Mojego Syna rzucono Rosjanom na pożarcie. To boli
Nasz Dziennik, 2011-01-22
Z
Państwem Jadwigą i Mieczysławem Ziętkami, rodzicami kpt. Artura
Ziętka, nawigatora na Tu-154M, który rozbił się na Siewiernym,
rozmawia Marta Ziarnik
Jakie
były Państwa pierwsze reakcje po zapoznaniu się z raportem MAK na
temat przyczyn katastrofy na Siewiernym?
Jadwiga
Ziętek: - Dla mnie raport MAK był ponownym bolesnym ciosem po tym,
którego doświadczyłam 10 kwietnia. Powinnością matki jest stać
w obronie własnego dziecka i dbać o jego dobre imię od chwili
poczęcia aż do śmierci. A w moim przypadku jeszcze po śmierci.
Dlatego decyduję się na rozmowę na łamach "Naszego
Dziennika", który cieszy się opinią pisma wiarygodnego,
rzetelnie ukazującego fakty. Mimo że od tragedii minęło 9
miesięcy, nadal jest mi trudno mówić normalnym tonem, bez łez
wzruszenia. Raport MAK w brutalny sposób obwinia polskich oficerów
i szarga opinię o Polakach. Dlatego nie przyjmuję tego raportu i
czekam na rzetelne wyniki międzynarodowego śledztwa, bo tylko
międzynarodowi eksperci będą w stanie przedstawić
prawdę.
Mieczysław Ziętek: - Mój Syn nie był kamikadze.
Bardzo kochał żonę i córeczki, które były Jego oczkiem w
głowie. Na pewno nie narażałby życia swojego i najważniejszych
osób w państwie. Jak można bezcześcić Jego imię dla swoich
spraw?! Jak Judasz za srebrniki sprzedał Pana Jezusa, tak Tatiana
Anodina dla swojej wygody i władzy oczerniła mojego Syna, całą
załogę i generała Andrzeja Błasika. Raport MAK jest bardzo
krzywdzący, nieobiektywny i stronniczy.
Czy
ponad dziewięć miesięcy temu, kiedy rozpoczęło się dochodzenie
i śledztwo, podejrzewali Państwo, że będą tak niemrawo
prowadzone?
M.Z.:
- Można to było przewidzieć już po tym, jak premier polskiego
rządu od razu i bez uzgodnienia z kimkolwiek oddał śledztwo Rosji.
Kolejne dni jedynie to potwierdzały, że należy się spodziewać co
najwyżej matactw i tworzenia niejasności, które potrzebne są do
tego, aby ukryć prawdziwe przyczyny katastrofy. I dlatego właśnie
rzucono na "pożarcie" załogę tupolewa i znajdującego
się na pokładzie dowódcę Sił Powietrznych - gen. Błasika, by
odciągnąć uwagę od meritum.
Rosjanie
w oficjalnym dokumencie MAK zarzucili załodze m.in. braki w
wyszkoleniu, podatność na presję, niezgranie, a co najważniejsze
- że za wszelką cenę chciała lądować.
J.Z.:
- To wszystko to nic innego, jak właśnie odwracanie uwagi od
rzeczywistego problemu. Ci, którzy zarzucają pilotom Tu-154M
nieprofesjonalizm itp., zapominają dodać, że nieliczni absolwenci
dęblińskiego liceum i szkoły wyższej wywodzą się z bardzo
licznej początkowo grupy osób, którym udało się przebrnąć
przez ostre sito weryfikacyjne. I nie chodzi tylko o różnego
rodzaju testy wyczynowe, sprawnościowe itp., ale również o
szczegółowe sprawdziany wiedzy i umiejętności oraz wytrzymałości
psychicznej. I dzięki właśnie tym weryfikacjom z początkowej
grupy rekrutów pozostaje zaledwie maleńki procent najlepszych,
młodzieńców najlepiej przygotowanych i nadających się do tej
ciężkiej służby.
Jak
ten proces weryfikacji wyglądał w przypadku Państwa Syna?
J.Z.:
- Najpierw kandydaci do liceum lotniczego musieli przejść
szczegółowe badania zdrowotne - w grupie Syna na 20 badanych osób
przeszły tylko dwie! Do pierwszej klasy liceum dostało się wraz z
Arturem zaledwie 32 innych chłopców. Po pierwszym roku zostało ich
już tylko 17. Z tych 17 na studia lotnicze dostało się 5 osób,
zaś po próbnych lotach zostało ich zaledwie dwóch, w tym właśnie
nasz Artur. Także z powyższego widać, że droga do lotnictwa jest
naprawdę trudna. I ta załoga tragicznego lotu była właśnie w tej
czołówce najlepszych, przez lata starannie wyselekcjonowanych
pilotów. Zostali oni docenieni nie tylko przez swoich wykładowców
i przełożonych, ale i przez 36. Specjalny Pułk Lotnictwa
Transportowego, który dopuścił ich do wożenia najważniejszych
osób w państwie.
Rosjanie
zarzucili, także Państwa Synowi, bardzo słabą znajomość języka
rosyjskiego i nieodpowiednie posługiwanie się urządzeniami
nawigacyjnymi.
J.Z.:
- Język rosyjski był jednym z języków obowiązkowych w Dęblinie
i skoro mój Syn był uczniem wzorowym, to chyba już samo to
świadczy, że musiał mieć ze wszystkich przedmiotów bardzo dobre
oceny. A każdy wykładowca i były wychowanek tego liceum czy szkoły
wyższej powie pani, że na języki szkoła kładła duży nacisk.
Jeśli zaś chodzi o angielski, który jest głównym językiem
obowiązującym w lotnictwie na całym świecie, to Artek, będąc
już na studiach, otrzymał specjalne wyróżnienie za swoją świetną
znajomość tego języka i w nagrodę poleciał wraz z VIP-ami do
Wielkiej Brytanii. Pamiętam, że wyjazd ten miał na celu zakup
samolotu. Także te zarzuty są dla nas po prostu śmieszne i niczym
niepoparte. Zwłaszcza że - jak się okazuje - to właśnie
kontrolerzy z wieży w Smoleńsku nie posiedli znajomości
obowiązującego w lotnictwie języka angielskiego.
Z
Państwem Jadwigą i Mieczysławem Ziętkami, rodzicami kpt. Artura
Ziętka, nawigatora na Tu-154M, który rozbił się na Siewiernym,
rozmawia Marta Ziarnik
Kiedy
dowiedzieli się Państwo, że Artur chce latać?
Jadwiga
Ziętek: - Na samym początku chciałabym zauważyć, że Artur
urodził się 12 października 1978 roku, czyli w dniu, gdy był
obchodzony Dzień Wojska Polskiego. I pamiętam, jak po porodzie
lekarze powiedzieli do mnie, że "urodził nam się drugi
Hermaszewski" [Mirosław Hermaszewski, gen. brygady Wojska
Polskiego i kosmonauta, 5 lipca 1978 roku jako pierwszy i jedyny
Polak odbył lot w kosmos - przyp. red.]. Te słowa zaczęły się
spełniać w szkole podstawowej, gdy Artur zaczął marzyć o
lataniu. Jednocześnie cztery dni po narodzinach Artura wybrano
Karola Wojtyłę na Papieża, i dlatego otrzymał On na chrzcie św.
drugie imię Karol.
O moim Synu naprawdę nie mogę powiedzieć
nic złego. Artur był naprawdę dobrym dzieckiem, wspaniałym synem,
kochającym mężem i troskliwym ojcem dla swoich córeczek. I choć
mówi się, że dzieci nie są naszą własnością i choć tak sama
wcześniej też mówiłam, to jednak muszę teraz powiedzieć, że na
takie właśnie "oddanie" ukochanego dziecka nikt nie jest
i chyba nigdy nie będzie gotowy. I te święta Bożego Narodzenia
były dla nas najtrudniejsze, w dzień Wigilii byliśmy na cmentarzu,
zapalając znicze, łączyliśmy się z Synem modlitewnie. Najgorsze
było uświadomienie sobie, że już nigdy nie będzie Go wśród
nas.
Artur
miał wśród kolegów opinię osoby niezwykle sympatycznej i
skromnej.
J.Z.:
- To prawda. Artur od zawsze był osobą bardzo skromną i ta
skromność do końca pozostała. Była Jego najbardziej
charakterystyczną cechą. Syn nigdy też nie lubił mówić o swoich
osiągnięciach i dlatego najczęściej dowiadywaliśmy się o nich
przypadkiem, np. od córki - o ile jej o tym powiedział. Już w
szkole podstawowej ujawniły się Jego wybitne zdolności, zwłaszcza
chemiczne i matematyczne, dzięki którym został zwolniony z
egzaminów wstępnych z matematyki do liceum. I nauczyciele oraz
pracownicy poradni pedagogiczno-zawodowej, w której badano
predyspozycje Artura, wróżyli Mu karierę naukową. Jednak Syn już
wówczas postanowił, że chce latać i w tym kierunku - pomimo
naszych obaw - poszedł.
Mieczysław Ziętek: - Artur był też
od dziecka bardzo ambitny i wysoko cenił honor. Często teraz
przypominają mi się słowa składanej przez Niego przysięgi
wojskowej: "służyć ojczyźnie, a nawet oddać za nią życie".
I Artek tę przysięgę wypełnił do końca, oddając swoje młode i
cenne życie na służbie. Dlatego też - w kontekście tej przysięgi
- na Jego nagrobku znajdują się słowa Jana Pawła II: "Miłość,
która jest gotowa nawet oddać życie, nie ginie".
Czy
jako matka może Pani powiedzieć, że służba Ojczyźnie Państwa
Syna, ale i pozostałych członków załogi, została należycie
doceniona przez polskie władze?
J.Z.:
- Jeśli chodzi o postawę wojska, to z czystym sumieniem muszę
przyznać, że potraktowało ono mojego Syna z pełnym uznaniem i
honorami. Natomiast jeśli miałabym odpowiedzieć na pani pytanie
pod kątem tego, jak po 10 kwietnia piloci są postrzegani przez rząd
i polityków, to niestety ocena załogi jest strasznie krzywdząca. I
naprawdę trudno jest mi to pojąć i odpowiednio zdefiniować z
perspektywy tego, dlaczego tak się dzieje. Nie ulega przecież
wątpliwości fakt, że dla człowieka najważniejszą wartością
jest życie. I załoga tupolewa na pewno robiła wszystko, aby to
życie - zarówno swoje, jak i swoich pasażerów - chronić. To na
pewno było ich priorytetem. Ci chłopcy to nie byli jacyś
nieodpowiedzialni szaleńcy. Tak jak już mówili w rozmowie z
"Naszym Dziennikiem" państwo Lucyna i Władysław
Protasiukowie, zarówno Arkadiusz Protasiuk, Robert Grzywna, Andrzej
Michalak, jak i nasz Syn, to byli ludzie młodzi, mający kochające
żony i małe dzieci, i na pewno nie chcieli ich zostawiać.
M.Z.:
- Syn dostał nawet przed świętami Bożego Narodzenia Złotą
Odznakę 36. Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego za specjalne
zasługi na rzecz pułku. Zaraz też po katastrofie otrzymał Krzyż
Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski. To chyba najdobitniej pokazuje,
że wojsko nie uznaje pilotów za sprawców. Nie odznacza się
przecież nikogo, kto nie ma faktycznych zasług i jeśli uważa się
go za winnego. Tymczasem w całej tej kampanii mającej na celu
przeforsowanie rosyjskich tez nie podaje się faktycznych informacji
i faktycznych zasług pilotów, robiąc z najbardziej doświadczonych
osób niedouczonych i nieznających się na rzeczy laików. To jest
absurd! Wiadomo, że młody pilot nie może mieć od razu kilku
tysięcy wylatanych godzin, ale to, ile czasu ci chłopcy spędzili w
powietrzu i doświadczenie, jakie w tym czasie nabyli, są
niepodważalne.
Artur
nie tylko latał z najważniejszymi osobami w państwie, ale
uczestniczył w różnego rodzaju misjach, był m.in. z misją na
Haiti.
J.Z.:
- Tak, to prawda. Artur w styczniu poleciał z dwukrotną misją na
Haiti. Były to bardzo trudne loty, każdy trwał 16 godzin i w jego
trakcie były cztery międzylądowania. Ale jeszcze jeden aspekt
odegrał tu znaczącą rolę, a mianowicie doszło wówczas do
poważnej awarii ich samolotu, notabene Tu-154M 101, którym w
kwietniu polecieli wraz z prezydentem do Smoleńska w swój ostatni
lot. Załoga po tych lotach została później odznaczona przez
Dowódcę Sił Powietrznych gen. Andrzeja Błasika - który wraz z
nimi 10 kwietnia zginął później w katastrofie - medalami za
realizację zadań związanych z pomocą humanitarną dla Haiti.
Wracając jeszcze do tego wcześniejszego lotu, podczas którego
doszło do awarii maszyny, to z perspektywy czasu momentami tak sobie
myślę, że to był chyba taki proces przygotowania nas do tego,
czego mieliśmy doświadczyć 10 kwietnia. Bo wówczas, w styczniu,
gdy dowiedzieliśmy się o problemach technicznych samolotu, przez
wiele godzin - aż do powrotu naszych ukochanych synów, bardzo mocno
się martwiliśmy i przeżywaliśmy każdą pojawiającą się w
mediach informację na ten temat. Bo jak pojawiła się informacja o
awarii, to nasze myślenie wiadomo, jakie było.
Rosjanie
od samego początku przyjęli tezę o winie pilotów, polski rząd,
prokuratura nie reagowali.
J.Z.:
- I dlatego to tak bardzo boli. A przecież nawet w polskich uwagach
do raportu jest potwierdzenie wydania przez kpt. Protasiuka, na
wysokości 100 metrów, komendy: "odchodzimy". To świadczy
więc o tym, że chcieli odlecieć, tylko wydarzyło się coś
takiego, co im to uniemożliwiło. Tymczasem obecny prezydent
podkreśla winę pilotów. Na jakiej podstawie feruje takie wyroki?
Przecież eksperci wypowiadający się na łamach "Naszego
Dziennika" eksponują doświadczenie i umiejętności dowódcy i
całej załogi. Niestety, ich profesjonalne stwierdzenia nie są
brane pod uwagę przez głowę państwa.
M.Z.: - Podobnie
premier, nie tylko nie stara się bronić załogi i dowieść prawdy,
ale jeszcze wypowiada się pod publiczkę Rosji, ferując różnego
rodzaju opinie już nie tyle krzywdzące, co będące w sprzeczności
z prawdą i przyjętymi procedurami wojskowymi. Mam tu na myśli
m.in. wypowiedzi o statusie lotu i wieży i wynikających z tego
obowiązkach oraz o zakresie pracy rosyjskich kontrolerów. Komentuje
on także i podważa decyzje pilotów, przyjmuje rosyjskie kłamstwa
jako wyrocznię i je powiela. A przecież naprowadzanie rosyjskiej
wieży było mylne i - jak wynika z ujawnianych dokumentów - to ono
przyczyniło się do katastrofy. Ponadto jak ono [naprowadzanie -
przyp. red.] wyglądało, skoro samolot był poza kursem i ścieżką,
o czym wieża nie raczyła poinformować i - jak się dowiadujemy -
przynajmniej kilometr przed lotniskiem całkowicie zniknął z
radarów.
Rosyjski
ton natychmiast podchwyciła, niestety, lwia część polskich
mediów, przysparzając rodzinom niewyobrażalnych cierpień.
M.Z.:
- To są tego typu manipulacje, które trudno jest mi rozszyfrować.
Wiem jedynie, że pozostawiają one w społeczeństwie trwały ślad
i tę manipulację trudno będzie wymazać. Według mnie, to, o czym
mówimy, jest wynikiem właśnie takiego, a nie innego działania
prezydenta i premiera. To oni nadali ton sposobom podawania
informacji o katastrofie, pozwalając też Rosji być
głównodecydującym o całym śledztwie i informowaniu o nim. Nasi
rządzący pozostawili ofiary tej katastrofy i pamięć o nich na
pastwę losu, na pastwę Rosjan. A powodem tego było dążenie do
wybielenia siebie i tworzenie kampanii wizerunkowej przed
zbliżającymi się wyborami. I nie rozumiem, jak społeczeństwo po
raz kolejny dało im się zwieść.
Dziennikarze
często konfrontują rodziny ofiar, nakłaniając jednych do
komentowania wypowiedzi innych. Jak odbierają Państwo te próby
usilnego dzielenia rodzin na "lepsze" i "gorsze"?
M.Z.:
- To, o czym pani mówi, faktycznie jest coraz częściej zauważalne,
zwłaszcza wśród poszczególnych dziennikarzy sympatyzujących z
rządem. Bez żadnych skrupułów i pomijając zasady obiektywizmu
dziennikarskiego, podjudzają oni rodziny przeciwko sobie, kierując
się w tym momencie ich politycznymi zapatrywaniami. To jest
niedopuszczalne. I między innymi dlatego nie chcieliśmy udzielać
żadnych wywiadów i komentarzy w tych mediach.
Zaraz
po katastrofie poleciała Pani, razem z żoną Syna, do Moskwy na
identyfikację. Miała Pani jakieś zastrzeżenia do całej
procedury?
J.Z.:
- Powiem pani, że kiedy byłam w Moskwie, to raczej takich
zastrzeżeń nie miałam. Przeciwnie, odbierałam te wszystkie słowa
i zapewnienia m.in. minister Ewy Kopacz z dużą wdzięcznością, bo
sprawiała ona wrażenie, jakby miała raczej szczere i otwarte
intencje. Jako szczere odebrałam wówczas jej słowa, kiedy
spotykając się z nami, powiedziała, że musi nam "z brutalną
szczerością" przedstawić fakty. Pani minister powiedziała
wtedy, że choć była lekarzem medycyny sądowej i uczestniczyła w
wielu tragicznych oględzinach zwłok, to jednak to, co zobaczyła na
miejscu, wywołało u niej olbrzymią traumę. I w tym kontekście
powiedziała nam, że nie musimy podejmować się osobistej
identyfikacji, że wystarczy jeśli damy swój materiał genetyczny,
na podstawie którego będzie można zidentyfikować naszych
bliskich. Jednak teraz, po czasie, odczuwam pewien zawód, że choć
pani Kopacz zapewniała nas w kwietniu, że wszystko zostanie
dokładnie przebadane i sprawdzone, to rzeczywistość jest zgoła
inna. Pomimo zapewnień, że teren katastrofy zostanie bardzo
szczegółowo sprawdzony i że przynajmniej kilkadziesiąt
centymetrów ziemi z miejsca katastrofy zostanie dokładnie
przesiane, to jednak przez wiele miesięcy postronne osoby znajdywały
na miejscu kolejne fragmenty ciał i ubiorów ofiar oraz ich rzeczy
osobiste. Przecież to jest nie do pomyślenia!
Odnalazła
Pani ciało Syna w Moskwie?
J.Z.:
- Nie... I dopiero po czasie, kiedy na spokojnie staram się
analizować swój pobyt w Moskwie i to, co się tam działo,
zauważam, że było tam wiele momentów niezrozumiałych.
To
znaczy?
J.Z.:
- Podczas spisywania protokołów, kiedy odpowiadaliśmy na wiele
różnego rodzaju pytań dotyczących naszych bliskich, ich znaków
szczególnych i ubioru, Rosjanie mówili, że jeśli będzie
zbieżność pewnych szczegółów, czyli gdy choć kilka podanych
przez nas elementów będzie odpowiadało jakiemuś opisowi zwłok,
wówczas zostaną nam one pokazane do identyfikacji. I w niektórych
przypadkach rzeczywiście tak było. Natomiast w przypadku załogi
rodzinom nikogo nie pokazano.
Dlaczego?
J.Z.:
- Nie wiem, jak to było dokładnie w przypadku pozostałych członków
załogi, ale w moim przypadku Rosjanie mówili wówczas, że nie
można znaleźć ciała Artura. Że nasz opis i znaki szczególne nie
wskazują na żadne ciało, które mogliby nam pokazać. Teraz zaś
dowiadujemy się, że są zdjęcia Syna, czyli że można Go było
zidentyfikować. Ponadto niedawno dostaliśmy informację, że kiedy
Syn miał już na rękach założony różaniec, to jeszcze wówczas
wykonywano jakieś badania, dlatego ten różaniec był
ściągany.
Jakiego
rodzaju to były badania?
J.Z.:
- Wiem tylko, że pod sam koniec wykonywano jeszcze jakieś badania
na Jego dłoniach. Niczego więcej się nie dowiedziałam. Teraz też
widzę, że jest tutaj duża nieścisłość, ponieważ nie dali nam
możliwości zobaczenia ciała Artura. Zostaliśmy więc oszukani. I
dopiero teraz uświadamiam sobie, że musiał być z góry wydany
zakaz pokazania nam - rodzinom pilotów - ich ciał. Także
uniemożliwili mi wypełnienie mojej matczynej misji, z którą
udałam się do Moskwy, czyli zidentyfikowania i pożegnania Syna.
Teraz będę się do końca życia zastanawiać, dlaczego tak się
właśnie stało, że nie pokazali nam naszych ukochanych? Dlaczego
do końca ukrywali przed nami fakt, że mają ich ciała i że są
one możliwe do zidentyfikowania? Będę się zastanawiała, jakie
eksperymenty i badania na nich wykonywali i po co? Przecież trumny z
ciałami pilotów wróciły do kraju ostatnie. Rosjanie mieli więc
czas, by zrobić z nimi wszystko, co tylko chcieli.
Dopiero
po dwóch tygodniach Rosjanie podali, że zidentyfikowano ciała
załogi.
J.Z.:
- Tak. Nagle, po dwóch tygodniach pojawiła się informacja, że
znalazły się wszystkie ciała załogi! I to mnie bardzo zastanawia.
Później powiedziano nam, że Syn był mocno poraniony i oblany
płynem paliwowym.
M.Z.: - A ja pytam, skąd w takim razie w
kokpicie znalazło się paliwo - i to w dużych ilościach - i
dlaczego w takim razie nie doszło do jego wybuchu? Dlaczego też
samolot rozleciał się na taki maczek? Dla mnie to wygląda na jakąś
ingerencję... Bo jeżeli się zostawia samolot w naprawie u Rosjan,
mogą zrobić w tym czasie wszystko, co im się tylko podoba. A
technika idzie w tej chwili tak do przodu, że podobne ingerencje są
trudne do wykrycia. Tym bardziej że trzy dni wcześniej Tu-154M
przyleciał do Smoleńska premier Donald Tusk i samolot stał tam na
lotnisku.
Emerytowany
pilot wojskowy Nikołaj Łosiew, który jest właścicielem działki
przylegającej do miejsca, gdzie doszło do katastrofy, i który był
tam 20 minut po upadku samolotu, mówił, że w kabinie widział
ciała pilotów przypięte pasami.
M.Z.:
- Nie tylko Łosiew o tym mówił. Podobnie zeznawali także inni
świadkowie. Pytam więc, dlaczego do tej pory nie mamy badań z
sekcji zwłok ani żadnego dokumentu potwierdzającego przyczynę
zgonu naszego Syna? Dlaczego pozostałe rodziny załogi też nie mają
takich dokumentów?!
Pytała
Pani w Moskwie o akt zgonu Syna?
J.Z.:
- Oczywiście. Zapytałam śledczego rosyjskiego, który prowadził
przesłuchanie. On odpowiedział mi wówczas, że jeśli nie można
zidentyfikować ciała, to nie podaje się, że zginął, tylko że
zniknął. Twierdził on też, że w takiej sytuacji "zniknięcia"
ofiary Rosja nie może wystawić nam aktu zgonu, tylko że będzie
przeprowadzona jakaś procedura w Polsce i że dopiero w kraju
wydadzą nam taki dokument.
M.Z.: - Jednym słowem chodziło o
to, by wprowadzić zamieszanie, żeby rodziny nie wiedziały, co się
dzieje. By zamknąć im możliwość domagania się osobistej
identyfikacji i zadawania dodatkowych pytań.
J.Z.: - Jeszcze
jedna rzecz mnie zastanawia. A mianowicie, w Moskwie rodziny zostały
podzielone na cztery grupy, przy czym zarówno w pierwszej, jak i w
drugiej grupie, które przesłuchiwano jako pierwsze, było 100 proc.
rozpoznań ofiar, podczas gdy w trzeciej i czwartej już nie. Ja z
synową znalazłam się w trzeciej grupie. Teraz wydaje mi się, że
ten podział nie był przypadkowy. Dlaczego bowiem w pierwszych dwóch
grupach udało się zidentyfikować wszystkich, a w kolejnych już
nie? Tym bardziej że rodziny załogi znalazły się tylko w tych
ostatnich grupach i - jak twierdzili Rosjanie - żadnego z pilotów
nie udało się zidentyfikować.
Co
ostatecznie znalazło się w tym dokumencie?
J.Z.:
- Nic, co mogłoby nam wyjaśnić, w jaki sposób zginął nasz Syn.
W akcie zgonu napisano jedynie, że zmarł 10 kwietnia na terenie
okręgu smoleńskiego. Nie podano tam ani godziny zgonu, ani powodu
śmierci. A przecież u niektórych pisano, że "zmarli na
skutek mnogości obrażeń" itp. W przypadku naszego Syna nic
takiego nie podano. Do tej pory nie widzieliśmy też protokołu
sekcji zwłok, który obiecywał nam premier Tusk.
W
przypadku jednego z generałów w akcie zgonu wpisano czas śmierci
na 8.50-9.00. To z kolei świadczy o tym, że zmarł on około 20
minut po katastrofie. Takie rzeczy powinny więc być szczególnie
zbadane i udokumentowane. Zwłaszcza że ciała ewakuowano z wraku,
według raportu MAK, dopiero po godz. 15.00.
M.Z.:
- To jest więc kolejny dowód na to, że Rosjanie coś ukrywają, w
czym pomaga im także rząd.
J.Z.: - Tego typu informacje, jakie
zostały zawarte na aktach zgonu - a raczej ich brak - jedynie
potwierdzają, że coś jest na rzeczy.
Rosjanie
oddali już wszystkie rzeczy Syna?
J.Z.:
- Nie. Synowa do tej pory nie dostała m.in. obrączki oraz sprzętu
elektronicznego: komórki i laptopa, które znajdują się w
posiadaniu ABW.
Czy
na miejscu w Moskwie rodziny zostały poinformowane o przysługujących
im prawach i obowiązkach?
J.Z.:
- Nie. Nikt nam nie powiedział, jakie mamy prawa i czego możemy się
domagać. Nikt nam też wówczas nie wspomniał - o co mam wielki żal
- że rodziny miały możliwość być przy włożeniu ciał bliskich
do trumien. A my - rodziny - byliśmy wówczas w takim szoku, w takim
bólu, że nie byliśmy w stanie racjonalnie myśleć.
Potrzebowaliśmy więc pomocy innych, doświadczonych osób, które
powinny nam objaśnić, co i jak, coś zasugerować. W tym zakresie
nikt nam nie pomógł.
Informowani
o katastrofie i śledztwie nie byli i nadal nie są także Polacy.
Nadal nam nie wyjaśniono, dlaczego m.in. premier, minister Kopacz i
prokuratorzy, którzy pojechali do Rosji, nie zadbali w pierwszej
kolejności o ochronę interesów Polski i jej obywateli.
M.Z.:
- Od początku działania polskiego rządu budziły nasze
wątpliwości. Podobno główny prokurator wojskowy poleciał zganić
Edmunda Klicha za brak odpowiednich działań, choć powinien go
usunąć - między innymi już choćby dlatego, że nie miał on
odpowiednich uprawnień do działania w tak trudnej sprawie - i
wyznaczyć na to stanowisko odpowiedzialną osobę. W pewnym momencie
premier - podczas spotkania z rodzinami - przyznał, że ponosi
odpowiedzialność, gdyż podjął takie, a nie inne decyzje. Tylko
co z tego, skoro teraz nie potrafi wziąć na siebie tej
odpowiedzialności i wyciągnąć konsekwencji? Zamiast tego słyszymy
jedynie kolejne usprawiedliwienia. Dlatego nie wierzę już w to, co
mówi na temat katastrofy rząd.
Jakie
- Państwa zdaniem - są najpoważniejsze błędy popełnione przez
polską stronę?
M.Z.:
- Przede wszystkim oddanie śledztwa Rosji i MAK. Kolejne to oddanie
stanowiącego własność Polski samolotu w ręce Rosjan, którzy
doprowadzili do jego celowego niszczenia, podczas gdy maszyna jest
najważniejszym dowodem w sprawie wyjaśnienia przyczyn katastrofy.
Następnie oddanie tzw. czarnych skrzynek. Czyli jednym słowem
wydanie się całkowicie na pastwę Rosji - zupełnie, jakby
siedzieli Putinowi w kieszeni. Rosjanie i MAK nami rządzą,
rozporządzają naszymi dowodami i mówią nam, co mamy myśleć, a
premier ze spuszczoną głową jedynie im przytakuje. A historia
najlepiej pokazuje, że my do Rosji nie mogliśmy i nigdy już nie
możemy mieć zaufania. Absolutnie. Namnażające się niejasności
tylko to potwierdzają.
Co
Państwa zdaniem doprowadziło do katastrofy?
M.Z.:
- Trudno jest nam powiedzieć, bo nie jesteśmy specjalistami w tej
dziedzinie, a wszystkie informacje dotyczące katastrofy są
zafałszowane.
Czego
Państwo teraz oczekują? Na czyją pomoc liczą?
J.Z.:
- Mam nadzieję, że sprawą należycie zajmie się wreszcie
prokuratura. Bo trzeba w końcu przestać oglądać się na Rosję i
ruszyć z miejsca, by wyjaśnić tę największą dla naszego narodu
tragedię, w której zginęło aż dwóch naszych prezydentów i tyle
wybitnych osobistości, w tym całe dowództwo wojskowe. Prokuratura
musi też przesłuchać wszystkie osoby z rządu, które odpowiadają
za takie właśnie poprowadzenie śledztwa smoleńskiego. A tę
kolejkę powinien otwierać premier Tusk, wobec którego wysuwane są
już konkretne zarzuty łamania prawa.
M.Z.: - Ja osobiście mam
nadzieję, że sprawą zajmą się, tak całościowo, poseł Antoni
Macierewicz i Anna Fotyga, bo tylko z ich strony zaobserwowałem
jakiekolwiek działania w celu wyjaśnienia tej tragedii. Oni jako
jedyni zwracali się z prośbą o pomoc do Stanów Zjednoczonych i do
ekspertów z pozostałych krajów. Wspomniani politycy jako jedni z
nielicznych zdają się rozumieć, że aby wyjaśnić przyczyny tej
strasznej katastrofy, bezapelacyjnie potrzebna jest pomoc
międzynarodowa.
Dziękuję
za rozmowę.