Stanisław Przybyszewski „Requiem aeternam” - opracowanie utworu
,,Requiem aeternam” (trzecia księga „Pentateuchu”) to manifest skrajnych, niezwykle kontrowersyjnych poglądów Przybyszewskiego, stojący na pograniczu prozy poetyckiej i traktatu pseudo - naukowego. Tytuł utworu oznacza dosłownie ,,wieczny odpoczynek”. Jest to przedśmiertny, wewnętrzny monolog anonimowego bohatera. Przybyszewski odtwarza jego przedagonalne wizje, majaki, rozterki.
Utwór rozpoczyna się od słynnego zdania: ,,Na początku była chuć”, parafrazując biblijny tekst z Księgi Genesis: ,,Na początku było słowo”. Wchodzi tym samym z nią w polemikę, głosząc nową prawdę o początku świata i istocie bytu ludzkiego. W pierwszej części poeta charakteryzuje ,,pramatkę” chuć. Była to wielka niszczycielka, potężna siła, twórczyni wszystkiego. Stworzyła odrębną płeć, w kolejnym stadium rozwoju wydała na świat mózg, a dalej duszę. Chuć miała ,,skonać w uścisku zdradliwego dziecka”, zapoczątkowała (...)
straszną, wściekłą walkę między sobą, a więc matką i swym płodem - duszą. Duszy udało się oderwać od matczynego łona, przeciąć tętnice i tym samym zatamować źródło swej mocy. Po tym wstępie następuje właściwa część ,,Requiem aeternam”- spowiedź młodzieńca z epoki fin de sielce.
Wypowiada się on w 1 os. liczby pojedynczej. Mówi, że jest spokojny, ale bardzo zmęczony, boli go coś w głębi, ,,istnieje tylko w uczuciu”, nie zna nic prócz swoich wrażeń, kocha wszystkich, ma tylko siebie. Wspomina o swojej tęsknocie za nią - za swoim płciowym ideałem, za swoją miłością. Dalej opowiada o rodzicach, o tym, że jego matka nie kochała swojego męża, czyli jego ojca, że został spłodzony ,,zemstą dyszącego, zgwałconego ciała”. Od samego początku towarzyszyły mu uczucia wstydu i wstrętu.
Matka uczyniła go wstydliwym, przeczulonym, cynicznym, uważa, że sam jest ,,wyrazem zniszczenia i rozwiązania”. (...)
W kolejnej części bohater wspomina upojne chwile spędzone ze swoją ukochaną. Widzi jej nagie ciało obok siebie, mówi jej, że nie potrafi jej niczego dać, prosi, żeby odeszła: ,,Ofelio, idź do klasztoru!”- mówi. Następnie popada w rodzaj fizjologicznego jasnowidzenia, czuje na sobie trupie ręce, widzi kobiecego trupa, majaczy. Nagle widzi siebie w kawiarni obok ukochanej.
Wyznaje jej prawdę o swojej miłości: był to tylko eksperyment, gdy spała lał wodę do miednicy, obserwował jej reakcje w czasie snu, wyznaje, że jest mu ciężarem - dziewczyna odchodzi. Przed jego oczyma znów pojawia się kobiecy trup, zaczyna go szarpać, gryźć, nagle kobieta powstaje i odpycha go, on mdleje. Bohater czuje, że traci wiarę, nie potrafi ułożyć wspomnień w logiczną całość. Ma świadomość zbliżającej się śmierci - ,,koniec nadchodzi”. Widzimy go stojącego przy łóżku, trzyma rewolwer w dłoni, coś w środku mówi mu, (...)
że nie powinien jeszcze tego robić, nagle przejmuje go ,,groza przed chucią ku życiu”. Widzi nierządnicę wyciągającą do niego ręce z nieba, woła ,,Eli, Eli lamma sabachtani”. Nad całą rozpustną chucią panuje jego bezpłodna dusza, odczuwa tęsknotę ,,za czystością wyzwolenia”.
Utwór Przybyszewskiego jest szokującą konfesją zdegenerowanego człowieka, schyłkowca, dekadenta nie mającego żadnego celu w życiu, przenikniętego świadomością własnej małości, ulegającego siłom popędu płciowego. Poeta daje nim wyraz swoim przekonaniom o dominującej w świecie roli seksualności, podkreśla tragizm losu człowieka, którego działania są zdeterminowane przez biologizm i pożądanie.