Prawda wymieciona spod dywanu
Nasz Dziennik, 2011-01-18
O
tym, że major Arkadiusz Protasiuk nie lądował we mgle, ale
próbował odlecieć na drugi krąg, "Nasz Dziennik" pisał
już pod koniec maja. Wbrew wszystkim, którzy chętnie przyłączali
się do chóru lansujących oskarżenia pod adresem załogi Tu-154M o
brawurę i głupotę. Dziś te same media na komendę "Gazety
Wyborczej" wycofują się z tej kompromitującej je narracji.
Zamiatana pod dywan prawda musiała w końcu wyjść na jaw.
O
tym, że specjaliści z Instytutu Ekspertyz Sądowych w Krakowie
odczytali więcej niż Rosjanie z nagrań czarnej skrzynki Tu-154M,
napisała sobotnio-niedzielna "Gazeta Wyborcza" w artykule
Bogdana Wróblewskiego. Według oficjalnych ustaleń polskich
ekspertów lotniczych major Arkadiusz Protasiuk, dowódca załogi
lecącej 10 kwietnia ubiegłego roku do Smoleńska z polską
delegacją państwową na uroczystości w Katyniu, brawurowo nie
lądował "pod naciskiem" gen. Błasika i prezydenta.
Czytelnicy "Gazety" dowiedzieli się więc w końcu,
dopiero po ponad dziewięciu miesiącach, że tuż przed lądowaniem
dowódca zgłosił, iż po minięciu wysokości 100 metrów "odchodzi
na drugi krąg". Po czym "załoga rozpoczęła procedurę
odejścia", a tym samym próbowała - niestety nieskutecznie -
przerwać podejście do lądowania. Jaka była przyczyna, że manewr
się nie powiódł, samolot uległ katastrofie, mimo że był
przecież "na kursie i ścieżce", pewnie również w końcu
wyjdzie na jaw. Być może napisze o tym nawet "GW".
W
reakcji na ten - przyznajemy - przełomowy dla tej gazety tekst,
która od samego początku lansowała rosyjską tezę o nacisku na
pilotów jako przyczynie tragedii, Piotr Skwieciński na łamach
"Rzeczpospolitej" złożył jej publiczne wyrazy szacunku.
Jak napisał: "odkrywszy prawdę, nie schowała jej pod
dywanem". Już sam nie wiem, czy to tylko ironia, czy zupełnie
poważnie wyrażona pochwała. Wydaje się raczej, że to drugie. Być
może przywykł już do tego, że żyjemy w czasach, gdy media na
potęgę manipulują i chowają "prawdę pod dywan".
Przyznał jej jednocześnie palmę pierwszeństwa w ujawnieniu tych
rewelacji.
Dla redakcji "Naszego Dziennika" opinia o
tym, że samolot z prezydentem Lechem Kaczyńskim nie lądował, a
próbował odchodzić na drugi krąg, nie jest oczywiście żadnym
odkryciem. Już 28 maja w artykule "Major Protasiuk: 'Nie
siadamy'" publikowaliśmy analizę końcowej fazy tego
tragicznego lotu, jaką przeprowadziła grupa pilotów cywilnych i
wojskowych niegodzących się na bezpodstawne obarczanie winą za
spowodowanie katastrofy Arkadiusza Protasiuka. Szczególnie
bulwersowało ich przypisywanie mu szkolnych błędów. A także
głoszona przez Rosjan teoria wykluczająca możliwość awarii na
pokładzie samolotu. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że jednym z
członków komisji MAK był A.W. Aleksiejew, inżynier z samarskich
zakładów "Awiakor", w którym remontowano tupolewa. Na
pewno był gwarantem "rzetelnego" badania.
Po 9
miesiącach dziennikarze "GW" wyważają dawno otwarte
drzwi: załoga nie lądowała na siłę, a po nieudanym podejściu
zdecydowała się odejść na drugi krąg. Major Protasiuk zdawał
sobie sprawę z warunków pogodowych, jakie wówczas panowały, znał
też samo lotnisko i nie podejmował ryzyka.
A jeszcze niedawno
mogliśmy przeczytać w "Newsweeku", jak Robert Latkowski,
Jan Osiecki i Tomasz Białoszewski tłumaczyli, że do katastrofy
doszło, bo kpt. Protasiuk chciał się popisać udanym manewrem w
obecności prezydenta i szefa Sił Powietrznych gen. Andrzeja
Błasika, żeby dostać "upragniony awans na stopień majora".
To tylko jedna z wielu bezpodstawnych hipotez, lansowanych przez
większość gazet i największe stacje telewizyjne od wielu
miesięcy. Pierwsza rzuciła kamieniem oczywiście "Gazeta
Wyborcza", która już po kilku dniach od katastrofy
przypomniała historię z odważną misją prezydenta Kaczyńskiego
do Tbilisi, która była czytelną insynuacją mającą dowieść, że
piloci za wszelką cenę lądowali w Smoleńsku, bo tak nakazał im
prezydent. Jakie były powody tej bezczelności, można się łatwo
domyślić.
Dziś najciekawsze jest jednak to, dlaczego "Gazeta
Wyborcza" zdecydowała się na "niezamiatanie prawdy pod
dywan". Czyżby manipulowanie historią przestało się opłacać,
nie tylko politycznie, bo Polacy niezwykle krytycznie odebrali
fatalną i spóźnioną reakcję premiera na ewidentne kłamstwa MAK,
ale także finansowo? W końcu wzmacnianie rosyjskiej wersji zdarzeń,
której nijak nie da się obronić, nie będzie przysparzało
czytelników, a grozi całkowitą kompromitacją. To samo dotyczy
innych mediów. Po miesiącach lansowania insynuacji, budowania
politycznej narracji o samobójczej decyzji prezydenta będą musiały
wycofywać się z zajętych wcześniej pozycji i prawdopodobnie
ratować rząd Donalda Tuska przed dalszym blamażem.
Maciej Walaszczyk