrzucił młodszego mężczyznę surowym spojrzeniem.

– Mylnie osądzasz moje intencje, Gregory – rzekł po angielsku. – Nie mówię o twoim bogactwie ani o tym, co Estera miała na szyi, kiedy została zamordowana. Mówię, że zabiłeś swoją córkę, Esterę. Kazałeś ją zamordować.

Milczenie.

W mroku widziałem swoje dłonie, bielejące na tle książek; widziałem delikatne zmarszczki na kostkach palców, a w miejscu, gdzie człowiek ma serce, czułem ból.

Ten tak wymowny mężczyzna nie zdradzał w niczym poczucia winy, wstydu czy nawet wstrząsu. W tym spokoju utwierdzała go albo całkowita niewinność, albo całkowita niegodziwość.

– Dziadku, to szaleństwo. Po co miałbym robić coś podobnego? Jestem bożym człowiekiem, podobnie jak ty.

– Milcz! – powiedział rebe. Uniósł dłoń.

– Moi wyznawcy nigdy nie skrzywdziliby Estery, są...

– Milcz! – powtórzył znowu rebe. – Mów wreszcie, czego naprawdę chcesz.

Gregory pokręcił głową, zakłopotany i z niewesołym uśmiechem. Zebrał w sobie siły, by zacząć od nowa. Usta mu drżały, ale nie sądzę, żeby starzec widział to tak wyraźnie jak ja.

Gregory nadal trzymał w dłoni czek, ofiarę.

– Jest coś, co pamiętam – powiedział po angielsku, płynnie i naturalnie. – Natan i ja znajdowaliśmy się w pokoju. Nie pamiętam, czy był tam ktoś jeszcze, oprócz Ryfki, siostry mojej matki... i zdaje się, że przypominam sobie jakieś stare kobiety. Ale działo się to tutaj, na Brooklynie, tuż po naszym przybyciu. Mógłbym spytać Natana...

– Zostaw go w spokoju! – powiedział starzec, tym razem po angielsku, ze swobodą i równie naturalnie jak w jidysz. Była to zasługa gniewu, który okiełznał język tak, by mógł

przemówić jak najlepiej.

– Nie zbliżaj się do swego brata Natana. Zostaw go z spokoju! Sam powiedziałeś, że on nie zechce tego słuchać.

– Tak, wiem, że to by ci się podobało, rebe. Wiem, że nie chcesz, abym zaraził Natana.

– Mów wreszcie.

– To dlatego tu przyszedłem, żeby cię zapytać. Wyjaśnij mi to, a nie będę niepokoił mego ukochanego brata, ale muszę to wiedzieć.

– Potem ciągnął dalej. – Tego dnia, gdy byłem dzieckiem, mówiłeś o tajemnicy. O kimś, kogo zwałeś Sługą Kości.

Byłem wstrząśnięty. Jego słowa wytrąciły mnie z równowagi. Lecz poruszenie to tylko umocniło mą postać. Nie byłbym bardziej zaskoczony, gdyby mężczyzna odwrócił się i mnie zobaczył. Przywołałem szaty, by mnie okryły, przywołałem szaty, by mnie okryły na podobieństwo tych, jakie on, cadyk, miał na sobie. I natychmiast poczułem, że spowija mnie czarny jedwab, taki jak jego, ciepły i dopasowany, powietrze stało się ciepłe, a niewielka żarówka kołysała się na postrzępionym sznurze.

Rebe spojrzał na nią przelotnie, a potem przeniósł wzrok na wnuka.

Nie ruszaj się, Azrielu – rozkazałem sobie. – I słuchaj. Teraz rozpoczną się wyjaśnienia.

– Pamiętasz? – spytał młodszy mężczyzna. – Rodzinna tajemnica? Skarb zwany Sługą Kości?

Stary mężczyzna pamiętał to, ale nie przemówił.

– Opowiadałeś – ciągnął Gregory – że niegdyś jakiś człowiek przyniósł go do twego ojca w Pradze. Był on muzułmaninem, pochodził z gór. Powiedziałeś, że oddał on tę rzecz twemu ojcu jako spłatę długu.

Ach, więc ten cadyk miał moje kości! Lecz nie on był mym Panem, nie, i nigdy nie mógłby nim być.

Spojrzał na swego wnuka twardym, nieprzeniknionym spojrzeniem.

– Rozmawiałeś ze starą Ryfką – naciskał Gregory – i powtórzyłeś jej, co mówił tamten muzułmanin. Powiedziałeś, że twój ojciec nigdy nie przyjąłby czegoś takiego, ale zmyliły go hebrajskie napisy na drewnianej skrzynce. Nazwałeś to plugastwem; powiedziałeś, że powinno się je zniszczyć.

Uśmiechnąłem się. Czułem ulgę czy gniew? Plugastwo. Jestem plugawy. To plugastwo może zniszczyć i was, i ten pokój pełen książek. Może roznieść ten dom na strzępy! Ale kto mnie wezwał?

Położyłem dłoń na ustach. W obecności cadyka nie mogłem pozwolić sobie na przypadkowe westchnienie czy inny odgłos. Nie mogłem pozwolić sobie na płacz.

Cadyk nadal zachowywał spokój, pozwalając młodszemu mężczyźnie coraz bardziej się zdradzać.

– Ryfka spytała, dlaczego tego nie zniszczyłeś – ciągnął Gregory powoli i cierpliwie – a ty odparłeś, że nie jest to proste. Powiedziałeś, że to jest jak stare zwoje, ta rzecz. Nie można jej zniszczyć bez szacunku. Powiedziałeś też o jakimś piśmie, dokumencie. Pamiętasz to, dziadku? Czy mi się przyśniło?

Oczy starego mężczyzny były zimne.

– Słyszałeś to, siedząc u moich stóp? – wymamrotał. – Dlaczego teraz mnie o to pytasz?

Nagle uniósł dłoń, zacisnął jaw pięść i uderzył nią w blat biurka. Nikt się nie poruszył, tylko kurz zawirował.

Gregory nawet nie drgnął.

– Dlaczego przychodzisz tu w dniu pogrzebu swojej córki – krzyknął stary mężczyzna – i zadajesz mi pytania o stare bajki! Ta opowieść, ta tajemnica czy skarb, jak zechcesz ją nazwać, którą słyszałeś, gdy byłeś moim eloi, moim najjaśniejszym, wybranym uczniem, moją dumą! Dlaczego przychodzisz tu teraz i mówisz o niej!

Starzec dygotał niebezpiecznie.

Gregory rozważał wszystko w milczeniu, potem zaś wziął głęboki oddech.

– Rebe, za ten czek można kupić wiele rzeczy – powiedział.

– Odpowiedz na moje pytanie! Mamy pieniądze. Jesteśmy tu bogaci. Byliśmy bogaci, kiedy wyjeżdżaliśmy z Polski. Byliśmy bogaci, kiedy opuszczaliśmy Izrael. Odpowiedz na moje pytanie. Dlaczego pytasz o to akurat teraz?

W pokoju nie było widać bogactwa, ale uwierzyłem mu.

Znałem ludzi jego pokroju. Żył po to, by studiować Torę, przestrzegać zasad i modlić się, a także po to, by udzielać porad tym, którzy wierzyli, iż potrafi spoglądać w duszę i czynić cuda, dla których był narzędziem Boga.

Poczułem tętnienie krwi, bardzo mocne. Poczułem przepływ powietrza w swoim wnętrzu.

Moje siły stopniowo narastały, odkąd słowa zostały wypowiedziane. Kości musiały tu być.

Tak, to on je miał i w jakiś sposób zdołał mnie wezwać. Położył na nich ręce, odczytał słowa, odmówił modlitwę... to musiał być ten starzec, ale jak zdołał tego dokonać i dlaczego nie zgładziłem go od razu?

Z głębi pamięci, niczym kometa, przybyła twarz, którą znałem i kochałem. W jednej chwili pomiędzy setkami lat został przerzucony pomost.

Była to twarz Samuela, o którym ci opowiadałem. Samuela ze Strasburga. Był to Pan, który sprzedał mnie za swoje dzieci, tak jak ja niegdyś sprzedałem się za dzieci Boga. We wspomnieniach ujrzałem skrzynkę.

Gdzie znajdowała się teraz?

Wspomnienia były gorzkie, niewyraźne. Nie chciałem ich. Pretensje rozpraszały mnie i nie mogły zmienić przeszłości; ona nie zmieni się już nigdy, nigdy.

Stałem w tym ciepłym pokoju w Brooklynie, inny stary naukowiec był otoczony zakurzonymi księgami, zaklęciami i urokami, a ja go nienawidziłem. Pogardzałem nim.

Oczywiście był o wiele bardziej cnotliwy niż Samuel, zwłaszcza w ostatnich chwilach, kiedy kazał mi odejść do piekła.

Nienawidziłem tego rabina niemal tak, jak nienawidził go wnuk.

A wnuk?

Kim dla mnie był ten wymowny Gregory Belkin i jego ogólnoświatowa sekta? Ale jeśli to on zabił Esterę...

Powstrzymałem się. Zdławiłem w sobie wściekłość i ból; nakazałem sobie: bądź jedynie żywy i milcz.

Ten młodszy, wspaniały niczym książę, czekał cierpliwie tak jak ja, aż cadyk ochłonie.

– Dlaczego pytasz mnie o to właśnie teraz? – powtórzył starzec.

Pomyślałem o dziewczynie, tym czułym dziewczęciu, głowie odwróconej na noszach.

Jakże pełen podziwu i dobroci był jej słaby szept. Sługa Kości.

Starzec nagle stracił nad sobą panowanie. Nie pozwolił Gregory’emu odpowiedzieć.

Zasypał go gniewnymi pytaniami.

– Co tobą kieruje, Gregory? – powiedział po angielsku. Mówił takim tonem, jakby naprawdę chciał się tego dowiedzieć. Uniósł się z krzesła i stanął na wprost wnuka. – Zadałeś mi pytanie. Pozwól, że ja także o coś cię spytam. Czy jest na tym świecie coś, co chciałbyś mieć? Jesteś bogaty ponad wszelkie wyobrażenie, tak bogaty, że nasz majątek wydaje się kroplą w morzu, a jednak stworzyłeś Kościół, który zwodzi tysiące osób, tworzysz prawa, które wcale nie są prawami. Sprzedajesz książki i programy telewizyjne, które niczego nie mówią. Mogłeś być Mahometem lub Chrystusem! A potem zabiłeś swą córkę. Tak, zrobiłeś to. Wejrzałem w ciebie. Wiem, że ją zabiłeś. Wysłałeś tych ludzi. Jej krew była na tym samym narzędziu, które ich zabiło. Czy ich także się pozbyłeś? Czy też twoi wyznawcy wynajęli zabójców, a potem ich usunęli? Co ci się marzy, Gregory, dlaczego ściągnąłeś na nas takie zło i wstyd, że Mesjasz nie może ani chwili dłużej pozostawać w oddaleniu! Odebrałeś mu wybór!

Uśmiechnąłem się. Była to piękna przemowa. Zapomniałem o Zurvanie i innych mądrych i elokwentnych, i z przyjemnością słuchałem, z jakim przekonaniem starzec mówił. Teraz spodobał mi się bardziej.

Gregory dostosował się do sytuacji, posmutniał, lecz nadal milczał. Pozwalał starcowi wyładować gniew.

– Myślisz, że nie wiem, jak to zrobiłeś? – mówił rebe. Usiadł z powrotem na krześle.

Musiał. Gniew pozbawił go sił. – Wiem. Znam cię i znałem cię jak nikt od dnia, w którym się urodziłeś. Natan, twój bliźniaczy brat, nie zna cię. Natan modli się za ciebie, Gregory!

– A ty nie, prawda, dziadku? Już odmówiłeś modlitwę za mnie, prawda?

– Tak, odmówiłem kadisz, kiedy opuściłeś ten dom, i gdybym dostał znak z nieba, własnymi rękami położyłbym kres twojemu życiu, Świątyni Umysłu i twoim kłamstwom!

Czy rzeczywiście?

– To się łatwo mówi, dziadku – powiedział Gregory, niezrażony. – Każdy zdobyłby się na wiele, gdyby dostał znak z nieba. Ja uczę moich wyznawców kochać w świecie, w którym nie zdarzają się takie znaki!

– Uczysz ich, jak mają ci dawać pieniądze. Uczysz ich, jak mają sprzedawać twoje książki. Jeszcze raz podniesiesz głos i opuścisz mój dom, nie usłyszawszy odpowiedzi na swoje pytania. Twój brat nie wie o tym, o czym mówisz – o tych dawnych wspomnieniach z dzieciństwa. Nie było go tam. Tamten dzień nadal żyje w mojej pamięci. Nie pozostał już nikt żywy, kto o tym wie.

Gregory uniósł rękę. Spokój, cierpliwość.

Byłem przejęty i niespokojny. Czekałem na następne słowa.

– Dziadku, powiedz mi zatem, co znaczy: Sługa Kości. Czy jestem tak nieczysty, że odpowiedź zdoła cię zbrukać?

Starzec zadrżał. Opadły mu ramiona pod czarnym kaftanem. Zadrżał, a kostki jego palców były różowe i otarte. Światło kładło się na jego białej brodzie i wąsach, które zasłaniały mu górną wargę, a także na półprzeźroczystych powiekach, kiedy trząsł głową i kołysał się niczym przy modlitwie.

Rozległ się nadzwyczaj gładki głos Gregory’ego.

– Dziadku, moje jedyne dziecko nie żyje, a ja przyszedłem do ciebie z prostym pytaniem.

Po co miałbym zabijać moją córkę Esterę? Sam wiesz, że na całym bożym świecie nie ma powodu, dla którego miałbym ją skrzywdzić. Co mogę ci dać za odpowiedź na moje pytanie?

Czy pamiętasz tę historię, tę rzecz, tego Sługę Kości? Czy ma on imię, czy jego imię brzmi: Azriel?

Starzec się zdumiał.

Ja również.

– Nigdy nie wymieniłem tego imienia – powiedział starzec.

– Rzeczywiście – przyznał Gregory. – Zrobił to ktoś inny.

– Kto ci o tym powiedział? Kto mógłby to zrobić?

Gregory zmieszał się.

Oparłem się o półki z książkami, moje palce dotknęły luźnej, łuszczącej się skóry grzbietów. Nie rób im krzywdy. Nie rób krzywdy książkom.

Głos starca brzmiał twardo i pogardliwie.

– Czy ktoś przyszedł do ciebie z tą legendą? – spytał. – Czy ktoś opowiedział ci ładną bajeczkę o magii i potędze? Czy był muzułmaninem? Chrześcijaninem? Żydem? Może to jakiś fanatyk New Age, który przeczytał twoje trele morele o Kabale?

Gregory pokręcił głową.

– Rebe, źle mnie zrozumiałeś – zapewnił go solennie. – Słyszałem tylko twoją opowieść.

A teraz, przed dwoma dniami, ktoś inny wymówił te słowa w obecności świadków: Azriel, Sługa Kości!

Bałem się zgadywać.

– Kto to był? – spytał starzec.

– Ona to powiedziała, rebe – oznajmił Gregory. – Powiedziała to Estera, kiedy umierała.

Człowiek z ambulansu usłyszał te słowa z jej ust w chwili, gdy konała. To powiedziała Estera.

Estera powiedziała: „Sługa Kości” oraz imię „Azriel”. Estera powiedziała to dwa razy na głos, a dwie osoby ją słyszały. Powtórzyły to mnie.

Uśmiechnąłem się. Było to bardziej tajemnicze, niż się spodziewałem.

Przyglądałem się im w napięciu. Twarz pulsowała mi gorącem. Wiedziałem, że drżę tak samo jak ów starzec, zupełnie jakby moje ciało było prawdziwe.

Starzec cofnął się. Nie chciał uwierzyć. Ale gniew go opuścił. Spojrzał w twarz młodszego mężczyzny.

Znów rozległ się głos Gregory’ego, celowo i umiejętnie czuły.

– Kto to jest, rebe? Kim jest Sługa Kości? Czym jest ta rzecz, o której mówiła Estera? O

której ty sam mówiłeś? Kiedy byłem dzieckiem bawiącym się u twych stóp? Estera wymówiła jego imię: Azriel. Czy to imię Sługi Kości?

Krew tętniła we mnie tak głośno, że słyszałem jej szum w uszach. Poczułem, że palce mej lewej ręki lekko dotykają grzbietów książek. Poczułem napór półki na piersi. Czułem cementową podłogę pod podeszwami butów i nie śmiałem odwrócić wzroku od dwóch mężczyzn.

Mój Boże, pomyślałem, spraw, by starzec to powiedział, spraw, by powiedział to, czego pragnę się dowiedzieć, mój Boże, jeśli nadal tam jesteś, spraw, by powiedział, kim i czym jest Sługa Kości. Niech mi to powie!

Starzec był zbyt zdumiony, by mógł przemówić.

– Ta informacja znajduje się w posiadaniu policji – dodał Gregory. – Strzegą jej zazdrośnie. Sądzą, że Estera mówiła o zabójcy.

Niemal krzyknąłem z oburzenia.

Starzec zachmurzył się, a jego oczy zwilgotniały.

– Rebe, czy nie rozumiesz? Chcą odnaleźć jej zabójcę – nie tych mętów ze szpikulcami do lodu, którzy odebrali jej życie, lecz tego, kto ich wysłał, kto znał wartość jej klejnotów!

Znowu ten naszyjnik. Nie widziałem go wtedy i nie odnajdowałem teraz w moich wspomnieniach. Jej szyi nie zdobił żaden naszyjnik. Niczego nie skradziono. Czemu miał

służyć ten wybieg?

Gdybym tylko znał tych ludzi lepiej. Nie potrafiłem określić z całą pewnością, kiedy Gregory kłamał.

Mówił teraz ciszej, chłodniej, mniej pojednawczo. Wyprostował się.

– Pozwól, że powiem to wprost, rebe. Na twój rozkaz nigdy nie zdradziłem naszego sekretu, mojego sekretu, naszego sekretu – iż założyciel Świątyni Umysłu jest wnukiem rabina tej gminy! – Jego głos uniósł się, jakby Gregory stracił nad nim panowanie. – Dla twego dobra dochowałem tajemnicy! Dla dobra Natana. Dla dobra gminy. Dla dobra tych, którzy kochali moich rodziców i pamiętają ich. Dochowałem tajemnicy dla ciebie i dla nich!

Zamilkł, jakby powstrzymując się od oskarżeń, a starzec czekał, zbyt mądry, by przerwać jego milczenie.

– Ponieważ prosiłeś mnie o to – ciągnął Gregory – dochowałem tajemnicy. Ponieważ prosił mnie o to mój brat. I ponieważ kocham mojego brata. A na swój sposób kocham również ciebie, rebe. Dochowałem tajemnicy, byś nie został zhańbiony we własnych oczach i by obiektywy aparatów nie zaglądały ci w okna, by dziennikarze nie czekali tłumnie pod twoimi drzwiami i nie pytali, jak to możliwe, że z twojej Tory i Talmudu, i Kabały wyszedł

Gregory Belkin, Mesjasz Świątyni Umysłu, którego głosu słuchają od Limy po Nową Szkocję, od Edynburga po Zair. Jak to się stało, że z twoich tradycji, modlitw, dziwacznych czarnych strojów, czarnych kapeluszy, tych szalonych tańców, kiwania się i ciskania gromów wyłonił

się słynny człowiek sukcesu, Gregory Belkin, i jego Świątynia Umysłu? Dla twego własnego dobra nie zdradziłem tajemnicy.

Milczenie, nieprzejednane i pogardliwe. Starzec się zaciął.

Byłem zupełnie zbity z tropu. Nic nie ciągnęło mnie do żadnego z nich, ani nienawiść, ani miłość, nic nie miało na mnie wpływu, lecz nie mogłem zapomnieć oczu i głosu dziewczyny, która umarła.

I znowu odezwał się młodszy mężczyzna.

– Tylko raz odezwałeś się do mnie z własnej woli. Przekroczyłeś wielki mur, który dzieli nasze światy, jak to nazwałeś. Przyszedłeś do mojego biura, by błagać mnie, bym nie zdradzał

nikomu, skąd pochodzę! Bym dochował tajemnicy, bez względu na wypytywania dziennikarzy.

Starzec nie odpowiedział.

– Gdybyś nie zabronił mi opowiedzieć o wszystkim światu, mógłbym na tym zyskać.

Jakże mógłbym zyskać, mówiąc, iż wywodzę się z tak silnych i ortodoksyjnych tradycji! Ale na długo, zanim zwróciłeś się do mnie z prośbą, pochowałem przeszłość wraz z tobą.

Pokryłem ją kłamstwami i fantazjami, by cię chronić! Byś nie został zhańbiony. Ty i mój ukochany Natan, za którego modlę się co noc. Zrobiłem to i nadal to robię... dla ciebie.

Zamilkł, jakby gniew odebrał mu mowę. Stałem obezwładniony napięciem i zafascynowany opowieścią.

– W mojej Świątyni biorę Boga na świadka – powiedział Gregory – i ośmielam się o nim mówić, tak jak ty to robisz w jesziwie. Estera powiedziała pewne słowa w chwili swej śmierci. A ty wiesz, że nie zabili jej twoi święci mężowie w czerni, którzy w szabas klaszczą w dłonie i śpiewają. I nie zabił jej mój łagodnooki brat. Nie zabili jej chasydzi. Kiedy hitlerowcy zastrzelili rodziców, żaden z was nie ruszył palcem, by ich powstrzymać, czyż nie?

Starzec, poruszony i zbolały, skinął głową – jakby wyszli daleko poza wzajemną nienawiść.

– Ale – ciągnął Gregory, unosząc rękę z czekiem – jeśli nie zdradzisz mi, co znaczą te słowa, a pamiętam je dobrze, powiem policji, gdzie je słyszałem. Było to tutaj, w tym domu, pomiędzy chasydami, skąd wywodzi się Gregory Belkin, tajemniczy założyciel Świątyni Umysłu!

Oniemiałem. Czekałem na dalsze słowa. Nie śmiałem odwrócić spojrzenia od starca.

On zaś ciągle milczał.

Gregory westchnął. Wzruszył ramionami. Postąpił parę kroków, odwrócił się i wzniósł

wzrok do nieba. Potem spuścił głowę.

– Powiem im: tak, słyszałem już te słowa. Tak, już je słyszałem. U stóp mego dziadka, tak, on żyje i musicie go odnaleźć i dowiedzieć się, co miał wtedy na myśli. Powiem im, przyślę ich do ciebie, byś im wyjaśnił znaczenie tych słów.

– Dość – odezwał się starzec. – Jesteś głupcem, zawsze nim byłeś!

Westchnął ciężko, a potem na wpół świadomie zapytał jakby siebie: – Estera wymówiła te słowa? Słyszano ją?

– Sanitariusze powiedzieli, że patrzyła na mężczyznę za oknem, mężczyznę z długimi czarnymi włosami! To wiadomość, którą policja trzyma w tajemnicy, lecz widzieli go inni, widzieli, że patrzyła na niego, a ten mężczyzna, rebe, ten mężczyzna płakał nad nią! On ją opłakiwał!

Teraz ja zadrżałem!

– Milcz! Zamilcz. Nie wolno ci...

Gregory roześmiał się cicho i drwiąco. Odstąpił o krok, obrócił się parę razy, nie podnosząc jednak oczu; nie dojrzał mnie, choć przy lepszym świetle jego wzrok pewnie natrafiłby na moje buty. Odwrócił się do rabina.

– Nigdy nie przyszło mi do głowy, by was oskarżać, kogokolwiek spośród was, o jej śmierć! Taka myśl nigdy nie powstała w mojej głowie, choć przecież słyszałem te słowa właśnie z twoich ust! Przychodzę do ciebie, a ty oskarżasz mnie, że zabiłem własną pasierbicę! Po co miałbym to uczynić? Przyszedłem do ciebie z szacunku dla jej ostatnich słów!

Starzec odpowiedział z wielkim spokojem:

– Wierzę ci. Biedne dziecko wypowiedziało te słowa. Gazety wspominały o jakichś dziwnych słowach. Wierzę ci. Ale wiem też, że zabiłeś swą córkę. To ty za to odpowiadasz.

Ramiona Gregory’ego stężały, jak to się dzieje w przypadku ludzi, którzy chcą kogoś uderzyć, ale on nie mógł i nie chciał uderzyć rabina. Do czegoś takiego nigdy nie mogłoby dojść pomiędzy nimi. Wiedziałem o tym. Ale Gregory znalazł się na skraju wytrzymałości, a cadyk był przekonany o jego winie.

Ja również. Ale jakie miałem na to dowody? Nie większe niż cadyk.

Chciałem zajrzeć w ich dusze, gdyż z pewnością szczycili się nimi, ci dwaj, ludzie z krwi i kości. Chciałem ich przejrzeć, tak jak to czynią ludzie, jak duch, który może zanurzyć się w głębinę duszy osób żywych. Pochyliłem się nieco, jakby rytm oddechów mógł ich zdradzić, jakby bicie ich serc mogło zdradzić ten sekret. Gregory, czy to ty ją zabiłeś?

Czy starzec zadawał mu to samo pytanie? Pochylił się naprzód w ostrym świetle zakurzonej żarówki; jego tonące w zmarszczkach oczy lśniły jasnym blaskiem.

Znowu spojrzał na Gregory’ego, a kiedy to zrobił, przez przypadek zobaczył mnie.

Jego spojrzenie przesunęło się bardzo powoli i naturalnie z wnuka na mnie.

W miejscu, w którym stałem, ujrzał mężczyznę. Ujrzał młodego mężczyznę o długich ciemnych kędziorach i ciemnych oczach. Ujrzał mężczyznę znacznego wzrostu i znacznej siły, bardzo młodego mężczyznę, właściwie jeszcze chłopca. Ujrzał mnie, Azriela.

Uśmiechnąłem się lekko, jakbym chciał jedynie przemówić, a nie szydzić z niego.

Pozwoliłem, by ujrzał biel moich zębów. Pokazałem, iż się go nie obawiam. Stałem, podobny jemu, z długą brodą i w czarnych jedwabiach, w kaftanie czy długim płaszczu. Jak on sam i jeden z jego ludu.

I sądzę, że nie wiedziałem dlaczego ani w jaki sposób, ale wiedziałem, że pochodzę z jego ludu, że z pewnością jestem bliższy jemu niż jarmarcznemu prorokowi stojącemu naprzeciw niego.

Przeniknął mnie dreszcz mocy, jakby starzec położył dłonie na moich kościach i ryknął!

To się często zdarza, kiedy rosnę w siłę pod czyimś spojrzeniem. Bywałem wówczas niemal tak silny jak teraz.

Starzec niczym nie zdradził, co ujrzał. Nie zdradził tego Gregory’emu ani mnie. Siedział

nieruchomo. Jego spojrzenie wędrowało swobodnie po całym pokoju, nie zatrzymywało się na niczym konkretnym i nie wyrażało żadnych uczuć, oprócz łagodnego smutku.

Spojrzał na mnie znowu, jednak tak dyskretnie, że Gregory niczego nie zauważył. Patrzył

na mnie z całkowitym spokojem.

Krew znowu zaczęła we mnie tętnić, skorupa mego ciała zacisnęła mocniej pory skóry.

Czułem, że mnie zobaczył i ujrzał moje piękno! Młodość i urodę! Poczułem jedwab, który otulał moją skórę, poczułem ciężar mych włosów.

Ach, więc mnie widzisz, rebe, słyszysz mnie. Przemówiłem, nie poruszając ustami.

Nie odpowiedział. Patrzył na mnie wzrokiem, jaki zamyślony człowiek wbija w pustkę.

Ale usłyszał mnie. Nie był fałszywym prorokiem, lecz prawdziwym cadykiem i usłyszał moją krótką modlitwę.

Ale młodszy mężczyzna, z pewnością zwiedziony jego zachowaniem i odwrócony do mnie tyłem, jeszcze raz przemówił po angielsku: – Rebe, czy opowiedziałeś jeszcze komuś o tej legendzie? Czy Estera mogła przyjść tu przypadkiem, by się dowiedzieć, kim jesteś, a ty...

– Nie bądź aż tak głupi, Gregory – odparł starzec. Na chwilę odwrócił ode mnie wzrok.

Potem znowu spojrzał na mnie i mówił dalej. – Nie znałem twojej pasierbicy. Nigdy tu nie była. Podobnie jak twoja żona. Wiesz o tym.

Westchnął, nie odrywając ode mnie wzroku, jakby bał się to zrobić.

– Czy to legenda chasydów czy lubawiczów? – spytał Gregory. – Czy któryś z mitnagdim mógł powiedzieć Esterze o...

– Nie.

Zmierzyliśmy się wzrokiem. Żywy starzec i młody duch tryskający siłą, mający coraz więcej energii i mocy.

– Rebe, więc kto...

– Nikt – rzekł starzec, patrząc na mnie nieruchomo, tak jak ja patrzyłem na niego. – To, co pamiętasz, to prawda, twój brat nie mógł tego słyszeć, a ciotka Ryfka nie żyje. Nikt nie mógł o tym powiedzieć Esterze.

Teraz odwrócił ode mnie wzrok i zmierzył nim Gregory’ego.

– Mówisz o przeklętej rzeczy. To demon, który przybywa wezwany potężnymi czarami i wyrządza zło.

I znowu na mnie spojrzał, choć młody mężczyzna wpatrywał się w niego.

– A zatem inni Żydzi znają tę historię. Natan ją zna...

– Nie, nikt jej nie zna. Nie uważaj mnie za idiotę. Chyba nie sądzisz, że nie wiem, iż rozpytywałeś o to innych Żydów? Dzwoniłeś do różnych gmin, dzwoniłeś do profesorów na uniwersytetach. Znam cię. Jesteś zbyt sprytny. Masz telefony we wszystkich pokojach.

Przyszedłeś do mnie, bo jestem twoją ostatnią nadzieją.

Młodszy mężczyzna skinął głową.

– Masz rację. Sądziłem, iż to znane podanie. Przeprowadziłem pewne poszukiwania.

Podobnie jak policja. Ale nikt nie zna tej legendy. Dlatego jestem tutaj.

Przechylił głowę na bok i podał rabinowi złożony bankowy druk.

Dzięki temu starzec zyskał sekundę, by zrobić gest w moim kierunku, tylko jedną sekundę, która wystarczyła, by skinąć lekko palcem wskazującym prawej ręki, dając znak „ukryj się” lub „bądź cicho”. Dołączył do niego ostrzegawcze spojrzenie i minimalny ruch głowy. Ale nie był to rozkaz ani groźba. Było to coś przypominającego modlitwę.

Potem go usłyszałem. Nie ukazuj się, duchu.

Bardzo dobrze, starcze, nie ukażę się przez pewien czas, jeśli sobie tego życzysz.

Gregory – nadal stojąc tyłem do mnie – rozłożył czek.

– Wyjaśnij mi to, rebe. Powiedz, co to jest i czy nadal to masz. Powiedziałeś Ryfce, że niełatwo jest zniszczyć tę rzecz.

Starzec znowu spojrzał na Gregory’ego, widać ufał, że pozostanę na miejscu.

– Może powiem ci wszystko, co chcesz wiedzieć – powiedział. – Może oddam ci to, o czym mówisz. Ale nie za taką sumę. Mamy więcej niż dość pieniędzy. Musisz dać nam coś, co się dla nas liczy.

Gregory nie mógł opanować podniecenia.

– Ile? Rebe, mówisz tak, jakbyś nadal miał tę rzecz!

– Bo tak jest – potwierdził starzec. – Nadal ją mam.

– Chcę ją mieć! – wykrzyknął Gregory chciwie, tak chciwie, iż przestraszyłem się, że przecenił swe siły. – Powiedz, czego za nią chcesz.

Starzec się zastanawiał. Znowu przeszył mnie wzrokiem, ale trwało to ułamek sekundy; ujrzałem, że na pobrużdżone policzki wypływa rumieniec, a dłonie poruszają się niespokojnie. Powoli jego spojrzenie skupiło się na mnie.

Przez jedną piękną chwilę, kiedy nasze oczy się spotkały, cała przeszłość niemal wróciła do mnie. Ujrzałem stulecia sprzed czasów Samuela. Zdaje się, że widziałem nawet Zurvana.

Zdaje się, że widziałem samą procesję. Przed oczami mignęła mi postać złotego uśmiechniętego boga i poczułem śmiertelne przerażenie, iż będę pamiętać i żyć jak inni ludzie, obarczony pamięcią i bólem.

Gdyby to uczucie nie minęło szybko, poczułbym tak potworny ból, że zacząłbym wyć, wyć jak pies, jak szofer Estery, kiedy ujrzał jej bezwładne ciało, i wyłbym tak bez końca.

Zerwałby się wiatr. Wiatr zabrałby mnie i rzucił pomiędzy zagubione i wyjące dusze. Kiedy w Kairze zgładziłem złego Pana, mameluka, wiatr przybył po mnie, ale ja zwyciężyłem go i schroniłem się w zapomnieniu.

Pozostań żywy, Azrielu. Przeszłość poczeka. Ból może zaczekać. Wiatr może zaczekać.

Wiatr może czekać przez całą wieczność. Pozostań żywy w tym domu. Dowiedz się.

Jestem tu, starcze.

Patrzył na mnie spokojnie, nie wzbudzając podejrzeń wnuka. Przemówił, nie odrywając wzroku ode mnie, choć Gregory schylił się, by wysłuchać jego słów: – Pójdź tam, za mnie, za te książki – odezwał się po angielsku – i otwórz szafkę, którą tam zobaczysz. Wewnątrz ujrzysz materiał. Unieś go. I przynieś to, co się pod nim znajduje.

Jest ciężkie, ale poradzisz sobie. Jesteś silny.

Straciłem dech. Usłyszałem to i poczułem, że moje serce płacze. Kości znajdowały się tutaj! W tym pokoju!

Gregory zawahał się przez moment, być może nie przywykł do słuchania rozkazów, a nawet do wykonywania bodaj najdrobniejszej rzeczy własnymi rękami. Nie wiem. Ale potem ruszył do dzieła. Pospiesznie podszedł do biblioteczki za plecami starca.

Usłyszałem skrzypnięcie drewna i znowu doleciał mnie zapach cedru i kadzidła. Rozległo się trzaśniecie metalowych zamków. Poczułem, że wspinam się na palce, a potem znowu staję mocno na ziemi.

Starzec i ja nie odrywaliśmy od siebie wzroku. Wyłoniłem się zupełnie zza półek, tak że mógł mnie ujrzeć, odzianego w długi płaszcz, podobny jego strojowi, on zaś zdradził jedynie odrobinę strachu, a potem poprosił mnie uprzejmym skinieniem głowy, bym zechciał wrócić do kryjówki.

Usłuchałem.

Za jego plecami niewidoczny Gregory szarpał się i przeklinał.

– Przesuń książki – odezwał się rebe. – Odsuń je na bok, wszystkie – powiedział, patrząc na mnie, jakby wzrokiem trzymał mnie na smyczy. – Czy teraz widzisz?

Zapach kurzu uderzył mnie w nozdrza. Ujrzałem kłęby kurzu wirujące w świetle żarówki.

Słyszałem hałas przesuwanych książek. O, jak słodko jest słyszeć uszami i patrzeć oczami.

Nie płacz, Azrielu, nie przy człowieku, który tobą pogardza.

Mimo woli uniosłem palec do warg. Zrobiłem to w naturalny sposób, jakbym chciał

modlić się wobec katastrofy. Poczułem zarost nad górną wargą i gęstwinę brody. Podobało mi się to. Taki jak ty, rebe, kiedy byłeś młody?

Starzec siedział sztywno, niezłomny, władczy i czujny.

Gregory wyłonił się zza biblioteczki i wszedł w krąg światła.

Trzymał w objęciach moją skrzynkę!

Ujrzałem, że złoto nadal pokrywa cedr grubą warstwą. Ujrzałem to, a także omotane wokół niej żelazne łańcuchy.

Żelazo! Więc sądzili, że to mnie powstrzyma? Mnie, Azriela! Czy żelazo może pokonać kogoś takiego jak ja? Miałem ochotę wybuchnąć śmiechem. Ale patrzyłem tylko na skrzynkę powleczoną złotą pokrywą, nadal spoczywającą w ramionach Gregory’ego, który trzymał ją niczym niemowlę.

Powróciło do mnie niewyraźne wspomnienie chwili, kiedy została sporządzona, ale nie zdołałem dostrzec szczegółów. Pamiętałem jedynie plamy słońca na marmurowych płytach i dobre słowa. Miłość, słowo „miłość” przywiodło mi na myśl Esterę.

Jakże dumny i zafascynowany był Gregory. Nie dbał o to, że jego piękny płaszcz był siwy od kurzu. Kurz także osiadł na jego włosach. Ale on patrzył tylko na ten przedmiot, ten skarb i położył go przed starcem ostrożnie, jak kładzie się niemowlę.

– Nie! – starzec uniósł obie ręce. – Połóż to na podłodze i cofnij się. Uśmiechnąłem się gorzko. Nie brukaj sobie rąk.

Starzec nie zwrócił na mnie uwagi. Patrzył na skrzynkę, którą Gregory położył na podłodze.

– Dobry Boże, sądzisz, że wybuchnie? – spytał Gregory. Ostrożnie ułożył skrzynkę pod żarówką, tuż przed biurkiem starca. – To zabytek, to pismo nie jest hebrajskie, tylko sumeryjskie! – Cofnął dłonie i potarł je o siebie.

Był przejęty i poruszony.

– Rebe, to jest bezcenne.

– Wiem, co to jest – odrzekł starzec, wodząc wzrokiem ode mnie do skrzynki. Nie zmieniłem się. Nawet się nie uśmiechnąłem.

Gregory wpatrywał się w skrzynkę z nabożeństwem, jakby zobaczył Dzieciątko w żłóbku, jakby był jednym z pasterzy, którzy przyszli zobaczyć Syna Bożego w namacalnej postaci.

– Co to jest, dziadku? Co jest tu napisane? – Dotknął żelaznych łańcuchów, powoli, jakby spodziewał się, że starzec mu zabroni. Dotknął ogniw, grubych i brzydkich, dotknął zwoju wetkniętego pomiędzy nie w miejscu, gdzie się krzyżowały.

Aż do tej chwili nie widziałem zwoju, nie zauważyłem go do momentu, kiedy Gregory delikatnie dotknął jego brzegów. Złoto raziło moje oczy, zaczęły łzawić. Czułem woń cedru i korzeni, a także dym, którym okadzono drewno przed obłożeniem złotem. Czułem ciało innych ludzi i zapach ofiar.

Nagle poczułem silny zawrót głowy.

Poczułem kości.

O, mój prywatny boże, kto mnie przywołał? Gdybym tylko mógł ujrzeć przez chwilę jego radosną twarz, twarz mego boga, mojego prywatnego boga. Mojego boga, który przechadzał

się ze mną, boga, którego każdy ma w sobie, swojego własnego boga, i ja go miałem, więc gdybyż tylko mógł teraz do mnie przyjść!

Pojmujesz, nie było to prawdziwe wspomnienie, tylko nagłe niewyjaśnione pragnienie, które zmroziło mnie i zmieszało.

Ale bez przerwy myślałem o tej osobie jako o swoim bogu. Czyby się roześmiał? Czy powiedziałby: „A więc twój bóg zawiódł cię, Azrielu, a ty, nawet kiedy znalazłeś się pomiędzy wybranymi, nadal mnie wzywasz? Czy cię nie ostrzegałem? Czy nie radziłem, byś uciekał, dopóki możesz?”.

Ale mojego boga nie było ze mną i brakowało jego uśmiechu. Nie stał u mego boku jak przyjaciel, który spacerował ze mną w chłodne wieczory wzdłuż rzeki. I nie powiedział tych słów. Ale był ze mną kiedyś i wiedziałem o tym. Przeszłość zdała mi się niczym potop, który czeka, by spaść i mnie zatopić.

Nagle obudziła się we mnie dzika nadzieja, od której oddech przyspieszył; wonie pokoju omal mnie nie zadławiły.

Może nikt cię nie wezwał, Azrielu! Może przybyłeś z własnej woli i jesteś teraz sobie panem! I możesz nienawidzić i pogardzać tymi dwoma, by zadowolić swe serce!

Jakże słodkie to było, ta siła, ten uśmiech, ten żart, iżbym miał wreszcie być panem samego siebie. Niemal usłyszałem własny cichy śmiech. Zacisnąłem palce na kędziorach brody i pociągnąłem się za nią lekko.

– Ten zwój jest nietknięty, rebe – powiedział Gregory podekscytowany. – Patrz, można go wyjąć spod łańcuchów. Możesz go odczytać?

Czy wydałem ci się piękny, starcze? Wiem, co ujrzałeś. Nie muszę tego widzieć. Oto Azriel, niestworzony na miarę przez jakiegoś Pana, nie ukształtowany w ten czy inny sposób dla potrzeb swego Pana, lecz Azriel taki, jakiego stworzył Bóg, kiedy Azriel był duszą, duchem i ciałem w jednym.

Starzec spiorunował mnie wzrokiem. Rozkazuję ci! Nie pokazuj się, duchu.

Czyżby, starcze, nienawidzę twego zimnego serca! Jakieś ogniwo wiąże nas ze sobą, ale ty tak samo kipisz nienawiścią jak ja i skąd mamy wiedzieć, czy Bóg się w to mieszał dla niej, dla Estery!

Patrzył na mnie zafascynowany, niezdolny odpowiedzieć.

Gregory przykucnął nad swoją zdobyczą, dotknął zwoju gorliwie i w bojaźni.

– Rebe, sam ten zwój jest wart fortunę – powiedział. – Podaj mi cenę. Pozwól mi go otworzyć.

Nagle położył dłoń na drewnie i rozpostarł palce, ogarnięty miłością do tego przedmiotu.

– Nie! – powiedział starzec. – Nie pod moim dachem. Spojrzałem w jego blade, zamglone oczy.

Nienawidzę cię. Czy sądzisz, że prosiłem, żeby stać się tym, czym jestem? Byłeś kiedyś młody? Czy twoje włosy były kiedyś tak czarne, a twoje usta tak czerwone?

Nie odpowiedział, ale usłyszał mnie.

– Usiądź – odezwał się do wnuka i wskazał mu stojący nieopodal fotel ze skórzanym obiciem. – Usiądź i wypisz czeki, które ci podyktuję. A potem ten przedmiot – i wszystko, co o nim wiem – będzie należeć do ciebie.

Niemal roześmiałem się na głos. A więc o to chodziło! Wiedział, że tu jestem, i sprzedawał mnie swojemu wnukowi, którym pogardzał. To miała być okrutna kara za wszystkie krzywdy wyrządzone jemu i jego Bogu. Składał mnie w ręce niespodziewającego się niczego wnuka. Zdaje się, że się roześmiałem, choć bezdźwięcznie, jedynie tak, by to do niego dotarło, by ujrzał tylko błysk mojego oka i drgnięcie ust, by zobaczył, że śmieję się w duchu i kręcę głową z podziwu nad jego sprytem i zimnym, nieczułym sercem.

Gregory usiadł powoli na starym fotelu z popękanym i łuszczącym się obiciem. Był

przejęty niezwykłym podnieceniem.

– Podaj swą cenę.

Mój uśmiech musiał być gorzki, pełen smutnej wiedzy. Ale nie straciłem spokoju. Mój dawny bóg mógłby być ze mnie dumny. Dobra robota, mój dzielny, walcz z nimi! Co masz do stracenia? Myślisz, że twój Bóg jest miłosierny? Posłuchaj, co zamierzają w twojej sprawie!

Ale kto wypowiedział te słowa na samym początku tej długiej historii? Kto je wypowiedział?

Kto stał u mego boku, pełen miłości, kto chciał mnie ostrzec? Spojrzałem na Gregory’ego.

Nie zamierzałem dać się zmieszać, wciągnąć w chaos bólu, musiałem dotrzeć wpierw do sedna tej tajemnicy. Moja tajemnica może poczekać.

Zatopiłem paznokcie prawej ręki w utwardzone ciało dłoni. Tak, tutaj. Jesteś tutaj, Azrielu, bez względu na to, czy ten starzec pogardza tobą, czy też nie, czy młodszy mężczyzna jest mordercą i głupcem, czy znowu zostałeś sprzedany i czy nie masz własnej duszy, nie miałeś jej nigdy i nigdy mieć nie będziesz. Jesteś tutaj. Nie w kościach, które spoczywają w tej skrzynce!

Udawałem, że mój bóg jest ze mną. Staliśmy razem. Czy nie zrobiłem tego z innymi Panami, nie mówiąc im tego, czy przywoływałem mojego boga, by stanął u mego boku, lecz on nigdy naprawdę się nie zjawił?

W chmurze dymu ujrzałem, jak mój bóg odwraca się, jak mnie opłakuje. Było to w jakiejś komnacie, a para unosiła się z wrzącego kotła! Mój boże, pomóż mi! Ale ten obraz stanowił

tylko fragment całości. To coś nieopisanego, co nigdy nie może odżyć!

Gregory wyciągnął z kieszeni długi skórzany portfel. Otworzył go na kolanie, a w prawą dłoń ujął złote pióro.

Stary mężczyzna zaczął wymieniać sumy w amerykańskich dolarach. Ogromne sumy.

Wymienił nazwy placówek, którym należy przekazać te czeki. Szpitale, instytucje edukacyjne, towarzystwa, które następnie miały przekazać pieniądze jesziwie uczącej młodych Tory.

Pewną sumę polecił wysłać gminie w Izraelu. A także nowej chasydzkiej grupie, która chciała założyć wioskę na wzgórzach nieopodal miasta. Starzec wymieniał wszystkie te miejsca, ograniczając się do najzwięźlejszych wyjaśnień.

Gregory pisał bez słowa sprzeciwu. Złote pióro żłobiło litery w bankowych drukach, a on odrywał czeki, by pisać kolejne, i kolejne, a podpisywał je z rozmachem, tak jak to robią ludzie mający władzę.

Wreszcie położył wszystkie czeki przed rabinem. Ten przyjrzał się im skrupulatnie.

Rozłożył je przed sobą w długim rzędzie i przyjrzał się im nieco zaskoczony.

– Dałbyś mi tak wiele – spytał – za coś, czego nie znasz i nie rozumiesz?

– Moja córka wymówiła przed śmiercią jego imię.

– Nie, ty pożądasz tego przedmiotu! Pożądasz jego mocy.

– Dlaczego miałbym w nią wierzyć? Tak, tak, chcę, chcę to zobaczyć, spróbować zrozumieć, co Estera o tym wiedziała, i tak, tak, dam ci te pieniądze.

– Wyjmij zwój spod łańcuchów i daj mi go.

Gregory usłuchał go gorliwie, niczym chłopiec. Zwój nie był stary, nie tak jak skrzynka.

Gregory włożył go w dłoń starca.

Czy później umyjesz ręce?

Rabin nie zwracał na mnie uwagi. Ostrożnie rozwinął pergamin i zaczął czytać, tłumacząc słowa na angielski, by jego wnuk mógł je zrozumieć: – „Oddaj ten przedmiot Hebrajczykom, gdyż jest to ich magia i tylko oni mogą odesłać ją na dno piekła, gdzie jej miejsce. Sługa Kości nie jest już posłuszny swemu Panu. Stare zaklęcia już go nie wiążą. Stare klątwy już go nie odpędzają. Raz przywołany, niszczy wszystko, co zobaczy. Tylko Hebrajczycy znają znaczenie tej istoty. Tylko Hebrajczycy potrafią okiełznać jej furię. Oddaj ją im, nie żądając zapłaty”.

Znowu się uśmiechnąłem. Nie potrafiłem się powstrzymać. Zdaje się, że zamknąłem oczy z ulgą, a kiedy znów je otworzyłem, spojrzałem na starca, który wpatrywał się jedynie w pergamin.

Ale czy naprawdę jestem panem samego siebie? Jeszcze nie śmiałem w to uwierzyć. Nie.

To na pewno jakiś podstęp wymyślony na moją zgubę, jakaś pułapka, w której śmierć Estery jest jedynie przynętą.

Starzec siedział nad rozwiniętym pergaminem i wpatrywał się w niego. Nie odezwał się ani słowem.

Gregory nie wytrzymał milczenia.

– Więc dlaczego tego nie zniszczyłeś! – Był tak podniecony, że z trudem zachowywał

spokój. – Co tam jeszcze napisali? Co to za język?

Starzec spojrzał na niego, a potem na mnie i wrócił spojrzeniem do zwoju.

– Posłuchaj, co ci teraz przeczytam – powiedział – ponieważ przetłumaczę to tylko raz: „Nieszczęście spadnie na tego, który zniszczy kości, ponieważ jeśli to nastąpi, o czym nie słyszeli nawet najwięksi mędrcy, na świat spadnie duch o niewyobrażalnej mocy, bezpański i nieokiełznany, skazany na wieczne pozostanie w powietrzu, niezdolny wspiąć się na Drabinę do Nieba czy otworzyć bramy piekła. A kto wie, do jakich okrutnych czynów zdolny jest taki duch wobec Bożych dzieci? Czyż na tym świecie nie ma dosyć demonów?”.

Starzec podniósł dramatyczne spojrzenie na wnuka, który okazywał jedynie największą fascynację.

Gregory zatarł chciwie ręce.

Rabin przemówił znowu, bardzo powoli.

– Mój ojciec przyjął tę rzecz, ponieważ czuł, że musi to zrobić. A teraz ty przychodzisz do mnie i prosisz mnie o nią. Cóż, jest już prawie twoja.

Młodszy mężczyzna wydawał się pijany radością.

– Och, rebe, to zbyt cudowne, zbyt zadziwiające – powiedział. – Ale skąd mogła go znać moja biedna Estera?

– Tego musisz się dowiedzieć sam – rzekł starzec zimno. – Ponieważ ja tego nie wiem.

Nigdy go nie przywoływałem, nie robił tego także mój ojciec. Ani muzułmanin, który oddał

go w ręce ojca.

– Daj mi ten zwój. Wezmę go już teraz.

– Nie.

– Dziadku, chcę go mieć! Patrz, dałem ci czeki!

– Jutro pieniądze będą w banku. Jutro, kiedy pieniądze zostaną przekazane, kiedy transakcja będzie zamknięta...

– Dziadku, ja chcę go teraz!

– Jutro, wtedy do mnie przyjdziesz, weźmiesz go i będzie twój. Zostaniesz Panem Sługi Kości.

– Ty uparty, niemożliwy starcze! Wiesz, że czeki są dobre. Oddaj go!

– Och, jak ci się spieszy! – powiedział stary.

Spojrzał na mnie. Mógłbym przysiąc, że gdybym go zachęcił, uśmiechnąłby się, ale nie zrobiłem tego.

Potem wrócił spojrzeniem do wnuka, który niemal wił się z niecierpliwości, wpatrzony w złotą skrzynkę u swych stóp, nie śmiejąc jej dotknąć, ale niemal jęcząc z pożądliwości.

– Dlaczego ją zabiłeś? – spytał starzec.

– Co?

– Dlaczego kazałeś zabić swoją córkę? Chcę to wiedzieć. To część mojej ceny!

– O, ty głupcze, wszyscy jesteście głupi, niepoprawni i przesądni, durni słudzy waszego Boga!

Stary mężczyzna uniósł się gniewem.

– Twoje świątynie to schroniska dla zbłąkanych i potępionych – powiedział. – Ale nie obrzucajmy się wyzwiskami. Znamy się nawzajem. Jutro wieczorem, kiedy moi bankierzy powiedzą, że pieniądze znajdują się w naszych rękach, przyjdziesz i zabierzesz tę rzecz. I zachowaj tajemnicę. Dotrzymaj przysięgi. Nie mów nikomu, że jesteś... byłeś... moim wnukiem.

Gregory uśmiechnął się, wzruszył ramionami i uniósł dłonie w geście zgody. Odwrócił się do wyjścia, nie patrząc nawet w miejsce, gdzie stałem.

Przed drzwiami zatrzymał się i spojrzał na dziadka.

– Powiedz Natanowi, mojemu bratu, że dziękuję mu, iż zadzwonił do mnie z kondolencjami.

– Nie zrobił tego! – zakrzyknął rebe.

– Ależ zrobił. Zadzwonił i rozmawiał ze mną, starał się złagodzić mój ból i pocieszyć moją żonę.

– On nie ma nic wspólnego z tobą ani z ludźmi twojego pokroju!

– I nie mówię ci tego, by ściągnąć na niego twój gniew, nie, całkiem nie dlatego, ale po to, byś wiedział, że brat mój, Natan, kocha mnie na tyle, że zadzwonił i powiedział, że żałuje tej dziewczyny.

Gregory otworzył drzwi. Zimny powiew nocy zawahał się w progu.

– Nie zbliżaj się do swego brata! – Starzec podniósł się zza biurka, opierając pięści na jego blacie.

– Nie marnuj słów – rzekł na to Gregory. – Zachowaj je dla swojej trzódki. Mój Kościół

naucza miłości.

– Twój brat chodzi ścieżkami Boga – powiedział starzec, ale jego głos brzmiał słabo.

Rebe był zmęczony, wyczerpany.

Zerknął na mnie. Wytrzymałem jego spojrzenie.

– Nie próbuj mnie oszukać, rebe – powiedział Gregory, gdy zimne powietrze wpadło do pokoju. – Jeśli nie znajdę tej rzeczy jutro wieczorem, jak mi obiecałeś, wrócę tu z kamerami.

W następnej książce opublikuję historię mojego dzieciństwa pomiędzy chasydami.

– Kpij ze mnie, jeśli chcesz – rzekł starzec, który odzyskał panowanie nad sobą. – Ale transakcja została zawarta i Sługa Kości będzie na ciebie jutro czekać. A ty zabierzesz go ode mnie. Ty jesteś zły. Ty czynisz zło. Ty chodzisz ścieżkami szatana. Twoje kościoły chodzą jego ścieżkami. Twoi wyznawcy czczą szatana. Poznaj tego demona i jego plemię. Opuść mój dom.

– Dobrze, nauczycielu – zgodził się Gregory. – Mój Abrahamie.

Otworzył drzwi szeroko i przekroczył próg, a potem zajrzał jeszcze do pokoju, a światło padło na jego uśmiechniętą twarz.

– Mój patriarcho, mój Mojżeszu! Przekaż Natanowi ode mnie wyrazy miłości. Czy mam powiedzieć żonie, która jest w żałobie, że przesyłasz jej wyrazy współczucia?

Cofnął się i zatrzasnął za sobą drzwi.

Pozostawił po sobie cichą wibrację szkła i metalowych przedmiotów.

Zostałem na miejscu.

Spojrzeliśmy na siebie, ja i starzec, przez cały zakurzony pokój. Wyszedłem z cienia biblioteczki, a on pozostał nieruchomo za biurkiem.

Zadrżał.

Idź do kości, duchu. Nie wzywałem cię. Nie mówiłem do ciebie, chyba tylko po to, żeby cię odesłać.

– Dlaczego? – spytałem prosząco. Mówiłem w starym języku hebrajskim, wiedząc, iż będzie go znał. – Dlaczego mną tak pogardzasz, starcze? Co ci zrobiłem? Nie mówię jako duch, który zabija magów, mówię jako Azriel! Co ci zrobiłem?

Był zdumiony i wstrząśnięty. Stanąłem przed jego biurkiem; byłem ubrany tak jak on, a kiedy spojrzałem w dół, ujrzałem, że moja stopa niemal dotyka skrzynki, która wydawała się tak mała. W nozdrza uderzyła mnie para unosząca się z wrzącej wody.

– Marduku, mój boże – krzyknąłem po starochaldejsku. Cadyk znał te słowa. Niech spogląda na mnie z przerażeniem. – Boże mój, oni mi nie pomogą! – zakrzyknąłem po chaldejsku. – Znowu tu jestem i nie ma właściwej ścieżki!

Starzec wstał gwałtownie, pełen odrazy. Uniósł obie ręce.

– Odejdź stąd, duchu, odejdź stąd, wracaj do kości, z których przyszedłeś!

Przez moje kończyny przeszedł jedwabisty dreszcz. Opanowałem się.

– Rebe, powiedziałeś, że to on ją zabił. Powiedz mi, czy to prawda. To ja zgładziłem jej morderców!

– Odejdź, duchu. – Zasłonił twarz dłońmi i odwrócił głowę. Wyszedł zza biurka i obszedł

mnie wkoło; zaczął wykrzykiwać te słowa, coraz głośniej i wyraźniej, i machał rękami przed moją twarzą. Poczułem, że słabnę. Poczułem łzy na policzkach.

– Dlaczego powiedziałeś, że to on zabił Esterę? Powiedz mi, a poniszczę ją! Zabiję winnych! O, Panie Zastępów, kiedy Jahwe przemówił do Saula i Dawida, powiedział: zgładźcie ich wszystkich, mężczyzn, kobiety i dzieci! A Saul i Dawid usłuchali Go. Czy nie było słusznym czynem zgładzić tych trzech nędzników, którzy zabili niewinną dziewczynę?

– Odejdź, duchu! – krzyknął. – Odejdź! Odejdź. Nie mam z tobą spraw. Wracaj do kości!

– Przeklinam cię, nienawidzę cię – powiedziałem, lecz z moich ust nie wydobył się dźwięk.

Zacząłem rozpływać się w powietrzu. Wszystko, co zdołałem przy sobie zebrać, rozpraszało się, jakby wiatr przedarł się przez drzwi i porwał mnie z sobą.

– Odejdź, duchu, odejdź stąd, odejdź z mojego domu i ode mnie!

Czerń.

A jednak nadal myślałem.

Nie mogłem przestać istnieć.

Jeszcze się spotkamy, starcze.

Nawiedziły mnie sny, jakbym był człowiekiem i jakbym spał, a mój umysł otworzył się przed żyjącymi nauczycielami. Nie, Azrielu, nie, zgiń raczej, lecz przestań śnić.

A jednak ujrzałem twarz Samuela; Strasburg; inne pomieszczenie pełne zwojów i ksiąg, stojące w płomieniach. Usłyszałem własny głos: „Weź mnie za rękę, Panie, zabierz mnie ze sobą w śmierć”. Bądź przeklęty, Samuelu! Bądź przeklęty, starcze.

Bądźcie przeklęci, wszyscy, którzy mi rozkazywaliście!

Ze szczytu wzgórza spoglądałem w dół, na miasteczko Strasburg. O, nie było tak wyraźne jak wtedy, kiedy ci je opisywałem.

Ale istniało, widziałem je. Wiedziałem, że wszyscy Żydzi cierpią. Wiedziałem, że jestem jednym z nich. A jednak nie mogłem być jednym z nich. Potem odezwały się dzwony.

Aroganckie dzwony morderców odezwały się w ich kościołach. Niebo było spokojne i chmury wisiały nisko, jak zawsze w tamtych dniach, przed sześcioma wiekami – wtedy powietrze nie mówiło i może dlatego dźwięk dzwonów wydał mi się tak wyraźny.

– Azrielu.

Zgiełk. Wiatr. Nadchodzili niewidzialni, zbliżali się do mnie we mgle i dymie, otaczali, byli coraz bliżej, zwąchali słabość, strach i cierpienie.

– Azrielu! – Dobiegł mnie gwar zazdrosnych duchów, przykutych do ziemi. Zachłanne, zdesperowane, przykute do ziemi duchy.

Zostawcie mnie. Pozwólcie mi pamiętać.

Chciałem wiedzieć, chciałem przepchnąć się między nimi jak między ludźmi na chodniku, wtedy gdy Estera na mnie spojrzała. Chciałem pamiętać, chciałem...

Przez chwilę wpatrywałem się w rabina, lecz stał się ogromny, a jego głos pokonał wycie wiatru.

Odejdź, duchu! Rozkazuję ci!

Twarz miał krwistoczerwoną z wściekłości.

Odejdź, duchu!

Jego słowa uderzyły mnie. Zabolały. Smagnęły. Pozwól mi zamilknąć. Jeśli nie ma pokoju, istnieje milczenie i mrok. Mogło być gorzej, Azrielu.

Mogło być gorzej.

Źle jest, gdy cię skrzywdzą, lecz nie tak jak wtedy, gdy zabijesz niewinnego i uśmiechniesz się z nienawiścią.

17.

Jest parę rzeczy, na które powinienem się odważyć. Powinienem spróbować wyjść z pokoju, nietknięty, i podążyć za Gregorym. Miałem widzialne ciało! Ubrałem je w doskonały sposób. Nie powinienem się poddawać, tylko ruszyć w wędrówkę po ulicach Brooklynu i dowiedzieć się czegoś więcej o tym świecie, zadając ludziom szczegółowe pytania.

Powinienem dowiedzieć się czegoś więcej o Gregorym Belkinie i Świątyni Umysłu.

Przechodnie mogliby ze mną porozmawiać na ten temat. Wyglądałem jak człowiek. Mógłbym oglądać programy telewizyjne w tawernach. Mógłbym spędzić owocną noc na intensywnej nauce, zamiast pozwolić, by stary rabin pozbawił mnie samego siebie i zapędził znowu w pustkę.

Mimo to, kiedy rabin chciał mnie zniszczyć, nie powinienem tracić czasu na wołanie do „mojego boga”.

Dla Sługi Kości jest to rzecz nie do pomyślenia – wołanie do boga – ponieważ mój bóg nie zjawił się przy mnie ani razu przez te wszystkie lata w służbie zła. Nie sądzę, by Sługa Kości, który przeklął Samuela, pamiętał mojego boga, ponieważ nie przypominał sobie, iż był

człowiekiem, jak ja pamiętam to w tej chwili. Mój bóg należał do mnie, kiedy żyłem jako człowiek, młody mężczyzna z miasta Babilon, gdzie umarłem.

W rzeczy samej, aczkolwiek przyznaję to niechętnie, kiedy myślę o Samuelu, przypominam sobie jedynie, jaką dumą napawał mnie fakt, iż jestem jego geniuszem, duchem o niezwykłej mocy, której zwykłe dusze umarłych nigdy nie osiągną. Byłem wspaniałą kulminacją dawnej magii i osiągnięciem tych, którzy umieli się nią posługiwać.

Jeśli chodzi o moje ludzkie życie, nie przypominałem sobie niczego. Nie potrafiłem sobie nawet przypomnieć żadnego Pana sprzed czasów Samuela, choć z pewnością ich miałem. Od okresu babilońskiego musiałem znać wielu magów, którym służyłem i których przeżyłem.

Musiało tak być. Tak było. Sługa Kości przechodził z rąk do rąk.

I w pewnym momencie, co rebe wyjaśnił z takim wdziękiem, Sługa Kości zbuntował się przeciw swemu wspaniałemu przeznaczeniu. Obrócił się przeciwko tym, którzy powołali go do istnienia, i zgładził ich, a dokonał tego więcej niż raz.

Ale co działo się przedtem? Czy nigdy nie byłem człowiekiem?

Czego ode mnie chciały moje wspomnienia? Czego chciała ode mnie Estera? Co było tak pociągającego w posiadaniu oczu i uszu, odczuwaniu bólu i nienawiści, żądzy mordu? Tak, bardzo chciałem zabijać.

Chciałem zabić tego rabina, ale z jakiegoś powodu nie mogłem tego zrobić. Uważałem, że jest dobrym człowiekiem, być może człowiekiem bez skazy, może z wyjątkiem tego, że nie znał dobroci, a ja nie mogłem go zabić. Nie mogłem. I byłem zadowolony, że tego nie uczyniłem.

Ale potrafisz sobie wyobrazić, jaką zagadką byłem dla samego siebie, schwytany pomiędzy niebem i piekłem, bez świadomości, dlaczego przybyłem.

I nie czułem się wysłannikiem Boga, o nie, nie miałem z nim nic wspólnego, i nie miałem własnego boga, a kiedy rabin mnie wypędził, kiedy dzięki swej znacznej mocy rozproszył

moją postać i zmącił umysł, tak że nie mogłem się mu przeciwstawić, zrobił to w imię Boga, a ja nie śmiałem powstać przeciwko Niemu, Bogu mojego ojca, Panu Zastępów, Bogu na wysokościach i Bogu Jedynemu.

Nie, w tej chwili słabości Azriel, człowiek i duch, przywołał swojego dawnego pogańskiego bożka, z czasów śmiertelnego życia, bożka, którego kochał.

Kiedy rebe mnie przeklął, umyślnie zawołałem Marduka po chaldejsku. Chciałem, by starzec usłyszał pogańską mowę. Gniew mnie opanował, tak jak to się często zdarzało.

Wiedziałem, że mój bóg mi nie pomoże.

Nasze drogi się rozeszły.

Czy musiałem przypominać sobie wszystko akurat w tamtej chwili? Czy musiałem poznawać tę historię od samego początku?

Ale jeśli starałem się ją ułożyć, zrozumieć, pojąć, kim byłem i jak zostałem Sługą Kości, to tylko z jednego powodu: żebym mógł umrzeć.

Prawdziwie umrzeć.

Nie tylko znowu uciec w czerń, by zostać przywołanym do następnego gwałtownego dramatu, i z pewnością nie po to, by pozostać uwięziony, przykuty do ziemi wraz z zagubionymi duszami, mamroczącymi, błąkającymi się i skrzeczącymi, duszami, co ze wszystkich sił trzymają się śmiertelności. Umrzeć. Wreszcie dostąpić tego, co przed wieloma laty zostało mi odmówione z powodu sztuczki, której nie potrafiłem sobie przypomnieć.

„Azrielu, ostrzegam cię”. Kto wypowiedział te słowa wtedy, tysiące lat temu? Duch? Kim był ten mężczyzna za stołem rzeźbionym w bogate ornamenty, mężczyzna, którego widziałem niewyraźnie i który płakał, płakał... Kim był król? Bo był tam wielki król...

Ale gniew i wściekłość tak mnie osłabiły, że starzec zdołał mną zawładnąć i rozproszyć mnie. Mój umysł rozpłynął się chyba tak samo jak cała postać. Znikła zdolność rozsądnego myślenia i uniosłem się w mroku nocy, bez kształtu, bez celu, dryfując pomiędzy tymi elektrycznymi głosami, wirując jakby nad wielkim magnesem, który przyciąga nas wszystkich – cały świat.

Ale nie odszedłem. Nie odszedłem naprawdę.

Kiedy się ocknąłem, zebrawszy siły na nowo, kiedy wzrok skupił się na celu podróży, pomyślałem o różnorodnych aspektach mojej sytuacji – że z powodzeniem mógłbym być całkowicie bezpański, że nie mógłbym zawieść Estery, że jestem silniejszy niż kiedykolwiek – i że tym razem będę się bardziej starać, by uwolnić się od tych dwóch – rabina i jego wnuka Gregory’ego – postanowiłem, że jeśli nie mogę umrzeć, będę żyć bez nich.

Kto wie, co żywi ducha w cielesnej postaci lub bez niej?

Mężczyźni i kobiety współczesnych czasów, którzy śmieją się z naszych starych zwyczajów, wierzą w absolutnie absurdalne objaśnianie zjawisk – weźmy na przykład to, w jaki sposób powstaje grad: z drobiny kurzu w wyższych warstwach atmosfery, która spada, potem się unosi, obrasta lodem, znowu spada, znowu się unosi i coraz bardziej rośnie, aż osiąga pewien określony etap; wreszcie ziarenko gradu przerywa ten cykl i spada na ziemię i po wszystkich tych manewrach, po całym cudownym procesie, roztapia się. Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz.

Pewnego dnia ci ludzie – te wielkie umysły dzisiejszych czasów – dowiedzą się wszystkiego o duchach. Dowiedzą się o nich, tak jak dowiadywali się wszystkiego o genach, neutrinach i innych rzeczach, których nie widać. Lekarze u łoża chorego ujrzą, jak jego duch unosi się z ciała, ujrzą jego celem, tak jak ja widziałem ducha Estery. Nie będzie już trzeba czarnoksiężnika, by wysłać ducha do nieba.

Znajdą się ludzie na tyle mądrzy, by wypędzić lub zniszczyć nawet coś takiego jak ja.

Zapisz to, Jonatanie.

Naukowcy twoich czasów wyodrębnili gen w muszce owocowej, która nie ma oczu.

Potem wzięli jej geny i wszczepili je innym muszkom – niech Bóg się zlituje nad swymi małymi stworzeniami – i wiesz, że te muszki wytworzyły oczy na całym ciele. Oczy na łokciach? Oczy na skrzydłach?

Czy dlatego to pokochałeś naukowców? Nie czujesz do nich czułości i szacunku?

Wierz mi, kiedy wracałem do siebie i znowu przybierałem kształt, przejrzysty, lecz dobrej myśli i pełen nienawistnego spokoju, nie myślałem, żeby szukać pomocy naukowców, tak jak nie szukałem czarnoksiężników, by doprowadzili mnie do ostatecznej śmierci. Nie.

Skończyłem już ze wszystkimi, co parają się rzeczami niewidzialnymi dla oka; skończyłem ze wszystkim z wyjątkiem znalezienia sprawiedliwości dla dziewczyny, której w ogóle nie znałem. I znajdę jakiś sposób, by umrzeć, nawet jeśli oznacza to, że będę musiał przypomnieć sobie wszystko, każdy bolesny moment cierpienia, kiedy śmierć powinna po mnie przyjść, kiedy powinna mi zostać przyznana, kiedy powinna opaść Drabina do Nieba lub przynajmniej kiedy powinny otworzyć się przede mną wrota piekła.

Gdybyś mógł żyć na tyle długo, by mnie zrozumieć!

Jakież to ekscytujące! Z pewnością jest to jedyna prawdziwie ekscytująca rzecz, którą w tamtej chwili potrafiłem sobie wyobrazić lub przypomnieć.

Na chodniku, tamtej następnej nocy w Brooklynie, przybrałem kształt tak szybko i sprawnie, jakby współczesny człowiek włączył światło. Niewidzialny dla śmiertelnych oczu, lecz w doskonałej postaci, która wkrótce miała stać się namacalna.

Chciałem tego. Ale czy pojawiłem się z własnej woli? Nie mogłem sobie całkowicie ufać.

Tamtej nocy postanowiłem jednak, że ruszę na poszukiwania prawdy.

I znowu Brooklyn, znowu dom rabina i jego rodziny, i samochód Gregory’ego, zatrzymujący się płynnie przy krawężniku.

Niewidzialny, podpłynąłem bliżej Gregory’ego i owinąłem się lekko wokół niego, choć nie dotknąłem; odprowadziłem go alejką, niemal muskając mu palce, gdy otwierał furtkę.

Kiedy drzwi stanęły przed nim otworem, wszedłem u jego boku, śmiało i bez strachu; wdychałem zapach jego skóry i przyglądałem się mu dokładniej niż poprzednio.

Sądzę, iż przez pewien czas rozkoszowałem się swoją niewidzialnością, której zazwyczaj nienawidzę. Zbliżyłem się do niego, by ujrzeć, jak idealnie był zadbany i jak wielką posiadał

siłę, a także splendor właściwy królom. Czarne oczy świeciły niespotykanym blaskiem, niezeszpecone zmarszczkami, które przywodzą na myśl zmęczenie lub zły nastrój, a szczególnie piękne miał usta, o wiele piękniejsze, niż zapamiętałem. Był znowu ubrany w cudne szaty, proste ubranie swojej ery, długi płaszcz z miękkiej i mięsistej wełny, delikatne płótno pod nim, a na szyi ten sam szal.

Stanąłem w przeciwległym lewym kącie pokoju, o wiele lepszej kryjówce niż poprzednia, tym razem zdecydowanie po lewej stronie obu mężczyzn oraz obskurnych lamp – intymne spotkanie, w którym obaj niechętnie brali udział.

Teraz widziałem profil rabina tak jak Gregory’ego; stali naprzeciw siebie, a na biurku lśniła skrzynka, tyle że tym razem z biurka zniknęły wszystkie święte księgi. Bez wątpienia później ktoś je oczyści tysiącami słów, gestów i świec, lecz cóż to mogło dla mnie znaczyć.

Moja obecność poruszała powietrze. Stary zorientowałby się w ciągu paru sekund.

Musiałem zachować spokój, mimo iż rozsadzała mnie rosnąca siła. Pozostać przejrzysty, szybki, by mnie nie rozproszył, musiałem być zdolny do przechodzenia przez ściany, by nie przeraził mnie znowu i nie skrzywdził, tak jak poprzedniej nocy.

Znajdowałem się blisko ściany przylegającej do ulicy, obok drewnianych drzwi, które wydawały się nieużywane, gdyż mosiężną gałkę pokrywała warstwa kurzu. Widziałem już własny kształt, splecione ramiona, buty. Przywołałem duplikaty szat Gregory’ego, by mnie otuliły, na tyle, na ile znałem ich szczegóły.

Rabin opierał się na łokciach i wpatrywał w stojącą przed nim skrzynkę i czarne łańcuchy, brzydko wyglądające na tle złota.

Nie reagowałem na to, że znajdował się tak blisko kości. Nie czułem nic, kiedy obaj o nich mówili, chodzili wokół nich czy przyglądali się mieszczącej je skrzynce – i na to zwróciłem uwagę.

Zachowuj się teraz tak, jakbyś żył i jakby liczyło się dla ciebie, by żyć dalej. Bądź

ostrożny jak śmiertelnicy. Nie spiesz się.

Własna rada mnie rozśmieszyła. Ale potem usadowiłem się w samym kącie, gdzie nie docierało światło, gdzie żaden promień nie dotykał nawet na wpół widzialnego buta czy lśniących oczu.

Tylko spróbuj, starcze! Teraz byłem już gotów. Byłem gotów na spotkanie ze wszystkim i każdym z osobna.

Gregory zbliżył się niespokojnie. Patrzył tylko na skrzynkę. Starzec zachowywał się tak, jakby był sam. Można by pomyśleć, że Gregory jest duchem. Rabin patrzył na złotą powierzchnię; przyglądał się żelaznym łańcuchom.

Gregory wyciągnął rękę i ujął skrzynkę, nie pytając o pozwolenie. Poczułem dreszcz, choć nie podobało mi się to, i natychmiast urosłem w siłę, stałem się silniejszy w ułamku sekundy.

Starzec spojrzał na ręce Gregory’ego. Potem usiadł, westchnął ciężko, dla efektu lub przed rozpoczęciem przemowy, po czym sięgnął po stertę kartek – papier raczej tani i cienki, nie tak dobry jak pergamin – i podał je Gregory’emu nad skrzynką.

Gregory wziął kartki.

– Co to?

– Wszystkie napisy ze skrzynki – powiedział starzec po angielsku. – Nie widzisz liter? – W jego głosie dźwięczała rozpacz. – Słowa są napisane w trzech językach. Pierwszy zwie się sumeryjskim, drugi aramejskim, a ostatni to hebrajski, choć wszystkie pochodzą ze starożytnych czasów.

– Ach! To nadzwyczaj uprzejmie. Nie spodziewałem się z twojej strony aż takiej pomocy.

Ja także tak pomyślałem. Co skłoniło starego do takiego postępowania?

Gregory nie mógł spokojnie utrzymać kartek. Przekładał je, układał w porządku, aż wreszcie zaczął odczytywać.

– Nie! – powiedział stary. – Nie tutaj. Teraz wszystko należy do ciebie i zabierzesz to.

Wypowiesz te słowa w chwili i miejscu, które wybierzesz, ale nie pod moim dachem. I proszę o ostatnią obietnicę w zamian za te dokumenty, które dla ciebie przygotowałem. Wiesz, co to jest, prawda? Dzięki nim przywołasz ducha. One nauczą cię, jak to zrobić.

Gregory parsknął cichym śmiechem.

– I jeszcze raz twoja dobroć przepełniła mnie podziwem – powiedział. – Znam twoją niechęć do dotykania nawet drobiazgów, jeśli nie są czyste.

– To nie jest drobiazg.

– Hm, więc jeśli wypowiem te słowa, Sługa Kości powstanie?

– Jeśli w to nie wierzysz, po co chciałeś go mieć?

Przeszedł mnie silny dreszcz. Stałem się w pełni widzialny.

Skuliłem się pod ścianą, nie ośmielałem się nawet próbować dostrzec własnych kończyn.

Odzienie osnuło się wokół mnie bez najmniejszego szelestu.

Niech buty lśnią jak najbardziej, dajcie mi złoto na przegub i oczyśćcie twarz z zarostu, lecz niech włosy będą takie jak zawsze – poprosiłem w milczeniu.

Poczułem pełną wagę mego ciała, być może bardziej zwartego niż poprzedniej nocy.

Miałem ochotę spojrzeć na siebie, ale nie ośmieliłem się zdradzić swej obecności.

– Chyba tak naprawdę nie sądzisz, że w to wierzę – odparł grzecznie Gregory. Złożył

kartki i schował je ostrożnie do kieszeni na piersiach.

Starzec nie odpowiedział.

– Chcę to poznać. Chcę poznać to, o czym mówiła Estera. Pragnę, pożądam. Pożądam, ponieważ jest bezcenne, jedyne na świecie, a Estera wspominała o tym w swoich ostatnich słowach.

– Tak, to rzeczywiście dodatkowo zwiększa jego cenę – powiedział starzec, głosem twardszym i wyraźniejszym niż dotąd.

Czułem włosy kładące mi się na ramionach. Czułem, że wilgotnieją od dotyku betonowej ściany, która mroziła mi kark. Sprawiłem, że szalik ciaśniej otulił moją szyję. Uniosłem go wyżej. Żarówka lekko się zakołysała. Meble zatrzeszczały, ale żaden z mężczyzn nie zwrócił

na to uwagi, z takim napięciem wpatrywali się w skrzynkę i siebie nawzajem.

– Łańcuchy przerdzewiały, prawda? – zauważył Gregory, wznosząc palce. – Mogę je zdjąć?

– Nie tutaj.

– Dobrze, a zatem sądzę, że sfinalizowaliśmy naszą umowę. Ale chcesz czegoś jeszcze, prawda? Ostatniej obietnicy. Wiem. Widzę to w twoich oczach. Mów. Chcę zabrać mój skarb do domu i otworzyć go. Mów. Czego jeszcze chcesz?

– Obiecaj mi, że nigdy więcej nie przyjdziesz do tego domu. Nigdy więcej nie będziesz szukać mojego towarzystwa. Nigdy nie powiesz nikomu, że urodziłeś się jako jeden z nas.

Dotrzymasz słowa, jak zawsze. Jeśli twój brat zadzwoni do ciebie, nie odbierzesz telefonu.

Jeśli twój brat do ciebie przyjdzie, nie przyjmiesz go. Obiecaj mi to wszystko.

– Prosisz mnie o to za każdym razem, kiedy się widzimy – rzekł Gregory. Roześmiał się.

– Zawsze jest to ostatnia obietnica i zawsze się na nią zgadzam.

Przechylił głowę i uśmiechnął się z uczuciem, władczo, z obezwładniającym bezwstydem.

– Nie zobaczysz mnie już nigdy więcej, dziadku. Nigdy, nigdy. Kiedy umrzesz, nie przejdę przez mur, by stanąć u twego grobu. Czy to właśnie chciałeś usłyszeć? Nie przyjdę do Natana, by cię z nim opłakiwać. Nie narażę go na to, ani jego, ani nikogo innego. Tak dobrze?

Starzec skinął głową.

– Ale i ja mam ostatnią prośbę – powiedział Gregory – skoro nie wolno mi już nigdy rozmawiać i spotykać się z Natanem.

Starzec zrobił obiema dłońmi nieznaczny gest.

– Powiedz mojemu bratu, że go kocham. Nalegam, żebyś to zrobił.

– Powiem mu.

Wtedy Gregory podniósł się szybko, zabrał skrzynkę, której łańcuchy zadrapały blat biurka, i stanął, przyciskając ją do siebie.

Znowu poczułem dreszcze, przebiegające moje ręce i nogi. Poczułem, że poruszam palcami. Poczułem mrowienie, jakby kłuły mnie setki maleńkich igiełek. Nie podobało mi się to, co płynęło z tego dotyku. Ale może płynęło to z nas wszystkich, naszej świadomości celu, naszego skupienia.

– Żegnaj, dziadku – powiedział Gregory. – Wiesz, kiedyś jeszcze napiszą o tobie moi biografowie, którzy opowiedzą historię Świątyni Umysłu. – Mocniej ścisnął skrzynkę.

Zardzewiałe łańcuchy znaczyły klapy jego płaszcza rudym pyłem, ale on nie zwracał na to uwagi. – Napiszą ci epitafium, ponieważ jesteś moim dziadkiem. I zasługujesz na to wyróżnienie.

– Wynoś się z mego domu.

– Oczywiście na razie nie musisz się martwić. Nie istnieje żaden ślad po chłopcu, którego opłakałeś przed trzydziestu laty. Powiem o tym na łożu śmierci.

Starzec powoli pokręcił głową, ale powstrzymał się od odpowiedzi.

– Powiedz, czy nie jesteś choć trochę ciekawy, co jest w tej skrzynce, co może się wydarzyć, kiedy odczytam zaklęcia?

– Nie.

Uśmiech zgasł na wargach Gregory’ego. Mężczyzna przyjrzał się staremu i powiedział: – Dobrze, dziadku. A więc nie mamy już o czym mówić, prawda?

Starzec przytaknął.

Na policzki Gregory’ego wystąpił rumieniec gniewu, ciemny i palący. Ale czas go naglił.

Spojrzał na przedmiot, który trzymał w objęciach, odwrócił się i pospiesznie wyszedł, otwierając drzwi kolanem i zatrzaskując je za sobą.

Starzec siedział bez ruchu. Zdaje się, że patrzył na kurz na biurku. Zdaje się, że przyglądał

się płatkom rdzy, które zostały na wypolerowanym drewnie. Ale nie jestem pewien.

Nie czułem niczego. Nie byłem poruszony ani nie urosłem w siłę, kiedy Gregory odszedł

ze skrzynką. Nie, nie on był Panem, nigdy, nigdy, w żadnym razie. A ten starzec? Musiałem się dowiedzieć.

Kroki Gregory’ego ucichły i umilkły.

Wystąpiłem z cienia, zbliżyłem się do biurka i stanąłem przed starcem.

Spojrzał na mnie przerażony.

Nastąpiła chwila milczenia, napięcie było wyczuwalne, jego oczy zwęziły się w szparki, a kiedy przemówił, przemówił szeptem.

– Wracaj do kości, duchu.

Zebrałem wszystkie siły, by się mu przeciwstawić; nie myślałem o jego nienawiści, nie poświęciłem ani chwili na wspomnienie mojej długiej i żałosnej egzystencji, kiedy zwodzono mnie lub kochano. Patrzyłem na niego i stałem nieruchomo. Prawie go nie słyszałem.

– Dlaczego oddałeś mu kości? – spytałem. – Co zamierzasz? Jeśli wezwałeś mnie, bym go zgładził, powiedz mi!

Odwrócił ode mnie twarz, by na mnie nie patrzeć.

– Odejdź, duchu! – zawołał po hebrajsku.

Wstał i odsunął krzesło; przyglądałem się, jak wznosi ręce, i wiedziałem, że mówi po hebrajsku, a potem po chaldejsku, tak, on też o tym wiedział i wymawiał słowa ze znakomitym akcentem, lecz ja ich nie słyszałem. Słowa nie dotykały mnie.

– Dlaczego powiedziałeś, że zabił Esterę? Dlaczego, rebe, powiedz!

Milczenie. Zaprzestał odmawiania zaklęć. Nie modlił się nawet w myślach czy sercu. Stał

znieruchomiały, zaciskał mocno usta pod białymi wąsami, pejsy drżały mu lekko, światło zaś ukazywało pożółkłe pasma brody, przetykane pasmami białymi niczym śnieg.

Zamknął oczy. Zaczął odmawiać szeptem hebrajską modlitwę, bardzo szybko, bez przerwy, kiwając się.

Jego strach i wściekłość były jednako silne; nienawiść nawet je prześcigała.

– Chcesz ją pomścić? – krzyknąłem. Ale nic nie mogło przebić się przez jego modlitwy, zamknięte oczy i pokłony.

Teraz przemówiłem cicho po chaldejsku.

– Odlećcie ode mnie – szepnąłem – wy, maleńkie cząstki ziemi i powietrza, gór i morza, i wszystkich żywych i umarłych, które przybyłyście, by nadać mi ten kształt, odlećcie, lecz niezbyt daleko, bym mógł was znowu przywołać, i zostawcie mnie w postaci, którą ten śmiertelnik będzie widział i której będzie się bał.

Żarówka znowu zadrżała na nagim sznurze. Ujrzałem, że powietrze wzburzyło brodę starca. Ujrzałem, że rabin porusza powiekami.

Spojrzałem na swoje przejrzyste ręce i zobaczyłem przez nie podłogę.

– Odlećcie ode mnie – szepnąłem – i pozostańcie w pobliżu na moje wezwanie, by sam Bóg nie zdołał mnie odróżnić od człowieka, którego stworzył!

Zniknąłem.

Wyciągnąłem znikające ręce, żeby go przestraszyć. Miałem ogromną ochotę trochę go skrzywdzić, tylko troszeczkę. Miałem ochotę go sprowokować. Lecz on modlił się bez końca z zamkniętymi oczami.

Nie miałem czasu na zabawy. Nie wiedziałem, czy zostało mi dość sił na to, co chciałem zrobić.

Przeniknąłem przez ścianę i poszybowałem w górę, ponad dachami, ponad splątanymi drutami, w chłodne nocne powietrze.

– Gregory – powiedziałem tak pewnie, jakby mój dawny Pan, Samuel, kazał mi to powiedzieć. – Gregory!

I poniżej, w strumieniu innych pojazdów na moście, ujrzałem samochód jadący pomiędzy wieloma strażnikami. Widziałem go, smukły i długi sunął pomiędzy nimi w równej odległości, niczym ptak w stadzie.

– W dół, obok niego, i tak by nie mógł mnie zobaczyć.

Żaden z moich Panów nie wypowiedziałby tych słów z większą determinacją, wskazując ofiarę, którą miałem okraść, zamordować czy przerazić.

– Przybądź teraz, Azrielu, gdyż ci rozkazuję – powiedziałem.

I łagodnie opadłem w dół, w miękkie ciepłe wnętrze samochodu, świat ciemnego syntetycznego aksamitu i barwionego szkła, które sprawiało, że noc za oknami gasła, jakby wszystko pokrywała gęsta mgła.

Zająłem miejsce naprzeciw niego, plecami odwrócony do skórzanej ściany dzielącej nas od szofera. Założyłem ręce i przyjrzałem się Gregory’emu siedzącemu ze skrzynką w ramionach. Zerwał bezużyteczne przerdzewiałe łańcuchy, które leżały, brudne i pokruszone, na pokrytej dywanem podłodze.

Chciało mi się płakać ze szczęścia. Tak się bałem! Byłem pewien, że nie zdołam tego zrobić! Całą siłę woli skupiłem na tym jednym zadaniu, tak że kiedy zrozumiałem, iż je wykonałem, brakowało mi tchu.

Jechaliśmy razem, człowiek ze skarbem w objęciach i obserwujący go duch; Gregory trzymał chyboczącą się skrzynkę na kolanach, sięgał do kieszeni płaszcza po dokumenty, wpychał je do niej na powrót, przytrzymywał znów skrzynkę i gładził ją, jakby złoto podniecało go tak samo jak jego przodków, jak niegdyś podniecało mnie.

Złoto.

Uderzył we mnie gorący podmuch, lecz było to tylko wspomnienie.

Odwagi. Rozpocznij. Z ziemi i morza, z żywych i umarłych, ze wszystkiego, co stworzone przez Boga, przybądźcie do mnie, wszystko, czego potrzebuję, by stworzyć postać, lekkie jak powietrze, bym stał się ledwie widoczną, lecz silną istotą.

Spuściłem wzrok i ujrzałem kształt nóg; znowu miałem ręce, a ubranie uczyniłem podobne odzieniu Gregory’ego. Niemal czułem już dotyk miękkiego siedzenia w samochodzie. Prawie je czułem i ogromnie chciałem go dotknąć, czekałem niecierpliwie, aż ubranie mnie otoczy.

Widziałem guziki, lśniące pozory guzików, a także paznokcie. I uniosłem niewidzialną rękę do twarzy, by sprawdzić, czy jestem ogolony tak jak on. Ale dajcie mi włosy, moje długie włosy, niczym włosy Samsona, gęste włosy. Palce zaplątały mi się w ich loki.

Chciałem to już zakończyć, lecz jeszcze nie teraz...

Musiałem powiedzieć, kiedy Azriel ma się pojawić, prawda? Musiałem to powiedzieć. To ja byłem Panem.

Nagle Gregory postawił skrzynkę na podłodze. Upadł na kolana na podłogę i postawił

przed sobą skrzynkę, wstrząsany ruchami samochodu, przytrzymując się siedzenia, z prawą ręką tak blisko mnie, że prawie mnie dotykała – a potem zerwał pokrywę.

Uniósł ją, a ona odskoczyła, spróchniała, wyschnięta, niemal jedynie cienka skorupa ze złota, potem zaś... potem na zwojach przegniłej materii ukazały się kości.

Wstrząsnął mną potężny dreszcz, jakby w żyły nagle wpuszczono krew. Moje serce tylko czekało, by zacząć bić. Nie, jeszcze nie.

Spojrzałem na szczątki mego ciała. Spojrzałem na kości, które więziły mój celem, pokryte złotem, związane razem i ułożone w pozycji dziecka uśpionego w łonie matki.

Nagle zagroziła mi ciemność, rozproszenie. Co było tego przyczyną? Ból. Znajdowaliśmy się w wielkiej komnacie. Znałem tę komnatę. Czułem fale ukropu bijące z wrzącego kotła.

Nie. Nie pozwól, by to nadeszło. Nie pozwól się osłabić.

Spójrz na tego człowieka, który przed tobą klęczy, kości, którym niemal oddaje boską cześć, są twoimi kośćmi.

– Ciało, stań się moim – szepnąłem. – Stań się solidne i tak silne, by anioły spalały się z zawiści. Uczyń mnie człowiekiem, którym byłem w moich najszczęśliwszych dniach, tak jakbym trzymał zwierciadło przed własną twarzą.

Gregory zamarł. Usłyszał szept. Ale w ciemnościach nie dostrzegał nic prócz skrzynki.

Czym były dla niego skrzypnięcia, szarpnięcia i szepty? Samochód mknął przed siebie.

Miasto syczało i tętniło życiem.

Jego spojrzenie wróciło do kości.

– Boże Wszechmogący – powiedział i przysiadł na piętach. Wyciągnął rękę w stronę mojej czaszki.

Poczułem to. Poczułem dotyk jego ręki na mojej głowie. Ale było to tak, jakby zaledwie gładził mnie po gęstych czarnych włosach, które już się pojawiły, po włosach, które do siebie przywołałem.

– Dobry Boże! – zawołał Gregory. – Sługo Kości! Masz nowego Pana. Jest nim Gregory Belkin i jego trzódka. Wzywa cię Gregory Belkin ze Świątyni Bożego Umysłu. Przybądź do mnie, duchu! Przybądź do mnie.

Odezwałem się:

– Może przybędę, może nie. Po co te wszystkie słowa, już tu jestem.

Podniósł wzrok i ujrzał mnie naprzeciwko, w kompletnej postaci. Krzyknął głośno i cofnął się aż pod drzwi. Od razu puścił skrzynkę.

We mnie nie zmieniło się nic, oprócz tego, że przybyło mi sił i przytomności umysłu.

Wyciągnąłem ku niemu rękę, zakryłem skulony szkielet kruchym wiekiem. Przykryłem kości dłońmi, potem cofnąłem się, zaplotłem ręce i westchnąłem.

Gregory siedział bezwładnie na podłodze, mając za plecami siedzenie, a z boku drzwi samochodu. Kolana podciągnął pod brodę i patrzył na mnie, patrzył bez słowa, zdumiony jak każdy człowiek, jakiego sobie przypominam, bez lęku i niemal szalony z radości.

– Sługa Kości – powiedział i błysnął zębami.

– Tak, Gregory – odpowiedziałem po angielsku. – Jestem tu, jak widzisz.

Przyjrzałem mu się uważnie. Przeceniłem jego strój; mój płaszcz był miękki i jedwabisty, guziki jaspisowe, a włosy kładły mi się na ramionach. Były ciężkie! A ja byłem spokojny, on zaś siedział bezwładnie.

Powoli, bardzo powoli podniósł się, przytrzymując klamki drzwi i usiadł na aksamitnym siedzeniu, spoglądając najpierw na skrzynkę, a potem na mnie.

Odwróciłem się błyskawicznie. Musiałem. Bałem się. Ale musiałem. Musiałem sprawdzić, czy widzę swoje odbicie w mrocznym szkle szyb.

Poza nimi noc przesuwała się we wspaniałej sennej panoramie, miasto wież wyrastało tuż przed nami, ostre pomarańczowe elektryczne światła paliły się równie jasno jak pochodnie.

Ale widziałem też Azriela, który patrzył na siebie przenikliwymi czarnymi oczami, gładko ogolonego, ze zwykłą burzą włosów i grubymi brwiami, które obniżają się przy uśmiechu.

Niespiesznie wróciłem wzrokiem do Gregory’ego. Pozwoliłem mu podziwiać mój uśmiech.

Czułem bicie serca, czułem swobodne ruchy języka w ustach. Usiadłem wygodnie, rozkoszując się wygodą tego miękkiego siedzenia, a wibracje silnika samochodu przenikały moje ciało i miękki, jedwabisty aksamit.

Słyszałem jego przyspieszony oddech. Widziałem poruszającą się pierś. Znowu spojrzałem mu w oczy.

Kipiał radością. Jego ręce spoczywały spokojnie, palce leżały luźno na kolanach. Nie schylił się, nie przygarbił, jak to czynią ludzie, którzy się boją. Miał szeroko otwarte oczy i prawie się uśmiechał.

– Jesteś dzielnym człowiekiem, Gregory – powiedziałem. – Dzięki takim sztuczkom wpędziłem niektórych w szaleństwo.

– O, nie wątpię – odparł.

– Ale nie nazywaj mnie więcej Sługą Kości. Nie lubię tego. Nazywaj mnie Azrielem. To moje imię.

– Dlaczego je wymówiła? – spytał natychmiast. – Dlaczego powiedziała je w ambulansie.

Powiedziała: „Azriel”, tak jak ty.

– Ponieważ mnie zobaczyła. Przyglądałem się jej śmierci. Widziała mnie i dwa razy przemówiła, wymieniając moje imię, lecz były to jedyne jej słowa i wkrótce potem umarła.

Lekko odsunął się w głąb siedzenia. Spojrzał w górę, nade mną, opierając się nieuniknionym wstrząsom samochodu, szarpnięciom przy zwalnianiu, być może z powodu przeszkód na drodze. Przez pewien czas wpatrywał się w przestrzeń, a potem powoli przeniósł na mnie wzrok w najbardziej nieustraszony i niedbały sposób, z jakim kiedykolwiek spotkałem się u człowieka.

Wreszcie podniósł dłoń i zadrżał. Ale nie było to tchórzostwo. Nie był to nawet szok.

Zadrżał z radości, czystej i obłędnej radości, którą odczuł, kiedy spoglądał na czaszkę.

Chciał mnie dotknąć. Potarł dłonie, wyciągnął jedną rękę, a potem ją cofnął.

– Śmiało – powiedziałem. – Nie dbam o to. Zrób to. Chciałbym, żebyś to zrobił.

Wyciągnąłem dłoń i chwyciłem jego prawicę, zanim zdołał mnie powstrzymać; uniosłem ją, a on przyglądał się temu w zdumieniu. Otworzył usta. Uniosłem jego dłoń i przesunąłem nią przez moje gęste włosy, położyłem ją na policzku, a potem na piersi.

– Czujesz bicie serca? – spytałem. – Nie możesz go czuć. Tylko puls, jakbym cały był

sercem, jakbym składał się wyłącznie z serca, podczas gdy jest zupełnie odwrotnie. Czuję jednak twój puls, który jest bardzo przyspieszony. Czuję twoją siłę, a masz jej wiele.

Chciał oswobodzić rękę, lecz bardzo delikatnie, ale ja nie pozwoliłem mu na to; odwróciłem jego dłoń tak, by przy wpadającym przez okna świetle ujrzeć jej wnętrze.

Samochód sunął bardzo powoli.

Ujrzałem linie na jego dłoni, a potem otworzyłem prawą rękę, którą miałem wolną, i zobaczyłem, że i na niej znajdują się linie. Sprawiłem się dobrze. Żaden Pan nie zrobiłby tego lepiej. Ale nie wiedziałem, jak mam odczytać te linie, wiedziałem tylko, że przybyły do mnie cudownie szczegółowe.

Potem postanowiłem zrobić coś, czego nie potrafiłem sobie wytłumaczyć. Pocałowałem wnętrze jego dłoni. Pocałowałem jego miękką skórę. Przycisnąłem do niej usta i poczułem, że przechodzi go dreszcz. Poczułem uniesienie, niemal równe temu, jakie on odczuwał w mojej obecności.

Spojrzałem w jego oczy i ujrzałem w nich coś z własnych oczu: ich wielkość, ciemny kolor, nawet gęstą firankę rzęs, z których byłem za życia bardzo dumny.

Chciałem pocałować go w usta, uwięzić je w zamknięciu, jak całują się wrogowie, zanim jeden z nich podejmie próbę zabicia drugiego.

W rzeczy samej, jeśli Sługa Kości robił coś podobnego z jakimkolwiek śmiertelnikiem, nie pamiętam tego. Nie pozostał mi ani jeden strzęp wspomnień. Prawdę mówiąc, nie czułem nic poza fascynacją nim i przeszkadzało mi tylko jedno: twarz Estery, jej usta i jej ostatnie słowa.

– I dlaczegóż to uważasz, że nie jestem Panem!? – szepnął. Na jego ustach błysnął

uśmiech.

Puściłem jego dłoń, którą cofnął i splótł z drugą, jakby broniąc ich przede mną, choć uczynił to gestem pełnym wdzięcznego spokoju.

– Jestem Panem i wiesz o tym. – Powiedział to łagodnie. Ale jego głos był żywy i kochający. – Azrielu! Jesteś mój.

Nie było w nim nawet odrobiny zdrowego lęku. W rzeczy samej cud, którego był

obserwatorem, miał w sobie jakieś ziarno jego osoby, tej części, która zawsze wyzywała do walki jego dziadka i cały legion innych, i zamierzała wyzwać mnie. Zadziwiającą cechą było w nim... co? Monstrualna arogancja imperatora?

– Nie jestem Panem? – spytał.

Spojrzałem na niego spokojnie. Zastanawiałem się nad nim w zupełnie nowy sposób, który nie miał nic wspólnego z gniewem, lecz z pragnieniem ustalenia, kim i czym był. Czy ją zabił? A jeśli nie?

– Twierdzę, że nie – odpowiedziałem na jego pytanie. – Nie jesteś Panem. Ale nie wiem przecież wszystkiego. Trzeba wybaczyć duchom, że wiedzą tak wiele i jednocześnie tak mało.

– Całkiem jak śmiertelnicy – zauważył z pewnym smutkiem. – I byłeś niegdyś jednym z nich?

Zimny dreszcz zaskoczył mnie, przebiegł moją nową skórę. Ciemność. Krzyki ludzi, odbijające się od glazurowanych cegieł muru. Wzdrygnąłem się.

Z pewnością byłem niegdyś śmiertelny! I co z tego?

Teraz siedziałem wraz z nim w samochodzie. Proces inkarnacji nadal we mnie zachodził, mięśnie grubiały, a minerały penetrowały głębiej moje nowe kości, które znajdowały się w namacalnym ciele, z kolei włosy pojawiały się na ramionach i palcach, podobnie jak delikatne resztki zarostu na policzkach.

I proces ten był moim dziełem. Gregory nie śpiewał pieśni, by tego dokonać; nie odmawiał zaklęć. Nie wiedział nawet, co się dzieje. Jeśli sączyła się z niego jakaś magia, była to magia uczuć, zachwytu, widocznej miłości.

Znowu zapadła ciemność. Nadeszła w mgnieniu oka, całkowita – procesja, wielka ulica i mury powlekane błękitną glazurą, wszechobecny zapach kwiatów, ludzie machający rękami i ogromny smutek, tak gorzki, tak całkowity, że przez jedną chwilę poczułem, iż się rozpraszam.

Samochód wokół mnie stał się nierealny, co oznaczało, że go opuszczam.

We wspomnieniach podniosłem ręce i zewsząd rozległy się okrzyki.

Mój bóg nie patrzył na mnie. Mój bóg obrócił się tyłem do mnie i procesji i płakał.

Potrząsnąłem głową. Gregory Belkin przyglądał się temu wszystkiemu i nic mu nie umykało.

– Coś cię trapi, duchu – powiedział łagodnie. – Czy to tylko dlatego, że trudno ci znów przybrać cielesną postać?

Przytrzymałem się klamki u drzwi. Spojrzałem w szybę, na swoją twarz.

To ja sam nakazałem sobie zostać.

Samochód trząsł się i podskakiwał, jadąc wyboistą ulicą. Gregory nie zwracał na to uwagi. Ale nowe światło wpadło z obu stron do wnętrza, przenikając nawet przyciemniane szyby i ukazało, jak pełen był życia, jak swobodny, jak młodo wyglądał z tym zdumieniem i radością.

– Bardzo dobrze – powiedział wdzięcznie, unosząc brwi. – A więc nie jestem Panem.

Więc powiedz mi, mój piękny, a całkiem z ciebie przystojny duch, dlaczego do mnie przyszedłeś?

Jeszcze raz jego zęby błysnęły bielą i wydawało się, że w tej magicznej chwili, kiedy rozmaite ozdoby, jakie miał na sobie – małe i złote, na przegubach rąk i krawacie – zamigotały, jakby poruszone melodyjnym dźwiękiem, a on wyglądał bardzo pięknie, może tak pięknie, jak ja w jego oczach.

Pan... kto był dla mnie Panem? Starcy?

Przemówiłem, zanim zdążyłem się namyślić.

– Nigdy nie miałem Pana tak dzielnego jak ty – rzekłem. – O ile potrafię sobie przypomnieć, choć tak wiele rzeczy jest mi niedostępne. Nie, twoja dzielność jest inna i świeża. I nie jesteś Panem. Wydaje mi się, czy ci się to podoba, czy nie, że przybyłem do ciebie z własnej woli i z własnych powodów.

To sprawiło mu ogromną radość.

Poczułem narastające ciepło, bijące jakby od włókien mych szat, poczułem pełną zadowolenia pewność, że tu jestem. Moje stopy pewnie spoczywały w butach.

– Podoba mi się, że się mnie nie boisz – dodałem. – Podoba mi się, że wiesz, czym jestem, od samego początku, tak jak powinien to wiedzieć Pan, lecz ty nim nie jesteś.

Obserwowałem cię. Uczyłem się od ciebie różnych rzeczy.

– Naprawdę? – spytał. Nawet nie drgnął. Był bliski ekstazy. – Powiedz mi, co widziałeś.

Wydawało się, że tylko jedno fascynuje go bardziej niż ja – on sam.

Uśmiechnąłem się do niego.

Nie był człowiekiem, któremu obce jest szczęście. Dobrze wiedział, jak cieszyć się zjawiskami, tymi, co trwają krótko i długo. I choć nic podobnego nigdy mu się nie zdarzyło, życie nauczyło go, że tym również należy się cieszyć.

– Tak – powiedział, uśmiechając się szeroko. – Tak!

Nie przemówiłem. Obaj o tym wiedzieliśmy. Czy czytał w moich myślach? Co jeszcze mógł w nich odczytać?

Wielki samochód zatrzymał się płynnie.

Ucieszyło mnie to. Wdzięk tego mężczyzny przerażał mnie, podobnie jak to, w jaki sposób lgnąłem do niego, a także to, że z rozmowy z nim w jakiś sposób czerpałem siłę. Nie chciał tego, nie leżało to w jego zamiarach, być może zamierzał być jedynie świadkiem. Ale tego nie mogłem tolerować. To ja byłem przy Esterze w chwili jej śmierci, nie on. Nie było go tam, nie patrzył na mnie, a jednak miałem dość sił, by po kolei odebrać życie mordercom.

Gregory wyjrzał przez okno, po jednej i drugiej stronie. Otoczył nas ogromny tłum, wrzeszczący, przepychający się, napierający na samochód tak, że zakołysał się on nagle niczym łódź na falach.

Gregory nie zdradzał niepokoju. Odwrócił się i spojrzał na mnie. Poczułem, że ciemność znowu nadchodzi, ponieważ ten tłum przypomniał mi o tamtym tłumie na procesji, o płatkach sypiących się w światło, o zapachu kadzidła i ludziach na płaskich dachach, ludziach stojących na samych krawędziach dachów, stojących z wyciągniętymi ramionami.

Jonatanie, wiesz, co mi się przypomniało, lecz ja tego wówczas nie wiedziałem, zrozum.

Czułem się zagubiony. Czułem się tak, jakby coś zmuszało mnie, bym ujrzał swoje życie jako ciągły proces. Ale bałem się tego. Nauki Zurvana sprzed tysięcy lat były mi bardzo bliskie, a nie pamiętałem ich, nie pamiętałem nawet niego samego. Dlaczego chciałem pomścić tę dziewczynę? Dlaczego pogardzałem rabinem za brak litości dla mnie? Dlaczego ten zły człowiek tak mnie zafascynował, że jeszcze go nie zabiłem?

Gregory przerwał milczenie łagodnym głosem.

– Jesteśmy na miejscu, w moim domu, Azrielu – powiedział.

Szybko odciągnął mnie w głąb samochodu.

– Jesteśmy pod samymi drzwiami. – Sennym, zmęczonym gestem wskazał tłum po obu stronach. – Nie pozwól się im przestraszyć. Muszę cię zaprosić, proszę, wejdź do środka.

Ujrzałem nad sobą rząd okien.

Drzwi samochodu otworzyły się z głośnym i wyraźnym kliknięciem. Ktoś chciał otworzyć drzwi po mojej prawej stronie. W ułamku sekundy ujrzałem, że ludzie rozstępują się przed Gregorym. Liny, rozciągnięte pomiędzy słupkami z brązu, powstrzymywały napór tłumu. Z

góry patrzyły na nas kamery telewizyjne. Widziałem mężczyzn w mundurach, powstrzymujących ludzi, którzy krzyczeli i wiwatowali.

– Czy oni cię widzą? – spytał Gregory cicho, jakby był to nasz wspólny sekret.

Była to luka w naszym niemal idealnym porozumieniu. Czułem pokusę, by zrezygnować.

Ale nie zrobiłem tego.

– Sam osądź, czy mnie widzą – powiedziałem. Wziąłem skrzynkę, ująłem ją mocno pod lewe ramię, nacisnąłem klamkę i wysiadłem przed nim z samochodu, w oślepiające elektryczne światło.

Stanąłem na chodniku. Przede mną wznosił się wielki budynek. Mocno tuliłem do piersi skrzynkę z kośćmi. Szczyt budynku niemal ginął w chmurach.

Wszędzie gdzie spoglądałem, widziałem krzyczące twarze. Gdziekolwiek obracałem wzrok, natrafiałem na oczy tych, którzy patrzyli na mnie. Ludzie wołali Gregory’ego, wołali o pomstę za Esterę, ale ja nie potrafiłem rozróżnić słów modlitw.

Kamery i mikrofony zniżyły się ku nam; jakaś kobieta wściekle wykrzykiwała do mnie pytania, o wiele za szybko, bym ją zrozumiał. Tłum niemal przerwał liny, ale pojawiło się więcej mężczyzn w mundurach, by przywrócić porządek. Ludzie w tłumie byli młodzi i starzy.

Reflektory ekip telewizyjnych promieniowały ogromnym ciepłem, które parzyło mi skórę twarzy. Uniosłem dłonie i osłoniłem oczy.

Zerwał się grzmiący i zgodny okrzyk, kiedy Gregory wyłonił się z samochodu, wspomagany ręką szofera; otrzepał płaszcz z kurzu, którym pobrudziła go skrzynka, i zajął

miejsce u mego boku.

Jego usta niemal dotknęły mojego ucha.

– W rzeczy samej, widzą cię – powiedział.

Ciemność zawisła nade mną, krzyki w obcych językach ogłuszyły mnie – i znowu strząsnąłem z siebie płaszcz smutku i spojrzałem prosto w oślepiające światła i krzyczące twarze.

– Gregory, Gregory, Gregory – zawodzili ludzie. – Jedna Świątynia, Jeden Bóg, Jeden Umysł.

Z początku panował chaos, modlitwa mieszała się z modlitwą, zupełnie jakby tak właśnie miało być, ale potem tłum zestroił głosy w jeden chór: – Gregory, Gregory, Gregory. Jedna Świątynia, Jeden Bóg, Jeden Umysł.

Gregory uniósł dłoń i pomachał nią, obracając się z lewa na prawo, wokół własnej osi; kiwał głową, uśmiechał się i machał do tych, którzy stali za jego plecami, do tych, którzy stali daleko, i ucałował swoją rękę, tę samą, którą i ja pocałowałem, i posłał ten pocałunek w powietrze, a za nim tysiąc innych do ludzi, którzy wrzeszczeli i wykrzykiwali z zachwytem jego imię.

– Krwi, krwi, krwi za Esterę! – krzyknął jakiś głos.

– Tak, krwi! Kto ją zabił?

Modlitwa przetoczyła się znowu, ale inni skandowali już „krwi za Esterę”, tupiąc nogami w rytm słów.

– Krwi, krwi, krwi za Esterę.

Ci, których kamery i mikrofony wychylały się poza sznury, naparli na nas.

– Gregory, kto ją zabił?

– Gregory, kogo przyprowadziłeś?

– Gregory, kim jest twój przyjaciel?

– Czy należy pan do Świątyni?

Mówili do mnie!

– Proszę nam powiedzieć, kim pan jest!

– Co jest w tym pudełku?

– Gregory, powiedz, co zamierza twój Kościół?

Gregory odwrócił się i spojrzał w kamery.

Oddział mężczyzn odzianych w czerń pospiesznie otoczył nas i odgrodził od ludzi, którzy zadawali pytania; własnymi ciałami przepchnęli nas delikatnie przez ścieżkę pomiędzy gawiedzią.

Ale Gregory przemówił głośno:

– Estera była jagniątkiem! Nasi wrogowie zabili jagniątko. Estera była jagniątkiem!

Tłum zawył z zachwytu.

Stojąc za jego plecami, spoglądałem prosto w kamery, w lejące się na nas światła, błyski tysięcy fleszy aparatów, którymi robiono nieruchome zdjęcia.

Gregory zaczerpnął tchu, by przemówić, całkowicie panując nad tłumem, jak mógłby panować władca stojący przed tronem. Zaintonował głośno: – Zabicie Estery było tylko ostrzeżeniem; dali nam znać, że kiedy nadejdzie czas, zginie każdy zacny człowiek!

Tłum znowu zawył i wybuchł aplauzem. Wykrzykiwano przysięgi, śpiewano.

– Nie usprawiedliwiajcie ich! – zakrzyknął Gregory. – Nie usprawiedliwiajcie ich wejścia do naszych kościołów i domów. Przychodzą pod różnymi postaciami!

Tłum napierał na nas z niebezpieczną siłą.

Gregory objął mnie czule ramieniem.

Podniosłem wzrok. Budynek sięgał nieba.

– Wejdź do środka, Azrielu – zaprosił mnie Gregory.

Rozległ się hałas rozbijanego szkła. Zawyły syreny alarmu. Tłum wgniótł do środka jedno z parterowych okien wieży. Adiutanci ruszyli biegiem w tamtą stronę. Rozległy się gwizdy.

Ujrzałem policjantów na koniach.

Zostaliśmy wciągnięci przez drzwi do wnętrza o podłodze z lśniącego marmuru. Inni powstrzymywali napierający tłum. Pozostali nadal nas otaczali, przesuwaliśmy się w kierunku, w którym nas popychali.

Byłem szaleńczo szczęśliwy, czułem się żywy pomiędzy żywymi. Zdumiony i podniecony. Coś mi mówiło, że moi poprzedni Panowie byli ludźmi zazdrosnymi, którzy swą moc zachowywali dla siebie.

Oto staliśmy w stolicy tego świata; Gregory promieniał pewnością władzy, jaką posiadał, ja zaś szedłem u jego boku, pijany poczuciem, iż jestem żywy, pijany poczuciem, że oczy wszystkich są zwrócone na nas.

Wreszcie wyrosły przed nami odrzwia z brązu, rzeźbione w anioły, a kiedy się rozstąpiły, wepchnięto nas do wykładanej lustrami alkowy, a Gregory skinął na innych, by nas zostawili.

Drzwi się zasunęły. Była to winda. Zaczęła sunąć do góry. Widziałem w lustrach swoje odbicie; wstrząsnął mną widok długich i gęstych włosów oraz wyraźnie drapieżnego wyrazu twarzy. I ujrzałem także jego, zimnego i władczego jak zawsze. Przyglądał mi się i patrzył na siebie. Wydawałem się o wiele młodszy od niego i tak samo ludzki – lecz właściwie moglibyśmy być braćmi, obaj smagli, o skórze śniadej od słońca.

Miał delikatniejsze rysy, brwi cieńsze i starannie uczesane; widziałem wydatne kości mojego czoła i szczęki. A jednak było tak, jakbyśmy pochodzili z tego samego plemienia.

Winda mknęła coraz wyżej, a ja zdałem sobie sprawę, że jesteśmy całkiem sami – i przyglądaliśmy się sobie w sunącej w górę kabinie o zwierciadlanych ścianach.

Ale kiedy odczułem ten niewielki wstrząs, jeden z wielu, i kiedy oparłem się lekkiemu kołysaniu windy, drzwi otworzyły się znowu i ukazały mym oczom ogromne sanktuarium, zarazem wspaniałe i osobiste: półkoliste wejście intarsjowane marmurem, drzwi na prawo i lewo, a tuż przed nami szeroki korytarz prowadzący do odległej komnaty, której okna były szeroko otwarte na migotliwą noc.

Znajdowaliśmy się wyżej, niż mógłby sięgać najpotężniejszy zikkurat czy forteca. Było to królestwo duchów powietrza.

– Moje skromne domostwo – wymamrotał Gregory. Musiał siłą oderwać ode mnie wzrok, ale się opanował.

Zza drzwi dochodziły głosy i stłumione kroki. Jakaś kobieta płakała gdzieś w męce.

Drzwi były zamknięte. Nikt zza nich nie wyszedł.

– To płacz matki, prawda? – spytałem. – Matki Estery.

Twarz Gregory’ego zastygła na chwilę, a potem pojawił się na niej wyraz smutku. Nie, było to coś bardziej bolesnego, coś, czego nie zdradzał w obecności rabina, gdy rozmawiali o zmarłej dziewczynie. Zawahał się, o krok od jakiegoś wyznania, a potem tylko skinął głową.

Smutek przejął go całego, twarz, ciało, nawet ręce, które zwisły bezwładnie wzdłuż tułowia.

Pokiwał głową.

– Powinniśmy do niej pójść, prawda? – spytałem.

– Dlaczego mielibyśmy to zrobić? – odrzekł cierpliwie.

– Ponieważ płacze. Jest smutna. Posłuchaj tych głosów. Ktoś jest dla niej niedobry...

– Nie, tylko chce dać jej lekarstwo, które pomoże...

– Chciałbym jej powiedzieć, że Estera nie cierpiała, że byłem przy niej, a jej duch uniósł

się tak lekki, że niczym samo powietrze wzniósł się po Drodze do Nieba. Chciałbym jej to powiedzieć.

Zadumał się nad moimi słowami. Głosy za drzwiami przycichły. Nie słyszałem już płaczu kobiety.

– Posłuchaj rady – powiedział Gregory; ujął mnie mocno za ramię. – Chodźmy najpierw do salonu i opowiedz to mnie. Twoja opowieść i tak nie będzie dla niej nic znaczyć.

Nie spodobało mi się to. Ale wiedziałem, że musimy porozmawiać, on i ja.

– Jednak później, podczas twego spoczynku – powiedziałem – chcę się z nią spotkać i pocieszyć ją. Chcę...

Cisza. Żadnych słów. Nagle żadnych ludzkich podstępów, nic, jedynie miażdżąca świadomość, że jestem zdany na siebie. Dlaczego, na litość boską, pozwolono mi powrócić w pełni ludzkich sił? A może nawet większych niż ludzkie.

Gregory przyglądał mi się uważnie.

W mdłym świetle ujrzałem w korytarzu dwie odziane w biel kobiety. Zza drzwi dobiegł

mnie głos mężczyzny, chrapliwy i gniewny.

– Skrzynka – odezwał się Gregory, wskazując na złotą szkatułę, którą nadal trzymałem w objęciach. – Nie pokazuj jej tego. Zaniepokoiłaby się. Najpierw chodź ze mną.

– Tak, to dziwny przedmiot – przyznałem i spojrzałem na skrzynkę, na łuszczące się z niej złoto.

Mrok. Żal. Światło minimalnie zmieniło natężenie.

– Odejdźcie, wątpliwości i strapienia, niech zniknie lęk przed niepowodzeniem – szepnąłem w języku, którego Gregory nie mógł zrozumieć.

Uderzył we mnie znajomy zaduch wrzącego płynu, unoszących się w powietrzu złotych oparów. Wiesz dlaczego. Ja jednak nie wiedziałem. Odwróciłem się i zamknąłem oczy, a potem znowu spojrzałem w korytarz, ku odległemu oknu wychodzącemu na nocne niebo.

– Spójrz tylko – odezwałem się. W pamięci majaczyło mi coś niewyraźnego, coś bliskiego niebiańskim szatom, które są równie piękne jak otaczające nas marmury, jak łuki nad naszymi głowami, kolumny wokół drzwi. – Te gwiazdy nad nami, spójrz – powiedziałem znowu. – Te gwiazdy.

W domostwie zapadła cisza. Gregory przyglądał mi się uważnie, wnikliwie, nasłuchiwał

każdego mojego tchnienia.

– Tak, gwiazdy – powiedział marząco, z widocznym respektem.

Jego ciemne, żywe oczy stały się ogromne i oto znów ujrzałem jego uśmiech, kochający i czuły.

– Pomówimy z nią później, obiecuję ci – powiedział. Mocno chwycił moje ramię i wskazał palcem kierunek. – Ale teraz chodź do mojego gabinetu, pójdź ze mną, byśmy mogli porozmawiać. Już czas, czyż nie?

– Chciałbym to wiedzieć – powiedziałem niemal szeptem. – Ona ciągle płacze, prawda?

– Będzie płakać aż do śmierci – rzekł. Ramiona opadły mu pod ciężarem smutku. Cała jego dusza była obolała od smutku. Pozwoliłem się poprowadzić korytarzem. Chciałem dowiedzieć się od niego różnych rzeczy. Chciałem wiedzieć wszystko.

Nie odpowiedziałem.

18.

Szliśmy korytarzem, Gregory wiódł mnie śmiało, jego kroki niosły się dźwięcznym echem po marmurze, a ja podążałem za nim, oszołomiony kolorem przymocowanych do ścian brzoskwiniowych jedwabistych paneli. Sama podłoga także miała ten śliczny, kojący kolor.

Mijaliśmy liczne drzwi, a jedne z nich, po prawej stronie, stały otworem. Był to jej pokój.

Zajmowała go.

Zatrzymałem się gwałtownie i zajrzałem do środka, to nie było grzeczne, ale widok, jaki ukazał się moim oczom, zdumiał mnie i zaskoczył.

Zobaczyłem luksusową komnatę sypialną, przyozdobioną barbarzyńskim szkarłatem, z festonami czerwonego jedwabiu spływającymi spod sufitu wzdłuż słupów baldachimu nad łóżkiem. Także tu podłogę wykonano z marmuru, tym razem śnieżnobiałego.

Ale najbardziej zdumiał mnie widok kobiety – owej płaczącej kobiety – która siedziała na niskiej kozetce, odziana w suknię powiewną, migoczącą i tak czerwoną jak ozdoby w pokoju.

Miała kruczoczarne włosy, jak włosy Estery, jak moje włosy – a także przenikliwe oczy Estery o niemal opalizujących białkach. Ale jej włosy były gęsto przetykane srebrnymi pasmami; wydawało się, że z wiekiem stały się jeszcze piękniejsze. Wokół stały pielęgniarki w bieli. Jedna z nich podeszła szybko, by zamknąć drzwi.

Ale ona podniosła głowę i ujrzała mnie. Miała ściągniętą, poszarzałą twarz, mokrą od łez.

Nie była jednak stara. Musiała w bardzo młodym wieku urodzić Esterę. Usiadła gwałtownie.

Drzwi zamknięto i klucz przekręcono w zamku. Usłyszałem jej krzyk: – Gregory!

Ale on szedł dalej; sięgnął po moją rękę dłonią ciepłą i gładką, i poprowadził mnie za sobą.

Inni szeptali coś za kolejnymi drzwiami. W ścianach znajdowały się druty, które przewodziły szepty. Nie słyszałem już płaczącej kobiety.

Weszliśmy do głównego pokoju, wielkiego półksiężyca z wysoką kopułą. Rząd okien sięgających od sufitu do podłogi, każde podzielone na dwanaście szklanych paneli, biegł po stronie pokoju wychodzącej na ulicę, a za naszymi plecami drzwi w takich samych futrynach znaczyły półokrąg, umieszczono je w równych odstępach.

Wyglądało to bardziej niż wspaniale.

Widok nocnej panoramy uderzył mnie swoją ponadczasową słodyczą. W oddaleniu, w dzielącym nas głębokim mroku, widziałem wieże, zdobne w szeregi świateł, rozmieszczone z niewiarygodną regularnością, ale potem zdałem sobie sprawę, że wszystkie te budynki mają takie proste rzędy okien, a wiek ten jest wiekiem matematycznej precyzji.

Poczułem zawrót głowy. Informacje lały się na mnie ze wszystkich stron.

Ujrzałem, iż pokój wychodzi nie na ciemną rzekę, jak się spodziewałem, lecz wielki mroczny park. Czułem zapach drzew. Spojrzałem w dół i ze zdumieniem przekonałem się, jak wysoko znajdowaliśmy się nad ziemią, co poznałem po maleńkich postaciach ludzi, kręcących się po miniaturowym rynku, oraz po sylwetkach konnych policjantów, przedzierających się niezdarnie przez tłum, niczym jeźdźcy uwięzieni przez piechotę podczas walki. Ludzkie mrowisko.

Odwróciłem się.

Drzwi za nami, w półkolistej ścianie, były już zamknięte. Nie potrafiłem się zorientować, którymi przyszliśmy. Widok płaczącej matki niespodziewanie zmieszał mnie i opętał.

Odsunąłem go jednak od siebie.

Na samym środku półkolistej ściany znajdowało się palenisko, monstrualne, wykonane z powszechnego tu białego marmuru, zimne i okazałe niczym ołtarz. Było rzeźbione w lwy, nad nim umieszczono półkę, a jeszcze wyżej ogromne lustro, w którym odbijały się okna.

W rzeczy samej, odbicia zewsząd rzucały się w oczy. Znajdujące się w ścianie z tyłu drzwi o dwunastu panelach były wyłożone lustrami, nieoszklone! Jakież iluzje powstawały z tego powodu. Unosiliśmy się w powietrzu, a miasto nas uspokajało, zupełnie jakby wzięło nas w ramiona.

Obok paleniska czekała w pogotowiu wielka sterta drew, jak gdyby panowała okrutna zima, co nie było prawdą.

Wszystkie drzwi, te prawdziwe i wykładane lustrami, miały podwójne skrzydła z wdzięcznie wygiętymi pozłacanymi klamkami, fantastycznie łukowate framugi i wąskie, lśniące panele ze szkła lub luster.

Obracałem się wokół, chłonąc wszystko, wyciągając z każdego przedmiotu wszystkie możliwe informacje i zastanawiając się nad źródłami wiedzy, która dla mnie jest niezrozumiała. Każdy nowy obiekt zadziwiał mnie. Potem ujrzałem, czym były. Figurki z Chin, grecka urna, tak znajoma i miła moim oczom, a także wspaniałe szklane wazony z kwiatami – wszystko stało na piedestałach.

Wokół znajdowały się sofy i krzesła, wyściełane brzoskwiniowym i złotym aksamitem, stoły o lśniących blatach, jeszcze inne wazony z olśniewającymi liliami i wielkimi złotymi stokrotkami, a przynajmniej za takie je uznałem, a pod naszymi stopami słał się kwadratowy dywan, sięgający niemal od wychodzących na park okien po półkolistą ścianę z tyłu.

Na dywanie widniał bardzo szczegółowy wizerunek drzewa życia, pełnego rajskich ptaków i rajskich owoców, a także postaci przechadzających się w azjatyckich strojach pod konarami drzewa.

Tak było zawsze; świat się zmieniał, stawał się bardziej skomplikowany, wzbogacał się o wynalazki, a czasami brzydł, ale znamiona moich czasów zawsze pojawiały się wokół. Każdy przedmiot w pokoju miał jakiś związek z najstarszymi znanymi mi zasadami estetyki.

Nagle wyobraziłem sobie, że ten dywan należał do zaginionych plemion Izraela, które sprzedały go, gdy Nabuchodonozor napadł północne królestwo, ale działo się to przed czasami, gdy Jeruzalem zostało zdobyte. Wizja walki, ognia.

Azriel, pan samego siebie.

– Powiedz – rzekłem, zdradzając zachwyt na widok tego wszystkiego, słabość i pożądanie owych przedmiotów. – Czym jest Świątynia Umysłu, skoro jej najwyższy kapłan mieszka wśród takich wspaniałości? To pokoje prywatne. Czy jesteś złodziejem i szarlatanem, jak twierdzi twój dziadek?

Nie odpowiedział, lecz sprawiłem mu wielką radość. Podszedł do mnie i przyjrzał mi się zachłannie, wyraźnie czekając, aż znowu się odezwę.

– Tam leży gazeta z ulicy, otworzona w miejscu, w którym ją zostawiłeś – ciągnąłem. – Ach, jest w niej twarz Estery. Estera uśmiecha się do historyków. Do widzów. A obok gazety, co to za dzban? Gorzka kawa. Twój smak pozostał na kubku. Czuję go. To wszystko należy tylko do ciebie, to twój azyl. Masz bogatego Boga, z Umysłem czy bez. – Uśmiechnąłem się niespiesznie. – A ty jesteś bogatym kapłanem.

– Nie jestem kapłanem – odrzekł.

Raptem pojawili się dwaj mężczyźni, gamoniowaci młodzieńcy w białych sztywnych koszulach i ciemnych spodniach. Wyszli ze ściany pełnej drzwi, a Gregory oblał się rumieńcem.

Szybkim ruchem wskazał im, że muszą odejść. Zwierciadlane drzwi zamknęły się za nimi.

Zostaliśmy sami. Czułem własny oddech i oczy, obracające się w czaszce, i dręczył mnie taki apetyt na wszystkie materialne i zmysłowe rzeczy, że omal się nie rozpłakałem. Gdybym był sam, pewnie bym zapłakał.

Przyjrzałem mu się podejrzliwie. Noc, ta prawdziwa i w lustrze, pulsowała migoczącymi światełkami. Rzeczywiście, światła były w tych czasach równie obfite i życiodajne jak niegdyś woda. Nawet w samym pokoju lampy rzucały silne światło – rzeźby z brązu z bogato zdobionymi szklanymi kloszami w kolorze pergaminu. Światło, światło, światło.

Wyczuwałem jego podniecenie. Z trudem powstrzymywał się od mówienia. Chciał

zasypać mnie pytaniami, wyssać ze mnie całą wiedzę. Stałem w milczeniu, jakbym był

prawdziwym człowiekiem, który ma prawo zachowywać milczenie i własną tożsamość.

Powietrze krążyło po pokoju, pełne zapachów drzew i koni, a także wyziewów unoszących się z pojazdów; pojazdów, które mąciły spokój nocy. Gdyby zamknąć okno, hałas by ucichł, ale wraz z nim odszedłby zapach zielonej trawy.

Wreszcie Gregory nie mógł się dłużej powstrzymywać.

– Kto cię wezwał? – spytał. Nie był nieprzyjemny. Właściwie przypominał teraz dziecko, lecz robił to ze zbyt wielką swobodą, by nie miało to dobrego stylu. – Kto wywiódł cię z Kości? Powiedz mi, musisz to zrobić. Teraz to ja jestem twoim Panem.

– Nie próbuj aż tak głupich sztuczek – odrzekłem. – Odebranie ci życia jest dla mnie niczym. To wprost zbyt łatwe.

Nie czułem osłabienia, kiedy się mu przeciwstawiłem.

A jeśli moim Panem jest teraz cały świat? Jeśli jest nim każdy człowiek z osobna? Nagle ujrzałem płonący ogień, ogień nie z tego świata, lecz ogień bogów.

Kości, które przez cały czas trzymałem w ramionach, ciążyły mi. Czy chciały, żebym je zobaczył? Spojrzałem na starą, sfatygowaną skrzynkę. Pobrudziła mi ubranie, ale nie dbałem o to.

– Czy mogę postawić kości? – spytałem. – Tutaj, na twoim stole, między gazetą i dzbankiem z gorzką kawą, obok twarzy twojej zmarłej córki, tak miłej oku.

Skinął głową i otworzył usta; z wysiłkiem starał się zachować spokój, myśleć, ale był zbyt podniecony, by zdobyć się na rozsądek.

Położyłem skrzynkę. Przez moje ciało przeszedł dreszcz, spowodowany przez samą bliskość kości i myśl, że są moje, a ja nie żyję i jestem duchem, i że znowu chodzę po tej ziemi.

Mój Boże, nie pozwól, żeby mnie zabrano, dopóki tego nie zrozumiem!

Gregory się zbliżył. Nie czekałem na niego. Śmiało zdjąłem kruchą pokrywę skrzynki, tak jak on to zrobił wcześniej. Odłożyłem ją na stół, nieco gniotąc gazetę, i spojrzałem na kości.

Były tak złote i lśniące, jak w dniu mojej śmierci. Ale kiedy to się wydarzyło?

– Dzień mojej śmierci! – szepnąłem. – Czy teraz dowiem się wszystkiego? Czy to część planu?

Znowu pomyślałem o matce Estery, kobiecie w czerwonych jedwabiach. Czułem jej obecność pod tym dachem. Z największą pewnością widziała mnie i zastanawiałem się teraz, jak wyglądałem w jej oczach. Chciałem, żeby tu nadeszła albo żebym znalazł jakiś sposób, by się do niej dostać.

– Co powiedziałeś? – spytał gorliwie. – Dzień twojej śmierci, kiedy to było? Powiedz mi.

Kto uczynił cię duchem? O jakim planie mówiłeś?

– Nie znam odpowiedzi na te pytania – odparłem. – Nie traciłbym na ciebie czasu, gdybym je znał. Kiedy rabin odczytał napisy ze skrzynki, powiedział ci więcej, niż jest mi wiadomo.

– Nie traciłbyś na mnie czasu! – powtórzył. – Na mnie! Nie rozumiesz, że jeśli istnieje jakiś plan, plan nawet większy niż ten, który sam zamyśliłem, jesteś jego częścią?

Z wielką przyjemnością obserwowałem jego rosnącą ekscytację. To dawało mi siły, nie mam co do tego wątpliwości. Jego piękne brwi uniosły się nieco, a ja ujrzałem, że urok jego oczu nie leży w ich głębi, lecz długości. Ja byłem osobą o zaokrąglonych rysach. Linie jego twarzy kreśliły przepiękne trajektorie i punkty.

– Kiedy zjawiłeś się po raz pierwszy? Jak Estera mogła cię zobaczyć?

– Jeśli zostałem wysłany, by ją uratować – zawiodłem. Ale dlaczego nazwałeś ją jagniątkiem? Dlaczego użyłeś tego słowa? Kim są wrogowie, o których mówiłeś?

– Wkrótce się przekonasz. Wrogowie otaczają nas zewsząd. Podnoszą głowę, gdy tylko pokazujesz im władzę, kiedy opierasz się planom, które uknuli z całą powagą bóstwa, planom, które są skostniałe, planom, które są tradycją, prawem, normalnością, rytuałem, powszedniością, zdrowym rozsądkiem... Wiesz, o czym mówię, rozumiesz mnie.

Zaprawdę, rozumiałem go.

– Powstałem przeciw nim, a oni powstali przeciwko mnie, ale jestem dla nich zbyt silny, mam marzenia, które pomniejszają ich małostkowe zło!

– Ha, piękne słowa – odrzekłem. – I tak się starasz. Ale czemu przede mną?

– Przed tobą? Ponieważ jesteś duchem, bogiem, aniołem, który został mi zesłany. Byłeś świadkiem jej śmierci, gdyż ona była jagniątkiem. Nie rozumiesz? Przybyłeś, kiedy umarła, jakby po to, by przyjąć ofiarę!

– Jej śmierć była mi wstrętna – powiedziałem. – Zabiłem tych, którzy odebrali jej życie.

To go zdumiało.

– Naprawdę?

– Tak. Billy’ego Joela, Haydena i Doby’ego Satonów. Zabiłem ich. Gazety o tym wiedzą.

Dzienniki mówią o jej krwi na ich broni, z którą zmieszała się także ich krew. To ja tego dokonałem! Ponieważ nie zdołałem powstrzymać zbrodniczych rąk. O jakiej to ofierze mówisz? Dlaczego nazywasz tę dziewczynę jagniątkiem? Gdzie był ołtarz? A jeśli bierzesz mnie za boga, jesteś głupcem! Nienawidzę Boga i wszystkich bogów. Nienawidzę ich.

Był wstrząśnięty. Zbliżył się do mnie, potem odstąpił o krok i obszedł mnie dookoła, zbyt poruszony, by ustać w miejscu.

Jeśli był winny morderstwa córki, nie zdradzał się. Patrzył na mnie ze szczerym zachwytem.

Nagle coś mnie uderzyło. Skóra jego twarzy została poruszona! Chirurg naciągnął ją na kościach. Roześmiałem się z tego odkrycia, na myśl, iż takie rzeczy są aż tak proste! I nagle, z gardłem ściśniętym przerażeniem, pomyślałem: a jeśli zostałem sprowadzony w te czasy z powodu, który ma coś wspólnego z ich potwornościami i cudami, i być może naprawdę od tej pory będę tu pozostawał, prawdziwy i żywy?

Skrzywiłem się, a on znowu zasypał mnie pytaniami. Uniosłem rękę, by go uciszyć.

Odsunąłem od siebie myśli. Odwróciłem się i spojrzałem na lśniące kości, schyliłem się i dotknąłem ich palcami, cielesnymi palcami, przesunąłem nimi po własnych kościach.

Natychmiast poczułem się tak, jakby mnie ktoś dotykał. Czułem dotyk palców na nogach.

Czułem własne dłonie na twarzy, kiedy przesunąłem je po czaszce. Wsunąłem kciuki w puste oczodoły, w miejsce, gdzie niegdyś znajdowały się moje oczy, moje oczy... coś wrzącego, zbyt straszliwego, by o tym myśleć... wydałem cichy odgłos, który mnie zawstydził.

Pokój zadrżał, rozjaśnił się, a potem skurczył, jakbym zaczął się cofać. Nie, zostań.

Zostań w tym pokoju. Zostań tu z nim! Ale to tylko poniosła mnie wyobraźnia, jak powiedzieliby ludzie. Moje ciało nie osłabło. Stałem prosto.

Powoli otworzyłem oczy i zamknąłem je, i znów spojrzałem na złote kości. Żelazo przytwierdzało je do przegniłej materii na dnie, żelazo przytwierdzało je do starego drewna skrzynki, ale była to ta sama skrzynka, przesiąknięta wonnymi olejkami, które przedłużały jej żywot, by trwała aż po kres czasu, tak jak kości. Przez głowę przemknął mi wizerunek Zurvana, a wraz z nim pojawił się potok słów... kochać, uczyć się, wiedzieć, kochać...

I znowu pojawiły się ogromne mury z cegieł o niebieskiej glazurze, złote lwy i okrzyki a ktoś wskazywał na mnie palcem i krzyczał w starohebrajskim języku – to prorok – zaklęcia zaś splatały się i opadały.

Coś się wydarzyło! Coś zrobiłem, coś niewypowiedzianego, co stworzyło tego ducha, tego starego ducha, który służył tak wielu Panom, że już ich nie pamiętał.

Ale gdybym się nad tym zastanowił, mógłbym zniknąć. A może nie.

Stałem bardzo spokojnie, lecz żadne wspomnienia już mnie nie nawiedziły. Wyciągnąłem ręce. Stałem i patrzyłem na kości.

Gregory wytrącił mnie z tego stanu.

Podszedł bliżej i dotknął mnie. Tak wielką miał na to ochotę. Jakże galopował jego puls.

Było to cudownie erotyczne doznanie, te cielesne dłonie dotykające moich nowo ukształtowanych ramion. Jeśli nadal rosłem w siłę, nie czułem już tego.

Czułem cały świat. Na razie byłem w nim bezpieczny.

Jego palce zacisnęły się na rękawach mego płaszcza. Przyglądał się mu uważnie, podziwiał precyzję wykonania, urodę guzików, piękne szwy. A przecież wszystko to przywołałem w pośpiechu, za pomocą starego zaklęcia, które spłynęło z mojego języka bez żadnego trudu. Mógłbym nagle zmienić się w kobietę, żeby go przestraszyć. Ale nie chciałem tego robić. Zbyt szczęśliwy czułem się jako Azriel, a Azriel zanadto się bał.

Jednak... gdzie leżały granice władzy bezpańskiego ducha? Podejrzewałem, że to żart, okrutny żart. Uśmiechnąłem się, a potem wyszeptałem wszystkie znane mi słowa, tworząc z nich najbardziej kwieciste z możliwych zaklęć. I zmieniłem się w Esterę.

Wizja Estery. Poczułem jej drobne ciało, spojrzałem przez jej wielkie oczy i uśmiechnąłem się, a nawet poczułem ciasne współczesne szaty i błysk malowanego płaszcza.

Dzięki Bogu, nie musiałem tego sam oglądać. Poczułem litość do niego.

– Przestań! – ryknął. Upadł na podłogę i zaczął się cofać, by w końcu oprzeć się na łokciach.

Przybrałem własną postać. Uczyniłem to, a on nie miał nade mną władzy! To ja kierowałem wszystkim. Nagle poczułem się dumny i niegodziwy.

– Dlaczego nazwałeś ją jagniątkiem? Dlaczego rebe powiedział, że ją zabiłeś?

– Azrielu – powiedział. – Posłuchaj uważnie, co ci powiem.

Powstał lekko niczym tancerz. Podszedł do mnie.

– Cokolwiek zdarzy się później, cokolwiek to będzie, pamiętaj o jednym. Świat należy do nas. Świat, Azrielu.

Zdumiałem się.

– Świat, Gregory? – spytałem. Starałem się mówić ostro i inteligentnie. – Co masz na myśli?

– Mam na myśli cały świat. Mam na myśli świat taki, o jakim mówił Aleksander, kiedy wyruszył na jego podbój. – Zwrócił się do mnie cierpliwie. – Co jest ci znane, mój przyjacielu? Czy znasz imiona Bonapartego, Piotra Wielkiego lub Aleksandra? Czy znasz Amenhotepa? Konstantyna? Które z tych imion są ci znajome?

– Wszystkie i jeszcze więcej – odrzekłem. – Są to imperatorzy, zwycięzcy. Dodaj do nich Tamerlana i Skanderbega, a po nich Hitlera, który zgładził miliony ludzi.

– Naszych ludzi – oznajmił z uśmiechem. – Tak, pochodzimy z tego samego ludu, prawda? Wiedziałem. Wiedziałem.

– Jak to: wiedziałeś? Rebe ci powiedział. Odczytał to ze zwoju. Kim są dla ciebie ci zwycięzcy? Kto rządzi w tym elektrycznym raju, Nowym Jorku? Jesteś kapłanem, tak twierdzi rebe. Jesteś kupcem. Posiadasz miliardy, liczone w każdej znanej światowej walucie.

Sądzisz, że Skanderbeg miał w swym zamku na Bałkanach takie bogactwo? Sądzisz, że Piotr Wielki przywiózł do Rosji takie cuda, jakie ty posiadasz? Nie mieli twojej mocy. Nie mogli mieć. Ich świat nie był elektryczną siecią głosów i świateł.

Roześmiał się z zachwytem; oczy zabłysły mu pięknie.

– Rzeczywiście. Ale teraz, w tym świecie tak pełnym cudów, nikt nie ma ich władzy! Nikt nie dorównuje potęgą Aleksandrowi, który przywiózł do Azji grecką filozofię. Nikt nie odważa się zabijać, jak to robił Piotr Wielki, który odrąbywał głowy złych żołnierzy, aż ręce spływały mu ich krwią.

– Twoje czasy nie są najgorszymi z możliwych – powiedziałem. – Macie przywódców, macie mowę, macie bogaczy, którzy wspomagają biednych. Macie ludzi światowych, którzy boją się zła i pragną dobroci.

– Mamy szaleństwo – odparł. – Przyjrzyj się lepiej. Szaleństwo!

– Co to dla ciebie znaczy? Czy misją twojego Kościoła jest opanować cały świat? Czy o to ci chodzi? Chcesz mieć władzę, by móc odrąbywać głowy? Pragniesz tego?

– Pragnę zmienić wszystko. Spójrz na tych zdobywców. Spójrz na ich osiągnięcia.

Wspomóż się najsubtelniejszym wpływem swego umysłu.

– Zrobię to. Mów dalej.

– Kto naprawdę zmienił oblicze świata? Kto zmienił je bardziej niż jakikolwiek człowiek?

Milczałem.

– Aleksander. Aleksander Wielki! Ośmielił się niszczyć imperia, które stały mu na drodze. Ośmielił się pokonać Azję, by zaślubić Grecję. Ośmielił się przeciąć węzeł gordyjski.

Zastanowiłem się. Pogrążyłem się w myślach. Ujrzałem greckie miasta wzdłuż wybrzeża Azji, już dawno po śmierci Aleksandra w Babilonie; ujrzałem świat, jakbym się nad nim unosił. Ujrzałem go w plamach światła i ciemności.

– Aleksander zmienił twój świat – powiedziałem. – Świat Zachodu. Widzę to, co widzisz.

Aleksander jest kamieniem węgielnym, na którym wsparł się Zachód. Ale Zachód nie jest całym światem, Gregory.

– Ależ jest, ponieważ Zachód, który zbudował Aleksander, zmienił Azję. Żadna część kuli ziemskiej nie zmieniła się z powodu Zachodu, który zbudował Aleksander. I żaden dzisiejszy umysł nie jest gotów zmienić oblicza świata, tak jak on to zrobił, ale ja... ja jestem gotowy.

Zbliżył się do mnie, a potem znienacka popchnął mnie obiema rękami. Nie poruszyłem się. Było to tak, jakby dziecko popchnęło mężczyznę. Gregory był zadowolony i spoważniał.

Odstąpił o krok.

Popchnąłem go jedną ręką. Popchnąłem go tak, że stracił równowagę i upadł, a potem podniósł się powoli, niewzruszony, zdecydowany nie dać sobą wstrząsnąć.

Nie rozgniewał się. Upadł, ale teraz stanął pewnie i czekał.

– Dlaczego mnie sprawdzasz? – spytał. – Nie powiedziałem, że jestem bogiem czy aniołem. Ale zostałeś mi zesłany, czy nie rozumiesz? Zostałeś zesłany w przededniu transformacji świata, zostałeś zesłany jako znak! Jak za króla Cyrusa, kiedy puścił nasz lud do Jeruzalem!

Cyrus, król Persów. Całe ciało nagle mnie zabolało; zabolał mnie umysł. Z wysiłkiem zachowałem spokój.

– Nie mów o tym! – szepnąłem. Myśli mąciły mi się z wściekłości. Pewnie to sobie wyobrażasz. Wyszedłem z siebie. – Mów o Aleksandrze, jeśli chcesz. Ale nie wspominaj Cyrusa! Nic nie wiesz o tamtych czasach!

– A ty?

– Ja chcę wiedzieć, dlaczego się tu znalazłem – powiedziałem nieustępliwie. – Nie przyjmuję twoich gorączkowych proroctw i przepowiedni. Czy to ty zabiłeś Esterę? Czy wysłałeś tych ludzi, by ją zabili?

Gregory wyglądał jak rozdarty. Opanował się. Nie potrafiłem go przejrzeć.

– Nie chciałem, żeby umarła – powiedział. – Kochałem ją. Rzeczy donioślejsze wymagały jej śmierci.

Było to kłamstwo, zwykłe praktyczne kłamstwo.

– Co byś zrobił, gdybym powiedział: tak, zabiłem Esterę? Zabiłem ją dla świata, dla nowego świata, który powstanie z popiołów świata umierającego, świata, który sam się zabił

małymi ludźmi, małymi marzeniami i małymi imperiami?

– Przysiągłem, że pomszczę jej śmierć – rzekłem. – I teraz wiem, że jesteś winien. Zabiję cię. Ale nie teraz. Kiedy zechcę.

Roześmiał się.

– Ty mnie zabijesz? Myślisz, że potrafisz?

– Oczywiście. Pamiętaj, co powiedział ci rebe. Zabijałem już tych, którzy mnie wzywali.

– Ale to nie ja cię wezwałem, czy nie rozumiesz? To plan cię wezwał, plan i świat! To przeznaczenie! Zostałeś mi zesłany, ponieważ cię potrzebuję i mogę cię użyć, a ty zrobisz to, co ci każę.

To świat mnie wezwał. Te same słowa powiedziałem do siebie w rozpaczliwej nadziei.

Ale czy był to świat Gregory’ego?

– Z całą pewnością musisz mi pomóc – ciągnął. – Nie upieram się, żeby być twoim Panem. Potrzebuję cię! Potrzebuję cię, byś był świadkiem i byś zrozumiał. O, lecz to zbyt niezwykłe – iż przybyłeś żywy, by ujrzeć śmierć Estery i zabić tych trzech, sam mi to powiedziałeś, że to ty ich zabiłeś.

– Kochałeś Estere, prawda? – spytałem.

– Tak, bardzo. Ale ona nie miała wizji. Podobnie jak Rachela. To dlatego się zjawiłeś. To dlatego zostałeś zesłany naszemu ludowi, ojcu mojego dziadka, nie rozumiesz? Miałeś pojawić się przede mną w całej chwale. Jesteś świadkiem. Jesteś Tym, który zrozumie wszystko.

Jego słowa zbiły mnie z tropu. Plan, intryga, przeznaczenie.

– Ale czego mam być świadkiem? – spytałem. – Masz swój Kościół. Co ma z tym wspólnego Estera?

Zastanawiał się długo, a potem rzekł z niewinną otwartością: – Oczywiście zostałeś stworzony dla mnie. Nic dziwnego, że zabijałeś innych. – Roześmiał się. – Azrielu, jesteś mnie wart, nie rozumiesz? To właśnie jest tak cudownie piękne, że jesteś mnie wart, zasługujesz na mój czas, moją niezwykłość, mój wysiłek.

Jesteśmy dla siebie stworzeni. Podejrzewam, że jesteś księciem wśród duchów. Wiem to.

Wyciągnął rękę, by dotknąć moich włosów.

– Nie jestem tego pewien.

– Hmmm, książę, wiem to, i zostałeś mnie zesłany. Wszyscy ci starcy więzili cię, przekazywali z pokolenia na pokolenie. Dla mnie.

Wydawał się wzruszony niemal do łez. Twarz miał wrażliwą, promienną i pewną siebie.

– Jesteś dumny i podstępny niczym król, Gregory.

– Oczywiście. Co zwykle mówił ci Pan, duchu? Co pamiętasz?

– Nic – rzekłem niezłomnie. Moje prywatne kłamstwo. – Nie pozostawałbym z tobą, gdybym mógł. Zostanę, ponieważ chcę sobie przypomnieć i zrozumieć. Powinienem cię teraz zabić. Jak twój ukochany Aleksander, który przeciął węzeł gordyjski.

– Nie, to się nie zdarzy – odparł chłodno. – Nie to jest mi pisane. Gdyby Bóg chciał mojej śmierci, mógłby mnie zabić ktokolwiek. Nie zdajesz sobie sprawy, na jaką skalę zakrojone są moje plany. Aleksander by zrozumiał.

– Nie jestem twój. Tyle wiem na pewno. Tak, chcę poznać twoje marzenia, tak. Nie chcę cię zabijać, nie zrozumiawszy, dlaczego kazałeś zamordować Esterę. Ale nie należę do ciebie.

Nie jestem dla ciebie stworzony. Co nie znaczy, że jestem stworzony... dla kogokolwiek.

W głębi domu matka znowu zaczęła płakać. Jestem pewien, że to słyszałem. Odwróciłem głowę.

– Zrobisz, co ci każę – powiedział i znowu mnie dotknął, ścisnął moje ramię.

Wyrwałem się. Zdaje się, że sprawiłem mu pewien ból.

Moja siła przedarła się przez uniesienie. Nie znałem znużenia. Chciałem chodzić, dotykać przedmiotów. Chciałem dotknąć tych aksamitnych kanap i przesunąć dłonią po marmurze.

Chciałem po prostu przyglądać się własnym dłoniom. Przybrałem bardzo prawdziwą postać.

Nie miałem pewności, czy gdybym zechciał, mógłbym się teraz rozpłynąć w powietrzu.

Było to dziwne uczucie, ta wielka siła i niepewność, czy stare sztuczki mnie nie zawiodą.

Ale przed chwilą stałem się Estera. Kusiło mnie...

... ale nie, to nie był odpowiedni czas.

Spojrzałem gniewnie na kości. Zakryłem je kruchym wiekiem. Ujrzałem też sumeryjskie listy, które na mnie czekały, bym je przeczytał.

– Dlaczego to zrobiłeś? – spytał.

– Nie lubię widoku tych kości – powiedziałem.

– Dlaczego?

– Ponieważ są moje. – Spojrzałem na niego. – Ktoś mnie zamordował. Ktoś zrobił to wbrew mej woli. Ciebie także nie lubię, to nieuniknione. Dlaczego miałbym wierzyć, że jestem ciebie wart? Co zamierzasz? Gdzie twój aleksandryjski miecz?

Zacząłem się pocić. Serce waliło mi jak młotem. (Co prawda nie mam serca, ale wydawało mi się, że wali jak młotem). Zdjąłem płaszcz i z podziwem przyjrzałem się własnemu dziełu. Teraz ujrzałem, jak bardzo różniło się od jego odzienia, choć wzorowałem się na nim.

Może on także zauważył tę różnicę.

– Kto szył ci te ubrania? – spytał władczo. – Niewidzialne anioły czy niewidzialne prządki?

Roześmiał się, jakby był to najbardziej szalony pomysł. – Lepiej wymyśl coś mądrzejszego. Może cię nie zabiję, ale mogę cię opuścić.

– Nie możesz! Wiesz, że to niemożliwe.

Odwróciłem się do niego plecami. Zobaczmy, co jeszcze potrafię.

Spojrzałem na ściany, sufit, brzoskwiniowe jedwabne zasłony i wielkie drzewo życia, rozpostarte dumnie na dywanie. Podszedłem do okna, a powietrze pogładziło moje włosy.

Chłód owiał skórę.

Powoli opuściłem powieki, choć nadal mogłem się poruszać, ponieważ wiedziałem, gdzie znajdują się wszystkie przedmioty, i przebrałem się, ujrzawszy szatę z czerwonego jedwabiu, z jedwabną sakiewką i pantoflami wyszywanymi klejnotami. Przybrałem jej odcień czerwieni, otuliłem się w niego, a na rękawy sprowadziłem złoto, podobnie jak na rąbek szaty i pantofle.

Teraz byłem odziany w jej intensywną czerwień. Może matki tutaj opłakują swe dzieci w czerwieni.

To było możliwe.

Usłyszałem westchnienie Gregory’ego. Usłyszałem jego zdumienie. Zobaczyłem w zwierciadlanych drzwiach własne odbicie, wysokiego, czarnowłosego młodzieńca w długiej, czerwonej chaldejskiej szacie. Bez brody, bez najmniejszego włoska na twarzy. Gładka twarz mi się podobała. Ale to na nic, te szaty, zbyt starożytne; musiałem być wolny i silny.

Obróciłem się.

Jeszcze raz zamknąłem oczy. Wyobraziłem sobie płaszcz krojem podobny do jego płaszcza, lecz z ogniście czerwonej, najdelikatniejszej wełny, z guzikami prostymi i złotymi, z niemal czystego złota. Wyobraziłem sobie spodnie luźniejsze i gładkie, jakimi uczyniliby je Persowie, oraz pantofle, które pozbawiłem haftów.

Pod płaszczem przyciągnąłem do siebie, tuż przy skórze, koszulę taką jak jego, ale ze znacznie bielszego jedwabiu, o guzikach ze złota, natomiast wokół szyi, pomiędzy klapami płaszcza i na koszuli, położyłem dwa pełne sznurki paciorków, które uczyniłem ze wszystkich nieprzezroczystych kamieni świata, jakie kochałem – jaspisu, lapis-lazuli, berylu, granatu, jadeitu i kości słoniowej. Dodałem jeszcze bursztyn do tych dwóch sznurków, aż poczułem ich ciężar na piersi, a potem uniosłem dłoń i dotknąłem kamieni. I opuściłem ręce swobodnie, a płaszcz niemal zupełnie ukrył ów sekretny rys próżności, te starożytne paciorki. Buty stworzyłem takie same jak jego, lecz moje były z najbardziej miękkiego materiału, podbite jedwabiem.

Te proste sztuczki wstrząsnęły nim. Wydały mi się łatwiejsze niż kiedykolwiek.

– Jedwabny mężczyzna – rzekł. Powiedział to w jidysz . Zadener yinger mantchik.

– Mam ci to udowodnić? – spytałem. – Wychodząc stąd?

Opanował się. Głos lekko mu drżał. Nie była to pokora, lecz pewien rodzaj respektu.

– Nadeszła pora, byś pokazał mi wszystkie sztuczki, jakie znasz, lecz od tej chwili musisz mnie słuchać.

– Bardziej interesują cię twoje plany niż ujrzenie, jak znikam? – spytałem.

– Aleksander byłby nimi bardziej zainteresowany, czyż nie? Wszystko już gotowe.

Wszystko jest na swoim miejscu, a ty się zjawiasz, prawica Boga!

– Nie spiesz się tak. Jakiego Boga?

– Ach, więc pogardzasz swoimi korzeniami i wszelkim złem, jakie wyrządziłeś, tak?

– Tak.

– Więc powinieneś powitać ten świat, który składam ci w ręce. O, teraz widzę to wyraźniej. Jesteś tu po to, by nas nauczać po Dniu Sądu!

– Jakim Dniu Sądu? Kiedy wreszcie, do diabła, śmiertelnicy przestaną z tym Dniem Sądu! Zdajesz sobie sprawę, jak wiele stuleci temu ludzie zaczęli gadać o Dniu Sądu?

– Tak, lecz ja znam dokładną datę – oznajmił spokojnie. – Sam ją wybrałem. Nie widzę powodu, żeby zwlekać z opowiedzeniem ci o moich planach. Nie widzę powodu, by zatajać je przed tobą. Cofasz się przede mną, kpisz ze mnie, ale nauczysz się. Jesteś pojętnym duchem, prawda?

Pojętny duch.

– Tak – zgodziłem się. Podobał mi się ten pomysł.

Słyszałem odgłos kroków w pasażu. Wydawało mi się, że słyszę głos matki, niski i natarczywy, i nie podobało mi się, że ciągle płakała.

Zorientowałem się, że jego bliskość nie ma dla mnie znaczenia. Mógł stać o krok lub trzy metry ode mnie. Byłem tak samo silny. Byłem niezależny, co wydawało mi się idealne. Na jego oczach pokryłem swe palce złotymi pierścieniami i tymi pięknymi klejnotami, które lubiłem widywać w pierścieniach, szmaragdami, brylantami, Oczami Morza – perłami i rubinami.

W lustrach odbijały się nasze liczne sylwetki. Mógłbym związać włosy rzemykiem i powinienem to zrobić, ale w tej chwili o to nie dbałem; jeszcze raz dotknąłem twarzy, sprawdzając, czy jest równie gładka jak jego, ponieważ mimo całego upodobania do długiej brody jego naga skóra podobała mi się bardziej.

Obszedł mnie dookoła. Stawiał ciche kroki i zatoczył koło, jakby chciał zamknąć mnie w nim razem z moją mocą. Ale nie wiedział niczego o zaklęciach, kręgach, pentagramach.

Spytałem swoich wspomnień: czy kiedykolwiek widziałem Pana bardziej podnieconego, bardziej dumnego i niecierpliwie czekającego chwały? Ujrzałem tłumy twarzy. Słyszałem pieśni. Widziałem ekstazę; ale były ich masy, a wszystko to stało na kłamstwie. A mój bóg płakał. Nie znalazłem odpowiedzi.

Odpowiedź wyglądała tak: nie mogłem go zabić, nie teraz. Nie mógłbym tego zrobić.

Chciałem wiedzieć, czego naucza. Ale musiałem znać granice jego siły. A jeśli zacznie mi teraz rozkazywać, tak jak rabin?

Odsunąłem się od niego.

– Nagle przestraszyłeś się mnie? – spytał. – Dlaczego?

– Nie obawiam się ciebie. Nigdy nie służyłem królowi, ani jako duch, ani jako człowiek.

Widywałem ich. Widziałem Aleksandra na łożu śmierci...

– Widziałeś go?

– Byłem w Babilonie i przyszedłem jako jeden z jego ludzi, przebrany w ich stroje. Unosił

ciągle lewą dłoń. Po jego oczach poznałem, że był przygotowany na śmierć. Nie sądzę, żeby zostały mu jeszcze jakieś wielkie marzenia. Może dlatego umarł. Ale ty nadal je masz. I płoniesz jasno, tak jak Aleksander, to prawda, a ja z tobą walczę, lecz... lecz sądzę, że mógłbym cię pokochać.

Usiadłem nieruchomo na aksamitnych poduchach i zatopiłem się w rozmyślaniach.

Siedziałem z łokciami wspartymi na kolanach. Gregory stanął przede mną, zrobił jakieś dziesięć kroków, a potem założył ręce. Poczuł się panem.

– Ty już mnie kochasz – powiedział. – Prawie wszyscy mnie kochają. Nawet dziadek.

– Tak sądzisz? Orientujesz się, że wiedział, iż jestem w pokoju, kiedy sprzedawał ci kości? Widział mnie.

To go zupełnie zaskoczyło i odebrało mu mowę. Pokręcił głową, chciał coś powiedzieć, ale się rozmyślił.

– Byłem w pokoju, widzialny, a on spojrzał na mnie tymi nikczemnymi błękitnymi oczkami i dopiero wtedy zgodził się powiedzieć ci, co chciałeś wiedzieć o Słudze Kości, i sprzedać mnie.

Cały ból uderzył w niego. Cały ból. Wydawało mi się, że za chwilę się rozpłacze.

Odwrócił się i zaczął chodzić w obie strony.

– Widział cię... – szepnął. – Wiedział, że ducha można przywołać z kości, i oddał je mnie.

– Wiedział, że duch jest w pokoju, i sprzedał ci kości w nadziei, że odejdę razem z nimi.

Tak właśnie zrobił. Wiem, to boli, nieznośnie boli, kiedy zrozumie się, że taka sztuczka jest możliwa. Dla śmiertelnika skrzywdzić śmiertelnika to drobiazg. Ale jeśli cadyk widzi demona i wie, że ten demon może cię zgładzić, i jeśli ci go przekazuje...

– Dobrze, już zrozumiałem! – przerwał mi z goryczą. – A więc mnie nienawidzi, a nienawidzi mnie, odkąd się mu sprzeciwiłem. Kiedy miałem dwanaście lat, zasypywałem go pytaniami, jako trzynastolatek opuściłem jego dom i dla gminy stałem się martwy. – Zadrżał

cały. – Widział cię i oddał mi kości. Widział cię!

– Właśnie – powiedziałem.

Uspokoił się zadziwiająco szybko. Jego twarz przyjęła na nowo wyraz pewności siebie i zadumał się, z łatwością odsuwając nienawiść i ból, jak i ja musiałem to robić.

– Powiesz mi o pewnych prostych faktach? – spytał. Nieco zniżył głos. Cały promieniał

satysfakcją. – Kiedy po raz pierwszy zobaczyłeś mnie lub kogokolwiek związanego ze mną?

Powiedz.

– Już mówiłem. Zjawiłem się żywy wśród Billy’ego Joela, Haydena i Doby’ego Satonów, kiedy szli zabić bogatą dziewczynę. Ugodzili ją szpikulcami, zanim się zorientowałem.

Poszedłem za nimi. Zabiłem ich. A ona widziała mnie, umierając, wyrzekła moje imię. Jej dusza powędrowała prosto w światło, jak ci mówiłem. Później zobaczyłem ciebie w pokoju rabina, nie, kiedy do niego jechałeś, kiedy zbliżałeś się do niego w samochodzie, wśród strażników. Poszedłem za tobą do pokoju. Następnego wieczoru zrobiłem to samo. To tyle.

Resztę już ci wyjaśniłem. Dla starego rabina byłem widzialny. Stałem się namacalny, tak jak w tej chwili, a on zawarł z tobą umowę.

– Rozmawiałeś z nim? – spytał, odwracając wzrok, jakby było to coś, z czym nie potrafił

walczyć.

– Przeklął mnie, powiedział, że nie ma spraw do demonów. Nie chciał mi pomóc. Nie miał dla mnie litości i nie odpowiedział na pytania. Nie rozpoznał mnie!

Nie wspomniałem, że starzec sprawił, iż za pierwszym razem zniknąłem, a także, że za drugim opuściłem jego dom z własnej woli.

Po raz pierwszy twarz Gregory’ego naprawdę się zmieniła.

Oznacza to, że następna mina nie miała nic wspólnego z nastrojem, w którym się znajdował. Jakby coś mu odebrano. Nie był to dobry humor ani tryumf, nie była to siła. Z

pewnością nie odwaga. Ale coś skrywanego, okrutnego, coś, co przywiodło mi na myśl moje palce, kiedy zacisnęły się wokół drewnianej rękojeści szpikulca i kiedy wbiłem go w miękki, trzęsący się brzuch Billy’ego Joela, tuż pod żebrami.

Odwrócił się i odszedł parę kroków – i znowu nic nie odczułem. Przyglądałem mu się; czułem, że krew krąży mi w żyłach. Czułem skórę napinającą mi się na twarzy, kiedy uśmiechnąłem się do siebie skrywanym uśmieszkiem, strzegącym mych myśli.

Wszystko to jest iluzją, Jonatanie, ale szczegóły oznaczają, że jest to bardzo dobra iluzja.

Tak dobra jak teraz, kiedy siedzę przed tobą. Lecz dokonanie tego wymaga siły, wielkiej siły, pojmujesz. I choć zanim do ciebie przyszedłem, zdążyłem się już przyzwyczaić do mojej mocy, wtedy nie byłem do niej nawykły.

Tak, jestem od niego niezależny, pomyślałem, czując przypływ odwagi, ale co z kośćmi? I co to wszystko znaczy? Czy może być prawdą, że zostałem dla niego stworzony? Za chwilę Gregory zorientuje się, że fakt, iż cadyk widział mnie i przekazał jemu, nie zaprzecza teorii, iż zostałem przeznaczony dla niego.

– Właśnie – odezwał się nagle w odpowiedzi na moje myśli. – On był jedynie narzędziem.

Nie miał świadomości. Nie był świadomy, czym jest dla mnie to, co trzymał w kościach. A słowa Estery, właśnie one są ogniwem. Umierając, Estera dała mi ogniwo; wysłała mnie do niego, bym zabrał kości, a z nimi ciebie, rozumiesz. Jesteś mi przeznaczony i jesteś mnie wart.

Znowu zaczął krążyć po pokoju, gładząc wargę palcem.

– Śmierć Estery była nieunikniona, potrzebna. Sam nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Była jagniątkiem. I przywiodła cię do mnie. To ja musiałem ci przedstawić twoje właściwe przeznaczenie.

– Wiesz, może w tym coś jest – rzekłem. – W tym, że jestem ciebie wart. Wydaje mi się, że być może to ty jesteś wart mnie. Jesteś tak zadziwiający... Ciekawe.

Zamilkłem na chwilę, po czym ciągnąłem:

– Ci Panowie może nie byli mnie warci.

– Nie mogli – powiedział gładko i zdradliwie. – Ale ja jestem. I wreszcie zaczynasz rozumieć i pomagasz zrozumieć mnie. To ja jestem twym Panem, lecz jeśli jestem twoim przeznaczeniem, jestem też... jestem...

– Odpowiedzialnością?

– Ach, to właśnie dokładnie to słowo.

– To dlatego nie zabiję cię już teraz, choć uświęciłeś śmierć tej biednej dziewczyny, usprawiedliwiłeś dziwaczną paplaniną.

– To fakty. Przywiodła cię do mnie poprzez dziadka. Wysłała mnie do ciebie, a ciebie do mnie! To jej dzieło! A to oznacza, że plan się powiedzie, że zostanie zrealizowany. Była męczennicą, ofiarą i wyrocznią.

– Czy Bóg tym kieruje? – spytałem kpiąco.

– Ja kieruję wszystkim tak, jak sądzę, że chciałby Bóg – odrzekł. – Kto mógłby zrobić to lepiej?

– Mógłbyś mnie uwieść, bym cię pokochał, prawda? Jesteś tak przywykły do miłości, miłości ludzi, którzy otwierają ci drzwi, nalewają napoje i prowadzą twój samochód...

– Muszę ją mieć – szepnął. – Muszę mieć miłość i popularność wśród milionów. Kocham to. Uwielbiam, kiedy kamera mnie opromienia. Uwielbiam, gdy widzę, jak mój wielki plan się rozprzestrzenia.

– Może bardzo długo nie dostaniesz tego ode mnie. Zanim ujrzałem śmierć Estery, byłem diabelnie znużony egzystencją ducha! Zmęczyło mnie służenie Panom. Nie widzę powodu, dla którego miałbym robić to, co jest napisane na skrzynce.

Znowu gniew. Ukrop. Ale mniejszy niż ten, który ma swe źródło w ciele człowieka.

Spojrzałem na skrzynkę. Wypowiedziałem w myślach zaklęcie. Czy rzeczywiście powiedziałem coś tak zuchwałego? Tak, powiedziałem i była to prawda, a nie urąganie pod czyimś adresem.

Milczenie. Jeśli coś powiedział, nie usłyszałem. Do moich uszu dobiegł jakiś dźwięk, ale był to krzyk bólu lub coś gorszego. Co jest gorsze od bólu? Przerażenie? Krzyk, który usłyszałem, znajdował się pomiędzy najgorszym bólem, jaki może odczuwać człowiek, a szaleństwem, które wymazuje jego wspomnienie. Usłyszałem piękny krzyk, można rzec, coś pomiędzy światłem i mrokiem, niczym słój na pniu drzewa.

– Widziałeś, jak cię zabijają? – Gregory mówił do mnie. – Azrielu, może teraz ujrzysz tego sens.

Słyszałem trzaskanie ognia pod kotłem. Czułem zapach mikstur, rzuconych na wrzące złoto!

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że tak było, ale mówić o tym, myśleć o tym – to było zbyt wiele. Nie mogłem tego zrobić. Już próbowałem. Przechowywałem wspomnienia o tym, starałem się sobie przypomnieć i nie przypomniałem sobie niczego.

– Słuchaj, ty nędzna kreaturo – rzuciłem z furią. – Byłem tu od zawsze. Spałem. Śniłem.

Budziłem się. Nie pamiętam. Może mnie zamordowano. Może nie zostałem zrodzony z kobiety. Ale byłem tu zawsze i jestem zmęczony. Mam zupełnie dosyć tej półśmierci! Mam dosyć wszystkiego, co nie pozwala mi osiągnąć pełni!

Zarumieniłem się. Oczy mi zwilgotniały. Moje szaty wydawały się wspaniałe i cudowne w dotyku; dobrze było założyć ramiona, objąć je dłońmi, unieść raptownie wzrok i ujrzeć najbardziej niewyraźny cień moich splątanych włosów, żyć, nawet z tym ogromnym bólem.

– O, Estero! Kim byłaś, kochanie? – spytałem na głos. – Czego ode mnie chciałaś?

Gregory zamilkł, zdumiony.

– Zwracasz się do niewłaściwej osoby – powiedział wreszcie. – I wiesz, że to prawda.

Ona nie chce pomsty. Co mogę zrobić, jak cię przekonać, że jesteś dla mnie stworzony?

– Powiedz, czego ode mnie chcesz. Czy mam być czegoś świadkiem? Czego? Następnego morderstwa?

– Tak, porozmawiajmy. Musisz pójść ze mną do tajnego gabinetu. Musisz na własne oczy zobaczyć mapy. I plany.

– I zapomnę o jej śmierci, zapomnę o pomszczeniu jej?

– Nie, zrozumiesz, dlaczego umarła. Ktoś musi umrzeć za wielkie imperia.

Ból przeszył mi pierś. Pochyliłem się do przodu.

– Co się stało? – spytał. – Co dobrego da ci pomszczenie śmierci tej dziewczyny? Jeśli jesteś aniołem zemsty, dlaczego nie wyjdziesz na ulicę? Tam codziennie ktoś popełnia morderstwo. Możesz szukać zemsty. Wyjdź wreszcie ze stron komiksu! Zabijać czarne charaktery. Nie krępuj się. Rób to, aż się zmęczysz, tak jak zmęczyła cię egzystencja ducha.

No, dalej.

– Jakiś ty nieustraszony.

– A ty uparty.

Obrzuciliśmy się płomiennymi spojrzeniami.

On przemówił pierwszy.

– Tak, jesteś silny, ale też głupi.

– Powiedz to jeszcze raz!

– Głupi. Wiesz i nie wiesz. I wiesz, że mam rację. Zdobywasz wiedzę z powietrza, tak jak zbierasz materię, która tworzy twoje ubranie, pewnie nawet i ciało, a wiedza spada na ciebie zbyt szybko. Jesteś zagubiony. Czy to słowo bardziej ci się podoba? Słyszę to w twoich pytaniach i odpowiedziach. Tęsknisz za klarownością myśli, której doznajesz, kiedy do mnie przemawiasz. Ale boisz się tego, że jestem ci potrzebny. Gregory jest ci potrzebny. Nie zabiłbyś mnie, nie mógłbyś zrobić czegoś wbrew mej woli.

Podszedł bliżej, z szeroko otwartymi oczami.

– Poznaj to, zanim dowiesz się czegoś więcej – powiedział. – Mam wszystko, o czym można zamarzyć. Jestem bogaty. Mam nieprzeliczone bogactwa. Miałeś rację. Mam majątek, o jakim nie śniło się faraonom ani rzymskim cesarzom, ani nawet najpotężniejszym czarnoksiężnikom, którzy obrzucali cię tymi sumeryjskimi wierszykami! Świątynia Bożego Umysłu jest moim dziełem, cała, kompletna i obecna na całym świecie. Mam miliony wyznawców. Wiesz, co znaczy to słowo? Miliony? Co to znaczy? To znaczy właśnie to, duchu. Chcę, czego chcę! Nie marzę, nie pożądam! Chcę właśnie tego, człowiek, który ma wszystko.

Zmierzył mnie spojrzeniem od stóp do głów.

– Czy jesteś mnie wart? – spytał. – Jesteś? Czy jesteś częścią tego, czego pragnę i co zdobędę? A może mam cię zniszczyć? Nie sądzisz, bym mógł to zrobić. Pozwól, że spróbuję.

Inni umieli się ciebie pozbyć. Ja też mogę. Czymże jesteś dla mnie, który pragnę świata, całego świata? Jesteś niczym!

– Nie będę ci służyć – powiedziałem. – Nawet nie zostanę z tobą.

Miał aż nazbyt wiele racji. Zaczynałem go kochać, lecz było w nim coś do głębi przerażającego, coś straszliwie niszczącego, z czym nigdy nie spotkałem się u żadnego człowieka.

Odwróciłem się do niego plecami. Nie musiałem rozumieć wściekłości i odrazy, jakie czułem. Był mi wstrętny i to wystarczyło. Nie miałem już rozumu, tylko ból i gniew.

Podszedłem do skrzynki, uniosłem wieko i spojrzałem na szczerzącą zęby złotą czaszkę, która niegdyś była mną i nadal w jakimś stopniu wiązała się ze mną, jak butelka ma związek z płynem. Wziąłem skrzynkę w objęcia.

Gregory zbliżył się, ale zanim zdołał mnie powstrzymać, upuściłem skrzynkę i jej oddzielne wieko na marmurową podłogę. Cisnąłem ją na stertę drewna i patrzyłem spokojnie, jak polana rozlatują się na wszystkie strony. Wieko skrzynki zsunęło się ze sterty.

Gregory stanął u mego boku i przyglądał mi się, potem zaś przeniósł wzrok na skrzynkę.

Spoglądaliśmy na nią, stojąc przed paleniskiem.

– Nie ośmielisz się ich spalić – powiedział.

– Zrobiłbym to, gdybym miał tu ogień – odrzekłem. – Mógłbym sprowadzić ogień, ale jeśli to zrobię, skrzywdzę tamtą kobietę, i innych, którzy na to nie zasługują...

– Nic nie szkodzi, mój ty gaduło.

Serce zabiło mi mocniej. Świece. W pokoju nie było płonących świec.

Usłyszałem trzask. Ujrzałem światło. Gregory trzymał maleńkie płonące drewienko, zapałkę.

– Proszę, weź – powiedział. – Jeśli jesteś taki pewny.

Przyjąłem zapałkę. Osłoniłem płomień palcami.

– O, jakie to ładne – rzekłem. – I takie ciepłe. Czuję to...

– Wypali się, jeśli się nie pospieszysz. Rozpal ogień. Zapal ten zgnieciony papier. Ogień buchnie płomieniem. Tak robią chłopcy. Buchnie tak, że aż zawyje w kominie. No, proszę.

Spal kości. Zrób to.

– Wiesz co, Gregory – powiedziałem. – Chyba się nie powstrzymam.

Kucnąłem i przytknąłem gasnący ogienek do krawędzi papieru, który natychmiast zakwitł

płomieniem, wznoszącym się i opadającym. Drobne ogniste strzępki uniosły się w kominie.

Cienkie drewno zajęło się z trzaskiem; uderzył we mnie gorący podmuch. Płomienie objęły skrzynkę. Osmaliły złoto, o Boże! Cóż to za widok, ogień trawił materiał w środku! Wieko zaczęło się zwijać.

Płomienie zasłoniły moje kości!

– Nie! – krzyknął Gregory. – Nie!

Sięgnął w ogień i wywlókł z niego skrzynkę wraz z wiekiem, a za nią parę płonących strzępów, ale był to jedynie papier, który Gregory zdeptał gniewnie. Miał poparzone palce.

Stanął nad skrzynką i polizał palce. Szkielet się rozpadł. Kości, nietknięte, dymiły i lśniły.

Wieko się zwęgliło.

Gregory upadł na kolana, wyjął z kieszeni białą chusteczkę i stłumił ostatnie tlące się iskry. Mruczał coś z rozdrażnieniem. Wieko skrzynki poczerniało, ale nadal dawało się odczytać sumeryjskie inskrypcje.

Moje kości leżały wśród popiołów.

– Bądź przeklęty – powiedział Gregory.

Jeszcze nie widziałem go w takim gniewie, a był bardziej rozgniewany niż najbardziej gniewni ludzie, jakich widziałem. Wściekłość paliła się w jego wnętrzu, gorsza niż wściekłość rabina. Spojrzał na mnie złym wzrokiem, a potem na skrzynkę, upewniając się, że się nie pali. Nie paliła się. Była tylko lekko osmalona.

– Ten zapach to smoła – wyjaśniłem.

– Wiem, co to jest. I wiem, skąd pochodzi i jak się jej używa. – Głos mu drżał. – A więc popisałeś się. Nie obchodzi cię, czy kości spłoną.

Wstał z wysiłkiem. Otrzepał spodnie. Popiół osypał się na podłogę. Był na całej posadzce.

Ogień na kominku płonął dalej, pożerał sam siebie, bezużyteczny, zmarnotrawiony.

– Pozwól mi wrzucić je do ognia – powiedziałem. Sięgnąłem po czaszkę i uniosłem cały szkielet.

– Wystarczy, Azrielu! Krzywdzisz mnie! Przestań!

Zatrzymałem się. To wystarczyło, a i ja czułem trwogę, a może minęła właściwa chwila.

Czy w pięć minut po walce potrafisz przeciąć człowieka mieczem? Wieje wiatr. Stoisz. On leży pomiędzy trupami, lecz nie umarł. Otwiera oczy i szepcze do ciebie, biorąc cię za przyjaciela. Czy potrafisz go zabić?

– Ale jeśli to zrobimy, obaj będziemy mieli pewność – powiedziałem. – A ja chciałbym mieć pewność. Tak, boję się, ale chcę się dowiedzieć. Wiesz, co podejrzewam?

– Tak. Że tym razem kości nie mają żadnego znaczenia.

Nie odpowiedziałem.

– Nawet gdyby utłuc je na proch w moździerzu – dodał.

Milczałem.

– Kości zakończyły swą podróż, przyjacielu. Kości przybyły do mnie. To mój czas, a także twój. Po to zostałeś stworzony. Gdybyśmy spalili kości, a ty byś nadal tu był, namacalny, piękny i silny – krnąbrny i kpiący, tak, ale gdybyś był tu tak jak teraz, zdolny oddychać, patrzeć i stroić się w aksamity, czy wtedy oddałbyś się w moje ręce? Czy zrozumiałbyś swoje przeznaczenie?

Mierzyliśmy się płomiennym wzrokiem. Nie chciałem ryzykować. Nie chciałem nawet myśleć o wirze, w jakim żyją zmarli, którzy nie mogą zaznać spokoju. Wróciły do mnie słowa wygrawerowane na skrzynce. Zadrżałem przed lękiem pozostawania bez kształtu, bez sił, zabłąkany, wpadający na duchy, które są wszędzie. Nie drgnąłem.

Gregory ukląkł, pozbierał skrzynkę i wieko, wstał, podszedł do stołu, delikatnie położył

na nim skrzynkę, przykrył ją spalonym, powyginanym wiekiem, a potem usiadł na podłodze, z plecami opartymi o stół i wyciągniętymi nogami. Jednak nawet w tej pozie wyglądał bardzo sztywno i formalnie.

Podniósł głowę. Ujrzałem błysk jego zębów, które coś ugryzły. Zdaje się, że zatopił je we własnej wardze, poczuł smak własnej krwi.

Wstał i rzucił się na mnie.

Poruszał się szybko, jak tancerz skaczący ku drugiemu tancerzowi, by go złapać, a potem potknął się, chwycił mnie obiema rękami za szyję i wbił w nią kciuki. Nie spodobało mi się to, więc odepchnąłem jego ramiona. Uderzył mnie mocno w twarz, dwa razy, i kopnął

kolanem w brzuch. Potrafił walczyć. Przy całej swej ogładzie i majątku znał owe tańczące metody walki właściwe ludziom Wschodu.

Wycofałem się poza zasięg jego ciosów, niemal ich nie czując, jedynie zdziwiony jego gracją i tym, jak odsunął się i kopnął mnie prosto w twarz, aż zatoczyłem się w tył wiele kroków.

Potem nastąpił najgorszy cios, z uniesionymi łokciami, wyprostowaną ręką i ramieniem wirującym dookoła, by mnie powalić.

Chwyciłem go za rękę i wykręciłem ją, tak że upadł na kolana, krzyknąwszy z wściekłości. Powaliłem go na dywan i przygniotłem stopą.

– Nie jesteś dla mnie przeciwnikiem – powiedziałem. Odstąpiłem i podałem mu rękę.

Podniósł się. Nie odwracał ode mnie spojrzenia. Ani na sekundę nie stracił nad sobą panowania. Nawet podczas tych nieudanych prób nie stracił godności i zamiłowania do walki i zwycięstwa, ma się rozumieć.

– Dobrze – rzekł. – Popisałeś się. Nie jesteś człowiekiem, jesteś kimś więcej, jesteś silniejszy. Twoja dusza jest równie złożona jak moja. Chcesz postępować dobrze, masz ustalone i głupie poglądy na to, co jest dobre.

– Wszyscy mają ustalone i głupie poglądy na dobro – odrzekłem cicho. Byłem upokorzony. I w tamtej chwili opadły mnie wątpliwości, zwątpienie wobec wszystkiego, z wyjątkiem tego, że odczuwałem przyjemność, a ta przyjemność wydawała się mieć coś wspólnego z grzechem. Było to tak grzeszne, że niemal zapierało dech. Ale dlaczego, dlaczego to zrobiłem? Nie chciałem już spoglądać we wspomnienia. Odepchnąłem od siebie wizje, te same, które ci opisałem: twarz Samuela, wrzący kocioł, wszystko inne.

Powiedziałem sobie: skończyłeś z tym, Azrielu!

Stałem w pokoju, przysięgając sobie, że rozwikłam tę tajemnicę, nie spoglądając w przeszłość.

– Pochlebiło ci, że przyznałem ci posiadanie duszy, prawda? – spytał. – Czy tylko poczułeś ulgę, że rozumiem takie rzeczy? Że nie uważam cię za demona jak mój dziadek. Bo tak właśnie było, co? Wygnał cię sprzed swoich oczu, jakbyś nie miał duszy.

Odebrało mi mowę – ze zdumienia, a także z pożądania. Mieć duszę, być dobrym, wspiąć się po Schodach do Nieba. Celem życia jest kochać i poznawać piękno i złożoną naturę wszystkiego.

Gregory usiadł na aksamitnych poduchach. Brakowało mu tchu. Dopiero teraz to zauważyłem. Mój oddech się uspokoił.

Byłem rozpalony i spocony, ale nie brudny. I oczywiście niektóre rzeczy, które mu mówiłem, były kłamstwem.

Nie chciałem odchodzić w mrok i nicość. Nie potrafiłbym znieść samej myśli o tym.

Dusza, myśl, że naprawdę ją posiadam, duszę, którą można zbawić...

Ale nie chciałem mu służyć! Ten plan, musiałem się dowiedzieć, na czym polegał; świat, jak zamierzał go zdobyć, kiedy wszędzie różne armie walczyły ze sobą? Czy miał na myśli świat duchowy?

W korytarzu rozległy się głosy. Z łatwością rozróżniałem głos matki, ale Gregory go zlekceważył, jakby nic nie znaczył. Przyglądał mi się z zastanowieniem, podziwiał mnie i myślał o tym, co mu powiedziałem.

W swojej ciekawości był wprost promienny, w niej i tym, jak wszystko przyjmował bez strachu.

– Widzisz, jak mnie to pociąga – powiedziałem. – Marmur, dywan, wietrzyk wpadający przez okna. Życie, największy wabik.

– Tak, ja również chcę wiedzieć i kochać, i ja także cię pociągam.

– Owszem. I coś mi mówi, że w przeszłości życie także miało dla mnie wielki urok, kusiło mnie tak, że służyłem złym ludziom i ludziom, których nie potrafię sobie przypomnieć.

Za każdym razem kusi mnie życie i samo ciało, a potem nadchodzi ta chwila, otwierają się bramy niebios, a ja nie mogę przez nie przejść. Nie wolno mi. Moi Panowie mogą to uczynić.

Ich piękne córki mogą przez nie przejść. Estera mogła je przekroczyć. A ja nie mogę.

Wciągnął głośno powietrze.

– Widziałeś bramy niebios? – spytał spokojnie.

– W takim stopniu, jak ty widzisz duchy.

– Ja także je widziałem. Widziałem bramy niebios. I widziałem raj na ziemi. Zostań ze mną, zostań ze mną, a przysięgam, że kiedy bramy się otworzą, zabiorę cię ze sobą.

Zasługujesz na to.

Głosy na korytarzu stały się zbyt głośne, by je zignorować. Kobieta się gniewała. Inni przemawiali do niej, jakby była głupia. Wszystko to działo się daleko. Za oknami rozpościerała się ciemna noc migocząca światłami Nowego Jorku, tak jasnymi, że niebo poczerwieniało, jakby nadchodził świt, choć jeszcze nie świtało. Wietrzyk poświstywał cicho.

Spojrzałem na szkatułkę. Omal się nie rozpłakałem. Gregory mnie miał, świat mnie miał.

Przynajmniej na razie, dopóki będę im na to pozwalał.

Gregory przysunął się, a ja odwróciłem się i pozwoliłem mu się zbliżyć i nagle pomiędzy nami zapadła cisza przepełniona czułością. Spojrzałem mu w oczy, ujrzałem w nich czarne kręgi i zastanowiłem się, czy on widzi w moich oczach tylko mrok.

– Chcesz ciała, które masz teraz – odezwał się. – Chcesz tego ciała i władzy. Jesteś do niej stworzony. Jesteś stworzony, by należeć do mnie, ale od tej chwili i na zawsze będę okazywał ci szacunek. Nie jesteś moim sługą. Jesteś Azrielem.

Chwycił mnie mocno za ramię. Uniósł rękę i chwycił mnie za twarz. Poczułem na skórze jego pocałunek, gorący i słodki. Odwróciłem się i na sekundę dotknąłem wargami jego ust, a potem odsunąłem się, jego twarz zaś rozpromieniła się miłością do mnie. Czy ja też płonąłem tak jak on?

Zza drzwi dobiegł nas hałas.

Gregory zrobił gest nakazujący cierpliwość, a potem pewnie podszedłby do drzwi, ale one otworzyły się i w progu stanęła kobieta, matka o czarno-srebrnych włosach, która niedawno nosiła czerwone jedwabie.

Była chora, lecz zadbana i ubrana w stosowny, oficjalny strój. Podeszła, spocona i blada, drżąca, i niosła torebkę i sakwę czy walizkę, zbyt ciężką dla niej.

– Pomóż mi! – krzyknęła. Zwracała się do mnie! I patrzyła na mnie. Podeszła do mnie, odwracając się tyłem do Gregory’ego. – Ty, ty mi pomożesz!

Była przyodziana w szarą wełnę, a jedyny jedwab widniał wokół jej szyi; miała buty o wymyślnych, wysokich obcasach i ślicznych paskach obejmujących wyprężone stopy, chude i pełne błękitnych żyłek pod cienką skórą. Roztaczała zapach mocnych i drogich perfum, a także nieznanych mi chemikaliów, rozkładu oraz śmierci, bardzo zaawansowanej, przeżerającej ją na wylot, mackami sięgającej serca i mózgu, by uśpić je na zawsze.

– Pomóż mi się stąd wydostać! – Chwyciła mnie za rękę, spocona, ciepła i równie uwodzicielska jak on.

– Rachelo – odezwał się Gregory. – To działanie lekarstw. – Jego głos stwardniał. – Wracaj do łóżka.

Do pokoju weszły towarzyszące jej kobiety i owi gamoniowaci chłopcy w sztywnych uniformach, lecz całe to zgromadzenie stanęło bezradnie, najwyraźniej bojąc się jej i czekając na decyzję Gregory’ego.

Kobieta mnie objęła. Przyjrzała mi się.

– Proszę, tylko pomóż mi się stąd wydostać, pomóż mi przejść do windy, wyjść na ulicę.

– Starała się mówić wyraźnie i przekonująco, lecz robiła wrażenie pijanej i żałosnej. – Pomóż mi, zapłacę ci, wiesz, że to prawda! Chcę opuścić własny dom! Nie jestem tu więźniem. Nie chcę tu umierać! Czy nie mam prawa umrzeć w miejscu, które sama wybiorę?

– Zabrać ją – zwrócił się Gregory z furią do obecnych. – No już, zabierzcie ją i nie róbcie jej krzywdy.

– Proszę pani – odezwała się jedna z kobiet. Młodzi gamonie zbliżyli się do niej niczym stado, które musi poruszać się razem.

– Nie! – krzyknęła Rachela. Jej głos brzmiał silnie, jak głos młodej dziewczyny.

Cała czwórka chwyciła ją, z niepokojem i nieśmiało, a ona zawołała do mnie: – Musisz mi pomóc. Wszystko jedno, kim jesteś. On chce mnie zabić. On mnie truje!

Przyspiesza moją śmierć! Nie pozwól mu! Pomóż mi!

Szepty kobiet, kłamliwe głosy stały się głośniejsze i zagłuszyły ją.

– Ona jest chora – odezwała się jedna z kobiet, prawdziwie zmartwiona. Inne głosy powtórzyły jej słowa niczym nużące echo. – Znajduje się pod wpływem lekarstw i nie wie, co robi. Robi. Robi.

W gwarze głosów chłopców i Gregory’ego rozległ się krzyk Racheli Belkin, który wybił

się ponad nie, choć pielęgniarka starała się ją przekrzyczeć.

Podbiegłem i oderwałem od niej jedną z kobiet, przypadkiem popchnąłem ją tak, że upadła. Pozostali zamarli jak sparaliżowani, z wyjątkiem Racheli, która wyciągnęła do mnie ręce i chwyciła mnie za głowę, jakby zmuszając, bym na nią spojrzał.

Była chora i gorączkowała. Nie miała więcej lat niż Gregory – najwyżej pięćdziesiąt pięć.

Elegancka kobieta o wielkiej władzy, pomimo wszystko.

Gregory zaklął.

– Niech cię diabli, Rachelo. Azrielu, odejdź. – Machnął ręką do innych. – Odprowadźcie panią Belkin do łóżka.

– Nie – odezwałem się.

Bez wysiłku odepchnąłem z drogi dwóch chłopców, którzy cofnęli się, przytuleni do siebie.

– Nie – powtórzyłem. – Pomogę ci.

– Azriel! – powiedziała. – Azriel!

Rozpoznała moje imię, lecz nie potrafiła go skojarzyć.

– Do widzenia, Gregory – powiedziałem. – Zobaczymy, czy muszę wrócić do ciebie i kości. Ona chce umrzeć pod innym dachem. To jej prawo. Zgadzam się z nią. A co do Estery, muszę to zrobić, rozumiesz. Żegnaj – do chwili kiedy do ciebie wrócę.

Gregory stał przerażony.

Słudzy byli bezradni.

Rachela Belkin otoczyła mnie ramieniem, ja zaś trzymałem ją w mocnym uścisku.

Wydawało mi się, że lada chwila upadnie; jedna z jej stóp pośliznęła się na lśniącym parkiecie i Rachela krzyknęła z bólu. Przytrzymałem ją. Jej rozpuszczone włosy zwisały luźno po obu stronach twarzy, wyszczotkowane, błyszczące, srebrne, równie piękne jak czarne. Była szczupła i delikatna, i miała w sobie uparte piękno wierzby lub postrzępionych i lśniących liści, zostawionych na plaży przez morze, zniszczonych, lecz jaśniejących.

Razem ruszyliśmy szybko ku drzwiom.

– Nie waż się – rzucił za mną Gregory. Był purpurowy z wściekłości. Odwróciłem się i ujrzałem go, krztuszącego się złością, piorunującego nas wzrokiem. Zaciskał pięści, a wszelki wdzięk opuścił go bez śladu. – Zatrzymać ich! – rzucił pozostałym.

– Nie prowokuj mnie, Gregory – powiedziałem. – Sprawiłbyś mi zbyt wiele przyjemności.

Rzucił się na mnie. Zrobiłem obrót, nie wypuszczając Racheli z objęć i uderzyłem go lewą ręką.

Powaliłem go jednym ciosem, rzuciłem na plecy i cisnąłem na palenisko, w które uderzył

głową.

Przez jedną zapierającą dech w piersiach chwilę sądziłem, że nie żyje, ale nie umarł, był

tylko oszołomiony; jednak odniósł tak poważną ranę, że wszyscy tchórzliwi słudzy podbiegli do niego.

Nadeszła odpowiednia chwila, wiedzieliśmy o tym oboje, kobieta i ja, i razem opuściliśmy pokój.

Pospieszyliśmy korytarzem. Widziałem odległe drzwi z brązu, ale tym razem nie było na nich aniołów, jedynie znowu drzewo życia z wszystkimi konarami, które rozstąpiło się na boki, gdy drzwi się otworzyły.

Nie czułem nic prócz przeszywającej mnie mocy. Mógłbym nieść tę kobietę na ramieniu, lecz ona szła szybko, wyprostowana, jakby coś ją pchało. Trzymała mocno skórzaną torbę czy też sakwę.

Wsiedliśmy do windy. Drzwi się zamknęły. Kobieta osunęła się na mnie. Wziąłem sakiewkę i podtrzymałem ją. Znajdowaliśmy się sami w tej alkowie, która mknęła ciągle w dół, przez cały pałac.

– On chce mnie zabić – odezwała się kobieta. Stała bardzo blisko mnie. Miała piękne, wilgotne oczy. Jej ciało było gładkie i młode. – Truje mnie. Daję ci słowo, nie pożałujesz, że to zrobiłeś. Nie pożałujesz.

Spojrzałem na nią i ujrzałem oczy jej córki, tak samo wielkie i niezwykłe, mimo iż otaczała je skóra cieńsza i bledsza. Jak mogła być tak silna w wieku czterdziestu lat?

Najwyraźniej walczyła z czasem i chorobą.

– Kim jesteś, Azrielu? – spytała. – Kim jesteś? Słyszałam twoje imię. Znam je. – Wypowiedziała je z pełną ufnością. – Powiedz, kim jesteś! Szybko. Odezwij się do mnie.

Podtrzymałem ją. Upadłaby, gdybym tego nie zrobił.

– Kiedy twoja córka umierała – rzekłem – wypowiedziała pewne słowa, mówili ci o tym?

– O Boże. Azriel, Sługa Kości – rzekła z goryczą, z oczami nagle pełnymi łez. – To właśnie powiedziała.

– Jestem nim – oznajmiłem. – Jestem Azrielem, tym, który widział jej śmierć. Płakałem, tak jak i ty teraz płaczesz. Widziałem ją i płakałem, i nie mogłem jej pomóc. Ale mogę pomóc tobie.

19.

To uciszyło jej rozpacz, choć nie potrafiłem określić, czy stało się tak dzięki informacji, czy dzięki mnie. Mimo całej choroby miała w sobie wszystkie perły urody Estery.

Kiedy drzwi znowu się otworzyły, ujrzeliśmy całą armię, która po nią przybyła – mężczyźni w mundurach, w większości starsi, wszyscy najwyraźniej zatroskani i hałaśliwi.

Bez trudu odepchnąłem tę zbieraninę – na tyle mocno, że rozproszyła się na wszystkie strony.

Już to samo przepełniło ich histerycznym lękiem. Rachela dokonała reszty.

– Przyprowadźcie mój samochód – rzekła. – Słyszycie? I zejdźcie nam z drogi. – Nie ośmielili się znowu jej przeciwstawić. A ona rzucała rozkazy: – Henry, wyjdź stąd. George, idź na górę. Mój mąż cię wzywa. Ty tam, co robisz...

Tamci zaczęli się z sobą spierać, a ona ruszyła przede mną ku otwartym drzwiom.

Mężczyzna z prawej strony ujął złoconą słuchawkę telefonu, leżącą na marmurowym stoliku.

Rachela odwróciła się i spojrzała na niego złym okiem, a on upuścił trzymany przedmiot.

Roześmiałem się. Podobała mi się jej siła. Ale ona tego nie zauważyła.

Przez szklane drzwi widziałem wysokiego siwego mężczyznę, który wcześniej prowadził

wóz, tego wysokiego i szczupłego, co opłakiwał Esterę. Ale on nas nie dostrzegł. Samochód stał obok.

Mężczyźni ruszyli ku nam w nowym ataku.

– Pani Belkin, jest pani chora... Rachelo, to ci nie pomoże...

Wskazałem owego człowieka, który płakał.

– Patrz, tam jest ten, który był razem z Esterą – powiedziałem. – To ten, który ją opłakiwał. On nas usłucha.

– Ritchie! – zakrzyknęła śpiewnie, stając na czubkach palców i odpychając od siebie innych. – Ritchie, chcę wyjechać.

Był to w istocie ten sam mężczyzna o twarzy zrytej zmarszczkami i nie omyliłem się w moich sądach. Otworzył drzwi, kiedy zbliżyliśmy się do niego.

Tłum przed budynkiem naparł na sznury, ze świecami i śpiewem na ustach. Światła migotały, pojawiły się gigantyczne jednookie kamery, otoczyły nas niczym rój owadów.

Rachela nie była zmieszana bardziej niż Gregory.

Wiele ludzi kłaniało się jej głęboko; inni krzyczeli z rozpaczy.

– Chodź, Rachelo, chodź – powiedział szofer. Zwracał się do niej, jakby była jego siostrą.

– Przepuśćcie ją – rzucił do żołnierzy, którzy nie potrafili się zdecydować, co powinni zrobić.

Wykrzyknął do starszego mężczyzny na skraju chodnika: – Otwórz samochód!

Tłum po obu stronach chodnika oszalał. Myślałem, że w końcu przerwie liny. Gromko pozdrawiano Rachelę, choć z wielkim szacunkiem.

Znikła we wnętrzu samochodu, a ja poszedłem w jej ślady i usiadłem na siedzeniu z czarnego aksamitu. Spletliśmy palce naszych dłoni, mojej prawej i jej lewej. Zatrzaśnięto drzwi. Uścisnąłem ją mocno.

Był to ten sam długi mercedes, w którym Esterą przybyła do pałacu śmierci i w którym pojawiłem się przed Gregorym. Żadnych niespodzianek. Silnik pracował. Tłum, nawet oszalały, nie mógł powstrzymać takiego pojazdu. Za oknami migotały świeczki.

Starszy szofer siedział już za kierownicą, a ścianka, która poprzednio oddzielała go od reszty samochodu, znikła.

– Zawieź mnie na lotnisko, Ritchie – powiedziała kobieta. Jej głos zyskał na sile i odwadze. – Już tam dzwoniłam. I nie słuchaj nikogo innego. Samolot czeka, a ja odjeżdżam.

Samolot. Oczywiście znałem to słowo.

– Tak jest – powiedział szofer z pewnym rozbawieniem, a może jedynie z uśmiechem.

Najwyraźniej słowa Racheli były tu obowiązującym prawem.

Samochód ruszył, oddalił się od śpiewającego tłumu i skierował się na środek ulicy, i pojechał, a my wpadliśmy na siebie.

Ściana podniosła się i oddzieliła nas od kierowcy, dzięki czemu znaleźliśmy się w intymnej przestrzeni, tak intymnej, że oblałem się rumieńcem.

Poczułem dotyk jej ręki i ujrzałem, jak zwiędła była jej skóra, jak biała. Ręce zdradzają wiek. Kostki miała obrzmiałe, lecz paznokcie pomalowała piękną czerwienią; były też bardzo zadbane. Nie zauważyłem tego wcześniej, ale teraz przeszedł mnie przyjemny dreszcz. Jej twarz była pięć razy młodsza od dłoni. Naciągnięta tak jak twarz Gregory’ego, napięta i odmłodzona i te ulepszenia dodały jej urody, ponieważ jej kości cechowała przepiękna symetria, a oczy, oczy były wiecznie młode.

Nastawiłem ucha, by tak powiedzieć, nasłuchując wołania Gregory’ego, jakichkolwiek zmian w mojej fizycznej postaci, które mogły być skutkiem tego, co mógł mówić lub robić z kośćmi.

Nic. Byłem zupełnie niezależny, tak jak przypuszczałem. Nic mnie nie krępowało.

Więc objąłem kobietę, przytuliłem mocno do siebie, przejęty miłością i ogromną potrzebą, by jej pomóc.

Poddała się temu z dziecięcym posłuszeństwem; jej ciało było o wiele bardziej kruche, niż się spodziewałem. A może to ja stawałem się coraz bardziej masywny?

– Jestem tu – powiedziałem, jakbym został przywołany przez swego boga lub Pana.

Jej choroba była poważna i obdarzyła ją urodą figurki z kości słoniowej. Czułem ją – nie jako odrażający odór, lecz zapach umierającego ciała. Tylko gęste, czarno-srebrne włosy pozostały nietknięte, lecz perłowe białka oczu przygasły.

– On mnie truje – powiedziała, jakby czytając w moich myślach. Spojrzała na mnie przenikliwie. – Kontroluje to, co jem i piję! Umieram, to oczywiste. Powinien być zadowolony, ale on chce, żebym umarła natychmiast. Nie chcę umierać obok niego i jego ulubieńców, tych wyznawców.

– Nie będziesz. Dopilnuję tego. Zostanę z tobą tak długo, jak zechcesz. – Nagle zdałem sobie sprawę, że po raz pierwszy podczas tej inkarnacji dotknąłem kobiety; ten miękki dotyk podniecił mnie. W rzeczy samej czułem zmiany zachodzące w moim ciele, takie same, jakich doświadczałby normalny mężczyzna w obecności kruchej istoty o pełnych piersiach. Czułem, że mój organ sztywnieje.

Czy coś takiego mogłoby się zdarzyć, pomyślałem, nie mając na myśli jej cnoty, lecz własne ograniczenia. Wszystko, co otrzymywałem w zamian za cierpienia, składało się z garści splątanych wspomnień; i rzeczywiście, jako duch miewałem już kobiety, a moi Panowie besztali mnie z tego powodu, ponieważ osłabiało to moc. Znowu wspomnienia były pozbawione twarzy i otoczenia.

Nie wypuściłem jej z objęć; moje zmysły zalały obrazy jej białych ud, szyi i piersi.

Niecierpliwiła się, ponieważ leki nadal mąciły jej myśli.

– Dlaczego moja córka wyrzekła twoje imię – spytała. – Widziała cię? Widziałeś jej śmierć?

– Jej duch odszedł prosto w światło – odrzekłem. – Nie opłakuj jej. I rzeczywiście przemówiła do mnie, zanim umarła, ale nie wiem dlaczego. Pomsta za jej śmierć to z pewnością jedyny pewny powód, dla którego się tu zjawiłem.

To ją zaskoczyło, ale potem zainteresowała się innym problemem.

– Nie miała brylantowego naszyjnika, prawda?

– Tak – przyznałem. – Co oznaczają te opowieści o naszyjniku? Nie było żadnego naszyjnika. Ci trzej zabili ją bezboleśnie, jeśli to możliwe. Nie okradli jej. Utraciła tak wiele krwi, że jej umysł odpłynął. Sądzę, że umarła, nie zdając sobie sprawy, że ktoś wyrządził jej krzywdę.

Spojrzała na mnie twardo, jakby zupełnie mi nie wierzyła i nie przyjęła ciepła, jakie jej ofiarowywałem.

– Zabiłem tych trzech – powtórzyłem. – Z pewnością czytałaś o tym w gazetach. Zabiłem ich tymi samymi szpikulcami, którymi odebrali jej życie. Nie było żadnych brylantów.

Widziałem ją, kiedy wchodziła do sklepu. Widziałem ją, zanim zdałem sobie sprawę, jak szybko zadziałają ci trzej.

– Kim jesteś? Dlaczego tam się znalazłeś? Co robiłeś z Gregorym?

– Jestem duchem. Bardzo potężnym duchem z własną wolą i jakimś rodzajem sumienia.

To ciało nie jest ludzkie – wyjaśniłem. – To zbiór elementów przyciągniętych dzięki mojej mocy. Nie bój się, cokolwiek powiem. Jestem z tobą. Przybyłem z długiego snu, kiedy trzej mordercy zbliżali się do Estery. Nie dość szybko pojąłem, co chcieli uczynić.

Nie okazała strachu, nie kpiła ze mnie.

– Skąd moja córka cię znała?

– Nie wiem. Moją obecność tutaj otaczają liczne tajemnice. Przybyłem najwyraźniej z własnej woli, lecz w jakimś celu.

– A więc nie masz nic wspólnego z Gregorym?

– Oczywiście, że nie, nie. Widziałaś, że się mu przeciwstawiłem. Dlaczego pytasz?

– A to ciało – rzekła z lekkim uśmiechem. – Twierdzisz, że to ciało nie jest prawdziwe?

Patrzyła na mnie nieruchomo, jakby mogła odgadnąć prawdę. Czułem, że pomiędzy nami narasta gorączka.

Wtedy zrobiła najbardziej intymną rzecz, która mnie zadziwiła. Nachyliła się, co mnie zaskoczyło, i pocałowała w usta. Pocałowała mnie tak, jak ja pocałowałem Gregory’ego zaledwie na kilka sekund przed jej przybyciem. Jej usta były wilgotne, gorące i drobne.

Zdaje się, że moje wargi przyjęły ten pocałunek obojętnie i nie odwzajemniły go, ale potem ująłem w dłonie jej głowę, z rozkoszą dotykając gęstwiny włosów i pocałowałem ją tak mocno i słodko, jak tylko potrafiłem. Odsunąłem się.

Przeszyło mnie pożądanie. Jej ciało było w doskonałej kondycji. Jeszcze raz powróciło do mnie echo przestróg i rad... „byś nie znikł w jej ramionach” lub jakaś inna stara pieśń. Ale nie starałem się już niczego sobie przypominać.

Co jej sprawiało przyjemność?

Była namiętna niczym młoda kobieta, umierająca czy nie, a może raczej, co jest bardziej prawdziwe, namiętna jak kobieta w pełni rozkwitła. Jej usta pozostały uchylone, jakby nadal mnie całowała albo chciała to zrobić. Była sprytna i nie bała się mężczyzn ani namiętności.

Była niczym królowa, która bierze sobie wielu kochanków. Właśnie tak.

– Dlaczego to zrobiłaś? – spytałem. – Skąd ten pocałunek?

Pocałunek wzmocnił mnie, ożywił te części, które są odpowiedzialne za szczególne funkcje życiowe. Nazywam to mocą.

– Jesteś człowiekiem – powiedziała głębokim i chłodnym głosem.

– Pochlebiasz mi, ale jestem duchem. Chcę pomścić Esterę, choć jest coś jeszcze.

– Jak znalazłeś się na piętrze z Gregorym? Znasz jego moc, jego wpływy. Prawica Pana naszego, założyciel Świątyni Bożego Umysłu – powiedziała pogardliwie. – Zbawca świata, pomazaniec boży. Kłamca, oszust, właściciel największej na Karaibach i Morzu Śródziemnym floty statków miłości, Mesjasz handlu i wyśmienitych potraw. Twierdzisz, że nie jesteś jednym z jego przyjaciół?

– Statki – powtórzyłem. – Po co Kościołowi statki?

– To statki miłości, ale przewożą również ładunek. Nie rozumiem, co on czyni, i umrę, zanim zdołam zrozumieć. Ale co robiłeś w jego towarzystwie? – Po chwili mówiła dalej. – Jego statki cumują w każdym większym porcie świata. Nie wiedziałeś? Nie chodzi o to, że ci nie wierzę, że uważam, iż jesteś jego wyznawcą. Widziałem, że się mu sprzeciwiłeś, tak, i pomogłeś mi odejść.

Ale wszyscy w tym budynku są jego wyznawcami. Każdy w moim życiu. Każdy w jego Kościele – ciągnęła coraz szybciej, coraz bardziej zapalczywie. – Pielęgniarki należą do jego sekty. Odźwierni, posłańcy, cały personel tego budynku. Ci śpiewający ludzie, widziałeś ich przecież, to także jego wyznawcy. Jego Świątynia podbija cały świat. Jego samoloty zrzucają ulotki nad dżunglami i bezimiennymi wysepkami.

Westchnęła, a potem mówiła dalej:

– Chcę powiedzieć, że jeśli nie jesteś jednym z jego ludzi i nie zwiodłeś mnie, by zamknąć później w jakimś innym miejscu, jak to się stało, że znalazłeś się na wyższym piętrze?

Samochód oddalał się od zatłoczonych ulic. Poczułem zapach rzeki.

Nie wierzyła mi. Ale mówiła wiele rzeczy. Wiele intrygujących rzeczy. Poza jej słowami było coś, czego nie dostrzegała.

Nieco wytrąciła mnie z rozmyślań. Uważała mnie za atrakcyjnego mężczyznę. Czułem to i czułem w niej desperację, która nadchodzi wraz ze świadomością zbliżającej się śmierci.

Żywiła beztroski zamiar, a raczej marzenie, by mnie posiąść.

Poczułem się tym niezwykle podniecony.

– Twój akcent – odezwała się. – Co to za akcent? Nie jesteś z Izraela?

– To nieważne – rzekłem. – Mówię po angielsku najlepiej, jak potrafię. Wspomniałem ci, jestem duchem. Chcę pomścić twoją córkę. Chcesz, żebym to zrobił? Ten naszyjnik, dlaczego on mówił o naszyjniku? Dlaczego ty o niego pytałaś?

– Prawdopodobnie to jeden z jego okrutnych żartów. Przez ten naszyjnik on i Estera pokłócili się na długo przed tym wszystkim. Estera miała słabość do brylantów – to niewątpliwie prawda. Zawsze robiła zakupy w dzielnicy diamentów. Bardziej lubiła chodzić tam niż do wymyślnych sklepów jubilerskich.

W dniu, w którym ją zabito, musiała zabrać naszyjnik ze sobą. Pokojówka tak twierdziła.

Gregory uchwycił się tego szczegółu. Niemal usprawiedliwił morderców Estery przez to gadanie o naszyjniku. Ale ci trzej, kiedy ich znaleziono, nie mieli przy sobie brylantów.

Naprawdę ich zabiłeś?

– Nie zabrali jej niczego – powiedziałem. – Poszedłem za nimi i zgładziłem ich. Twoje gazety mówią, że zginęli zaraz potem od własnej broni. Słuchaj, możesz mi nie wierzyć, jeśli chcesz, ale wyjaśnij mi wszystko. To o Esterze i Gregorym. Czy to on ją zabił? Dlaczego tak sądzisz?

– Wiem, że to zrobił – rzekła. Całe jej zachowanie się zmieniło. Twarz jej pociemniała. – Ale sądzę, że przez ten naszyjnik popełnił błąd. Podejrzewam, że odniosła gdzieś naszyjnik, zanim weszła do sklepu. A jeśli to zrobiła, znajduje się on w rękach kogoś, kto wie, że Gregory kłamie, przynajmniej częściowo. Ale nie potrafię odnaleźć tej osoby.

To mnie niezmiernie zaintrygowało. Chciałem zadawać kolejne pytania.

Ale pożądanie znowu rozproszyło jej myśli. Przyglądała mi się uważnie, włosom i skórze.

Żałoba leżała jej na sercu kamieniem, ale rozpierała ją zwykła ludzka zmysłowość.

Podobało mi się, że tak na mnie patrzy.

Kiedy osiągnąłem ten etap, kiedy stałem się do tego stopnia żywy, ludzie spoglądali na mnie, jakbym był prawdziwym człowiekiem i cieszył się życiem, które dał mi Bóg. Zauważali wydatne kości czoła, czerń brwi, które obniżają się i marszczą nawet wtedy, gdy się uśmiecham, ale także unoszą się i zbiegają wysoko, zauważali, że mam usta dziecka, chociaż są duże, i kwadratową szczękę.

Te cechy przyciągały ją, a potem nawiedził mnie szereg wspomnień o starożytnych, którzy mówili i powtarzali rzeczy największej wagi, oraz o kimś, kto mówił: „Skoro musimy to robić, gdzie można znaleźć człowieka piękniejszego? Bardziej podobnego bogom?”.

Samochód coraz szybciej jechał pustymi ulicami. Inne pojazdy ucichły, a chodniki Nowego Jorku były obsadzone cienkimi, wyschniętymi drzewkami, wabiącymi niewielkimi listkami, niemal podobnymi do ofiar przed wspaniałymi budynkami. Jakże były delikatne, kiedy dotknął ich wiatr – maleńkie, żałosne i bezbarwne.

Rozpędzaliśmy się coraz bardziej. Wyjechaliśmy na szeroką drogę i doszedł mnie coraz silniejszy, stęchły zapach rzeki. Niemal nie czułem słodkiej woni wody, lecz i tak gnębiło mnie ogromne pragnienie. Z Gregorym także mijałem rzekę, lecz wtedy nie chciałem pić.

Teraz zaś poznałem pragnienie. Pragnienie oznaczało, że moje ciało jest prawdziwie silne.

– Kimkolwiek jesteś – odezwała się – powiem ci jedno. Jeśli zdołamy dotrzeć do samolotu, a sądzę, że zdołamy, już nigdy w życiu niczego ci nie zabraknie.

– Opowiedz mi o naszyjniku – powiedziałem łagodnie.

– Gregory ma tajemniczą przeszłość, ogromnie tajemniczą, przeszłość, o której nic nie wiem, a Estera przypadkiem dowiedziała się o niej, kupując naszyjnik. Kupiła go od pewnego chasyda, który wyglądał dokładnie jak Gregory. Powiedział, że jest jego bratem bliźniakiem.

– A, Natan, oczywiście – powiedziałem. – Chasyd pomiędzy handlarzami brylantów, naturalnie.

– Natan! Znasz go?

– Hm, nie znam go, lecz znam jego dziadka, rabina, ponieważ Gregory poszedł do niego, by dowiedzieć się, co znaczyły słowa wypowiedziane przez Esterę.

– Jaki rabin!

– Jego dziadek, dziadek Gregory’ego. Nazywa się Abram, ale zwracają się do niego specjalnym tytułem. Powiedziałaś, że Estera dowiedziała się o jego przeszłości, że miał w Brooklynie wielką rodzinę.

– To wielka rodzina?

– Tak, bardzo wielka, chasydzka gmina, klan, plemię. Nie rozumiesz tego.

– Ach. – Oparła się o siedzenie. – Cóż, wiedziałam, że to rodzina. Domyśliłam się tego z ich kłótni. Ale nie rozumiałam zbyt wiele. On i Estera kłócili się. Dowiedziała się o jego rodzinie. Nie chodziło tylko o brata, który sprzedał jej naszyjnik. Mój Boże, więc to był ten straszny sekret. Czy mógł ją zabić dlatego, że spotkała jego brata? I rodzinę?

– Jest tu pewien problem.

– Jaki?

– Dlaczego Gregory miałby trzymać swoje pochodzenie w tajemnicy? Kiedy byłem tam z nim i rabinem, jego dziadkiem, to właśnie rebe błagał go o dyskrecję. Chasydzi z pewnością nie zabili Estery. To zbyt głupie, nie chcę tego rozważać.

Była bezradna.

Samochód przejechał przez rzekę i mknął w stronę piekła wielopiętrowych ceglanych budynków, rozjaśnionych tanim i ponurym światłem.

Zadumana, pokręciła głową.

– Dlaczego byłeś z Gregorym i tym rabinem?

– Gregory poszedł do niego, by dowiedzieć się, co znaczą słowa Estery. Rabin znał je.

Miał kości. Teraz ma je Gregory. Nazywają mnie Sługą Kości. Rabin sprzedał je Gregory’emu za obietnicę, iż ten nigdy nie odezwie się już do swojego brata, Natana, i że nie zbliży się do gminy, i że nie narazi ich na niebezpieczeństwo, zdradzając ich związek z dzieciństwem Gregory’ego i jego Kościołem.

– Dobry Boże – powiedziała. Przyglądała mi się przenikliwie.

– Rebe nigdy mnie nie wezwał. Rebe nie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Ale przechowywał moje kości przez całe życie, a dostał je od ojca w Polsce pod koniec zeszłego stulecia. Dowiedziałem się tego, przysłuchując się, jak rozmawiają. Do tego czasu spałem w kościach!

Nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.

– Ty naprawdę wierzysz w to, co mówisz – powiedziała. – Ty w to wierzysz.

– Mów – rzekłem. – O Esterze i Natanie...

– Estera wróciła do domu i pokłóciła się z Gregorym; krzyczała, że jeśli ma rodzeństwo za rzeką, powinien się z nim spotykać, że miłość jego brata jest prawdziwa. Wszystko słyszałam. Nie zwróciłam na to uwagi. Przyszła do mnie i opowiedziała całą historię.

Odparłem, że jeśli są chasydami, już dawno odmówili za niego kadisz. Byłam taka chora, otumaniona lekami. Gregory wściekł się na nią. Ale oni zawsze się kłócili, wiesz. Tyle że on...

on miał coś wspólnego z jej śmiercią, wiem o tym! Ten naszyjnik. Nigdy nie włożyłaby naszyjnika w południe.

– Dlaczego?

– Z bardzo prostego powodu. Wychowała się w najlepszych szkołach i została już wprowadzona do towarzystwa. Brylantów nie nosi się przed szóstą po południu. Nigdy nie włożyłaby brylantowego naszyjnika na spacer po Fifth Avenue w samo południe. To niestosowne. Ale dlaczego chciał jej zrobić krzywdę? Dlaczego? Czy to przez jego rodzinę?

Nie, nie rozumiem. I twierdzi, że to przez naszyjnik, dlaczego? Dlaczego nagle miesza w to naszyjnik?

– Mów dalej. Widzę już zarys. Statki, samoloty, przeszłość, którą chce zataić tak Gregory, jak i niewinni chasydzi. Coś widzę... ale nie jest to wyraźne.

Spojrzała na mnie.

– Mów – powiedziałem. – Mów. Zaufaj mi. Wiesz, że jestem twoim strażnikiem, że jestem tu dla twojego dobra. Kocham ciebie i kocham twoją córkę, ponieważ jesteście dobre i sprawiedliwe, a ludzie was skrzywdzili. Nie lubię krzywdy. Denerwuje mnie, a wtedy staję się niebezpieczny...

To ją zadziwiło. Ale uwierzyła mi. Potem chciała coś powiedzieć, ale nie mogła. Umysł

jej odpłynął i zaczęła drżeć. Dotknąłem kojąco jej twarzy. Miałem nadzieję, że moje dłonie są ciepłe i niosą słodką pieszczotę.

– Zostaw mnie teraz – poprosiła delikatnie. Ale położyła rękę na moim ramieniu i pogładziła je, a potem oparła się o nie. Prawą dłoń zacisnęła w pięść.

Zwinęła się w kłębek i skrzyżowała nogi, tak że widziałem jej nagie kolano, twarde i jasne. Jęknęła nisko i straszliwie krzyknęła z bólu.

Samochód wlókł się niemiłosiernie powoli.

Dotarliśmy do dziwnego pola, pełnego złych wyziewów i samolotów, tak, samolotów.

Samoloty nagle objawiły mi się w całej swej chwale, ogromne metalowe ptaki na maleńkich kółeczkach, o skrzydłach niosących tyle oleju, że można by spalić cały świat. Samoloty latały, jeździły, stały puste z rozdziawionymi drzwiami i brzydkimi schodami, prowadzącymi w noc.

Samoloty spały.

– Chodź – powiedziała. Schwyciła konwulsyjnie moją rękę. – Kimkolwiek jesteś, znaleźliśmy się w tym razem. Wierzę ci.

– Dobrze – szepnąłem.

Ale byłem oszołomiony.

Kiedy wysiedliśmy z samochodu, znałem jedynie swoje myśli; szedłem za nią, słyszałem głosy, nie zwracałem na nic uwagi, spoglądałem w gwiazdy. W powietrzu unosił się dym, jak podczas wojny, kiedy wszystko płonie.

Weszliśmy do samolotu wśród ogłuszającego hałasu. Rachela wydawała rozkazy, ale nie słyszałem jej głosu; wiatr porywał go ze sobą. Schody opadły na ziemię, niczym Drabina do Nieba, lecz była to tylko metalowa drabinka do samolotu.

Nagle, kiedy razem wspinaliśmy się po nich, Rachela zamknęła oczy i zatrzymała się.

Sięgnęła na oślep ku mojej szyi i przytrzymała ją mocno, jakby szukała tętnicy. Była chora i cierpiała.

– Mam cię – szepnąłem.

Ritchie, szofer, czekał za nami, gotów pospieszyć z pomocą.

Rachela złapała oddech.

Pobiegła po schodkach.

Musiałem się pospieszyć, żeby ją dogonić.

Weszliśmy razem w niskie drzwi, w królestwo nieznośnych dźwięków. Młoda kobieta o odważnych, zimnych oczach powiedziała:

– Mąż chce, żeby pani wróciła do domu.

– Nie, teraz lecimy do mojego domu – odparła Rachela.

Dwaj mężczyźni w mundurach wysunęli się do przodu. Ujrzałem, że przy samym dziobie samolotu znajduje się maleńka alkowa, pełna przycisków i świateł.

Zimnooka kobieta zaprowadziła mnie na tyły samolotu, ale ociągałem się i nasłuchiwałem, bym mógł wrócić, kiedy będę potrzebny.

– Macie robić, co wam każę – powiedziała Rachela. Mężczyźni skapitulowali. – Startujcie jak najszybciej.

Kobieta zostawiła mnie i pobiegła, by powstrzymać Rachelę. Ritchie, wierny sługa, stał

nad nią.

– Zostawcie te gazety! – krzyknęła Rachela. – O co wam chodzi, myślicie, że zmartwychwstanie, jeśli o niej przeczytam? Startujcie najszybciej, jak można!

Rozległy się słabe protesty – mężczyźni, kobiety, nawet starszy, siwowłosy Ritchie.

– Lecicie ze mną, to wszystko – powiedziała i natychmiast wokół niej zapadło milczenie, całkiem jakby była królową.

Wzięła mnie za rękę i zaprowadziła do małej komnatki wyłożonej lśniącą, delikatną skórą. Wszystko było tu gładkie. Całe pomieszczenie lśniło: grube szklane kielichy na stoliczku, poduchy pod stopy, wyściełane krzesła, dające spoczynek równie wspaniały jak kanapy.

Głosy zamilkły lub tylko ucichły, stłumione i konspiracyjne.

Małe okienka stanowiły jedyny brzydki element, grube, porysowane i tak brudne, że noc zupełnie ginęła za nimi. Nie widziałem gwiazd.

Rachela kazała mi usiąść.

Usłuchałem i zapadłem w zbyt miękką kanapę z wonnej farbowanej skóry, która objęła mnie, jakby zamierzała obezwładnić.

Spojrzeliśmy na siebie, usadowieni w obfitych i dziwnie wygodnych kanapach. Powoli przyzwyczaiłem się do tego braku godności. Zrozumiałem, że przy surowości materiałów był

to rodzaj obfitości. Wypoczywaliśmy tutaj niczym potentaci. Barwne magazyny leżały w równym stosiku na stole. Stęchłe powietrze owiewało nas niczym jakieś przedziwne błogosławieństwo.

– Jeszcze nigdy nie widziałeś samolotu, prawda? – spytała.

– Nie. Nie potrzebuję ich. Co za zbytek – dodałem. – Nie mógłbym się wyprostować, nawet gdybym chciał.

Weszła kobieta o bladych oczach i sięgnęła za mnie po więzy, pasy z klamrą. Jej skóra i dłonie zafascynowały mnie. Wszyscy ci ludzie byli doskonali. Jak to możliwe?

– Pasy bezpieczeństwa – odezwała się Rachela. Sama zapięła własny pas, a potem zrobiła rzecz, która mnie uwiodła. Zrzuciła buty, te piękne ozdobne buty o bardzo cienkich i wysokich obcasach. Zdjęła je, opierając jedną stopę o drugą, aż upadły na podłogę, a na wąskim białym podbiciu ujrzałem odcisk pasków, które obejmowały jej nogę, i zapragnąłem go dotknąć. Zapragnąłem go pocałować.

Czyżby było to jedno z najpiękniej ukształtowanych ciał, jakie widziałem?

Zimna kobieta spojrzała na mnie z niepokojem i poruszyła się, a potem niechętnie odeszła.

Rachela nie zwróciła na to wszystko uwagi.

Nie potrafiłem odwrócić od niej oczu; była tak pełna życia i mroczna w przyćmionym świetle komnaty, sali w samolocie, i pożądałem jej. Pragnąłem dotknąć wewnętrznej strony jej ud i sprawdzić, czy jej pokryty runem kwiat jest równie dobrze zachowany jak wszystko inne.

Było to rozpraszające i hańbiące. Znowu nawiedziła mnie nowa myśl. Taka uroda jest właściwa chorym stworzeniom. Może ogień jest chorym zjawiskiem, kiedy się nad tym zastanowić, płomień tańczący na knocie, pożerający to, co jest pod nim, tak jak choroba pożerała jej ciało wokół duszy. Rachela paliła się wielkim płomieniem gorączki i bystrości umysłu.

– Będziemy tym lecieć – powiedziałem. – Wzniesiemy się i będziemy się przemieszczać szybciej niż po ziemi, niczym oszczep tnący powietrze, ale sami wybierzemy kierunek.

– Tak – przyznała. – Samolot zabierze nas na południe tego kraju, na miejsce dotrzemy w niespełna dwie godziny – powiedziała. – Udamy się do domu, małego domku, który przez wszystkie te lata należał wyłącznie do mnie. Tam umrę. Wiem o tym.

– Pragniesz tego?

– Tak. W głowie zaczyna mi się już rozjaśniać. Czuję ból. Czuję, że organizm oczyszcza się z trucizny. Pragnę być świadkiem tego, co się ze mną stanie.

Chciałem powiedzieć, że nie sądzę, by śmierć wyglądała tak w przypadku większości ludzi, ale nie zamierzałem mówić nic, czego nie byłem pewien ani co mogłoby spotęgować jej ból.

Skinęła na kobietę, która chyba czekała gdzieś za mną. Samolot przesuwał się, prawdopodobnie na tych małych kółeczkach. Nie szło to gładko.

– Coś do picia – rozkazała Rachela. – Na co masz ochotę? – I niespodziewanie uśmiechnęła się. Chciała zażartować. – Co pijają duchy?

Odrzekłem:

– Wodę. Jak to dobrze, że mnie spytałaś. Dręczy mnie pragnienie. To ciało jest gęste i bardzo delikatnie zbudowane. Zdaje się, że rosną mi nowe organy!

Roześmiała się głośno.

– Ciekawe, co to za organy?

Pojawiła się woda. Mnóstwo wody. Cudownej wody.

Przejrzysta butelka spoczywała w wielkim wiadrze z lodem, a lód był piękny. Oderwałem spojrzenie od samej wody i przyjrzałem się przezroczystym kostkom. Ze wszystkiego, co widziałem w tych nowoczesnych czasach, nic, zupełnie nic nie dorównywało czystej urodzie lodu, lśniącego i rozjarzonego iskierkami wokół dziwnie matowego pojemnika z wodą.

Młoda kobieta, która postawiła przed nami wiaderko z zadziwiającym lodem, wyciągnęła z niego butelkę, a kostki lodu rozsypały się z grzechotem i strzeliły oślepiającymi iskrami.

Ujrzałem, iż butelka została wykonana z czegoś miękkiego, na pewno nie ze szkła; nie miała jego grubości ani blasku. Był to plastik. Taką butelkę można po opróżnieniu zgnieść z dłoniach. Był to najlżejszy pojemnik na wodę, niczym bukłak przytroczony do juków, najcieńszy bukłak, jaki można by znaleźć.

Kobieta nalała wodę do dwóch szklanych kielichów. Do pomieszczenia wszedł Ritchie.

Schylił się i szepnął coś do ucha Racheli. Miało to coś wspólnego z Gregorym i jego wściekłością.

– Lecimy zgodnie z planem – powiedział głośno. Wskazał na magazyny. – Tam jest coś...

– Zostaw, nie dbam o to, wszystkie już czytałam, co z nich za pożytek? Sprawia mi ulgę, że jej zdjęcie jest na okładce każdego z nich. Dlaczego nie?

Chciał zaprotestować, ale ona nie ustąpiła. Samolot wystartował. Ktoś zadzwonił. Ritchie musiał zapiąć pasy.

Wypiłem łapczywie wodę, wyglądało to tak, jak widziałeś. Była rozbawiona. Samolot odrywał się od ziemi.

– Wypij wszystko – powiedziała. – Mamy tego dużo. Potraktowałem jej słowa poważnie i osuszyłem całą plastikową butelkę. Moje ciało wchłonęło wodę i pozostało spragnione – najlepsze świadectwo rosnącej siły.

Więc co porabiał Gregory? Wściekał się nad kośćmi? To nie miało znaczenia! A może miało?

Nagle dotarło do mnie, że niemal każdy subtelny manewr, jaki wykonywałem, dotąd odbywał się pod kierunkiem magów. Nawet kiedy kochałem się z kobietą, robiłem to za ich niechętnym przyzwoleniem. Mógłbym się zbuntować, zabić i zniknąć. Tak. Ale konkretne fizyczne podniecenie, które odczuwałem przy tej kobiecie – napływ sił, który spowodowała woda – to było coś nowego.

Zrozumiałem z całą jasnością, że muszę się dowiedzieć, jak silny jestem, pozostając swoim Panem, ale nie poczyniłem żadnych konkretnych kroków, by to sprawdzić. Z cielesnej atrakcyjności tej kobiety czerpałem tyle samo siły, ile z fascynacji Gregory’ego.

Odstawiłem butelkę i ujrzałem, że ostatnie krople wody upadły na magazyny. Spojrzałem na nie.

Wtedy pojąłem, dlaczego wszyscy tak się zaniepokoili na ich widok. Zamieszczone w nich zdjęcia przedstawiały Esterę w najgorszym momencie. Były to fotografie zrobione na chwilę przed jej śmiercią.

Tak, na okładce magazynu z informacjami widniało zdjęcie Estery na noszach, w otaczającym ją tłumie.

Ktoś powiedział, że wzięliśmy kurs na Miami, i poprosił o pozwolenie na natychmiastowe lądowanie, kiedy się tam znajdziemy.

– Miami. – Ta nazwa brzmiała tak zabawnie, że musiałem się roześmiać. – Miami. – Całkiem jak pieszczotliwe słowa, które mówi się do dzieci, żeby je rozśmieszyć. – Miami.

Samolot frunął, rzucając nami na wszystkie strony. Bladooka dziewczyna pojawiła się z kolejną butelką wody. Była zimna. Nie trzeba było do niej lodu. Wziąłem ją i wypiłem dużymi, spokojnymi łykami.

Usiadłem i poczułem, że woda rozlewa się we mnie. O, była to boska chwila, chwila niemal równa tej, kiedy całowałem Rachelę – chwila, gdy woda przepłynęła moim gardłem i zwojami we wnętrzu, uczynionym magią i siłą woli. Odetchnąłem głęboko.

Otworzyłem oczy i ujrzałem, że Rachela patrzy na mnie. Dziewczyna odeszła. Kielichy znikły. Jedyną butelką z wodą była ta, którą trzymałem w dłoni.

Opadło na mnie wielkie ciśnienie, zdławiło mnie i wcisnęło w skórzane poduchy, pieszcząc przedziwną mocą, niezwykle tajemniczą.

Samolot unosił się szybko w niebo, z ogromnym przyspieszeniem. Ciśnienie zwiększało się i nagle poczułem ból głowy, ale oddaliłem go od siebie. Spojrzałem na Rachelę. Siedziała nieruchomo, jakby odmawiała modlitwę, jakby był to jakiś uroczysty moment, i nie przemówiła ani nie poruszyła się, aż samolot odnalazł wygodną dla siebie wysokość i przestał

się wznosić.

Poznałem tę chwilę po tym, że Rachela odprężyła się, a także po pracy silników samolotu.

Nie spodobał mi się ten samolot, a jednak było to elektryzujące przeżycie.

Jesteś żywy, Azrielu, jesteś żywy! Chyba się roześmiałem. A może zapłakałem.

Potrzebowałem więcej wody. Nie, miałem ochotę napić się znowu. Nie potrzebowałem niczego.

Ale musiałem wiedzieć, co Gregory robił z moimi kośćmi. Czy w tej samej chwili starał

się mnie wezwać? Musiał coś robić, choć ja tego nie czułem. Jednak pragnąłem się tego dowiedzieć. Chciałem się także przekonać, czy mimo tak silnego ciała mogę je do woli rozpraszać i przywoływać. Ciekawość mnie dręczyła.

Przesunąłem językiem po wargach, które były chłodne od wody. Zdałem sobie sprawę, że przez pociąg do tej kobiety, tej delikatnej bladej istoty, stałem się gniewny i zmieszany do granic możliwości. Musiałem położyć kres wątpliwości i po prostu ogłosić się swoim Panem.

Właśnie to musiałem zrobić. Pożądałem jej. Wszystko to miało związek z ludzkimi sprawami – cielesne pożądanie i żądza przeciwstawienia się Gregory’emu, życia bez niego, udowodnienia samemu sobie, że nie może mną rządzić tylko dlatego, że kości znalazły się w jego posiadaniu.

– Przestraszyłeś się – przemówiła Rachela. – Nie bój się samolotu. To zwykła rzecz. – Potem uśmiechnęła się przebiegle i dodała: – Oczywiście w każdej chwili może eksplodować, lecz na razie jeszcze mu się to nie przydarzyło.

Roześmiała się lekko i z goryczą.

– Macie takie wyrażenie: upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu – odrzekłem. – Mam zamiar to zrobić. Teraz cię opuszczę, a potem wrócę. Dzięki temu udowodnię ci, że jestem duchem, a ty przestaniesz się martwić, że w desperacji złożyłaś swój los w ręce szaleńca.

Ponadto dowiem się, co zamierza Gregory. Ponieważ ma on moje kości i jest dziwnym, nad wyraz dziwnym człowiekiem.

– Chcesz zniknąć? Z samolotu?

– Tak. Teraz powiedz mi o naszym celu podróży w Miami. Czym jest Miami? Spotkamy się przed drzwiami twojego domu w tym Miami.

– Nie rób tego.

– Muszę. Nie możemy ze sobą przebywać, skoro mnie podejrzewasz. Teraz widzę, że Estera jest niczym brylant pośrodku ogromnego naszyjnika, a naszyjnik ten jest tak splątany, że trudno objąć go wzrokiem. Dokąd zmierzamy? Gdzie znajdę Miami?

– To koniec wschodniego wybrzeża Stanów Zjednoczonych. Mój dom znajduje się w wieżowcu na samym końcu miasta zwanego Miami Beach. Znajduje się w wielopiętrowym budynku. Mieszkam na najwyższym piętrze. Nad moim apartamentem znajduje się różowa latarnia morska. Dalej na południe znajdziesz wyspy nazywane Florida Keys, a potem Karaiby.

– To wystarczy. Tam się spotkamy.

Spojrzałem na rozpryśnięte kropelki wody, na przerażające zdjęcie Estery na noszach, a potem, kompletnie wstrząśnięty, dostrzegłem, że i ja znajduję się na zdjęciu! Byłem tam!

Aparat uchwycił mnie w chwili, kiedy unosiłem ręce ku twarzy i zawodziłem z żalu po Esterze. Działo się to przed wyniesieniem noszy z ambulansu.

– Spójrz – powiedziałem. – To ja!

Ujęła magazyn i spojrzała na zdjęcie, a potem na mnie.

– Teraz udowodnię ci, że jestem po twojej stronie, i zamierzam nastraszyć tego potwora Gregory’ego. Potrzebujesz czegoś z domu? Przyniosę ci.

Nie potrafiła wydobyć z siebie głosu.

Zdałem sobie sprawę, iż przestraszyłem ją i uciszyłem. Obserwowała mnie, nic więcej.

Wyobraziłem sobie jej ciało bez ubrania. Kształt jej kończyn był przyjemny i mocny.

Zwłaszcza jej nogi były umięśnione w smukły i wdzięczny sposób. Miałem ochotę dotknąć ich od tyłu, dotknąć łydek i ścisnąć je.

Zebrało się we mnie wiele siły, bardzo wiele, a teraz musiałem rozwiązać problem mojej wolności.

– Zmieniasz się – powiedziała podejrzliwie. – Ale na pewno nie znikasz.

– Tak? A co widzisz? – spytałem. Chciałem dodać dumnie, że jeszcze nie zacząłem znikać, ale to było oczywiste.

– Twoja skóra; pot wysycha. O, nie było go wiele. Tylko na rękach i twarzy, a teraz go nie ma, a ty wyglądasz... wyglądasz inaczej. Mogłabym przysiąc, że na rękach masz więcej ciemnych włosów, wiesz, tak jak zwykle u mocno owłosionych mężczyzn.

– Jestem taki. – Uniosłem rękę, spojrzałem na ciemne włosy na wierzchu dłoni, sięgnąłem za koszulę i poczułem gęste kędziory na piersi. Pociągnąłem za nie, jeszcze raz, i znowu. Była to moja pierś, szorstki i kłujący dotyk włosów, kiedy nakrywałem je dłonią, ich jedwabista miękkość, kiedy przeciągałem po nich palcami. – Jestem żywy – szepnąłem. – Posłuchaj mnie.

– Słucham. Nie mogłabym już bardziej uważać. Co powiedziałeś o śmierci Estery i tym naszyjniku? O czymś mówiłeś...

– Twoja córka. Przed śmiercią dotknęła pewnego szala. Chcesz go mieć? Był piękny.

Wyciągnęła po niego rękę w chwili, gdy otoczyli ją Satonowie, to znaczy mordercy. Chciała go mieć i umarła, trzymając go w dłoni.

– Skąd to wiesz!

– Widziałem.

– Mam już ten szal – powiedziała. Była blada i wstrząśnięta. – Przyniosła mi go sprzedawczyni. Powiedziała, że Estera wyciągnęła po niego rękę, że go pragnęła! Skąd o tym wiedziałeś?

– Nie wiedziałem o sprzedawczyni. Zobaczyłem tylko, że Estera sięgnęła po szal.

Zamierzałem ci go przynieść z tych samych powodów, z jakich zrobiła to ta kobieta.

– Chcę go! – powiedziała. – Leży w moim pokoju, w tym, w którym mnie po raz pierwszy ujrzałeś. Jest... nie. Jest w pokoju Estery. Leży na jej łóżku. Tak, tam go zostawiłam.

– Dobrze, kiedy spotkamy się w Miami, przyniosę go.

Wyraz jej twarzy był nie do opisania.

Odezwała się szeptem:

– Poszła tam, by kupić ten szal! – Jakże cichy był jej głos. – Powiedziała mi, że go widziała i że nie może o nim zapomnieć. Powiedziała mi, że chce mieć ten szal.

– Przyniosę ci go w geście miłości.

– Tak, chcę umrzeć, trzymając go w ręce.

– Nie sądzisz, że zniknę, prawda?

– Nie, skąd.

– Uważaj na siebie. Zamierzam to zrobić. Pytanie, kiedy wrócę. – Mruknąłem coś pod nosem. – Ale spróbuję, spróbuję z całej siły. Muszę poddać się próbie.

Pochyliłem się nad nią i pozwoliłem sobie na to, na co ona pozwoliła sobie niedawno ze mną. Pocałowałem ją. Jej namiętność przeszyła mnie. Zapaliła się we mnie.

Wówczas wypowiedziałem w sercu stosowne słowa. Odejdźcie ode mnie, wszystkie cząstki tego ziemskiego ciała, ale nie wracajcie tam, gdzie wasze miejsce, lecz oczekujcie mojego rozkazu, byście wszystkie zjawiły się natychmiast, kiedy was wezwę.

Zniknąłem.

Moje ciało rozproszyło się w lekkiej mgle po całym wnętrzu samolotu, położyło się migotliwą warstewką na skórze, oknach, suficie.

Unosiłem się w powietrzu, lekki, całkowicie ukształtowany i silny, i spoglądałem na puste miejsce. Widziałem też czubek głowy Racheli i słyszałem jej krzyk.

Uniosłem się poprzez samolot. Nie było to trudniejsze niż przechodzenie przez cokolwiek innego. Ale odczułem to. Czułem dygoczącą energię i gorąco samolotu, który popędził

naprzód z tak straszliwą szybkością, że potknąłem się i zacząłem spadać, jakbym miał własny ciężar. W dół, w dół, przez ciemności, aż wreszcie rozłożyłem ramiona i poleciałem w stronę Gregory’ego. Odszukaj kości, Sługo. Znajdź swoje kości. Szukaj kości.

W podmuchu wiatru ujrzałem przez chwilę inne dusze, jak zawsze. Widziałem, jak przedzierają się ku mnie z wysiłkiem, jak chcą mnie zobaczyć i same stać się widzialne.

Wiedziałem, że wyczuły moją siłę, zdecydowanie i przez parę sekund błyskały, migotały i iskrzyły, a potem znikły. Przemknąłem pomiędzy nimi i ich światem, tym okropnym kożuchem dymu, który otacza Ziemię niczym pleśń, po czym popędziłem przed siebie, ku kościom. Ku Gregory’emu.

– Kości – mówiłem. – Kości – mówiłem do wiatru.

Światła Nowego Jorku rozbiegały się we wszystkich kierunkach, bardziej wspaniałe i olśniewające niż światła Rzymu w czasach jego największej świetności albo Kalkuty, pełnej milionów, milionów lamp. Słyszałem już głos Gregory’ego.

A potem w ciemnościach przede mną pojawiły się kości, drobne, odległe, niezaprzeczalne i złote.

20.

Był to wielki pokój, nie w apartamentach Gregory’ego i Racheli, ale na wyższym piętrze tego samego budynku. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, że właśnie ten budynek był

Świątynią Bożego Umysłu i że każde jego piętro pulsuje życiem tysięcy ludzi.

Pokój lśnił stalą i szkłem, znajdowały się w nim stoły ze sztucznego kamienia, twardego jak wszystko, co jest wydobywane z ziemi; pod ścianami stały rzędy rozmaitych maszyn, a także kamery, które śledziły ruchy wszystkich osób w pokoju.

A było ich tu wiele.

Wszedłem niewidzialny, z łatwością przenikając przez wszelkie przeszkody, jakbym był

ławicą małych rybek, a ściany sieciami. Przeszedłem pomiędzy stołami, przyjrzałem się rzędom ekranów na ścianie, komputerom osadzonym w niszach oraz innym narzędziom, których przeznaczenia nie znałem.

Na owych ekranach pojawiały się wiadomości z całej planety. Niektóre z nich ukazywały dzienniki odbierane przez większość ludzi. Inne najwyraźniej monitorowały konkretne i prywatne miejsca. Te szpiegowskie ekrany były najbardziej nieostre, zielonkawe, mroczne.

Kości leżały na samym środku pokoju, na sterylnym stole. Obok znajdowała się opróżniona skrzynka. Mężczyźni stojący wokół Gregory’ego byli najwyraźniej lekarzami.

Nosili się i zachowywali jak uczeni.

Gregory prowadził właśnie rozmowę, opisywał kości jako zabytek, który należy przeanalizować w każdy możliwy sposób, nie czyniąc im krzywdy; prześwietlić promieniami Roentgena, przyjrzeć się maleńkim skrawkom, by wyszczególnić ich zawartość. Zbadać płyn, jeśli znajdował się w środku.

Gregory był wstrząśnięty, zaniedbany. Miał na sobie to samo ubranie co poprzednio, lecz był już innym człowiekiem.

– Nie słuchacie! – rzucił zapalczywie swoim nadwornym lekarzom. – Traktujcie je jak przedmiot bezcenny. Nie wolno wam ich naruszyć. Nie życzę sobie przecieków do prasy. Nie życzę sobie żadnych przecieków. Macie pracować nad tym tylko wy. Nie pokazujcie ich technikom.

Mężczyźni chwytali wszystko w lot. Nie płaszczyli się przed nim, robili notatki w notesach, spoglądali na siebie porozumiewawczo i potakiwali zgodnie człowiekowi, który za wszystko płacił.

Znałem ten typ. Współcześni naukowcy, którzy dowiedzieli się tylu rzeczy, że mają pewność, iż świat duchowy nie istnieje, że jest tylko świat materialny, który stworzył się sam lub w efekcie jakiegoś wielkiego wybuchu, a duchy, zaklęcia, Bóg i szatan to bezużyteczne bajki.

Nie byli dobrzy z natury. W gruncie rzeczy byli twardzi w pewien szczególny sposób, niemający zbyt wiele wspólnego z grzechem, lecz raczej z deformacją moralności. Zdradzało ich zachowanie, lecz ja to pojąłem, przyjrzawszy się im dokładnie. Wszyscy popełnili jakieś zbrodnie w medycynie, a ich status był absolutnie zależny od Gregory’ego Belkina, który ich chronił.

Innymi słowy, była to banda zbiegłych lekarzy, wybranych przez Gregory’ego do specjalnych zadań.

Wydawało mi się szczególnie korzystnym zbiegiem okoliczności, że przekazał kości tej bandzie głupców, a nie magom. Ale gdzie miałby znaleźć maga?

Jakże inaczej wyglądałoby to, gdyby wezwał chasydów – cadyków, którzy nie czują do niego nienawiści ani strachu – buddystów lub wyznawców zoroastryzmu. Nawet hinduski doktor zachodniej medycyny mógłby stanowić dla mnie niebezpieczeństwo.

Stanąłem wyprostowany, nadal w niewidzialnej postaci, potem zbliżałem się, aż dotknąłem ramienia Gregory’ego. Czułem jego uperfumowaną skórę, delikatną, jedwabistą twarz. Mówił szorstkim, cierpkim tonem, kryjąc cały niepokój, jakby był on chmurą, którą można połknąć i wypuszczać tylko idealnie wąski strumień płynnej wymowy.

Kości. Ich widok wcale mnie nie poruszył. Zrób tu jakiś dobry psikus, zdobądź szal i wróć do Racheli. Najwyraźniej przeniesienie kości nie miało na mnie wpływu; tak jak wścibskie oczy lekarzy.

Czy już z wami skończyłem? Przemówiłem do kości, ale one nie odpowiedziały.

Nie były ułożone jak poprzednio. Leżały byle jak, pomieszane, lśniąc złotą pokrywą w promieniach światła elektrycznego. Przywarły do nich strzępki materii, jakby resztki liści i ziemi. Popiół także do nich przywarł, ale wydawały się równie solidne jak zawsze, nietknięte.

Na wieczność.

Czy moja dusza, mój celem, były w nich zamknięte?

Czy was jeszcze potrzebuję? Czy możesz mnie skrzywdzić, Panie?

Gregory poczuł, że jestem przy nim! Obrócił się dookoła, ale mnie nie zobaczył. Pozostali – a było ich sześciu – dostrzegli jego ożywienie i zaczęli go wypytywać.

Jeden z nich dotknął skrzynki.

– Przestań! – zawołał Gregory. Był cudownie przestraszony. Zanadto mi się to podobało.

Dręczenie prawdziwych, żyjących ludzi zawsze wynika z dumy, ale doprawdy, jakież to łatwe. Musiałem się powstrzymywać.

Sprawdzić jego i siebie – z taką misją znalazłem się tutaj i nie powinienem marnować czasu na figle.

– Będziemy zajmować się tym z największą uwagą – powiedział jeden z nich, młody doktor. – Ale będziemy musieli pobrać parę próbek; już to zrobiliśmy. Do metody radiowęglowej... i musimy pobrać DNA...

– Chcesz przecież mieć pełną sekwencję DNA, prawda? – spytał inny, gorliwie starający się o względy przywódcy. – Chcesz mieć wszystko, czego dowiemy się o tym szkielecie – jego płeć, wiek, przyczynę śmierci, wszystko, co może być w nim zapisane...

– ...będziesz zdumiony naszymi osiągnięciami.

– ...mumia z Manchesteru, widziałeś to?

Gregory kiwał głową i potwierdzał krótko, ponieważ wiedział, że znajduję się obok.

Nadal byłem niewidzialny – lecz wykształciłem już wszystkie części ciała i odziałem się w wybrane szaty – na tyle ulotny, że gdybym zechciał, mógłbym przez niego przeniknąć, od czego pewnie poczułby ból i musiałby się przewrócić.

Dotknąłem jego policzka. Poczuł to i zdrętwiał. Przesunąłem palcami przez jego włosy.

Wciągnął powietrze.

Naukowcy paplali dalej.

– Rozmiar czaszki i miednicy wskazuje na mężczyznę, prawdopodobnie zdajesz sobie sprawę...

– Ostrożnie! – wybuchnął gwałtownie Gregory. Naukowcy zamilkli. – Traktujcie je jak relikwię, zrozumiano?

– Tak jest. Rozumiemy.

– Naukowcy, którzy pracują nad Egipcjanami i...

– Nie tłumaczcie mi jak. Wytłumaczcie mi: co! I zachowajcie to w tajemnicy. Nie zostało nam wiele czasu, panowie.

Co to mogło oznaczać?

– Nie chcę, żebyście się z tym ociągali, więc od razu zabierajcie się do roboty.

– Wszystko idzie bez przeszkód – odezwał się starszy doktor. – Nie martw się czasem.

Jeden czy dwa dni nie zrobią nam różnicy.

– Chyba tak – powiedział zbolały Gregory. – Ale coś może się nie udać.

Skinęli głowami tylko dlatego, że bali się utracić jego łaski. Zastanawiali się, co robić?

Mówić, nie mówić, przytakiwać, kłaniać się?

Wciągnąłem powietrze i nakazałem sobie stać się widzialny; powietrze poruszyło się, rozległ się cichy odgłos. W pokoju dał się zauważyć nieznaczny ruch, kiedy cząstki pomknęły ku mnie z ogromną siłą, ale przybrałem jedynie pierwszy stopień widzialności, postać ulotną.

Lekarze rozejrzeli się z zakłopotaniem; pierwszy, który mnie zobaczył, wskazał innym.

Byłem przezroczysty, lecz miałem żywe kolory i doskonale dopracowane szczegóły.

Potem zobaczyli mnie inni.

Gregory obrócił się w prawo i też mnie ujrzał.

Uśmiechnąłem się do niego, nieznacznie i złośliwie. Przynajmniej tak mi się wydawało.

Uniosłem się w powietrze. W ulotnej postaci nie musiałem stać ani znajdować oparcia. Moja masa miała tysiąc razy mniejszą gęstość niż ta, na którą oddziałuje grawitacja. Stanąłem na ziemi, choć nie musiałem. Tak zdecydowałem, całkiem jakbym wybierał położenie kwiatu na obrazie.

Gregory spiorunował mnie wzrokiem, przyjrzał się przejrzystemu mirażowi długowłosego mężczyzny w takich samych szatach, jakie miał przy ostatnim spotkaniu, lecz cieńszemu niż szkło.

– To hologram – odezwał się jeden z lekarzy.

– Wyświetlają go – dodał drugi.

Zaczęli rozglądać się po pokoju.

– Tak, to któraś z tych kamer...

– ...jakaś sztuczka.

– Ale kto śmiał podkładać ci taką...

– Cisza! – krzyknął Gregory.

Uniósł władczo rękę i wszyscy usłuchali. Twarz miał ściągniętą strachem i desperacją.

– Pamiętaj – odezwałem się głośno. – Obserwuję cię.

Jego słudzy także mnie usłyszeli i zaczęli szeptać między sobą.

– Przełóż przez niego rękę – powiedział jeden z nich, stojący najbliżej mnie. Kiedy Gregory nie usłuchał, młodzieniec zbliżył się, chcąc go zastąpić, lecz ja tylko na niego spojrzałem, i byłem ciekaw, co poczuł, dreszcz czy elektryczny wstrząs. Jego dłoń przeszła przeze mnie na wylot, bez trudu, nie mącąc obrazu.

Cofnął ją.

– Ktoś dostał się do naszej ochrony – powiedział szybko, patrząc mi prosto w oczy.

Znowu zaczęli paplać, że ktoś wyświetla mój obraz, że ktoś znalazł na to jakiś sposób i że to prawdopodobnie...

Gregory nie mógł wydobyć z siebie głosu.

Osiągnąłem swój cel.

Rozpaczliwie szukał jakiegoś rozkazu, jakiejś potężnej werbalnej broni przeciwko mnie, dzięki której nie wyszedłby przy świadkach na głupca. Wreszcie odezwał się zimno: – Kiedy zakończycie badania, powiedzcie mi, w jaki sposób można zniszczyć te kości.

– Gregory, to tylko hologram. Zadzwonię do ochrony...

– Nie – przerwał. – Wiem, kto odpowiada za tę głupią sztuczkę. Już to wiem. Nieco mnie zaskoczyła. Nie ma żadnego przecieku. Wracajcie do pracy.

Ta pewność siebie i spokojna aura władzy w rzeczy samej były godne króla.

Roześmiałem się cicho. Pocałowałem go w policzek. Pocałowałem mocno, a on się odsunął, ale spojrzał na mnie. Pozostali patrzyli na nas, zaskoczeni tym gestem.

Podeszli bliżej, otoczyli mnie, butni i ufni w swoją niewiarygodną ignorancję, przekonanie, iż jestem zjawą stworzoną przez kogoś za pomocą elektryczności. Przyjrzałem się ich twarzom. Ujrzałem w nich podłość, lecz taką, której nie rozumiałem. Miała zbyt wiele wspólnego z władzą. Ci ludzie uwielbiali władzę. Kochali swoje zajęcie, ale co właściwie robili, kiedy nie analizowali starych szczątków?

Pozwoliłem im spoglądać na mnie, wodząc wzrokiem od twarzy do twarzy. Potem rozpoznałem ich przywódcę. Wysoki, wychudzony doktor, który skrycie czernił sobie włosy farbą i któremu wychudzone ciało dodawało lat. To on był mądry. Spojrzenie miał o wiele bardziej krytyczne i podejrzliwe niż inni. Z zimnym namysłem przyjrzał się reakcji Gregory’ego.

– Tak, to bardzo wymyślne, ten hologram – powiedział – ale musimy dziś skończyć analizy. Zdajesz sobie sprawę, że możemy dać ci właśnie taki obraz jak ten hologram, obraz człowieka, do którego należały kości?

– Naprawdę możecie to zrobić? – spytałem.

– Oczywiście... – urwał, uprzytomniwszy sobie, że zwraca się do mnie. Zaczął czynić wokół mnie jakieś gesty. Podobnie inni. Starali się przerwać projekcję promienia, czy też czegoś, co według nich mnie stworzyło.

– Całkiem prosta procedura – powiedział inny lekarz, dzielnie ignorując tę dziwną sytuację.

– I zaraz wyjaśnimy tę sprawę z ochroną.

Zaczęli szukać czegoś na suficie i ścianach.

Jeden z nich podszedł to telefonu.

– Nie! – powiedział Gregory. Patrzył na kości.

– ...przesycone jakąś substancją, najwyraźniej chemiczną; no, możemy to wszystko dać do analizy, to znaczy, że będziemy coś wiedzieć...

Gregory odwrócił się i spojrzał na mnie. Teraz zrozumiałem go lepiej.

Potrafił wykorzystać wszystko, co mu się przytrafiało; nie był bierny w żadnym znaczeniu tego słowa. Frustracja, jaką odczuwał, zmieniła się we wściekłość i pomysłowość. Mogła go zaprowadzić bardzo daleko. Nie spieszył się, a to, czego się dowiedział, mogło korzystnie wpłynąć na jego spryt i umiejętność zaskakiwania.

Odwróciłem się do lekarzy.

– Powiadomicie mnie o wynikach, dobrze? – powiedziałem, umyślnie z szatańskim uśmiechem.

Znowu ich zdenerwowałem.

Rozpłynąłem się. Zrobiłem to w ułamku chwili.

Przebiegła mnie fala gorąca, poczułem mrowienie cząstek, bez wątpienia zbyt maleńkich, by je zobaczyć. Obecni w pokoju również odczuli zmianę temperatury; zauważyli ruch powietrza. Byli zbici z tropu, rozglądali się wokół, może w poszukiwaniu innej wyświetlanej postaci, w poszukiwaniu wyłącznika promienia, dzięki któremu się pojawiłem.

Później zrozumiałem coś więcej. Uważali swoją naukę za wszechmocną. Nauka tłumaczyła nie tylko moje istnienie, ale wszystko i wszystkich. Inaczej mówiąc, byli to materialiści, którzy traktowali nauki ścisłe jak magię.

Ironia tego stwierdzenia bardzo mnie rozbawiła. Wszystkie moje poczynania uważali za niepojęte osiągnięcia naukowe. A ja zostałem stworzony przez tych, którzy byli przekonani, iż magia ma moc „nauki”, jeśli tylko zna się odpowiednie zaklęcia!

Wzbiłem się w górę, przez sufit i dach, przemknąłem przez lśniące, gwarne, rojne kondygnacje budynku, aż wreszcie kości znikły z mojego pola widzenia. Złoty blask zgasł.

Wydostałem się w świeże i chłodne nocne powietrze. Wróć do Racheli, pomyślałem.

Twoja próba się zakończyła. Wiesz już, że jesteś wolny.

Nie potrafił cię powstrzymać. Idź tam, gdzie tylko zechcesz.

Ale prawdę mówiąc, eksperyment można by było uznać za zakończony dopiero wówczas, gdybym mógł jeszcze raz przybrać namacalną postać.

Szal. Zapomniałem o szalu.

Zawróciłem do budynku. Dopiero teraz w pełni oceniłem jego wysokość i wspaniałość.

Pokryty granitem aż po najwyższe piętro, wznosił się majestatycznie niczym starożytne święte miejsce. Musiał mieć jakieś pięćdziesiąt pięter. Te liczby nie przyszły do mnie automatycznie.

Przed chwilą znajdowaliśmy się na dwudziestym piątym piętrze.

Zszedłem niżej, po drodze zaglądając do okien, szukając prywatnych apartamentów.

Biura, widziałem setki gabinetów. Poruszałem się lekko z prawej strony na lewą, zadziwiony widokiem sal pełnych komputerów, a potem zobaczyłem laboratoria, laboratoria na najwyższym poziomie, gdzie poważni ludzie przyglądali się uważnie czemuś pod mikroskopami, odmierzali nieznane mi mikstury do fiolek, które starannie plombowali.

Co to miało być, religijna armia Gregory’ego? Narkotyki dla jego wyznawców? Leki duchowe, tak jak soma perskich czcicieli Słońca?

Lecz jakże liczne były te laboratoria! Znajdowali się w nich mężczyźni i kobiety w sterylnych białych fartuchach i maskach, z włosami starannie schowanymi pod białymi czepkami. Ujrzałem także ogromne lodówki i znaki ostrzegawcze, mówiące coś o „zakażeniu”. Widziałem zwierzęta w klatkach – szare małpki o wielkich, przerażonych oczach. Lekarze dawali im jedzenie.

W innym miejscu zobaczyłem poruszających się niezgrabnie ludzi, opiętych bardzo jaskrawymi pomarańczowymi kombinezonami z plastiku i w złowróżbnych hełmach ze szklanymi przyłbicami, godnych współczesnych wojowników. Owi ludzie mieli na dłoniach wielkie, krępujące ruchy rękawice.

Małpki szarpały się rozpaczliwie i bezsilnie w małych więzieniach. Niektóre leżały bezwładnie, chore lub przerażone. Zadziwiające. Piękna Świątynia Umysłu, pomyślałem.

Wreszcie dotarłem mniej więcej na dwunaste piętro i tam właśnie ujrzałem ów wielki półkolisty pokój, w którym spierałem się z Gregorym. Bez trudu przeniknąłem przez okno i ruszyłem korytarzami, powoli przeszedłem przez drzwi, tak lekko, że mogłem wydać się podmuchem wiatru.

Ujrzałem łoże Estery. Ujrzałem jej łoże i stojące obok zdjęcie, uśmiechnięta dziewczyna wraz z innymi dziewczętami, zdjęcia w srebrnej ramce, a na śnieżnobiałej pościeli spostrzegłem złożony schludnie czarny szal, naszywany koralikami. Byłem zachwycony.

Kiedy wszedłem do pokoju, poczułem perfumy Estery. To tutaj sypiała; tutaj śniła.

Na toaletce leżały brylantowe pierścionki, kolczyki z brylantami i bransoletki z brylantami, zbiór finezyjnych dzieł sztuki, delikatnych i pięknych, srebrnych i złotych. Na ścianach znajdowały się fotografie – Gregory, Rachela, Estera – razem, rok po roku. Jedna z nich została zrobiona na łodzi, inna na plaży, jeszcze inna na ceremonii albo przyjęciu, na której kobiety nosiły długie suknie.

– Estero, przemów do mnie! Kto tego dokonał! Dlaczego? Czy mógł cię zabić tylko dlatego, że dowiedziałaś się o jego bracie, Natanie? Dlaczego to ma dla niego takie znaczenie?

Ale odpowiedź nie nadeszła. Jej dusza poszła prosto w jasność i zabrała za sobą wszystkie cząsteczki bólu i radości, jakie kiedykolwiek przeżywała. Nie zostało nic. Ach, zostać zabitym i powstać w tak łatwy sposób!

Popłynąłem ku szalowi. Moje dłonie stały się bardziej widoczne i solidniejsze, kiedy obciążyła je waga materii; była ona przepięknie utkana, w środku koronkowa, długa i obszyta na całej długości maleńkimi czarnymi paciorkami, tak jak zapamiętałem. Była ciężka, bardzo ciężka. Niemal tak wielka jak chusta. Wydała mi się dziwna i niepodobna do współczesnych strojów. Być może Estera uznała ją za egzotyczną.

Ciemność przemknęła obok mnie. Stań się kompletny i namacalny. Uczyniłem to. Coś otarło się o mnie, mętne i niepewne. Ale była to tylko zagubiona dusza, może dusza człowieka, którego nie pochowano i który wziął mnie za anioła. Potem odszedł. Nie miałem tu już nic do roboty.

Wypowiedziałem zaklęcie przeciwko zbłąkanym duszom i rozstałem się ze światem materialnym.

Mocno ściskałem szal w dłoniach, znowu oszołomiony świadomością, iż nie odpowiadam przed nikim prócz siebie. I jeszcze raz, z szalem w ręce, nakazałem cząstkom odlecieć ode mnie, owinąłem się wokół szala, tego ciężkiego szala, który miałem ze sobą zabrać.

Pomknąłem przez hałas i dym wiszący nad miastem. Przez chwilę widziałem światła rozpryśnięte pomiędzy chmurami, szal spoczywał w środku mojej istoty, spowalniał mnie i sprawiał, że walcząc z wiatrem, opadałem i wznosiłem się, co sprawiało mi niespodziewaną przyjemność.

Może tak czują się ptaki, pomyślałem.

Rachela, Rachela, Rachela. Widziałem ją taką, jaką ją zostawiłem, nie w dole, krzyczącą ze strachu, lecz taką, jaka była, siedząc naprzeciw mnie, Rachela o wielkich oczach, twardym spojrzeniu i ze srebrnymi nitkami we włosach, całkiem jakby dwudziestu niewolników wplotło je w jej włosy, by uczynić jeszcze wspanialszymi.

Z każdą sekundą zbliżałem się do niej. Niemal już ją widziałem. Frunęła przez noc tak szybko jak ja, a ja zatoczyłem wokół niej krąg, wzniosłem się wysoko, a potem się zbliżyłem.

Jeszcze nie widziałem jej dość dobrze. Jej postać przemieszczała się, zamazana ruchem i światłem.

Był to samolot.

Nie mogłem do niego wejść. Nie byłem siebie na tyle pewien, żeby do niego wejść. Nie wiedziałem, czy starczy mi sił. Nie wiedziałem, czy zdołam zwołać materię do stworzenia ciała w tak szybko poruszającej się maszynie. Cała budowa samolotu wydawała mi się zanadto pełna sprzeczności i przedziwnych sprzętów. Wyobraziłem sobie okropną katastrofę, przez którą znowu znajdę się w pustce, w zapomnieniu, niezdolny odżyć.

Gdyby tak się wydarzyło, szal opadłby na ziemię niczym czarny strzęp, wiatr miotałby nim na wszystkie strony, aż wreszcie wszedłby w dolną warstwę atmosfery i legł na ziemi.

Szał Estery, odłączony od wszystkich rzeczy, które do niej należały, i od tych, którzy ją kochali. Szal Estery leżący w jakimś obcym mieście – gdyż przelatywaliśmy nad małymi miasteczkami.

Szybowałem, nie podejmując żadnej decyzji. Ale nie przeżywałem rozterki.

Postanowiłem, że spotkam się z nią.

Czekałem i podążałem za samolotem; prowadził mnie niczym maleńki świetlik przez mrok nocy.

Znajdowaliśmy się nad południowymi morzami. Samolot kreślił kręgi i zaczął tracić wysokość. Schodząc poniżej chmur, ujrzałem wielkie obszary Miami. Pławiło się w ciepłym powietrzu, morskim, wilgotnym powietrzu, tak cudnym, jak nad jakimś starożytnym miastem, w którym byłem niegdyś bardzo szczęśliwy, jako duch uczony przez mędrca. Właściwie prawie...

Ale musiałem się skupić. Ujrzałem długi strumień upiornych świateł. Widziałem je tak wyraźnie, jakby Rachela narysowała mi mapę, i ujrzałem budynek z różową latarnią morską, na samym końcu kościstego palca półwyspu.

Powoli zniżyłem lot, nie podchodząc blisko budynku, lecz o parę dzielnic od niego, przemknąłem nad tłumem, sunącym ulicą pomiędzy plażą i kawiarniami. Ciepłe powietrze było wspaniałe. Prawie krzyczałem ze szczęścia przesiąknięty jego słodyczą, a także na widok wielkiego morza i cudnych kłębiastych chmur. Pomyślałem, że jeśli mam umrzeć, chciałbym umrzeć właśnie tutaj.

Otaczała mnie niebywała zbieranina ludzi, całkiem odmiennych od zapracowanych mieszkańców Nowego Jorku. Tutaj znajdowali się poszukiwacze przyjemności, wszyscy dość mili oku, wszyscy uważnie obserwujący innych; mieszały się najróżniejsze style i zauważyłem zarówno osoby bardzo młode, ostentacyjnie zalotne, jak i ludzi zwyczajnych i bardzo starych.

Ale moje odzienie nie pasowało do tego miejsca. Mężczyźni nosili luźne szaty, krótkie spodnie, sandały. Nie. Ujrzałem także mężczyznę w pięknym białym garniturze, takim jak garnitur Gregory’ego, z koszulą i rozpiętym kołnierzykiem.

Wybrałem ten właśnie styl. Kiedy moje stopy dotknęły chodnika, byłem już ubrany tak jak tamten mężczyzna, trzymałem szal w dłoni i zmierzałem na południe w kierunku mieszkania Racheli.

Głowy odwracały się za mną, ludzie uśmiechali się, spoglądali na siebie; wszyscy tutaj chcieli podziwiać piękno. W powietrzu unosiła się atmosfera wielkiego święta. Nagle jakaś dziewczyna chwyciła mnie za ramię. Zdumiałem się. Odwróciłem się w jej stronę i schyliłem w ukłonie.

– Tak, o co chodzi?

Była jeszcze niemal dzieckiem o wielkich piersiach, prawie naga pod różową bawełnianą tuniką. Miała jasne, kędzierzawe włosy, związane wielką różową kokardą.

– Te włosy, te piękne włosy – powiedziała. Miała zamglone spojrzenie.

– Na tym wietrze to wielka niewygoda – powiedziałem i roześmiałem się.

– Tak sądziłam – oznajmiła. – Kiedy zobaczyłam, jak nadchodzisz, wydałeś mi się taki szczęśliwy, tylko wiatr bez przerwy nawiewał ci włosy na twarz. Proszę, pozwól. – Roześmiała się, tak po prostu, z radości i zdjęła z szyi długi złoty łańcuszek.

– Ale ja nie mogę nic dać ci w zamian.

– Dałeś mi uśmiech – powiedziała i stanęła za mną. Zebrała moje włosy na karku i obwiązała je łańcuszkiem. – O, teraz jest ci chłodniej i wygodniej – rzekła, podskakując przede mną. Skąpa tunika niemal nie kryła jej bielizny, a ona tańczyła, z nagimi nogami w sandałach o jednym pasku.

– Dziękuję, dziękuję najuprzejmiej – powiedziałem i skłoniłem się głęboko. – O, żałuję, że niczego nie mam. Nie wiem, gdzie... – Jak mógłbym zdobyć jakiś cenny przedmiot, nie kradnąc go? Spojrzałem zawstydzony na szal. – Mógłbym dać ci to...

– Nie chcę od ciebie niczego! – powiedziała i położyła drobną dłoń na mojej ręce, w której trzymałem szal. – Uśmiechnij się jeszcze raz. – A kiedy to zrobiłem, wybuchnęła śmiechem.

– Niech twoje życie będzie ciągłym błogosławieństwem – rzekłem. – Chciałbym cię pocałować.

Stanęła na palcach, zarzuciła mi ręce na szyję i obdarzyła namiętnym pocałunkiem, który obudził każdą molekułę mojego ciała. Zadrżałem, niezdolny odsunąć ją od siebie, lecz wkrótce stałem się jej niewolnikiem, a wszystko to działo się na jasnej ulicy, w lekkim wietrzyku wiejącym od oceanu, przy setkach gapiów.

Lecz niespodziewanie coś mi przeszkodziło. Było to wołanie. Rachela wołała mnie i Rachela była bardzo blisko, i płakała.

– Muszę już iść, śliczna dziewczyno – powiedziałem. – Śliczna dziewczyno.

Pocałowałem ją jeszcze raz i pospieszyłem ulicą, starając się pamiętać, że powinienem iść tak jak ludzie. Na wzgórzu widziałem już dom Racheli.

Dobiegłem do niego w niespełna pięć minut. Pocałunek tej dziewczyny był dla mnie niczym wino dla śmiertelnika. Śmiałem się do siebie. Nagle stałem się tak szczęśliwy, że żyję, iż nawet poczułem odrobinę współczucia dla tych, którzy krzywdzili mnie lub innych. Ale ta chwila minęła dość szybko. Nienawiść od zbyt dawna stała się cechą mojego charakteru.

Ci dobrzy ludzie mogli ją jednak wykorzenić. Dobrzy ludzie.

Zbliżywszy się do tarasowych ogrodów należących do tego budynku, spojrzałem w górę i z podziwem przyjrzałem się jego wysokości. Potem wspiąłem się przez płot i pobiegłem podjazdem, z ledwością uprzytamniając sobie, że minąłem budkę strażnika.

Ogromna biała limuzyna stała pod frontowymi drzwiami, a Rachela właśnie z niej wysiadała. Ritchie, wierny szofer, trzymał ją za ramię. Był przejęty, lecz milczał. Nie zauważyłem żadnych reporterów ani gapiów. Tylko służba w białych mundurach i wietrzyk poruszający purpurowymi egipskimi liliami.

Odwróciłem się i znowu spojrzałem na morze, wiecznie falujące pod białymi chmurami.

Wydawało mi się, że znalazłem się w niebie. Potem po drugiej stronie budynku zauważyłem zatokę. Bardziej migoczącą, spokojną i piękną wodę, a ponad nią wieże światła.

Kochałem ten świat.

Zbliżyłem się do Racheli, paplać ze szczęścia.

– Patrz, ile wody – mówiłem. – A niebo jest takie czyste, takie wysokie, spójrz na te kłębiaste chmurki. Widać ich kształty i biel, jakby był dzień.

Rachela zesztywniała. Spojrzała na mnie nieruchomym wzrokiem.

Upuściłem szal na jej dłonie, oplatałem je nim.

Potrząsnęła głową. Chciała coś powiedzieć. Ona i ponury Ritchie gapili się na mnie z największym osłupieniem.

– Jeszcze nigdy w życiu nie zemdlałam – odezwała się wreszcie. – Ale teraz chyba zemdleję.

– Nie, nie, to tylko ja. Wróciłem. Widziałem Gregory’ego. Wiem, co zamierza, masz tu szal. Nie mdlej. Ale jeśli chcesz, proszę bardzo. Zaniosę cię.

Szerokie szklane drzwi otworzyły się przed nami. Słudzy ruszyli przodem, niosąc jej skórzaną sakiewkę i jakąś inną walizkę, którą widziałem po raz pierwszy. Ritchie patrzył na mnie i kręcił głową. Jego pomarszczoną twarz wykrzywiał gniew.

Rachela podeszła bliżej.

– A więc sama widzisz – powiedziałem. – Mówiłem prawdę.

– Tak? – szepnęła. Była śmiertelnie blada.

– Proszę, wejdźmy do środka – odezwał się Ritchie. W rzeczy samej, wziął ją na ręce i zaniósł do windy. Mimo podeszłego wieku z łatwością niósł ją w ramionach.

– Wpuść mnie – powiedziałem, kiedy drzwi zaczęły się zamykać. Ale Ritchie spiorunował mnie wzrokiem, zmarszczył brwi i dziabnął palcem przycisk, który zastopował

drzwi.

– Dobrze, jak wolisz – powiedziałem.

Czekałem na nich na górze. Wystarczyło popędzić po schodach, jak w dzieciństwie, kiedy się ścigałem.

Ritchie, oniemiały i wściekły, pospieszył do drzwi pokoju Racheli i otworzył je kluczem, nadal trzymając ją w ramionach. Słudzy weszli za nimi z bagażami.

– Postaw mnie, Ritchie – poprosiła Rachela. – Już dobrze. Poczekaj na dole. Zabierz innych ze sobą.

– Rachelo! – zawołał. Wierny, cierpiący. Jego powykrzywiane starcze palce ścisnęły się w pięści.

– Dlaczego się mnie tak boisz? – spytałem. – Myślisz, że mógłbym ją skrzywdzić?

– Nie wiem, co mam myśleć! – powiedział ochrypłym, zdartym głosem. – Nic nie myślę.

Rachela wciągnęła mnie do pokoju.

– Odejdźcie wszyscy – rozkazała.

Ujrzałem niewyraźną panoramę pięknych komnat, wielu nad morzem, innych z widokiem na ogród, tak jak podwórzec mojego rodzinnego domu, a także podwórzec w greckim mieście nad morzem, gdzie najpierw byłem najnieszczęśliwszy na świecie, a potem szczęśliwy.

Zdumiałem się.

Piękno tego pokoju, ciepło, okno obejmujące w ramy niebiosa są niemal nie do opisania.

Ten widok zalał mnie falą miłości i zdaje się, że musnęło mnie wspomnienie Zurvana, nieujęte w słowa, lecz objawione. Fala miłości obmyła mnie do czysta i doznałem ulgi.

Zrozumiałem, że tutaj istnieje świat, w którym jedyną ważną cnotą jest miłość. Ogarnęła mnie błogość. Ale nie starałem się odszukać wspomnień.

Wszędzie powiewały na wietrze białe firanki. Podwórzec kipiał ogromnymi, czerwonymi afrykańskimi kwiatami i cudownymi purpurowymi pnączami, a najbardziej ażurowe i delikatne drzewa gięły się tu pod podmuchami zabłąkanego wietrzyka. Wszędzie unosił się mocny zapach kwiatów.

Rachela zatrzasnęła drzwi za wychodzącymi, w tym również za jej szoferem – aniołem stróżem. Potem zaciągnęła zasuwkę i założyła łańcuch, i wreszcie odwróciła się do mnie.

– Teraz mi wierzysz?

Pochyliła się ku mnie.

– Pozwól, że cię podtrzymam.

Miękko opadła na mnie.

– Zanieś mnie do łóżka – powiedziała. – Tam, za ogrodem i dalej, na lewo, do łóżka.

Objęła mnie za szyję, a ja zrobiłem, jak prosiła. Była lekka, pachnąca, delikatna.

Znaleźliśmy się w najbardziej zachwycającym pokoju, z trzech stron wychodzącym na morze; znowu przejęło mnie wspomniane ciepło. Ale gdzie na całym świecie widziałem takie chmury i porozsiewane pomiędzy nimi gorejące gwiazdy, przyjazne, drobne i dobre?

Położyłem ją na wielkim jedwabnym łożu, przykrytym jedwabnymi prześcieradłami i poduszkami; łagodny złoty kolor wydawał się znajdować na każdym skrawku materiału czy tapety, lub innych ornamentach, a wszędzie stały miękkie krzesła, luksus na turecką modłę.

Czułem sól i słodycz jej perfum, i spojrzałem na nią, na jej gładką jak wosk twarz.

Najczulej, jak mogłem, pocałowałem ją w czoło.

– Nie obawiaj się, ukochana – rzekłem. – Wszystko, co ci powiedziałem, jest prawdą.

Musisz mi uwierzyć. Musisz mi zdradzić, co wiesz o Esterze i Natanie.

Zaczęła łkać, a potem odwróciła się, słaba i drżąca, i wtuliła się w poduszki. Usiadłem obok niej. Przykryłem ją jedwabną kapą, tkaną we francuskie lilie. Ale ona jej nie potrzebowała.

– Nie, tylko powietrza – poprosiła. – Powietrza. Pocałuj mnie jeszcze. Przytul mnie. Bądź

ze mną.

– Trzymam cię w ramionach. Moje usta dotykają twojego czoła, policzka, brody, ramienia, dłoni...

Rzeczywiście, z trudem się jej opierałem. Miałem ochotę rozpiąć jej wymyślne ubrania, ulżyć jej dzięki swojej mocy.

Delikatnie objąłem wrażliwy nadgarstek. Ona naprawdę umierała.

– Nie obawiaj się mnie, ukochana – powtórzyłem. – Chyba że to łagodzi ból. Czasem tak się dzieje, strach przed jedną rzeczą pozwala zapomnieć o innej.

W odpowiedzi odwróciła się i znowu mnie pocałowała, przyciągnęła ku sobie moją głowę, by wsunąć mi język do ust. Był to lubieżny pocałunek, pełen namiętności i nieznośnej żądzy. Pocałowałem ją pożądliwie. Moje ciało płonęło.

Musiałem ją mieć, musiałem ją uszczęśliwić. I cały świat dał mi poznać, jaka jest moja siła, tak jak dał mi poznać wszystko inne. Gdybym miał stracić moc w jej ramionach, zgodziłbym się.

Zbyt wiele ludzkiego pożądania zebrało się tutaj, by mogło dojść do czegoś innego niż miłość. Samo niebo, rozmarzone gwiazdy, wysokie białe chmury – to także – dawały mi osobiste błogosławieństwo.

21.

Pociągnęła słabo za guziki bluzki.

– Rozbierz mnie, proszę, pomóż mi – powiedziała.

Szybko zdjąłem z niej wszystko, co chciała. Kierowała mną i pomagała mi. Zapadła głęboko w poduszki, blada, lecz o ciele tak jędrnym w dotyku, jak ciało młodej kobiety.

Ucałowałem jej łydki, uda. Ogród szeleścił i wzdychał za moimi plecami. Dopiero teraz usłyszałem szum wodospadu, delikatne ciurkanie wody, zacząłem nasłuchiwać jej bulgotania w liściach, ale pożądanie rozpędziło już moje ciało i ujrzałem jej nagie piersi, dość drobne, z różowymi dziewczęcymi sutkami, poczułem jednak odór śmierci, mdłą słodycz, podobną zapachowi więdnącej lilii. Jednak nie śmierć mnie w niej pociągała; czyniła ją tylko cenniejszą w obliczu rychłego odejścia.

Rachela leżała na plecach, wzdychając czasem głęboko. Linie jej twarzy były czyste, delikatne i precyzyjne.

– Chcę cię zobaczyć nagiego – powiedziała. Sięgnęła ku guzikom, ale gestem dałem znać, że nie musi tego robić. Wstałem i cofnąłem się nieco.

W pokoju nie paliło się elektryczne światło. Panowała wymarzona ciemność.

Rozłożyłem ręce i spojrzałem w niebo. Nagle zdałem sobie sprawę, że całodzienne sztuczki zmęczyły mnie, ale nakazałem szatom czekać w pobliżu na mój rozkaz. Chciałem być nagi.

Dokonałem tego nawet szybciej i dokładniej niż ostatnim razem.

Po raz pierwszy przyjrzałem się swojej klatce piersiowej, włosom łonowym, wzniesionemu męskiemu organowi. Byłem zbyt szczęśliwy, by czuć się upokorzony; czułem, że mięśnie ramion zaczynają mi się prężyć niczym mięśnie żywego człowieka, z pewnością niektóre z ludzkich zachowań musiały dawać radość.

Rachela usiadła na łożu – piersi miała zadziwiająco twarde, a różowe sutki sterczące.

Czarno-srebrne włosy spływały jej po plecach splątanym gąszczem i ukazywały długą szyję.

– Wspaniały – szepnęła.

Nawiedziły mnie wątpliwości.

Ale musiałem to zrobić. Czy miałem ją ostrzec, że mogę zniknąć w trakcie aktu?

Usiadłem obok i wziąłem ją w ramiona. Czułem wilgotną i jedwabistą skórę, niezbyt zdrową u zbyt szczupłej kobiety, ale rozkoszną. Nawet kości jej nadgarstków były piękne.

Przyciągnęła mnie do siebie za włosy i pocałowała, zamknąwszy oczy, całowała całą moją twarz, i nagle z przerażeniem zdałem sobie sprawę, że wróciły moje wąsy i broda.

Odsunęła się i spojrzała na nie. Nakazałem zarostowi odejść.

– Nie – powiedziała. – Przywróć je! Twoje usta są wówczas wilgotniejsze i słodsze.

Poczułem, że zarost wraca, jakby sam tego chciał! Nie potrafiłem tego zrozumieć, dlaczego włosy zaczęły same decydować o sobie, ale tak wyglądała przecież cała ta historia, moje ciało było krnąbrne i miało własne zapatrywania. Wystarczyła chwila nieuwagi, zapamiętanie się w dumie z samego siebie i zarost uparcie wracał.

Ale jej się podobał. Zaczerpnąłem powietrza, czując, że to żonglowanie magią zbiera już swoje żniwo, lecz mój członek był nadal twardy niczym marmur. Nie mogłem się doczekać, kiedy się na nią rzucę. Tymczasem pozwoliłem jej ukryć twarz we włosach na mojej piersi i całować moje sutki, a rozkosz uderzała mi falami prosto w lędźwie.

Ująłem jej piersi, zadziwiony ich delikatnością, niewielkim rozmiarem. Takie różowe, tak dziewczęco różowe.

– To wszystko chemia, mój ukochany – powiedziała, całkiem jakby odczuła moje zdumienie. Pocałowała moją brodę i powiodła ustami wzdłuż linii szczęki. – To hormony i współczesna nauka. Mam w sobie kobiece substancje, to wszystko. Mogą dać mi młody wygląd, ale nie potrafią uratować życia.

Pocałowałem ją i objąłem; moje ręce dotknęły szorstko jej ud i sięgnąłem ku owemu sekretnemu miejscu, i poczułem jędrność jej tajemnego kobiecego ciała. Chemia, tak?

Nowoczesna nauka?

– Te rzeczy mogą zachowywać młodość – powiedziałem. – Ale to ty jesteś piękna.

– Słodki Boże – szepnęła i zaczęła całować moją twarz. Wsunąłem dłonie pod jej małe pośladki i przygarnąłem ją do siebie.

– Tak – powiedziałem. – Bóg, kapryśny Bóg, nie szczędził błogosławieństw tobie i twojej córce Esterze.

– A ty jesteś ostatnim z nich – szepnęła mi do ucha; delikatnie wbiła mi paznokcie w plecy. – Ciebie ostatniego widziała. Jakże musiała być szczęśliwa.

Wypełniła mnie dzika siła, poczucie, że ta krucha istota jest bez reszty na mojej łasce i że niczyje rozkazy nie zmuszą mnie, żebym ją zostawił. Teraz mogłyby mnie powstrzymać tylko jej słowa i to wyłącznie dlatego, że dawałem im posłuch.

Miejsce pomiędzy jej nogami było niczym owoc, jak brzoskwinia lub śliwka, wilgotne.

Uniosłem palce do nozdrzy.

– Nie mogę się wstrzymywać, ukochana.

Rozłożyła nogi i uniosła biodra, i nagle stał się raj, być w niej, we wnętrzu tego gorącego, pulsującego owocu i jednocześnie więzić w pocałunku jej usta, mieć w posiadaniu obie pary jej ust, przykrywać ją włosami i mocą. Poddałem się męskiemu rytmowi. Żywy, żywy, żywy.

Oślepłem. Rozkosz oślepiła wszystkie moje zmysły.

– Tak, teraz, zrób to – powiedziała. Uniosła biodra pode mną. Oparłem się na łokciach, żeby jej nie przygniatać i, wpatrzony w nią, poczułem, że moje nasienie eksploduje w jej wnętrzu. Moje gwałtowne ruchy z pewnością sprawiały jej ból. Ale potem ujrzałem na jej twarzy rumieniec, którego pragnąłem, poczułem pulsowanie jej gardła i wiedziałem, że jest równie szczęśliwa jak ja. Ciasne wnętrze jej owocu wycisnęło ze mnie ostatnią kroplę i ległem na plecach, prawdziwy i żywy, wpatrzony w sufit lub ciemność.

Jakiekolwiek było moje życie, jako ducha czy człowieka, nie potrafiłem sobie przypomnieć rozkoszy tak oszałamiającej, tak zupełnie upokarzającej przez to, jak mnie podbiła, jak jednocześnie czułem się niewolnikiem i panem. Nie zadawałem sobie pytań, co czują mężczyźni.

Obróciła ku mnie głowę; policzki miała zalane krwistym rumieńcem.

– Chodź do mnie, proszę, teraz – powiedziała.

Uniesiony radością, przetoczyłem się na nią i wszedłem w jej wnętrze. Nie potrzebowałem odpoczynku. Teraz owo tajemne miejsce było jeszcze słodsze i bardziej napięte, i pulsowało mocniej. Znowu osiągnąłem szczyt, a ona zalała się krwistym rumieńcem i wreszcie zaczęła obiema rękami mocno drapać moje plecy, bębniła w nie pięściami, a kiedy uniosłem się do pchnięcia, uniosła się wraz ze mną, a potem odsunęła, ogarnięta ekstazą.

– Mocniej – powiedziała. – Mocniej. Niech będzie jak na polu bitwy, niech będę chłopcem, którego znalazłeś, dziewczyną, obojętne.

Było to zbyt zachęcające. Rzuciłem się na nią, zadawałem pchnięcie za pchnięciem, brutalnie, czułem, że nasienie znowu się rozlewa, a widok jej zaczerwienionej twarzy napełniał mnie bardzo ludzkim poczuciem władzy. Tak, posiadać ją, dać jej rozkosz, dać jej rozkosz, tak, znowu i jeszcze raz.

Wypełniłem ją. Wypełniałem ją tak szczelnie, uniosłem się razem z jej biodrami, przesuwałem się w wilgoci, a potem cisnąłem ją na łóżko jak brutalny żołnierz, wgniotłem w poduszki i przez na wpół zamknięte oczy ujrzałem, że się uśmiecha.

– Poddanie, tego pragnę – wyszeptała przez zaciśnięte zęby. Nie mogła powstrzymać wybuchu rozkoszy; gdy nadszedł, to z taką siłą, że omal jej serce nie pękło. Wiła się i rzucała, ale ja jej nie puszczałem i raz za razem uderzałem w słodki owoc, aż wreszcie zasłoniła twarz rękami, jakby chciała się przede mną ukryć.

Ten jeden gest, ten gest dziewicy, ten słodki gest odebrał mi resztki opanowania i po raz trzeci wystrzeliłem nasieniem, jęcząc głośno.

Teraz byłem zmęczony. Chciałem odpocząć. A on pobladła w świetle księżyca i białych kłębiastych chmur; legliśmy obok siebie.

Odwróciła się i najczulej, niemal jak mała dziewczynka, ucałowała moje ramię.

Przesunęła dłonią po włosach na mojej piersi.

– Kochanie – powiedziałem. Przemawiałem do niej w dawnych językach, naturalnych dla mnie: chaldejskim, aramejskim, wypowiadałem słowa miłości i wyznania wierności i oddania, i szeptałem jej do ucha, a ona drżała mocno z rozkoszy i znowu chwyciła mnie za włosy.

Poduszki spadły na jedną stronę. Powietrze wirowało wokół niej, przesycone zapachami ogrodu. Falowało pod niskim białym sufitem i nagle, jakby wiatr zmienił kierunek, usłyszałem pieśń morza, pełnego morza, nieprzejednanego, zwodniczą pieśń wody bulgoczącej w wodospadzie, która wydaje się przemawiać do ciebie, choć nie mówi, nie wypowiada sylab, oraz wody uderzającej o plażę, jakby mówiła: nadchodzę, nadchodzę. Ale nie było tu żadnego „ja”.

– Gdybym miała teraz umrzeć, zgodziłabym się – odezwała się Rachela. – Ale są sprawy, o których musisz się dowiedzieć.

Odpłynąłem. Drzemałem. Czułem zmęczenie. I siłą otrząsnąłem się z uśpienia. Czy mam jeszcze ciało? Bałem się snu. Ale potrzebowałem go, to ciało go potrzebowało, jak ja potrzebowałem wody.

– Nie mów o śmierci – powiedziałem. – Nadejdzie wkrótce.

Odwróciłem się i spojrzałem na nią.

Była opanowana, promieniowała inteligencją, sam rozum, kanciaste kończyny, zupełnie niezdolna do namiętności, której przed chwilą doznawaliśmy. Wybuchnąłem: – Nie mam mocy, by cię uleczyć, nie tak zaawansowaną chorobę.

– Czy cię o to prosiłam?

– Musiałaś się zastanawiać, musiałaś o tym myśleć.

– Powiem ci, dlaczego cię nie prosiłam – oznajmiła i pociągnęła mnie żartobliwie za włosy na piersi. – Wiedziałam, że gdybyś miał taką moc, z pewnością pomógłbyś mi przy pierwszej okazji.

Zamknęła oczy, zacisnęła powieki. Nadszedł ból.

– Co mogę zrobić? – spytałem.

– Nic. Chcę, żeby te leki przestały działać. Chcę umrzeć własnymi siłami.

– Chętnie dam ci wszystko, co mogę – rzekłem. Byłem wstrząśnięty do granic widokiem jej cierpienia, ale ono minęło, a jej twarz znowu stała się gładka niczym wosk i doskonale piękna.

– Mówiłeś o Esterze, powiedziałeś, że chcesz się dowiedzieć...

– Tak, dlaczego sądzisz, że zabił ją twój mąż?

– Nie wiem. Po prostu. Kłócili się, ale nie wiem. Nie wierzę, żeby chodziło o rodzinę.

Estera przez cały czas kłóciła się z nim. To było normalne. Nie wiem.

– Powiedz mi o wszystkim, co wiesz o Esterze i Gregorym, i tym brylantowym naszyjniku. Powiedziałaś, że poznała jego brata Natana, kiedy kupowała naszyjnik.

– Spotkała go w dzielnicy diamentów. Zauważyła jego podobieństwo do Gregory’ego, a kiedy o tym wspomniała, wyznał, iż jest jego identycznym bliźniakiem.

– Ach, identycznym.

– Ale co to może znaczyć? Powiedział, że jest bratem Gregory’ego. Poprosił, by przekazała mu jego wyrazy miłości. To ją zdumiało. Polubiła go. Poznała innych chasydów, którzy pracowali w sklepie razem z nim. Poczuła wielką sympatię do Natana. Mówiła, że to było tak, jakby patrzyła na człowieka, jakim mógłby się stać Gregory, dobrego i łagodnego.

W dniu swojej śmierci z pewnością odniosła naszyjnik do Natana. Wydaje mi się, że wspominała, iż musi go tam zostawić, ponieważ coś się w nim zepsuło i Natan powinien to naprawić. I dodała: „Nie mów Mesjaszowi, że idę do jego brata”, i roześmiała się. Zdaje się, że zostawiła naszyjnik, zanim mordercy ją dopadli. Gregory wiedział, że wybierała się na zakupy do Henri Bendela. Wiedział o tym. Ale nie sądzę, żeby wiedział o naszyjniku. Aż do wczoraj. Nikt nie podejrzewał, że naszyjnik znikł. Nikt. Potem Gregory przypomniał sobie o nim, powiedział, że terroryści go zauważyli i zabili ją dla zysku. To pewne, że naszyjnik zniknął, ale nie potrafiłam dotrzeć do Natana, by spytać, czy go ma. Poza tym on by zadzwonił. Wydaje mi się, że dzięki tym rozmowom przez telefon poznałam go.

– Wróć do wcześniejszych czasów. Estera kłóciła się z Gregorym o jego brata.

– Chciała, żeby się z nim spotkał. Był chory ze strachu, żeby nikomu nie mówiła o chasydach, nikomu. Powiedział, że to sprawa życia i śmierci. Chciał ją zastraszyć. Znam go.

Wiem, kiedy jest słaby, kiedy nie myśli jasno, kiedy jest zbity z tropu, a kiedy wściekły i zdesperowany.

– Ja też to widziałem – rzekłem. – Przez chwilę.

– Wtedy taki był. „Nie, nie, nie, nie spotkałaś żadnego brata, nie mam brata!”. Potem naskoczył na mnie i rozpaczliwie żądał w jidysz, żebym wyjaśniła Esterze, jak to chasydzi nie życzą sobie, by ich z nim kojarzono. Ale przez tę sprawę wpadł we wściekłość. Estera nie mówi w jidysz. Weszła do pokoju i pamiętam, że odwrócił się i powiedział: „Nigdy ci nie wybaczę, jeśli powiesz komukolwiek o Natanie!”.

Była bardzo zdziwiona. Wzięłam ją na bok i starałam się wyjaśnić, że orotodoksyjni Żydzi nie lubią Żydów takich jak my, którzy nie modlą się codziennie i nie przestrzegają praw Talmudu. Słuchała, ale widziałam, że tego nie pojmuje. Powiedziała: „Ale Natan mówił, że kocha Gregory’ego. Mówił, że chciałby go spotkać. Mówił, że od czasu do czasu stara się dzwonić do niego, ale on nie podchodzi”.

Myślałam, że Gregory oszaleje. „Nie chcę tego więcej słuchać – powiedział. – Jeśli dałaś mu mój prywatny numer, powiedz mi! Ci ludzie mnie krzywdzą. Odszedłem od nich, kiedy byłem chłopcem. Oni mnie krzywdzą. Stworzyłem własny Kościół, własne plemię, własną drogę. Sam jestem Mesjaszem”.

Starałam się go uspokoić. Mówiłam: „Gregory, proszę, nie jesteśmy w studiu telewizyjnym. Usiądź. Uspokój się”.

Potem Estera zażądała wyjaśnienia, dlaczego Gregory był tak dobry dla Natana i zabrał go do szpitala. Powiedziała, że Natan zdradził jej całą historię swojego pobytu w szpitalu – jak Gregory umieścił go w nim pod własnym nazwiskiem, jak zapłacił wszystkie rachunki – Natan dostał prywatny pokój – i jak Gregory nie chciał martwić rabina ani żony Natana i zajął

się wszystkim. Powiedziała: „Natan twierdził, że byłeś bardzo hojny”. Przysięgam, myślałam, że Gregory oszaleje.

Zaczęłam rozumieć, jak skomplikowana jest to sprawa. Gregory walczył o coś więcej niż rozgłos. W gruncie rzeczy wydawało się całkiem oczywiste, że związki z chasydami umocniłyby jego pozycję religijną... rozumiesz?

– Tak, rozumiem. Egzotyczne i czyste korzenie wielkiego przywódcy.

– Właśnie. Więc usiadłam i zaczęłam pytać. Dlaczego Natan poszedł do szpitala? A Estera powiedziała, że tak radził Gregory. Gregory powiedział Natanowi, że obaj mogą być nosicielami jakiejś wady dziedzicznej, i wiedział, że rebe nigdy się na to nie zgodzi, więc skłonił Natana, by zrobił sobie badania pod jego nazwiskiem. Dla Natana było to niczym sen, piękny szpitalny pokój, koszerne jedzenie, wszystko zgodnie z regułami, a ludzie brali go za Gregory’ego. Uważał, że to zabawne. Oczywiście nie miał tej choroby dziedzicznej, czymkolwiek miała ona być. Boże, co on...

– Ach, rozumiem – powiedziałem.

– Co z tego wynika?

– Mów mi dalej o Nalanie i Esterze – rzekłem. – Co jeszcze jest ci wiadome?

– O, tamtej nocy kłóciliśmy się godzinami. Wreszcie zgodziła się, że nikomu nie powie i że nie będzie się starała pogodzić obu rodzin, ale że będzie od czasu do czasu widywać się z Natanem i przekazywać mu pozdrowienia od Gregory’ego. Gregory zaczął płakać z ulgi.

Gregory potrafi płakać na zawołanie i przed kamerami. Zaczął mówić, że straciłby posłuch wśród swoich ludzi. Świątynia jest dla niego wszystkim, jest sensem jego życia.

Kiedy zaczął gadać, ja i Estera tylko wznosiłyśmy oczy do nieba. Wiedziałyśmy, że nauki Świątyni opracował komputerowo. Wprowadził do komputera dane na temat innych sekt, to wszystko, co daje ich wyznawcom największą ulgę i pocieszenie, a potem otrzymał spis najbardziej odpowiednich przykazań. Inne aspekty Świątyni zostały stworzone w ten sam sposób, poprzez tajemne obserwacje i kompilację najbardziej pociągających stron innych religii. Ja i Estera uznałyśmy to za żart. Ale tamtej nocy Gregory nie przestawał płakać. To było całe jego życie. Bóg kierował nim i jego komputerem.

Poszłam spać. Przez dwa dni Estera i Gregory nie odzywali się do siebie. Nie było w tym nic dziwnego. Potrafili skakać sobie do oczu z powodu jakichś politycznych drobiazgów. Tak właśnie na siebie reagowali.

– A potem?

– Dwa dni później Gregory obudził mnie o czwartej rano. Znowu wpadł w ten swój szał.

Powiedział: „Weź telefon, porozmawiaj z nim, sama go posłuchaj”. Nie miałam pojęcia, o co mu chodzi.

Głos w słuchawce brzmiał tak, jakby to mówił sam Gregory! Nie przesadzam. Z trudem przyjęłam do wiadomości, że jest to ktoś inny, ale tak było, a on przedstawił się jako Natan, brat Gregory’ego. Poprosił mnie łagodnie, żebym wyjaśniła Esterze, iż nasze rodziny nie mogą się połączyć. „Serce mi pęka, że muszę to powiedzieć żonie mojego brata – dodał – ale naszemu dziadkowi nie pozostało zbyt wiele życia, a cała gmina zależy od niego. To on jest rabinem. Powiedz Esterze, że tak być nie może, i przekaż jej moje wyrazy miłości, a kiedyś spotkam się z nią, jeśli do mnie przyjdzie”.

Powiedziałam, że rozumiem go doskonale. „Ty także przyjmij moje wyrazy miłości. Ja również straciłam rodziców w obozie. Życzę ci wszystkiego najlepszego”.

Potem powiedział w jidysz, że wspomina o nas w modlitwach i myśli o nas, i jeśli będziemy go potrzebować, jeśli Gregory będzie kiedyś chory albo będzie się bał, musi do niego zadzwonić.

Powiedziałam, jak dobrze jest znowu usłyszeć jidysz, i rozmawialiśmy. Roześmiał się i powiedział: „Gregory sądzi, że posiadł wszystko, i – dzięki Bogu – ma dobrą żonę, ale nigdy nie wiadomo, kiedy brat będzie potrzebować brata. Gregory nigdy nie był chory, ani przez jeden dzień swojego życia, nigdy nie wszedł do szpitala, oczywiście wyjąwszy te dni, kiedy zajmował się mną, ale przybędę, jeśli kiedyś do mnie zadzwoni”.

Pamiętam, jak zastanawiałam się nad tym jego pobytem w szpitalu, badaniami. Czy Gregory się im poddał? O jaką chorobę dziedziczną chodziło? Wiedziałam z całą pewnością, że Gregory nigdy w życiu nie był w szpitalu. Ma prywatnego lekarza, raczej nie jest to osoba, którą można by nazwać dyplomowanym doktorem medycyny, ale o ile wiem, nigdy nie przekroczył progu szpitala. Powiedziałam Natanowi, że jest bardzo uprzejmy, i spytałam, jak mogę się z nim skontaktować, ale wtedy Gregory odebrał mi słuchawkę.

Wyniósł telefon z pokoju i słyszałem, jak mówi w jidysz, tonem tak naturalnym i serdecznym, jakim nigdy nie zwracał się do nikogo. Po raz pierwszy słyszałam, jak rozmawia z bratem. Przedtem to się nie zdarzało. Zawsze mówił mi, że cała jego rodzina nie żyje. Że wszyscy umarli.

– Kiedy się to wydarzyło?

– Mniej więcej miesiąc temu. Ale nie myślałam o tym aż do dzisiaj. W głębi serca wiedziałam, że to on jest odpowiedzialny za śmierć Estery, zrozumiałam to w chwili, kiedy usłyszałam jego przemowę o terroryzmie i wrogach, i wiedziałam, że kłamie. Był zbyt dobrze przygotowany na śmierć Estery! Ale mówiąc szczerze, czy mógłby z takiego powodu zabić swoją własną córkę?

– Tak, tak sądzę, ale widzę w tym większy plan. I rabin. Nigdy nie spotkałaś rabina, nie rozmawiałaś z nim?

– Nie. Nie poszłam tam, żeby nie zostać wypędzona. Darzę tych ludzi wielkim szacunkiem, moi rodzice byli polskimi chasydami. Ale nie, znam takich jak on.

– Więc pozwól, że ci to powiem. Ten starzec także oskarżył Gregory’ego o śmierć Estery.

I chciał wiedzieć to samo co ty – co go do tego popchnęło.

– Zdajesz sobie sprawę, co to oznacza? – spytała. – Jeśli zabił Esterę, by chronić rodzinną tajemnicę, może również zabić Natana!

– Czy Natan nie dzwonił w sprawie naszyjnika? Wiem, jak żyją chasydzi, ale o tym wiedzieli wszyscy. Wszyscy mówili o cennych brylantach, skradzionych przez terrorystów.

– Nie, nie dzwonił, o ile mi wiadomo. Ale zrozum, byłam odcięta od świata, otoczona przez wyznawców Świątyni. A Gregory nie poruszał kwestii naszyjnika przez pierwszy dzień po morderstwie. W pierwszej mowie wspominał jedynie o wrogach. A potem... mój Boże, może właśnie wtedy Natan zadzwonił do niego, ale przecież on by tak nie kłamał... Po co, do diabła, wspominał o naszyjniku?

Rozważałem jej słowa w milczeniu.

– Zdaje się, że już rozumiem – rzekłem. – Jedno jest tu faktem, pokrzyżowałem mu plany.

Ma wielki plan. Ma wielki cel. Pokrzyżowałem go, zabijając tych mętów, jej morderców.

Przez to nie mógł oskarżyć o wszystko terrorystów. Ci trzej nie mają związków z terrorystami, prawda?

– Nie, żadnych. Wraz z nim płacze połowa świata, a druga połowa śmieje się z niego. Ci ludzie to szumowiny z jakiejś dziury na południu Teksasu, zwykłe szumowiny. Teraz Gregory twierdzi, że jego wrogowie zrobią wszystko, żeby mu zaszkodzić, a te szumowiny były z nimi w zmowie, naszyjnik zaś miał im posłużyć do zdobycia pieniędzy niezbędnych do walki z jego Kościołem.

– Zostawmy na chwilę naszyjnik. Gregory nadal ciągnie temat terrorystów i z jakiegoś dziwnego powodu miesza w to naszyjnik. Teraz posłuchaj, muszę zadać ci pytanie. Co to za laboratoria w Świątyni Umysłu? Do czego służą?

– Laboratoria? – zdziwiła się. – Nie mam pojęcia. Nie wiedziałam nawet, że są tam jakieś laboratoria. Oczywiście mieszka tam prywatny lekarz Gregory’ego, szprycuje go hormonem wzrostu i przyrządza dla niego specjalne napoje proteinowe, które podtrzymują jego młodość i siłę, i rzeczywiście jest tam coś w rodzaju szpitala, i kiedy Gregory ma temperaturę podwyższoną choć o jeden stopień, lekarz poddaje go badaniom, ale nie ma tam prawdziwych laboratoriów, przynajmniej nic mi o nich nie wiadomo.

– Nie, nie, mam na myśli wielkie laboratoria, w których ludzie pracują nad substancjami chemicznymi, używając komputerów. Wielkie laboratoria ze sterylnym sprzętem, w których ludzie noszą takie śmieszne szaty dla ochrony. Widziałem to dziś wieczorem. Widziałem to w Świątyni Umysłu. Widziałem ludzi ubranych w pomarańczowe szaty zakrywające całe ich ciała. Wtedy o tym nie myślałem. Szukałem Gregory’ego...

– Pomarańczowe kombinezony, mówisz o kombinezonach chroniących ludzi przed wirusami. Dobry Boże, czy w samym sercu budynku panuje zaraza? Gregory jest chory? Co, do cholery, robił z Natanem w szpitalu?!

– Chyba wiem. Nie chciał mu robić krzywdy. I nie jest chory. To mogę ci powiedzieć na pewno. Ani on, ani rebe. Wiedziałbym to w chwili, w której go ujrzałem. Wyczuwam to.

Skrzywiła się; sama myśl o chorobie nagle rozproszyła jej skupienie i zmąciła myśli.

– Do czego Świątynia potrzebuje zespołu lekarzy, wielkiej grupy mądrych ludzi, gotowych na każde skinienie Gregory’ego? Geniuszy z mikroskopami i wszelkim innym sprzętem?

– Nie wiem – powiedziała znowu. – Oczywiście kiedyś pracowali nad serią produktów, no wiesz, takich bzdur jak szampon oczyszczający duchowo albo mydło zmywające złe wibracje...

Roześmiałem się. Nie mogłem się powstrzymać. Ona także się uśmiechnęła.

– Ale wybiliśmy mu to z głowy. Zawarł niewiarygodnie lukratywną umowę z jakimś projektantem z Nowego Jorku na wszystko, co miał w swoich kurortach, na łodziach i w dżungli...

– I znowu to samo, łodzie, samoloty, dżungle, lekarze, naszyjnik, bliźniaczy brat.

– O co ci chodzi?

– Zrozum, Rachelo, identyczny bliźniak nie jest tylko bratem, to duplikat, a mówimy tu o bliźniaku nieznanym całemu światu i nierozpoznawanym na ulicach, być może dlatego, że ma brodę i pejsy. Identycznego bliźniaka można wykorzystać do wielu spraw.

Spojrzała na mnie uważnie. Milczała. Potem znowu skrzywiła się z bólu.

– Słuchaj, muszę napić się wody – powiedziałem. – Przyniosę ci.

– Dobrze. Zimna woda. Pali mnie w gardle, nie mogę...

Opadła na poduszki.

Pobiegłem przez piękny ogród i wszedłem do pomieszczenia wyglądającego na wielki magazyn najlepszych potraw i rzeczywiście, w lodówce znalazłem obfitość wody w plastikowych butelkach. Wziąłem dwie oraz piękną kryształową szklankę, którą zauważyłem na półce.

Usiadłem obok Racheli i podałem jej wodę. Już się zakryła. Wypiła. I ja wypiłem.

Byłem prawdziwie zmęczony. Nie miałem czasu na wyczerpanie, nie miałem czasu na ryzykowanie, że zasnę i utracę ciało. Wypiłem dużo wody i zacząłem się zastanawiać, czy to, co ze mnie wyszło, było prawdziwym nasieniem, czy też jego złudzeniem?

Przypomniałem sobie coś na temat Samuela. Samuel śmiał się z katolickich zakonnic, które twierdziły, że zaszły w ciążę z duchami. Pamiętałem to ze Strasburga, a potem pojawiło się inne śliczne wspomnienie, bardzo zmysłowe, miało coś wspólnego z Zurvanem i pamiętam, jak mówił: „Tak, możesz to zrobić, ale stracisz energię i nigdy nie wolno ci wybrać kobiety bez mojej zgody”.

Nie przypominałem sobie tego, kto to mówił, a jedynie miłość, ogród i słowa, a także, jak bardzo mi się to podobało. „Stracisz energię”. Nie mogłem zasnąć.

– A jeśli nie mamy racji? – spytała Rachela. – A jeśli on nie ma nic wspólnego ze śmiercią Estery? Jest człowiekiem, który potrafi wykorzystać wszystko. Wykorzystał jej śmierć, ale to nie znaczy...

– Rabin powiedział, że to Gregory ją zabił. Ja też tak sądzę. Lecz jest w tym jeszcze coś.

Ta jego Świątynia, czy naucza w niej czegoś wyjątkowego, o wyjątkowym znaczeniu?

– Właściwie nie. Jak wspominałam, opracował swoją religię dzięki programowi komputerowemu. Jest to przedziwnie bliskie religii bez wiary.

Westchnęła. Powiedziała, że w szafie wisi szlafrok. Czy zechcę go jej przynieść? Trochę zmarzła. Powiedziała też, że są tam inne szlafroki, jeśli mam ochotę się ubrać. Miałem, choć nie dlatego, że było mi zimno. Czułem perską lub babilońską niechęć do pozostawania nago.

Znalazłem gruby niebieski szlafrok, który upadł na podłogę. Miał szarfę do zawiązania w pasie i okręciłem się nim. Czułem się jakby uwięziony, ale na razie to mi powinno wystarczyć, gdyż potrzebowałem całej mocy.

Przyniosłem peniuar Racheli. Był złoty, jak większość rzeczy w tym pokoju, z czystego jedwabiu i naszywany paciorkami, tak jak ów ciemny szal. Rachela usiadła, a ja pomogłem się jej ubrać, zapiąłem perłowe guziki i zasupłałem pasek. Zapiąłem perełki u nadgarstków.

Spojrzała na mnie.

– Mam jeszcze coś – odezwała się – o czym chciałabym ci powiedzieć.

– Powiedz – rzekłem, siadając i biorąc ją za rękę.

– Gregory zadzwonił do mnie tuż przed lądowaniem samolotu w Miami. Powiedział, że to ty zabiłeś Esterę. Powiedział, że widziano cię na miejscu zbrodni. Widziałam twoje zdjęcie w magazynie, ale zrozumiałam, że to głupie kłamstwo. Chciałam odłożyć słuchawkę. Nie ma sensu prosić go, żeby był rozsądny, ale wtedy przeszedł sam siebie. Powiedział, że jesteś duchem i chciałeś zająć miejsce Estery, że tak się tu zjawiłeś.

– Kłamstwo! – szepnąłem. – Jaki on podstępny.

– Tak też pomyślałam. Nie uwierzyłam mu. Ale wtedy poczułam wielką pewność co do jednej rzeczy. Jesteś tutaj z powodu śmierci Estery. Jesteś tutaj, by zabić Gregory’ego.

Chciałabym, żebyś mi obiecał, iż cokolwiek się stanie, zabijesz go. Wiem, że mówię straszne rzeczy.

– Nie dla mnie – powiedziałem. – Chciałbym go zabić, ale nie wcześniej, nim rozwiążę tę zagadkę.

– Czy możesz spotkać się z Natanem? Sprawdzić, czy nic mu nie grozi?

– Mogę. Ale żywię względem niego straszne podejrzenia. Nieważne. Bądź pewna, cokolwiek się stanie, rozwikłam zagadkę, a Gregory zapłaci własnym życiem.

– Laboratoria – powiedziała. – Wiesz, że Gregory jest szalony. Wierzy, że znalazł się tutaj, aby zbawić świat. Jeździ do innych krajów, bywa u dyktatorów, zakłada świątynie w krajach, które... i nagle terroryzm. – Zabicie go nie jest niczym złym – dodała, opierając się o poduszki. – Ta Świątynia to niebezpieczeństwo. To śmieć, a w dodatku wykorzystuje ludzi, zabiera ich oszczędności, fortuny...

Zamknęła oczy i nagle znieruchomiała, a w szparze pomiędzy powiekami błysnęły białka.

– Rachelo! Rachelo! – Potrząsnąłem jej ramieniem.

– Żyję, Azrielu – powiedziała cicho, poruszając tylko ustami. Jej ciemne brwi drgnęły o ułamek milimetra. Nie otworzyła oczu. – Jestem tutaj. Przykryjesz mnie? Jeszcze mi zimno.

Jest ciepło, prawda?

– Wietrzyk jest cudownie ciepły.

– Więc otwórz wszystkie okna. Ale przykryj mnie. Co? O co chodzi?

Wszystkie okna już były otwarte, nawet wielkie szklane drzwi po lewej stronie, wychodzące na taras nad oceanem. Ale nie chciałem jej niepokoić.

Nagle drgnąłem. Po raz pierwszy zauważyłem jej ramiona. Naprawdę je ujrzałem pod cienkim jedwabiem.

– Twoje ramiona, posiniaczyłem je! Patrz, co ci zrobiłem!

– Nie szkodzi – powiedziała. – To nic. To tylko te leki, rozrzedzają krew, siniaki powstają, choć ja tego nie czuję. Byłam zachwycona, kiedy trzymałeś mnie w ramionach.

Chodź do mnie, zostaniesz ze mną? Wiesz, podejrzewam, że zaraz umrę. Odstawiłam wszystkie leki, które utrzymywały mnie przy życiu.

Nie odpowiedziałem, lecz wiedziałem, że Rachela umrze. Jej serce biło zbyt powoli.

Palce zaczęły sinieć.

Położyłem się i nakryłem ją barwną draperią, która leżała na łóżku, jedną z tych, które nazywają „kapami” albo „narzutami”, choć dotąd nie zdawałem sobie z tego sprawy ani o tym nie myślałem.

Rachela leżała obok mnie, ciepła i miękka.

– Bardzo się śmiałam, kiedy powiedział, że jesteś duchem i zabiłeś Esterę, żeby przyjść na świat. I tak wiedziałam, że nie jesteś człowiekiem. Wiedziałem. Zniknąłeś z samolotu.

Widziałam. A mimo to Gregory wydał mi się tak obłędnie śmieszny, kiedy plótł, że Estera musiała zostać złożona w ofierze, niczym jagnię, byś ty mógł przyjść na świat, i że dokonały tego złe duchy. Powiedział, że mnie zabijesz. Powiedział, że jeśli nie wrócę, zawiadomi policję. Nie chcę, żeby tu przyszedł i zakłócał mi spokój. Nie chcę go tutaj.

– Nie wpuszczę go – przyrzekłem. – Odpoczywaj. Chcę się zastanowić. Chcę przypomnieć sobie laboratoria i ludzi w pomarańczowych kombinezonach. Chcę ujrzeć wielki plan.

Widok jej fioletowych sińców był straszliwy i czułem wstyd, że nie okazałem się delikatniejszy, że nie uważałem, że nie zwracałem uwagi na nic z wyjątkiem żądzy i że nic poza nią mnie nie obchodziło.

Dotknąłem jej rąk. Pocałowałem te miejsca i ujrzałem punkty, w których igły ją podziurawiły, widziałem, gdzie zdarto z niej bandaże wraz z całym meszkiem.

– Rachelo, cierpisz, a ja powiększyłem twój ból – powiedziałem. – Pozwól, że zdobędę to, czego ci potrzeba. Wyślij mnie. Powiedz. Potrafię zdobyć dla ciebie wszystko na świecie.

To leży w mojej naturze. Czy macie lekarzy o wielkich umiejętnościach? Tylko mi powiedz, kim są. Zniknę w wyjącym wichrze, jeśli zacznę szukać lekarzy i magów. Pokieruj mną.

Wyślij mnie. Wyślij mnie po cokolwiek...

– Nie.

Spojrzałem na jej cichą twarz; jej uśmiech się nie zmienił. Wyglądała, jakby była na wpół

uśpiona. Zdałem sobie sprawę, że śpiewa lub mruczy coś z zamkniętymi ustami. Ręce miała zbyt zimne.

Westchnąłem; cierpienie nadchodzi wraz z miłością. Było tak ostre, jakby nigdy wcześniej mnie nie spotkało, tak bolesne i okrutne, jakbym żył i był młodzieńcem.

– Nie martw się – szepnęła. – Wszyscy najlepsi lekarze świata przysłużyli się mi najgorzej, jak mogli. Poza tym... chcę...

– ...być z Estera.

– Tak, myślisz, że będę?

– Tak sądzę – rzekłem. – Widziałem, że poszła prosto w czyste światło. – Chciałem dodać: „Tak czy inaczej, i tak się spotkacie”. Ale nie odezwałem się. Nie wiedziałem, czy wierzy, że jesteśmy małymi płomykami, które wracają do Boga, czy też że mamy raj, w którym można się spotkać, całować i trzymać w objęciach. Co do mnie, wierzyłem w raj i pamiętałem mgliście, że niegdyś przelatywałem bardzo, bardzo wysoko, a łagodne duchy broniły mi dostępu do czegoś.

Położyłem się na wznak. Nie byłem całkiem pewien, czy chcę umrzeć. A teraz, kiedy płomyk życia nadal w niej płonął, topiąc ją niczym świecę, życie wydawało mi się szczególnie cenne.

Chciałem spróbować ją uleczyć. Postarałem się ujrzeć pracujące w niej mechanizmy, jeden związany z drugim, a wszystkie przetykane żyłami niczym pasmami złotogłowiu.

Położyłem na niej dłonie i modliłem się. Moje włosy dotykały jej twarzy. Modliłem się do wszystkich znanych mi bogów.

Poruszyła się.

– Co powiedziałeś, Azrielu? – Zdołała wydobyć z siebie jeszcze parę innych słów. Z

początku ich nie rozumiałem. Potem zdałem sobie sprawę, że mówi w jidysz. – Mówiłeś po hebrajsku?

– Tylko się modliłem, ukochana – rzekłem. – Nie trap się tym.

Odetchnęła głęboko i położyła dłoń na mojej piersi, jakby sam proces podnoszenia i opuszczania dłoni sprawiał jej wielki trud. Przykryłem jej dłonie swoimi.

Te małe rączki były zbyt zimne. Rozpaliłem w sobie ogień dla nas obojga.

– Naprawdę ze mną zostaniesz, tak?

– Dlaczego to cię dziwi?

– Nie wiem. Ponieważ ludzie uciekają, kiedy widzą śmierć. Pamiętam złe noce, gdy czułam się strasznie, a lekarze nie przychodzili i pielęgniarki zostawiały mnie samą. Nawet Gregory mnie nie odwiedzał. Potem kryzys przechodził i wszyscy wracali. A ty, ty zostajesz ze mną. Czy to powietrze tak ładnie pachnie? I światło. Światło nocnego nieba.

– Jest piękne, pierwszy zarys raju.

Roześmiała się cicho.

– Jestem gotowa, by stać się nicością.

Co mogłem powiedzieć?

Gdzieś w oddali zadzwonił dzwonek. Nieprzyjemnie. Usiadłem. Doznałem złego przeczucia. Wbiłem spojrzenie w ogród, w wielkie czerwone kwiaty przypominające trąbki i po raz pierwszy zauważyłem, że pada na nie mdłe światło elektryczne. Wszystko było doskonałe. Potem dzwonek rozległ się znowu.

– Nie otwieraj – powiedziała Rachela. Była cała spocona. – Słuchaj. Powstrzymaj go, powstrzymaj jego Kościół. Jest tym, których nazywają charyzmatycznymi przywódcami. Jest zły. Laboratoria. Nie podoba mi się to. A te sekty, te sekty zabijały ludzi, zabijały własnych wyznawców.

– Wiem. Zawsze tak było. Zawsze.

– Ale Natan, Natan jest tak niewinny – ciągnęła. – Pamiętam jego głos, taki piękny, i pomyślałam o tym, co powiedziała Estera, że jest człowiekiem, jakim mógłby się stać Gregory. Tak brzmiał jego głos...

– Znajdę i dopilnuję, by nic się mu nie stało – obiecałem. – Poznam, co wie i co widział.

– Ten starzec, czy jest taki straszny?

– Święty i stary – powiedziałem. Wzruszyłem ramionami.

Roześmiała się, słodkim śmiechem rozkoszy. Cudownie było go słyszeć. Schyliłem się i pocałowałem jej wyschnięte wargi. Napoiłem ją, podtrzymując głowę.

Położyła się. Patrzyła na mnie i stopniowo zdałem sobie sprawę, że jej twarz nie wyraża już niczego. Stała się maską bólu, który przenikał płuca, serce i kości. Ból przeszywał ją całą.

Kojące leki, które przyjmowała przed opuszczeniem Nowego Jorku, przestały działać. Jej serce stawało się coraz słabsze.

Wziąłem ją w ramiona i kołysałem.

Znowu rozległ się ten hałas, ten dzwonek, alarmujący dzwonek, i tym razem więcej niż jeden. Usłyszałem hałas silnika. Dochodził od strony windy.

– Nie zwracaj uwagi – odezwała się. – Nie mogą tu wejść.

Zaczęła spychać z siebie przykrycie.

– O co chodzi? – spytałem.

– Pomóż mi, pomóż mi wstać. Przynieś mi inny szlafrok, z grubego jedwabiu. Proszę...

Zrobiłem, o co mnie prosiła, przyniosłem szlafrok, który wskazywała, a ona włożyła go.

Stała, dygocząc pod ciężarem ozdobnej szaty.

Za drzwiami wejściowymi rozległ się potężny hałas.

– Jesteś pewna, że nie wejdą?

– Ty nie musisz się bać, prawda? – odparła.

– Nie, ja nie, ale nie chcę, żeby...

– Wiem... żeby przeszkadzali mi w umieraniu.

– Tak.

Była zupełnie biała.

– Przewrócisz się.

– Wiem – rzuciła. – Ale zamierzam się przewrócić tam, gdzie mi się podoba. Pomóż mi stąd wyjść. Chcę spojrzeć na ocean.

Wziąłem ją na ręce i zaniosłem na balkon. Wychodził na wschód. Nie była to zatoka, lecz otwarte morze. Zdałem sobie sprawę, że jest to to samo morze, które obmywa brzegi Europy, brzegi zrujnowanych greckich miast, piaski Aleksandrii.

Za naszymi plecami rozległo się łomotanie w drzwi. Odwróciłem się. Dochodziło z windy, znajdowało się w niej pełno ludzi. Ale drzwi były zamknięte.

Wietrzyk muskał szeroki taras. Czułem chłód płyt pod stopami. Rachela wydawała się tym rozkoszować; położyła głowę na moim ramieniu i spoglądała na ciemne morze. Przed nami, tuż przed linią horyzontu, przesunął się wielki statek obwieszony światłami, a wyżej, na niebie, trwał wielki spektakl chmur.

Tuliłem do siebie Rachelę, trzymałem ją w objęciach i zacząłem podnosić.

– Nie, pozwól mi stać – odezwała się. Łagodnie wyswobodziła się i położyła ręce na wysokiej kamiennej balustradzie. Spojrzała w dół. Ujrzałem ogród, daleko w dole, wypieszczony i pełen drzew i jasnych świateł. Obfitość egipskich lilii i wielkie rośliny, podobne wachlarzom, powiewające pod podmuchami wietrzyka.

– Na dole jest pusto, prawda? – spytała.

– Co?

– W ogrodzie. Jak w samotni. Tylko kwiaty, a dalej morze.

– Tak.

Ktoś siłą otwierał drzwi windy.

– Pamiętaj, co ci powiedziałam – odezwała się. – Zabicie go nie jest niczym złym.

Naprawdę. Będzie chciał cię uwieść lub zniszczyć, albo wykorzystać do swoich celów. Daję głowę, że już teraz nad tym rozmyśla, jak cię najlepiej wykorzystać.

– Rozumiem go doskonale – powiedziałem. – Nie trap się. Zrobię, co trzeba. Kto wie?

Może go nauczę, co jest dobre, a co złe. Może wiem, co to jest. Może zbawię jego duszę. – Roześmiałem się. – To by było piękne.

– Tak – przyznała. – Ale ty pożądasz życia, pożądasz go. Co oznacza, że możesz dać się mu uwieść, jemu i jego zaciekłemu życiu, tak jak dałeś się uwieść mnie.

– Nigdy. Już ci mówiłem. Zrobię, co trzeba.

– Tylko o to chodzi, żeby robić, co trzeba.

Kilku mężczyzn przebijało się przez drzwi. Słyszałem trzask pękającego drewna.

Rachela westchnęła.

– Może Estera naprawdę cię przywołała. Może i tak – powiedziała. – Mój aniele.

Pocałowałem ją.

Mężczyźni majaczyli w pokoju za naszymi plecami. Nie musiałem się oglądać, by wiedzieć, że tam są. Potykali się w mroku; słyszałem gwałtowne głosy. Potem rozległ się głos Gregory’ego, najbardziej donośny.

– Rachelo! Chwała Bogu, nic ci nie jest!

Odwróciłem się i ujrzałem go, a on ujrzał mnie, i patrzył na mnie twardym, zimnym i zdeterminowanym wzrokiem.

– Puść moją żonę! – zawołał. Kłamca.

Płonął gniewem i gniew uczynił go nikczemnym; gniew odebrał mu urok. Podejrzewam, że tak było także w moim przypadku. I nagle, stojąc tam, zdałem sobie sprawę, że znowu potrafię kochać i nie czuję nienawiści. Kochałem Esterę i kochałem Rachelę. Nie czułem nienawiści nawet do niego.

– Idź do drzwi i stań pomiędzy nami – odezwała się Rachela. – Zrób to dla mnie, proszę.

– Pocałowała mnie w policzek. – Zrób to, mój aniele.

Usłuchałem. Położyłem dłoń na metalowej futrynie.

– Nie przejdziesz – powiedziałem.

Gregory ryknął z wściekłości. Wydał z siebie przerażający ryk, ryk z głębi duszy, a wszyscy mężczyźni rzucili się na mnie. Odwróciłem się, a oni przemknęli pod moimi ramionami, minęli mnie. Ale już wiedziałem, dlaczego krzyczeli.

Rachela skoczyła.

Podbiegłem do balustrady, odepchnąłem ich na boki i spojrzałem do ogrodu, gdzie leżała krucha i pusta skorupa jej ciała. Wokół niej majaczyło światło.

– O Boże, zabierz ją, proszę – wymówiłem słowa modlitwy w moim starym języku.

Potem światło zajaśniało i uniosło się prosto w górę i przez chwilę wydawało mi się, że niebo po południowej stronie przeszyła błyskawica, eksplodowała za chmurami – lecz to tylko ona przemknęła na ich tle. Uniosła się i zdaje się, że przez chwilę widziałem bramy niebios.

W ogrodzie pozostały tylko grządki egipskich lilii i jej puste ciało, nietknięta twarz, wzniesiona ślepo do góry.

Wzbij się wysoko, Rachelo, proszę cię. Estero, wciągnij ją na Drabinę. Wyobraziłem to sobie, Drogę do Nieba, tak jak ją pamiętałem.

Gregory krzyczał w potwornym bólu. Jego ludzie chwycili mnie za ręce. Gregory krzyczał, płakał i łkał, i nie było w tym kłamstwa. Patrzył w dół, wył z bólu i bił pięściami balustradę.

– Rachelo, Rachelo, Rachelo!

Strząsnąłem z siebie ręce jego ludzi. Upadli, zdumieni moją siłą, i nie wiedzieli, co robić, najwyraźniej zażenowani widokiem Gregory’ego ryczącego z bólu.

Nagle rozpętało się piekło. Przybyli inni, biedny Ritchie, a Gregory zawodził, zawodził i wychylał się przez balustradę. Bił pokłony, kiwał się niczym Hebrajczyk i wykrzykiwał słowa w jidysz.

Znowu odepchnąłem jego ludzi – niektórzy z nich zatoczyli się aż na koniec tarasu.

Odpychałem ich, aż wreszcie po prostu dali za wygraną.

Zwróciłem się do Gregory’ego:

– Naprawdę ją kochałeś, prawda?

Spojrzał na nią i chciał coś powiedzieć, lecz rozpacz odebrała mu głos.

– Była... moją królową Saby – wykrztusił wreszcie. – Była moją królową...

I znowu zaczął zawodzić i wykrzykiwać modlitwy.

– Teraz cię zostawię – oznajmiłem – wraz z twymi zbrojnymi strażami.

Po zboczu ogrodu wspinali się już ludzie. Ludzie z latarkami, którymi oświetlili jej martwą twarz.

Potem uniosłem się w powietrze, wyżej i wyżej.

Dokąd miałem się udać? Co miałem począć?

Pora żyć na własny rachunek.

Jeszcze raz spojrzałem na ludzików na tarasie, oszołomionych moim zniknięciem.

Gregory upadł i siedział, kołysząc się i trzymając za głowę.

A ja uniosłem się tak wysoko, że ujrzałem nawet radosne duchy i wydawało mi się, że kiedy frunąłem na północ, przyglądały mi się z wielkim zainteresowaniem.

Wiedziałem, co powinienem zrobić najpierw. Znaleźć Natana.

22.

Kiedy dotarłem do Nowego Jorku, senność przytłaczała mnie niczym kamień.

Powinienem się przespać przed dalszym działaniem.

Ale gnębiła mnie troska o Natana. Zanim przywołałem ciało, w niewidzialnej postaci przeszukałem całą Świątynię Umysłu.

Tak jak podejrzewałem, prowadzono tam liczne badania chemiczne. Znajdowało się tam wiele strzeżonych rejonów, a ludzie pracowali nocą w tych dziwnych, pomarańczowych plastikowych kombinezonach, które widziałem, i wydawało mi się, że są one wypełnione powietrzem. Ci w kombinezonach spoglądali przez przyłbice hełmów i pracowali przy specyfikach, których najwyraźniej nie można było dotykać i przy których nie można było oddychać. Wkładali je do czegoś, co przypominało bardzo lekkie, plastikowe naboje.

Przyjrzałem się wszystkiemu innemu.

W antyseptycznym laboratorium leżały moje kości, złożone na twardym stole, a zły doktor, ten chudy z czarnymi włosami, oglądał je uważnie. Nie poczuł mojej obecności, kiedy go okrążyłem. Nie potrafiłem odczytać jego notatek. Nie czułem niczego do kości, wyjąwszy silną chęć, by je zniszczyć, bym nigdy więcej nie został w nie wciągnięty. Ale mógłbym od tego umrzeć. Było zbyt wcześnie na podejmowanie takiego ryzyka.

W innych miejscach budynku znajdowało się centrum informacyjne. Siedzieli w nich ludzie, którzy przyglądali się monitorom, mówili do telefonów i pracowali nad mapami. Na ścianie wisiała wielka elektryczna mapa świata, na której jarzyły się dziesiątki maleńkich światełek.

Pomiędzy owymi nocnymi pracownikami panowała atmosfera wielkiego napięcia i pośpiechu.

Wszyscy porozumiewali się bardzo ostrożnie, jakby sądzili, że wrogowie śledzą ich każde słowo, a ich stwierdzenia były obłędnie ogólnikowe. „Musimy się spieszyć”. „To będzie wspaniałe”. „Trzeba to wyładować do czwartej rano”. „W Punkcie Siedemnastym wszystko jest najzupełniej w porządku”.

Nie rozumiałem nic z tego, co mówili. Z jednego przejęzyczenia udało mi się odgadnąć, że projekt, nad którym pracowali, nazywa się „Dzień Sądu”.

Dzień Sądu.

Wszystko, co widziałem, przejmowało mnie odrazą i niepokojem. Podejrzewałem, że chemikalia w kanistrach to filowirusy lub jakiś inny śmiercionośny czynnik, odkryty w ostatnich dniach dzięki najnowszej technologii, a cała ta Świątynia cuchnęła morderstwem.

Minąłem wiele pustych pięter, wiele sypialni pełnych młodych wyznawców, ogromną kaplicę, w której modlili się bezgłośnie niczym mnisi objęci klauzulą milczenia, klęcząc i przyciskając dłonie do czoła. Obraz nad nimi symbolizował wielki Mózg. Boży Umysł, jak się domyślam. Był to sam kontur, złota linia. Przedziwnie trywialny. Wyglądał jak preparat anatomiczny.

Mijałem sale, w których w zupełnych ciemnościach spali sami mężczyźni. W jednym pokoju znajdował się mężczyzna w bandażach i pilnująca go pielęgniarka. W innych pomieszczeniach leżeli jacyś chorzy, owinięci prześcieradłami, lśniącymi tubami przytwierdzeni do maleńkich komputerów. Wiele odosobnionych pokojów mieściło śpiących wyznawców. Niektóre z nich kapały złotem, jakby konkurując z apartamentem Gregory’ego.

Ich podłogi były wykonane z marmurowych płyt, stały tam złocone meble. W ogromnych łazienkach ujrzałem wielkie, kwadratowe wanny.

Nie rozumiałem bardzo wielu rzeczy i powinienem tam zabawić dłużej.

Ale teraz musiałem zmierzać ku Brooklynowi. Czułem, że wiem już, co się stanie. Z całą pewnością, Natan znajdował się w niebezpieczeństwie.

Była druga w nocy. W niewidzialnej postaci przeszedłem przez dom rabina i znalazłem go uśpionego w łóżku, lecz obudził się w chwili, gdy znalazłem się w pokoju. Wiedział, że tu jestem. Natychmiast zaniepokoił się i wstał. Ale ja tylko maksymalnie oddaliłem się od domu.

Nie pora poszukiwać Natana ani bardziej życzliwych mi członków tej rodziny.

Poza tym z każdą minutą odczuwałem coraz większe zmęczenie. Nie ośmieliłbym się poszukać schronienia w kościach; prawdę mówiąc, nie zamierzałem już nigdy do nich wracać, nie w tym stanie ducha, w którym się znajdowałem, i obawiałem się swojej słabości we śnie, gdyż mógłbym wówczas usłuchać wezwania lub rozproszyć się przez działanie Gregory’ego, a może nawet rabina.

Wróciłem na Manhattan, na środku Central Parku znalazłem jezioro, niezbyt daleko od niebosiężnej Świątyni Umysłu. W rzeczy samej widziałem stamtąd jej oświetlone okna.

Przyjąłem kształt człowieka, ubrałem się w najwspanialszy strój, jaki przyszedł mi na myśl – garnitur z czerwonego aksamitu, koszula z cienkiego płótna, wszystko zdobione egzotycznymi złotymi ornamentami – a potem wypiłem ogromną ilość wody z jeziora.

Ukląkłem i piłem ze złożonych dłoni. Woda wypełniła mnie całego i dała mi poczucie wielkiej siły. Położyłem się na trawie pod drzewem, żeby odpocząć, na otwartym terenie, nakazałem swojemu ciału, by pozostało prawdziwe i solidne, i by obudziło się, jeśli ktoś mnie zaatakuje – w sposób naturalny lub nadnaturalny. Powiedziałem, że nie wolno mu słuchać żadnych rozkazów poza moimi.

Kiedy się obudziłem, była ósma rano, zgodnie z miejskimi zegarami, a ja byłem cały, nietknięty, ubrany i wypoczęty. Tak jak się spodziewałem, buszujący tu śmiertelnicy uznali mnie za zbyt dziwacznego, by mnie zaatakować, a żebrakom wydawałem się zanadto zagadkowy. Jakkolwiek było, pozostałem silny i nie doznałem żadnego uszczerbku w moich aksamitach i lśniących czarnych butach.

Przeżyłem godziny wypoczynku w materialnej formie, poza kośćmi, i był to mój kolejny tryumf.

Przez chwilę tańczyłem na trawie z radości, potem odesłałem ubranie, rozproszyłem się dzięki odpowiednim zaklęciom i znów się pojawiłem, odziany w aksamit, brodaty i otrzepany z trawy i ziemi – w mieszkaniu rabina. Nie chciałem brody, lecz ona powracała. I może nawet była już wtedy, gdy się obudziłem. Właściwie jestem tego pewien. Towarzyszyła mi cały czas.

Chciała być ze mną. Bardzo dobrze.

Dom był nowoczesny, ciasny i złożony z wielu małych pokoi.

Najbardziej zadziwiająca wydała mi się jego konwencjonalność. Wypełniony raczej przeciętnymi meblami, ani pięknymi, ani brzydkimi. Wygodny i dobrze oświetlony.

Ludzie w salonie natychmiast mnie zauważyli i zaczęli szeptać. Podszedł do mnie jakiś mężczyzna, a ja oświadczyłem w jidysz, że muszę natychmiast widzieć się z Natanem.

Teraz zdałem sobie sprawę, iż nie wiem, jak naprawdę nazywa się Natan. Nawet nie wiedziałem, czy tutaj także zwracają się do niego tym imieniem. Z całą pewnością nie nazywał się Belkin. Belkin to nazwisko wymyślone przez Gregory’ego. Powiedziałem w jidysz, że jest to sprawa życia i śmierci i że muszę zobaczyć się z Natanem.

Rabin otworzył gwałtownie drzwi gabinetu. Był wściekły. Za jego plecami stały dwie starsze kobiety i dwaj młodzieńcy, chasydzi, kobiety w perukach zakrywających prawdziwe włosy, młodzieńcy z pejsami i w jedwabnych szatach. W całym domu nie znalazłby się nikt, kto nie byłby chasydem.

Rebe był tak wzburzony, że twarz zaczęła mu się wykrzywiać. Podjął próbę, by wypędzić mnie egzorcyzmami, lecz ja stałem niewzruszony i podniosłem rękę.

– Muszę pomówić z Natanem – powtórzyłem w jidysz. – Może mu grozić niebezpieczeństwo. Gregory jest nieobliczalny. Muszę pomówić z Natanem. Nie odejdę, dopóki go nie znajdę. Może on okaże mi współczucie, może on ma odważne serce i zechce mnie wysłuchać. W każdym razie przemówię do niego z miłością. Może Natan chodzi ścieżkami Boga, a jeśli go uratuję, także i ja będę mógł nimi kroczyć.

Zapadła zupełna cisza. Wreszcie mężczyźni rozkazali kobietom, żeby odeszły, co uczyniły, a potem wezwali kilku starców z salonu i nakazali mi wejść do gabinetu rabina.

Znalazłem się w otoczeniu starszyzny gminy.

Jeden z mężów wziął kawałek białej kredy, narysował na dywanie koło i kazał mi stanąć w jego środku.

Powiedziałem:

– Nie, przyszedłem tu w miłości, by zapobiec złu, jestem tu z miłości do dwóch osób, które teraz nie żyją. Od nich nauczyłem się miłości. Nie będę Sługą Kości. Nie będę czynił

zła. Nie będą mną już kierować gniew, nienawiść i gorycz. I nie dam się uwięzić waszej magii i temu kręgowi. Jestem na to zbyt silny. Teraz rozkazuje mi miłość do Natana.

Rabin usiadł za biurkiem, znacznie piękniejszym niż biurko w piwnicy, w której spotkałem go po raz pierwszy. Wydawał się zrozpaczony.

– Rachela Belkin nie żyje – odezwałem się do niego w jidysz. – Sama odebrała sobie życie.

– Dzienniki twierdzą, że to ty ją zabiłeś! – odparł rebe w tym samym języku. Pozostali potwierdzili jego słowa, mrucząc i kiwając głowami.

Jeden bardzo sędziwy mąż, łysy i chudy, z głową niczym czaszka nakryta czarnym jedwabiem, podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy.

– Nie oglądamy telewizji, nie robimy tego. Ale wieści rozchodzą się szybko. To ty zabiłeś ją i jej córkę.

– To kłamstwo – powiedziałem. – Estera Belkin spotkała się z Natanem, bratem Gregory’ego, w dzielnicy diamentów. Kupiła od niego naszyjnik. Sądzę, że Gregory zamordował ją, ponieważ dowiedziała się o jego rodzinie, a zwłaszcza o bliźniaczym bracie.

Natan znalazł się w niebezpieczeństwie.

Wszyscy zastygli w bezruchu. Nie potrafiłem przewidzieć, co się teraz stanie. Wiem, że musiałem wyglądać dziwnie w purpurowym aksamitnym stroju z taką obfitością złotych ornamentów na mankietach, z ciemnymi włosami i długą brodą, ale oni także przedstawiali sobą dziwaczny widok, wszyscy brodaci i w kapeluszach, małych i wielkich, a także w długich jedwabnych szatach.

Stopniowo zaczęli do mnie podchodzić i otoczyli mnie kręgiem.

Zaczęli zasypywać mnie pytaniami. Początkowo nie rozumiałem, o co im chodzi. Potem pojąłem, że jest to sprawdzian. Pierwszym pytaniem było, czy potrafię zacytować to lub owo z Tory. Rzucali mi litery i imiona, a ja rozumiałem ich doskonale. Odpowiadałem na ich pytania, przytaczając cytaty najpierw po hebrajsku, potem po grecku, a czasami, żeby naprawdę ich zadziwić, po staroaramejsku.

– Wymień proroków – powiedzieli.

Zrobiłem to, włącznie z Enochem, który w moich czasach był babilońskim prorokiem, czego nie wiedzieli. To nimi wstrząsnęło.

– Babilon?

– Nie pamiętam! – powiedziałem. – Muszę powstrzymać Gregory’ego, żeby nie zrobił

krzywdy swemu bratu Natanowi. Jestem przekonany, że to on zabił Esterę, ponieważ spotkała Natana i wiedziała o nim, ale są też inne podejrzane sprawy.

Teraz zaczęli przepytywać mnie z Talmudu. Co to są micwot? Powiedziałem, że jest ich sześćset trzynaście i są to reguły lub przykazania dotyczące ogólnie zachowania, postępowania, dobrych obyczajów i wypowiedzi.

Pytaniom nie było końca. O rytuał i czystość, co jest zakazane, o heretyckich rabinów i Kabałę. Odpowiadałem na wszystko błyskawicznie, co chwila posiłkując się aramejskim, a potem wracając do jidysz. Kiedy cytowałem Septuagintę, mówiłem po grecku.

Czasami wspominałem o Talmudzie babilońskim, a czasem o starojeruzalemskim.

Odpowiedziałem na wszystkie pytania o święte liczby, a pytania zaczęły stawać się coraz bardziej finezyjne. Wyglądało to tak, jakby każdy z obecnych starał się prześcignąć innych pod względem subtelności zagadnienia.

Wreszcie się zniecierpliwiłem.

– Zdajecie sobie sprawę, że zachowujemy się, jakbyśmy byli w jesziwie, a Natanowi może grozić niebezpieczeństwo? Czym jest pomiędzy wami jego imię? W imię Boga, pomóżcie mi go uratować.

– Natana tu nie ma – powiedział rabin. – Jest bardzo daleko stąd, gdzie Gregory nie może go odnaleźć. Jest bezpieczny w mieście Pana naszego.

– Skąd wiecie, że nic mu nie grozi?

– W dzień po śmierci Estery wyjechał do Izraela. Gregory go tam nie znajdzie. Gregory nigdy go nie odszuka.

– W dniu po... to znaczy na dzień przed tym, gdy spotkałeś mnie po raz pierwszy?

– Tak. Jeśli nie jesteś dybukiem, to kim jesteś?

– Nie wiem. Chcę być aniołem i tym zamierzam się stać. A Bóg osądzi, czy spełniłem Jego Wolę. Dlaczego Natan wyjechał do Izraela?

Starcy spojrzeli na rabina, najwyraźniej zakłopotani. Rabin powiedział, że sam nie wie, dlaczego Natan zdecydował się akurat wtedy wybrać w podróż, ale wydawało się, że kieruje nim żałoba po Esterze. Wspominał coś o wykonaniu dorocznej pracy w Izraelu. Ta praca miała coś wspólnego z kopiowaniem Tory, kopie miał ze sobą przywieźć.

– Czy możecie się z nim skontaktować? – spytałem.

– Dlaczego mielibyśmy ci mówić coś jeszcze? – odezwał się rabin. – Ze strony Gregory’ego nic mu nie grozi.

– Nie sądzę – powiedziałem. – Skoro jesteście tu wszyscy, chcę, żebyście mi odpowiedzieli. Czy którykolwiek z was wzywał Sługę Kości? Czy zrobił to Natan?

Wszyscy pokręcili głowami i spojrzeli na rabina.

– Natan nigdy nie dopuściłby się tak nieczystego czynu.

– Czy jestem nieczysty? – Uniosłem ręce. – Chodźcie. Zapraszam was. Odprawcie nade mną egzorcyzmy, odeślijcie mnie w imię Pana Zastępów. Nie ugnę się, z miłości do Natana, Estery i Racheli Belkin. Chcę odwrócić od nich zło. Nie ugnę się. No dalej, zacznijcie te swoje czary mary!

To ich wzburzyło, zaczęli szeptać i mruczeć, aż rabin, który ciągle pienił się ze złości, zaczął głośno recytować egzorcyzmy. Wszyscy dołączyli do niego, a ja tylko na nich patrzyłem i niczego nie czułem, nie pozwalałem, by gniew mną zawładnął, i czułem jedynie miłość, i z miłością myślałem o moim Panu, Samuelu, i o tym, jak nienawidziłem go za coś, co było tylko bardzo ludzkie. Nie pamiętałem samego jego czynu. Pamiętałem Babilon.

Pamiętałem proroka Enocha, ale za każdym razem, kiedy o nim myślałem, uderzały we mnie smutek, nienawiść i gorycz, które odsuwałem, i rozmyślałem o miłości, miłości barbarzyńskiej, miłości uświęconej, miłości do dobra...

Nadal nie przypominałem sobie Zurvana, nawiedzało mnie jedynie jakieś mgliste wspomnienie, ale potrafiłem cytować jego słowa i robiłem to na głos, najlepiej, jak potrafiłem. Za każdym razem wydawało mi się, że używam nowych słów, lecz zdanie pozostawało to samo. „Celem życia jest kochać i powiększać wiedzę o złożoności Stworzenia. Dobroć jest ścieżką Boga”.

Chasydzi nadal odprawiali egzorcyzmy, a ja przeszukiwałem swój umysł, zamknąwszy oczy, i szukałem właściwych słów, które by ich uspokoiły, tak jak inne słowa trzymały przy mnie szaty, które miałem na sobie.

Wreszcie ujrzałem je. Ujrzałem pokój. Nie wiedziałem, gdzie się to rozgrywało. Teraz wiem, że było to scriptorium w domu mojego ojca. Wtedy pamiętałem tylko, że może to być znajome mi miejsce, i odnalazłem słowa, które znałem dawno temu i śpiewałem z harfą opartą na kolanie. I przepisywałem je bez końca.

Zaintonowałem je w starożytnym języku, w którym się ich nauczyłem, głośno i rytmicznie, kołysząc się do taktu:

Miłuję Cię, Panie, Mocy moja, Panie, ostojo moja i twierdzo, mój wybawicielu, Boże mój, skało moja, na którą się chronię, Tarczo moja, mocy zbawienia mojego i moja obrono!

Wzywam Pana, godnego chwały, i jestem wolny od moich nieprzyjaciół.

Ogarnęły mnie fale śmierci i zatrwożyły mnie odmęty niosące zagładę; oplatały mnie pęta Szeolu, zaskoczyły mnie sidła śmierci.

W moim utrapieniu wzywam Pana i wołam do mojego Boga;

usłyszał On mój głos ze swojej świątyni...

Wtedy umilkli. Stali, zadziwieni, nie bojąc się mnie i nie czując do mnie nienawiści.

Nawet dusza rabina uciszyła się i wyzbyła się nienawiści.

Przemówiłem po aramejsku:

– Wybaczam tym, którzy zmienili mnie w demona, kimkolwiek byli i w jakimkolwiek celu to uczynili. Nauczywszy się miłości od Estery i Racheli, przybyłem w miłości, by kochać Natana i aby miłować Boga. Miłością jest znać miłość, a tym jest miłość Boga. Amen.

Starzec spojrzał nagle podejrzliwie, ale nie na mnie. Spojrzał na telefon na biurku. Potem znowu zmierzył mnie wzrokiem.

Jeden mąż, bardzo sędziwy, odezwał się po hebrajsku.

– A więc on jest tym demonem, który mógłby być aniołem? Czy to możliwe?

Rabin nie odpowiedział.

Nagle wziął słuchawkę i wystukał długą serię numerów, zbyt długą, bym zdołał je zapamiętać, i zaczął rozmawiać w jidysz.

Spytał, czy jest tam Natan. Czy przybył bezpiecznie? Zakładał, że ktoś by do niego zadzwonił, gdyby Natan nie przyjechał, ale chciał porozmawiać z wnukiem.

Potem na jego twarzy odmalował się wstrząs. W pokoju zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na niego, jakby czytali w jego myślach.

Rabin powiedział w jidysz:

– Nie powiedział, że przyjeżdża? Nie wysłał wam wiadomości, ani jednego słowa?

Starcy zaniepokoili się wyraźnie. Ja także.

– Nie ma go tam! – powiedziałem. – Nie ma go tam!

Starzec omówił szczegóły z tymi, którzy znajdowali się po drugiej stronie linii. Nie wiedzieli, że Natan przyjeżdża do Izraela. Sądzili, że Natan odwiedzi ich o takiej samej porze jak zwykle. Wszystko czekało na jego przyjazd. Nie otrzymali od Natana żadnego zawiadomienia o wcześniejszej wizycie.

Rabin odłożył słuchawkę.

– Nie mówcie Sarze! – rzekł z uniesionymi rękami. Wszyscy skinęli głowami. Potem powiedział najmłodszemu z mężczyzn, by poszedł po Sarę. – Ja z nią pomówię.

Sara weszła do pokoju, skromna i pokorna, bardzo piękna, z włosami nakrytymi brzydką brązową peruką. Miała wąskie migdałowe oczy i cudowne miękkie usta. Promieniała dobrocią, a kiedy zerknęła na mnie nieśmiało, nie osądziła mnie.

Spojrzała na rabina.

– Czy twój mąż dzwonił do ciebie od czasu wyjazdu?

Powiedziała, że nie.

– Odprowadziłaś go z Jakubem i Józefem do samolotu?

Zaprzeczyła.

Milczenie.

Spojrzała na mnie i spuściła oczy.

– Proszę o wybaczenie – odezwałem się – ale czy Natan mówił, że wyjeżdża do Izraela?

Powiedziała, że tak i że przyjechał po niego samochód od bardzo bogatego przyjaciela z miasta, i że powiedział jeszcze, iż bardzo szybko będzie z powrotem.

– Czy powiedział, kim jest ten przyjaciel? – spytałem. – Proszę, Saro, odpowiedz, proszę.

Wydawała się zupełnie uspokojona, a coś w jej wnętrzu nagle się otworzyło. Ujrzałem w jej oczach tę samą dobroć, co u dziewczyny na ulicy południowego miasta, a także u samej Estery i u Racheli. Czysta dobroć kobiety, która jest zupełnie odmienna od czystej dobroci mężczyzny.

Może to właśnie się staje, kiedy kochasz, prawdziwie kochasz, pomyślałem. Ludzie odpowiadają ci miłością! Nagle poczułem się tak uwolniony od nienawiści i gniewu, że zadrżałem, ale nie odwracałem od niej naglącego spojrzenia.

Wyglądała tak, jakby nią coś wstrząsnęło; spojrzała na rabina, schyliła głowę i zarumieniła się. Z trudem powstrzymywała łzy.

– Miał ze sobą jej brylantowy naszyjnik – powiedziała. – Ten, który należał do córki jego brata, Estery Belkin. Odniósł go swemu bratu.

Zaczęła plakat.

– Kiedy usłyszał, że naszyjnik został skradziony – powiedziała – wiedział, że to kłamstwo. To on miał naszyjnik. Estera Belkin przyniosła mu go do naprawy. – Przełknęła łzy i mówiła dalej. – Rebe, on nie chciał nikogo rozgniewać. Zadzwonił do brata, żeby powiedzieć mu prawdę. Powiedział, że brat płakał. Przyjechał samochód, który zawiózł go do brata, by mógł mu oddać naszyjnik należący do Estery, a potem ów brat poprosił Natana, by pojechał z nim do Izraela, żeby mogli razem stanąć pod Ścianą Płaczu. Natan obiecał mi, że wróci, kiedy pocieszy brata. Być może, powiedział, zdoła skłonić go do powrotu do domu.

– Ach, tak – powiedziałem.

– Cisza – odezwał się rebe. – Saro, nie martw się i nie smuć. Nie martw się. Nie jestem rozgniewany, że twój mąż wyjechał z bratem. Pojechał z miłości, z dobrymi zamiarami.

– To prawda – powiedziała. – To prawda.

– Zostaw to nam.

– Tak mi przykro, rebe. Ale on kochał brata i był tak smutny po stracie tej dziewczyny.

Powiedział, że kiedyś mogłaby zapragnąć zostać jedną z nas. Był tego pewien. Zobaczył to w jej oczach.

– Rozumiem. Nie myśl już o tym. Wyjdź.

Odwróciła się, nadal płacząc, jeszcze raz zerknęła na mnie, i opuściła pokój.

Tak mi było jej żal, tak bardzo żal! Czuła, że coś się wydarzyło, ale nie wiedziała co, nie miała pojęcia, jak bardzo jest to groźne. Była dobra z natury. Może Natan także. To bardzo prawdopodobne. A Rachela i Estera również tak twierdziły.

– Jest tak, jak myślałem – odezwałem się.

Starzec czekał w milczeniu na moje słowa.

– Gregory wykorzystał naszyjnik, by zwabić do siebie Natana. Ogłosił tę głupią historię o skradzionym naszyjniku, by Natan do niego zadzwonił, i zdołał go przekonać, by się z nim spotkał i został. Natan przygotował was na tę długą nieobecność. To Gregory skłonił go do tego. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by Natan powrócił i by nie stała się mu żadna krzywda. Nie mogę teraz z wami zostać. Czy pobłogosławicie mnie wszyscy tu obecni? Nie będę was o to błagał, ale jeśli zechcecie mi dać błogosławieństwo, przyjmę je z miłością, w imię Pana naszego. Nazywam się Azriel.

Wszyscy krzyknęli, wyciągnęli ręce i cofnęli się. Był to lęk przed poznaniem imienia ducha, choć nie spodziewałem się aż takiego przerażenia. Przyłożyłem dłonie do skroni i pomyślałem: Przywołaj do mnie słowa! Przywołaj do mnie słowa! Wiem, że moje imię nie jest imieniem szatana.

Potem oznajmiłem:

– Zostałem nazwany Azrielem przez mojego ojca, kiedy zostałem obrzezany w naszym domu modlitwy w Babilonie. Byliśmy ostatnimi plemionami wziętymi w niewolę przez Nabuchodonozora. Moje imię było dobre dla Boga, plemienia i mojego ojca! Królem był

Nabonid, a my pod jego rządami wyznawaliśmy wiarę naszą w pokoju. W tamtym obcym kraju każdego dnia śpiewaliśmy pieśni Pana.

Przeszedł mnie dreszcz energii, ale znowu wspomnieniom brakło treści, koloru.

Wiedziałem tylko, że powiedziałem prawdę i że jeśli zdołam rozwiązać tę przeklętą tajemnicę, ten koszmar, być może z czasem uda mi się przypomnieć sobie także inne sprawy, tak jak przypomniałem sobie wszystko dotąd, i cała moja przeszłość przybędzie do mnie. Nie w nienawiści, lecz w miłości. Teraz byłem zauroczony miłością. Nie ma co do tego wątpliwości.

Znowu zaczęli mamrotać, to hebrajskie imię, to ludzkie, to imię pobłogosławione przez Boga; niektórzy spierali się, że poznanie mojego imienia da im władzę nade mną, inni szeptali, że jestem aniołem.

Potem rabin skinął głową i wszyscy dali mi swoje błogosławieństwo. Nie poczułem niczego, ale przynajmniej nie żywiłem już do nich urazy. Kochałem ich i ujrzałem takich, jacy byli, i bałem się o Natana.

– Ale co zamierza Gregory? – szepnął rabin, bardziej do siebie niż do mnie.

– Nie wiem – przyznałem znowu. – Ale Natan jest jego identycznym bliźniakiem, czyż nie? A twój wnuk Gregory miał być Mesjaszem, prawda? Miał zmienić cały świat.

Starzec spojrzał na mnie, zdjęty zgrozą.

– Jeśli będę was potrzebować dla dobra Natana, dla dobra wszystkich stworzeń bożych, czy przybędziecie? – spytałem.

– Tak – powiedział rabin.

Miałem już wyjść z pokoju. Ale nagle zdecydowałem, że z oczywistych przyczyn lepiej jest zniknąć. Zrobiłem to powoli, by ich zdumieć, pomału stawałem się przezroczysty, uniosłem się, rozłożyłem ramiona i zupełnie zniknąłem. Nie sądzę, żeby dostrzegli maleńkie kropelki wilgoci w powietrzu, Prawdopodobnie poczuli jedynie chłód, a potem uderzenie gorąca, jak zwykle przy zniknięciu ducha.

Zostawiłem ich z oczami wbitymi w miejsce, gdzie stałem. Odczuwałem wielką potrzebę, by pocieszyć Sarę, którą widziałem płaczącą przy kuchennym stole, ale nie było na to czasu.

Wznosiłem się coraz wyżej.

– Gregory! – powiedziałem i skierowałem się w miejsce, w którym mógł się znajdować Pan Kości – do jego Świątyni. Nie mogłem szukać Natana jako duch. Nigdy go nie widziałem, nie poczułem, nie dotknąłem jego ani jego szat. Mógł spać w jednym z tych pokoi w Świątyni, przez które przeszedłem, niewidzialny, poprzedniej nocy. Ale wówczas nie przyglądałem się twarzom. Były ich tam setki.

Szukaj Gregory’ego. Natan był zagrożony ze strony swojego brata i tam właśnie musiałem być obecny. Nawiedziła mnie pocieszająca myśl. Cokolwiek czekało Natana, jeszcze nie zostało wprowadzone w życie.

A jednak nie mogłem zapomnieć, że ludzie w Świątyni pracowali dniem i nocą nad projektem zwanym Sądem Ostatecznym.

23.

Potężny tłum otaczał Świątynię Umysłu. Spłynąłem w dół w niewidzialnej postaci, pomiędzy kamerami i ludźmi z radia, i dowiedziałem się, że Gregory Belkin miał się pojawić o szóstej po południu lub wcześniej, by wygłosić krótkie oświadczenie i ujawnić tożsamość swych wrogów i wrogów Świątyni. Zamierzał wymienić nazwiska owych wrogów i położyć kres nowym planom zniszczenia.

Tłum kłębił się na Fifth Avenue, blokując przejazd samochodom, a wielu wyznawców, dosłownie odepchniętych przez policjantów, znajdowało się w parku, gdzie oddawali się modłom.

Zbliżyłem się do budynku, wszedłem do środka i znalazłem Gregory’ego w wielkim pokoju, gdzie siedział wraz z pięcioma mężczyznami pomiędzy wielkimi elektrycznymi mapami i licznymi monitorami, pochłonięty rozdzielaniem ostatnich wskazówek. Sam pokój był dźwiękoszczelny, ale zanim przybrałem widzialną postać, ujrzałem, że nie monitoruje go żadna z kamer. Wszystkie ekrany ukazywały ulice przed budynkiem, a ściany także nie miały tu uszu.

Kiedy zszedłem niżej, Gregory mówił właśnie:

– Na razie wszystko będzie przebiegać spokojnie, dopiero w dwie godziny po oficjalnym uznaniu mnie za zmarłego... – rzekł, a jego słowa wstrząsnęły mną potężnie.

Pojawiłem się w pełnej babilońskiej szacie z niebieskiego aksamitu i złota, z długimi włosami i brodą, i porwałem go z krzesła.

Mężczyźni rzucili się na mnie, ale ich odepchnąłem. Przez inne drzwi wpadła niewielka grupa żołnierzy w pełnym uzbrojeniu. Ktoś wystrzelił. Gregory krzyknął: „Nie! Nie!”.

Oddział bezlitosnych strażników otoczył mnie, zbrojny w potężne nowoczesne karabiny, które znajdują cię promieniem światła, zanim wystrzelą. Wszyscy ci ludzie wyglądali na morderców.

Co do tych, którzy siedzieli przy stole, należeli oni do gatunku łagodniejszych, choć byli równie poważni, w tym także ich Największy Doktor, cuchnęli nienawiścią, podejrzliwością, i bezwzględną determinacją.

– Nie, spokojnie – powiedział Gregory. – To było nieuniknione, ale nie przeszkodzi nam.

To anioł, zesłany przez Boga, żeby nam pomógł.

– Doprawdy? – spytałem. – Co zrobiłeś ze swoim bratem? Jeśli nie powiesz prawdy, rozerwę cię na sztuki, a po tobie wszystkich tych ludzi. To jedyne, co mi pozostało. Dlaczego wspomniałeś o swojej śmierci? Mów natychmiast albo cię zgładzę.

Gregory westchnął i nakazał innym odejść.

– Wszystko odbędzie się tak, jak mówiliśmy; ten anioł musi tylko poznać zasięg swojej potęgi. Zajmijcie miejsca i sprawdźcie, czy mojemu bratu nic nie brakuje i czy się nie boi.

Wszystko odbędzie się ku naszej chwale. Żyjemy w czasach cudów. Ta istota, którą tu widzicie, jest cudem zesłanym nam przez Boga. Nie rozmawiajcie z nikim.

Obecni opuścili pokój z zadziwiającą szybkością, ale żołnierzom trzeba było wytłumaczyć jeszcze raz, że Gregory wie, co robi.

Cisnąłem go na krzesło.

– Ty kłamliwy potworze – powiedziałem. – Jak mogłeś ogłosić światu, że zabiłem twoją żonę i córkę? Mów, gdzie jest Natan, mów, co zamierzasz.

Powiodłem wzrokiem po monitorach u szczytu ściany. Ukazywały wejścia do budynku, główny hall, windy, które nie działały. Nie zauważyłem niczego poza pustymi pomieszczeniami i przechodzącymi strażnikami.

Oszałamiające mapy pulsowały kolorami neonów; kraje zaznaczono szkarłatem i żółcienia, rzeki zaś przypominały smugi światła i wyglądały jak małe błyskawice. Ale nie miałem czasu na podziwianie tych cudów.

– Jeszcze nie odgadłeś, mądry duchu? – Gregory uśmiechnął się do mnie. – Cieszę się, że cię widzę. Co cię tak długo zatrzymywało? Potrzebuję cię, a czas ucieka.

– Wiem, że zamierzasz coś w związku ze swoim bratem – powiedziałem. – Chcesz go podstawić zamiast siebie, by został zabity, a ty wówczas zmartwychwstaniesz! Tyle mogę sobie wyobrazić z łatwością, a wyznaczyłeś to na godzinę szóstą. Szóstą lub wcześniej, co to znaczy? Chcę zobaczyć twojego brata już teraz, zdrowego i żywego, i wziąć go w ramiona, bym mógł go zabrać pomiędzy jego lud.

– Nie zrobisz tego, Azrielu – powiedział bardzo spokojnie, a pewność siebie płonęła w nim niczym nieugaszony płomień. – Usiądź i wysłuchaj, co ma się wydarzyć. Nie wyobrażasz sobie piękna mych zamierzeń, a Natan nie odczuje ani odrobiny bólu. Został znieczulony i prawie nie wie, co się z nim dzieje.

– Jestem pewien – rzuciłem pogardliwie i uderzyło mnie wspomnienie ludzi, którzy dawali mi coś do picia i mówili: „Nie będziesz cierpieć”. Malowali moją skórę złotem.

– Jeśli mnie zabijesz – powiedział Gregory – nie zmienisz niczego. Plan wejdzie w życie po mojej śmierci. Jeśli chcesz mnie zabić przed szóstą, tylko przyspieszysz nadejście Sądu Ostatecznego. Wszystko jest gotowe. Tylko ja mogę zatrzymać tę machinę. Byłbyś głupcem, gdybyś mnie zabił.

Gestem wskazał mi krzesło.

– Ten pokój jest dźwiękoszczelny, nie ma w nim kamer systemu alarmowego – powiedział. – Wszystko, co powiemy, pozostanie tajemnicą. I chciałbym, żebyś okazał mi poważanie i współczucie.

– A żołnierze?

– Przycisnąłem guzik, tutaj, pod stołem. Nie wejdą tu, ale to, co ci powiem, musi pozostać tajemnicą dla całego świata. Kiedy wyjdziemy z tego pokoju, musisz być jednym z nas. Musimy wyjść stąd razem.

– Tylko tak ci się wydaje.

– Nie. Brak ci wyobraźni, duchu, zawsze tak było. Przez zbyt wiele stuleci żyłeś jako niewolnik. Ale teraz, choć nie od razu, poznasz swą siłę. Przyznaj się. Lekarze znaleźli w ciele mojej żony żywe nasienie. Utraciłeś ten mglistooki wygląd. Moja żona nauczyła cię, jak być mężczyzną?

Nie odpowiedziałem. Ale miałem jakieś bardzo wyraźne przeczucie – i nie mogłem zakończyć tej sytuacji, przecinając wszystko niczym węzeł gordyjski.

– Święta racja! – zawołał. – Siadaj i słuchaj. Zająłem pierwsze krzesło po jego lewej stronie.

Podniósł małe urządzenie o wielu przyciskach, obdarzone zdolnością zdalnego sterowania innymi urządzeniami. Położyłem na nim dłoń.

– To do obsługiwania monitorów, nic więcej. Większość z nich to monitory systemu alarmowego. Tylko dwa zawierają taśmę. Spójrz w to miejsce, ponad centralną mapą.

Dwa ekrany pokazały nieruchome obrazki – każdy zatrzymany mniej więcej na dwie sekundy – przedstawiające ludzi konających z głodu, umarłych, pola bitwy, zbombardowane budynki, góry śmieci. Rozpoznałem w nich nieruchomą panoramę całego świata. Na jednym obrazku, w tle za mieszkańcami wioski, rozpoznałem świątynię Majów. Zauważyłem też ruiny, które znałem z Kambodży.

On patrzył na nie niemal z uśmiechem, jakby zapomniał o mojej obecności lub nie żywił

wobec mnie żadnych obaw.

– Obiecaj, że Natanowi nic się nie stanie – powiedziałem – dopóki rozmawiamy.

– Obiecuję. Nic się nie stanie aż do szóstej, a wtedy wszystko rozpocznie się na mój znak.

Ale powinienem cię uprzedzić, mój niebiański przyjacielu, nie masz żadnych atutów w tej rozgrywce.

– Nie?

Odwrócił się i uśmiechnął do mnie z wdziękiem, promieniejąc szczęściem i dumą.

– Tak długo czekałem na tę chwilę – powiedział. – I pomyśleć, że przybyłeś w samym środku przygotowań. Naprawdę sądzę, że Bóg zesłał cię jako odpowiedź na ofiarę z Estery.

Długo nie dostrzegałem symetrii ani geniuszu tego zdarzenia. Ofiarowałem Esterę, którą kochałem, prawdziwie kochałem, a ty przybyłeś przez szczelinę nieba.

Wydawało się, że z całą powagą wierzy w to, co mówi.

– Nie przybyłem z nieba – powiedziałem. – Gdzie jest Natan?

– Po pierwsze, rozumujmy logicznie. Jeśli stracisz anielską cierpliwość i zabijesz mnie, osiągniesz tylko tyle, że automatycznie uruchomisz cały plan. Jeśli zniszczysz ten budynek, automatycznie uruchomisz cały plan. Jeśli chcesz cokolwiek zrozumieć, zaakceptować lub zmienić, potrzebujesz mnie. Więc mnie wysłuchaj.

– Dobrze – powiedziałem. – Ale czy rzeczywiście chcesz zabić Natana o szóstej? Mogłeś dokonać tego już wcześniej. To dlatego umieściłeś go w szpitalu pod swoim nazwiskiem, by stworzyć swoje akta ze świadectwem DNA i prześwietleniem zębów, by Natan mógł być zidentyfikowany jako ty, żeby twoja śmierć została potwierdzona, czy tak?

Nie wydawał się zadowolony, że odgadłem aż tyle.

– To dość prymitywna wersja tego, co zamierzyłem – oświadczył. – Ale zrozum, chodzi o świat, Azrielu, o cały świat. Dobry Boże, musisz być moim Bożym Świadkiem.

– Nie popadaj w przesadę, Gregory, wyjaśnij mi swój plan. Masz gdzieś dokumenty ze swoim DNA, które umieścisz na miejscu dokumentów Natana, i one udowodnią, że powstałeś z grobu. Wiele osób pracowało nad wymazywaniem i przenoszeniem danych.

– Zaczynam kochać cię za tę inteligencję – powiedział. – A teraz naprawdę ją wykorzystaj. Dla dobra samego świata! Nie możesz zapobiec temu, co się tu stanie, i musisz pamiętać, że kiedy nadejdzie Sąd Ostateczny, a nadejdzie dzisiaj przed północą, będziesz mnie potrzebować. Będziesz mnie rozpaczliwie potrzebować, tak jak wszyscy żywi, którym przeznaczone będzie żyć. W innym razie czeka cię jedynie pasmo udręk i niepowodzeń.

– Dobrze, więc czym jest ten Sąd Ostateczny? Co ma się wydarzyć? Zamierzasz zabić Natana. Co potem? Zmartwychwstanie?

– Za trzy dni. Czy nie tak postępowali inni mesjasze?

Trzy dni. Przepłynęły przeze mnie nieostre, straszliwe wizje – lwy, przeklęty rój pszczół, tańce. Zadrżałem i odsunąłem je od siebie. Ujrzałem krzyż Chrystusa. Ujrzałem zmartwychwstałego Chrystusa na starych i nowych malowidłach. Usłyszałem chrześcijańskie słowa, greckie i łacińskie.

– Chętnie ci to wytłumaczę – powiedział Gregory. – Widzisz, parę razy przyszło mi do głowy, że jesteś jedyną osobą, która to w pełni doceni.

– A to dlaczego?

– Azrielu, nikt z żyjących nie ma mojej odwagi. Nikt. Trzeba odwagi, by zabić. Wiesz o tym. Znasz czasy i świat, i pewnie byłeś świadkiem wojny, głodu, niesprawiedliwości. Ale najpierw pozwól, że dam ci ostrzeżenie. Jeśli mnie nie wysłuchasz, jeśli uznasz, że moja śmierć jest potrzebna i że nie dbasz o to, co stanie się ze światem, pozostaje kwestia kości.

– Tak?

– Znajdują się w piecu w tym budynku, i jedno moje słowo sprawi, że spłoną i roztopią się w płynne złoto. Chyba powinienem ci też powiedzieć o wynikach testów, prawda?

– Jeśli chcesz marnować czas. Wolałbym usłyszeć o Sądzie Ostatecznym.

– Nie chcesz wiedzieć, co jest w twoich kościach?

– Wiem. Moje kości.

Pokręcił głową z uśmiechem.

– Już nie. Ludzkie kości zostały niemal całkowicie przeżarte metalem, w którym je zatopiono. Zostało z nich bardzo niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek. Co oznacza, że kiedy tylko metal zostanie podgrzany, z łatwością pochłonie i zniszczy wszelki ślad po resztkach człowieka.

– O to ci chodziło? – Uśmiechnąłem się. – Zabawne. Wyniki twoich testów mają dla mnie zupełnie odmienne znaczenie. Czy znalazłeś tego dosyć, by dokonać czarów z DNA?

Zaprzeczył.

– Nie zostało prawie nic.

– To dobre wieści. Opowiadaj dalej.

Przyjrzał mi się z największą uwagą. Sięgnął po moją rękę, na co do pewnego stopnia pozwoliłem. Rzucił na szalę cały swój urok, jego oczy miały głębię wielkości, a także szczerość wielkości. Bardzo kuszące. Rachela ostrzegała przed tym.

Ale ja żywiłem do niego odrazę. Za Esterę i Natana, jakby cały świat się nie liczył albo jakby opłakiwanie ich oznaczało płacz nad wszelką niesprawiedliwością.

– Azrielu, to sen o nieporównanej wielkości. Idzie za nią brutalność i śmierć, ale tak było i podczas podbojów Aleksandra. A także Konstantyna. Wiesz o tym. Wiesz, że Egipt żył w pokoju przez dwa tysiące lat dzięki brutalności i zabijaniu. Wiesz i pamiętasz te długie czasy pokoju. Czasy Aleksandra, a potem Pax Romana.

– Opowiedz mi o planie.

Wskazał wielką mapę na ścianie, mapę świata, jarzącą się punkcikami światła. Punkciki były czerwone i niebieskie, choć zdarzały się także żółte. Ostro odróżniały się od reszty światełek na mapie, lecz teraz dostrzegałem wiele znaków i linii. Wielce szczegółowa mapa.

– To moje kwatery na całym świecie – oznajmił. – To moje świątynie, moje tak zwane kurorty, moje tak zwane biura. Lotniska. Wyspy.

– Boże, dlaczego dałeś ambicję takiemu człowiekowi? – zawołałem. – Pomyśl, ile dobra mógłbyś uczynić, zbłąkany szaleńcze!

Roześmiał się, szczerze niczym dziecko.

– Kiedy właśnie o to chodzi, mój ty nietaktowny złośniku, jestem geniuszem moralności.

– Wskazał ku mapom. – Są gotowi, by w dwie godziny po potwierdzeniu mojej śmierci zniszczyć dwie trzecie populacji świata. A teraz, zanim się sprzeciwisz, pozwól mi wyjaśnić, że dokonam tego dzięki filowirusom, które tu udoskonaliłem i które już teraz znajdują się w owych świątyniach. Nie przerywaj.

Uniósł rękę i ciągnął dalej.

– Jest to wirus, który zabija w ciągu pięciu minut lub nawet szybciej; żyje w powietrzu tak długo, jak jego nosiciel oddycha, co trwa nie więcej niż pięć minut; jego pierwszym i natychmiastowym działaniem jest zmącenie umysłu i wypełnienie ofiary uczuciem spokoju i rozkoszy.

Uśmiechnął się, a jego oczy powlokły się mgiełką, jakby słuchał wspaniałej i dostojnej muzyki.

– Nikt nie będzie cierpieć, Azrielu, najwyżej przez parę chwil. O, cóż za doskonałość w porównaniu z ohydną, gadatliwą głupotą Hitlera, który straszył, rozstrzeliwał i dręczył Żydów.

Jakim był prymitywnym, okrutnym potworem. Rzeźnikiem, szmaciarzem, cmentarnym złodziejem, który wyrywał złoto z ust milionów ofiar. – Wzruszył ramionami. – Zresztą może czasy były inne. Nie mieliśmy takiej technologii.

I mówił dalej:

– Wirus zostanie zrzucony wraz z śmiercionośnym gazem, który po czterech godzinach straci swoje właściwości. Te połączone czynniki powinny zabić wszystkie żywe istoty na wybranym terenie. Moje samoloty i helikoptery we wszystkich punktach świata już czekają, by rozpocząć eksterminację. Będą przelatywać nad wybranymi terytoriami tak długo, aż ich mieszkańcy zostaną unieszkodliwieni.

W niektórych miastach o dużym zaludnieniu, jak Bagdad, Kair i Kalkuta, zostały zorganizowane bataliony piechoty. Umieszczą gaz i wirusa w systemach wentylacyjnych wielkich budynków. Niektórzy zgadzają się umrzeć, inni będą nosić odzież ochronną.

– Dobry Boże, ile miast, państw, ludzi, o jakich liczbach mówisz?

– Niemal o całym świecie, Azrielu, już ci mówiłem. Dwie trzecie populacji świata.

Traktuj to jak nieuniknioną plagę, jeśli wolisz, plagę, która nadejdzie w tej anielskiej postaci, by oczyścić naszą planetę ze śmiecia, tak jak w przeszłości robiły to inne plagi. Czy wiesz, co czarna śmierć uczyniła w Europie?

– Jakże mógłbym nie wiedzieć? – Pomyślałem o Samuelu i płonących domach Strasburga.

– Ale nie wiesz, że gdyby nie zaraza, Europa byłaby teraz pustynią. Nie wiesz, jak wiele osób umarło na epidemię grypy na początkach naszego stulecia. Nie wiesz, co oznaczała epidemia AIDS. Nie wiesz, jak wiele potrzeba odwagi, by wzorować się na naturze i wznieść się ponad nią, a nie tylko się w niej babrać i potęgować jeszcze chaos.

– Jakie kraje świata; mówisz o Azji?

– Ależ tak – odparł. – Azja, oczywiście. Daleki Wschód, wszystkie te ludy znikną z oblicza świata. Cała północna Rosja. Oszczędzę jedynie pewną część wschodniej Rosji, a i na to jeszcze się nie zdecydowałem. I nie będzie już Japonii.

Nie zatrzymał się nawet dla nabrania oddechu; wciąż mówił, coraz bardziej podniecony.

Mógłbym przysiąc, że bił z niego jakiś blask.

– Nie było cię tu zbyt długo, byś pojął całą logikę planu. Przede wszystkim, wykasujemy całą populację afrykańskiego kontynentu. Tylko pomyśl. Opróżnienie Afryki. Namierzyliśmy wszystkie wioski, wszystkie zamieszkane rejony. Przeżyją tylko te zwierzęta, które będą się znajdować daleko od nich. Genialne. Widzisz, filowirus i tak nie ma wpływu na większość zwierząt, a gaz rozproszy się dostatecznie wcześnie, by zdołały przeżyć. O, to bardzo skomplikowane. Opracowaliśmy kilka etapów. Ale zrobiono wszystko, by uniknąć paniki, bólu czy świadomości u umierających. Nie będą cierpieć, nie, nie będą znosić koszmarnej agonii swoich rodziców i innych, więzionych w niemieckich obozach. To było ohydne bestialstwo.

Nie śmiałem mu przerywać. Ale, Jonatanie, potrafisz sobie wyobrazić, co czułem.

Narastała we mnie panika; jednak tłumiło ją coś silniejszego; zdeterminowane postanowienie, że to szaleństwo nie dojdzie do skutku! W żadnym wypadku! Ukryłem prawdziwe uczucia pod maską.

– W rzeczy samej twój cel jest niezwykły.

– Zginie cała ludność Indii i Pakistanu, do ostatniego człowieka – ciągnął Gregory z okrutnym ożywieniem. – A także cała ludność Nepalu i wyższych rejonów górskich.

Oczywiście Izrael zostanie zniszczony, ponieważ zniszczona musi być Palestyna, a także Irak i Iran. Poza tym zginie cały świat – Ormianie, Turcy... Grecy, wszyscy na Bałkanach, tam gdzie toczy się wojna, Arabia Saudyjska, Jemen...

– Trzeci Świat, jak go nazywacie – powiedziałem. – Świat biedaków. To o nim mówisz.

– Mówię o świecie przeżartym chorobą, wiecznie walczącym, głodującym i ciągnącym nas ze sobą na dno. Wielki świat, którego nie można uratować – świat, którego nie zdołałby uratować Aleksander Wielki ani Konstantyn, ani prezydent tego kraju, ani ONZ, ani wszyscy ci słabowici i rozmamłani współcześni apostołowie pokoju, gdyż ci nie potrafią niczego poza kierowaniem masakrami!

Westchnął.

– Tak – powiedział. – Toczony chorobą, poza kontrolą i zbawieniem. To nieodwołalne.

Wszyscy muszą umrzeć. Do północy większość z nich straci życie. Ale świątynie są przygotowane na ponowienie już jutro ataku gazowego na wszystkie te terytoria. Nasze ciężarówki, samoloty, helikoptery – wszystkie występują jako pojazdy służby zdrowia. Ludzie będą sądzić, że przyjechały z pomocą. Sami zaczną do nich przychodzić, szukając pomocy i schronienia, i stracą życie bez tortur i przerażenia. Wszystko zostało zaprojektowane po prostu genialnie. Oszacowaliśmy średnie wyniki. Cała ludność Kairu zginie w ciągu dwóch godzin. W Kalkucie potrwa to dłużej.

Ciągnął dalej z wyraźnym smutkiem:

– Trzeci dzień będzie najgorszy, bo wtedy ruszy polowanie na tych, którzy w jakiś sposób zdołali przeżyć, i to będzie trudne. Ludzie odczują strach. Ale będzie on krótkotrwały. Wtedy możemy skorzystać z broni palnej, a nawet bomb, ale mamy nadzieję, że tego unikniemy.

Spodziewamy się, że pod koniec trzeciego dnia ujrzymy spokojny i piękny świat.

Jego dłoń leżała na mojej, ciepła i ciężka, oczy płonęły.

– Wyobraź sobie, Azrielu, cały afrykański kontynent, cichy i spokojny, piękne egipskie piramidy stojące w ciszy, smog i brud Kairu osiadły na miejscu, niczym piasek. Wyobraź

sobie Zair bez epidemii i nierozpoznanych filowirusów, grożących zniszczeniem całemu światu. Wyobraź sobie głodujących, uśpionych w spokoju. Wyobraź sobie wielkie lasy podzwrotnikowe, którym znów wolno rosnąć, gęstą kwitnącą dżunglę, w której nie ma intruzów, dzikie zwierzęta, którym wolno się rozmnażać, jak im przeznaczył Bóg.

O, Azrielu, mój zamysł jest równie wielki jak zamysł Jahwe, kiedy nakazał Noemu zbudować arkę. Znalazłem nawet schronienie dla wybranych osobników. Wielcy geniusze i naukowcy już teraz zostali zwabieni na konferencję, gdzie zostaną uratowani, podczas gdy inni umrą. Oto mój kraj, moja arka. Ale reszta musi zginąć. Nie ma absolutnie żadnego innego równie pięknego, eleganckiego ani miłosiernego wyjścia z obecnej sytuacji.

– Izrael musi umrzeć, uczyniłbyś to własnemu ludowi?

– Muszę to zrobić, nie ma rady. Poza tym... Musimy odwiedzać święte miejsca w ciszy i skupieniu. Ale ty nie rozumiesz, wielu Żydów przeżyje. Przeżyją wszyscy w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Nikt w tych krajach nie dozna żadnej krzywdy.

Atak wyeliminuje jedynie kraje na południu – cały Meksyk, Amerykę Łacińską oraz Karaiby. Wszystkie te wyspy znowu będą spokojne i piękne, a poinsecje zakwitną na nich głęboką czerwienią, palmy zaś będą kołysać się na wietrze.

Ale wszystko w naszym kraju i Kanadzie przeżyje. Filowirus szybko ginie.

Udoskonaliliśmy formułę z trzech rodzajów wirusa Ebola, a niektóre znaleźliśmy sami. Gaz traci swoje właściwości. Mówiłem ci. Szybko przestaje działać. Nie masz pojęcia, do jakiego stopnia udoskonaliliśmy formułę; konie i bydło pozostaną nietknięte. Nie masz pojęcia, jak ciężko pracowaliśmy, by działanie wirusa było tak miłosierne.

Westchnął, pokręcił lekko głową i powiedział:

– W wioskach puszczy amazońskiej przeprowadzimy punktowe ataki – tak, to konieczne – ale ogólnie dzikie życie będzie oszczędzone. Wyrafinowane trucizny nie uczynią tam nic złego. Azrielu, zdajesz sobie sprawę, jacy geniusze dla mnie pracowali, ludzie świadomi spraw, o których my obaj nie mamy pojęcia?

– A Europa? – spytałem. – Zgładzisz Azję Mniejszą? Wymordujesz narody bałkańskie.

Co zrobisz z Europą?

– To nasz największy strategiczny problem. Musimy wyeliminować Niemców, musimy to zrobić ze względu na to, co Hitler uczynił Żydom. Niemcy muszą umrzeć. Muszą. Wszyscy.

Bezwzględnie.

Ale chcemy oszczędzić wszystkie europejskie kraje. Z wyjątkiem Hiszpanii. Nie lubię Hiszpanii, a poza tym za wiele tam muzułmańskich wpływów. Ale eksterminacja w Niemczech musi przebiegać bardziej skrycie, potrzeba tam więcej pieszych pracowników niż gdziekolwiek indziej, i oczywiście mogą mieć miejsce pewne nieuniknione wypadki śmierci Francuzów i Anglików, zwłaszcza tych, którzy w owym czasie będą podróżować po Niemczech.

Wstał i podszedł do mapy.

– Wszystko przygotowane. Wszystko jest na miejscu. Wysłano ostatnie transporty substancji. To, co pozostało w budynku, przyda się do zaatakowania wszystkich, którzy zechcą tu wtargnąć. Są tu miejsca, które trzeba zapieczętować, kiedy będzie się używało gazu przeciwko policji. Oczywiście zdajesz sobie sprawę – ciągnął – że w większości tych potępionych krajów będziemy jedyną stacją nadawczą odbieraną w Stanach. Mamy tę przewagę, iż wolno nam będzie opisać tę łagodną zarazę. Napisaliśmy wiersze warte zapamiętania, podobne rytej w kamieniu historii wojen Dariusza.

Wskazał liczne monitory ukazujące nieruchomy obraz korytarzy, pustych pokoi i wind.

– Wszystko to śmiercionośne pułapki. Znajdujemy się w fortecy.

– Trzeciego dnia – rzekł – kiedy Stany Zjednoczone będą opłakiwać resztę świata, w głębi ducha z ulgą myśląc, że się jej pozbyły, ja powstanę z martwych i powiem, że widziałem powszechną śmierć, że zaraza była nieunikniona i spadła na świat z woli Boga. Wszyscy członkowie mojej Świątyni są przygotowani na zajęcie przywódczych stanowisk.

– Czy wiedzą, że to kłamstwo? – spytałem. – Ci twoi głupi wyznawcy? Czy wiedzą, że zabity zostanie Natan, twój identyczny bliźniak?

Uśmiechnął się cierpliwie, stojąc z założonymi rękami, tyłem do mapy.

– Umieściłeś go w szpitalu, by otrzymać jego kod DNA, potrzebny ci do potwierdzenia własnej śmierci – powiedziałem. – Ile osób wie o tym oszustwie? Ile osób ma coś wspólnego z zamienieniem w kluczowym momencie danych DNA, żeby potwierdzić twoje zmartwychwstanie?

– Wystarczająco wiele. Oczywiście szerokie masy wyznawców nie mają o niczym pojęcia. Wiedzą, kim jestem, a kiedy się pojawię, będą wiedzieć, że to Gregory. Biorę na siebie odpowiedzialność za to, co się stanie. Biorę na siebie winę za zagładę świata oraz brzemię nowej legendy o podróży do piekła i z powrotem. Ja jestem nowym Mesjaszem. Ja jestem pomazańcem bożym. I mam własne tajemne sprawy, tak jak ma je Jahwe.

Minęło parę minut, zanim zdołał się uspokoić. Oczy zwilgotniały mu z emocji.

– Jesteś piękny, Azrielu. Potrzebuję cię. Zostałeś mi zesłany, by stanąć u mego boku.

Zostałeś mi zesłany.

– Mów dalej o planie. Kto go zna?

– Jedynie nieliczni wiedzą, że śmierć i zmartwychwstanie są udane. Czy nie tak to wyglądało za pierwszym razem?

– Za pierwszym razem – szepnąłem. – A kiedy był ten pierwszy raz? Na Golgocie? O to ci chodzi?

– Nawet ludzie rozprowadzający gaz w Indiach nie wiedzą naprawdę, do czego on służy.

Wiedzą to tylko dowódcy. Istnieją stopnie wtajemniczenia. Do mnie należy świat pełen zelotów, gotowych za mnie umrzeć, nie rozumiesz? Umrzeć za mnie i nowy świat. Teraz słuchaj, co ci mam do powiedzenia. Słuchaj!

Wyobraź sobie ulgę, która zapanuje, kiedy ludzie zdadzą sobie sprawę, co się wydarzyło.

Wiem, co mówię. Pomyśl o uldze wszystkich inteligentnych Amerykanów, Europejczyków, wszystkich mieszkańców świata zachodniego, czy jak zechcesz nas nazwać.

Usiadł i pochylił się ku mnie.

– Azrielu, ludzie będą się radować, kiedy minie Wielka Śmierć. Będą się radować!

Pozostanie tylko Zachód ze swymi zasobami, tylko on. A bieda, choroby, walki, wszystko zniknie. Zniknie z powierzchni ziemi. Nowy początek.

Świątynia Umysłu będzie wszystkim kierować. Przewyższamy liczbą tych z Waszyngtonu, którzy początkowo mogą się nam sprzeciwiać. W innych miejscach nie będziemy napotykać oporu. Wiemy, co się stało. Jesteśmy poinformowani. Będziemy bez ustanku nadawać na naszych falach, będziemy mówić, że dokonała się wola Boża i że na Ziemi zapanował pokój, że pozbyliśmy się milionów tych, którzy dręczyli ją jak owady i pasożyty.

– I sądzisz, że prezydent tego kraju poda ci rękę?

– Prawdopodobnie będziemy musieli go zabić. Ale przynajmniej damy mu szansę. W tej chwili jest wspaniałym człowiekiem i pięknym mężczyzną. Ale nasi wyznawcy w Waszyngtonie pozostają w pogotowiu. W samych kwaterach Białego Domu i pobliskiego Pentagonu jest ich trzy tysiące. Zakładam, że wiesz o tych ważnych punktach. Możemy udusić gazem wszystkich w tych pomieszczeniach. Jeśli to się okaże konieczne, zginie cała ludność Waszyngtonu. Cierpiałem, podejmując tę decyzję. Wierzę, że nie powinniśmy tego robić rodakom.

– Jakiś ty dobry.

– Tylko mądry. Chcemy, by rząd zdał sobie sprawę, iż prorok Gregory oszczędził go z łaski Pana, by pomógł odbudować nowy i wspaniały porządek świata. Zamierzamy przynajmniej dać prezydentowi i kongresmanom czas na wyobrażenie sobie tych pustych kontynentów, na których pola lilii znów zakwitną w pełnej krasie.

Spojrzał na mnie badawczo. Był naprawdę podekscytowany. Drżał, lecz nie ze strachu, a z niecierpliwości.

– Nie rozumiesz, mój wspaniały przyjacielu? – spytał. – Tego pragną wszyscy. Kiedy włączamy w nocy telewizor i widzimy wojnę na Bałkanach, ogarnia nas rozpacz. A więc nie będzie już wojny. I Serbowie, i Bośniacy znikną z powierzchni ziemi.

Wyobraź sobie, że nigdy już nie będziesz musiał się smucić na myśl o nagich, głodnych, powodziach, katastrofach w Indiach. Wszystko to zniknie. Wszystkie piękne miasta i świątynie pozostaną czyste i będą oczekiwać ponownego przebudzenia. Nikt nie chce już słyszeć o ohydnej zagładzie narodu w Iraku ani ulicznych walkach w Kambodży. Wszyscy mamy już dość przyglądania się walce ludzi Trzeciego Świata: bezradnych, wykastrowanych naszą wyższością i subtelnymi wartościami.

Wszyscy tego chcą!

To właśnie zrobiłby Aleksander! To właśnie zrobiłby Konstantyn! Nikt inny nie ma takich środków, takiej odwagi, mądrości ani brawury! Tylko ja! Sam tego dokonam. Ja sam! Uderzę, jak uderzali faraonowie, kiedy napadali tych, którzy wtargnęli do Doliny Królów.

Nie odpowiedziałem. W moim mózgu tykał zegar, powiadam: zegar. Szósta lub wcześniej. Która godzina była teraz?

– Musisz to rozważyć – ciągnął. – Musisz to sumiennie rozważyć. Wyobraź sobie dżungle Indochin i te piękne ruiny, wolne od wojujących ludzi! Wyobraź sobie majestat miasta takiego jak Berlin. Wyobraź sobie jego zasoby. W rzeczy samej całe Niemcy są pełne bogactw. A ci Niemcy, którzy ponieśli krzywdę w czasie drugiej wojny światowej, będą szczęśliwi, że nie ma już tego państwa na mapie!

Oni sami ściągnęli to na siebie! Po to właśnie przyszedłem na świat, jesteś tego dowodem.

– Skąd masz tę pewność? – spytałem. – Czy moja obecność nie powstrzymuje cię choć na chwilę?

– Nie. Nie, kiedy wyobrażę sobie świat po Sądzie Ostatecznym. Raj. Wyobraź sobie spokojną słodycz tej ziemi, znowu bujną trawę i tylko tych, którzy zasługują na życie, na ratunek, by odbudować państwa od podstaw, nie dopuszczając do chaosu, który znamy z przeszłości. Ameryka skolonizuje ten spokojny i piękny świat. Pod moim przywództwem.

Jeśli rząd nam pomoże, to dobrze. Potrzeba nam pomocy. Jeśli nie, przejmiemy rządy.

– A mieszkańcy tego kraju. Uważasz, że wam na to pozwolą?

– Zaufaj mi, będą szczęśliwi, kiedy wszystko się skończy, kiedy będą wiedzieli, że wszystko już za nimi, kiedy dowiedzą się, że żyją w świecie znowu pełnym naturalnych bogactw i wolnych terenów, a żyzne i wspaniałe ziemie czekają na swoich kolonizatorów.

Nawet nasi Afroamerykanie będą zachwyceni, że nie muszą się już martwić o Afrykę.

Amerykańscy członkowie naszych populacji mniejszościowych zostaną oszczędzeni. Nie ma takiego ludu ani rasy, która nie miałaby kolonii w Ameryce. Ten kraj jest arką! Zgódź się!

Będą nas czcić. Będą czcić zmartwychwstałego Mesjasza, a potem zostanie ujawnione jego chasydzkie pochodzenie, i wszystko zostanie zapisane; to będzie punkt zwrotny w historii.

Pozwoliłem mu mówić; zaprawdę, nic nie mogło go zmusić do zamilknięcia, to była jego aria.

– Azrielu, gdybyś tylko wiedział, jak bardzo staraliśmy się ocalić te nieszczęsne kraje.

Gdybyś tylko znał warunki panujące w Bagdadzie i Izraelu. Gdybyś tylko znał ten niemożliwy stan rzeczy.

Przez pierwszą połowę tego stulecia oglądaliśmy szaleńców, takich jak Hitler, Mussolini, Franco i Stalin. Widzieliśmy, jak ich okrutne metody zawodzą i strącają Europę w otchłań cierpienia.

Ktoś musiał udać się do tych nieszczęsnych zrujnowanych miasteczek, jak na przykład Bagdad, by znaleźć pomniejszych dyktatorów w rodzaju Saddama Husajna, albo pojechać na Bałkany, by znaleźć ludzi gotowych na śmierć w walce. Nawet Rosja nie ma już wielkiego Stalina, ani Lenina, ani Piotra Wielkiego.

– A ty uważasz ich za wielkich? – spytałem. – Sądzisz, że to wielcy ludzie?

– Nie, byli źli. Czynili zło, a poza tym zgładzili miliony. Nie łudź się, że Stalin zabił

mniej ludzi niż Hitler. Zabijali, zabijali, zabijali. Ale to było okrucieństwo, sadyzm, brzydota, prymitywizm. Nie uważam ich za ludzi wielkich.

Teraz Zachodem rządzą ludzie schwytani w pułapkę własnego sumienia i dobroci.

Wiedzą, że powinni zmieść Irak i Iran z mapy świata, ale żaden z nich nie ma dość śmiałości, by to zrobić! Wszyscy wiedzą, że Afryka jest krwawiącą raną, wylęgarnią chorób, które zabijają świat. Nikt nie ma odwagi, by zgładzić jej mieszkańców.

– A ten kraj, co będzie z biednymi i nieszczęśliwymi, którzy mieszkają tutaj?

– Jesteśmy arką, już ci mówiłem. W Nowym Świecie ta mała populacja ludzi, którzy nie zasługują na odkupienie, otrzyma nową szansę. Albo zostanie usunięta. Nie jest to problemem. Nasze kłopoty w kraju to drobiazgi, jak ugryzienie komara.

Na tym właśnie polega piękno tego planu. Ameryka, sam Nowy Jork, mieści ludzi wszystkich ras. Mogą wraz z nami rozpocząć budowanie nowego świata. Jeśli ktoś będzie się buntował z sentymentu do utraconych krajów, zabijemy go. Ale nie mamy żadnych uprzedzeń względem ras i narodów, i w naszym projekcie przewidzieliśmy miejsce dla ludzi wszelkich rodzajów.

Pamiętaj, że nasza kampania telewizyjna ma wielki zasięg. Jest już opracowana. Kiedy wydarzą się okropne zgony, będziemy całkowicie kontrolować doniesienia z tamtych rejonów.

Prezydent i wojsko będą bezradni. Nie znajdą żadnych zagranicznych aliantów ani wsparcia.

Będzie tylko Świątynia Bożego Umysłu.

– A podczas Sądu Ostatecznego ludzie wpadną w taką panikę, że ich także trzeba będzie usunąć. Cała Ameryka będzie szaleć ze strachu przed plagą.

– Właśnie; a potem odkryją, że zostali wybrani. A ja powstanę z martwych i przyniosę ze sobą wizję Nowego Świata. Dowiedzą się, że to wszystko jest zamiarem Boga, że Bóg wybrał

Świątynię na swoje narzędzie, ale to ja byłem pomiędzy martwymi! Wierz mi, kiedy to wszystko się skończy, świątynia Bożego Umysłu będzie jedyną religijną instytucją, jaka pozostanie przy władzy, a nieliczne bunty przeciwko niej łatwo dadzą się zdławić. Wszystko zaplanowaliśmy, mamy przywódców, kwatery, mamy wszystko, czego trzeba.

Natan musi umrzeć zamiast mnie o szóstej, ale gdybym umarł wcześniej, gdyby coś mi się przytrafiło, gdybym dał znak, proces eksterminacji rozpocznie się automatycznie. A mam tysiące sposobów na danie takiego znaku.

– Wymień choć jeden.

– Słucham?

– A gdybym cię po prostu zabił, uratował Natana i odkrył intrygę przed światem.

– Nie możesz tego zrobić. Nie rozumiesz, że przy wszystkich drzwiach stoją żołnierze?

No i kości, pamiętaj, to ja je mam, jeśli zaczniesz z nami walczyć, moi ludzie mają je spalić.

To położy kres twojej egzystencji.

– A jeśli nie?

– Co możesz zrobić? Nie zdołasz powstrzymać wszystkich naszych ludzi, nie potrafisz nawet oddać tego budynku w ręce wroga. Mamy go pod absolutną kontrolą. Nie rozumiesz?

Możesz przebywać tylko w jednym miejscu naraz bez względu na to, czy jesteś duchem, czy nie, a twoje możliwości są mocno ograniczone. Nawet nie wiedziałeś, że Rachela popełnia samobójstwo za twoimi plecami.

– Sądzisz, że pozwolę ci na to jakby nigdy nic – powiedziałem. – Nie przypuszczasz chyba, że nie spróbuję przeszkodzić. Myślisz, że przyłożę rękę do tej okropności? Błędnie zaliczasz się do wielkich przywódców. Cyrus urósł w siłę, tolerując religie imperium perskiego. Aleksander sprowadził hellenizm do Azji, zaślubił ją z Grecją. Pax Romana to czas tolerancji. Nie rozumiesz, ty śmieciu, stoisz w jednym rzędzie z mordercami!

Nie zdołałem powściągnąć gniewu. Gregory spojrzał na mnie z bólem, prawdziwie zraniony, ale przede wszystkim zawiedziony i smutny – człowiek oddany swojej sprawie.

– Stoisz w jednym rzędzie z Attylą i Hunami – ciągnąłem. – Stoisz obok Tamerlana, który wznosił ściany z żywych ciał pokonanych. W rzeczy samej, stoisz w jednym rzędzie z czarną śmiercią, wirusem Ebola i AIDS. Jesteś zniszczeniem!

Potrząsnął dłońmi. Zakrył nimi twarz.

– Azrielu, spróbuj ujrzeć piękno mego planu. Jego zasięg. Tego właśnie potrzebuje świat i tylko to może go zbawić. Zawsze zabijano narody, by zrobić miejsce dla innych. Wybito Indian, by mógł powstać ten wielki naród. Czy mam ci przypominać, co Jahwe powiedział do Joszuy, Saula i Dawida? Że nakazał im zgładzić wrogów, mężczyzn, kobiety i dzieci, do ostatniego żywego człowieka.

Nie rozumiesz, Azrielu, to wymaga rozmachu i odwagi. Niewiarygodnej odwagi. A ja ją mam. Mam ją, mam także środki, by tego dokonać, i potrafię przewidzieć wszystko. Zniosę potępienie i krzyki oburzenia. Mam wizję!

Znowu wstał i podszedł do mapy, jakby musiał się zastanowić.

– Wiesz, może zrozumiesz dopiero, kiedy się zacznie.

– To się nie zacznie! – oznajmiłem. Ja także wstałem.

Na samym środku mapy znajdowała się mała gwiazdka. Zbyt późno ją zobaczyłem. Biała, Gwiazda Dawida lub Gwiazda Magów. Przez całe wieki miała ogromne znaczenie. Gregory patrzył na nią z miłością.

Za późno zdałem sobie sprawę, że już to zrobił. Był to przycisk. Gregory uruchomił jakiś proces!

– Coś uczynił? – spytałem.

– Na razie tylko posłałem Natana na śmierć. Jest odpowiednio ubrany i przygotowany. Za pięć minut zostanie zabity przed budynkiem. To rozpocznie odliczanie owych dwóch godzin.

Spożytkuj ten czas, by uczyć się ode mnie, modlić się i zostać moim pomocnikiem.

Wstałem, oniemiały.

– Mój Boże! – krzyknąłem z najwyższym przerażeniem.

– No, i co teraz zrobisz? Zostaniesz tutaj? Zabijesz mnie? Pobiegniesz na ratunek Natanowi? Natan już jedzie windą. Spójrz na ten monitor. Widzisz?

Spojrzałem. Wysoko w kącie ujrzałem niewyraźny obraz Natana, teraz prawdziwie identycznego klona Gregory’ego, pozbawionego brody i pejsów, podtrzymywanego przez tych, którzy go otaczali. Miał na sobie ubranie Gregory’ego. Dostrzegłem nawet lekkie wybrzuszenie w kieszeni płaszcza, zdradzające obecność prywatnego rewolweru Gregory’ego.

Ujrzałem z przerażeniem, że drzwi windy się otwierają. Ujrzałem z przerażeniem, że postaci zmierzają ku wejściowym drzwiom Świątyni, ku tłumowi.

– Jesteś bezsilny, Azrielu. Obudziłeś się do życia, by być moim posłańcem. Jeśli mnie zabijesz, zabijesz jedynego człowieka, który później mógłby dać ci się odwieść od tego wszystkiego. Oczywiście nie zrobię tego, ale sam postawiłbyś nas w obliczu faktu dokonanego, jak to nazywamy. Potrzebujesz mnie. Sam o tym wiesz. Bardzo mnie potrzebujesz.

W szale zawołałem na żelazo, by przybyło do mnie. W moich dłoniach znalazły się dwa gwoździe. Rzuciłem Gregory’ego o ścianę, gdyż mapa mogła być pełna przycisków i guzików.

Wbiłem gwoździe w jego dłonie. Skrzywił się, ale nie krzyknął.

– Głupcze! – rzekł. Przymknął oczy, jakby rozkoszował się bólem. Potem wpadł we wściekłość.

– A co, nie chciałeś być Mesjaszem? – spytałem.

Zaklął i zaczął się wić, choć gwoździe trzymały mocno.

Na monitorze ujrzałem postać „Gregory’ego”, Natana w przebraniu, wychodzącego przed tłum.

Rozproszyłem się i przeniosłem w tamto miejsce całą moją mocą, niewidzialny.

Ale zanim to zrobiłem, usłyszałem strzały. Usłyszałem grad kul, który uderzył w niewinnego Natana. Usłyszałem krzyki na ulicy.

24.

Natan leżał w kałuży krwi, mrugając oczami w jasnym blasku słońca, a wokół niego kłębił się przerażony tłum. Zabójcy zostali schwytani. Wyły syreny. Wyznawcy łkali.

Spojrzałem na ciało Natana. Ujrzałem oszołomienie w jego wielkich ciemnych oczach.

Wspomnienia przemknęły przeze mnie, grożąc zamętem.

Potem nagle zorientowałem się, że wszystko wokół mnie wygląda inaczej. Budynek wyblakł. Tłum znikł.

Ponad moją głową, prosto w piękny błękit, wznosiły się lśniące i autentyczne Schody do Nieba.

Powiadam ci, własnymi oczami ujrzałem, iż światło, o którym opowiada tak wielu, jest nie do opisania. Zobaczyłem światło tak pełne ciepła, miłości i zrozumienia, że wypełniło całą moją niewidzialną postać i dotknęło bezpośrednio mego serca. I ujrzałem Natana, który powoli wspinał się po Drabinie.

Na górze pojawiła się Rachela i Estera. Byli tam inni, których nie znałem, i nagle w tym oślepiającym i pięknym świetle zdałem sobie sprawę, że wszyscy mówią Natanowi, iż powinien wrócić, nie wolno mu umrzeć, musi wracać.

Natan posłusznie zawrócił i zaczął płakać; płakał i płakał, zasłaniając oczy dłońmi.

Wyglądał teraz jak chasyd; miał brodę i pejsy, które mu ogolono, a także czarny kapelusz. Ale był duchem, który wracał do poranionego ciała, leżącego na ziemi, ciała, w którym serce właśnie przestało bić.

Nagle Rachela zawołała do mnie. Spostrzegłem, że biegnę po Schodach. Nic mnie nie powstrzymywało. Znalazłem się na nich, powiadam ci, Jonatanie, znalazłem się na złotych schodach, a oni stali w górze, widziałem ich wszystkich, nie tylko Rachelę i Esterę, ale i mojego ojca, i Zurvana, mojego pierwszego nauczyciela, Samuela i pozostałych. Ujrzałem ich; w jednym rozbłysku wróciły do mnie wszystkie wspomnienia.

Przez oczami przewinęło mi się całe życie, od młodości i niewinności po koszmar morderstwa, które na mnie popełniono, i znałem każdą osobę i rolę, jaką odegrała, a potem wróciły do mnie wszystkie nauki Zurvana. Ujrzałem wszystko, co uczyniłem, dobro i zło.

Byłem już niemal na górze, a Natan przyglądał mi się zdziwiony. Rachela wystąpiła naprzód.

– Azrielu – powiedziała. – Musisz wrócić do ciała Natana. Azrielu, on nie jest silny, by mógł stawić czoło Gregory’emu, lecz ty jesteś. Możesz utrzymać to ciało przy życiu! Azrielu, błagam cię.

Natan zwrócił się w moją stronę; był podobny do Gregory’ego, a jednak tak czysty, nieskalany i pełen miłości, najdoskonalszej miłości. Spojrzał badawczo na szczyt schodów, o parę metrów od miejsca, w którym staliśmy, gdzie zaczynał się ogród, a blask rósł z nieograniczoną jasnością.

– Czy to znaczy, że mogę z wami zostać? – spytał. Spojrzał na Rachelę, Esterę i innych chasydów, których nie znałem, starszych, a także na babilońską starszyznę!

Chciałem rzucić się w ramiona mojego ojca.

– Czy nie możemy przyjść obaj? – zakrzyknąłem. – Proszę, ojcze!

Nagle przemówił Zurvan:

– Azrielu, musisz wrócić do tego ciała i sprawić, by podniosło się z ziemi. Nawet jeśli oznacza to, że nigdy się z niego nie wydostaniesz. Musisz to zrobić.

– Proszę cię, Azrielu – odezwała się moja śliczna Estera. – Proszę cię, wiesz, jak niegodziwy jest Gregory. Tylko anioł może go pokonać.

Mój ojciec płakał, tak jak przed tysiącami lat.

– Mój synu, kocham cię, ale oni cię tak bardzo potrzebują! Potrzebują cię, Azrielu! Plan nie powiedzie się tylko wtedy, kiedy to martwe ciało podniesie się z prochu!

W mgnieniu oka uznałem rację tych argumentów. Zrozumiałem, o czym mówią.

Musiałem zaprzeczyć temu morderstwu i przemówić przed kamerami, tylko tak mogłem ostrzec świat.

Odwróciłem się, skinąwszy głową:

– Idź z Bogiem, Natanie! – krzyknąłem i usłyszałem ich ukochane głosy, dziękujące mi i modlące się za mnie.

Potem nagle po obu stronach ujrzałem niezadowolone duchy, szarpiące mnie z wszystkich sił, z twarzami wykrzywionymi nienawiścią, moich dawnych Panów, o których zapomniałem, ludzi, dla których czyniłem zło.

– Po co to robisz?

– Po co ci to?

– Niech ten szaleniec zniszczy cały świat.

– Co cię to obchodzi! – krzyknął mag z Paryża.

– Znowu cię wykorzystują. Wykorzystują cię! – zawołał mameluk, którego zabiłem, gdy go tylko ujrzałem.

– Stracisz moc, nie rozumiesz?

– W tym ciele staniesz się śmiertelny, uwięziony. Umrzesz w nim przez rany, jakie odniosło.

– Czemu masz cierpieć śmiertelność, skoro jesteś wolnym duchem!

A za ich twarzami i głosami roiło się mrowie gniewnych, zazdrosnych i nienawistnych duchów.

Spojrzałem w stronę schodów. Ujrzałem tam wszystkich, Natan ich obejmował, a oni go otaczali. Rachela uniosła dłoń i posłała mi pocałunek, a Estera pomachała mi niczym dziecko.

Roztopili się w jasnym świetle. Mój ojciec stał się czystym blaskiem.

Spojrzałem na owo światło i otworzyłem się na nie, by mnie wypełniło. Przez ułamek chwili zrozumiałem wszystko, pogodziłem się ze wszystkim, ze wszystkim, co mi uczyniono i co ja uczyniłem, i wszystkim, co kiedykolwiek się stało; wtedy świat nabrał znaczenia. Miał

pełne i wyjątkowe znaczenie. A miliony biednych, głodnych, gniewnych, wojowników – nie były to pasożyty, za jakie miał ich Gregory. To były dusze!

– Nie – rzekłem do gniewnych duchów. – Muszę to zrobić.

– Wracaj do tego ciała, wskrześ je – powiedział Zurvan – nawet jeśli oznacza to, że stracisz wszystko.

– Azrielu, moja miłość idzie z tobą! – krzyknął Natan. Teraz i on lśnił jasnym światłem, jak i inni.

Czerń. Nagle coś mnie wessało, jakby potężna maszyna, i raptem ogarnął mnie ból, ból w płucach, ból w sercu, ból we wszystkich kończynach, i mrugałem powiekami w blasku słońca, a ludzie kładli mnie na noszach, tak jak kiedyś zrobili to z Estera.

Poruszyłem się i przewróciłem na bok, nie bacząc na zdumienie innych, ale nie widziałem już schodów ani światła, jedynie samą Świątynię i krzyczący tłum.

Usiadłem na noszach, powoli zsunąłem się z nich. Medycy spojrzeli na mnie, nie wierząc własnym oczom. Wiedziałem dlaczego. Te rany były śmiertelne. Więcej niż jedna.

Ujrzałem kamery i skinąłem na reporterów. Wyciągnąłem do nich ręce.

– Wasz rząd, wasze agencje... Otoczcie ten budynek i przeszukajcie go natychmiast. Moje miejsce zajął fałszywy prorok. Fałszywy prorok chciał mnie zabić. W tym budynku ukryto śmiercionośne wirusy; świątynie na całym świecie są gotowe do ich rozprzestrzenienia.

Powstrzymajcie to! Musicie wejść na trzydzieste dziewiąte piętro. Musicie odnaleźć pokój z mapą i fałszywego proroka przygwożdżonego do ściany. Spieszcie się! Daję wam pozwolenie na wejście do Świątyni Umysłu. Weźcie ze sobą broń.

Odwróciłem się. Wszędzie, gdzie spojrzałem, ludzie wyciągali te małe telefony z antenkami i krzyczeli do nich. Nadjechała policja. Wyły syreny.

– To fałszywy prorok – powiedziałem. – To mój bliźniak i ma plan zniszczenia, jakiego nie potraficie sobie wyobrazić.

Zauważyłem, że kamery telewizyjne mierzą we mnie.

– Trzeba powstrzymać Świątynię Umysłu w każdym kraju. W każdym budynku przechowywane są zapasy trującego gazu i śmiercionośnych wirusów. Musicie powstrzymać działalność Świątyni Umysłu, gdziekolwiek się ona znajduje, i strzeżcie się jej kłamstw, strzeżcie się jej kłamstw. Spójrzcie, co mi zrobili, a przeżyłem, by wam o tym powiedzieć.

Czułem, że słabnę. Krew wypływała mi wprost z serca. Byłem w straszliwym stanie.

Sięgnąłem po mikrofon. Usłyszałem własny głos, zabarwiony tonem Natana, nieco wyższy.

– Wyznawcy Świątyni, wasz przywódca został zastrzelony, oszukany! Do waszych szeregów przeniknęli wrogowie! Wejdźcie do środka, zgładźcie ludzi, którzy was oszukali!

Czułem, że za chwilę upadnę. Oparłem się o młodą kobietę, reporterkę stojącą obok mnie, której kamerzysta rejestrował każdy mój oddech.

– Organizacje wojskowe, której pracownicy zajmują się badaniem śmiertelnych chorób.

Na całym świecie. Zawiadomcie ich. W każdym budynku Świątyni jest dość materiału, by zniszczyć miasto, nawet takie jak to!

Ujrzałem niewyraźnie, że ludzie rozbiegają się na wszystkie strony, odwracają się ode mnie.

Nagle usłyszałem krzyki. Odwróciłem się, niemal zemdlony, wspierany przez otaczających mnie lekarzy. Przed szklanymi drzwiami, powstrzymywany przez zdezorientowanych i przerażonych wyznawców stał Gregory, krwawiący z ran na dłoniach.

Krzyczał:

– To ja jestem Gregory Belkin! To on jest fałszywym prorokiem! Patrzcie, krwawię jak Chrystus! Powstrzymajcie szatana! Powstrzymajcie kłamcę!

Zachwiałem się. Prawie straciłem przytomność. Rozejrzałem się i nagle przypomniałem sobie, że w lewej kieszeni palta znajduje się broń. Gregory wyposażył oszołomionego lekami Natana we wszystko, co sam miał, nawet we własny rewolwer. Był on niewielki, ten sam, który Gregory miał przy sobie pierwszej nocy, kiedy go poznałem, który zawsze ze sobą nosił.

Wyjąłem go, a ludzie krzyknęli i cofnęli się. Powlokłem się ku Gregory’emu i zanim ochroniarze zdołali postanowić, co zrobić, zacząłem do niego strzelać. Strzelałem do niego raz za razem. Spojrzał w zdumieniu na pierwszą kulę, która trafiła go w pierś; przy drugiej wyprężył się, jakby chciał wezwać pomocy; trzecia trafiła go w głowę. Wystrzeliłem jeszcze raz, zanim mnie powstrzymali. Gregory padł martwy na chodnik.

Wokół mnie podniósł się krzyk. Ktoś bardzo ostrożnie odebrał mi broń. Słyszałem ciągły bełkot głosów, gadających do telefonów. Widziałem uzbrojonych mężczyzn, którzy biegli w stronę drzwi Świątyni i martwego ciała. Widziałem mężczyzn rzucających broń i podnoszących ręce. Słyszałem strzały. Odwróciłem się i upadłem w ramiona młodego doktora, przerażonego i wpatrującego się we mnie z respektem.

Chciałem poruszyć jego duszę.

– Spieszcie się! – szepnąłem. – Spieszcie się! Świątynia zacznie mordować ludność całych państw. Jest już gotowa! Człowiek, którego zabiłem, to szaleniec. To jego nikczemny plan. Spieszcie się.

Potem poczułem, że się zapadam, nie w głąb odrętwiałego, mrocznego snu ducha, lecz w śmiertelną agonię, w ból, który odebrał mi mowę. Poczułem w ustach smak ludzkiej krwi.

– Zadzwońcie po rabina Abrama – powiedziałem. – Zadzwońcie po żonę Natana.

Błagałem słowa, by nadeszły, nazwa brooklyńskiej gminy. Ktoś wymienił nazwisko rabina Abrama i było ono właściwe, więc powiedziałem: – Tak, wezwijcie go, by zaświadczył, że zabiłem fałszywego proroka.

Znowu leżałem na noszach, mrugając w świetle słonecznym. Czy to wystarczy? Czy ich powstrzymałem? Czułem ruch ambulansu, czułem tlen sączący się w moje płuca. Widziałem niewinną twarz nade mną.

Odepchnąłem plastikową maskę.

– Połączcie mnie teraz z ludźmi, którzy potrafią powstrzymać Świątynię.

Wciśnięto mi w dłoń telefon. Nie znam osoby, do której skierowałem ostatni apel.

– To wirus Ebola – powiedziałem. – Mieszanka starych i nowych odmian, opracowana tak, by zabijał w kilka minut. Znajduje się w kanistrach. Spieszcie się. Gaz i wirus znajdują się w świątyniach w miastach Azji, Środkowego Wschodu, Afryki. Na statkach. Samoloty są już gotowe do startu. Helikoptery. Powiedzcie wszystkim dobrym wyznawcom Świątyni, że muszą z wami współpracować. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent członków tej sekty jest niewinnych! Powiedzcie im, żeby uwięzili miejscowych przywódców! Wszędzie. Musicie ich otoczyć i schwytać, zanim wszystko się zacznie. Ci ludzie mają mordować.

Straciłem przytomność. Ciągle mówiłem, walcząc ze sobą, z bólem, ale naprawdę byłem już nieprzytomny. Ludzkie ciało zostało zniszczone, a ja znajdowałem się na krawędzi śmierci. Byłem bardzo zadowolony. Ale czy dokonałem już wystarczająco wiele?

Ocknąłem się w sali pogotowia. Wokół mnie tłoczyli się ludzie. Przy moim łóżku stał

rabin. Ujrzałem jego białą brodę, łzy w jego oczach, ujrzałem Sarę, żonę Natana. Odezwałem się w jidysz:

– Powiedz im, że jestem twoim wnukiem Gregorym, i oznajmij, że ten, który nie żyje, jest fałszywym prorokiem. Musisz to zrobić. Gregory postanowił, że ciało Natana będzie uznane za jego zwłoki. Powiedz tylko, że jestem twoim dobrym wnukiem, jeśli wolisz. Jest ciemno.

Wszystko się plącze. I chyba umieram.

Przed moimi oczami błysnęła twarz Sary.

– Natan – szepnęła.

Odwróciłem się i skinąłem, by nachyliła się nad moimi ustami.

– Natan chodzi ścieżkami Boga i nie ma już Natana – powiedziałem. – Widziałem go w ramionach tych, których kochał. Nie obawiaj się. Nie obawiaj się niczego. Utrzymam to ciało przy życiu tak długo, jak będę mógł. Pomóżcie mi.

Zaczęła szlochać i pogładziła mnie po czole.

Usłyszałem inny głos:

– Tracimy go! Wszyscy wyjść! Już!

Świat zniknął w mroku. Wszystko, co znałem, utonęło w ciemnościach i poczułem, że jedynym miejscem, jakie znam, jest owo światło zachowane w moich wspomnieniach tak świeżo, jakby był to zapach. Ciemności zgęstniały, potem zaś się rozproszyły. Zrozumiałem, że mnie przeniesiono.

Wiedziałem, że jechaliśmy windą. A potem jakby zapadł zmierzch, a obok mnie pojawiła się mroczna postać. Nie wiedziałem, czy była ona dobra, czy zła, ale rozpoznałem jej głos i język, którym się posługiwała:

– Celem jest kochać i rozumieć, cenić... – szepnęła.

Wszystko tonęło w czerni. Zdaje się, że myślałem: Czy Schody się pojawią? Czy się pojawią? Czy mogą się pojawić po tym, co zrobiłem? Potem nicość.

Obudziłem się w sali, w czymś, co nazywa się aparatem do podtrzymywania życia. Byłem przywiązany do różnych maszyn. Otaczały mnie pielęgniarki. Wielcy tego świata czekali, by ze mną porozmawiać, dowódcy armii i głowy stanu.

Zdałem sobie sprawę, że ból stępiał, a język spoczywa obrzmiały w moich ustach. Byłem śmiertelny, niekłamanie i bezradnie śmiertelny! I musiałem pozostać w tym ciele. Było to jedyne ciało, którego zechcieliby wysłuchać.

Pojawił się rebe. Ujrzałem czarne szaty i białe włosy, i brodę, zanim rozpoznałem twarz.

Potem poczułem bliskość jego ust. Tym razem to on przemówił w starożytnym aramejskim języku, tylko dla moich uszu:

– Powstrzymano ich. DNA ze szpitalnych akt potwierdziło, że jesteś Gregorym.

Oświadczyłem, że zmarły był demonem, który zajął miejsce mojego wnuka. W gruncie rzeczy jest to najszczersza prawda. Wszystkie świątynie są opanowywane. Naukowcy i badacze poddali się. Trwają aresztowania. We wszystkich krajach jego diabelskie działanie zostało powstrzymane. – Westchnął głęboko. – Ty tego dokonałeś.

Chciałem uścisnąć mu rękę, ale nie czułem własnych dłoni, dopiero stopniowo dotarło do mnie, że ktoś przywiązał je po obu stronach łóżka. Westchnąłem i zamknąłem oczy.

– Chciałbym tu umrzeć, jeśli mogę – odezwałem się do rabina. Znów mówiłem po aramejsku. – Chcę tu umrzeć, w ciele twojego wnuka. Jeśli Bóg mnie przyjmie, czy mnie pochowasz?

Skinął głową. A potem zasnąłem – niespokojnym, wątłym śmiertelnym snem, żywym snem.

Obudziłem się bardzo późno w nocy. Wszystkie pielęgniarki znajdowały się za szklaną taflą. Otaczały mnie tylko maszyny. Na krześle nieopodal spał rabin.

Z absolutnym zdumieniem zdałem sobie sprawę, że mam własne ciało. Stałem się Azrielem. Ze wszystkich sił starałem się zmienić w Natana. Ale ciało Natana nie żyło. Była to tylko iluzja. Mógłbym otoczyć ciało i zmusić je do poruszania się, ale moja władza nad nim już się skończyła.

Odwróciłem głowę i zacząłem płakać.

– Gdzie są schody, mój Panie? Czy nie wycierpiałem dosyć?

I znów stałem się Azrielem, tak łatwo, jakbym zaczerpnął powietrza, i już nie więziły mnie igły i inne maszyny. Wstałem, silny, prawdziwy, zdrowy, w moim własnym ciele i ulubionym babilońskim stroju, błękitnym i złotym. Broda, wąsy, wszystko wróciło. Byłem Azrielem.

Obejrzałem się na śpiącego rabina. Dostrzegłem postać uśpionej Sary, leżącej na zimnej podłodze, z ręką na poduszce.

Opuściłem pokój. Dwie pielęgniarki zauważyły mnie i podeszły. Powiedziały łagodnie, że nie wolno mi tu przebywać bez pozwolenia, człowiek w tamtej sali jest bardzo chory.

Spojrzałem w jego kierunku. Ujrzałem jego ciało. Był martwy od chwili, kiedy ugodziły go kule. Nagle usłyszały alarmujące dźwięki. Usłyszały sygnały.

Rabin obudził się. Sara dźwignęła się z podłogi. Stanęli nad martwym ciałem Natana.

– Umarł w pokoju – powiedziałem i pocałowałem pielęgniarkę w czoło. – Zrobiłyście wszystko, żeby mu pomóc.

Wyszedłem ze szpitala.

25.

Kroczyłem ulicami Nowego Jorku. Przybywszy do Świątyni ujrzałem ją otoczoną kordonem policji oraz zbrojnymi z rozmaitych ugrupowań. Najwyraźniej budynek został

zdobyty i oczyszczony z nikczemników.

Nikt nie zwracał na mnie uwagi – uważali mnie za zwykłego wariata w niebieskich aksamitach, jak mi się zdaje. Wszędzie spotykałem wyznawców Świątyni, łkających i zawodzących.

Poszedłem do parku, gdzie wyznawcy leżeli na trawie i pod drzewami, śpiewali hymny i twierdzili, że nie wierzą, by to wszystko było kłamstwem. Nie mogli. Przesłanie Świątyni niosło tak wiele miłości, dobroci, życzliwości.

Przez pewien czas stałem nieruchomo, a potem, zbierając w sobie wszystkie siły, zmieniłem się w Gregory’ego.

Okazało się, że jest to zaskakująco trudne; ale równie trudno było mi utrzymać ten kształt.

Podszedłem do nich, a oni wstali na mój widok. Ja zaś powiedziałem, żeby zachowali spokój.

Głosem Gregory’ego przemówiłem, iż jestem posłańcem, który ma im przekazać, że ich przywódca nie zdołał wykonać swego zadania, lecz jego przesłanie, odwieczne przesłanie miłości nadal zachowało pełne znaczenie.

Wkrótce otoczył mnie ogromny tłum. Mówiłem i mówiłem, odpowiadałem na proste pytania o stare prawdy, miłość, wspólnotę, zdrowie planety, wszystko, i potwierdzałem, że jest to dobre. Wreszcie przytoczyłem słowa Zurvana.

– Kochać, uczyć się i okazywać dobroć – powiedziałem.

Byłem wyczerpany.

Zniknąłem.

Uniosłem się ku oknom Świątyni Umysłu.

– Kości – szepnąłem. – Zabierzcie mnie do kości.

Znalazłem się w sali z piecem. Ale była już pusta i nie śledziły jej kamery, gdyż cały system alarmowy został zabrany. Otworzyłem drzwi pieca i ujrzałem nietknięte kości. Zwykły stary szkielet.

Wyjąłem go i trzymałem, zwisał i kołysał się na nowym drucie, a potem wezwałem siłę, bym mógł uczynić moje dłonie podobnymi stali, i zmiażdżyłem własną czaszkę, gniotłem ją i kruszyłem w dłoniach tak długo, aż wysypała się spomiędzy nich jak pył, złoty pył.

Wszystko to zrobiłem w niewidzialnej postaci, kość po kości, zgniatając je w dłoniach i miażdżąc, dopóki nie został z nich sam pył, migoczące drobiny złota. Wirowały ku kratkom wentylacyjnym. Otworzyłem okno wychodzące na ulicę, a ów pył wyfrunął przez nie z wielkim podmuchem świeżego powietrza.

Stałem i przyglądałem się, dopóki wszystek nie zniknął z moich oczu, a wtedy przywołałem wiatr, by oczyścił pokój, by wyniósł każdą drobinę w świat, nawet tak maleńką jak złoty łebek od szpilki.

I odkryłem, że przybrałem widzialną postać, całkowity, ubraną.

Opuściłem ten pokój. Ale wszędzie widziałem wielu policjantów. Przybyło mnóstwo osób z Centrum Kontroli Chorób Zakaźnych oraz żołnierze. Nie było sensu paradować wśród tych przerażonych ludzi.

Poza tym czekało mnie jeszcze jedno zadanie. Nie czułem do niego upodobania. Ale musiałem je wykonać. Zbyt wiele trucizny zostało w nazbyt wielu kłopotliwych miejscach.

Zbyt wielu szaleńców miało przewagę nad urzędnikami i ścigającymi ich żołnierzami.

Odrzuciłem ciało – znów zaskoczył mnie wysiłek – wzniosłem się, poza budynek, ponad świat, a potem spadłem na Świątynię Umysłu w Tel Awiwie.

Żołnierze już ją otoczyli. Wkroczyłem do niej w niewidzialnej postaci i zgładziłem wszystkich wyznawców Gregory’ego, którzy nie chcieli się poddać. Zgładziłem lekarzy, strzegących toksycznej broni. Działałem szybko, atakowałem błyskawicznymi i celnymi ciosami. Nie zrobiłem najmniejszego hałasu. Śmierć szła moim śladem. Zadanie było nużące i smutne, ale wykonałem je dobrze i dokładnie.

Natychmiast przeniosłem się do Jeruzalem i ujrzałem, że wszyscy wyznawcy Gregory’ego się poddali. Miasto było bezpieczne.

Odwrotnie niż Teheran. Jeszcze raz zadałem śmierć tym, którzy się opierali, i tym razem muszę się przyznać do nikczemnego postępku. Przybrałem potężną i efektowną fizyczną postać, by ci bardziej przesądni perscy wyznawcy – którzy dla Gregory’ego porzucili swe pustynne religie – szczególnie się mnie przerazili. Próżność, ta próżność. Byłem na siebie zły za tak niesmaczny popis. Krew nie miała już barwy rubinów. Strach w oczach ofiar nie wydawał mi się tak ładny.

A zatem moje rozgrywki miały dla mnie pewien walor edukacyjny, dzięki czemu wyszły mi na dobre. Wracając do tematu, zabiłem wszystkich, którzy znajdowali się w teherańskiej świątyni, nie poddali się i nie błagali o litość, którzy nie rzucili broni i nie padli na kolana.

Inne świątynie także wymagały mojej interwencji.

Ale nie będę tu wymieniał litanii moich mordów.

Pozwolę sobie wspomnieć tylko, że każdą świątynię sprawdzałem, czy została „zneutralizowana”, jak powiedzieliby współcześni wojskowi, i udzielałem wsparcia tam, gdzie wydawało mi się to konieczne. Coraz bardziej opadałem z sił.

Wiedziałem, że świat współczesny musi dokończyć mego dzieła. Wiedziałem, że musi wyglądać to tak, jakby sam świat pokonał Gregory’ego Belkina i jego Świątynię Umysłu.

Pewne sukcesy pozostawiłem ludziom.

Przy tej okazji nauczyłem się czegoś. Dowiedziałem się, że nie kocham już zabijania. Nie pozostało we mnie nic z Mal’aka.

Teraz byłem zafascynowany miłością, opętany miłością.

A prawdą jest, że ostatnie z tych zadań – zamordowanie bardzo niebezpiecznych wyznawców Gregory’ego w Berlinie i w Hiszpanii – wykonałem z wielkim trudem i wysiłkiem.

Walki ze Świątynią nadal trwały.

Ale ja już zakończyłem swą misję.

Spłynęła na mnie wielka ulga. Z łatwością powróciłem do własnej cielesnej postaci. Był

to naturalny rezultat roztargnienia lub nieuwagi – by stać się postacią namacalną i prawdziwą, taką, jaką widzisz w tej chwili, jakiej dotykasz, jakiej zapach czujesz, jaka chodzi po świecie.

Niewidzialność stała się dla mnie niemal nieosiągalna. Wymaga wielkiego wysiłku.

Przez tydzień podróżowałem po Ziemi.

Bez końca.

Widziałem puste piaski Iraku. Odwiedziłem ruiny greckich miast. Poszedłem do muzeów, prezentujących najwspanialsze dzieła sztuki moich czasów – i w milczeniu przyglądałem się owym przedmiotom.

Przenoszenie się z miejsca na miejsce w niewidzialnej postaci kosztowało mnie sporo energii, ale i tak byłem dość silny. W rzeczy samej trud sprawiało mi jedynie przybieranie formy innej niż własna.

I jak ci wiadomo – jak sam zauważyłeś – kiedy przywołałem do siebie moje komórki, nie połączyły się z komórkami Natana. Ciało to bowiem było nieczyste, z grobu, odesłałem je, upokorzony i zawstydzony, że przerwałem mu spoczynek.

Przez całą podróż uczyłem się nowych rzeczy. Wchodziłem do księgarni i bibliotek.

Wiele nocy strawiłem na czytaniu, bez snu. Nieustannie oglądałem telewizję, gdyż świątynie nadal były zajmowane i niszczone. Słyszałem o zbiorowych samobójstwach. Wreszcie ujrzałem, że sprawa Świątyni miesza się z innymi wiadomościami w dziennikach. Z początku znajdowała się na pierwszych stronach gazet. Później nadal widniała na pierwszej stronie „New York Timesa”, ale już znacznie niżej.

Magazyny wabiły okładkami, kolorowymi niczym kwiaty, a potem wyszło nowe wydanie i opisywało już inną historię.

Życie toczyło się dalej. Poznałem twoje książki. Czytałem je w nocy. Podszedłem do twojego domu w Nowym Jorku.

Przybyłem aż tutaj, żeby cię odnaleźć. Pamiętasz. Miałeś wysoką gorączkę.

Resztę już znasz. Nadal potrafię zmieniać kształt. Nadal mogę podróżować w niewidzialnej postaci. Ale zmiana w kogoś innego sprawia mi coraz większy trud. Pojmujesz?

Zrozumiałeś mnie? Nie jestem człowiekiem. Jestem kompletnym duchem, jakim zawsze chciałem zostać – w tych strasznych i mrocznych czasach, kiedy bunt i nienawiść stanowiły jedyne źródło mojej siły.

Nie wiem, co się teraz stanie. Usłyszałeś moją historię. Mógłbym opowiedzieć ci więcej o tych złych Panach, o drobiazgach, jakie widziałem, ale wszystko to wyjdzie na jaw w odpowiednim czasie.

To już koniec mojej przygody, jej kres. I nie jestem też martwy. Jestem najwyraźniej bez skazy. Być może jestem również nieśmiertelny. Jak sądzisz? Czego jeszcze może ode mnie chcieć Bóg?

Czy Rachela, Estera i Natan zapomną o mnie? Czy leży w naturze błogosławionych, którzy spoczywają w blasku, iż zapominają i przybywają tylko na wezwanie?

Wzywałem ich. Wołałem, wołałem i wołałem. Ale nie odpowiadali. Wiem, że są bezpieczni. Wiem, że pewnego dnia ja również mogę ujrzeć światło. Poza tym celem życia jest uczyć się i kochać, i tylko to zamierzam teraz robić.

Czy to przelana krew Gregory’ego przykuła mnie do ziemi? Nie wiem. Wiem tylko, że istnieję i że tym razem służę samemu sobie, najlepiej jak umiem.

Zabijałem ludzi, tak, ale nie bez powodu, lecz by ich powstrzymać. Nie robiłem tego dla żadnego Pana, lecz by ich powstrzymać. Nie robiłem tego dla idei, lecz dla wielu idei. Nie robiłem tego, by uzyskać rozwiązanie, lecz dla powoli objawiającej się tajemnicy, która nas otaczała. Nie robiłem tego dla samej śmierci, której pragnąłem ponad wszystko, dla spoczynku, dostojności ostatecznego wyboru, by umrzeć. Nie, tego, czego dokonałem, nie zrobiłem z tych powodów. Zrobiłem to dla życia – by inni mogli o nie walczyć. Odwróciłem się od światła i zastrzeliłem człowieka, który miał wielkie plany.

Nie zapominaj o tym, Jonatanie, kiedy będziesz spisywać tę historię. Zastrzeliłem Gregory’ego Belkina. Odebrałem mu życie.

Czy Bóg przeznaczył dla mnie szczególne miejsce? Czy stworzył je dla mnie? Czy dawał

mi wizje i znaki? Czy bóg Marduk był strzegącym mnie duchem? A może on i wszystkie duchy, które widziałem, to tylko rojenia samotnego ludzkiego umysłu o niebie, którego wizja zmienia się nieustannie?

Być może w mojej historii trudno doszukać się porządku. To kolejny rozdział tej niekończącej się sagi o chybionych, lecz oszałamiających zamiarach niegodziwych ludzi, o wielkich, choć zbyt śmiałych ambicjach małych dusz. Mojej, Gregory’ego...

Być może wszyscy jesteśmy małymi duszami. Ale pamiętaj, mówiłem ci, że byłem świadkiem tych zdarzeń. A kiedy odwróciłem się od Niebiańskiego Blasku, popełniłem kolejne morderstwo. Śmierć kroczy wraz ze mną od najwcześniejszych czasów.

I nie wiem o niej więcej niż śmiertelni ludzie. Być może nawet mniej.

CZĘŚĆ IV

LAMENT

Nie płacz, dziecino.

Płacz.

Żaba zjadła białą ćmę.

Żaba nie płakała.

Dlatego jest żabą.

Ćma nie płakała.

Nie ma już ćmy.

Nie płacz, dziecino. Płacz. Tak wiele przed nami.

Ja też zapłaczę.

Zapłaczę nad tobą.

Stan Rice, „Piękne jagniątko”, 1975

26.

Nastał nowy ranek, zimny, kryształowy i cichy. Azriel powiedział, że musi zasnąć, ale najpierw przyrządzi mi śniadanie. Znowu zjadłem kukurydzianą polewkę, a potem razem położyliśmy się i zasnęliśmy.

Kiedy się obudził, uśmiechnął się do mnie i powiedział: – Jonatanie, nie zostawię cię tutaj. Jesteś bardzo chory i musisz wrócić do domu.

– Wiem – odparłem. – Chciałbym się tym zająć, ale mogę myśleć tylko o twojej historii.

Jest tutaj, na tych taśmach, prawda?

– Tak, w dwóch egzemplarzach – powiedział ze śmiechem. – Zapiszesz ją dla mnie, kiedy będziesz gotów, i, Jonatanie, jeśli nie zechcesz tego zrobić, przekaż ją komuś innemu, dobrze? A teraz zaczniemy się pakować i odwiozę cię do domu.

W ciągu godziny byliśmy gotowi do drogi. Azriel zgasił ogień na palenisku i wszystkie świeczki. Nadal miałem gorączkę, ale on opatulił mnie tak grubo, że mogłem spać na tylnym siedzeniu jeepa. Nagrania przez cały czas trzymałem w objęciach.

Jechał szybko jak szaleniec, choć nie sądzę, żeby naraził czyjekolwiek życie na niebezpieczeństwo.

Od czasu do czasu budziłem się, przewracałem z boku na bok i widziałem go za kierownicą, widziałem jego długie, gęste włosy, a on odwracał się i rzucał mi uśmiech.

– Śpij, Jonatanie.

Wjechaliśmy na podjazd pod moim domem; żona wybiegła, żeby nas powitać. Pomogła mi wygrzebać się z samochodu, zjawiła się także dwójka moich dzieci, najmłodszych, które jeszcze są w domu, i zaprowadziły mnie na piętro do sypialni.

Bałem się, że Azriel odejdzie bez pożegnania, na zawsze. Ale on wszedł razem z nami, jakby była to najnormalniejsza rzecz pod słońcem.

Pocałował w czoło moją żonę, pocałował moje dzieci.

– Twój mąż nie mógł tam zostać. Okropna burza. Dostał gorączki.

– Ale jak go pan znalazł? – spytała moja żona.

– Zobaczyłem światło w oknach. Porozmawialiśmy sobie, bardzo przyjemnie.

– Dokąd się wybierasz? – spytałem. Siedziałem oparty o stertę poduszek.

– Jeszcze nie wiem – odparł. Podszedł do mojego łóżka. Byłem nakryty dwiema kołdrami, a w całym domu, zgodnie z upodobaniami mojej żony, panował nieznośny upał, ale ulżyło mi, że wróciłem.

– Nie odchodź, Azrielu – poprosiłem.

– Muszę. Muszę wędrować. Chcę podróżować i uczyć się. Chcę poznawać różne rzeczy.

Teraz chcę pamiętać wszystko, wreszcie mogę naprawdę się uczyć, naprawdę zgłębiać wiedzę. Bez pamięci nie może być nauki. Bez miłości nie może być podziwu.

Nie martw się o mnie. Wracam na pustynie Iraku, w ruiny Babilonu. Mam przedziwne wrażenie, że Marduk nadal tam jest, zagubiony, bez czcicieli i świątyni, i że go odnajdę. Nie wiem. Pewnie jest to głupie marzenie. Ale wszyscy, których kochałem – z wyjątkiem ciebie – nie żyją.

– A chasydzi?

– Może z czasem do nich przyjdę, nie wiem. Zobaczymy, czy będzie to dobre, czy wywoła lęk. Teraz jedynie chcę czynić dobro.

– Zawdzięczam ci życie, a od tej pory nic w moim życiu nie będzie takie samo. Napiszę twoją historię – powiedziałem. – Wiesz, czym się stałeś.

– Synem Bożym? – spytał. Roześmiał się. – Nie wiem. Wiem jedno. Zurvan miał rację, w ostatecznym rozliczeniu jest tylko jeden Stwórca, gdzieś poza światłem, które widziałem, a liczy się jedynie miłość i dobroć. Nie chcę, by znów pochłonął mnie gniew lub nienawiść, i tak się nie stanie, bez względu na to, jak długa lub trudna okaże się moja podróż. Jeśli potrafię dokonać na tym świecie tylko tego jednego, uznam, że to dosyć. Pamiętasz? Altaszet. Nie niszczyć. To samo wystarczy. Altaszet.

Pochylił się i pocałował mnie.

– Kiedy będziesz pisać moją historię, nie obawiaj się nazywać mnie Sługą Kości, gdyż tym właśnie jestem nawet teraz, tylko nie są to kości zdradzonego babilońskiego chłopca, ani kości złego maga w pokoju oświetlonym świecami, ani knującego kapłana, ani króla śniącego o sławie. Jestem Sługą Kości, które leżą w wielkiej dolinie opisanej przez Ezechiela, kości wszystkich naszych ludzkich braci i sióstr.

Przytoczył po hebrajsku słowa Ezechiela, słowa, które cały świat zna jako następujący ustęp:

Potem spoczęła na mnie ręka Pana i wyprowadził mnie On w duchu na zewnątrz, i postawił mnie pośród doliny.

Była ona pełna kości,

... i oto było ich na obszarze doliny bardzo wiele; były one zupełnie wyschłe.

– Kto wie? – powiedział następnie. – Może pewnego dnia znowu powrócą do życia? A może stary prorok chciał jedynie powiedzieć, że kiedyś wszystkie tajemnice zostaną wyjaśnione, że wszelkie kości będą otoczone szacunkiem, że wszyscy, którzy niegdyś żyli, poznają sens swoich cierpień na tym świecie.

Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.

– Może kiedyś w ludzkich kościach znajdzie się DNA Boga.

Nie potrafiłem znaleźć żadnej odpowiedzi. Ale także się uśmiechnąłem. I pozwoliłem mu mówić dalej.

– Ale muszę wyznać na koniec, że marzę o czasach, kiedy nie będzie różnicy między życiem i śmiercią, i nasza stanie się wieczność, o której śnimy. Do widzenia, Jonatanie, mój łagodny przyjacielu. Kocham cię.

Od tamtych wydarzeń minął rok.

Był to ostatni raz, kiedy z nim rozmawiałem.

Widziałem go jeszcze trzy razy, z tego dwa razy w telewizyjnych dziennikach.

Po raz pierwszy zobaczyłem go pomiędzy pracownikami medycznymi podczas epidemii cholery w Ameryce Południowej. Miał na sobie prosty biały strój i pomagał karmić chore dzieci. Włosy, oczy – nie mogły należeć do kogoś innego.

Potem zobaczyłem go w wiadomościach z Jerozolimy. Poprzedniego dnia zabito Icchaka Rabina, premiera Izraela.

Azriel stał w tłumie, który objęła kamera CNN; odwrócił się i spojrzał prosto w obiektyw.

Spiker mówił o mieście i kraju, opłakujących zamordowanego przywódcę. Cały świat opłakiwał człowieka, który pragnął pokoju z Arabami i został zabity.

Azriel patrzył w kamerę, a kamera znieruchomiała. Azriel milczał – w zamyśleniu – patrzył prosto na mnie. Miał na sobie prosty czarny strój.

Wiadomości potoczyły się swoim torem.

Za trzecim razem było to ledwie mgnienie. Ale wiedziałem, że to Azriel. Znajdowałem się w Nowym Jorku. Jechałem przez centrum w taksówce, dziko przebijającej się przez popołudniowe korki, i na chodniku po jednej stronie zauważyłem Azriela.

Był pięknie ubrany, z rozpuszczonymi włosami, i wyglądał wspaniale. Szedł spokojnym krokiem, beztroski i zaciekawiony. Nagle odwrócił się, jakby poczuł na sobie mój wzrok; rozejrzał się z zaskoczeniem. Ale taksówka popędziła naprzód. Jakieś ciężarówki zasłoniły mi widok. Nie potrafię nawet określić, gdzie się to wydarzyło, na jakiej ulicy go zobaczyłem.

Może nie był to Azriel, nie byłem pewien, a przynajmniej tak sobie mówiłem.

Oczywiście zdaję sobie sprawę, że gdyby zechciał, mógłby mnie odnaleźć. Ja nie wróciłem, żeby go odszukać.

Przez cały rok przygotowywałem tę książkę do opublikowania, a potem wydałem ją anonimowo, by moi szacowni koledzy z uniwersytetu mnie nie wyśmiewali, a ci, którzy zechcieli wysłuchać opowieści Azriela, nie sugerowali się moim nazwiskiem.

Oto ona. Historia Sługi Kości. A także prawdziwa historia tego, co naprawdę stało się z sektą Świątyni Umysłu. Lub też opowieść o dziejach duszy, jej cierpieniach i walce, i ostatecznym zwycięstwie.

Azrielu, jeśli czytasz te słowa, jeśli jesteś zadowolony, daj mi znać. Telefon; krótka wiadomość; twoja obecność. Cokolwiek. Moje życie nie jest już takie, jakie było.

Ale jestem przekonany, że gdziekolwiek się znajdujesz, jesteś zarazem szczęśliwy i dobry. A to właśnie liczy się dla ciebie najbardziej, jestem o tym przekonany.

Altaszet.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron