"Dżentelmeni, musimy przyziemić" to nie była fraza Błasika
Nasz Dziennik, 2011-01-12
Z
Leszkiem Klameckim, przyjacielem gen. Andrzeja Błasika, Dowódcy Sił
Powietrznych RP, który zginął w katastrofie rządowego samolotu
Tu-154M niedaleko Katynia, budowniczym pierwszych hangarów dla F-16,
rozmawia Piotr Czartoryski-Sziler
Pamięta
Pan, w jakich okolicznościach poznał Pan generała Błasika?
-
Bardzo trudno mi jest mówić o Andrzeju w czasie przeszłym, był
moim kolegą, przyjacielem, byliśmy naprawdę blisko. Poznaliśmy
się dość przypadkowo, gdy gen. Błasik został dowódcą 31. Bazy
Lotnictwa Taktycznego w Poznaniu Krzesinach, ja pracowałem w firmie,
która świadczyła usługi dla wojska i realizowała tam wtedy na
terenie lotniska inwestycje. Andrzej zastąpił na stanowisku szefa
31. Bazy płk. pilota Antoniego Masłowskiego. Nie pamiętam
dokładnie, który to był rok, prawdopodobnie 2002 lub 2003, Andrzej
był wówczas w stopniu podpułkownika.
Jakie
wrażenie wywarł wówczas na Panu nowy dowódca 31. Bazy?
-
Nie sposób mówić o Andrzeju bez emocji. To był człowiek
wyjątkowy, zapamiętany nie tylko przeze mnie, ale i przez całą
moją rodzinę. Błyskawicznie nawiązywało się z nim kontakt. Mimo
wysokiego stanowiska, pozycji w wojsku, był bardzo ciepły. Jako
generał był przecież dowódcą II Brygady Lotnictwa Taktycznego,
szefem szkoły oficerskiej w Dęblinie, w końcu dowódcą Sił
Powietrznych - zawsze pozostawał otwarty na innych, z wielkim
szacunkiem odnosił się do kobiet, a z miłością i czułością do
dzieci. Pamiętam, jak mój 13-letni już teraz syn był ze swoim
przedszkolem na lotnisku w Krzesinach. Wizytę tę pomógł mi
zorganizować właśnie Andrzej. Syn do dziś wspomina wspaniałe
chwile spędzone u "wujka", dowódcy bazy w Krzesinach. Gdy
Andrzej pojawił się w Krzesinach, zaprosił mnie na spotkanie do
sztabu, byłem bowiem odpowiedzialny za realizację pierwszego w
Polsce hangaru dla F-16, nadzorowałem te prace, byłem kierownikiem
budowy. Opowiedział mi trochę o sobie, a ja mu o sobie. Tak się
poznaliśmy. Od razu obdarzył mnie wielkim zaufaniem, a przecież
nie miałem żadnego interesu, żeby zabiegać o jego względy, nie
łączyła nas zależność służbowa.
Andrzej dawał ludziom
zawsze duże carte blanche i bardzo wysoką pozycję startową. Nigdy
nie chciał ich testować, zawsze starał się im zaufać. Do
momentu, gdy ktoś go nie zawiódł, miał u niego naprawdę duże
poważanie. Muszę powiedzieć z wielką satysfakcją, że należałem
do tych ludzi i mam wrażenie, że chyba nigdy go nie zawiodłem. Nie
zapomnę pewnego zdarzenia. Byłem odpowiedzialny za remont budynków
na lotnisku w 31. Bazie. Pamiętam, że dzień przed wizytacją śp.
ministra Jerzego Szmajdzińskiego przyjechał z Wrocławia do Krzesin
pułkownik odpowiedzialny za organizację i powiedział do mnie, że
budowa, jaką wtedy realizowałem, nie jest przygotowana do
wizytacji. Odparłem, że ją przygotuję. On jednak w to wątpił,
mówił, że jest zbyt mało czasu, a mam z tym za dużo roboty.
Świadkiem tej rozmowy był Andrzej, który powiedział wtedy:
"Jeżeli Klamecki mówi, że przygotuje, to przygotuje". Te
słowa wiele dla mnie znaczyły. On mi po prostu zwyczajnie ufał, a
ja ufałem jemu. Na drugi dzień, gdy pan minister Szmajdziński
przyjechał zwizytować budowę, wszystko było dopięte na ostatni
guzik. Popatrzyliśmy wówczas z Andrzejem na pana pułkownika, który
z lekkim uśmiechem na ustach mówił: "No, jednak im się
udało". Andrzej wiedział, że gdy mu coś obiecuję, to słowa
dotrzymam. Tak samo on postępował, nigdy nie rzucał słów na
wiatr.
Utrzymywali
Panowie częste kontakty?
-
Staraliśmy się. Był doskonałym pilotem, ale przede wszystkim był
moim przyjacielem, kolegą, z którym pracowałem, z którym miło
spędzało się wolny czas. Gdy dowodził II brygadą lub później,
gdy był już dowódcą Sił Powietrznych, zapraszał mnie wraz ze
swoją małżonką na koncerty muzyki wojskowej w Operze Poznańskiej.
To było niebywale miłe, że gdy już nasze drogi troszeczkę się
rozeszły, bo Andrzej wyjechał do Stanów Zjednoczonych, często
przysyłał mi życzenia - czy to świąteczne, czy imieninowe. Cały
czas noszę w sercu pamięć o Andrzeju, nigdy go nie zapomnę. Czuję
się nieswojo, gdy wychodząc z domu, nie mam wpiętych w klapę
marynarki tzw. gapy lub znaczka Su-22, które mi go przypominają.
Su-22, jak mi kiedyś powiedział Andrzej, to był jego ukochany
samolot, na którym miał najwięcej godzin nalotu. Ludzie, którzy
nie znali tego człowieka, nie zdają sobie sprawy, jakim był
dobrem.
Generał
Błasik był zaangażowany w program F-16, Pan nadzorował budowę
pierwszych hangarów dla myśliwców.
-
Mało powiedzieć, że program F-16. Cała idea i cała nowa myśl w
Dowództwie to było dzieło Andrzeja. On doskonale rozwinął pewne
założenia, które zostały podyktowane jeszcze przez generała
Ryszarda Olszewskiego, byłego dowódcę Sił Powietrznych, i
zrealizował plan. Mógłbym porównać Andrzeja do jednego z moich
ulubionych dowódców wojskowych, gen. Douglasa MacArthura, który
przekazał wiele mądrych myśli pomagających zarówno wojskowym,
jak i cywilom. Obaj wpajali w ludzi wiarę we własne siły i dawali
im niesamowitą energię do pracy.
Pracował
Pan razem z gen. Błasikiem nad organizacją NATO Air Meet w 2003
roku.
-
To prawda. To było wielkie dzieło Andrzeja, potężne logistycznie,
które było trudne organizacyjnie. Pracowaliśmy wtedy dzień i noc.
Andrzej praktycznie nie wychodził z jednostki i cały czas był w
sztabie. Gdy ćwiczenie się rozpoczęło, był przez 24 godziny na
nogach. To był człowiek do końca zaangażowany, u niego nie było,
że odpuszczamy. Miał taką fajną zdolność, że potrafił w
krytycznych momentach uspokoić cały zespół. Mimo że wszyscy
mieliśmy świadomość, iż działamy pod ogromną presją, bo NATO
Air Meet to duża sprawa. Andrzej sprawiał wrażenie, jakby był
kompletnie wyluzowany. Mówił: "Słuchajcie, damy radę, nic
się nie dzieje, witamina C. Nic się nie przejmujcie, wszystko jest
dobrze". Ludzie szli za nim w ogień. Proszę pana, ja nie
musiałem tyle wtedy robić, ile robiłem. Miałem bardzo fajny
zespół młodych ludzi, którzy - naprawdę wszyscy - jak się
dzisiaj z nimi spotykam, z wielkim szacunkiem wspominają Andrzeja.
Chcieliśmy mu pomóc, a w głębszym wymiarze - polskim skrzydłom -
i pracowaliśmy po kilkadziesiąt godzin w tygodniu tylko i wyłącznie
z sympatii i szacunku dla tego człowieka. Do dziś przechowuję
ciekawą pamiątkę po NATO Air Meet 2003. Jest nią odznaczenie 31.
Bazy, które otrzymałem za wkład w organizację tego jednego z
największych lotniczych ćwiczeń na świecie.
W ćwiczeniu
brało udział tak wiele państw, często w powietrzu było naraz
osiemdziesiąt statków powietrznych i trzeba było to wszystko
koordynować. Na pewno to było dla Andrzeja potworne obciążenie i
miewał wątpliwości, czy aby na pewno wszystkiemu podoła, ale
nigdy tego nie okazywał. Podwładni wiedzieli, że mają z jego
strony wsparcie. Od Andrzeja wprost biła energia. Pamiętam, że
przygotowywaliśmy poprzez różnego rodzaju remonty sztab do tego
wydarzenia i specjalny hangar, w którym rozlokowane były delegacje
różnych państw. Gdy w Krzesinach zaczęły lądować pierwsze
statki powietrzne, jak potężny herkules, byliśmy pod wielkim
wrażeniem. Andrzej, jeżeli się czegoś podejmował, to wiedział,
że doprowadzi to do końca, tu nie było improwizacji. On miał
wszystko przemyślane przez nieprzespane noce i realizował ściśle
określony plan.
Jak
odbiera Pan zarzuty, jakoby gen. Błasik naciskał na pilotów, by
lądowali poniżej minimów pogodowych?
-
Trudno mi nad tym przejść obojętnie. Nie ukrywam, że moje reakcje
były do tej pory dość bierne, ponieważ starałem się głównie
wspierać panią Ewę Błasik, żonę Andrzeja, bo dla niej ta
sytuacja jest najtrudniejsza. Zależy mi jednak, żeby pamięć o
moim przyjacielu nie była szargana, dlatego noszę się z zamiarem
powołania stowarzyszenia w Poznaniu. Jak ono będzie się nazywało,
tego dokładnie jeszcze nie potrafię powiedzieć. Być może będzie
to stowarzyszenie godnej pamięci kolegi, przyjaciela generała
Andrzeja Błasika. Jest grupa ludzi, którzy są zainteresowani
powołaniem takiego stowarzyszenia. Pomysł jest świeży, narodził
się w okresie wigilijno-noworocznym. Zamierzam w tym tygodniu
spotkać się z prawnikiem i omówić, jaką przyjąć strategię
działania, żeby miało to jakiś relatywny
oddźwięk.
Stowarzyszenie
miałoby popularyzować postać generała, jego dokonania, bronić
jego honoru?
-
Taki jest zamysł. Być może dotyczyć będzie także innych
lotników, którzy zginęli w tej czy w innych katastrofach, ale w
głównej mierze Andrzeja. Znałem go jako człowieka i obserwowałem
jego dokonania jako pilota i dowódcy. Nie mogę dzisiaj przechodzić
obojętnie obok tego, co się dzieje wokół jego osoby. Zbyt dużo
dobra spotkało mnie ze strony śp. Andrzeja Błasika, żebym mógł
o tym zapomnieć. Powiem o prywatnym zdarzeniu. Kiedyś, gdy
pracowałem dla potrzeb 31. Bazy, złamałem nogę i byłem
unieruchomiony. Pierwszymi osobami, które mnie odwiedziły w domu,
nie byli moi koledzy z pracy, lecz właśnie generał Błasik i były
szef sztabu 31. Bazy, z którym często wspominamy Andrzeja.
Zaproponowali, że będą mnie zabierać i odwozić na lotnisko w
Krzesinach, z którym byłem tak bardzo z racji swej pracy
związany.
Jednak
w dziennikarskich przekazach do dziś funkcjonuje obraz generała
jako w pewnym sensie sprawcy katastrofy...
-
Tylko człowiek, który nie ma do czynienia z lotnictwem, może
powiedzieć, że można naciskać na podwładnych i stosować prawo
jakiegoś przymusu. Polecam wszystkim, którzy cokolwiek chcą
dowiedzieć się o historii Wojska Polskiego i lotnictwa w Polsce,
książkę "Sprawa honoru". Mówi ona o powstaniu lotnictwa
w Dęblinie, o tradycjach polskiego lotnictwa, a także o tym, na
jakich ludzi są wychowywani piloci, którzy są tam kształceni.
Andrzej w liceum lotniczym i szkole oficerskiej został wychowany na
bardzo porządnego człowieka. Nie sposób więc twierdzić, że był
w stanie zmusić swojego podwładnego do wykonania polecenia, które
kłóciło się z logiką. Andrzej pilotów lubił, kochał,
szanował, chociaż wiedział, że są specyficzni. Sam był pilotem
i doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że są to ludzie, którzy
żyją trochę obok całego otaczającego ich świata, ale nie na tej
zasadzie, że nie wykonują poleceń czy nie stosują procedur, jak
dziś stara się im zarzucać, ale że cały czas igrają ze
śmiercią. Ich praca jest niebywale trudna.
Dopuszcza
Pan myśl, że 10 kwietnia ubiegłego roku generał był w kokpicie
Tu-154M przed lądowaniem?
-
Nie wyobrażam sobie, żeby Andrzej wszedł do kokpitu i powiedział:
No, dżentelmeni - jak zwykł mawiać - musimy przyziemić, bo coś
tam... Owszem, mógł się z nimi kontaktować, mógł z tymi
pilotami rozmawiać, ale na pewno nikogo do niczego nie zmuszał, nie
ma takiej opcji. Nigdy w podobne spekulacje nie uwierzę, bo to był
zbyt mądry i rozsądny człowiek. To był pilot, nie polityk!
Andrzej wielokrotnie powtarzał: "Jestem postrzegany czasem jako
człowiek związany z pewnymi kierunkami politycznymi, ponieważ
otrzymywałem awans od pana prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ale ja
nie jestem politykiem, nie jestem związany z żadną partią. Ja
jestem lotnikiem, kocham moich żołnierzy, kocham moich pilotów".
I to była prawda.
Jan
Osiecki, współautor książki "Ostatni lot", powiedział,
że jeżeli gen. Błasik wprost nie nakazał pilotom lądowania, to
nawet milcząc, zgadzał się na łamanie przez nich procedur.
-
To kompletny absurd. Nie mamy pewności, czy Andrzej w ogóle był w
kokpicie. To wszystko są spekulacje. Mogę jedynie domniemywać, że
mogła być taka sytuacja, choć to też spekulacje, że pan
prezydent mógł poprosić Andrzeja o opinię, czy jest możliwość
wylądowania w tych warunkach, jak on to ocenia, względnie żeby
zorientował się u kapitana statku powietrznego. Na pewno Andrzej
nie zmusił kapitana Protasiuka do lądowania. Jestem przekonany, że
ci piloci byli doskonale przygotowani do pełnienia służby. Nie
mogę słuchać, że to była amatorszczyzna czy - mówiąc bardzo
brutalnie - że to byli gówniarze, którzy nie rozumieli nawet po
rosyjsku etc. Andrzej wiedział, gdzie jest granica zdrowego
rozsądku. A że na pokładzie była taka delegacja i prezydent, to
tym bardziej nie zmuszałby nikogo do podejmowania decyzji o
wątpliwym stopniu skuteczności. Wolałby na pewno mimo wszystko
skierować samolot na inne lotnisko. Coś tu nie zagrało.
Jak
ocenia Pan tok prowadzonego śledztwa?
-
Nie chciałbym przesądzać o wyniku śledztwa, nie jestem ekspertem.
Mogę tylko powiedzieć, że mam mieszane odczucia. Mam jednak
nadzieję, że pan premier i pan prezydent będą na tyle
koordynować, sprawdzać, kontrolować to śledztwo, że będzie ono
doprowadzone do końca, a my dowiemy się prawdy o przyczynach tej
strasznej katastrofy, bo to jest dla mnie bardzo istotne. Ale to jest
tylko moja nadzieja. Niestety, politycy mają to do siebie, że pewne
rzeczy dość szybko im umykają. Na tragedii smoleńskiej wielu
ludzi próbuje coś ugrać.
Pamięta
Pan ten dzień,
10 kwietnia?
-
Byłem w łazience, gdy usłyszałem krzyk żony, że tupolew spadł
i zginęli ludzie. Wiedziałem, że na tym pokładzie był Andrzej.
To jest chwila, której nigdy nie zapomnę. Tak jak napisałem do Ewy
w jednym z osobistych SMS-ów, Andrzej jest cały czas w moim sercu.
Dziś ogromnym honorem, a zarazem obowiązkiem jest dla mnie
zaświadczać o wielkości tego człowieka, którego chce się
zdyskredytować i w tak drastyczny sposób oskarżyć. Bez względu
na to, jak zakończy się śledztwo, jestem dziś przekonany o tym,
że na pewno ta katastrofa nie wydarzyła się z winy Andrzeja. Z
jakich przyczyn, być może tak naprawdę nigdy się nie dowiemy, bo
pewne układy polityczne mogą spowodować, że sprawa zostanie w
jakiś sposób "przypudrowana". Nie chcę tu doszukiwać
się teorii spiskowych, ale błagam, żeby ci panowie "eksperci",
którzy zabierają głos, zastanowili się nad tym, co wygadują. Oni
niekiedy nie mają jednej dziesiątej takiego doświadczenia, jakie
posiadał Andrzej. Bądźmy więc powściągliwi i ostrożni w
ocenach. Gdy usłyszałem, że mówi się, iż Andrzej siedział za
sterami, rozpacz i pusty śmiech mnie ogarnęły. Jeżeli bowiem ktoś
cokolwiek wie o lotnictwie, to wie również, że pilot, który nie
miał nalotu na takim samolocie, nie chwyciłby za stery.
Dziękuję
za rozmowę.